COLIN FORBES STACJA NR 5 Przeło˙zyła: Agnieszka Ciepłowska Tytuł oryginału: STATION TARGET-5 Data wydania polskiego: 1991 r. Data pierwszego wydania o...
17 downloads
11 Views
661KB Size
COLIN FORBES
STACJA NR 5
Przeło˙zyła: Agnieszka Ciepłowska
Tytuł oryginału: STATION TARGET-5
Data wydania polskiego: 1991 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1991 r.
Gambit otwierajacy ˛ PAROWÓZ
Piatek, ˛ 18 lutego 1972, 24.00 Nawet w roku 1972, który trudno byłoby uzna´c za rok pokoju, nie nale˙zało do wydarze´n codziennych zatrzymywanie pociagu ˛ ekspresowego w s´rodku nocy na całkowitym pustkowiu oraz wywlekanie z niego pasa˙zera przez uzbrojonych m˛ez˙ czyzn. Zwłaszcza, z˙ e był to ekspres ameryka´nski. Takie szokujace ˛ do´swiadczenie było z pewno´scia˛ ostatnia˛ rzecza,˛ której mógłby si˛e spodziewa´c Keith Beaumont, odpoczywajacy ˛ na łó˙zku w wagonie sypialnym Florida Express. Po pierwsze pociag ˛ składajacy ˛ si˛e z trzydziestu dwóch wagonów p˛edził z hukiem przez Południowa˛ i Północna˛ Karolin˛e z pr˛edko´scia˛ ponad dziewi˛ec´ dziesiat ˛ mil na godzin˛e, a na zewnatrz ˛ lutowa burza w´sciekle atakowała zasłoni˛ete okna, a po drugie — do nast˛epnego postoju przewidzianego rozkładem jazdy pozostały jeszcze dwie godziny. Przy oknach szczelnie zamkni˛etych przed zacinajacym ˛ deszczem i centralnym ogrzewaniu, nastawionym na Bóg wie ile stopni, w wagonie było goraco, ˛ parno i duszno — tak goraco, ˛ z˙ e rosły Anglik miał kłopoty z za´sni˛eciem. Uniósł si˛e na łokciu i popatrzył na zegarek. Dochodziła północ. Opadł z powrotem na poduszk˛e, splecione dłonie podło˙zył pod masywny kark i rozmy´slał z otwartymi oczami, ukryty za zapi˛eta˛ na suwak zasłona˛ oddzielajac ˛ a˛ go od korytarza. Nad ranem powinien by´c w Miami — tysiace ˛ mil od Grenlandii, od kierowania w´sród wyjacej ˛ zamieci zaprz˛egiem przera˙zonych psów, od popychania po ruchomym lodzie s´lizgajacych ˛ si˛e sanek, a nade wszystko — daleko od wiecznych ciemno´sci i zimna parali˙zujacego ˛ mózg. I jakie to cudowne uczucie by´c znowu suchym; Beaumont mocno przycisnał ˛ do skraju łó˙zka stopy w skarpetkach i rozkoszował si˛e ciepłem.
***
Dwóch uzbrojonych m˛ez˙ czyzn, stojacych ˛ dwadzie´scia mil przed pociagiem ˛ p˛edzacym ˛ przez burzliwa˛ noc, nie było ani w cz˛es´ci tak suchych. Kulili si˛e w stru4
gach ulewnego deszczu. Pod skapym ˛ daszkiem stacji, zapomnianej przez Boga i ludzi w samym s´rodku pustkowia, czekali na pociag, ˛ który według rozkładu nie powinien zatrzyma´c si˛e w ciagu ˛ najbli˙zszych dwóch godzin. Jednak sygnały s´wietlne zostały ju˙z zmienione, a operator wielkiego dieslowskiego silnika cia˛ gnacego ˛ długi, długi pociag, ˛ ostrze˙zony przed niebezpiecze´nstwem, ju˙z pewnie uruchomił masywne hamulce. — Na Boga, mam nadziej˛e, z˙ e on tam jest — wymamrotał jeden z m˛ez˙ czyzn w płaszczu przeciwdeszczowym, zaciskajac ˛ w z˛ebach rozmokłego papierosa. — Jest — zapewnił kompana czterdziestolatek, widocznie szef. — Wyciagnie˛ my go stamtad. ˛ — To mo˙ze by´c trudne. . . — Mamy gwarancj˛e, z˙ e nie b˛edzie — starszy m˛ez˙ czyzna wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni colta kaliber 45, sprawdził b˛ebenek i schował bro´n na powrót. — I nie zapomnij, Jo, z˙ e to ma wyglada´ ˛ c naturalnie, bardzo naturalnie. O niecałe dwadzie´scia mil dalej maszynista prowadzacy ˛ Florida Express z niepokojem wpatrywał si˛e w noc. Semafor, który wła´snie minał, ˛ nakazywał mu zredukowanie pr˛edko´sci, ale przecie˙z nast˛epna stacja b˛edzie dopiero za dwie godziny. Co si˛e wi˛ec, do diabła, działo? Zmniejszył szybko´sc´ , wciskajac ˛ wolno wielkie hamulce. Deszcz uderzał d´zwi˛eczacymi ˛ młoteczkami w stalowa˛ obudow˛e kabiny, strugi piany odrywały si˛e od dachu i gin˛eły w ciemno´sci. Kolejny sygnał błysnał ˛ obok. Czerwony: niebezpiecze´nstwo, stop. Co si˛e dzieje, do cholery? Nacisnał ˛ hamulce mocniej. Znajdowali si˛e w pobli˙zu Cedar Falls, stacji, która nie była przewidziana w rozkładzie jazdy. Dwie minuty pó´zniej pociag ˛ zatrzymał si˛e przy akompaniamencie huczacego ˛ grzmotu pioruna; deszcz chłostał s´ciany wagonów. W chwili, gdy pociag ˛ znieruchomiał, Beaumont wygladał ˛ na u´spionego; le˙zał za zasłona˛ z r˛ekami splecionymi na prze´scieradle. Kiedy otwarto szarpni˛eciem suwak, miał zamkni˛ete oczy. Człowiek w kapeluszu z rozmi˛ekłym rondem przyjrzał mu si˛e i porównał z fotografia,˛ która˛ trzymał w lewym r˛eku. — To on, Jo — powiedział cicho. Beaumont otworzył oczy i ujrzał wylot lufy colta kaliber 45. — Zabieraj to — mruknał. ˛ — Mo˙ze wystrzeli´c, r˛eka ci si˛e trz˛esie. Otwierajac ˛ oczy Beaumont automatycznie zarejestrował kilka szczegółów: kompletnie przemoczony płaszcz przeciwdeszczowy m˛ez˙ czyzny z rewolwerem, par˛e unoszac ˛ a˛ si˛e z jego r˛ekawów, przestrach na twarzy pasa˙zera zajmujacego ˛ łó˙zko po przeciwnej stronie korytarza oraz drugiego m˛ez˙ czyzn˛e w nieprzemakalnym płaszczu stojacego ˛ nieco dalej, z jedna˛ r˛eka˛ w kieszeni. Starszy Amerykanin, który najwyra´zniej dotkliwie odczuwał wysoka˛ temperatur˛e panujac ˛ a˛ w wagonie — o czym s´wiadczyło jego spocone czoło — odezwał si˛e bez s´ladu emocji w głosie. — Ubieraj si˛e, wysiadasz z pociagu. ˛ 5
— A kim ty, do diabła, jeste´s? — spytał Beaumont. Zm˛eczony, wyczerpany podró˙za˛ z Grenlandii do Waszyngtonu spokojnie oceniał swoje szanse. Szybki ostry cios, który wytraci ˛ rewolwer z r˛eki m˛ez˙ czyzny, potem kolano w pachwin˛e. . . Nie, to zbyt niebezpieczne dla innych pasa˙zerów. — Dixon, z FBI — warknał ˛ m˛ez˙ czyzna ze spoconym czołem. — I pospiesz si˛e. Ten pociag ˛ nie b˛edzie stał cała˛ noc. — Nie musi. Je˙zeli o mnie chodzi, mo˙ze rusza´c nawet zaraz. Ze mna˛ w s´rodku. Popełniacie gruba˛ pomyłk˛e. Jestem Brytyjczykiem. . . — Beaumont si˛egnał ˛ po kurtk˛e zawieszona˛ na haczyku. — Uwa˙zaj. . . — ostrzegł Dixon. Anglik spojrzał na niego ponad pot˛ez˙ nym ramieniem w taki sposób, z˙ e Dixon poczuł si˛e nieswojo. — Na lito´sc´ boska,˛ usiłuj˛e pokaza´c panu paszport — zadudnił. Ostro˙znie wyjał ˛ dokument z wewn˛etrznej kieszeni kurtki i podał go Dixonowi. Amerykanin wprawnie otworzył paszport jedna˛ r˛eka,˛ przegladał ˛ go przez chwil˛e, po czym wr˛eczył swojemu kompanowi. — Fałszywy jak cholera, Jo. Beaumont bez komentarza odsunał ˛ koce; okazało si˛e, z˙ e jest kompletnie ubrany, nie miał na sobie tylko krawata, kurtki i butów. Gdy stanał, ˛ Dixon odsunał ˛ si˛e nieco i obserwował go uwa˙znie. Keith Beaumont miał trzydzie´sci dwa lata, sze´sc´ stóp i dwa cale wzrostu, szerokie ramiona i wa˙zył niemal dwie´scie funtów. Nie zrobiło to na Dixonie wi˛ekszego wra˙zenia. Przygladał ˛ si˛e, jak Anglik spokojnie wkłada ubranie: wielki, powolny nied´zwied´z. Po minucie spojrzał na zegarek. — Pospiesz si˛e — powtórzył. Miał racj˛e: to jest człowiek bez refleksu. — Odwal si˛e. Pasa˙zer zajmujacy ˛ przeciwległe łó˙zko otrzasn ˛ ał ˛ si˛e z szoku. — Nazywam si˛e Andrew Phillipson, jestem z Minneapolis — poinformował Dixona jednym tchem. — Ten facet powiedział, z˙ e wraca z Grenlandii. Grenlandii! Tam, gdzie wsz˛edzie jest lód! My´slałem, z˙ e to zabawne. . . — Za chwil˛e ju˙z go tu nie b˛edzie — przerwał mu Dixon — b˛edzie pan mógł dalej spa´c. — Popatrzył na Beaumonta, który sko´nczył si˛e ubiera´c. — To twój baga˙z? Dobrze. Teraz oprzyj obie r˛ece na łó˙zku, jedna przy drugiej — dał si˛e słysze´c nikły brz˛ek metalu, gdy towarzysz Dixona wyjmował r˛ek˛e z kieszeni. Beaumont potrzasn ˛ ał ˛ pot˛ez˙ na˛ głowa˛ pokryta˛ g˛estymi ciemnymi włosami i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — A. . . twój przyjaciel chciałby zało˙zy´c mi kajdanki? Słuchaj Dixon, nie z˙ artuj˛e, wi˛ec lepiej dobrze si˛e zastanów, zanim zdecydujesz: pozwolisz mi wyj´sc´ bez tego z˙ elastwa, czy wolicie mnie zastrzeli´c? Ruszyli korytarzem, Beaumont ze swobodnymi r˛ekoma; pierwszy szedł Jo, niosac ˛ walizk˛e Anglika, Dixon zabezpieczał tyły. Zasłony oddzielajace ˛ poszczególne łó˙zka od korytarza odchylały si˛e, a pasa˙zerowie zerkali na niewielka˛ procesj˛e. 6
Za Dixonem rozległ si˛e tupot nagich stóp goniacego ˛ ich Phillipsona. — Kim jest ten facet? — wykrzyknał ˛ podniecony. — Rozmawiał ze mna,˛ wi˛ec mo˙ze mógłbym pomóc. . . — Zwiał z wariatkowa — uciał ˛ Dixon. Beaumont potknał ˛ si˛e pokonujac ˛ strome schodki na ko´ncu wagonu, wtulił głow˛e w ramiona. Wielki, zaspany i niezdarny, ocenił go Dixon. U podnó˙za schodków Beaumont zatrzymał si˛e na torze, by zapia´ ˛c płaszcz i nasuna´ ˛c kapelusz gł˛ebiej na uszy. Stacja Cedar Falls składała si˛e z jednego niewielkiego parterowego budynku umieszczonego na skraju lasu i z bocznego wyj´scia prowadzacego ˛ na przebiegajac ˛ a˛ obok szos˛e. Beaumont zauwa˙zył to wszystko w s´wietle błyskawicy, rejestrujac ˛ równocze´snie — zanim strugi siekacego ˛ deszczu przemoczyły go do nitki — obraz drzew chylonych wiatrem na południe. Kilka jardów dalej kto´s z obsługi pociagu ˛ obserwował ich z mieszanina˛ przestrachu i ciekawo´sci na twarzy. Inny urz˛ednik kolei stał pod daszkiem stacji. Dixon zszedł ze schodków i szturchnał ˛ Beaumonta coltem. — Naprzód. Do wyj´scia. Ruszyli. Drugi Amerykanin w dalszym ciagu ˛ szedł na przedzie niosac ˛ walizk˛e Beaumonta. Kolejny błysk rozdarł ciemno´sci, ale jedynie o´slepił idacych: ˛ to kolejarz stojacy ˛ pod daszkiem zrobił Beaumontowi zdj˛ecie polaroidem. — Jo — zawołał Dixon — odbierz mu to zdj˛ecie. Jo wyprzedził ich kierujac ˛ si˛e ku budynkowi stacji, podczas gdy Beaumont, ci˛ez˙ ko stapaj ˛ ac, ˛ nadal poda˙ ˛zał w kierunku furtki. Nast˛epna błyskawica ukazała jego oczom samochód stojacy ˛ przed wyj´sciem. Du˙zy, czerwony i na oko drogi samochód. Krople deszczu odbijały si˛e od dachu. Beaumont opu´scił ramiona jeszcze ni˙zej, skupił si˛e na tym, by nie zmieni´c kroku, nie da´c po sobie nic pozna´c. Teraz miał ju˙z pewno´sc´ — ci m˛ez˙ czy´zni nie byli agentami FBI. Min˛eli wyj´scie i pogra˙ ˛zyli si˛e w ciemno´sci, oddalajac ˛ si˛e od zamazanych s´wiateł pociagu, ˛ od ludzi. Kroczyli przez kału˙ze błotnistej wody. Z bliska samochód wydawał si˛e jeszcze wi˛ekszy i jeszcze dro˙zszy. Za kierownica˛ siedział trzeci m˛ez˙ czyzna. Obrócony ku nim obserwował, jak si˛e zbli˙zaja.˛ Dixon otworzył przed Beaumontem tylne drzwi, a ten przystanał, ˛ szperajac ˛ po kieszeniach płaszcza. Płaszcza, który Dixon dokładnie przeszukał, zanim pozwolił mu go wło˙zy´c. Wyciagaj ˛ ac ˛ paczk˛e papierosów Beaumont wskazał głowa˛ wn˛etrze samochodu. — W porzadku, ˛ Dixon — poinformował go uprzejmie. — Powiedziano mi o wszystkim. Pojad˛e z wami. Stojac ˛ obok na wpół otwartych drzwi osłonił dłonia˛ płomyk zapałki. Amerykanin zawahał si˛e, zdezorientowany nagła˛ zmiana˛ sytuacji. W nast˛epnej chwili zrewidował wszystkie swoje spostrze˙zenia na temat niezdarno´sci wielkiego Anglika, ale było ju˙z za pó´zno. Beaumont cała˛ siła˛ swego wielkiego ciała naparł na drzwi samochodu, przycinajac ˛ nimi dło´n i rami˛e Dixona. To było przemy´slane ryzyko, dokładnie skalkulowane. W najgorszym przy7
padku rewolwer wypaliłby nieszkodliwie wewnatrz ˛ samochodu. W najlepszym powinien upa´sc´ w błoto przez szpar˛e mi˛edzy rama˛ karoserii i nie domkni˛etymi drzwiami. Beaumont schylił si˛e tak szybko, z˙ e Dixon dostrzegł ten ruch jedynie w postaci rozmazanej plamy, nast˛epnie wyprostował, ju˙z z coltem w r˛eku, otworzył drzwi na o´scie˙z i wepchnał ˛ kontuzjowanego Dixona na tylne siedzenie, twarza˛ do dołu. Wycelował colta w faceta za kierownica,˛ który przez ten czas nie zda˙ ˛zył si˛e nawet poruszy´c. — Spokojnie, synku — ostrzegł go. — Chyba wiesz, z˙ e taka rzecz mo˙ze zrobi´c kuku? W lusterku widział, jak od strony furtki zbli˙za si˛e do nich Jo, ciagle ˛ z walizka˛ w r˛eku. Nie spuszczajac ˛ oka z kierowcy, wydał polecenie, na tyle dono´snie, by Jo mógł je bez trudu usłysze´c. — Stój i nie ruszaj si˛e, je´sli chcesz, z˙ eby twoi koledzy jeszcze troch˛e po˙zyli. . . — Na Boga, jeste´smy z FBI — odezwał si˛e człowiek za kierownica˛ głosem pełnym napi˛ecia. — To prawda, Beaumont — Dixon rozpłaszczony na tylnym siedzeniu z trudem wydobywał słowa, trzymajac ˛ si˛e za prawy nadgarstek. — Udowodnij to — warknał ˛ Anglik. — Trzymaj t˛e walizk˛e! Obiema r˛ekami! — krzyknał ˛ do Jo, obserwujac ˛ trzeciego Amerykanina we wstecznym lusterku. Dixon powtórzył niedawne przedstawienie Beaumonta wyciagaj ˛ ac ˛ dokument palcami lewej r˛eki. — Dajcie mi troch˛e s´wiatła, z˙ ebym mógł to obejrze´c — zgrzytnał ˛ Beaumont. Obserwował uwa˙znie, jak m˛ez˙ czyzna za kierownica˛ naciska przełacznik, ˛ potem rzucił szybkie spojrzenie na odznak˛e. — Fałszywa jak cholera — ocenił cynicznie. — Za to mo˙ze si˛e pan znale´zc´ za kratkami — poinformował go sucho kierowca. — Pod jakim zarzutem? — zainteresował si˛e Beaumont. — Opór władzy federalnej. . . — Federalna bzdura! — Beaumont zmierzył ponurym spojrzeniem m˛ez˙ czyzn˛e na przednim siedzeniu. — Ładujecie si˛e do pociagu ˛ i budzicie mnie spluwa˛ mi˛edzy oczami. Nie pokazujecie nawet kawałka cholernej odznaki. . . — Musiało tak by´c, Beaumont — odezwał si˛e Dixon znu˙zony. — To musiało wyglada´ ˛ c naturalnie. — Jeszcze nie sko´nczyłem i jeszcze mnie nie przekonali´scie. Od kiedy to FBI je´zdzi sobie samochodem marki Lincoln Continental? Czy˙zby´scie nagle wszyscy stali si˛e milionerami? — Czy nazwisko generał Lemuel Quincey Dawes co´s panu mówi? — zapytał Dixon. — Czy mog˛e panu pokaza´c co´s jeszcze? — Zdaje si˛e, z˙ e widziałem to nazwisko w gazecie — odparł chłodno Beaumont, nadal celujac ˛ w kierowc˛e i zmuszajac ˛ Jo, by stał z obiema r˛ekami kurczowo zaci´sni˛etymi na walizce. — Mo˙zesz mi co´s pokaza´c. Je´sli b˛edziesz ostro˙zny. 8
Owo co´s było zwini˛eta˛ kartka˛ papieru. Rozło˙zona i przytrzymana pod s´wiatło przez Dixona, okazała si˛e krótkim listem pisanym dziwacznymi bazgrołami, które Beaumont rozpoznał bez trudu. Keith, mamy krytyczna˛ sytuacj˛e, naprawd˛e fatalna.˛ Potrzebuj˛e ci˛e szybko z powrotem w Waszyngtonie. W ramach osobistej przysługi. Twój Lemuel. — Skurczybyk — powiedział krótko Beaumont. — Nigdzie si˛e stad ˛ nie ruszam. Poza tym, z˙ e wejd˛e do samochodu, bo mam dosy´c mokni˛ecia na deszczu. — Wgramolił si˛e na tylne siedzenie i wygodnie rozparł na skórzanym obiciu. Dixon podniósł si˛e i usiadł, nadal s´ciskajac ˛ prawa˛ dło´n. — Czy pan sobie czego nie uszkodził? — zapytał Anglik. Patrzył na Amerykanina za kierownica,˛ który był cały czas wykr˛econy w ich stron˛e i przygladał ˛ si˛e Beaumontowi jak rze´znik zar˙zni˛etej zwierzynie, która˛ ma wła´snie c´ wiartowa´c. — Skr˛eci pan sobie kark — zauwa˙zył. — Miałbym ochot˛e skr˛eci´c pa´nski — wycedził zimno kierowca. — Dobrze ju˙z, dobrze, Fred — zirytował si˛e Dixon. — Ale wie pan, Beaumont, podjał ˛ pan du˙ze ryzyko. . . — Ryzyko? — wybuchnał ˛ Anglik. — Budzicie mnie lufa˛ rewolweru w chwili, gdy zupełnie nie mam refleksu. . . — W takim razie mam nadziej˛e, z˙ e nie znajd˛e si˛e w pobli˙zu, kiedy b˛edzie pan w pełni sił — stwierdził ponuro Dixon, rozcierajac ˛ przegub. — I mog˛e panu wyja´sni´c spraw˛e lincolna continentala. Mój samochód zepsuł si˛e w drodze z lotniska i ten był jedynym, jaki mogli´smy sobie szybko po˙zyczy´c. — Siedzacy ˛ na przednim siedzeniu Fred, który wreszcie odwrócił si˛e plecami do Beaumonta, właczył ˛ silnik. — Mo˙zesz to wyłaczy´ ˛ c — warknał ˛ Beaumont. — Nigdzie nie jedziemy. — Wyłacz ˛ silnik, Fred — zgodził si˛e zn˛ekany Dixon. — Nigdzie nie jedziemy. Na razie — dodał. — Niech pan posłucha, Beaumont — zaczał ˛ spokojnie — to była dla nas bardzo nieprzyjemna noc, nawet zanim spotkali´smy pana. Musieli´smy lecie´c z Waszyngtonu przez obszar burzy elektrycznej, dzisiejszej nocy nie ma ruchu powietrznego. . . — Wiem — wtracił ˛ szorstko Beaumont, przypalajac ˛ nast˛epnego papierosa. — Miałem lecie´c samolotem do samego Miami, ale powiedziano mi, z˙ e wszystkie maszyny stoja˛ na ziemi. Dlatego musiałem jecha´c pociagiem. ˛ — Przeszli´smy przez piekło usiłujac ˛ dotrze´c w por˛e na lotnisko — ciagn ˛ ał ˛ Dixon — potem musieli´smy znale´zc´ samochód i zda˙ ˛zy´c tutaj, z˙ eby zatrzyma´c ekspres. Wła´snie tak bardzo potrzebny jest pan z powrotem w Waszyngtonie. I jeszcze jedno: w ciagu ˛ pi˛eciu lat kursowania Florida Express nie zdarzyło si˛e, by ten pociag ˛ miał nieprzewidziany postój przed północa.˛ 9
— Wszystkim nam zdarzaja˛ si˛e nieprzewidziane postoje — odparł Beaumont. — Jak mnie teraz. A co to był za tekst o uciekinierze z wariatkowa? — Takie zabezpieczenie — westchnał ˛ Dixon. — Ta sprawa musi by´c osłoni˛eta całkowita˛ tajemnica.˛ Pasa˙zerowie b˛eda˛ przekonani, z˙ e wyprowadzili´smy z pocia˛ gu jakiego´s przest˛epc˛e. To na wypadek, gdyby kto´s taki jak ten wygadany Phillipson zdecydował si˛e zawiadomi´c pras˛e. A pociag ˛ ciagle ˛ stoi — dodał Dixon po chwili. — To pa´nski problem. Co to za sprawa, z˙ e wymaga całkowitej tajemnicy? Notatka Dawesa mówi mi mniej ni˙z nic. — Nie wiem nic na ten temat. . . — Dobranoc! — Beaumont otworzył drzwi, ale zaraz zatrzasnał ˛ je z powrotem, bo Dixon powiedział co´s jeszcze. — Wiemy, z˙ e sp˛edził pan dwa lata w Arktyce, z˙ e wła´snie jechał pan na urlop, a ja mam panu powiedzie´c w ostateczno´sci, z˙ e Sam Grayson i Horst Langer zgodzili si˛e pomóc. Domy´slam si˛e, z˙ e pan zna tych ludzi. Beaumont wyprostował si˛e na siedzeniu i utkwił wzrok w strugach deszczu s´ciekajacych ˛ po przedniej szybie. Dixon przygladał ˛ mu si˛e z zaciekawieniem, przesuwajac ˛ spojrzenie z krótkiego nosa poprzez zaci´sni˛ete usta do linii szcz˛eki wyra˙zajacej ˛ energi˛e i determinacj˛e. Jedynie oczy zakłócały harmoni˛e tej twarzy, pomy´slał, ogromne brazowe ˛ oczy, które patrzyły na człowieka bez zmru˙zenia, sprawiajac ˛ wra˙zenie, z˙ e spogladaj ˛ a˛ w głab ˛ duszy. Anglik s´ciagn ˛ ał ˛ ociekajacy ˛ woda˛ płaszcz, zwrócił pot˛ez˙ na˛ głow˛e w kierunku Dixona i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — Mieli´scie trudny lot? — zapytał. — Wszyscy byli´smy chorzy. — To przykre. Obawiam si˛e, z˙ e b˛edziecie chorowali raz jeszcze. Wiele przeszedłem z Graysonem i Langerem, wi˛ec chyba musz˛e wróci´c do Waszyngtonu. Pu´sc´ cie wreszcie ten pociag. ˛ A potem szybko zawie´zcie mnie na lotnisko. Wszystko wskazuje na to, z˙ e Dawes ma drobne kłopoty. — Po namy´sle schował colta.
***
O trzeciej nad ranem w sobot˛e, 19 lutego, ostatnie pi˛etro budynku National Security Agency w Waszyngtonie ciagle ˛ jeszcze zalane było rz˛esistym s´wiatłem. NSA, znacznie mniej znana szerokim masom ni˙z CIA, jest jedna˛ z najbardziej skutecznych organizacji wywiadowczych na s´wiecie, mi˛edzy innymi dlatego, z˙ e wyniki działania tej struktury nie sa˛ tak ogólnie znane jak osiagni˛ ˛ ecia jej bardziej popularnego odpowiednika. Poza tym, wi˛eksza˛ cz˛es´c´ pieni˛edzy wydaje bardziej efektywnie. 10
Generał Dawes był niewysokim, mocno zbudowanym m˛ez˙ czyzna˛ w wieku pi˛ec´ dziesi˛eciu trzech lat i wygladał ˛ jak szef spółki. Nosił dobrze skrojone, dyskretnie szare garnitury, kochał tropikalne ro´sliny i nienawidził zimna. Prawdopodobnie dlatego wła´snie wyznaczono go do nadzorowania operacji przeprowadzanych w strefie arktycznej. O trzeciej nad ranem, dziewi˛etnastego lutego, kra˙ ˛zył po pokoju du˙zymi krokami, ubrany w koszulk˛e z krótkimi r˛ekawami i spocony, bo temperatura panujaca ˛ w pomieszczeniu — utrzymywana na stałym poziomie przez wymy´slny system kontrolny — wynosiła osiemdziesiat ˛ trzy stopnie. Osiemdziesiat ˛ trzy stopnie były niezb˛edne dla utrzymania przy z˙ yciu tropikalnych ro´slin zdobiacych ˛ girlandami jego biuro. Z tego powodu niektórzy jego pracownicy nazywali ten pokój d˙zungla.˛ — Beaumont wła´snie wyladował. ˛ Wioza˛ go z lotniska, generale. . . Jerry Adams, asystent Dawesa, zakrył dłonia˛ tub˛e telefonu. — Samolot był bliski katastrofy, niewiele brakowało, by rozbił si˛e w czasie ladowania, ˛ ale Beaumontowi nic si˛e nie stało. Ma pan jakie´s specjalne polecenia? Samochód, który go tu wiezie, jest wyposa˙zony w radio. . . — Po prostu niech go tu przywioza.˛ Szybko! — Mógłby najpierw wstapi´ ˛ c do hotelu, od´swie˙zy´c si˛e — naciskał Adams. — Dałoby nam to nieco czasu, z˙ eby jeszcze raz omówi´c. . . — Porwali´smy go z ekspresu — burknał ˛ Dawes. — Znam go. Ju˙z teraz na pewno nie robi nic innego, tylko próbuje odgadna´ ˛c powody. I tak trudno nam b˛edzie go przekona´c. Je˙zeli pozwolimy mu zatrzyma´c si˛e na chwil˛e i damy mu czas do my´slenia, b˛edzie jeszcze trudniej. Tym razem mam zamiar wpakowa´c go w to wszystko tak szybko, z˙ eby nie zda˙ ˛zył pomy´sle´c, wi˛ec przywie´zcie go tutaj! Adams, szczupły, trzydziestopi˛ecioletni m˛ez˙ czyzna z twarza˛ intelektualisty, uniósł ciemne brwi w niemej dezaprobacie i wydał instrukcje. Odło˙zył słuchawk˛e i przetarł okulary bez oprawek. — W dalszym ciagu ˛ nie rozumiem, dlaczego potrzebujemy tego Anglika. Z tego, jak si˛e rozwijaja˛ wydarzenia, widz˛e, z˙ e mamy do czynienia z zupełnie prosta˛ operacja˛ i mo˙zemy przeprowadzi´c ja˛ z pomoca˛ naszych chłopców. Jak tylko dowiemy si˛e, z˙ e Gorow wyruszył do Target-51 , wys´lemy samolot, który we´zmie go na pokład i zabierze stamtad. ˛ .. — Prosta? ˛ — Dawes doko´nczył energicznym krokiem jeszcze jedno okra˙ ˛zenie i usadowił si˛e za szerokim pustym biurkiem. — Prosta? ˛ — powtórzył mi˛ekko. — Tak samo prosta˛ jak skakanie z budynku linii PAN AM. I tak samo bezpieczna.˛ — Przy odrobinie szcz˛es´cia mo˙ze to by´c przyjemna wycieczka. . . — Odrobinie szcz˛es´cia? — głos Dawesa był zwodniczo spokojny. — Moz˙ e i masz racj˛e, Adams — ciagn ˛ ał ˛ dobrotliwym tonem. — Spodziewamy si˛e, z˙ e 1
Amerykanie nazywaja˛ wielkie lodowe wyspy arktyczne „Targets”. T-1 (Target-1) pierwsza rozpoznana wyspa lodowa została zauwa˙zona przez oficera obsługujacego ˛ radar Superfortecy kanadyjskiego wybrze˙za arktycznego w dniu 14 sierpnia 1946 r.
11
dotrze do nas bardzo wa˙zny Rosjanin. By´c mo˙ze najwa˙zniejszy Rosjanin, jaki kiedykolwiek opu´scił Zwiazek ˛ Radziecki. Zgodzisz si˛e ze mna? ˛ — To prawda — potwierdził naiwnie Adams. ˙ — Zeby do nas dotrze´c, b˛edzie musiał pokona´c pewna˛ tras˛e — kontynuował Dawes tym samym tonem. — Wystartuje z radzieckiej bazy na wyspie lodowej — Biegun Północny 172 i b˛edzie si˛e kierował do naszej najbli˙zszej stacji badawczej — Target-5, która w tym momencie przypadkiem dryfuje dwadzie´scia pi˛ec´ mil na zachód od radzieckiej wyspy. Jak dotad ˛ w bazie Target-5 znajduja˛ si˛e trzy osoby — trzech profesorów oczekujacych ˛ na ewakuacj˛e, zanim wyspa przestanie istnie´c. Nada˙ ˛zasz za mna? ˛ — zapytał. — Cały czas, sir. . . ˙ — Zaden z trzech profesorów na Target-5 nie ma najmniejszego poj˛ecia o tym, co si˛e b˛edzie działo; z˙ e wkrótce Gorow wyruszy w ich stron˛e poprzez pływajace ˛ pole lodowe. — Dawes mówił teraz szybciej, hipnotyzujac ˛ Adamsa niebieskimi oczyma. — Nie mo˙zemy im o niczym powiedzie´c, poniewa˙z z˙ aden z nich nie dysponuje klauzula˛ dost˛epu. . . — Mo˙ze mogliby´smy przekaza´c im jaka´ ˛s wiadomo´sc´ przez radio — zasugerował Adams. — Da´c do zrozumienia. . . — O Bo˙ze! Da´c do zrozumienia! O tym, kiedy Gorow wyruszy, dowiemy si˛e w ostatniej chwili. Nie mog˛e tam wysła´c samolotu pełnego ludzi zbyt wczes´nie, bo to zaalarmuje Rosjan. Mogliby zamkna´ ˛c baz˛e, co oznacza, z˙ e zamkn˛eliby w niej równie˙z Gorowa. Cały problem polega na tym, z˙ e z˙ ycie na Target-5 musi wyglada´ ˛ c zupełnie normalnie i cholernie spokojnie. — W dalszym ciagu ˛ nie widz˛e tu roli dla Beaumonta. Dawes, zanim odpowiedział, uwa˙znie przyjrzał si˛e Adamsowi. W wieku trzydziestu pi˛eciu lat Jerry Adams miał wi˛ecej akademickiego przygotowania do tego rodzaju pracy, ni˙z Dawes mógł sobie wyobrazi´c. Płynnie władał sze´scioma j˛ezykami, w tym rosyjskim i serbsko-chorwackim. Był ekspertem od przekazów szyfrowych, specjalista˛ w dziedzinie radiokomunikacji i miał opini˛e jednego z szes´ciu najlepszych s´ledczych na terenie Stanów Zjednoczonych. Brakowało mu tylko jednej umiej˛etno´sci przydatnej w pracy dotyczacej ˛ strefy arktycznej: jedyny lód, jaki widział, to kostki w mikserze do drinków. — Mgła — powiedział Dawes. — Mgła? — Wyobra´zmy sobie, z˙ e Target-5 zostanie odci˛eta od s´wiata przez mgł˛e — zasugerował Dawes z nuta˛ uporu w głosie. — Jak si˛e tam dostaniemy, z˙ eby zabra´c Gorowa? Nie mo˙zemy lecie´c, nie mo˙zemy przepłyna´ ˛c przez gruby lód pola. — 2
Wszystkie wa˙zniejsze radzieckie bazy pływajace ˛ rozmieszczone w strefie arktycznej sa˛ oznaczone nazwa˛ Biegun Północny i odpowiednim numerem. Swoja˛ droga,˛ bazy nazwane w ten sposób moga˛ w rzeczywisto´sci dryfowa´c nawet setki mil od samego północnego pola podbiegunowego
12
Mo˙zemy tam dotrze´c tylko na piechot˛e, z saniami po lodzie. I dlatego mo˙zemy potrzebowa´c Beaumonta. — Jest naszym zabezpieczeniem? — Tak. — Dawes rzucił spojrzenie w kierunku zamkni˛etych drzwi swego biura, jak gdyby w ka˙zdej chwili spodziewał si˛e zobaczy´c w nich Beaumonta. — Jedyny problem w tym, z˙ e on nie wie, i˙z sprowadzili´smy go na wszelki wypadek. I ja mu tego nie powiem. A˙zeby uspokoi´c twój wzburzony umysł, podam ci list˛e jego kwalifikacji. . . — Nie mamy nikogo innego, kto mógłby poje´zdzi´c na sankach po polu lodowym? — spytał Adams z niedowierzaniem w głosie. — To na pewno do´sc´ prosta umiej˛etno´sc´ ? — Czasami zastanawiam si˛e, dlaczego zatrudniłem akurat ciebie — powiedział Dawes z prawdziwym zdumieniem. — Jazda sankami po polu lodowym jest najbardziej twardym i najtrudniejszym zaj˛eciem na ziemi. — Wstał i podszedł szybko do ogromnej s´ciennej mapy. — Chod´z tutaj, naucz˛e ci˛e czego´s, o czym zapomnieli powiedzie´c ci w Harvardzie. Przyjrzał si˛e uwa˙znie mapie strefy arktycznej. U góry zaznaczono wybrze˙ze ´ Zwiazku ˛ Radzieckiego z Murma´nskiem i Leningradem po prawej. Srodek mapy zajmowało pole podbiegunowe ze Spitsbergenem, Grenlandia˛ i nakre´slonymi poni˙zej liniami wybrze˙zy Kanady oraz Alaski. Marker oznaczajacy ˛ aktualna˛ pozycj˛e Target-5 znajdował si˛e bardzo nisko, przypi˛ety tu˙z nad Iceberg Alley — niebezpiecznym kanałem mi˛edzy Grenlandia˛ a Spitsbergenem, pełnym ruchomego lodu. — Target-5 dryfuje w tej chwili w odległo´sci stu dwudziestu mil od wybrze˙zy Grenlandii — powiedział cicho Dawes. — Dwadzie´scia pi˛ec´ mil dalej na wschód znajduje si˛e radziecka baza, Biegun Północny 17, skad ˛ wyruszy Gorow. Ka˙zdego dnia dwie płyty lodu unoszace ˛ te bazy zbli˙zaja˛ si˛e razem z całym pływajacym ˛ polem lodowym do Iceberg Alley. Beaumont nazywa to miejsce najniebezpieczniejszym na s´wiecie, a ja si˛e z nim zgadzam. — Jakie on ma kwalifikacje? — naciskał Adams. — Niezwykłe. Jego matka była Kanadyjka,˛ ojciec Brytyjczykiem — zginał ˛ w czasie wojny. Teraz oboje ju˙z nie z˙ yja.˛ Beaumont trafił do Kanady jako dziecko, w 1943 roku i znalazł si˛e w kompleksie kopalni miedzi w Coppermine na kra´ncach Arktyki. Dorastał w´sród lodów. Tam, gdzie rodza˛ si˛e lodowe wyspy, gdy p˛eka lód na kanadyjskich mieliznach. W 1952 wysłano go z powrotem do Wielkiej Brytanii, aby mógł uzupełni´c wykształcenie i tam zainteresował si˛e lotnictwem. O˙zenił si˛e w 1965 roku — majac ˛ dwadzie´scia pi˛ec´ lat — i w trzy tygodnie po s´lubie stracił z˙ on˛e w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowc˛e, który uciekł z miejsca zdarzenia. — To straszne — powiedział Adams półgłosem. — Owszem, dla tego pijanego zabójcy równie˙z. Odszukano go i postawiono w stan oskar˙zenia, a Beaumont był na sali podczas procesu w Londynie. Zanim 13
wyprowadzili sadzonego ˛ z ławy dla s´wiadków, Beaumont dopadł go i na wpół udusił. Sko´nczyło si˛e to dla niego wyrokiem w zawieszeniu. Wrócił prosto do Kanady. — To było siedem lat temu? — obliczył Adams. — Dobrze wiedzie´c, z˙ e umiesz dodawa´c — skomentował t˛e uwag˛e Dawes. — Od tamtej pory sp˛edził wi˛ekszo´sc´ czasu w Arktyce — cz˛es´ciowo pracujac ˛ dla Arctic Research Laboratory w Point Barrow, cz˛es´ciowo dla nas. To on jest tym człowiekiem, który dostarczył nam wszystkie dane na temat nowego radzieckiego s´migłowca, niszczyciela łodzi podwodnych, kiedy taki po raz pierwszy pokazał si˛e w rejonie Arktyki. — Dawes szukał w pami˛eci. — Dysponuje najwy˙zszym stopniem klauzuli dost˛epu i mówi płynnie po rosyjsku. A je˙zeli ci to nie wystarcza, jest jeszcze sprawa operacji „Spitsbergen”. — Co to takiego, sir? — No, prosz˛e, utajnienie naszej działalno´sci musi by´c lepsze, ni˙z sadziłem ˛ — skonstatował Dawes z chłodnym u´smiechem. — Ale ty byłe´s w tym czasie w Sajgonie. W zeszłym roku trzech m˛ez˙ czyzn zostało wysłanych na pole lodowe, aby udowodni´c, z˙ e mo˙zna dokona´c czego´s, co uwa˙zali´smy za niewykonalne: przebyli z saniami cała˛ drog˛e z Grenlandii na Spitsbergen. Nie było o tym wydarzeniu ani słowa w gazetach, poniewa˙z miało ono implikacje militarne. Ci m˛ez˙ czy´zni to Sam Grayson i Horst Langer, którzy teraz czekaja˛ w Thule. Ich przywódca˛ był Beaumont. — To brzmi rzeczywi´scie interesujaco ˛ — przyznał Adams. — Ale b˛edziemy potrzebowali jego udziału jedynie wówczas, gdyby na Target-5 spadła g˛esta mgła? — Dokładnie tak! Cały kłopot w tym, z˙ e Beaumont wróci na Grenlandi˛e tylko w przypadku, gdy powiem mu, z˙ e jedzie tam, by odebra´c Michaiła Gorowa. . . — Ostatnie prognozy meteorologiczne przewiduja˛ dobre warunki atmosferyczne nad całym tym terenem — zaprotestował Adams. — I dlatego poka˙ze˛ mu mój najnowszy raport o stanie pogody. — Dawes wrócił do biurka i wyciagn ˛ ał ˛ papier zadrukowany maszynowym pismem; podał go Adamsowi. — Ten człowiek sp˛edził w Arktyce dwa fatalne lata i diabelnie trudno b˛edzie przekona´c go, z˙ eby tam wrócił. Niewielkie oszustwo troch˛e nam pomo˙ze. Adams utkwił wzrok w kawałku papieru. Była to oficjalna prognoza meteorologiczna sprzed o´smiu godzin. Warunki atmosferyczne w sasiedztwie ˛ Target-5 pogarszaja˛ si˛e raptownie. G˛esta mgła. Widoczno´sc´ zero. Temperatura minus czterdzies´ci pi˛ec´ stopni poni˙zej zera. Spodziewane pogorszenie pogody. Adams spojrzał znad raportu. — Co b˛edzie, kiedy si˛e dowie, z˙ e zrobili´smy z niego idiot˛e? 14
— W´scieknie si˛e. Ale mam nadziej˛e, z˙ e wówczas b˛edzie ju˙z w Thule, na Grenlandii. — Dawes wyjał ˛ z pudełka krótkie, grube cygaro i umie´scił je w ustach nie zapalajac. ˛ Od miesiaca ˛ próbował rzuci´c palenie i, jak dotad, ˛ udało mu si˛e wytrzyma´c bez tytoniu przez dwa tygodnie. — Słyszałe´s co´s o szpiegu w Thule? — zapytał zdawkowo. — Nie — Adams wyprostował si˛e w krze´sle. — O co chodzi? — Jeden ze zwiadowców FBI, Callard, zawiadomił mnie o nim jakie´s dwie godziny temu — Dawes zdmuchnał ˛ zapałk˛e, która˛ przed chwila˛ nie´swiadomie zapalił i wykrzywił twarz w grymasie. — Wyglada ˛ na to, z˙ e radziecki agent przez ponad dwa lata przesyłał informacje swoim ludziom. Na razie znamy tylko jego pseudonim: Krokodyl, ale wkrótce spodziewamy si˛e go zidentyfikowa´c. — To mo˙ze narazi´c na niepowodzenie cała˛ operacj˛e — powiedział wolno Adams. — Nie sadz˛ ˛ e. Mam zamiar ostrzec Beaumonta, z˙ eby kontaktował si˛e wyłacz˛ nie z szefem tamtejszej słu˙zby bezpiecze´nstwa Tillotsonem. — Dawes zerknał ˛ na zegarek. — Beaumont b˛edzie tu lada chwila, wi˛ec pilnuj si˛e, Adams.
***
Ksi˛ez˙ yc zawieszony wysoko w przestworzach roz´swietlał czer´n błyszczac ˛ a˛ gwiazdami rozpi˛etymi nad polarnym pakiem w konstelacj˛e Wielkiej Nied´zwiedzicy. Target-5 tkwiła uwi˛eziona w szczypiacym ˛ mrozie długiej nocy. Sto dwadzie´scia mil na wschód od wybrze˙zy Grenlandii i tylko dwadzie´scia pi˛ec´ mil na zachód od radzieckiej wyspy lodowej Biegun Północny 17, Target5 trwała obl˛ez˙ ona przez mia˙zd˙zace ˛ ja,˛ napierajace ˛ na jej kraw˛edzie miliony ton ruchomego lodu, zgrzytajacego ˛ i dudniacego, ˛ próbujacego ˛ skruszy´c wysp˛e w pułapce stalowego u´scisku. Pak lodowy atakował wysp˛e od trzydziestu lat, od czasu, gdy w 1942 roku wyodr˛ebniła si˛e z lodu szelfowego u kanadyjskich wybrze˙zy i rozpocz˛eła orbitowanie wokół pomocnego pola podbiegunowego. Jednak do tej pory nie zdołał wyrzadzi´ ˛ c jej z˙ adnej szkody, poniewa˙z zrodził si˛e ze słonej wody, zamarzni˛etej wody morskiej. Masywne urwisko, płaskowy˙z o s´rednicy jednej mili był bardziej wytrzymały. Target-5 powstała z lodu słodkowodnego, który jest twardszy ni˙z jego słony odpowiednik. I miała długi rodowód. Przez setki lat na kra´ncach kanadyjskiego wybrze˙za powstawała lodowa skała budowana powolnymi pływami lodowców schodzacych ˛ do zamarzni˛etego morza. Poziom za poziomem, urwisko rosło tak długo, a˙z osiagn˛ ˛ eło gł˛eboko´sc´ dwustu stóp. Target-5 była fragmentem tej lodowej 15
skały — na mil˛e szerokim — który oddzielił si˛e i odpłynał ˛ z lodem biegunowym przed trzydziestu laty. Wła´snie zaczynała czwarte dziesi˛eciolecie orbitowania wokół bieguna, zbliz˙ ała si˛e po raz kolejny do kanadyjskich wybrze˙zy Arktyki, gdy została porwana przez Prad ˛ Wschodniogrenlandzki. Wielka płyta lodu poda˙ ˛zyła na południe dalej ni˙z kiedykolwiek. W niedługim czasie dotarła do kanału mi˛edzy Grenlandia˛ i Spitsbergenem i wkrótce znalazła si˛e w punkcie, z którego nie było ju˙z odwrotu; dlatego płyn˛eła dalej na południe zamiast na wschód. Na południe, w kierunku Iceberg Alley.
***
W odległym Waszyngtonie Dawes ciagle ˛ jeszcze czekał na Beaumonta. W tym czasie doktor Matthew Conway, pi˛ec´ dziesi˛ecioletni szef Target-5 wyszedł z głównego baraku, z˙ eby ustali´c poło˙zenie gwiazd przy pomocy sekstansu. Conway, zazwyczaj spokojny i pogodny, tym razem rozkładajac ˛ instrument był wyra´znie rozdra˙zniony, a fakt, z˙ e tu˙z za drzwiami dołaczył ˛ do niego drugi m˛ez˙ czyzna, zdecydowanie nie poprawił mu nastroju. Jeff Rickard, trzydziestodwuletni radiooperator pospiesznie zatrzasnał ˛ za soba˛ drzwi, by nie ochładza´c wn˛etrza. — Dzieje si˛e co´s, Matt? — zapytał. — Jasne — odparł Conway z wymuszonym humorem. — Wła´snie przejechał autobus do Omaha. — Jezu, gdyby to była prawda! Chodziło mi o to, czy wida´c Rosjan. — Wiem, o co ci chodziło. Stali po´srodku mi˛edzy dwunastoma barakami o płaskich dachach stanowiacy˛ mi stacj˛e badawcza˛ umiejscowiona˛ w centrum wyspy. Po dwóch stronach waskiej, ˛ wydeptanej w s´niegu uliczki, sze´sc´ baraków spogladało ˛ na sze´sc´ pozostałych, a z dachu ostatniego kłuł roz´swietlone ksi˛ez˙ ycowym blaskiem niebo maszt radiostacji. Dalej, w odległo´sci nie wi˛ekszej ni˙z pół mili, wsz˛edzie dookoła, był ich wróg — polarny ruchomy lód — skrzeczacy ˛ i dudniacy ˛ jak przera˙zajaco ˛ wielka bestia wijaca ˛ si˛e w bólach. Przypominało im to, z˙ e lód jest jak z˙ ywy, z˙ e porusza si˛e ciagle, ˛ nacierajac ˛ na niewysokie ju˙z kraw˛edzie wyspy opierajace ˛ si˛e jego atakom. Dał si˛e słysze´c nowy d´zwi˛ek: krótka eksplozja, jak wystrzał z karabinu. — Co to było, do diabła? — szepnał ˛ Rickard. — Wyłamał si˛e kawałek lodu — odparł ze znu˙zeniem Conway. — Wró´c do Sondeborga, Jeff, dobrze? Chciałbym to sko´nczy´c. — Znowu jest w jednym z tych swoich nastrojów. My´sl˛e, z˙ e to si˛e pogarsza, Matt. 16
Conway, z twarza˛ odwrócona˛ od Rickarda, zacisnał ˛ usta, usiłujac ˛ skupi´c si˛e na pomiarach gwiazd, Sondeborg, dwudziestosze´scioletni i najmłodszy z trzech m˛ez˙ czyzn, był na skraju załamania nerwowego. Powodem było, oczywi´scie, odosobnienie, a tak˙ze fakt, z˙ e ich pobyt na wyspie miał si˛e ku ko´ncowi. W ciagu ˛ dwunastu dni powinien si˛e zjawi´c samolot, by ewakuowa´c ich z tej zagubionej wyspy i teraz godziny, a nawet minuty, wlokły si˛e jak lata. Baza otoczona była ze wszystkich stron przez gładki s´nie˙zny płaskowy˙z podchodzacy ˛ a˙z do s´cian urwiska. Ze wszystkich stron — za wyjatkiem ˛ południa, gdzie widniało niewielkie wzgórze wyniesione jakie´s czterdzie´sci stóp ponad poziom płaskowy˙zu. Wła´snie tu, setki mil od najbli˙zszego brzegu, tkwił pagórek upstrzony wielkimi, pokrytymi s´niegiem okraglakami, ˛ odłamkami prawdziwej skały; niektóre z nich miały rozmiary niewielkiego bungalowu. Wiele wieków temu przyw˛edrowały we wn˛etrzu lodowca na teren kanadyjskiego lodu szelfowego i kiedy olbrzymia płyta podzieliła si˛e na mniejsze, wzgórze popłyn˛eło na jednej z nich. Drzwi za Conwayem otwarto ponownie. Poczuł, z˙ e zaczyna, traci´c cierpliwo´sc´ . Podszedł do niego Sondeborg. To stawało si˛e trudne do zniesienia: nikt nie chciał zosta´c sam, nawet we wn˛etrzu ciepłego baraku, ale kiedy znajdowali si˛e wszyscy razem, s´cierali si˛e ze soba˛ jak lód mia˙zd˙zacy ˛ urwiste brzegi wyspy. — Zamknij drzwi, Harvey — powiedział Conway i przycisnał ˛ oko do instrumentu. Za nim trzasn˛eły drzwi. — Rosjanie ju˙z uciekli! — głos Sondeborga dr˙zał, bliski histerii. — Maja˛ wi˛ecej rozumu ni˙z my. Ewakuowali t˛e swoja˛ cholerna˛ baz˛e, kiedy jeszcze był czas. Dlaczego do diabła nie wezwiemy samolotu przez radio? Wszystko spakowane. . . — Dosy´c! — Conway opu´scił sekstans i obrócił si˛e twarza˛ do Sondeborga. — Wszystko ju˙z spakowane, a ty ciagle ˛ nie doko´nczyłe´s do´swiadcze´n. . . — Do cholery z do´swiadczeniami! — wybuchnał ˛ Sondeborg. — Tutaj co´s podejrzanie s´mierdzi. . . — Siedzisz na Target-5 ju˙z jedena´scie miesi˛ecy — przerwał mu Conway. — To ciagle ˛ jest to samo miejsce. — To nie jest to samo miejsce — Sondeborg cofnał ˛ si˛e gwałtownie. — Jestes´my na skraju Iceberg Alley. . . — Wró´c do baraku i zrób kawy — mruknał ˛ Conway. — Wszystkim nam przyda si˛e co´s goracego. ˛ Sondeborg wpadł do wn˛etrza jak burza, trzaskajac ˛ drzwiami. — Lepiej id´z z nim, Jeff — poradził Conway — wiesz, jaki jest, kiedy si˛e go zostawi samemu sobie. Potem mógłby´s spróbowa´c jeszcze raz połaczy´ ˛ c si˛e z Thule. Chciałbym im poda´c nasze najnowsze poło˙zenie. — Spróbuj˛e — głos Rickarda pełen był zwatpienia. ˛ — Ostatnio miałem kłopoty z połaczeniem. ˛ Obawiam si˛e, z˙ e mo˙zemy by´c ju˙z zupełnie odci˛eci. To mo˙ze oznacza´c zmian˛e pogody. 17
Conway sko´nczył pomiary i zmarszczył brwi. Wzmianka o kłopotach z nawia˛ zaniem łaczno´ ˛ sci radiowej — albo braku łaczno´ ˛ sci w ogóle — martwiła go bardziej, ni˙z to po sobie pokazywał. Zło˙zył sekstans i przystanał ˛ na chwil˛e przed wejs´ciem do baraku, badajac ˛ wzrokiem znajoma˛ pustk˛e zamarzni˛etego morza i bezkresnego lodu. Czuł niepokój, a nie mógł znale´zc´ jego przyczyny.
***
W biurze Dawesa panował tropikalny upał i ogromne napi˛ecie. Upał i napi˛ecie, które wywołały pot na twarzach trzech m˛ez˙ czyzn. Napi˛ecie wprowadził Beaumont. Ubrany w koszulk˛e z krótkimi r˛ekawami usiadł i poło˙zył r˛ece na szerokich kolanach, wpatrujac ˛ si˛e w Dawesa. — W porzadku. ˛ Naszkicowałe´s mi obraz całej sprawy. A teraz, dlaczego ten Rosjanin, Michaił Gorow, jest tak cholernie wa˙zny? — Wszystko, co musi pan wiedzie´c to to, z˙ e jest wa˙zny — wtracił ˛ si˛e Adams. — Szczegóły obj˛ete sa˛ s´cisła˛ tajemnica.˛ Beaumont obejrzał si˛e, posłał asystentowi ponure spojrzenie, nast˛epnie odwrócił si˛e znów w stron˛e Dawesa, który szybko odpowiedział. — Michaił Gorow jest oceanografem numer jeden Zwiazku ˛ Radzieckiego. 3 Osobi´scie nadzorował instalowanie systemu Sous and Caesar na dnie morskim wzdłu˙z wybrze˙zy Arktyki. B˛edzie miał ze soba˛ „mapy Katarzyny” — komplet odbitek dotyczacych ˛ tego systemu, który naprowadza ich łodzie podwodne pod lodami Arktyki do naszych wybrze˙zy. Czy to ci co´s mówi? — To by znaczyło, z˙ e Gorow jest naprawd˛e wa˙zny. — Z tymi mapami w r˛eku mogliby´smy rozpracowa´c cały radziecki system obronny i wyprzedzi´c ich o dziesi˛ec´ lat — ciagn ˛ ał ˛ z zapałem Dawes — a nawet wi˛ecej: kiedy prezydent uda si˛e w maju do Moskwy z „mapami Katarzyny” w kieszeni, b˛edzie mógł prowadzi´c rozmowy z pozycji siły. To jest wła´snie do tego stopnia wa˙zne, Keith. I dlatego potrzebuj˛e ci˛e na Grenlandii. . . — Zaraz, zaraz, jeszcze nie zgodziłem si˛e nigdzie jecha´c — Beaumont wstał i przeszedł przez pokój, by spojrze´c z bliska na rozwieszona˛ na s´cianie map˛e. Jak na człowieka tak ogromnej postury poruszał si˛e z niespodziewana˛ zwinno´scia.˛ — Ten statek, „Elroy” — wskazał marker u dołu mapy. — Czy to lodołamacz, bli´zniak „Exodusa”? 3
Sous and Caesar — ameryka´nski termin na oznaczenie podwodnej sieci boi radiowych i sonarowych, które prowadza˛ lodzie podwodne przewidzianym kursem na du˙zych gł˛eboko´sciach pod lodem polarnym
18
— Tak. Aktualnie wraca do Milwaukee po roku sp˛edzonym na wodach Arktyki. — Mog˛e za˙zada´ ˛ c, z˙ eby´s go zawrócił i wysłał z powrotem na pole lodowe. . . — Zdaje si˛e pan zapomina´c, z˙ e to my planujemy t˛e operacj˛e, Beaumont — w głosie Adamsa brzmiało oburzenie. Anglik odwrócił si˛e powoli i patrzył. Pod wpływem tego wzroku Adams poczuł si˛e niewyra´znie. Wreszcie Beaumont zdecydował si˛e przemówi´c. — Mo˙ze miałby pan ochot˛e wybra´c si˛e ze mna? ˛ Przez ruchomy lód. — Ponownie zwrócił si˛e do Dawesa. — To jeden wielki bajzel. I nie podoba mi si˛e to, co mówiłe´s o szpiegu w Thule. Musz˛e najpierw znale´zc´ si˛e tam, zabra´c Graysona, Langera i sprz˛et, zanim polecimy do Curtis Field. — D´zgnał ˛ palcem lotnisko znajdujace ˛ si˛e na mapie najbli˙zej Target-5. — Wi˛ec ten szpieg jest niebezpieczny. — Callard, facet z FBI, powiedział mi, z˙ e powinni rozszyfrowa´c Krokodyla w ciagu ˛ kilku godzin. Wszelkie wcze´sniejsze instrukcje mo˙zemy przesyła´c droga˛ radiowa˛ bezpo´srednio do Tilotsona, on jest tam szefem bezpiecze´nstwa. — Ciagle ˛ mi si˛e to nie podoba. Poka˙z mi jeszcze raz t˛e prognoz˛e pogody. Dawes z kamienna˛ twarza˛ podał mu sfałszowany raport. Adams z uwaga˛ studiował kształt swoich paznokci. Beaumont przeczytał prognoz˛e i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — To oznacza, z˙ e b˛edziemy musieli z Curtis Field polecie´c na sam skraj waru mgły. Potem na saniach dotrzemy do Target-5, je˙zeli ja˛ kiedykolwiek znajdziemy. Zabierzemy Gorowa, zakładajac, ˛ z˙ e on w ogóle tam dobrnie przez dwadzie´scia pi˛ec´ mil ruchomego lodu. Potem musimy jeszcze wróci´c, pokonujac ˛ sto dwadzies´cia mil lodu, najprawdopodobniej z lud´zmi radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa depczacymi ˛ nam po pi˛etach. . . — Mogliby´smy wzia´ ˛c was na pokład samolotu, gdy tylko wyjdziecie z zasi˛egu mgły — zasugerował Adams. — Mogliby´scie — zgodził si˛e Beaumont — gdyby´scie kiedykolwiek nas znale´zli, co wam si˛e nie uda. Czy ma pan jakiekolwiek poj˛ecie o tym, co znaczy próbowa´c znale´zc´ czterech m˛ez˙ czyzn i dwie pary sanek z powietrza o tej porze roku? Nie, na pewno pan nie ma. . . — Zdarza si˛e jednak, z˙ e ludzie ratowani sa˛ przez pomoc z powietrza — upierał si˛e Adams. — Tak jest — burknał ˛ Beaumont. — Zdarza si˛e. Nie wie pan tylko, z˙ e zazwyczaj zdarza si˛e to przypadkiem. Załoga samolotu, która nikogo nie szuka, nagle kogo´s znajduje. Nie podoba mi si˛e równie˙z to — kontynuował — z˙ e ciagle ˛ jeszcze nie wiemy, kiedy on si˛e zjawi. — Machnał ˛ prognoza˛ pogody w kierunku Dawesa. — Wy´slij pilna˛ wiadomo´sc´ do „Elroya”. Ma natychmiast zawróci´c i skierowa´c si˛e na pomoc, w stron˛e pola lodowego. Tu b˛edzie miejsce spotkania — Beaumont wyjał ˛ ołówek i narysował na s´ciennej mapie gruby krzy˙z. — Ale˙z to w gł˛ebi lodu — zaprotestował Adams.
19
— Dlatego statek musi utorowa´c sobie drog˛e. Chc˛e by´c na pokładzie samolotu lecacego ˛ na Grenlandi˛e w ciagu ˛ dwóch godzin — zwrócił si˛e do Dawesa — potrzebna mi szybka maszyna, która mo˙ze pokona´c t˛e tras˛e bez mi˛edzyladowania ˛ — Czeka na ciebie boeing — powiedział Dawes. Beaumont uniósł brew. — Byłe´s pewien swego, prawda? Ameryka´nska organizacja! Czasami troch˛e mnie przera˙za. Teraz przejd´zmy do sprawy Michaiła Gorowa. Kiedy ma si˛e pojawi´c? Adams zaczał ˛ mówi´c kompetentnym tonem. — Czekamy na człowieka, który wróci do Helsinek z Leningradu. Miał on nawiaza´ ˛ c kontakt z krewnym Michaiła Gorowa i dowiedzie´c si˛e, kiedy oceanograf opu´sci Biegun Północny 17. Jestes´my pewni, z˙ e b˛edzie to miało miejsce w ciagu ˛ najbli˙zszych dni. A po powrocie naszego wysłannika poznamy dokładna˛ dat˛e. — A je´sli zało˙zymy, z˙ e on nigdy nie opu´sci Leningradu? — zapytał Beaumont. — Powinno mu si˛e to uda´c — odparł Adams z prze´swiadczeniem. — Nigdy ˙ jeszcze nie był za Zelazn a˛ Kurtyna,˛ miedzy innymi dlatego powierzono mu to zadanie. To do´swiadczony agent. Gdy dotrze do Helsinek, uda si˛e wprost do naszej ambasady i prze´sle nam wiadomo´sc´ . — Wszystko zale˙zy od jednego człowieka w Rosji — stwierdził ponuro Beaumont. — Jednego z najlepszych — zapewnił go Adams. — Najpó´zniej do godziny pierwszej naszego czasu w niedziel˛e w nocy, b˛edziemy wszystko wiedzieli. Gdy tylko otrzymamy informacj˛e, przeka˙zemy ja˛ do Curtis Field. — Adams był nastawiony bardzo optymistycznie. -Nie musi si˛e pan niczego obawia´c. Przekona si˛e pan. To b˛edzie zupełnie prosta operacja. — Nie b˛edzie — mruknał ˛ Beaumont. — To pierwsza i jedyna rzecz, jaka˛ mog˛e przewidzie´c: to nie b˛edzie prosta operacja.
Piatek, ˛ 18 lutego Na Newskim Prospekcie w Leningradzie, dokładnie pi˛ec´ minut po godzinie trzeciej po południu, 18 lutego zginał ˛ człowiek. Kiedy w Leningradzie wybija trzecia po południu, w Waszyngtonie jest zaledwie siódma rano. Beaumont jeszcze nie wsiadł do Florida Express, z którego miał by´c tak bezceremonialnie wyciagni˛ ˛ ety dopiero siedemna´scie godzin pó´zniej. Ale była ju˙z prawie trzecia, gdy ameryka´nski turysta, Harvey Winthrop, schodził ostro˙znie na ulic˛e z pi˛eciu oblodzonych stopni hotelu „Europa”‘ Wysoki m˛ez˙ czyzna o pociagłej ˛ twarzy, w wieku trzydziestu o´smiu lat — Winthrop — według paszportu był pisarzem, ale nie pisarstwo było mu w głowie, gdy sprawdził godzin˛e na r˛ecznym zegarku i opu´scił hotel „Europa”. Za pi˛ec´ trzecia. Stanawszy ˛ na ulicy zwrócił si˛e w lewo i brnac ˛ przez s´nieg skierował si˛e w stron˛e Newskiego Prospektu. Nad nim spuchni˛ete niebo groziło znowu opadami s´niegu, wokół widniało zaledwie kilka ludzkich sylwetek. W tej strefie geograficznej, tak daleko wysuni˛etej na północ, najpó´zniej za trzydzie´sci minut b˛edzie zupełnie ciemno. Istotnie, uliczne lampy były ju˙z zapalone, ich s´wiatło układało na s´niegu zadziwiajace ˛ refleksy, gdy Winthrop dotarł do Newskiego Prospektu i rozejrzał si˛e, uwa˙znie lustrujac ˛ obie strony szerokiej ulicy. Sprawiał wra˙zenie człowieka, który nie jest pewien, kiedy mo˙ze przej´sc´ przez jezdni˛e, ale w rzeczywisto´sci obserwował trzy zaparkowane w pewnej odległo´sci samochody.
***
Madame Vollin — opiekunki Inturistu, która od pi˛eciu dni dotrzymywała mu towarzystwa podczas ka˙zdej wyprawy do Ermita˙zu, nigdzie nie było wida´c. Nie siedziała w z˙ adnym z zaparkowanych samochodów. ani nie spozierała zza z˙ adnej ze słabo o´swietlonych sklepowych wystaw. Widocznie bez podejrze´n przyj˛eła jego decyzj˛e, z˙ e dzi´s nie b˛eda˛ szli do Ermita˙zu, poniewa˙z jest zbyt zm˛eczony, z˙ eby oglada´ ˛ c kolejne dzieła Rubensa. Zawahał si˛e przez chwil˛e, czekajac, ˛ a˙z przejedzie 21
trolejbus i ponownie sprawdził okolic˛e. W odległym ko´ncu niemal wyludnionej alei zza rogu wypadł młody człowiek w skórzanej kurtce, wbił kluczyk w zamek w drzwiach samochodu, otworzył je i czekał, a˙z dołaczy ˛ do niego dziewczyna. Rudowłosa miała na sobie obcisły mini-płaszczyk. Gdy tylko dopadła chłopaka, zacz˛eła okłada´c go pi˛es´ciami. Winthrop u´smiechnał ˛ si˛e słabo, kiedy trolejbus mijał go buczac ˛ i wzniecajac ˛ bł˛ekitne iskry na oblodzonych drutach trakcji. Nawet Rosjanie mieli problemy z młodziez˙ a,˛ szczególnie je´sli były to dzieci wysoko postawionych członków partii. Zaczał ˛ przechodzi´c na druga˛ stron˛e. Nie przypadkiem Winthrop mógł by´c wzi˛ety za Rosjanina; miał na sobie futro, futrzana˛ czap˛e i buty do kolan, kupione w GUM-ie trzy dni po przyje´zdzie. — Nie sadziłem, ˛ z˙ e tu jest a˙z tak zimno — wyja´snił Madame Vollin. Kiedy przeszedł na druga˛ stron˛e alei i mijał ciagle ˛ kłócac ˛ a˛ si˛e młoda˛ par˛e, sprawdził, która godzina. Za dwie minuty trzecia. Dwie minuty, by dotrze´c na miejsce spotkania, które ju˙z widział: niewielki, okolony drzewami skwerek. Winthrop brnał ˛ mozolnie aleja.˛ Z r˛ekami w r˛ekawiczkach wbitymi gł˛eboko w kieszenie, z katalogiem sztuki wetkni˛etym pod rami˛e, szedł do Ermita˙zu w Pałacu Zimowym ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ pokonywał przez pi˛ec´ poprzednich dni z Madame Vollin u boku. Skwerek był coraz bli˙zej. Winthrop widział pomnik Lenina po drugiej stronie trawnika i nieco dalej niewysoka˛ kr˛epa˛ posta´c. Kto´s skr˛ecił z alei i wła´snie wszedł na skwerek. Czy to był marynarz? Winthrop równie˙z dotarł na teren ziele´nca. Nigdy przedtem nie spotkał Piotra Gorowa, brata oceanografa Michaiła Gorowa i dlatego wyt˛ez˙ ał wzrok, usiłujac ˛ dostrzec trzy wa˙zne szczegóły, zanim tamten zbli˙zy si˛e do niego. Wojskowy okragły ˛ brezentowy worek, niesiony pod pacha˛ zamiast przerzucony przez rami˛e, jak zazwyczaj robia˛ to radzieccy marynarze. Zgadza si˛e. Czerwony szalik na szyi. Zgadza si˛e. Pozostał jeszcze trzeci szczegół, trudny do sprawdzenia w gasnacym ˛ s´wietle dnia. Winthrop utrzymywał wolny, niedbały krok. Trzeci szczegół, to guzik. Jedyny jasny guzik na samej górze płaszcza. Pozostałe powinny by´c w ciemnym kolorze. Jezu, zupełnie nie mógł go dojrze´c. W dodatku na drugim ko´ncu skweru pojawił si˛e milicjant i ruszył w s´lad za marynarzem. Serce Winthropa zabiło mocniej, ale w dalszym ciagu ˛ szedł tym samym krokiem. Stało si˛e. Nieprzewidziany czynnik zrujnował wszystkie plany, uniemo˙zliwił kontakt. Winthrop czuł nerwowe mrowienie na plecach. Czy policjant s´ledził Gorowa? Nic na to nie wskazywało. Wszystko odbywało si˛e zbyt otwarcie. We´z si˛e w gar´sc´ , człowieku! Helsinki, Finlandia — bezpiecze´nstwo — sa˛ tylko sto mil stad. ˛ Ta my´sl niewiele pomagała, gdy Harvey Winthrop zbli˙zał si˛e do idace˛ go w jego stron˛e marynarza. Równie dobrze mógłby si˛e znajdowa´c w Kijowie, w sercu Ukrainy, skad ˛ wła´snie przyjechał Gorow po spotkaniu ze swoim bratem Michaiłem. Z ka˙zda˛ minuta˛ zapadał coraz g˛es´ciejszy mrok. Marynarz zbli˙zał si˛e, za nim 22
szedł milicjant w granatowym płaszczu, ciagle ˛ w tej samej odległo´sci około pi˛ec´ dziesi˛eciu jardów. Czy to znów przypadek, z˙ e milicjant szedł takim samym spacerowym krokiem jak Piotr Gorow? Je˙zeli to był Gorow. Winthrop ciagle ˛ nie mógł dojrze´c guzika. Widział ju˙z czerwona˛ opask˛e na milicyjnej czapce z daszkiem, ale nie widział cholernego guzika. Marynarz — m˛ez˙ czyzna, przed trzydziestka˛ — patrzył prosto przed siebie, a Winthrop miał wra˙zenie, z˙ e dostrzegł st˛ez˙ ałe mi˛es´nie jego szcz˛ek znamionujace ˛ najwy˙zsze napi˛ecie. Biedaczysko, musi by´c bliski załamania. Nie był przygotowany do znoszenia tego rodzaju presji. Wreszcie Winthrop ujrzał jas´niejszy guzik na samej górze płaszcza. Winthrop po´slizgnał ˛ si˛e przed samym frontem pomnika Lenina, tu˙z obok marynarza, za którym w odległo´sci pi˛ec´ dziesi˛eciu jardów posuwał si˛e milicjant. Przewracajac ˛ si˛e Amerykanin wypu´scił spod pachy kolorowy katalog, który otworzył si˛e na reprodukcji obrazu Rubensa, ciemniejacej ˛ na s´niegu jak krwawa plama. Katalog był elementem identyfikacyjnym. W najbardziej naturalny na s´wiecie sposób marynarz zatrzymał si˛e i, podczas gdy Winthrop próbował stana´ ˛c na nogi, powiedział szybko i cicho po rosyjsku: — Wyrusza 20 lutego do ameryka´nskiej stacji badawczej Target numer 5. . . 20 lutego. . . — powtórzył dat˛e jeszcze ciszej i Winthrop zorientował si˛e, i˙z Rosjanin obawiał si˛e dwóch mo˙zliwo´sci: z˙ e Amerykanin nie dosłyszy decydujacej ˛ daty oraz z˙ e mo˙ze usłysze´c ja˛ milicjant. Winthrop zdołał si˛e podnie´sc´ i otrzepywał s´nieg z płaszcza. Marynarz wzruszył ramionami, jakby na znak, z˙ e ludziom ciagle ˛ zdarzaja˛ si˛e małe nieszcz˛es´cia w taka˛ pogod˛e i ruszył swoja˛ droga˛ przez skwer w kierunku Newskiego Prospektu i dalej do doków w dole. Winthrop podniósł katalog, spróbował i´sc´ , ale mocno utykał, wi˛ec oparł si˛e o ogrodzenie pomnika. Milicjant podszedł do niego i zapytał po rosyjsku: — Mo˙ze pan i´sc´ ? Daleko pan idzie? — Wszystko w porzadku. ˛ Chyba tylko skr˛eciłem nog˛e w kostce, ale wszystko w porzadku. ˛ — Winthrop celowo odparł po angielsku. Nikt nie wie, z˙ e rozumie cho´c słowo z j˛ezyka rosyjskiego. Nikt, oprócz Gorowa, który zda˙ ˛zył ju˙z opu´sci´c skwerek. Milicjant przygladał ˛ mu si˛e bez zainteresowania, gdy Winthrop u´smiechnał ˛ si˛e bole´snie. Naprawd˛e skr˛ecił nog˛e. — Mieszkam w hotelu „Europa” — dodał, pragnac ˛ pozby´c si˛e natr˛eta. Machnał ˛ r˛eka˛ w odpowiednim kierunku. — Niedaleko stad. ˛ — U´smiechnał ˛ si˛e znowu i wolno ruszył droga,˛ która˛ przyszedł. Ostro˙znie ku´stykał przez skwer, teraz ju˙z nie na z˙ arty obawiajac ˛ si˛e, z˙ e si˛e przewróci. Musiał po prostu wróci´c do hotelu, a jego umysł, mimo bólu, pracował na pełnych obrotach. By´c mo˙ze ta skr˛econa kostka pomo˙ze mu wydosta´c si˛e z Rosji. Miał wylecie´c do Helsinek pojutrze — wczesnym niedzielnym rankiem. Ale to był przecie˙z dzie´n, kiedy Michaił Gorow zaczynał swoja˛ ucieczk˛e na Target-5. 23
Władze radzieckie znały dat˛e odlotu Winthropa, wiedziały, z˙ e przebywał w Leningradzie, by podziwia´c wspaniała˛ kolekcj˛e obrazów Rubensa zgromadzona˛ w Ermita˙zu, poniewa˙z potrzebował tego do swojej pracy pisarza zajmujacego ˛ si˛e sztuka.˛ Jego wcze´sniejszy wyjazd byłby co najmniej dziwny. Skr˛econa, naprawd˛e skr˛econa kostka dawała mu pretekst do złapania sobotniego lotu do Helsinek. Wówczas Dawes w Waszyngtonie otrzymałby sygnał na dzie´n przed ucieczka˛ Gorowa z Bieguna Pomocnego 17. Kiedy Winthrop dotarł do Newskiego Prospektu, zaczał ˛ pada´c s´nieg. Automatycznie rozejrzał si˛e po ulicy, zauwa˙zył, z˙ e ubrany w skór˛e młodzieniec cia˛ gle jeszcze sprzecza si˛e ze swoja˛ rudowłosa˛ dziewczyna.˛ Musza˛ by´c zakochani, pomy´slał z ironia.˛ Nic nie jechało. Ciagle ˛ jeszcze nie wa˙zył si˛e obejrze´c, z˙ eby sprawdzi´c, czy milicjant idzie za nim. Zszedł z kraw˛ez˙ nika. Przyczyna˛ tego, co si˛e stało potem, była najprawdopodobniej nowa fala s´niegu. Chłopak w skórzanej kurtce musiał by´c przemarzni˛ety, a s´nieg przewa˙zył szal˛e. Młodzieniec usiadł za kierownica,˛ a rudowłosa dziewczyna usadowiła si˛e obok niego. Chłopak właczył ˛ zapłon, uruchomił silnik, zjechał z kraw˛ez˙ nika z tłumikiem hałasujacym ˛ jak detonujace ˛ ładunki. Przyspieszył, a potem przypomniał sobie o zapaleniu s´wiateł. Nawet wówczas Winthrop mógłby jeszcze uskoczy´c, przezwyci˛ez˙ ajac ˛ ból, ale nadje˙zd˙zajacy ˛ z piskiem opon samochód, zapalajac ˛ s´wiatła, o´slepił go. W kłuja˛ cym blasku reflektorów utykajacy ˛ Winthrop skoczył w stron˛e pojazdu, uderzył w przednia˛ szyb˛e i uniesiony przez chłodnic˛e upadł par˛e jardów dalej. Odbił si˛e od kraw˛ez˙ nika z takim impetem, jakby spadał z du˙zej wysoko´sci. Był martwy, zanim samochód zniknał ˛ za najbli˙zszym rogiem i zanim kobieta idaca ˛ chodnikiem zacz˛eła krzycze´c. Sto jardów dalej w dół Newskiego Prospektu, marynarz Gorow przystanał ˛ przed przej´sciem przez jezdni˛e. Widział, jak Winthrop ku´stykał swoja˛ droga,˛ widział, jak samochód uderzył w niego, jak ciało obracało si˛e w powietrzu, zanim spadło i wiedział, z˙ e Amerykanin nie z˙ yje. Przeszedł na druga˛ stron˛e i poda˙ ˛zył w stron˛e doków, gdzie trawler „Girolog” szykował si˛e do wypłyni˛ecia — za trzy godziny. Gorow szedł jak lunatyk, z trudno´scia˛ pojmujac ˛ to, co si˛e przed chwila˛ wydarzyło. Nastapiła ˛ całkowita kl˛eska: wiadomo´sc´ nigdy nie dotrze do Waszyngtonu, a on nie miał sposobu ostrzec swojego brata. Michaił podejmie wypraw˛e przez lód, a Amerykanie nie b˛eda˛ wiedzieli, z˙ e si˛e zbli˙za. Gorow, zdruzgotany, brnał ˛ przez s´nieg. Nogi same niosły go znajoma˛ trasa.˛ Bo˙ze, co powinien zrobi´c?
Sobota, 19 lutego W kwaterze głównej Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa w Leningradzie zegar wskazywał godzin˛e ósma˛ rano. — Ten Amerykanin, Winthrop, ten który został wczoraj zabity na Newskim. . . Co´s mi si˛e tu nie podoba. „Parowóz” — tak nazywano w Leningradzie pułkownika Igora Papanina, szefa Słu˙zby Bezpiecze´nstwa Arktycznej Strefy Militarnej. Słownikowa definicja tego wyrazu zawiera takie poj˛ecia jak: „Mie´c moc, ciagle ˛ w ruchu, prze´c naprzód”. Jest to tak samo dobry opis pułkownika Papanina, jak ka˙zdy inny. Dla wielu słowo to oznacza równie˙z pot˛ez˙ na˛ maszyn˛e ciagn ˛ ac ˛ a˛ za soba˛ z du˙za˛ szybko´scia˛ setki ludzi — i to tak˙ze jest wła´sciwa˛ charakterystyka˛ Sybiraka. — Chc˛e mie´c pełne sprawozdanie, Kramer! Przyprowad´z tu t˛e cholerna˛ opiekunk˛e z Inturistu, Vollin, czy jak jej tam! Przyprowad´z milicjanta, który widział całe zaj´scie. Znajd´z wszystkich innych s´wiadków i sprowad´z mi tutaj do południa. Przesłucham ich osobi´scie. Wła´sciwie kwatery dowództwa Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa strefy arktycznej powinny znajdowa´c si˛e w morskim porcie Murma´nsk, ale gdy pierwszy sekretarz, Leonid Bre˙zniew, wyznaczył Papanina na obecnie zajmowane stanowisko, rozkazał, by kwatera główna miała siedzib˛e w Leningradzie. To te˙z była strategia siły. Tak jak Hamburg na terenie Niemiec, jak Quebec w Kanadzie, Leningrad jest miastem o du˙zej niezale˙zno´sci. Wła´snie w Leningradzie narodził si˛e komunizm, gdy kra˙ ˛zownik „Aurora” wystrzelił salw˛e rozpoczynajac ˛ a˛ rewolucj˛e. Do Leningradu, obawiajac ˛ si˛e niezale˙zno´sci tego miasta, wysłał Stalin swego zaufanego oprawc˛e, Kirowa, i tam te˙z Kirow zginał ˛ od kuli mordercy. Tak wiec Bre˙zniew wysłał Papanina do Leningradu. — Aha, Kramer, i skontaktuj si˛e z lotniskiem, na które przyleciał Winthrop. Musieli odnotowa´c jego przybycie. Chc˛e wiedzie´c, czy zjawił si˛e tu sam. Do południa! Mieszka´ncy Leningradu inaczej ni˙z w wypadku Kirowa, nie próbowali zastrzeli´c Papanina. W zamian przezwali go „Parowozem”. Kiedy dobrze znana posta´c zmierzała du˙zymi krokami po Newskim Prospekcie, z˙ aden Rosjanin nie mógł 25
nie rozpozna´c jej w najg˛es´ciejszym tłumie, Papanin górował nad innymi jak wiez˙ a. Miał sze´sc´ stóp i cztery cale wzrostu, szerokie ramiona i ci˛ez˙ ko zbudowana˛ sylwetk˛e, a w wielkiej wygolonej na łyso głowie widniały usta szerokie jak u karpia. Gdy wrzeszczał swoim przenikliwym głosem sier˙zanta, ludzie przysi˛egali, z˙ e słycha´c go w Murma´nsku. — Id´z na posterunek milicji i przynie´s mi osobiste rzeczy Winthropa, Kramer. Id´z ty sam! Ameryka´nski turysta w Leningradzie w lutym? Mówi˛e ci Kramer, to s´mierdzaca ˛ sprawa. . . Walter Kramer, czterdziestopi˛ecioletni, niewysoki m˛ez˙ czyzna, zagorzały komunista, mieszkaniec nadbałtyckich terenów Litwy, poruszajacy ˛ si˛e ze zwinnos´cia˛ kota i tak samo cicho, nie wierzył w ani jedno słowo swojego szefa. Jako bliski współpracownik Papanina miał pewna˛ swobod˛e w wypowiadaniu swoich sadów, ˛ swobod˛e w granicach tak szerokich jak ostrze brzytwy. Ostro˙znie wyraził swoje zwatpienie. ˛ — Nie ma podstaw, by przypuszcza´c, z˙ e ten Amerykanin miał jakiekolwiek inne zaj˛ecie poza tym, które okre´slono w paszporcie. . . — Jeszcze tu jeste´s? Gdy Litwin opu´scił pokój na pierwszym pi˛etrze, Papanin podniósł si˛e, podszedł do okna i wyjał ˛ z marynarki kieszonkowa˛ szachownic˛e. Pot˛ez˙ na˛ twarz o gładkiej skórze przysunał ˛ do pokrytego szronem okna i stojac ˛ tak przygladał ˛ si˛e male´nkiej planszy. O ósmej rano w mie´scie ciagle ˛ jeszcze panował mrok. Pułkownik słyszał szurajace ˛ po ulicznym bruku kroki ludzi spieszacych ˛ do pracy. Za nim, w rogu pokoju, znajdował si˛e wiekowy piec wyło˙zony zielonymi kaflami. Papanin rozpalił w nim niedawno i ciepło nie wypłoszyło jeszcze panujacego ˛ w pomieszczeniu chłodu. Za sasiedni ˛ a˛ s´ciana˛ szczebiotał bez ustanku najnowszy model ameryka´nskiego dalekopisu, ale tu Papanin grzał si˛e przy piecu starym jak sama rewolucja. Tym, co obudziło podejrzliwo´sc´ Papanina w sprawie Winthropa, był problem z˙ ydowski. Stanowiło to równocze´snie jeszcze jeden powód, dla którego Leonid Bre˙zniew wydawał si˛e by´c zadowolony, z˙ e umie´scił Papanina w Leningradzie. Poza wszystkimi innymi powinno´sciami, do obowiazków ˛ Papanina nale˙zało wy˙ krycie, w jaki sposób szmuglowano pieniadze ˛ umo˙zliwiajace ˛ rosyjskim Zydom emigracj˛e do Izraela. Patrzac ˛ na szachownic˛e przystapił ˛ do porzadkowania ˛ my´sli. Winthrop mógł by´c kurierem, człowiekiem, który kontaktował si˛e z z˙ ydowskim podziemiem, a wi˛ec Winthrop, nawet martwy, zostanie wzi˛ety pod mikroskop. Dosłownie. Sybirak zarzadził ˛ ju˙z gruntowne badania nagiego ciała. Zmarszczył brwi, zdecydował o nast˛epnym ruchu i podniósł pionek. Miał pewno´sc´ , z˙ e si˛e nie myli, było co´s naprawd˛e bardzo dziwnego w sprawie pana Harveya J. Winthropa. W sobot˛e o ósmej rano Papanin jeszcze nie miał poj˛ecia, z˙ e został wplatany ˛ w wy´scig z czasem, z˙ e musi rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e Winthropa, zanim Michaił Gorow 26
ucieknie z Bieguna Północnego 17 — w niedziel˛e o północy. W Waszyngtonie był dopiero piatek. ˛ Wybiła północ. Beaumont znajdował si˛e jeszcze w wagonie sypialnym Florida Express. W radzieckiej bazie Biegun Północny 17 zegar wskazywał czwarta˛ rano, a Michaił Gorow wła´snie przybył z Murma´nska.
***
Czterdziestoletni Michaił Gorow, członek Radzieckiej Akademii Nauk i najbardziej powa˙zany oceanograf Zwiazku ˛ Radzieckiego, był niemal chory ze zm˛eczenia, chory od stałego napi˛ecia spowodowanego nie ko´nczacym ˛ si˛e czekaniem i ciagłym ˛ liczeniem godzin, jakie pozostały do niedzieli. O czwartej nad ranem stał w s´wietle ksi˛ez˙ yca na ko´ncu niedawno powstałego pasa startowego dzielacego ˛ na dwie cz˛es´ci lodowa˛ wysp˛e Biegun Północny 17. Przezornie spogladał ˛ na wschód, a nie na zachód, gdzie w odległo´sci dwudziestu pi˛eciu mil znajdowała si˛e ameryka´nska stacja badawcza Target-5. Poza obr˛ebem wyspy zmia˙zd˙zony lód połyskiwał w s´wietle ksi˛ez˙ yca jak kolosalna sterta szkła — potłuczonego lodowego szkła. Mi˛edzy nim a Gorowem rozciagały ˛ si˛e baraki tworzace ˛ baz˛e, ich płaskie dachy pokrywała gruba warstwa s´niegu. Wła´snie stamtad ˛ dobiegł go odgłos zbli˙zajacych ˛ si˛e kroków Mikołaja Marowa, człowieka ochrony. Marow podszedł bli˙zej, zatrzymał si˛e i patrzył na nieruchome plecy oceanografa. — Dobrze si˛e czujecie, akademiku Gorow? — zapytał. — Nigdy nie czułem si˛e lepiej. — Wcze´snie wstali´scie — naciskał członek Słu˙zby Bezpiecze´nstwa. — Zawsze wcze´snie wstaj˛e. Powinien pan ju˙z o tym wiedzie´c. Rozmy´slnie dał upust irytacji i podst˛ep si˛e udał. Marow wymamrotał co´s pod nosem i powłóczac ˛ nogami oddalił si˛e w stron˛e bazy. Gorow zacisnał ˛ schowane w r˛ekawiczkach i wci´sni˛ete gł˛eboko w kieszenie dłonie — Marow stanowił przeszkod˛e. Towarzyszył mu zawsze, ilekro´c wychodził na otwarty lód. Był jeszcze jeden powód, dla którego Gorow pozwolił sobie na okazanie zniecierpliwienia, osiagn ˛ ał ˛ stan, kiedy nie mógł znie´sc´ widoku człowieka ze Słu˙zby Bezpiecze´nstwa. To wła´snie ludzie pułkownika Papanina zabili Rachel Levitzer sze´sc´ miesi˛ecy temu. Na my´sl o niej oczy Gorowa zaszły łzami. Byli sobie bliscy, ale poniewa˙z ˙ ona była Zydówk a,˛ a on jednym z najbardziej powa˙zanych członków Akademii, utrzymywali swój zwiazek ˛ w tajemnicy. Potem, w sierpniu 1971 roku nadeszła wiadomo´sc´ . Rachel zgin˛eła w Leningradzie. Ludzie Słu˙zby Bezpiecze´nstwa przyszli ja˛ aresztowa´c, poniewa˙z miała jakie´s 27
powiazania ˛ z z˙ ydowskim ruchem podziemnym. Gorow nigdy nie poznał szczegółów. Rachel próbowała ucieka´c. Jeden z m˛ez˙ czyzn podstawił jej nog˛e; potkn˛eła si˛e i spadła ze schodów. Zatrzymała si˛e dopiero na samym dole trzydziestu kamiennych stopni. Kiedy ja˛ dopadli, była ju˙z martwa. Złamała kr˛egosłup. Gorow spojrzał na zegarek. Czwarta dziesi˛ec´ czasu miejscowego. Jeszcze dwadzie´scia godzin, nim wyruszy przez pływajace ˛ pole lodowe desperacko usiłujac ˛ dotrze´c do Target-5. Odliczanie czasu było dla niego wszystkim. Amerykanie uprzedzili go, z˙ e musi dokładnie okre´sli´c dat˛e swojej ucieczki. I dotrzyma´c jej. Plan Gorowa przewidywał, z˙ e opu´sci Biegun Północny 17 dokładnie o północy. I teraz nie mógł sobie wyobrazi´c, jak zdoła przeczeka´c najbli˙zsze dwadzie´scia godzin, udajac ˛ zaabsorbowanie eksperymentami z sondowaniem gł˛ebinowym. Miał przynajmniej jedna˛ pociech˛e. Jego brat, Piotr, przekazał ju˙z wiadomo´sc´ . Amerykanie wiedzieli, kiedy do nich wyruszy.
***
„Parowóz” pracował na pełnych obrotach. Po godzinie jedenastej, w sobot˛e przed południem, wszyscy s´wiadkowie zostali przesłuchani w kwaterze głównej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa. Przesłuchani osobi´scie przez samego Papanina. Rozmawiał z przewodniczka˛ Inturistu, Madame Vollin — „kawał baby, Kramer. W dodatku ma cuchnacy ˛ oddech. Nie wiem, jak Winthrop to znosił. . . ”. O wiele wi˛ecej czasu sp˛edził z milicjantem, który widział s´mier´c Winthropa. Przesłuchał obsług˛e hotelu „Europa” i urz˛ednika na lotnisku, który przed pi˛ecioma dniami zanotował przybycie Winthropa z Helsinek. I nie znalazł nic cho´cby w najmniejszym stopniu podejrzanego. — Wydaje mi si˛e, z˙ e szukamy dziury w całym — zauwa˙zył Kramer po wyj´sciu ˙ pracownika lotniska. — Nie ma z˙ adnego powodu, by wiaza´ ˛ c Winthropa z Zydami. — Kto´s dostarcza im pieniadze. ˛ To wiemy. A przypadek Winthropa brzydko pachnie. — Sybirak uniósł si˛e zza biurka i poczał ˛ kra˙ ˛zy´c po pokoju wielkimi krokami. — Przez pi˛ec´ dni zachowywał si˛e normalnie, chodził po Ermita˙zu i gapił si˛e na Rubensy, zawsze z ta˛ opiekunka,˛ pania˛ Vollin. I nagle co si˛e stało wczoraj? — Papanin pochylił si˛e, wział ˛ w r˛ek˛e pogrzebacz i zaatakował wn˛etrze pieca, dziobiac ˛ z˙ arzacy ˛ si˛e w˛egiel, jakby d´zgał człowieka. — Zginał ˛ w wypadku samochodowym. . . — Wcze´sniej! On złamał rutyn˛e, Kramer. Powiedział opiekunce, z˙ e jest zm˛eczony i nie b˛edzie wychodził. — Wbił pogrzebacz gł˛ebiej. — Kiedy tylko stracił ja˛ z oczu, wy´slizgnał ˛ si˛e, tym razem sam, tu˙z przed zmrokiem. Dlaczego, Kramer, dlaczego? 28
— Poczuł si˛e lepiej. Szedł z powrotem do Ermita˙zu. . . — Przecie˙z muzeum zamykaja˛ o czwartej. Doszedłby tam akurat o takiej godzinie, z˙ e zaraz musiałby wraca´c. Dlaczego wyszedł sam? ˙ — Zeby si˛e z kim´s spotka´c — odparł odruchowo Kramer, tylko po to, by co´s powiedzie´c. Sybirak mocniej zacisnał ˛ dło´n na pogrzebaczu. Wyciagn ˛ ał ˛ z˙ elazo z pieca, wyprostował si˛e powoli, i stał patrzac ˛ na swojego asystenta. — Nie wierz˛e, z˙ eby tak było naprawd˛e — powiedział szybko Kramer. ˙ — Zeby si˛e z kim´s spotka´c? — powtórzył Papanin. — A wiesz, z˙ e mo˙zesz mie´c racj˛e. A z kim? Z nikim si˛e przecie˙z nie spotkał, nie zda˙ ˛zył, zginał. ˛ — Papanin wycelował pogrzebaczem w stron˛e Kramera. — Ruszmy wreszcie głowami. To znaczy, mam na my´sli własna. Amerykanin wychodzi z hotelu, idzie na skwer. . . — Skr˛eca nog˛e w kostce. . . — Sprawia takie wra˙zenie, Kramer — Papanin z zamkni˛etymi oczyma próbował wyobrazi´c sobie scen˛e opisana˛ przez milicjanta. — Po´slizgnał ˛ si˛e tu˙z koło marynarza, a potem od razu wybrał si˛e w powrotna˛ drog˛e. Ciekaw jestem, co to był za marynarz. Kramer. — Mógł by´c którykolwiek. — Nie. Mo˙zemy to u´sci´sli´c. Ten marynarz niósł worek i szedł w kierunku doków — Papanin zostawił pogrzebacz w piecu i wyjał ˛ z szuflady biurka plik papierów. Codziennie otrzymywał szczegółowe sprawozdania o zdarzeniach w mie´scie, łacznie ˛ z doniesieniami milicyjnymi, ale tym razem szukał raportów dokowych. — Jedyny statek, jaki wczoraj wypływał, to „Girolog”, trawler. No i lodołamacz, który go wyprowadzał. Tak wi˛ec nasz marynarz musiał si˛e zabra´c na „Girologu”. — Załoga liczy ponad trzydziestu. . . — To prawda. Dlatego teraz chc˛e, z˙ eby´s szybko pojechał do doków i przywiózł mi list˛e załogi. Wszystkich, którzy wypłyn˛eli na „Girologu” ostatniej nocy. Chc˛e to mie´c jeszcze przed dwunasta.˛ — Mało czasu — zaprotestował Kramer. — To twój problem! — Papanin usadowił si˛e za biurkiem i zaczekał, a˙z Kramer dojdzie do drzwi. — Kiedy byłem w Moskwie, w tym tygodniu, przypadkiem widziałem, z˙ e podpisałe´s rozkaz powrotu na Biegun Północny 17 dla Michaiła Gorowa. Sadziłem, ˛ z˙ e zako´nczył ju˙z swoje prace na wyspie? — To prawda — Kramer zatrzymał si˛e przy drzwiach, niejasno zaniepokojony nagła˛ zmiana˛ tematu. — Zanim ewakuuja˛ baz˛e, chciał przeprowadzi´c kilka ko´ncowych sondowa´n gł˛ebinowych. Odniosłem wra˙zenie, z˙ e wiedział pan o tym. — W porzadku, ˛ Kramer. Wydawało mi si˛e, z˙ e nie zamierzał ju˙z tam jecha´c. I dostarcz mi t˛e list˛e z „Girologa”. Przed dwunasta! ˛ Pozostawiony sam sobie w pustym pokoju, Papanin oparł nog˛e w długim bucie na blacie biurka i zapatrzył si˛e ponuro w zielone kafle pieca, który wreszcie 29
zaczał ˛ grza´c. Nie wiedział, z˙ e pozostało mu dokładnie siedemna´scie godzin na znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Winthrop przybył do Leningradu — zanim Michaił Gorow rozpocznie ucieczk˛e na Target-5.
***
Z Waszyngtonu do Thule na Grenlandii leciało si˛e sze´sc´ godzin na wysoko´sci czterdziestu tysi˛ecy stóp, tak wi˛ec była godzina jedenasta sobotniego przedpołudnia, gdy Beaumont obudził si˛e i ujrzał olbrzymi pas startowy wychodzacy ˛ na spotkanie Boeinga 707. Beaumont był do tego stopnia otumaniony, z˙ e musiał przez chwil˛e pomy´sle´c, by uprzytomni´c sobie, jaki jest dzie´n tygodnia. Nic nie wskazywało na to, z˙ e była jedenasta przed południem, kiedy boeing obni˙zał lot wychodzac ˛ z ksi˛ez˙ ycowej nocy nad biała˛ pustk˛e s´niegu i lodu. — Mam wra˙zenie, jakby´smy pi˛ec´ minut temu ruszyli z Waszyngtonu — zawołał do Callarda, człowieka FBI siedzacego ˛ po przeciwnej stronie przej´scia mi˛edzy fotelami. ´ Swie˙ zo ogolony m˛ez˙ czyzna w schludnym niebieskim garniturze zerknał ˛ na wielkiego Anglika, jak gdyby zastanawiał si˛e, czy odpowiedzie´c. — Dla mnie to dłu˙zej ni˙z pi˛ec´ lat — odparł w ko´ncu. Odwrócił si˛e i wyjrzał przez okienko po swojej stronie. Beaumont u´smiechnał ˛ si˛e do siebie. Callard wskoczył na pokład samolotu minut˛e przed startem, o piatej ˛ rano. Z pewno´scia˛ prowadził samolot przez cały ten czas, gdy on smacznie spał. Wyjrzał przez swoje okienko, obserwujac ˛ wyludniona˛ s´nie˙zna˛ równin˛e grenlandzkiego płaskowy˙zu. W pewnej odległo´sci dostrzegł maszt radaru wysoko´sci tysiaca ˛ stóp celujacy ˛ w rozja´snione ksi˛ez˙ ycem niebo. ´ Swiatełko ostrzegawcze umieszczone na samym czubku błyszczało czerwono. Najwy˙zszy maszt na s´wiecie, o zasi˛egu trzech tysi˛ecy mil. Była to najwa˙zniejsza stacja Dalekiego Systemu Wczesnego Ostrzegania. — Spotkamy si˛e w biurze Vanderberga — krzyknał ˛ nagle Callard. — By´c mo˙ze ju˙z dzi´s wieczorem. . . Beaumont potwierdził skinieniem głowy. Doszedł do wniosku, z˙ e Callard rozwiazał ˛ ju˙z zagadk˛e, z˙ e zna to˙zsamo´sc´ Krokodyla, i jest na najlepszej drodze do aresztowania radzieckiego agenta. Zeszli poni˙zej szczytu masztu radaru i zbli˙zyli si˛e do ponurej panoramy lodowego płaskowy˙zu. Beaumont widział pod katem ˛ płaskie dachy budynków po drugiej stronie Main Street, pokrytej s´niegiem drogi przebiegajacej ˛ przez s´rodek obozu. Potem wyladowali. ˛ Tillotson czekał ju˙z na Beaumonta, gdy ten wyładowywał z samolotu swoje 30
rzeczy, opatulony w futrzana˛ park˛e, w która˛ zaopatrzył si˛e jeszcze przed opuszczeniem Waszyngtonu. Na zewnatrz ˛ panowała temperatura poni˙zej czterdziestu stopni i nieruchome ostre powietrze wdarło si˛e w jego płuca powodujac ˛ fizyczny ból, jak przy uderzeniu. Stojac ˛ u podnó˙za schodków usiłował złapa´c oddech. Tillotson, wysoki, mocno zbudowany, z twarza˛ pasujac ˛ a˛ do głów wyrze´zbionych na Mount Rushmore4 u´scisnał ˛ r˛ek˛e Beaumonta schowana˛ w mi˛ekkiej r˛ekawicy. — Wszystko ju˙z przygotowałem na t˛e wasza˛ wycieczk˛e. Zamilkł raptownie i przygladał ˛ si˛e wychodzacemu ˛ z samolotu Callardowi, który minał ˛ ich obu w po´spiechu i ruszył w stron˛e pułkownika Vanderberga, komendanta obozu. — Kto to jest? — zapytał. — Nie mam poj˛ecia — odparł natychmiast Beaumont. — Nie był specjalnie rozmowny, a ja spałem prawie cała˛ drog˛e. Mo˙ze reklamowali´scie s´wie˙zo´sc´ hamburgerów? Tillotson ponownie zwrócił wzrok w stron˛e samolotu. Wła´snie wychodził z niego pierwszy pilot. — Przepraszam — zagrodził pilotowi drog˛e. — Ten drugi pasa˙zer, kto to taki? Spodziewali´smy si˛e tylko Beaumonta. Pilot, trzymajac ˛ hełm naciagn ˛ ał ˛ na głow˛e kaptur parki. — Za ka˙zdym razem, kiedy tu przylatuj˛e, jest coraz zimniej. Ten facet wskoczył na pokład w ostatniej chwili przed opuszczeniem Waszyngtonu. Przyjechał rzadowym ˛ samochodem. . . — Sprawdz˛e go pó´zniej. — Tillotson zaprowadził Beaumonta do zakrytego jeepa, właczył ˛ zapłon. — Jak ju˙z powiedziałem, wszystko jest gotowe. Dwa helikoptery typu sikorski wysłali´smy do Curtis Field na wschodnim wybrze˙zu Grenlandii. Grayson i Langer czekaja˛ na pana w kwaterach. Grayson był na miejscu, Langera musieli´smy s´ciagn ˛ a´ ˛c z Ellesmere Island. — Prowadził powoli, jadac ˛ ubitym traktem w kierunku obozu, trzymajac ˛ si˛e w pewnej odległo´sci od wyprzedzajacego ˛ ich samochodu, którym jechali pułkownik Vanderberg i Callard. — Dwie pary norweskich sa´n wysłali´smy do Curtis. . . — Sa˛ bezu˙zyteczne — przerwał Beaumont. — Chciałem sanie eskimoskie. Sa˛ ci˛ez˙ sze i nie b˛eda˛ mi si˛e zatrzymywały na ruchomym lodzie. W przeciwie´nstwie do tych, które pan przygotował. Tillotson wydawał si˛e zaskoczony. — My sami u˙zywamy tylko sa´n norweskich. Nie mamy eskimoskich. . . — Sadz˛ ˛ e, z˙ e macie. Kiedy ostatnio tu byłem, widziałem dwie pary na tyłach du˙zego hangaru dla s´migłowców. — Chce pan tam zajrze´c? Je˙zeli teraz skr˛ec˛e, mo˙zemy od razu pojecha´c do hangaru. — Teraz? 4
Mount Rushmore — szczyt w górach Black Hills w południowo-zachodniej cz˛es´ci stanu Dakota, na którym wyrze´zbiono olbrzymich rozmiarów głowy (60 stóp wysoko´sci) Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna i Theodora Roosevelta
31
— Im szybciej, tym lepiej. A widz˛e, z˙ e pan nale˙zy do tych, którym si˛e wiecznie spieszy. Gdy dotarli do rozwidlenia traktu z ubitego s´niegu, Tillotson zmienił kierunek, oddalajac ˛ si˛e od grupy baraków i kierujac ˛ w stron˛e wielkiego hangaru widoczne´ go w oddali. Cwier´c mili przed nimi błyszczał w s´wietle ksi˛ez˙ yca, powleczony gruba˛ warstwa˛ lodu, drut ogradzajacy ˛ lotnisko. Nieco bli˙zej, tu˙z koło hangaru, stał zastygły w bezruchu pomara´nczowy pług s´nie˙zny. Tillotson wydobył z kieszeni zło˙zona˛ kartk˛e papieru i podał ja˛ Beaumontowi. — Prognoza pogody dla całej okolicy. Nie wiem, jaki teren pana interesuje. Mówił pan co´s o ruchomym lodzie. . . — Mówiłem. Beaumont nie przyzwyczaił si˛e jeszcze do ostrego arktycznego powietrza, które wciskało si˛e do jeepa, mro˙zac ˛ mu twarz i skracajac ˛ oddech. Samochód, którym jechali Vanderberg i Callard, zniknał ˛ ju˙z z pola widzenia, sunac ˛ głównym traktem, zasłoni˛ety przez innego jeepa p˛edzacego ˛ w przeciwnym kierunku — w stron˛e Boeinga 707. — Słycha´c co´s o mgle? — zapytał zdawkowo Beaumont, rozkładajac ˛ kartk˛e z prognoza.˛ — Dzi˛eki Bogu nie ma po niej s´ladu. Zgodnie z najnowszymi przewidywaniami — wła´snie ten komunikat pan czyta — mamy pi˛ekna˛ pogod˛e wsz˛edzie, stad ˛ a˙z do Norwegii. — Rozumiem, z˙ e niedawno była, ale si˛e rozpogodziło? — naciskał Beaumont. My´slał o raporcie, dotyczacym ˛ warunków meteorologicznych wokół Target-5, który Dawes pokazał mu w Waszyngtonie. G˛esta mgła. . . widoczno´sc´ zero. — Nie, ostatnio w ogóle nie było mgły. Od jakich´s trzech tygodni. Tillotson zwolnił i spojrzał na Beaumonta, który z coraz wi˛ekszym gniewem wpatrywał si˛e w prognoz˛e pogody. Dawes zrobił z niego idiot˛e. Pokazał mu sfałszowany raport o stanie warunków atmosferycznych, z˙ eby wysła´c go na Grenlandi˛e. Tillotson zatrzymał samochód, zostawiajac ˛ silnik na jałowym biegu. — Mitenka5 mi si˛e zsun˛eła — wyja´snił. — Zaraz to poprawi˛e. — Manipulował chwil˛e przy r˛ekawicy, s´ciagn ˛ ał ˛ ja˛ i wło˙zył do kieszeni kurtki. Kiedy wyjał ˛ r˛ek˛e, trzymał w niej rewolwer marki Smith and Wesson kaliber 38. Tym samym płynnym ruchem zamachnał ˛ si˛e na Beaumonta. Ten instynktownie uchylił si˛e, zanim stal dosi˛egła jego skroni i dzi˛eki temu lufa drasn˛eła go zamiast ogłuszy´c. Zdołał chwyci´c kluczyki, wyrwa´c je ze stacyjki i wyrzuci´c w s´nieg przez boczne okienko. Tillotson zamachnał ˛ si˛e po raz drugi. Wielkie sło´nce eksplodowało w czaszce Beaumonta rozbłyskujac ˛ o´slepiajaco, ˛ a chwil˛e potem pochłon˛eła go przera˙zajaca ˛ fala ciemno´sci. 5
Mitenka — tu: rodzaj grubej r˛ekawicy z zaznaczonym kciukiem
33
Sobota, 19 lutego Beaumont le˙zał na s´niegu półprzytomny, próbujac ˛ wzia´ ˛c si˛e w gar´sc´ , gdy pojawiła si˛e nad nim pogodna twarz Sama Graysona. Z oczu Amerykanina, gdy przystawiał Beaumontowi do ust butelk˛e, wyzierał niepokój. — Spokojnie, spokojnie, Keith. . . Beaumont z wysiłkiem uniósł si˛e na łokciach, wział ˛ od Amerykanina flaszk˛e i pociagn ˛ ał ˛ z niej jeszcze jeden łyk. W głowie mu huczało i wzrok odmawiał posłusze´nstwa, ale po chwili mocny alkohol dotarł do z˙ oładka ˛ i przywrócił ostro´sc´ widzenia. Anglik powoli wciagn ˛ ał ˛ w płuca gł˛eboki haust ostrego powietrza. Wydawało si˛e to bardziej skuteczne ni˙z brandy. — Pomó˙z mi wsta´c — wycedził przez z˛eby. — Lepiej poczekaj jeszcze. . . Beaumont zaklał, ˛ z trudem stanał ˛ na nogach, zachwiał si˛e i byłby upadł, gdyby Grayson nie przytrzymał go za rami˛e. W pobli˙zu stał jeep Tillotsona i Beaumont przypomniał sobie, z˙ e wyrzucił kluczyki w s´nieg. Nieco dalej tkwił inny jeep z rozbita˛ przednia˛ szyba˛ i przedziurawiona˛ prawa˛ przednia˛ opona.˛ — Tillotson strzelał do ciebie? — Tillotson? — Tak, Tillotson — zgrzytnał ˛ Beaumont niecierpliwie. — To on jest Krokodylem, to on przekazywał informacje. Nie mogli´scie o tym wiedzie´c. Musimy go złapa´c. Dokad ˛ poszedł? — Beaumont spojrzał w kierunku lotniska, ale w zasi˛egu wzroku nie było nic poza stra˙znica˛ przy bramie w ogrodzeniu z drucianej siatki, pomara´nczowym pługiem s´nie˙znym i hangarem w tle. Gdzie, do diabła, mógł znikna´ ˛c Tillotson? — W która˛ stron˛e poszedł? — warknał ˛ Beaumont. Grayson, niewysoki, muskularny m˛ez˙ czyzna w wieku trzydziestu pi˛eciu lat, o włosach koloru piasku, ciagle ˛ jeszcze nie mógł doj´sc´ do siebie. Przed chwila˛ był przekonany, z˙ e Beaumont nie z˙ yje. Słyszeli´smy pogłoski na temat przecieków informacyjnych. Nie zda˙ ˛zyłem ci˛e złapa´c, kiedy wysiadałe´s z samolotu i pilot powiedział mi, z˙ e pojechałe´s jeepem. Nie mogłem uwierzy´c, z˙ e to Tillotson, kiedy on zaczał ˛ strzela´c. Pobiegł w stron˛e lotniska. . . — Grayson mówił sam do siebie, poniewa˙z Beaumont biegł ju˙z w kierunku stra˙znicy. — Nie mógł uciec daleko — krzyczał za nim Grayson. — Vanderberg wpro34
wadził stan pogotowia tu˙z przed waszym przylotem. Baza jest zamkni˛eta. . . — Tillotson chyba potrafi lata´c s´migłowcem — odkrzyknał ˛ Beaumont. Sadził przed siebie wielkimi susami, nogi niosły go po s´niegu z zadziwiajac ˛ a,˛ jak na tak wielkiego człowieka, szybko´scia.˛ W głowie czuł przera˙zajacy ˛ ból, krew na skroni zakrzepła na przenikliwym zimnie, z˙ oładek ˛ w ka˙zdej chwili groził skurczami i mdło´sciami. Ostre, rze´skie powietrze łagodziło nieco te dolegliwo´sci. Raz po raz napełniał płuca gł˛ebokim haustem o˙zywczego zimna. W pobli˙zu posterunku stra˙zy, dziwnie pustego i cichego, zatrzymał si˛e i zaczekał na Graysona. — Masz bro´n, Sam? Dobrze. Daj mi to i osłaniaj mnie. Wział ˛ od Amerykanina colta kaliber 45 i zbli˙zył si˛e do budynku. Na s´niegu, tu˙z pod s´ciana˛ betonowego baraku, le˙zał jaki´s kształt. Ameryka´nski z˙ ołnierz opatulony ciepła˛ parka,˛ ciagle ˛ jeszcze s´ciskajacy ˛ w dłoniach karabin, le˙zał na wznak i patrzył w arktyczne niebo. Beaumont pochylił si˛e nad nim, sprawdził puls, potem przewrócił na brzuch. M˛ez˙ czyzna był martwy, a krwawa plama wokół rozdarcia kurtki w górnej cz˛es´ci pleców zda˙ ˛zyła ju˙z st˛ez˙ e´c na mrozie. Łatwo było Tillotsonowi tego dokona´c, był przecie˙z szefem ochrony. Stan pogotowia oznaczał, z˙ e nikomu nie wolno było przebywa´c na lotnisku. Tillotson musiał wi˛ec usuna´ ˛c przeszkod˛e z drogi swojej ucieczki. — Jest ju˙z na lotnisku — Beaumont ponuro poinformował Graysona, który wła´snie do niego dołaczył. ˛ — Nigdy nie słyszałem, z˙ eby Tillotson umiał pilotowa´c — sprzeciwił si˛e Grayson. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e umie lata´c s´migłowcem, a one sa˛ tam, w hangarze. — Beaumont obserwował teren lotniska, ale nie dostrzegł z˙ adnego ruchu. — Kiedy´s widziałem ´ go za sterami maszyny. I wła´snie tak b˛edzie próbował stad ˛ uciec. Smigłowcem. Chod´z. — W hangarze jest dwóch stra˙zników — powiedział szybko Grayson. — Tu mamy telefon, musimy ich ostrzec. Beaumont był w połowie drogi od drzwi, kiedy dostrzegł odci˛ety przewód telefoniczny. — Nic z tego, Sam. Pomy´slał o tym. Ale gdzie on, do diabła, jest? Beaumont podbiegł do otwartej bramy i rozejrzał si˛e po białym pustkowiu lotniska. Pług s´nie˙zny! Teraz wydawał si˛e znacznie mniejszy, pomara´nczowy robak pełznacy ˛ do hangaru, w stron˛e s´migłowców. Tillotson posłu˙zył si˛e najbli˙zszym s´rodkiem transportu, aby szybciej dotrze´c do budynku. Beaumont chciał krzykna´ ˛c cokolwiek, byle ostrzec ludzi pilnujacych ˛ maszyny, ale był zbyt daleko. Odetchnał ˛ gł˛eboko i znów ruszył biegiem. Grayson starał si˛e dotrzyma´c mu kroku. W przeciwie´nstwie do Amerykanina, który biegł w długich butach, Beaumont w dalszym ciagu ˛ miał na nogach buty na gumowych podeszwach, w których opuszczał Waszyngton, a s´nieg tworzył twarda,˛ mocna˛ skorup˛e i umo˙zliwiał mu pokonywanie odle35
gło´sci z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Biegł przez kilka minut i był ju˙z blisko hangaru, gdy potknał ˛ si˛e i runał ˛ głowa˛ naprzód, rozciagaj ˛ ac ˛ si˛e jak długi. Pozbierał si˛e czujac ˛ jak w głowie narasta mu t˛epy ból i jak piecze twarz. Musiał jeszcze poszuka´c rewolweru, który wypadł mu z r˛eki. Znalazł bro´n na wpół zagrzebana˛ w s´niegu i w tym samym momencie usłyszał d´zwi˛ek, który zmroził mu krew w z˙ yłach, pulsujacy ˛ warkot s´migłowca. Z bronia˛ w r˛eku przebiegł ostatnie dwie´scie jardów. — Osłaniaj mnie! — krzyknał ˛ do Graysona. Pomara´nczowy pług stał zaparkowany tu˙z przy wej´sciu do hangaru, a ogromne, elektrycznie przesuwane drzwi otwarto na o´scie˙z. Wn˛etrze hangaru robiło wra˙zenie ciemnej jaskini. Beaumont był tak zm˛eczony, z˙ e posuwał si˛e naprzód wyłacznie ˛ dzi˛eki sile woli; do wej´scia miał ju˙z mniej ni˙z dziesi˛ec´ jardów, gdy jego oczom ukazała si˛e maszyna H-19 sikorski. Łopaty nabierały szybko´sci, s´mi´ głowiec wychynał ˛ z cienistego mroku. Snieg podrywany z ziemi opadał daleko na lotnisko, a maszyna sun˛eła poprzez wirujace ˛ płatki, coraz bli˙zej Beaumonta. Przera˙zajaco ˛ wielki kształt w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Beaumont stał nieruchomo, spi˛ety i skupiony; podniósł rewolwer i trzymał kolb˛e w obu r˛ekach, by uzyska´c wi˛eksza˛ pewno´sc´ strzału. Maszyna zbli˙zała si˛e. Jeszcze dziesi˛ec´ sekund i zetrze go na miazg˛e. Celownik skierowany na kabin˛e, na zamazany kształt głowy w hełmie i ramion za pokrytym lodem prespexem6 . Wział ˛ gł˛eboki wdech, starannie wycelował, pociagn ˛ ał ˛ za cyngiel. Szcz˛eknał ˛ spust. Raczej wyczuł ni˙z usłyszał ten d´zwi˛ek, bo warkot s´migłowca rozsadzał mu głow˛e. Spust si˛e zaciał. ˛ Rewolwer był bezu˙zyteczny. — Uwa˙zaj! — krzyknał ˛ Grayson. Jego głos ginał ˛ w huku silnika. Tillotson kierował maszyn˛e prosto na Beaumonta. Ten zanurkował w dół i w bok. Uderzajac ˛ w s´nieg, przyjał ˛ impet upadku na ramiona, turlał si˛e i turlał, a˙z przera´zliwy grzmot otoczył go ze wszystkich stron. Silnik kaszlnał, ˛ zmienił ton, warkot stał si˛e bardziej równomierny, przeszedł w pulsowanie i kiedy Beaumont spojrzał w gór˛e, maszyna unosiła si˛e w powietrzu, mijajac ˛ ju˙z dach hangaru. Uniósł si˛e na kolana i przetarł twarz oblepiona˛ s´niegiem uniesionym przez wirujace ˛ łopaty. Grayson dołaczył ˛ do niego. — Musimy lecie´c za nim — wydyszał Beaumont. — Nie mo˙ze uciec. Od tego zale˙zy nasze z˙ ycie. . . Przelotnie zerknał ˛ na zmi˛ety kształt do połowy schowany pod ogromna˛ łopata˛ s´nie˙znego pługa. Jeden ze stra˙zników. Tillotson miał łatwe zadanie i wykonał je z zimna˛ krwia.˛ Pług s´nie˙zny stanowił na lotnisku znajomy widok, z˙ ołnierz musiał wyj´sc´ na jego spotkanie i Tillotson po prostu wjechał na niego. U wej´scia do hangaru Beaumont niemal przewrócił si˛e o ciało drugiego stra˙znika. Natychmiast zrozumiał, co si˛e stało. Zabójca po prostu przywołał swoja˛ ofiar˛e. — Zdarzył si˛e taki fatalny wypadek. . . — i zanim chłopak pojał, ˛ co si˛e dzieje, wbił nó˙z, którego 6
prespex - rodzaj plastiku podobny do plexiglasu, lecz twardszy i trwalszy
36
r˛ekoje´sc´ , l´sniaca ˛ w s´wietle latarki Beaumonta, sterczała oskar˙zycielsko z pleców martwego stra˙znika. Beaumont odrzucił bezu˙zytecznego colta, podniósł karabin, którego z˙ ołnierz nigdy nie miał szansy u˙zy´c i pobiegł w głab ˛ hangaru. Drugi sikorski stał w tyle, pod sto˙zkowa˛ lampa.˛ Podłaczony ˛ do niego przewód elektryczny, chroniacy ˛ silnik przez zamarzni˛eciem, biegł od maszyny w stron˛e s´ciany. Beaumont odłaczył ˛ kabel, wdrapał si˛e na s´migłowiec, otworzył drzwi i wszedł do kabiny. Grayson zajał ˛ drugi fotel. — On ju˙z uciekł — ostrzegł Amerykanin. — Nigdy go nie znajdziemy. — Znajdziemy. — Beaumont wło˙zył hełm pilota ze słuchawkami, le˙zacy ˛ za´ agaj wsze na przednim siedzeniu. Sci ˛ ac ˛ kurtk˛e usadowił si˛e za pulpitem sterowniczym. — Zamknij drzwi, Sam. Ruszamy. — Na wprost niego znajdowały si˛e najwa˙zniejsze przyrzady: ˛ wysoko´sciomierz, wska´znik poziomu paliwa, pr˛edkos´ciomierz i inne. Wolant — d´zwignia kontrolujaca ˛ ruch pionowy była po lewej, dra˙ ˛zek sterowy słu˙zacy ˛ do zmiany kierunku lotu po prawej. R˛eczne sterowanie przepustnica,˛ na wzór motocykla, umieszczono na wolancie. Beaumont uruchomił silnik. Cała kabina zadr˙zała. Warkot wstrzasn ˛ ał ˛ wn˛etrzem hangaru. Łopaty wirnika tuszyły ospale po okr˛egu. Start, stop, start. Potem maszyna nabrała mocy. W mdłym s´wietle tablicy rozdzielczej Beaumont z ponura˛ twarza˛ zwi˛ekszył obro´ ty silnika. Smigłowiec ruszył naprzód, zadudnił po betonie, wydostał si˛e z hangaru. Kiedy ukazał si˛e maszt radaru si˛egajacy ˛ gwiazd, Beaumont otworzył przepustnic˛e. Łopaty wirnika, długo´sci pi˛ec´ dziesi˛eciu stóp ka˙zda, pop˛edziły po elipsie, chłoszczac ˛ arktyczne powietrze, d´zwi˛eczac, ˛ jak gdyby za chwil˛e miały oderwa´c si˛e od maszyny. Wska´znik wysoko´sci rozpoczał ˛ w˛edrówk˛e po tarczy. Maszyna zadr˙zała jak wspaniały wielki ptak, sp˛etany, lecz nieposkromiony, i oderwała si˛e od ziemi. Poprzez kopuł˛e z prespexu widzieli s´cian˛e hangaru zje˙zd˙zajac ˛ a˛ jak winda. Pokryty s´niegiem dach ukazał si˛e, zniknał, ˛ a na ziemi, w dole zabłysły s´wiatła samochodów zbli˙zajacych ˛ si˛e do stra˙znicy przy bramie lotniska. — Gramola˛ si˛e wreszcie — Beaumont mówił do małego mikrofonu pod broda,˛ stanowiacego ˛ komplet wraz ze słuchawkami. Grayson mógł go słysze´c tylko przez swoje słuchawki, po´ niewa˙z siedział daleko, na fotelu obserwatora. Smigłowiec wzniósł si˛e ju˙z do´sc´ wysoko, gdy samochody ruszyły pospiesznie przez za´snie˙zone lotnisko. Beaumont zaklał ˛ słyszac ˛ s´wiszczacy ˛ d´zwi˛ek przebijajacy ˛ si˛e ponad warkot motoru. — Strzelaja˛ do nas. — powiedział. — Na miło´sc´ boska,˛ dlaczego? — Poniewa˙z Vanderberg i Callard sadz ˛ a,˛ z˙ e to Tillotson jest na pokładzie tej maszyny. . . Aby unikna´ ˛c kul, Beaumont podniósł maszyn˛e wy˙zej, strzałka wysoko´sciomierza wspi˛eła si˛e równie˙z. W bladej po´swiacie nocy nie mogli dojrze´c z˙ adne37
go s´ladu poszukiwanej maszyny. Tillotson znowu zniknał. ˛ Beaumont skr˛ecił na wschód. Przypuszczał, z˙ e w t˛e wła´snie stron˛e b˛edzie uciekał Krokodyl. — A kim wła´sciwie jest Callard? — zapytał Grayson. — To facet z FBI. Przyjechał tutaj, z˙ eby aresztowa´c Tillotsona. Wszystko było pi˛eknie zaplanowane. Stan pogotowia, o którym wspomniałe´s, wprowadzony tu˙z przed ladowaniem ˛ boeinga pozwolił zamkna´ ˛c baz˛e. Callard wychodzi z samolotu, jedzie do obozu z pułkownikiem Vanderbergiem, potem, gdy Tillotson do nich dołacza, ˛ demaskuja˛ go. — Beaumont utrzymywał kurs wschodni, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na wszystkie strony. Nic. Tylko płaska lodowa pokrywa, jak okiem si˛egna´ ˛c. — Łatwy i przyjemny plan Callarda — mówił dalej. — Nie wzi˛eli pod uwag˛e jedynie udziału Krokodyla. — Co si˛e stało? — Sadz˛ ˛ e, z˙ e Tillotson domy´slał si˛e, i˙z moga˛ by´c na jego tropie. Pami˛etaj, z˙ e był szefem ochrony. Stan pogotowia musiał go zastanowi´c. Od pilota dowiedział si˛e, z˙ e Callard wsiadł w Waszyngtonie w ostatniej chwili. Nikt nie powiedział Tillotsonowi słowa na temat jego przybycia. Zdecydował wi˛ec, z˙ e czas ju˙z zabra´c si˛e stad, ˛ pierwsza˛ okazja.˛ Sadz˛ ˛ e, z˙ e nikt poza mna˛ nie miał poj˛ecia, i˙z ten człowiek potrafi pilotowa´c taka˛ maszyn˛e jak sikorski. . . — Tam! Na północy. . . — wskazał Grayson i Beaumont spojrzał w lewo. Znowu pokrywa lodowa. Bezludna, zimna, ohydnie jałowa. Wtedy go zobaczył. Maszyna Tillotsona znajdowała si˛e, jak sadził, ˛ jakie´s dziesi˛ec´ mil od nich. Cie´n, chy˙zy zarys ciemno´sci mknacy ˛ nad s´niegiem. Kilka sekund pó´zniej dojrzał maszyn˛e, do której nale˙zał ten cie´n. Zaczał ˛ zmienia´c kierunek. — Dlaczego nasze z˙ ycie miałoby zale˙ze´c od zatrzymania Tillotsona? — zapytał spokojnie Grayson. Beaumont chrzakn ˛ ał, ˛ ustawiajac ˛ maszyn˛e wzdłu˙z tego samego kursu, którym poda˙ ˛zał Tillotson. — To mo˙ze by´c bardzo niebezpieczna wyprawa, Sam, i nie musisz bra´c w niej udziału. Mamy zabra´c radzieckiego uczonego z Target-5. Dotrze tam przez lód z Bieguna Północnego 17, idac ˛ prawie dwadzie´scia pi˛ec´ mil po pływajacym ˛ polu lodowym poło˙zonym na wschód od Target-5. Wchodzimy w to, je˙zeli na Target-5 spadnie mgła i nie b˛edzie mo˙zna wysła´c tam samolotu. Co oznacza, z˙ e s´migłowcem z saniami na pokładzie dotrzemy do granicy mgły, a reszt˛e drogi musimy przeby´c piechota.˛ — I z powrotem na Grenlandi˛e? — Tak sadz˛ ˛ e. Dawes ma na ten temat inne zdanie. Wydaje mu si˛e, z˙ e zdoła zabra´c nas samolotem, gdy tylko opu´scimy obszar mgły. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby nas znale´zli, wi˛ec b˛edziemy musieli pokona´c na samach cała˛ drog˛e, a˙z do wybrzez˙ a. To znaczy, tak brzmi wersja oficjalna. Ja mam inny pomysł. Przy tym jeszcze radziecka słu˙zba bezpiecze´nstwa b˛edzie nam deptała po pi˛etach. To b˛edzie naprawd˛e niebezpieczna wyprawa, Sam. — Ale przecie˙z nie ma mgły. 38
— Dlatego wła´snie siedzimy bezczynnie zjadajac ˛ racje z˙ ywno´sciowe ameryka´nskiej armii. Kluczowym dniem mo˙ze by´c niedziela. Czyli jutro. Zatroszczyłem si˛e, z˙ eby dwa sikorskie czekały w pogotowiu w Curtis Field, na wybrze˙zu Grenlandii. — Tillotson kieruje si˛e na północ — poinformował Grayson. Korzystał ze znalezionego w kabinie noktowizora, ale mimo to cie´n maszyny pilotowanej przez sowieckiego agenta wcia˙ ˛z był widoczny lepiej ni˙z ona sama. Bez niego, osadził ˛ Grayson, z pewno´scia˛ straciliby ja˛ z oczu. Beaumont zerknał ˛ na kompas. Na północ. Tak jak powiedział Sam. — Wydaje mi si˛e, z˙ e leci na Lodowiec Humboldta — stwierdził Beaumont. — Ciekaw jestem, dlaczego? Gdyby skierował si˛e na wschód, mógłby dotrze´c do wybrze˙za. Maszyny zawsze parkuja˛ zatankowane do pełna, wi˛ec nie zabrakłoby mu paliwa. Czego on mo˙ze szuka´c na lodowcu? — Dlaczego on jest taki wa˙zny? — zapytał ponownie Grayson. — Poniewa˙z wie o nas zbyt wiele — odparł lapidarnie Beaumont. — Nie wie nic o Gorowie — tym człowieku, którego mamy zabra´c. Przed moim przybyciem nikt o nim nic nie wiedział. Ale jest doskonale poinformowany o przygotowaniach do wyprawy. Wie, z˙ e w jaki´s sposób zwiazane ˛ jest z tym Curtis Field — lotnisko znajdujace ˛ si˛e najbli˙zej stacji Target-5. Musiał o tym wiedzie´c, poniewa˙z to on wysłał tam te dwie maszyny. Teraz mo˙zemy si˛e tylko modli´c, z˙ eby nie miał gdzie´s tu schowanego nadajnika, bo je˙zeli nie złapiemy go na czas, prze´sle wiadomo´sc´ do Leningradu. A je´sli tak si˛e stanie, Sam, z˙ aden z nas nie b˛edzie dobrym klientem zakładu ubezpieczeniowego. Gdy zbli˙zyli si˛e do Lodowca Humboldta, otworzył si˛e przed nimi widok wzbudzajacy ˛ groz˛e. Z samego szczytu lodowej pokrywy spływała zamarzni˛eta rzeka, kierujac ˛ si˛e do fiordu daleko w dole. Szeroka na pół mili lodowa droga, jak błyszczaca ˛ tafla r˙zni˛etego kryształu rzucała refleksy w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Stromo opadała z lodowej pokrywy, a˙z do poszarpanego kra´nca lodowca, gdzie spadała z monstrualnego urwiska do fiordu, setki stóp poni˙zej. Wielka góra lodowa porzucona na s´nie˙znym wybrze˙zu. Sikorski Tillotsona wyladował ˛ ju˙z. Stał na wzgórku na zboczu lodowca. Sam Tillotson zniknał ˛ po raz trzeci. — Cholernie niewidzialny człowiek — gderał Beaumont, zataczajac ˛ koła nad nieruchomym s´migłowcem. — A mo˙ze jeszcze siedzi w s´rodku? Czeka, z˙ eby´smy wyladowali, ˛ a potem zacznie strzela´c, zanim zda˙ ˛zymy wysia´ ˛sc´ — zasugerował przenikliwie Grayson. — Mo˙ze. . . — Beaumont ciagle ˛ kołował na wysoko´sci dwustu stóp. Obserwacja stromego stoku lodowca przyprawiła go niemal o zawrót głowy. Lekko przechylił maszyn˛e na łuku. — Jest tam! Widzisz ten mały kopiec u dołu lodowca? Zobacz, teraz wida´c, jak si˛e porusza. — Laduj ˛ na tym kopcu. — Za mały. Mogliby´smy przelecie´c za kraw˛ed´z. Wyladuj˛ ˛ e przy maszynie Til39
lotsona, z˙ eby nie mógł uciec. Ty zostaniesz na wypadek, gdyby mi si˛e wymknał. ˛ I próbuj nawiaza´ ˛ c kontakt radiowy z Thule. Pi˛ec´ razy Grayson próbował nawiaza´ ˛ c łaczno´ ˛ sc´ i pi˛ec´ razy mu si˛e to nie udało. — To s´wi´nstwo nie działa, kiedy trzeba — ocenił Beaumont. Wzniósł maszyn˛e nieco wy˙zej, opu´scił ja˛ powoli i wyladował ˛ na pagórku, pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów od nieruchomej maszyny. Wygladała ˛ zupełnie martwo, jak gdyby Tillotson nigdy nie zamierzał do niej wróci´c. Beaumont wyłaczył ˛ silnik. — Powinienem by´c z powrotem za jaka´ ˛s godzin˛e, Sam — rzucił niedbale, wciskajac ˛ si˛e z trudno´scia˛ w swoja˛ park˛e. Grayson skinał ˛ głowa,˛ wiedzac, ˛ z˙ e je´sli Tillotson jest uzbrojony w karabin, Anglik mo˙ze by´c du˙zo wcze´sniej martwy. Jednak niebezpieczna wyprawa we trójk˛e na Spitsbergen nauczyła Beaumonta, Graysona i Horsta Langera, z˙ e nie ma sensu traci´c słów ani energii. Po prostu trzeba bra´c si˛e za nast˛epne zadanie. A najbli˙zszym zadaniem Beaumonta było pochwycenie lub wyeliminowanie Tillotsona. W kabinie było ciepło, tote˙z Beaumont otwierajac ˛ drzwi skulił si˛e w przewidywaniu zimna. Wział ˛ ze soba˛ karabin. Temperatura na zewnatrz ˛ jeszcze spadła, wynosiła teraz z pewno´scia˛ poni˙zej czterdziestu stopni. — Dobra, sko´nczmy ju˙z z tym — wymamrotał Beaumont do siebie. Wyskoczył z maszyny i uderzył stopami w stalowo twarda˛ ziemi˛e. Szybko zapiał ˛ ostatni guzik kurtki pod sama˛ broda˛ i naciagn ˛ ał ˛ na głow˛e kaptur. Grayson pospiesznie zatrzasnał ˛ za nim drzwi, rzuciwszy szybkie słowa po˙zegnania. Łopaty wirnika zamarły w bezruchu, poddajac ˛ si˛e nieprawdopodobnej ciszy, ciszy arktycznej nocy. Beaumont, posuwajac ˛ si˛e w stron˛e sikorskiego, którym przyleciał Tillotson, próbował oddycha´c jak najpłycej. Stanał ˛ i przyjrzał si˛e ogromnej białej powierzchni lodowca. Nast˛epny pagórek był dobrze widoczny w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Niewielkie skaliste wzniesienie zwie´nczone surowym drewnianym krzy˙zem. Tam wła´snie Tillotson pochylał si˛e nad czym´s, co stało na eskimoskim grobie, miejscu s´wi˛etym w Grenlandii, którego spokoju nie wolno zakłóca´c pod gro´zba˛ odpowiedzialno´sci wobec władz Danii. Owo co´s było przedmiotem podobnym do pudełka z niewielkim masztem. Beaumont zamarł na chwil˛e. Tillotson miał nadajnik. Skaliste zbocze wznoszace ˛ si˛e nad lodowcem było za strome, by po nim dosta´c si˛e na dół, wi˛ec Beaumont musiał zej´sc´ samym lodowcem. Ruszył w dół z karabinem w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece. Niestety, panujacy ˛ mrok uniemo˙zliwiał strzał z tej odległo´sci. Szybko zdał sobie spraw˛e, z˙ e powierzchnia lodowca jest bardzo zdradliwa i jego trasa przypomina raczej drog˛e po sko´snym lodowisku, poci˛etym poprzecznymi fałdami i z˙ lebami. Buty na gumowych podeszwach nie były idealnym obuwiem na taka˛ okazj˛e i Beaumont miał uzasadnione obawy, z˙ e w razie po´slizgu zatrzyma si˛e dopiero na kra´ncu lodowej rzeki i to du˙zo poni˙zej kraw˛edzi lodowca. Schodził najszybciej, jak mógł, bo obawiał si˛e, z˙ e Tillotson zaczał ˛ ju˙z nadawa´c. Radziecki agent, ukryty za wzgórzem, znajdował si˛e poza zasi˛egiem 40
jego wzroku. Nieco ni˙zej teren stał si˛e jeszcze bardziej niebezpieczny. Pop˛ekany lodowiec coraz cz˛es´ciej zaskakiwał Anglika okrytymi mrokiem szczelinami o nieodgadnionej gł˛eboko´sci. Musiał i´sc´ wolniej, u˙zywajac ˛ karabinu jako prowizorycznej podpory, przest˛epujac ˛ z jednego lodowego z˙ ebra na drugie, omijajac ˛ wyzierajace ˛ spomi˛edzy nich w˛ez˙ sze szczeliny. W ka˙zdej chwili mógł si˛e po´slizgna´ ˛c. Przejmujace ˛ zimno nie ułatwiało mu zadania. Mimo z˙ e dysponował fenomenalna˛ wr˛ecz odporno´scia˛ na niskie temperatury — prawdopodobnie dzi˛eki temu, z˙ e sp˛edził lata chłopi˛ece w Coppermine — marzł, poniewa˙z nie miał ubrania niezb˛ednego w takich warunkach atmosferycznych. Zimno przenikało przez r˛ekawice i park˛e, pełzło w gór˛e po nogach. Znajdował si˛e ju˙z blisko wzniesienia, niósł bro´n gotowa˛ do strzału i po raz trzeci w ciagu ˛ ostatniej minuty spojrzał w gór˛e. Na zboczu wzgórka ukazała si˛e odziana w futra posta´c z jakim´s przedmiotem w prawej dłoni. Tillotson stojacy ˛ około dwudziestu stóp nad Anglikiem, cofnał ˛ rami˛e przymierzajac ˛ si˛e do rzutu. Przez jedna,˛ koszmarnie długa˛ chwil˛e, Beaumont był przekonany, z˙ e Tillotson rzuca w niego granatem. Poderwał do góry karabin, ale w tym samym momencie pocisk poleciał w jego stron˛e. Uderzył o lód, odbił si˛e, zrykoszetował. Kamie´n. W ułamku sekundy Beaumont zrozumiał, z˙ e Tillotson nie ma broni. Rzut był zadziwiajaco ˛ dobry, albo cholernie szcz˛es´liwy. Odłamek skały odbił si˛e od lodu i wycelował w prawa˛ nog˛e Beaumonta. Ten uskoczył w bok, kamie´n minał ˛ go, ale Anglik stracił równowag˛e, upadł i zaczał ˛ zsuwa´c si˛e po lodowcu, p˛edzac ˛ jak tobogan na skraj urwiska. Karabin wy´slizgnał ˛ mu si˛e z dłoni i gnany własna˛ siła˛ ci˛ez˙ ko´sci wyprzedził go, zje˙zd˙zajac ˛ w tym samym kierunku, podczas gdy on sam, sunac ˛ na brzuchu desperacko usiłował hamowa´c, chwyci´c jakikolwiek wyst˛ep, wbi´c stopy w z˙ leb. Przez cały czas, gdy ostre powietrze chłostało go po twarzy, a lodowiec uciekał ´ w tył, groziło mu, z˙ e spadnie w która´ ˛s ze szczelin. Slizg trwał, Beaumont mknał ˛ po lodzie, po gładkiej wypolerowanej powierzchni pochylonej pod katem ˛ trzydziestu stopni. Parka chroniła jego ciało przed tarciem i zdarciem skóry, ale ciagle ˛ zsuwał si˛e w dół i to ze wzrastajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Szukajac ˛ oparcia walił w lód dło´nmi w r˛ekawicach, wciskał buty w podło˙ze, jednak nie potrafił zwolni´c diabelskiego p˛edu. Kraw˛ed´z lodowatego urwiska, ostra linia, za która˛ nie było ju˙z nic — poza przepa´scia˛ gł˛eboko´sci setek stóp — p˛edziła w jego stron˛e, a on ciagle ˛ nie mógł nawet zwolni´c, nie mówiac ˛ ju˙z o zatrzymaniu. Znajdował si˛e w doskonałej pozycji do wykonania klasycznego skoku w przepa´sc´ . Wparł przedramiona w lód najmocniej, jak tylko mógł. Tak dotarł do kraw˛edzi i zaczał ˛ si˛e za nia˛ wysuwa´c. Bezkresna przestrze´n, ogromna czelu´sc´ zion˛eła pod nim i wówczas co´s go uderzyło. Lewym ramieniem wyczuł otoczak, skał˛e osadzona˛ w lodowcu. Zareagował zupełnie odruchowo, jego rami˛e zgi˛eło si˛e i zamkn˛eło kamie´n 41
w u´scisku. Ta male´nka kotwiczka cudem posłu˙zyła jako punkt obrotowy w chwili, gdy miał spa´sc´ . Ciało skierowane odtad ˛ twarza˛ do dołu obróciło si˛e w lewo i przeleciało nad kraw˛edzia.˛ Lewa dło´n wyczuła wyst˛ep na skale, palce zamkn˛eły si˛e wokół niego. Ci˛ez˙ ar ciała i p˛ed niemal wyrwały Beaumontowi r˛ek˛e, a w ka˙zdym razie tak to odczuł. Potem zawisł nad otchłania,˛ trzymajac ˛ si˛e tylko jedna˛ dłonia,˛ jednym zagi˛etym ramieniem. Jego ciało kołysało si˛e nad przepa´scia.˛ W krótkim przebłysku ujrzał pod soba˛ wielka˛ pustk˛e, strome urwisko schodza˛ ce ni˙zej i ni˙zej, a˙z do sko´snego dna lodowca i ogromnych, ostrych wierzchołków. Zmusił si˛e do spojrzenia w gór˛e, koncentrujac ˛ cała˛ pozostała˛ energi˛e na tym, by si˛e podciagn ˛ a´ ˛c, d´zwigna´ ˛c ciało z powrotem przez kraw˛ed´z. Przesunał ˛ prawa˛ r˛ek˛e wokół okraglaka ˛ i po chwili poczuł, z˙ e dosi˛egnał ˛ palców lewej. Dopiero wtedy wyjrzał nad skałk˛e. Tillotson schodził do niego. W powietrzu trwała przera´zliwa cisza, przerywana tylko brz˛ekiem stalowych kolców uderzajacych ˛ o lód. Beaumont skrzywił si˛e. Tillotson miał na nogach raki i posuwał si˛e po lodzie zupełnie bezpiecznie. Skad ˛ on mógł je wzia´ ˛c, do diabła? Musiał je mie´c przygotowane w jeepie, musiał planowa´c ucieczk˛e z Thule, zanim jeszcze zjawił si˛e tam boeing. Za niecała˛ minut˛e Amerykanin b˛edzie na kraw˛edzi. Za szybko, z˙ eby próbowa´c wdrapa´c si˛e z powrotem. Beaumont zaczynał ju˙z mie´c ze zm˛eczenia kłopoty ze wzrokiem, nadchodzacy ˛ Tillotson jawił mu si˛e jako dwie sylwetki. Beaumont zamrugał. Obraz zło˙zył si˛e w jednego m˛ez˙ czyzn˛e z noz˙ em w prawej dłoni. Tillotson był ju˙z bardzo blisko, gdy prawa r˛eka Beaumonta straciła oparcie i ze´slizgn˛eła si˛e w dół, w s´lad za nia˛ znikn˛eła głowa. Prawa r˛eka Beaumonta opadła mi˛ekko, znikajac ˛ za kamieniem. Lewe rami˛e było teraz obcia˙ ˛zone przera˙zajaco, ˛ niemal nieprawdopodobnie, ubranie pod parka˛ mokre od potu. Tillotson przystanał ˛ jakie´s trzy stopy od kamienia, poniewa˙z zorientował si˛e, z˙ e nie dosi˛egnie przeciwnika no˙zem. Zrobił ostro˙znie jeszcze dwa kroki, powoli schylił si˛e i usiadł na lodzie za skała.˛ Uniósł prawa˛ nog˛e i wymierzył cios rakiem w lewa˛ dło´n Anglika. Kolce miały po pół cala długo´sci, pokryte były lodem. Gwałtownie wyrzucił nog˛e przed siebie, celujac ˛ w dło´n osłoni˛eta˛ tylko r˛ekawica.˛ Gdy wyciagn ˛ ał ˛ nog˛e ju˙z niemal na cała˛ długo´sc´ , zza okraglaka ˛ niespodziewanie pojawiła si˛e prawa dło´n Beaumonta, zamykajac ˛ w u´scisku kostk˛e Tillotsona i s´ciagaj ˛ ac ˛ go w bok ze w´sciekła˛ siła.˛ Kolce drasn˛eły lewa˛ dło´n Anglika w chwili, gdy Tillotson stracił równowag˛e. Zaczał ˛ si˛e ze´slizgiwa´c. Jego ciało zahamowało opierajac ˛ si˛e o drugi koniec okraglaka, ˛ dłonie młóciły desperacko w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Palce zacisn˛eły si˛e kurczowo na kamieniu, znalazły uchwyt. Sadził, ˛ z˙ e zdołał si˛e uratowa´c. Wówczas prawa dło´n Beaumonta uderzyła raz jeszcze. Tym razem zwini˛eta w pi˛es´c´ , z brutalna˛ siła˛ uderzyła Amerykanina w nasad˛e nosa. Tillotson zaskowyczał, rozlu´znił chwyt i zaczał ˛ spada´c. Jego krzyk mknał ˛ wraz z nim w dół lodowego urwiska. Długi, przera´zliwy krzyk, urwany nagle, jak uci˛ety no˙zem. Beaumont zaczał ˛ wdrapywa´c si˛e z powrotem na kraw˛ed´z. 42
Kiedy przedostał si˛e na druga˛ stron˛e głazu, zwalił si˛e na lód, przytomny, lecz niemal niezdolny do ruchu. Z wysiłkiem oparł si˛e o skał˛e i wolno rozmasował lewe rami˛e. Ukl˛eknał ˛ i zerknał ˛ nad głazem w lodowa˛ gł˛ebi˛e. Tillotson zginał ˛ w makabryczny sposób. Jego ciało widniało na szczycie jednego z licznych lodowych wierzchołków, przebite przez s´rodek na wylot.
***
— Mo˙zemy lecie´c z powrotem, Sam. Beaumont opadł na miejsce obserwatora, s´ledzony czujnym spojrzeniem Graysona. — Rzeczywi´scie, miał nadajnik — zaczał. ˛ — I to dosy´c silny. Produkcji ameryka´nskiej firmy Radio Corporation, na wypadek, gdyby kto´s go znalazł. Ale to było mało prawdopodobne. Schował go w eskimoskim grobie, wi˛ec miał gwarancj˛e, z˙ e nikt niczego nie b˛edzie tam szukał. Le´cmy ju˙z — dorzucił. — Vanderberg mo˙ze przysła´c po nadajnik kogo´s innego. — Nadał co´s? — zapytał Grayson. — Tak. Co´s nadał. Tego jestem pewien. Nie miał wiele czasu, wi˛ec bardzo mo˙zliwe, z˙ e nie przekazał wszystkiego, co wiedział. Musiał zaszyfrowa´c wiadomo´sc´ jeszcze przed opuszczeniem Thule. — Prawdopodobnie nigdy si˛e tego nie dowiemy. Beaumont spojrzał na Graysona. — Prawdopodobnie dowiemy si˛e, gdy ludzie z radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa zgotuja˛ nam powitanie na lodzie.
Sobota, 19 lutego — Wiem, po co Winthrop przybył do Leningradu. Znalazłem dziur˛e w twoim całym, Kramer! O godzinie ósmej w sobotni wieczór, na osiem godzin przed planowana˛ ucieczka˛ Michaiła Gorowa z Bieguna Północnego 17, Papanin w dalszym cia˛ gu znajdował si˛e w swoim biurze. Pomieszczenie robiło piekielne wra˙zenie — z powodu pieca z zielonymi kaflami, który rozgrzewał do czerwono´sci zarówno pokój, jak i znajdujacych ˛ si˛e w nim ludzi. Sybirak uwielbiał ekstremalne temperatury od czasu, gdy jako chłopak zetknał ˛ si˛e w Omsku z tamtejsza˛ przenikliwa˛ zima.˛ Mróz pobudzał go do aktywno´sci, ale i wszechogarniajace ˛ ciepło, buchaja˛ ce od kaflowych syberyjskich pieców było rozkoszne. Za to Kramerowi wyra´znie brakowało powietrza. — Nie rozumiem dlaczego tak nagle zainteresował si˛e pan Michaiłem Gorowem — powiedział ochryple. — Dlaczego on miałby by´c zamieszany w spraw˛e z˙ ydowska? ˛ — Wszyscy przekonacie si˛e o tym w przyszłym roku. Potrafi˛e przewidywa´c i dlatego wła´snie ja zajmuj˛e ten stołek. — Papanin odchylił si˛e do tyłu, zało˙zył r˛ece na kark. — Na s´lad naprowadziła mnie lista załogi. — Ma pan na my´sli zast˛epc˛e oficera pokładowego, Piotra Gorowa? — Nie, prosz˛e. Ty te˙z zaczynasz widzie´c dziur˛e w całym. — Papanin bez zmru˙zenia wpatrywał si˛e w Litwina. — Mo˙ze nawet do czego´s dojdziesz. Je˙zeli przedtem nie zlecisz na łeb w t˛e swoja˛ dziur˛e. Pami˛etasz przypadek Racheli Le˙ vitzer, tej Zydówki, która usiłowała ucieka´c, w sierpniu — i spadła ze schodów? — Złamała kr˛egosłup. — Złamała tak˙ze serce Michaiła Gorowa. Wiedziałe´s o tym? — Słyszałem plotki. — Zatuszowano to, ten ich zwiazek, ˛ ze wzgl˛edu na stanowisko, jakie zajmuje Michaił Gorow. Szukali´smy jakiego´s niezdarnego kuriera, szmuglujacego ˛ pienia˛ dze z Ameryki, kogo´s, kto mógłby by´c w ka˙zdej chwili przeszukany na lotnisku, zaraz po przybyciu. Sadz˛ ˛ e, z˙ e byli od nas znacznie madrzejsi. ˛ . . — Papanin zrobił efektowna˛ pauz˛e. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e tym kurierem jest Michaił Gorow, nasz wybitny oceanograf. 44
Kramer był zdumiony i przera˙zony. Zerknał ˛ na Papanina, próbujac ˛ odgadna´ ˛c, co ten teraz ka˙ze mu zrobi´c, jakie wymy´sli dla niego niewykonalne zadanie. — To nieprawdopodobne — powiedział w ko´ncu. — Skad ˛ miałby bra´c pieniadze? ˛ — To było najsprytniejsze! Sp˛edził trzy lata w Arktyce, pracujac ˛ przy planowaniu realizacji „systemu Katarzyny”, systemu podwodnej sieci boi radiowych i sonarowych umieszczanych na dnie morskim. Bywał cz˛esto w ameryka´nskiej bazie na wyspie lodowej, z˙ eby zobaczy´c, co kombinuja˛ — Papanin uderzył pi˛es´cia˛ w biurko. — I wła´snie tam dawali mu pieniadze, ˛ podczas jego wizyt w ameryka´nskiej bazie! Po powrocie nigdy nie był przeszukiwany, nikomu nie przyszło to do głowy. — Ale dlaczego? — Kramer był zdezorientowany. — Dlaczego miałby to robi´c? — Omotała go ta z˙ ydowska kochanka. Byli razem przez ponad trzy lata. A teraz robi to przez wzglad ˛ na jej pami˛ec´ , albo co´s równie idiotycznie sentymentalnego. — To fantastyczne. — To logiczne! — wrzasnał ˛ Papanin. — Spotkał w Kijowie swego brata Piotra, marynarza, gdy obaj byli na przepustce. Piotr wraca tutaj na statek i po drodze spotyka w parku Amerykanina, Winthropa. I przekazuje Winthropowi wiadomo´sc´ od swojego brata, Michaiła. — Musimy ostro˙znie wyciaga´ ˛ c wnioski — ostrzegł Kramer. — Michaił Gorow jest przyjacielem marszałka Greczko7 . — Greczko to arogancka s´winia. Je˙zeli nie myl˛e si˛e co do Gorowa, to przekonasz si˛e, z˙ e Greczko wyprze si˛e tej znajomo´sci. — Jednak to niebezpiecznie. . . — By´c mo˙ze, ale jest jeszcze kto´s, kim mo˙zemy si˛e zaja´ ˛c. Piotr Gorow, nasz niewinny marynarz. Dowiedziałe´s si˛e, jaka jest aktualna pozycja „Girologa”? — Znajduje si˛e w odległo´sci pi˛eciu godzin drogi od Tallina. . . — Wy´slij natychmiast samolot do Tallina. Niech czeka na Gorowa. Zawiadom przez radio kapitana, z˙ eby płynał ˛ prosto do miasta. Pi˛ec´ godzin do portu, pół godziny na lotnisko tam i drugie tyle z lotniska tutaj, godzina lotu. Piotr Gorow powinien by´c w moim biurze za siedem godzin! O trzeciej rano w niedziel˛e. Na co jeszcze czekasz, Kramer? Zostawszy sam w przegrzanym biurze, Papanin wyjał ˛ kieszonkowe szachy i przyjrzał si˛e planszy. Sybirak, człowiek o wielu talentach, był mi˛edzy innymi radzieckim mistrzem gry w szachy. W lipcu miał bra´c udział w spotkaniu szachowym Spasski-Fischer. Oficjalnie b˛edzie pełnił w trakcie tej imprezy rol˛e jednego z doradców Spasskiego, nieoficjalnie miał dowodzi´c słu˙zba˛ bezpiecze´nstwa. 7
Radziecki minister obrony
45
Papanin mógł wydawa´c si˛e gadatliwym ekstrawertykiem, lecz w rzeczywistos´ci miał chłodne, obiektywne podej´scie do z˙ ycia. Na stojacy ˛ przed nim problem zwiazany ˛ z Arktyka˛ patrzył jak na gigantyczna˛ szachownic˛e. Znajdowały si˛e na niej piony i figury, ameryka´nskie oraz radzieckie. I, jak w ka˙zdej rozgrywce, jednym z wa˙zniejszych posuni˛ec´ był gambit otwierajacy. ˛ Przez wzglad ˛ na rol˛e, jaka˛ miał odegra´c w nadchodzacej ˛ batalii Keith Beaumont, zdumiewajacy ˛ był fakt, z˙ e Sybirak zastanawiał si˛e wła´snie nad otwarciem zwanym angielskim.
***
— Mamy wiadomo´sc´ od Krokodyla. Kramer, wchodzac ˛ pół godziny pó´zniej do biura, rzucił t˛e informacj˛e zdawkowo, jak gdyby nie miała wi˛ekszego znaczenia. — Wła´snie ja˛ rozszyfrowuja˛ — dodał. Zamilkł, gdy Papanin wrócił do lektury akt osobowych Michaiła Gorowa. — Co´s jeszcze? — mruknał ˛ Papanin, nie podnoszac ˛ oczu. — Kto to jest Krokodyl? — Kto´s. Kto to jest wiemy tylko Syrtow i ja — fuknał ˛ Papanin i podniósł wzrok. — Chc˛e mie´c te informacj˛e, jak tylko ja˛ rozszyfruja.˛ Punktualnie o dziewiatej ˛ wieczór Kramer pojawił si˛e z rozszyfrowanym tekstem. W tym samym czasie „Girolog” zmienił kurs i mozolnie brnał ˛ poprzez lód na południe do portu w Tallinie. Samolot wysłany przez Kramera miał wyladowa´ ˛ c na talli´nskim lotnisku za dziesi˛ec´ minut. W Waszyngtonie, gdzie czas cofni˛ety był o osiem godzin w stosunku do Leningradu, Dawes i Adams czekali z rosnacym ˛ zniecierpliwieniem na informacj˛e od człowieka, który ju˙z nie z˙ ył. Na Grenlandii, tak˙ze osiem godzin wcze´sniej w porównaniu z czasem leningradzkim, Beaumont i Grayson wracali do Thule z Lodowca Humboldta. Jedna wiadomo´sc´ , od Winthropa, miała nigdy nie nadej´sc´ . Druga, od Tillotsona, została wła´snie wr˛eczona Papaninowi. — Mieli z tym troch˛e kłopotów — wyja´snił Kramer. — Jest nieco bezładna. Operator twierdzi, z˙ e była nadawana w po´spiechu. Nie jest kompletna. Papanin przeczytał depesz˛e. — Có˙z za błyskotliwa dedukcja — skomentował. Czytajac ˛ po raz drugi gładził krótko przyci˛ete włosy na szczycie głowy. Amerykanie przygotowuja.˛ . . na pływajacym ˛ polu lodowym. . . cały rejon Target-5. . . Beaumont wchodzi na lód spotka´c cel. . . ameryka´nskie samoloty Curtis Field. . . Beaumont działa.8 8
Force — gra słów, jednocze´snie du˙zy oddział, znaczne siły militarne
46
Sybirak wstał bez słowa, wielkimi krokami przemierzył biuro i wmaszerował do pokoju obok, skad ˛ dobiegał nieustajacy ˛ s´wiergot ameryka´nskiego teleksu, wypluwajacego ˛ strumie´n raportów z radzieckich baz rozrzuconych na terenie całej Arktyki. Przy du˙zym biurku wspartym na chromowanych nogach czterech m˛ez˙ czyzn opracowywało dane i odpowiadało na telefony. Papanin przygladaj ˛ ac ˛ si˛e wielkiej s´ciennej mapie wyjał ˛ z kieszeni munduru niewielka˛ zakrzywiona˛ fajk˛e i zaczał ˛ napełnia´c ja˛ tytoniem ze starego kapciucha. Mapa nie ró˙zniła si˛e wiele od tej w biurze generała Dawesa, ale tutaj Arktyka ukazana była pod innym katem, ˛ wybrze˙ze radzieckie znajdowało si˛e na samym dole, tu˙z nad podłoga,˛ a odległe brzegi Grenlandii, Kanady i Alaski — wysoko pod sufitem. — Tam jest Curtis Field — zwrócił si˛e do Kramera, celujac ˛ ustnikiem w lotnisko znajdujace ˛ si˛e na grenlandzkim wybrze˙zu, najbli˙zej Target-5. Zawołał jednego z m˛ez˙ czyzn siedzacych ˛ za biurkiem. — Pietrow, jakie pozycje maja˛ statki znajdujace ˛ si˛e w tej okolicy? — Flota trawlerów k49 towarzyszu pułkowniku? — Na poczatek ˛ mo˙ze by´c. — Jak pan widzi, znajduje si˛e w tej chwili daleko na północ od Islandii, ale kieruje si˛e na południe, by obserwowa´c c´ wiczenia NATO przeprowadzane w ramach Sea Lion. Flota składa si˛e z dwunastu statków, wszystkie maja˛ na pokładzie standardowe wyposa˙zenie elektroniczne. . . — W tym zagłuszacze fal radiowych? ´ — Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Smigłowcowiec „Gorki” na zachód od Spitsbergenu skierował si˛e na południe w tym samym celu. . . — A co z „Rewolucja”? ˛ Ten okr˛et jest chyba najbli˙zej Iceberg Alley. — Ma tam pozosta´c przez najbli˙zszych kilka tygodni. Obserwuje ameryka´nskie satelity. — A ten okr˛et ameryka´nski. . . — Papanin d´zgnał ˛ ustnikiem w kierunku markera umieszczonego nieco wy˙zej. — To ameryka´nski lodołamacz „Elroy”, towarzyszu pułkowniku. Wła´snie okre´slili´smy jego pozycj˛e. Niespełna godzin˛e temu. Płynał ˛ na południe, ale zmienił kurs na północ. Zaobserwował to pilot s´migłowca z „Gorkiego”. — Dzi˛ekuj˛e. — Papanin był zawsze uprzedzajaco ˛ grzeczny w stosunku do młodych członków swojego zespołu. Starsi, jak Kramer, mogli zadba´c o siebie sami. Pomaszerował z powrotem do swego biura i usadowił si˛e za biurkiem. Zwykle gwałtowny, tym razem wydawał Litwinowi zaskakujace ˛ rozkazy wyjatkowo ˛ spokojnie i cicho. — Zarzadzisz ˛ stan pogotowia w całej strefie arktycznej. W ka˙zdej bazie na wybrze˙zu, na ka˙zdym lotnisku, na ka˙zdej wyspie. Równie˙z w tych, które znajduja˛ si˛e na wybrze˙zu Alaski. Zawiadomisz Murma´nsk przez radio, z˙ e chc˛e, aby bombowiec Bizon stał w pogotowiu dzie´n i noc zatankowany do pełna. Uprzed´z 47
leningradzkie lotnisko, z˙ eby mieli pod r˛eka˛ samolot, który mógłby mnie zabra´c do Murma´nska. W razie potrzeby powiadomi˛e ich z jednogodzinnym wyprzedzeniem. — Oczywi´scie najpierw uzgodni˛e te działania z Moskwa.˛ . . — Wy´slij Wro´nskiego i jego oddział specjalny do Murma´nska. Maja˛ by´c w drodze w ciagu ˛ trzydziestu minut. . . — Jeszcze tylko musimy poinformowa´c o tym Moskw˛e, prawda? — Cały oddział ma by´c w cywilnych ubraniach, ale ka˙zdy ma by´c uzbrojony. Przynie´s mi ostatnia˛ prognoz˛e pogody dla okolicy Target-5. — Bez zgody Moskwy, towarzyszu pułkowniku? Działania na taka˛ skale wymagaja˛ aprobaty generała Syrtowa. Papanin wyjał ˛ z szerokich ust fajk˛e, która˛ wła´snie przed chwila˛ tam umie´scił. — Nie rozumiecie nic z tego, towarzyszu? Nie mo˙zecie znie´sc´ napi˛ecia. Trudno jednocze´snie łapa´c dwie sroki za ogon. — Informacja Krokodyla nie ma sensu. . . — Ma, je´sli si˛e zna Krokodyla. Amerykanie planuja˛ jaka´ ˛s du˙za˛ akcj˛e w pobliz˙ u swojej pływajacej ˛ bazy Target-5. Dla okre´slenia tej operacji u˙zywaja˛ kluczowego słowa Beaumont. Ale my musimy pierwsi rozpocza´ ˛c t˛e rozgrywk˛e. — Czy w dalszym ciagu ˛ z˙ yczy pan sobie, z˙ eby sprowadzi´c tutaj Piotra Gorowa? — Oczywi´scie — Papanin ponownie rozpalił fajk˛e, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e Kramerowi. — To zupełnie oddzielna sprawa. A teraz — ciagn ˛ ał ˛ tym samym tonem — zabieraj stad ˛ swój pieprzony tyłek.
***
Curtis Field poło˙zone jest na szczycie urwiska wznoszacego ˛ si˛e prostopadle nad wybrze˙zem Grenlandii na wysoko´sci trzystu stóp. Mo˙zna by si˛e sprzecza´c, co jest gorsze, ladowanie ˛ na tym lotnisku, czy startowanie z niego. Najprawdopodobniej to drugie zyskało sobie gorsza˛ sław˛e. Samolot p˛edzi po pasie startowym, który ko´nczy si˛e na kraw˛edzi urwiska. Jak to ujał ˛ Beaumont: kiedy widzisz przed soba˛ pustk˛e, musisz ju˙z lecie´c. W dół, czy w gór˛e. . . W wyniku wyczynu organizacyjnego graniczacego ˛ z cudem Beaumont był gotów do drogi o dziewiatej ˛ wieczór w sobot˛e czasu waszyngto´nskiego. W cia˛ gu minionych szesnastu godzin przyleciał z Waszyngtonu do Thule, nast˛epnie, w pogoni za Tillotsonem poleciał na Lodowiec Humboldta i z powrotem, a potem przebył cała˛ Grenlandi˛e wszerz, w drodze do Curtis Field. I wreszcie o dziewiatej ˛ wieczorem był gotów. A załoga Curtis Field miała wra˙zenie, z˙ e przeszła nad nia˛ 48
traba ˛ powietrzna. — Najpó´zniej za dwie godziny potrzebuj˛e dwa sikorskie z pełnym wyposa˙zeniem i zatankowane po korek. — To niemo˙zliwe — burknał ˛ Fuller, kontroler lotniska. — Zap˛ed´z wi˛ecej ludzi do pracy! Czy naprawd˛e musz˛e zadzwoni´c do Waszyngtonu, do Dawesa? To wasz problem, do cholery! ´ Smigłowce były gotowe do lotu o dziewiatej ˛ pi˛ec´ . Samolot wysłany dla sprawdzenia warunków atmosferycznych w okolicach Target-5 przyniósł informacje, z˙ e nie ma s´ladu mgły. Z Camp Century sprowadzono dwie pary sa´n eskimoskich i zapakowano na nie z˙ ywno´sc´ , s´wie˙zo naładowany aparat radiowy nadawczo-odbiorczy, karabiny, amunicj˛e oraz rakiety s´wietlne Elliotta. — A to po co? — zapytał Fuller. — Na wszelki wypadek. Odpowied´z Beaumonta była ostra i zupełnie niezrozumiała. Anglik grasował bez wytchnienia po hangarze, przemykał mi˛edzy soplami lodu zwisajacymi ˛ z d´zwigarów i wtykał nos we wszystko. Sprawdzał, jak przebiega kontrola sikorskich, pomagał pakowa´c sanie. Bez przerwy zagladał ˛ do pomieszczenia z radiostacja,˛ dopytujac ˛ si˛e o prognozy pogody i wiadomo´sci z Waszyngtonu. Wydawało si˛e, z˙ e dysponuje nieograniczona˛ energia,˛ która udzieliła si˛e obsłudze lotniska. Ludzie pracowali dwa razy szybciej ni˙z zwykle. Gdyby pułkownik Papanin mógł by´c s´wiadkiem tych scen, dałyby mu one wiele do my´slenia. Jednak Beaumont nigdy nie dopiałby ˛ swego bez pomocy niewysokiego m˛ez˙ czyzny, Sama Graysona. To wła´snie Grayson sp˛edził nerwowe godziny usiłujac ˛ połaczy´ ˛ c si˛e z Thule, pot˛ez˙ na˛ ameryka´nska˛ baza˛ lotnicza˛ na brzegu Baffin Bay. — Chc˛e, z˙ eby´scie wysłali te psy ju˙z teraz. Nie macie odpowiedniego samolotu? Tylko hercules si˛e nadaje? Wła´snie wylatuje do Point Barrow? Wi˛ec rusz tyłek z tego krzesła i zatrzymaj go! Słuchaj! Je˙zeli on wyleci, zadzwoni˛e do Dawesa i maszyna wróci, ale ty. . . — Psy powinny by´c tutaj od godziny — dudnił Beaumont za jego plecami. Grayson odwrócił si˛e na krze´sle. — Keith, psów nie ma, jak je dostarcza,˛ to b˛eda.˛ Beaumont skrzywił si˛e ponuro. — Potrzebne sa˛ na wczoraj. Wi˛ekszo´sc´ arktycznych zespołów funkcjonuje w ramach jednego z dwóch systemów. Zespół brytyjski ma swojego lidera i wszyscy pozostali robia˛ to, co on im ka˙ze. Zespoły innych narodów działaja˛ odmiennie: Amerykanie i Norwegowie pracuja˛ demokratycznie. Członkowie grupy wymieniaja˛ opinie i wspólnie podejmuja˛ decyzje. Trzyosobowa dru˙zyna Beaumonta była jedyna˛ w swoim rodzaju. Jak to sam okre´slił z kwa´snym u´smiechem na twarzy: — Robia,˛ co im ka˙ze˛ , bo wiedza,˛ z˙ e mam racj˛e. — Wersja Graysona była nieco inna: — W niebezpiecze´nstwie idziemy za Beaumontem, a kłócimy si˛e pó´zniej. — Horst Langer miał na ten
49
temat jeszcze inne zdanie: — Mamy trzech szefów. I to si˛e sprawdza. Nie pytajcie mnie, w jaki sposób. Sam Grayson, s´wietny nawigator, biolog morski i pierwszorz˛edny strzelec wyborowy, pochodził z Minneapolis. Zanim wyruszył z Beaumontem i Langerem na pami˛etna˛ wypraw˛e na Spitsbergen, pracował dla US Geological Survey i dla Lamont Geological Observatory Uniwersytetu Kolumbijskiego. Stary wyjadacz arktycznego chleba przed ka˙zda˛ wyprawa˛ zapewniał swoja˛ z˙ on˛e: — To moja ostatnia próba na lodzie. — Na pewno niedługo mi si˛e to znudzi — mówił jej przygotowujac ˛ si˛e do nast˛epnej. — Wła´snie przyleciały psy — poinformował Grayson Beaumonta w dwie godziny po swoim ostatnim połaczeniu ˛ z Thule, — Niech lepiej Horst je sprawdzi. . . Beaumont odwrócił si˛e do trzeciego członka zespołu, który wszedł do niewielkiego pokoiku wybranego przez Graysona na ich kwater˛e główna.˛ — Psy ju˙z sa.˛ A co to za papier, którym tak złowieszczo powiewasz? — Dostali´smy pilna˛ wiadomo´sc´ od Dawesa. Mamy by´c przygotowani do natychmiastowego wymarszu.
***
Bezprecedensowy ni˙z wytracił ˛ z równowagi wszystkich ekspertów w dziedzinie meteorologii. Rozległy ni˙z, powstały nad północna˛ Grenlandia˛ w ko´ncu lutego 1972 roku. Ów ni˙z oddziaływał na północna˛ cz˛es´c´ kontynentu ameryka´nskiego i zachodnia˛ Europ˛e, zamieniajac ˛ lato w marna˛ zim˛e, wysyłajac ˛ góry lodowe na południe dalej ni˙z kiedykolwiek przedtem. To spowodowało, z˙ e nawet wielkie liniowce musiały zmienia´c swoje szlaki. I ten wła´snie ni˙z przyniósł ze soba˛ mgł˛e. Radzieccy meteorolodzy na Nowej Ziemi nie widzieli, jak nadchodziła. Ameryka´nski samolot odbywajacy ˛ codzienne loty z Mildenhall we wschodniej Anglii na Alask˛e przeoczył ja.˛ Prognostycy Stanów Zjednoczonych nie zdołali jej przewidzie´c. Ale ju˙z w tym czasie, gdy Beaumont szalał w hangarze na Curtis Field, wielki wał mgły, wysoko´sci pół mili i na wiele mil szeroki, wał marznacej, ˛ czarnej mgły ukazał si˛e na pomoc od Target-5 i zaczał ˛ dryfowa´c wytrwale na południe.
Niedziela, 20 lutego Umrze´c mo˙zna tylko raz, ale niekiedy ma si˛e wra˙zenie, z˙ e s´mier´c przychodzi tysiackrotnie. ˛ Lot z Tallina do Leningradu był dla Piotra Gorowa koszmarem. Nikt nie podał mu powodu tej podró˙zy, nikt nie umiał mu powiedzie´c, do kogo jest wzywany w Leningradzie, chocia˙z od chwili, gdy o pierwszej w nocy zszedł z pokładu „Girologa” — traktowano go jak osob˛e z królewskiego rodu. Czarny osobowy ził z ła´ncuchami na kołach zabrał go przez s´nie˙zna˛ burz˛e na lotnisko. Kiedy Gorow wszedł na pokład oczekujacego ˛ samolotu, dwaj piloci u´scisn˛eli mu r˛ece. Został zaproszony do kabiny sterowniczej, zaoferowano mu miejsce drugiego pilota. Koszmar rozpoczał ˛ si˛e, gdy samolot ruszył po pasie startowym. Najpierw niewiele brakowało, by maszyna rozbiła si˛e podczas startu. Kiedy p˛edzili wprost na wie˙ze˛ kontrolna,˛ ciagle ˛ jeszcze wszystkimi kołami po ziemi, drugi pilot nagle krzyknał: ˛ — Nie uda ci si˛e! — Wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie r˛ek˛e w obronnym ge´scie i wówczas dał si˛e słysze´c brz˛ek metalu. Pilot uniósł maszyn˛e i minał ˛ wie˙ze˛ w odległo´sci nie wi˛ekszej ni˙z jedna stopa. W ka˙zdym razie takie wra˙zenie odniósł skamieniały Gorow. To był dopiero poczatek. ˛ Gdy samolot wzniósł si˛e wy˙zej i skierował na wschód, oddalajac ˛ od skutego lodem Bałtyku, mi˛edzy pilotami wybuchła sprzeczka, gwałtowna i długotrwała. Oskar˙zali si˛e wzajemnie. — Siergiej, ty głupcze, było za mało mocy. . . — Idiota! Było za du˙zo mocy! Co, ty potrafiłby´s podnie´sc´ go wcze´sniej? Kłócili si˛e wrzaskliwie przerzucajac ˛ nad głowa˛ Gorowa argumenty naje˙zone technicznymi szczegółami. Nagle samolot przechylił si˛e niebezpiecznie na bok i zaczał ˛ spada´c z alarmujac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Jeden z pilotów, przeklinajac ˛ na czym s´wiat stoi, wyrównał lot i kłótnia wybuchła ze zdwojona˛ siła.˛ Gorow siedzacy ˛ za ich plecami obserwował scen˛e z rosnac ˛ a˛ obawa: ˛ wygladało ˛ na to, z˙ e sa˛ bardziej zaj˛eci sprzeczka˛ ni˙z pilotowaniem maszyny. Jego przestrach wzrósł, gdy samolot zaczał ˛ szybko wspina´c si˛e w gór˛e, pod bardzo ostrym katem. ˛ Gorow wci´sni˛ety w oparcie fotela był przera˙zony. Znajdował si˛e w powietrzu po raz pierwszy w z˙ yciu. 51
W połowie drogi do Leningradu załoga zacz˛eła pi´c. Sprzeczka przycichła tak nagle, jak si˛e zacz˛eła i piloci przypiecz˛etowali zgod˛e pociagaj ˛ ac ˛ solidne łyki wódki, ka˙zdy ze swojej butelki. Ich wzgl˛edy wobec honorowego go´scia nie obejmowały jednak zaoferowania drinka. Opró˙zniali flaszki we dwóch. Gorow ze zgroza˛ obserwował, jak po sposobie pilotowania coraz bardziej zna´c było skutki działania alkoholu. Maszyna˛ rzucało po całym niebie. W dziurach powietrznych spadali jak winda, by zaraz wystrzeli´c w gór˛e niemal pionowo. — Była fatalna prognoza pogody — wyja´snił bełkotliwie Siergiej. — Gdyby´s nie był taki wa˙zny, nigdy by´smy nie polecieli. — Wa˙zny dla kogo? — zapytał oszołomiony marynarz. — Mo˙ze dla pierwszego sekretarza. Skad, ˛ do diabła, mam wiedzie´c? Gorow dwukrotnie musiał pobiec do małej ciasnej toalety, gdzie dał upust gwałtownym skurczom z˙ oładka. ˛ Kiedy wrócił na miejsce za drugim razem, przez kilka minut udało mu si˛e zachowa´c jasno´sc´ umysłu. Doszedł do wniosku, z˙ e gdziekolwiek nie zostałby zawieziony w Leningradzie, znajdzie si˛e na miejscu około trzeciej nad ranem. Co oznaczało, z˙ e na Biegunie Północnym 17, gdzie czas cofni˛ety był o cztery godziny w stosunku do Leningradu, b˛edzie jedenasta w nocy. Teraz miał ju˙z pewno´sc´ , z˙ e dowiedzieli si˛e o Amerykaninie, i z˙ e b˛eda˛ go przesłuchiwa´c. Musiał wytrzyma´c do pomocy czasu Bieguna Północnego 17, a wi˛ec do czwartej rano w Leningradzie. B˛edzie musiał wytrzyma´c przez ponad godzin˛e. Gdy dotarli wreszcie nad Leningrad, mi˛es´nie z˙ oładka ˛ miał napi˛ete jak pasy, które Siergiej kazał mu zapia´ ˛c. Zsuwali si˛e w dół pomi˛edzy wirujacymi ˛ płatkami s´niegu, gdy nagle zamilkł jeden silnik. Po sekundzie ucichł drugi. Czy zdołaja˛ wyladowa´ ˛ c na pozostałych dwóch silnikach? Gorow nie miał poj˛ecia. Pilot rozmawiał z wie˙za˛ kontrolna,˛ w jego głosie przebijała wyra´zna nuta histerii. — Sytuacja krytyczna, sytuacja krytyczna. Gorow zamknał ˛ oczy. W tej samej chwili zakr˛eciło mu si˛e w głowie, wi˛ec czym pr˛edzej otworzył je z powrotem. Zobaczył zbli˙zajacy ˛ si˛e blask s´wiateł pasa startowego. Samolot zakołysał si˛e niebezpiecznie. Drugi pilot zaklał ˛ i machnał ˛ pusta˛ butelka˛ po wódce w stron˛e Siergieja. — Schodzisz za szybko. . . zabijesz nas. . . Gorow siedział na swoim miejscu mokry od potu, niezdolny oderwa´c oczu od coraz bli˙zszych s´wiateł, podskakujacych ˛ w rytm podrygów samolotu. Ubranie miał wilgotne, za to usta zupełnie wyschni˛ete i bole´snie s´ci´sni˛ete gardło. Piloci byli pijani. Obaj pijani, kryminali´sci. Nie wyladuj ˛ a.˛ Rozbija˛ si˛e i spala˛ na popiół. W ostatnim momencie dwa martwe silniki o˙zyły, koła uderzyły o beton i maszyna potoczyła si˛e mi˛edzy s´wiatłami laduj ˛ ac ˛ z niespodziewana˛ perfekcja.˛ Piloci zaczekali, a˙z milczacy ˛ Gorow opu´sci samolot, potem Siergiej wybuchnał ˛ s´miechem i machnał ˛ pusta˛ butelka.˛ — Nie przepadam za mineralna.˛ Nast˛epnym razem mogliby da´c prawdziwa˛ gorzał˛e. . . 52
Gorow miał si˛e nigdy nie dowiedzie´c, z˙ e leciał do Leningradu z dwoma najbardziej do´swiadczonymi pilotami zespołu bałtyckiego. Byli prawdopodobnie jedynymi lud´zmi, którzy mogli tak ryzykownie pilotowa´c samolot i prze˙zy´c. Papanin osobi´scie dzwonił do kontrolera lotniska w Tallinie i wydał mu instrukcje. — Chc˛e, z˙ eby´scie go zmi˛ekczyli, wycisn˛eli z niego ostatnie poty. Kiedy wyladuje, ˛ ma by´c jak galareta.
***
M˛ez˙ czyzna siedzacy ˛ na krze´sle był pokryty potem, a s´wiatło reflektorów wycelowanych w twarz odbijało si˛e w kropelkach na skórze. Przyczyna˛ jego stanu był strach i z˙ ar zielonego kaflowego pieca. Papanin schowany w półmroku siedział za swoim biurkiem. Pozostali m˛ez˙ czy´zni stanowili niewyra´zne cienie tkwiace ˛ za krzesłem. Denerwujace ˛ zjawy, których nie mógł zobaczy´c. Jeden z nich zakaszlał, by przypomnie´c Gorowowi, z˙ e tam sa.˛ Zegarek na lewej r˛ece marynarza wskazywał 3.20 rano. Papanin poda˙ ˛zał fałszywym s´ladem i był całkowicie przekonany, ze zbli˙za si˛e chwila zidentyfikowania kuriera przewo˙zacego ˛ pieniadze ˛ na finansowanie z˙ ydowskiego podziemia — podczas gdy Michaił Gorow nigdy nie utrzymywał nawet najlu´zniejszego zwiazku ˛ z ta˛ mglista˛ organizacja.˛ Sybirak miał dokładnie czterdzie´sci minut na złamanie Gorowa. Za czterdzie´sci minut w Leningradzie b˛edzie czwarta rano i północ na Biegunie Północnym 17. Za czterdzie´sci minut Michaił Gorow powinien znikna´ ˛c na polarnym paku. — Zacznijmy jeszcze raz — powiedział Papanin. — Po prostu po to, by upewni´c si˛e, z˙ e dobrze zrozumiałem. Zacznij od tego, z˙ e wszedłe´s na skwerek. Zacza´ ˛c jeszcze raz. . . Gorowowi wirowało w głowie. Jechał z lotniska stara˛ zdezelowana˛ wołga.˛ Kramer wiózł go bez płaszcza i przy otwartych oknach, tak z˙ e w czasie jazdy Gorow niemal zamarzł na s´mier´c. Był to szczegół zaplanowany przez Papanina. Gwałtowne zmiany temperatury zmniejszaja˛ odporno´sc´ człowieka. Wiedział, z˙ e Gorow leciał w przegrzanej kabinie samolotu, dlatego najpierw zmroził go w drodze z lotniska, a teraz piekł ponownie. Gorow miał pusty z˙ oła˛ dek, nerwy w strz˛epach i ledwo rozró˙zniał słowa Papanina. „Zacznijmy jeszcze raz”. Gorow nie wiedział ju˙z, ile razy powtarzał t˛e histori˛e. Spróbował recytowa´c ja˛ jak katechizm, czujac, ˛ jak goracy ˛ piec przypala mu plecy. — Wszedłem na skwerek. . . — Dlaczego? — Szedłem do doków. 53
— Powiniene´s i´sc´ prosto Newskim Prospektem, to najkrótsza droga. — Szedłem Newskim Prospektem. . . — powtórzył automatycznie, jakby recytował tekst wyuczony na pami˛ec´ . — Nie szedłe´s. Skr˛eciłe´s na skwerek. Dlaczego? Dotarli wreszcie do punktu, gdy przechodzie´n po´slizgnał ˛ si˛e i upadł. Wówczas Papanin powtórzył to samo pytanie, które Gorow słyszał od chwili, gdy znalazł si˛e w tym pomieszczeniu. — Jak on si˛e nazywał? — Chcemy zna´c jego nazwisko — powiedział Sybirak. — Nic wi˛ecej. Podaj nam tylko jego nazwisko. — Nie wiem, jak si˛e nazywał ten Amerykanin. Gorow urwał. Nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e popełnił fatalny bład. ˛ Papanin zostawił go w spokoju na cała˛ minut˛e, by mógł w pełni oceni´c rozmiary pora˙zki. Nie mówili do tej pory nic, z czego Gorow mógłby wywnioskowa´c, z˙ e Winthrop był Amerykaninem. W chwili spotkania ubrany był tak, z˙ e wygladał ˛ na Rosjanina. Na dodatek nie powiedział wtedy ani słowa. To Gorow mówił wówczas. . . i teraz. — Zabra´c go na dół — rozkazał Papanin i zaczekał, a˙z zostali w pokoju tylko we dwóch: on i Kramer. — Wyciagnij ˛ z niego wszystko, co wie. Szybko.
***
Poniewa˙z podejrzany był marynarzem, a dla marynarza najgorszym koszmarem jest s´mier´c przez utoni˛ecie, zastosowano kuracj˛e wodna.˛ W podziemnej celi, w której panował co najmniej tak samo przenikliwy ziab, ˛ jak w biurze Papanina upał, przywiazano ˛ Gorowa do pryczy o regulowanym poło˙zeniu i zawiazano ˛ mu oczy. Le˙zał rozciagni˛ ˛ ety na wznak, a rzemienie wrzynały mu si˛e w nogi, nadgarstki i szyj˛e. Gdzie´s z boku dobiegał plusk wody zgromadzonej w du˙zym zbiorniku. — Jaka˛ wiadomo´sc´ przekazał ci Amerykanin? — zapytał Kramer. — Nie przekazał. . . Jeden z m˛ez˙ czyzn chwycił Gorowa za dolna˛ szcz˛ek˛e, drugi wsadził mu w usta gumowy lej, inny zaczał ˛ wlewa´c we´n wod˛e. Gorow najpierw udławił si˛e, po chwili zrozumiał, z˙ e si˛e dusi. Obok na stołku siedział lekarz ze stetoskopem przytkni˛etym do jego nagiej piersi. Dla Gorowa, rozciagni˛ ˛ etego płasko na wznak, z opaska˛ na oczach i niezdolnego do najmniejszego ruchu, nie istniało nic poza woda.˛ Woda zalewała mu usta, dławiła w gardle, wdzierała si˛e do płuc. Desperacko próbował unie´sc´ si˛e na ramionach, d´zwigna´ ˛c tors, wstrzyma´c oddech. Potem zaczał ˛ bełkota´c. Dławiac ˛ si˛e zwymiotował bole´snie, czuł, jak całe ciało nabrzmiewa i p˛ecznieje. Miał wra˙zenie, z˙ e za chwil˛e rozerwie si˛e na kawałki rozsadzony przez wod˛e. Oczy wyszły 54
mu z oczodołów, mi˛es´nie szyi napr˛ez˙ yły si˛e i zwiotczały. Próbował krzycze´c, ale głos uwiazł ˛ mu w gardle. Wiedział, z˙ e si˛e topi, z˙ e umiera. Wlewali w niego wod˛e tak długo, a˙z lekarz podniósł na Kramera szybkie spojrzenie. Litwin dał znak. Kto´s nacisnał ˛ pedał umieszczony pod le˙zanka,˛ jakie´s r˛ece postawiły oparcie, unoszac ˛ Gorowa do pozycji siedzacej. ˛ Marynarz zakrztusił si˛e, zwymiotował, szeroko otwartymi ustami złapał haust powietrza. Potem zwisł bezwładnie z pochylona˛ głowa,˛ łapiac ˛ krótkie oddechy. Kramer odsunał ˛ opask˛e z oczu Gorowa i wział ˛ go pod brod˛e. — Jaka˛ wiadomo´sc´ przekazał ci Amerykanin? Na Kramera spojrzały półprzytomne oczy, oczy pełne nienawi´sci. Gorow dwukrotnie próbował co´s powiedzie´c, spojrzał w dół, na swój lewy nadgarstek i dwukrotnie z jego gardła wydobył si˛e jedynie chrapliwy zgrzyt nie przypominajacy ˛ ludzkiego głosu. Zabrali mu zegarek. Była to dla niego najgorsza tortura. Nie miał poj˛ecia, która mo˙ze by´c godzina, nie wiedział, jak długo jeszcze musi wytrwa´c. Po raz trzeci, wpatrujac ˛ si˛e w Kramera spróbował wydoby´c z siebie słowa. — Nie przekazał. . . Oczy pełne nienawi´sci, pomy´slał Litwin, a wi˛ec jeszcze walczy. Zajmie to pół godziny, mo˙ze troch˛e mniej, oszacował. Kiedy nienawi´sc´ zastapi ˛ agonia, zaczniemy do czego´s dochodzi´c. Dał znak i wszystko zacz˛eło si˛e od poczatku. ˛ Gorow obliczył, z˙ e musiało mina´ ˛c około dwudziestu minut. W rzeczywisto´sci, od czasu gdy przyprowadzono go do celi, min˛eło ich niespełna pi˛ec´ .
***
„Parowóz” ruszył do akcji pociagaj ˛ ac ˛ za soba˛ ludzi z taka˛ energia,˛ jak gdyby wstał wypocz˛ety z łó˙zka zaledwie godzin˛e temu, podczas gdy w rzeczywisto´sci nie spał ju˙z od dwudziestu dwóch godzin. Wiadomo´sc´ , z która˛ wpadł do pokoju Kramer, nie była z´ ródłem tej eksplozji aktywno´sci. Gruby Litwin po raz kolejny został brutalnie sprowadzony na ziemi˛e. — Michaił Gorow zdezerterował, uciekł do Amerykanów. . . — Zaj˛eło ci to dwie godziny, Kramer — Papanin spojrzał na s´cienny zegar, wskazujacy ˛ 5.30 rano. — Nasz marynarz to odwa˙zny człowiek, a ty jak zwykle spó´zniasz si˛e z nowinami. Wła´snie otrzymałem informacj˛e z Bieguna Pomocnego 17 — podał papier Litwinowi, który ju˙z zaczynał si˛e poci´c z powodu dotkliwej zmiany temperatury. O północy Michaił Gorow opu´scił Biegun Północny 17 z psim zaprz˛egiem. Członek słu˙zby bezpiecze´nstwa Marow znaleziony na lo55
dzie martwy. Oddziały poszukiwawcze wysłane w teren. Czekamy na decyzje. Mi´nski. W ciagu ˛ niecałej minuty Papanin nagryzmolił odpowied´z, z która˛ Pietrow pognał do pokoju dalekopisów. Wysła´c wszystkie wolne s´migłowce na zachód, dalej ni˙z mógł dotrze´c Gorow. Potem posuwa´c si˛e z powrotem w kierunku Bieguna Północnego 17. Meldowa´c natychmiast o jakichkolwiek przejawach aktywno´sci Amerykanów w rejonie Target-5. Papanin. Rozkazał Kramerowi skontaktowa´c si˛e z Murma´nskiem i sprawdzi´c, czy bombowiec Bizon jest gotów do natychmiastowego startu. Zaalarmowa´c samolot czekajacy ˛ na leningradzkim lotnisku. Przesła´c sygnał do floty trawlerów k49 i do statku badawczego „Rewolucja” z poleceniem przekazywania informacji o jakiejkolwiek aktywno´sci ameryka´nskiej w tym rejonie. Skontaktowa´c si˛e ze s´migłowcowcem „Gorki” z pro´sba˛ o natychmiastowe sprawdzenie aktualnej pozycji ameryka´nskiego lodołamacza „Elroy”. Zadzwonił do generała Borisa Syrtowa, szefa Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa w Moskwie, nie dbajac ˛ o to, z˙ e wyciagnie ˛ go z łó˙zka o godzinie 5.30 rano. Jednak˙ze Syrtow miał wła´snie dzwoni´c do niego i dlatego rozmowa zacz˛eła si˛e od małej batalii. — Papanin! — zaczał ˛ ostro Syrtow. — Murma´nsk poinformował mnie, z˙ e zarzadzili´ ˛ scie stan pogotowia w strefie arktycznej. To oczywi´scie nieprawda? — To prawda, generale. — Bez mojego zezwolenia? — To był s´rodek ostro˙zno´sci. — Ta sprawa dotarła nawet do Bre˙zniewa. Mam natychmiast stawi´c si˛e na Kremlu. . . — To s´wietnie. — Co powiedzieli´scie? — ryknał ˛ Syrtow. — To był s´rodek ostro˙zno´sci, który okazał si˛e konieczny — warknał ˛ Papanin. Wytoczył najwi˛ekszy argument. — Michaił Gorow uciekł na pak. . . I zabrał do Amerykanów znacznie wi˛ecej ni˙z własny mózg. Wła´snie dowiedziałem si˛e, z˙ e sp˛edził w kwaterze słu˙zby bezpiecze´nstwa ponad dwie godziny, gdy nie było mnie w Moskwie. Sadz˛ ˛ e, z˙ e fotografował „mapy Katarzyny”. I teraz ma ze soba˛ kopie całego naszego systemu boi podwodnych. Zło´sc´ Syrtowa ustapiła ˛ miejsca zaniepokojeniu. Zapytał, jakich s´rodków potrzebuje Papanin, a odpowied´z, która˛ otrzymał, wprawiła go w zdumienie. — Osobisty nadzór nad lotniskowcem „Gorki”, flota˛ trawlerów k49 i statkiem badawczym „Rewolucja”. — Rozumiecie, z˙ e to działanie bezprecedensowe. 56
— To bezprecedensowa sytuacja. Tylko pierwszy sekretarz mo˙ze wyrazi´c na to zgod˛e, dlatego ucieszyła mnie wiadomo´sc´ , z˙ e ma si˛e pan z nim spotka´c. — Oddzwoni˛e — odparł krótko Syrtow. — Kontynuujcie przygotowania. — Jestem ju˙z przygotowany. Wliczajac ˛ w to zarzadzenie ˛ pogotowia dziewi˛ec´ godzin temu, bez pa´nskiego pozwolenia, co dało nam dziewi˛ec´ godzin bezcennego czasu. . . — Papanin z satysfakcja˛ usłyszał brz˛ek słuchawki odkładanej w Moskwie. Zerknał ˛ na wchodzacego ˛ wła´snie, z˙ adnego ˛ nowych wie´sci Kramera. — Zapakuj swój termofor, Kramer. W ciagu ˛ dwudziestu czterech godzin b˛edziemy w Arktyce.
***
Niedzielnej nocy, dokładnie o godzinie pierwszej, w Waszyngtonie Lemuel Dawes zapalił s´wiatło nad połówka,˛ która˛ kazał ustawi´c w swoim biurze i spojrzał na zegarek. Jak zwykle jego wewn˛etrzny budzik zadziałał punktualnie. Bolała go głowa, co nie było specjalnie zaskakujace. ˛ Goraco, ˛ duchota i tropikalne ro´sliny zwisajace ˛ girlandami z dwóch s´cian tworzyły atmosfer˛e, która mogłaby by´c delikatnie okre´slona jako niezdrowa. Dziesi˛ec´ minut pó´zniej rozległo si˛e pukanie do drzwi i wszedł Adams. — Nie ma z˙ adnych wie´sci z Helsinek — stwierdził ponuro. — Ale musimy wzia´ ˛c pod uwag˛e, z˙ e samolot mógł mie´c opó´znienie. Mo˙ze by´c jeszcze w drodze. — A wi˛ec, czekamy? — Czekamy. . . — Co mo˙ze by´c bł˛edem. — Dawes wplatał ˛ palce w zmierzwione włosy. — Ale nic nie mo˙zemy na to poradzi´c. Gorow jest ju˙z, by´c mo˙ze, na lodzie. Moglibys´my teraz wysła´c samolot na Target-5, ale nie o´smiel˛e si˛e tego zrobi´c. Je˙zeli Gorow jeszcze nie wyruszył, jakiekolwiek oznaki o˙zywionej aktywno´sci na Target-5 mogłyby zaalarmowa´c Rosjan. Tak wi˛ec, podczas gdy Beaumont w napi˛eciu czekał na sygnał w odległym Curtis Field na kra´ncu grenlandzkiej lodowej równiny, gdy Dawes oczekiwał wiadomo´sci od człowieka, który zginał ˛ czterdzie´sci godzin wcze´sniej, przygotowania zarzadzone ˛ przez pułkownika Papanina nabierały rozp˛edu i wszystko wskazywało na to, i˙z umo˙zliwia˛ mu wygranie pojedynku, zanim si˛e on na dobre rozpocznie.
57
***
W niedzielne południe Leonid Bre˙zniew, Pierwszy Sekretarz Komunistycznej Partii Zwiazku ˛ Radzieckiego wkroczył energicznie do biura pułkownika Papanina, w towarzystwie generała Borysa Syrtowa. Gdy zdjał ˛ futrzane okrycie, okazało si˛e, z˙ e jest ubrany, jak zazwyczaj, w ciemny szykowny garnitur biznesmena. G˛este włosy miał starannie zaczesane — w Detroit mo˙zna by go było z łatwo´scia˛ wzia´ ˛c za pracownika koncernu Forda. Nikt nie pomógł mu przy zdj˛eciu płaszcza, poniewa˙z pierwszy sekretarz nie znosił nadskakiwania. I jak zwykle przeszedł od razu do rzeczy. — Papanin, daj˛e panu pod komend˛e sze´sc´ statków z floty trawlerów k49, s´mi˙ głowcowiec „Gorki” i statek badawczy „Rewolucja”. Zaden z tych obiektów nie mo˙ze wzbudza´c podejrze´n, z˙ e bierze udział w operacji militarnej. To sa˛ statki cywilne i tak ma to wyglada´ ˛ c. Rozumiemy si˛e? — Ma nie by´c z˙ adnych mi˛edzynarodowych incydentów. ˙ — Zadnych incydentów — zgodził si˛e Bre˙zniew. — W maju planujemy w Moskwie spotkanie na szczycie z prezydentem Stanów Zjednoczonych i mam nadziej˛e, z˙ e dojdzie ono do skutku, wi˛ec niech pan b˛edzie ostro˙zny. — Trzeba si˛e liczy´c z mo˙zliwo´scia˛ wypadku — stwierdził Papanin bez ogródek. — Znam ten rejon. Wszystko mo˙ze si˛e tam zdarzy´c. Ludzie wpadaja˛ do wody i tona˛ w kanałach lodowych, gina˛ na zawsze w s´nie˙znej zadymce. Bre˙zniew uniósł przed soba˛ otwarta˛ dło´n. — Bez szczegółów, prosz˛e! Rzeczywi´scie, pomi˛edzy incydentem a wypadkiem istnieje ogromna ró˙znica. I to jest pa´nskie pole działania. — Szerokie brwi uniosły si˛e, gdy ciagn ˛ ał ˛ z emfaza.˛ — Ale musi pan przyprowadzi´c z powrotem Gorowa. Ani on, ani „mapy Katarzyny” nie moga˛ nigdy dotrze´c do Waszyngtonu. Przybyłem tu osobi´scie, by podkre´sli´c ogromne znaczenie tej kwestii. — Jeste´smy trzy ruchy przed Amerykanami — odparł Papanin. — I to si˛e liczy. — Ale musimy utrzyma´c si˛e na przedzie. — Bre˙zniew spojrzał na Syrtowa trzymajacego ˛ skórzana˛ aktówk˛e, niewielkiego m˛ez˙ czyzn˛e o szczupłej twarzy, w której tkwiły irytujace ˛ oczy. — Generał przeka˙ze panu kody i długo´sci fal, by mógł pan komunikowa´c si˛e ze statkami. Wszystkie jednostki otrzymały ju˙z rozkaz skierowania si˛e w rejon, o który nam chodzi. — Chciałbym wyjecha´c natychmiast — Papanin wział ˛ teczk˛e z rak ˛ Syrtowa. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wówczas dotrzemy na czas. — Bre˙zniew s´cisnał ˛ Sybiraka za rami˛e. — Igor, pan musi zda˙ ˛zy´c. Musi. W chwili gdy Papanin wchodził na pokład zatłoczonego bizona, zegar w Murma´nsku wskazywał trzecia˛ po południu. O trzeciej po południu, w niedziel˛e, 20
58
lutego, w Murma´nsku była ju˙z noc, jasna, ksi˛ez˙ ycowa noc. Cztery dysze samolotu grały narastajacym ˛ wizgiem. Sybirak umo´scił si˛e w prowizorycznym fotelu w pobli˙zu kabiny pilota i przyjrzawszy si˛e mapie zaznaczył najnowsza˛ pozycj˛e ameryka´nskiego lodołamacza „Elroy”. Za nim, stłoczeni na gołym pokładzie, lez˙ eli otuleni futrami m˛ez˙ czy´zni. Ka˙zdy z nich miał karabin. Gigantyczne dysze nabrały mocy, buchn˛eły s´niegiem odbitym od s´wie˙zo uprzatni˛ ˛ etego pasa startowego. Po chwili z wie˙zy kontrolnej nadeszło pozwolenie na start i maszyna ruszyła. Z wie˙zy wida´c było ognisty blask wydobywajacy ˛ si˛e z tylnej cz˛es´ci osłony silników, gdy maszyna kołowała na wła´sciwy pas startowy. Potem o˙zyła naprawd˛e, dysze rykn˛eły jak prawdziwy bizon, koła s´mign˛eły po pasie, oderwały si˛e od ziemi. Gdy bombowiec rozpoczał ˛ stroma˛ wspinaczk˛e, odrzut uderzył w pas startowy jak ogie´n z broni palnej, zmiatajac ˛ s´nieg z betonu i wzniecajac ˛ chmury wirujacej ˛ bieli. Pi˛ec´ minut pó´zniej samolot stanowił jedynie mglisty s´lad na nocnym niebie, trzydzie´sci tysi˛ecy stóp nad ziemia.˛ Pułkownik Igor Papanin był w drodze. Miejsce przeznaczenia: Biegun Północny 17.
***
— Ciagle ˛ ani słowa z Helsinek. — Adams siadajac ˛ podał Dawesowi zadrukowana˛ kartk˛e papieru. — Wła´snie nadeszło. Zaczynam obawia´c si˛e, z˙ e Winthropa mogło spotka´c co´s złego. — Doszedłem do tego wniosku par˛e godzin temu — Dawes ledwo rzucił okiem na wiadomo´sc´ . — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e nie usłyszysz od tego chłopaka z˙ ycze´n na Bo˙ze Narodzenie. Ironia losu sprawiła, z˙ e to wła´snie Papanin był człowiekiem, który nie´swiadomie zaalarmował Dawesa. Ze wzrastajacym ˛ niepokojem generał od kilku godzin s´ledził strumie´n informacji napływajacy ˛ ze statków, samolotów meteorologicznych i satelitów orbitujacych ˛ nad Arktyka.˛ Wszystkie doniesienia wskazywały na to, z˙ e zaczyna si˛e tam dzia´c co´s wa˙znego. Najpierw Dawes dowiedział si˛e, z˙ e radziecki s´migłowcowiec „Gorki” zmienił kurs, z˙ e pełna˛ para˛ płynie na północ, w stron˛e pola lodowego. Godzin˛e pó´zniej nadeszła informacja, z˙ e sze´sc´ statków floty trawlerów k49, statków zapakowanych po brzegi sprz˛etem elektronicznym, rezygnujac ˛ ze szpiegowskiego rendez-vous w pobli˙zu terenu c´ wicze´n marynarki NATO Sea Lion, zwróciło si˛e na północ. Na koniec poinformowano go, z˙ e ogromny radziecki statek badawczy „Rewolucja”, b˛edacy ˛ w swoim dziewiczym szpiegowskim rejsie ze stoczni w Nikołajewie do wybrze˙zy Morza Czarnego, równie˙z zmienił kurs. — Zbli˙za si˛e do gardzieli Iceberg Alley — oznajmił generał Adamsowi. A potem wykonał pilny telefon. 59
Zaledwie trzydzie´sci minut pó´zniej m˛ez˙ czyzna w schludnym garniturze i okularach w rogowej oprawie na nosie przybył do biura Dawesa. Asystent prezydenta i jego najbli˙zszy zaufany słuchał uwa˙znie przez pi˛etna´scie minut, zanim si˛e odezwał. — Lemuel, to jest rozstawienie. Je˙zeli prezydent pojedzie na spotkanie do Moskwy z „mapami Katarzyny” w kieszeni, b˛edzie mógł rozmawia´c z pozycji przewagi i uzyskamy od Rosjan koncesje, na których nam zale˙zy. . . W taki sposób Dawes otrzymał pozwolenie na osobiste podejmowanie decyzji, bez konieczno´sci uzyskiwania aprobaty Waszyngtonu. — O ile nie spowodujesz z˙ adnych mi˛edzynarodowych incydentów — przestrzegł go błyskotliwy asystent. — To mogłoby przekre´sli´c spotkanie na szczycie. . .
***
Dawes my´slał o tym zastrze˙zeniu wyciagaj ˛ ac ˛ z kieszeni kartk˛e papieru i podajac ˛ ja˛ Adamsowi. — Nie pokazałem ci jeszcze informacji meteorologicznych, które przed chwila˛ dostałem. G˛esta mgła pojawiła si˛e znikad ˛ i zakryła Target-5. Zdaje si˛e, z˙ e to jednak b˛edzie Operacja Beaumont. Adams przeczytał raport i milczac ˛ zapiał ˛ pasy. Boeing, na pokładzie którego si˛e znajdowali, podchodził do ladowania. ˛ W dali widniały, błyszczace ˛ w bieli nocy, dwa bli´zniacze ła´ncuchy s´wiateł lotniska. Dawes powział ˛ pierwsza˛ decyzj˛e. Leciał na skraj szachowej planszy, by osobi´scie nadzorowa´c działania. Miejsce przeznaczenia: Curtis Field.
Rozgrywka LODOWE MORZE
Niedziela, 20 lutego Prowizoryczny pas startowy na Biegunie Północnym 17 p˛edził w kierunku bizona. Radziecki pilot wycelował nos samolotu pomi˛edzy dwa rz˛edy s´wiateł rozmazanych teraz w ciagłe ˛ linie, zaniknał ˛ przepustnice i zaczał ˛ si˛e modli´c. Pas był dla bizona za krótki. Z ciemno´sci wypłynał ˛ lód i pognał do tyłu. Koła dotkn˛eły ziemi, bombowiec przechylił si˛e. Pilot zacisnał ˛ z˛eby i wdusił hamulce. Chmury s´niegu uniosły si˛e w gór˛e oblepiajac ˛ okna jak najg˛es´ciejsza biała mgła. Kawałki lodu bombardowały podwozie, stukajac ˛ o nie z impetem milionów kuł karabinu maszynowego. Samolot p˛edził połykajac ˛ pas startowy. . . — Ekscytujace, ˛ nieprawda˙z, Kramer? — zauwa˙zył Papanin. Kramer był zesztywniały, sparali˙zowany ze strachu, obciagni˛ ˛ ete r˛ekawiczkami dłonie kurczowo zacisnał ˛ na por˛eczach fotela. Sybirak z zainteresowaniem obserwował, jak Litwin wpatruje si˛e z napi˛eciem w przestrze´n, nie mogac ˛ wydoby´c słowa. I to jest — pomy´slał Papanin — wykwalifikowany s´ledczy. Człowiek, który idzie do piwnicy i wyciska zeznania z biednego, załamanego podejrzanego. Wypo´c to z siebie, mój mały Litwinie, wypo´c. Bombowiec zatrzymał si˛e pi˛etna´scie metrów przed nieuchronna˛ zagłada.˛ — Teraz mo˙zesz si˛e ju˙z odpr˛ez˙ y´c, Kramer — powiedział Papanin dobrotliwie. Wyjrzał przez okno, na chwil˛e znieruchomiał, potem zdarł z siebie pasy przy˙ trzymujace ˛ go w fotelu. Zaden z ponad pi˛ec´ dziesi˛eciu m˛ez˙ czyzn znajdujacych ˛ si˛e na pokładzie za jego plecami nie zda˙ ˛zył si˛e nawet poruszy´c, gdy on był ju˙z przy drzwiach. Otworzył je, nim obsługa naziemna podstawiła metalowa˛ drabink˛e do kadłuba, i zawisł do połowy wychylony z maszyny, wpatrujac ˛ si˛e w ksi˛ez˙ ycowa˛ noc. — Odleciał? Cholera jasna! Stojac ˛ u stóp drabinki dostawionej wreszcie do bizona, wsadziwszy r˛ece gł˛eboko w kieszenie parki, Papanin powtórzył pytanie, przeplatajac ˛ je niecenzuralnymi przerywnikami i mierzac ˛ spojrzeniem szefa bazy, doktora Aleksieja Mi´nskiego. Podobnie jak Kramer, szef bazy był kr˛epym m˛ez˙ czyzna˛ niewielkiego wzrostu. Oczy przesłonił goglami, które odbijajac ˛ s´wiatło ksi˛ez˙ yca, nadawały mu złowieszczy wyglad. ˛ Rozw´scieczył Papanina w ciagu ˛ jednej chwili. 62
— Co odleciało, panie pułkowniku? — Na lito´sc´ boska! ˛ Ten samolot, który widziałem, gdy podchodzili´smy do ladowania. ˛ — Odleciał na zachód. . . — Radar! Sprawdzili´scie na radarze? — Nie, panie pułkowniku. Jedna˛ chwileczk˛e. Zaraz wróc˛e. . . — Co za s´mierdzace ˛ gówno — warknał ˛ Papanin dla informacji Kramera, który wła´snie dotarł za nim do podnó˙za drabinki. — Stanowi wi˛eksze niebezpiecze´nstwo ni˙z nied´zwied´z polarny. Jest kompletnym idiota! ˛ Od tej chwili Mi´nski 9 ma by´c wewnatrz ˛ . — Stał z r˛ekoma w kieszeniach parki rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół i widzac ˛ wszystko. Ponury obraz radzieckiej bazy wywarł na nim gł˛ebokie wra´ z˙ enie. Cwier´ c mili od niej w ka˙zda˛ stron˛e lód był jeszcze dosy´c gładki, ale za nim rozciagał ˛ si˛e zamro˙zony wir pola lodowego. Straszliwy galimatias płyt lodowych spi˛etrzonych w sterty, wygladaj ˛ acych, ˛ jak gdyby lada chwila miały rozpa´sc´ si˛e i zakry´c wysp˛e. — To miejsce nie przetrwa długo — zauwa˙zył. W odró˙znieniu od ameryka´nskich stacji badawczych, gdzie pas startowy umieszczano zawsze w pewnej odległo´sci od samego obozu, prefabrykowane baraki na Biegunie Północnym 17 z płaskimi dachami pokrytymi s´niegiem znajdowały si˛e zaledwie trzydzie´sci metrów od zaimprowizowanego lotniska. Maszt radaru dominował nad niewielka˛ kolonia,˛ wznoszac ˛ si˛e na wysoko´sc´ stu stóp. Podobne do skrzydła ucho obracało si˛e, ogarniajac ˛ swoim zasi˛egiem wszystkie strony s´wiata. Sybirak wydał Kramerowi zwi˛ezłe rozkazy i zwrócił si˛e do Mi´nskiego, który wła´snie nadbiegł z powrotem, s´lizgajac ˛ si˛e po lodzie. — Na radarze wyglada ˛ ju˙z jak s´lad po szpilce — wydyszał Mi´nski zza zaparowanych gogli. — Gdy zobaczył wasz samolot, zawrócił prosto na Grenlandi˛e — w jego głosie brzmiało co´s na kształt triumfu. Papanin wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, złapał za gogle i uniósł je na czoło Mi´nskiego. — Nie potrzebujesz ich w taka˛ noc jak dzisiaj. A mo˙ze ci si˛e wydaje, z˙ e włas´nie mamy zamie´c? Czy s´migłowce znalazły Gorowa? Przyprowadziłe´s go z po´ zne Koty? Wysiliłe´s si˛e, z˙ eby zrobi´c cokolwiek? wrotem? Wysłałe´s Snie˙ — Gorow nie został jeszcze odnaleziony. . . — Mi´nski zaczynał si˛e denerwowa´c. — Poszukiwania trwaja.˛ . . — Wychodzi´c! — Papanin ryknał ˛ w stron˛e wyj´scia z samolotu i pomaszerował długimi krokami w poprzek pasa startowego, kierujac ˛ si˛e do obozu. Nie istniało ju˙z niebezpiecze´nstwo, z˙ e jaki´s ameryka´nski pilot b˛edzie obserwował, co wydobywa si˛e z wn˛etrza bizona, wi˛ec nie zawracał sobie głowy, by rzuci´c cho9
W z˙ argonie radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa oznacza to, z˙ e dany człowiek nie mo˙ze pod z˙ adnym pozorem opu´sci´c granic Zwiazku ˛ Radzieckiego. Według obiektywnych ocen, mo˙zna przypuszcza´c, i˙z do tego ekskluzywnego klubu nale˙zy dwie´scie milionów obywateli radzieckich
63
cia˙z jedno spojrzenie na m˛ez˙ czyzn zsuwajacych ˛ si˛e po metalowej drabince. B˛edac ˛ poza granicami Zwiazku ˛ Radzieckiego, Sybirak czuł si˛e znowu wolny. Bez Syrtowa zagladaj ˛ acego ˛ mu ciagle ˛ przez rami˛e ze swoimi cholernymi sugestiami, miał pełna˛ kontrol˛e i mógł podejmowa´c decyzje. Dokładna data powstania Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa nie jest znana, ale gdzie´s koło roku 1968 Bre˙zniew doszedł do wniosku, z˙ e nie mo˙zna polega´c na KGB w operacjach przeprowadzanych poza granicami kraju. Po s´mierci Stalina KGB zostało poskromione. W szeregi tej najbardziej represyjnej organizacji s´wiata wkradła si˛e demoralizacja i rozprz˛ez˙ enie. Zakazane od tej pory tortury fizyczne zastapiono ˛ przez działalno´sc´ takich placówek jak Instytut Serbskiego10 w Moskwie i w krótkim czasie najwy˙zsi pracownicy KGB rywalizowali mi˛edzy soba˛ o utrzymanie si˛e w granicach wyznaczonych przez prawo. Ta zmiana nastrojów idealnie pasowała do nowej koncepcji liberalnej milicji Chruszczowa, ale nie sprawdzała si˛e w działaniach przeprowadzanych poza granicami kraju. Organizacja terrorystyczna bez terroru jest jak impotent próbujacy ˛ miło´sci. Tak wi˛ec powołano do z˙ ycia nowa˛ organizacj˛e. Specjalna Słu˙zba Bezpiecze´nstwa działała wyłacznie ˛ poza granicami Rosji Radzieckiej, nie majac ˛ z˙ adnych praw na terenie rodzimego kraju. Mogła stosowa´c wszelkie dost˛epne s´rodki, a poniewa˙z jej działanie ograniczało si˛e do obszarów innych krajów, nie istniało niebezpiecze´nstwo, z˙ e rozro´snie si˛e w przera˙zaja˛ ce monstrum Frankensteina, jak KGB. Bre˙zniew uczynił tylko jeden wyjatek ˛ od tej reguły. Z powodu narastajacego ˛ problemu z˙ ydowskiego, Papanin utrzymywał pewne siły w obr˛ebie Leningradu. Od chwili opuszczenia Murma´nska, Sybirak był jedynym kontrolujacym ˛ przebieg rozgrywki. — Dlaczego te maszyny nie sa˛ w powietrzu? — warknał ˛ Papanin. Wskazał sze´sc´ s´migłowców stojacych ˛ za pasem startowym, gdzie umieszczono je na czas ladowania ˛ bizona. Mi´nski s´wi´nskim truchtem poda˙ ˛zał za pułkownikiem. — Wła´snie przyleciały z „Gorkiego”. . . — Powinny by´c w powietrzu. I szuka´c! Jaka jest najnowsza prognoza pogody? — Mgła, która w tej chwili odci˛eła Target-5, ma si˛e przesuwa´c dalej. To jeszcze bardziej utrudnia poszukiwania. . . — I znowu si˛e mylisz! Dopóki jest mgła, Amerykanie nie moga˛ zabra´c Gorowa samolotem. — Zbli˙zyli si˛e do grupy baraków obro´sni˛etych soplami metrowej długo´sci zwisajacymi ˛ z dachów; soplami, które nie miały stopnie´c a˙z do wiosny. — B˛eda˛ próbowali znale´zc´ go na lodzie i zabra´c na wybrze˙ze Grenlandii — powiedział Papanin na wpół do siebie. — Musimy na zachód od Target-5 rozsypa´c ludzi w tyralier˛e. Utrzymywa´c nad nimi szpaler s´migłowców. Złapiemy Gorowa, 10
Instytut Serbskiego specjalizuje si˛e w udowadnianiu, i˙z niewygodni systemowi obywatele sa˛ obłakani. ˛ Strach przed wizyta˛ w takim miejscu jest wystarczajacym ˛ bod´zcem do podporzadkowa˛ nia si˛e partii
64
kimkolwiek by nie był ten, kto ma go ochrania´c. — Czy to nie b˛edzie zbyt ryzykowne? — Mamy doskonały pretekst. Gorow jest szale´ncem, morderca.˛ Zabił Marowa, jednego z naszych oceanografów. Gorow był w Arktyce tak długo, z˙ e zwariował. — Nie rozumiem — zaczał ˛ Mi´nski. — Marow był członkiem słu˙zby bezpiecze´nstwa. . . — Nie do uwierzenia, z˙ e mo˙zna by´c takim debilem — wychrypiał Papanin. — Marow wła´snie został oceanografem, a Gorow jest kryminalista,˛ który zabił jednego ze swych towarzyszy, i my musimy go aresztowa´c. To zmienia oblicze całej sprawy z incydentu politycznego w wypadek kryminalny — głos Papanina był barbarzy´nsko beztroski. Tutaj, na otwartej przestrzeni, znajdował si˛e w swoim z˙ ywiole. To wła´snie jego poproszono dziesi˛ec´ lat temu o przyspieszenie akcji usuwania radzieckich pocisków z terytorium Kuby. Zabrał si˛e do tego dosy´c bezpos´rednio. Zagroził, z˙ e je˙zeli Kuba´nczycy nie b˛eda˛ z nim współpracowali, po prostu zdetonuje pociski na obszarze wyspy. Dziesi˛ec´ lat pó´zniej był nadal zwolennikiem działania szybkiego i brutalnego. — Wypadek kryminalny? — zastanawiał si˛e Mi´nski, gdy podeszli do baraków. — To jaka´s ró˙znica? — Tak! To oznacza, z˙ e jeste´smy upowa˙znieni do zastrzelenia Gorowa i ka˙zdego, kto z nim b˛edzie. W ko´ncu przecie˙z Michaił Gorow jest niebezpiecznym maniakiem. — Papanin odłamał z dachu sopel. — Widzisz, Mi´nski, zaczynamy polowanie na człowieka.
***
Kilka minut po spotkaniu z Beaumontem w Curtis Field, Dawes ponownie znajdował si˛e w powietrzu. Tym razem jako pasa˙zer dwuosobowego samolociku Cessna, gnajacego ˛ wła´snie pasem startowym ko´nczacym ˛ si˛e na kraw˛edzi urwiska. Pilot, Arnold Schumacher, który nienawidził brawury, skierował samolot w stron˛e morza, zostawiajac ˛ za soba˛ Grenlandi˛e. Lodowy płaskowy˙z pod nimi łaczył ˛ si˛e z pływajacym ˛ pakiem przylepionym do wła´sciwego ladu. ˛ Samolot p˛edził na zachód jak strzała. — Nie oczekuj˛e, z˙ e znajdziesz Target-5 — mruknał ˛ Dawes — masz tylko sprawia´c wra˙zenie, z˙ e jej szukasz. Sprawdzam warunki. — To okropne — pilot przerwał — sir — dorzucił. — Nie wyobra˙zam sobie nikogo, kto usiłowałby dotrze´c do bazy w tych warunkach. Jak tylko mgła si˛e przerzedzi, b˛edziemy musieli tam polecie´c. Normalnie, jak zazwyczaj. — Przesu65
nał ˛ gum˛e do z˙ ucia za drugi policzek. — To jest wła´snie cały problem z wami, lud´zmi stad. ˛ W głowie wam tylko silniki i maszyny. Nie mo˙zecie sobie wyobrazi´c, z˙ e kto´s mógłby walczy´c z polem lodowym o własnych siłach. Robimy si˛e zwiotczali, Schumacher. Je˙zeli PAN AM nas nie zabierze, to nie lecimy. — Nie jestem PAN AM. . . — I wyjmij z ust t˛e gum˛e, kiedy mówisz do mnie. Szlag by ci˛e trafił, kolego — pilot mimo wszystko lubił takich ludzi. W ko´ncu nikt nie był tu po to, by go rozpieszczano. Wiedział, z˙ e jest po prostu jednym z wielu chłopaków z pensja˛ wysoko´sci jednej dziesiatej ˛ tego, co dostaje ten wa˙zniak. Samolot przedzierał si˛e przez zimna˛ ksi˛ez˙ ycowa˛ noc, drobina metalu dwa tysiace ˛ stóp nad Arktyka.˛ Wysoko´sc´ spłaszczała ukształtowane pod naporem lodów grzebienie pagórków, nadawała lodowi wyglad ˛ matowego szkła. Poci˛etego i połupanego szkła. Warunki były bardzo złe. Trzydzie´sci minut pó´zniej Dawes nagle wychylił si˛e do połowy z fotela, przeszywajac ˛ wzrokiem szara˛ ciemno´sc´ pod spodem, jednolita˛ mas˛e kł˛ebiacej ˛ si˛e mgły, osłaniajacej ˛ jednolita˛ płaszczyzn˛e lodu. Nieco poni˙zej toru ich lotu kra˙ ˛zył mały kr˛epy robaczek przyczepiony do s´wiszczacego ˛ wirnika, niemal muskajac ˛ górne warstwy mgły. — Widzisz to? — wykrzyknał ˛ Dawes. ´ — Smigłowiec. Radziecki. — Pilot my´slał wła´snie o kawałku gumy do z˙ ucia przyklejonym pod siedzeniem. — Niszczyciel łodzi podwodnych? — Tak — odparł Schumacher. — Musi by´c z tego radzieckiego s´migłowcowca na południe od paku. Chc˛e mu si˛e przyjrze´c bli˙zej. Nurkuj! ˙ Schumacher był rozdra˙zniony zaj´sciem z guma˛ do z˙ ucia. Zeby tak pokr˛eciło wszystkich generałów. Powinni by´c zniesieni. Jak podatki stanowe. Zanurkował. Opadł jak bomba. Dawes jednak, zakleszczony w swoim fotelu, był na to przygotowany. Kiedy cessna zacz˛eła opada´c coraz ni˙zej w stron˛e podchodzacej ˛ do nich mgły, radziecki s´migłowiec znajdował si˛e na granicy mglistego morza, lecac ˛ w ich kierunku. Schumacher wyszedł z pikowania z szarpni˛eciem, które powinno było wysadzi´c Dawesa z fotela, ale on znów był gotów na przyj˛ecie wstrzasu. ˛ Znajdowali si˛e około trzystu stóp nad s´migłowcem. Nagle radziecka maszyna znikn˛eła, rozpłyn˛eła si˛e we mgle. — O, do diabła! Ciekaw jestem, dlaczego to taka wstydliwa duszyczka? Widziałe´s tu wcze´sniej która´ ˛s z nich, Schumacher? — Nigdy tak daleko na zachód. Nie ten model. Wła´snie przelecieli´smy nad Target-5 — dodał pilot. — Jest gdzie´s w tej brudnej wacie. — W zasi˛egu wzroku pojawił si˛e kraniec mgły, a za nim wyłonił si˛e lód pływajacego ˛ pola czysty jak kryształ. — Zbli˙zamy si˛e do radzieckiej bazy Biegun Północny 17, sir.
66
Nagły przypływ dobrego wychowania u Schumachera zaintrygował Dawesa. — Chc˛e zajrze´c, co si˛e u nich dzieje. I co ty na to? — Zaraz nas stad ˛ przegonia.˛ Wy´sla˛ jaka´ ˛s maszyn˛e, z˙ eby leciała nad nami i zbli˙zała si˛e coraz bardziej. Kiedy´s prawie miałem tu kolizj˛e. Nie lubia,˛ gdy odgrywamy rol˛e dobrych sasiadów. ˛ Lecimy dalej, sir? Tam sa.˛ Iskry zielono fosforyzujacego ˛ blasku zagrały na lodzie ukazujac ˛ pas startowy na wyspie, zdradzajac, ˛ z˙ e jest gotów do natychmiastowego wykorzystania. Nie mo˙zna było jeszcze dojrze´c budynków, ale wida´c było co´s innego, co´s, co wła´snie pojawiło si˛e w zasi˛egu wzroku. Dawes wychylił si˛e do przodu, zmru˙zył oczy. — Wspaniałe wyczucie czasu! Prawie zasłu˙zyłe´s na medal. . . — Niewielki z tej odległo´sci, diabelski cie´n opadał z nieba, znaczac ˛ drog˛e smu˙zka˛ gazu, ustawiony nosem do ziemi. Bombowiec Bizon ladował ˛ na Biegunie Północnym 17. — Zawraca´c, sir? — Jeszcze nie! Bombowiec Bizon. Interesujace. ˛ Rosjanie nie u˙zywaja˛ bizonów w roli arktycznych taksówek, ale moga˛ go wykorzysta´c w razie potrzeby jako szybki s´rodek transportu, by nim przewie´zc´ z Murma´nska jakiego´s wa˙znego człowieka. Albo grup˛e ludzi. Bizon opadł na ziemi˛e, przepłynał ˛ mi˛edzy rz˛edami s´wiateł. Teraz Dawes mógł ju˙z zobaczy´c budynki — cienka˛ wiazk˛ ˛ e ciemnych plamek. Ruchomy punkcik pomi˛edzy s´wiatłami zatrzymał si˛e, zielone robaczki s´wi˛etoja´nskie zbladły i zgasły. — Maja˛ nas na radarze — ostrzegł Schumacher. — Teraz wy´sla˛ samolot. — Najpierw musza˛ zapali´c s´wiatła. Popatrz w dół. Z wysoko´sci siedmiuset stóp dostrzegli wyra´znie male´nkie z˙ ółwie pełznace ˛ po ´ lodzie. Snie˙zne Koty, sze´sc´ sztuk, sun˛eły na zachód od radzieckiej wyspy, kierujac ˛ si˛e w stron˛e Target-5. Prawie nie było wida´c, z˙ e si˛e poruszaja.˛ Zdradzały je bruzdy w s´niegu, koleiny prowadzace ˛ z Bieguna Północnego 17. One i bombowiec Bizon — zastanowił si˛e Dawes. — Zawracaj — zdecydował, a Schumacher zareagował natychmiast, zakr˛ecajac ˛ przy pełnej szybko´sci i jednocze´snie zwi˛ekszajac ˛ wysoko´sc´ . — Połacz ˛ si˛e z Curtis Field. . . — Jest zła pogoda. . . — Połacz ˛ si˛e. Próbuj dotad, ˛ a˙z ci si˛e uda. Wysyłaj cały czas jedno słowo. Nitrogen. Rozumiesz? Nitrogen. . . Był to zakodowany sygnał, na który czekał Beaumont, sygnał, by rusza´c w drog˛e do Target-5.
Niedziela, 20 lutego, 16.00 — poniedziałek, 21 lutego, 24.00 Dwa sikorskie schodziły w dół pionowo, jak spuszczane na sznurku. Opadły na lód w odległo´sci ponad stu mil od wybrze˙za Grenlandii. Zbli˙zał si˛e krytyczny moment. Ka˙zde ladowanie ˛ na nieznanym terenie stanowi moment krytyczny. Po pierwsze, nigdy nie mo˙zna z cała˛ pewno´scia˛ oceni´c z powietrza, czy maszyna schodzi na twardy lód. Mo˙ze on wyglada´ ˛ c bardzo solidnie, a potem, gdy płozy go dotkna,˛ łamie si˛e i s´migłowiec wpada do oceanu. Po drugie, je˙zeli nie posadzisz maszyny na płaskiej powierzchni, mo˙ze si˛e ona przechyli´c i potem przewróci´c. Wirujacy ˛ rotor pierwszy zderzy si˛e z lodem. Ludzie w maszynie przygotowuja˛ si˛e do wyj´scia, a za chwil˛e stalowe łopaty szatkuja˛ ich na drobne kawałki. Je˙zeli oczywi´scie nie wybuchnie paliwo. W takim przypadku wszyscy zamienia˛ si˛e w popiół. Dlatego wła´snie Beaumont w napi˛eciu oczekiwał uderzenia, które b˛edzie nieomylnym znakiem, z˙ e wyladowali ˛ na pływajacym ˛ polu lodowym. Usadowiony w fotelu obserwatora obok pilota, z profesjonalnym zainteresowaniem przygladał ˛ si˛e dłoni opartej na wolancie kontrolujacym ˛ schodzenie. R˛eka ta wygladała ˛ na zupełnie spokojna.˛ Popatrzył na twarz pilota, czy raczej na te jej fragmenty, które były widoczne spod hełmu, gogli i słuchawek. Twarz równie˙z wygladała ˛ na spokojna,˛ pomijajac ˛ lekko zaci´sni˛ete usta. W rzeczywisto´sci pilot Rainer, oczekujac ˛ na wstrzas, ˛ szcz˛ekał z˛ebami. Za Beaumontem znajdował si˛e Sam Grayson, rozciagni˛ ˛ ety na składanym fotelu, i dziewi˛ec´ psów. Dziewi˛ec´ skamlacych ˛ psów, którym nie podobało si˛e gwałtowne opadanie. Wyładowane sanie uzupełniały ten stłoczony bałagan. Horst Langer, równie˙z z saniami i z pozostałymi psami, znajdował si˛e w drugiej maszynie, która˛ Beaumont widział przez kopuł˛e z prespexu. Anglik zerknał ˛ na zegarek. Opuszcza˛ si˛e na lód za trzydzie´sci sekund, tak powiedział Rainer. Dwadzie´scia sekund do wyj´scia. — Czy normalnie zaryzykowałby´s ladowanie ˛ tutaj? — zapytał Beaumont kilka minut wcze´sniej. — Nie! — odpowied´z Rainera była nieprzyjemnie bezpo´srednia. — Ale mam 68
rozkaz dostarczy´c was tak daleko, jak to mo˙zliwe. Musimy wi˛ec ryzykowa´c, prawda? Beaumont zakrył uszy izolujacymi ˛ słuchawkami. Wszystko wibrowało: podłoga pod jego stopami, kopuła, instrumenty pod r˛ekami Rainera. Oparł dło´n na psie, który uło˙zył si˛e przy jego boku. Czuł wibracje nawet przez futro biednego zwierz˛ecia. Psy nie maja˛ nic przeciwko samolotom, ale nie znosza˛ s´migłowców. Schodzili coraz ni˙zej. Dziesi˛ec´ sekund do wyj´scia. By´c mo˙ze dziesi˛ec´ sekund do ko´nca z˙ ycia. Znajdowali si˛e teraz ju˙z na tyle nisko, i˙z widzieli lód pod kopuła.˛ Zastygły z˙ ywioł. Jak wzburzone, nagle zamarzni˛ete, rozmazane morze. Rozmazane, poniewa˙z kopuła zaparowała od strony kabiny. Obraz ponurej lodowej pustki podrygiwał nieprzyjemnie. Gdy otworzyli drzwi, temperatura spadła o dobre osiemdziesiat ˛ czy dziewi˛ec´ dziesiat ˛ stopni, tamujac ˛ oddech. Oby maszyna wyladowała ˛ pewnie, oby tylko si˛e nie przewróciła. Pod kadłubem umocowano płozy, one powinny zwi˛ekszy´c stabilno´sc´ . Je˙zeli jedna z nich nie zacznie si˛e ze´slizgiwa´c, a druga nie utknie w jakiej´s dziurze. Rainer spojrzał na Beaumonta, ten pu´scił do niego oko. Odzewu nie było i Beaumont dostrzegł, i˙z oczy pilota za goglami stały si˛e jakby szklane. Rainer był przera˙zony. I wtedy płozy dotkn˛eły lodu. Maszyna przechyliła si˛e na bok. Beaumont czuł, jak po jego stronie opada coraz ni˙zej. Dło´n Rainera tworzyła cało´sc´ z dra˙ ˛zkiem. — Pieprzy´c to wszystko. Szkoda, z˙ e akurat nie byłem chory. — Psy, wyczuwajac ˛ niebezpiecze´nstwo, zaniosły si˛e rozpaczliwym skowytem. Łopaty rotora wirujac ˛ ci˛eły powietrze, a maszyna ze´slizgiwała si˛e nadal. W kabinie panowało napi˛ecie tak wielkie, z˙ e niemal dotykalne. Trzech m˛ez˙ czyzn było mokrych ze strachu. Niespodziewanie maszyna znieruchomiała, s´lizganie ustało. Rainer wyłaczył ˛ silnik i podniósł gogle odsłaniajac ˛ twarz pokryta˛ kropelkami potu. — Ładne ladowanie ˛ — powiedział Beaumont, s´ciagaj ˛ ac ˛ słuchawki i robiac ˛ ruch w kierunku drzwi. — Zaraz! — Przecie˙z czekam. A˙z si˛e rotor zatrzyma. Mo˙zna wysia´ ˛sc´ bezpiecznie, tylko trzeba pochyli´c si˛e nisko, lecz Rainer nie wiedział, z˙ e Beaumont zna si˛e na rzeczy, bo przemierzył s´migłowcem cała˛ Arktyk˛e wzdłu˙z i wszerz. Wreszcie Anglik otworzył drzwi i do wn˛etrza wtargn˛eło ostre jak nó˙z arktyczne powietrze. Zeskoczył na lód i ostro˙znie stapaj ˛ ac ˛ oddalił si˛e od maszyny szukajac ˛ sikorskiego Langera. Zmarszczył brwi, widzac, ˛ z˙ e ten podchodzi do ladowania ˛ na nierównym terenie pochylonym przez napór mas lodu. Rozbije si˛e! Grayson wypu´scił ze s´migłowca psy, które wyskakiwały z maszyny i biegały ´ dookoła niej ujadajac ˛ rado´snie, zachwycone odzyskana˛ wolno´scia.˛ Cwier´ c mili na wschód wznosił si˛e w s´wietle ksi˛ez˙ yca wał mgły. Szara kurtyna przyczepionej do lodu brudnej chmury. Po chwili maszyna, w której leciał Langer, znikn˛eła 69
z pola widzenia za ostrym grzbietem lodowych płyt. Wida´c było nad nim jedynie rozmazana˛ plam˛e łopat wirnika. — No, w porzadku ˛ — zadudnił za plecami Anglika silny głos Graysona. — Przez moment wydawało mi si˛e. . . — Nie, nie w porzadku! ˛ Przewraca si˛e! Beaumont ruszył biegiem przez lód, buty uderzały w łamiac ˛ a˛ si˛e pod ci˛ez˙ arem człowieka cienka˛ skorupk˛e. Cały ten obszar był zamarzni˛ety od bardzo niedawna. I gro´znie niestabilny. Anglik biegł najszybciej, jak mógł bez ryzyka po´slizgni˛ecia, z sercem w gardle, widzac, ˛ z˙ e plama utworzona przez wirujace ˛ s´migło nie była ju˙z pozioma. Pochylała si˛e nad grzbietem coraz bardziej uko´snie. Dotarł do wyłomu w płytach lodowych i ujrzał, z˙ e Langer zaczał ˛ ju˙z działa´c. Drzwi stały otworem, a psy rozpierzchły si˛e po cienkim lodzie i biegły w stron˛e wyłomu, wzniecajac ˛ łapami ciemne fontanny grzaskiego ˛ mułu. Sikorski przedstawiał niecodzienny widok: lewa, unieruchomiona płoza, znajdowała si˛e ju˙z pod powierzchnia,˛ korpus powoli opadał i maszyna przechylała si˛e coraz bardziej, a rotory wirowały nadal z pełna˛ szybko´scia.˛ Beaumont nie mógł sobie wyobrazi´c bardziej niebezpiecznej sytuacji. Biegnac ˛ zastanawiał si˛e, co do cholery robi pilot. Dlaczego nie wyłacza ˛ silnika? W drzwiach ujrzał Langera d´zwigajacego ˛ sanie i przygotowujacego ˛ si˛e do zepchni˛ecia ich na lód. — Zostaw to! — krzyknał ˛ Beaumont, ale ostrze˙zenie zgin˛eło w ogłuszaja˛ cym ryku. Skoczył naprzód, podciagn ˛ ał ˛ si˛e do wn˛etrza kabiny, gdzie za pulpitem siedział pilot Jacowski. Si˛egnał ˛ nad nim i wyłaczył ˛ silnik. — Wyciagn˛ ˛ e go — wrzasnał ˛ pilot. — Spróbuj uruchomi´c silnik, a rozwal˛e ci łeb — warknał ˛ Beaumont. — Nasze z˙ ycie zale˙zy od tych sa´n. Pomó˙z je wyciagn ˛ a´ ˛c. Maszyn˛e mo˙zna zastapi´ ˛ c. Nas nie. — Wycofał si˛e z kabiny, by pomóc Langerowi. — Ostro˙znie, Horst. Cały ten lód jest jak gabka. ˛ . . — ujrzał, z˙ e w otworze pojawiła si˛e głowa Graysona — Sam, asekuruj na dole. Moga˛ zjecha´c. . . — Szybciej tam, zaczynam si˛e zapada´c — odkrzyknał ˛ Amerykanin. Z wysiłkiem wysun˛eli pełne sanie i zbalansowali je na kraw˛edzi korpusu maszyny. Beaumont zeskoczył, by pomóc Graysonowi przeja´ ˛c ci˛ez˙ ar. Sikorski zastygł w chwilowym bezruchu, ale trwał nachylony pod ostrym katem. ˛ Ostro˙znie opuszczali sanie i ustawiali je na lodzie. Natychmiast zacz˛eły si˛e zapada´c, wi˛ec Grayson i Langer złapali za uprza˙ ˛z i zacz˛eli odciaga´ ˛ c je na mocniejszy lód, w pobli˙ze wyłomu. Beaumont spojrzał na Jacowskiego, który w dalszym ciagu ˛ siedział za pulpitem. — Je´sli tam zostaniesz, b˛edziesz miał oryginalna˛ trumn˛e. — Spróbuj˛e go wyciagn ˛ a´ ˛c. — Najpierw zobacz, jak to wyglada. ˛ Chyba z˙ e chcesz, by kto´s skorzystał z twojego ubezpieczenia.
70
Jacowski ostro˙znie zszedł na lód i poczuwszy, jak zapadaja˛ mu si˛e buty, po´ spiesznie dołaczył ˛ do Beaumonta, na nieco pewniejszy grunt. Smigłowiec wyprostował si˛e teraz, znowu stał niemal pionowo, poniewa˙z prawa płoza zsun˛eła si˛e na gł˛eboko´sc´ lewej. — Nast˛epny problem, to jak si˛e go pozby´c — stwierdził otwarcie Beaumont. — Musimy go ruszy´c. W gór˛e, albo w dół, wszystko jedno. Nie mo˙ze tu zosta´c w roli drogowskazu, z˙ eby informowa´c wszystkie radzieckie s´migłowce, w którym miejscu weszli´smy w mgł˛e. My´sl˛e, z˙ e je´sli silnik zacznie pracowa´c, wibracje go pogra˙ ˛za.˛ — Ta maszyna jest własno´scia˛ rzadu ˛ — zaczał ˛ gro´znie pilot — nale˙zy do Arctic Research Laboratory w Point Barrow. Mo˙zemy s´ciagn ˛ a´ ˛c pomoc i wydosta´c ja˛ stad. ˛ .. — Ruszymy ja˛ teraz. W gór˛e, albo w dół, lepiej, z˙ eby´s si˛e zdecydował, zanim uruchomi˛e silnik. — Keith, to cholernie niebezpieczne — zaprotestował Grayson, który wła´snie wrócił, by sprawdzi´c, co zatrzymało Beaumonta. — Je˙zeli zacznie si˛e obsuwa´c zbyt szybko, z toba˛ wewnatrz. ˛ .. Beaumont wdrapał si˛e ju˙z ostro˙znie do kabiny, obserwujac ˛ jak maszyna reaguje na ci˛ez˙ ar jego ciała. Nic si˛e nie wydarzyło, wi˛ec usiadł w fotelu pilota i sprawdził, czy wszyscy stoja˛ w bezpiecznej odległo´sci. Jacowski cofnał ˛ si˛e a˙z do wyłomu, Grayson czekał tu˙z poza zasi˛egiem łopat rotora. Uruchamianie silnika w tych okoliczno´sciach było zadaniem, jakiego Beaumont nie z˙ yczyłby najgorszemu wrogowi, ale maszyna musiała znikna´ ˛c. Oboj˛etne czy na niebie, czy pod arktycznym lodem. Mo˙zliwo´sc´ , z˙ e uda mu si˛e wyciagn ˛ a´ ˛c ja˛ z lodu i posadzi´c na bezpiecznym gruncie — w pobli˙zu drugiego sikorskiego — była bardzo prawdopodobna. Wszystko zale˙zało od tego, z jak du˙za˛ siła˛ grzaski ˛ szlam uwi˛eził płozy. Jednak było bardziej prawdopodobne, z˙ e uruchomienie silnika spowoduje p˛ekni˛ecie lodu, wyłamanie si˛e z niego płóz i zatopienie s´migłowca. W takim przypadku, by unikna´ ˛c pogrzebania z˙ ywcem razem z maszyna,˛ Beaumont musiałby ja˛ szybko opu´sci´c. Właczył ˛ zapłon. Przez chwil˛e miał wra˙zenie, z˙ e zdoła uratowa´c s´migłowiec. Maszyna zadr˙zała — czuł sił˛e próbujac ˛ a˛ unie´sc´ ja˛ w gór˛e — lecz nagle zacz˛eła coraz szybciej zagł˛ebia´c si˛e, przechylajac ˛ w lewo. Jednym szarpni˛eciem otworzył drzwi, wyskoczył, po´slizgnał ˛ si˛e i rozciagn ˛ ał ˛ na lodzie jak długi, tu˙z pod pochylajac ˛ a˛ si˛e, opadajac ˛ a˛ na niego maszyna.˛ Jak w prasie został uwi˛eziony pomi˛edzy lodem a coraz bli˙zszymi łopatami wirnika. Uniósł si˛e na kolana czujac, ˛ z˙ e lodowa breja wypełnia mu buty, z˙ e staja˛ si˛e coraz ci˛ez˙ sze i s´ciagaj ˛ a˛ go w dół. Łoskot wirnika ogłuszył go, breja wciagała ˛ stopy, dłonie szukały oparcia na pewniejszym gruncie. Wówczas inne dłonie, dłonie Sama Graysona chwyciły go silnie. By zahamowa´c s´lizg, Beaumont podwinał ˛ palce stóp, przykucnał ˛ i obaj na zgi˛etych nogach 71
odsuwali si˛e najszybciej jak mogli. Łopaty rotora wirowały nie wy˙zej ni˙z stop˛e nad nimi: na karku czuł silny prad ˛ powietrza. Ciagle ˛ nisko pochyleni znale´zli si˛e wreszcie w odległo´sci jarda od rozedrganego metalu. Przy wyłomie odwrócili si˛e jeszcze na chwil˛e. Silnik kaszlnał ˛ i zamarł. Kadłub osiadł na mule, motor zasysał czarny brud, a wirnik kra˙ ˛zył nadal, teraz ju˙z tylko siła˛ rozp˛edu. — Schowajcie si˛e za grzbiet — ostrzegł Beaumont, przewidujac, ˛ z˙ e łopaty oderwa˛ si˛e od kadłuba i rusza˛ przez lód, tu˙z nad jego powierzchnia.˛ Jednak ostrzez˙ enie okazało si˛e zb˛edne. Korpus opadał nieco wolniej i gdy łopaty dosi˛egły podło˙za, były niemal nieruchome. Przez jaki´s czas jeszcze rozpryskiwały dookoła ciemne, brudne krople, nast˛epnie znieruchomiały. Szlam rozstapił ˛ si˛e na boki. Sikorski został wessany z przera´zliwym mla´sni˛eciem i w ko´ncu wszystko zakrył brudny muł. — Ta maszyna była własno´scia˛ rzadu ˛ — powtórzył zirytowany Jacowski. — Powiedz im, z˙ eby wzi˛eli inna˛ złota˛ sztabk˛e z Fort Knox — zasugerował Beaumont.
***
Naturalna˛ reakcja˛ po wyj´sciu z niebezpiecze´nstwa była ch˛ec´ odpoczynku, spowolnienie ruchów. Beaumont nie dopu´scił do tego, poganiajac ˛ wszystkich, ka˙zac ˛ wydoby´c drugie sanie z ocalałego sikorskiego, zaprz˛ega´c psy i ucieka´c, zanim pojawia˛ si˛e radzieckie samoloty. — Chc˛e, z˙ eby´smy znale´zli si˛e pod osłona˛ mgły w ciagu ˛ pi˛etnastu minut. Tam b˛edziemy niewidoczni. Nim ruszyli, miała miejsce jeszcze jedna krótka wymiana zda´n. — B˛edziemy musieli zło˙zy´c raport na temat tego, co si˛e stało ze s´migłowcem — zawołał Rainer ze swojej maszyny. — Oczywi´scie! W trzech egzemplarzach — odkrzyknał ˛ Grayson. — Nie zapomnijcie, z˙ e władze lubia˛ raporty w trzech egzemplarzach! Jacowski zatrzasnał ˛ drzwi, a Rainer uruchomił silnik maszyny. Pi˛ec´ minut pó´zniej stały ju˙z zmontowane dwie pary sa´n, a zaprz˛egni˛ete do nich psy były gotowe do drogi. Sikorski odleciał ginac ˛ w nocnym mroku, wracał do domu. Dojmuja˛ ce uczucie samotno´sci ogarn˛eło trzech m˛ez˙ czyzn w chwili, gdy maszyna znikn˛eła z zasi˛egu ich wzroku. Spadła na nich zatrwa˙zajaca ˛ cisza arktycznej pustki. Zostali na lodzie, samotni, o sto mil od Grenlandii, stanowiac ˛ ledwie widoczny s´lad na zamarzni˛etym morzu. Trzech m˛ez˙ czyzn, osiemna´scie psów i dwie pary sa´n. Lód, na którym stali, miał najprawdopodobniej około dwunastu cali grubo´sci. Z wyjatkiem ˛ miejsc, gdzie zaledwie ci˛ez˙ ar jednego psa mógł przedziurawi´c cienka˛ powłok˛e. Gdzie wszyscy mogli zapa´sc´ si˛e w czarna˛ mro´zna˛ wod˛e, po której ta 72
wyspa lodowa płyn˛eła. Nawet tam, gdzie lód wydawał si˛e solidny i stały, poruszał si˛e przecie˙z cały czas. Niesiony ogromna˛ siła˛ Pradu ˛ Wschodniogrenlandzkiego dryfował z szybko´scia˛ ponad dziesi˛eciu mil dziennie na południe, w stron˛e Iceberg Alley. Pod lodem okrywajacym ˛ ocean przelewała si˛e woda o gł˛eboko´sci dziesi˛eciu tysi˛ecy stóp. Beaumont przejał ˛ od Graysona zaprz˛eg prowadzacy. ˛ — Szybko, ruszamy — powiedział. — B˛ed˛e szcz˛es´liwy, kiedy wreszcie znajdziemy si˛e we mgle. — Wyglada ˛ wyjatkowo ˛ zach˛ecajaco ˛ — skrzywił si˛e kwa´sno Langer. Ten dwudziestoo´smioletni Niemiec sp˛edził dwa lata w Londynie i Beaumont nieraz miał okazj˛e przekona´c si˛e, z˙ e angielski Langera był znacznie bardziej idiomatyczny ni˙z jego własny. — Wyglada ˛ jak grochówka11 . — W s´rodku nie b˛edzie tak z´ le — odparł Beaumont i ruszyli. Poczatek ˛ marszu wymagał zawsze najwi˛ekszego wysiłku. Trzeba było zmusi´c do ruchu psy i swoje własne niech˛etne nogi, s´cierpłe w ostrym arktycznym powietrzu. Horst rozwiazał ˛ ten problem we wła´sciwy sobie sposób. Jedna˛ dłonia˛ uchwycił raczk˛ ˛ e sa´n, w druga˛ wział ˛ bat. Mgła wygladała ˛ diabelnie nieprzyst˛epnie. Szara nawałnica wisiała nad lodem jak gro´zba; bura para wznoszaca ˛ si˛e wysoko nad ziemia˛ i szczelnie przylegajaca ˛ do gruntu. Panowało przenikliwe zimno, ale nie było wiatru, co powodowało, z˙ e mgła unosiła si˛e nad lodowym płaskowy˙zem jak nieruchoma chmura, mogaca ˛ kry´c niezliczone niebezpiecze´nstwa. Beaumont najbardziej obawiał si˛e ruchów wewn˛etrznych cz˛es´ci tej lodowej wyspy, które, gdy oni ogarni˛eci b˛eda˛ mgła,˛ mogły przemieszcza´c si˛e otwierajac ˛ nowe kanały wodne lub zamyka´c istniejace, ˛ wynoszac ˛ przy tym ogromne lodowe grzbiety powstajace ˛ pod ci´snieniem napierajacych ˛ na siebie mas lodu. Torosy* [Torosy — grzbiety lodowe utworzone ze spi˛etrzonych kier], które moga˛ w ciagu ˛ kilku zaledwie sekund zmia˙zd˙zy´c człowieka, a nawet pogrzeba´c pod soba˛ cały zaprz˛eg. Strzelił z bata i krzyknał ˛ na psy, które ruszyły szybciej. Pociagn˛ ˛ eły sanie, biegnac ˛ na napr˛ez˙ onych nogach, z ciałami wyciagni˛ ˛ etymi z wysiłku. Wówczas s´miertelna lodowa cisza ustapiła ˛ przed d´zwi˛ekami, które powodował człowiek. Dał si˛e słysze´c skrzyp uprz˛ez˙ y, szmer szurajacych ˛ po lodzie psich łap, trzask białej skorupy odrzucanego s´niegu, s´wist batów i uderzenia butów stapaj ˛ acych ˛ po twardszym lodzie. Byli w drodze, zbli˙zali si˛e do waha mgły, do Target-5 zagubionej gdzie´s w g˛estym całunie. Beaumont kierował pierwszym zaprz˛egiem, Langer pilnował drugiego, podczas gdy Grayson, kilka kroków przed nimi, szedł po lodzie sprawdzajac ˛ kierunek na kompasie. — Ju˙z wariuje — krzyknał ˛ w pewnej chwili. To był ich nast˛epny problem. W tej cz˛es´ci s´wiata kompasy notorycznie zawodziły. Langer z łatwo´scia˛ utrzymywał narzucone przez Beaumonta ostre tempo. Bismarck, psi przywódca jego zaprz˛egu, wielkie kudłate zwierz˛e, miał posłuch 11
Pea-soupers — gra słów, jednocze´snie oznacza londy´nska˛ mgł˛e
73
w´sród pozostałych i umiał je zmusi´c do szybkiego ruchu. Odgrywał w´sród psów rol˛e Beaumonta. Horst Langer miał pi˛ec´ stóp i dziesi˛ec´ cali wzrostu, ciemne włosy, był s´wiez˙ o ogolony i pochodził z doliny Renu. Cechowała go pogoda ducha, niefrasobliwo´sc´ , wyrozumiało´sc´ i poczucie humoru, za którym kryła si˛e niespodziewana elastyczno´sc´ i nieoczekiwane umiej˛etno´sci. Był ekspertem w dziedzinie materiałów wybuchowych, posiadał gruntowne wykształcenie w zakresie wiedzy o pracach zwiazanych ˛ z sondowaniem gł˛ebinowym i doskonale radził sobie z prowadzeniem psich zaprz˛egów. Jak mawiał Beaumont „z Horstem przeleca˛ nad ka˙zdym lodem, z innym zapadłyby si˛e w wod˛e”. Niemiec, urodzony w Düsseldorfie, cia˛ gle jeszcze pozostawał w stanie kawalerskim. „Tyle pi˛eknych kobiet na s´wiecie, a ja mam wybra´c jedna?” ˛ Cztery lata sp˛edził w Arktyce, pracujac ˛ w ró˙znych bazach ameryka´nskich. Otrzymał od władz w Waszyngtonie klauzul˛e dost˛epu, jak pozostali dwaj. — Co´s nie tak, Keith? — zawołał. Beaumont zatrzymał zaprz˛eg i stał z głowa˛ pochylona˛ na bok. — Zdawało mi si˛e, z˙ e co´s słysz˛e. Bad´ ˛ zcie cicho przez chwil˛e. Czekali. Psy wierciły si˛e w uprz˛ez˙ y zaintrygowane postojem. Wydawało si˛e, z˙ e ci˛ez˙ ar arktycznej ciszy otacza ich ze wszystkich stron. Beaumont, w futrzanej parce z kapturem, trwał wielki i nieruchomy w s´wietle ksi˛ez˙ yca, obracajac ˛ głow˛e jak radar, coraz bardziej na wschód. Znajdowali si˛e ju˙z blisko wału mgły, zaledwie kilkaset jardów dzieliło ich od wiszacej ˛ jak nieruchomy dym brudnej chmury. Wtedy Beaumont usłyszał to jeszcze raz. Leciutkie bit-bit wielkiego s´migłowca, narastajace, ˛ zbli˙zajace ˛ si˛e z ka˙zda˛ sekunda.˛ — Biegnijcie, szybko! W mgł˛e, zanim nas zobacza.˛ . . Samo napi˛ecie w jego głosie postawiło na nogi psy, baty strzeliły i zaprz˛egi wyrwały naprzód, a warkot silnika s´migłowca gnał im naprzeciw. Biegli w jego kierunku, w ka˙zdej chwili spodziewajac ˛ si˛e dostrzec maszyn˛e wypływajac ˛ a˛ znad sinawej mgły. Bismarck wyt˛ez˙ ył wszystkie siły, jego łapy frun˛eły nad lodem przy nodze Beaumonta, sanie mkn˛eły po niepewnym gruncie, a p˛edzacy ˛ obok nich m˛ez˙ czy´zni robili wszystko, by utrzyma´c je w pionie. W tej chwili jakakolwiek dziura w lodzie oznaczałaby katastrof˛e, zatrzymałaby ich na otwartej przestrzeni, a˙z byłoby za pó´zno. Grayson biegł obok Beaumonta, gotów pomóc w prowadzeniu sa´n. Warkot s´migłowca był ju˙z bardzo blisko. Rat-tat-tat. . . — Beaumont strzelił batem zmuszajac ˛ psy do szybszego biegu, jednocze´snie mocujac ˛ si˛e z podskakujacymi ˛ saniami i walczac ˛ o własne z˙ ycie. — Cienki lód! Gdy Grayson krzyknał, ˛ Beaumont przechylił sanie, omijajac ˛ dół, w którym ukazało si˛e co´s ciemnego, zwiastujacego ˛ zdradziecko niepewny grunt. Warkot s´migłowca przeszedł w głuche dudnienie, co oznaczało, z˙ e maszyna zeszła bardzo nisko, na wysoko´sc´ kilkuset stóp zaledwie. Sanie natrafiły na garb, przechyliły 74
si˛e w lewo i przewróciłyby si˛e, gdyby nie pomoc Graysona. Langer, wymijajac ˛ przeszkod˛e, skr˛ecił ostro. Beaumont trzeci raz strzelił batem nad głowami psów, zmuszajac ˛ je do szybszego biegu. Gnali przed siebie w rozbryzgach wody. Beaumontowi wydawało si˛e, z˙ e zauwa˙zył co´s na niebie, kiedy pogra˙ ˛zali si˛e we mgle. Zaraz potem jego zaprz˛eg, a za nim sanie Langera zostały połkni˛ete przez szara˛ wat˛e. Kiedy mgła zamkn˛eła si˛e wokół nich, mieli wra˙zenie, z˙ e nurkuja˛ w bezksi˛ez˙ ycowa˛ noc. Otuliła ich ze wszystkich stron, przylgn˛eła do twarzy lepka˛ zimna˛ wilgocia,˛ rozmazała kształty psów znajdujacych ˛ si˛e zaledwie kilka stóp od nich. Beaumont uwiesił si˛e na raczce ˛ sa´n, okrzykiem zatrzymał psy, zwrócił głow˛e w gór˛e i wpatrywał si˛e w mrok. Nieco przytłumiony warkot silnika zdawał si˛e dochodzi´c z punktu poło˙zonego dokładnie nad ich głowami. — Zdaje si˛e, z˙ e radziecki — powiedział Grayson, łapiac ˛ oddech. — Mo˙ze to rutynowy patrol — zasugerował Langer. — Dla s´migłowca Biegun Północny 17 jest niedaleko stad. ˛ Stale sprawdzaja,˛ co robia˛ Amerykanie. — D´zwi˛ek silnika ciagle ˛ dobiegał znad ich głów, sprawiajac ˛ wra˙zenie, z˙ e sa˛ obserwowani z powietrza, cho´c było to zupełnie niemo˙zliwe. — Kołuje — mruknał ˛ Beaumont. — Mo˙ze to jednak patrol — upierał si˛e Langer. — Mo˙ze szuka Gorowa. — Albo nas — odparował Beaumont. — Je˙zeli Tillotson nadał do Leningradu.
***
— Pi˛etna´scie niszczycieli. . . Gdy ostatni s´migłowiec ladował ˛ na rz˛esi´scie o´swietlonym pasie startowym, Papanin stał przed barakiem dowodzenia. Bli´zniacze rotory wirowały zawrotnie, a˙z dysze zamarły. Maszyny stały w rz˛edzie, przysadziste kuliste sylwetki wygla˛ dajace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca jak brzuchate wrony. Niszczyciele łodzi podwodnych, które wła´snie przyleciały z radzieckiego s´migłowcowca „Gorki”. Urzadzenia ˛ sonarowe zamocowane pod kopułami wygladały ˛ jak ropne p˛echerze. Ka˙zdy z˙ nich zawieszony był na poczwórnej podporze dwukołowego wózka. Kształtem podobne do bomb, obudowy dysz przytwierdzone były do ka˙zdej maszyny z prawej i z lewej strony. — W ciagu ˛ trzydziestu minut maja˛ by´c w powietrzu — Papanin zwrócił si˛e do Kramera. — I maja˛ tam pozosta´c, a˙z znajda˛ Gorowa. Moga˛ zej´sc´ po paliwo — dodał. — Mamy tylko po jednym pilocie na ka˙zda˛ maszyn˛e — przypomniał Litwin. — Bardzo ekonomicznie — odparł Sybirak. Trzydzie´sci minut pó´zniej flota powietrzna niszczycieli łodzi podwodnych 75
wystartowała, a Papanin obserwował, jak s´migłowce znikaja˛ jeden po drugim. To wła´snie jedna˛ z tych pi˛etnastu maszyn usłyszał Beaumont, kiedy docierali do kra´nca mgły. I wła´snie ona w ostatniej chwili sfotografowała ich. Zrobiła im zdj˛ecie teleobiektywem o dalekim zasi˛egu.
***
Dla trzech m˛ez˙ czyzn i dwóch psich zaprz˛egów pierwsze kilka godzin we mgle pełne było diabelnej niepewno´sci. Je˙zeli niepewno´scia˛ mo˙zna nazwa´c stan, gdy człowiek w ka˙zdej chwili spodziewa si˛e utraty z˙ ycia. Po pierwsze, nie widzieli dokad ˛ ida.˛ W ka˙zdej innej sytuacji Beaumont zarzadziłby ˛ postój, kazałby rozbi´c obóz i czeka´c na przeja´snienie. Zamiast tego brn˛eli naprzód, potykajac ˛ si˛e w lodowatej wilgoci, cz˛esto widzac ˛ przed soba˛ jedynie psa przewodnika. A kiedy widoczno´sc´ spadła do tego stopnia, z˙ e nie było ju˙z wida´c nawet zwierzat, ˛ Grayson wysunał ˛ si˛e naprzód i badał grunt, tu˙z za nim szły psy. Je˙zeli nie pomylili si˛e w obliczeniach, je˙zeli pomiary poło˙zenia gwiazd dokonane przez Graysona przy pomocy sekstansu tu˙z po opuszczeniu sikorskiego były prawidłowe, lodowa wyspa Target-5 znajdowała si˛e zaledwie kilka mil na wschód od miejsca, w którym wyladowali. ˛ Jednak w warunkach arktycznych nawigacja nie zawsze spełnia swoja˛ rol˛e, a Beaumont osobi´scie mocno watpił ˛ w jej skuteczno´sc´ . Napi˛ecie wzrosło, gdy usłyszeli nadlatujacy ˛ drugi s´migłowiec, akurat w chwili, gdy mgła nieco zrzedła. Niespodziewanie znacznie si˛e przeja´sniło, zasłona nad nimi znikn˛eła i blada po´swiata ksi˛ez˙ yca przesaczyła ˛ si˛e przez mrok. Maszyna podchodziła coraz bli˙zej. — Stop! — Beaumont szarpnał ˛ sanie. — Spróbuj uspokoi´c psy. Sam, chod´z tu na chwil˛e. — Beaumont wyjał ˛ z torby przytroczonej do sa´n noktowizor i oddalił si˛e nieco od zaprz˛egu. Nad nim powstała nowa dziura w mglistej zasłonie. Nie mógł zobaczy´c ksi˛ez˙ yca, ale srebrzyste promienie roz´ ja´sniały wszystko dookoła. Podniósł okulary. Smigłowiec dudnił mu nad głowa.˛ Rozmazany kształt płynacy ˛ po nocnym niebie pojawił si˛e w polu widzenia naprawd˛e bardzo nisko. Zniknał ˛ na tyle szybko, z˙ e Anglik nie zda˙ ˛zył przyjrze´c mu si˛e przez noktowizor, zyskał jednak pewno´sc´ , z˙ e widział radziecka˛ maszyn˛e. Wówczas usłyszał, jak nadlatuje nast˛epny. Tym razem, gdy maszyna ukazała si˛e w polu widzenia lecac ˛ s´ladem poprzedniej, był ju˙z przygotowany. W szkłach noktowizora odbił si˛e błysk konturu dyszy, rozmazany kształt głowy pilota, potem wszystko znikn˛eło mu z oczu. — Niszczyciel łodzi podwodnych — poinformował Graysona wróciwszy do sa´n. — Nieco dalej kra˙ ˛zy nast˛epny. Sadz˛ ˛ e, z˙ e obserwuja˛ granice mgły, 76
z˙ eby dowiedzie´c si˛e, kto w nia˛ wchodzi. — Albo kto z niej wychodzi. — Tak czy inaczej, to obiecujaca ˛ sytuacja — podsumował Beaumont przejmujac ˛ sanie. — My´sl˛e, z˙ e Dawes miał racj˛e. Gorow ju˙z uciekł. Normalnie nie ma tu tylu radzieckich maszyn. — Obiecujaca. ˛ . . równie˙z dla nas, je´sli to nas szukaja.˛ Ruszyli naprzód, a d´zwi˛ek silnika s´migłowca cz˛esto rozbrzmiewał nad ich głowami. Mgła zamkn˛eła si˛e ponownie, tak z˙ e nie mogli by´c widziani z powietrza. W˛edrówka w tych warunkach byłaby trudna nawet przy pi˛eknej pogodzie. W g˛estej mgle była wr˛ecz niebezpieczna. Nierówny, poci˛ety z˙ lebami lód sprawiał, z˙ e sanie kolebały si˛e niebezpiecznie z boku na bok, w ka˙zdej chwili gro˙zac ˛ przewrotka.˛ Beaumont bardzo szybko zaczał ˛ odczuwa´c ból w ramionach od ciagłego ˛ korygowania szarpiacych ˛ sa´n. Horst Langer z pewno´scia˛ prze˙zywał to samo, a Sam Grayson cierpiał w inny sposób, lecz co najmniej równie mocno. Fakt, z˙ e szedł na samym przodzie, podczas gdy mgła stawała si˛e naprawd˛e g˛esta, stwarzał trudne do zwalczenia uczucie trwogi. Stawiajac ˛ ka˙zdy nast˛epny krok spodziewał si˛e, z˙ e mo˙ze to by´c jednocze´snie ostatni, z˙ e znajdzie si˛e w lodowatej wodzie, w niespodziewanym przesmyku otwierajacym ˛ czarne wody arktycznego oceanu. Taka w˛edrówka byłaby bardzo nieprzyjemna w porze letniej, gdy temperatura ustala si˛e na poziomie punktu zamarzania lub stopie´n czy dwa wy˙zej. W lutym, przy temperaturze poni˙zej czterdziestu stopni, było to gorsze ni˙z droga przez piekło. Pomimo ciepłych ubra´n. Mieli na sobie długie bawełniane kalesony, po dwie pary skarpet, ciepłe, podbite futrem buty, po dwa wełniane swetry, krótkie kurtki z futrzana˛ podszewka,˛ a na to wszystko jeszcze parki z wilczej skóry uszyte przez handlarza futer z Alaski, którego Beaumont poznał w Fairbanks. Mimo takiego ubioru cały czas marzli. R˛ece traciły czucie, niewielkie cz˛es´ci twarzy wystaja˛ ce spod futrzanych kapturów były obolałe i wilgotne, ciagle ˛ wilgotne, oblepione przez lepka˛ mgł˛e, która wciskała si˛e wsz˛edzie, utrudniajac ˛ marsz. Poniewa˙z Curtis Field opu´scili w du˙zym po´spiechu, po pi˛eciu godzinach drogi zatrzymali si˛e, by przygotowa´c posiłek. Na szcz˛es´cie nie dotyczyło to psów, które nale˙zało karmi´c co czterdzie´sci osiem godzin. Omotani kokonem szarej mgły siedzieli na saniach prze˙zuwajac ˛ pemikan, rodzaj suszonego mi˛esa, które smakowało raczej jak stara skóra. Przez cały posiłek denerwował ich irytujaco ˛ bliski d´zwi˛ek silnika s´migłowca. — Dlaczego to gówno nie zleci na łeb z braku paliwa? — zainteresował si˛e Langer. — Bo tankuje na Biegunie Północnym 17 — mruknał ˛ Beaumont. — Tak mi si˛e wła´snie zdawało. — To po co pytasz? Kłopoty pojawiły si˛e, kiedy jedli, ale oni nic o nich nie wiedzieli, poniewa˙z warkot radzieckiej maszyny zagłuszał wszystko. Pod koniec posiłku Beaumont 77
´ wział ˛ od Graysona kompas i spróbował go ustali´c. Smigłowiec wreszcie zrezygnował i odleciał na wschód. Beaumont wstał i ciagle ˛ trzymajac ˛ kompas w r˛eku, zaczał ˛ uwa˙znie przyglada´ ˛ c si˛e czemu´s w oddali. Zamarł ze wzrokiem wbitym w dal, skad ˛ dochodził nikły d´zwi˛ek, ledwie mo˙zliwy do odró˙znienia w ciszy zapadłej po znikni˛eciu s´migłowca. Tylko Beaumont go usłyszał. D´zwi˛ek, który nie miał prawa brzmie´c tutaj: leciutki plusk wody. Delikatny, falujacy ˛ odgłos. — Zaraz wracam — rzucił szybko. — Nie ruszajcie si˛e stad. ˛ Po niecałych pi˛eciu minutach wrócił do dwóch pozostałych, nie podejrzewajacych ˛ jeszcze, z˙ e stało si˛e co´s złego. Langer zrozumiał jego rozkaz jako ostrze˙zenie, by nie oddala´c si˛e nigdzie ze wzgl˛edu na mo˙zliwo´sc´ zgubienia drogi we mgle. Stał przy saniach, gotów do dalszej drogi. Beaumont oddał Graysonowi kompas. — Na razie nie b˛edziemy tego potrzebowali — oznajmił spokojnie. — Nie mamy dokad ˛ i´sc´ . Dryfujemy na małej krze odłamanej od paku. . . — To niemo˙zliwe — wybuchnał ˛ Langer. — Musieliby´smy słysze´c p˛ekanie lodu, to robi zawsze bardzo du˙zo hałasu. — Zapominasz o warkocie s´migłowca, a poza tym akurat teraz lód odłamał si˛e z umiarkowanym hałasem. Na tyle umiarkowanym, z˙ e nie usłyszeli´smy go przez łoskot tej radzieckiej maszyny. — Beaumont zrobił r˛eka˛ nieokre´slony gest. — Id´z w którakolwiek ˛ stron˛e, a zlecisz do wody, zanim przejdziesz trzydzie´sci jardów. Jeste´smy na bezludnej wyspie, na lodowej płycie dryfujacej ˛ nowym kanałem. Lepiej, z˙ eby´smy co´s wymy´slili. Nie jeste´smy ju˙z na polu lodowym. Jeste´smy na morzu.
***
Tak wi˛ec nastapiło ˛ najgorsze. Na polu lodowym powstały nowe szerokie kanały, powi˛ekszajace ˛ si˛e szlaki wodne, które mogły mie´c wiele mil szeroko´sci. Niekiedy wiatr, a czasem prad ˛ bezustannie dra˙ ˛zacy ˛ lód od spodu otwiera nowe przesmyki łamiac ˛ pokryw˛e. Gdy zatrzymali si˛e na posiłek, mogli znajdowa´c si˛e blisko brzegu kanału i akurat fragment lodu, na którym płyn˛eli, niewielka odosobniona kra, odłamał si˛e od reszty. Wcze´sniej czy pó´zniej kanał zamknie si˛e ponownie, chyba z˙ e przesmyk znajdował si˛e zbyt blisko otwartego morza. Wówczas b˛eda˛ dryfowali po oceanie tak długo, a˙z zamarzna˛ na s´mier´c. Beaumont teraz najbardziej obawiał si˛e ponownego zetkni˛ecia brzegów kanału i dlatego zarzadził ˛ stan ciagłego ˛ pogotowia. Nie jest to proces łagodny ani długotrwały. Lód zamyka si˛e jak imadło, z impetem dwóch wielkich stalowych okr˛etów, które zderzaja˛ si˛e ze soba.˛ Wydaje przy tym d´zwi˛ek podobny do huku tysi˛ecy salw artyleryjskich, przera˙zajacy ˛ grzmot słyszalny dookoła w odległo´sci 78
wielu mil. I tak samo, jak stalowe płaszczyzny rozbitych okr˛etów, tafle lodu sczepiaja˛ si˛e ze soba.˛ Jednocze´snie, pod wpływem ci´snienia napierajacych ˛ na siebie mas lodu, powstaja˛ torosy wznoszace ˛ si˛e na wysoko´sc´ nawet trzydziestu stóp. Ich czuby łamia˛ si˛e i spadaja,˛ mia˙zd˙zac ˛ wszystko na swojej drodze. Tak wi˛ec, gdy brzegi pola lodowego zetkna˛ si˛e ze soba,˛ niewielka lodowa tratwa zostanie uwi˛eziona pomi˛edzy nimi i zgnieciona jak orzech. Oto dlaczego musieli by´c w ciagłym ˛ pogotowiu. Próbujac ˛ dostrzec niebezpiecze´nstwo, zanim b˛edzie za pó´zno, Beaumont wystawił Graysona i Langera na przeciwległych kra´ncach niewielkiej wyspy. Do sa´n przywiazał ˛ gruba˛ lin˛e i przeciagn ˛ ał ˛ jeden jej koniec do ka˙zdego z wartowników, aby w chwili, gdy spostrzega˛ zbli˙zajace ˛ si˛e pole lodowe, mogli szybko odnale´zc´ drog˛e przez mgł˛e. Podczas gdy oni stali na wyznaczonych pozycjach jak wachta na statku, Beaumont karmił psy. W pewnej odległo´sci od zwierzat ˛ pociał ˛ na mniejsze kawałki mi˛eso morsa i rzucił im je. Po˙zarły posiłek w mgnieniu oka ze zwykłym u nich brakiem dobrych manier. Nie była to jeszcze pora karmienia psów, ale Anglik chciał je uspokoi´c. Kra płyn˛eła nadal w dziwaczna˛ pustk˛e. Nie miało si˛e wra˙zenia ruchu. Niewielka wysepka była na tyle du˙za, z˙ e dawała złudzenie bezpiecze´nstwa, a w szaro´sci nocy nie obudził si˛e nawet najmniejszy powiew wiatru. Jednak prad ˛ wytrwale niósł kr˛e na południe, coraz dalej od Target-5. Langer pozostawiony samemu sobie na kra´ncu lodu przykucnał ˛ i usiłował dojrze´c cokolwiek poprzez g˛esta˛ mgł˛e. Cholernie beznadziejne zadanie — my´slał. Widział poprzez szary całun nie dalej ni˙z na odległo´sc´ sze´sciu stóp. W rzeczywisto´sci jednak nie było tak beznadziejnie, jak si˛e mogło wydawa´c. Zbli˙zenie kraw˛edzi pola lodowego, wynurzajacego ˛ si˛e z mgły jak pływajaca ˛ platforma, powinno by´c poprzedzone przez zakłócenie powierzchni wody, niewielkie fale popychane masami lodu. Dlatego pierwszym ostrze˙zeniem powinna by´c woda pojawiajaca ˛ si˛e wokół jego butów. Woda pomi˛edzy brzegiem kry a mgła˛ wygladała ˛ jak czarna oliwa, pokryta tu i ówdzie brudnymi połyskliwymi łatkami formujacego ˛ si˛e na jej powierzchni lodu. Temperatura utrzymywała si˛e na poziomie niemal pi˛ec´ dziesi˛eciu stopni poni˙zej zera, co sprawiało, z˙ e morze przez cały czas próbowało zamarzna´ ˛c, utworzy´c na powierzchni nowe płyty lodu. Nie pozwalał na to jedynie stały ruch pradu. ˛ Langer nie widział sa´n ani psów. Gdy rozgladał ˛ si˛e dookoła, dostrzegał wsz˛edzie jedynie brudna˛ par˛e wodna.˛ Ogarniało go nieprzyjemne wra˙zenie izolacji. Nie mógł si˛e pozby´c uczucia, z˙ e jest zdany tylko na siebie, z˙ e płynie na malutkim fragmencie kry, który odłamał si˛e od ich tratwy, fragmencie niewiele wi˛ekszym ni˙z blat stołu. Poczuł na plecach zimne dotkni˛ecie strachu. Wyt˛ez˙ ył słuch. Je˙zeli lód, na którym trwał przycupni˛ety, wyłamywałby si˛e z kry, powinien usłysze´c ostrzegawczy zgrzyt. Mógł on by´c bardzo cichy. Nie miał mo˙zliwo´sci sprawdzenia, jakiej grubo´sci jest lód tworzacy ˛ mała˛ wysp˛e, ale je˙zeli odłamałby si˛e fragment, powinien zabrzmie´c krótki trzask. 79
Przykucni˛ety na kraw˛edzi, z kapturem naciagni˛ ˛ etym na czoło, Langer wygla˛ dał jak futrzaste zwierz˛e we mgle i, pomimo tak wielu warstw ubrania oraz mitenek pod grubymi r˛ekawicami, czuł, z˙ e jego ciało równie˙z zamienia si˛e w kawałek lodu dryfujacy ˛ po morzu. R˛ece mu s´cierpły, nogi bolały ze zm˛eczenia, twarz zaczynała zdradza´c objawy odmro˙zenia. Mimo wszystko strach trzymał go w napi˛eciu i gotowo´sci. Nagle usłyszał to. Dygoczac ˛ stanał ˛ na sztywnych nogach. Był sam. Fragment lodu, na którym stał, odłamał si˛e od kry. Wystarczyło, by zrobił dwa kroki w jakimkolwiek kierunku, a znajdzie si˛e w marznacej ˛ wodzie, która zabije go w ciagu ˛ trzech minut. W panicznym strachu obrócił si˛e do tyłu. Kurtyna mgły przylgn˛eła mu do twarzy. Był całkowicie sam, stracił dwóch towarzyszy i nigdy ju˙z nie zobaczy człowieka. Ogarn˛eło go s´lepe przera˙zenie. Zadr˙zał, zacisnał ˛ z˛eby. Na rany Chrystusa, we´z si˛e w gar´sc´ ! Przez chwil˛e stał bez ruchu dr˙zac ˛ na całym ciele, usiłował opanowa´c panik˛e. I wtedy poczuł lin˛e, o której zapomniał. Lin˛e, która˛ przez cały czas trzymał kurczowo zaci´sni˛eta˛ w prawej dłoni obciagni˛ ˛ etej r˛ekawica.˛ Był połaczony ˛ z kra,˛ jedynie wyobra´znia podsun˛eła mu najgorsze. Ze znu˙zeniem opadł ponownie w kucki i wówczas jego pokryte lodem buty wydały dziwny d´zwi˛ek. Ten d´zwi˛ek przed chwila˛ wział ˛ za znak rozłupania kry. Odetchnał ˛ z ulga,˛ a jednocze´snie poczuł si˛e słaby i bardzo głupi. Napi˛ecie dawało o sobie zna´c, mimo z˙ e dryfowali dopiero od godziny. Kanał zamknał ˛ si˛e dwadzie´scia cztery godziny pó´zniej.
***
Zegarek Beaumonta wskazywał 22.30. Kra, na której dryfowali, dr˙zała i obracała si˛e popychana bocznym pradem. ˛ A na wschodzie rzedła mgła. — Tam si˛e przeja´snia — powiedział Langer, wstajac ˛ i wskazujac ˛ na wschód. — Dobry Bo˙ze, przeja´snia si˛e. B˛edziemy mogli co´s widzie´c. . . — Ja ju˙z co´s widz˛e — stwierdził ponuro Beaumont. — Wyglada ˛ jak lad. ˛ Automatycznie u˙zył słowa „lad”, ˛ mimo i˙z zamazana linia, której si˛e przygla˛ dał, mogła by´c najwy˙zej kolejna˛ płyta˛ lodu, zakładajac, ˛ z˙ e w ogóle było to co´s innego ni˙z mgła. Kiedy człowiek wpatruje si˛e w mgł˛e przez dłu˙zszy czas, oczy zaczynaja˛ płata´c mu figle. Widzi drzewa, góry i inne rzeczy, o których doskonale wiadomo, z˙ e ich tam nie ma. Zamknał ˛ na chwil˛e oczy i otworzył je ponownie. Mgła rzedła raptownie, s´wiatło ksi˛ez˙ yca osrebrzało kropelki szarej g˛esto´sci. Tak, w dalszym ciagu ˛ widział rozmazana˛ lini˛e, ale czy to był, do diabła, pak? Czy kolejna odmiana pradu ˛ niosła ich — modlił si˛e, by tak było — w stron˛e polarnego paku? — Chyba nas dogoni — ocenił Horst. 80
Biała platforma, wielka jak cały kontynent znajdowała si˛e ju˙z nie dalej ni˙z c´ wier´c mili. Przed nia˛ wod˛e zaciemniały zmarszczki, drobne fale odbijane przez pot˛ez˙ ne pole lodowe płynace ˛ na zachód, w stron˛e male´nkiego kawałka lodu da˙ ˛za˛ cego swoja˛ droga.˛ — Horst, zosta´n tutaj i miej na to oko. Ja uprzedz˛e Sama. — Beaumont ruszył przez kr˛e, zwijajac ˛ po drodze niepotrzebna˛ ju˙z lin˛e. Mgła rozproszyła si˛e na tyle, z˙ e widział Graysona stojacego ˛ na przeciwległym kra´ncu. I w dalszym ciagu ˛ rzedła. Chwilami mógł dostrzec przed zachodnia˛ kraw˛edzia˛ wysepki kilkaset jardów spokojnej wody. Jeszcze dalej mgła była równie g˛esta jak dotad. ˛ — Sam, za twoimi plecami zbli˙za si˛e do nas pole lodowe. Zbli˙za si˛e szybko i ze wschodu. — To oznacza kłopoty. — Owszem, to oznacza kłopoty. Psy sa˛ ju˙z gotowe, wyglada ˛ na to, z˙ e b˛edziemy musieli szybko przeskoczy´c na lód. Ty na razie zosta´n tutaj. Tak na wszelki wypadek, gdyby si˛e co´s działo. Kiedy ci˛e zawołam, biegnij, jakby ci˛e sto diabłów goniło. Na wszelki wypadek. . . Nie trzeba było nic wyja´snia´c. Beaumont obawiał si˛e, z˙ e cały kanał ulega teraz zamkni˛eciu, z˙ e szcz˛eki lodu dotra˛ do nich z obu stron, ze wschodu i zachodu. Obawy te spowodował nowy ruch kry. Obracała si˛e teraz powoli, co wskazywało na oddziaływanie wi˛ecej ni˙z jednego pradu. ˛ Zatrzymał si˛e na chwil˛e przy psach i wrócił do Langera, patrzacego ˛ uporczywie na wschód. — Popatrz na fale — powiedział Niemiec. Zmarszczki czarnej wody przeszły w fale, jeszcze niewielkie, ale dajace ˛ wyobra˙zenie o ogromie płaszczyzny tworzacej ˛ je przed soba,˛ zbli˙zajacej ˛ si˛e do nich, pchanej siła˛ milionów ton polarnego paku. Mgła przerzedziła si˛e jeszcze bardziej, mimo z˙ e za nimi, na polu lodowym była cały czas tak samo g˛esta, a nadpływajaca ˛ w ich stron˛e platforma robiła wra˙zenie całego wybrze˙za. Niskiego brzegu z kruszonego lodu z wielkimi torosami poza nim. — Keith. . . ! Beaumont słyszac ˛ wołanie odwrócił si˛e w stron˛e Graysona i przez kilka sekund czuł, jak w jego z˙ yły wkrada si˛e chłód bardziej lodowaty ni˙z ten, który mroził ciało. Niemal na s´rodek kry dotarła fala p˛edzaca ˛ z przeciwnej strony. Za nia˛ sun˛eła w ich kierunku druga lodowa szcz˛eka, wysyłajac ˛ wod˛e na zwiady. Krzyknał ˛ na Graysona i Amerykanin ruszył w jego kierunku, a Beaumont odwrócił si˛e, by jeszcze raz sprawdzi´c, jak wyglada ˛ sytuacja na wschodzie. W jednej chwili zdał sobie spraw˛e, z˙ e zbli˙za si˛e katastrofa. Zachodnia szcz˛eka dosi˛egnie ich wcze´sniej ni˙z wschodnia. A oni przecie˙z musieli i´sc´ na wschód! — Zajmij si˛e psami, Horst! — usłyszał za soba˛ hałas i obejrzał si˛e niespokojnie. Fala dotarła do kry i wysłała w głab ˛ lodu czarna˛ wod˛e. Dotarła do Graysona i obmyła mu buty. Dosi˛egła psów, wirujac ˛ mi˛edzy łapami zwierzat, ˛ które w szale´nczym przera˙zeniu rwały uprza˙ ˛z. — Mo˙ze nas zepchna´ ˛c. . . ten lód za nami. . . — krzyknał ˛ Beaumont. Gdy Horst borykał si˛e ze swoimi psami, Beaumont walczył z drugim zaprz˛e81
giem. Jedna˛ dłonia˛ uchwycił sanie, w drugiej trzymał bat. Woda wirowała pomi˛edzy nimi. Na kilka sekund zalała cała˛ wysp˛e, tak z˙ e zdawało si˛e, i˙z stoja˛ na s´rodku morza. Psy wpadły w panik˛e, przekonane, z˙ e tona.˛ Wszyscy mogli utona´ ˛c w cia˛ gu kilku sekund. Ich z˙ ycie zale˙zało od grubo´sci i wytrzymało´sci niewidocznego lodu, na którym stali. Je˙zeli zbli˙zajacy ˛ si˛e masywny blok uderzy w słaby punkt i złamie kr˛e, znajda˛ si˛e w wodzie, bez z˙ adnego oparcia, walczac ˛ z morzem mi˛edzy dwiema szcz˛ekami, które zetra˛ ich na proch lub zrobia˛ z nich płaskie plasterki mi˛esa. Wschodnia szcz˛eka ciagle ˛ jeszcze znajdowała si˛e około stu jardów od nich, jej fala jeszcze nie dotarła do kry, kiedy przyszło uderzenie, mia˙zd˙zacy ˛ cios, pod którym zadrgała cała ich wyspa. Psy przestały si˛e rzuca´c i szale´c, stały spokojnie, znieruchomiały z przera˙zenia. Morze zalało lodowa˛ tratw˛e, zostawiajac ˛ na jej powierzchni ciemne sadzawki we wgł˛ebieniach, lecz kra oparła si˛e uderzeniu. Wówczas poczuli wyra´znie, z˙ e lodowa wyspa porusza si˛e, popchni˛eta w stron˛e drugiej białej płaszczyzny, płynacej ˛ prosto na nich. Beaumont spojrzał do tyłu, ujrzał nadpływajac ˛ a˛ płaszczyzn˛e, wy˙zsza˛ o stop˛e ni˙z kra, jak wielki stopie´n schodów. — Na drugi koniec, szybko! — krzyknał. ˛ U˙zywajac ˛ batów zmusili nieposłuszne psy do pokonania krótkiego dystansu, jaki dzielił ich od przeciwległej kraw˛edzi i stan˛eli niemal na samym jej brzegu. Nawet prawdziwy optymista nie dałby im du˙zych szans. Beaumont miał teraz ochot˛e zrobi´c w tył zwrot, zabra´c zaprz˛egi na drugi koniec i próbowa´c przedosta´c si˛e na lód za nimi, ale było ju˙z za pó´zno. Fala ze wschodu zakryła kr˛e, rzuciła si˛e wirami pod ich nogi, psy znowu oszalały ze strachu. Beaumont wzmocnił chwyt i przygotował bat do jednego ostrego smagni˛ecia. Woda ciagle ˛ zalewała im nogi, kiedy luka zamkn˛eła si˛e. Na kilka sekund przed uderzeniem s´wisn˛eły baty i ludzie rzucili zwierz˛etom rozkaz. Sanie skoczyły do przodu porwane przez psy. Pod nimi morze zalało lodowa˛ tratw˛e, zatapiajac ˛ ja˛ całkowicie. Psy skoczyły naprzód ciagn ˛ ac ˛ sanie nad luka,˛ zanim lód zamknał ˛ si˛e w grzmiacym ˛ zderzeniu. Co´s zachrz˛es´ciło i obsun˛eło si˛e pod prawa˛ noga˛ Beaumonta, ale p˛ed sa´n porwał go naprzód przy akompaniamencie ogłuszajacego ˛ huku. Płyty pola lodowego były przy brzegach gładkie i dostatecznie równe, by sanie mogły szybko posuwa´c si˛e dalej, podczas gdy siła zderzenia łamała młody lód na kra´ncach i otwierała nowe przesmyki na zamarzni˛etym morzu. Byli ogłuszeni hukiem do tego stopnia, z˙ e niemal nie słyszeli gigantycznego grzmotu, kiedy obie płyty lodowe sczepiły si˛e ze soba.˛ W miejscu zetkni˛ecia wyrosły torosy wysokie nawet na dwadzie´scia stóp. Mieniace ˛ si˛e s´ciany ruchomego lodu, na szczytach których chwiały si˛e ogromne płaty zamarzni˛etej wody. W pewnej chwili Grayson, biegnacy ˛ truchtem obok Beaumonta, po´slizgnał ˛ si˛e i upadł. Za nim rozłamał si˛e wielki lodowy grzbiet spadajac ˛ w dół jak lawa i toczac ˛ przed soba˛ masywne lodowe bloki. Beaumont zauwa˙zył ten upadek, wi˛ec przerzuciwszy bat do r˛eki, która˛ prowa82
dził sanie, dziko szarpnał ˛ Graysona w gór˛e. Amerykanin złapał dłonia˛ uchwyt sa´n, dał si˛e porwa´c naprzód, przez dłu˙zszy czas jechał na kolanach, potem udało mu si˛e podnie´sc´ . Za nimi wielki odłam lodu wa˙zacy ˛ wiele ton z głuchym odgłosem runał ˛ w miejscu, gdzie przed chwila˛ upadł Grayson. Rozdygotany Amerykanin s´ciskał mocno uchwyt sa´n i potykajac ˛ si˛e brnał ˛ naprzód tu˙z za zaprz˛egiem Langera. Za ich plecami polarny pak tworzył po tej gigantycznej kolizji jeden wielki, ciagle ˛ ruchomy chaos. Słaby lód odsłaniał pod naporem ciagle ˛ nowe rysy i szczeliny. Ciemna blizna powstała tu˙z za saniami Beaumonta, a druga przed nimi. Zboczył, by ja˛ omina´ ˛c, potem skr˛ecił znowu, unikajac ˛ nast˛epnej. Zmieniajac ˛ kształt pole lodowe grzmiało i dudniło, powodowało przera˙zajacy ˛ hałas, porównywalny chyba tylko z bombardowaniem. Mkn˛eli naprzód pop˛edzajac ˛ psy i biegnac, ˛ by uratowa´c swoje z˙ ycie. Byle dalej od mia˙zd˙zacego ˛ piekła za plecami. Wreszcie, gdy przebyli prawie pół mili i znale´zli si˛e ju˙z w pobli˙zu wału mgły, Beaumont zarzadził ˛ postój. Łapiac ˛ oddech, zm˛eczeni na równi z psami, w ubraniach mokrych od potu, popatrzyli za siebie. W dali lód ciagle ˛ jeszcze poruszał si˛e i skr˛ecał. Mina˛ całe godziny, zanim ten zgiełk si˛e uspokoi, zanim lodowa płaszczyzna zamknie si˛e raz jeszcze zasłaniajac ˛ morze, zanim nadejdzie arktyczna cisza, która˛ mo˙zna słysze´c.
***
— Kto to jest, do diabła? Dym przesłonił na chwil˛e podrygujacy ˛ obraz trzech m˛ez˙ czyzn w futrzanych ubraniach, widzianych z powietrza. Kiedy zniknał, ˛ ukazała si˛e mgła, a potem jeszcze wi˛ecej dymu. Ekran zainstalowany w głównym baraku wybielał. Papanin poprawił si˛e na krze´sle obok Kramera, operator rzutnika zdjał ˛ szpul˛e z filmem, kto´s inny zapalił s´wiatło. Dym pochodził z małej, zakr˛econej fajki, która˛ pykał bezustannie Sybirak. Wypełniał przegrzane pomieszczenie i przesłaniał napis „palenie wzbronione” zawieszony na s´cianie. Atmosfera była goraca, ˛ pełna z˙ arliwego zapału. — To bardzo interesujace ˛ — odwa˙zył si˛e zabra´c głos Kramer. — Ten film nie mówi mi dokładnie nic — skwitował Papanin. — Wiem tylko, z˙ e trzech m˛ez˙ czyzn i dwa psie zaprz˛egi znalazły si˛e na granicy mgły. A gdzie jest oddział Beaumonta? Szukamy wi˛ekszej liczby ludzi, ekspedycji. Ten pilot z ptasim mó˙zd˙zkiem szukał w złym miejscu. ´ Sciskaj ac ˛ ustnik mi˛edzy z˛ebami, obrócił si˛e na krze´sle i przyjrzał rozpostartej na stole mapie Arktyki. Zaznaczono na niej aktualne pozycje wszystkich statków b˛edacych ˛ w tej okolicy: sze´sc´ okr˛etów floty trawlerów k49, s´migłowcowiec „Gor83
ki”, ogromny statek badawczy „Rewolucja” i ameryka´nski lodołamacz „Elroy”, który wytrwale sunał ˛ w kierunku pola lodowego. Obok mapy le˙zało zdj˛ecie stacji Target-5 wykonane z powietrza. Zostało zrobione kilka tygodni temu, w ramach rutynowych działa´n majacych ˛ na celu kompletowanie danych o wszystkich ameryka´nskich stacjach arktycznych. — Rampa ´ zne Koty na na Target-5 — powiedział Papanin — miejsce, gdzie spuszczaja˛ Snie˙ pole lodowe. Oddział sabota˙zowy powinien ju˙z tam by´c. Kramer spojrzał na zegarek. 22.30. Nie wiedział, z˙ e wła´snie w tym momencie, dwadzie´scia pi˛ec´ mil na zachód, kanał zamykał si˛e na krze, na której tkwił uwi˛eziony Beaumont. — Nasi ludzie dotarli tam godzin˛e temu. — Odparł Litwin. — Przy pomocy radaru powinni nawet we mgle odnale´zc´ ameryka´nska˛ baz˛e. — I pas startowy. To musi by´c dobrze zrobione. — Ten sam zespól wykona oba zadania, zajmie si˛e rampa˛ i pasem. Zrobia˛ to tak, jak pan sobie z˙ yczył. . . — Pami˛etaj, z˙ adnych incydentów mi˛edzynarodowych — ostrzegł Papanin. — Cokolwiek si˛e zdarzy, b˛edzie to wygladało ˛ na wypadek. Albo. . . seri˛e wypadków. W ciagu ˛ trzydziestu minut Target-5 zostanie odci˛eta od s´wiata. — Je´sli b˛eda˛ mieli sprawna˛ radiostacj˛e, nic z tego! — Nasz oddział sabota˙zowy zajmie si˛e tak˙ze ta˛ sprawa.˛ Papanin prawie nie słuchał, osunawszy ˛ si˛e i zało˙zywszy r˛ece za głow˛e na oparciu fotela. — Beaumont — wymamrotał. — Beaumont — powtórzył. — To słowo co´s mi mówi. Chc˛e wysła´c pilna˛ depesz˛e do Pietrowa w Rejestrach w Leningradzie.
***
— Jestem pewien, z˙ e si˛e mylisz. . . — Idziemy na wschód — oznajmił Graysonowi Beaumont po raz trzeci. — I pr˛edzej czy pó´zniej znajdziemy tam Target-5. — Zapalił papierosa wilgotnego od mgły, która wciskała si˛e wsz˛edzie, w ich płuca równie˙z. Sprzeczka trwała ju˙z dobre dziesi˛ec´ minut, a dotyczyła kierunku marszu. — Dryfowali´smy na tej krze bardzo daleko na południe — naciskał Grayson. — Od kiedy jestem nawigatorem, chyba mam co´s do powiedzenia. . . — Ju˙z powiedziałe´s swoje. A ja si˛e z toba˛ nie zgadzam. Wszystko dryfuje na południe i to, jak na mój gust, troch˛e zbyt szybko. Pole lodowe, Target-5, baza radziecka, kra, na której mało si˛e nie potopili´smy. — Wszystko to dryfuje na południe z ta˛ sama˛ szybko´scia.˛ Nie bierzesz pod uwag˛e pływu samej kry. — W pewnym sensie masz racj˛e. . . — Mam całkowita˛ racj˛e. A poza tym, tu nie jest Izba Gmin, gdzie panowie 84
dyskutuja,˛ z˙ eby unikna´ ˛c prawdziwej roboty. Ruszamy. — Na wschód? — A gdzie˙zby indziej? Ruszyli w rzednac ˛ a˛ mgł˛e. Przez pokruszony lód. Raz jeszcze musieli mocno i pewnie chwyci´c raczki ˛ sa´n w wiecznej walce, by nie pozwoli´c im si˛e przewróci´c. W niedługim czasie natrafili na wyniesiony olbrzymim ci´snieniem toros, którego nie byli w stanie omina´ ˛c. Musieli u˙zy´c siekier do rozbijania lodu i wyraba´ ˛ c w s´cianie bram˛e. Była to kator˙znicza praca, opó´zniajaca ˛ marsz i wyczerpujaca ˛ ich siły. Jedynym optymistycznym akcentem w tej sytuacji był fakt, z˙ e od dłu˙zszego ju˙z czasu nie słyszeli nad soba˛ s´migłowców. — Wyglada ˛ na to, z˙ e Rosjanie zrezygnowali — z nadzieja˛ w głosie powiedział Langer, kiedy pokonali lodowa˛ s´cian˛e. — Albo zabrakło im paliwa. — Mo˙ze — burknał ˛ Beaumont my´slac ˛ o czym innym. Zastanawiał si˛e, czy powinni ju˙z rozbi´c obóz na noc. Było pół do dwunastej i wszyscy, nawet psy, poruszali si˛e jak w letargu. Napi˛ecie minionych kilku godzin, a przede wszystkim przejmujace ˛ zimno wyczerpały ich całkowicie. Spojrzał na idacego ˛ obok Graysona. Poczatkowo ˛ szli chroniac ˛ oczy pod goglami, ale mgła oblepiła szkła tak szczelnie, z˙ e ledwie widzieli dokad ˛ ida.˛ Dlatego teraz ka˙zdy miał je zsuni˛ete na czoło pod kapturem. Gogle Graysona pokryte były soczewkami lodu. Jego oddech zamarzał na szkle. — Jak tylko znajdziemy odpowiednie miejsce, rozło˙zymy si˛e na noc — powiedział Beaumont. — Dzi˛eki Bogu! — Amerykanin natychmiast uznał, z˙ e nieco zbyt gorliwie zaakceptował mo˙zliwo´sc´ odpoczynku. — Spróbuj˛e jeszcze nawiaza´ ˛ c łaczno´ ˛ sc´ radiowa˛ — zaproponował. W´sród wyposa˙zenia wiezionego na saniach znajdował si˛e Redifon Gr 345, radiostacja i radiolokator, stanowiace ˛ zminiaturyzowany zestaw o maksymalnej mocy zaledwie pi˛etnastu watów. Jednak wła´snie za pomoca˛ tego urzadzenia ˛ mogli kontaktowa´c si˛e z Thule, z pomini˛eciem Curtis Field. Od momentu, gdy sikorski porzucił ich na arktycznym lodzie, trzy razy robili postój i nadsłuchiwali, czy nie dotra˛ do nich jakie´s sygnały z Target-5. Nie usłyszeli nic. Jak gdyby wyspa rozpłyn˛eła si˛e w powietrzu. Je´sliby udało im si˛e odebra´c cho´c jedna˛ transmisj˛e, mogli przy pomocy radiolokatora okre´sli´c poło˙zenie baraku, w którym znajdowała si˛e radiostacja na Target-5. Mieliby podstawowy namiar, za którym mogli poda˙ ˛za´c. Brak jakiejkolwiek transmisji mocno niepokoił Beaumonta, ale Anglik przezornie zachowywał swoje obawy dla siebie. — Prawdopodobnie zakłócenia statyczne. W bazie wiedza,˛ z˙ e i tak ich transmisja nigdzie nie dojdzie, wi˛ec nawet nie próbuja˛ nadawa´c — odparł niedbale, gdy Langer zapytał go o przyczyny niepokojacej ˛ ciszy radiowej. Przed nimi, tu˙z nad gruntem, mgła zrzedła nieco, lecz wy˙zej trwała zwarta i nieruchoma. Dotarli wreszcie do miejsca, gdzie lód na pewnym obszarze wyda85
wał si˛e wystarczajaco ˛ solidny, by rozbi´c na nim obóz. Psy s´lizgały si˛e coraz cz˛es´ciej, co było niezawodnym znakiem, z˙ e ogarnia je nieprzezwyci˛ez˙ one znu˙zenie. Langer przed chwila˛ zawołał ostrzegawczo: — Bismarck nie nada˙ ˛za. Wszystkie psy zbija˛ si˛e zaraz w jeden kłab, ˛ je´sli b˛edziemy próbowali i´sc´ dalej. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´smy znale´zli wolne miejsce w motelu o tej porze — odkrzyknał ˛ Beaumont. — Spróbujemy zdrzemna´ ˛c si˛e tutaj. Zatrzymał zaprz˛eg i jeszcze z r˛eka˛ na uchwycie sa´n przyjrzał si˛e czemu´s, co pojawiło si˛e wprost przed nim. W rzednacej ˛ mgle co´s jarzyło si˛e czerwono, znikało, wybuchało gwałtowniej. Nie mógł uwierzy´c. Zamrugał, pewien z˙ e ma halucynacje, spojrzał ponownie. Mgła poruszała si˛e, zwijała w kł˛eby przesłaniajac ˛ widok, tworzyła odblaskowa˛ kurtyn˛e. Czerwone błyski wybuchn˛eły znowu, przedarły si˛e przez zasłon˛e, wspi˛eły wy˙zej, opadły, falowały. W nozdrzach czuł ledwo uchwytna˛ wo´n dymu. Po chwili równie˙z psy złapały ten zapach i zacz˛eły kr˛eci´c si˛e niespokojnie, wietrzac ˛ ogie´n. — Co to jest, do diabła? — wychrypiał Grayson. Beaumont nie odpowiedział. Wział ˛ od Amerykanina kompas i pochylił si˛e nad fosforyzujac ˛ a˛ tarcza˛ usiłujac ˛ okre´sli´c poło˙zenie. Kiedy si˛e wyprostował, ogie´n przeszedł w pos˛epny, złowieszczy blask, taki blask, jaki Beaumont widział ju˙z kiedy´s z odległo´sci czterech mil, gdy patrzył na po˙zar ameryka´nskiej stacji badawczej na Alasce. — Co to jest? — powtórzył Grayson. — Wyglada ˛ jak samo piekło. — Zapomnij o drzemce — powiedział Beaumont ponuro. — Ruszamy dalej. Najszybciej jak si˛e da poprowadzi´c psy. To. jest po˙zar na Target-5.
Wtorek, 22 lutego, 0.15 — 8.00 — Jaki´s maniak zrobił to celowo. To sabota˙z. . . Matthew Conway, pi˛ec´ dziesi˛ecioletni szef stacji płonał ˛ z w´sciekło´sci. Płonał ˛ niemal tak intensywnie, jak przemieniony w nocna˛ pochodni˛e barak, w którym znajdowała si˛e ich radiostacja. Beaumont stojac ˛ w smugach mgły, w s´wietle silnej lampy zapalonej przez doktora Conwaya nad tym, co jeszcze niedawno było zupełnie dobra˛ radiostacja,˛ przygladał ˛ si˛e uwa˙znie szczatkom ˛ baraku. Zw˛eglone kikuty znaczyły miejsca, gdzie wznosiły si˛e s´ciany. Pod kupa˛ popiołu le˙zał poskr˛ecany kawał metalu, a gryzacy ˛ smród spalenizny dryfował w nieruchomym powietrzu bezwietrznej nocy. Barak spłonał ˛ do samych fundamentów. Pasma dymu wirowały mieszajac ˛ si˛e i łacz ˛ ac ˛ ze smugami mgły. — Dlaczego od razu sabota˙z? — zdziwił si˛e Beaumont, zdejmujac ˛ karabin przewieszony przez rami˛e. — Kiedy tu dobiegłem, ogie´n był du˙zy, ale nie do tego stopnia — powiedział z pasja˛ Conway. — Rickard, radiooperator — spotkałe´s go zaraz po przybyciu — pierwszy zauwa˙zył po˙zar. Gdy ja tutaj dotarłem, to było ju˙z prawdziwe piekło. Mimo to drzwi nie pu´sciły. Zauwa˙zyłem kilka drzazg wokół zamka. Wygladało, ˛ jakby kto´s si˛e włamał. — To ogie´n mógł zablokowa´c zamek — odparł Beaumont niedbale. Próbował wprowadzi´c troch˛e spokoju. Od chwili, gdy przybyli do bazy, dziesi˛ec´ minut temu, wyczuł nieomylnie napi˛ecie panujace ˛ pomi˛edzy trzema m˛ez˙ czyznami oczekujacymi ˛ na ewakuacj˛e z nieszcz˛esnej stacji. Napi˛ecie, które było obecne jeszcze zanim barak z radiostacja˛ stanał ˛ w płomieniach. — Nie podoba mi si˛e to — zaprotestował Conway. — Tam był grzejnik Colemana. To ten poskr˛ecany kawałek metalu. Z tego, co udało mi si˛e zobaczy´c przez drzwi, le˙zał na boku. A stał prosto, kiedy Rickard wychodził z baraku. — Mo˙ze przewróciła go siła ognia. . . — Na miło´sc´ boska,˛ czy tobie si˛e wydaje, z˙ e zwariowałem? Owszem, siedz˛e na tej wyspie od trzech lat, ale ciagle ˛ jeszcze jestem przy zdrowych zmysłach. Ten grzejnik jest ci˛ez˙ ki. Musiałby´s go porzadnie ˛ kopna´ ˛c, z˙ eby przewróci´c. — Dobrze, dobrze, Matt, uspokój si˛e. — Beaumont obszedł dookoła tlac ˛ a˛ si˛e ruin˛e. Znał Conwaya sprzed trzech lat, a w czasie jego pobytu na Target-5 dwu87
krotnie odwiedzał go na stacji dryfujacej ˛ wówczas kilkaset mil na północ w odniesieniu do aktualnej niebezpiecznej pozycji. Jednak teraz, kiedy baza trwała zatopiona we mgle, wszystko nabierało innego wymiaru. Gdy spostrzegli ogie´n, ruszyli pospiesznie w stron˛e bazy, nie próbujac ˛ nawet znale´zc´ wła´sciwego doj´ s´cia na wysp˛e, rampy dla Kotów Snie˙znych. Brnac ˛ w stron˛e pomara´nczowej łuny, wciagn˛ ˛ eli sanie na rodzaj muru o wysoko´sci co najmniej dwudziestu stóp, urwisko nad wła´sciwym polem polarnym stanowiace ˛ brzeg wyspy. — A tamta bryła metalu, która˛ ledwie wida´c w kacie, ˛ to jest nasza radiostacja — zawołał Conway. — To była nasza radiostacja — poprawił si˛e. — Teraz ju˙z nie mamy z˙ adnej mo˙zliwo´sci kontaktu ze stałym ladem. ˛ Jeste´smy odci˛eci a˙z do czasu, gdy pojawi si˛e samolot. — Co nastapi ˛ za dziesi˛ec´ dni — doko´nczył Beaumont stajac ˛ obok Amerykanina. – Dlaczego zostawiaja˛ was tutaj tak długo? — To mój idiotyczny pomysł. — Conway był wyra´znie rozgoryczony. — Nigdy dotad ˛ nie mieli´smy okazji przeprowadzi´c sondowania gł˛ebinowego i testów zasolenia tak daleko na południe, wi˛ec my´slałem, z˙ e to szansa zesłana przez niebo. Tylko nie przewidziałem mgły. A teraz jeszcze to. . . — Swoja˛ droga,˛ kto mógłby podpali´c barak? — spytał Beaumont. ˙ — Jest nas tu tylko trzech. Zaden z nas. Nie wiem. Jestem ju˙z chyba zm˛eczony — zmienił temat. — Co z tym Rosjaninem, który ma si˛e tu zjawi´c? — Nazywa si˛e Gorow, Michaił Gorow. — Beaumont improwizował wymijajac ˛ a˛ odpowied´z. Conway nie miał klauzuli dost˛epu. — Nie wiem o nim wiele, ale domy´slam si˛e, z˙ e w Waszyngtonie uwa˙zaja,˛ i˙z ten człowiek mo˙ze powiedzie´c im co´s o politycznych układach w Rosji. Powinien by´c teraz w drodze z Bieguna Północnego 17. — I dlatego ty tutaj jeste´s? — Mam go przeja´ ˛c i dostarczy´c do Curtis Field. Proste, prawda? — Proste!? Przez pływajace ˛ pole? — Conway przyjrzał si˛e Anglikowi uwa˙znie. — Nie podjałbym ˛ si˛e takiej wycieczki za sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy dolarów. — Skrzywił si˛e pocierajac ˛ kuleczki lodu oblepiajace ˛ mu brwi. — A wiedziałbym, co zrobi´c z taka˛ suma.˛ Wracajmy. — Czy jest tu jakie´s miejsce, gdzie mogliby´smy spokojnie porozmawia´c? Tylko we dwóch. — Laboratorium. To niedaleko. — Conway poprowadził traktem z ubitego s´niegu pomi˛edzy ocalałymi barakami. Beaumont dałby głow˛e, z˙ e mgła znowu zg˛estniała. Dałby głow˛e tak˙ze za to, z˙ e Conway miał całkowita˛ racj˛e. Barak radiostacji został rozmy´slnie podpalony. Jednak nie chciał podsyca´c napi˛ecia panujacego ˛ na wyspie i był to smutny powód, dla którego musiał zachowa´c spokój. Je˙zeli Gorow dotrze tutaj, to zabiora˛ go ze soba,˛ zostawiajac ˛ trzech naukowców na Target-5. Co do Conwaya nie miał z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci i darzył go zaufaniem, ale nie znał Rickarda. Sondeborga nie musiał zna´c. Jedno spojrzenie na specjali88
st˛e od bada´n siły przyciagania ˛ wystarczyło mu, by stwierdzi´c, z˙ e ten znajduje si˛e na skraju załamania nerwowego. Je´sli zabiora˛ stad ˛ Gorowa i odejda,˛ a tu przyjda˛ Rosjanie i zaczna˛ naciska´c, ludzie, którzy zostana˛ w bazie, nie moga˛ im nic powiedzie´c. I nie powiedza,˛ je´sli nie b˛eda˛ wiedzieli. — Odtajesz troch˛e — powiedział Conway, otwierajac ˛ drzwi baraku na ko´ncu szeregu. — Zostawiłem właczony ˛ grzejnik. Rozmiary pomieszczenia były w przybli˙zeniu takie same jak głównego baraku, w którym znale´zli si˛e po przybyciu; du˙zy pokój mierzacy ˛ około pi˛etna´scie na dwadzie´scia stóp. Wzdłu˙z s´cian stały paki z dobytkiem bazy przygotowanym do ewakuacji, tylko w jednym rogu ostał si˛e pot˛ez˙ ny stalowy statyw podtrzymuja˛ cy ogromny kołowrót. Conway wskazał podpor˛e. — T˛edy spuszczali´smy kamer˛e podwodna,˛ z˙ eby zerkna´ ˛c na morskie dno. Potem przez ten sam otwór prowadzilis´my wiercenia rdzeniowe. Masz ochot˛e zajrze´c? Conway pochylił si˛e i podwa˙zył fragment zbitej z desek posadzki pod statywem. Okazał si˛e on szeroka˛ klapa˛ i Beaumont zajrzał w czworoboczna˛ dziur˛e o przekatnej ˛ około czterech stóp. Sze´sc´ stóp ni˙zej znajdowała si˛e kolejna warstwa desek. — W razie potrzeby b˛edziemy mogli schowa´c tu Gorowa — zasugerował Conway. — B˛edzie mu cholernie zimno, ale to najlepsze, co mogłem wymy´sli´c. Beaumont popatrzył na Conwaya ponad dziura.˛ — O czym ty mówisz? — Posłuchaj, Keith, powiedziałem ci, z˙ e jestem przy zdrowych zmysłach. Od granicy mgły prowadzisz ze soba˛ dwóch ludzi przez pływajace ˛ pole lodowe. Wcze´sniej zostali´scie przetransportowani s´migłowcem. Sam mi to powiedziałe´s. Ów Gorow, który musi by´c dosy´c wa˙zna˛ osobisto´scia,˛ ucieka z radzieckiej bazy i dociera tutaj. To oznacza, z˙ e ludzie z radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa przyb˛eda˛ w s´lad za nim. Mam racj˛e? — Sam ci to powiedziałem. — Tak, ale nie powiedziałe´s mi, z˙ e moja radiostacja została zniszczona spe˙ cjalnie! Podpalili ja,˛ z˙ eby nas odizolowa´c. Zeby´ smy nie mogli zawiadomi´c Curtis Field, kiedy znajda˛ si˛e tu Rosjanie. Domy´sliłem si˛e tego teraz, gdy szli´smy od pogorzeliska. Mam racj˛e? — Co jest pod tamtymi deskami? — zapytał Beaumont. — Tak, masz racj˛e. Ale nie pu´sc´ pary z ust przy Rickardzie albo Sondeborgu. — B˛ed˛e milczał jak głaz — Conway pochylił si˛e ponownie, chwycił lin˛e przywiazan ˛ a˛ do haka i pociagn ˛ ał ˛ ja.˛ Deski odchyliły si˛e jak klapa na zawiasach ukazujac ˛ pod spodem czarna˛ pustk˛e. Conway zapalił lamp˛e i skierował w otwór mocny strumie´n s´wiatła, który zginał ˛ w nie ko´nczacej ˛ si˛e ciemno´sci. Beaumont poczuł ci˛ez˙ ka˛ wo´n soli. Na granicy jasno´sci s´ciany lodu wzniecały błyszczace ˛ iskierki. — Tam w dole jest Arktyka — powiedział Conway. — Dwie´scie stóp lodu. Niezłe miejsce na schowanie ciała. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e do tego nie dojdzie — odparł zwi˛ez´ le Beaumont.
89
˙ — To był dowcip. Zeby rozładowa´c napi˛ecie — Conway opu´scił klap˛e na złowieszczy otwór. — Prawdopodobnie zauwa˙zyłe´s, z˙ e jestem troch˛e zdenerwowany. Mo˙ze lepiej to zrozumiesz, je´sli ci powiem, z˙ e Michaił Gorow jest w sasiednim ˛ baraku.
***
Radziecki uciekinier, czołowy oceanograf Zwiazku ˛ Radzieckiego, twórca „systemu Katarzyny”, le˙zał nieprzytomny na pryczy ustawionej pod s´ciana˛ baraku. Derki, którymi opatulony był pod brod˛e, odsłaniały jedynie szkaradnie pokiereszowana˛ twarz, szerokie, na wpół uchylone wargi i g˛estwin˛e prostych ciemnych włosów odrzuconych z czoła. Gorow oddychał gło´sno. Podobnie jak Leonid Bre˙zniew, miał grube brwi, ale policzki zapadni˛ete i ziemistego koloru. — Zjawił si˛e tu pół godziny przed wami — wyja´snił Conway. — Wła´snie byłem sam przy płonacym ˛ baraku radiostacji, gdy chwiejac ˛ si˛e i potykajac ˛ wyszedł z mgły. Na poczatek ˛ zabrałem go tutaj, bo było najbli˙zej. Ironia losu, pomy´slał Beaumont, kto´s popełnił wielka˛ pomyłk˛e, podpalajac ˛ barak radiostacji, poniewa˙z to wła´snie błyszczaca ˛ pochodnia płonacego ˛ baraku pomogła im zlokalizowa´c wysp˛e. A Gorow bez watpienia ˛ skorzystał z tego samego ognistego drogowskazu. Rosjanin poruszył si˛e niespokojnie we s´nie, wymamrotał co´s, co mogło by´c dziewcz˛ecym imieniem Rachel i ponownie znieruchomiał. — Bardzo z nim z´ le? — zapytał Beaumont. — Byłe´s kiedy´s lekarzem, powiniene´s wiedzie´c. — Odmro˙zenia nie sa˛ takie gro´zne, na jakie wygladaj ˛ a.˛ Opatrzyłem niektóre blizny i s´wie˙ze rany. Nie mógł si˛e uspokoi´c, bredził i był bliski histerii, wi˛ec zaaplikowałem mu s´rodek uspokajajacy. ˛ Z tego, co mówił, wynikało, z˙ e powinienem wiedzie´c o jego przybyciu, wi˛ec zostawiłem go w spokoju. Sadziłem, ˛ z˙ e to objaw histerii. — Jak tutaj dotarł? — Najwyra´zniej szedł z saniami przez pole lodowe. — Nie jeste´s tego pewien, Matt? — zapytał Beaumont. — Niepotrzebnie zawracasz sobie głow˛e. . . — To wa˙zne! Je˙zeli jego sanie zostały gdzie´s na lodzie, a Rosjanie je znajda,˛ b˛eda˛ wiedzieli, z˙ e jest tutaj. — Rozumiem, przepraszam. Powiedział mi, z˙ e psy uciekły mu gdzie´s tu w pobli˙zu. Musiał si˛e przespa´c i niedokładnie je sp˛etał. Potem sam ciagn ˛ ał ˛ sanie i to go niemal zabiło. Gdy zobaczył w oddali blask płonacego ˛ baraku, zostawił sanie i dobrnał ˛ tu sam. — Conway wyciagn ˛ ał ˛ papierosa z paczki podsuni˛etej przez 90
Beaumonta. W chwili, gdy potarł zapałk˛e, Rosjanin poruszył si˛e ponownie. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e zostawił sanie w odległo´sci około pół mili od urwiska. Czy to z´ le? — Mogło by´c gorzej. Skad ˛ wiesz, z˙ e to on jest Michaiłem Gorowem? — Powiedział mi. . . — To jego kurtka? — Beaumont podniósł ze stołu park˛e i zaczał ˛ przeglada´ ˛ c kieszenie. — Nie przypominam sobie, z˙ eby´s miał prycz˛e w tym baraku, kiedy byłem tu ostatnio. — Nie miałem. — Conway u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — Według wersji oficjalnej, mam do wykonania tyle oblicze´n, z˙ e kiedy sko´ncz˛e, chc˛e po prostu runa´ ˛c na łó˙zko. W rzeczywisto´sci chocia˙z na kilka godzin uwalnia mnie to od towarzystwa tamtych dwóch. — Szczególnie od towarzystwa Sondeborga? — Beaumont uwa˙znie przeszukiwał portfel, rozkładajac ˛ na stole jego zawarto´sc´ . — Szczególnie od towarzystwa Sondeborga. Szybko si˛e denerwuje. A to z kolei wyprowadza z równowagi Rickarda. Panika jest po´sród ludzkich dolegliwo´sci najbardziej zara´zliwa˛ choroba.˛ Czy naprawd˛e musisz przeglada´ ˛ c jego rzeczy osobiste? — zapytał Conway nieco rozdra˙zniony. — Tak! Ta karta potwierdza, z˙ e jest on Michaiłem Gorowem — odparł sceptycznie Beaumont. — Problem w tym, z˙ e nie mamy jego zdj˛ecia. Mówił co´s o pos´cigu? — Nie. Ucichł zaraz po tym, jak wsadziłem go do łó˙zka. Sadz˛ ˛ e, z˙ e zrobił si˛e podejrzliwy, poniewa˙z nic o nim nie wiedziałem. Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której umie´sciłem go w tym baraku. Chciałem go ukry´c. — Beaumont popatrzył na niego przez chwil˛e nic nie mówiac. ˛ Przeszukiwał teraz wilgotna˛ park˛e Rosjanina. W pobli˙zu grzejnika właczonego ˛ przez Conwaya s´nieg stopił si˛e na futrze. — Pozostali nie wiedza,˛ z˙ e on tu jest — ciagn ˛ ał ˛ Conway. — Powiedział wystarczajaco ˛ du˙zo, z˙ ebym si˛e zorientował, i˙z jest uciekinierem. Odgadłem te˙z, z˙ e ludzie z radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa moga˛ by´c na jego tropie. Nie chc˛e spowodowa´c wi˛ekszej paniki, ni˙z ta, z która˛ ju˙z mam do czynienia. — Conway przerwał. — I gdybym musiał go ukry´c, nie miałbym z˙ adnej gwarancji, z˙ e Sondeborg b˛edzie trzymał j˛ezyk za z˛ebami. Beaumont popatrzył na Amerykanina z niespodziewanym szacunkiem. — To było rozsadne ˛ posuni˛ecie, Matt. Bardzo rozsadne. ˛ Je˙zeli Rosjanie naprawd˛e si˛e tu pojawia,˛ mo˙ze okaza´c si˛e bardzo pomocne. Mo˙zliwe, z˙ e b˛edziemy zmuszeni schowa´c Gorowa w tej dziurze lada moment. . . — Nie miałem na my´sli z˙ ywego człowieka — zaprotestował Conway. — Mówiłem ci ju˙z, to był tylko dowcip. Na Boga, gdyby´s go tam wsadził, zamarzłby na s´mier´c. — Je´sli go opatulimy porzadnie, ˛ jak kokon, to nie. I wsadzimy razem z nim niewielki grzejnik. Nie b˛edzie tam zbyt długo. Tylko tyle, ile czasu Rosjanie b˛eda˛ przeszukiwali baz˛e. 91
— Przeszukiwali baz˛e! — Conway był oburzony. — Nie moga˛ tego zrobi´c. Nad tym miejscem powiewa ameryka´nska flaga. . . Z jednej z gł˛ebokich kieszeni parki Beaumont wydobył długa˛ tub˛e, mierza˛ ca˛ około stopy długo´sci i dosy´c ci˛ez˙ ka.˛ — Matt, niezupełnie mnie zrozumiałe´s. I to jest jeszcze jedna sprawa, o której nie powinni wiedzie´c tamci dwaj. Jestes´my całkowicie odizolowani, odci˛eci od s´wiata. Nie przyleci tu z˙ aden samolot, bo nie znajdzie nas we mgle. Radionadajnik został unieszkodliwiony. Je˙zeli wszyscy mieszka´ncy stacji rozpłyna˛ si˛e teraz w powietrzu, nikt nigdy nie zdoła udowodni´c, co si˛e wydarzyło naprawd˛e. Conway osunał ˛ si˛e powoli na twarde drewniane krzesło i popatrzył na Beaumonta. — I kto tu teraz panikuje? — zapytał z wymuszonym u´smiechem. — W rzeczywisto´sci sam nie wierzysz w to, co mówisz. Nie o´smieliliby si˛e. . . — Wyja´snijmy to sobie — odparł chłodno Beaumont. — Takie działanie nie b˛edzie wymagało z˙ adnej s´miało´sci, jedynie odrobiny bezwzgl˛edno´sci. Załó˙zmy, ´ znych Kotów został znaleziony na polu lodowym zaz˙ e jeden z waszych Snie˙ ledwie kilka mil stad, ˛ z pustym zbiornikiem paliwa. Gdy mgła si˛e podniesie i kto´s wreszcie przyleci na Target-5, znajdzie pusta˛ baz˛e, spalony barak radio´ znego Kota na lodzie. Jaki wniosek wyciagnie? stacji i Snie˙ ˛ Gdy zostali´scie odci˛eci przez mgł˛e, ogarn˛eła was panika. Tym wi˛eksza, z˙ e stracili´scie jedyna˛ mo˙zliwo´sc´ nawiazania ˛ kontaktu ze stałym ladem. ˛ Próbowali´scie wi˛ec wydosta´c si˛e stad ˛ o własnych siłach. Gdy zabrakło wam paliwa, usiłowali´scie wróci´c na wysp˛e, a po drodze wam si˛e co´s przydarzyło. Niespodziewanie otworzył si˛e kanał, zasypały was bloki lodowe spadajace ˛ z torosu. . . — To straszne — zaprotestował Conway. — Roztaczasz przede mna˛ wizj˛e morderstwa z premedytacja.˛ . . — Chc˛e, z˙ eby´s był przygotowany na najgorsze, Matt — odparł spokojnie Beaumont. — Roztaczam przed toba˛ wizj˛e działa´n radzieckiej Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa.
***
— Kiedy ruszamy? Langer zadał to pytanie umie´sciwszy psy w baraku znajdujacym ˛ si˛e naprzeciwko głównego budynku. Przygotowania do ewakuacji były ju˙z mocno zaawansowane i w zwiazku ˛ z tym co najmniej połowa baraków na wyspie s´wieciła pustkami. Wzdłu˙z s´cian pomieszczenia, które wybrali dla psów, stały skrzynie zapełnione ekwipunkiem, oczekujace ˛ na samolot, który powinien si˛e zjawi´c za dziesi˛ec´ dni. 92
— Jak tylko Gorow b˛edzie zdolny do wymarszu. W razie niebezpiecze´nstwa wcze´sniej. A to bardzo prawdopodobne — odparł Beaumont. Langer właczył ˛ grzejnik, który przyniósł ze soba˛ i spojrzał skrzywiony w gór˛e. — Spodziewamy si˛e towarzystwa? Niesympatycznego? — Ju˙z raz tu byli. Wtedy, gdy podpalili barak radiostacji. Sadz˛ ˛ e, z˙ e nadal sa˛ bardzo blisko. Horst, jak ju˙z tu troch˛e uporzadkujesz, ˛ chc˛e, z˙ eby´s odpakował nadajnik i wysłał nieszyfrowana˛ wiadomo´sc´ do Curtis Field: Radiostacja Target-5 wyeliminowana. Sabota˙z. Powtórz słowo „sabota˙z” kilka razy, potem nadaj sygnał ko´ncowy i zapakuj nadajnik z powrotem. Langer poklepał s´piacego ˛ Bismarcka. Pies uchylił jedno zamglone s´lepie i zamknał ˛ je na powrót. — To znaczy, z˙ e mam nie czeka´c na potwierdzenie przyj˛ecia? — Ta wiadomo´sc´ nie jest przeznaczona dla Curtis Field. Wysyłamy ja˛ do radzieckich zespołów monitorujacych ˛ na Biegunie Północnym 17. — Czy nie zechciałby´s wyja´sni´c mi tego zadziwiajacego ˛ polecenia? — spytał Langer. — Tak tylko, z˙ ebym mniej wi˛ecej orientował si˛e, co robi˛e i co si˛e dzieje? — Pó´zniej. Kiedy sko´nczysz nadawa´c, chc˛e, z˙ eby´s na zmian˛e z Samem pilnował baraku, w którym jest Gorow. Je´sli b˛eda˛ jakie´s kłopoty, wystrzel raz w powietrze. Kiedy Sam b˛edzie na warcie, spróbuj si˛e przespa´c. — Tobie te˙z przydałoby si˛e troch˛e snu — zauwa˙zył Langer. — Przeszli´smy swoje na tej dryfujacej ˛ krze. Ale mog˛e zapomnie´c o s´nie, je˙zeli b˛edzie to oznaczało, z˙ e szybciej si˛e stad ˛ wyniesiemy. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. Wiesz, ci trzej osobnicy sa˛ na granicy histerii. — I dlatego musimy si˛e z nimi delikatnie obchodzi´c — ostrzegł Beaumont. Wyszedł z baraku zagł˛ebiajac ˛ si˛e w mro´zna˛ noc, a gdy zamknał ˛ za soba˛ drzwi, uczucie lodowatego zimna spot˛egowało si˛e. W zasi˛egu wzroku miał tylko niewyra´zne zarysy głównego budynku, który znajdował si˛e zaledwie sze´sc´ stóp od niego, odgrodzony biegnacym ˛ mi˛edzy dwoma rz˛edami baraków traktem ubitego s´niegu. Mgła zg˛estniała znowu i zdawała si˛e intensywnie´c z sekundy na sekund˛e. Stał i uwa˙znie słuchał. W pobli˙zu rozró˙znił ciche buczenie generatora, zapewniajacego ˛ o´swietlenie Target-5. Du˙zo dalej słyszał co´s innego, stłumione zgrzytanie i pomruki pływajacego ˛ pola lodowego okalajacego ˛ wysp˛e. Gdy Target-5 p˛eknie pod jego niewyobra˙zalnie silnym naporem, katastrofa nastapi ˛ bardzo szybko. Pojawia˛ si˛e szczeliny i p˛ekni˛ecia. Rozszerza˛ si˛e w kanały, które z kolei otworza˛ bezdenne przepa´scie. A˙z wreszcie cała wyspa podda si˛e po trzydziestu latach bezustannej walki z naporem pływajacego ˛ pola lodowego. Jednak to nie wyspa wzbudzała obawy Beaumonta, lecz to, co si˛e na niej znajdowało. Co poruszało si˛e w ciemno´sci, poza zasi˛egiem wzroku, wewnatrz ˛ g˛estej, skł˛ebionej mgły oblepiajacej ˛ wszystko dookoła. Popatrzył w kierunku wzgórza, którego nie mógł dojrze´c, tego wysokiego na czterdzie´sci stóp, zadziwiajacego ˛ zjawiska, które uwi˛eziło kamienie płynac ˛ wraz z nimi po morzu, setki mil od najbli˙zszego wybrze˙za. Oczy piekły go od mrozu. Horst miał racj˛e, był cholernie 93
zm˛eczony. Przeciał ˛ „ulic˛e”, otworzył drzwi głównego budynku i zawołał Graysona. Czekał na zewnatrz, ˛ a˙z tamten wło˙zy swoja˛ park˛e. Amerykanin, jak zwykle, nie zadał ani jednego pytania, póki Beaumont nie sko´nczył wyja´snia´c mu sprawy Gorowa. Odezwał si˛e tylko raz, przewieszajac ˛ karabin przez rami˛e i ruszajac ˛ w poprzek traktu. — B˛eda˛ kłopoty. Utopiłbym ch˛etnie tego Sondeborga w najbli˙zszym kanale. Beaumont wszedł do baraku, zaniknał ˛ za soba˛ drzwi i zesztywniał. Z zewnatrz ˛ słyszał podniesione głosy, lecz teraz kłócacy ˛ si˛e z Conwayem Sondeborg ju˙z krzyczał. — Nie mo˙zemy połaczy´ ˛ c si˛e z ladem ˛ przez spalony nadajnik — wrzeszczał. — A je˙zeli wyspa zacznie si˛e rozłamywa´c, zanim przyleci samolot? Jeste´smy w pułapce! Specjalista od siły przyciagania, ˛ m˛ez˙ czyzna o szczupłej twarzy, zamilkł na widok wchodzacego ˛ Beaumonta. Pod przeciwległa˛ s´ciana˛ znajdowały si˛e dwie pi˛etrowe prycze. Jeff Rickard, operator radiostacji, siedział na ni˙zszym łó˙zku jednej z nich z˙ ujac ˛ zapałk˛e i obserwujac ˛ Sondeborga. Conway opierał si˛e o stół ustawiony na s´rodku pomieszczenia, z r˛ekami zało˙zonymi na piersiach i twarza˛ zaczerwieniona˛ rumie´ncem, który na pewno nie miał nic wspólnego z temperatura˛ panujac ˛ a˛ w pomieszczeniu. — Harv, na lito´sc´ boska,˛ id´z, zdrzemnij si˛e troch˛e — mruknał ˛ Rickard. — Mamy. towarzystwo, wi˛ec mo˙ze przestaniemy wywleka´c wszystkie brudy. Radiotelegrafista, pogodny m˛ez˙ czyzna o kr˛econych czarnych włosach, miał trzydzie´sci dwa lata. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, by złapa´c koleg˛e za rami˛e. Sondeborg usunał ˛ si˛e i spojrzał nie˙zyczliwie na Beaumonta. — Po co tu przyszli´scie? — zapytał. — Ju˙z ci mówiłem — wyja´snił cierpliwie Beaumont. — Nasz s´migłowiec rozbił si˛e na lodzie i mieli´smy du˙zo szcz˛es´cia, z˙ e udało nam si˛e. . . — Gówno prawda! Do cholery! Nie wierz˛e w ani jedno słowo! — Przykro mi to słysze´c – w głosie Beaumonta zabrzmiała uszczypliwa nutka. Postawił karabin w kacie, ˛ zdjał ˛ park˛e i poło˙zył ja˛ na stole. — Chyba co´s piłe´s, prawda? — Nie była to specjalnie błyskotliwa dedukcja, poniewa˙z smród alkoholu wydobywajacy ˛ si˛e wraz z oddechem specjalisty od siły cia˙ ˛zenia czu´c było na odległo´sc´ sze´sciu stóp. — Ma tu gdzie´s butelk˛e — poinformował Beaumonta Conway. — Nie mog˛e jej znale´zc´ . Ale mog˛e powiedzie´c, z˙ e to jest jego ostatnia wyprawa arktyczna. — Bracie, i ty mi to mówisz! — Sondeborg wykrzywił si˛e szyderczo. — Kiedy ju˙z wsiad˛ ˛ e do samolotu, jedyny lód, jaki kiedykolwiek zobacz˛e, b˛edzie w barze. — Gdzie bez watpienia ˛ sp˛edzisz reszt˛e swego z˙ ycia — zło´sliwie zauwa˙zył Beaumont.
94
Co´s si˛e załamało w Sondeborgu. Pochylił si˛e, chwycił oskard le˙zacy ˛ pod stołem — niewielkie, por˛eczne narz˛edzie, i wyprostował si˛e powoli, mierzac ˛ Beaumonta spojrzeniem przepełnionym s´lepa˛ furia.˛ — Odłó˙z to! — rozkazał ostro Conway. — Ten wielgachny Angliczyna za du˙zo sobie pozwala — wycedził Sondeborg wysuwajac ˛ przed siebie prawa˛ stop˛e. — Zosta´n na miejscu, Rickard — ostrzegł Beaumont. — Zdaje si˛e, z˙ e nie jestem tu specjalnie lubiany — ciagn ˛ ał ˛ biorac ˛ ze stołu park˛e. — Nie chc˛e by´c przyczyna˛ kłopotów, Conway — dorzucił — pójd˛e do innego baraku. — Chwycił park˛e tak, jakby miał zamiar ja˛ zało˙zy´c, obserwowany przez tracacego ˛ pewno´sc´ Sondeborga. Nagle zrobił szybki zwrot i, jak matador mulet˛e, zarzucił kurtk˛e na prawe rami˛e Sondeborga. Ten zaczał ˛ wymachiwa´c r˛eka,˛ by wyswobodzi´c oskard i wówczas Beaumont uderzył go. Uderzył krótkim, ostrym ciosem, który odrzucił Sondeborga w tył, a˙z na łó˙zko. Specjalista od siły cia˙ ˛zenia zatoczył si˛e, upadł połowa˛ ciała na prycz˛e i osunał ˛ nieprzytomny na podłog˛e. — Obejrzyj go — mruknał ˛ Beaumont. — Jak szybko odzyska przytomno´sc´ ? Conway pochylił si˛e nad Sondeborgiem i zbadał go pospiesznie, potem powiedział: — Jest sztywny. Po tym, co wypił, b˛edzie w takim stanie przez kilka godzin. . . — Mo˙zemy go stad ˛ zabra´c? Do innego baraku. — W sasiednim ˛ sa˛ dwie prycze. . . — Chc˛e, z˙ eby si˛e tam znalazł — powiedział szorstko Beaumont. — Chc˛e te˙z, z˙ eby został zwiazany. ˛ — Zwiazany? ˛ — powtórzył Conway ze zdumieniem. — Zwiazany. ˛ — Beaumont podniósł z podłogi oskard. — Człowiek, który jest zdolny zaatakowa´c drugiego czym´s takim, musi zosta´c pozbawiony swobody ruchów i zamkni˛ety na klucz. — Conway otworzył usta chcac ˛ co´s powiedzie´c, lecz Rickard pozbierał ju˙z Sondeborga z podłogi i przerzucił go sobie przez rami˛e. — Mam swoje powody — powiedział zwi˛ez´ le Beaumont — wi˛ec zamknij drzwi na klucz. — Podszedł do wysokiego kredensu stojacego ˛ pod s´ciana,˛ si˛egnał ˛ na jego szczyt i wział ˛ co´s w r˛ek˛e. Conway przygladał ˛ si˛e z niedowierzaniem przedmiotowi, który Beaumont ustawił na stole. — A wi˛ec tam była. — Jestem wy˙zszy od was — wyja´snił Beaumont. — Zobaczyłem to od razu, gdy tu wszedłem. Sa˛ tam jeszcze dwie. — Skad ˛ on to ma, do diabła? — Conway wział ˛ ze stołu flaszk˛e i przygladał ˛ si˛e jej z bliska, nie mogac ˛ uwierzy´c własnym oczom. Trzymał w r˛eku butelk˛e radzieckiej wódki. — Nie mógł tego dosta´c od Mi´nskiego. On jest niewinny. To szef Bieguna Północnego 17. Bywał tu czasami, z˙ eby zobaczy´c, jak nam si˛e wiedzie. ˙ — Zeby zdoby´c informacje — poprawił go Beaumont. — Rosjanie zbieraja˛ szczegółowe dane na temat ka˙zdej bazy ameryka´nskiej w Arktyce. To powszech95
nie wiadome. Mi´nski dostawał informacje od Sondeborga w zamian za alkohol, którego nie pozwalałe´s mu mie´c. Teraz mo˙ze zgodzisz si˛e ze mna,˛ z˙ e trzeba go zamkna´ ˛c na klucz?
***
— Martwi mnie ten sygnał — stwierdził Dawes. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e jeste´smy w krytycznej sytuacji. Wysyłam samolot na Target-5. ˙ — Ale˙z tam ciagle ˛ jest mgła — zaprotestował Adams. — Zaden samolot nie zdoła wyladowa´ ˛ c. — Ten sygnał radiowy oznacza, z˙ e barak z radiostacja˛ został spalony. U˙zyli słowa sabota˙z. Zaczekamy na przeja´snienie i wysyłam transport. Poleci Ridgeway. — A jak wyladuje? ˛ — Nie wiem — przyznał Dawes. — Ale je˙zeli ktokolwiek mo˙ze tego dokona´c, to wła´snie Ridgeway. Ladował ˛ na Target-5 ju˙z pi˛ec´ razy, w ró˙znych cz˛es´ciach Arktyki i jest najlepszym cywilnym pilotem w promieniu kilkudziesi˛eciu tysi˛ecy mil. Wydaj rozkazy Fullerowi. — Nie podoba mi si˛e to — stwierdził Adams, podnoszac ˛ słuchawk˛e telefonu, by porozumie´c si˛e z kontrolerem lotniska. — Ridgewayowi te˙z si˛e nie spodoba — odparł Dawes.
***
— Nadałem wiadomo´sc´ — poinformował Beaumonta Langer, zatrzaskujac ˛ drzwi. Rozejrzał si˛e po baraku. — Gdzie wszyscy? — Kłada˛ Sondeborga do łó˙zka. Po tym, jak go u´spiłem — opowiedział Langerowi, co si˛e wydarzyło. — Nie sadz˛ ˛ e, by ktokolwiek si˛e zorientował, z˙ e to ja sprowokowałem Sondeborga do bójki. Oczyszczam teren. — Zastanawiasz si˛e, czy przyjda˛ Rosjanie? — Langer rzucił park˛e na kurtk˛e Beaumonta le˙zac ˛ a˛ na stole. — Bo˙ze, jak zimno. Lepiej b˛edzie, je´sli zmieni˛e Sama za kilka minut. — Nie zastanawiam si˛e, czy przyjda.˛ Jestem tego pewien — odparł Beaumont stanowczo. — Nie wiem tylko, czy zjawia˛ si˛e przed, czy po naszym odej´sciu. Je˙zeli przed, nie chc˛e dopu´sci´c do tego, z˙ eby mogli zadawa´c pytania takiemu wymoczkowi jak Sondeborg — wskazał butelk˛e wódki stojac ˛ a˛ na stole. — Szczegól-
96
nie, z˙ e był ju˙z ich informatorem. Powiedział im, w którym baraku jest radiostacja. — Tego nie musiał im nikt mówi´c. Z daleka wida´c maszt. Beaumont pochylił si˛e nad stołem i nalał z termosu kawy przygotowanej przez Conwaya. — Wlej w siebie troch˛e tego. A jednak potrzebowali informacji, z˙ e nikt tam nie nocuje. W niektórych bazach arktycznych operator ma prycz˛e w baraku radiostacji, z˙ eby mógł cały czas czuwa´c przy aparacie. Tutaj nie jest to konieczne. Rickard zagladał ˛ do baraku jedynie wtedy, kiedy sam miał zamiar u˙zywa´c nadajnika. — Beaumont szturchnał ˛ palcem metalowe tuby długo´sci dwóch stóp ka˙zda, le˙zace ˛ na stole. — Poznajesz je? — Dwadzie´scia pi˛ec´ tysi˛ecy lat historii wewnatrz ˛ ka˙zdej z nich — Langer uniósł jedna˛ z tub i obejrzał ja˛ niedbale. — Czego to ludzie nie wymy´sla.˛ Mocuje si˛e ja˛ na ko´ncu s´widra i prowadzi w dno morskie na gł˛eboko´sc´ dziesi˛eciu tysi˛ecy stóp, a potem wyciaga ˛ z napełnionym rdzeniem. Wysyła si˛e pusta˛ tub˛e, która wraca napełniona próbka˛ morskiego dna. Warstwy geologiczne zgromadzone pod dnem morza przez tysiace ˛ lat zostały solidnie sprasowane przez ci˛ez˙ ar wody, wi˛ec wykorzystali´smy to. Dwadzie´scia pi˛ec´ tysi˛ecy lat, a mo˙zesz je nosi´c w kieszeni. — To wła´snie zrobił Gorow. Widzisz jaka´ ˛s ró˙znic˛e mi˛edzy nimi? Langer obejrzał tuby dokładniej. Obie były skorodowane i poprzecierane w trakcie długiej podmorskiej podró˙zy, jaka˛ odbyły, przez s´wider wpychajacy ˛ je w morskie dno. Obie tak˙ze zawierały próbki. — Zostały napełnione stosunkowo niedawno — odparł Langer — tak jak i te — skinał ˛ w kierunku bogatej kolekcji tub, która˛ Conway uło˙zył na szczycie skrzyni. — Ta nale˙zy do Gorowa — Beaumont wysunał ˛ rdze´n i za pomoca˛ scyzoryka podwa˙zył jego koniec. Gdy uniósł do góry koniec tuby, spora cz˛es´c´ , długo´sci około trzech cali, spadła mu na dło´n. Kiedy potrzasn ˛ ał ˛ tuba,˛ rdze´n na drugim ko´ncu pozostał na miejscu, za to od strony naruszonego ko´nca wypadło co´s błyszcza˛ cego i ciasno zwini˛etego. Mrugnał ˛ porozumiewawczo do Langera, ogladaj ˛ ac ˛ pod s´wiatło rolk˛e 35-milimetrowego filmu. — A to jest, je´sli si˛e nie myl˛e, mikrofilm z „mapami Katarzyny”. — Mój Bo˙ze. . . — No wła´snie. Mam w r˛eku kopi˛e całego radzieckiego systemu podwodnego naprowadzania na terenach arktycznych — Beaumont zrolował film, wsunał ˛ go na powrót do tuby, umie´scił na ko´ncu kawałek rdzenia. — Tak wi˛ec, je´sli nawet stracimy Gorowa, ciagle ˛ jeszcze b˛edziemy mieli to. — Kiedy si˛e obudzi, od razu zauwa˙zy, z˙ e znikn˛eła — przestrzegł Langer. — Gdybym był na jego miejscu, po przebudzeniu sprawdziłbym, czy jest tam, gdzie była. — No to pozwolimy mu by´c szcz˛es´liwym i wsadzimy ja˛ z powrotem do kieszeni jego parki — Beaumont podniósł ze stołu druga˛ tub˛e, nast˛epnie spojrzał na zegarek. Pierwsza w nocy czasu lokalnego. — Schowaj ja˛ z powrotem, gdy b˛e97
dziesz szedł zmieni´c Sama. A ja teraz poszukam jakiego´s łó˙zka, zanim zasn˛e na stojaco. ˛ Zda˙ ˛zył tylko zdja´ ˛c buty i uło˙zy´c si˛e na pryczy, gdy drzwi otworzyły si˛e z trzaskiem. Wrócił Langer. — Zdaje si˛e, z˙ e Rosjanie sa˛ tutaj. Sam słyszał silniki.
***
Sybirak dotarł z Bieguna Północnego 17 do wschodniego kra´nca mgły na pokładzie s´migłowca. Tam zamienił dotychczasowy s´rodek transportu na oczekuja˛ ´ cego go Snie˙znego Kota, wehikuł zostawiajacy ˛ za soba˛ przedziwne s´lady, w Arktyce u˙zywany do krótkodystansowych wycieczek. Pojazd posuwał si˛e na czterech gasienicach: ˛ dwóch przednich, które unosiły szoferk˛e i dwóch tylnych podtrzymujacych ˛ kabin˛e podobna˛ do tych, jakie maja˛ samochody ci˛ez˙ arowe. — Powinni´smy dotrze´c do ameryka´nskiej stacji około pierwszej — obwie´scił ´ znego Kota. Kramer, sadowiac ˛ si˛e obok Papanina, który przejał ˛ rol˛e kierowcy Snie˙ — Czyli, według naszych szacunków, w tym samym czasie, co Gorow, je˙zeli miał naprawd˛e du˙zo szcz˛es´cia. Pomimo mgły nie mieli z˙ adnych trudno´sci ze zlokalizowaniem lodowej wyspy. Oddział słu˙zby bezpiecze´nstwa, który wcze´sniej odwiedził Target-5, umie´scił na szczycie wzgórza w pobli˙zu obozu Conwaya urzadzenie ˛ elektroniczne, którego druga˛ cz˛es´c´ trzymał w r˛ekach Kramer i które prowadziło ich prosto do celu. Jednak była to przera´zliwie zimna wycieczka i Kramer trzasł ˛ si˛e jak osika, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Tak samo zreszta,˛ jak uzbrojeni m˛ez˙ czy´zni stłoczeni w kabinie za szoferka.˛ Omin˛eli s´nie˙zna˛ ramp˛e, która pozwoliłaby im wjecha´c bezpo´srednio na wy´ znego Kota na polu polarnym i pozostała˛ cz˛es´c´ drogi pokonali sp˛e. Zostawili Snie˙ pieszo. Jak w partii szachów rozgrywanej przez mistrza, tak i tutaj wszystko zostało przewidziane. Po dotarciu do urwiska, by pokona´c wysoka˛ na dwadzie´scia stóp przeszkod˛e, skorzystali ze specjalnego wyposa˙zenia przeznaczonego do wspinaczek. Gdy wdrapali si˛e na szczyt, Kramer uruchomił swoje pudełeczko i poprowadził przez mgł˛e na wzgórze upstrzone okraglakami. ˛ Tam kapry´sny kompas wskazał im pomoc, czyli kierunek, gdzie znajdowała si˛e grupa baraków. — Co´s tu jest nie tak — szepnał ˛ Papanin, gdy zszedł po zboczu wzgórza i nie znalazł nic. Co´s było nie tak. Od czasu, gdy zrobiono ostatnie powietrzne zdj˛ecie Target-5, zanim jeszcze baz˛e okryła mgła, wyspa obróciła si˛e o kilka stopni i tylko wielkiemu szcz˛es´ciu zawdzi˛eczał Sybirak fakt, z˙ e natknał ˛ si˛e na jeden z pustych baraków, zanim zorientował si˛e, z˙ e w ogóle jest w ameryka´nskiej bazie. W kilka minut pó´z98
niej, potykajac ˛ si˛e i bładz ˛ ac ˛ jak s´lepiec, odnalazł główny budynek, który był teraz, nawet na zewnatrz, ˛ rz˛esi´scie o´swietlony. Zastukał w drzwi dłonia˛ w r˛ekawicy, krzyknał ˛ po angielsku i wszedł do s´rodka. Posługiwał si˛e płynnie j˛ezykiem angielskim. Nauczył si˛e go w laboratorium j˛ezykowym w Charkowie na Ukrainie, szlifował w trakcie długich konwersacji z Guyem Burgesem w Moskwie, je˙zeli angielski zdrajca był akurat na tyle trze´zwy, by wyra´znie mówi´c. Nast˛epnie wi˛eksza˛ cz˛es´c´ roku 1967 sp˛edził w jednym z radzieckich konsulatów na południowym zachodzie Stanów Zjednoczonych. W jednym z konsulatów, których jedynym celem i zadaniem uzasadniajacym ˛ wydatki zwiazane ˛ z ich utrzymaniem było szpiegostwo. Jasne s´wiatła o´slepiły wychodzacego ˛ z mgły Papanina. Podniósł dło´n, by przesłoni´c oczy i dostrzegł trzech m˛ez˙ czyzn znajdujacych ˛ si˛e w baraku. Liczba zgadzała si˛e z tym, co Mi´nski mówił na temat stałej załogi Target-5 czekajacej ˛ na ewakuacj˛e. Pot˛ez˙ ny m˛ez˙ czyzna siedział na pryczy czyszczac ˛ karabin wycelowany w drzwi. Inny, nieco ni˙zszy, o pi˛eknych czarnych włosach, tak˙ze koło trzydziestki, stał bli˙zej wej´scia, z karabinem przewieszonym przez rami˛e, trzymajac ˛ w drugim r˛eku naoliwiony gałgan. Najstarszy z nich, majacy ˛ około pi˛ec´ dziesiatki, ˛ siedział pochylony nad stołem, z zało˙zonymi r˛ekoma i wyrazem napi˛ecia w oczach. — Wejd´z i zaniknij te cholerne drzwi — warknał ˛ ten wielki. Karabin uniósł si˛e odrobin˛e. — Nie! Tylko ty! Inni moga˛ zaczeka´c na zewnatrz. ˛ Stojace ˛ za Papaninem okutane w futra postacie, wszystkie co najmniej o stop˛e ni˙zsze od pot˛ez˙ nego Sybiraka, niewyra´znie majaczyły we mgle. Wszedł do s´rodka i skierował wzrok na m˛ez˙ czyzn˛e siedzacego ˛ na pryczy. — Jestem z Bieguna Północnego 17. . . — Powiedziałem, zamknij drzwi — powtórzył spokojnie wielkolud. — Doktor Kramer powinien by´c przy tym obecny — nalegał Papanin. — Chce was ostrzec przed czym´s bardzo powa˙znym. — W porzadku, ˛ Kramer mo˙ze wej´sc´ . Reszta czeka na zewnatrz. ˛ — Jest bardzo zimno. . . — Nikt was tu nie zapraszał. Papanin skrzywił si˛e i poczuł, z˙ e zaczyna ogarnia´c go zło´sc´ . Kramer dołaczył ˛ do niego, przepchnawszy ˛ si˛e mi˛edzy pozostałymi. M˛ez˙ czyzna z ładnymi włosami — i z karabinem — zatrzasnał ˛ drzwi przed nosem ludziom stojacym ˛ na zewnatrz ˛ i zaryglował je energicznie. Przykre skrzypienie rygla podziałało wszystkim na nerwy. Papanin rozejrzał si˛e szybko po baraku, szukajac ˛ oznak obecno´sci Gorowa na terenie stacji. Zobaczył rdzenie próbek poukładane na jednej z pak, le˙zacy ˛ obok nich oskard, kolejne paki pod s´cianami, termos i fili˙zanki na stole, o który opierał si˛e najstarszy z m˛ez˙ czyzn. Papanin był wystarczajaco ˛ wysoki, by dostrzec dwie pozostałe butelki wódki na szczycie kredensu. Nie wiedział jedynie, z˙ e zostały ju˙z znalezione. Sybirak zdjał ˛ wilgotna˛ park˛e i zarzucił ja˛ na oparcie krzesła. — Nazywam si˛e Wasilij — wyja´snił, nadal lustrujac ˛ wn˛etrze baraku. — Je99
stem oficerem administracyjnym radzieckich stacji badawczych, w tym równie˙z waszych sasiadów, ˛ Bieguna Północnego 17. Doktor Kramer pełni tam funkcj˛e oficera medycznego. Czy nie macie jakich´s kłopotów? — zapytał. — A powinni´smy mie´c? — spytał Beaumont. — Czułem dziwny zapach, idac ˛ przez mgł˛e, jakby si˛e co´s paliło. . . — Spłon˛eła nasza radiostacja — wybuchnał ˛ Conway. — Została doszcz˛etnie spalona. O takie kłopoty wam chodzi? Beaumont pogratulował Conwayowi w duchu. Amerykanin zareagował dokładnie tak, jak mu to sugerował, dał mu mo˙zliwo´sc´ wytracenia ˛ Sybiraka z równowagi. — To do´sc´ powa˙zny kłopot, Wasilij. Wysłali´smy wiadomo´sc´ na Grenlandi˛e, okre´slajac ˛ to jako sabota˙z. Kto´s b˛edzie musiał odpowiedzie´c na wiele kłopotliwych pyta´n. — Wysłali´scie wiadomo´sc´ o podpaleniu? — W głosie Papanina dało si˛e wyczu´c niedowierzanie. Ci ludzie musza˛ mie´c ptasie mó˙zd˙zki. — Mo˙zesz mi powiedzie´c, jak to mo˙zliwe przy pomocy spalonego nadajnika? — U˙zywa si˛e do tego nadajnika zapasowego — poinformował go Beaumont lakonicznie. — Zawsze mamy co najmniej jeden. Czy wam w radzieckich bazach pozwalaja˛ mie´c tylko jedna˛ radiostacj˛e? Wyobra˙zam sobie, z˙ e nasz zwyczaj jest przejawem ekstrawagancji systemu kapitalistycznego. Nawiasem mówiac ˛ — cia˛ gnał ˛ — jak tylko wrócicie, wasz zespół monitorujacy ˛ na Biegunie Północnym 17 poinformuje was o tej wiadomo´sci. Beaumont przerwał, zastanawiajac ˛ si˛e, czy niedługo jego polisa ubezpieczeniowa zostanie komu´s wypłacona. Najwyra´zniej Sybirak nie wiedział jeszcze o przesłanym sygnale. B˛edzie si˛e wahał z podj˛eciem ostatecznych decyzji tak długo, jak długo b˛edzie wierzył, i˙z Grenlandia jest poinformowana o bardzo dziwnym wydarzeniu na Target-5. To było wszystko, na co liczył Beaumont. Wahanie. Opó´znienie, dajace ˛ czas na zabranie Gorowa daleko stad. ˛ — Zespół monitorujacy? ˛ — powtórzył głucho Papanin. — Och, daj spokój! — Beaumont wstał i dwóch m˛ez˙ czyzn stojacych ˛ twarza˛ w twarz zdawało si˛e całkowicie wypełnia´c przestrze´n baraku. — Zespół monitorujacy! ˛ Ka˙zdy wie, z˙ e macie takie urzadzenia ˛ na terenie całej Arktyki i za ich pomoca˛ odczytujecie nasze sygnały. To normalna procedura, Wasilij, wi˛ec po co robi´c z niej wielka˛ tajemnic˛e? Conway wsadził w kieszenie spodni obie r˛ece, by ukry´c fakt, z˙ e były zupełnie mokre. Beaumont spacerował po cienkiej linie i łatwo mógł spa´sc´ . Tu˙z za s´ciana˛ czekało kilkunastu uzbrojonych m˛ez˙ czyzn i nikt nigdy nie dowiedziałby si˛e, co si˛e stało na osłoni˛etej mgła˛ Target-5. Wcia˙ ˛z był pełen watpliwo´ ˛ sci, czy Anglik zdoła oszuka´c Rosjanina. Był przera˙zajaco ˛ s´wiadomy, i˙z Gorow tkwił w ukryciu tylko o kilka jardów od miejsca, gdzie stali. — Przybyłem tu, z˙ eby rozmawia´c o czym´s innym — warknał ˛ Papanin. — Obawiam si˛e, z˙ e jeden z naszych ludzi mo˙ze by´c odpowiedzialny za spalenie wa100
szego baraku — kontynuował niemal skruszonym tonem. — To znaczy, z˙ e trzeba przeprowadzi´c s´ledztwo — stwierdził Beaumont bez osłonek. — Waszyngton zna ju˙z spraw˛e. Mo˙zesz sobie wyobrazi´c, jak zareagowali na słowo sabota˙z! — Je˙zeli wolno by mi było wyja´sni´c rzecz do ko´nca. . . — Mo˙zliwe, z˙ e jutro dotrze to do s´wiatowych s´rodków masowego przekazu. Rosjanie atakuja˛ stacj˛e badawcza˛ Stanów Zjednoczonych. — To niedorzeczne! — Kup sobie jutrzejsza˛ pras˛e i przeczytaj. Po raz pierwszy od wielu lat Papanin czuł si˛e pokonany. Je˙zeli sygnał został ˙ rzeczywi´scie nadany, b˛edzie musiał post˛epowa´c bardzo ostro˙znie. „Zadnych mi˛edzynarodowych incydentów. . . ” brzmiała mu w uszach tre´sc´ instrukcji udzielonej przez towarzysza Bre˙zniewa. Obijała mu si˛e o mózg, gdy próbował odzyska´c kontrol˛e nad sytuacja.˛ — Chodzi mi o Mikołaja Marowa, młodszego oceanografa — wyja´snił. — Postradał zmysły i zamordował innego m˛ez˙ czyzn˛e, Gorowa. Uciekł z zaprz˛egiem psów w tym kierunku. Zabrał dokumenty swojej ofiary i mo˙ze próbowa´c podszywa´c si˛e pod Michaiła Gorowa. . . — Dlaczego miałby to robi´c? — zapytał Beaumont. — Poniewa˙z własne dokumenty zostawił w baraku — odparł gładko Papanin. — Mógł przewidzie´c, z˙ e mo˙zecie za˙zada´ ˛ c od niego dowodu to˙zsamo´sci. . . — Na jakiej podstawie sadzicie, ˛ z˙ e postradał zmysły? — dopytywał si˛e Beaumont. Papanin spojrzał na niego. Jego cierpliwo´sc´ wyczerpywała si˛e w miar˛e tego regularnego s´ledztwa. Podnoszac ˛ głos spróbował nowej taktyki. — Na lito´sc´ boska,˛ przecie˙z podpalił wasz barak! Popełnił brutalna˛ zbrodni˛e! To nie był miły widok. . . — Zrobił krok w stron˛e Beaumonta, próbujac ˛ ugia´ ˛c go siła˛ swojej osobowo´sci. — Zamordował biednego Gorowa oskardem, a potem poranił mu twarz! Nie rozumiecie! Sp˛edził trzy lata w Arktyce i po prostu zwariował. Jest jak dzikie zwierz˛e kra˙ ˛zace ˛ po lodzie! — Wi˛ec lepiej przesta´ncie traci´c tu czas i znajd´zcie go. Papanin zamilkł raptownie, skinał ˛ na Kramera. — To wydarzenie bardzo nas martwi. Gdyby´scie zdali sobie spraw˛e z gro˙zacego ˛ wam niebezpiecze´nstwa, woleliby´scie, z˙ eby´smy zostali. Sadz˛ ˛ e, z˙ e doktor Kramer wytłumaczy to lepiej. Zrozumiecie, jakie to powa˙zne. Mog˛e usia´ ˛sc´ ? — odsunał ˛ krzesło i, zanim ktokolwiek zda˙ ˛zył wyrazi´c zgod˛e, usadowił si˛e rozsiewajac ˛ wokół ujmujace ˛ u´smiechy. — Zaczynaj, Kramer. — Marow jest psychopata.˛ . . — rozpoczał ˛ Kramer nienagannym angielskim. — Nie interesuje nas historia jego choroby — przerwał mu brutalnie Beaumont, zdecydowany doprowadzi´c do tego, by Sybirak wstał. — Mamy wystarczajaco ˛ du˙zo własnych problemów na tej wyspie, bez waszych ludzi, ró˙znych 101
natr˛etnych facetów usiłujacych ˛ wprosi´c si˛e na noc. Papanin podniósł si˛e powoli, wyginajac ˛ palce rak ˛ dla powstrzymania ogarniajacej ˛ go fali w´sciekło´sci. Musiał by´c bardzo ostro˙zny. Jakim´s cudem wszystko poszło na opak. Zamiast wystraszy´c Amerykanów, sam czuł si˛e niebezpiecznie wytracony ˛ z równowagi. — Przyszli´smy tu, by was ostrzec — zaczał, ˛ biorac ˛ ze stołu park˛e — prosi´c o współprac˛e. . . — Zostali´smy ostrze˙zeni, zgodzili´smy si˛e na współprac˛e, wysłuchali´smy was. Dzi˛ekujemy. A teraz. . . mamy du˙zo pracy — przerwał szorstko Beaumont. — Chciałem wła´snie zasugerowa´c, z˙ e mogliby´smy przeszuka´c wasze baraki. Jeden z was mógłby dotrzymywa´c nam towarzystwa. Na wszelki wypadek, gdyby Marow ukrywał si˛e tutaj. — Nie ma potrzeby. Sami przeszukali´smy baz˛e, kiedy zorientowali´smy si˛e, z˙ e kto´s podpalił barak. . . Conway wtracił ˛ si˛e i odwalił kawał dobrej roboty, przemawiajac ˛ głosem dr˙za˛ cym od tłumionej furii. — To zniewaga! Przychodzicie i chcecie przeszukiwa´c to miejsce? Znajdujecie si˛e na terytorium Stanów Zjednoczonych, Mr Wasilij — odstapił ˛ od stołu podchodzac ˛ do Papanina. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie musz˛e wam przypomina´c, i˙z nad ta˛ lodowa˛ wyspa˛ powiewa ameryka´nska flaga? Papanin pochylił si˛e i znieruchomiał w na wpół zało˙zonej parce, patrzac ˛ na Conwaya. Zanim odejdzie, jeszcze ich zdenerwuje. — Widziałem flag˛e, gdy si˛e tu zbli˙zali´smy. Wisiała jak kawał mro˙zonego dorsza. — Wyprostował si˛e zapinajac ˛ płaszcz. — Chyba b˛edzie bezpieczniej, je´sli z˙ aden z was nie opu´sci wyspy, zanim dotra˛ tu wasze samoloty. — Bezpieczniej? — spytał Beaumont. — Widzac ˛ co´s poruszajacego ˛ si˛e po lodzie moi ludzie moga˛ doj´sc´ do wniosku, z˙ e to Marow i strzela´c — twardo stwierdził Papanin. — Rozkazałem pojma´c go z˙ ywego, je´sli to b˛edzie mo˙zliwe. Ale musimy pami˛eta´c, z˙ e Gorow miał wielu przyjaciół i kilku z nich znajduje si˛e przed tym barakiem. A wszyscy sa˛ uzbrojeni. — Naciagn ˛ ał ˛ kaptur na wygolona˛ głow˛e. — Prosili´smy ich o współprac˛e, Kramer. Poniewa˙z jednak nie jeste´smy tu mile widziani, pójdziemy. — Rozejrzał si˛e po baraku. — Miłej podró˙zy do Stanów Zjednoczonych, panowie. Tutaj nie jest bezpiecznie. . . Kiedy si˛e oddalili, Beaumont wysłał Graysona, by zyska´c pewno´sc´ , z˙ e odeszli naprawd˛e. Potem przyjrzał si˛e Conwayowi, który osuszał wilgotne dłonie chusteczka˛ do nosa. — Teraz dopiero b˛eda˛ kłopoty — przestrzegł go. — Ten, który przedstawił si˛e jako Wasilij, to pułkownik Igor Papanin, szef Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa w Leningradzie. W Waszyngtonie widziałem jego fotografi˛e. — Beaumont spojrzał na zegarek. 1.45. — Zabieram Gorowa na saniach o ósmej rano. Za sze´sc´ godzin. W ten sposób b˛edziemy mieli najwi˛eksza˛ szans˛e, z˙ eby umkna´ ˛c spotkania z Rosjanami. — Dlaczego o ósmej? 102
— Poniewa˙z wówczas b˛eda˛ mieli za soba˛ cała˛ noc sp˛edzona˛ na polu lodowym w oczekiwaniu, by si˛e co´s wydarzyło. B˛eda˛ mieli za soba˛ sze´sc´ godzin cia˛ głego nadsłuchiwania, dygotania z zimna i stałego wypatrywania oczu, z˙ eby dostrzec najmniejsze oznaki ruchu. O ósmej b˛eda˛ w fatalnych nastrojach, kra´ncowo wycie´nczeni i niespecjalnie sprawni. Pomogłoby mi poza tym małe odwrócenie uwagi, kiedy b˛edziemy ruszali. ´ znym Kotem — zaproponował szybko Conway. — Mog˛e — Przejad˛e si˛e Snie˙ zrobi´c wycieczk˛e po wyspie, w dół po rampie i poje´zdzi´c troch˛e po polu. — O to wła´snie chciałem ci˛e prosi´c. Chocia˙z niezupełnie. — Beaumont wstał, oczy same mu si˛e zamykały, głow˛e miał ci˛ez˙ ka,˛ z trudno´scia˛ poruszał nogami. ´ znych By nie zasna´ ˛c, zaczał ˛ chodzi´c dookoła pokoju. — Przyjechali tutaj na Snie˙ Kotach, Bóg jeden wie, z jakim wyposa˙zeniem i moga˛ mie´c ze soba˛ co´s w rodzaju ´ znego Kota, skoncentruja˛ si˛e na nim, ruchomego radaru. Je˙zeli wyprowadzisz Snie˙ a my wy´slizgniemy si˛e na zachodnim kra´ncu wyspy. — To ich zmyli. . . — Posłuchaj, Matt. — Beaumont rozmy´slnie podkre´slał ryzyko, jakie brał na siebie Conway. — Tam jest zgraja uzbrojonych Rosjan. Sa˛ w odległo´sci jednej mili od tego baraku, nie wolno ci niepotrzebnie ryzykowa´c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e pokrzy˙zowałem Papaninowi plany wspominajac ˛ o wysłaniu wiadomo´sci. . . — Połapie si˛e w kłamstwie, jak tylko sprawdzi zestaw monitorujacy. ˛ Przez chwil˛e Beaumont zastanawiał si˛e, czy powiedzie´c Conwayowi o drugim nadajniku, ale zdecydował, i˙z lepiej b˛edzie zachowa´c to w tajemnicy. Miał pewno´sc´ , z˙ e Papanin tu wróci, a nast˛epnym razem b˛edzie zadawał pytania bardziej brutalnie. — Najpierw musi wróci´c na Biegun Północny 17 — odparł. — Czy ´ znego Kota po wschodniej granicy w takiej mgle potrafiłby´s poprowadzi´c Snie˙ wyspy? — Prze˙zyłem tutaj trzy lata i pogoda bywała ró˙zna — zapewnił go Conway. — Mog˛e zapali´c s´wiatła pasa startowego, z˙ eby łatwiej znale´zc´ drog˛e. W Kocie mam uko´sne reflektory, które dobrze o´swietla˛ tras˛e w dół rampy. . . — Tylko nie w dół rampy — sprzeciwił si˛e ostro Beaumont. — Wyspa jest miejscem chronionym przez ameryka´nska˛ flag˛e, ale je´sli zjedziesz na pole, znajdziesz si˛e na ziemi niczyjej. Je˙zeli chcesz naprawd˛e nam pomóc, po prostu zrób sobie przeja˙zd˙zk˛e po wyspie, mniej wi˛ecej godzinna.˛ Po wyspie — powtórzył. W ciagu ˛ najbli˙zszej pół godziny mieli pełne r˛ece roboty. Odwołali Langera z baraku, w którym siedział podczas wizyty Papanina, pilnujac ˛ psów. Wypu´scili Rickarda z sasiedniego ˛ budynku, gdzie był zamkni˛ety z nieprzytomnym Sondeborgiem. Oficjalnie po to, by mie´c oko na niepoczytalnego specjalist˛e od siły przyciagania, ˛ ale naprawd˛e, co wa˙zniejsze, by nie mógł si˛e dowiedzie´c o obecno´sci Michaiła Gorowa na wyspie. Beaumont zdecydował, z˙ e jedyna˛ na Target-5 osoba˛ znajac ˛ a˛ spraw˛e Gorowa po ich odej´sciu b˛edzie Conway. Zostawili Conwaya oraz Rickarda w głównym budynku, a Beaumont z inny103
mi poszedł, by, jak to okre´slił, „wyja´ ˛c Gorowa z tej lodówki”. Szcz˛es´liwie, gdy otworzyli klap˛e w podłodze laboratorium i wywindowali na gór˛e opatulone ciało, radziecki oceanograf nadal spał pod wpływem s´rodków uspokajajacych. ˛ Gdyby obudził si˛e wcze´sniej, samotny w gł˛ebi lodowatego grobowca, jego reakcja przekroczyłaby prawdopodobnie wszelkie wyobra˙zenia. Do chwili, gdy znalazłby nagryzmolona˛ przez Beaumonta kartk˛e, zostawiona˛ obok lampy, która˛ opuszczono wraz z grzejnikiem. Gorow, zawini˛ety w liczne pledy, był zadziwiajaco ˛ ciepły, o czym przekonali si˛e, gdy go uło˙zyli na pryczy zainstalowanej w laboratorium Conwaya. Rosjanin obudził si˛e akurat w momencie, gdy Conway w´slizgnał ˛ si˛e do wn˛etrza starannie zamykajac ˛ za soba˛ drzwi. — Chciałem zobaczy´c, czy z nim wszystko w porzadku ˛ — wyja´snił Amerykanin. — Byłem przera˙zony, my´slac ˛ o tym, jak musiał czu´c si˛e w tej dziurze. — To jakie´s inne miejsce — powiedział Gorow, unoszac ˛ si˛e na łokciu. — Przenie´sli´scie mnie do innego baraku. Dlaczego? — Zadziwiajaco ˛ z˙ wawy — zauwa˙zył Beaumont. Lecz z drugiej strony, człowiek, który przebył po lodzie tras˛e z Bieguna Północnego 17, musi by´c niezwykle wytrzymały. Poprosił Conwaya, by ten zbadał Rosjanina i palac ˛ papierosa z niecierpliwo´scia˛ czekał na wynik ogl˛edzin. Wiedział, z˙ e maja˛ zaledwie kilka godzin na opuszczenie wyspy. Papanin szybko wyjdzie z szoku spowodowanego niespodziewanym obrotem spraw i wróci. A druga wizyta b˛edzie o wiele bardziej niebezpieczna. — Wyglada ˛ na to, z˙ e jest w niezłej kondycji — ocenił Conway, prostujac ˛ si˛e nad swoim pacjentem. — Nie rozumiem. Po tych wszystkich przej´sciach. . . Beaumont natychmiast rozpoczał ˛ przesłuchanie. Rosjanin odpowiadał po angielsku. Podobnie jak Papanin, Gorow uczył si˛e j˛ezyka angielskiego w charkowskim laboratorium j˛ezykowym, poniewa˙z była to umiej˛etno´sc´ niezb˛edna w jego pracy. Swego czasu rol˛e mi˛edzynarodowego j˛ezyka nauki pełnił francuski, lecz od c´ wier´c wieku był stopniowo wypierany przez angielski. Gorow lubił czyta´c wydawnictwa naukowe w oryginale. Był naturalnie zaskoczony gwałtownym atakiem Beaumonta. — Kiedy ostatnio byłe´s w Kijowie? — W zeszłym tygodniu. — Spotkałe´s tam jakich´s krewnych? — Brata, Piotra. . . — Słu˙zy w marynarce wojennej? — Nie, pływa na trawlerze. . . — Jak miała na imi˛e twoja zmarła dziewczyna? Gorow zacisnał ˛ szerokie usta. Popatrzył na Beaumonta. — Była moja˛ narzeczona.˛ Mieli´smy si˛e pobra´c. . . — Pytałem o imi˛e. 104
— Rachel Levitzer. Czy to naprawd˛e konieczne? — No wła´snie! Na Boga! Czy to konieczne? — wybuchnał ˛ Conway, przeraz˙ ony brutalno´scia˛ Beaumonta. — Tak, na Boga, tak — odparł szorstko Beaumont. Wpatrywał si˛e w Gorowa bardzo uwa˙znie. — Pół godziny temu w sasiednim ˛ baraku był pułkownik Igor Papanin. W oczach Rosjanina błysn˛eło przera˙zenie. Rozejrzał si˛e rozpaczliwie, jak zwierz˛e uwi˛ezione w pułapce. Spróbował co´s powiedzie´c, przełknał ˛ z wysiłkiem s´lin˛e. Była to instynktowna reakcja, takiej spodziewał si˛e Beaumont. Gdyby ten człowiek był komediantem wysłanym na wysp˛e przez Papanina w roli szpiega, nie mógłby tak spontanicznie okaza´c prawdziwego strachu. Beaumont wyja´snił swoje post˛epowanie i jego przyczyny. W Waszyngtonie nie mieli fotografii Michaiła Gorowa, dlatego była to jedyna droga, by zyska´c pewno´sc´ co do jego to˙zsamo´sci. W ko´ncu, kiedy wyrusza˛ w szale´ncza˛ podró˙z po pływajacym ˛ polu lodowym, powinni mie´c pewno´sc´ , z˙ e zabrali ze soba˛ wła´sciwego człowieka. Conway nalał Gorowowi brandy z butelki, która˛ przyniósł ze soba,˛ zwykle bezpiecznie zamkni˛etej w kredensie, by Sondeborg nie mógł wy˙złopa´c jej zawarto´sci. Na pro´sb˛e Beaumonta przygotował na prymusie ciepły posiłek dla Rosjanina. Uciekinier przez cały czas siedział na pryczy, nerwowo splatajac ˛ i rozplatajac ˛ palce. Nieco wcze´sniej, tu˙z po zako´nczeniu s´ledztwa, wstał dla rozprostowania nóg i przypadkowo znalazł si˛e koło krzesła, na którym le˙zała jego parka. Niedbale uniósł ja,˛ by usia´ ˛sc´ na moment, nast˛epnie, jeszcze bardziej niedbale, przesunał ˛ dłonia˛ po kieszeni, w której tkwiła tuba. Przez futro wyczuł jej cylindryczny kształt. Langer, stojacy ˛ przy drzwiach, u´smiechnał ˛ si˛e do siebie, gdy Gorow usiadł, wyra´znie odpr˛ez˙ ony, przekonany, z˙ e jego cenna własno´sc´ jest bezpieczna w ukryciu. Tej nocy niewyspanego Beaumonta prze´sladowało prawdziwe fatum. Wła´snie zda˙ ˛zył obwie´sci´c, z˙ e pójdzie do głównego budynku i poło˙zy si˛e na chwil˛e, gdy usłyszał ten d´zwi˛ek. Odległe buczenie nadlatujacego ˛ samolotu. Hercules C 130, transportowiec, który wysłał do nich Dawes zaniepokojony słowem „sabota˙z”, kołował nad nimi, przygotowujac ˛ si˛e do ladowania. ˛
***
Papanin równie˙z przysłuchiwał si˛e buczeniu ameryka´nskiego transportowca. ´ znego Pykajac ˛ spokojnie niewielka˛ zakrzywiona˛ fajeczk˛e, siedział w szoferce Snie˙ 105
Kota z Kramerem u boku, w odległo´sci kilkuset metrów od rampy prowadzacej ˛ z Target-5 na pole lodowe. Powietrze w zamkni˛etej kabinie g˛este było od dymu. Tak g˛este, z˙ e Kramer miał wra˙zenie, i˙z lada moment udusi si˛e z braku tlenu. Mimo to nie s´miał otworzy´c okna, poniewa˙z to pozwoliłoby wtargna´ ˛c do wn˛etrza Arktyce. — Zapalili s´wiatła pasa startowego — powiedział nerwowo. Rozmazana aureola wokół pojedynczego s´wiatełka ukazała si˛e na szczycie urwiska, by po chwili znikna´ ˛c, przesłoni˛eta mgła.˛ — Naturalnie — odparł Papanin. — Musza˛ przecie˙z pokaza´c pilotowi, gdzie ma ladowa´ ˛ c. — Czy w dalszym ciagu ˛ jest pan przekonany, z˙ e Gorowa tam nie ma? — Powiedziałem, z˙ e nie jestem przekonany, czy ju˙z tam dotarł. A to zupełnie co innego, Kramer. Spodziewałem si˛e, z˙ e zobacz˛e na ich twarzach przestrach i zaniepokojenie, ale wszystko, co odkryłem, to oburzenie. Ten wielki był bardzo agresywnie oburzony — powiedział w zamy´sleniu. — A je˙zeli on tam ju˙z jest, a samolot wyladuje? ˛ — Za du˙zo si˛e martwisz. Wszystko b˛edzie w porzadku. ˛ Zobaczysz.
***
Siedemset stóp nad Target-5 pilot samolotu, Alfred Ridgeway, usadowiony za pulpitem sterowniczym, kra˙ ˛zył nad tym, co inny pilot Arnold Schumacher, nazwał brudna˛ wata˛ — zbitym tumanem ciemno-szarej mgły. Za nim w cz˛es´ci baga˙zowej upchni˛eto wzdłu˙z s´cian dwa rz˛edy składanych siedze´n. Siedziało na nich dwunastu m˛ez˙ czyzn w arktycznych ubraniach, majacych ˛ ukryta˛ bro´n. Owych dwunastu m˛ez˙ czyzn nale˙zało do Stra˙zy Wybrze˙za Stanów Zjednoczonych i zostało specjalnie wybranych wła´snie do tego zadania. Rosjanie wysłali z Leningradu na Arktyk˛e oddział Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa, poniewa˙z nadawało to wyprawie niemilitarny charakter i tym samym zmniejszało niebezpiecze´nstwo zaistnienia incydentu mi˛edzynarodowego na kilka zaledwie miesi˛ecy przed planowanym spotkaniem na szczycie w Moskwie. Z tych samych powodów Waszyngton zastosował takie same s´rodki ostro˙zno´sci. Dwa siedzenia znajdujace ˛ si˛e najbli˙zej kabiny pilota zaj˛ete były przez pasa˙zerów znacznie ró˙zniacych ˛ si˛e od pozostałych: lekarza i piel˛egniark˛e. Doktor Maxwell Hergsheimer, czterdziestoo´smioletni, siwiejacy ˛ m˛ez˙ czyzna, wiozacy ˛ ze soba˛ zestaw medyczny i butle tlenowe dla rosyjskiego pacjenta, wygladał ˛ przez okienko, obserwujac ˛ tumany mgły kł˛ebiace ˛ si˛e pod maszyna.˛ Za nim siedziała piel˛egniarka, Anna Clyde z Brooklynu, trzydziestoletnia 106
dziewczyna, która na ochotnika zgłosiła si˛e do udziału w tej wyprawie. Hergsheimer bał si˛e o nia.˛ Nie ka˙zda dziewczyna potrafiłaby z takim spokojem podja´ ˛c si˛e wyprawy na polarne pustkowie. Dla podkre´slenia cywilnego charakteru misji dziewczyna miała na sobie biały strój piel˛egniarki. Pochyliła si˛e do przodu nad jego ramieniem. — Sadzi ˛ pan, z˙ e kapitan Ridgeway zdoła wyladowa´ ˛ c? — zapytała. — Tak mi si˛e wydaje. Pochodzi z mojego rodzinnego stanu Illinois i znam go od lat. B˛edzie kołował tak długo, a˙z znajdzie drog˛e na dół. Uczucia Ridgewaya siedzacego ˛ w kabinie pilotów były zdecydowanie mniej optymistyczne. Prawd˛e mówiac. ˛ Ridgeway był powa˙znie zaniepokojony. Po przes´wicie we mgle nie pozostało ani s´ladu. Sytuacja była jeszcze gorsza, o ile to mo˙zliwe. Mgła płyn˛eła jak ciemna chmura trujacego ˛ gazu roz´swietlona nikłym blaskiem ksi˛ez˙ yca. Spojrzał na wska´znik paliwa. Prawie pełny bak. Powinien kra˛ z˙ y´c nad tym tumanem tak długo, a˙z pozostanie mu ilo´sc´ paliwa wystarczajaca ˛ jedynie na powrót do Curtis. — Zaczynam si˛e zastanawia´c, czy naprawd˛e widziałem te s´wiatła — odezwał si˛e van Beeck, drugi pilot. — Spieszy ci si˛e do domu, Jim? To jak; widziałe´s je, czy nie? — Widziałem je, kapitanie. — OK. No to kołujemy dalej.
***
Beaumont, stojacy ˛ w pobli˙zu jednego ze s´wiateł sygnalizacyjnych zapalonych przez Conwaya, był mokry ze strachu. Słaby blask we mgle wygladał ˛ jak zielony ogieniek. Anglik i Conway sterczeli na kra´ncu pasa startowego, c´ wier´c mili od baraków, gdzie pozostałych pi˛eciu m˛ez˙ czyzn trwało w takim samym napi˛eciu. W pewnym momencie usłyszeli daleki pomruk samolotu, narastajacy ˛ powoli, lecz stale. — Dzi˛eki Bogu — wymamrotał Conway. — My´slałem, z˙ e zrezygnował. Dzi˛eki Bogu, zgodził si˛e z nim Beaumont. Mgła przerzedziła si˛e nieco. Niech tylko samolot wyladuje, ˛ a b˛eda˛ ocaleni. Jeszcze w Curtis Field Dawes powiedział mu o oddziale Stra˙zy Wybrze˙za trzymanym w ciagłym ˛ pogotowiu i i Beaumont był przekonany, z˙ e wła´snie ci ludzie znajduja˛ si˛e na pokładzie. Gdy na wyspie wyladuje ˛ oddział zło˙zony z tuzina uzbrojonych m˛ez˙ czyzn, Papanin znajdzie si˛e na przegranej pozycji. — My´slisz, z˙ e zdoła wyladowa´ ˛ c w tym tumanie? — szepnał ˛ Conway. Szept stawał si˛e we mgle naturalnym odruchem. Zmieniała wszystko dookoła, 107
nadajac ˛ przedmiotom i formom krajobrazu gro´zne i dziwne kształty. Robiło si˛e coraz zimniej. Trwajac ˛ w nu˙zacym ˛ oczekiwaniu przest˛epowali z nogi na nog˛e, przebierali palcami, robili wszystko, by pobudzi´c kra˙ ˛zenie krwi. Stłumiony warkot niewidocznych silników narastał. Po chwili rozbrzmiewał nad ich głowami, a mgła zrzedła jeszcze odrobin˛e. Za mało, pomy´slał Beaumont. — Nie b˛edzie próbował ladowa´ ˛ c w takich warunkach — wymamrotał. — Ciekawe, jaka˛ widoczno´sc´ ma tam na górze. . .
***
Na wysoko´sci pi˛eciuset stóp widoczno´sc´ poprawiła si˛e: z zerowej przeszła w bardzo zła.˛ Ridgeway ustawił samolot bardziej stromo, by zyska´c szersze pole widzenia i zanurkował. Był to odruch, z którego nawet nie zdawał sobie sprawy, ale znaczacy ˛ dla van Beecka. Drugi pilot wiedział, z˙ e jego kapitan podjał ˛ wła´snie trudna˛ decyzj˛e. Czekał, podczas gdy Ridgeway bacznie lustrował mgł˛e. Pilot dojrzał s´wiatła pasa startowego, lecz wiedział, z˙ e ta dogodna sytuacja nie potrwa dłu˙zej ni˙z mgnienie, z˙ e mgła szybko przesłoni widok. Byłoby duz˙ a˛ przesada˛ twierdzi´c, z˙ e równoległe linie s´wiateł stały si˛e widoczne. Mign˛eły Ridgewayowi zaledwie jako dwie niewyra´zne kreski, nic wi˛ecej, lecz pozwoliły mu zorientowa´c si˛e w poło˙zeniu pasa startowego. Znajdował si˛e on mi˛edzy tymi dwiema nikłymi kreskami, i to stanowiło wystarczajac ˛ a˛ wskazówk˛e. — Schodzimy. Powiedz im. Drugi pilot opu´scił swoje miejsce, przedostał si˛e na tył, do cz˛es´ci baga˙zowej i krzyknał ˛ do czternastu pasa˙zerów: — Zapnijcie pasy! Schodzimy. . . — Widzi pani — powiedział doktor Hergsheimer do piel˛egniarki Clyde — miałem racj˛e. On jest z Illinois. Ridgeway zawrócił maszyn˛e szerokim łukiem przygotowujac ˛ si˛e do prawidłowego podej´scia. Male´nkie s´wiatełka znowu znikn˛eły. Modlił si˛e, by dojrze´c je, kiedy ju˙z wykona nawrót. Zawracał nad opustoszałym polem lodowym wyt˛ez˙ ajac ˛ wzrok a˙z do bólu, a˙z znalazł si˛e na wła´sciwym kursie. Cholerne s´wiatła były teraz jeszcze mniej widoczne, tylko nieco ja´sniejsze od rachitycznego połysku fosforu. Maszyna weszła w płytki s´lizg, rozmazane plamki wyszły jej na spotkanie. Wyłaczy´ ˛ c nap˛ed, klapy na dół. Cztery s´migła chłostały pasma mgły, silniki mruczały równomiernie, wyspa była coraz bli˙zej. Ridgeway wykonywał to c´ wiczenie ju˙z wielokrotnie. Pi˛ec´ razy ladował ˛ na Target-5 w ró˙znych cz˛es´ciach Arktyki, ale zawsze setki mil od obecnej szeroko´sci geograficznej. Nie za daleko! W mózgu błysn˛eło ostrze˙zenie. Pas miał długo´sc´ wystarczajac ˛ a˛ dokładnie na posadzenie takiej maszyny pod warunkiem, z˙ e dotknie ona gruntu 108
´ na samym jego poczatku. ˛ Swiatła zlały si˛e w z˙ arzace ˛ linie, płozy dotkn˛eły ziemi. Maszyna zachybotała si˛e wchodzac ˛ w s´lizg, sun˛eli ju˙z po lodzie, niewidocznym za p˛edzac ˛ a˛ w ich kierunku blada˛ łuna˛ po obu stronach samolotu. Jak dotad ˛ nie na´ trafili na z˙ adna˛ przeszkod˛e. . . Smigła młócace ˛ powietrze podnosiły s´nie˙zna˛ burz˛e przesłaniajac ˛ a˛ s´wiatła pasa startowego. Ridgeway zdecydował, z˙ e czas zako´nczy´c proces ladowania. ˛ Wyłaczył ˛ s´migła i wcisnał ˛ hamulce. Beaumont i Conway, stojacy ˛ na ko´ncu pasa startowego słyszeli narastajacy ˛ huk silnika i wiedzieli, z˙ e transportowiec podchodzi do ladowania. ˛ — Odsu´nmy si˛e! — krzyknał ˛ Beaumont. Oddalili si˛e nieco od pasa, a kiedy ponownie zwrócili twarze w tamtym kierunku, mogli ju˙z dojrze´c opadajace ˛ ku nim dostojnym ruchem s´wiatła samolotu. — Bo˙ze! Za daleko! — Conway stał nieruchomo, zmro˙zony w równej mierze chłodem i strachem. — Uda mu si˛e! — zawołał Beaumont, przekrzykujac ˛ warkot silników. Mgła utrudniała ocen˛e odległo´sci, z wysoka widoczno´sc´ musiała by´c lepsza, inaczej pilot nigdy nie zdecydowałby si˛e na ladowanie. ˛ Beaumont widział skrzydła zako´nczone s´wiatełkami, potem ciemna˛ sylwetk˛e p˛edzac ˛ a˛ ku nim po pasie startowym. W arktycznym powietrzu silniki ogłuszały huczacym ˛ grzmotem. Maszyna dotkn˛eła gruntu wzniecajac ˛ fontanny s´niegu, płozy sun˛eły po lodzie, s´migła wzbijały białe tumany. Samolot p˛edzacy ˛ przez mgł˛e wydawał si˛e niewiarygodnie wielki. Kiedy był obok nich, Beaumontowi zdawało si˛e, z˙ e słyszy s´wist płóz przebijajacy ˛ si˛e nad warkot silników. Ich powietrzna taksówka przybyła. Samolot brnał ˛ przez mgł˛e. Słyszeli zmian˛e tonu silnika, gdy pilot wyłaczył ˛ s´migła. Za chwil˛e maszyna zatrzyma si˛e i gdy pilot wyłaczy ˛ silniki, s´migła znieruchomieja.˛ Ciagle ˛ jeszcze widzieli samolot jako rozmazany kształt, gdy nagle jego pozycja uległa zmianie. W jednej chwili był jeszcze poziomo, w nast˛epnej ustawił si˛e pionowo, z ogonem zadartym wysoko w powietrze. Potem ogon opadł na dół i zniknał. ˛ Drgania spowodowane upadkiem poruszyły lód, odezwały si˛e echem pod ich nogami. Zbiornik z paliwem eksplodował ogłuszajac ˛ Beaumonta. Ognista pochodnia, której blask przedarł si˛e przez mgł˛e, o´slepiła go na kilka sekund. Pojawiły si˛e wysokie płomienie i czarny dym.
***
Jak echo detonacji zamierajacej ˛ w oddali, Papanin otworzył z trzaskiem okno i opró˙znił fajk˛e. — Widzisz, Kramer, mówiłem ci, z˙ e wszystko b˛edzie w porzad˛ ku.
109
***
Nikt nie prze˙zył. Temperatura˛ wzrosła tak znacznie, z˙ e na krótki czas wytopiła dziur˛e we mgle, odkrywajac ˛ rozja´snione ksi˛ez˙ ycem niebo, zanim przesłonił je g˛esty dym. Samolot spłonał ˛ na popiół, a rozp˛etane po˙zarem piekło zgasło równie szybko, jak wybuchło, pozostawiajac ˛ tylko gryzacy ˛ dym i obrzydliwy odór przyprawiajacy ˛ o mdło´sci. Odór palonej benzyny, spopielonego samolotu i. . . ludzi. Beaumont okra˙ ˛zał miejsce katastrofy, gdy dołaczył ˛ do niego Conway, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko. — Musiał kto´s prze˙zy´c. . . — To beznadziejne, Conway. Nikt nie mógł tego przetrwa´c. Równie dobrze mógłby´s ich wsadzi´c do pieca. — Beaumont, popatrz na to. . . — trzymajacemu ˛ co´s w r˛eku Amerykaninowi dr˙zał głos. Owo co´s było pomi˛ete i umazane olejem. Rozło˙zył ten przedmiot, usiłujac ˛ nada´c mu wła´sciwy kształt. — Beaumont, to jest czepek piel˛egniarki. — Wzi˛eli ja˛ ze soba,˛ by zaj˛eła si˛e Gorowem. . . — Dlaczego, do diabła, ten samolot musiał si˛e rozbi´c? Był ju˙z na ziemi, był bezpieczny, ju˙z prawie stał, kiedy. . . — Podejd´z tutaj. — Beaumont zrobił kilka kroków wzdłu˙z pasa, pochylił si˛e i podniósł spory przedmiot le˙zacy ˛ tu˙z przy s´ladzie zostawionym przez płoz˛e le˙za˛ ca˛ jak ciemna blizna na s´niegu. — Oto, dlaczego, Conway. Samolot natknał ˛ si˛e na t˛e skał˛e i wywinał ˛ kozła. Jedna z płóz jest tutaj. Musiała zahaczy´c o ten okraglak. ˛ — Czy´sciłem pas startowy i wyrównywałem go pługiem s´nie˙znym. Dwa dni temu. — Conway był w szoku. — Po prostu nie mogłem przegapi´c czego´s tak du˙zego. . . — Ten te˙z przegapiłe´s — Beaumont przesunał ˛ si˛e kilka stóp i kopnał ˛ drugi pokryty s´niegiem okraglak. ˛ — I jeszcze ten. . . — wła´snie zobaczył trzecia˛ przeszkod˛e. Pochylił si˛e, z˙ eby obejrze´c ja˛ z bliska, i poprosił Amerykanina, by ten przytrzymał nad nim zapalona˛ lamp˛e. Conway w milczeniu przygladał ˛ si˛e, jak Beaumont podniósł skał˛e i r˛ekawica˛ oczy´scił jej spód. — Przegapiłe´s wszystkie trzy — ciagn ˛ ał ˛ Beaumont — z tej prostej przyczyny, z˙ e ich tutaj nie było, gdy czy´sciłe´s pas. Bardzo mało s´niegu jest pod tymi kamieniami i niewiele wi˛ecej na nich. Tylko tyle, ile nasypały na nie wirujace ˛ s´migła. — Chcesz powiedzie´c. . . — Tak! Te okraglaki ˛ pochodza˛ ze wzgórza za obozem, a kamienie nie maja˛ zwyczaju robi´c sobie c´ wier´cmilowych spacerów. Zostały tutaj przyniesione na wypadek, gdyby jaki´s samolot odwa˙zył si˛e ladowa´ ˛ c. To znowu sabota˙z, Conway. Sabota˙z w najbardziej brutalnej postaci. Bóg jeden wie, ile jeszcze niewinnych osób, poza piel˛egniarka,˛ zgin˛eło na pokładzie tego samolotu.
110
— Skurwysyny! — Uspokój si˛e. Musimy wraca´c do obozu. — Przypilnuj˛e, z˙ eby wiedziała o tym ka˙zda gazeta w Ameryce. . . — Dobrze wiesz, z˙ e nic takiego nie zrobisz — Beaumont s´cisnał ˛ Conwaya za rami˛e i popchnał ˛ go lekko. — Nie masz najmniejszego dowodu na poparcie swojego twierdzenia. . . — Na miło´sc´ boska,˛ a te kamienie! — Rosjanie b˛eda˛ twierdzili, z˙ e skały musiały by´c tu przez cały czas, z˙ e wiatr odgarnał ˛ s´nieg i odsłonił je. Mo˙ze stwierdza˛ nawet, z˙ e to twoja wina, poniewa˙z niestarannie oczy´sciłe´s pas startowy. Kto´s brutalnie, ale skutecznie zorganizował wypadek. Mam tylko nadziej˛e, z˙ e nie jest on pierwszym z serii.
***
´ zny Kot brnał Snie˙ ˛ uparcie przez mgł˛e, dwie pary ci˛ez˙ kich gasienic ˛ parły naprzód wzniecajac ˛ przera˙zajacy ˛ harmider. Jeden strumie´n s´wiatła z reflektora umieszczonego przed kabina˛ penetrował mgł˛e, drugi, znad okna, skierowany był na podło˙ze. Siedzacy ˛ wewnatrz ˛ szoferki Conway wychylił si˛e, by sprawdzi´c mocowanie górnego reflektora. Od tej lampy b˛edzie wkrótce zale˙zało, czy nie pogra˛ z˙ y si˛e w otchła´n za stromym zboczem wyspy, gł˛eboka˛ na dwadzie´scia stóp. Czy nie spadnie prosto na polarny pak. Opatulony szczelnie w park˛e z naciagni˛ ˛ etym na czoło futrzanym kapturem, sprawdził godzin˛e. Punktualnie ósma rano. Był na czas. Za kilka minut powinien zobaczy´c jedno z zapalonych s´wiateł pasa startowego. Poruszył d´zwigni˛e nap˛edu, wielki lewar, który obracał gasienice. ˛ Sprawdził licznik wskazujacy ˛ odległo´sc´ w milach i zmienił kierunek. Conway, najbardziej pokojowo nastawiony człowiek na s´wiecie, jechał z naładowanym karabinem le˙zacym ˛ na siedzeniu obok i s´wiez˙ ym obrazem piel˛egniarskiego czepka przed oczami. Wyt˛ez˙ ył wzrok i zmarszczył brwi. Przednia szyba była cała zamazana, a wycieraczki jedynie rozprowadzały po niej g˛esty brud. Zostawiajac ˛ silnik na jałowym biegu zatrzymał Kota i wspiał ˛ si˛e do przedniej szyby ze szmata˛ w r˛eku. ´ znego Kota kł˛ebiła si˛e mgła zamazujac Dokoła Snie˙ ˛ kontury maszyny. Conway rozejrzał si˛e nerwowo i pospiesznie przetarł szyb˛e. Wsz˛edzie mgła, w której mo˙ze ukrywa´c si˛e armia uzbrojonych Rosjan. Szybko oczy´scił szkło, schował si˛e w szoferce i dopiero zatrzasnawszy ˛ za soba˛ drzwi, odczuł ulg˛e. Tutaj był bezpieczny. Wysoko nad wszystkim i szczelnie zamkni˛ety. Sprawdził licznik i przesunał ˛ wielka˛ d´zwigni˛e. Wówczas niezgrabna maszyna ruszyła powoli naprzód. Zbli˙zał si˛e najbardziej niebezpieczny odcinek drogi. 111
Amerykanin skulony w ciasnej szoferce pochylił si˛e w stron˛e szyby, na której wycieraczki zostawiały s´lad w kształcie wachlarza. — Je˙zeli w ogóle jechał tam, gdzie mu si˛e wydawało, z˙ e jedzie, powinien by´c ju˙z blisko urwiska. Dlatego te˙z wyt˛ez˙ ał wzrok s´ledzac ˛ grunt w s´wietle uko´snego reflektora. Conway, z własnej inicjatywy, rozszerzył nieco podst˛epny plan Beaumonta. Miał zamiar ´ znego Kota do rampy, zjecha´c nia˛ w dół, na pole lodowe i zatodoprowadzi´c Snie˙ czy´c c´ wier´c koła wokół wyspy. Za pomoca˛ ruchomego reflektora b˛edzie o´swietlał urwisko, utrzymujac ˛ si˛e w takiej odległo´sci, by nie straci´c go z oczu i w ten sposób nie zgubi si˛e na lodzie. ´ znego Potem zostawi maszyn˛e i na piechot˛e wróci do obozu. Zostawi Snie˙ Kota nosem na północ i z zablokowana˛ kierownica.˛ Gdy Rosjanie natkna˛ si˛e na niego, dojda˛ do wniosku, z˙ e kto´s przera˙zony katastrofa˛ samolotu uciekł z wyspy. Wtedy skieruja˛ si˛e na północ, zamiast na zachód. Jedna˛ r˛eka˛ zapalił papierosa i to poprawiło mu nieco samopoczucie. Nagle gwałtownie zmienił kurs. Uko´sny strumie´n s´wiatła wpadł w pró˙zni˛e, w nico´sc´ . Znajdował si˛e ju˙z na kraw˛edzi urwiska. Dla bezpiecze´nstwa cofnał ˛ pojazd o kilka jardów, potem ruszył wypatrujac ˛ lampy na szczycie drewnianego słupa. Jej widok miał by´c dowodem, z˙ e dotarł tam, gdzie chciał.
***
— Wschód. . . wschód. . . wschód. Rampa. Kramer odło˙zył mikrofon, zapewniajacy ˛ mu łaczno´ ˛ sc´ z rozlokowanymi na polu lodowym wokół wyspy lud´zmi wyposa˙zonymi w radziecka˛ wersj˛e ameryka´n´ znego skiego walkie-talkie. Wszyscy teraz ruszyli, by skupi´c si˛e w pobli˙zu Snie˙ Kota — i rampy. ´ znego Kota znieruchomiałego Litwin siedział obok Papanina, wewnatrz ˛ Snie˙ we mgle. W kabinie za nimi operator radaru wpatrywał si˛e w ekran, s´ledzac ˛ powolny ruch pojazdu Conwaya pełznacego ˛ przez wysp˛e. Nad nim, na dachu obracała si˛e antena radaru przeszukujaca ˛ mgł˛e. Na zewnatrz, ˛ na polu polarnym panował niezwykły spokój. Papanin zacisnał ˛ z˛eby na cybuchu fajki i popatrzył w stron˛e Target-5. — Sadzi ˛ pan, z˙ e Gorow jedzie z nimi? — spytał Kramer. — Skad ˛ do diabła mam wiedzie´c? Istnieja˛ dwie mo˙zliwo´sci: albo jest z nimi, albo go tam nie ma. Je˙zeli jest, cały problem mamy z głowy. Je˙zeli go nie ma, mo˙zemy zaja´ ˛c pusty obóz i zaczeka´c na niego. Nie mógłby´s my´sle´c o czym´s innym? Sybirak wyjrzał przez lewe okno. Chwilami, gdy mgła na to pozwalała, mógł 112
´ znego Kota, tak˙ze nieruchomego, z wygaszonym dostrzec zarysy drugiego Snie˙ silnikiem. Wewnatrz ˛ tamtego pojazdu tkwiło o´smiu m˛ez˙ czyzn. Czterech spo´sród nich uzbrojonych było w bro´n automatyczna.˛ Spojrzał na zegarek. 8.05. Do 8.15 nast˛epny pionek zostanie zdj˛ety z planszy.
***
Conway znajdował si˛e na szczycie rampy. Z wielka˛ ostro˙zno´scia˛ ustawiał Kota tak długo, a˙z poczuł, z˙ e przednie gasienice ˛ opadaja˛ w dół. Trzy lata temu zbudowali t˛e ramp˛e transportujac ˛ podtrzymujace ˛ ja˛ kamienie a˙z ze wzgórza, starannie zakrzywili ja˛ zgodnie z kształtem s´ciany urwiska, z prawa˛ strona˛ opadajac ˛ a˛ pionowo na lód. Musiał trzyma´c si˛e lewej, zje˙zd˙zajac ˛ wolno przy s´cianie. Zahamował, wyjrzał przez okno. Uko´sne s´wiatło padało na zwodnicza˛ powierzchni˛e. Gubiło si˛e we mgle dajac ˛ złudzenie, jakby odbijało si˛e od zbocza góry. Conway czuł, z˙ e r˛ece sztywnieja˛ mu z przej˛ecia, gdy spozierał w dół. W normalnych warunkach nigdy nie próbowałby zjazdu na pole lodowe przy takiej pogodzie. Rozwa˙zał, czy si˛e nie cofna´ ˛c, nie wróci´c na wysp˛e. — Do diabła z tym! Nawyk mówienia do siebie na głos wyrobił mu si˛e jako logiczna konsekwencja wielu samotnych godzin na lodowej równinie. Mgła oblekała wszystko dookoła w niebezpieczne kształty. Po drugiej stronie s´wiatło wyłaniało rozmazana˛ plam˛e s´ciany urwiska. Musiał skoncentrowa´c si˛e na prowadzeniu blisko tej plamy, oprze´c pokusie zerkania w prawo. Zwolnił hamulec, skierował pojazd w dół i ruszył wchodzac ˛ w zakr˛et. Była to niełatwa operacja, poniewa˙z pot˛ez˙ ne tylne gasienice ˛ musiały same zmieni´c kierunek w s´lad za przednimi. Pilnie s´ledził s´cian˛e, niemal niewidoczna˛ z odle´ zny Kot pochylił si˛e na spadku, siedzenie gło´sci zaledwie jednej stopy. Kiedy Snie˙ wypchn˛eło go do przodu. Prawe gasienice ˛ sun˛eły dwana´scie cali od kraw˛edzi, za która˛ mgła okrywała pływajace ˛ pole lodowe. Wehikuł pełznał ˛ mozolnie po rampie, dłonie Conwaya kurczowo s´ciskały d´zwigni˛e, czoło zrosił mu pot. Dzi˛eki Bogu, posłuszny jego woli Kot poruszał si˛e łagodnie. Nagle, bez z˙ adnego ostrzez˙ enia, maszyna przechyliła si˛e raptownie i Conway poczuł, jak pojazd obraca si˛e, by spa´sc´ . Zewn˛etrzna strona rampy, skad ˛ kto´s usunał ˛ podtrzymujace ˛ ja˛ kamienie, zapadła si˛e. Ogromny ci˛ez˙ ar pojazdu przyspieszył katastrof˛e. Conway wcia˙ ˛z jeszcze walczył o odzyskanie kontroli, gdy maszyna przechyliła si˛e i spadła z wysokos´ci dwudziestu stóp na twardy lód. Conway instynktownie wyłaczył ˛ silnik. Zaraz potem dach maszyny uderzył w lód, a przera˙zajaco ˛ ci˛ez˙ kie gasienice ˛ przygniotły 113
podłog˛e szoferki, kruszac ˛ kabin˛e i zgniatajac ˛ człowieka w jej wn˛etrzu, obracajac ˛ wszystko w nieprawdopodobna˛ miazg˛e ko´sci, tkaniny, metalu i szkła. Na przeciwległym kra´ncu wyspy, w odległo´sci jednej mili, Beaumont, nies´wiadomy tragedii, prowadził swój mały oddział przez pływajacy ˛ pak polarny, z którego wła´snie odeszli radzieccy wartownicy. Kierował si˛e na zachód.
Wtorek, 22 lutego, 10.00 — 12.00 Tak wła´snie, by´c mo˙ze, b˛edzie pewnego dnia wygladał ˛ nasz s´wiat, Europa, obie Ameryki, Australia, Azja i Afryka: martwe, sterylne, zamarzni˛ete pustkowia. Wówczas, gdy Ziemia oddali si˛e od Sło´nca i przekształci w wymarłego satelit˛e. Wygladało ˛ to jak obraz zagłady ludzkiej rasy. Przyniesiony najzwyklejszym podmuchem wiatru strumie´n lodowatego powietrza przybył wprost z Bieguna Północnego. Mgła przesun˛eła si˛e na południe odsłaniajac ˛ rozja´sniona˛ blaskiem ksi˛ez˙ yca, zmro˙zona˛ pustyni˛e, po której w˛edrował Beaumont i dwa psie zaprz˛egi. Wokół nich rozciagał ˛ si˛e bezkresny widok na zachód oraz na północ. Wsz˛edzie ta sama zapomniana przez Boga lodowa przestrze´n, a na niej zimne torosy. Daleko stad ˛ nawet na najwi˛ekszej piaskowej pustyni, znajduja˛ si˛e niewielkie oazy, nieliczne wyspy zielonych drzew i sadzawki bł˛ekitnej migotliwej wody. Tutaj nie było nic poza obrzydłym wiecznym lodem. Przed nimi w s´wietle ksi˛ez˙ yca pyszniły si˛e mro´zne grzbiety, chaos nieruchomych górskich pasm wysokich na dziesi˛ec´ , niekiedy dwadzie´scia stóp. Prowadzeni kapry´snym kompasem Graysona, ciagn˛ ˛ eli na zachód, kierujac ˛ sanie w stron˛e odległej Grenlandii, poło˙zonej ponad sto mil od nich. Beaumont ciagle ˛ zastanawiał si˛e, czy nie powinien skierowa´c si˛e na południe zamiast na zachód. Na południe, w stron˛e najbardziej niebezpiecznego miejsca na Ziemi, Iceberg Alley. Od czasu gdy godzin˛e temu mgła, okrywajaca ˛ ich dotad ˛ szczelna˛ kurtyna,˛ przerzedziła si˛e, nie dostrzegli z˙ adnych oznak obecno´sci Rosjan. Mo˙zliwe, z˙ e ludzie Papanina w dalszym ciagu ˛ pilnowali granic Target-5, w oczekiwaniu na przybycie Gorowa. Beaumont prowadzacy ˛ jeden z zaprz˛egów, obejrzał si˛e przez rami˛e i Grayson dołaczył ˛ do mego. — Jak si˛e czuje nasz pasa˙zer pierwszej klasy? — Gorow jest jak czyrak na tyłku — stwierdził nieelegancko Grayson. — Cały czas biadoli, z˙ e wziałe´ ˛ s go w krzy˙zowy ogie´n pyta´n. Poza tym rozsiadł si˛e na saniach Langera jak król. Kopnałbym ˛ go porzadnie. ˛ — Pó´zniej. Na razie musimy si˛e powstrzyma´c. . . — Beaumont zatrzymał zaprz˛eg, zerknał ˛ w niebo. Niewielki ciemny punkt nadlatywał z północnego wschodu, kierujac ˛ si˛e dokładnie w ich stron˛e. Jak złowieszczy ptak mknał ˛ przez nocne niebo, zbyt jeszcze daleki, by mo˙zna było dojrze´c plam˛e jego rotorów, usłysze´c d´zwi˛ek silnika. 115
´ — Smigłowiec! Ukryjcie si˛e. . . Beaumont krzyknał ˛ ostrze˙zenie, strzelił batem, poderwał psy do biegu, szukajac ˛ schronienia pod lodowym grzbietem, podczas gdy Langer za jego plecami krzyknał ˛ do Gorowa, by ten, do cholery, złaził z sa´n i p˛edził. Rosjanin stoczył si˛e na lód, upadł, zaklał ˛ w swoim ojczystym j˛ezyku i poku´stykał za nimi z desperackim po´spiechem. Warkot silnika nadlatujacej ˛ maszyny był ju˙z słyszalny jako leciutkie pobrz˛ekiwanie narastajace ˛ z ka˙zda˛ sekunda.˛ Zaprz˛eg prowadzony przez Beaumonta zagł˛ebił si˛e w szczelinie pierwszej s´ciany, nast˛epnie znale´zli si˛e w czym´s na kształt parowu. Psy stan˛eły, gdy Beaumont pociagn ˛ ał ˛ sanie wstecz. Langer dotarł na miejsce tu˙z za nim, podczas gdy Gorow usiłował dogoni´c ich, ciagle ˛ jeszcze ku´stykajac, ˛ s´wietnie widoczny na otwartej przestrzeni. Radziecka maszyna dudniła ju˙z bardzo blisko. Grayson, z przekle´nstwem na ustach, chwycił Rosjanina i rzucił go pod osłon˛e lodowej s´ciany. Czekali patrzac ˛ w gór˛e. Psy, zbite w gromad˛e, tak˙ze wlepiły s´lepia w niebo. Nie mogli ju˙z zobaczy´c maszyny, poniewa˙z sun˛eła zbyt nisko, zaledwie dwies´cie stóp nad ziemia.˛ Je˙zeli przeleci nad nimi, zostana˛ odkryci. Przylgn˛eli do lodowatej s´ciany wysoko´sci pi˛etnastu stóp, z grzebieniem wykrzywionym na kształt załamanej morskiej fali. Słuchali i patrzyli, czy s´migłowiec nie pojawi si˛e nad ich głowami. Pulsujace ˛ echo narastało, wibrowało w waskim ˛ wawozie, ˛ podczas gdy uwi˛ezieni w nim ludzie usiłowali zespoli´c si˛e z lodem. W pewnej chwili Langer znalazł si˛e w kłopotach. Dwa psy z jego zaprz˛egu zacz˛eły wyrywa´c si˛e z uprz˛ez˙ y, przera˙zone warkotem s´migłowca. Pami˛etały maszyn˛e, która przetransportowała je na kraniec mgły, Uderzył jedno ze zwierzat, ˛ a ono odwróciło si˛e do niego i wyszczerzyło z˛eby, warczac ˛ ostrzegawczo. Gdyby psy wybiegły z parowu, z pewnos´cia˛ zostaliby dostrze˙zeni. Nie ma nic bardziej widocznego na lodzie ni˙z ruch. Zaniepokojony Beaumont obejrzał si˛e przez rami˛e. Nie mógł zostawi´c własnego zaprz˛egu, zwierz˛eta były coraz bardziej zaniepokojone. Ze zdumieniem zobaczył, jak Gorow, pełzajac ˛ na kolanach, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, złapał zbuntowane zwierz˛e za szyj˛e i przemówił do niego po rosyjsku. Pies złagodniał, pozwolił si˛e pogłaska´c, a jego towarzysz przestał si˛e wyrywa´c i stał, patrzac ˛ prosto w oczy Gorowa, jak gdyby i on odczuł jaki´s specyficzny wpływ. Wówczas co´s mign˛eło nad wawozem. ˛ Cie´n maszyny. Przed chwila˛ trwali w napi˛etym oczekiwaniu, teraz ogarnał ˛ ich strach. Bezwiednie wstrzymywali oddechy. Ich przera˙zenie udzieliło si˛e psom, które zastygły w całkowitym bezruchu. Nie widzieli s´migłowca, jedynie jego cie´n, który po chwili odpłynał ˛ na zachód. — Zosta´ncie tu, dopóki nie wróc˛e — rozkazał Beaumont. Osłoni˛ety lodowym grzbietem ruszył do miejsca, gdzie szczyt wału wydawał si˛e najwy˙zszy. Ostro˙znie wciskajac ˛ buty w szczeliny, wspiał ˛ si˛e na s´cian˛e i zerknał ˛ ponad grzebieniem. Znajdował si˛e w dobrym punkcie obserwacyjnym. Przed nim ciagn˛ ˛ eły si˛e nieco ni˙zsze postrz˛epione torosy. Jakie´s pół mili dalej przechodziły łagodnie w rów116
nin˛e. Strefa płaskiego lodu ciagn˛ ˛ eła si˛e jak poła´c gładkiego szkła. Idealny teren do podró˙zy saniami. Był jednak jeszcze pewien szczegół: Rosjanie. Niewielkie grupy — naliczył ich blisko tuzin — rozrzucone były po całej równinie w do´sc´ du˙zych odst˛epach. Ka˙zda z nich miała ze soba˛ sanie, wszystkie powoli oddalały si˛e od miejsca, skad ˛ obserwował ich Anglik. Poda˙ ˛zały na zachód, w stron˛e Grenlandii. Kilka mil dalej nad lodem unosiły si˛e dwa s´migłowce. Maszyna, która przeleciała tak blisko nad nimi, wła´snie usiadła na lodzie w pobli˙zu jednego z zaprz˛egów. Rotory nie zda˙ ˛zyły si˛e jeszcze zatrzyma´c, gdy otwarto drzwi i na lód wysypała si˛e gromada psów. Za nimi poda˙ ˛zyli ludzie, wyładowano sanie i w ciagu ˛ kilku minut zaprz˛ez˙ ono do nich zwierz˛eta. Tempo tej operacji zadziwiło Beaumonta. Dziesi˛ec´ minut pó´zniej s´migłowiec wystartował, wzniósł si˛e na wysoko´sc´ pi˛eciuset stóp i odleciał na północny wschód. Beaumont ze´slizgnał ˛ si˛e na dno wawozu ˛ i wrócił do pozostałych. Sprzeczka wybuchła niemal natychmiast. — No, nie zauwa˙zyli nas, dzi˛eki Bogu — westchnał ˛ Grayson. — Nie szukali nas specjalnie uwa˙znie. Po prostu wyładowali kolejny zaprz˛eg. — Kolejny? — Sam, nie dalej ni˙z pół mili stad ˛ lód roi si˛e od radzieckich zaprz˛egów. Niektóre dotarły ju˙z bardzo daleko na zachód. A nad nimi lataja˛ s´migłowce. — Ida˛ w t˛e stron˛e? — Jak dotad ˛ oddalaja˛ si˛e od nas. . . — W porzadku. ˛ W takim razie, b˛edziemy si˛e skrada´c za nimi. — Nic z tego. Pami˛etasz t˛e lodowa˛ równin˛e, która˛ widzieli´smy lecac ˛ nad pakiem? Rosjanie sa˛ rozstawieni w poprzek niej. Je˙zeli spróbujemy ja˛ przecia´ ˛c, natychmiast nas zauwa˙za.˛ Papanin po prostu zamknał ˛ nam drzwi przed nosem. Niewyspany, znu˙zony, z z˙ ywym obrazem katastrofy lotniczej w pami˛eci, Grayson szybko tracił opanowanie. Stanał ˛ na wprost Beaumonta i popatrzył mu prosto w oczy. — Fatalnie si˛e mylisz, Keith — powiedział powoli. — Jedyna bezpieczna droga prowadzi na zachód. Musimy dotrze´c do wybrze˙zy Grenlandii. Kiedy ju˙z si˛e tam znajdziemy, wszystko b˛edzie w porzadku. ˛ Rosjanie nie moga˛ dokona´c inwazji na Grenlandi˛e. — Doskonały plan — odparł Beaumont sarkastycznie — poza tym punktem o dotarciu do wybrze˙zy Grenlandii. Ile razy mam ci powtarza´c, z˙ e na naszej drodze sa˛ Rosjanie. — Mo˙zemy ich omina´ ˛c. Lód jest wielki. Zbyt wielki, z˙ eby mogli cały obstawi´c swoimi lud´zmi. — Nic nie rozumiesz. Tam sa˛ nie tylko ludzie. Kontroluja˛ lód równie˙z z powietrza. . . — No to któr˛edy mamy i´sc´ ? — wybuchnał ˛ Grayson. — Na północ, na pieprzone pole? Na wschód, z powrotem do Target-5, gdzie czeka na nas Papanin? Na południe. . . — Na południe — przerwał Beaumont. — Wła´snie tam pójdziemy. 117
Gorow, który uwa˙znie przysłuchiwał si˛e sprzeczce, dolał oliwy do ognia. — Na południe? To szale´nstwo. . . — Nikt ci˛e nie pytał o zdanie — odparł szorstko Grayson. Wrócił do Beaumonta. — Musieliby´smy i´sc´ w stron˛e kra´nca pola lodowego, dokładnie do Iceberg Alley. Rozumiem, z˙ e kiedy ju˙z si˛e tam znajdziemy, przysposobimy sanie do podró˙zy morskiej i popłyniemy na Przyladek ˛ Dobrej Nadziei? — Nie rób przedstawienia. — Beaumont cofnał ˛ si˛e gwałtownie. — Popłyniemy na pokładzie lodołamacza „Elroy”. Wła´snie gna na złamanie karku w gór˛e Iceberg Alley. Omówiłem to z Dawesem jeszcze w Waszyngtonie, na wypadek gdyby co´s si˛e stało. Grayson był zdumiony. — I ty naprawd˛e my´slisz, z˙ e mamy jakakolwiek ˛ szans˛e, z˙ eby znale´zc´ ten statek? — Znajdziemy go. Płynie w gór˛e dziesiatego ˛ południka, my pójdziemy w dół. B˛edziesz musiał cz˛esto sprawdza´c nasza˛ pozycj˛e według poło˙zenia gwiazd. — Beaumont, podjawszy ˛ decyzj˛e, przystapił ˛ do porzadkowania ˛ własnego zaprz˛egu, ale Grayson jeszcze nie sko´nczył. — W twoich ustach brzmi to tak, jakby´smy mieli odby´c wycieczk˛e po New Jersey Turnpike. Oznaczanie pozycji wzgl˛edem poło˙zenia gwiazd mo˙ze nie by´c takie całkiem dokładne. To jak szukanie igły w stogu siana. . . — Przy niewielkiej pomocy nauki. — Beaumont wskazał swoje sanie. — Nie zapomnij, z˙ e mamy rakiety Elliotta. Gdy znajdziemy si˛e w okolicy, gdzie powinien by´c „Elroy”, nadamy sygnał przez zestaw Redifona. Oni wy´sla˛ s´migłowiec, a my zapalimy rakiet˛e, z˙ eby mógł nas znale´zc´ . — Nie podoba mi si˛e to. — Grayson spojrzał na Langera, który przysłuchiwał si˛e sprzeczce w milczeniu. — A tobie? — Słuchaj, Sam. . . — głos Beaumonta stwardniał. — Tak wła´snie zrobimy. Raz ju˙z nam si˛e to udało, kiedy znale´zli´smy „Edisto”, na Spitsbergenie. Grayson eksplodował. — Wtedy szli´smy w stron˛e ladu! ˛ Tym razem znajdziemy si˛e na kra´ncu pola lodowego. Dalej nie ma ju˙z nic, tylko Iceberg Alley i ocean. . . — Sam — wmieszał si˛e Langer — zanim Keith zaczał ˛ mówi´c, czego si˛e najmniej spodziewałe´s? ˙ pójdziemy na południe. . . — Ze — I to wła´snie ostatnia rzecz, jakiej b˛edzie si˛e po nas spodziewał Papanin. Gorow, który przez cały czas słuchał wyłamujac ˛ palce u rak, ˛ wtracił ˛ si˛e nagle. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´smy zdołali zrealizowa´c to szale´ncze zamierzenie. Grayson odwrócił si˛e do niego i powiedział z namysłem: — Gdyby nie ty, w ogóle by nas tu nie było. Je˙zeli ci si˛e to nie podoba, mo˙zesz sobie w˛edrowa´c z powrotem do Leningradu. Bo my idziemy na południe! Ustawił swoje psy i ruszyli, z Beaumontem na przedzie. W ciagu ˛ pi˛eciu minut zmienili kierunek marszu o dziewi˛ec´ dziesiat ˛ stopni, poda˙ ˛zajac ˛ na południe. Co118
raz dalej od lodowej równiny, gdzie podró˙z byłaby tak łatwa. Przez ponad dwie godziny posuwali si˛e naprzód szukajac ˛ przej´sc´ pomi˛edzy torosami, potem Beaumont zarzadził ˛ odpoczynek. Grayson wysłał na ustalonej cz˛estotliwo´sci wiadomo´sc´ , której Dawes oczekiwał na Curtis Field. — Oxygen. . . Strongbow. . . Oxygen. . . Strongbow. . . Powtarzał sygnał przez pi˛ec´ minut, a˙z otrzymał z Curtis Field potwierdzenie odbioru. Trwało to zbyt długo. Mogło wystarczy´c, by radzieckie monitory na Biegunie Północnym 17 okre´sliły ich aktualna˛ pozycj˛e. Tak czy inaczej, wiadomo´sc´ musiała zosta´c nadana. „Strongbow” informowało Dawesa, z˙ e Michaił Gorow jest z nimi, „Oxygen”, z˙ e Beaumont idzie na południe. Grayson zapakował Redifona i popatrzył w niebo. — Od dwóch godzin z˙ adnego radzieckiego samolotu — powiedział. — I ani jednego ameryka´nskiego — dodał. — Chyba wszyscy piloci z Curtis Field odlecieli na zim˛e do ciepłych krajów. Na Boga, mam nadziej˛e, z˙ e ci z „Elroya” tego nie zrobili. . .
***
. . . pilnie zagł˛ebi´c si˛e w pole lodowe. Mo˙zliwo´sc´ spotkania. Podja´ ˛c maksymalne ryzyko. Powtarzam. Podja´ ˛c maksymalne ryzyko. Alfred Schmidt, komandor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, kapitan lodołamacza „Elroy” o wyporno´sci 6500 ton nie był zachwycony rozkazem, który otrzymał z Waszyngtonu trzy dni temu. Im dłu˙zej o nim my´slał, tym mniej mu si˛e podobał. Szczególnie ostatnia cz˛es´c´ . „Maksymalne ryzyko. . . ” Co, do diabła, było maksymalnym ryzykiem na tych wodach? Czy wystarczy, je˙zeli statek po zderzeniu z góra˛ lodowa˛ pójdzie na dno? Schmidt miał czterdzie´sci trzy lata, pi˛ec´ stóp i osiem cali wzrostu oraz ciemne włosy i równie ciemne, g˛este brwi. Na jego twarzy nieodmiennie tkwił smutny, by nie powiedzie´c ponury, grymas. U´smiechał si˛e jedynie w momentach s´miertelnego niebezpiecze´nstwa i dlatego marynarze w Milwaukee, macierzystym porcie „Elroya”, pijac ˛ ostatnie piwo przed rejsem wznosili specyficzny toast: — Za to, z˙ eby kapitan nie u´smiechnał ˛ si˛e przed powrotem do portu. — Ma pan ochot˛e rzuci´c okiem, sir? — Vance Carlson, oficer pokładowy odsunał ˛ si˛e od monitora oscyloskopu i postawił kołnierz swojego płaszcza. Mostek „Elroya” był ogrzewany, ale urzadzenia ˛ regulujace ˛ temperatur˛e nie działały chyba najlepiej. Mo˙ze z powodu arktycznych warunków meteorologicznych, które sprawiły, i˙z marynarze musieli bez przerwy oczyszcza´c pokład z lodu narastajacego ˛ 119
prawie w tym samym tempie, w jakim ludzie usiłowali wyrzuca´c go do pokrytego krami morza. Komandor Schmidt nie miał ochoty rzuci´c okiem, ale zrobił to. Trzy godziny temu, zagladaj ˛ ac ˛ w ten gumowy kaptur, dostrzegał na ekranie poszczególne punkty, które bynajmniej nie oznaczały łodzi. Punkty na północnym zachodzie i północnym wschodzie. Popatrzył na promie´n niezmordowanie obiegajacy ˛ zielonkawa˛ łun˛e w gł˛ebi kaptura. Nie było ju˙z poszczególnych punktów. Zamiast nich na ekranie uformował si˛e obraz jednolitej prostej linii zamarzni˛etego morza. — Zapora — skomentował niepotrzebnie Carlson. — Prosto przed nami. Schmidt patrzac ˛ na monitor po raz kolejny przypomniał sobie ko´ncowy fragment rozkazu. Zapora. Jednolita s´ciana lodu rozciagała ˛ si˛e na jego drodze, a „Elroy” dudniac ˛ pot˛ez˙ nymi silnikami, pyszniac ˛ si˛e wzmocnionymi dziobami, które mogły łama´c jak zapałki wielkie lodowe kry, sunał ˛ wprost na przera˙zajac ˛ a˛ s´cian˛e rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e od Spitsbergenu po Grenlandi˛e. Cały problem polegał na tym, z˙ e Schmidt musiał znale´zc´ drog˛e. Miejsce, gdzie lód b˛edzie wznosił si˛e niewiele ponad poziom morza, gdzie przy pomocy masywnych dziobów b˛edzie mo˙zna wyraba´ ˛ c przesmyk w głab. ˛ Na szcz˛es´cie mieli przynajmniej radar, który pokazywał, co znajduje si˛e przed nimi. Kapitan prosił Boga, by nie zsyłał mgły.
***
Dwie godziny pó´zniej znad lodowego pola nadeszło zagro˙zenie. Pasma mgły jak para wodna unosiły si˛e nad lodem, wychodzac ˛ na spotkanie „Elroya”. Schmidt stał z nosem przy szybie wirujacej ˛ na przedzie mostka, spogladaj ˛ ac ˛ na zmian˛e to ˙ na pokład, to przed siebie. Zaden z tych widoków go nie zachwycał. Lód na szczycie dziobu rósł coraz szybciej, nowi ludzie prowadzili syzyfowa˛ batali˛e przerzucajac ˛ go za oszronione burty, gdzie dołaczał ˛ do płatów lodu dryfujacego ˛ po morzu. Temperatura spadła poni˙zej pi˛ec´ dziesi˛eciu stopni. — Nied´zwiedzie polarne. . . Po prawej stronie mostka Carlson spogladał ˛ na szczyt lodowej s´ciany równie wysoki, jak sam mostek i odległy o kilka kabli. Na pokładzie dziobowym ludzie walczacy ˛ z lodem równie˙z zerkali na t˛e s´cian˛e. Było to tak, jakby patrzyli na ogromny wie˙zowiec. W s´wietle ksi˛ez˙ yca przygladały ˛ si˛e im trzy z˙ ółtawe plamy: trzy polarne nied´zwiedzie stojace ˛ na kraw˛edzi, skuszone zapachem kuchennych resztek wyrzuconych za burt˛e. Silniki pracowały powoli lecz niezmordowanie. Monotonny warkot uspokajał Schmidta. Podczas poprzedniego rejsu, w drodze powrotnej, mieli du˙ze opó´znienie spowodowane przez awari˛e silników. Teraz wszystko było w najlepszym 120
porzadku. ˛ Za to widok rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e przed nimi zdecydowanie go niepokoił. — Vance, sadz˛ ˛ e, z˙ e byłoby dobrze, gdyby´s wdrapał si˛e do klatki. Nie chcemy przecie˙z przegapi´c drogi. W głosie wydajacym ˛ rozkaz słycha´c było niech˛ec´ , niech˛ec´ z cała˛ pewno´scia˛ podzielana˛ przez oficera pokładowego, gdy kilka minut pó´zniej wspinał si˛e po oblodzonych szczeblach drabinki na stustopowy maszt, gdzie znajdowała si˛e kabina obserwacyjna. Nie było to najprzyjemniejsze miejsce warty na „Elroyu”, tym bardziej przy temperaturze poni˙zej pi˛ec´ dziesi˛eciu stopni i w nadchodzacej ˛ mgle. Klatka na szczycie masztu była nie wi˛eksza ni˙z dwie budki telefoniczne. Carlson za ka˙zdym razem, gdy siadał na obciagni˛ ˛ etym skóra˛ taborecie, do´swiadczał uczucia klaustrofobii. Vance Carlson, m˛ez˙ czyzna trzydziestodwuletni, rówie´snik Beaumonta, o˙zenił si˛e dzie´n przed wypłyni˛eciem statku z portu w Milwaukee. Liczył ju˙z dni, jakie mu pozostały do powrotu do domu, tymczasem statek zawrócił na północ. Podobnie jak kapitan, oficer pokładowy nie darzył Beaumonta sympatia.˛ Rzuciwszy krótkie spojrzenie przez szyb˛e wirujac ˛ a˛ Carlson umie´scił słuchawki na uszach, umocował mikrofon pod broda˛ i połaczył ˛ si˛e z mostkiem. — Na pozycji, sir. Przed nami jednolita bryła. — Widzimy ja.˛ . . — głos Schmidta rozległ si˛e w słuchawkach. — Jakie´s szans˛e na wej´scie? ˙ — Zadnych, sir. Jednolita s´ciana. — Obserwuj dalej. Carlson siedział w klatce i cierpiał na klaustrofobi˛e. Co dziwniejsze, czuł si˛e jednocze´snie nieprzyjemnie wyeksponowany. Otaczajace ˛ go s´ciany, których mógł dotkna´ ˛c wyciagni˛ ˛ etymi łokciami, zrobione były ze zbrojonego szkła, a ich połysk sprawiał, z˙ e oficer czuł, jak marznie jeszcze bardziej, o ile to było mo˙zliwe. Na mostku ogrzewanie działało niezupełnie dobrze, wewnatrz ˛ kabiny obserwacyjnej wydawało si˛e całkowicie nieefektywne, tak jakby gin˛eło gdzie´s w drodze na maszt. Zawieszony sto stóp nad pokładem Carlson miał doskonały widok we wszystkich kierunkach. Na prawo, na lewo i w dół. Statek sprawiał wra˙zenie nieruchomego. Dzioby uderzały w kry wielkie niczym domy. Sze´scienne kry, które z góry wygladały ˛ jak kostki lodu. Grupy takich kostek prze´slizgiwały si˛e po obu bokach statku i odpływały do tyłu. Przed dziobami pojawiło si˛e monstrum. Si˛egało znacznie wy˙zej ni˙z klatka Carlsona, zdawało si˛e tkwi´c zakotwiczone w morskim dnie. Jednak góry lodowe nie bywaja˛ nieruchome. Ta nie stanowiła wyjatku. ˛ Dryfowała na południe, na spotkanie „Elroya”. Carlson splótł dłonie, przechylił si˛e na stołku spogladaj ˛ ac ˛ w jedna˛ stron˛e, potem w druga.˛ Nad jego głowa˛ wytrwale obracała si˛e antena radaru, przekazujac ˛ ostrzegawcze sygnały do osłoni˛etego kapturem monitora oscyloskopu na mostku. Za prawa˛ burta˛ lodowa s´ciana sun˛eła do tyłu, polarne nied´zwiedzie znikn˛eły 121
w oddali. Pokład statku w kształcie rombu był tak oblepiony lodem, z˙ e z klatki wygladał ˛ jak kra odłamana od paku. Carlson nacisnał ˛ włacznik. ˛ — Zbli˙za si˛e g˛esta mgła, sir. Około c´ wier´c mili. Prosto przed nami. Trzydzie´sci minut pó´zniej Carlson został odizolowany. Nie widział nic. Było mu bardzo zimno. Odr˛etwienie, które zacz˛eło si˛e od dłoni i stóp, ogarniało całe ciało. Stał, by zachowa´c czujno´sc´ . Cztery szklane s´ciany zamarzły równie˙z, pokryte szczelna,˛ rosnac ˛ a˛ z minuty na minut˛e warstwa˛ białego szronu. Wyjrze´c mógł jedynie przez szyb˛e wirujac ˛ a,˛ a gdy to zrobił, nie widział nic, oprócz mgły. Ci˛ez˙ ko pełznacej ˛ mgły, która przesłoniła wszystko. Nawet pokład był ju˙z niewidoczny, tak z˙ e Vance mógł równie dobrze znajdowa´c si˛e w kabinie samolotu lecacego ˛ noca.˛ — Lepiej zejd´z na dół, Carlson — rozkazał Schmidt. — Zostan˛e jeszcze, mo˙ze si˛e przeja´sni. — Pi˛etna´scie minut. Potem schod´z. . . Carlson przycisnał ˛ twarz do przejrzystego fragmentu tafli. Szkło było zimne jak sam lód. Nie dojrzał nic. G˛esta zawiesina. Nic poza tym. Statek stał niemal w miejscu, dryfujac ˛ wolniutko prowadzony radarem zainstalowanym nad głowa˛ Carlsona. Metalowym okiem, które wysyłało sygnały ostrzegawcze o górach lodowych. Jednak z˙ aden mechanizm nie jest niezawodny, zwłaszcza w takich warunkach, tote˙z DaSilva, zast˛epca oficera pokładowego i do´swiadczony operator radaru siedzacy ˛ w kabinie na mostku, z niepokojem wpatrywał si˛e w ekran oscyloskopu, czekajac, ˛ a˙z odezwie si˛e sygnał: ping-ping-ping, ostrzegajacy, ˛ z˙ e co´s du˙zego znajduje si˛e blisko dziobów. Silniki mruczały monotonnie, a Carlson, najbardziej samotny człowiek na pokładzie, nadal hipnotycznie wpatrywał si˛e we mgł˛e skł˛ebiona˛ kilka cali przed jego twarza.˛ — Wida´c ju˙z co´s, Vance? — Jeszcze nic. Dojrzawszy niewyra´zna˛ zmian˛e we mgle, Carlson sprawdził widok z ka˙zdego okna. Nie umiałby wytłumaczy´c, co go zaniepokoiło, lecz co´s si˛e zmieniło. Dostrzegł jaki´s słaby znak, jak gdyby para poruszyła si˛e pod najl˙zejszym podmuchem. Przestał uderza´c dło´nmi o siebie i stanał ˛ nieruchomo, wypatrujac ˛ przez szkło. Tak, co´s tam było, co´s, co przemieszczało mgł˛e, mieszało ja˛ jak gigantyczna ły˙zka. Ostrzegawczy sygnał stetoskopu odezwał si˛e zbyt pó´zno, zbyt nagle i kiedy wszystko min˛eło, Schmidt musiał bardzo mocno przekonywa´c DaSilv˛e, z˙ e nic ju˙z nie mo˙zna było zrobi´c. Nic. Wszystko stało si˛e zbyt szybko. Na monitorze oscyloskopu promie´n zako´nczył obrót i nagle ukazał si˛e nowy obraz. DaSilva poderwał głow˛e, zaczał ˛ krzycze´c. . . Carlson prawdopodobnie nigdy nie zrozumiał, co si˛e stało. Je˙zeli tak, mogło to trwa´c zaledwie ułamek sekundy. Lodowy pazur, ogromny zrab ˛ przecinajacy ˛ drog˛e „Elroya” wyniesiony osiemdziesiat ˛ stóp nad pokładem. Wyciagni˛ ˛ ety ni122
czym gigantyczne rami˛e, zagrodził statkowi drog˛e, jak gdyby próbował go zatrzyma´c. „Elroy” płynał ˛ wolno. Pazur przeszedł nad dziobami, minał ˛ pokład i uderzył w maszt. Jeden krótki, ostry cios. W chwili gdy DaSilva otworzył usta do krzyku, na mostku usłyszano trzask, który echem przera˙zenia odbił si˛e w mózgach ludzi. Główny masz został odci˛ety na wysoko´sci osiemdziesi˛eciu stóp nad pokładem. Klatka, zawieszona pi˛ec´ stóp wy˙zej, przechyliła si˛e wraz ze szczytem masztu. Zamkni˛ety w niej Carlson spadł razem z nia.˛ Osiemdziesiat ˛ pi˛ec´ stóp ni˙zej kabina uderzyła w barierk˛e na prawej burcie i mia˙zd˙zac ˛ jej fragment spadła w morze, z Carlsonem w s´rodku. Wa˙zyła pi˛ec´ ton. Poszła pod wod˛e od razu, zabierajac ˛ ze soba˛ Carlsona i anten˛e radaru w arktyczne gł˛ebiny, które oscyluja˛ mi˛edzy dziewi˛ecioma a dziesi˛ecioma tysiacami ˛ stóp. Mo˙zna było tylko mie´c nadziej˛e, z˙ e oficer pokładowy ju˙z nie z˙ ył, gdy morze zamkn˛eło si˛e nad nim. Tuman mgły przed dziobem unosił si˛e powoli. Vance Carlson był jak dotad ˛ dwudziesta˛ ofiara,˛ liczac ˛ Mikołaja Marowa, człowieka, który pilnował Gorowa, Tillotsona, szesna´scie osób zabitych na pokładzie samolotu i Matthewa Conwaya. Stracili radar. „Elroy” był s´lepy, zabłakany ˛ we mgle, okra˙ ˛zony przez lód na granicy polarnego paku, którego nikt nie mógł dojrze´c. To było wi˛ecej ni˙z maksymalne ryzyko, o wiele wi˛ecej i je˙zeli Alfred Schmidt miał prawo co´s zrobi´c w tej chwili, to tylko obróci´c statek o sto osiemdziesiat ˛ stopni i wolno płyna´ ˛c do domu, oto, co mógł zrobi´c.
***
Na Curtis Field sygnał „Oxygen-Strongbow” został odebrany i zrozumiany. — Mamy Gorowa, posuwamy si˛e na południe, na spotkanie z „Elroyem”. Nie była to jedyna informacja, jaka˛ otrzymał Dawes, kra˙ ˛zacy ˛ niespokojnie po niewielkim biurze, urzadzonym ˛ specjalnie dla niego. Biurze, które buchało goracem ˛ wydobywajacym ˛ si˛e z trzech grzejników ustawionych pod oknami. Temperatura utrzymywana była na poziomie siedemdziesi˛eciu stopni. Adams, który wła´snie wszedł, przysiadł na krze´sle, przechylił je opierajac ˛ o s´cian˛e i przyjrzał si˛e zaczerwienionej od ciepła twarzy szefa. — Cały lód na zachód od Target-5 roi si˛e od Rosjan — mruczał Dawes, przez˙ uwajac ˛ nie zapalone cygaro. — Nad polem lataja˛ s´migłowce, a po lodzie biegaja˛ psie zaprz˛egi. Zaczynaja˛ si˛e pojawia´c Koty. — Wszystko si˛e komplikuje — powiedział Adams. — To ty twierdziłe´s w Waszyngtonie, z˙ e sprawa b˛edzie prosta — przypomniał mu Dawes. Zerknał ˛ na Fullera, kontrolera lotniska, który wła´snie pojawił si˛e w pokoju. — No, najwy˙zszy czas. Chc˛e, z˙ eby´s zarzadził ˛ intensywna˛ inwigila123
cj˛e powietrzna˛ obszaru pomi˛edzy wybrze˙zem a Target-5. . . — podszedł do mapy, która˛ przywiózł ze soba,˛ rozpi˛etej teraz na s´cianie. — Tutaj. I tutaj. — A na południu nic? — zakwestionował Adams. — Nic! Ma to by´c nadzór ciagły. ˛ Wylatuja,˛ wracaja,˛ nabieraja˛ paliwa i leca˛ znowu. . . — Sa˛ pewne granice, je´sli chodzi o mo˙zliwo´sci pilotów — zaznaczył Fuller. — Dobrze. Pomó˙z im znale´zc´ te granice, potem niech je przekrocza.˛ — Nie rozumiem — powiedział Adams po wyj´sciu Fullera. — Beaumont idzie na południe, dlaczego wi˛ec wysyłamy cała˛ flot˛e powietrzna˛ na zachód i na pomoc? — Je´sli ty nie rozumiesz, to mam nadziej˛e, z˙ e Papanin te˙z nie. Nasze szanse, by zauwa˙zy´c Beaumonta z powietrza na polarnym pustkowiu, sa˛ z˙ adne. Chyba z˙ e mieliby´smy szcz˛es´cie. Na to nie licz˛e. Dlatego uruchamiam operacj˛e kryjac ˛ a.˛ — Dawes przerwał, gdy prad ˛ powietrza poruszonego rotorem s´migłowca uderzył w szyby. — Papanin wysłał cały oddział s´migłowców. W ciagu ˛ kilku godzin b˛e˙ szukani Gorowa. Ze ˙ dzie wiedział o moich posuni˛eciach i co wywnioskuje? Ze ´ wiem, gdzie go szuka´c. Sciagnie ˛ wszystkie maszyny z południa i to, by´c mo˙ze, da Beaumontowi szans˛e wyj´scia poza ich zasi˛eg. — To si˛e mo˙ze uda´c. . . — To si˛e musi uda´c! — Dawes skrzywił twarz w u´smiechu. — Wysyłam temu syberyjskiemu b˛ekartowi wiadomo´sc´ : Beaumont ucieka na północ lub na zachód.
***
— Północ czy zachód? Papanin mamrotał do siebie, stojac ˛ w głównym baraku Bieguna Północnego 17 i przygladaj ˛ ac ˛ si˛e planszy kieszonkowej szachownicy. Na stole le˙zała ksia˙ ˛zka otwarta na relacji rozgrywki Fischer-Spassky w Santa Monica w 1966 roku. Sybirak szczycił si˛e tym, z˙ e zdolny był do trzech działa´n jednocze´snie: mógł rozgrywa´c własna˛ parti˛e, s´ledzi´c cudza˛ rozgrywk˛e i podejmowa´c decyzje dotyczace ˛ aktualnej operacji. — Wszystkie maszyny sa˛ w powietrzu — zameldował Kramer zza krzesła. — Koncentruja˛ si˛e na północnych i zachodnich terenach w pobli˙zu Target-5. Wszystkie, z wyjatkiem ˛ sze´sciu s´migłowców, które kazał pan odwoła´c. ´ znego Kota, który roztrzaskał si˛e spadajac Po wypadku ameryka´nskiego Snie˙ ˛ z rampy, zło˙zyli na Target-5 jeszcze jedna˛ wizyt˛e i stwierdzili. z˙ e baza jest zupełnie pusta. Nie było tam nikogo, aczkolwiek Papanin nie zdawał sobie sprawy, i˙z w bazie powinno znajdowa´c si˛e jeszcze dwóch ludzi: Rickard i Sondeborg. Sybi124
rak zostawił na wyspie mały oddział na wypadek, gdyby pojawił si˛e tam Gorow, i wrócił do swojej bazy. Od czasu gdy otrzymał wiadomo´sc´ od Pietrowa z Rejestrów Leningradzkich, czuł si˛e zaintrygowany. — Ten oddział Beaumonta, o którym ciagle ˛ mówimy, nie istnieje — stwierdził, tracaj ˛ ac ˛ palcem pionek. My? Litwin nie odezwał si˛e. Gdy wszystko szło dobrze, Papanin niezmiennie relacjonował zdarzenia w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Natomiast je´sli tylko pojawiały si˛e kłopoty, przechodził na „my” — w ten sposób rozkładał odpowiedzialno´sc´ za niepowodzenia na barki współpracowników. Papanin pchnał ˛ krzesło w tył, poło˙zył obuta˛ nog˛e na blacie stołu, obok niewielkiej szachownicy i rozpoczał ˛ wyja´snienia. W odpowiedzi na jego pytanie nadeszła z Leningradu wiadomo´sc´ . Pracowity Pietrow przetrzasn ˛ ał ˛ obszerne archiwa i rozwiazał ˛ zagadk˛e. W 1971 roku Amerykanie wysłali trzech m˛ez˙ czyzn z zadaniem przej´scia przez pływajacy ˛ pak polarny z Grenlandii na Spitsbergen. Wydarzenie owo nigdy nie trafiło na łamy prasy, lecz radziecki agent na Spitsbergenie uwzgl˛ednił je w mglistym raporcie. Ekspedycja miała niepodwa˙zalne implikacje militarne: w przypadku realnego zagro˙zenia siły radzieckie mogłyby próbowa´c zaja´ ˛c i okupowa´c norweski Spitsbergen — tak jak Amerykanie okupowali Islandi˛e podczas ostatniej wojny. Amerykanie przewidzieli to. Je˙zeli mo˙zliwe jest wysłanie ludzi przez pływajace ˛ pole lodowe, mieli szans˛e zaja´ ˛c Spitsbergen jako pierwsi. Dlatego te˙z, nie robiac ˛ rozgłosu wokół całego przedsi˛ewzi˛ecia, wysłali niewielka˛ grup˛e, by przekona´c si˛e, czy takie zadanie jest wykonalne. — Nie wyglada ˛ to na powa˙zne działania — zaprotestował Kramer. — Nie? — Papanin skrzywił si˛e nieprzyjemnie, nabijajac ˛ fajk˛e. — Człowiek, który prowadził wypraw˛e na Spitsbergen, to brytyjski ekspert w dziedzinie Arktyki, a nazywa si˛e Beaumont. Miał ze soba˛ dwóch ludzi: Amerykanina, Samuela Graysona i Niemca, Horsta Langera. Sadz˛ ˛ e, z˙ e ten olbrzymi wieprz, który tak wiele miał do powiedzenia na Target-5, to wła´snie Beaumont. — Nie wysłaliby po Gorowa tylko trzech ludzi. . . — Nie? To zupełnie wystarczajaca ˛ liczba, to madre ˛ posuni˛ecie. Jak łatwo jest znale´zc´ czterech m˛ez˙ czyzn na lodowym pustkowiu, z powietrza, Kramer? — Wi˛ec nie ma wielkiej wyprawy? — zapytał Kramer niepewnie. — Tylko Beaumont i jego przyjaciele. Pami˛etasz tych trzech ludzi, z saniami, których sfilmowali´smy dwa dni temu? — Głos Papanina uległ zmianie. -Wy´slij zakodowany rozkaz do wszystkich s´migłowców znajdujacych ˛ si˛e w powietrzu. Niech szukaja˛ małej grupy ludzi. Najprawdopodobniej dwóch par sa´n i czterech m˛ez˙ czyzn. — Sze´sc´ maszyn ma ciagle ˛ czeka´c? — Poleca˛ na południe od Target-5. — Ale˙z Amerykanie szukaja˛ na północy i zachodzie. . . 125
— Wykonaj rozkazy natychmiast — odparł cicho Papanin. Pozostawiony w baraku samemu sobie Sybirak zdjał ˛ nog˛e ze stołu, zmarszczył brwi w zamy´sleniu i przyjrzał si˛e planszy szachownicy. Niektórych ze swych dziwacznych decyzji nigdy nikomu nie wyja´sniał. Był to element jego techniki zmierzajacej ˛ do utrzymania podwładnych w permanentnym strachu przed wielkim szefem. Podobnie jak de Gaulle, Papanin wierzył w otaczajac ˛ a˛ go mistyczna˛ aur˛e. Było to pomocne równie˙z wówczas, gdy niektóre decyzje okazywały si˛e bł˛edne. Nikt nie wiedział, o co wła´sciwie chodziło. Tym razem jednak Papanin miał pewne podejrzenia, które coraz szybciej przeradzały si˛e w pewno´sc´ . Podczas lotu na pokładzie bizona studiował dossier Lemuela Quinceya Dawesa, który specjalizował si˛e w przeprowadzaniu operacji kryja˛ cych. Nie mógł zignorowa´c tego, co narzucało si˛e samo. Koncentracja ameryka´nskich maszyn na zachód i północ od Target-5, by´c mo˙ze, oznaczała rzeczywiste poszukiwania grupy Beaumonta. Gdyby wszystko obróciło si˛e przeciwko niemu, zostałby ostro skrytykowany, z˙ e pozostawił ten obszar nie sprawdzony. Jednak coraz bardziej intrygował go sektor południowy. Kramer wrócił po chwili. — B˛eda˛ w powietrzu w ciagu ˛ pi˛eciu minut — poinformował Sybiraka. — Wspaniale. Teraz prze´slij na „Gorkiego” informacj˛e, z˙ e chc˛e zna´c aktualna˛ pozycj˛e ameryka´nskiego lodołamacza „Elroy”. Natychmiast. Znowu tajemniczy. Kramer pospieszył do baraku radiostacji. Po raz kolejny Papanin na wszelki wypadek nie ujawnił, jakie pobudki kierowały jego działaniem. Gdy w 1971 roku grupa Beaumonta zbli˙zała si˛e do Spitsbergenu, doszło do wcze´sniej zaplanowanego spotkania z lodołamaczem „Edisto”. Tym razem wchodził w gr˛e inny lodołamacz, „Elroy”. Papanin miał wra˙zenie, z˙ e zbli˙za si˛e do Beaumonta. Podjał ˛ decyzj˛e i podniósł pionek.
Wtorek, 22 lutego, 12.00 — 19.00 Beaumont nie chciał słucha´c argumentów. Wła´sciwie nale˙załoby stwierdzi´c, z˙ e nie chciał słucha´c nikogo i niczego zmuszajac ˛ ludzi i psy do bezlitosnego marszu. Poganiajac ˛ ich, odmawiajac ˛ chwili odpoczynku, posiłku, zatrzymania si˛e w ogóle dla kogokolwiek i czegokolwiek, brnac ˛ coraz dalej i dalej na południe wzdłu˙z dziesiatego ˛ południka, wcia˙ ˛z bli˙zej i bli˙zej kra´nca pola lodowego i Iceberg Alley. Otoczeni przez wyniosłe torosy, pot˛ez˙ ne zimne s´ciany postrz˛epionego lodu, posuwali si˛e na południe przez parowy osrebrzone s´wiatłem ksi˛ez˙ yca. Beaumont prowadził teraz zaprz˛eg Langera z pot˛ez˙ nym Bismarckiem w roli przewodnika. Trzymał uchwyt sa´n w zaci´sni˛etej dłoni i cz˛esto strzelał batem nad głowami zwierzat. ˛ Co było nieomylnym znakiem, z˙ e osiagn˛ ˛ eły ju˙z granice swoich mo˙zliwo´sci — jak oznajmił Graysonowi Langer — i przekroczyły je. Tak samo wygladał ˛ ostatni etap wyprawy na Spitsbergen i marsz na spotkanie z lodołamaczem „Edisto”. Beaumont przejał ˛ zaprz˛eg z Bismarckiem i nie pozwolił na odpoczynek przez dwana´scie godzin. Do chwili, gdy „Edisto” znalazł si˛e w zasi˛egu wzroku. Wówczas wystrzelili rakiety Elliotta, nadali sygnał radiowy i wreszcie s´migłowiec wysłany z lodołamacza wyruszył im naprzeciw. Tym razem Langer, orzekłszy, z˙ e Beaumont przeszedł ju˙z samego siebie, zaczał ˛ sprzeczk˛e. Przekazał swój zaprz˛eg Graysonowi, przyspieszył kroku i zrównał si˛e z Beaumontem. — Nie damy ju˙z rady. . . — wydyszał. — Ruszaj si˛e! Beaumont, z twarza˛ ledwie widoczna˛ w szczelinie futrzanego kaptura, strzelił batem, zmuszajac ˛ Bismarcka i pozostałe zwierz˛eta, by wydłu˙zyły krok. Weszli w zakr˛et parowu, lecz nawet tam Beaumont nie zwolnił tempa. Przechylił sanie na jedna˛ płoz˛e i przepchnał ˛ je po twardym lodzie. — To szale´nstwo! — wybuchnał ˛ Langer. — Musimy odpocza´ ˛c. Psy te˙z musza˛ odpocza´ ˛c. „Elroy” jest wiele mil przed nami. Niemo˙zliwe, by´smy dotarli tam dzi´s w nocy. . . — Na lito´sc´ boska,˛ musimy si˛e rusza´c! Ka˙zde pół mili, to pół mili bli˙zej „Elroya”. Nawet wi˛ecej, ten pieprzony statek te˙z si˛e do nas zbli˙za! 127
— Gorow ma kłopoty. Beaumont rzucił przez rami˛e szybkie spojrzenie. Z tyłu Grayson prowadził drugi zaprz˛eg, zmuszajac ˛ zwierz˛eta, by nada˙ ˛zały za Bismarckiem i Beaumontem. Dalej poda˙ ˛zał Rosjanin, z zaci´sni˛etymi z˛ebami usiłujac ˛ utrzyma´c tempo. Fakt, z˙ e Beaumont umie´scił go na ko´ncu małej procesji, był brutalnym, lecz celowym elementem taktyki. Gorow wieziony na saniach spowolniłby marsz, a pozostawiony samemu sobie i idacy ˛ o własnych siłach, cały czas bał si˛e, z˙ e zostanie sam na lodowym pustkowiu i ten strach przed bezbronna˛ samotno´scia˛ sprawiał, z˙ e Rosjanin ciagle ˛ jeszcze poruszał si˛e. Obawa zmuszała go do wykorzystywania rezerw energii, o które sam siebie nie podejrzewał. — Dopóki si˛e boi, b˛edzie szedł — powiedział Beaumont trzy godziny wcze´sniej — wi˛ec niech si˛e boi. — Wiedział, z˙ e nie wybiera si˛e na piknik, kiedy opuszczał Biegun Północny 17 — warknał ˛ Beaumont. — Nie rozmawiaj z nim. Chc˛e, z˙ eby si˛e bał. I zostaw mnie w spokoju. Musz˛e uwa˙za´c na sanie. Langer cofnał ˛ si˛e na swoje miejsce. Beaumont był w jednym z najgorszych swoich nastrojów, nie było sensu z nim dyskutowa´c. Musieli po prostu i´sc´ dalej. Wbrew pozorom Beaumont s´wietnie kontrolował swoje reakcje. Wybrał jedynie najprostszy sposób uwolnienia si˛e od narzeka´n Langera. Ponury, wyczerpujacy ˛ marsz przez lód był wynikiem chłodnej kalkulacji. W ciagu ˛ ostatnich trzech godzin nie widzieli ani nie słyszeli z˙ adnego radzieckiego s´migłowca. Dlaczego, nie miał poj˛ecia i niespecjalnie go to obchodziło. Jednak dopóki na czystym niebie ksi˛ez˙ ycowej nocy nie było nieprzyjaciela, musieli pokona´c jak najwi˛eksza˛ cz˛es´c´ trasy, dotrze´c tak daleko na południe, jak to było mo˙zliwe. Wykorzysta´c czas, gdy nie musieli ukrywa´c si˛e przed zawieszonymi na niebie oczyma Papanina. Nie uwa˙zał równie˙z za stosowne wyja´snia´c pozostałym, z˙ e je˙zeli b˛edzie to lez˙ ało w ludzkiej mocy, nie zatrzymaja˛ si˛e, dopóki nie zobacza˛ „Elroya”. Z jakiej´s nie wyja´snionej przyczyny mieli wspaniała˛ sposobno´sc´ umkni˛ecia. Sposobno´sc´ , która mogła si˛e ju˙z nie powtórzy´c. W gł˛ebi duszy watpił, ˛ by udało im si˛e dojrze´c „Elroya” tej nocy, ale nie mógł wykluczy´c tej mo˙zliwo´sci, tote˙z miał zamiar pop˛edza´c wszystkich tak długo, a˙z padna.˛ Godzin˛e pó´zniej na południowym wschodzie pojawił si˛e ameryka´nski samolot.
***
— Stop! Beaumont podniósł r˛ek˛e, ostrzegajac ˛ idacych ˛ za nim i poczuł przy tym ge´scie taki ból, jakby podnosił w gór˛e ogromny ci˛ez˙ ar. Pociagn ˛ ał ˛ za sanie, by zatrzyma´c psy. Oddał bat Graysonowi, a sam zaczał ˛ wdrapywa´c si˛e na lodowa˛ s´cian˛e 128
po lewej stronie. Był tak zm˛eczony, z˙ e tych kilka stóp wyczerpało go jak górska wspinaczka. Odległy warkot maszyny zbli˙zał si˛e szybko, zmuszajac ˛ go do po´spiechu. D´zwi˛ek wydawał si˛e nieco inny ni˙z niezno´sne: bit-bit radzieckiego s´migłowca. Nagle Anglik po´slizgnał ˛ si˛e, ale zdołał zahaczy´c dłonia˛ o grzebie´n i podciagn ˛ a´ ˛c si˛e ponad jego kraw˛ed´z. Noktowizor zawieszony na szyi uderzył go bole´snie w szcz˛ek˛e, ale nie zwrócił na to uwagi, nie zdajac ˛ sobie sprawy z bólu. Siadłszy okrakiem na szczycie podniósł szkła do oczu. Znajdowali si˛e na granicy labiryntu lodowych torosów, niedaleko przed nimi morze rozciagało ˛ si˛e jak rozległa równina, nagle znieruchomiały ocean, z falami zakrzepłymi w pół ruchu. Dwa tysiace ˛ stóp nad nimi samolot leciał na południowy zachód i miał mina´ ˛c ich w odległo´sci około pół mili. Beaumont poprawił ostro´sc´ . Radziecki czy ameryka´nski? Sylwetka zbli˙zajacej ˛ si˛e maszyny przypominała rozmazany cie´n. Anglikowi wydawało si˛e, z˙ e nie mo˙ze ustawi´c noktowizora, dopiero po chwili zdał sobie spraw˛e, z˙ e to zm˛eczone oczy odmówiły mu posłusze´nstwa. Spojrzał raz jeszcze, zamazany kształt odzyskał kontury. Anglik dostrzegł wymalowana˛ na kadłubie biała˛ gwiazd˛e. Ameryka´nski! — Sam! We´z rakiet˛e z moich sa´n. To Amerykanie. . . Wyczerpani ludzie na dnie wawozu ˛ nabrali energii. Grayson szarpiac ˛ nerwowo rozpiał ˛ pasy przytrzymujace ˛ baga˙z. Langer złapał rakiet˛e i zostawiajac ˛ psy pod opieka˛ Gorowa wspiał ˛ si˛e do połowy grzbietu. Wcisnał ˛ ja˛ w wyciagni˛ ˛ eta˛ r˛ek˛e Beaumonta. Anglik miał tak zmarzni˛ete palce, z˙ e nie mógł sobie poradzi´c ˙ z odpaleniem. Jeszcze raz. Udało si˛e. Zadnego efektu. — Daj druga! ˛ — krzyknał ˛ Beaumont. — To niewypał. . . Na dole powstało zamieszanie, Grayson i Langer równocze´snie rzucili si˛e, by znale´zc´ nast˛epna˛ rakiet˛e. A wtedy samolot, widoczny jako czerwone i zielone s´wiatełka na statecznikach, zaczał ˛ zakr˛eca´c, wchodzac ˛ w łuk, który miał go wprowadzi´c na nowy kurs — na południe. — Pospieszcie si˛e, na lito´sc´ boska! ˛ — ryknał ˛ Beaumont. Dostrzegł, z˙ e Grayson znalazł rakiet˛e i zamierza mu ja˛ przynie´sc´ . — Odpal na dole, w parowie! Rakieta zapaliła si˛e, trysn˛eła ciemnym dymem, wzleciała w spokojne powietrze jak india´nski sygnał, zakołysała si˛e, wznosiła wy˙zej i wy˙zej. A samolot oddalał si˛e, leciał na południe, malejac ˛ z sekundy na sekund˛e. Grayson i Langer wdrapali si˛e na grzebie´n i opadli obok Beaumonta. — Jeszcze go wida´c. . . — W głosie Graysona pobrzmiewała udr˛eka, druzgocace ˛ cierpienie. Opu´scił bezwładnie ramiona. — Popatrz do tyłu, ty pieprzony idioto — powiedział cicho Beaumont. Wpatrywali si˛e w odlatujacy ˛ samolot tak długo, a˙z stał si˛e jedynie punktem. Srebrna˛ kropka˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Znikn˛eła nagle, zostawiajac ˛ za soba˛ tylko cichnacy ˛ odgłos silnika. — To rutynowy lot meteorologiczny — stwierdził Beaumont. — Nie szukali nas. 129
— Ch˛etnie bym zastrzelił tego cholernego tak zwanego obserwatora w tej maszynie — stwierdził jadowicie Langer. — Mo˙ze powinni´smy byli u˙zy´c radia. — Nie! — sprzeciwił si˛e ostro Beaumont. — Dopiero, gdy b˛edziemy w zasi˛egu „Elroya”. Istnieje przecie˙z radziecki zestaw monitorujacy, ˛ który tylko czeka, by´smy zrobili co´s takiego, z˙ eby mógł nas namierzy´c. Ruszamy. Rakieta dymna unosiła si˛e jeszcze nad nimi, gdy w ciszy zsuwali si˛e na dół. Nawet psy wygladały ˛ na zrezygnowane. Mimo i˙z wydostali si˛e spomi˛edzy torosów i maszerowali po zimnej równinie, ciagn˛ ˛ eły sanie z mniejszym wigorem. Pó´zniej Beaumont pot˛epiał samego siebie za to, z˙ e nie przewidział niebezpiecze´nstwa, z˙ e pozwolił na wyj´scie na otwarty lód zbyt wcze´snie, jednak znu˙zenie i zniech˛ecenie sprawiły, z˙ e był ot˛epiały i nie potrafił ju˙z jasno my´sle´c. Ramiona i przeguby bolały go od ciagłego ˛ napi˛ecia, paliły z˙ ywym ogniem, na wpół wyrwane ze stawów podczas wielu godzin morderczej walki z buksujacymi ˛ saniami. Parali˙zujace ˛ zimno osłabiało u´scisk na uchwycie sa´n, musiał zdoby´c si˛e na nadludzki wysiłek, by maszerowa´c długimi krokami, sprawia´c wra˙zenie silniejszego, ni˙z był w rzeczywisto´sci — by utrzyma´c w ruchu pozostałych. — Uwaga! To Langer krzyknał ˛ ostrzegawczo. — Nie rusza´c si˛e! — dodał Beaumont, zmuszajac ˛ psy, by stan˛eły. Nocna˛ cisz˛e za nimi przerwało dr˙zace ˛ tykanie silnika. Znajome rat-rat-rat biegło po lodzie. Nos nadlatujacego ˛ cienia zaokraglony ˛ był przez druga˛ mniejsza˛ kulk˛e pod spodem. Bli´zniacze rotory chłostały powietrze jeden nad drugim. Ogon z dwoma wirnikami. Jak diabelski metalowy ptak sunał ˛ nad ich głowami, nie wy˙zej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ stóp. Chy˙zy cie´n s´lizgał si˛e po lodzie. Niszczyciel łodzi podwodnych. Najnowszy s´migłowiec radziecki. — Nie rusza´c si˛e! — Beaumont ostrzegł towarzyszy, gdy maszyna na chwil˛e oddaliła si˛e od nich, wzniosła wy˙zej i zacz˛eła zawraca´c. Istniała szansa, z˙ e pasaz˙ erowie radzieckiego s´migłowca ich nie zauwa˙zyli. Lecac ˛ w maszynie niknacej ˛ nad lodem z szybko´scia˛ pi˛ec´ dziesi˛eciu mil na godzin˛e — jak ocenił Beaumont — radziecki obserwator musiałby mie´c bystre oczy, by dostrzec ich w tym ułamku sekundy, gdy s´migłowiec wychynał ˛ nad ich głowami zza kraw˛edzi lodowej s´ciany. Kilka sekund pó´zniej Anglik wiedział, i˙z z radzieckiej maszyny spogladały ˛ w dół naprawd˛e bystre oczy. Zawracała. Rakieta dymna s´ciagn˛ ˛ eła na nich zagład˛e. Rakieta, której nie dostrzegł obserwator z ameryka´nskiego samolotu, przywiodła do nich najbli˙zsza˛ radziecka˛ maszyn˛e. — Co te s´mierdziele teraz zrobia? ˛ — spytał Langer. — Zale˙zy, ilu ludzi maja˛ na pokładzie — odparł Beaumont lapidarnie. Maszyna leciała wolniej i wy˙zej, co najmniej dwie´scie stóp nad ich głowami. A wi˛ec Rosjanie zauwa˙zyli nie tylko ludzi i psy. Widzieli równie˙z karabiny przewieszone przez ramiona m˛ez˙ czyzn. Beaumont przekazał swój zm˛eczony zaprz˛eg Graysonowi i oddalił si˛e od grupy, trzymajac ˛ karabin w r˛ekach. Niszczyciel łodzi podwodnych nadlatywał — gro´zny kształt, cały wyd˛ety i kulisty, zaczał ˛ wznosi´c 130
si˛e wy˙zej, gdy znalazł si˛e bezpo´srednio nad nimi. Łoskot silnika dudnił echem po lodzie. Beaumont uniósł karabin. ´ Smigłowiec zawisł w miejscu, przechylił si˛e i rozpoczał ˛ zataczanie wielkiego koła, znaczac ˛ drog˛e stru˙zka˛ spalin pozostajac ˛ a˛ w zimnym powietrzu. M˛ez˙ czy´zni na ziemi obracali si˛e na pi˛etach, s´ledzac ˛ lot maszyny, gdy ta kra˙ ˛zyła nad nimi z ogłuszajacym ˛ rykiem. W pewnej chwili Langer zachłysnał ˛ si˛e i porwał karabin. — Robia˛ nam zdj˛ecia. . . — Beaumont przewiesił karabin przez rami˛e i podniósł do oczu noktowizor. — Zostaw bro´n! — rozkazał szybko, ciagle ˛ obserwujac ˛ maszyn˛e i obracajac ˛ si˛e w s´lad za nia.˛ W kopule opuszczono okno i jaki´s przedmiot w kształcie składanego cylindra odbił s´wiatło ksi˛ez˙ yca. — To kamera — ostrzegł Beaumont. — Filmuja˛ nas. Sympatyczne, pokojowe zaj˛ecie. Teleobiektywem — dorzucił. Gdy to mówił, s´migłowiec zawrócił prezentujac ˛ im swój podwójny rotor na ogonie i odleciał na północny wschód. Łopot bli´zniaczych wirników ucichł szybko. Beaumont wrócił do sa´n i przejał ˛ swój zaprz˛eg od Graysona. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie wyladowali ˛ — przyznał Amerykanin. — Powiedziałbym, z˙ e nie było ich wystarczajaco ˛ wielu — Beaumont ruszył po równym gruncie lodowej płaszczyzny, kierujac ˛ si˛e w stron˛e, gdzie jak pasma wzgórz widniały daleko nast˛epne wzniesienia. — Teraz naprawd˛e musimy si˛e pospieszy´c, z˙ eby nie złapali nas powtórnie na otwartej przestrzeni. Bo tym razem b˛edzie ich znacznie wi˛ecej ni˙z wystarczajaco ˛ wielu.
***
— Zatrzymaj! Głos Sybiraka zagrzmiał w ciszy zadymionego baraku, zakłócanej jedynie buczeniem projektora. Operator zatrzymał urzadzenie, ˛ na ekranie zastygł obraz przedstawiajacy ˛ czterech m˛ez˙ czyzn wpatrzonych w kamer˛e. Jeden z nich celował w s´migłowiec z karabinu, drugi skierował na maszyn˛e szkła noktowizora. Nad˛ety cie´n przew˛edrował po ekranie — to Papanin podniósł si˛e i palcem wskazał człowieka stojacego ˛ przy uchwycie sa´n. — To on — zagrzmiał Papanin. — To jest Gorow. Mog˛e si˛e zało˙zy´c o cała˛ wypłat˛e. — Nie wida´c jego twarzy — zaprotestował Kramer z ciemno´sci. — Nie wida´c twarzy z˙ adnego z nich. . . — A po choler˛e mi twarze! Widziałem, jak si˛e ten człowiek porusza, jak unosi głow˛e, jak przechylaja˛ na bok. To jest Gorow, to jest nasz cel. — Ogromny cie´n palca poruszył si˛e i tracił ˛ inna˛ posta´c ubrana˛ w futra, ze szkłami przy oczach. — 131
A to, jak sadz˛ ˛ e, jest Beaumont. Pozostali dwaj to Samuel Grayson i Horst Langer. — Odwołujemy samoloty z pomocy i zachodu? — zapytał Litwin, pragnac ˛ uprzedzi´c nowy rozkaz. — Najpierw do cholery zapal s´wiatło w tym baraku — powiedział mi˛ekko Papanin. Obejrzał si˛e i zatrzymał wzrok na jednym z m˛ez˙ czyzn siedzacych ˛ za nim. — Wro´nski, potrafisz ich znale´zc´ jeszcze raz? Trzydziestodwuletni Rosjanin, który przewodził oddziałowi słu˙zby bezpiecze´nstwa sprowadzonemu z Murma´nska, wstał i podszedł do mapy s´ciennej. Andriej Wro´nski był niewysokim, szczupłym m˛ez˙ czyzna˛ o sm˛etnej twarzy. Jego rodzice zgin˛eli miesiac ˛ temu, próbujac ˛ przejecha´c na drugi brzeg zamarzni˛etej Wołgi, tu˙z pod Stalingradem; lód p˛ekł i połkn˛eła ich rzeka. — Tutaj, pułkowniku — wskazał na postawiony przed chwila˛ krzy˙zyk — robili´smy pomiary gwiazd. . . — No wi˛ec jak, znajdziesz ich? — Doprawdy, tym razem. . . — Wro´nski zamilkł, widzac ˛ wyraz twarzy Sybiraka. — Zobaczyłe´s t˛e pieprzona˛ rakiet˛e! — grzmiał Papanin. — Dojrzałe´s ja˛ z odległo´sci pi˛eciu mil i zmieniłe´s kurs. Tak wła´snie powiedziałe´s, kiedy ci˛e o to zapytałem. Bóg jeden wie, dlaczego wystrzelili t˛e rakiet˛e, mo˙ze przez przypadek. — Wydaje mi si˛e, z˙ e mieli´smy du˙zo szcz˛es´cia. . . — Wi˛ec ja ci poka˙ze˛ , jak skłoni´c los do współpracy raz jeszcze! — Papanin wział ˛ ołówek Wro´nskiego i przyjrzał si˛e mapie. — Chca˛ dotrze´c do ameryka´nskiego lodołamacza „Elroy”, który znajduje si˛e tutaj. Połacz ˛ to miejsce linia˛ z Target-5, a zobaczysz, z˙ e posuwaja˛ si˛e prosto wzdłu˙z dziesiatego ˛ południka. — My te˙z polecimy. . . — Zamknij si˛e wreszcie i słuchaj! Teraz zmienia˛ kierunek marszu, z˙ eby zbi´c nas z tropu. Pójda˛ albo na południowo-południowy wschód, albo na południowo-południowy zachód. — Papanin narysował dwie uko´sne linie łacz ˛ ace ˛ si˛e w miejscu, gdzie ostatnio widzieli Beaumonta. — Potem wróca˛ na swój szlak na południe. Musimy si˛e liczy´c z bł˛edami pomiarów i dryfem lodu. Biorac ˛ to wszystko pod uwag˛e, znajdziesz ich w granicach tego trójkata. ˛ Zrozumiano? — To ma sens, panie pułkowniku. . . — Wszystko, co ja mow˛e, ma sens. — Zerknał ˛ przez rami˛e na Kramera. — Tym razem na pokładzie ka˙zdej maszyny ma by´c uzbrojony oddział. — Nie mamy tylu ludzi, by obsadzi´c wszystkie maszyny. — A kto ci do diabła powiedział, z˙ e b˛edziemy s´ciaga´ ˛ c wszystkie maszyny? I natychmiast ostrzega´c Dawesa, z˙ e jego operacja kryjaca ˛ nie jest tak dobra, jak mu si˛e wydaje? Połowa zostaje i b˛edzie kra˙ ˛zyła na północ i na zachód od Target-5. Reszta wróci tutaj, zatankuje i przeczesze ten trójkat. ˛ W po´spiechu opu´scili barak, bojac ˛ si˛e, by Sybirak nie skomentował ich s´lamazarno´sci. Papanin pozostał sam, wpatrzony w s´cienna˛ map˛e, pykajac ˛ niewielka˛ fajeczk˛e. — My´sl˛e, z˙ e tym razem mam pana, Mr Beaumont — mruknał ˛ do siebie.
Wtorek, 22 lutego, 19.00 — 23.30 To był prawdziwy koszmar. Radzieckie s´migłowce terkotały im nad głowami przez cały czas. Niekiedy niezmordowane rat-tat-tat łopotało du˙zo dalej, troszk˛e cichsze ni˙z najcichszy pomruk w przenikliwie zimnej nocy, a czterej m˛ez˙ czy´zni, powłóczac ˛ nogami, pod osłona˛ lodowych s´cian pokonywali kolejny parów. Ale i wówczas, kiedy warkot silnika był jedynie pomrukiem, musieli bezustannie nadsłuchiwa´c, koncentrowa´c si˛e na tym d´zwi˛eku, by nie przeoczy´c momentu, gdy stanie si˛e on znacznie gło´sniejszy, gdy zacznie si˛e do nich zbli˙za´c. Innym razem d´zwi˛ek był bliski. Zło´sliwy łopot urastał do ogłuszajacej ˛ kakofonii, niosacej ˛ echem wzdłu˙z s´cian wawozu, ˛ odbijajacej ˛ si˛e od lodowych grzbietów. Beaumont musiał przyzna´c, z˙ e znalezienie ich było ju˙z tylko kwestia˛ czasu. Chyba z˙ e b˛eda˛ mieli niewiarygodne szcz˛es´cie. Mimo coraz cz˛estszych protestów Graysona i Langera, ciagle ˛ posuwali si˛e naprzód. A ruch jest łatwo dostrzegalny z powietrza. Ciagłe ˛ nasłuchiwanie i stałe napi˛ecie było m˛eczace ˛ co najmniej tak samo jak prowadzenie sa´n, zmuszanie do ruchu psów i własnych nóg. Około dziesiatej ˛ wieczór czterech wyczerpanych m˛ez˙ czyzn brn˛eło po lodzie jak automaty. Powoli unosili oci˛ez˙ ałe nogi, oczy mieli półprzymkni˛ete ze znu˙zenia i w obronie, przed zimnem. Gorow ju˙z dwa razy oznajmił, z˙ e nie mo˙ze i´sc´ ani kroku dalej, z˙ e musi odpocza´ ˛c na saniach. Reakcja Beaumonta była szybka i stanowcza. — Albo wytrzymasz, albo umrzesz na lodzie. — Ale przecie˙z wy tu jeste´scie dla mnie! — zaprotestował Gorow, potykajac ˛ si˛e obok sa´n Beaumonta. — Przyszli´scie mnie zabra´c! — Teraz mamy powa˙zniejszy problem — odparł Anglik ponuro. — Usiłujemy ocali´c z˙ ycie. Mo˙zesz i´sc´ z nami, albo zosta´c. Nic mnie to nie obchodzi. Kiedy Gorow wrócił na swoje miejsce, Beaumont zerknał ˛ przez rami˛e: Rosjanin z trudem posuwał si˛e obok sa´n Langera, nieco dalej Grayson okre´slał ich pozycj˛e według gwiazd. Beaumont nie miał zamiaru zostawi´c Rosjanina na pastw˛e losu. Gdyby opadł z sił, musieliby wie´zc´ go na saniach. Postawiony przed perspektywa˛ samotnej s´mierci na lodzie Gorow oczywi´scie okazał si˛e zdolny do marszu. Jednak najbardziej ucierpiały ich nerwy. Sytuacja była ju˙z tak napi˛eta, z˙ e wła133
s´ciwie ka˙zde słowo mogło sta´c si˛e poczatkiem ˛ kłótni. To zdarzyło si˛e tu˙z po dziesiatej. ˛ Grayson zdecydował, z˙ e ma dosy´c, z˙ e ich marsz to szale´nstwo, z˙ e nie ma sensu, z˙ e tym razem musi powstrzyma´c Beaumonta, zanim jego obł˛edny upór zabije ich wszystkich. Przytroczył sekstans do sunacych ˛ ciagle ˛ naprzód sa´n Langera i przyspieszył kroku, by zrówna´c si˛e z Beaumontem. — Zbli˙za si˛e nast˛epny samolot. Ze wschodu. Wejd˛e na szczyt zbocza i sprawdz˛e. . . — Nie marnuj energii — warknał ˛ Beaumont. — Mamy przed soba˛ długa˛ drog˛e. . . — Zbli˙za si˛e! Ju˙z słycha´c go znacznie lepiej. B˛edziemy czeka´c, a˙z to gówno znajdzie si˛e nad nami? — Tak. — Dlaczego, na lito´sc´ boska? ˛ Beaumont s´cisnał ˛ mocniej uchwyt sa´n i odparł z tłumiona˛ furia˛ w głosie. — Bo nie gramy w to, co Papanin. Nie połapałe´s si˛e jeszcze, o co chodzi? Te loty nie sa˛ planowe. — Tak czy inaczej, w ko´ncu nas zobacza.˛ . . — Owszem, je´sli b˛eda˛ mieli szcz˛es´cie. Jednak b˛eda˛ go potrzebowali bardzo du˙zo, z˙ eby znale´zc´ nas w parowie. Musieliby lecie´c dokładnie nad naszymi głowami. Je˙zeli b˛edzie si˛e na to zanosiło, po prostu staniemy bez ruchu. Ju˙z ci to wbijałem do głowy. — Mo˙zemy nie zda˙ ˛zy´c. Beaumont westchnał ˛ ci˛ez˙ ko, popatrzył na Graysona, potem szybko złapał uchwyt sa´n, które omal si˛e nie przewróciły. Zaczai mówi´c rozmy´slnie chłodno i monotonnie. — Zanim b˛edziemy mogli odpocza´ ˛c, musimy zaj´sc´ dalej na południe, ni˙z to według Papanina mo˙zliwe. Te s´migłowce szukaja˛ nas, owszem. Ale jednocze´snie usiłuja˛ nas zniech˛eci´c. Zatrzymywa´c za ka˙zdym razem, kiedy usłyszymy po raz kolejny ich warkot, z˙ eby´smy nie mieli szans dotrze´c do „Elroya”. — Zastygł bez ruchu, bo niedawne rat-tat-tat, urosło do gło´snego warkotu. — Kryjcie si˛e! Zatrzymali psy i rzucili si˛e na lód, rozciagaj ˛ ac ˛ zwierz˛eta i uspokajajac ˛ je. Kilka sekund pó´zniej s´migłowiec spadł na nich, ogłuszajac ˛ piekielnym klekotem silnika. Przepłynał ˛ nad nimi ze wschodu na zachód, błysnał ˛ nad wawozem ˛ na wysoko´sci dwustu stóp i odleciał. Le˙zeli zupełnie nieruchomo, poniewa˙z nie mieli pewno´sci, czy nie zostali zauwa˙zeni. Je˙zeli tak, maszyna wróci. Padajac ˛ na lód ka˙zdy z nich doznał wstrzasu ˛ mimo kilku warstw ubrania, jednak to uczucie było niczym w porównaniu ze s´wiadomo´scia,˛ z˙ e trzeba b˛edzie znowu si˛e podnie´sc´ . Le˙zeli na dnie parowu uspokajajac ˛ skurczone psy. Byli zmarzni˛eci i u kresu wytrzymało´sci. Poniewa˙z maszyna nie pokazała si˛e wi˛ecej, pozbierali si˛e wolno. Grayson raz jeszcze spróbował szcz˛es´cia, z trudem wydobywajac ˛ ochrypłe słowa. — Keith, powinni´smy odpocza´ ˛c. . . zje´sc´ . . . 134
Beaumont pokr˛ecił wolno głowa˛ nadsłuchujac ˛ przez chwil˛e, lecz nie wychwycił znajomego d´zwi˛eku. Zaczał ˛ z wielkim trudem wdrapywa´c si˛e na najbli˙zsza˛ s´cian˛e. Kilka razy ze´slizgnał ˛ si˛e, a˙z wreszcie dotarł niemal na sam szczyt. Był ju˙z najwy˙zszy czas, by sprawdzi´c drog˛e przed nimi. Po raz kolejny. Na samej górze po´slizgnał ˛ si˛e i byłby spadł. Cudem odzyskał równowag˛e. Oczy´scił soczewki noktowizora, oparł łokcie na lodowym grzbiecie i podniósł szkła do oczu. Miał dobra˛ widoczno´sc´ i mógł obserwowa´c rzeczywi´scie rozległy teren. Popatrzył na zamazany horyzont, poprawił ostro´sc´ , przyjrzał si˛e uwa˙zniej. Potem opu´scił szkła i spojrzał w głab ˛ parowu. — My´sl˛e, z˙ e lepiej b˛edzie, je´sli tu przyjdziecie — powiedział cicho.
***
— No i? — zapytał Papanin. — Jeszcze nic. — Wro´nski zamknał ˛ drzwi baraku. — Wła´snie wróciłem. Wyglada ˛ to do´sc´ beznadziejnie. — Powiedziałe´s: beznadziejnie? — Papanin powoli uniósł si˛e z krzesła, a Kramer, który dobrze go znał, bezwiednie zrobił krok w tył. — Wro´nski, ty s´mierdza˛ cy tchórzu! Nie nadajesz si˛e na dowódc˛e oddziału. W tej grze wygrywa ten, kto idzie na cało´sc´ . Musz˛e si˛e namy´sli´c, co z toba˛ zrobi´c. Chcesz co´s zje´sc´ ? Wybij to sobie z głowy, Wro´nski. Zaraz odlatujesz. — Poczekał, a˙z Rosjanin wyjdzie z baraku. — Je˙zeli dotra˛ do „Elroya”, trudno nam b˛edzie wygra´c t˛e batali˛e, Kramer — zauwa˙zył. Litwin był zaskoczony. Papanin po raz pierwszy wspomniał, z˙ e Beaumont mógłby dotrze´c do statku. — Trudno? — zapytał. — Je˙zeli Gorow znajdzie si˛e na pokładzie ameryka´nskiego statku, b˛edzie to niemo˙zliwe. . . — Trudne, ale nie niemo˙zliwe. — Sybirak mówił zwodniczo spokojnym głosem. — Wydarzenia b˛eda˛ si˛e rozgrywały w szerszym wymiarze. Majowa wizyta ameryka´nskiego prezydenta w Moskwie rozdra˙zni i naszych ludzi. — Mo˙ze b˛edziemy mieli troch˛e szcz˛es´cia. . . — Sam dbam o swoje szcz˛es´cie! — Papanin walnał ˛ pi˛es´cia˛ w pusty teraz stół, bo niewielka szachownica tkwiła w jego kieszeni. — Zmieniamy taktyk˛e — zagrzmiał. — Od teraz przeszukujemy teren na północ od „Elroya”. Znajdziemy ich na otwartym lodzie. Je´sli jaka´s maszyna ich zauwa˙zy, niech wyladuje ˛ jak najbliz˙ ej. Nie obchodzi mnie, na jakim gruncie. — A co zrobi´c z tymi opiekunami Gorowa? — Osobi´scie ka˙zdemu dowódcy oddziału wydasz rozkaz. Pilot ma nic o tym nie wiedzie´c. Ci ludzie z Gorowem sa˛ niepotrzebnym utrudnieniem, nale˙zy ich 135
zlikwidowa´c. Zagrzeba´c ciała w lodzie. Je˙zeli b˛edzie w pobli˙zu otwarty kanał, wrzuci´c ich tam. Psy tak˙ze musza˛ znikna´ ˛c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e najlepsze b˛edzie zatrute mi˛eso. I zniszczy´c sanie. Do północy, Kramer! Je´sli si˛e uda, wcze´sniej.
***
To musi by´c złudzenie, pomy´slał Beaumont, spogladaj ˛ ac ˛ przez noktowizor po raz pierwszy. Obraz rozmazał si˛e, odpłynał, ˛ a gdy Anglik poprawił ostro´sc´ , wrócił. Przywołał pozostałych z dna wawozu. ˛ Pierwszy dołaczył ˛ do niego Langer. Zaintrygowany dziwna˛ nuta˛ w głosie Beaumonta szybko wspiał ˛ si˛e na lodowa˛ s´cian˛e i siadł na szczycie obok niego. Gdy rozsunał ˛ kaptur, ukazała si˛e zaro´sni˛eta twarz. Zaro´sni˛eta i oblepiona perełkami mgły zastygłej wiele godzin temu. — Tam. To wystajace. ˛ Beaumont wskazał kierunek i Langer, dr˙zacymi ˛ z niepokoju palcami, próbował ustawi´c ostro´sc´ . Niesamowity galimatias lodowych wzgórz ciagn ˛ ał ˛ si˛e na przestrzeni trzech mil przed nimi. Jak morze podczas sztormu zmro˙zone nagle w s´rodku burzy. Dalej rozciagał ˛ si˛e płaski lód, naprawd˛e gładki. Ogromna przestrze´n połyskujaca ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Po´srodku tej pustyni tkwiła zjawa. Co´s, co uwiecznione na fotografii byłoby całkowicie nie do uwierzenia. — Bo˙ze! Bo˙ze! — Ze zdumieniem wymamrotał Langer i zamilkł. Zjawa była statkiem posiadajacym ˛ maszt i wysoki mostek. Statkiem zbudowanym z lodu i s´niegu, jak nieudany tort weselny. Langer, spogladaj ˛ ac ˛ przez noktowizor, mógł odró˙zni´c dzioby wycelowane w jego stron˛e, widział, z˙ e statek jest pokryty lodowa˛ skorupa˛ i otoczony lodem tak, z˙ e w s´wietle ksi˛ez˙ yca błyszczał niby szklane cacko. Sople zwisały z postrz˛epionego czuba masztu i przecinaja˛ cej go poni˙zej poziomej belki. Burty ociekały lodem zwisajacym ˛ z nich, jak kapa niedbale rzucona na przedni pokład. Dzioby wznosiły si˛e wysoko, jakby statek wspinał si˛e na pot˛ez˙ na˛ fal˛e. Cały ten obraz trwał w bezruchu, zamkni˛ety przez pole lodowe. Jedyny znak, z˙ e naprawd˛e nie był złudzeniem, stanowiły s´wiatełka na maszcie. Był prawdziwy. To ameryka´nski lodołamacz „Elroy” wbił si˛e w lód polarnego paku, dziesi˛ec´ mil od najbli˙zszego oceanu. — Bo˙ze! Bo˙ze! — wymamrotał Langer ponownie. — Ju˙z to mówiłe´s — przypomniał mu Beaumont. — Chyba si˛e starzejesz. Zaczynasz si˛e powtarza´c. — Czuj˛e si˛e stary — powiedział Langer i od razu poprawił: — Czułem si˛e stary! Hej, Sam, to „Elroy”! Grayson, zostawiajac ˛ Gorowa przy psach, wspiał ˛ si˛e na szczyt. — Nie kpijcie sobie ze mnie — wychrypiał. 136
Langer podał mu szkła. — Sam zobacz. — Amerykanin rozsunał ˛ kaptur, odsłaniajac ˛ wyn˛edzniała,˛ oszroniona˛ twarz i popatrzył przez noktowizor. — Jakim cudem, do diabła, zabrnał ˛ tak daleko? — zdziwił si˛e Langer. — Dzielny facet — ocenił Beaumont. — Nigdy nie spotkałem kapitana Schmidta, ale musz˛e mu to przyzna´c, je´sli wdarł si˛e w lód, cal po calu, a˙z tak blisko nas. Dziwne, ale nie widz˛e radaru. — Ja go znam — stwierdził spokojnie Grayson. — To prawdziwy sukinsyn. Dlatego jest tutaj. Jak sadzisz, ˛ daleko mamy do niego? — Jakie´s siedem mil — odparł Beaumont. — Ruszamy. Sa˛ jakie´s sprzeciwy? Dwie nast˛epne mile pokonali z szybko´scia,˛ jakiej nie osiagn˛ ˛ eli od wielu ju˙z godzin, sunac ˛ kr˛etym labiryntem wawozów, ˛ a˙z znale´zli si˛e w odległo´sci mili od otwartej płaszczyzny lodowej. A poniewa˙z w dalszym ciagu ˛ nie było na niebie ani jednego radzieckiego s´migłowca, Beaumont zdecydował, z˙ e teraz moga˛ ju˙z wysła´c sygnał radiowy i w s´lad za nim rakiet˛e Elliotta, by z „Elroya” przyleciał po nich s´migłowiec. Temperatura obni˙zyła si˛e, było zimniej ni˙z kiedykolwiek, jednak nie dokuczało im to specjalnie. Wiedzieli, z˙ e to prawdopodobnie ich ostatni wysiłek. Widoczno´sc´ była doskonała. Przejrzyste powietrze maciły ˛ jedynie niewielkie chmurki g˛estniejacej ˛ na mrozie pary wodnej, tworzacej ˛ si˛e z oddechów czterech m˛ez˙ czyzn i dwóch psich zaprz˛egów, asystujacej ˛ im w drodze na południe. W przeciwie´nstwie do powszechnych wyobra˙ze´n o Arktyce, burze s´nie˙zne i zamiecie sa˛ rzadko´scia˛ na tej szeroko´sci geograficznej. Jest to jedynie najzimniejsze miejsce na Ziemi. Zatrzymali si˛e w jednym z wawozów. ˛ Grayson zauwa˙zył, z˙ e raczej trudno b˛edzie tutaj komukolwiek po nich wyladowa´ ˛ c, lecz Beaumont polecił Langerowi wypakowa´c nadajnik. — Moga˛ nas wciagn ˛ a´ ˛c na krzesełku, Sam, jednego po drugim — wyja´snił. — Potem zabiora˛ psy na otwarty lód. Langer rozwiazywał ˛ wła´snie skórzane pasy przytrzymujace ˛ nadajnik, gdy Gorow zbli˙zył si˛e do nich z takim po´spiechem, i˙z Beaumont spojrzał na niego prawdziwie zdumiony. Rosjanin dyszał ci˛ez˙ ko i gdy tylko zatrzymał si˛e, zaczał ˛ głosem nabrzmiałym histeria: ˛ — Jeste´smy ju˙z bezpieczni. Teraz z˙ adam, ˛ by oddano mi moja˛ własno´sc´ , natychmiast! — O czym ty mówisz, do diabła? — Beaumont patrzył w dół, delikatnie uderzajac ˛ butem w powierzchni˛e lodu. Nie był specjalnie zwarty, Anglik domy´slał si˛e, z˙ e otaczajace ˛ ich torosy uformowały si˛e bardzo niedawno na skutek zamkni˛ecia kanału. — Rdze´n! Zabrali´scie rdze´n! Który´s z was mi go ukradł! — Gorow, coraz bardziej zdenerwowany, wyciagn ˛ ał ˛ ci˛ez˙ ka˛ tub˛e z kieszeni kurtki i podsunał ˛ ja˛ Beaumontowi pod nos. — No, przecie˙z go masz — powiedział Beaumont. Zmarszczył si˛e, bo obcas 137
jego buta zagł˛ebił si˛e nagle o kilka cali. Wyciagn ˛ ał ˛ go z g˛estym mla´sni˛eciem. Mi˛ekki lód. Gorow był zbyt zaj˛ety własnymi sprawami, by zauwa˙zy´c cokolwiek innego. — To nie ten sam. . . — Chcesz przez to powiedzie´c, z˙ e w tym innym sa˛ „mapy Katarzyny”? — Beaumont wpatrywał si˛e prosto w Gorowa. — Powiedziałe´s, z˙ e jeste´smy ju˙z prawie bezpieczni. Nie jest to chyba najlepsza chwila na wywrzaskiwanie nonsensów, prawda? — Nonsensów? — Id´z i pomó˙z Horstowi przy nadajniku. Langer przewiesił sobie przez rami˛e przeno´sna˛ radiostacj˛e i odszedł szukajac ˛ mo˙zliwie najbardziej poziomego kawałka gruntu, by umie´sci´c na nim urzadze˛ nie. Uginał si˛e pod ci˛ez˙ arem, który był dla niego, osłabionego i znu˙zonego, zbyt wielki, ale posuwał si˛e mozolnie naprzód i po chwili znalazł pozioma˛ szczelin˛e w s´cianie. Ostro˙znie postawił nadajnik. Gorow, coraz bardziej w´sciekły, darł si˛e: — Musz˛e mie´c ten rdze´n! Tylko z nim jestem cokolwiek wart dla Waszyngtonu. . . W dalszym ciagu ˛ wymachiwał, jak bronia,˛ metalowa˛ tuba,˛ a˙z Grayson wyjał ˛ mu ja˛ z r˛eki. — Cokolwiek wart? — powtórzył. — Póki nie dotrzemy do tego statku, z˙ aden z nas nie jest wart złamanego centa. Fakt, nie słyszeli´smy z˙ adnego z waszych s´migłowców od ponad godziny, ale jeszcze nie jeste´smy na pokładzie statku. Id´z i pomó˙z Horstowi przynie´sc´ nadajnik, kiedy sko´nczy nadawa´c. — Jeste´smy na grzaskim ˛ gruncie, Sam — mruknał ˛ Beaumont, gdy Gorow odszedł wreszcie w głab ˛ wawozu. ˛ — Musimy uwa˙za´c. — Dopiero krzepnie — zgodził si˛e Grayson, klepiac ˛ uspokajajaco ˛ Bismarcka. — Jeste´smy blisko morza. Usłyszeli krzyk Rosjanina, odwrócili si˛e w jego stron˛e i spostrzegli, z˙ e si˛e przewraca. Rozciagni˛ ˛ ety na cała˛ długo´sc´ na dnie parowu próbował wsta´c, lecz upadł ponownie. — Chryste! — Beaumont był w´sciekły. — Skr˛ecił nog˛e. — Langer, gotowy ju˙z do przesłania wiadomo´sci, wyciagn ˛ ał ˛ anten˛e i akurat miał przenie´sc´ nadajnik na pozioma˛ lodowa˛ półk˛e, gdy usłyszał krzyk. Klnac ˛ jak szewc zostawił radiostacj˛e i poszedł pomóc Rosjaninowi. Gorow skr˛ecił nog˛e w kostce. Próbował wsta´c po raz drugi, ale klapnał ˛ na ziemi˛e, gdy Langer podszedł do niego. Niemiec chwycił go pod pachy i posadził, opierajac ˛ o lodowa˛ s´cian˛e, a potem przyjrzał si˛e swemu prawemu butowi, który dziwnie ciagn ˛ ał ˛ go w dół. Cały był oblepiony czarnym zamarzajacym ˛ mułem. — Keith! Tu jest mi˛ekki lód. A Gorow nie mo˙ze i´sc´ . . . — Razem z Graysonem uformowali z rak ˛ co´s na kształt nosideł i przetransportowali Gorowa z powrotem do sa´n. Ten ju˙z o własnych siłach usadowił si˛e wygodnie i został tak, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na wszystkie strony, z wyjatkiem ˛ tej, gdzie stał Beaumont. — Lepiej pospiesz si˛e z tym sygnałem — powiedział Beaumont. Langer 138
i Grayson ruszyli parowem wolno, uwa˙znie stawiajac ˛ stopy. A gdy dotarli do szczeliny w lodowej s´cianie, Langer wybałuszył oczy, zastanawiajac ˛ si˛e, czy przypadkiem nie zwariował. Potem wydał okrzyk, który poderwał Graysona do biegu. Zestaw Redifona został wessany. Wi˛eksza cz˛es´c´ nadajnika ju˙z znikn˛eła, jedynie coraz krótsza antena wystawała nad powierzchni˛e. Muliste p˛echerze przesłaniały obudow˛e. Langer rzucił si˛e na kolana i desperacko grzebał w czarnej mazi, ale bryła nadajnika znajdowała si˛e ju˙z poza zasi˛egiem jego rak. ˛ W rozpaczy chwycił anten˛e. Ostatnia teleskopowo składana cz˛es´c´ odłamała si˛e i została mu w r˛eku, podczas gdy reszta poszła w dół. Nadajnik zniknał. ˛ Stracili jedyny s´rodek łaczno´ ˛ sci z „Elroyem”.
***
— Pomy´slałe´s o kawiorze? — spytał Papanin. Sybirak miał teraz ruchoma˛ kwater˛e dowodzenia na wysoko´sci tysiaca ˛ stóp nad polem lodowym, w niszczycielu łodzi podwodnych lecacym ˛ na południe. Rozmawiał z Wro´nskim, znajdujacym ˛ si˛e w innej maszynie, du˙zo dalej na południe. Poniewa˙z porozumiewali si˛e przez radiotelefon, pytajac ˛ o „Elroya” posługiwał si˛e kodem. — Jest w kanapce — odparł Wro´nski. Papanin wyłaczaj ˛ ac ˛ urzadzenie ˛ chrzakn ˛ ał ˛ i zapatrzył si˛e w lód pod s´migłowcem. Rozgrywka zdawała si˛e zbli˙za´c do punktu zwrotnego. Chciał by´c na miejscu i sam kierowa´c akcja.˛ — B˛edziemy ich mieli przed północa˛ — powiedział. — Jeszcze ich nie znaleziono — zaoponował jak zwykle pesymistycznie Kramer. Papanin grymasem na twarzy nakazał mu milczenie, bo w słuchawkach rozległy si˛e trzaski. Słuchał przez chwil˛e, z kamienna˛ twarza˛ przyjmujac ˛ nowa˛ wiadomo´sc´ , potem spojrzał na pilota. — Czy to gówno lata? — zapytał zimno. — Czy mo˙ze jeste´smy przykuci do lodu? — Obrócił si˛e do tym i popatrzył na Kramera przycupni˛etego na składanym fotelu w tyle kabiny. — Powiedziałem, z˙ e przed północa.˛ Wła´snie zlokalizowano cel.
***
— Keith, ten sukinsyn b˛edzie ladował! ˛
139
— Spodziewałem si˛e tego. — Beaumont ze szczytu torosa obserwował niszczyciela łodzi podwodnych. Patrzył, jak opadał, rotory obracały si˛e coraz wolniej, maszyna schodziła pionowo w dół nad najbli˙zszym skrawkiem poziomego lodu — około c´ wier´c mili od miejsca, gdzie kulił si˛e Beaumont. ´ Zostali zlokalizowani. Smigłowiec, który wła´snie ladował, ˛ dwukrotnie przelatywał nad ich głowami i teraz siadał pomi˛edzy nimi a zlodowaciałym statkiem. Anglik podniósł do oczu noktowizor. Papanin nigdy o niczym nie zapominał: drugi s´migłowiec zastygł nad inkrustowana˛ lodem sylwetka˛ statku zawieszony tu˙z nad ladowiskiem, ˛ tak z˙ e Schmidt nie mógł wysła´c swojej maszyny. — A ju˙z si˛e czułem, jakbym tam był — stwierdził z z˙ alem Grayson, kucajac ˛ obok Beaumonta. — Jeszcze par˛e godzin i udałoby nam si˛e. . . — O czym tu gada´c, kilka godzin czy kilka setek. . . I tak nas uprzedzili — odparł Langer przycupni˛ety z drugiej strony Beaumonta. Szybko ze´slizgnał ˛ si˛e z powrotem na dno wawozu, ˛ by uspokoi´c szarpiace ˛ si˛e psy. Gło´sny warkot schodza˛ cego s´migłowca budził echo pomi˛edzy torosami przecinajacymi ˛ pak bezładnym labiryntem. Maszyna dotkn˛eła gruntu, rotory nadal wirowały. Otwarto drzwi i na lód zacz˛eli zeskakiwa´c m˛ez˙ czy´zni z karabinami. Futrzane zakapturzone postacie ruszyły ława˛ w stron˛e lodowych korytarzy. Beaumont po raz wtóry zaskoczony był szybko´scia˛ takiej operacji. — Nie miałem poj˛ecia, z˙ e tylu si˛e ich mie´sci w jednej maszynie — stwierdził ponuro Grayson. — Wiecie, co macie robi´c — przypomniał im Beaumont. — Nie spuszczajcie Gorowa z oczu. Nie chc˛e, z˙ eby wpadł w panik˛e w decydujacym ˛ momencie. — Masz zamiar popełni´c samobójstwo. . . — Je˙zeli na nich zaczekamy, umrzemy na pewno. Chca˛ Gorowa, a my jestes´my dla nich niewygodnymi s´wiadkami. Ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ karabin Beaumont zsunał ˛ si˛e ze wzniesienia i ruszył truchtem wzdłu˙z wawozu. ˛ Pozostali patrzyli za nim przez chwil˛e, poderwał ich wreszcie szorstki rozkaz Graysona. Mimo, z˙ e s´ciany ciagn ˛ ace ˛ si˛e po obu stronach górowały nad Beaumontem, biegł pochylony, ignorujac ˛ mi˛ekki lód, modlac ˛ si˛e o twardy grunt. W tej niebezpiecznej sytuacji zm˛eczenie chwilowo ustapiło. ˛ Miał sił˛e, by porusza´c nogami i w głowie jasny plan. Nic dziwnego, z˙ e Grayson nazwał jego plan samobójstwem — Beaumont biegł na spotkanie Rosjan. W rzeczywisto´sci nie było to tak szalone, jak si˛e mogło wydawa´c na pierwszy rzut oka. Chciał zobaczy´c, ilu ludzi wysiadzie ˛ z maszyny. Zbli˙zali si˛e wła´snie do strefy wyniesie´n, a Beaumont biegł w sam s´rodek półkola utworzonego przez niewidocznych za lodowymi s´cianami m˛ez˙ czyzn. Nie zmieniajac ˛ szyku zamierzali wej´sc´ w labirynt torosów, by w odpowiednim momencie zwierajac ˛ si˛e w koło okra˙ ˛zy´c s´ciganych. Plan Beaumonta opierał si˛e na jedynej szansie: ostatnia rzecz, jakiej spodziewa si˛e dowódca oddziału, to ta, z˙ e jeden z ludzi, na których poluja,˛ ruszy na nich. 140
Beaumont biegł w˛ez˙ owym parowem mo˙zliwie najciszej, mijał kolejne zakr˛ety. Obserwujac ˛ teren ze szczytu torosu zapami˛etał kształt wawozu ˛ tak daleko, jak mógł si˛egna´ ˛c wzrokiem. O ile dobrze si˛e orientował, to ten wła´snie prowadził bezpo´srednio na otwarty lód. Miejscami korytarz pogra˙ ˛zał si˛e w cieniu, niekiedy zalewało go s´wiatło ksi˛ez˙ yca. Po chwili Anglik uznał, z˙ e musi zwolni´c, poniewa˙z według jego przewidywa´n zbli˙zał si˛e do miejsca, gdzie weszli w labirynt Rosjanie. Przez cały czas słyszał w oddali słaby, stłumiony przez lodowe s´ciany pulsujacy ˛ pomruk s´migłowca. Pilot najwyra´zniej nie ryzykował: czekał z właczonymi ˛ silnikami obawiajac ˛ si˛e, z˙ e mógłby ich nie uruchomi´c ponownie przy tak niskiej temperaturze. Beaumont zwolnił. Poruszał si˛e teraz bardzo ostro˙znie. Lada chwila powinien spotka´c Rosjan. Przyci´sni˛ety do s´ciany posuwał si˛e pod osłona˛ prawego wzniesienia, zapami˛etujac ˛ wgł˛ebienia, w których mógłby si˛e schowa´c, gdy usłyszy, z˙ e nadchodza˛ Rosjanie. Je˙zeli usłyszy ich wystarczajaco ˛ wcze´snie. Beaumont nie miał z˙ adnych złudze´n co do umiej˛etno´sci swoich przeciwników. Wiedział, z˙ e nie b˛edzie miał do czynienia z amatorami. Oddziały radzieckie Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa działajace ˛ na terenie Arktyki miały w swoich szeregach ludzi wyszkolonych w walce i przyzwyczajonych do niskich temperatur. Nie byli jednak przyzwyczajeni do poruszania si˛e po pływajacym ˛ polu lodowym. Trzymał karabin w obu r˛ekach, gdy zza rogu wynurzył si˛e odziany w futra Rosjanin. Obaj byli zaskoczeni, lecz Rosjanin nie spodziewał si˛e spotka´c nikogo tak blisko s´migłowca. Bro´n automatyczna˛ przewieszona˛ miał przez rami˛e i popełnił bład: ˛ próbował ja˛ zsuna´ ˛c. Beaumont zareagował bez chwili namysłu. Obracajac ˛ karabin w dłoniach zamachnał ˛ si˛e ci˛ez˙ ka,˛ obita˛ metalem kolba.˛ W ostatniej chwili Rosjanin zda˙ ˛zył uchyli´c głow˛e i kolba tylko lekko zawadziła o jego szcz˛ek˛e, jednak nawet to wystarczyło, by wytraci´ ˛ c go z równowagi. Po´slizgnał ˛ si˛e i upadł na plecy, Beaumont zgiał ˛ si˛e w przód za ciosem. Rosjanin walnał ˛ w lód tyłem głowy. Gruby, futrzany kaptur zamortyzował uderzenie. Rozciagni˛ ˛ ety na wznak, bez broni, która upadajac ˛ znalazła si˛e poza jego zasi˛egiem, złapał Anglika za prawa˛ nog˛e dłonia˛ tak wielka,˛ z˙ e zdołał obja´ ˛c but w kostce. Zacisnał ˛ palce, chciał pociagn ˛ a´ ˛c w bok. Beaumont nie zwracajac ˛ na to uwagi skoncentrował si˛e na tym, co musiał zrobi´c. Podniósł wysoko karabin i uderzył Rosjanina w czoło z taka˛ siła,˛ z˙ e kolba odskoczyła od ko´sci. Palce zamkni˛ete wokół kostki Anglika rozlu´zniły si˛e, głowa przekrzywiła na bok i m˛ez˙ czyzna wi˛ecej si˛e nie poruszył. Beaumont przekr˛ecił go na brzuch. Miejsca uderze´n, szcz˛eka i czoło, dotykały lodu, wi˛ec kiedy kto´s znajdzie trupa — je˙zeli do tego dojdzie, b˛edzie to wygladało ˛ na wypadek. Anglika czekało teraz znacznie bardziej ryzykowne zadanie. Ruszył biegiem przed siebie. Naliczył dwudziestu m˛ez˙ czyzn wychodzacych ˛ z maszyny, byli teraz rozproszeni w labiryncie lodowych korytarzy. Najprawdopodobniej sygnałem do zaniechania poszukiwa´n, gdy który´s z nich natrafi na uciekinierów, miał by´c wy141
strzał. Biegiem minał ˛ kolejny zakr˛et i wówczas otworzyła si˛e przed nim szeroka przestrze´n lodowego pustkowia. Dotarł do wyj´scia. Łoskot wirników oczekujacej ˛ maszyny wdzierał si˛e pomi˛edzy wzniesienia i rozsadzał uszy. Ujrzał ja˛ ledwie sto jardów przed soba.˛ Stała zwrócona do niego ogonem, z kabina˛ pilota skierowana˛ w stron˛e otwartej przestrzeni. To równie˙z zauwa˙zył z grzbietu wzniesienia i modlił si˛e, by pilot nie obrócił maszyny. Nie zrobił tego. Na lodzie nie było z˙ adnej stra˙zy. Nie zdziwiło to Beaumonta. Kiedy idzie si˛e schwyta´c czterech ludzi majac ˛ do dyspozycji dwudziestu, trudno spodziewa´c si˛e, z˙ e jeden z tych czterech b˛edzie na tyle szalony, by próbowa´c przeja´ ˛c maszyn˛e. Beaumont był na tyle szalony. Przewiesił karabin przez rami˛e i ruszył w stron˛e s´migłowca długim krokiem. Wolny krok mógłby wydawa´c si˛e szale´nstwem, lecz Beaumont opierał swoje działanie na podstawowych prawach psychologicznych, na wypadek, gdyby pilot obejrzał si˛e za siebie. Ludzkie nerwy, raz pobudzone, reaguja˛ szybko — widok uzbrojonego m˛ez˙ czyzny biegnacego ˛ przez lód w stron˛e maszyny wyzwoliłby u pilota jedyna˛ słuszna˛ reakcj˛e. Rosjanin przesunałby ˛ jedna˛ d´zwigni˛e i podniósł s´migłowiec pionowo nad polem. Nie trzeba na to wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ sekund. Beaumont, ciagle ˛ powolnym krokiem, zbli˙zał si˛e do niszczyciela łodzi podwodnych. Był ju˙z teraz całkowicie przekonany, z˙ e uda mu si˛e zrealizowa´c swój plan. Futrzany kaptur i parka nie bardzo przypominały strój człowieka słu˙zby bezpiecze´nstwa, istniało jednak pewne podobie´nstwo — wystarczajace ˛ dla kogo´s, kto widziałby go w s´wietle ksi˛ez˙ yca przez oszroniona˛ kopuł˛e s´migłowca. Gdy zbli˙zył si˛e do maszyny, ogłuszajace ˛ dudnienie wzrosło do niewiarygodnej liczby decybeli, ka˙zdy nerw w jego ciele zmuszał go do biegu, byle przeby´c ostatnie pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów, zanim pilot odwróci głow˛e. Beaumont szedł tym samym pewnym krokiem, kierujac ˛ si˛e prosto w stron˛e staromodnego ogona w kształcie tych, jakie miały dwupłatowce, którymi kiedy´s latał. Mijajac ˛ ogon zdjał ˛ z ramienia karabin, podszedł do kabiny i zaci´sni˛eta˛ pi˛es´cia˛ uderzył w zamglona˛ kopuł˛e. Poczuł wstrzas ˛ wibracji i nie wydarzyło si˛e nic wi˛ecej. Walnał ˛ pi˛es´cia˛ raz jeszcze i wówczas okienko zsun˛eło si˛e w dół. Karabin trafił do s´rodka w tym samym momencie, w którym fala ciepłego powietrza dotarła do twarzy m˛ez˙ czyzny stoja˛ cego na zewnatrz. ˛ Muszka wycelowała w człowieka z hełmem na głowie, który odskoczył szybko na swoje miejsce za pulpitem kontrolnym. — Wyła´z! No ju˙z! Wyła´z szybko! — krzyknał ˛ Beaumont po rosyjsku, jednocze´snie kiwnał ˛ głowa,˛ pokazujac ˛ pilotowi czego chce. Przy tym ogłuszajacym ˛ dudnieniu pilot prawdopodobnie nie słyszał ani słowa. Beaumont przechylił si˛e przez okno i wbił luf˛e w bok pilota. Rosjanin miał gogle na oczach, lecz Beaumont odniósł wra˙zenie, z˙ e był to młody chłopak, mo˙ze dwudziestoletni. Wystarczajaco ˛ młody, by chciał zosta´c bohaterem. Prawa r˛eka pilota ruszyła w kierunku dra˙ ˛zka. Ten dra˙ ˛zek, jak natychmiast odgadł Beaumont, uniesie s´migłowiec w gór˛e. Maszyna nabierze wysoko´sci, a on razem z nia.˛ Potem najprawdopodobniej spad142
nie i roztrzaska si˛e o lód. — Nie próbuj. . . ! — Poparł swój rozkaz mocniej wciskajac ˛ luf˛e w bok chłopaka. Rosjanin odwrócił si˛e, a Beaumont bez trudu odczytał jego my´sli. Miał stalowe nerwy: sprawdzał, jaka˛ bronia˛ mu gro˙zono, zastanawiał si˛e, czy prze˙zyje strzał. Kaliber wyra´znie go przestraszył: odsunał ˛ r˛ek˛e od d´zwigni. — Wstawaj! Ju˙z! Ju˙z! — Beaumont skinał ˛ głowa,˛ a pilot odłaczył ˛ swój hełm i ostro˙znie zsunał ˛ si˛e z fotela. Co´s w jego postawie ostrzegło Beaumonta. Rosjanin zamarł na chwil˛e w połowie drogi, czujny jak kot. Szkła gogli odbijały s´wiatło deski rozdzielczej, przesłaniajac ˛ oczy. — No ju˙z! — Warknał ˛ Beaumont. — Pospiesz si˛e! — Rosjanin przysunał ˛ si˛e bli˙zej, Beaumont wyciagn ˛ ał ˛ z kabiny karabin s´ciskajac ˛ go ramieniem. Z palcem na spu´scie, druga˛ r˛eka˛ nacisnał ˛ klamk˛e i otworzył drzwi. Pilot rozło˙zył r˛ece w powolnym ge´scie poddania. Jednak czas bohaterów jeszcze nie minał. ˛ Pilot przechodził wolno przez drzwi, wreszcie znalazł si˛e blisko Beaumonta. Obrócił si˛e, posłuszny gestom Anglika zeskoczył na lód, nast˛epnie skulony pod wirujacym ˛ rotorem znienacka złapał za karabin. Zachował si˛e dokładnie tak, jak przewidział Anglik. Beaumont opu´scił bro´n jeszcze ni˙zej, uderzajac ˛ Rosjanina w gole´n. Pilot chwycił si˛e ramy drzwi, by nie straci´c równowagi. Odruchowo wyprostował druga˛ nog˛e. Wówczas dostał si˛e ´ eły mu głow˛e. w zasi˛eg stalowych łopat ni˙zszego wirnika. Sci˛ Beaumont zastygł przy okiennej ramie, oszołomiony przera˙zajacym ˛ widokiem. Z trudno´scia˛ przełknał ˛ s´lin˛e. Pod nim na lodzie le˙zał ludzki korpus. Ciemne plamy zabrudziły biała˛ płaszczyzn˛e wokół bezwładnego ciała. Głowa została odrzucona przez wirujace ˛ łopaty, Bóg jeden wie, gdzie. Niewiarygodne — pilot s´migłowca s´ci˛ety przez rotory własnej maszyny. Có˙z, wi˛ekszo´sc´ wypadków zdarza si˛e ludziom w domu, a maszyna była dla pilota domem. Dr˙zac, ˛ nie tylko od wibracji, Beaumont wsunał ˛ si˛e do kabiny i zatrzasnał ˛ za soba˛ drzwi, odcinajac ˛ si˛e od tego, co pod nia˛ le˙zało. Usiadł w fotelu pilota i popatrzył na tablic˛e przyrzadów. ˛ Nie ró˙zniła si˛e specjalnie od tej, która˛ znał z sikorskiego. Poza tym, kiedy przed rokiem zdarzyło mu si˛e by´c w radzieckiej bazie Biegun Północny 15, orbitujacej ˛ teraz gdzie´s w pobli˙zu syberyjskiego wybrze˙za, mocno podpity pilot pokazał mu wn˛etrze swojej maszyny i zda˙ ˛zył sporo wyja´sni´c, zanim pojawił si˛e funkcjonariusz bezpiecze´nstwa i wyrzucił ze s´migłowca ich obu. Beaumont wysłał wówczas do Waszyngtonu i do Londynu raport opisujacy ˛ działanie tej maszyny i teraz desperacko usiłował przypomnie´c sobie jego szczegóły. Skala wysoko´sciomierza oczywi´scie w metrach. Wi˛ekszo´sc´ tarcz i wska´zników była mu znana, ale jeden okragły ˛ licznik i dwa przyciski pozostawały dla niego zagadka.˛ Ostro˙znie poruszył d´zwignia,˛ do której si˛egał pilot. Nic si˛e nie stało. Popchnał ˛ ja˛ milimetr dalej i maszyna oderwała si˛e od lodu. Przesunał ˛ d´zwigni˛e z powrotem i poczuł uderzenie, gdy płozy ponownie zetkn˛eły si˛e z lodem. Na głowie miał lu´zno zało˙zony zapasowy hełm, który znalazł wchodzac ˛ do kabiny. Umocował go dokładniej, przycisnał ˛ do uszu słuchawki, by odcia´ ˛c si˛e od piekiel143
nego grzmotu. Pulpit sterowniczy skakał mu w oczach. Sił˛e tych drga´n wyolbrzymiał jego zm˛eczony umysł. Wypróbował kilka kolejnych kontrolek, zapoznał si˛e z całym układem, ciagle ˛ pami˛etajac, ˛ z˙ e Rosjanie w ka˙zdej chwili moga˛ dotrze´c do zaprz˛egów. Jednak musiał pozna´c działanie tej maszyny. Otworzył przepustnice i bli´zniacze dysze zagrzmiały ogłuszajaco. ˛ Wział ˛ gł˛eboki oddech i przesunał ˛ wolant.
Wtorek, 22 lutego, 23.30 — 24.00 Maszyna wzniosła si˛e w powietrze szybciej, ni˙z przewidywał, wystrzeliła pionowo w gór˛e z ogłuszajacym ˛ rykiem. Gdy wysoko´sciomierz zatrzymał si˛e na stu metrach, zawisł nieruchomo, potem ruszył. Zmienił kierunek lecac ˛ po wycinku koła. Za przejrzystym fragmentem kopuły ukazał si˛e male´nki jak porzucona zabawka „Elroy”. Po chwili zniknał. ˛ Niewielki dra˙ ˛zek, który zaintrygował Anglika, przechylił s´migłowiec w skr˛ecie. Maszyna, cho´c opornie, podporzadkowała ˛ si˛e jego dotykowi. Miał s´wiadomo´sc´ , z˙ e gdzie´s pod pulpitem drzemie pot˛ez˙ na siła wyrywajaca ˛ si˛e na wolno´sc´ . Kabina dygotała znacznie bardziej ni˙z w sikorskim, szczerze mówiac ˛ — podrygiwała jak stara pralka. Torosy sprawiały z wysoka dziwaczne wra˙zenie, s´wiatło ksi˛ez˙ yca spłaszczało je do wielko´sci połyskliwych z˙ eber, długich ko´sci, spłowiałych i zmatowiałych jak na cmentarzu prehistorycznych potworów. Dojrzał dwóch m˛ez˙ czyzn ida˛ cych korytarzem. Nie zwrócił na nich uwagi, szukajac ˛ punktu spotkania, dziwnie ukształtowanego terenu, który mijali niedługo przedtem, zanim usłyszeli nadlatujac ˛ a˛ radziecka˛ maszyn˛e. Wysłał zaprz˛egi i ludzi, by czekali tam na niego. Było to jedyne miejsce wewnatrz ˛ lodowego labiryntu, gdzie mógł wyladowa´ ˛ c s´migłowiec. Male´nki lodowy amfiteatr, studnia otoczona gładkimi, zimnymi s´cianami. Minał ˛ kolejnych Rosjan, którzy stawali i spogladali ˛ do góry. Poleciał dalej, a˙z wreszcie zdał sobie spraw˛e, z˙ e przeoczył amfiteatr i musi zawróci´c. Był zaniepokojony. Je˙zeli nie on pierwszy odnajdzie amfiteatr, Rosjanie dopadna˛ jego towarzyszy. Mo˙ze ju˙z ich znale´zli. Dostrzegał kolejne odziane w futra postacie idace ˛ wzdłu˙z parowów, niektóre z nich biegły, wszystkie przystawały, by spojrze´c na niego, zastanawiajac ˛ si˛e. dlaczego, do cholery, ich maszyna podniosła si˛e z lodu. Warunki w kabinie te˙z mogłyby by´c lepsze: cudowne ciepło było niestety neutralizowane przez mdły smród, zaduch spalin przyprawiajacy ˛ o zawrót głowy. Albo co´s było nie tak z układem wydechowym w tej maszynie, albo te˙z radziecka technika pozostawała daleko w tyle za brytyjska˛ i ameryka´nska.˛ Wreszcie zobaczył swój cel — biały krag ˛ po´sród cieni. Przesunał ˛ dra˙ ˛zek i zaczał ˛ opuszcza´c s´migłowiec. Trzech m˛ez˙ czyzn, dwie pary sa´n i psy czekały na niego po´srodku dziury. Jeden z m˛ez˙ czyzn szale´nczo wymachiwał ramionami. Wówczas, na pobliskim szczycie pojawiło si˛e pi˛eciu Rosjan. 145
Spogladali ˛ na dno studni, trzymajac ˛ karabiny w dłoniach. Beaumont wykrzywił twarz pod hełmem: przybył za pó´zno. Wciskajac ˛ plecy w oparcie przechylił maszyn˛e, wytracił wysoko´sc´ , przyspieszył i ruszył prosto na Rosjan. Przez kopuł˛e s´migłowca widział ich stojacych ˛ na szczycie torosu, znieruchomiałych ze zdumienia. Hełm i gogle, które miał na twarzy, wzmagały iluzj˛e i pot˛egowały napi˛ecie, poniewa˙z pi˛eciu m˛ez˙ czyzn spoglada˛ jacych ˛ na niego z lodowej s´ciany widziało swoja˛ własna˛ maszyn˛e, pilotowana˛ przez ich towarzysza, pikujac ˛ a˛ teraz prosto na nich. W kabinie narastał ogłuszajacy ˛ hurgot. Cała konstrukcja dygotała, jak gdyby ka˙zdy nit miał si˛e wkrótce oddzieli´c od kadłuba. Beaumont przyspieszył i pi˛eciu m˛ez˙ czyzn przesun˛eło si˛e w tył pod kopuła.˛ Poruszył dra˙ ˛zkiem. Maszyna zagrzmiała nad lodowym grzebieniem, rotory chłostały powietrze, płozy ledwo min˛eły grzbiet, a stojacy ˛ na nim m˛ez˙ czy´zni rzucili si˛e do tyłu i stoczyli po przeciwległym zboczu wzniesienia w desperackiej próbie ucieczki. Beaumont wzniósł si˛e ponownie, zawrócił, odnalazł Rosjan, ju˙z wstajacych ˛ na nogi na dnie szerokiego lodowego korytarza. Zanurkował, wycelował maszyn˛e wprost w funkcjonariuszy słu˙zby bezpiecze´nstwa, a oni, widzac ˛ na co si˛e zanosi, ruszyli biegiem przed siebie. Beaumont sprowadził maszyn˛e niebezpiecznie nisko, wyprostował lot tu˙z nad lodowymi grzbietami i p˛edził wzdłu˙z korytarza. Płozy min˛eły głowy uciekajacych ˛ w odległo´sci jednej stopy. Na dole, w korytarzu, musiało to wyglada´ ˛ c zaledwie na kilka cali — m˛ez˙ czy´zni rzucili si˛e na ziemi˛e, huk silników łomotał im w uszach. Kiedy Beaumont obejrzał si˛e za siebie, wła´snie podrywali si˛e do biegu w stron˛e przeciwna˛ ni˙z amfiteatr, wyra´znie przera˙zeni. Metoda zastraszenia przyniosła sukces. Dla ludzi z oddziału słu˙zby specjalnej musiało to by´c przera˙zajace ˛ do´swiadczenie, poniewa˙z byli z pewno´scia˛ przekonani, z˙ e za sterami maszyny siedzi ich pilot, który najwyra´zniej postradał zmysły. Najwi˛eksza˛ ironi˛e losu stanowił fakt, z˙ e nikt nie wystrzelił w jego kierunku ani jednego naboju. Maszyna, która˛ leciał, była przecie˙z ich jedynym s´rodkiem transportu, jedyna˛ droga˛ wydostania si˛e z makabrycznego polarnego pustkowia. Zatoczył jeszcze trzy koła nad amfiteatrem i opu´scił maszyn˛e. Gdy ladował ˛ w białej niecce, oczy łzawiły mu od oparów benzyny przesa˛ czajacych ˛ si˛e pod lu´znymi goglami. Usiadł na lodzie zbyt ci˛ez˙ ko, ale zmusił go do tego po´spiech i niepokój. Było tylko kwestia˛ czasu, kiedy Rosjanie zbiora˛ si˛e razem i s´ciagn ˛ a˛ w okolice miejsca, gdzie widzieli laduj ˛ acy ˛ s´migłowiec. Pozostawiajac ˛ silnik na wolnych obrotach oraz wirujace ˛ rotory, odpiał ˛ pasy, podszedł do drzwi i otworzył je. Zeskakujac ˛ na lód zwracał do´sc´ szczególna˛ uwag˛e na ostrza tnace ˛ powietrze nad jego głowa.˛ — Uwa˙zajcie na te cholerne wirniki — takie były jego pierwsze słowa. — Najpierw wrzu´ccie na pokład psy. Je´sli zaczna˛ si˛e kłopoty, zostawimy sanie. Zacz˛eli pakowa´c do wn˛etrza maszyny psy wcze´sniej ju˙z uwolnione z zaprz˛egów. Podnosili ka˙zde wijace ˛ si˛e zwierz˛e i wpychali bezceremonialnie do s´rodka. 146
Beaumont stał nie opodal s´migłowca, zostawiwszy d´zwiganie psów Graysonowi i Langerowi. Gorow pracował wewnatrz ˛ kabiny. Anglik rozgladał ˛ si˛e po lodowych grzbietach z karabinem gotowym do strzału. W ko´ncu załadowali sanie, Beaumont dołaczył ˛ do nich i na lodzie nie został najmniejszy s´lad po grupie Beaumonta.
***
Beaumont podniósł maszyn˛e pionowo na wysoko´sc´ tysiaca ˛ stóp, umykajac ˛ z zasi˛egu karabinowych strzałów i wział ˛ kurs na „Elroya”. Langer stał przy przejrzystej kopule, otoczony skamlacymi ˛ psami. Wskazał w dół. — Zda˙ ˛zyli´smy co do minuty. — Beaumont pokiwał głowa.˛ Kiedy oni wspinali si˛e coraz wy˙zej, do amfiteatru zbli˙zała si˛e grupa zło˙zona z sze´sciu Rosjan. Z wysoko´sci tysiaca ˛ stóp „Elroy” robił wra˙zenie statku zjawy, jednego z tych legendarnych okr˛etów, które dryfuja˛ po oceanach bez załogi na pokładzie, zjawy uwi˛ezionej w jednolitym lodzie. Gdy podlecieli bli˙zej, Beaumont dostrzegł za rufa˛ kanał widniejacy ˛ na oceanie jak czarna szrama tam, gdzie lodołamacz wywalczył drog˛e przez lodowe pole, jednak tu˙z za ci˛eciem znowu woda pokryta była biała˛ płaszczyzna.˛ Statek wybijał drog˛e na północ, a za nim lód zamykał si˛e z powrotem, wi˛ez˙ ac ˛ go w swoim zimnym u´scisku. — Nad statkiem wisi niszczyciel łodzi podwodnych — odezwał si˛e nagle Langer. — Widz˛e — odparł Beaumont. — Zmusimy go, z˙ eby si˛e podniósł. Poruszył dra˙ ˛zkiem i wytracił wysoko´sc´ , a˙z znale´zli si˛e tak blisko statku, i˙z widzieli ludzi podbiegajacych ˛ do burt i spogladaj ˛ acych ˛ na druga˛ radziecka˛ maszyn˛e wiszac ˛ a˛ nad ich głowami. Niektórzy trzymali w r˛ekach karabiny. Daleko w dole, na ladowisku ˛ w pobli˙zu rufy, stał sikorski zablokowany przez wiszacy ˛ nad nim s´migłowiec. Tak długo jak maszyna w powietrzu utrzymywała swoja˛ pozycj˛e, sikorski nie mógł wystartowa´c, poniewa˙z musiałby wznie´sc´ si˛e dokładnie tam, gdzie tkwił radziecki s´migłowiec. — Ten facet w niszczycielu pewnie wział ˛ nas za swoich kumpli — zauwa˙zył Grayson, poklepujac ˛ psa. — Rozczaruje si˛e — odparł zwi˛ez´ le Beaumont. — Moga˛ próbowa´c nas rozbi´c. . . — Gorow, siedzacy ˛ dotad ˛ cicho na składanym fotelu w gł˛ebi kabiny, poczuł si˛e wystarczajaco ˛ zaniepokojony, by zabra´c głos. Wstał, starajac ˛ si˛e zbytnio nie obcia˙ ˛za´c zwichni˛etej nogi przytrzymał si˛e por˛eczy i pochylił naprzód, chcac ˛ mie´c lepszy widok. — Gorow, siadaj! — krzyknał ˛ Beaumont. — Nie słyszałe´s, co mówił Grayson? Mamy wi˛eksze szans˛e, je˙zeli pilot b˛edzie przekonany, z˙ e jeste´smy Rosjanami. 147
— Uwa˙zaj, Keith, to sa˛ dwie pary rotorów wirujacych ˛ bardzo blisko siebie — ostrzegł Grayson. — Mo˙zemy wszyscy zako´nczy´c t˛e przygod˛e lekcja˛ nurkowania. . . — Chc˛e, z˙ eby ta maszyna zeszła mi z drogi — upierał si˛e Beaumont. — Musi stad ˛ znikna´ ˛c, zanim zaczniemy ladowa´ ˛ c. . . Znajdowali si˛e teraz niemal pionowo nad statkiem, na wysoko´sci pi˛eciuset stóp. Czterysta stóp ni˙zej drugi niszczyciel łodzi podwodnych utrzymywał swoje poło˙zenie, tkwiac ˛ nad sikorskim jak zły duch. Przy oblodzonych burtach statku tłoczyli si˛e marynarze. Wszyscy spogladali ˛ na nowego przybysza, usiłujac ˛ odgadna´ ˛c, co si˛e b˛edzie działo. Langer, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e maszynie pod nimi, widział przyprawiajace ˛ o zawrót głowy koła rotorów chłoszczacych ˛ nocne powietrze i wirujac ˛ a˛ nad nimi smu˙zk˛e spalin. — Keith! — zawołał, przekrzykujac ˛ hałas silnika. — Mógłby´s opu´sci´c si˛e obok tego sukinsyna? — Tak. Dlaczego? Langer zdjał ˛ z haka torb˛e z zestawem narz˛edzi, otworzył ja˛ i wydobył ze s´rodka drugi, stalowy klucz nastawny. — Przez otwarte okno mógłbym dosi˛egna´ ˛c jego kopuły. Wtedy. . . — Rozumiem. Spróbujemy — odkrzyknał ˛ Beaumont. — Nie mog˛e podej´sc´ zbyt blisko jego wirników, wiesz o tym? — Jestem gotowy. — Langer odsunał ˛ na bok dwa psy, chwycił narz˛edzie i otworzył okno. Strumie´n lodowatego powietrza wtargnał ˛ do ogrzewanej kabiny. Beaumont zaczał ˛ schodzi´c. Ciemne włosy Langera unosiły si˛e targane wiatrem, bo, z˙ eby dobrze widzie´c, zmuszony był zdja´ ˛c kaptur i wychyli´c si˛e na zewnatrz. ˛ Nikt si˛e nie odzywał. Gorow nerwowo skulony tkwił nieruchomo na składanym fotelu, a Beaumont dopiero teraz zdał sobie spraw˛e, z˙ e siedzi za sterami zupełnie obcej maszyny, i zrozumiał, i˙z podjał ˛ si˛e bardzo niebezpiecznego zadania, które łatwo mogło si˛e zako´nczy´c całkowita˛ kl˛eska.˛ Ostro˙znie opuszczał maszyn˛e, starajac ˛ si˛e, by opadała powoli. Langer patrzył przez okno na coraz bli˙zszy pokład „Elroya”, na rz˛edy głów skierowanych w jego stron˛e, na czapk˛e z daszkiem, która wychyliła si˛e z okna na mostku i popatrzyła w gór˛e. Lecz przede wszystkim patrzył na wirujac ˛ a˛ elips˛e s´mierciono´snego wirnika pod nim, tnac ˛ a˛ powietrze, wychodzac ˛ a˛ mu na spotkanie. O ile mógł oceni´c sytuacj˛e, Beaumont przeprowadzał manewr z zabójcza˛ dokładno´scia.˛ Dokładnos´cia,˛ poniewa˙z ich rotory jednak mijały wirniki drugiej maszyny, zabójcza,˛ bo margines bezpiecze´nstwa był bardzo waski. ˛ Twarz Langera wystawiona na działanie ostrego nocnego chłodu w krótkim czasie przeistoczyła si˛e w bezbarwna˛ zamarzni˛eta˛ mask˛e. Powieki cia˙ ˛zyły mu jak ołów i same si˛e zamykały. Musiał zmobilizowa´c cała˛ sił˛e woli, by utrzyma´c otwarte oczy, by w ogóle utrzyma´c si˛e w oknie. Wreszcie dojrzał przez kopuł˛e owalny kształt hełmu pilota, a gdy mu si˛e przygladał, ˛ henn przechylił si˛e na bok 148
i na jego miejscu pojawiło si˛e co´s bladego — rozmazana biała plama przy szybie wirujacej ˛ oszronionej kopuły — twarz pilota patrzacego, ˛ jak Beaumont schodzi coraz ni˙zej. Nie miał rozkazu, by opu´sci´c pozycj˛e. Teraz było ju˙z za pó´zno. Dla Rosjanina sytuacja zmieniła si˛e radykalnie. Jeszcze przed chwila˛ skutecznie unieruchamiał ameryka´nski s´migłowiec, zatrzymujac ˛ go na ladowisku, ˛ a teraz sam został zamkni˛ety, jak w˛edlina w kanapce. Nie mógł opa´sc´ w dół, ani unie´sc´ si˛e w gór˛e, złapany w pras˛e pomi˛edzy dwiema innymi maszynami i to w pras˛e, która wła´snie si˛e nad nim zamykała. Beaumont miał nadziej˛e, z˙ e powolne opadanie wystraszy pilota, z˙ e poniosa˛ go nerwy i ucieknie. Kiedy znajdowali si˛e na wysoko´sci pi˛eciuset stóp, Rosjanin mógł uciec. Teraz ju˙z nie. Nerwy radzieckiego pilota złapanego w pułapk˛e nie poniosły go, lecz zastygły. Niepewny, co powinien zrobi´c, nie zrobił nic. Beaumont podchodził coraz bli˙zej, luka zamykała si˛e, płozy maszyny zbli˙zały si˛e do przejrzystej kopuły, za która˛ siedział Rosjanin. Byli teraz tak blisko, z˙ e s´migła ni˙zszego samolotu wysysały powietrze z ich kabiny. Langer miał uczucie, z˙ e niewiele brakuje, by prad ˛ wyrwał go z okna i rzucił prosto w maszynk˛e do mi˛esa wirujacych ˛ rotorów. Schował głow˛e, zatrzasnał ˛ okno i obserwował manewr z wn˛etrza. Powietrzne prady ˛ wywołały jeszcze jedno niebezpieczne zjawisko — maszyna zacz˛eła koleba´c si˛e z boku na bok. Nie mo˙zna było wykluczy´c, z˙ e spowoduje ono reakcj˛e podobna˛ do wodnego leja — s´ciagaj ˛ ac ˛ oba s´migłowce na siebie, a˙z ich rotory spotkaja˛ si˛e w mia˙zd˙zacym ˛ zderzeniu. W chwili gdy maszyny znalazły si˛e na jednym poziomie, Langer ponownie otworzył okno. W radzieckiej maszynie siedziało dwóch m˛ez˙ czyzn — pilot i obserwator. Beaumont widział, jak bezustannie manipulowali przy mikrofonach i słuchawkach, jak przekazywali informacje, zerkajac ˛ na nich raz po raz. Kto´s był ju˙z zorientowany w tym, co si˛e tutaj działo. I wówczas Gorow zrobił rzecz najgłupsza˛ z mo˙zliwych. Zniecierpliwiony i zdenerwowany, wstał i zajrzał przez przejrzysta˛ kopuł˛e do wn˛etrza sasiedniego ˛ s´migłowca. — Siadaj! — ryknał ˛ Beaumont. Nie sadził, ˛ by piloci byli na tyle szaleni, z˙ eby próbowa´c ich zabi´c równocze´snie popełniajac ˛ samobójstwo, ale nie wiedział, jakie rozkazy otrzymali ze wzgl˛edu na Gorowa. Zatrzymał s´migłowiec w miejscu gotów w ka˙zdej chwili odlecie´c na bok. Wi˛eksza˛ cz˛es´c´ uwagi skupił na grubym maszcie, który musiał omina´ ˛c bez wzgl˛edu na dalszy rozwój wypadków. — W porzadku, ˛ Horst — krzyknał. ˛ — Ruszaj! Pokład „Elroya” pod nimi nagle za´swiecił pustkami — czy to na skutek kapita´nskiego rozkazu, czy te˙z instynktu samozachowawczego, ameryka´nscy marynarze znikn˛eli w ukryciu. Beaumont obserwował Horsta trzymajac ˛ dło´n na d´zwigni, która szybko wypchn˛ełaby ich naprzód — jak najdalej od sasiedniej ˛ maszyny, statku i masztu. W kabinie panował teraz niezno´sny hałas, spot˛egowany grzmia˛ cym łoskotem silników drugiej maszyny. Radziecki s´migłowiec równie˙z chwiał si˛e na boki, dr˙zał i podrygiwał, jak gdyby miał si˛e rozpa´sc´ na cz˛es´ci. Langer zmru˙zył oczy i dojrzał krzywizn˛e kopuły zaledwie kilka jardów przed 149
soba.˛ Przez jaki´s czas maszyny podrygiwały jedna koło drugiej. Langer wychylony mocno z okna, był ju˙z ogłuszony i niemal sparali˙zowany z zimna. Podniósł prawe rami˛e, wycelował i cisnał ˛ stalowy klucz starannie wymierzonym hakiem, cofnał ˛ si˛e i zatrzasnał ˛ okno. Pocisk uderzył w kopuł˛e z bezodpryskowego szkła, odbił si˛e od niej i zniknał ˛ w nocnej ciemno´sci. Langer spogladał ˛ na to przez szyb˛e. Udało si˛e. Bezodpryskowe szkło radzieckiej kopuły nie wyrzadziło ˛ nikomu krzywdy. Po prostu zmatowiało. Nieprzejrzysta ju˙z zakrzywiona powierzchnia stała si˛e mleczna — pilot siedzacy ˛ wewnatrz ˛ kabiny o´slepł, nie widział dokładnie nic. Beaumont odskoczył od Rosjan, ominał ˛ maszt wznoszacy ˛ si˛e nad pokładem i odleciał nad lód.
***
Ka˙zdy s´migłowiec ma na ogonie mały wirnik. Bez tego wirnika ustawionego pod odpowiednim katem ˛ do osi głównego rotora z˙ aden nie mógłby lata´c. Pot˛ez˙ ny rotor górny wyzwala naturalna˛ reakcj˛e momentu obrotowego. Wirujac ˛ w powietrzu miotałby on korpusem przyczepionym do jego podstawy, nadajac ˛ mu ruch okr˛ez˙ ny ze stale wzrastajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Gdyby nie przeciwsiła wirnika na ogonie. Tego wła´snie radziecki pilot i obserwator do´swiadczyli w ciagu ˛ kilku morderczych sekund. Tak jak Beaumont przewidywał, radziecki pilot popełnił bład. ˛ Było to równie zrozumiałe, jak fatalne w skutkach. Jeszcze przed chwila˛ pilot siedzacy ˛ za pulpitem kontrolnym miał doskonały widok na cała˛ okolic˛e. Potem Horst cisnał ˛ kluczem i nagle jego pole widzenia zostało zamglone przez porysowana˛ zasłon˛e ´ stłuczonej szyby, przez która˛ nie mo˙zna było nic dojrze´c. Swiat zniknał ˛ za s´ciana˛ g˛estego mleka. W zasi˛egu wzroku pozostało tylko wn˛etrze kabiny. Pilota ogarn˛eła panika. Powinien był odsuna´ ˛c si˛e od masztu, odlecie´c znad statku, dotrze´c nad pole lodowe tam, dokad ˛ uciekł Beaumont. Rosjanin przesunał ˛ dra˙ ˛zek, ale z´ le ocenił swoje poło˙zenie. Ruszył naprzód szerokim łukiem przechylajac ˛ maszyn˛e, by omina´ ˛c pot˛ez˙ ny maszt. Udało mu si˛e to tylko cz˛es´ciowo: przeprowadził bez przeszkód górne wirniki, ale zapomniał o s´migle na ogonie i zakr˛ecił zbyt ostro. Ogonowe wirniki uderzyły w maszt i cały mechanizm oderwał si˛e od maszyny. Siła przeciwdziałajaca ˛ reakcji momentu obrotowego przestała istnie´c. Do głosu doszły podstawowe zasady aerodynamiki. Kiedy´s przebywajac ˛ w Australii, w Sydney, Beaumont widział film wydobyty z automatycznej kamery zainstalowanej na s´migłowcu, który leciał zbyt blisko jednego z budynków na terenie Sydney Harbour. Wirnik ogonowy uderzył w bu150
dowl˛e i spadł do wody, a kamera uwieczniła całe wydarzenie. Pó´zniej wydobyto z zatoki wrak s´migłowca z dwoma ciałami wewnatrz ˛ i wywołano film. Był przeraz˙ ajacy. ˛ Beaumontowi przypomniało si˛e tamto wra˙zenie, gdy patrzył na radziecki s´migłowiec. Ze straszna˛ pewno´scia˛ wiedział, co si˛e działo we wn˛etrzu tej cholernej maszyny. Kabina zacz˛eła si˛e obraca´c, wirowa´c jak rotory, a dwóch m˛ez˙ czyzn w s´rodku kr˛eciło si˛e wraz z nia.˛ Ze wzrastajac ˛ a˛ szybko´scia˛ obracała si˛e wokół osi, wirowała w obłaka´ ˛ nczym ta´ncu coraz szybciej i szybciej. Po kilku sekundach obaj m˛ez˙ czy´zni byli kompletnie zdezorientowani, bezsilni i wirowali, wirowali, wirowali. . . Przypi˛eci pasami do foteli padli ofiara˛ zabójczych obrotów i szybko´sci, nieosiagalnej ˛ dla z˙ adnej puszczonej samopas, oszalałej karuzeli. Gdyby taki ruch trwał wystarczajaco ˛ długo, obaj postradaliby zmysły, ale koniec przyszedł szybko. Maszyna straciła równowag˛e, przechyliła si˛e na bok i spadła na lód. Wirujace ˛ rotory ciagle ˛ jeszcze obracały korpus, gdy przyszła zagłada. Kadłub rozłupał si˛e na dwie cz˛es´ci i uwolnił rotory, jakie´s trzysta jardów od „Elroya”. Zbiornik paliwa eksplodował wzniecajac ˛ słup ognia, który wytopił dziur˛e w lodzie za lewa˛ burta˛ statku. Czarny dym chwiał si˛e w lekkiej północnej bryzie.
***
Jeszcze jeden obserwator widział zagład˛e radzieckiego s´migłowca. W odległo´sci dwóch mil i na wysoko´sci trzech tysi˛ecy stóp, pułkownik Igor Papanin w milczeniu podniósł do oczu szkła noktowizora. Pilot czekał na instrukcje. — Co si˛e stało? — zapytał Kramer siedzacy ˛ w gł˛ebi kabiny. — Co to za ogie´n? — Zamknij si˛e! Musz˛e pomy´sle´c. Papanin był zaszokowany. Zaledwie godzin˛e wcze´sniej wyruszył w kierunku „Elroya”, by by´c s´wiadkiem nadchodzacych ˛ zdarze´n. W drodze odebrał sygnał z jednego ze s´migłowców: oddział Beaumonta zlokalizowany, ladujemy ˛ na lodzie, by odcia´ ˛c im drog˛e do ameryka´nskiego statku. Brzmiało to jak triumf. Przybył na czas, zda˙ ˛zył jeszcze zobaczy´c radziecki s´migłowiec zawieszony nad „Elroyem”. Osobi´scie nakazał przez radio utrzymywa´c t˛e pozycj˛e. Potem pojawiła si˛e druga maszyna. Przez kilka minut, zanim s´migłowiec zawieszony nad statkiem zaczał ˛ nadawa´c, Papanin nie miał poj˛ecia, co si˛e dzieje. Po raz pierwszy w z˙ yciu słuchał bez przerywania, nie wtracił ˛ nawet jednego słowa, pochłaniajac ˛ coraz bardziej niewiarygodne informacje i wreszcie komunikat, który zmroził go do szpiku ko´sci; pełne napi˛ecia słowa atakowały przez słuchawki jego mózg. — Schodzi na nas maszyna. . . wewnatrz ˛ kilku m˛ez˙ czyzn. . . otwiera si˛e okno. . . Gorow! Gorow! Jest w maszynie!. . . du˙zo psów. . . trzech m˛ez˙ czyzn. . . 151
Głos nagle zamilkł. Papanin podniósł noktowizor i ustawił ostro´sc´ akurat na czas, by ujrze´c makabryczny spektakl — radziecki s´migłowiec wirujacy ˛ w powietrzu z zawrotna˛ szybko´scia,˛ zanim rozbił si˛e o lód. Siedzacy ˛ za nim Kramer zobaczył, jak prostuja˛ si˛e przygarbione ramiona. Papanin obrócił si˛e w fotelu, a wyraz jego twarzy przeraził Litwina. — Wy´slij wiadomo´sc´ na „Rewolucj˛e”! Przeka˙z im, z˙ e jestem w drodze. Ka˙z rozpocza´ ˛c zagłuszanie radiowe na cała˛ moc, natychmiast! Wszystkie statki! B˛edziemy mieli punkt dowodzenia na „Rewolucji” i zaczekamy, a˙z „Elroy” si˛e do nas zbli˙zy.
***
— Hydrogen-Strongbow. . . Hydrogen-Strongbow. . . Gdy tylko znale´zli si˛e na pokładzie „Elroya”, Beaumont poprosił kapitana, z˙ eby natychmiast nadał te dwa słowa do Curtis Field. Wiadomo´sc´ dotarła do Dawesa tu˙z przed północa.˛ „Hydrogen-Strongbow. . . ” Ów sygnał wyja´sniał Dawesowi wszystko, lub niemal wszystko. — Mamy Gorowa. jeste´smy na pokładzie „Elroya”. — Generał poprosił o natychmiastowe, przez gorac ˛ a˛ lini˛e, połaczenie ˛ z Waszyngtonem. Goraca ˛ linia przebiegała przez Curtis Field w drodze do Islandii i Europy. Potem — przez Dye Two, odległa˛ stacj˛e wczesnego ostrzegania umiejscowiona˛ na lodowej równinie i dalej, a˙z do Waszyngtonu. Kiedy nawiazano ˛ połaczenie, ˛ Dawes podjał ˛ rozmow˛e z kim´s z Wydziału Obrony, a Adams przysłuchiwał si˛e jej uwa˙znie, wyłapujac ˛ tylko jedna˛ stron˛e wymiany zda´n. — Jestem pewien, z˙ e mamy Gorowa na pokładzie ameryka´nskiego statku — powiedział Dawes — ale chciałbym zaznaczy´c raz jeszcze, z˙ e czułbym si˛e znacznie lepiej, gdyby´smy mogli wysła´c eskort˛e dla „Elroya”. . . — Nie, nie sugeruj˛e, z˙ e staranuja˛ ameryka´nski okr˛et. . . — burknał ˛ nieco pó´zniej. Po dwóch kolejnych minutach z trzaskiem rzucił słuchawk˛e na widełki i odruchowo zapalił cygaro, pierwsze od siedemnastu dni. — Nie dadza˛ eskorty — powiedział. — Stwierdzili, z˙ e ju˙z po wszystkim. — Poczał ˛ przemierza´c wielkimi krokami przegrzane biuro zerkajac ˛ na s´cienna˛ map˛e, na której zaznaczono pozycje wszystkich statków na południe od Target-5. — Jedyne, o czym teraz my´sla,˛ to fakt, z˙ e wła´snie prezydent w Pekinie traca ˛ si˛e szklaneczka˛ z jakim´s Chi´nczykiem. — Zapalił pan cygaro — zauwa˙zył Adams. — Czy˙zby´smy ju˙z s´wi˛etowali? — Jeszcze nie. Po wyj´sciu Adamsa Dawes długo przemierzał pokój wolnymi krokami, ciagle ˛ spogladaj ˛ ac ˛ na map˛e s´cienna,˛ zaniepokojony tak bardzo, z˙ e nawet gdyby poszedł 152
do łó˙zka, nie byłby w stanie usna´ ˛c. Owo niepokojace ˛ przeczucie niebezpiecze´nstwa było przejawem wnikliwo´sci, która˛ nie mogli si˛e poszczyci´c ludzie w Waszyngtonie; dla nich było ju˙z po wszystkim. W rzeczywisto´sci, był to dopiero poczatek. ˛
Szach i mat ´ ´ SMIERCIONO SNA ZIEMIA
´ Sroda, 23 lutego, 1.00 — 5.00 — Posad´z wreszcie t˛e cholerna˛ maszyn˛e! Kiedy´s w ko´ncu musisz wyladowa´ ˛ c na tym przekl˛etym statku! Papanin musiał krzycze´c, by by´c słyszanym poprzez łoskot rotorów s´migłowca zawieszonego niepewnie nad 16 000-tonowym statkiem badawczym „Rewolucja”. Maszyna pchni˛eta silnym podmuchem wiatru przechyliła si˛e na bok, tak z˙ e stojacy ˛ Papanin musiał chwyci´c si˛e fotela, by utrzyma´c równowag˛e. Zasrany amator! Ci tak zwani piloci, wypuszczani przez dzisiejsze szkoły, sa˛ ha´nba˛ dla naszego lotnictwa. Za plecami pilota Kramer nerwowo wci´sni˛ety w składany fotel kurczowo czepiał si˛e por˛eczy. Nienawidził latania, a dzisiejsza podró˙z nale˙zała do wyjatkowo ˛ nieprzyjemnych. Pilot odzyskał kontrol˛e nad maszyna˛ i odezwał si˛e do Sybiraka, nie patrzac ˛ na niego: — B˛edzie bezpieczniej, je´sli pan usiadzie, ˛ pułkowniku! — B˛edzie bezpieczniej, je´sli w ko´ncu wyladujemy ˛ na statku! Powiedziałem: posad´z maszyn˛e! — Warunki ladowania ˛ sa˛ bardzo trudne. Mam wystarczajaco ˛ du˙zo paliwa, by utrzyma´c si˛e. . . Papanin usiadł w fotelu obserwatora tu˙z obok pilota, przysunał ˛ twarz do jego twarzy i powiedział cedzac ˛ słowa: — Rozkazuj˛e ci ladowa´ ˛ c na tym statku. Nie mam czasu wisie´c tutaj tylko dlatego, z˙ e ty z˙ yczysz sobie, by morze było gładkie jak pupa niemowlaka! Posad´z maszyn˛e! Odwrócił si˛e od pilota i popatrzył na ocean. Widok był mocno zniech˛ecaja˛ cy. Pot˛ez˙ ny statek badawczy, pokazowy egzemplarz radzieckiej floty handlowej, z ogromna˛ kopuła˛ radaru połyskujac ˛ a˛ w promieniach ksi˛ez˙ yca jak dach meczetu, wolno posuwał si˛e po mocno wzburzonym morzu; trzysta stóp pod s´migłowcem „Rewolucja” płyn˛eła przez wielkie morskie grzebienie na południe. Bryła statku wznosiła si˛e i opadała, szpic na szczycie kopuły radaru przechylał si˛e na bok, zatrzymywał na kilka sekund i wspinał z powrotem, gdy morze unosiło statek. ´ Lodowe kry na grzebieniach fal z łoskotem uderzały o dzioby statku. Smigłowiec zaczał ˛ opada´c. Pilot, ze st˛ez˙ ałymi mi˛es´niami twarzy, trwał wychylony do przodu, by jak najwcze´sniej dostrzec kopuł˛e radaru. W tych niebezpiecznych warunkach była ona 155
jedyna˛ wskazówka˛ prowadzac ˛ a˛ go na ladowisko ˛ umiejscowione dokładnie za nia.˛ Musiał dotkna´ ˛c pokładu w s´ci´sle okre´slonym momencie — gdy był on ustawiony poziomo — w innym wypadku groziła im wywrotka. Rzucona wiatrem piana rozbryzn˛eła si˛e na szybie zamazujac ˛ obraz. Pod bacznym spojrzeniem Sybiraka pilot kontynuował schodzenie. Za kopuła˛ kabiny pojawiło si˛e co´s na kształt ogromnego wahadła. Maszt ukoronowany antena˛ radaru. Na nim znajdowały si˛e liczne urzadzenia ˛ elektroniczne. „Rewolucja”, oficjalnie zwodowana jako najwi˛ekszy na s´wiecie statek badawczy, w rzeczywisto´sci była najwi˛ekszym radzieckim statkiem-szpiegiem. Maszyna zeszła jeszcze ni˙zej. Cały widok przesłoniła kopuła kołyszaca ˛ si˛e w takt nieprzerwanych przechyłów statku na wzburzonym morzu, lecz pilot prawie jej nie dostrzegał: obserwował znajdujacy ˛ si˛e pod nia˛ maszt, wracajacy ˛ włas´nie do pionu. W chwili gdy maszt ustawi si˛e w pozycji pionowej i zatrzyma na kilka krótkich sekund, niewidoczne teraz ladowisko ˛ b˛edzie poziome. Płozy przyczepione do podwozia klasn˛eły o podło˙ze. Czekajacy ˛ w pobli˙zu technicy ruszyli biegiem, by zacisna´ ˛c kotwiczace ˛ obr˛ecze. Sybirak otworzył drzwi nie czekajac, ˛ a˙z s´migła przestana˛ wirowa´c i popatrzył na pilota. — Widzisz! Nigdy nie wiesz, na co ci˛e sta´c, dopóki nie spróbujesz. Zeskoczył na pokład odprowadzany spojrzeniem pilota, pochylił si˛e pod rotorami, rozstawił pot˛ez˙ ne nogi, by utrzyma´c równowag˛e i ruszył wzdłu˙z burty, zakrywanej co chwila przez lawin˛e wody. Przywarł do barierki wstrzymujac ˛ oddech, a kiedy fala cofn˛eła si˛e, r˛ekawy całe pokryte miał małymi lodowymi soplami. Wspiał ˛ si˛e po chwiejnej drabince prowadzacej ˛ na imponujacy ˛ mostek. Dowódca statku, kapitan Anatolij Tuczewski, otworzył przed nim drzwi. — Pułkownik Papanin! — ociekajacy ˛ woda˛ Sybirak zdjał ˛ przemoczona˛ park˛e i rzucił ja˛ na podłog˛e. — Pan jest Tuczewski? Dobrze. Zmian˛e odzie˙zy prosz˛e! Co´s, co nale˙zy do najwi˛ekszego marynarza na tym statku! Dlaczego płynie pan w takim z˙ ółwim tempie? Tuczewski, szczupły m˛ez˙ czyzna z ponura˛ twarza˛ okolona˛ broda,˛ zachowywał si˛e z rezerwa.˛ Był gruntownie poinformowany o tym, co niesie za soba˛ obecno´sc´ Papanina na jego statku. Rozkazał, by przyniesiono suche ubranie i zaprowadził go´scia do kabiny nawigacyjnej znajdujacej ˛ si˛e za mostkiem. Odesłał oficera pochylonego nad mapami, zatrzasnał ˛ drzwi i stanał ˛ na wprost Sybiraka. — Jestem zmuszony wnie´sc´ protest. . . — Protest wniesiony! — Jeszcze panu nie powiedziałem, z jakiego powodu. . . — Nie interesuje mnie to! — To niebezpieczna okolica dla tak ogromnego statku. . . — A teraz niech mi pan powie co´s, czego jeszcze nie wiem! — Papanin rozwiazał ˛ wierzchnie r˛ekawice, zdjał ˛ mitenki i rzucił przemoczone rzeczy na blat stołu. Nało˙zył okulary w stalowych oprawkach, przyjrzał si˛e rozło˙zonej na stole 156
mapie, wział ˛ ołówek i postawił na niej krzy˙zyk. — Gdzie´s tu był ameryka´nski lodołamacz „Elroy”, kiedy go ostatnio widziałem. Teraz b˛edzie wycofywał si˛e z lodu. Ruszy na południe. . . — Narysował na mapie gruba˛ lini˛e. — My b˛edziemy w dalszym ciagu ˛ płyn˛eli na północ. — Ołówek wrócił po tej samej linii. — Niech pan ustali ten kurs. I niech pan wreszcie ruszy z miejsca t˛e stara˛ łajb˛e! Tuczewski zerwał z głowy czapk˛e, rzucił ja˛ na map˛e, tak by Sybirak nie mógł robi´c na niej kolejnych znaków, zało˙zył r˛ece na piersiach i popatrzył Papaninowi prosto w oczy. — Ja dowodz˛e tym statkiem. Dostałem rozkaz, by przyja´ ˛c pana i stosowa´c si˛e do pa´nskich instrukcji, ale to ciagle ˛ ja dowodz˛e. . . — Oczywi´scie! — Papanin górował nad Tuczewskim, mierzacym ˛ pi˛ec´ stóp i sze´sc´ cali. — Ja tylko podaj˛e kule, pan nimi strzela! — Usiadł na podłodze, s´ciagn ˛ ał ˛ jeden but, potem drugi, ciagle ˛ szczerzac ˛ z˛eby w u´smiechu. — Czuj˛e si˛e w obowiazku ˛ zgłosi´c formalny protest przeciwko rozkazowi płyni˛ecia na północ — powiedział Tuczewski napi˛etym głosem. — „Rewolucja” jest naszym najnowszym i najnowocze´sniejszym statkiem badawczym. Kosztowała miliony rubli. A pan mi rozkazuje płyna´ ˛c po morzu naje˙zonym górami lodowymi. . . — „Elroyowi” si˛e to udało. W dodatku cz˛es´c´ drogi pokonał bez radaru. Widziałem, z˙ e stracił wszystkie urzadzenia ˛ umieszczone na maszcie. A pan ma przecie˙z to cholerne wielkie ucho na czubku masztu. Niech pan z niego skorzysta! — Papanin wstał i w samych skarpetkach wielkimi krokami przemierzał kabin˛e rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dookoła. — Chc˛e rozmawia´c z oficerem odpowiedzialnym za zagłuszanie radiowe — ciagn ˛ ał. ˛ — Przerwiemy je na chwil˛e, nadamy wiadomo´sc´ dla „Gorkiego”. Wszystkie s´migłowce maja˛ szuka´c „Elroya”. Pierwszy, który go znajdzie, przylatuje tu natychmiast z raportem. . . — Dlaczego?! — wybuchnał ˛ Tuczewski. — Dlaczego mam ryzykowa´c dla jakich´s niezrozumiałych celów? Prze´sl˛e natychmiast protest do Moskwy. — Nie prze´sle pan! — Papanin zerknał ˛ na niego przez rami˛e. — Przerwa w zagłuszaniu b˛edzie krótka. Wystarczy jedynie, by przesła´c mój sygnał na „Gor˙ kiego”. „Elroy” płynie na południe, przez morze pełne lodowych gór. Zegluje na s´lepo, stracił radar. Dla zewn˛etrznego s´wiata zaginał ˛ bez wie´sci, bo zagłuszanie fal radiowych zupełnie go odizolowało. Niech pan mnie pocz˛estuje herbata,˛ Tuczewski, a ja postaram si˛e panu wszystko wyja´sni´c. — Sybirak zrobił pauz˛e. — Widzi pan, b˛edziemy musieli unieszkodliwi´c „Elroya”.
***
Morderczy, wstrzasaj ˛ acy ˛ impet uderzenia stali wbijanej w jednolity lód obu157
dził Beaumonta po trzech godzinach snu, o czwartej nad ranem. Gdyby miało miejsce trz˛esienie ziemi, efekt byłby bez watpienia ˛ porównywalny z tym mia˙zd˙zeniem i podrygiwaniem, gdy dzioby statku kruszyły polarny pak. Ze wszystkich ludzi znajdujacych ˛ si˛e na pokładzie Beaumont odczuwał to najbardziej dotkliwie, poniewa˙z jego kabina, jedyna wolna, poza dwiema na s´ródokr˛eciu, które zajmowali Grayson i Langer — umieszczona była pod dziobami. Zamroczony jeszcze snem, zamrugał zastanawiajac ˛ si˛e, dlaczego s´ciany kabiny wydaja˛ si˛e podskakiwa´c, jakby jaka´s niewyobra˙zalna siła miała zamiar zgnie´sc´ je na placek. Popatrzył na zegarek. 4.00. Od czasu wej´scia na pokład min˛eły trzy godziny. Wibracje s´cian zel˙zały i ustały, lecz echo niedawnych wstrzasów ˛ i grzmotów huczało mu w głowie. Drzwi otworzyły si˛e i do kabiny wkroczył Pat DaSilva — pełniacy ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego, niosac ˛ ostro˙znie kubek z parujac ˛ a˛ kawa.˛ — Ciekaw byłem, czy ju˙z si˛e pan obudził — powiedział. — Chyba lepiej b˛edzie, je´sli pan to przełknie przed nast˛epnym uderzeniem. — Dzi˛eki. — Beaumont wział ˛ kubek i popijał małymi łykami przygladaj ˛ ac ˛ si˛e DaSilvie. Pełniacy ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego był niewysokim kr˛epym m˛ez˙ czyzna˛ około czterdziestki. Jego kwadratowa˛ głow˛e pokrywały czarne kr˛econe włosy. Na pierwszy rzut oka sprawiał wra˙zenie człowieka bezkompromisowego, ale po bli˙zszym przyjrzeniu si˛e, w powa˙znych szarych oczach mo˙zna było dostrzec iskierki humoru. Beaumont przełknał ˛ du˙zy łyk parzacego ˛ płynu. Ameryka´nska kawa. Bardzo mocna. — Znowu si˛e zaczyna — ostrzegł DaSilva chwytajac ˛ si˛e framugi drzwi. Statek ruszył naprzód, silniki zagrały pełna˛ moca.˛ Za s´ciana˛ kabiny był dziób, a za nim lód. Gdy stalowy kadłub ruszył, tnac ˛ czarna˛ wod˛e, Beaumont czekał z opró˙znionym w trzech czwartych kubkiem w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece, zaparłszy si˛e mocno o kraw˛ed´z koi. Statek uderzył. Kabina zadr˙zała od pot˛ez˙ nego ciosu. DaSilva przeleciał w poprzek pomieszczenia, ale zdołał utrzyma´c si˛e na nogach. Beaumont miał uczucie, z˙ e dzioby nie wytrzymały uderzenia, z˙ e arkusze blachy wygi˛eły si˛e, z˙ e w ciagu ˛ nast˛epnych sekund cała kabina runie, a lawina mia˙zd˙zonego lodu zaleje ich obu. Gdzie´s jednak w zakamarkach mózgu tkwiła s´wiadomo´sc´ , i˙z mc takiego sta´c si˛e nie mo˙ze. To przecie˙z lodołamacz. Statek zatrzymał si˛e, mimo z˙ e silniki w dalszym ciagu ˛ pracowały. Beaumont przyjrzał si˛e strugom kawy rozbry´zni˛etej na przeciwległej grodzi. — Czy my w ogóle płyniemy? — zapytał. — Niezbyt szybko. To trwa ju˙z ponad godzin˛e. Bóg jeden wie, jak si˛e panu udało spa´c w tych warunkach. Nie´zle utkn˛eli´smy. Cały problem w tym. z˙ e stracili´smy nie tylko radar, ale i kabin˛e obserwacyjna.˛ Poszła pod wod˛e razem z oficerem pokładowym — dodał rzeczowo DaSilva. — Dało mi to awans na pełniacego ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego. Mógłbym si˛e obej´sc´ bez tego. Carlson był fajnym facetem. Teraz przydałby si˛e kto´s na szczycie, z˙ eby sprawdzi´c, pod 158
jakim katem ˛ powinni´smy uderza´c. Problem polega na tym, z˙ e nie ma szczytu, na który mogliby´smy kogo´s wysła´c. Podczas gdy okr˛et wycofywał si˛e z lodu, Beaumont wciagn ˛ ał ˛ na siebie ubranie, zało˙zył buty i park˛e. Kabina zadygotała ponownie. Zgrzytliwy, działajacy ˛ na nerwy d´zwi˛ek stali szorujacej ˛ po lodzie miał w sobie co´s zatrwa˙zajacego. ˛ — Id˛e na mostek, zobacz˛e, co tam si˛e dzieje — powiedział Beaumont zawiazuj ˛ ac ˛ park˛e. Popatrzył oficerowi prosto w oczy. — Czy mi si˛e wydaje — zapytał — czy nasze przybycie spotkało si˛e z pewnym brakiem entuzjazmu? DaSilva był zmieszany. — Chyba woleliby´scie nie zna´c przyczyn — zawahał si˛e. — Rzeczywi´scie Schmidt nie był specjalnie szcz˛es´liwy, z˙ e musiał w lutym prowadzi´c statek tak daleko na pomoc. Tu i ówdzie słyszy si˛e plotki, z˙ e dostał jaki´s cholerny rozkaz z Waszyngtonu: wali´c na północ i mie´c w dupie skutki. W pewnym sensie przeklina was, z˙ e w ogóle chodzicie po tym s´wiecie, z˙ e przez was musiał znale´zc´ si˛e tutaj. — Cz˛es´c´ załogi my´sli to samo? — Mo˙ze paru chłopaków. Kiedy dostali´smy rozkaz, byli´smy w drodze do domu, do Milwaukee. Jako´s to przeboleja.˛ . . Jednak jeszcze nie przeboleli. Beaumont, idac ˛ na mostek, czuł wokół siebie wrogo´sc´ . Musiałby by´c s´lepy, z˙ eby tego nie zauwa˙zy´c. Marynarze, obok których przechodził, zdawali si˛e go nie dostrzega´c. Jeden z nich, krzepki osobnik myjacy ˛ na kl˛eczkach podłog˛e zej´sciówki, postawił wiadro tu˙z pod jego nogami. — Zabierz to stad, ˛ Borzoli — warknał ˛ s´wie˙zo mianowany oficer pokładowy. Osiłek spojrzał w gór˛e. — Nie widziałem ci˛e, Pat. . . — Z po´spiechem uprzat˛ nał ˛ wiadro. Tu nie chodziło tylko o to, z˙ e zostali wysłani w gór˛e Iceberg Alley, zorientował si˛e Beaumont pokonujac ˛ schody. DaSilva nie powiedział mu wszystkiego. Obwiniano ich o s´mier´c oficera pokładowego, Carlsona. Zanosiło si˛e na to, z˙ e podró˙z b˛edzie urozmaicona dodatkowymi atrakcjami. Załoga lodołamacza nie składała si˛e z dzieci˛ecych piastunek. Pierwsza uwaga komandora Schmidta równie˙z nie była specjalnie zach˛ecaja˛ ca. — Na pana miejscu pozostałbym w kabinie, Beaumont. Potrzebuje pan odpoczynku. Z mostka rozciagał ˛ si˛e rozległy widok na lód. Statek sunał ˛ wodnym przesmykiem, szykujac ˛ si˛e do kolejnego ciosu. Kanał był na tyle szeroki, z˙ e Schmidt mógł wreszcie obróci´c statek przed nast˛epnym uderzeniem i skierowa´c go na południe. Na ko´ncu przesmyku lód ciagle ˛ był nie tkni˛ety, a po ostatnim ataku ci˛ez˙ kimi dziobami nie ukazały si˛e w nim nawet szczeliny. Beaumont zdjał ˛ dłonie z barierki i popatrzył na Schmidta. — Mamy kłopoty. O tej porze roku lód narasta bardzo szybko. Je˙zeli si˛e stad ˛ nie wydostaniemy na czas, ugrz˛ez´ niemy do wiosny. . . — Czy wydaje si˛e panu, z˙ e mówi mi pan co´s nowego? — komandor popatrzył na Beaumonta ponuro spod ciemnych brwi widocznych pod daszkiem czapki. — 159
Wpakowałem si˛e tu wbrew moim najlepszym ch˛eciom, wyłacznie ˛ z waszego powodu. Jedno, bez czego doskonale sobie poradz˛e, to pa´nskie komentarze. — Potrzebuje pan człowieka na górze — ciagn ˛ ał ˛ Beaumont. — Człowieka, który z wysoko´sci osiemdziesi˛eciu stóp b˛edzie decydował o kacie ˛ uderzenia, który b˛edzie mógł odnale´zc´ najl˙zejszy s´lad szczeliny. Który powie wam, gdzie uderzy´c nast˛epnym razem. . . — Niech pan idzie ze mna! ˛ Schmidt z ponura˛ mina˛ rozkazał zatrzyma´c statek i opu´scił mostek. Po oblodzonej drabince, zupełnie niedawno oczyszczanej ze s´liskiej powłoki, zsun˛eli si˛e na pokład, gdzie grupy marynarzy zbierały szuflami lód, odbijany od pokładu łomami przez innych. Sikorski z „Elroya” wła´snie wrócił nad pokład, zawisł nad ladowiskiem, ˛ umieszczonym na tyłach mostka, opadł na dół. — Sprawdzał, co z tymi Rosjanami zostawionymi na lodzie — mruknał ˛ Schmidt. — Tak jak pan sobie z˙ yczył — dodał zgry´zliwie. — Radziecki s´migłowiec zabrał ich pół godziny temu. — Dotarli do podstawy masztu. — Niech pan si˛e dobrze przyjrzy — burknał ˛ Schmidt. Pot˛ez˙ ny kształt wznosił si˛e wysoko w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Osiemdziesiat ˛ stóp nad nimi szczyt słupa, urwany i postrz˛epiony, był spłaszczony, jakby uderzył w betonowa˛ s´cian˛e. Saling pozostał nie tkni˛ety, nawet z tak du˙zej odległo´sci Beaumont widział wyra´znie, z˙ e pokrywał go lód. Marynarz, przechylajacy ˛ w pobli˙zu wielka˛ płyt˛e lodu przez burt˛e upu´scił ja˛ na pokład. Uderzyła z hukiem zaledwie kilka cali od prawej stopy Beaumonta tylko dlatego, z˙ e Beaumont w ostatnim momencie zda˙ ˛zył odsuna´ ˛c nog˛e. — Zrób to jeszcze raz — wrzasnał ˛ Schmidt — a ka˙ze˛ ci˛e zamkna´ ˛c! Id´z na lewa˛ burt˛e! — Zaczekał, a˙z marynarz oddali si˛e dostatecznie. — Oni wszyscy lubili Carlsona — powiedział. — I obarczaja˛ mnie odpowiedzialno´scia˛ za jego s´mier´c? — Ja tego nie powiedziałem. A teraz, na miło´sc´ boska,˛ niech pan na to popatrzy! I pan twierdzi, z˙ e powinienem tam posła´c człowieka?! Metalowa drabinka prowadziła w gór˛e pokrytego lodem masztu. Jej połyskliwe szczeble były równie s´liskie jak sam maszt. Takielunek równie˙z przybrany był lodem, a z kra´nców salingu zwisały sople dziesi˛eciostopowej długo´sci. Maszt widziany z pokładu, tak jak patrzył na niego Beaumont, sprawiał wra˙zenie szklanej kolumny. Wydawał si˛e całkowicie nie do zdobycia. — Nie powiedziałem, z˙ e powinien pan tam wysła´c człowieka — odparł Beaumont. — Chciałem zaproponowa´c, z˙ e sam tam wejd˛e. B˛eda˛ mi potrzebne skórzane pasy, impregnowana brezentowa płachta do owini˛ecia masztu i zestaw telefoniczny, z˙ eby porozumiewa´c si˛e z mostkiem. . . — I trumna, z˙ eby w niej pana pochowa´c — dodał głos za ich plecami. — To Quinn, pilot s´migłowca — wyja´snił burkliwie Schmidt, wi˛ec Beaumont potrzasn ˛ ał ˛ r˛eka˛ Quinna, pierwszego człowieka, który zdobył si˛e na ten gest w sto160
sunku do niego, od momentu gdy znalazł si˛e na pokładzie. Chudy, mizerny trzydziestoletni Quinn ponowił ostrze˙zenie. — Mógł pan umrze´c na lodzie. Udało si˛e panu tego unikna´ ˛c. Niech wi˛ec pan zostanie w swojej kabinie do czasu, a˙z znajdziemy si˛e w Quebecu. W ko´ncu przecie˙z pewnego dnia to nastapi. ˛ Schmidt popatrzył na maszt z rezygnacja.˛ — Rzeczywi´scie potrzebujemy kogo´s na szczycie. Ale jakim cudem to pana mieliby´smy w tym celu wykorzysta´c? — Robiłem ju˙z co´s takiego dla bli´zniaczego statku „Elroya”. „Exodusa” — odparł spokojnie Beaumont. — Trzy lata temu, na północ od Baffin Bay. Płyn˛elis´my wówczas Cie´snina˛ Smitha i mieli´smy takie same problemy — jednolity lód przed dziobami. Znałem troch˛e okolic˛e, wi˛ec wszedłem na maszt i przeprowadziłem ich. — To statek MacDonalda. — Schmidt popatrzył na Beaumonta, a potem znowu w gór˛e masztu. — Umie´scili´smy tam ju˙z zestaw telefoniczny i brezentowa˛ osłon˛e. DaSilva był na szczycie, ale kazałem mu zej´sc´ , zanim zacz˛eli´smy uderza´c. — Tak, Mac był kapitanem, kiedy płynałem ˛ na „Exodusie” — Beaumont u´smiechnał ˛ si˛e z przymusem. — Pó´zniej, ju˙z po wszystkim. wr˛eczył mi co´s w rodzaju certyfikatu, i˙z jestem uprawniony do pilotowania na obszarze Cie´sniny Smitha. I chyba powinni´smy si˛e ju˙z stad ˛ ruszy´c. Bardzo mnie niepokoi zagłuszanie radiowe. — To standardowa procedura, kiedy Ruscy sa˛ w złym humorze. . . Zdaje pan sobie spraw˛e z tego, co si˛e stanie, kiedy pan b˛edzie na górze. a ja wbij˛e statek w lód? To samobójstwo. Beaumont rozejrzał si˛e po pokładzie. Marynarze z podziwu godna˛ cierpliwos´cia˛ i wytrwało´scia˛ wyrzucali lód za burty. Kiedy napotykał spojrzenie którego´s z nich, ten natychmiast odwracał wzrok. Jeden z marynarzy splunał ˛ na pokład, lecz natychmiast gorliwie wrócił do pracy, czujac ˛ na sobie spojrzenie Schmidta. — Samobójstwo? — powtórzył Beaumont. — To powinno uszcz˛es´liwi´c wszystkich na tym statku.
***
Trzygodzinny sen orze´zwił Beaumonta, ale ciagle ˛ daleko mu było do normalnej kondycji, gdy wspinał si˛e po pokrytej lodem drabince, opatulony w ciepłe ubrania. Do masztu przywiazał ˛ si˛e skórzanym pasem, pod kapturem przymocowane miał ju˙z słuchawki i mikrofon. Daleko pod nim, na pokładzie, zaszła subtelna zmiana w zachowaniu marynarzy, którzy jeszcze dziesi˛ec´ minut temu byli do 161
niego tak nieprzychylnie nastawieni. Porzucili prac˛e i ze zgroza˛ pomieszana˛ z podziwem spogladali ˛ na pot˛ez˙ nego Anglika pokonujacego ˛ s´miertelnie niebezpieczna˛ tras˛e. Beaumont zorientował si˛e w tej zmianie, ale zignorował ja.˛ Do diabła z nimi. Dwadzie´scia stóp nad pokładem zatrzymał si˛e na chwil˛e, by mocniej uderzy´c butem, odłupa´c lód. Nagle but ze´slizgnał ˛ si˛e, Beaumont kurczowo zacisnał ˛ dło´n na szczeblu. Lód pozostał nie tkni˛ety. Wszystko wskazywało na to, z˙ e wspinał si˛e po drabince z czystego lodu. Brnac ˛ coraz wy˙zej, czuł, jak chłód przenika przez r˛ekawice, przesacza ˛ si˛e przez mitenki, dociera do dłoni, dra˙zniac ˛ krwawiac ˛ a˛ skór˛e na palcach. Ostre nocne powietrze mroziło twarz, szczypało w powieki, kłuło w gardle, Oczy zaszły mu łzami, s´wiat stracił kontury. Im wy˙zej si˛e wspinał, tym bardziej uczucie nieust˛epliwego zimna dominowało nad wszystkimi innymi doznaniami, odsuwało na dalszy plan warkot niecierpliwych silników, s´wiatła nastawnych reflektorów, które Schmidt zapalił nad dziobem, nie ko´nczace ˛ si˛e pole lodowe. Znajdował si˛e czterdzie´sci stóp nad pokładem, gdy zatrzask na jego piersi zaczepił o poprzeczk˛e. Jedna˛ noga˛ stał na ni˙zszym szczeblu, druga˛ wła´snie przenosił na wy˙zszy, gdy nagle co´s szarpn˛eło jego ciałem. Niespodziewana przeszkoda pozbawiła go równowagi. Jedna˛ noga˛ usiłował znale´zc´ punkt oparcia utrzymujac ˛ cały ci˛ez˙ ar ciała na drugiej, niepewnie wspartej na oblodzonym metalu. Nie wytrzymała i but ze´slizgnał ˛ si˛e gwałtownie. Anglik osunał ˛ si˛e w dół. Zawisł czterdzie´sci stóp nad zlodowaciałym pokładem, utrzymujac ˛ si˛e tylko na r˛ekach obciagni˛ ˛ etych grubymi r˛ekawicami wczepionymi w s´liskie poprzeczki lodowej drabiny. Walczył o z˙ ycie. Ci˛ez˙ kie buty młóciły powietrze, gdy próbował trafi´c na szczeble, których nie mógł dojrze´c. Czul, jak słabnie uchwyt rak, ˛ jak dłonie ze´slizguja˛ si˛e ze szczebla, a˙z wreszcie jedna˛ stopa˛ trafił na oparcie. Potem, w ciagu ˛ kilku sekund, udało mu si˛e oprze´c na drabinie równie˙z druga˛ nog˛e. Przez chwil˛e odpoczywał, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko patrzył na pokład, na blade twarze uniesione w gór˛e. Zaczekał, a˙z serce zwolni rytm do tempa bliskiego normalnemu i na nowo podjał ˛ wspinaczk˛e. Stalowa drabinka ko´nczyła si˛e tu˙z pod salingiem i Beaumont wywnioskował, z˙ e musiała przechodzi´c od razu w trap prowadzacy ˛ do kabiny obserwacyjnej, w której zginał ˛ Carlson. Teraz Anglik musiał wspia´ ˛c si˛e powy˙zej ostatniego szczebla, podciagn ˛ a´ ˛c na saling, usia´ ˛sc´ na nim okrakiem i przypasa´c si˛e do górujacej ˛ nad nim pozostało´sci masztu. Znajdował si˛e dokładnie osiemdziesiat ˛ stóp nad pokładem. Zanim przystapił ˛ do tego mozolnego manewru, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, by sprawdzi´c, jak mocno przytroczona jest brezentowa osłona owini˛eta wokół masztu. Obracała si˛e swobodnie nie dajac ˛ z˙ adnego oparcia. Prze˙zył dziesi˛ec´ koszmarnych minut, zanim udało mu si˛e wdrapa´c na saling i usadowi´c z masztem mi˛edzy nogami na przera´zliwie niestabilnej brezentowej osłonie, zanim zdołał dosi˛egna´ ˛c drugiego pasa, owina´ ˛c go wokół masztu, a potem 162
połaczy´ ˛ c zestaw telefoniczny z przeka´znikiem. Kiedy tego dokonał, zdał sobie spraw˛e, z˙ e mimo przejmujacego ˛ zimna całe jego ciało pokryte jest potem. Wydobył z kieszeni chustk˛e i otarł nia˛ twarz. Z czoła odpadły mu spore kuleczki lodu. Zanim nawiazał ˛ połaczenie ˛ z mostkiem, rozejrzał si˛e dookoła, a było na co popatrze´c. Odsunał ˛ nieco kaptur i wyt˛ez˙ ył słuch. A wi˛ec nie była to tylko jego wyobra´znia. Dziwaczne pomruki i skrzeki odbijały si˛e echem po lodzie, potem zabrzmiał jeden niski d´zwi˛ek, jak wybuch wulkanu. W odległo´sci zaledwie jednej mili do´ strzegł niespodziewany ruch. Sciany lodu, które z tej wysoko´sci były nie wi˛eksze ni˙z zmarszczki, pocz˛eły unosi´c si˛e i skrada´c po lodowej równinie, oddalajac ˛ od „Elroya”, sunac ˛ na południe. Na jego oczach przed dziobami lodołamacza spod białej zasłony wydostała si˛e ciemna wsta˙ ˛zka wody. Noc wypełniły odgłosy p˛ekajacego ˛ lodu, lodowych płyt napierajacych ˛ na siebie nawzajem. Przesmyk, który przed chwila˛ był zaledwie tasiemka,˛ rozszerzał si˛e i pełznał ˛ coraz dalej na południe, w kierunku odległej strefy ciemno´sci b˛edacej ˛ oceanem. „Elroy” musiał utorowa´c sobie drog˛e do tego kanału. Anglik obrócił si˛e i popatrzył za ruf˛e. Około pół mili za okr˛etem ciagn ˛ ał ˛ si˛e wodny kanał, a na jego ko´ncu tkwiły szczatki ˛ s´migłowca, którym Beaumont przyleciał na statek. Posadził maszyn˛e dokładnie przed dziobami „Elroya”, a potem Schmidt doko´nczył dzieła, wbijajac ˛ okr˛et w lód i w maszyn˛e przycupni˛eta˛ na kraw˛edzi białej płaszczyzny. Kiedy statek wycofał si˛e z lodu, stalowe dzioby powlokły za soba˛ to, co zostało z maszyny i wrzuciły te pozostało´sci do morza. Jednak nie koniec kanału przyciagał ˛ teraz wzrok Beaumonta. Z trwoga˛ przygladał ˛ si˛e czemu´s, co znajdowało si˛e du˙zo dalej. Nad statek nadciagał ˛ wał czarnego mrozu, najbardziej przera˙zajace ˛ zjawisko na obszarze Arktyki. To, na co patrzył Beaumont, było ogromna˛ zasłona˛ zamarzni˛etej mgły, bardzo rzadkim zjawiskiem meteorologicznym, gro´znym i pot˛ez˙ nym. Gdy dosi˛egnie człowieka, powoduje odmro˙zenie wymagajace ˛ natychmiastowej amputacji. Je˙zeli zaskoczy Beaumonta na szczycie masztu, b˛edzie martwy w cia˛ gu kilku sekund. Zamarzni˛eta mgła wła´snie napływała nad stref˛e lodowych wyniesie´n. Anglik pospiesznie rzucił kilka słów do wiszacego ˛ pod broda˛ mikrofonu. — Schmidt! Cała wstecz! Gdy warkot silników przybrał na sile, Anglik przylgnał ˛ do owini˛etego brezentem masztu. Statek popłynał ˛ do tym prze´slizgujac ˛ si˛e po ciemnej wodzie kanału. Na czubku masztu skutki tego ruchu były znacznie mniejsze, ni˙z Beaumont przewidywał — odczuwał jedynie łagodne kołysanie, podczas gdy pole lodowe wyra´znie si˛e przesuwało. Po obu stronach statku ukazała si˛e czarna plama wody kontrastujaca ˛ z jasno´scia˛ polarnego paku. Okr˛et zwolnił, znieruchomiał. Beaumont wiedział, co teraz nastapi. ˛ Czuł, z˙ e sztywnieja˛ mu wszystkie mi˛es´nie. Musiał naprawd˛e zebra´c si˛e w sobie, by rozpocza´ ˛c t˛e akcj˛e, by przesła´c przez mikrofon polecenie. 163
— Pół mocy! Naprzód! — W porzadku, ˛ Beaumont, zrozumiałem! Niech pan si˛e trzyma! Beaumont objał ˛ maszt, przycisnał ˛ do niego głow˛e, przygotował si˛e na przyj˛ecie uderzenia. Moc silników wzrosła, wstrzasn˛ ˛ eła statkiem a˙z po czubek masztu, okr˛et ruszył do szturmu. Pole lodowe sun˛eło w przeciwnym kierunku, a czarna plama wody przed dziobem stawała si˛e coraz w˛ez˙ sza. Beaumont z uwaga˛ obserwował t˛e ciemna,˛ zw˛ez˙ ajac ˛ a˛ si˛e smug˛e, poniewa˙z kiedy ona zniknie, lodołamacz uderzy. Statek przeciwko lodowi, stal przeciw zaporze, ruchoma siła przeciw zwartemu oporowi. Ciemna smuga zw˛eziła si˛e, zmieniła w kresk˛e zaledwie, znikn˛eła. Statek sunał ˛ dalej, nabierajac ˛ rozp˛edu. . . Grkkk! Stalowe dzioby wymierzyły cios. Dreszcz wstrzasn ˛ ał ˛ całym okr˛etem, dotarł do szczytu masztu. Maszt zadr˙zał, zadygotał, wibrujac ˛ najbardziej na samym czubku. Uderzył w Beaumonta jak stalowy młot. Anglik przywarł desperacko do metalowej kolumny, przycisnał ˛ do brezentu całe ciało. Po chwili drgania stały si˛e spokojniejsze i w ko´ncu zamarły. Lodołamacz tkwił nieruchomo uwi˛eziony w lodzie. Beaumont rozlu´znił u´scisk i popatrzył na wprost. Przed dziobami pojawiła si˛e ciemna szczelina, nie dłu˙zsza jednak ni˙z kilka stóp. Przyjrzał si˛e uwa˙znie obu jej brzegom szukajac ˛ innych p˛ekni˛ec´ . Bez skutku. Lód pozostał nie naruszony. Anglik tak bardzo skoncentrował si˛e na obserwacji, z˙ e dopiero po kilku chwilach zorientował si˛e, i˙z Schmidt cały czas do niego mówi. Chwycił maszt mocniej, upewnił si˛e, z˙ e pół mili przed nim s´wie˙zo otwarty kanał stawał si˛e coraz szerszy, i wreszcie usłyszał Schmidta, który wywoływał go ponownie, teraz ju˙z z wyra´znym niepokojeni w głosie. — Beaumont, czy pan mnie słyszy? Beaumont. . . — Wszystko w porzadku. ˛ Niewiele nam to dało tym razem. Komenda brzmi: jeszcze raz to samo. Spróbujcie uderzy´c w lód dokładnie w tym samym miejscu. — Cofa´c? — Cofa´c, Schmidt. Moc silników wzrosła ponownie, s´ruba zmaciła ˛ ciemna˛ wod˛e za rufa,˛ a Beaumont, wysoko w górze, czuł, jak lodołamacz walczy, by wyswobodzi´c si˛e z lodowych obj˛ec´ . Wciskajac ˛ swoja˛ ogromna˛ mas˛e w lodowa˛ równin˛e, „Elroy” sam zamknał ˛ si˛e w pułapce. Lód rozdzielił si˛e, pozwolił dziobom wej´sc´ w głab, ˛ a potem zamknał ˛ si˛e wokół nich jak pot˛ez˙ ne imadło. Warkot przybrał na sile, silniki pracowały na najwy˙zszych obrotach i w chwili, gdy Beaumont był ju˙z pewien, z˙ e Schmidt znowu przegrał batali˛e z morzem, statek niespodziewanie wyrwał si˛e z lodu. Ponad warkotem silników dotarł do Anglika przenikliwy zgrzyt. „Elroy” ze´slizgnał ˛ si˛e w tył zostawiajac ˛ za lewa˛ burta˛ ciemna˛ smug˛e w miejscu, gdzie pozostało´sci zdartej z dzioba farby splamiły rozkruszony lód. Podczas gdy okr˛et cofał si˛e, Beaumont rzucił spojrzenie za siebie. Czarna mro´zna kurtyna sun˛eła ju˙z pasmem gładkiego lodu. zbli˙zajac ˛ si˛e do statku. Zaczekał, a˙z „Elroy” znieruchomiał. 164
— Pół mocy! Naprzód! Tym razem Schmidt cofnał ˛ statek znacznie dalej w głab ˛ kanału, wi˛ec kiedy dzioby zetkna˛ si˛e z lodem, impet uderzenia b˛edzie znacznie wi˛ekszy. Beaumont spod półprzymkni˛etych powiek obserwował coraz w˛ez˙ sza˛ plam˛e wody, nie wiedział, z˙ e Grayson i Langer stoja˛ na pokładzie i z niepokojem patrza˛ w te sama˛ stron˛e. Luka znikn˛eła, biała płaszczyzna znalazła si˛e pod dziobami. Uderzenie było znacznie silniejsze. Cios wstrzasn ˛ ał ˛ masztem tak mocno, z˙ e Beaumont znalazł si˛e w kłopotach, dygotał na szczycie osiemdziesieciostopowego słupa jak li´sc´ na wietrze. Przez przymkni˛ete powieki obserwował ciagle ˛ lodowy płaskowy˙z, który cały zadr˙zał jak podczas trz˛esienia ziemi. Potem wszystko znieruchomiało. Przez trzydzie´sci minut statek raz za razem wbijał si˛e w biała˛ lodowa˛ płaszczyzn˛e, wykorzystujac ˛ połow˛e swojej mocy. Trzydzie´sci minut, które Beaumontowi niosły ze soba˛ coraz wi˛ecej siniaków, coraz wi˛ekszy ból mi˛es´ni i ko´sci. Zmieniał kat ˛ uderzenia, u˙zywał „Elroya” jak tarana, atakował nim pole lodowe i krok po kroku zbli˙zał si˛e do zwyci˛estwa. Lód poczał ˛ p˛eka´c, na jego powierzchni zarysował si˛e wzór ciemnych zygzaków. Zbli˙zało si˛e co´s jeszcze i to znacznie szybciej. Beaumont stopniowo popadał w stan, gdy nie bardzo mógł ju˙z poja´ ˛c, co si˛e wokół niego dzieje. Twarz miał obolała,˛ posiniaczona˛ i poraniona˛ przez bolesne zimno. Posiniaczona˛ od przyciskania do brezentowej osłony i od uderze´n masztu drgajacego, ˛ gdy statek atakował lód. W dodatku czarny mróz był ju˙z bardzo blisko. Musieli si˛e stad ˛ wydosta´c szybko, zanim ich dosi˛egnie. — Niech pan cofa, Schmidt — wychrypiał Beaumont. — Tym razem a˙z do ko´nca przesmyku. Cofn˛eli si˛e. Cofn˛eli zbyt daleko. Wysuni˛ete pasmo czarnego mrozu pełzło ju˙z nad miejscem, gdzie roztrzaskał si˛e niszczyciel łodzi podwodnych. To samo pasmo po krótkiej chwili owin˛eło si˛e wokół masztu. Grayson widzac, ˛ co si˛e dzieje, wbiegł na mostek i wrzasnał ˛ do Schmidta, ignorujac ˛ wszelkie formy obowiazuj ˛ a˛ ce pasa˙zerów w stosunku do kapitana. — Ty cholerny idioto! Ruszaj wreszcie! Beaumont jest w mrozie! Beaumont poczuł s´miertelny chłód i czarna kotara przesłoniła wszystko. Pole lodowe pod nim odeszło w niebyt, woda wokół statku znikn˛eła, przekl˛ety pokład rozpłynał ˛ si˛e w nico´sc´ . Wła´snie patrzył przed siebie planujac ˛ nast˛epne uderzenie, gdy czarna zmarzlina zamkn˛eła si˛e nad nim. Z trudem udało mu si˛e nabra´c powietrza i wówczas doznał wstrzasaj ˛ acego ˛ uczucia. Miał wra˙zenie, z˙ e jego płuca zamarzły, wypełnione płynnym lodem. Usiłował zaczerpna´ ˛c cho´c jeden haust, poczuł, jak ogromny ci˛ez˙ ar przygniata go i próbuje zepchna´ ˛c z salingu. Okr˛et ruszył wreszcie, wyciagn ˛ ał ˛ go z mro˙zacego ˛ koszmaru. Anglik otworzył oczy i odruchowo zamknał ˛ je natychmiast, nie wierzył w to, co zobaczył. Cała jego parka pokryta była kryształkami lodu, powleczona dodatkowa˛ gruba˛ przezroczysta˛ warstwa.˛ Został zamro˙zony w jednolita˛ brył˛e. — Beaumont, wszystko w porzadku? ˛ Beaumont, Beaumont. . . — głos 165
Schmidta utracił swój naturalny chłód, był pełen niepokoju. — W porzadku. ˛ Tym razem udało nam si˛e. — Beaumont przerwał na chwil˛e, by złapa´c oddech. — Teraz uderzamy w lewa˛ stron˛e lodu, pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów przed szczelina.˛ Wszystko jasne? — Pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów przed szczelina? ˛ — powtórzył Schmidt z niedowierzaniem. — Tak. Po lewej stronie! Pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów! Zamierzam odbi´c statek w t˛e luk˛e po prawej. Cała naprzód! — Cała naprzód! To pana zabije. . . — Niech pan wreszcie ruszy ten zasrany statek, Schmidt — krzyczał Beaumont do mikrofonu. — Je˙zeli mówi˛e cała naprzód, to znaczy cała naprzód! — W porzadku, ˛ pa´nska decyzja. — Schmidt zda˙ ˛zył ugry´zc´ si˛e w j˛ezyk. Mało brakowało, a byłby powiedział: pa´nski pogrzeb. „Elroy” pomknał ˛ naprzód tak szybko, jak ju˙z dawno nie miał okazji. Odrzucał czarna˛ wod˛e na boki, popychał przed dziobem fal˛e, która rozpływała si˛e na obie strony, dał z siebie wszystko przed tym nast˛epnym uderzeniem w zagradzajac ˛ a˛ im drog˛e barier˛e. Beaumont zastosował niezwykła˛ w tych warunkach taktyk˛e: poda˙ ˛zajac ˛ za jego wskazówkami Schmidt miał cisna´ ˛c ogromna˛ mas˛e ruchomego statku, celujac ˛ w jeden punkt lodu, tak by odbite rykoszetem stalowe cielsko uderzyło w miejsce, którego nie mogło dosi˛egna´ ˛c w inny sposób. W wycinek lodu, na którym rozciagał ˛ si˛e do´sc´ szeroki zygzak prowadzacy ˛ do coraz szerszego kanału przed nimi. Beaumont z powodzeniem stosował ju˙z t˛e taktyk˛e, gdy prowadził „Exodusa” po Cie´sninie Smitha, przed trzema laty. Jednak wówczas statek nie uderzał z pełna˛ moca.˛ Tym razem Beaumont do ko´nca wskazywał Schmidtowi drog˛e, prowadził statek do szturmu wiodac ˛ go dokładnie w s´ci´sle okre´slony punkt lodu za lewa˛ burta.˛ Pod nim zachodziły znaczace ˛ zmiany. Schmidt nakazał opró˙zni´c pokład, rozkazał wszystkim swoim ludziom przygotowa´c si˛e do nadchodzacego ˛ uderzenia. Grayson wychylony mocno przez okno na mostku zerkał w gór˛e na niewielka˛ posta´c przywierajac ˛ a˛ do salingu, ledwo widoczna˛ na ciemnym tle nieba. Cała naprzód. . . Gdyby mógł, odwołałby rozkaz Schmidta. Na szczycie masztu Beaumont wpatrywał si˛e w lód za lewa˛ burta.˛ Zewn˛etrzna warstwa odzie˙zy twarda teraz jak stalowa zbroja, pokryta jednolita˛ kryształowa˛ skorupa,˛ s´ciagała ˛ go w dół. Przekazał na mostek ostatnia˛ instrukcj˛e. — Je´sli pan poczuje, z˙ e statek przechodzi, Schmidt, pły´ncie dalej prosto. . . — Okr˛et ruszył naprzód, warkot jego silników odbijał si˛e echem w mózgu Beaumonta. Anglik z całej siły oplótł ramionami owini˛ety brezentem czubek masztu i wział ˛ gł˛eboki oddech. Okr˛et uderzył. Dzioby „Elroya” zderzyły si˛e z lodem, waln˛eły w przeszkod˛e pod wła´sciwym katem. ˛ To było wzorowe uderzenie. Odbili si˛e od bariery, obrócili o kilka stopni i z przera˙zajac ˛ a˛ siła˛ stalowej masy wbili w lód po prawej stronie. Beaumont 166
wykorzystał lodołamacz jak gigantyczna˛ kul˛e bilardowa,˛ rzucajac ˛ dzioby statku w jedna˛ stron˛e po to, by mogły uderzy´c w lód po przeciwnej. Dziwny d´zwi˛ek przedarł si˛e nad łoskotem silników. Rozdzierajacy ˛ odgłos mia˙zd˙zenia uniósł si˛e nad statkiem. Jednak efekty d´zwi˛ekowe były niczym w porównaniu z tym, co działo si˛e na szczycie masztu. Metal, rzucany wstrzasami, ˛ zadrgał jak d´zwi˛eczacy ˛ widelec. Jak gdyby chciał oddzieli´c si˛e od statku. Rzucał Beaumontem w przód i w tył wyginajac ˛ si˛e jak wiotka trzcina, a nie stalowy słup wysoko´sci osiemdziesi˛eciu stóp. Beaumont, miotany na czubku stalowej kolumny w t˛e i z powrotem z niewiarygodna˛ szybkos´cia,˛ stracił kontrol˛e nad swoim ciałem. Czuł, z˙ e rozlu´znia u´scisk, z˙ e traci przytomno´sc´ . Miał wra˙zenie, z˙ e kto´s wytrzasa ˛ z jego głowy wszystkie z˛eby, odrywa mu głow˛e od ciała i całe ciało od masztu. Kurczowo s´ciskajac ˛ s´liski słup masztu otworzył oczy i stwierdził, z˙ e wszystko dookoła miało zamazane kontury. Nie mógł si˛e zorientowa´c, czy statek zastygł w bezruchu, czy te˙z ciagle ˛ posuwa si˛e naprzód. Popatrzył w dół i dojrzał pot˛ez˙ ne szczeliny. Szczeliny, które były ju˙z niemal przesmykami. Znowu uderzył w maszt, poczuł pod broda˛ zimny mikrofon. Zaczał ˛ automatycznie wyrzuca´c z siebie słowa, jak człowiek, który powtarza lekcj˛e wyuczona˛ na pami˛ec´ . — Naprzód, Schmidt. . . Cały czas naprzód. . . — Poczuł w ustach słony smak. To była krew. Dr˛eczył go ostry ból w barkach. Zastanawiał si˛e, czy ma złamany kr˛egosłup. — Naprzód, Schmidt. . . Schmidt utrzymał pełna˛ moc. Od chwili, gdy uderzyli w lód za prawa˛ burta,˛ od momentu, gdy poczuł, z˙ e statek przechodzi, utrzymywał pełna˛ moc. Strome dzioby nacierały, szturmowały, torowały sobie drog˛e, odrzucały na bok płyty lodu, kruszyły je, mia˙zd˙zyły, wbijały si˛e gł˛ebiej i gł˛ebiej, sun˛eły dalej i dalej, atakujac ˛ zapor˛e, która w ko´ncu musiała si˛e podda´c. Główny in˙zynier pod pokładami wpatrywał si˛e we wska´zniki niezdolny oderwa´c wzroku od strzałek tkwiacych ˛ daleko poza czerwonymi liniami. Je˙zeli Schmidt nie b˛edzie ostro˙zny, zaczna˛ si˛e kłopoty. Schmidt nie był ostro˙zny, utrzymywał pełna˛ moc. A okr˛et podporzadkował ˛ si˛e jego woli, unosił dzioby na szczyt lodu, wspinał si˛e na´n, rozłamywał biała˛ płaszczyzn˛e szturmujac ˛ ja˛ całym swoim pot˛ez˙ nym ci˛ez˙ arem i moca.˛ Na maszcie półprzytomny Beaumont zaczał ˛ wreszcie pojmowa´c, co si˛e stało. Patrzył na połamany lód, na coraz szerszy przesmyk rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e coraz dalej za rufa˛ i wreszcie zyskał pewno´sc´ , z˙ e pokonali lodowa˛ s´cian˛e. Wtedy stracił przytomno´sc´ . Rozlu´znił u´scisk, ze´slizgnał ˛ si˛e z salingu i, jak wisielec na drzewie, podtrzymywany jedynie przez skórzany pas przewiazany ˛ przez klatk˛e piersiowa,˛ utkwił w podniebnej pustce. Jego ciało kołysało si˛e jak wahadło.
167
***
Tym, który pomógł Beaumontowi, który poszedł po niego na gór˛e, był krzepki marynarz Borzoli. Grayson stał ju˙z jedna˛ noga˛ na oblodzonej drabince, gdy Borzoli odepchnał ˛ go szyderczo. — Jeste´s za mały do tej roboty, przyjacielu. . . — Rzeczywi´scie, marynarz był chyba jedynym człowiekiem na pokładzie, który mógł podja´ ˛c si˛e tej próby. Zaledwie kilka cali ni˙zszy od Beaumonta, kształtem przypominał beczk˛e wina. Zaczał ˛ wspina´c si˛e po chwiejnym maszcie, coraz wyz˙ ej i wy˙zej, podczas gdy lodołamacz brnał ˛ przez lód. — Chryste, on jest martwy. . . — Langer stanał ˛ obok Graysona, przytrzymał si˛e drabinki i przera˙zony popatrzył na ciało podrygujace ˛ bezwładnie w nocnej pustce osiemdziesiat ˛ stóp nad ich głowami. Beaumont rzucany w przód i w tył zupełnie jak ciała wieszane na noku rei dwie´scie lat temu, zwisał z masztu obracajac ˛ si˛e w powietrzu. — Ten pas nie wytrzyma długo — mruknał ˛ Grayson. Borzoli wydawał si˛e teraz znacznie mniejszy, sunał ˛ w gór˛e niewiarygodnie szybko i Grayson czuł serce w gardle bojac ˛ si˛e o z˙ ycie ich obydwu. Zarówno Beaumonta. który w ka˙zdej chwili mógł spa´sc´ z masztu, jak i Borzoliego, który nie mógł zrobi´c z˙ adnego fałszywego kroku, bo inaczej roztrzaska si˛e sze´sc´ dziesiat ˛ stóp ni˙zej, a mo˙ze osiemdziesiat? ˛ Był ju˙z bardzo blisko salingu. Grayson ledwo o´smielił si˛e uwierzy´c własnym oczom, gdy male´nka figurka na szczycie znieruchomiała. Odwrócił wzrok, nie mógł dłu˙zej wytrzyma´c napi˛ecia. Nagle statek przechylił si˛e gwałtownie. Amerykanin wypu´scił szczebel z rak ˛ i potoczył si˛e po pokładzie, uderzajac ˛ o przegrod˛e. Le˙zał usiłujac ˛ złapa´c oddech, a˙z Langer pochylił si˛e nad nim, sprawdzajac, ˛ czy z˙ yje. Dobrze wiedział, z˙ e tak silny wstrzas ˛ musiał obu m˛ez˙ czyzn straci´ ˛ c z masztu za burt˛e. Teraz le˙zeli martwi gdzie´s na pływajacym ˛ polu lodowym. — Pomó˙z mi wsta´c, Horst. Langer pomógł mu si˛e pozbiera´c i Amerykanin wstał s´ciskajac ˛ por˛ecz, nie s´miał spojrze´c w gór˛e. W ko´ncu obaj spojrzeli w tym samym momencie i obaj wstrzymali oddech. Nie byli w stanie zrozumie´c tego, co widzieli. Borzoli schodził po drabinie, schodził z Beaumontem przewieszonym przez rami˛e, przytroczonym tym skórzanym pasem, który wcze´sniej przytrzymywał go na salingu. Jakim cudem, do diabła, marynarz mógł to przetrzyma´c? — zastanawiał si˛e Grayson. Borzoli sunał ˛ po lodowej drabinie podrygujacej ˛ w takt ciagłych ˛ zderze´n dzioba z polem lodowym. Schodził przytłoczony odrywajacym ˛ go od drabiny ci˛ez˙ arem drugiego człowieka, ciagn ˛ acym ˛ do tyłu przy ka˙zdym kroku. Posta´c Borzoliego rosła w oczach. Równie˙z Beaumont stawał si˛e coraz wi˛ekszy w miar˛e, jak marynarz był coraz bli˙zej pokładu. A schodził najszybciej, jak mógł, bo czuł, z˙ e opuszczaja˛ go siły. Wielkie buty waliły w oblodzone szczeble
168
kruszac ˛ zimny kryształ, bo połaczony ˛ ci˛ez˙ ar dwóch olbrzymich m˛ez˙ czyzn atakował stopnie z niezwykła˛ siła.˛ Rozpry´sni˛ety lód osypywał si˛e na Graysona i Langera. Musieli odwróci´c twarze, by ochroni´c oczy, a kiedy spojrzeli w gór˛e ponownie, ciało Beaumonta chwiało si˛e tu˙z nad nimi. Chwycili je uwalniajac ˛ od ci˛ez˙ aru wyczerpanego Borzoliego i po chwili obaj m˛ez˙ czy´zni znale´zli si˛e na pokładzie. „Elroy” płynał ˛ szerokim kanałem w stron˛e widocznego w oddali oceanu.
Czwartek, 24 lutego, 6.00 — 24.00 — A co si˛e stanie, je´sli dojdzie do zderzenia? Papanin stał na mostku „Rewolucji” tu˙z przy Tuczewskim s´ledzacym ˛ wskazania radaru. Mostek był naprawd˛e du˙zy, z szeroka˛ płaszczyzna˛ zbrojnego szkła przed stanowiskiem sternika, wyposa˙zony w najnowsze zdobycze nauki nieodzowne w nawigacji. W porównaniu z tym radzieckim statkiem, 6.500-tonowy „Elroy” bez radaru, był reliktem dziewi˛etnastego wieku. Wibracja pot˛ez˙ nych silników diesla, monotonny pomruk, wzbudzała ledwo wyczuwalne drgania. Bateria reflektorów ustawionych pod mostkiem roz´swietlała noc. Błyski gin˛eły w g˛estej mgle. Papanin zadał pytanie cichym głosem, by nie usłyszeli go sternik i oficer wachtowy stojacy ˛ kilka jardów dalej przy ogromnej szybie wirujacej. ˛ — Co si˛e stanie — ciagn ˛ ał ˛ Papanin — je˙zeli wychodzac ˛ z mgły uderzymy dziobami w s´ródokr˛ecie „Elroya”?
***
„Elroy” był na morzu. Przedstawiał soba˛ dziwny, zatrwa˙zajacy ˛ widok i tonał. ˛ Było ciemno, mimo z˙ e gdzie´s nad kotara˛ czarnego mrozu promienie ksi˛ez˙ yca ´ biegły w kierunku ziemi. Swiatła statku — szperacze skierowane na ocean — wyłaniały z mroku obraz katastrofy. Mostek, maszt, burty i pokład pokryte były s´miertelnymi kryształami. Powietrze zamarzło nad statkiem okrywajac ˛ go, brudzac, ˛ powlekajac ˛ diabelskim czarnym l´snieniem, błyszczacym, ˛ gdy padał na´n strumie´n s´wiatła. Temperatura wynosiła -39◦ F — siedemdziesiat ˛ jeden stopni poni˙zej punktu zamarzania. Powietrze było zimniejsze ni˙z lodowate morze. Było płynnym lodem, który zawisł nad statkiem jak czarna chmura s´mierci. Ponad pi˛ec´ set ton lodu zalegało pokład niebezpiecznie przechylajac ˛ statek na lewa˛ burt˛e. Wida´c było, z˙ e wkrótce „Elroy” wywróci si˛e do góry dnem. Sytuacja na pokładzie była tragiczna. Wszyscy, którzy nie musieli by´c na swoich stanowiskach, wyrzucali lód za burt˛e, walczyli w czarnym mrozie oblepiaja˛ 170
cym wszystko dookoła, budujacym ˛ kolejne warstwy białego balastu, usiłujacym ˛ przygnie´sc´ ich i zagrzeba´c. Nie widzieli zbyt wiele — poza rozmazanymi i ledwo dostrzegalnymi błyskami s´wiatła grodziowych lamp, docierajacymi ˛ przez podobna˛ do melasy zamarzni˛eta˛ zawiesin˛e zaskorupiała˛ na szkle. Niełatwo było utrzyma´c si˛e na nogach, poniewa˙z ogromny ci˛ez˙ ar lodu, od którego desperacko usiłowali si˛e uwolni´c, przechylił statek na lewa˛ burt˛e. Trudno było oddycha´c, poniewa˙z z ka˙zdym haustem wciagali ˛ w płuca powietrze zmienione w ciekły lód, powietrze ci˛ez˙ kie jak ołów. Przemarzni˛eci do szpiku ko´sci, w ubraniach ci˛ez˙ kich od lodowych kryształów, przy pomocy oskardów, siekier, młotów i szufli, mia˙zd˙zyli, kruszyli, d´zwigali i wyrzucali za burt˛e ci˛ez˙ ar, który ich zabijał. Odgłos silników pracujacych ˛ na zwolnionych obrotach był niemal zagłuszany przez suche, mia˙zd˙zace ˛ zgrzyty. Niespokojne morze unosiło okr˛et w gór˛e i rzucało w dół, czyniac ˛ ich nieprawdopodobne zadanie niesko´nczenie bardziej niebezpiecznym. Tracac ˛ równowag˛e chwytali za liny bezpiecze´nstwa powleczone lodem. Taka sytuacja trwała ju˙z od dwudziestu czterech godzin. Pod gł˛eboko zanurzonymi dziobami morze wirowało, syczało i pieniło si˛e w s´wietle szperaczy, a Schmidt spogladaj ˛ acy ˛ z mostka w dół strumienia jasnos´ci widział lód zawieszony w powietrzu, czarny lód. — Przegrywamy, DaSilva — u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — Opada znacznie wi˛ecej lodu, ni˙z mo˙zemy usuna´ ˛c. DaSilva wygladał ˛ przez lewe okno i nie potrafił przeciwstawi´c stwierdzeniu kapitana z˙ adnego argumentu. Lód na pokładzie si˛egał niemal na wysoko´sc´ burt. Oficer przycisnał ˛ twarz do zbrojonego szkła i szybko odskoczył, gdy jego nos zetknał ˛ si˛e z mro´zna˛ powierzchnia.˛ Jaki´s marynarz, wydawało mu si˛e, z˙ e był to Borzoli, w ostatniej chwili wyrwał dło´n spod wielkiej lodowej płyty, która mogła mu ja˛ zmia˙zd˙zy´c i stracił przy tym r˛ekawic˛e. Mimo z˙ e pod nia˛ miał jeszcze mitenk˛e, odmro˙zenie zaatakowało go w ciagu ˛ kilku sekund. Borzoli, z dłonia˛ wtulona˛ pod pach˛e pobiegł w stron˛e najbli˙zszych schodów, a DaSilva modlił si˛e, by ten wypadek nie sko´nczył si˛e amputacja.˛ Potem nie mógł ju˙z nic dojrze´c, poniewa˙z piana ogromnej fali rozbryzgn˛eła si˛e w powietrzu i z trzaskiem spadła na okno natychmiast zamarzajac. ˛ — Słyszałem, z˙ e z Beaumontem wszystko w porzadku ˛ — powiedział Schmidt. — Beaumont wraca do siebie — przytaknał ˛ DaSilva. — Musi by´c hartowany jak ta stal. Beaumont w kabinie Langera przysłuchiwał si˛e głuchym uderzeniom wielkich lodowych płyt o skorup˛e za s´ciana.˛ Miał wra˙zenie, z˙ e co´s jest nie tak, je´sli chodzi o poło˙zenie kabiny. Była niemal cały czas przechylona na lewa˛ burt˛e. Jednak znacznie bardziej niepokoiło go to, co usłyszał przed trzema godzinami od Schmidta, tu˙z po tym, jak odzyskał przytomno´sc´ . My´slał o Papaninie. — Sa˛ około czterdziestu mil na południe od nas. Sze´sc´ radzieckich trawle171
rów — powiedział Schmidt wskazujac ˛ punkt na mapie. — Zagradzaja˛ drog˛e jak szlaban. Quinn widział ich, zanim dopadł nas czarny mróz. Poleciał na południe najdalej jak tylko pozwoliło mu na to paliwo. Gdzie´s tutaj widział przez chwil˛e jeden znacznie wi˛ekszy statek. — Niecałe trzydzie´sci mil stad. ˛ „Rewolucja”? — Mo˙zliwe. Mgła szybko zasłoniła statek. Wydaje mu si˛e, z˙ e widział wielka˛ kopuł˛e radaru. Ich wyposa˙zenie przeznaczone do s´ledzenia naszych satelitów. Musimy si˛e upewni´c, z˙ e nie b˛edzie kolizji z z˙ adnym z tych statków. . . Beaumont wygodniej uło˙zył si˛e na koi. McNeill — okr˛etowy lekarz — ze zdumieniem w głosie poinformował go, z˙ e ciagle ˛ jeszcze jest w jednym kawałku. — Ubrania i brezent troch˛e złagodziły wstrzasy. ˛ Fakt, z˙ e zawisł pan swobodnie na salingu i nie był nara˙zony na nast˛epne ciosy, te˙z nieco pomógł, ale zostanie pan tutaj, póki nie dotrzemy do Quebecu. . . Beaumont nie miał zamiaru stosowa´c si˛e do tego zalecenia. Chciał ju˙z by´c na nogach. Cały tułów, fatalnie posiniaczony, wydawał mu si˛e dwukrotnie wi˛ekszy ni˙z normalnie, co oznaczało, z˙ e musiałby by´c faktycznie ogromny, ale teraz. . . Unoszac ˛ ciało, zadr˙zał z wysiłku. Có˙z. mo˙ze za par˛e godzin. Patrzac ˛ na przeciwległa˛ s´cian˛e nie widzacym ˛ wzrokiem wrócił my´sla˛ do tych krótkich chwil, które sp˛edził z Papaninem w baraku na Target-5. Przypomniał sobie wielka˛ wygolona˛ głow˛e Sybiraka, szerokie usta, niemal mongolski układ ko´sci. Bezlitosny człowiek. A teraz na „Elroya” z Gorowem i „mapami Katarzyny” na pokładzie czatowało siedem radzieckich okr˛etów. Si˛egnał ˛ r˛eka˛ za siebie, namacał kiesze´n parki i wyciagn ˛ ał ˛ z niej tub˛e z rdzeniem. Wa˙zył ja˛ przez chwil˛e w dłoni. Cały radziecki system podwodnego naprowadzania, a Papanin wie, gdzie to jest. — Musimy si˛e upewni´c, z˙ e nie b˛edzie kolizji. . . — powiedział Schmidt. Tyle, z˙ e Schmidt miał na my´sli wypadek. Beaumont spodziewał si˛e czego´s zupełnie innego. Wło˙zył tub˛e z powrotem do kieszeni parki, podciagn ˛ ał ˛ pledy pod sama˛ brod˛e i zapatrzył si˛e w przestrze´n, próbujac ˛ odgadna´ ˛c przyszło´sc´ . Zasnał, ˛ sam nie wiedzac ˛ kiedy. „Elroy” przyspieszył niebezpiecznie. Płynał ˛ połowa˛ mocy, z dziobami zanurzonymi gł˛eboko w dolinach mi˛edzy falami, które przewalajac ˛ si˛e nad lewa˛ burta˛ zalewały pokład. Gdy dzioby unosiły si˛e ponownie, połowa fali pozostawała zakrzepła, przywarta do nich, przymarzni˛eta na stałe. Zarówno do dziobów, jak i do burt, które były teraz pokryte sze´sciocalowa˛ warstwa˛ lodu. — Musimy spróbowa´c szcz˛es´cia — zdecydował przed dziesi˛ecioma minutami Schmidt. — Musimy zwi˛ekszy´c szybko´sc´ i mie´c nadziej˛e, z˙ e uda nam si˛e wydosta´c poza zasi˛eg czarnego mrozu. — Zatonie. . . — DaSilva pod spojrzeniem Schmidta urwał w pół słowa; zrozumiał je: tak czy inaczej ton˛eli, wi˛ec co za ró˙znica? A z ka˙zda˛ minuta˛ było coraz gorzej. Siła wiatru wzrosła do trzydziestu pi˛eciu w˛ezłów. J˛eczał i zawodził w oblodzonym takielunku jak zwiastun s´mierci, ciskał na pokład pian˛e, która za172
marzała w powietrzu i spadała jak ołowiane pociski na plecy zgarbionych ludzi. Przegrywali na wszystkich frontach i wiedzieli o tym. Lód w dalszym ciagu ˛ narastał szybciej, ni˙z mogli go wyrzuca´c, zastygał na bokach statku w dodatkowej jednolitej warstwie. Na lewej burcie utrwalił si˛e nieco wy˙zej. Silny wiatr tworzył na morzu niebezpieczne wiry, jak bulgoczacy ˛ wrzatek, ˛ z falami wysoko´sci czterdziestu stóp. Imponujace ˛ zielone grzywacze rolowały si˛e nad nimi si˛egajac ˛ połowy masztu, który wraz z całym statkiem pochylał si˛e na lewa˛ burt˛e. Gigantyczne fale coraz cz˛es´ciej zalewały pokład, wirowały mi˛edzy lud´zmi przywierajacymi ˛ do oblodzonych lin bezpiecze´nstwa, moczac ˛ ich do piersi, pogra˙ ˛zajac ˛ pod woda˛ lód, który usilnie starali si˛e wyrzuca´c za burty. Cz˛esto te˙z niosły na grzbietach lodowe bryły, które uderzajac ˛ z ogromna˛ siła˛ z impetem rozbijały si˛e o grodzie. Która´s z brył roztrzaskała si˛e na kawałki, zanim jeszcze morze opu´sciło pokład. W ten sposób stracili jednego człowieka. Zaczepiony o lin˛e bezpiecze´nstwa, został przyparty do grodzi i ci˛ez˙ ka bryła zmia˙zd˙zyła go jak w´sciekłe tornado. Marynarze byli rozgoryczeni, z˙ e nie udało im si˛e uratowa´c ciała. Lecz DaSilva sadził, ˛ z˙ e było to swoiste błogosławie´nstwo, poniewa˙z nie musieli pó´zniej chowa´c zmasakrowanych zwłok. Jak powiedział Schmidt: musieli spróbowa´c szcz˛es´cia. I dlatego płyn˛eli połowa˛ mocy. — Powinni´smy zwolni´c ludzi — powiedział DaSilva pi˛etna´scie minut wczes´niej. — Dlaczego? Schmidt dołaczył ˛ do niego przy oknie na lewej burcie i sam zobaczył, dlaczego. Lewa burta znów była zalana woda˛ i patrzacy ˛ z mostka byli s´wiadkami przedziwnego i zarazem koszmarnego spektaklu. Wida´c było jedynie górna˛ połow˛e ludzi zanurzonych do pasa w wodzie. Burty przestały istnie´c, znikn˛eły góry lodu wraz z pokładem, a mostek płynał ˛ jako samodzielna jednostka. Zamarzni˛eta piana zbombardowała okno, Schmidt musiał znale´zc´ inny, nie pokryty lodem kawałek szkła. Cofnał ˛ si˛e i spojrzał na dzioby. — Maja˛ pracowa´c dalej — rozkazał. — Na miło´sc´ boska,˛ oni ju˙z nie moga˛ pracowa´c! To niemo˙zliwe, sa˛ do połowy pogra˙ ˛zeni w morzu. — Czy teraz sa˛ do połowy pogra˙ ˛zeni w morzu? — Teraz nie, ale b˛eda,˛ gdy nadejdzie nast˛epna fala. — Maja˛ pracowa´c dalej. W gł˛ebi duszy DaSilva wiedział, z˙ e Schmidt ma racj˛e. Ka˙zdy funt lodu, jaki udało im si˛e oderwa´c od statku pomi˛edzy atakami fal, pozwalał im popłyna´ ˛c nieco dalej, pozwalał im z˙ y´c, brna´ ˛c naprzód, tam gdzie b˛eda˛ bezpieczni albo przynajmniej mniej zagro˙zeni. Musieli wydosta´c si˛e z czarnego mrozu. Je˙zeli nie — zgina.˛ Przez szesna´scie godzin coraz cz˛es´ciej zmieniały si˛e zespoły marynarzy, by ludzie mogli zej´sc´ pod pokład, przeschna´ ˛c i ogrza´c si˛e, zanim zamarzna˛ na s´mier´c. 173
Po krótkiej przerwie podejmowali mozolny trud, zaczynali wszystko od poczatku, ˛ wyrzucali za burt˛e z˙ ało´snie male´nkie kawałki lodu, stawiali czoło zimnu i wiatrowi, morzu i niebezpiecze´nstwu brył, które mogły ich rozpłaszczy´c na s´cianach grodzi. Tylko człowiek pokroju Schmidta mógł ich do tego zmusi´c. Tylko jego rozkazowi podporzadkowywali ˛ si˛e marynarze. Grayson i Langer pracowali wraz z innymi. A Gorow, człowiek, który był przyczyna˛ wszystkiego, le˙zał na koi i cierpiał na chorob˛e morska.˛ Zmiana przyszła nagle. Pierwszym, który ja˛ zauwa˙zył, był DaSilva. Ju˙z po raz czwarty pracował na pokładzie. Przechylił lodowa˛ płyt˛e przez burt˛e, spojrzał w gór˛e i rozejrzał si˛e po pozostałych. Wszyscy zaj˛eci byli praca,˛ odkuwali lód nadal nie´swiadomi niczego. Odrzucił łom, pobiegł do drabinki, wspiał ˛ si˛e na mostek. — Jest ja´sniej! — krzyknał ˛ wpadajac ˛ do s´rodka. — Wyszli´smy! — Oczywi´scie, z˙ e wyszli´smy. W głosie Schmidta wygladaj ˛ acego ˛ przez okno na tyłach mostka nie było ani ulgi, ani satysfakcji. Jego wypowied´z zawierała po prostu stwierdzenie faktu. Okr˛et był w dalszym ciagu ˛ niebezpiecznie przechylony na lewa˛ burt˛e, nadal tkwiła tam góra lodowa, ale powietrze przecierało si˛e i co´s, jakby s´wiatło ksi˛ez˙ yca, muskało pokład blada˛ po´swiata.˛ Kurtyna czarnego mrozu widoczna była wiele kabli za rufa˛ jako wyra´znie odr˛ebna zasłona, jak czarna zagłada dryfujaca ˛ coraz dalej od nich. O 23.00 Beaumont wspiał ˛ si˛e z trudno´scia˛ na przedni pokład, zaniepokojony, co te˙z mogło si˛e wydarzy´c. Widział marynarzy biegnacych ˛ po schodach, rozproszonych na pokładzie, nad jego głowa˛ dudnił pospieszny tupot wielu stóp. Nikt nie biega po oblodzonym statku, je˙zeli nie jest to naprawd˛e konieczne. Kiedy dotarł na mostek, Schmidt mimo takiej pogody stał w otwartym oknie i przygladał ˛ si˛e czemu´s przez noktowizor. Beaumont zerknał ˛ na sternika, na DaSilv˛e i zdecydował si˛e nie zadawa´c pyta´n w tym momencie. Obaj m˛ez˙ czy´zni zastygli zmro˙zeni przera˙zeniem. Odpowied´z uzyskał — bez pytania — gdy podszedł do otwartego okna i usłyszał słaby głos obserwatora ledwo docierajacy ˛ na mostek. — Góry lodowe za lewa˛ burta! ˛ Góry lodowe za prawa˛ burta! ˛ Góry lodowe na wprost!
***
— Nie! — eksplodował Tuczewski. — Poprosiłbym o zwolnienie ze stanowiska, zanim w ogóle pomy´slałbym o wykonaniu takiego rozkazu. Najwy˙zszy czas, z˙ ebym przejał ˛ inicjatyw˛e. Zamierzam wstrzyma´c zagłuszanie radiowe do czasu, a˙z nadam wiadomo´sc´ do Moskwy, i otrzymam odpowied´z. 174
— Nic z tego! — odparł Papanin kategorycznie. — Wie pan, z˙ e na pokładzie tego statku znajduje si˛e oddział Słu˙zby Specjalnej. Przejał ˛ ju˙z kontrol˛e nad sekcja˛ zagłuszania. Wewnatrz ˛ ogromnej kabiny nawigacyjnej umieszczonej za mostkiem „Rewolucji” panowało przyjemne ciepło, a ostra wymiana zda´n trwała co najmniej od dziesi˛eciu minut. Papanin miał ju˙z do´sc´ uporu kapitana i zamierzał go złama´c za pomoca˛ taktyki, o konieczno´sci u˙zycia której był przekonany od pierwszego rzutu oka na Tuczewskiego. Ten sprzeciwił si˛e ponownie. — Kiedy obejmowałem dowództwo „Rewolucji”, otrzymała ona zadanie prowadzenia bada´n, bada´n oceanicznych. . . ´ — Hipokryta! Sledził pan ameryka´nskie satelity. Jest to rodzaj bada´n, na pewno. Ale bada´n militarnych! — Przeprowadzali´smy tak˙ze badania oceaniczne — warknał ˛ Tuczewski. — Pomiary temperatury wody, zasolenia. . . — Tak, wszystko to ma zasadniczy wpływ na przebieg operacji podmorskich. Przyprawia mnie pan o mdło´sci, Tuczewski! Wie pan doskonale, z˙ e wszystkie informacje, które pan zbierał, trafiały do specjalistów wywiadu wojskowego i oni decydowali, jakie ochłapy mo˙zna rzuci´c profesorom. — Nie zrobi˛e tego! — wykrzyknał ˛ Tuczewski. — Nie zatopi˛e ameryka´nskiego lodołamacza. Pan musi by´c szalony! Nigdy by nam si˛e to nie udało. . . — I tu znowu pan si˛e myli — zauwa˙zył cynicznie Papanin. — „Elroy” płynie na południe bez radaru. Wiemy o tym dzi˛eki obserwacjom ze s´migłowca, który znalazł ich dwie godziny temu. I w dodatku nie moga˛ si˛e z nikim porozumie´c. Bariera zagłuszania dopełniła ich izolacji. — Maja˛ s´migłowiec — powiedział Tuczewski zjadliwie. — Zdaje si˛e, z˙ e pan to przeoczył? — Nie. — Skrywajac ˛ irytacj˛e Papanin wolnym krokiem podszedł do stołu z mapami. Tuczewski trafił w czuły punkt. Sybirak od kilku godzin głowił si˛e nad sposobem unieszkodliwienia sikorskiego z „Elroya”. — Gorow i „mapy Katarzyny” sa˛ na pokładzie tego statku — wyja´sniał cierpliwie. — Poniewa˙z nie mo˙zemy ich odzyska´c, musimy zniszczy´c. . . — Nie zrobi˛e tego. — Nie przypominam sobie, z˙ ebym pana o cokolwiek prosił. Musimy bra´c pod uwag˛e fakt, z˙ e tutejsze wody sa˛ usiane górami lodowymi, a wypadki si˛e zdarzaja.˛ Poza tym powinien pan pomy´sle´c o swojej rodzinie — dorzucił Papanin niedbale. — O rodzinie? Co to ma wspólnego z moja˛ rodzina? ˛ — Szczególnie o swojej z˙ onie — powiedział Sybirak z kamienna˛ twarza.˛ — ˙ Jest Zydówk a.˛ . . — To kłamstwo! ˙ ˙ Papanin westchnał. ˛ — Jest pół-Zydówk a.˛ Jej matka była Zydówk a.˛ Zdaje si˛e
175
pan zapomina´c, z˙ e jeden z moich obowiazków ˛ to kontrola z˙ ydowskiego podziemia w Leningradzie. . . — Ona nie ma z tym nic wspólnego. . . — Tuczewski! Niech si˛e pan wreszcie uspokoi! Czy˙zby pan ju˙z zapomniał o rozkazie, który ka˙ze panu stosowa´c si˛e do moich instrukcji? — Papanin ciagn ˛ ał ˛ cierpliwie: — Gdyby si˛e zdarzyło, z˙ e pa´nska z˙ ona zostałaby wmieszana w działalno´sc´ antyradziecka,˛ mógłbym z łatwo´scia˛ zaaran˙zowa´c wysłanie jej do Izraela. A w takim przypadku nie zobaczyłby jej pan ju˙z nigdy, prawda? — Nie o´smieli si˛e pan. . . — I có˙z by si˛e dalej działo? Przez kilka lat miałaby nadziej˛e, z˙ e pan przyjedzie. Kobiety potrafia˛ bardzo długo wytrwa´c w nadziei. Potem zdałaby sobie spraw˛e, z˙ e wszystko sko´nczone, z˙ e musi uło˙zy´c sobie z˙ ycie od nowa. Moglibys´my nawet przeprowadzi´c rozwód, gdyby sobie tego z˙ yczyła. — Ale˙z z pana skurwysyn. . . — Skurwysyn, oczywi´scie — przytaknał ˛ Papanin spokojnie. — To jedna z najwa˙zniejszych kwalifikacji wymaganych w mojej pracy. — Musi by´c jaki´s inny sposób. . . — Je´sli pan co´s wymy´sli, prosz˛e da´c mi zna´c.
***
— Pa´nski s´migłowiec jest w drodze powrotnej, Beaumont — powiedział Schmidt bez s´ladu u´smiechu na twarzy. Beaumont stojacy ˛ na mostku „Elroya” wraz z Graysonem i Langerem, nie odpowiedział. „Pa´nski s´migłowiec. . . ” To wła´snie Beaumont wymógł na Schmidcie, by raz jeszcze wysłał Quinna z zadaniem sprawdzenia, co jest przed nimi — je˙zeli Quinn zechce. A Quinna korciło, od czasu gdy wydostali si˛e z czarnego mrozu, by podnie´sc´ maszyn˛e cho´c na kilka minut. Schmidt był w tej chwili całkowicie zaabsorbowany problemami nawigacji, i nic dziwnego. Lodowe góry otaczały ich ze wszystkich stron, góry widoczne poprzez ucia˙ ˛zliwa˛ morska˛ m˙zawk˛e jedynie jako niewyra´zne kształty dryfujace ˛ po niespodziewanie spokojnym oceanie. Przed dwiema godzinami poznaczony bliznami, poobijany statek walczył o przetrwanie po´sród fal o wysoko´sci czterdziestu stóp, a teraz sunał ˛ powoli przez wod˛e spokojna˛ jak jezioro. Nadal był niebezpiecznie przechylony na lewa˛ burt˛e, nadal d´zwigał wielki ładunek lodu, a na dodatek w dalszym ciagu ˛ było diabelnie zimno. Jedna z gór mierzaca ˛ ponad sto stóp — postrz˛epione urwisko pływajacego ˛ lodu — dryfowała za lewa˛ burta˛ w odległo´sci mniejszej ni˙z c´ wier´c mili. U jej pod176
stawy widok przesłaniała m˙zawka, drugi pas mlecznej zasłony unosił si˛e w połowie jej wysoko´sci, a ogromny postrz˛epiony szczyt górował w czystym powietrzu, połyskujac ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Nieco mniejsza góra z czubem ukształtowanym na wzór fortyfikacji hiszpa´nskiego zamku płyn˛eła w tej samej odległo´sci od statku za prawa˛ burta.˛ Z mostka wygladały ˛ one jak górzyste wyspy, pojawiajace ˛ si˛e, znikajace ˛ i pojawiajace ˛ znowu. Langer przysunał ˛ si˛e do Beaumonta i szepnał: ˛ — Prosiłe´s, z˙ ebym pogadał z DaSilva˛ o materiałach wybuchowych. Sa.˛ . . — Pó´zniej — mruknał ˛ Beaumont. Niepokoił si˛e o Quinna. Czuł si˛e odpowiedzialny za jego lot i wiedział, z˙ e nie zazna spokoju, dopóki s´migłowiec nie wyladuje ˛ bezpiecznie na swoim miejscu. Na pro´sb˛e Anglika zapalono jeden z pot˛ez˙ nych reflektorów w pobli˙zu dziobu i skierowano jego s´wiatło niemal pionowo w nocna˛ czer´n. Ten strumie´n nurkujacy ˛ we mgle miał by´c drogowskazem dla Quinna powracajacego ˛ z południa, widocznego teraz jedynie jako odległy błysk s´wiatła ksi˛ez˙ yca odbitego od kadłuba. Gdy mgła zasuwała swa˛ zasłon˛e, błysk znikał. Beaumont niecierpliwie przest˛epował z nogi na nog˛e. — Ciekaw jestem, czy znalazł te statki — pomy´slał gło´sno Grayson. — Je˙zeli w dalszym ciagu ˛ płyn˛eły na północ, prawdopodobnie tak — ocenił Beaumont. — Szukał siedmiu okr˛etów. Powinien dojrze´c chocia˙z jeden. . . — Nie dbam o to, gdzie oni sa˛ — burknał ˛ Schmidt wygladaj ˛ ac ˛ za prawa˛ burt˛e. — Płyniemy po otwartym morzu. Po prostu ich miniemy. Beaumont złapał za plecami kapitana pełne watpliwo´ ˛ sci spojrzenie DaSilvy. Pełniacy ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego nie podzielał wzniosłej wiary Schmidta w wolno´sc´ na morzu. Pełen był zwatpienia, ˛ które Beaumont zauwa˙zył ju˙z wczes´niej, i to wła´snie podpowiedziało mu, i˙z mo˙zna poprosi´c Langera, by porozmawiał z DaSilva˛ o materiałach wybuchowych. — Dowiedz si˛e, czy maja˛ jakie´s na pokładzie — zasugerował Beaumont. — Prawdopodobnie wioza˛ co´s ze soba˛ na wypadek, gdyby musieli wysadza´c lód. Jeste´s ekspertem od materiałów wybuchowych, wi˛ec nie powinien uwa˙za´c tego pytania za dziwne. Przy akompaniamencie warkotu silników płyn˛eli wolno poprzez spokojne morze, czarne i l´sniace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca, podobne do oleistej tafli jeziora. Mgła, jak dotad, ˛ kł˛ebiła si˛e niewyra´znymi plamami jedynie w pobli˙zu lodowych kolosów. Morze o tej porze roku cz˛esto bywało spokojne. Mo˙zliwe, z˙ e to ogromny ci˛ez˙ ar pływajacych ˛ mas lodu nadawał wodzie pewna˛ stabilno´sc´ . W oddali słyszeli cichutki pomruk nadlatujacego ˛ s´migłowca Quinna, lecz wcia˙ ˛z jeszcze nie mogli go dojrze´c. Beaumont popatrzył na prawo, gdzie s´wiatło szperacza odbijało si˛e od najbli˙zszej góry lodowej. W tej iluminacji wygladała ˛ na giganta, jeszcze ´ mocniej upodobniła si˛e do hiszpa´nskiego zamku. Swiatło o˙zywiało ja,˛ rozja´sniało okna wysoko w załomach muru, przechodzac ˛ przez otwory roziskrzało lód i gin˛eło w przestrzeni za nim. Lodowe zjawisko mogło przerazi´c swoja˛ bliska˛ pot˛ega.˛ — Mam nadziej˛e, z˙ e to nie jest góra-widmo — mruknał ˛ Grayson. 177
— Ja te˙z mam t˛e nadziej˛e. Góry-widma maja˛ zwyczaj zwala´c ci si˛e na głow˛e, kiedy krzykniesz w ich kierunku jakie´s brzydkie słowo. I to bez z˙ adnej przesady, pomy´slał Beaumont. Ludziom, którzy niewiele wiedzieli o Arktyce, wydawało si˛e nieprawdopodobie´nstwem, i˙z niczym nie wzmocniony głos ludzki mógł zawali´c kolosa wa˙zacego ˛ miliony ton. Eskimosi znaja˛ to niebezpiecze´nstwo. Płynac ˛ kajakiem w pobli˙zu góry-widma, nie odwa˙za˛ si˛e nawet gło´sniej odetchna´ ˛c — tak nietrwałe sa˛ te pływajace ˛ puste giganty zawieszone na kraw˛edzi zagłady. Beaumont przygladał ˛ si˛e strumieniowi s´wiatła igrajacemu ˛ na powierzchni zamkowej góry, si˛egajacemu ˛ a˙z do jej szczytu, gdy nagle szczyt eksplodował. Jeszcze przed chwila˛ daszek na szczycie był na swoim miejscu, teraz zniknał ˛ rozpryskujac ˛ si˛e na wszystkie strony w lodowej kaskadzie. Łoskot detonacji tłukł si˛e echem przez ocean od jednej góry do drugiej. Kawałki lodu wystrzeliły w strumieniu s´wiatła i opadły na pokryte krami morze. Co najmniej dwadzie´scia stóp wierzchołka znikn˛eło z powierzchni góry. Schmidt błyskawicznie zmienił kurs o kilka stopni w lewo, odsuwajac ˛ statek od opadajacych ˛ kawałków monolitu. — To nie jest góra-widmo. To góra eksplodujaca ˛ — skomentował Grayson. — Wolałbym ju˙z nie spotka´c wi˛ecej takich. Sikorski Quinna pojawił si˛e w zasi˛egu wzroku. Płynał ˛ przez powietrze na tyle blisko, i˙z mo˙zna było dostrzec błyszczace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca aureole wirników. W odległo´sci c´ wier´c mili od nich zszedł na dwie´scie stóp lecac ˛ do „Elroya” kursem wiodacym ˛ obok wierzchołka pot˛ez˙ nej góry po lewej stronie. Schmidt kazał zwolni´c na czas ladowania ˛ Quinna. M˙zawka zamazujaca ˛ kontury góry w połowie jej wysoko´sci opadła ukazujac ˛ ogrom pot˛ez˙ nego lodowego urwiska wyrastajacego ˛ stromo z wilgotnej mgły u podnó˙za. — Mam nadziej˛e, z˙ e znalazł „Rewolucj˛e” — powiedział Langer. Przera˙zajaco ˛ wielka góra eksplodowała, gdy Quinn przelatywał koło niej. Eksplodowała jak gigantyczna bomba, nie mogac ˛ dłu˙zej oprze´c si˛e wewn˛etrznemu ci´snieniu. Tym razem zniknał ˛ nie tylko czubek. Cała góra wybuchła z łoskotem, który przetoczył si˛e po oceanie ogłuszajac ˛ ludzi na pokładzie pod mostkiem. Sam mostek zadr˙zał, gdy dosi˛egła go fala uderzeniowa. Stłuczona tarcza kompasu przysypała sternika szkłem. Schmidt zda˙ ˛zył chwyci´c ster i utrzyma´c statek na kursie. Grzmot rozchodził si˛e wokół huczac ˛ mi˛edzy górami, a˙z wrócił echem do statku. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwila˛ znajdowała si˛e góra, wystrzeliła w niebo na wysoko´sc´ pi˛eciuset stóp pot˛ez˙ na kolumna wody i piany jak fantastyczny gejzer, który mógłby rywalizowa´c z Old Smoky12 . Kiedy kolumna opadła do morza, nie pozostało nic prócz wzburzonej wody. Góra znikn˛eła, sikorski zniknał ˛ i zniknał ˛ Quinn. 12
Old Smoky — znany gejzer w Stanach Zjednoczonych
178
Beaumont podszedł do Schmidta, który oddał ster marynarzowi i stał przy oknie przygladaj ˛ ac ˛ si˛e spienionej powierzchni. — Był tu˙z nad szczytem, kiedy ta góra eksplodowała. . . — Wiem — odparł spokojnie Schmidt. — Dobry Bo˙ze. . . Quinn. — Wyprostował przygarbione plecy i ciagn ˛ ał ˛ nie patrzac ˛ na człowieka stojacego ˛ za nim. — Je´sli b˛edzie pan miał jeszcze jakie´s błyskotliwe pomysły, Beaumont, to wie pan, co mo˙ze pan z nimi zrobi´c. Nie same słowa, lecz sposób, w jaki zostały wypowiedziane, napawał gorycza.˛ Beaumont odwrócił si˛e, skinał ˛ na Graysona i Langera i razem opu´scili mostek. Anglik był zatrwo˙zony s´miercia˛ Quinna, ale o ile to mo˙zliwe, jeszcze wi˛eksze wra˙zenie zrobiła na nim strata s´migłowca. Nie mieli radaru, zagłuszanie radiowe uniemo˙zliwiało wysłanie jakiegokolwiek sygnału, a teraz stracili ostatnia˛ ni´c ła˛ czac ˛ a˛ ich ze s´wiatem zewn˛etrznym. Do tego jeszcze Papanin na południu zamknał ˛ przed nimi drog˛e. Godzin˛e pó´zniej uderzyli w gór˛e lodowa.˛
Piatek, ˛ 25 lutego — Sto funtów gelinitu, zapalniki czasowe i kilkaset stóp kabla. . . — Gdzie oni to trzymaja,˛ Horst? — Nigdy by´s nie zgadł. W kabinie, z dala od głównego pokładu. — Langer ´ sle według przepisów, jak powiedział posłał Beaumontowi krzywy u´smiech. — Sci´ DaSilva, ale powiedział te˙z, z˙ e gdyby potrzebował tej wybuchowej galarety, nie chciałby d´zwiga´c jej z magazynu. — DaSilva ma głow˛e na karku — powiedział Grayson. — Ci madrale ˛ z Waszyngtonu, którzy wymy´slaja˛ regulaminy, nigdy nie byli na morzu. Trzej m˛ez˙ czy´zni siedzieli w kabinie Beaumonta jedzac ˛ podwieczorek, na który składała si˛e zupa ze skorupiaków i ciasto cynamonowe. Fakt, z˙ e posiłek podano im w kabinie, s´wiadczył o tym, i˙z ich popularno´sc´ zmalała ponownie. — Jestes´my w niełasce — zauwa˙zył Grayson, odstawiajac ˛ kubek z kawa.˛ — Mo˙zna by pomy´sle´c, z˙ e wysłałe´s Quinna po to, z˙ eby si˛e rozbił o t˛e cholerna˛ gór˛e. . . — Schmidt jest zaniepokojony bardziej, ni˙z to po nim wida´c — odparł Beaumont. — Sprawia wra˙zenie skoncentrowanego wyłacznie ˛ na nawigacji, ale co´s mi si˛e wydaje, z˙ e martwia˛ go te radzieckie okr˛ety. Mnie najbardziej niepokoi „Rewolucja”. Całe jej 16 000 ton. Trawlery mo˙zemy zepchna´ ˛c z drogi. Co to jest, Horst? Niemiec z pewna˛ siebie, zadowolona˛ mina˛ poło˙zył na dłoni niewielki kluczyk. — To jest klucz do kabiny z materiałami wybuchowymi. DaSilva niezupełnie zgadza si˛e ze Schmidtem w kwestii „jeste´smy na otwartym morzu, wi˛ec nikt nam nie zagra˙za”. Dlatego około stu funtów gelinitu tkwi w plecakach. Tak na wszelki wypadek. . . Nagle kabina przechyliła si˛e pod pot˛ez˙ nym ciosem, zadr˙zała, jakby miały si˛e ´ zawali´c przegrody. Sciany pochyliły si˛e na lewa˛ burt˛e, na prawa,˛ potem wróciły do pionu. Spod dna statku dobiegł przera´zliwy, rozdzierajacy ˛ d´zwi˛ek, jak gdyby kto´s odrywał od niego kil. D´zwi˛ek, który trwał i trwał. . . — Chryste. . . — Grayson d´zwignał ˛ si˛e i otworzył drzwi kabiny. Dobiegły ich krzyki, tupot biegnacych ˛ stóp, rozdzierajacy ˛ zgrzyt za lewa˛ grodzia,˛ a potem sta´ tek znieruchomiał mimo wcia˙ ˛z pracujacych ˛ silników. Swiatła s´ciemniały, niemal zgasły, niech˛etnie rozjarzyły si˛e na powrót. 180
— Uderzyli´smy! — ryknał ˛ Horst. — Je˙zeli to „Rewolucja” w nas waln˛eła. . . — zaczał ˛ Grayson. — Raczej góra lodowa! — Beaumont naciagał ˛ ju˙z park˛e. — Szybko na mostek! Pobiegł wyludniona˛ zej´sciówka,˛ przystanał ˛ na szczycie schodów, by zapia´ ˛c park˛e, wsuna´ ˛c mitenki oraz r˛ekawice. Nad głowa˛ słyszał dochodzace ˛ z pokładu głosy, w których brzmiało co´s wi˛ecej ni˙z panika. Wspiał ˛ si˛e po schodach, otworzył drzwi i ugrzazł ˛ w m˙zawce. Zimnej, lepkiej m˙zawce, w której poruszały si˛e niewyra´zne sylwetki. Niepodobie´nstwem było zobaczy´c, co si˛e stało. Co znajdowało si˛e za lewa˛ burta.˛ Beaumont, pokonujac ˛ drabink˛e prowadzac ˛ a˛ na mostek, nie mógł dostrzec nawet cholernej lewej burty. Z mglistej m˙zawki wystrzeliła w jego stron˛e pot˛ez˙ na, krzepka posta´c. Borzoli. — Uderzyli´smy! — wydyszał ochryple. — Idziemy na dno? — zapytał Beaumont, czujac ˛ tub˛e z rdzeniem w kieszeni parki. — Bóg wie. . . Beaumont ruszył po drabince i kiedy znajdował si˛e niemal na jej szczycie, m˙zawka przed dziobami podniosła si˛e. Jego oczom ukazało si˛e co´s na kształt góry. Ukazało si˛e, potem znikn˛eło. Góra — w odległo´sci zaledwie jednego jarda. Wsunał ˛ si˛e na mostek. Grayson i Langer za nim. Schmidt stał na przedzie mostka przy otwartym oknie, a lodowate powietrze błyskawicznie wypierało ciepło. Sternik, mimo i˙z nigdzie nie płyn˛eli, nadal dzier˙zył ster. Podłoga przechyliła si˛e w stron˛e rufy. DaSilva wychylał si˛e przez drugie okno usiłujac ˛ dojrze´c co´s za lewa˛ burta.˛ Silniki zamarły. Schmidt obejrzał si˛e przez rami˛e i dostrzegł Beaumonta. — Niech pan podejdzie na chwil˛e, Beaumont — zawołał. Jego głos był oboj˛etny, z twarzy zniknał ˛ gniewny wyraz. — Gorzej by´c nie mogło. Wpłyn˛eli´smy na gór˛e lodowa.˛ Oszacowanie nowej niespodziewanej pozycji, w jakiej si˛e znale´zli, zaj˛eło im prawie godzin˛e. „Elroy” sunac ˛ powoli przez g˛esta˛ m˙zawk˛e, wpłynał ˛ w niewielka˛ zatoczk˛e na brzegu gigantycznej góry lodowej. Przebyli t˛e zatoczk˛e w niecała˛ minut˛e i dzioby natrafiły na szeroka˛ lodowa˛ pochylni˛e, która utworzyła si˛e na zboczu góry, pełniac ˛ rol˛e ogromnej naturalnej rampy schodzacej ˛ w morze. Schmidt zareagował bardzo szybko, przy pierwszym rozdzierajacym ˛ d´zwi˛eku. Jednak było ju˙z za pó´zno: dzioby i cała przednia cz˛es´c´ statku uniosły si˛e nad woda,˛ jak uwi˛ezione w suchym doku, podczas gdy s´ruba za dziobem pozostała pogra˙ ˛zona w gł˛ebokiej wodzie. Schmidt zatrzymał silniki 6500-tonowego okr˛etu unieruchomionego na lodowej wyspie z dziobami i jedna˛ trzecia˛ kadłuba zaczepionymi na tej naturalnej pochylni. Pozostałe dwie trzecie statku i s´ruba tkwiły w wodzie zatoczki. Przy drugim ko´ncu pochylni wznosiły si˛e ostro do góry s´ciany góry lodowej przesłoni˛ete g˛esta˛ m˙zawka,˛ połyskujace ˛ zielonkawo w strumieniu s´wiatła szperacza, 181
wielkie jak klify. Schmidtowi wydawało si˛e to wszystko całkowicie nierealne, a Beaumont odbierał zdarzenie jedynie jako niecodzienne. Przed rokiem brytyjski trawler znalazł si˛e w podobnej sytuacji w okolicach Spitsbergenu. W g˛estej mgle wpłynał ˛ do´sc´ gł˛eboko na pochylni˛e utworzona˛ przez lód na kra´ncu pływajacego ˛ pola lodowego. Wówczas kapitan chwycił si˛e najprostszego sposobu — właczył ˛ wsteczny bieg i s´ruba s´ciagn˛ ˛ eła trawler z powrotem na wod˛e. — Jezu! — zawołał DaSilva od tylnego okna na mostku. — Jak my´smy, do diabła, przez to przebrn˛eli? Wszyscy przeszli do tylnego okna, Schmidt zamrugał z niedowierzaniem. M˙zawka opadła nieco i na chwil˛e ich oczom ukazała si˛e niewielka zatoczka ograniczona zakrzywionymi ramionami otaczajacymi ˛ wej´scie. Jedynie cudowi mo˙zna było przypisa´c fakt, z˙ e „Elroy” płynac ˛ na s´lepo przez marznac ˛ a˛ m˙zawk˛e zdołał omina´ ˛c oba ramiona zatoki. M˙zawka przybrała na sile, zamazała zakrzywione ramiona jednolitego lodu. — Przy odrobinie rozumu i kupie szcz˛es´cia powinno nam si˛e uda´c wydosta´c stad ˛ — powiedział w zamy´sleniu Schmidt. — Wi˛eksza cz˛es´c´ statku jest nadal w wodzie, wi˛ec je´sli damy wsteczny bieg, s´ruba powinna nas s´ciagn ˛ a´ ˛c z pochylni — wypu´scił powietrze z płuc. — Czy to jest ju˙z najgorsze, co mogło nam si˛e zdarzy´c? — Wie pan, z˙ e lód odpadł? — spytał Beaumonta DaSilva. — Odpadł, kiedy uderzyli´smy w t˛e pochylni˛e. Niech pan spojrzy. Beaumont popatrzył w stron˛e lewej burty, gdzie m˙zawka podniosła si˛e nad pochylnia.˛ Nic dziwnego, z˙ e nie mógł dojrze´c lewej burty, gdy wspinał si˛e na mostek. W miejscu lewej burty nie było nic do ogladania. ˛ Kiedy kil statku wdzierał si˛e w lodowa˛ pochylni˛e, góry lodu, które przez tyle wyczerpujacych ˛ godzin próbowano wyrzuci´c za burt˛e, odpadły, zabierajac ˛ burt˛e ze soba.˛ Obok statku le˙zała ogromna sterta skruszonego lodu, gdzieniegdzie spo´sród tego chaosu wystawały fragmenty lewej burty. Przed dziobami poruszały si˛e postacie odziane w futra. Byli to marynarze, którzy na polecenie Schmidta zeszli na lód po sznurowych drabinkach i badali gór˛e. Nikn˛eli we mgle jak duchy. W pobli˙zu dziobów, gdzie burta pozostała nie tkni˛eta, wychyn˛eła czyja´s głowa. Langera. Wspiał ˛ si˛e po drabince i dołaczył ˛ do stojacych ˛ na mostku. — To nie jest góra-widmo, Keith, jestem tego pewien. . . — Jeste´s pewien? — Całkowicie. Sam i ja wspi˛eli´smy si˛e na nia˛ tak wysoko, jak dali´smy rad˛e. Jest z jednolitego lodu. To klif lodowy. . . — Wida´c ja˛ teraz! — zawołał Schmidt z frontu mostka. M˙zawka wirujaca ˛ w nieustannym ruchu rozsun˛eła si˛e przed dziobami, ukazujac ˛ na kilka minut cały majestat góry, na której zostali uwi˛ezieni. Kilkaset jardów przed nimi lód wznosił si˛e pionowo jak klify w Dover. M˙zawka przesun˛eła si˛e dalej i wówczas ujrzeli, z˙ e urwisko zakrzywia si˛e po obu stronach i łaczy ˛ z ramionami zatoczki. Zostali 182
uwi˛ezieni na ruchomej wyspie z jednolitego lodu, wewnatrz ˛ lodowego lewiatana o co najmniej milowej długo´sci. — Odwoła´c ludzi przez megafony — rozkazał szorstko Schmidt DaSilvie. — Wypływamy stad. ˛ — Zdaje si˛e, z˙ e chce pan natychmiast opu´sci´c t˛e gór˛e? — zapytał spokojnie Beaumont. — Tak szybko, jak to b˛edzie mo˙zliwe — Schmidt zamilkł i przyjrzał si˛e Beaumontowi. — Przez chwil˛e wydawało mi si˛e, z˙ e zamierza pan uraczy´c mnie kolejnym ze swoich błyskotliwych pomysłów. — Mo˙zliwe, z˙ e na razie bezpieczniej byłoby pozosta´c tu, gdzie jeste´smy. — Uwi˛eziem tutaj? W kompletnym bezruchu? Chce pan przecie˙z kiedy´s wróci´c do domu, prawda? — Nie tkwimy w bezruchu — sprostował Beaumont. — Wiem, z˙ e nie czujemy ruchu, ale obaj zdajemy sobie spraw˛e z tego, z˙ e si˛e poruszamy. Ta ogromna góra cały czas dryfuje na południe. Z Pradem ˛ Wschodniogrenlandzkim. W zaokragleniu ˛ mo˙zemy przyja´ ˛c, i˙z płyniemy z pr˛edko´scia˛ dwudziestu mil dziennie.. — Nie pobijamy rekordów szybko´sci, prawda? — zauwa˙zył sucho Schmidt. — A czy naprawd˛e musimy? — nalegał Beaumont. — Kilka godzin temu Quinn przyniósł wiadomo´sc´ , z˙ e radzieckie trawlery znajduja˛ si˛e czterdzie´sci mil na południe od nas, a „Rewolucja” zaledwie trzydzie´sci. Teraz sa˛ znacznie bli˙zej. Ta góra spełnia rol˛e gigantycznego transportera. Je˙zeli zostaniemy w jej wn˛etrzu, mo˙zliwe, z˙ e w pewnym momencie przeniesie nas obok tamtych statków. — Mamy tkwi´c tutaj, niezdolni do z˙ adnych manewrów. . . — Czy to ma jakie´s znaczenie — zniecierpliwił si˛e Beaumont — je˙zeli nas nie widza? ˛ „Rewolucja” wyposa˙zona jest w najnowsze urzadzenia ˛ nawigacyjne, lecz co poka˙ze jej radar, kiedy b˛edziemy w pobli˙zu? Jedynie kolejna˛ gór˛e lodowa! ˛ — Góra lodowa w roli gigantycznego transportera! — DaSilva był podekscytowany. — Podoba mi si˛e ten pomysł. . . — A mnie nie! — Schmidt podszedł do tuby mikrofonu i wydał rozkazy dla siłowni. Wyłaczył ˛ urzadzenie ˛ i popatrzył na DaSilv˛e. — In˙zynier twierdzi, z˙ e w siłowni nie ma powa˙zniejszych uszkodze´n. Stłukło si˛e par˛e szkiełek na wska´znikach, jeden człowiek został poparzony para,˛ ale silniki sa˛ w porzadku. ˛ I wydaje mi si˛e, Mr DaSilva, z˙ e prosiłem pana, by odwołał pan ludzi z lodu. Zamierzam uruchomi´c silniki dla sprawdzenia. . . — To bardzo nierozsadne ˛ — powiedział Beaumont bezbarwnym tonem. — Hydrofony na „Rewolucji” wyłapia˛ wibracje. . . — A potem — ciagn ˛ ał ˛ Schmidt ignorujac ˛ Beaumonta — wypływamy ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ si˛e tu wpakowali´smy. — Obdarzył Anglika zaszczytem swojej uwagi. — Na mój gust ma pan nieco zbyt wiele do powiedzenia na temat morza. I czy to si˛e panu podoba czy nie, uwolnimy statek z tej lodowej wyspy w ciagu ˛ dwóch godzin! 183
***
— „Elroy” jest bardzo blisko. Hydrofony zarejestrowały prac˛e jego silników. Kramer z trudno´scia˛ łapiac ˛ oddech, nim zdołał wyrzuci´c z siebie słowa, wbiegł z ta˛ wiadomo´scia˛ na mostek „Rewolucji”. Sybirak stojacy ˛ tu˙z przy milczacym ˛ Tuczewskim wyjał ˛ z ust fajk˛e i machnał ˛ nia˛ w kierunku Litwina. — Uspokój si˛e, Kramer. Od tej chwili podawaj mi informacje co pi˛ec´ minut. Gdy Kramer opu´scił mostek, Tuczewski wyprostował zgarbione ramiona, odwrócił si˛e do Papanina i zaczał ˛ stanowczym głosem: — Wi˛ec teraz mog˛e ponownie uruchomi´c silniki. Stale pana ostrzegam, z˙ e bardzo niebezpiecznie jest dryfowa´c po tych wodach bez nap˛edu. . . — Nic takiego pan nie zrobi! Dysponuje pan najnowocze´sniejszym radarem na s´wiecie, niech˙ze go pan wykorzysta! Musimy dryfowa´c, z˙ eby da´c jak najwi˛eksze szans˛e operatorowi hydrofonów. Chce zna´c dokładna˛ pozycj˛e ameryka´nskiego lodołamacza. Papanin wło˙zył fajk˛e w usta i podszedł do okna zostawiajac ˛ Tuczewskiego samemu sobie. Za szyba˛ wirujac ˛ a˛ rozciagał ˛ si˛e s´wiat zło˙zony z mgły, m˙zawki i morza. A poza zasi˛egiem wzroku były góry lodowe. W tym samym czasie operatorzy radaru s´ledzili tras˛e lodowych monstrów niesionych na południe Pradem ˛ Wschodniogrenlandzkim. Nie odrywali oczu od zielonkawych hm we wn˛etrzach gumowych kapturów, gdzie niestrudzone promienie w˛edrowały po monitorach. Nieustajace ˛ echo wracało od ponad tuzina niewiarygodnie wielkich lodowych gór.
***
Wszyscy wylegli na pokład, silniki pracowały równomiernie, na mostku panował tłok, obserwatorzy tkwili na swoich stanowiskach, „Elroy” był gotów do drogi, do wyj´scia w morze. Schmidt stał przy tylnym okienku z r˛ekoma zało˙zonymi za plecami i wpatrywał si˛e w niewła´sciwe miejsce. Ogladał ˛ ruf˛e statku czekajac, ˛ a˙z rozpoczna˛ si˛e dwa niebezpieczne manewry: zdj˛ecie statku z pochylni i wyprowadzenie go tyłem pomi˛edzy ramionami zatoki. Beaumont stał obok niego nie zwracajac ˛ uwagi na odpychajacy ˛ wyraz twarzy kapitana i przygladał ˛ si˛e czemu´s daleko poza zatoka.˛ M˙zawka wróciła w najgorszym momencie. Wirowała jak mgła tu˙z przed dwoma białymi ramionami lodu obramowujacymi ˛ morska˛ sadzawk˛e. Beaumont tkwił jak wie˙za pomi˛edzy Schmidtem i DaSilva,˛ który miał tak samo ponury wyraz twarzy jak Schmidt. Zupełnie nie zgadzał si˛e z decyzja˛ kapitana, ale nie mógł jej 184
zmieni´c. Był nadal zaledwie pełniacym ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego i nie miał takich mo˙zliwo´sci, jakie miałby Carlson, gdyby teraz był na jego miejscu. Silniki zagrały gło´sniej. Za chwile statek ruszy rufa˛ do przodu i wyjdzie w morze. Je˙zeli s´ruba zdoła s´ciagn ˛ a´ ˛c go z pochylni. Grayson, który miał by´c razem z obserwatorem na rufie, wpadł znienacka na mostek, krzyczac ˛ alarmujaco, ˛ bez najmniejszego szacunku dla człowieka, którego słowo na tym statku decydowało o z˙ yciu i s´mierci. — Czekaj pan, czekaj! Co´s tam jest! We mgle. — Co? Krótkie pytanie Schmidta eksplodowało jak ładunek wybuchowy zdradzajac ˛ jego wewn˛etrzne napi˛ecie. Kapitan obrzucił Graysona budzacym ˛ strach spojrzeniem znanym całej załodze. — Nie wiem. . . Ale co´s tam jest. . . — Ja te˙z to widz˛e — powiedział Beaumont. — Lepiej niech pan zatrzyma statek, Schmidt. — Bo˙ze, to „Rewolucja”. . . — mruknał ˛ DaSilva. Jednak to nie była „Rewolucja”. Ów kształt był zbyt du˙zy, niesko´nczenie wi˛ekszy ni˙z 16 000-tonowy statek. Owo co´s zbli˙zało si˛e przez m˙zawk˛e, sun˛eło wolno w stron˛e wyj´scia z zatoki. Wznosiło si˛e w gór˛e jak ruchomy dziesi˛eciopi˛etrowy budynek. Niewidoczny szczyt górował wysoko ponad czubkiem masztu „Elroya”, ginał ˛ w ciemno´sciach. Teraz obserwatorzy na rufie równie˙z wykrzykiwali ostrze˙zenia, krzyczeli z całych sił. Schmidt otworzył okno i wychylił si˛e w ciemno´sc´ . Lodowate powietrze wtargn˛eło do s´rodka i zmroziło ich, ale ledwo zdawali sobie z tego spraw˛e zahipnotyzowani widokiem nadchodzacego ˛ zagroz˙ enia. Sprawiało ono teraz wra˙zenie górzystego przyladka ˛ z lodu. Przedzierało si˛e przez m˙zawk˛e i płyn˛eło prosto na zatok˛e. Nawet patrzac ˛ przez szeroko´sc´ lodowego jeziorka mieli wra˙zenie, z˙ e ogromna masa lodu zwisa im nad głowami. Kolosalna góra lodowa płyn˛eła prosto na lewiatana, który ich wi˛eził. Schmidt zareagował bardzo szybko. Nikt nie zda˙ ˛zył zauwa˙zy´c, by si˛e ruszył, a on był ju˙z przy systemie nagła´sniajacym ˛ docierajacym ˛ do najdalszego zakamarka statku. — Uwaga! Trzyma´c si˛e mocno. Zbli˙za si˛e pot˛ez˙ na kolizja! DaSilva chwycił Beaumonta za rami˛e. — Niech pan patrzy! Tam w zatoce! Podwodna ostroga — lodowy kolec wyrastajacy ˛ z gigantycznej góry — ostroga majaca ˛ około pi˛ec´ dziesi˛eciu stóp s´rednicy posuwała si˛e w głab ˛ zatoki, prze´slizgnawszy ˛ przez przej´scie tworzyła fale na powierzchni wody ledwo rozja´snionej promieniami ksi˛ez˙ yca przesaczaj ˛ acymi ˛ si˛e przez m˙zawk˛e. Za ostroga˛ poda˙ ˛zała reszta kolosalnego cielska. Ludzie na mostku chwytali por˛ecze i obejmowali nawzajem, by uchroni´c si˛e przed skutkami uderzenia. Stojacy ˛ ni˙zej przywierali do ocalałych fragmentów burty. Beaumont powoli obrócił głow˛e dostrzegłszy katem ˛ oka, z˙ e co´s spada z nieba. Co´s przeogromnego, wi˛ekszego ni˙z kamienica, co´s, co oderwało si˛e od czuba góry. Kamienica — niewyobra˙zalnie wielki kawał lodu — 185
run˛eła w wod˛e tu˙z przed ramionami zatoki, podnoszac ˛ wielki słup wody. — Chryste! — sapnał ˛ Langer. — To góra-widmo. . . Co oznaczało, z˙ e cały ten gmach — miliony ton lodu — mo˙ze zwali´c si˛e na nich, gdy uderzy w ramiona lewiatana, mo˙ze zasypa´c lawina˛ zatok˛e, statek i pochowa´c pod soba˛ ludzi. Czekali na uderzenie nieruchomi jak woskowe figury. W ostatniej chwili Schmidt rozkazał zatrzyma´c silniki. Kolos wypłynał ˛ z mgły ukazujac ˛ im cała˛ swoja˛ nieprawdopodobnie wielka˛ posta´c. Potem ostroga dosi˛egła wybrze˙za zatoki i góry zderzyły si˛e ze soba.˛ Grzmot zderzenia był ogłuszajacy. ˛ Był to d´zwi˛ek, który przywodził na my´sl koniec s´wiata. Mia˙zd˙zacy ˛ cios wstrzasn ˛ ał ˛ góra˛ lodowa˛ tak mocno, z˙ e zadr˙zał równie˙z „Elroy”. Zachybotał kadłub, stalowe płyty zagrzechotały, nity potoczyły si˛e po lodzie. Siła uderzenia rzuciła DaSilv˛e przez mostek, kogo´s innego straciła ˛ z pomostu komunikacyjnego nad siłownia˛ i zrzuciła na ziemi˛e dwadzie´scia stóp niz˙ ej. Wstrzasn˛ ˛ eła ka˙zdym włóknem statku, ka˙zdym wska´znikiem, potłukła ocalałe jeszcze szkła na przyrzadach ˛ w siłowni, zawirowała igłami kompasu. Potem nagle nastała przera˙zajaca ˛ cisza. Silniki zamarły jeszcze przed uderzeniem. Nikt si˛e nie odzywał. Przez chwil˛e nikt si˛e nawet nie poruszał. Spogladali ˛ w kierunku wyj´scia z zatoczki, którego ju˙z tam nie było. Wypełniło je lodowe urwisko wsuni˛ete w luk˛e jak korek w szyjk˛e butelki. Zatoka zmieniła si˛e w lagun˛e, w jezioro bez odpływu. Tkwili w pułapce we wn˛etrzu gigantycznego transportera, wewnatrz ˛ góry lodowej niesionej przez Prad ˛ Wschodniogrenlandzki z szybko´scia˛ dwudziestu mil dziennie. Na szcz˛es´cie góra-widmo nie zwaliła si˛e przy uderzeniu. Beaumont pierwszy przerwał cisz˛e i wszyscy na mostku spojrzeli na niego zdziwieni, jakby po raz pierwszy w z˙ yciu słyszeli ludzki głos. — Teraz b˛edziemy musieli płyna´ ˛c z ta˛ góra,˛ Schmidt, nie mamy innego wyjs´cia. — Nie mamy innego wyj´scia — zgodził si˛e Schmidt ponuro. — I przez cały czas b˛edziemy czekali, kiedy to spadnie nam na głowy.
***
— Ich silniki zamilkły! Kramer był zaniepokojony i zdezorientowany. Papanin opu´scił mostek i poda˛ z˙ ył za Litwinem pod pokład, aby osobi´scie skontrolowa´c sekcj˛e hydrofonów. Marynarz, który obsługiwał urzadzenie, ˛ w przepisowej kurtce i krótkich spodniach, spojrzał na wchodzacego ˛ Papanina. — Kramer powiedział mi, z˙ e ju˙z ich nie słyszymy — zaczał ˛ pułkownik. — 186
Czy ten instrument uległ awarii? — Nie. To oni zatrzymali silniki. Nie wyłapujemy z˙ adnego echa. — Jak daleko? — Około jednej mili, mo˙ze nawet bli˙zej. . . — W tej samej odległo´sci znajdowali si˛e dziesi˛ec´ minut temu! — Papanin zerknał ˛ na Kramera. — Posłuchaj! Dziesi˛ec´ minut temu znajdowali si˛e w odległo´sci jednej mili stad. ˛ Ich silniki milcza˛ zaledwie od kilku sekund. W dalszym ciagu ˛ sa˛ mil˛e od nas. To niemo˙zliwe! My dryfujemy na północ, a oni płyna˛ na południe u˙zywajac ˛ nap˛edu. Musieli si˛e do nas zbli˙zy´c! — Tak jest — powiedział marynarz. — To niemo˙zliwe, to fizycznie niemo˙zliwe! — grzmiał Sybirak. — Zastanawiałem si˛e nad tym. . . — zaczał ˛ marynarz. — Na pewno du˙zo to dało! — Papanin zało˙zył r˛ece przed soba˛ i patrzył na marynarza. — Byłoby to mo˙zliwe, gdyby dryfowali tak jak my. Wówczas zachowaliby´smy t˛e sama˛ odległo´sc´ . Ale oni nie dryfuja! ˛ Przecie˙z słyszałe´s warkot tych zasranych silników! — Bardzo wyra´znie. Nie dalej ni˙z przed minuta.˛ — I jak to wytłumaczysz? — Papanin skinał ˛ w stron˛e zestawu hydrofonów. — Wyja´snienie tego nale˙zy do twoich obowiazków! ˛ — Nie potrafi˛e. . . Sybirak nie powiedział nic, stał z zało˙zonymi r˛ekoma czujac, ˛ jak narasta w nim irytacja. Kiedy odezwał si˛e ponownie, mówił tak spokojnym tonem, z˙ e marynarz był przestraszony. — Nie przejmuj si˛e tym. Po prostu dalej nadsłuchuj przez te swoje słuchawki. — Odwrócił si˛e do Kramera. — Je˙zeli ju˙z jeste´smy tak blisko, mo˙zemy to sprawdzi´c inaczej. Wy´slij s´migłowiec. Niech nie wraca, dopóki nie znajdzie „Elroya”.
***
„Elroy” w dalszym ciagu ˛ dryfował na południe, uwi˛eziony wewnatrz ˛ gigantycznego transportera, w pułapce dwóch sczepionych ze soba˛ gór lodowych. Dryfował tak ju˙z wiele godzin, które nie miały z˙ adnego znaczenia, poniewa˙z dla ludzi uwi˛ezionych w lodzie nie istniał czas. Nie wiedzieli, czy prze˙zyja˛ nast˛epna˛ minut˛e. Zdarzyło si˛e co´s, co z poczatku ˛ wydawało si˛e absolutnie nieprawdopodobne. Schmidt kazał sprawdzi´c ka˙zdy czasomierz na pokładzie statku, a kiedy ju˙z tego dokonano, nieprawdopodobie´nstwo okazało si˛e faktem. Ka˙zdy zegarek, czy to r˛eczny, czy stojacy, ˛ ka˙zdy miernik czasu zatrzymał si˛e na skutek niewiarygodne187
go wstrzasu, ˛ który przeszedł przez okr˛et w chwili zderzenia gór. Rozpocz˛eły si˛e intensywne poszukiwania jakiegokolwiek działajacego ˛ czasomierza, lecz spełzły na niczym. Od tej pory czas okre´slali jedynie w przybli˙zeniu, a okr˛etowy log13 podawał przedziwnie nieprecyzyjne dane. Około dziewi˛etnastej. . . Około dwudziestej drugiej. . . — brak danych o czasie szarpał ludziom nerwy. Bliska obecno´sc´ góry-wid´ ma denerwowała ich jeszcze bardziej. Swiadomo´ sc´ , z˙ e w ka˙zdej chwili miliony ton lodu moga˛ si˛e przechyli´c i spa´sc´ na nich, mia˙zd˙zac ˛ statek i wszystkich, którzy si˛e na nim znajduja,˛ doprowadzała wszystkich do szale´nstwa. Nie mogli nic zrobi´c, nie o´smielali si˛e nic robi´c. Wszystkie normalne prace zostały wstrzymane. Nie mo˙zna było zaja´ ˛c si˛e nawet odbijaniem i wyrzucaniem za burt˛e pozostałego lodu, poniewa˙z zachodziła obawa, z˙ e d´zwi˛ek uderze´n narz˛edzi mo˙ze wystarczy´c, by złama´c kolosa. Nastrój na statku pogorszył si˛e znacznie, gdy Beaumont i Langer wrócili z wypadu, podczas którego zbadali otaczajacy ˛ ich lód. — Wyglada ˛ na gór˛e-widmo — powiedział Beaumont, motywujac ˛ konieczno´sc´ takiej wycieczki. — Ten wielki kawał lodu, który spadł ze szczytu, równie˙z potwierdzałby to podejrzenie. Sadz˛ ˛ e, z˙ e lepiej b˛edzie to sprawdzi´c, zanim wszyscy postradamy zmysły. . . Była to naprawd˛e góra-widmo. Najwi˛eksza, jaka˛ Beaumont kiedykolwiek widział. Przeciwna strona wysokiego na dwie´scie stóp urwiska — s´ciana wychodzaca ˛ na morze, sprawiała wra˙zenie tworu z ba´sni „Tysiaca ˛ i Jednej Nocy”. Aby tam dotrze´c, musieli obej´sc´ wielka˛ lodowa˛ ostrog˛e wystajac ˛ a˛ z zatoki i przeby´c waski ˛ przesmyk u podnó˙za urwiska. Kiedy wydostali si˛e za róg, przed ich oczami rozciagn ˛ ał ˛ si˛e widok, który mógł przerazi´c ka˙zdego. Druga˛ stron˛e tego, co ze statku wygladało ˛ jak jednolita lodowa s´ciana, dziurawiły niezliczone ogromne alkowy i jaskinie. Wielkie lodowe nawisy tkwiły niepewnie na zamarzni˛etych kolumnach wznoszacych ˛ si˛e pi˛ec´ dziesiat ˛ i sto stóp nad ich głowami, a poni˙zej miejsca, w którym si˛e zatrzymali, wysoko nad poziomem morza, woda wydra˛ z˙ yła dziur˛e o s´rednicy przynajmniej trzystu stóp, jak gdyby wybił ja˛ niewielki meteoryt. Tworzyła ona jeziorko czerni, a kiedy wyt˛ez˙ yli słuch, do ich uszu dotarł delikatny plusk wody — szmer Pradu ˛ Wschodniogrenlandzkiego. Góra-widmo, długa na mil˛e, była zupełnie podziurawiona — stanowiła niebezpieczna˛ iluzj˛e, jak gigantyczna drewniana kolumna zniszczona przez termity. Była niebezpieczna jak dynamit w ogniu. — Zupełnie nie mog˛e zrozumie´c, dlaczego to si˛e nie zawaliło, gdy uderzyło w nasza˛ gór˛e — wyszeptał Langer. — Takie twory moga˛ wytrzyma´c wiele, a potem nagle si˛e zwalaja˛ — odparł Beaumont. — Widzieli´smy ju˙z dosy´c. Wracajmy. 13
Log — urzadzenie ˛ do pomiaru pr˛edko´sci statku wzgl˛edem wody, po której płynie, i do mierzenia przebytej przez niego drogi
188
— Wielkie nieba, popatrz tam, Keith. . . M˙zawka odsun˛eła si˛e od gigantycznej kolumny lodu, ukazujac ˛ wysoka˛ na dwie´scie stóp, lodowa˛ wie˙ze˛ , której wierzchołek ginał ˛ z oczu nad ich głowami. Wie˙za miała przynajmniej sto stóp szeroko´sci i była masywna, ale podziurawiona pot˛ez˙ nymi oknami wyci˛etymi w jej s´cianach. Oknami, czyli po prostu dziurami w lodzie. Było ich tak wiele, i˙z Beaumont nie mógł zrozumie´c, jakim cudem wszystko to jeszcze trzymało si˛e w pionie. M˙zawka przesun˛eła si˛e nieco wy˙zej i wówczas Beaumont zdumiał si˛e jeszcze bardziej, widzac, ˛ z˙ e wie˙za podpierała wielka˛ lodowa˛ płyt˛e nachodzac ˛ na nia˛ od tyłu, prawdopodobnie podpierała całe to cholerne urwisko. — To si˛e tak długo nie utrzyma — powiedział. — Lepiej wracajmy. Zaledwie kilka osób na pokładzie statku zostało poinformowanych o tym, co odkryli. Jednak w ciagu ˛ godziny ponura wiadomo´sc´ rozpełzła si˛e po „Elroyu” jak stado w˛ez˙ y. Napi˛ecie w´sród załogi wzrosło. Je˙zeli komu´s zdarzyło si˛e uderzy´c łokciem o grod´z, wszyscy patrzyli na niego ze zgroza.˛ Ludzie stracili apetyt, nie mogli spa´c, nie mogli robi´c nic poza trwaniem w ciszy i spokoju, a bezczynno´sc´ szarpała im nerwy. Dla marynarzy przyzwyczajonych do ciagłego ˛ ruchu statku przymusowa bezczynno´sc´ była jeszcze jednym z´ ródłem napi˛ecia. Góry lodowe poruszały si˛e przez cały czas, obracały powoli niesione pradem, ˛ ale nie mo˙zna było tego wyczu´c. Minie jeszcze troch˛e czasu, którego upływu nie mogli mierzy´c — i wszyscy znajda˛ si˛e na skraju szale´nstwa. — Dlaczego interesuja˛ nas materiały wybuchowe? — zapytał Grayson, gdy siedzieli w kabinie Beaumonta. — Je˙zeli kiedykolwiek si˛e stad ˛ wydostaniemy, mo˙zemy potrzebowa´c czego´s w rodzaju broni. Nie mam poj˛ecia jak, kiedy ani gdzie mo˙zemy jej u˙zy´c, ale nie podzielam optymizmu Schmidta. My´slałem o czym´s w rodzaju pływajacej ˛ miny, rozmawiałem ju˙z na ten temat z DaSilva.˛ — A nie obawiał si˛e. . . Schmidta? — zapytał Langer. — DaSilva jest nastawiony buntowniczo — odparł Beaumont. — W normalnych warunkach byłoby inaczej, ale cisza i bezruch wyka´nczaja˛ go powoli. Wyka´nczaja˛ nas wszystkich — dorzucił z ponurym u´smiechem. — „Elroy” ju˙z nawet nie zaskrzypi. — Jak ci si˛e wydaje, mamy jakie´s szans˛e stad ˛ si˛e wydosta´c? — spytał Grayson. — Je˙zeli tak, to tylko wówczas, gdy góra-widmo znajdzie si˛e na południe od nas. Wtedy prad ˛ mo˙ze ja˛ odciagn ˛ a´ ˛c. Istnieje niewielka szansa, z˙ e prad ˛ ja˛ odłamie i wtedy ona popłynie szybciej ni˙z my. — Czy w dalszym ciagu ˛ jeste´s przekonany, z˙ e słyszałe´s s´migłowiec, kiedy byłe´s na tej górze? — spytał Grayson. — Nie wygladało ˛ na to, z˙ eby Schmidt w to uwierzył. — To dlatego, z˙ e Horst go nie słyszał. A ja nie tylko go słyszałem, ale mam 189
wra˙zenie, z˙ e widziałem go przez chwil˛e, kiedy m˙zawka przesun˛eła si˛e na kilka sekund. — Czyli Papanin ju˙z wie, gdzie jeste´smy? — Tego si˛e obawiam. Czas poka˙ze, która by wtedy nie była godzina. Oczywis´cie, je˙zeli góra-widmo oddzieli si˛e od nas.
***
Góra-widmo oddzieliła si˛e w piatek, ˛ 25 lutego. „Około godziny 22.00. . . ” informował log. Całe wydarzenie nie miało w sobie nic spektakularnego. Nie było wielkiego rozdzierania lodów ani morskiej powodzi. Rozległ si˛e tylko jeden głos´ny, przera˙zajacy ˛ zgrzyt, który wstrzymał bicie serca ka˙zdego człowieka na pokładzie. DaSilva ze swojego posterunku w tyle mostka uwa˙znie obserwował całe zaj´scie. Pot˛ez˙ na ostroga ze´slizgn˛eła si˛e do zatoki, a góra-widmo, w dalszym cia˛ gu nie naruszona, nadal pionowa, zacz˛eła oddala´c si˛e od wej´scia. Podłu˙zny ostry kształt, jak potwór do połowy zanurzony w morzu, poda˙ ˛zył za macierzysta˛ góra˛ popychany pradem. ˛ Kiedy Schmidt dotarł do mostka wraz z Beaumontem — był to widok, do którego wszyscy zacz˛eli si˛e ju˙z przyzwyczaja´c — podobna do laguny z górujacym ˛ nad nia˛ urwiskiem wodna plama wewnatrz ˛ lodowego lewiatana uległa przemianie. Wej´scie znów było otwarte. Kolos, który jeszcze niedawno je zamykał malejac ˛ w oczach, majaczył ledwie widoczny w g˛estniejacej ˛ m˙zawce. Schmidt pozwolił sobie na niezwykły dla niego objaw emocji: gło´sno wypu´scił powietrze z płuc. — W porzadku. ˛ Wypływamy, jak tylko zdołam postawi´c ludzi na nogi. Bez wzgl˛edu na to, co nas czeka na zewnatrz. ˛
***
Rozwój sytuacji w Iceberg Alley był — na tyle, na ile to mo˙zliwe — s´ledzony przez Leonida Bre˙zniewa w Moskwie, obawiajacego ˛ si˛e ciagle ˛ wydarze´n, które mogłyby odwie´sc´ ameryka´nskiego prezydenta od zło˙zenia w maju wizyty w radzieckiej stolicy. Potem wszystkie komunikaty od pułkownika Papanina urwały si˛e. Zagłuszanie radiowe, które tak efektywnie odizolowało „Elroya”, odci˛eło od s´wiata tak˙ze „Rewolucj˛e”. W piatek, ˛ 25 lutego 1972 roku, gdy ameryka´nski lodołamacz w dalszym ciagu ˛
190
dryfował zagarni˛ety przez gigantyczny transporter, Bre˙zniew — bez watpienia ˛ po konsultacji z marszałkiem Andriejem Greczko — zdecydował, i˙z konieczna jest akcja dywersyjna, odwracajaca ˛ uwag˛e dziennikarzy dociekajacych, ˛ ile jest prawdy w plotkach głoszacych, ˛ z˙ e co´s niecodziennego dzieje si˛e na obszarze Arktyki. Planowana akcja nie mogła zosta´c powiazana ˛ w s´wiatowej prasie z faktycznymi wydarzeniami. Owo zaj´scie musiało mie´c miejsce wystarczajaco ˛ blisko Iceberg Alley, by mo˙zna było za jego pomoca˛ wyja´sni´c kra˙ ˛zace ˛ pogłoski, ale i na tyle daleko, by pozwoliło odciagn ˛ a´ ˛c uwag˛e od wypadków rozgrywajacych ˛ si˛e kilkaset mil na północ. „Times” ze s´rody, 1 marca, dostarczył pierwsze wiadomo´sci uzyskane w Waszyngtonie 29 lutego.
Według informacji rzecznika prasowego Marynarki Stanów Zjednoczonych radziecka łód´z podwodna rzucona sztormem przed czterema dniami na Północny Atlantyk została dzisiaj przej˛eta przez radziecki holownik. Niebezpieczne morze uciszyło si˛e, pozwalajac ˛ holownikowi zapanowa´c nad podwodnym okr˛etem, sze´sc´ set mil na północny wschód od Nowej Funlandii. Łód´z podwodna o wyporno´sci 3700 ton H2 klasy „hotel” dysponowała załoga˛ składajac ˛ a˛ si˛e z dziewi˛ec´ dziesi˛eciu osób. Po raz pierwszy została dostrze˙zona w czasie lotu rozpoznawczego z ameryka´nskiej bazy w Keflaviku, w piatek. ˛ .. Na tym samym obszarze znalazły si˛e tak˙ze inne radzieckie statki: tankowiec „Liepaja” i rybacki trawler przemysłowy „Iwan Szigrin”. Przyczyny katastrofy radzieckiego okr˛etu nie sa˛ znane.
Mimo i˙z s´wiatowa prasa pełna była notatek o powrocie ameryka´nskiego prezydenta z jego ostatniej wizyty w Pekinie, informacje o katastrofie radzieckiej łodzi podwodnej pojawiły si˛e w wielu gazetach. Urozmaicone były zdj˛eciami z powietrza ukazujacymi ˛ łód´z ciskana˛ falami wysoko´sci pi˛ec´ dziesi˛eciu stóp, p˛edzonymi przez wiatr gnajacy ˛ z szybko´scia˛ pi˛ec´ dziesi˛eciu pi˛eciu w˛ezłów. Akcja dywersyjna uwie´nczona została sukcesem. Nie było ani jednej linijki na temat zaginionego „Elroya”, który szlakiem morskim St. Lawrence’a powinien był wraca´c do macierzystego portu w Milwaukee. Mniej wi˛ecej w tym samym czasie, gdy ameryka´nski samolot z Keflaviku po raz pierwszy dostrzegł radziecka˛ łód´z podwodna,˛ „Elroy” odłaczył ˛ si˛e od góry lodowej i wpłynał ˛ w przesłoni˛ety mgła˛ wodny kanał.
Piatek, ˛ 25 lutego, ostatnie godziny Pot˛ez˙ na s´ruba za rufa˛ „Elroya” obracała si˛e bełtajac ˛ wod˛e, odrzucajac ˛ na bok niewielkie kry. Schmidt wydał rozkaz i lodołamacz ruszył wolno do tyłu, na chwi´ l˛e znieruchomiał, a potem Schmidt nakazał zwi˛ekszy´c moc. Sruba ruszyła ra´zniej, silniki zagrzmiały, jak gdyby miały zamiar przebi´c si˛e przez pokład, i „Elroy” ruszył. Powoli zsunał ˛ si˛e z pochylni, jak statek wodowany w odwrotnej pozycji, wszczynajac ˛ piekielny hałas, gdy kil szorował po lodowym podło˙zu, krzesał iskry, zagł˛ebiajac ˛ si˛e nieco bardziej w lód twardy jak stal. ´ Sruba ciagn˛ ˛ eła teraz mocniej, poniewa˙z wi˛eksza cz˛es´c´ statku znajdowała si˛e w wodzie, wlokła „Elroya” z powrotem na otwarte morze. Kiedy dzioby opadły do wody, rozległ si˛e gło´sny plusk. Nikt z załogi na pokładzie ani na rufie nie s´miał si˛e poruszy´c, gdy okr˛et przepływał przez niewielka˛ zatoczk˛e i wydostawał si˛e waskim ˛ przej´sciem. Beaumont zszedł z rufy i ruszył w kierunku dziobów. Moment wyj´scia z obj˛ec´ lewiatana wybrali bardzo starannie. M˙zawka nad nimi zel˙zała nieco i ukazało si˛e s´wiatło ksi˛ez˙ yca, kładac ˛ refleksy na dryfujacych ˛ krach oraz pokrytej lodem burcie. Jednak gdy Schmidt obrócił statek, nie dalej ni˙z pół mili przed nimi m˙zawka ograniczyła widoczno´sc´ niemal do zera. — Nie podoba mi si˛e to — powiedział Grayson dołaczaj ˛ ac ˛ do Beaumonta na pokładzie dziobowym. — Moim zdaniem powinni´smy zosta´c na razie w zatoce. DaSilva te˙z tak uwa˙za. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego, do diabła, musieli´smy si˛e stamtad ˛ wyrywa´c jak płonacy ˛ liniowiec? Porównanie było trafne. Zgodnie ze specyficznym rozkazem Schmidta „Elroy” został rz˛esi´scie o´swietlony. Ka˙zdy reflektor, który mo˙zna było zapali´c, został właczony, ˛ szperacze ci˛eły nocne niebo za prawa˛ i lewa˛ burta˛ oraz przed dziobami. — B˛edziemy na otwartym morzu — powtórzył Schmidt po raz setny. — Je˙zeli popłyn˛e przez Iceberg Alley z zapalonymi s´wiatłami i wyjac ˛ a˛ syrena,˛ nie b˛edzie pretekstu do kolizji. — Sadzi ˛ pan, z˙ e b˛eda˛ potrzebowali pretekstu? Na naszym pokładzie znajduje si˛e przecie˙z Gorow i „mapy Katarzyny” — powiedział Beaumont. — Podczas gdy brniemy przez m˙zawk˛e jak s´lepcy i nie mo˙zemy nawet nada´c wiadomo´sci o tym, co mo˙ze si˛e zdarzy´c? Tracił czas i wiedział o tym. Z drugiej strony, Schmidt miał troch˛e racji. Gdy192
by próbowali prze´slizgna´ ˛c si˛e w ciszy i ciemno´sci, Papanin mógłby potem twierdzi´c, z˙ e do kolizji doszło z winy Amerykanów: bo jak mo˙zna było zobaczy´c lub usłysze´c ich we mgle? Beaumont podniósł noktowizor i obserwował wod˛e. — Wida´c co´s? — spytał niespokojnie Langer. — Tylko ocean. I m˙zawka. I mgła. — Wida´c co´s? Tym razem nie Langer zadał pytanie. DaSilva cicho zszedł z mostka i stanał ˛ przy lewym boku Beaumonta. — Z pana oczami — dorzucił — powinien pan by´c na szczycie, tam gdzie przedtem. Beaumont obejrzał si˛e, popatrzył na osiemdziesiat ˛ stóp masztu. Na samej górze przyczepiony do salingu tkwił marynarz z zestawem telefonicznym przymocowanym pod kapturem. Był to jeden z obserwatorów, którzy mieli za zadanie ostrzec Schmidta na wypadek, gdyby na drodze „Elroya” pojawiły si˛e jakiekolwiek przeszkody. — Nie, dzi˛eki — odparł. — Mam do´sc´ . A poza tym, nie wida´c nic ciekawego. Na razie. — Pływak Carleya14 jest przy rufie, na prawej burcie — mruknał ˛ DaSilva. — Tu˙z przy kabinie z materiałami wybuchowymi. Langer ma klucz. Borzoli pomo˙ze nam spu´sci´c szalup˛e, je´sli b˛edzie trzeba. Teraz ma wacht˛e niedaleko pływaka. Mo˙ze by´scie mi powiedzieli, co macie zamiar zrobi´c, je˙zeli co´s si˛e wydarzy? — B˛ed˛e próbował ich wystraszy´c — odparł niejasno Beaumont. — W porzadku, ˛ niech Langer trzyma ten klucz przy sobie — DaSilva przerwał, obejrzał si˛e na mostek. — Mo˙ze tak b˛edzie lepiej. Zakładajac, ˛ z˙ e Schmidt nic o tym nie wie. Mógłbym sko´nczy´c na posadzie urz˛ednika w jakim´s biurze portowym. — Lepsze to ni˙z rola szkieletu pływajacego ˛ po Iceberg Alley — odparł brutalnie Beaumont.
***
— Wypływa — powiedział Papanin. — Ta druga góra lodowa, która˛ widzielis´my na zdj˛eciu, musiała si˛e oddzieli´c. Na mostku „Rewolucji” Sybirak pochylił si˛e nad kapturem radaru, zielonkawa łuna oblała gładko ogolona˛ twarz, krótko przyci˛ete włosy oraz szerokie dłonie przeobra˙zajac ˛ go w zielonego kosmit˛e. — Jak długo? — zapytał nerwowo Kramer. 14
Pływak Carleya — rodzaj lekkiej szalupy, mogacej ˛ w razie potrzeby pełni´c rol˛e dodatkowej łodzi ratunkowej
193
Papanin rzucił znad kaptura szybkie spojrzenie przez cały mostek, gdzie Tuczewski odwrócony do niego plecami stał z r˛ekoma ciasno splecionymi z tyłu. — Niech pan uruchomi silniki — zawołał. — Mo˙zemy ju˙z s´ledzi´c ich na radarze. — Odpowiadajac ˛ na pytanie Kramera przysunał ˛ twarz ponownie do gumowego kaptura. — Do północy, jak sadz˛ ˛ e. Do północy powinno by´c po wszystkim.
***
„Elroy” płynał ˛ przez Iceberg Alley na południe, silniki pracowały połowa˛ mocy, dzioby sun˛eły po wodzie gładkiej jak oliwa, s´wiatła błyszczały w czerni nocy. Był jeszcze jeden czynnik pomocny w okre´slaniu jego poło˙zenia: pot˛ez˙ na syrena okr˛etowa, która odzywała si˛e co chwila. Jej gł˛eboki z˙ ałobny głos niósł si˛e po oceanie. Gdzie´s we mgle musiały znajdowa´c si˛e lodowe s´ciany, od których odbijał si˛e d´zwi˛ek. Na dziobach tkwiło czterech m˛ez˙ czyzn przemarzni˛etych i zdr˛etwiałych od przenikliwego chłodu. Beaumont, Grayson i Langer w towarzystwie obserwatora wystawionego tam przez Schmidta stali, energicznie przytupujac. ˛ Beaumont był najmniej spo´sród nich ruchliwy, poniewa˙z bezustannie obserwował przez noktowizor morze. Za nimi zaszele´sciły czyje´s kroki. — Kawa dla was, chłopaki. . . DaSilva i Borzoli nalali w kubki parujacy ˛ płyn z termosów, lecz zanim zda˛ z˙ yli go przełkna´ ˛c, był ju˙z prawie zimny. Pełniacy ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego wysłał Borzoliego z powrotem na posterunek przy pływaku Carleya, odesłał obserwatora z poleceniem sprawdzenia czego´s kompletnie niewa˙znego w okolicach lewej burty i wówczas dopiero zaczał ˛ mówi´c. — Schmidt uwa˙za, z˙ e podjał ˛ włas´ciwa˛ decyzje. — Cieszy mnie, z˙ e jest na tym statku kto´s szcz˛es´liwy — skomentował Beaumont. — Jak dotad ˛ wszystko wydaje si˛e by´c w porzadku. ˛ Beaumont nic nie odparł, sko´nczył kaw˛e i ponownie podniósł szkła do oczu. Ramiona bolały go ju˙z od trzymania przyrzadu, ˛ oczy zachodziły mgła˛ od zimna i napi˛ecia, ciagłego ˛ wpatrywania si˛e w dal. Płyn˛eli waskim ˛ kanałem spokojnego, roz´swietlonego ksi˛ez˙ ycem morza. Z lewej strony zbli˙zała si˛e pot˛ez˙ na góra lodowa. Nieprzyjemnie wygladaj ˛ ace ˛ monstrum ze spłaszczonym szczytem. Za prawa˛ burta˛ le˙zał wielki wał mgły, g˛estej bladej zasłony wznoszacej ˛ si˛e co najmniej na wysoko´sc´ dwustu stóp nad oceanem, rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e na cała˛ długo´sc´ kanału. O ile mo˙zna to było oceni´c. — Tam nic nie ma — zauwa˙zył DaSilva, gdy Beaumont skierował szkła na 194
silny wał m˙zawki. — Tylko mgła i m˙zawka. — Czy zagłuszanie radiowe jest tak samo silne? — zapytał Beaumont. — Silniejsze. Gorzej by´c nie mogło. — To znaczy, z˙ e jeste´smy bardzo blisko jego z´ ródła. „Elroy” zbli˙zał si˛e do szyjki butelki uformowanej przez monstrualna˛ gór˛e lodowa˛ po lewej i mglisty wał za prawa˛ burta,˛ poprawiajac ˛ kurs o kilka stopni, by przej´sc´ przez s´rodek. Gdy Grayson poruszał zdr˛etwiałymi nogami, lód trzeszczał pod jego stopami. Langer uderzał r˛ekoma o ciało, próbujac ˛ pobudzi´c kra˙ ˛zenie krwi. Trzasn˛eły drzwi zamykajace ˛ si˛e za DaSilva˛ wracajacym ˛ na mostek. Zostali sami, jedynie w towarzystwie marynarza na wachcie. Langer popatrzył na Beaumonta, który oparł łokcie na burcie i lustrował teren przez noktowizor obracajac ˛ si˛e powoli w prawo. Anglika intrygowała poła´c nieprzeniknionej zamglonej m˙zawki, która dryfowała nie dalej ni˙z c´ wier´c mili od nich. Poła´c, która zamknie ich mi˛edzy soba˛ a lodowa˛ góra,˛ gdy znajda˛ si˛e w wa˛ skim przesmyku. — Co to jest? Tam, na południe, za prawa˛ burta? ˛ — wykrzyknał ˛ Grayson. Beaumont patrzył ju˙z w tamta˛ stron˛e, obserwował pot˛ez˙ na˛ mas˛e, która wypłyn˛eła z mgły jak ruchome urwisko. To była znajoma góra-widmo mamiaca ˛ ich fałszywym wygladem ˛ kamiennie stabilnego lodu. Znajdowali si˛e teraz w szyjce butelki, a z lewej strony podchodziło do nich spłaszczone na szczycie monstrum. Beaumont rzucił jeszcze jedno spojrzenie na kurtyn˛e m˙zawki i zesztywniał. Ujrzał dzioby „Rewolucji” p˛edzace ˛ na nich z bojowa˛ furia.˛
***
— Statek ameryka´nski płynie na południe. Po kursie kolizyjnym w stosunku do nas. . . — Lepiej niech pan b˛edzie gotów — rozkazał Tuczewskiemu Papanin. Lepka m˙zawka pokrywała „Rewolucj˛e” dryfujac ˛ tu˙z za oknami mostka. Tuczewski pochylił si˛e nad ekranem radaru s´ledzac ˛ punkcik oznaczajacy ˛ „Elroya”. Zadanie wymagało całkowitej koncentracji. Musiał wyprowadzi´c wielki statek zza zasłony m˙zawki we wła´sciwym momencie — w przeciwnym razie poniesie kl˛esk˛e. — Utrzyma´c dotychczasowy kurs — rozkazał sternikowi. „Rewolucja” pełzła po kursie kolizyjnym najwolniej, jak mogła, warkot jej silników tłumiła mgła. Tuczewski obserwował radar, jego twarz błyszczała od potu, kropelki spływały po brodzie. Obliczenia musiały uwzgl˛ednia´c pr˛edko´sc´ „Elroya”, ich własna˛ pr˛edko´sc´ i odległo´sc´ , jaka b˛edzie ich dzieliła, gdy znajda˛ si˛e wzajemnie w zasi˛egu wzroku. Za plecami czuł natr˛etna˛ obecno´sc´ Sybiraka. 195
— Chc˛e, z˙ eby pan uderzył w s´ródokr˛ecie. . . Z kaptura dobiegało ciagłe ˛ popiskiwanie znaczace ˛ aktualna˛ pozycj˛e „Elroya” zbli˙zajacego ˛ si˛e do szyjki butelki utworzonej przez wał m˙zawki i gór˛e lodowa.˛ Tuczewski słyszał niezmordowane kroki Papanina. — Czy nie płyniemy zbyt wolno? — denerwował si˛e Sybirak. — Chce pan, z˙ eby zobaczyli nas zbyt wcze´snie? Na pokładzie „Rewolucji” nie s´wieciło si˛e ani jedno s´wiatło, statek pogra˙ ˛zony był w kompletnych ciemno´sciach, ale oczy Papanina przyzwyczaiły si˛e do mroku. Mógł odró˙zni´c ramy okien i słaby odblask za nimi. Równie dobrze mogliby znajdowa´c si˛e w otulonym mgła˛ porcie — tak gładkie było morze, tak spokojne i łagodne ruchy statku popychanego przez silniki pracujace ˛ na najni˙zszych obrotach. — Utrzyma´c szybko´sc´ — dyktował monotonnie Tuczewski. — Jak długo jeszcze? — zapytał Sybirak. — Tak długo, jak to b˛edzie konieczne. Papanin palił w milczeniu, jego nerwy napi˛ete były do ostatnich granic. Musieli zniszczy´c ameryka´nski okr˛et za pierwszym razem. Jedno niweczace ˛ uderzenie, stal mia˙zd˙zy stal, dzioby „Rewolucji” wdzieraja˛ si˛e w prawa˛ burt˛e „Elroya”, przecinaja˛ ja˛ na pół. Wyobra˙zał sobie ten widok: radziecki statek taranuje ameryka´nski i zatapia go. Poszarpana rufa po lewej, odrabane ˛ dzioby po prawej stronie. Która cz˛es´c´ , zastanawiał si˛e, pierwsza pójdzie na dno? — Papanin! Niech pan przejdzie na tył mostka! Niech pan si˛e trzyma por˛eczy! Sybirak przeszedł na tył i chwycił si˛e por˛eczy, a sternik — jeden z jego ludzi — mocniej zacisnał ˛ dłonie na kole sterowym. Papanin wpatrywał si˛e w matowa˛ zasłon˛e przed mostkiem. Kiedy si˛e przerzedzi, b˛edzie to znak, z˙ e wypływaja˛ z mgły, z˙ e za chwil˛e zobacza˛ „Elroya” przed swoimi dziobami. Dlaczego Tuczewski nie przyspiesza? Kapitan odszedł od radaru, s´cisnał ˛ mocno raczk˛ ˛ e telegrafu i przesunał ˛ ja˛ w dół, na „pół mocy”; potem wrócił do monitora. — Trzyma´c kurs! Przez okno wpadł słaby błysk s´wiatła. M˙zawka schodziła im z drogi i warkot silników stał si˛e znacznie gło´sniejszy. Na mostku było bardzo ciepło. Papanin szybko przesunał ˛ dłonia˛ po czole, s´cierajac ˛ stru˙zki potu s´ciekajace ˛ mu na oczy. ˙Załobny ton syreny „Elroya” brzmiał ju˙z bardzo gło´sno, prosto przed nimi. Tuczewski modlac ˛ si˛e s´ledził promie´n radaru i wtedy wyszli z m˙zawki. ´Swiatło ksi˛ez˙ yca zalało mostek. Swiatła ´ „Elroya” tworzyły jasna˛ łun˛e. Prosto przed nimi. Fale dziobowe „Rewolucji” coraz szybciej rozchodziły si˛e na prawo i lewo. Kadłub lodołamacza był coraz bli˙zej. Tuczewski zacisnał ˛ obie dłonie na obudowie radaru i zerknał ˛ przez okno. Nigdy przedtem nie koncentrował uwagi na monitorze a˙z tak intensywnie. Wszystko wskazywało na to, z˙ e jego obliczenia były wła´sciwe. Ale czy na pewno? Pły´ncie szybciej! Modlił si˛e, by kapitan „Elroya” zda˙ ˛zył zareagowa´c na czas, próbował przekaza´c kategoryczny rozkaz prosto 196
do mózgu Amerykanina. Pły´ncie szybciej! Zejd´zcie z drogi! Dałem wam szans˛e, ostrzegłem was. Prosz˛e, prosz˛e, prosz˛e! „Elroy” płynał ˛ teraz szybciej. Rozkaz został wydany natychmiast, gdy tylko „Rewolucja” wynurzyła si˛e spod osłony m˙zawki. Mimo wyczerpania, Schmidt zareagował bez zwłoki, podejmujac ˛ decyzj˛e, o która˛ modlił si˛e Tuczewski. Rosjanin prowadził statek po kursie celujac ˛ prosto w swoja˛ ofiar˛e — w ka˙zdym razie tak to wygladało ˛ z punktu widzenia Papanina, który z tyłu mostka nie widział zbyt dobrze. „Rewolucja” pomkn˛eła naprzód, korpus ameryka´nskiego statku minał ˛ ja˛ pod katem ˛ prostym. Jego maszt górował nad mostkiem radzieckiego okr˛etu. Tuczewski podbiegł do okna, wyjrzał za prawa˛ burt˛e. Zobaczył s´rub˛e „Elroya” tnac ˛ a˛ czarna˛ wod˛e i dzioby własnego statku podskakujace ˛ na falach. — Spudłowałe´s! — Papanin stracił panowanie. — Teraz ja tu dowodz˛e! Gnany s´lepa˛ furia˛ kilkoma wielkimi krokami dopadł Tuczewskiego klnac ˛ nieprzytomnie. Kapitan, ni˙zszy o głow˛e, odepchnał ˛ go z całej siły, a˙z Sybirak zatoczył si˛e na s´cian˛e. — Ty głupi bydlaku! — krzyknał ˛ Tuczewski. — Uderzymy w gór˛e! Papanin spojrzał przera˙zony. Monstrualna góra lodowa ze spłaszczonym szczytem wypełniała całe okno.
***
Gdy dzioby „Rewolucji” zbli˙zyły si˛e do „Elroya”, Beaumont był na rufie. Katastrofa wydawała si˛e nieunikniona. Kiedy dosi˛egła ich fala dziobowa 16.000tonowego radzieckiego statku, gdy pot˛ez˙ ne dzioby p˛edziły na nich, „Elroy” wystawiał na okrutny atak swoje s´ródokr˛ecie. Do ostatniej chwili Beaumont był przekonany, z˙ e dzioby zmia˙zd˙za˛ s´rub˛e niszczac ˛ sił˛e nap˛edowa.˛ Zaraz potem radziecki statek przepłynał ˛ obok rufy chybiajac ˛ celu o kilka jardów. Teraz p˛edził w kierunku monstrualnej góry lodowej. — Zderzy si˛e z ta˛ góra˛ — powiedział Grayson. — Na Boga, mam nadziej˛e, z˙ e tak. . . Beaumont stał na rufie i widział szale´ncze wysiłki załogi, by obróci´c „Rewolucj˛e” na czas; widział wielki kilwater wskazujacy ˛ nowy kurs statku, widział, z˙ e wysiłki przyniosły sukces. Wydał Graysonowi, Langerowi i Borzoliemu bardzo krótkie instrukcje i poszedł prosto na mostek. Jego twarz wyra˙zała desperacj˛e, kroki dudniły stanowczo po pokładzie. Kiedy dotarł na miejsce, Schmidt odwrócił si˛e od tylnego okna, przez które wła´snie wygladał. ˛ — Miał pan racj˛e, Beaumont — powiedział zwi˛ez´ le — próbowali nas zatopi´c. — B˛eda˛ próbowali ponownie. Nie mo˙ze pan ich wyprzedzi´c? 197
— Wyprzedzi´c? Przy naszej maksymalnej pr˛edko´sci szesnastu w˛ezłów? — Wi˛ec, je´sli to mo˙zliwe, musza˛ zosta´c zatrzymani. Dla dobra pa´nskiej załogi, dla dobra ka˙zdego człowieka znajdujacego ˛ si˛e na tym pokładzie. . . — DaSilva ju˙z si˛e z panem porozumiał w kwestii materiałów wybuchowych. Beaumont wpatrywał si˛e w Schmidta, który westchnał ˛ i pokiwał głowa.˛ — Sadzi ˛ pan, z˙ e nie wiem, co si˛e dzieje na pokładzie mojego własnego statku, Mr Beaumont? — Musimy ich zatrzyma´c — powtórzył Beaumont. — To jest co´s, co prawdopodobnie zapomn˛e uwzgl˛edni´c w logu okr˛etowym. — Kapitan popatrzył na Beaumonta przez cała˛ szeroko´sc´ mostka i powiedział dwa słowa: — Zatrzymajcie ich.
***
Pływak Carleya, mogacy ˛ w razie konieczno´sci słu˙zy´c jako dodatkowa szalupa ratunkowa, był załadowany stoma funtami gelinitu przygotowanego do zdetonowania. Zapalniki czasowe nastawione na dziesi˛ec´ minut nie zostały jeszcze uaktywnione. Pływak był teraz pot˛ez˙ na˛ mina.˛ Schmidt musiał znacznie zmniejszy´c szybko´sc´ , gdy tu˙z przy rufie spuszczali przez burt˛e szalup˛e, a była to denerwujaca ˛ decyzja, poniewa˙z „Rewolucja”, cho´c ciagle ˛ jeszcze odległa, szybko ich doganiała. Widok z dzioba był niewiele bardziej zach˛ecajacy. ˛ Ci˛ez˙ ka, g˛esta m˙zawka unosiła si˛e za prawa˛ burta,˛ rozmazujac ˛ kształty lodowej góry-widma płynacej ˛ pół mili przed nimi. Po lewej zbli˙zał si˛e cały szereg brył lodowych, zw˛ez˙ ajac ˛ otwarty korytarz, a na wprost dziobu dwie masywne góry tkwiły niczym wartownicy strzegacy ˛ bramy. To, przez co Schmidt musiał przeprowadzi´c swój statek, rzeczywi´scie było aleja˛ gór lodowych. — Kiedy nas dogoni? — spytał Beaumont. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e za jakie´s dziesi˛ec´ minut. Ale to tylko przypuszczenie — odparł DaSilva. — A mnie si˛e wydaje, z˙ e najwy˙zej za pi˛ec´ — stwierdził Grayson ponuro. Zmarszczył brwi i popatrzył za burt˛e. — Schmidt zmienia kurs. Przysuwa si˛e do ła´ncucha gór lodowych. — Prosiłem go o to — mruknał ˛ Beaumont. — B˛edzie wi˛eksza odległo´sc´ mi˛edzy „Elroyem” a nasza˛ góra-widmo. ˛ — My´slisz, z˙ e „Rewolucja” spróbuje prze´slizgna´ ˛c si˛e z tamtej strony? Musieliby by´c szaleni. . . — Zatem i ja jestem szalony. Lepiej chod´zmy ju˙z do szalupy. DaSilva podszedł z nimi do Borzolego i jednego z marynarzy czekajacych ˛ 198
obok wiszacej ˛ szalupy. — Nadal nie wiem, co zamierzacie zrobi´c. Domy´slam si˛e, z˙ e chcecie umie´sci´c ten ładunek pod dziobami „Rewolucji”? — To niemo˙zliwe. Płynie zbyt szybko. Teraz opu´sc´ cie nas i, na s´wi˛etego Piotra, ostro˙znie z tym pływakiem! Rzeczywi´scie, ich zadanie wymagało wielkiej ostro˙zno´sci. Szalupa ratunkowa z Langerem, Graysonem i Beaumontem na pokładzie musiała by´c opuszczona za burt˛e płynacego ˛ statku i utrzymana przy jego boku a˙z do chwili, gdy dołaczy ˛ do niej pływak. Jedno tylko działało na ich korzy´sc´ : spokojne morze. Szalupa z gło´snym pluskiem uderzyła w powierzchni˛e wody. Spojrzeli ku górze i złapali za kable. Pływak sunał ˛ ju˙z na dół. Przed chwila,˛ jeszcze na pokładzie, Langer powiedział DaSilvie: — Z technicznego punktu widzenia nic nie powinno si˛e wydarzy´c, je˙zeli pływak uderzy o burt˛e statku. — Zamilkł na chwil˛e i u´smiechnał ˛ si˛e niewesoło. — A niebo pełne jest grajacych ˛ na harfach ekspertów od materiałów wybuchowych, którzy zostali rozerwani na strz˛epy, bo wierzyli w takie bzdury. Mina, wysoko nad ich głowami zawieszona na linach trzymanych przez marynarzy, spływała nieprawdopodobnie wolno. Langer obserwował jej w˛edrówk˛e z r˛eka˛ zaci´sni˛eta˛ na kablu kołowrotu. Trzeba s´ciagn ˛ a´ ˛c pływak na dół, upewni´c si˛e, z˙ e ładunki wybuchowe umieszczone sa˛ tak, jak trzeba, z˙ e nic si˛e po drodze nie stanie. Nagle komu´s lina wy´slizgn˛eła si˛e z rak. ˛ Ci˛ez˙ ki ładunek przechylił si˛e pod ostrym katem. ˛ Langer wstrzymał oddech przera˙zony i w´sciekły. — Odwala˛ za Papanina cała˛ robot˛e — mruknał ˛ pod nosem. Pochylona tratwa zakołysała si˛e i z ci˛ez˙ kim łoskotem wyr˙zn˛eła w s´cian˛e statku wystarczajaco ˛ mocno, by zrzuci´c swój ładunek. Beaumont patrzył w stron˛e rufy hamujac ˛ zniecierpliwienie. Mniej wi˛ecej teraz „Rewolucja” zmienia kurs i za chwil˛e zacznie si˛e szybko zbli˙za´c do wej´scia do kanału, który zawiedzie ja˛ prosto za prawa˛ burt˛e „Elroya”. Na Chrystusa, szybciej tam! Jego modlitwa została wysłuchana — denerwujaco ˛ dosłownie. Tratwa pomkn˛eła w zastraszajacym ˛ tempie prosto na ich głowy. Silne szarpni˛ecie zatrzymało ja,˛ ciagle ˛ przechylona˛ pod niebezpiecznym ka˛ tem, zaledwie trzy stopy nad nimi, potem ju˙z znacznie delikatniej opuszczono ja˛ na powierzchni˛e wody. Langer uruchomił mechanizmy zegarowe — jedyne nie uszkodzone, jakie ostały si˛e na pokładzie statku, by´c mo˙ze dlatego, z˙ e nie pracowały w chwili zderzenia gór. Linami powiazali ˛ pływak z szalupa.˛ Beaumont uruchomił silnik, przejał ˛ ster, krzyknał ˛ do DaSilvy, z˙ eby zwolnił kable i wreszcie ruszyli oddalajac ˛ si˛e od „Elroya” najszybciej jak mogli, ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ wyładowana˛ tratw˛e. — Chyba si˛e spó´znimy — krzyknał ˛ Langer ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za radzieckim statkiem. 199
Beaumont otworzył szeroko przepustnice i szalupa z rykiem pomkn˛eła przez spokojne morze najkrótsza˛ droga˛ w kierunku góry-widma, pod katem ˛ prostym do „Elroya”, na spotkanie „Rewolucji”. M˙zawka ponownie si˛e podzieliła, cofn˛eła, eksponujac ˛ wysoka˛ s´cian˛e lodu, ku której zmierzali. Góra była wielka niczym kontynent, a z bliska, kiedy płyn˛eli u podnó˙za urwistej s´ciany, wydawała si˛e jeszcze wi˛eksza. Dotarli do fragmentu, którego nie mogli dostrzec wcze´sniej i wówczas Beaumont zauwa˙zył, i˙z był on wydra˙ ˛zony, u samej podstawy ukształtowany w łukowato sklepione jaskinie, których odległe ko´nce znikały we wn˛etrzu urwiska. Dopiero teraz zrozumiał, w jaki sposób ocean wyrze´zbił jezioro, w które wpłynał ˛ „Elroy” po przeciwnej stronie lodowej góry. Musiały istnie´c pod lodem kanały wiodace ˛ do jeziora, kanały, które brały poczatek ˛ w łukowatych jaskiniach. Podjał ˛ decyzj˛e niemal bez namysłu. — Podpływamy bli˙zej. Zostawimy tratw˛e na kraw˛edzi półki — krzyknał. ˛ — Nie uda nam si˛e wróci´c na „Elroya”! — W okrzyku Graysona przebijała trwoga. — Nie damy rady! — Spróbujemy. Chc˛e zostawi´c tratw˛e w jednym z tych kanałów. Sadz˛ ˛ e, z˙ e wybuchnie na drugim ko´ncu góry. Plan Beaumonta był logiczny, cho´c nieco skomplikowany. Pusta góra trwała na kraw˛edzi upadku, powinna była si˛e zwali´c ju˙z wówczas, gdy uderzyła w wejs´cie do zatoki, w której tkwił uwi˛eziony „Elroy”; tym bardziej powinna była si˛e rozsypa´c, gdy uwolniła si˛e od drugiej góry. Jednak wcia˙ ˛z trwała nie tkni˛eta, a ka˙zda godzina dryfowania przybli˙zała moment jej zagłady. Mo˙zliwe, z˙ e eksplozja wi˛ekszej ilo´sci materiałów wybuchowych spowodowałaby katastrof˛e. Ale równie dobrze mogłaby jedynie zdmucha´ ˛c z góry kilka funtów lodu. Odnotowano ju˙z przypadki, gdy głos Eskimosa płynacego ˛ kajakiem rozbijał jedno z tych monstrów na kawałki i zwalał je do oceanu jak górska˛ lawin˛e. Beaumont chciał doprowadzi´c do tego, by pusta góra zwaliła si˛e przed dziobami „Rewolucji”, by zasypała morski korytarz wielkimi blokami lodu i zamkn˛eła drog˛e radzieckiemu statkowi. Tak, to był jednak skomplikowany plan.
***
— Doganiamy ich! We wła´sciwym momencie ja sam przejm˛e ster — warknał ˛ Papanin. Wygladał ˛ przez szyb˛e wirujac ˛ a˛ obserwujac ˛ odległa˛ sylwetk˛e „Elroya” sunacego ˛ przez mgł˛e. — Ty zajmiesz si˛e telegrafem i kontrola˛ szybko´sci — rozkazał Kramerowi. 200
— Nie mamy miejsca na manewry — oponował Tuczewski. W przeciwie´nstwie do Sybiraka niespokojnie przenosił wzrok z lewej burty na prawa˛ i z powrotem. Był pod wra˙zeniem rozmiarów kolosalnej góry lodowej zbli˙zajacej ˛ si˛e do nich z prawej, ale patrzac ˛ na jednolita˛ s´cian˛e, nie podejrzewał, z˙ e w rzeczywisto´sci jest bardzo krucha. — Z ameryka´nskiego statku spuszczono szalup˛e — powiedział nagle. — Płynie przed nami. — Niech si˛e pan tym nie przejmuje! Zwi˛ekszy´c szybko´sc´ . . . — To niebezpieczne. Płyniemy zbyt blisko tej góry. — Cała naprzód! — krzyknał ˛ Papanin do Kramera. — Cała naprzód. . .
***
Urwisko wznosiło si˛e pionowo nad ich głowami, szalupa skierowana dziobem na stroma˛ s´cian˛e kluczyła mi˛edzy lodowymi płytami coraz bli˙zej imponujacych ˛ półek, gdzie ocean podmył podnó˙ze góry-widma. Dwadzie´scia jardów na południe wielka jaskinia prowadziła do wn˛etrza lodu, wartki prad ˛ przepływał przez gór˛e. Beaumont dostrzegł drog˛e roz´swietlonej ksi˛ez˙ ycem wody i rozkazał: — Uwolni´c pływak! Grayson czekał gotowy z no˙zem w r˛eku. Ciał ˛ lin˛e trzymajac ˛ ja˛ w jednej r˛ece, ale zaj˛eło mu to wi˛ecej czasu, ni˙z przewidywał, nie mógł pokona´c twardych włókien. Za jego plecami Beaumont i Langer z trudno´scia˛ powstrzymywali zniecierpliwienie. Beaumont obliczył, z˙ e do wybuchu pozostało około pi˛eciu minut. Jednak bez zegarka nie mógł by´c tego pewien. Grayson z dzikim uporem walczył z postrz˛epiona˛ lina.˛ Kilka ostatnich włókien ciagle ˛ opierało si˛e jego wysiłkom. Langer przykucnał ˛ i zaczał ˛ szuka´c pod parka˛ swojego no˙za. Beaumont patrzył na to wszystko bezradnie, nie mogac ˛ porzuci´c steru. Łukowate przej´scie było coraz bli˙zej. Langer znalazł swój nó˙z, uniósł go i ciał ˛ przez lin˛e przytrzymywana˛ przez Graysona. Włókna pu´sciły. Pływak oddzielił si˛e od szalupy. Beaumont otworzył przepustnice i łód´z odskoczyła od góry-widma. Gdy ruszyli kanałem po przekatnej ˛ spieszac ˛ za „Elroyem”, ledwie ju˙z widocznym, warkot silników „Rewolucji” dobiegł do nich z bardzo bliska. Grayson, przywarłszy do okr˛ez˙ nicy obserwował, jak pływak Carleya, chyboczac ˛ si˛e na wodzie, niesiony pradem ˛ wpłynał ˛ w łukowate przej´scie i zniknał ˛ pod lodowa˛ góra.˛ Jeszcze w ostatniej chwili tratwa zaczepiła o lód i przechyliła si˛e niebezpiecznie, ale zaraz prad ˛ porwał ja˛ ze soba˛ do wn˛etrza i zabrał przez tunel do jeziora na drugim ko´ncu. — Weszła! — krzyknał ˛ Grayson. Szalupa p˛edziła przez zarzucony krami korytarz, Beaumont cała˛ uwag˛e skupił 201
na sterowaniu, mijał o cal wielkie bryły lodu. Coraz wi˛ecej i wi˛ecej lodu tarasowało im drog˛e, małe kry połyskujace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca i wi˛eksze dryfujace ˛ razem z kawalkada˛ lodowych gór po lewej. Du˙za szybko´sc´ w takich warunkach była wyjatkowo ˛ niebezpieczna, ale nie mieli innego wyj´scia, je´sli chcieli z˙ y´c. Góra-widmo nadal tkwiła po ich prawej stronie daleko na południe; wydawała si˛e wieczna i niezwyci˛ez˙ ona. Beaumont walczył z kołem sterowym, silnik wył na najwy˙zszych obrotach. Pojedyncze s´wiatło na odległej rufie „Elroya”, jedyne s´wiatło zapalone na pokładzie lodołamacza od czasu, gdy Schmidt rozkazał wygasi´c wszystkie pozostałe, prowadziło szalup˛e z powrotem do statku. Szarawa smuga kilwatera ukazała si˛e po lewej, ostre powietrze ci˛eło ich po twarzach, szalupa p˛edziła w dzikich zygzakach, omijajac ˛ kolejne kry. „Rewolucja” zbli˙zała si˛e coraz bardziej, płyn˛eła teraz wzdłu˙z pustej góry — nikt nie docenił jej szybko´sci. — Ta brama si˛e zamyka — krzyknał ˛ Langer prosto w ucho Beaumonta. Daleko przed nimi, przed sylwetka˛ „Elroya”, krajobraz ulegał przemianie. Wszystko wskazywało na to, z˙ e Schmidt si˛e spó´zni. Dwie wielkie góry lodowe tworzace ˛ obramowanie wyj´scia z kanału zbli˙zały si˛e do siebie. W chwili gdy Schmidt do nich dotrze, nie b˛edzie ju˙z drogi na zewnatrz. ˛ Tak jak powiedział Langer, brama si˛e zamykała. Beaumont skr˛ecił ostro omijajac ˛ szeroka˛ płyt˛e lodowa˛ wystarczajaco ˛ du˙za,˛ by zmia˙zd˙zy´c okr˛ez˙ nic˛e, gdyby w nia˛ uderzyła, i zaraz musiał skr˛eci´c w przeciwnym kierunku unikajac ˛ nast˛epnej. Było tylko kwestia˛ czasu, kiedy zawadza˛ o która´ ˛s z nich. Jednak musieli próbowa´c; s´wiatełko na rufie „Elroya” wydawało si˛e nieco wi˛eksze, było chyba troszeczk˛e bli˙zej. Kiedy Beaumont ponownie spojrzał za prawa˛ burt˛e, nie mógł uwierzy´c własnym oczom: wła´snie przepływali obok kra´nca góry-widma, dopiero ja˛ wyprzedzali.
***
— Wi˛eksza moc! — Papanin bezustannie pykał fajk˛e. — Wymina´ ˛c ja! ˛ Tuczewski nie mówił nic. Nie był ju˙z kapitanem własnego statku. Za oknem po prawej burcie królowała pot˛ez˙ na góra lodowa, wznosiła si˛e bardzo wysoko. Wła´snie wtedy Tuczewski zauwa˙zył łukowate otwory nad linia˛ wody.
202
***
Pod lodowym urwiskiem pływak Carleya opu´scił tunel, dotarł do ciemnego jeziora i dryfował przy kraw˛edzi obijajac ˛ si˛e o lód, pokryty szronem, który narósł na nim w czasie podró˙zy przez tunel. Napotkał wyst˛ep i zatrzymał si˛e w miejscu. Nad nim wznosiła si˛e w niebo lodowa wie˙za utrzymujaca ˛ cała˛ t˛e kolosalna˛ konstrukcj˛e.
***
Beaumont, wyczerpany do kresu sił ominał ˛ kr˛e, tyle z˙ e kra nie omin˛eła szalupy. Dziób uderzył w podwodna,˛ szersza˛ cz˛es´c´ lodu, wyskoczył w powietrze i cała łód´z wzniosła si˛e w s´lad za nim. Beaumontowi serce zamarło z trwogi. Teraz s´ruba zahaczy o lód, wykrzywi si˛e, mo˙ze nawet oderwie od wału. Szalupa leciała po łuku, lodowa ostroga p˛ekła pod uderzeniem dzioba, weszła gł˛ebiej pod wod˛e i s´ruba przesun˛eła si˛e nad nia˛ nie tkni˛eta, na powrót zanurzyła si˛e w morzu. W tej samej chwili pływajaca ˛ mina eksplodowała pod lodowym urwiskiem. Biała wie˙za podtrzymujaca ˛ cały ci˛ez˙ ar zacz˛eła si˛e przechyla´c. Gładki filar osuwał si˛e powoli kruszac ˛ pi˛etro za pi˛etrem, zrzucajac ˛ wielkie masy lodu do ciemnego jeziora, potem przekrzywił si˛e i złamał. A wówczas ogromny ci˛ez˙ ar oparty na nim ze´slizgnał ˛ si˛e na dół, spadł z wysoko´sci trzystu stóp, rozpryskujac ˛ si˛e o brzeg morskiego jeziora w tysiace ˛ kawałków, wysyłajac ˛ poza kraw˛edzie góry lodowa˛ lawin˛e. Wie˙za znikn˛eła. Zniknał ˛ te˙z zakrzepły nawis, przestały istnie´c wszelkie podpory, które utrzymywały lodowe urwisko. Przed oczami patrzacych ˛ rozpoczał ˛ si˛e najbardziej przera˙zajacy ˛ spektakl, jaki mo˙ze przedstawi´c natura. ´ Urwisko zapadało si˛e do srodka — w stron˛e przeciwna˛ do „Rewolucji”. Widok z mostka radzieckiego statku oszołomił patrzacych. ˛ Całe ogromne urwisko, które przed chwila˛ wznosiło si˛e stromo nad ich głowami, załamywało si˛e i rozpadało. Papanin ledwo wierzył swoim oczom, spostrzegł równie osłupiały wyraz twarzy kapitana. — To góra-widmo. . . — Ciagły ˛ grzmot lawiny niósł si˛e w niesko´nczono´sc´ . Tuczewski pierwszy wział ˛ si˛e w gar´sc´ , właczył ˛ system nagła´sniajacy, ˛ który miał rozesła´c jego wiadomo´sc´ po całym statku. — Nie ma powodu do obaw. . . nie ma powodu do obaw. . . Mylił si˛e. Beaumont, który znał Iceberg Alley jak nikt inny, mógłby mu powiedzie´c, jak bardzo si˛e mylił. Straszliwy spektakl, którego s´wiadkiem był Rosjanin, stanowił zaledwie preludium do tego, co miało si˛e wydarzy´c. 203
— To cholerstwo przewraca si˛e w zła˛ stron˛e! — krzyknał ˛ Grayson. — Przewraca si˛e do tyłu. . . — Trzymaj si˛e! — ryknał ˛ Beaumont. Woda wirowała teraz i podrygiwała rytmem fal, które wzbudziła lodowa góra. Jednak nie to martwiło Beaumonta. Najbardziej niepokoiła go fala pływowa. Zaprzatała ˛ jego my´sli, gdy desperacko usiłował wykrzesa´c wi˛eksza˛ moc z wyja˛ cego silnika. Fala pływowa, która nadejdzie zza ich pleców jak huragan, kiedy ju˙z stanie si˛e najgorsze. Je˙zeli nie dotra˛ do statku na czas, zgina.˛ „Rewolucja” była wcia˙ ˛z na kursie, płyn˛eła wzdłu˙z zniszczonej góry lodowej, gdy gigant stracił równowag˛e. Urwisko wznoszace ˛ si˛e na jednym ko´ncu góry lodowej znikn˛eło, rozsypało si˛e po falach, tak z˙ e ogromna, pozostała po katastrofie platforma, co najmniej na mil˛e długa, w z˙ ółwim tempie pocz˛eła si˛e odwraca´c. Klif jeszcze przed chwila˛ wznoszacy ˛ si˛e nad powierzchnia,˛ był ogromny, ale był niczym w porównaniu ze s´ciana˛ kryjac ˛ a˛ si˛e pod woda.˛ To drugie, podmorskie urwisko, wydobywało si˛e teraz na powierzchni˛e morza niby pradawny lad ˛ w czasach, gdy kształtowała si˛e Ziemia, zrzucało z siebie w wodospadach pot˛ez˙ nych jak Niagara obfite kaskady wody. Morze, czujac ˛ jak jego najskrytsze warstwy wydobywaja˛ si˛e z gł˛ebi, zacz˛eło wrze´c. Powstawało drugie, ogromne wyniesienie, górujace ˛ wysoko nad mostkiem „Rewolucji”, gdzie Papanin i Tuczewski zastygli w przera˙zeniu. Morska Niagara run˛eła na statek. Kawały lodu wi˛eksze ni˙z domy mia˙zd˙zyły kadłub, odrywały burty, zostawiały za soba˛ postrz˛epiona˛ blach˛e jak s´wie˙ze z˛ebodoły. Góra ciagle ˛ obracała si˛e — dziesiatki ˛ milionów ton lodu w ruchu wznosiły si˛e do pionu, gdy góra ko´nczyła obrót o sto osiemdziesiat ˛ stopni. — Bo˙ze! Jakby ziemia podnosiła si˛e z dna morza! Grayson był oszołomiony widokiem rozpo´scierajacym ˛ si˛e przed jego oczami. Szalupa p˛edziła doganiajac ˛ „Elroya”, Beaumont rzucił spojrzenie do tyłu, zerknał ˛ tylko raz, nast˛epnie skoncentrował cała˛ uwag˛e na pogoni za statkiem. Fala pływowa nadejdzie lada chwila. Musza˛ zda˙ ˛zy´c na czas. Za ich plecami góra-widmo zako´nczyła obrót. Góra lodowa obróciła si˛e, pochyliła nad „Rewolucja”, ˛ potem miliony ton lodu spadły, ruszyły w dół jak lawina w Alpach. Na mostku radzieckiego statku wida´c było jej kształt jak ogromny ruchomy cie´n. Papanin ciagle ˛ jeszcze stał bez ruchu, gdy cie´n uderzył s´ciana˛ jednolitego lodu i zrzucił swój ci˛ez˙ ar na kopuł˛e radaru. Kopuła została spłaszczona i znikn˛eła, mostek zrównał si˛e z pokładem, pokład zakryła słona woda. Dzioby poszły pionowo w dół, a rufa wzniosła si˛e pod ostrym katem, ˛ jak gdyby cały statek został przyczepiony do niewidocznego punktu obrotowego. Rufa wspinała si˛e a˙z do chwili, gdy znieruchomiała pionowo, ze s´rubami wcia˙ ˛z wirujacymi ˛ jak rotory s´migłowca. Dwie trzecie statku znikn˛eły zagrzebane pod opadajacym ˛ urwiskiem, ale ona wcia˙ ˛z trwała, ze s´rubami kr˛ecacymi ˛ si˛e coraz 204
wolniej, w miar˛e jak zamierały silniki. Grayson widział, jak trwa wyniesiona, czekajac ˛ na swoja˛ kolej, podczas gdy reszta statku znikn˛eła ju˙z pod falami. Wówczas kolejny odłam lodu spadł na dół i jednym silnym ciosem wysłał ruf˛e wraz z całym statkiem dziesi˛ec´ tysi˛ecy stóp pod powierzchni˛e arktycznego morza. Potem nadeszła fala. — Skaczcie! — krzyknał ˛ Beaumont. Szalupa min˛eła ju˙z ruf˛e „Elroya”, dotarła do s´ródokr˛ecia i uderzyła o kadłub, gdy Beaumont próbował utrzyma´c si˛e na równi z wolno płynacym ˛ okr˛etem. Schmidt ju˙z dawno ich dostrzegł i zwolnił, jeszcze przed zagłada˛ „Rewolucji”. Marynarze wygladali ˛ przez burty nad ich głowami, chwytali drabinki sznurowe, przerzucali je przez bok statku. — Skaczcie! — krzyknał ˛ ponownie Beaumont. Langer chwycił podrygujac ˛ a˛ drabink˛e, zaczał ˛ wspina´c si˛e po niej. Grayson uczepił si˛e innej chwiejnej liny. Beaumont czekał przy sterze, utrzymujac ˛ szalup˛e równolegle do ruchomego kadłuba, a za rufa˛ „Elroya” ocean niespodziewanie zdziczał. W ciagu ˛ kilku sekund całkowicie gładka i spokojna powierzchnia przerodziła si˛e w złowieszczy tajfun. Kolejna drabinka, rzucona wprawnie przez DaSilv˛e uderzyła Beaumonta w pier´s. Zostawił ster, złapał drabink˛e, poczuł, z˙ e szalupa wysuwa mu si˛e spod nóg, wbił buty w rozkołysane szczeble. Nad nim wychylony przez burt˛e DaSilva krzykiem ponaglał go do po´spiechu. Nadchodzaca ˛ fala pływowa, która miała przewali´c si˛e koło rufy, mierzyła ju˙z dwadzie´scia stóp i rosła z ka˙zda˛ sekunda.˛ Tworzyła ja˛ nie tylko woda. W drodze przez kanał fala zebrała kolekcj˛e pot˛ez˙ nych lodowych brył, które chwiały si˛e na czubku jej grzebienia. Wielkie płyty lodowe, które jednym uderzeniem mogły zmia˙zd˙zy´c człowieka. Langer przeszedł przez burt˛e, zaraz za nim Grayson. DaSilva krzyknał ˛ po raz ostatni, wiedzac, ˛ z˙ e ju˙z jest za pó´zno, by zrobi´c cokolwiek dla nieszcz˛esnego człowieka wiszacego ˛ za burta˛ statku. W połowie drogi w gór˛e Beaumont zerknał ˛ w stron˛e rufy i ujrzał pienista˛ s´cian˛e zielono´sci zwieszajac ˛ a˛ si˛e nad jego głowa,˛ spostrzegł wystajacy ˛ ze spienionej bieli czubek ogromnej płyty lodowej. Wiedział, z˙ e teraz zostanie rozbity na miazg˛e i zmieciony z kadłuba. Fala pływowa uniosła ruf˛e i z brutalna˛ siła˛ rzuciła ja˛ wysoko, dzioby poszły w dół. Beaumont oplatał obciagni˛ ˛ ete r˛ekawiczkami dłonie wokół lin, przycisnał ˛ łokcie do boków, schował głow˛e w przedramiona i poczuł, z˙ e rufa podnosi si˛e w gór˛e jak winda. Powód´z lodowatej wody spadła na niego, ogromny ci˛ez˙ ar zwalił si˛e na jego ramiona, próbujac ˛ oderwa´c go od drabinki. W uszach rozległ si˛e przera´zliwy zgrzyt i wówczas co´s z nieprawdopodobna˛ siła˛ hukn˛eło w kadłub statku tu˙z obok niego. Zadr˙zał od uderzenia, poczuł, z˙ e twarz zbryzguje mu prysznic lodowych drzazg jak tysiac ˛ ostrych no˙zy. P˛ed wody przechylił drabink˛e na bok, rzucajac ˛ go w kierunku dziobów, tam gdzie przed chwila˛ rozbiła si˛e szalupa. Beaumont wiedział, z˙ e zamarza, oddech palił go w płucach, sparali˙zował go 205
huk kry roztrzaskujacej ˛ si˛e o kadłub. Był przemoczony, podrygiwał i wznosił si˛e niemal na wysoko´sc´ burt w takt waha´n sznurowej drabinki. Ryk w jego uszach narastał, Anglik czuł, z˙ e traci siły, z˙ e uchwyt dłoni na drabince słabnie, gdy morze go targa w t˛e i z powrotem. W nast˛epnej chwili dzioby wzniosły si˛e w gór˛e, a drabinka pomkn˛eła w przeciwna˛ stron˛e, brutalnie obijajac ˛ jego ciało o kadłub. Jedynie kra´ncowe przera˙zenie i instynkt samozachowawczy pozwoliły mu nie straci´c przytomno´sci. Był ciagle ˛ s´wiadom, z˙ e jego zdr˛etwiałe dłonie nadal oplataja˛ drabink˛e. Potem morze opadło i on równie˙z poczuł, z˙ e spada, toczy si˛e dalej i dalej. To tylko twoja wyobra´znia, ciagle ˛ jeszcze jeste´s na tej cholernej drabince. . . — pomy´slał. Gdzie´s bardzo daleko jaki´s głos z ameryka´nskim akcentem wołał i wołał, znowu i jeszcze raz. — Trzymaj si˛e! Wyciagamy ˛ ci˛e! Trzymaj si˛e! — Potem uderzył w co´s bardzo twardego, złapały go czyje´s r˛ece, splotły si˛e z jego dło´nmi próbujac ˛ rozprostowa´c zesztywniałe palce z całej siły wczepione w liny. Otworzył oczy i dojrzał na tle ksi˛ez˙ ycowego nieba sylwetk˛e złamanego masztu chyboczacego ˛ si˛e w przód i w tył. Co´s si˛e od niego oderwało i wirujac ˛ spadło. Jakie´s dwa jardy od Beaumonta uderzyło w pokład z przera˙zajacym ˛ łoskotem. To spadł obserwator. Beaumont sadził, ˛ z˙ e ma przywidzenia, jednak dwa jardy dalej na pokładzie le˙zał martwy ameryka´nski marynarz z roztrzaskana˛ głowa.˛ W dalszym ciagu ˛ nie mógł si˛e poruszy´c; czyje´s r˛ece uniosły jego posiniaczone, zakrwawione ciało i wniosły je po schodach. Mamrotał co´s, gdy go nie´sli. DaSilva musiał prosi´c o powtórzenie, zanim zrozumiał, o co chodzi. — Grayson i Langer sa˛ bezpieczni — odparł oficer pokładowy. — Wszystko w porzadku. ˛ Płyniemy do domu. To nie sentyment do Beaumonta kierował komandorem Alfredem Schmidtem, gdy wydał rozkaz, by rozwina´ ˛c pełna˛ szybko´sc´ za wszelka˛ cen˛e. Lodołamacz płynał ˛ w obj˛ecia pewnej zagłady. Góry lodowe, złapane w krzy˙zowy prad, ˛ zwierały szyki, napierajac ˛ na „Elroya”. Silniki zagrały gło´sniej. Schmidt z najwi˛ekszym niepokojem s´ledził ogromne góry lodowe, które wznosiły si˛e z lewej i prawej burty. Połyskujace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca lodowe zamki da˙ ˛zace ˛ do połaczenia, ˛ płynace ˛ przez coraz w˛ez˙ szy kanał, którym poda˙ ˛zał „Elroy”. Jeszcze pi˛ec´ minut i b˛eda˛ wiedzieli, czy im si˛e udało. Jeszcze pi˛ec´ minut i znajda˛ si˛e za brama˛ — lub zostana˛ skruszeni przez lodowe góry. — Pełna moc. . . DaSilva wszedł na mostek słyszac, ˛ z˙ e Schmidt powtarza rozkaz, co było u komandora zjawiskiem bardzo niecodziennym. Dla głównego in˙zyniera owo powtórzenie było pewna˛ oznaka,˛ z˙ e sa˛ rzeczywi´scie w du˙zym niebezpiecze´nstwie. DaSilva widział przed soba˛ głow˛e Schmidta obracajac ˛ a˛ si˛e niezmordowanie, jak na ło˙zyskach. W lewo, na wprost, w prawo. Ze wszystkich stron rozciagał ˛ si˛e identyczny widok: góry lodowe, płynace ˛ góry lodowe. Za ka˙zdym razem, gdy Schmidt 206
na nie spogladał, ˛ zdawały si˛e by´c coraz bli˙zej. Dzioby mkn˛eły naprzód, przebijajac ˛ si˛e przez ogromne kry, skierowane w s´rodek coraz w˛ez˙ szej bramy. Sam fakt, z˙ e kapitan powtórzył rozkaz skierowany do siłowni, wystarczył pracujacym ˛ tam marynarzom, by odgadli, co si˛e dzieje na górze. Główny in˙zynier spogladał ˛ na rzad ˛ wska´zników, lecz my´slami był daleko poza statkiem. Usiłował wyobrazi´c sobie okrutne lodowe szcz˛eki nadpływajace ˛ w ich stron˛e. Poczuł niewyobra˙zalnie silny wstrzas, ˛ gdy lód uderzył w stal, zobaczył jak wali si˛e na niego kadłub, potem tony lodu, a za nimi woda. Załoga siłowni obserwowała go, wi˛ec próbował udawa´c znudzenie. Było oczywiste, z˙ e nie zda˙ ˛za˛ wydosta´c si˛e stad ˛ na czas. Siłownia to okr˛etowy grobowiec. Jak to ju˙z bywało przy innych takich okazjach, główny in˙zynier poprzysiagł ˛ sobie, z˙ e je´sli wyjdzie z tego cało, nigdy wi˛ecej nie wypłynie na morze. Góry lodowe tkwiły z obu boków kadłuba tak blisko, z˙ e przej´scie mi˛edzy nimi wygladało ˛ jak s´lad po ci˛eciu no˙zem, jak Kanał Koryncki ze skalnymi s´cianami po obu stronach. Tyle, z˙ e tutaj mieli do czynienia ze s´cianami z lodu, ruchomymi s´cianami. Schmidt patrzył przed siebie. Nie wa˙zył si˛e zerkna´ ˛c w bok, poniewa˙z wiedział, z˙ e DaSilva, sternik oraz oficer wachtowy przygladaj ˛ a˛ mu si˛e w napi˛eciu. Po chwili wyjał ˛ chusteczk˛e, przetarł czoło i powiedział niedbałym tonem: — Zrobiło si˛e jakby cieplej, prawda? — Gdyby teraz wyrzucił przez lewe okno butelk˛e, roztrzaskałaby si˛e ona o gór˛e lodowa.˛ Na przednim pokładzie nie kładł si˛e ani jeden promie´n ksi˛ez˙ yca, bo cie´n lodowej góry zaczerniał wszystko. DaSilva z r˛ekoma splecionymi za plecami miał nerwy napi˛ete a˙z do bólu, lecz dumna posta´c Schmidta, jego ostatnia uwaga oraz fakt, z˙ e komandor ze stoickim spokojem patrzył wyłacznie ˛ przed siebie, pomagały mu trzyma´c si˛e w ryzach. Wszyscy obecni na mostku, podobnie jak kapitan, z z˙ elazna˛ konsekwencja˛ patrzyli prosto przed siebie. — Niech pan rzuci okiem przez tylne okno, Mr DaSilva — poprosił Schmidt. — Przeszli´smy! Min˛eli´smy bram˛e! — Utrzyma´c kurs. Przed nimi jarzyło si˛e blade s´wiatło spływajace ˛ z dalekiego nieba. To sło´nce wracało nad Arktyk˛e, sło´nce, którego najmniejszy promyk został na wiele dni wyparty przez ci˛ez˙ ka˛ zasłon˛e chmur. DaSilva wyjrzał przez tylne okno. Brama prowadzaca ˛ mi˛edzy górami była teraz tak waska, ˛ z˙ e nie mogłaby si˛e przez nia˛ prze´slizgna´ ˛c nawet szalupa. Kolosy zbli˙zały si˛e do siebie, da˙ ˛zac ˛ do przera´zliwej katastrofy: nieuchronnego zderzenia. Gdy góry wczepiły si˛e w siebie, rozległ si˛e huk stokro´c gło´sniejszy ni˙z grzmot pioruna. Arktyka odbiła go wielokrotnym echem. DaSilva podskoczył, niespodziewanie słyszac ˛ za soba˛ głos Schmidta. — Czysta woda przed nami, Mr DaSilva. Wracamy do domu.
207
***
W s´rod˛e, 7 marca, Beaumont, utykajac ˛ nieco, schodził po trapie na nabrze˙ze w Quebecu; opierał si˛e na lasce, a twarz miał zakryta˛ banda˙zami tak szczelnie, z˙ e widoczne spod nich były jedynie oczy — ponure i jakby nieobecne. Schmidt, Grayson i Langer wychylali si˛e z okna na mostku, patrzac ˛ jak odchodzi, ale on nie obejrzał si˛e ani razu. Chwiejnie szedł portowym nabrze˙zem. Marynarze stojacy ˛ przy burtach w całkowitym milczeniu czekali, by go po˙zegna´c, lecz on nie po´swi˛ecił im ani jednego spojrzenia. Był to jeden z zimniejszych dni marca. Kry dryfowały po St. Lawrence, s´nieg połyskiwał w promieniach sło´nca na czubkach dachu Chateau Frontenac. Lemuel Dawes i Adams czekali ju˙z na Beaumonta, ruszyli mu na spotkanie, lecz przystan˛eli z wahaniem, gdy wysoki, ci˛ez˙ ko zbudowany Anglik zmierzył ich spojrzeniem zza białej maski banda˙zy. U´scisnał ˛ ich dłonie szybko i formalnie. — Musz˛e i´sc´ — burknał. ˛ — Grayson poda wam niezb˛edne szczegóły. Napisałem raport. Wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni parki tub˛e rdzeniowa˛ i wr˛eczył ja˛ Dawesowi. — To, czego chcecie, jest w rdzeniu. Podwa˙zcie no˙zem czubek skały. — Zamilkł, a Dawes wział ˛ od niego rdze´n. — Kosztowało to wiele ludzkich istnie´n. Mam nadziej˛e, z˙ e jest tego warte. Zanim Dawes zda˙ ˛zył cokolwiek odpowiedzie´c, Anglik ruszył z wysiłkiem dalej. Minał ˛ czekajacy ˛ na niego słu˙zbowy samochód i dotarł do postoju taksówek. — Lotnisko — rzucił kierowcy. Przez cała˛ drog˛e nie odzywał si˛e, wygladaj ˛ ac ˛ przez okno i nie widzac ˛ niczego, na co patrzył. Gdy doje˙zd˙zali do lotniska, zadał jedno pytanie — Nie orientuje si˛e pan, kiedy jest najbli˙zszy lot do Miami?
Nast˛epstwa. Maj — lipiec 1972
Lodowa wyspa Target-5 dryfowała po Iceberg Alley na południe — w kierunku zagłady. Siódmego marca, w dniu gdy Beaumont wyszedł na wybrze˙ze w Quebecu, transportowiec C 130 wyladował ˛ na wyspie zatrzymujac ˛ si˛e kilka jardów przed spopielonymi szczatkami ˛ swego poprzednika. Nie istniało niebezpiecze´nstwo powtórnej katastrofy lotniczej, poniewa˙z kamienie, które ja˛ spowodowały, znikn˛eły z pasa startowego. Ludzie, którzy przylecieli na pokładzie powietrznej taksówki, chcieli jak najszybciej załadowa´c przygotowane do transportu wyposa˙zenie bazy. Byli zdenerwowani niebezpiecznym poło˙zeniem wyspy — tak blisko otwartego morza — oraz zaniepokojeni, poniewa˙z nad cały obszar ponownie nadpływała mgła. Kie´ znym Kotem znale´zli ciało Matthew Conwaya, doszli dy pod roztrzaskanym Snie˙ do wniosku, z˙ e musiał zjecha´c z rampy we mgle. Zabrali zwłoki ze soba,˛ zostały one przetransportowane do Cincinnatti i uroczy´scie pochowane. Niepokoił ich fakt, z˙ e nie natrafili na z˙ aden s´lad Rickarda, operatora radiostacji, ani Sondeborga, specjalisty od siły przyciagania. ˛ Ich znikni˛ecie okryła mgła tajemnicy. W maju ameryka´nski prezydent udał si˛e z wizyta˛ do Moskwy i po´sród wielu porozumie´n zawartych w tym czasie znalazło si˛e równie˙z takie, które stanowiło dwustronne zobowiazanie, ˛ i˙z rzady ˛ obu pa´nstw doło˙za˛ wszelkich stara´n, aby w przyszło´sci nie miały miejsca na obszarach morskich z˙ adne „nieporozumienia” gro˙zace ˛ kolizja,˛ w czasie której radziecki statek mógłby spowodowa´c katastrof˛e ameryka´nskiego i vice versa. Nikt spoza kół rzadowych ˛ nie zainteresował si˛e, dlaczego na zawarcie owego paktu wybrano ten szczególny moment, podczas gdy niebezpieczne sytuacje powstajace ˛ mi˛edzy ameryka´nskimi i radzieckimi okr˛etami szpiegujacymi ˛ si˛e nawzajem, pomimo i˙z rzadko znajdowały odbicie w prasie, nale˙zały do zjawisk codziennych ju˙z od wielu lat. Tak˙ze w maju Target-5, która wcze´sniej podzieliła si˛e na cztery cz˛es´ci, rozpadła si˛e na osiem płyt lodowych dryfujacych ˛ mi˛edzy Grenlandia˛ a Islandia.˛ Ameryka´nskie samoloty z Keflaviku prowadziły systematyczna˛ obserwacj˛e tej, na której dryfowały baraki. Nieco pó´zniej płyta ukryła si˛e w g˛estej mgle i znikn˛eła na ponad dwa miesiace. ˛ W lipcu du´nski liniowiec z Frederikshaab przekazał informacj˛e o odnalezieniu przy zachodnim wybrze˙zu Grenlandii lodowej kry obcia˙ ˛zonej barakami. Z portu wysłano łodzie policyjne i pasa˙zerowie liniowca mieli rzadka˛ okazj˛e obserwowania z burty statku, jak policja wchodzi do nie naruszonych baraków. Inspektor Gustaffson jako pierwszy znalazł si˛e w baraku mieszczacym ˛ niegdy´s laboratorium i dokładnie go przeszukał. Kiedy podniósł deski podłogi zakrywajacej ˛ gł˛eboka˛ dziur˛e, przez która˛ prowadzono niegdy´s wiercenia rdzeniowe, tajemnicze zdarzenia sprzed czterech miesi˛ecy znalazły swoje wyja´snienie. Jeff Rickard i Harvey Sondeborg le˙zeli zamarzni˛eci na ni˙zszym poziomie drewnianych desek. Poziomie, który oddzielał ich od bezdennego arktycznego oceanu. Autopsja wykazała, i˙z Rickard został prawdopodobnie zamordowany 210
przez Sondeborga, który w chwili odnalezienia ciał s´ciskał w dłoniach oskard. Gustaffson zasugerował nast˛epnie — cho´c nie miał na to dowodów — z˙ e Sondeborg, zabiwszy swojego towarzysza, próbował ukry´c zwłoki pod podłoga.˛ Miał zamiar opu´sci´c ciało poni˙zej drugiej warstwy desek, w arktyczna˛ pustk˛e, lecz po´slizgnał ˛ si˛e i zmarł obok swojej ofiary wskutek obra˙ze´n doznanych podczas upadku. W Waszyngtonie wprawdzie nie uznano wersji wydarze´n przedstawionej przez Gustaffsona, lecz do akt ja˛ wprowadzono. Prawdopodobnie ju˙z nigdy nikt si˛e nie dowie, jak zgin˛eli ci dwaj m˛ez˙ czy´zni. Równie˙z w lipcu londy´nski sprawozdawca przeprowadzał rutynowy wywiad w radzieckiej ambasadzie w Kensington Pałace Gardens. Szukajac ˛ materiałów do projektowanego artykułu o nowoczesnych statkach, poprosił o informacje na temat „Rewolucji”, z˙ ywiac ˛ słaba˛ nadziej˛e, i˙z pewnego dnia mógłby si˛e znale´zc´ cho´c na chwil˛e na pokładzie tego pokazowego statku. Radziecki urz˛ednik skonsultował si˛e ze swoim zwierzchnikiem, a nast˛epnie poinformował dziennikarza, i˙z „Rewolucja” wróciła do portu na Morzu Czarnym, by podda´c si˛e gruntownemu remontowi. Najprawdopodobniej uległa zderzeniu z góra˛ lodowa˛ podczas bada´n przeprowadzanych na wodach Arktyki. Tak˙ze w lipcu 1972 roku otwarto w Reykjaviku w Islandii s´wiatowe mistrzostwa szachowe Fischer-Spasski, w których niejaki Igor Papanin miał wzia´ ˛c udział oficjalnie jako jeden z doradców Spasskiego, nieoficjalnie za´s jako szef bezpiecze´nstwa na czas trwania zawodów. Inny m˛ez˙ czyzna, nieco mniej do´swiadczony w obu tych dziedzinach, cicho, bez rozgłosu zajał ˛ jego miejsce.