Nicola Cornick od skandalu HARLEQUIN Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Madryt • Mediolan • Paryż Sydney • Sztokholm...
8 downloads
15 Views
2MB Size
Nicola Cornick
od skandalu
HARLEQUIN Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Madryt • Mediolan • Paryż Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa
Rozdział pierwszy
Wrzesień, 1803 Przeholowała. Deborah Stratton niecierpliwie zabębniła palcami w list leżący na blacie orzechowego biurka. Doskonale wiedziała, co zawiera, a mimo to przeczytała go po raz trzeci i znów się zdenerwowała. Jej ojciec, lord Walton, napisał go w pozornie miłym stylu. Z równowagi wyprowadziło Deborah przesłanie ukryte między wierszami. „Ucieszyłem się na wieść o zaręczynach. Jednak narzeczo ny nieco zwleka z poproszeniem mnie o zgodę na ubieganie się o twoją rękę. Zbliżający się ślub twojego brata wydaje się idealną sposobnością do przedstawienia owego dżentelmena rodzinie, tak by mógł, aczkolwiek poniewczasie, uzyskać mo je pozwolenie." Deb zmarszczyła czoło. Zgadzała się w duchu, że sposob ność byłaby istotnie doskonała, gdyby nie pewien problem. Nie mogło dojść do prezentacji, ponieważ narzeczony nie ist niał. Był jedynie wytworem wyobraźni. Uznała, że to jedyny sposób, żeby ojciec przestał wtrącać się w jej sprawy. Od pewnego czasu lord Walton usiłował zmusić młod-
szą córkę do powrotu do rodzinnego domu, do Bath. Ojcowskie listy stawały się coraz bardziej natarczywe. Pisał, że nie jest stosowne, by młoda wdowa o pozycji Deborah mieszkała wyłącznie z damą do towarzystwa. Zdecydowa nie lepiej dla niej, jeśli wróci pod rodzinny dach i zajmie należne sobie miejsce w wytwornym towarzystwie Bath. Nie mówiąc o wydatkach związanych z utrzymywaniem osobnego domu. Prawdę mówiąc, nie była to prośba czy rada, lecz żądanie, które lord Walton mógł z łatwością wymusić w dowolnym momencie, cofając Deborah wypłatę pieniędzy. Wiedziała o tym, toteż w desperacji odpisała mu natychmiast, wyjaśnia jąc, że niedawno zaręczyła się z pewnym dżentelmenem z Suffolk i wolałaby pozostać w Midwinter Mallow. List, który leżał przed nią, nadszedł odwrotną pocztą. „Z niecierpliwością czekamy na spotkanie z wami obojgiem za dwa miesiące na ślubie Guya..." Deb odsunęła list i umościła się w fotelu. Wiedziała, że jest wszystkiemu winna. Sama wpakowała się w kłopoty. Stało się tak, jak przepowiedziała jej dama do towarzystwa, pani Aintree - podstęp obrócił się przeciwko Deborah. Wstała i przeszła do pokoju śniadaniowego, gdzie przy stole siedziała Clarissa Aintree, pogrążona w lekturze lokal nej gazety. Ta dama w nieokreślonym wieku, niegdyś guwernantka Deborah, była przyzwyczajona do gwałtownego tern- , peramentu swojej podopiecznej. Odłożyła gazetę i upiła łyk herbaty, obrzucając wyraźnie wzburzoną Deborah lekko roz bawionym spojrzeniem. - Przypuszczam, że ojciec nie odpowiedział na twój list tak, jakbyś sobie życzyła? - spytała. - Istotnie! - Deborah zajęła swoje miejsce i nalała sobie
drugą filiżankę czekolady. Następnie zamyśliła się i westchnę ła, opierając podbródek na ręku. - Myślałam, że papa tak ucieszy się z moich zaręczyn, że zgodzi się, abym została w Midwinter, tymczasem zażyczył sobie poznać narzeczonego i polecił mi przyjechać z nim na ślub Guya! Pani Aintree wymruczała coś, co zabrzmiało jak: „a nie mówiłam". Deborah wstała, przeszła przez pokój i stanęła przy oknie. - Pamiętam o tym, że mnie ostrzegałaś, Clarrie, ale myśla łam. .. - Urwała. - Och, jestem taka zła! - Na siebie? - Tak! I na Olivię! To ona napisała w liście do ojca, że tutej sza okolica jest niebezpieczna. - To przecież prawda - zauważyła pani Aintree. - Wiem o tym! Jednak gdyby 01ivia nie ostrzegła papy, nie wzywałby mnie do domu. Pani Aintree jadła tost. Żuła go dokładnie i powoli. Po chwili powiedziała: - Twój ojciec nie jest głupi, Deborah. Jestem pewna, że doskonale zdaje sobie sprawę z groźby francuskiej inwazji w hrabstwie Suffolk. Deb wiedziała, że to prawda i że to niesprawiedliwe oskar żać siostrę, 01ivię Marney. Mimo to była niezadowolona. - Tak, ale Liv wspomniała o rosnącym przemycie i o po głoskach, że w okolicy działają szpiedzy i... och, o całym mnóstwie innych okoliczności, które mogły zaniepokoić pa pę. Miała świadomość, że od pewnego czasu szukał pretekstu, aby ściągnąć mnie do domu. Gdybym nie znała jej lepiej, mo głabym pomyśleć, że zrobiła to umyślnie! - To niegodne ciebie - powiedziała spokojnie pani Ain-
8 tree. - Siostra nigdy nie potraktowałaby cię w ten sposób. Zawsze mogłaś na nią liczyć. Choć zapewne nieraz musiała walczyć z pokusą, by się ciebie pozbyć. Zwłaszcza gdy sły szała, jak ludzie mówią, że flirtujesz z jej mężem. Na policzkach Deborah pojawił się słaby rumieniec. - Nie flirtuję z Rossem - zaprzeczyła obronnym tonem. Wiesz, że to nieprawda, Clarrie. Po prostu mamy podobne charaktery i dobrze się czujemy w swoim towarzystwie. Na prawdę chciałabym, żeby Liv i Ross doszli do porozumienia. To szalenie krępujące i niemiłe przebywać z nimi, kiedy ska czą sobie do oczu. Pani Aintree posłała jej surowe spojrzenie, które z miej sca przypomniało Deborah czasy, kiedy była krnąbrną uczennicą. - Bez wątpienia 01ivia cierpi z tego powodu bardziej niż ty - zauważyła. Deborah westchnęła przeciągle. - Och, wiem, że jestem samolubna - przyznała - ale co mam począć? - Usiadła przy stole, apatycznie posmarowała tost masłem, po czym odsunęła talerzyk. - Nie mogę przed stawić ojcu narzeczonego, bo on nie istnieje. Pan Aintree ze smutkiem pokiwała głową. - Mówiłam ci już, kochanie, że jedno kłamstwo nieuchron nie pociąga za sobą drugie. Radzę ci wyznać ojcu prawdę. Deborah dostrzegała logikę i sens w tej radzie, ale sprawy nie przedstawiały się tak prosto. - Wiesz, że nie mogę tego zrobić, Clarrie. Jeśli przyznam się, że nie było zaręczyn, ojciec poleci mi wracać do Bath, zanim dodasz dwa do dwóch. - Czy to byłoby takie złe? Często narzekasz, że brakuje ci miejskich rozrywek. Z początku uznałaś, że najlepiej będzie
9 zamieszkać na uboczu, ale taka młoda dama jak ty nie powin na zaszywać się na wsi. Towarzystwo w Bath może okazać się bardzo interesujące... - Pani Aintree przerwała, zerknąwszy na pobladłą twarz Deborah. - Co ja wygaduję! To nie byłoby dla ciebie dobre. - Gdyby chodziło tylko o to, wiedz, że przemyślałabym twoją radę, Clarrie. Tak jednak nie jest. Wiesz, że kocham ro dziców, ale gdybym znów miała zamieszkać z nimi pod jed nym dachem, oszalałabym w ciągu jednego dnia. Zbyt dużo się wydarzyło, byśmy mogli udawać, że jest inaczej, a moi ro dzice zachowują się tak, jakby nic się nie zmieniło. Mama jest gotowa wydać mnie za kogokolwiek, byle miał majątek i po zycję. Zupełnie tak samo było przed moim ślubem z Neilem. A co do papy... - Zawahała się. - Jest niewzruszenie przeko nany, że wie, co jest najlepsze dla każdego z nas, i nie porzu cił zamiaru doprowadzenia do ślubu z kuzynem Harrym. Pi sał mi o tym nie dalej niż przed dwoma miesiącami i bardzo mnie tym zdenerwował. Właśnie dlatego wymyśliłam tego fikcyjnego konkurenta. Pani Aintree przytaknęła, pełna współczucia. - Wiesz, że lordowi Waltonowi leży na sercu twoja przy szłość, Deborah - powiedziała, usiłując przedstawić wyważo ny pogląd na sprawę. - Większość ludzi uznałaby, że należy myśleć o ponownym małżeństwie, skoro jest się młodą, atrak cyjną i ma się przed sobą całe życie... Deb poruszyła się tak gwałtownie, że resztka czekolady wylała się na spodeczek. - Nie chcę wyjść za mąż. Nie po tym, jak Neil... Pani Aintree dotknęła jej ręki. - Wiem. I rozumiem. Deb odwróciła się. Na jej twarzy odmalowało się napie-
10 cie. Rzadko mówiła o swoim krótkim małżeństwie z Neilem Strattonem. O ile to, co ich połączyło, można było określić mianem małżeństwa. Nawet po trzech latach wspomnienie o tym wciąż sprawiało jej ból. Dostała lekcję, której nie mo gła zapomnieć. Kiedy uciekła z domu, była głupiutkim, pło chym dziewiętnastoletnim dziewczątkiem, które szukało spo sobu wyrwania się z rygorów życia w Walton Hall. Myślała, że kocha Neila, ale bardzo szybko uświadomiła sobie, że głębo ko się myli co do niego, a jego uczucie dla niej to czysta far sa. Po tym nieudanym małżeństwie Deb bała się ponownego związku. Uświadomiła sobie, że ma skłonność do działania pod wpływem impulsu, i starała się zapanować nad tą słaboś cią, choć nie przychodziło jej to łatwo. Gdyby udało jej się znaleźć dżentelmena, który zgodziłby się odgrywać rolę jej narzeczonego... Nie mogła zjawić się w Walton Hall sama. Dzięki fałszywym zaręczynom zyskała by na czasie. Po powrocie do Midwinter napisałaby rodzicom ogólnikowo o planach ślubu, a po upływie kilku miesięcy po wiadomiłaby ich, że rozstała się z narzeczonym w atmosferze życzliwości. Bez wątpienia do tej pory kuzyn Harry znajdzie sobie żonę, a ojciec da się nakłonić do zgody na jej dalszy po byt w Midwinter Mallow. Plan wydawał się dobry, ale Deborah nie miała pojęcia, jak znaleźć odpowiedniego dżentelmena do roli narzeczone go. Szybko przejrzała w myśli grono znajomych płci męskiej. W pobliskich majątkach nie mieszkało wielu dżentelmenów do wzięcia. Był to jeden z powodów, dla których wybrała tę okolicę. Nie chciała zwracać na siebie męskiej uwagi. Więk szość znanych jej panów miała żony, tak jak jej szwagier Ross Marney czy lord Northcote of Burgh. Był sir John Norton, ka waler, ale go nie lubiła. Książę Kestrel także nie był żonaty, ale
11 był stanowczo za bardzo znany, by wciągać go do tego planu. Pozostawał jego brat, lord Richard Kestrel... - Deborah zawa hała się. Richard jest stanowczo zbyt przystojny, żeby mogła go prosić o odegranie roli fikcyjnego narzeczonego. Na samą myśl o nim zrobiło jej się nieswojo i zaczęła się wiercić na krześle. Richard Kestrel był za atrakcyjny i niebezpieczny, za bardzo silny i... w ogóle zbyt... by choć w najmniejszym stop niu nadawać się do tej roli. Ukończywszy przegląd, westchnę ła i rozsiadła się wygodniej. Brak odpowiednich kandydatów wśród znanych dżentelmenów oszczędził jej przynajmniej za kłopotania związanego ze zwracaniem się do jednego z nich /. prośbą o udawanie jej narzeczonego. Być może łatwiej bę dzie zawrzeć umowę z nieznajomym. Mogłaby przecież zapła cić komuś za odegranie tej roli. Przez głowę przemknęły jej różne argumenty przeciwko takiemu rozwiązaniu. Nie miała pieniędzy poza rentą, któ rą wypłacał jej ojciec, z czego w każdej chwili mógł się wy cofać. Jednak o wiele bardziej przytłaczała ją myśl, że będzie musiała udawać narzeczoną obcego człowieka. Gdyby jednak, na przykład, wynajęła aktora, mogłoby to okazać się całkiem łatwe. Aktor wiedziałby, jak poradzić sobie z tym zadaniem. A w Walton Hall spędziliby najwyżej tydzień. Rozmyślania Deb przerwał szelest papieru. Pani Aintree czytała „Suffolk Chronicie". Gazeta, o czym Deborah wiedzia ła, zamieszczała liczne ogłoszenia, poczynając od reklamy po mady z niedźwiedziego tłuszczu na porost włosów, a kończąc na bobrowych kapeluszach pana Ellistona. Kiedy obserwo wała, jak jej dama do towarzystwa przegląda stronę po stro nie, zdała sobie sprawę, że mogłaby dać ogłoszenie o poszu kiwaniu narzeczonego w gazecie. Przecież ludzie zamieszczają oferty pracy dla służby, a jej propozycja właściwie niewiele się
—
12 —
od nich różniła. Potrzebowała dżentelmena gotowego podjąć się szczególnego zadania za odpowiednią zapłatę. Naturalnie należy zachować ostrożność - podczas rozmowy wstępnej bę dzie musiała udawać, że występuje w czyimś imieniu, i spraw dzić, czy zainteresowany jest odpowiednią osobą. Mogło się to jednak udać. Deborah zastanawiała się nad swoim planem, smarując masłem drugi tost. Poczuła radosne ożywienie. Wprawdzie nie był to sposób, w jaki na ogół znajduje się narzeczonego, ale takie rzeczowe podejście z pewnością miało swoje zale ty. Im dłużej o tym myślała, tym więcej widziała podobieństw i między czekającymi ją pertraktacjami a rozmową kwalifika cyjną z potencjalnym lokajem. Dostrzegła jeszcze jedną po- I ważną korzyść. Podczas trzech lat, które przeżyła w Midwinter, Deb zwró ciła na siebie uwagę najróżniejszych zalotników, z których kilku interesowało się nią wyjątkowo żarliwie. Uznała to do świadczenie za krępujące, ponieważ żywiła niechęć do mał żeństwa jako takiego, a nie chciała wprowadzać żadnego z dżentelmenów w błąd, sugerując, że zamierza wyjść za ko goś innego. Kiedy delikatnie próbowała odstręczyć adorato rów, wszyscy bez wyjątku poczuli się obrażeni, zupełnie jak by nie byli w stanie przyjąć do wiadomości, że nie zamierza ulec żadnemu z nich. To doświadczenie sprawiło, że Deb jesz cze bardziej utwierdziła się w swojej niechęci do małżeństwa z miłości, i zyskała opinię zimnej jak lód. W tych okolicznoś ciach umowa wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Odzyskawszy apetyt i podjąwszy decyzję, Deborah zjadła tost i wzięła jeszcze jeden, który grubo posmarowała dżemem truskawkowym, po czym przeprosiła panią Aintree i powróci ła do małego gabinetu, gdzie zostawiła list ojca. Był słoneczny
13 dzień późnego lata i korciło ją, żeby wyjść na dwór. Przejażdż ka konna będzie przyjemniejsza, jeśli się wybierze, zanim upał stanie się zbyt dokuczliwy. Po południu planowała udać się pieszo do Midwinter Marney Hall, aby odwiedzić Olivię. Naj pierw jednak musiała wykonać swoje zadanie. Zaczęła pisać ogłoszenie: „Dama poszukuje tymczasowe go narzeczonego". Przerwała. Trochę za ostro. Ludzie mogliby pomyśleć, że oszalała. Pierwszy anons powinien być subtelniejszy Mimo wszystko uważała, że sformułowanie odpo wiedniego ogłoszenia nie powinno okazać się zbyt trudne. Pani Aintree nieraz mówiła, że z całej rodziny Waltonów Deb pisze listy najlepiej. Znów zabrała się do pracy. Po półgodzinie zdołała wyprodukować coś, co ją prawie zadowoliło. „Dama potrzebuje pomocy dżentelmena. Pan, honorowy, dyskretny i rycerski, który odważy się odpowiedzieć na to ogłoszenie i zostawi odpowiedź dla Damy Incognito w go spodzie Bella i Steelyarda w Woodbridge, Suffolk, nie będzie miał powodu żałować swojej wielkoduszności". Deb złożyła kartkę i zapieczętowała ją zdecydowanym ru chem. Nie czas na wahanie. Ceremonia ślubna w Somerset została zaplanowana za niecałe dwa miesiące, toteż jeśli Deb miała zamieścić anons, przeprowadzić rozmowy kwalifikacyj ne i wybrać odpowiedniego kandydata, musiała działać. Zakradła się do pokoju śniadaniowego, z listem pod pa chą. Pani Aintree zdążyła już wyjść, ale na szczęście zostawi ła gazetę. Znalezienie adresu, pod który posyłano ogłoszenia i opłaty za skromne trzy linijki tekstu, zajęło Deb zaledwie chwilę. Zadzwoniła na pokojówkę, dała jej list i poleciła, żeby chłopak ogrodnika zaprzągł dwukółkę i natychmiast dostar czył list do Woodbridge. Następnie udała się na górę i prze-
14 brała w strój do konnej jazdy. Zdusiła w sobie niegodną chęć pognania za pokojówką i wyrwania jej listu. Ostatecznie, jeśli żadna z odpowiedzi nie przypadnie jej do gustu, nie musi na nie reagować. Nikt się o niczym nie dowie. Pół godziny później stała na podwórzu i czekała, aż osiod łają Beauty. Rześkie poranne powietrze pomogło jej odzyskać humor. Postanowiła pojechać bez stajennego, a po drodze rozważyć, jakimi cechami powinien charakteryzować się jej tymczasowy narzeczony. W rachubę wchodził jedynie dżentelmenem, a przynaj mniej ktoś, kto byłby w stanie przekonująco zagrać tę ro lę. Nie mogła przedstawić rodzinie parweniusza, licząc na to, że zostanie zaakceptowany. Ponadto powinien być uległy i nie podważać jej autorytetu. Miał robić to, co ona mu powie. Uśmiechając się lekko, przeskoczyła ogrodzenie i puściła się w cwał przez pola. Lord Richard Kestrel jechał konno wąską drogą prowadzą cą nieopodal Mallow House, kiedy spostrzegł dwukółkę, nale żącą do pani Stratton. Pojazd wyminął go w bliskiej odległości i stanął, ponieważ jedno z rozchwianych kół omal nie odpad ło. Chłopak ogrodnika poprawił je bez śladu zaniepokojenia i pogwizdując, ruszył w dalszą drogę. List, leżący na siedzeniu, ześliznął się i wylądował na wysokiej kępie ostów, rosnącej na poboczu. Richard pochylił się w siodle, zdjął kartkę z kolców i przyjrzał się jej z zainteresowaniem. List zaadresowany był do wydawcy „Suffolk Chronicie" wyrobionym pismem Deborah Stratton. Richard otrzepał go z kurzu, dogonił dwukółkę i podał list chłopakowi, który podziękował i schował go. Zawracając konia, Richard zastanawiał się, dlaczego pani Stratton pisze do gazet. Może zapraszała kolejne panie, aby
— 15-
się przyłączyły do kółka czytelniczego Midwinter. A może, co bardziej prawdopodobne, pisała do wydawcy, żeby się po skarżyć na wysyp rozpustników w majątkach Midwinter. Ri chard wiedział, że pani Stratton nie ma najlepszego mniema nia o rozpustnikach w ogóle, a o nim w szczególności; Skierował się na trawiastą dróżkę, prowadzącą do wschod niej części posiadłości zajmowanej przez Deb Stratton, i zwol nił bieg swego pełnokrwistego czarnego rumaka do wytwor nego truchtu. Koń zastrzygł uszami, rozczarowany. Nagle rozległ się tętent kopyt i na ścieżkę wyjechała Deborah Strat ton. Dosiadała dużej gniadej klaczy, wielkością niemal do równującej ogierowi Richarda. Klacz na ich widok spłoszy ła się, stanęła dęba i zaczęła kręcić się w kółko. Deb zręcznie ją okiełznała, po czym przysiadła na siodle nieco zadyszana, z przekrzywionym kapeluszem i policzkami zarumienionymi od zimnego porannego powietrza. - Dzień dobry, pani Stratton - powiedział Richard. - Ćwi czy pani przed egzaminem do hiszpańskiej szkoły jeździeckiej w Wiedniu? Deb z wyjątkową niechęcią przeszyła go spojrzeniem fioł kowych oczu. Miała jednak zbyt ładną i miłą twarz, by wyra zić oburzenie przekonująco. Ukończyła dwadzieścia dwa lata, a sprawiała wrażenie o wiele młodszej. Z jasnymi kręcony mi włosami wijącymi się pod kapeluszem, zadartym noskiem i pełnymi ustami wyglądała jak nadąsana smarkula, której w czymś przeszkodzono. - Dzień dobry, sir Richardzie - odparła, z trudem zacho wując spokój. - Wolałabym raczej dołączyć do szkoły znanej z dyscypliny, niż zostać cyrkowym jeźdźcem jak pan. Richard się uśmiechnął. Jedną z wielu cech, które podoba ły mu się w pani Stratton, była jej nieumiejętność stosowania
-16 — uników wymaganych w wytwornym towarzystwie. Z nim na wet tego nie próbowała. Poznali się dwa lata wcześniej i Deborah od początku dała mu do zrozumienia, że uważa go za rozpustnika i drania i że byłaby szczęśliwa, gdyby nie musiała widzieć go nigdy więcej. Reputacja Richarda, która przyciągała do niego kobiety ni czym ćmy do płomienia, nie przysłużyła mu się w jej oczach, ale wrogość Deborah tylko rozbudziła jego zainteresowa nie. Szybko uświadomił sobie, że Deb jest intrygującą kobie tą - o zasadach purytanki, a jednocześnie pełną namiętności. Z miejsca postanowił, że musi ją mieć. Ich znajomość rozwijała się i Richard zaczął podejrzewać, że mimo zapewnień Deb nie jest jej obojętny. Miał zbyt du że doświadczenie, jeśli idzie o kobiety, by nie rozpoznać, że demonstrowana przez nią niechęć zmienia się w ledwie ak ceptowany pociąg. Sam fakt, iż rozmyślnie unikała jego towa rzystwa dowodził walki, jaką toczyła z własnymi uczuciami. Popełnił poważny błąd i poprosił Deb, by została jego kochan ką. Przeliczył się. Taka niezręczność w sprawach sercowych była zupełnie do niego niepodobna, ale założył, że jest w stanie przezwy ciężyć ewentualne skrupuły Deb i namówić ją na romans. Siarczysty policzek dowiódł jej namiętnej natury, a także tego, jak źle ocenił sytuację. A potem, na wypadek gdyby nie do końca zrozumiał, posłała mu list, w którym ostrze gła, żeby na przyszłość trzymał się od niej z daleka. Richard nie zamierzał podporządkować się woli Deb. Po magało mu to, że towarzystwo w okolicznych wioskach by ło nieliczne, a więc często wpadali na siebie. Deb próbowała go ignorować, a Richard znajdował przyjemność w droczeniu się z nią i zbliżaniu się do granicy, którą wyznaczyła. Pozór-
17 — nie przyjmowała to z lekceważeniem, ale wyczuwał, że w dal szym ciągu jej się podoba, choć nie chce tego przyjąć do wia domości. W tym czasie Richard odnowił kontakt z parę lat od sie bie młodszym Rossem Marneyem, pod którego dowódz twem służył na morzu i którego darzył szacunkiem. Kiedy zamieszkali w sąsiedztwie, wzajemny szacunek przero dził się w serdeczną przyjaźń. Deb, jako szwagierka Rossa, znalazła się poza zasięgiem Richarda. Stała się wyjątkowo kuszącą, ale nieosiągalną kobietą, której pragnął, lecz nie mógł mieć. Jakby tego było mało, Richard ukoronował swój wyskok ostatnim aktem szaleństwa. Zakochał się w Deb i jego prag nienia uległy zmianie. Teraz chciał się z nią ożenić. Nie był pewien, w jaki sposób i dlaczego do tego doszło. To prawda, wciąż wpadali na siebie w towarzystwie. Poza tym oboje lubili jeździć konno i spędzać czas na powietrzu. Mi mo wszystko nie potrafił tego wyjaśnić. To jego starszy brat miał obowiązek zapewnić spadkobiercę w rodzie Kestrelów. Co więcej, nigdy nie spotkał kobiety, którą chciałby poślubić. Ki do teraz. Ale naturalnie wybrał kogoś, kto nie zamierzał poświęcić mu nawet jednego dnia; o oddaniu ręki nie można było nawet marzyć. Richard tłumaczył sobie wiele razy, że jego żarliwość jest całkowicie naturalnym skutkiem tego, że nie może zdobyć Deb. Wmawiał sobie, że wkrótce przezwycięży tę chwilową słabość i zostanie uleczony. Wiedział, że się oszukuje. Wiedział też, że nie ma cienia nadziei na to, by zaspokoił swoje pragnienie i ożenił się z Deborah, choć usychał z miłości, nie jak doświadczony mężczy zna, ale jak beznadziejnie zakochany młokos. Uczucia Deb
—
18
dla niego nie przeszły tak radykalnej metamorfozy. Wciąż nim pogardzała z powodu jego reputacji i w efekcie nie do puszczała go zbyt blisko. Nie było w tym nic dziwnego, zwa żywszy na to, że przypieczętował swój los, prosząc o to, by zo stała jego kochanką. Richard zdawał sobie sprawę, że nie może cofnąć przeszło ści. Przez lata szczycił się swoim statusem jednego z najbar dziej niebezpiecznych uwodzicieli w Londynie. Wykorzysty wał to na całego. Teraz jego reputacja sprawiała, że nie mógł sięgnąć po to, czego pragnął ponad wszystko. Była w tym iro nia losu, którą potrafił docenić. Oprócz tego Richard słyszał, między innymi od Ros sa Marneya, że pierwsze małżeństwo Deb było wyjątkowo nieudane i dlatego nie chciała ponownie wyjść za mąż. Ra zem biorąc, przeszkody wydawały się niemal nie do pokona nia. Richard postanowił jednak, że będzie próbował. Konku ry nie będą konwencjonalne, niemniej zamierzał zmusić Deb, by przyznała się do swych uczuć, i przekonać ją, że mimo jej wątpliwości są sobie przeznaczeni. Podjechał i z rozbawieniem obserwował, jak Deb ściąga wodze, by odsunąć się od niego jak najdalej. - Bardzo przepraszam - powiedział gładko. - Próbowałem pochwalić pani umiejętności jeździeckie. Wspaniale opanowała pani konia. A może nie obchodzą pani komplementy cyrkowe go jeźdźca? Deb odwróciła głowę tak, że widział tylko jej czarujący profil pod rondem kokieteryjnego kapelusika. - Z pewnością nie oczekuję komplementów od pana, lor dzie Richardzie - odparowała. - Są równie bezwartościowe jak zwiędłe zielsko. - Jakie to poetyczne - zauważył Richard. - Czy tego lata
19 —czytujecie romantycznych poetów w tym swoim kółku czytel niczym, pani Stratton? Ponętne usta Deborah zacisnęły się tak mocno, jakby ktoś ściągnął je sznurkiem. Richard zapragnął ją pocałować. - Czytamy dzieła Andrew Marvella - odparła Deborah aczkolwiek nie przypuszczam, by pan o nim słyszał, lordzie Richardzie. Powinnam wiedzieć, że intelektualne rozrywki nie są pańską mocną stroną. Richard, który ukończył z wyróżnieniem dwa kierunki stu diów w Oxfordzie, tylko się uśmiechnął. - Musi pani jeszcze wiele dowiedzieć się o moich mocnych punktach. Jeżeli dobrze pamiętam, pani Stratton, kiedy pro ponowałem, że je pani zademonstruję, odmówiła pani. Deborah zarumieniła się lekko, ale nie spojrzała na Richar da. - Naturalnie, że odmówiłam! Nie jestem latawicą goto wą uprzyjemnić panu pobyt na wsi. A propos, kiedy wraca PAN do Londynu, lordzie Richardzie? Na pewno niebawem... Ostatnio czas płynie tak wolno. Richard roześmiał się. - Jestem niepocieszony, że muszę panią rozczarować, obawiam się jednak, że czas mojego wyjazdu jeszcze nie nadszedł. Ale nie powinna pani narzekać. Tego lata, na razie, radzi so pani doskonale. Proszę tylko przypomnieć sobie, jak mnie pani zignorowała na niedawnym balu u lady Sally Saltire. To było mistrzowskie. Dziś po prostu mieliśmy pecha. Jestem pe wien, że to się nie powtórzy. Deb zmierzyła go wzrokiem. Mam taką nadzieję. Midwinter było kiedyś spokojnym miejscem, ale ostatnio roi się od niepożądanych elementów. Richard znowu się roześmiał.
-—
20
—
- Nie ma pani o mnie wysokiego mniemania, pani Stratton, nie jestem jednak przekonany, że uważa mnie pani za niepo żądanego... Patrzył z rozbawieniem, jak Deborah przygryza wargę, naj wyraźniej rozdarta między chęcią zmycia mu głowy po raz kolejny a dobrym wychowaniem, z którym jej uwagi nie mia łyby nic wspólnego. Była chyba najbardziej szczerą i prostoli nijną osobą, jaką znał, a w środowisku, które przywiązywało tak wielką wagę do pozorów, działało to odświeżająco. Wysforowała się do przodu na trawiastej drodze i zerknę ła przez ramię. - W jeździe konnej cenię sobie między innymi to, że mogę oddawać się temu zajęciu w samotności - podkreśliła. - Do widzenia, milordzie. Richard położył dłoń w rękawiczce na wodzach klaczy, zmuszając zwierzę do zwolnienia tempa. - Milordzie? - odezwała się lodowatym tonem Deb. - Chwileczkę, pani Stratton - zaczął Richard, kiedy ich konie znów jechały obok siebie - t a k rzadko mam okazję jeź dzić w towarzystwie kogoś, kto dorównuje mi umiejętnościa mi. Co by pani powiedziała na zakład? Jeśli zdoła mnie pani wyprzedzić, wygra pani prawo do samotności. Oczy Deborah rozbłysły. Wyszarpnęła wodze, zawróciła | konia i wbiła pięty w jego bok. Przemknęła tak blisko Richarda, że był zmuszony się cofnąć, żeby nie spaść z siodła. Uśmie chając się, podjął wyścig. Deb niemal położyła się na końskiej szyi. Jej sylwetka w czerwonej amazonce zdawała się unosić w powietrzu. Miała nad nim przewagę, bo znała teren lepiej od niego; nie zawahała się, kiedy klacz przeleciała przez tra wiastą darń w kierunku wody. Wiatr zerwał jej kapelusz z gło wy, a uwolnione włosy frunęły za nią jak u walkirii.
21 Richard doganiał Deborah i bez względu na to, jak krążyła i skręcała, pokonał dystans między nimi i zmusił ją, by skiero wała się do niewielkiego zagajnika nad samą rzeką. Wreszcie, kiedy zdała sobie sprawę, że mu nie ucieknie, ściągnęła wodze i powoli podjechała pod osłonę liści. Richard przyglądał się jej uważnie. Wcale by się nie zdziwił, gdyby spróbowała go oszukać, przemknąć obok niego i wy dostać się z lasku. Sprawiała wrażenie poirytowanej i zbunto wanej, piersi pod dopasowanym czerwonym żakiecikiem fa lowały z wysiłku. - Cóż za gwałtowny temperament, pani Stratton - powie dział Richard powoli. - Domyślałem się, że pragnie pani od rzucić reguły towarzyskie i stać się wolna. - Zawrócił, tak że teraz znaleźli się twarzą w twarz, a po chwili swoim kolanem dotykał jej kolana. Nie odsunęła się, tylko zastygła w siod le, wbijając w niego spojrzenie szeroko otwartych fiołkowych oczu. - Nie spytała pani, co będzie, jeśli przegra pani zakład dodał Richard łagodnie. Wsunął rękę za jej głowę, w plątaninę rozwianych wiatrem włosów i przyciągnął do siebie. Konie przybliżyły się tak, że noga Richarda uwięzła między ich rozgrzanymi bokami. Pie kielnie niewygodny sposób całowania damy, uznał, niemniej dla niego wart zachodu, bo od bardzo dawna pragnął pocało wać Deb Stratton. Miała miękkie, chłodne wargi, smakowała świeżym powietrzem. Doszukał się jeszcze jednego, trudniej wykrywalnego smaku - samej Deborah. Wsunął język w jej usta, domagając się odpowiedzi, póki go nie pocałowała, z początku z wahaniem, potem z rosnącą namiętnością. Pożąda nie narastało w nim, aż był o włos od ściągnięcia Deb z konia i kochania się z nią na posłaniu z liści. Przytulił ją mocniej i delikatnie zsunął dłonie na jej plecy,
22 świadomy jej kuszących kształtów pod dopasowaną amazon ką. Nigdy tak gorąco nie pragnął kobiety. Konie drgnęły i roz dzieliły ich. Richard z ociąganiem wypuścił Deborah z objęć. Odsunął się, nie odrywając oczu od jej twarzy. Przez ułamek sekundy sprawiała wrażenie oszołomionej. Odczuł głęboką satysfakcję, że tak całkowicie sforsował jej okopy. Po chwili jednak na jej twarzy pojawił się gniewny grymas. -Wiedziałam, że jest pan rozpustnikiem! - zawołała z wściekłością. - Cieszę się, że pomogłem pani udowodnić słuszność tej opinii - odparł z ironią Richard. - Nie dogoniłby mnie pan, gdybym jechała po męsku, od parła Deborah. - No właśnie - skomentował Richard - bardzo chętnie bym to zobaczył. Deborah prychnęła wściekle i ruszyła ścieżką. Była wąska, więc Richard przepuścił ją przodem. Uschnięte paprocie, po zostałości z ubiegłej jesieni, zmieszały się z igłami sosnowymi i końskie podkowy chrzęściły na poszyciu. Deborah siedziała w siodle wyprostowana, demonstrując oburzenie. Na ten wi dok Richard miał ochotę się roześmiać. Gotów był się założyć, że połowa jej złości wynikła z faktu, że nie była w stanie mu się oprzeć. Samo wspomnienie paliło go żywym ogniem. - Pani też mnie pocałowała - podkreślił. Przeszyła go spojrzeniem fiołkowych oczu. - Nie przypominam sobie. - W takim razie ma pani krótką pamięć. Deb przeszła w kłus, wynurzyła się z cienia i znów znalazła się na otwartej przestrzeni. - Czy moją karą za przegrany zakład będzie również to, że nie pozbędę się pańskiego towarzystwa, milordzie? - spytała.
23 - Czuję, że powinienem pani towarzyszyć do domu, pani Stratton. Można natrafić na rozmaite typy, kiedy komuś za chciewa się jeździć bez stajennego. Deb uniosła szpicrutę i postukała nią w zamyśleniu o wnę trze dłoni. - Mogłabym sobie z nimi poradzić. - Chyba już pani wykazała, że to by się pani nie udało. Patrzył z rozbawieniem, jak Deborah zaciska dłoń na uchwycie szpicruty. Jej zamiar był aż nadto jasny. - Zdaje się, że moja potrzeba samotności narasta, lordzie Richardzie - zauważyła ozięble. - Na tyle, że będę jej bronić nawet siłą. - Nie ma potrzeby posuwać się tak daleko, pani Stratton. Pojmuję aluzję tak samo dobrze jak inni. - Mam dowody, że jest wprost przeciwnie, milordzie. Za każdym razem odnoszę wrażenie, że zrozumienie przychodzi panu wyjątkowo trudno. Richard uspokoił konia, który wyczuł napięcie i nerwowo przestępował z nogi na nogę. - A może mnie pani nie docenia? - spytał łagodnie. - Wątpię. Oceniłam pana jako rozpustnika i nie dostrze gam niczego, co mogłoby temu zaprzeczyć. - Nie mogę winić pani za tę opinię. Kwestionuję tylko pa ni reakcję. Nie jest pani tak obojętna wobec mnie, jak pani udaje. Zobaczył, jak na policzki Deborah wypełza rumieniec, i pomyślał, że to mieszanina oburzenia i poczucia winy. Nie chciała przyznać, że Richard jej się podoba, ale ponieważ była na wskroś uczciwa, nie potrafiła kłamać i mówić półprawd. - Myli się pan. Nie sądzę.
24 - Jest pan zarozumiały. - Być może. To jednak nie dowodzi, że mnie pani nie lubi. - Wyjątkowo pana nie lubię. - I nie dowodzi też, że się pani nie podobam. - Richard podniósł rękę do góry. - Niech pani da spokój, pani Stratton... Deborah... i przyzna się. - Nie dałam panu prawa do zwracania się do mnie po imie niu. - Nie, obdarzyła mnie pani tylko namiętnym pocałunkiem. Nie trzeba być z kimś na ty, żeby robić coś takiego, przyznaję. Co więcej, mogłaby się pani ze mną kochać i nie musiałaby pani zwracać się do mnie po imieniu... Zobaczył w jej oczach błysk wściekłości, ale się nie uchy lił, kiedy machnęła szpicrutą. Uderzyła nią jednak bok klaczy, nie jego twarz. Biedne stworzenie rzuciło się przez pola, jakby goniły je piekielne orszaki. Tym razem Richard pozwolił Deborah odjechać, obserwu jąc z podziwem, jak pochyliła się z siodła i podniosła kapelusz z trawy, nie zwalniając biegu. Z zagadkowym uśmiechem zawró cił konia w przeciwnym kierunku i ruszył galopem do Kestrel Court drogą biegnącą brzegiem rzeki. Miękka piaszczysta ścież ka uginała się pod kopytami i koń przeszedł w kłus, pozwalając Richardowi do woli myśleć o Deborah Stratton. W jej obecno ści zmuszał się do opanowania, ale wyzwalała w nim wszystkie prymitywne męskie instynkty. Trudno było postępować, jak na dżentelmena przystało, kiedy myślał wyłącznie o tym, żeby ją zdobyć. Richard głęboko odetchnął, by napięcie opuściło jego ciało. To był interesujący poranek. Najpierw ten tajemniczy list za adresowany do wydawcy „Suffolk Chronicie". Ciekawe, czego dotyczył. Potem spotkanie z samą Deborah, szalone i namięt-
25 ne, które utwierdziło Richarda w decyzji, żeby kontynuować niekonwencjonalne zaloty. A ponieważ nigdy nie udawał sta tecznego, a ona uważała go za rozpustnika, czeka ją właśnie to - konkury rozpustnika.
Rozdział drugi
- Czy coś się stało, Deborah? - spytała 01ivia Marney póź niej tego dnia, kiedy siostry siedziały na werandzie Midwinter Marney Hall, racząc się herbatą. - Nie jesteś w stanie usiedzieć spokojnie przez pięć minut i sprawiasz wrażenie wyjątkowo poruszonej. Co cię tak zdenerwowało? Deborah zaczęła skubać kiść bzu, którą zerwała z pobli skiego krzaka. Zgniecione płatki wydawały słodki zapach. Z westchnieniem odłożyła kwiaty. Bez wątpienia 01ivia, która przez lata wkładała wiele wysiłku w ogrody Marney, obser wuje z niepokojem, czy siostrze przypadkiem nie wpadło do głowy jednym pociągnięciem zniszczyć dzieło jej życia. Jeśli się wzięło pod uwagę samopoczucie Deb, nie było to wyklu czone. - Przepraszam, że ze mnie taka marna towarzyszka - po wiedziała. - Jestem dziś poirytowana. Może to z powodu słoń ca. - Hm. - 01ivia nalała siostrze drugą filiżankę herbaty i pchnęła w jej stronę talerz z keksem. - Nigdy dotąd ci nie przeszkadzało. Dzisiejszego ranka jeździłaś konno, zdaje się? - Tak. - Deb przełknęła łyk herbaty. Wydała jej się za moc-
27 na. Szkoda, że nie poprosiła o lemoniadę. Odstawiła filiżankę i podziwiała widok po drugiej stronie trawników, gdzie posa dzono dekoracyjne krzewy. Powinny poprawiać nastrój. Deb stwierdziła jednak, że w jej przypadku tak nie jest. - Zwykle przejażdżka wprawia cię w doskonały humor stwierdziła Olivia. Deb zmarszczyła brwi. - Nie tym razem. Nękał mnie ten łajdak, Richard Kestrel. Uparł się, żeby mi towarzyszyć. Całkiem zepsuł mi wycieczkę. - Och, rozumiem. To lord Richard wprawił cię w ten pa skudny nastrój! Powinnam była się domyślić. Nikt inny nie ma do tego takiego talentu. - Pocałował mnie - oznajmiła Deb. - Dasz wiarę? Bezczel ny typ! Rozległ się brzęk, bo 01ivia upuściła srebrną łyżeczkę na wyłożoną płytkami posadzkę werandy. Pochyliła się, by ją podnieść, po czym usiadła sztywno wyprostowana, z lekkim rumieńcem na twarzy. - Deb, powinnaś mnie ostrzec, zanim wygłosisz tego rodza ju oświadczenie! W Midwinter Marney Hall nie przydarza się nic nawet w połowie tak ekscytującego. - Chcesz powiedzieć, że Ross nigdy cię nie całuje, Liv? - Nigdy. Jesteśmy małżeństwem od sześciu lat, jak wiesz, a więc trudno oczekiwać spontanicznych pocałunków. Poza tym tak często się kłócimy, że nie starcza nam czasu na nic innego. Jednak nie mówiłyśmy o mnie, prawda? Opowiedz mi, co się stało. Deb nieznacznie wzruszyła ramionami. Uświadomiła so bie, że nie ma ochoty zwierzać się ze wszystkiego, co zaszło podczas spotkania z Richardem Kestrelem. Nie była przeko-
28
—
nana, co naprawdę czuje. Kiedy w ubiegłym roku Richard próbował uwieść Deb, która, oburzona, zwierzyła się siostrze, 01ivia tylko się uśmiechnęła w nieznośnie denerwujący spo sób i powiedziała, że oczekiwała tego od kilku miesięcy. Spra wiała wrażenie o wiele mniej zaskoczonej niż sama Deb i zu pełnie nie zszokowanej. - To nie było nic wielkiego - mówiła właśnie Deb, pomija jąc milczeniem nierozważny wyścig i fakt, że go przegrała. Kiedy jechaliśmy przez Winter Wood, lord Richard skorzystał z okazji, że jesteśmy z dala od ludzi, i skradł mi pocałunek. Deb zazdrościła siostrze opanowania. Bardzo by się jej przydało, kiedy przychodziło odeprzeć umizgi takiego roz pustnika jak lord Richard Kestrel. Niestety! Deb wiedziała, że ma serce na dłoni, i choćby nie wiem jak się starała, nie była w stanie ukryć uczuć. Gdy lord Richard ją prowokował, reago wała impulsywnie, a to nieodmiennie wpędzało ją w kłopoty. Deb westchnęła i pomieszała herbatę, zapominając nie tyl ko o tym, że już raz ją posłodziła, ale i o tym, iż wcale nie sło dzi. Chciałaby umieć zdobyć się na taki spokój jak 01ivia. Siostra rzadko traciła kontrolę nad swoim zachowaniem. Deb zadała sobie pytanie, czy 01ivia w ogóle żywi cieplejsze uczucia. Zasta nawiała się nawet, czy to właśnie nie jest przyczyną rozdźwięku między nią a jej mężem, Rossem, który był porywczy. - Czy można całować się, siedząc na koniu? - zapytała Olivia. - Zakładam, że oboje dosiadaliście koni? - Naturalnie, że tak! Chyba nie sądzisz, że zsiadłam z konia, żeby milord mógł mnie pocałować jak należy? 01ivia uniosła brwi, zdziwiona tonem siostry. - Nie ma powodu do opryskliwości. Mogłabyś się skusić. - Ale tego nie zrobiłam - zaznaczyła Deb, niezbyt zgodnie z prawdą. - Lord Richard stanowczo za dużo sobie pozwala.
—29- Siedzieliście na koniach i całowaliście się jak należy. - Olivia się zadumała. - Jakie to interesujące. Deb po raz pierwszy nie miała oparcia w siostrze, zwykle tak pełnej współczucia. - To nie było interesujące, Liv. To było oburzające. - Och, daj spokój - powiedziała Olivia. - Oburzające, też coś. Chciałabym mieć twoje problemy, Deb. Na pewno nie usłyszałbyś z moich ust słowa skargi. - Liv! - Deb była autentycznie zgorszona. Mimo małżeń skich kłopotów 01ivia nie dawała do tej pory po sobie poznać, że byłaby skłonna poszukać pocieszenia gdzie indziej. - Nie ma powodu tak się nabzdyczać, Deb. Chciałam tyl ko zwrócić uwagę, że jeśli chodzi o lorda Richarda Kestrela, większość dam oddałaby swoją najlepszą suknię, żeby znaleźć się na twoim miejscu. I dorzuciłaby do tego biżuterię. - Co za bzdura! - Za bardzo protestujesz. - 01ivia wzięła winogrono ze sto jącej na stole srebrnej misy z owocami i znów spojrzała prze nikliwie na siostrę. - Daj spokój. Wiem, że on ci się podoba. Nie próbuj mnie zwodzić. Zresztą siebie samej też. To nie ma sensu. - No dobrze, przyznaję, że w tym, co mówisz, coś jest. Jak to się dzieje, że znasz mnie tak dobrze, Liv? - Lata obserwacji - odparła siostra. - Zresztą można w to bie czytać jak w otwartej księdze. Lubisz Richarda Kestrela, podobały ci się jego pocałunki i chociaż jesteś wstrząśnięta, że w ogóle o tym myślisz, zastanawiasz się, na ile mu pozwolisz, zanim popadniesz w tarapaty. - Liv! - powtórzyła Deb. Twarz spłonęła jej rumieńcem. Ocena siostry była zadziwiająco trafna. -Tak?
30 Deb potarła dłonią czoło. - Lubię towarzystwo lorda Richarda, przyznaję. - Odczuła niejaką ulgę, że może szczerze porozmawiać o swoich uczu ciach. - Jest bardzo pociągający, w taki zuchwały sposób... - A jego komplementy są bardzo miłe. - To prawda, ale wystudiowane. - Czy jego pocałunki są równie wystudiowane? Deb rysowała wzory na blacie wiklinowego stolika. Mimo jej przekonania, że lord Richard jak rozpustnikiem, musia ła przyznać się, że w jego pocałunkach było coś, co budziło w niej szokująco żywy odzew. - Nie wiem - odparła z ociąganiem. - Nie mam wielkiej skali porównawczej. Wyobrażałam sobie, że ktoś z jego repu tacją musi świetnie całować, i dlatego byłam taka... - Obra zowo rozłożyła ręce. - Tak... - podsunęła Olivia. - Taka oszołomiona i podniecona... - Deb zadrżała na samo wspomnienie. Musiała przyznać, że już w chwili, kie dy spotkali się po raz pierwszy na przejażdżce konnej, coś się między nimi wydarzyło. Hubka i krzesiwo; iskra, błysk i płomień. To, czy lubiła Richarda, czy nie, nie miało zna czenia. - Jednak chcesz przed nim uciekać. Deb upiła łyk stygnącej herbaty. - To niepokojące, że pociąga mnie mężczyzna, którego spo sób życia całkowicie potępiam. - Coś mi się zdaje - powiedziała bystro 01ivia - że niepo koi cię sam fakt, że pociąga cię mężczyzna, skoro przysięgłaś sobie, że już nikomu nie zaufasz. - Wtedy, po zdradzie Neila, nie wyobrażałam sobie, że kie dykolwiek spotkam mężczyznę, którego byłabym w stanie po-
- 31 lubić. - Popatrzyła przed siebie, na zielony ogród. - Teraz nie jestem tak naiwna, by sądzić, że do nikogo nic nie poczuję, ni gdy jednak nie dałabym się ponieść uczuciom. - Nigdy? - Olivia zrobiła zdziwioną minę. Deb nie mogła usiedzieć na miejscu. Znów zaczęła się ba wić filiżanką, po czym uniosła głowę i napotkała wpatrzone w siebie oczy siostry. - Sama nie jestem w stanie w to uwierzyć, Liv, ale ostatnio myślałam... - Zawahała się, lecz po chwili podjęła stanow czo: Myślałam, jak by to było wziąć sobie Richarda Kestrela na kochanka. Czy to nie szokujące? Nagły podmuch wiatru przeleciał przez werandę, zmar szczył wodę na dekoracyjnej sadzawce, w której pływały tłu ste złote rybki, i poruszył gałęźmi bzu. Mocny zapach rozszedł się w powietrzu. - Jest wiele bardziej szokujących rzeczy - zauważyła trzeź wo Ohvia. - Potrafię zrozumieć, że ewentualne małżeństwo nie wchodzi w rachubę, za to mogłabyś dojść do wniosku, iż wzięcie sobie kochanka byłoby o wiele przyjemniejsze. Deb utkwiła w niej wzrok. - Skąd wiesz? - Nie wiem. Tylko się zastanawiam. Deb pokręciła głową. - To skandaliczny pomysł. Nie popieram takiego zachowa nia, ty zresztą też. - Westchnęła. - Bóg jeden wie, że po za mieszaniu, które spowodowałam ucieczką, nie mogę popeł nić błędu. To tylko fantazja, w której wszystko doskonale się układa w teorii, ale nigdy nie stanie się rzeczywistością. Jest stanowczo zbyt niebezpieczne. - Wierciła się na krześle. - Po za tym lord Richard nie jest główną przyczyną mego złego na stroju. Dostałam dziś list od papy.
32 - Rozumiem. - Ku uldze Deb, 01ivia zostawiła temat Ri charda Kestrela. - Papa nalega, żebyś wróciła na łono rodzi ny, czy tak? - Więcej, nakazuje mi to zrobić. - Deb polizała palec i ze brała okruszki ciastka z talerzyka, zupełnie nie tak jak na da mę przystało. - Zagroził, że przestanie mi przysyłać pieniądze, jeśli nie zamieszkam w Walton Hall. - To surowe z jego strony, ale chce dla ciebie dobrze. Nie przystaniesz na to, jak sądzę? - Nie. - Deb odstawiła talerzyk. - Nie chodzi tylko o sam powrót do domu po trzech latach, Liv. Byłoby to nawet w połowie nie tak trudne, jak odmowa poślubienia kuzyna Harryego. Kolejna zresztą. - Czy to właśnie proponuje ci papa? - Obawiam się, że tak - odparła Deb. - Popsułam jego pla ny, kiedy uciekłam z Neilem, a teraz skorzysta z okazji i bę dzie usiłował doprowadzić do ślubu, na który nie zgodziłam się za pierwszym razem. - Chyba papa nie zmusi cię do ślubu? Wiem, potrafi być bardzo despotyczny, ale jeśli nie zechcesz, to nie będzie się upierał przy swoim. Deb spojrzała na Ołivię, ale nie powiedziała ani słowa. Jej milczenie mówiło samo za siebie. Obie pamiętały deter minację ojca, żeby korzystnie pożenić dzieci. Determinację, która nie dopuszczała najmniejszego sprzeciwu. - Jeśli nie kuzyn Harry, to ktoś inny - zauważyła Deb. Wiesz, że nie będzie szczęśliwy, póki nie ujrzy mnie w roli mężatki. Twarz 01ivii wyrażała współczucie. Poprawiła rondo słom kowego kapelusza, chroniąc twarz przed słońcem, które wy chylało się zza dachu.
33 - Co więc zrobisz? Musisz pojechać do Bath na ślub Guya, chyba że wymyślisz chorobę. Deb już była gotowa wyznać, że planuje fikcyjne zaręczy ny. W ostatniej chwili zdołała się powstrzymać. Mimo zaska kująco liberalnych poglądów 01ivii na kwestię wzięcia ko chanka, zdawała sobie sprawę, że siostra byłaby wstrząśnięta, gdyby dowiedziała się, że Deb dała ogłoszenie do gazety. Tak się przecież nie robi. Kiedy jednak znajdzie odpowiedniego dżentelmena, będzie miała dość czasu, aby powiedzieć Olivii, co planuje. Ale i wówczas, była tego pewna, siostra prze żyje szok. - Nie wiem, co zrobię - odparła - ale na pewno coś wymy ślę. Och, gdyby nie ta denerwująca groźba inwazji, która dała papie dodatkowe argumenty! To mi wyjątkowo nie na rękę. 01ivia wybuchnęła śmiechem. - Co ci jest nie na rękę? Plany Bonapartego? Myślisz, że powinien był się skonsultować z tobą, zanim zgromadził flo tę w Boulogne? Deb zachichotała. - Naturalnie, że nie. Nie mów głupstw! Chodzi mi jedynie o to, że zdaniem papy ze względów bezpieczeństwa nie po winnam mieszkać sama, jedynie z Clarrie i służbą. Mimo że wasz dom znajduje się w odległości zaledwie kilku mil od mo jego. - Możesz wprowadzić się do nas - powiedziała 01ivia bez namiętnie. - Nikomu nie będziesz wchodzić w drogę, a przy najmniej będę mogła z kimś porozmawiać. Deb spojrzała na nią z troską. - Naprawdę, Liv, jest aż tak źle? Wiem, że kiedyś miałaś na dzieję dać Rossowi spadkobiercę... - Teraz nie mam na to wielkich szans - odparła 01ivia
34 oschle. - Nie wydaje mi się, że można sprowadzić dziecko na świat, kiedy mąż cały czas poświęca na wprowadzanie ulep szeń w posiadłości, a żona spożytkowuje energię na pielęgno wanie ogrodu. Może i nasz dom będzie bardzo wytworny, ale nie dokładamy starań, by przyszłe pokolenia mogły to doce nić... Przerwała w pół zdania, wytrącona z równowagi po raz pierwszy, odkąd Deborah sięgała pamięcią. Ross Marney rozsunął balkonowe drzwi i pojawił się akurat w chwi li, kiedy żona wygłaszała swoją kwestię. Nie wiadomo, ile usłyszał. - Dzień dobry, Ross - odezwała się Deb, widząc, że 01ivii chwilowo odebrało mowę. Wstała. - Napijesz się herbaty? Ross pochylił się i ucałował ją w policzek. Był mocno zbu dowany, miał czarne włosy i intensywnie niebieskie oczy. Kie dy 01ivia wyszła za mąż, Deb, naiwna szesnastolatka, durzyła się w Rossie. Teraz potrafiła się śmiać z tego dziewczęcego za uroczenia, niemniej wciąż uważała szwagra za przystojnego mężczyznę. - Chyba powinnaś pozwolić siostrze nalewać napoje - po wiedział Ross, patrząc znacząco na 01ivię - skoro narzeka, że tylko to wolno jej robić. Zapadła kłopotliwa cisza. Na policzkach Olivi wykwitły dwie czerwone plamy, kiedy nalewała herbatę. Ręka zadrżała jej lek ko, dziobek dzbanka uderzył o porcelanę i serce Deb wezbra ło współczuciem. To nieładnie ze strony Rossa wprawiać żonę w zakłopotanie. Powinien był udać, że niczego nie słyszał. - Rozmawiałyśmy o naszej wyprawie do Somerset - prze rwała ciszę. - Do ślubu Guya zostały tylko dwa miesiące. - Mnóstwo czasu, żeby przemyślał to jeszcze raz, zanim po dejmie decyzję, której będzie żałował całe życie. - Po tych sło-
-35 —
wach Ross wziął swoją filiżankę z lakonicznym podziękowa niem i odszedł, przecinając trawnik. Deb już zrywała się z fotela, ale 01ivia położyła jej rękę na ramieniu. - Deb, nie - szepnęła. - Wiem, że chcesz pomóc, ale to nie doprowadzi do niczego dobrego... Deb na powrót usiadła na krześle. Wzięła filiżankę i wypi ła zimną herbatę. Czasami w przeszłości wtrącała się w spory Rossa i 01ivii, gdy siostra nie chciała przeciwstawić się mężo wi. Taka postawa doprowadzała ją do szału. 01ivia nigdy nie robiła jej wyrzutów z tego powodu, ale czasami Deb miała wrażenie, że jej interwencje zamiast poprawić sytuację, tyl ko ją pogarszały. Olivia była wzorem dobroci, a Ross Marney był miłym mężczyzną, przystojnym, hojnym i sympatycznym. Dlaczego więc ci dwoje nie mogli żyć ze sobą w zgodzie? Deb miała ochotę pourywać im głowy. - Powinnam już iść - powiedziała. - Nie uciekaj z powodu Rossa - poprosiła Olivia. - Nie bę dzie o tym ze mną mówił. Nigdy nie rozmawiamy. Deb skrzywiła się. Jej znajomość małżeńskiego życia by ła znikoma, składało się na nią pięć tygodni przed wyjazdem Neila Strattona na wojnę. Tego okresu raczej nie dałoby się określić pasmem szczęścia. Mimo to wiedziała, że jeśli mąż i żona nie rozmawiają ze sobą, nie ma co liczyć na to, że ich stosunki zmienią się na lepsze. Otworzyła usta, gotowa udzie lić rady, ale na widok wyrazu twarzy 01ivii dała sobie spokój. Wstała i mocno przytuliła siostrę, rozlewając przy tej oka zji herbatę. 01ivia zniosła uścisk ze stoickim spokojem, a na wet wydawało się, że go oddała. Po chwili z pochyloną głową zaczęła wycierać plamy z sukni. Ożywienie, które Deb do strzegała w niej wcześniej, znikło bez śladu.
36 - Może chcesz wrócić do Mallow powozem? - spytała Olivia. - Za gorąco na spacer. - Nie, dziękuję - odparła Deb. - Pójdę przez lasek. Będę miała czas pomyśleć. Olivia wyraźnie poweselała. - O Richardzie Kestrelu? Nie boisz się, że będzie się czaił za drzewem i znów się na ciebie rzuci? Deb roześmiała się. - Jeśli tak zrobi, dostanie to, na co zasłużył Ross. Sprawied liwości stałoby się zadość. 01ivia szybko wyciągnęła rękę. - Przyjdziesz dziś wieczorem na mój wieczór muzyczny? - Deb usłyszała błagalny ton w głosie siostry. To małżeństwo naprawdę przeżywa kryzys, uznała. - Nie planowałam tego. Czy to występ tej Estelli z teatru w Woodbridge? - Panna Estella La Salle - powiedziała 01ivia z naciskiem. - To zaszczyt dla mnie, że zgodziła się dla nas zaśpiewać. Jest rozchwytywana i bardzo modna w kręgach księcia Walii. - Tylko dlatego, że Hertfordowie zrobili wokół niej takie za mieszanie - orzekła Deb. - Chyba są całkiem głusi! Bardzo cię kocham, Liv, ale nie jestem pewna, czy nawet dla ciebie zdo łam znieść zawodzenie panny La Salle. - To ty jesteś głucha - odparła 01ivia. Głos jej się zmienił. - Proszę... Deb spostrzegła, że Ross znika w zagajniku. Trącał czub ki krzaków róż i wyglądało na to, że naprawdę jest w bardzo złym nastroju. - No dobrze - powiedziała pospiesznie. - Zostanę tyle, ile wytrzymam. Olivia znów ją uściskała i Deb zeszła po niewielkiej skarpie
37 z werandy, a potem ruszyła przez trawnik, udając się w tym samym kierunku, co Ross. Nie planowała z nim rozmawiać, bo nie była pewna, czy zdoła zdobyć się na uprzejmość. Kiedy Ross zobaczył Deb, przeciął trawnik i dołączył do niej. Obrzu ciwszy go gniewnym, wiele mówiącym spojrzeniem, Deb zno siła jego towarzystwo w milczeniu. W ten sposób doszli do drewnianej furtki, która prowadziła z ogrodu do parku ota czającego rezydencję. - Możesz mnie tu zostawić, Ross - powiedziała. - Dziękuję za odprowadzenie. Ross przytrzymał furtkę, by zatrzymać Deb. - Przepraszam. - To nie mnie powinieneś przepraszać. - Podniosła rękę, by osłonić oczy przed słońcem, i spiorunować szwagra wzro kiem. - Nie wiem, jakim cudem Liv jest w stanie znosić two je zachowanie, i to od tak długiego czasu. Na jej miejscu już dawno wzięłabym na ciebie ogrodowe nożyce. - Wiem - odparł Ross. - Zasłużyłeś na to - dodała Deb. - To też wiem. - Kąciki warg Rossa uniosły się w smutnym uśmiechu, który na chwilę rozjaśnił zmęczoną twarz. - Ko chana Deborah, tak miło z tobą porozmawiać. Zmierzasz pro sto do celu, zamiast udawać, że wszystko jest w porządku. - Cóż, nie licz na to, że dam ci rozgrzeszenie - odparła os tro Deb. Weszła w cień rozłożystego dębu, rosnącego na skra ju ogrodu. - Nie potrafię ocenić, w jakim stopniu poczuwasz się do winy, jeśli muszę mrużyć oczy przed słońcem. - Przyj rzała się uważnie jego twarzy. - Hm. Wyglądasz na nieco zmarnowanego, tak mi się wydaje. Cóż, możesz za to winić wyłącznie siebie, Ross. Mam ochotę potrząsnąć tobą i 01ivią, wiesz o tym. Oboje jesteście mi tacy bliscy i nie potrafię zro-
—
38
-
zumieć, dlaczego nie jesteście w stanie odnosić się do siebie z sympatią. - Och, lubię Olivię - powiedział cierpko Ross. - Bardzo ją lubię. To połowa kłopotu! - Nie chodzi mi o to. - Deb zmarszczyła brwi. - Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Liczy się to, czy kobieta jest atrakcyj na, czy nie, a sprawy nigdy nie wyglądają tak prosto. - To dlatego, że w głębi duszy mężczyźni są bardzo pro ści - zauważył Ross, patrząc przez ziemie Midwinter Marney w kierunku morza. - Pragnę tylko domu, żony, która o mnie dba, i spadkobiercy... - Nie rozklejaj się - przerwała mu cierpko Deb. - Nie za sługujesz na to wszystko, chyba że postarasz się dojść do po rozumienia z Olivią. - Twarz jej złagodniała. Nigdy nie była w stanie złościć się długo na Rossa, bo miała wobec niego dług wdzięczności i wiedziała, że w głębi duszy jest dobrym człowiekiem. Wzięła go za rękę. - Kochany Ross - powiedziała - przykro mi, jak widzę, że oboje jesteście tacy nieszczęśliwi. Ty i 01ivia okazaliście mi ty le współczucia! Nie wiem, co bym zrobiła bez was po śmier ci Neila... - Cii... - przerwał szorstko Ross. - Wiesz, że zrobilibyśmy wszystko, żeby ci pomóc, Deb. - Z gniewu pociemniały mu oczy. - Żałuję tylko jednego: że gorączka zabrała Neila Strattona, zanim zdążyłem się z nim rozprawić. Deb westchnęła i puściła szwagra. - Nie mów nic więcej, Ross. To sprawa zamknięta. Wiem, że jesteś dobrym, honorowym mężczyzną i tym bardziej mnie smuci wasza separacja. Gdybyś był ordynarnym prostakiem, zmieniałoby to postać rzeczy, ale nim nie jesteś. W każdym razie przez większość czasu.
39 - Dziękuję, Deb - zauważył Ross ironicznie. - Twoje wo tum zaufania dodaje mi otuchy. - Zasługujesz na naganę - odpaliła Deb. - Przed chwilą by łeś wręcz gburowaty wobec 01ivii. Nie mógłbyś dla odmiany być dla niej miły? Porozmawiaj z nią! Daj jej kwiaty... - W ogrodzie ma wszystkie kwiaty, jakich potrzebuje - po wiedział ponuro Ross. - Kiedyś spróbowałem wręczyć jej bu kiet, na co powiedziała, że woli, jak kwiaty rosną, zamiast umierać w wazonach. Deb westchnęła z irytacją. - To istotnie pech, ale dlaczego od razu zrezygnowałeś? - Nie mam pojęcia, czego chce Olivia - odparł Ross, ponu ro marszcząc brwi. - Dlaczego w takim razie jej nie spytasz, Ross? Czy mam ci mówić, co powinieneś robić? Usiądź i porozmawiaj z nią. Zabierz ją nad morze. Kup jej prezent. Nie wiem... - Deb pokręciła głową. - 01ivia cię potrzebuje, Ross. Może sprawia wrażenie chłodnej i opanowanej, ale w głębi duszy jest równie bezbronna jak każde z nas. - Pchnęła go lekko. - Idź i poroz mawiaj z nią od razu! Kiedy doszła do miejsca, w którym ścieżka do Midwinter Mallow znika w bukowym lasku, i odwróciła się, dostrzegła sylwetkę osamotnionej Olivii, wciąż siedzącej na werandzie, i Rossa, oddalającego się wielkimi krokami w przeciwnym kierunku. Z westchnieniem irytacji Deb przeklęła wszystkich męż czyzn i dała upust złości, kopiąc zeschłe bukowe liście, sze leszczące pod stopami. Poczuła się lepiej, ale wiedziała, że trzeba coś zrobić, żeby pomóc Olivii. Jeśli nie podejmie się radykalnych kroków, mających na celu ponowne połączenie Marneyów, i to szybko, jej ukochaną siostrę i szwagra z pew-
40 nością czekają lata separacji, tym trudniejszej, że pod jednym dachem. Musiała jednak przyznać, że - jeżeli chodzi o nią - Ross pojawił się na werandzie w samą porę, bo inaczej wypaplałaby 01ivii wszystko o swoim pomyśle znalezienia tymczasowego narzeczonego, a co gorsza, przyznałaby się do zamieszczenia ogłoszenia w gazecie. Deb zmarszczyła brwi. Z niewytłuma czalnego powodu pomyślała o Richardzie Kestrelu. Zamach nęła się na Bogu ducha winną kępę trybuli leśnej, rosnącą przy ścieżce. Lord Richard jest mężczyzną, który uosabia to, czego nie chciała u fałszywego narzeczonego. Potrzebowała kogoś powściągliwego, miłego w obejściu i dającego sobą kie rować. A już z pewnością nie mężczyzny niebezpiecznego, sil nego i atrakcyjnego. Ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową. Rozmyślanie nad zaletami Richarda Kestrela wydało jej się szczególnie bezsensownym zajęciem, a jednak nie była w stanie przestać. Pomysł wzięcia go na kochanka nie dawał Deborah spokoju, choć wiedziała, że nie powinna wcielać go w życie.
Rozdział trzeci
- Deb! Deb, obudź się! Deborah poruszyła się i otworzyła oczy. Tłum gości w mu zycznym pokoju Olivii trochę się przerzedził, bo część prze szła na poczęstunek przygotowany w oranżerii. 01ivia zajęła krzesło obok siostry i pochyliła się nad nią, potrząsając jej ra mieniem delikatnie, ale niecierpliwie. Deb ziewnęła. - Czy panna La Salle już skończyła? - Dziesięć minut temu! - 01ivia przesunęła się trochę i Deb nad jej ramieniem spostrzegła, że śpiewaczka stoi teraz na drugim końcu salonu, z kieliszkiem wina w ręku, otoczona przez pełnych zachwytu dżentelmenów. Uśmiech nęła się słabo. - Czy występ był dobry? - Nie wierzę, że nie słyszałaś. Jak można spać podczas ta kiego śpiewu? Deb roześmiała się. - Faktycznie było to dość trudne, ale w żadnym razie nie niemożliwe. - Cóż, nieważne. Musisz odszukać Rossa. Nie pojawił się przez cały wieczór. To wyjątkowo krępujące.
-— 4 2 -—
- Dąsa się - dociekała Deb - czy tylko, tak jak ja, nie prze pada za muzyką? Na policzki 01ivii wypełznął słaby rumieniec. - Pewnie nie wybaczył mi mojej porannej uwagi i chce mnie ukarać. Rzeczywiście nienawidzi śpiewu. Mówi, że głos panny La Salle przypomina miauczenie kota. Deb stłumiła śmiech. - A jednak chcesz, żeby cierpiał? - Musi przyjść. - 01ivia chwyciła Deb za rękaw. - Wszyscy o niego pytają. Jeśli jeszcze raz będę zmuszona wysłuchiwać współczujących uwag lady Benedict o tym, że mój mąż nie potrafi się zachować, chyba wypadnę z wrzaskiem z pokoju. - Dlaczego po prostu nie powiesz Rossowi, żeby do ciebie dołączył? - Nie zwróci na to uwagi. Ty go poproś. - Jeśli odmówi, powiem mu, co o nim myślę - zgodziła się Deb i wstała. - Gdzie on jest? - Sądzę, że w swoim gabinecie - odparła Olivia. Wyraźnie się odprężyła. - Dziękuję ci. Deb wyszła przez podwójne drzwi i znalazła się w holu. Była rozdrażniona i zmartwiona. 01ivia starała się zacho wać zimną krew, ale wyglądało na to, że jej stosunki z Ros sem w tym krótkim czasie, jaki upłynął od porannej sprzeczki, jeszcze się pogorszyły. Jeśli sprawy będą szły tak szybko, w cią gu kilku dni staną się sobie zupełnie obcy. Deb, której gorący temperament nie dopuszczał do przedłużania się kłótni, była mocno zirytowana. Szybko, dla porządku, zapukała w drzwi gabinetu i wtar gnęła do środka. - Ross, masz natychmiast iść do pokoju muzycznego i dołą czyć do Liv! - oznajmiła. - Nie wiem, co w ciebie dziś wstąpi-
43 ło. Zachowujesz się wyjątkowo nieznośnie... - Urwała w pół zdania, kiedy mężczyzna siedzący za biurkiem podniósł się z fotela. Dopiero wówczas zobaczyła go wyraźnie. To nie był Ross Marney. To był Richard Kestrel. - Dobry wieczór, pani Stratton - odezwał się. - Co pan tu robi? - spytała Deb, zapominając o dobrych manierach. - Nie wiedziałam, że znalazł się pan wśród gości. - Nic dziwnego, że mnie pani nie zauważyła - powiedział Richard, nie kryjąc ironii. - Przyjechałem późno, a pani wów czas już spała. Rumieniec na twarzy Deb stał się jeszcze wyraźniejszy. - Jak pan może! Nie spałam! - Spała pani, dobrze widziałem. Jaki może być lepszy spo sób przetrzymania przedziwnego stylu wokalnej ekwilibrystyki panny La Salle niż ucieczka w przyjemny sen? - Co takiego? Ja... - Zaskoczona Deb zmarszczyła brwi. Czy nikt nie lubi jej śpiewu? - Bardzo niewielu go lubi, jak sądzę. Skoro jednak jest pro tegowaną Hertfordów, wszyscy udają, że jest cudowna. - Cóż, moim zdaniem to śmieszne, ale to nie ma nic do rze czy. Szukałam Rossa. - Zauważyłem - powiedział Richard. - Nie chciałbym być na jego miejscu, kiedy już go pani znajdzie. Deb zajęła jeden z foteli stojących przy kominku i popa trzyła na Richarda z zakłopotaniem. - Przepraszam, że stał się pan mimowolną ofiarą mojej po rywczości, milordzie. - Proszę bardzo i proszę nie przepraszać. - Richard zajął fo tel, stojący naprzeciwko. Wbił w nią bystre spojrzenie ciem nych oczu. - Potrafię zrozumieć, że zależy pani na szczęściu siostry.
44 Deb skrzywiła się. - Czy jej nieszczęście jest widoczne dla wszystkich? - Tylko dla tych, którzy dobrze znają lorda i lady Marney, tak mi się wydaje - odparł Richard. - Mam nadzieję, że uda im się dojść do porozumienia. - Też mam taką nadzieję. Lepiej już pójdę i poszukam Rossa. - Nie ma potrzeby - zauważył Richard ze spokojem. - Wy szedł tuż przed pani przyjściem, zaznaczając, że zamierza do łączyć do żony i zrobić z siebie męczennika na drugą połowę koncertu. Deb utkwiła w nim wzrok. - Och! Jakie to denerwujące! Richard uniósł brwi. - Co takiego? - Że przyszłam tu i obraziłam pana zamiast Rossa, podczas gdy on i tak zamierzał dołączyć do 01ivii. Co za strata czasu! Richard się roześmiał. - Moja droga pani Stratton. Dotychczas obrażała mnie pa ni bez najmniejszych skrupułów. Błagam, niech się pani nie martwi w tej chwili. - To było co innego - powiedziała Deb z rozdrażnieniem. - Poprzednio pan na to zasłużył. - Widzę, że przestrzega pani zasad fair play - zauważył Ri chard. Wskazał na kieliszek. - Proszę o wybaczenie, zaniedba łem obowiązki. Napije się pani ze mną wina? - Nie, dziękuję - odparła Deb z lekkim uśmiechem. - Ma ją okropną maderę, która jest dla mnie zbyt słodka, a brandy nie lubię. - Szkoda. Pomyślałem, że o wiele przyjemniej byłoby posie dzieć tu i porozmawiać z panią, zamiast wracać na koncert.
45 Deb zastanawiała się nad tym samym. Czar śpiewu panny La Salle raczej nie mógł się równać z ciekawą rozmową z lor dem Richardem Kestrelem. Ciepło bijące od kominka i słabe światło tworzyło atmosferę intymności, z pewnością niebez pieczną, kiedy było się sam na sam z dżentelmenem o repu tacji uwodziciela. Niezaprzeczalny pociąg do niego kusił ją, a chłodny głos rozsądku, efekt życiowego doświadczenia, na kłaniał do jak najszybszej ucieczki. Mimo to nie była w stanie się poruszyć. - Czy już się pani zdecydowała? - dopytywał się życzliwie lord Richard. Deb podskoczyła. - Słucham? - Czy zdecydowała pani, że bezpiecznie będzie tu pozostać? Rozsądek mógłby podpowiadać, że tak nie jest... - Dotychczasowe doświadczenie mogłoby podpowiadać, że tak nie jest! - burknęła Deb. - Szczera prawda. - Richard przekrzywił głowę i przyglą dał się Deb w zamyśleniu. Jego wzrok prześlizgiwał się po jej twarzy powoli i Deb czuła, jak pod tym spojrzeniem płonie jej skóra. Zupełnie jakby jej dotykał. - Jak widać, jest pani całkiem bezpieczna - ciągnął Richard. - Uwodzenie damy w domu jej szwagra nie jest w moim sty lu. - Doprawdy? A kiedy nastąpiła ta zaskakująca zmiana w pańskim zachowaniu, milordzie? - Naturalnie wtedy, kiedy poznałem panią, pani Stratton odparł bez zająknienia. - Jednak moje dobre postanowienia nie zostały dotychczas poddane próbie. Nie jestem pewien, co by się z nimi stało, gdybym został sprowokowany. - A więc to byłoby pańskie usprawiedliwienie. Stara jak
- 46 — świat wymówka mężczyzny, który nie jest na tyle silny, by oprzeć się pokusie. Spojrzenie Richarda ponownie zatrzymało się na włosach koloru miodu wijących się wokół twarzy Deborah i na ustach wygiętych w wyrazie oburzenia. Uśmiechnął się. - Tak, wymówka znana od czasów Adama... Biedny Adam, naprawdę chciał zjeść to jabłko, a jednak nie miał odwagi się przyznać. Wolał oskarżyć Ewę. - Typowe. - Zdaje się, że nie ma pani zbyt wysokiego mniemania o mężczyznach, pani Stratton. Dlaczego? Deb, nagle spięta, kręciła się w fotelu. Właściwie dotychczas nie zastanawiała się nad tym za wiele, ale rzeczywiście wszyst kie jej obserwacje na temat przeciwnej płci doprowadziły do sformułowania dość krytycznej oceny. Był Ross, który okazał jej wielką życzliwość, a jednak w równym stopniu działał jej na ner wy swoją niemożnością dojścia do porozumienia z 01ivią. Był ojciec, który uważał, że wie, co jest słuszne i że ma niezbywalne prawo narzucania swojej woli innym. I Neil Stratton, jeszcze je den przystojny, nieodpowiedzialny awanturnik - Nie mam ochoty ciągnąć tego tematu, milordzie. Richard lekko skinął głową, a napięcie Deborah ustąpiło. Dzięki Bogu, nie nalegał. Nie chciała powiedzieć mu praw dy. Zerknęła na książkę, którą Richard odłożył, kiedy wpadła do pokoju. - Czytał pan, gdy tu weszłam? - spytała, nie kryjąc nuty niedowierzania w głosie. Richard roześmiał się. - Tak. Uważam, że to pożyteczna umiejętność. Wie pani, mój guwerner nauczył mnie czytać, kiedy byłem jeszcze ma łym chłopcem.
47 Deb pochyliła się, chcąc zobaczyć tytuł. - „Rozmyślania" Marka Aureliusza - podpowiedział uprzej mie Richard. Deb kiwnęła głową. Była pewna, że wziął książkę przypad kowo z najbliższej półki. - Rozumiem - zauważyła - I co pan myśli o jego dziełach? - Przygnębiająco stoickie - odparł Richard. - Widzi ludzkie życie w ponurych barwach i ma obsesję zbliżającej się śmierci. A jakie jest pani zdanie, pani Stratton? Nastąpiła króciutka pauza. - Nie czytałam jego prac - przyznała wreszcie Deb. Richard wybuchnął śmiechem. - Rozumiem. Chciała mnie pani sprawdzić! Deb miała na tyle przyzwoitości, że się nieco zawstydziła. - Sądziłam... To znaczy, nie... - Urwała w pół zdania, cał kiem skonsternowana. - Myślała pani, że nie lubię czytać? - dokończył za nią lord Richard, z odrobiną ironii w głosie. - Moja droga pani Strat ton, czy może pani mieć jeszcze gorszą opinię o mnie? - Naturalnie - odparła słodko Deb. Uśmiech Richarda pogłębił się. - A skoro już pani wie, że czytuję stoików, czy zyskałem w pani oczach? - Och, naturalnie, jestem pod wrażeniem - potwierdziła Deb. - Jednakże teraz, kiedy powiedział mi pan o stylu „Roz myślań", chyba nie sięgnę po nie. Dość mamy powodów do smutku w życiu. Richard przyznał jej rację. - Być może woli pani poezję? - spytał. - Lubię poezję, to prawda - przytaknęła Deb. - A pan? W czym pan gustuje, milordzie?
—
48 —
Richard wygodniej usadowił się w fotelu. - Tak, jak też lubię poezję. - Spojrzał jej prosto w oczy. Wiem, że uważa mnie pani za intelektualną miernotę i za ko goś, kto nie ma skłonności do ciężkiej pracy, ale muszę skory gować pani osąd. Tak się składa, że miałem szansę czytywania poezji dzięki mojej służbie na morzu. Robiłem to w przerwach między bitwami. Deb uśmiechnęła się. Stwierdziła w duchu, że podoba jej się wizja lorda Richarda Kestrela stojącego na mostku kapi tańskim z tomikiem wierszy w kieszeni. Wyobraziła sobie, jak wspaniale wyglądał w surowym marynarskim mundurze, i pożałowała, że nie miała okazji tego widzieć. - Zapomniałam, że służył pan w marynarce - powiedziała, nieco zawstydzona, że potraktowała go jak próżniaka. - Dla czego wystąpił pan z wojska? Zapadła cisza, podczas której Deb doznała wrażenia, że za dała niezwykle istotne pytanie. - Zostałem ranny w bitwie o Nil i tak się skończyła moja czynna służba - wyjaśnił Richard po chwili. - Przykro mi. - Deb stłumiła nagłą chęć dotknięcia jego rę ki. Lord Richard sprawiał wrażenie bardzo samotnego. - Dziękuję za współczucie, pani Stratton. Trudno było mi wówczas zrezygnować z czegoś, co ukierunkowało moje życie, ale - wzruszył ramionami - zawsze jest coś do zro bienia. Deb zamyśliła się. Pogodzenie się z warunkami spokojne go bytowania nie mogło być łatwe dla mężczyzny przyzwycza jonego do czynnego, pełnego przygód życia. Nie była jednak pewna, w jakim stopniu to, co właśnie powiedział, jest prawdą, a w jakim stopniu sposobem obrony. - Proszę się tak nie smucić. Żyje mi się całkiem dobrze
49 i z przyjemnością pokażę pani zbiór pamiątek z marynarki. Kiedy tylko pani sobie zażyczy! Deb doszła do siebie. - Nie, dziękuję, milordzie. Przypuszczam, że to zaproszenie tego samego rodzaju, co zaproszenie do obejrzenia pańskiej kolekcji obrazów lub zbioru sztychów. - Rzuciła okiem na ze gar. - Muszę wracać na koncert. Jeśli będę miała szczęście, zo stanie tylko parę minut do końca. - Odprowadzę panią. - Richard dopił brandy, wstał i ot worzył drzwi. W holu, pogrążonym w cieniu, nie było żywej duszy. Pas światła widać było piętro niżej, pod drzwiami pokoju muzycz nego, zza których dobiegał piskliwy głos panny La Salle, znę cającej się nad kantatą Bacha. Richard położył dłoń na ramieniu Deborah. - Chwileczkę. Nie wydaje mi się, byśmy chcieli tam wrócić. - Cóż, nie możemy kontynuować naszej rozmowy tutaj zauważyła Deb. - Nie miałem na myśli rozmowy - powiedział Richard. Od wrócił ją delikatnie, ale stanowczo, tak że znaleźli się twarzą w twarz. - Powiedział pan... - Głos zawiódł Deb. - Że nie grozi pani uwiedzenie? A więc nie grozi... na razie. - Richard delikatnie obrysował palcem linię jej policzka. Deb nie wiedziała, dlaczego nie potrafi mu się oprzeć. Mo że dlatego, że kiedy opowiadał o przerwanej karierze w mary narce, wydał się jej zrezygnowany i samotny. Nie chodziło o to, że było jej go żal. Raczej o to, że została zaskoczona. Deb także prześladowało poczucie osamotnienia i bezcelowości. Dzięki wyznaniu Richarda zyskała całkiem nową perspektywę. Co dziwne, nagle stała się wobec niego bezbronna.
50 Poczuła, jak otacza ją ramionami i dotyka ustami jej warg. Pocałunek był krótki, żarliwy i urzekający. Była oszołomiona i kręciło jej się w głowie, zupełnie jakby wypiła za dużo wina. Przebiegł ją dreszcz, kiedy Richard pogłębił pocałunek. Nie przypominało to uścisku w bukowym lasku. Wówczas było słodko i wprawdzie także zawirowało jej w głowie, ale towa rzyszyło temu wrażenie, że czegoś zabrakło. Tym razem Ri chard przytulił ją mocno do siebie, a pocałunek wstrząsnął nią do głębi. Ze stłumionym okrzykiem Deb wyrwała się z uścisku i po spiesznie cofnęła o parę kroków. Richard nie poruszył się, by znów wziąć ją w objęcia, a jego twarz była całkiem pozbawio na wyrazu, chociaż dostrzegła drżenie mięśnia policzka. Nie przeprosił, tylko odpowiedział spojrzeniem na jej spojrzenie. Deb próbowała się opanować. Serce waliło jej jak szalone, nie był to jednak strach przed Richardem Kestrełem, ale przed koniecznością stanięcia twarzą w twarz z własnymi uczucia mi. Nigdy dotąd nie czuła czegoś takiego. Nie była pewna, czy jej się to podoba. Drzwi do pokoju muzycznego otworzyły się i krąg światła objął hol. Pomału zaczęli się wyłaniać goście, 01ivia i Ross. - Muszę posłać po brandy dla naszych gości. - Deb usłysza ła, jak Ross szepcze do żony. - Po takich torturach potrzebują pokrzepienia. Najszybciej jak się da. 01ivia spostrzegła siostrę i pospieszyła przez hol. - Tutaj jesteś! - zawołała, dochodząc do niej. - Co się z to bą działo? Myślałam, że poszłaś po Rossa, a ty zniknęłaś na całe pół godziny. Deb z trudem oderwała spojrzenie od twarzy Richarda. - Przepraszam, 01ivio. Lord Richard i ja rozmawialiśmy o literaturze. Nie miałam pojęcia, że upłynęło tyle czasu.
51 01ivia uniosła brwi w niemym zdumieniu. Jej spojrzenie przenosiło się od jednego do drugiego. - O literaturze? No, no! Macie ochotę na coś do picia po tak intelektualnej dyskusji? Służba zapalała dodatkowe świece i w ich jasnym świet le Deb poczuła się nieco bezpieczniej. Zerknęła na Richarda. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. , - Dziękuję - mówił teraz. - Z przyjemnością wypiję kieli szek brandy z lordem Marneyem. - Wspaniale - powiedziała Olivia. - A ty, Deborah? - Ja wrócę do domu. Boli mnie głowa. Dobrej nocy, mi lordzie. - Pani Stratton. - Richard skłonił się. Uśmiechnął się lek ko, słysząc ten formalny ton. Przecież zaledwie przed kilkoma minutami była w jego ramionach. Poczuła przypływ gniewu. Do diabła z nim! Jest zbyt pewny siebie i - co jeszcze bardziej denerwujące - zbyt pewny jej, Deborah. - Dziękuję pani za... rozmowę - ciągnął Richard. - Uzna łem ją za niezwykle inspirującą. - Ja również dziękuję, milordzie - odparła Deb. - To do prawdy wielkie wyróżnienie być obiektem pańskiego zaintere sowania nie raz, ale dwukrotnie w ciągu jednego dnia. Richard znów się skłonił, chociaż po jego minie Deb po znała, że nie zamierza ignorować tej prowokacji. - Cała przyjemność po mojej stronie - szepnął. - Kiedy tyl ko zechce pani kontynuować naszą dyskusję... Deb uśmiechnęła się promiennie. - Nie sądzę, żeby było to rozsądne, milordzie - powiedzia ła. - Chociaż mam wielką ochotę wybrać na temat Moorea. Spojrzała na niego i zacytowała gładko: - „Był rozpustnikiem wśród uczonych i uczonym wśród rozpustników..."
52 Richard roześmiał się, ujął jej dłoń i złożył na niej poca łunek. - „A kiedy ojciec zasugerował, żeby porzucił swoje niecne zajęcie i wziął sobie żonę, odparł.." - „...naturalnie ojcze, a czyją żonę mam wziąć?" - dokoń czyła Deborah. - Otóż to, milordzie. Niektórzy rozpustnicy nigdy się nie zmieniają. Richard wolno wypuścił jej dłoń. - A więc myśli pani, że mnie pani zna? Zobaczymy. Dobrej nocy. Nie mogę się doczekać następnego spotkania. - Wątpię, czy nastąpi to szybko, milordzie. Richard wymownie uniósł brwi. - Doprawdy? W takim razie prawdopodobnie wcale mnie pani nie zna. - Uprzejmie skłonił się 01ivii i niespiesznie się oddalił. 01ivia, zaniedbując innych gości, z czystej ciekawości od prowadziła siostrę do drzwi. - O co w tym wszystkim chodziło? - spytała. - O Richarda Kestrela i jego oburzające zachowanie, Liv wyjaśniła Deb, naciągając rękawiczki i zauważając, że dłonie jej lekko drżą. - Czy nie możesz zakazać temu człowiekowi wstępu do twego domu? - Nie - odparła 01ivia, biorąc jej pytanie dosłownie. W końcu jest przyjacielem Rossa. Ale, Deb... chyba nie za chował się niestosownie dwa razy jednego dnia? - Obawiam się, że tak. - Obawiasz się? Co w jego zachowaniu sprawia, że się oba wiasz? Deb zamyśliła się, wpatrzona w gwiazdy, którymi było usiane niebo. - Obawiam się siebie, nie lorda Richarda - wyznała. - On
— 53sprawia, że czuję się taka...- Urwała, wzruszyła ramionami i dodała: - Nie jestem z pewnością pierwszą kobietą, której gro zi utrata zdrowego rozsądku, jeśli idzie o Richarda Kestrela. Kiedy powóz toczył się wąską drogą do Mallow House, Deb myślała o Richardzie Kestrelu. Powiedział, że nie musi się obawiać uwiedzenia, a jednak przy uwodzeniu wchodzi ły w grę różne metody. Akcja mogła zostać przeprowadzona tak subtelnie, że dama mogłaby niczego nie zauważyć, dopó ki nie byłoby za późno. Deb wydawało się, że zna Richarda Kestrela od wieków, a jednak nagle jej założenia zostały pod ważone, a uprzedzenia zniknęły. Teraz na pewno nie pozwo li jej uciec.
Rozdział czwarty
Przez ostatnie trzy dni lord Richard Kestrel czytał „Suffolk Chronicie" od deski do deski. Była to gazeta, którą do tej pory lekceważył jako nieznośnie prowincjonalną. Ogólnie mówiąc, wolał, żeby prasę dostarczano mu wprost z Londynu. Teraz jednak uważnie przepatrywał każdą stronę. Powodowała nim nie tylko ciekawość. Co za wiadomość wysłała pani Stratton do wydawcy „Chronicie"? Na próżno przeglądał listy czytelni ków oraz niekończące się reklamy kordiału doktora Solomona z Gilead, a przy niezliczonych doniesieniach o sprzedaży pło dów rolnych na rynku Woodbridge tracił ochotę do życia. Wreszcie, na trzeci dzień po wieczorze muzycznym u 01ivii Marney, znalazł to, czego szukał. Jego wzrok przyciągnął nie wielki anons u dołu szóstej strony, wciśnięty między ogłoszenie o wynalezieniu wspaniałej maszyny do młocki a reklamę kolek cji zoologicznej, w której znajdował się jednorogi nosorożec. „Dama potrzebuje pomocy dżentelmena. Pan, honorowy, dyskretny i rycerski, który odważy się odpowiedzieć na to ogłoszenie i zostawi odpowiedź dla Damy Incognito w go spodzie Bella i Steelyarda w Woodbridge, Suffolk, nie będzie miał powodu żałować swojej wielkoduszności".
55 Lord Richard wygiął wargi w lekkim uśmiechu. Zastana wiał się nad tożsamością nieznajomej damy. Czy mógł być to ktoś inny niż nieopisanie irytująca, a zarazem zachwycająca Deborah Stratton? A jeśli tak, jakiej pomocy potrzebowała od owego dyskretnego dżentelmena? Naturalnie był tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć. Richard podszedł do intarsjowanego biurka z wiśniowego drewna, stojącego pod oknem, wyjął pióro i rogowy kałamarz z lewej górnej szuflady, po czym usiadł, przysunął do siebie kartkę i zaczął pisać. - Pani Lester powiedziała mi, że w piwnicach znów stoi wo da - zakomunikowała pani Aintree przy śniadaniu tego ran ka. - Jedna z tych szynek, które przysłał twój szwagier, jest do wyrzucenia, a skrzynka z winem, którą tam umieściłaś, zna lazła się pod wodą. -Widocznie znów zablokował się odpływ z sadzawki orzekła Deb. Jadła jajko sadzone na maśle, przewracając stro ny „Suffolk Chronicie" w poszukiwaniu ogłoszeń. - Po śnia daniu pójdę i zobaczę, co się tam dzieje. - Nie mogłabyś posłać do Marney Hall i poprosić, żeby przy szedł leśniczy? - spytała pani Aintree. - Nie wypada, żebyś prze dzierała się przez zarośla; co więcej, może to być niebezpieczne. Deb roześmiała się. - Niebezpieczne? Sadzawka dla kaczek? Nie sądzę, żeby by ła w nim więcej niż stopa wody, a kaczki raczej nie należą do groźnych stworzeń. - Nie to miałam na myśli - powiedziała surowo pani Aint ree. - Kiedy przestaniesz zachowywać się jak chłopczyca, Dehorah? Chociaż twój ojciec nie powinien zmuszać cię do mał żeństwa, pomysł, byś wyszła za mąż, ma sens.
56 — Deborah odsunęła talerz z niedokończonym jajkiem. - Mój dom jest tutaj, Clarrie - oznajmiła. Złożyła gazetę i wstała. - Przepraszam cię. Zerknę na sadzawkę i zobaczę, czy śluzy się nie zatkały, a potem poślę kogoś do Rossa po pomoc. W ramach ustępstwa na rzecz konwenansów Deb przed wyjściem na dwór poszła po czepek i żakiecik. Żadna z tych rzeczy nie była jej tak naprawdę potrzebna, ponieważ po po siadłości nie kręcił się nikt obcy, a pogoda w dalszym ciągu dopisywała. Nie zamierzała wkładać rękawiczek, niemniej przechodząc pod oknem pokoju śniadaniowego schowała rę ce, nie chcąc, żeby pani Aintree lamentowała nad jej niesto sownym strojem. Miło było znaleźć się na świeżym powietrzu. Deb nie spa ła zbyt dobrze przez te kilka nocy, które upłynęły od wieczo ru muzycznego, i nie chciała zastanawiać się nad przyczyna mi tego stanu. Kiedy pani Aintree wspomniała o małżeństwie, Deb - absurdalnie - przyszedł do głowy lord Richard Kestrel, ale momentalnie odpędziła te niestosowne myśli. Przecież nie miała ochoty powtórnie wychodzić za mąż, a nawet gdy by - raczej nie wybrałaby mężczyzny, którego niebezpieczny wdzięk przypominał jej aż za dobrze pierwszego, podstępnego męża. Był to jeszcze jeden powód, dla którego potrzebowała powściągliwego, uległego mężczyzny do roli tymczasowego narzeczonego. Skończyła z rozpustnikami. Sadzawka była ukryta na samym końcu zarośniętego ogro du Mallow w pobliżu mostku przez drogę do Midwinter Bere. Deb wiedziała, że 01ivia wzdraga się za każdym razem, kie dy widzi zapuszczone krzewy i zaniedbane kwietniki, ale nie miała pieniędzy na takie zbytki, jak utrzymywanie ogrodu, a zbyt dużo dumy, by prosić Rossa o finansowanie czegoś wy-
57 kraczajacego poza zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb. Poprzedni właściciel Mallow był zapalonym sportsmenem. Przywiózł nawet z Holandii specjalnie wytresowane go psa do polowań na kaczki i utrzymywał sadzawkę w do brym stanie. Kiedy Deb pojawiła się na brzegu, ptaki zaniosły się głośnym kwakaniem, a niektóre ukryły w zaroślach. Deb przedarła się przez plątaninę krzewów i doszła do końca sadzawki, gdzie znajdowała się śluza, mająca regulo wać przepływ wody pod mostkiem i dalej, do Winter Race. Owa lata temu śluza zablokowała się podczas intensywnych opadów i właśnie wtedy po raz pierwszy pojawił się problem Z piwnicami. Tym razem wyglądało to na zwyczajne zanie dbanie. Deb wiedziała, że minionego łata na śluzie rozsiała się trawa, a przez szpary powciskały się gałęzie, blokując ją do reszty. Bez przekonania pociągnęła za kilka głęboko zakorze nionych pędów. Nieco ziemi osunęło się z brzegu, ale zielsko trzymało się mocno. Ogrodnictwo nie należało do ulubionych zajęć Deb. Wytarła ręce o spódnicę i wyprostowała się, omal nie uderzając przy tym głową o zwisającą nisko gałąź. Będzie musiała poprosić Rossa, żeby przysłał ogrodnika, który oczy ści sadzawkę, zanim cały teren porośnie zielskiem i pierw sze solidne zimowe deszcze poczynią jeszcze większe szkody. Czasami było jej przykro, że jest zależna od Rossa, ale nic nie mogła na to poradzić. Nie potrafiła wykonać tej pracy sama. Kiedy z trudem przedzierała się na powrót do ścieżki, za czepiając spódnicą o jeżyny i odsuwając niskie gałęzie, nastą pi ta na coś miękkiego, co niewątpliwie zostawiły kaczki. - Fuj! - Pośliznęła się i po chwili już toczyła się po mięk kiej trawie w dół, aż wreszcie wpadła do sadzawki, po drodze rozdzierając spódnicę. Sadzawka była zaledwie na stopę głęboka, niestety, na tę
58 stopę składała się mulista zielonkawa woda zarośnięta rzęsą i pełna gnijących roślin. Co gorsza, Deb na próżno usiłowała wyszarpnąć spódnicę spomiędzy chaszczy. - Niech to diabli! - Faktycznie wygląda na to, że przybyła pani prosto z czelu ści Hadesu - potwierdził z brzegu rozbawiony męski głos. Deb była tak zaskoczona, że straciła równowagę na błotni stym dnie sadzawki i usiadła z pluskiem. Lord Richard Kestrel roześmiał się. - Czy to najnowsza moda? - ciągnął. - Suknia przybrana rzęsą wodną? Deb prychnęła rozwścieczona. Tego tylko brakowało, żeby ktoś zastał ją w tak krępującej sytuacji! No i naturalnie tym kimś musi być lord Richard Kestrel, ostatni człowiek na ziemi, któremu chciała przedstawić siebie w niekorzystnym świetle. Nie zapomni mu tego. - Wszedł pan na prywatny teren - powiedziała wyniośle. - To prawda. - Richard obserwował ją z autentycznym rozba wieniem. - Czy życzy sobie pani mojej pomocy, pani Stratton? - Nie, dziękuję - odparła Deb, usiłując postawić nogę na śliskim dnie. - Życzę sobie, żeby pan sobie poszedł. Lord Richard zignorował jej żądanie, podszedł bliżej i po dał jej rękę. Deb udawała, że tego nie widzi. - Proszę przyjąć moją pomoc - nalegał. - Na dłuższą metę oszczędzi to pani kłopotu. - Nie śmiałabym sprawiać panu kłopotu. - Proszę nie mieć skrupułów z tego powodu. Skoro już tu jestem, może mnie pani przecież wykorzystać. - Chwy cił ją za rękę, bezskutecznie młócącą powietrze, i mocno szarpnął. Stopy Deb wynurzyły się z błota z głośnym chlupotem, a ona sama siłą rozpędu zderzyła się z Richardem.
59 Oboje wylądowali w krzakach, ciało Richarda zamortyzo wało upadek Deb. - Nie musiała pani brać moich słów aż tak dosłownie. Deb otworzyła oczy i popatrzyła w roześmianą twarz Ri charda. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że leży na nim, jej piersi przygniatają mu tors, a jego dłoń dotyka jej pośladków. Gdy zdała sobie z tego sprawę, poczuła, że Richard leniwie przesuwa dłonią po jej ciele. Wydała stłumiony okrzyk prze rażenia i stoczyła się w trawę. Richard usiadł. - Proszę się nie niepokoić - powiedział z kurtuazją. - Choć pani sylwetka w wilgotnej sukni wygląda nad wyraz ponęt nie, smród tego błota wystarczy, by ostudzić nawet najwięk szy zapał. - Cieszę się, że jest coś, co hamuje pańskie zapędy uwodzi ciela. - Deb odsunęła kępkę rzęsy wodnej z czoła i przyjrza ła się spódnicy. Nierówne rozdarcie z lewej strony ukazywało zbyt dużo halki i nie nadawało się do reperacji. - Co pani tam robiła? - dopytywał się Richard, najwyraź niej szczerze zainteresowany. Deb spiorunowała go wzro kiem. - Próbowałam oczyścić śluzę - wyjaśniła. - A skoro przy tym jesteśmy, co pan tu robi? Jak już mówiłam, wszedł pan na prywatny teren. Richard położył się wygodniej w trawie, z rękami pod głową. Przejeżdżałem nieopodal, kiedy usłyszałem plusk i krzyk. Obawiałem się, że zdarzył się wypadek. Odwrócił się i popatrzył na nią. Nie wygląda pani na wdzięczną, pani Stratton. Zaczynam żałować, że nie zostawiłem pani własnemu losowi. Deb spojrzała na niego i ku swemu zdziwieniu poczuła nieprzepartą ochotę do śmiechu.
60 - Przykro mi z powodu pańskiego ubrania - powiedziała, wykrzywiając wargi na widok błota, które już zaczynało za sychać na jego do niedawna nieskazitelnie czystym surducie. - Na pewno wyglądał pan nienagannie, kiedy pan wyruszał na przejażdżkę. Przepraszam, że ją zakłóciłam. Richard wstał i pomógł jej podnieść się na nogi. - Może zrekompensowałaby mi to pani i wybrała się ze mną na przejażdżkę po południu? - spytał nagle. - Natural nie, kiedy już przebierze się pani w suche rzeczy. Deb zawahała się. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu miała ochotę się zgodzić. Jednak obiecała sobie, że dzisiejszy dzień będzie początkiem nowego, rozsądniejszego podejścia do ży cia w ogóle, a do Richarda Kestrela w szczególności. Musiała wycofać się, zanim będzie za późno. Stoczyła krótką zaciętą walkę z sobą samą, po czym pokręciła głową. - Dziękuję, ale nie wydaje mi się to rozsądne, milordzie. Ręka Richarda wciąż spoczywała na jej ramieniu. - Ale chciałaby pani - zauważył trafnie. Deb zarumieniła się. Mogła skłamać, co szło jej wyjątkowo kiepsko, mogła też powiedzieć prawdę albo ulec... - Kiedy ostatnio odbywaliśmy przejażdżkę, udowodnił pan, że nie był to dobry pomysł - powiedziała zgodnie z prawdą. - Nie sądzę, że byłoby rozsądnie to powtarzać. Richard uśmiechnął się. - Rozumiem - powiedział łagodnie. - Boi się mnie pani. - Nie, nie boję się! - żachnęła się Deb. - W każdym razie nie w taki sposób, jaki pan sugeruje. - W takim razie boi się pani samej siebie - odparował by stro Richard - i tego, dokąd mogłyby panią zawieść własne emocje. Deb wiedziała, a najwyraźniej Richard Kestrel wiedział
- 61 ~ o tym również, że jej impulsywność może zaprowadzić ją na manowce, zwłaszcza jeśli w grę wchodził taki mężczyzna jak on. - Chcę jedynie zachować rozsądek. - Nie warto - poradził Richard. - O wiele ciekawiej jest ule gać skłonnościom. Deb uśmiechnęła się z ociąganiem. - Moja skłonność, lordzie Richardzie, podpowiada mi, że czas wracać do domu i wziąć gorącą kąpiel. Do widzenia. Po tych słowach zagarnęła dłonią zabłoconą spódnicę i umknęła z całą godnością, na jaką była w stanie się zdobyć, zanim zdąży zmienić zdanie. Richard Kestrel odsunął list, który dostał z Londynu od brata Justina i zapatrzył się na widok roztaczający się z okna Kestrel Court. Po powrocie z przejażdżki pokrzepił się dru gim śniadaniem i właśnie pił trzecią filiżankę kawy. Był cu downy wrześniowy poranek, słońce, jeszcze różowe i zamglo ne, przeświecało przez mgłę unoszącą się nad Winter Race. To wstyd, że nie zdołał nakłonić Deborah Stratton do wspólnej przejażdżki. Poranek był wprost wymarzony na szybki galop przez pola. Richard przez chwilę zastanawiał się, czy nie wy płynąć na Deben, a może nawet popływać w morzu. Wyglą dało na spokojne, chociaż woda już była chodna, niechybna oznaka zbliżającej się jesieni. Ponownie spojrzał na list. Obo wiązek wzywał. Nie mógł dziś zrezygnować z interesów na rzecz przyjemności. Zabrał się do czytania. Sprawa zatrzymania szpiega z Midwinter nie posuwała się do przodu. Justin napisał, że dowódz two marynarki wojennej obawia się, iż ten szpieg wciąż działa na terenie Woodbridge, przekazuje Francuzom ważne infor-
62 — macje na temat garnizonów stacjonujących w mieście, linii obrony wzdłuż tej części wybrzeża, przypływów i odpływów na Deben i innych rzekach, liczebności służby ochotniczej i przygotowań wobec spodziewanej inwazji. Dochodzenie w Londynie nie dało żadnych rezultatów i dalej nie było wia domo, kim jest szpieg i kto należy do jego siatki. Justin pisał, że wkrótce wraca do Midwinter. Richard usiadł wygodniej. Przez trzy miesiące tropili szpie ga w Midwinter, patrzyli i czekali, liczyli na omyłkę, która za kończy grę. On, Justin i ich młodszy brat Lucas trawili długie gorące dni lata na umizgiwaniu się do miejscowych dam, roz mowach z dżentelmenami, obserwowaniu, cierpliwym czeka niu, aż coś wypłynie. Nie wypłynęło nic. Szpieg z Midwinter nie popełniał błędów. Teraz zaczynała się jesień, polityczna sytuacja doszła do punktu krytycznego, bliskość inwazji rodziła panikę, a szpieg wciąż działał tuż pod ich nosem. Richard przegarnął ręką włosy. Wszyscy się zgadzali, że szpie gować musi jedna z zamieszkałych w okolicy dam, która orga nizuje wywrotowe akcje, ukryta za fasadą przyzwoitości. Kiedy Justin wysunął tę hipotezę po raz pierwszy, jeszcze w czerwcu, Richard, jak każdy mężczyzna, uznał, że trudno w to uwierzyć. Jednak nawet te nikłe dowody, którymi dysponowali, sugero wały, że teoria, aczkolwiek niewiarygodna, musi być prawdzi wa. Kobieta szpieg działała na południowym wybrzeżu w ubie głym roku, na ślady jej działalności natrafiono w Dorset, potem w Londynie, a wreszcie w Suffolk, gdzie bez trudu wtopiła się w miejscowe towarzystwo. Mieli tylko jedną wskazówkę; wiele dam z Midwinter należało do kółka czytelniczego zorganizowa nego i prowadzonego przez lady Sally Saltire, a Richard i jego starszy brat od dawna podejrzewali, że ta grupka to wygodny
— 63 ~ sposób przekazywania informacji. Gdyby ta hipoteza okazała się prawdziwa, szpieg z Midwinter mógł być jedną z kilku ko biet, które wydawały się niezwykle mało prawdopodobnymi podejrzanymi. Była tam sama lady Saltire, naturalnie. Trudny przypadek, ponieważ lady Sally, zanim wyszła za mąż, była obiektem mi łości Justina Kestrela, i Richard wiedział, że Justin sekretnie, acz namiętnie wciąż do niej wzdycha. Potem Lily Benedict, która sprawiała wrażenie oddanej żony swego przykutego do łóżka męża. Richard wiedział, że były to pozory. Lady Bene dict dała mu dyskretnie, ale jasno do zrozumienia, że chętnie przyjęłaby jego atencje. Nie skorzystał z oferty. Wdzięki lady Benedict wydawały się zwietrzałe w porównaniu z wcieleniem naturalnej świeżości, jakim była Deborah Stratton. Richard skrzywił się. Jeśli ani łady Sally, ani lady Benedict nie były winne, pozostawała tylko Helena Lang, nieokrzesana córka pastora, albo 01ivia Marney, pełna dystansu i wdzięku pani na Midwinter Marney Hall... No i oczywiście Deborah Stratton. Wiele innych dam dołączało do kółka i rezygnowało, ale te pięć stanowiło trzon. Szpiegiem musiała być jedna z nich. Richard westchnął. Ołivia Marney stanowiła zagadkę, bo odsuwała się od świata. Mógłby jednak przysiąc, że nie by ła zdrajczynią. Fakt, że jej mąż Ross był jego przyjacielem, utrudniał sytuację jeszcze bardziej. Richard zdawał sobie sprawę, że odnosi się do myśli, iż De borah Stratton miałaby być szpiegiem z Midwinter, z równą niechęcią jak Justin do podejrzewania Sally Saltire. Instynkt mówił mu, że Deb nie jest kobietą, której szukają. Wziął do ręki egzemplarz „Suffolk Chronicie" z ogłosze niem. Był prawie pewien, że nie miało nic wspólnego ze szpie-
64 giem z Midwinter, ale nawet gdyby nie interesował się Deborah, było to coś, czego nie mógł przepuścić. Roześmiał się na myśl o Deb, ociekającej rzęsą wodną. Nie szkodzi, że nie chciała się z nim spotkać. Znajdzie sposób, że by się z nią zobaczyć, i to wkrótce.
Rozdział piąty
- Jedna odpowiedź? - spytała Deb z niedowierzaniem. Tylko jedna? Jest pan pewien? - Odwróciła worek pocztowy i potrząsnęła nim ile sił. Na podłogę gospody upadł jeden list i leżał tak wśród wiórów i skrawków papieru. Deb nieufnie zmarszczyła brwi.- Czyżby wszyscy mężczyźni w Suffolk byli tchórzami - powiedziała ze złością - skoro tak się boją sko rzystać z okazji? Właściciel gospody spojrzał na nią, skonsternowany. - Słucham? - To retoryczne pytanie. - Deb westchnęła ciężko. - Może po winnam była napisać, że poszukuję kogoś bez honoru, i wów czas bez wątpienia zostałabym zasypana propozycjami... Zupełnie jakby w odpowiedzi na tę myśl usłyszała za ple cami znajomy, kpiący głos. - Dzień dobry, pani Stratton. Jakiś kłopot? Deb podniosła list i wcisnęła go do torebki. W drzwiach biura pocztowego stał lord Richard Kestrel z uśmiechem na smagłej twarzy. Wyglądał jak spod igły w płowożółtych spod niach i zielonym surducie, który to strój, jak Deb była zmu szona przyznać, jeszcze dodawał mu wdzięku. Tydzień temu,
66 w stroju do konnej jazdy, wyglądał na człowieka czynu. Dzi siaj siła była pod kontrolą. Paradoksalnie sprawiał przez to wrażenie jeszcze bardziej niebezpiecznego. Na domiar złego Deb najwyraźniej była w stanie myśleć tylko o błogości, jaką odczuwała, kiedy trzymał ją w ramionach. Oderwała od niego wzrok, cała w rumieńcach. - Dzień dobry, lordzie Richardzie. Nie, nie ma żadnego kło potu. - Na widok jego zdziwionej miny zaimprowizowała po śpiesznie - Chciałam tylko odebrać pocztę dla Rossa, ale wy gląda na to, że oczekiwane listy nie przyszły... Lord Richard uniósł brwi. - Chyba nie ma potrzeby, żeby odgrywała pani rolę listo nosza? Czy lord Marney nie ma w domu prywatnej skrzynki na listy? Deb poczuła znajomy przypływ irytacji. - Czyżby interesowało pana, w jaki sposób działa poczta, milordzie? Może mógłby pan zasugerować usprawnienia. Sły szałam, że są otwarci na nowe pomysły. Richard uśmiechnął się i odsunął na bok, umożliwiając Deb wyjście na Quay Street. Tego ranka w Woodbridge pa nował spory ruch. - Nie interesuję się usługami pocztowymi - odparł ze swo bodą - ale jak zawsze, bardzo interesuję się panią, pani Stratton. Miło panią znów widzieć. - Zazwyczaj udaje nam się unikać siebie przez znacznie dłuższe okresy - zauważyła Deb. - Nie wiem, jak to się stało, że znów na siebie wpadliśmy. - Postarałem się o to, po prostu - wyjaśnił Richard spokoj nie. - Ostrzegałem panią, że to zrobię. Kiedy zobaczyłem, że wchodzi pani do gospody, poszedłem za panią. - W jakim celu?
67 - Moja droga pani Stratton, żeby rozkoszować się przyjem nością, jaką sprawia mi pani towarzystwo, naturalnie. Może panią gdzieś odprowadzić? - Nie, dziękuję panu - odparła Deb, postanawiając, że bę dzie stanowcza. Richard spojrzał pytająco. - Zamierza pani tkwić tu, na Quay Street? Odnoszę wraże nie, że stoi pani na drodze przechodniom. - Mówi pan głupstwa. Nie powiedziałam, że nigdzie się stąd nie ruszę, tylko odrzuciłam pańską propozycję towarzy szenia mi, milordzie. - Aha. - Richard wziął ją pod ramię i zręcznie odsunął z drogi tęgiej damy z wielkim koszem. - To szkoda, bo mam dla pani prezent, który chciałbym pani wręczyć. Deb była zaskoczona. Nie zamierzała przyjmować prezen tów od lorda Richarda Kestrela. Wydawało się jej to zbyt in tymne i była aż nadto świadoma, że jeśli choć trochę ustąpi, on natychmiast skorzysta z okazji. Zademonstrował to nieje den raz. Mimo że zdecydowała się oprzeć jego zalotom, gra, nie dość, że już się rozpoczęła, to stawała się coraz bardziej skomplikowana i nieprzewidywalna. Deb nie miała pewności, czy zdoła ją wygrać. Richard już wręczał jej paczkę w brązowym papierze, sta rannie przewiązaną sznurkiem. - Pamiętałem o naszej rozmowie o poezji - powiedział i o tym, że w kółku lady Sally czytujecie Andrew Marvella. Deborah z wahaniem wyciągnęła rękę. Sądząc po kształcie i wielkości, w paczce rzeczywiście była książka. Lubiła dosta wać książki bardziej niż cokolwiek innego, toteż zrobiło jej się przyjemnie, a potem nagle zapragnęła rozerwać papier. Na tychmiast. Jednak sztywno oddała mu prezent.
68 - Chyba nie mogę tego przyjąć, milordzie. - Proszę spróbować - powiedział Richard przekonująco. Wybrałem ją specjalnie dla pani. - Czekał, patrząc na Deb. Nie zamierza pani jej odpakować? Deb próbowała się oprzeć pokusie, ale silna wola nigdy nie była jej mocną stroną. Z lekkim westchnieniem rezygnacji ro zerwała papier. Był to tomik w pięknej oprawie ze skóry zdobionej złoce niami. - Och, jaka śliczna! - Deb nie zdołała powstrzymać mimo wolnego okrzyku. Richard wyglądał na zadowolonego. - Bardzo mi zależało na zademonstrowaniu pani, pani Stratton, że moje zainteresowanie siedemnastowieczną poezją nie jest wymysłem. Umieściłem zakładkę na moim ulubionym wierszu. Wiatr znad rzeki przewrócił kilka kartek i książka otwo rzyła się na stronie, którą Richard zaznaczył zakładką. Deb odczytała tytuł wiersza, po czym uniosła głowę, na poły roz bawiona, na poły zirytowana. - Powinnam była się domyślić! Poemat Andrew Marvella nosił tytuł „Do nieskorej ko chanki". Richard zacytował cichym głosem: - „Gdybym dość czasu i świata miał, miła, cnotliwość twoja zbrodnią by nie była". Jakie trafne, nie sądzi pani, pani Stratton? Deb zdecydowanym ruchem zamknęła książkę, świadoma, że musi oprzeć się jego zakusom, tu i teraz. - Nie ma w tym nic trafnego, lordzie Richardzie. - Jak to? Czyżbym pani nie podziwiał, a pani z kolei czyż nie odrzuca moich zalotów? Deb ściągnęła brwi.
~69 ~ - Nie mam ochoty rozmawiać z panem o literaturze. - Nie? Czy w takim razie powinienem dołączyć do kółka czytelniczego lady Sally, jeśli chcę porozmawiać o literaturze? Deb przyśpieszyła. Z łatwością dotrzymywał jej kroku, kie dy skierowała się w dół drogi, w stronę nabrzeża. - Jestem pewna, że damy w kółku czytelniczym byłyby oczarowane pańską znajomością literatury - odparła. - Tyle że ja nie mam ochoty na pana towarzystwo. Lord Richard nie robił wrażenia przygnębionego. Prawdę mówiąc, nie sposób było nie zauważyć, że wydawał się rozba wiony i zachęcony tą różnicą zdań. - Naprawdę? Któregoś wieczoru dała się pani namówić na do trzymanie mi towarzystwa i rozmowę, a jednak teraz wygląda na to, że nie chce pani rozmawiać ze mną na żaden temat, nie mó wiąc o literaturze. Ciekaw jestem, z czego to wynika? - To aż nazbyt oczywiste, chyba że ktoś jest wyjątkowo ograniczony - powiedziała. - Nie mam ochoty rozmawiać z panem, lordzie Richardzie, bo panu nie ufam, nie lubię pa na i pańskie towarzystwo mnie nie bawi! Richard ujął jej rękę w swoją, tym samym zmuszając Deb do zatrzymania. Była trochę zaskoczona, kiedy zorientowała się, że doszli do nabrzeża i znaleźli się w ogrodzie na brzegu rzeki. Powietrze było ostre. Wiatr szarpnął brązowym papie rem. Deb przytrzymała książkę trochę mocniej, żeby nie po rwał jej wiatr. - Pani Stratton - zaczął lord Richard - przynajmniej dwa z tych oświadczeń, które pani właśnie wygłosiła, są niezgod ne z prawdą. - Doprawdy, milordzie? - Tak. Jeśli chce pani, żebym powiedział to jaśniej, proszę: nieprawdą jest, że mnie pani nie lubi i że nie bawi pani mo-
70 je towarzystwo. - Richard przerwał i zamyślił się. - Zapewne prawdą jest natomiast, że mi pani nie ufa. -1 mam powód! - Ach, mówi pani o naszych pocałunkach w ubiegłym ty godniu. - Nie! - Właśnie, że tak. Nawiasem mówiąc, kiedy wszedłem do go spody, z trudem powstrzymałem się, tak bardzo chciałem panią pocałować. Mam ochotę uczynić to teraz - dodał Richard. Deb pospiesznie odsunęła się o krok, wyrywając rękę z uścisku. -Lordzie Richardzie... - Odchrząknęła. Jej głos nie wy dawał się jej dostatecznie przekonujący. - Lordzie Richar dzie - zaczęła jeszcze raz, tym razem z większą stanowczością - mam wrażenie, że starałam się być dla pana uprzejma... - Naprawdę? - spytał Richard. - Wyznaję, że tego nie za uważyłem. - Starałam się być dla pana uprzejma - upierała się Deb - ale muszę otwarcie powiedzieć, co o panu myślę. Jest pan niegodnym zaufania uwodzicielem. Powtarzam: nie szukam pańskiego towarzystwa. Jaka rozsądna kobieta by to robiła? Jeśli jeszcze raz pan się do mnie zbliży, będę zmuszona po traktować pana jak powietrze. - Doprawdy? - powiedział Richard z najszczerszym podzi wem. - Nie mogę się tego doczekać. Deb skrzywiła się ze złości. Dlaczego ten paskudny czło wiek nie rozumiał, co do niego mówi? - Nie jest pan głupi - powiedziała gniewnie - chociaż wciąż nie jestem pewna, czy nie płytki. Jednakże uświadomiłam so bie, że pan tylko udaje skrępowanego. Nie życzę sobie mieć z panem do czynienia.
- Miała pani do czynienia ze mną w ubiegłym tygodniu i było to bardzo przyjemne. Policzki Deborah pokryły się rumieńcem. Szalenie trud no było podjąć decyzję i odprawić go. Kiedy mówiła, jak go nie lubi, miała świadomość, że kłamie. Postanowiła przejść do ataku. - Jest pan rozpustnikiem, milordzie. - Moja droga pani Stratton, nie wydaje mi się, żeby ktokol wiek to kwestionował. O co pani chodzi? - Właśnie o to, milordzie! Nie szukam towarzystwa roz pustników. - Wzięła głęboki oddech. - W ubiegłym roku nie ukrywał pan, że chce pan, bym została pańską kochanką. Pań skie intencje były haniebne! Lord Richard uśmiechnął się ze smutkiem. - Tego też nie będę kwestionował. Deb targały sprzeczne uczucia. Przede wszystkim musiała powiedzieć mu, żeby przestał się jej narzucać, ale to narzuca nie sprawiało jej wyraźną przyjemność, co z kolei wzbudzało w niej poczucie winy. Wiedziała, że szacowna wdowa nie po winna doznawać takich uczuć podczas rozmowy z rozpustni kiem. Zdołała się opanować. - Proszę w takim razie posłuchać dalej, milordzie - powie działa. - Jestem kobietą godną szacunku, a damy nie zadają się z rozpustnikami... W każdym razie nie wtedy, kiedy chcą, żeby ich reputacja pozostała nieskalana. - A pani czuje, że ani pani reputacja, ani pani cnota nie mogłyby pozostać... nieskalane... gdyby miała pani spędzać czas w moim towarzystwie? - spytał łagodnie lord Richard. - No właśnie! - przytaknęła Deb ochoczo, zanim zdążyła przemyśleć swoje słowa. - To znaczy...
72 - Myśli pani, że nie jest pani w stanie oprzeć się mojemu urokowi? - spytał żartobliwie lord Richard. - Nie powiedziałam tego - podkreśliła pospiesznie Deb. Nie chciałam sugerować, iż zdołałby mnie pan uwieść. - A gotowa jest się pani o to założyć? - spytał lord Richard. Deb uśmiechnęła się w duchu na samą myśl. Tak, gotowa się była o to założyć. I chętnie by przegrała... - Naturalnie, że nie! -W takim razie powątpiewa pani w swoje możliwości oparcia się mojemu urokowi. W przeciwnym razie nie odmó wiłaby pani zakładu, czyż nie? - Nie zakładam się! - odparowała Deb. - Jest pan wyjątko wo denerwującym mężczyzną. - A pani woli towarzystwo stateczniejszych dżentelmenów, jak przypuszczam? - Nie - powiedziała Deborah. - W ogóle nie szukam towa rzystwa dżentelmenów. Lord Richard sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zacieka wionego. Deb pluła sobie w brodę z powodu tej nieroztrop nej uwagę. - Proszę mi powiedzieć dlaczego - spytał. - Nie - powtórzyła Deb. - Zadaje pan zbyt wiele pytań. Praw dę mówiąc, zachowuje się pan impertynencko, milordzie. - A pani lubi się ze mną spierać, pani Stratton. Proszę się przyznać. - Ja... - Deborah już miała zaprotestować, ale się zawa hała. To był idealny moment, by odprawić Richarda Kestrela, powiedzieć mu, że nie życzy sobie widzieć go nigdy więcej. Problem polegał na tym, że to nie była prawda, a ona zawsze miała trudności z kłamaniem. Richard przysunął się do niej na tyle blisko, że ciałem za-
~ 73 ~
słaniał ją przed oczami przechodniów. Taka bliskość wymaga ła prawdy. Deborah uniosła głowę i zobaczyła jego oczy, ciem ne i skupione. Przestraszył ją, ale zarazem trafił jej prosto do serca. Temu nie była w stanie zaprzeczyć. - Są takie stany... - powiedziała z trudnością - jak na przy kład. .. zbyt szybka jazda konna albo zjedzenie zbyt wielu tru fli; przyjemne, ale zarazem bardzo niebezpieczne. Umieściła bym pana w tej samej kategorii, milordzie. Richard ujął dłoń Deb i złożył na niej pocałunek. - Och, pani Stratton, jeśli pani myśli, że po takim oświad czeniu przestanę szukać pani towarzystwa... - Wzruszył ra mionami. - Cóż, nie mogę. Czekam z niecierpliwością, jak mnie pani zignoruje na dzisiejszym balu u lady Sally, bo oba wiam się, że będę próbował się do pani zbliżyć. Puścił jej rękę, skłonił się i odszedł w górę Quay Street. Deb odczekała chwilę, aż nabrała pewności, że nie wróci, po czym usiadła na najbliższej ławce. Niech diabli wezmą jej uczciwość! Dlaczego musiała powiedzieć mu prawdę? Dlaczego tym razem nie mogła posłużyć się kłamstwem? Była zdezorientowana. Ucieczka z domu, która skończy ła się najgorzej jak to możliwe, doprowadziła do tego, iż Deb przysięgła sobie, że nigdy więcej nawet nie pomyśli o zako chaniu się. Co więcej, wikłanie się w związek z mężczyzną 0 reputacji niepoprawnego kobieciarza było wbrew zdrowe mu rozsądkowi. Wystarczy dodać dwa do dwóch i mamy go wą receptę na klęskę. Deb wiedziała, że jest impulsywna i bez reszty szczera. Ciężko pracowała przez te kilka lat wdowieństwa, próbując zdobyć się na chłód i opanowanie, z którego nawet 01ivia mo głaby być dumna. Zdradliwa słabość do rozpustnika w żad nym razie nie mogła być częścią jej planu.
Przytknęła dłoń do czoła. Najlepiej będzie zapomnieć o in cydencie i skupić się na tym, co przywiodło ją do miasta. By ła ciekawa, co zawiera list z biura pocztowego, który schowała do torebki obok tomika poezji, podarunku od Richarda. Kie dy go wyjęła, otworzył się nie na wierszu Andrew Marvella, ale wcześniej, na cytacie z Szekspira: „Nic nie zyskasz, jeśli zwlekasz, chodź, pocałuj, czekać nie każ, raz i znów, i jeszcze raz". Czy nawet ta nieszczęsna książka była zaczarowana, skoro szydziła z niej za pomocą takich samych słów, jakie wypowia dał lord Richard? Powoli poszła do gospody, pod którą zostawiła powóz. Na wąskich uliczkach Woodbridge nie było śladu lorda Richarda Kestrela, choć miała świadomość, że znów się na niego na tknie. Gdyby tak się stało, musiałaby go zignorować. Mimo wszystko bardzo uważnie się rozejrzała i poczuła się rozczaro wana, że nie ma go w pobliżu i że nie może go zlekceważyć. Gdy tylko dotarła do domu, pospieszyła do gabinetu, rzu ciła się na fotel i otworzyła jedyną odpowiedź na ogłoszenie. Przeczytała list raz, zmarszczyła czoło, po czym wyruszyła na poszukiwanie pani Aintree. Znalazła swoją damę do towarzy stwa w salonie, z siatką do haftowania. Deb bez słowa podała jej list. Pani Aintree poprawiła okulary na nosie, odchrząknę ła i przeczytała na głos: - „Osobliwa zwięzłość pani stylu podoba mi się i zarazem intryguje. Jeśli spodoba mi się pani tak, jak pani ogłosze nie, chyba będę skłonny pani pomóc. Jeśli chce się pani ze mną skontaktować, proszę zostawić odpowiedź w gospodzie w Woodbridge. Podpisano: lord Scandal". Położyła list na kolanach i popatrzyła na Deborah z suro wym wyrazem twarzy.
~75 ~ Wiedziałam, że nie posłuchasz mojej rady i nie powiesz ojcu prawdy, ale szukanie narzeczonego przez ogłoszenie... Oszalałaś, Deborah? - Nieważne! - powiedziała niecierpliwie Deb. - Co o tym myślisz? - Zuchwały - orzekła Clarissa Aintree, kiwając głową. Bardzo zuchwały. Jakich cech spodziewałaś się po swoim... narzeczonym? Myślałam o kimś spokojnym, uprzejmym i łatwym do pokierowania - wyjaśniła Deb. - Powinien być zdecydowa ni!' uległy. Clarissa Aintree wydała z siebie dziwny dźwięk, coś po między prychnięciem a kaszlem. W takim razie lord Szuja nie jest tym, którego szukasz. - Lord Scandal - poprawiła Deb. Wszystko jedno. Nie jest odpowiedni do tej roli, bo każde Klanie jego listu świadczy o arogancji. - Pani Aintree odłoży li kartkę na stolik nieopodal - Wyrzuć to do ognia, kochanie. A leszcze lepiej, wrzuć w płomienie gazetę razem z ogłosze niem Szukać narzeczonego przez ogłoszenie. Oburzające! Muszę jak najszybciej kogoś znaleźć - upierała się Deb. Witała i podeszła do okna salonu. - Ojciec spodziewa się, że przyjadę do Walton Hall z przyszłym mężem. - Doprawdy, Deborah, czy jest ktoś, kto potrafi tak pakować się w tarapaty jak ty? - Pani Aintree nawet nie próbowała oszczędzić jej wyrzutów. - Zamiast rozwiązać problem, znalazłaś wyjście, które przysporzyło dalszych trudności! Sadzisz, że lord Scandal nie mógłby się nadać? Skoro wybrał sobie takie nazwisko? - spytała z ironią pani Anitree. Może to jego prawdziwe nazwisko.
76 Pani Aintree uniosła brwi. - A ty nazywasz się lady Incognito? - spytała z jeszcze więk szą ironią. - Zdaje się, że to przydomek jednej z najbardziej znanych kurtyzan w Londynie, wiedziałaś o tym? Nic dziwne go, że na twoje ogłoszenie odpowiedział lord Scandal! Deb odgarnęła do tyłu falujące jasne włosy. - Pewnie masz rację... Wiem, że masz rację. Łapałam się brzytwy niczym tonący. Lord Scandal się nie nada. Będę musiała poczekać jakiś tydzień na inne odpowiedzi. - Nie - powiedziała spokojnie pani Aintree. - Uważam, że powinnaś dać sobie spokój z tym głupim pomysłem szukania tymczasowego narzeczonego. Nic dobrego z tego nie wynik nie. Żaden godny szacunku dżentelmen nie odpowiedziałby na takie ogłoszenie. To co innego niż poszukiwanie lokaja. Deb wiedziała, że pani Aintree, uosobienie zdrowego roz sądku, ma całkowitą rację. Spodziewała się jednak, że otrzyma więcej odpowiedzi i będzie miała w czym wybierać. Była pew na, że uda jej się znaleźć przynajmniej jednego rozsądnego dżentelmena. Niestety! Okazało się, że dżentelmeni w Suffolk są stanowczo zbyt konserwatywni i sztywni, by odpowiedzieć na intrygujące ogłoszenie. - Masz rację, jak zawsze, Clarrie - powiedziała, siadając w okiennej wnęce. - To był niemądry plan. Zapomnę o tym i pójdę się przebrać na bal u lady Sally. Co robisz wieczo rem? - Posiedzę tutaj i napiszę kilka ogłoszeń do gazet - odpar ła spokojnie pani Aintree. - Mniej więcej takiej treści: „Pa ni Pruderyjna poszukuje pracy jako dama do towarzystwa. Me jest w stanie spełnić wymagań stawianych jej w obecnym miejscu pracy i pragnie prowadzić spokojne życie u boku sza cownej, starsze; damy"
77 Przecież wiesz, że nie masz ochoty na spokojne życie, Clarrie. Przyznaj się, beze mnie byłoby ci nudno. Kiedy Deb poszła na górę się przebrać, uświadomiła sobie, że trudno będzie zapomnieć o lordzie Scandalu. Nie wyrzekła się całkowicie swego planu, a jeśli nie pojawi się żaden inny dżentelmen, zostaje jej tylko on. Arogancki drań... Deb za stygła z dłonią na poręczy schodów. Znała już takiego jedne go, a gdyby nie przekonanie, że on nie czytuje lokalnej prasy, przysięgłaby, że lord Scandal to wypisz wymaluj lord Richard Kestrel. To niemożliwe, naturalnie. Jeśli nawet czytał „Suffolk Cronicle", nie odpowiedziałby na takie ogłoszenie. W każdym razie to i tak nie ma znaczenia, bo nie zamierza s.korzystać z oferty. Wkrótce dostanie całe mnóstwo sensownych odpowiedzi, z których na pewno coś wybierze, a tymczasem uda się na bal do lady Sally i powita lorda Richarda Kestrela chłodno, by ostudzić jego miłosny zapał. Chociaż miała niejakie obawy, czy zdoła dotrzymać tego postanowienia.
Rozdział szósty
Punktualnie o dziewiątej wieczorem powóz z Midwinter Marney Hall zatrzymał się na wysypanym żwirem podjeździe przed rezydencją państwa Saltire. Żaden z pasażerów powozu nie był w szczególnie dobrym nastroju. 01ivia i Ross przez ca łą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem. Deb była roz darta pomiędzy irytacją na nich a wyjątkowo niezwykłą jak na siebie nerwowością, zupełnie jakby po raz pierwszy wystę powała na balu. W rezultacie mówiła nawet więcej niż zazwy czaj, aż w końcu Ross zasugerował szorstko, żeby oszczędzała siły na tańce. Po tej uwadze zapadła pełna napięcia cisza, toteż z prawdziwą ulgą zajechali na bal u lady Sally, przeszli pod łu kowatym portykiem i znaleźli się w holu. Wielu gości lady Sally przybyło wcześniej, więc powietrze było gęste od zapachu perfum i świeżych kwiatów. W tle przy grywał kwartet smyczkowy, a przez tłum zręcznie przemykali lokaje z szampanem i lemoniadą. - Dzisiejszy bal jest po trosze zaimprowizowany, moi dro dzy - powiedziała lady Sally, wprowadzając ich do wielkiej sali. - Ostatnio, niestety, okoliczne towarzystwo trochę nam się wykruszyło. Lord i lady Newlyn wyjechali do Kornwalii
~ 79 ~ na miesiąc miodowy, a książę Kestrel i jego brat udali się do Londynu... - Richard Kestrel pojechał do Londynu? - spytała Deb. Po czuła jednocześnie ulgę i rozczarowanie. - Zapewniał, że dziś tu będzie. Tak mi się przynajmniej zdawało. - Nie, to nie lord Richard jest nieobecny - odparła ze śmie chem lady Sally. - Wyjechali Justin i Lucas. Richard na razie pozostał w Midwinter. Deb była zła na siebie za okazane zainteresowanie. - Och, jaka szkoda - zauważyła. - Od dawna zastanawiam się, kiedy stąd wyjedzie. Lady Sally spojrzała na nią przenikliwie, acz z rozbawie niem. - Wolałabyś zamienić lorda Richarda na któregoś z jego braci? Szkoda, bo mówił mi, że nie może się doczekać, żeby zatańczyć z tobą dzisiejszego wieczoru. Deborah dostrzegła lorda Richarda w tłumie. Rozmawiał z lady Benedict z Midwinter Bere, która wyglądała niezwykle wytwornie; na widok jej pięknej bladoliliowej sukni przybra nej szyfonem wyszywanym perłami Deborah poczuła się jak prowincjuszka w swojej starej, dwuletniej sukni z różowego atłasu. Lord Richard sprawiał wrażenie bardzo zainteresowa nego swoją towarzyszką i chociaż spostrzegł Deb i z wyszu kaną uprzejmością skłonił głowę, nie wykonał ruchu świad czącego o tym, że zamierza przeprosić lady Benedict i podejść do Deb. Do tej pory nie zastanawiała się nad tym, jak to jest mieć rywalkę, a jeszcze mniej nad tym, że mogłaby poczuć się dotknięta, gdyby lord Richard nie okazał zainteresowania jej osobą, a teraz ogarnęła ją zazdrość. Wyglądało na to, że w krótkim czasie zaczęła uważać Richarda Kestrela za swoją własność. Patrzyła na niego kilka sekund dłużej niż powinna.
— 80 — Spostrzegła, że odpowiedział jej spojrzeniem, unosząc przy tym brwi, i uświadomiła sobie, że jeszcze raz zdradziła swoje uczucia. Poczuła, jak na policzki wypływa jej rumieniec, który kłóci się z różową atłasową suknią. Odwróciła się gwałtownie, przekonana, że umiejętność nabierania dystansu na zawsze pozostanie jej niedościgłym marzeniem. - Pozwól przedstawić sobie pana Owena Chancea - zwróci ła się do niej lady Sally. - Pan Chance niedawno przyjechał do Woodbridge w odwiedziny do wujostwa, państwa Jacksonów z Church Place. Panie Chance, przedstawiam panu panią Deborah Stratton z Mallow House. Lady Sally obdarzyła ich uprzejmym uśmiechem i odeszła, by porozmawiać z innymi gośćmi, zostawiając Deb i pana Chancea, przyglądających się sobie z życzliwą rezerwą. Owen Chance był dobrze zbudowanym młodym mężczyzną w wieku około dwudziestu pięciu lat, o szczerej, przyjaznej twa rzy i chętnie się śmiał. Szybko się okazało, że znalazł w Deb cza rującą towarzyszkę, Deb zaś odkryła, że choć jej uwaga przenosi się wciąż na lorda Richarda Kestrela z taką samą przewidywal nością jak kompas wskazuje północ, potrafi na tyle się skupić, by trzymać wzrok utkwiony w panu Chansie. Przetańczyli razem dwa tańce, kadryla i taniec ludowy. Karnecik Deb zapełnił się nazwiskami innych partnerów. Później Owen Chance zaprosił ją na kolację w pięknie udekorowanej oranżerii lady Sally, gdzie mieli okazję do pogłębienia znajomości. Oranżerię urządzono w rustykalnym stylu, z sufitu zwisały barwne lampiony, a w małych kamiennych sadzawkach, ukry tych wśród zieleni, pluskała woda. Deb pomyślała, że 01ivia powinna wpaść w zachwyt na widok tak malowniczego wy stroju, bo ogrodnictwo było wspólną pasją jej i lady Sally. Oliyia jednak wyglądała na przygnębioną. Gawędząc z panem
81 Chanceem, Deb obserwowała siostrę, która jadła kolację w to warzystwie pana Langa, jego żony i córki. Pastor był szczup łym mężczyzną, który miał taką minę jakby popijał ocet, a je go żona była pulchną kobietą o równie skrzywionej twarzy. Nie wyglądali na zadowolonych. Za to Ross Marney, który siedział przy stoliku lady Sally, najwyraźniej bawił się świetnie. Deb zauważyła, że chętnie napełniał kieliszek swój i lady Sally, a w pewnym momencie był gotów uczynić coś szokującego, a mianowicie karmić go spodynię truskawkami własną łyżeczką. Ten widok przypra wił Deb o dreszcz, a kiedy zorientowała się, że Owen Chance także był świadkiem tej scenki, ogarnął ją wstyd za szwagra. |ej zdaniem Ross zachowywał się skandalicznie i choć lady Sally taktownie powstrzymywała go przed co bardziej szalo nymi wybrykami, trzeba było coś z tym zrobić. Deb postano wiła zrugać Rossa za godne ubolewania zachowanie. Okazja nadarzyła się, kiedy pan Chance poprosił swoją ku zynkę, pannę Jackson, do poloneza, a sir John Norton zaprosił do tańca lady Sally. Deb już była gotowa wcisnąć się na miej sce zwolnione przez lady Sally, kiedy zobaczyła, jak do Rossa podszedł Richard Kestrel i zaczął szeptać mu coś do ucha. Po chwili Deb ujrzała, jak Ross uśmiechnął się smutno w odpo wiedzi, przejechał ręką przez zmierzwione ciemne włosy, udał się do stolika Langów i skłonił wytwornie przed żoną. Oboje przeszli do sali balowej, a lord Richard Kestrel, uśmiechając się lekko, zbliżył się do stolika Deb. - Dobry wieczór, pani Stratton - powiedział z ukłonem. - Dobry wieczór, lordzie Richardzie - odparła chłodno Deb. Zdążyła już zapomnieć o wcześniejszej obietnicy igno rowania go, ale doskonale pamiętała, jak wytwornie wyglą dała lady Benedict uwieszona u jego ramienia i jak bardzo
82 Richard wydawał się zadowolony, że udało mu się skupić na sobie jej uwagę. ' Richard skinął w stronę wolnego miejsca obok niej. - Można? - Jeśli pan sobie życzy. - Pani ton sugerował, że ma pani wątpliwości, pani Stratton - zauważył. - Już wcześniej zapewniłem panią, że czekam z niecierpliwością na nasze spotkanie. - Faktycznie - odparła Deb, udając nonszalancję i mając nadzieję, że sobie poradzi. - Zapomniałam. Richard uśmiechnął się, kwestionując tym samym praw dziwość tego oświadczenia. - Doprawdy! A ja jestem rozczarowany, że jeszcze nie zmy ła mi pani głowy. Być może ma pani w zanadrzu szczególnie cierpką uwagę. Deb uśmiechnęła się wbrew sobie. - Na pewno uda mi się wymyślić coś odpowiedniego - za pewniła go - jeśli da mi pan chwilę. Zaskoczył mnie pan, mi lordzie. Myślałam, że dzisiejszego wieczoru będzie pan towa rzyszył lady Benedict. - Rozumiem. Mam nadzieję, że była pani stosownie za zdrosna? - Zazdrosna? Ja? - zdziwiła się Deb, podkreślając słowa lek ceważącym ruchem ręki. - Trudno oczekiwać, że ograniczy pan zaloty do jednej damy. - Och, tak pani myśli? - Richard sprawiał wrażenie nieco urażonego. - Naturalnie - odparła Deb. - Jest pan tak zmienny! Wszy scy tak mówią. - Powinna pani ufać własnemu osądowi, nie obserwacjom innych - zauważył Richard.
83 - Och, tak właśnie jest. - Deb przez chwilę bawiła się kie liszkiem, po czym uniosła głowę i spojrzała Richardowi w oczy. - Kiedy spotkaliśmy się dziś po południu, powiedzia łam panu, że uważam pana za wiarołomnego i wyjątkowo nie bezpiecznego... - Urwała, uświadamiając sobie, że odsłania własne uczucia. Pochyliła głowę, zirytowana, i skupiła się na reszcie truskawek w salaterce. - Powinna pani dać mi szansę na wykazanie wierności zauważył. - Mogłaby być pani zaskoczona. Deb zebrała się w sobie. - Byłabym zaskoczona - powiedziała wyniośle. - Bardzo zaskoczona. - Proszę zaryzykować - zaproponował. - W końcu nie da lej jak dziś po południu wyznała mi pani, że coś panią do mnie przyciąga. - Kiedy byłam dzieckiem, chorowałam na odrę, milordzie powiedziała - ale wyszłam z tego. To nie jest śmiertelna cho roba. - To nie jest pochlebne porównanie - skomentował ze smutkiem lord Richard - ale wiem, co pani chciała przez to powiedzieć. Deb zrozumiała, że jest nieuprzejma. Omal go nie prze prosiła, ale w porę zdołała się powstrzymać. Usiłowała znaleźć mniej osobisty temat rozmowy. - Miałam właśnie dać burę szwagrowi, kiedy pan mnie wy ręczył - wyjawiła. Na samą myśl o tamtej scence zmarszczy ła brwi. - Co pan powiedział Rossowi, milordzie, że popędził prosić Olivię do tańca? Richard roześmiał się i usiadł wygodniej na krześle. - Cóż, powiedziałem mu tylko, że jeśli szybko nie porwie swojej pięknej żony, ktoś go uprzedzi. To zawsze działa.
84 Deb spojrzała na niego pytająco. -Co? - Podsycanie władczych męskich instynktów - wyjaśnił Ri chard, przeciągając głoski. - Jak tylko pani szwagier dowie dział się, że mam ochotę zatańczyć z jego żoną, pospieszył po swoje, zanim zdołałem do niej podejść. Deb uśmiechnęła się lekko. Mogła tylko podziwiać stra tegię, która tak wspaniale przysłużyła się 01ivii. Gwoli spra wiedliwości lordowi Richardowi należało się uznanie. - To było bardzo miłe z pańskiej strony - podkreśliła. Przez cały wieczór byli ze sobą na noże, a więc jeśli pan zdo łał doprowadzić do pojednania, mogę być tylko wdzięczna. Przynajmniej będzie mi oszczędzony ich zły humor w drodze powrotnej do domu. Richard roześmiał się. - Cieszę się, że mogłem się na coś przydać, pani Stratton. Bardzo chciałbym, żeby lord i lady Marney się pogodzili. Lekko dotknął dłoni Deb. - Zapewniam panią, że wolałbym spędzać czas z panią niż z kimkolwiek innym spośród gości lady Sally. - Zawsze pan tak gładko mówi, milordzie. - A pani wciąż nie wierzy w ani jedno moje słowo. - W gło sie Richarda pobrzmiewało wyzwanie, ale Deb wyczuła też nutę żalu. - Wierzę w co drugie słowo - powiedziała i zobaczyła, że się uśmiechnął. - A więc nie przyzna się pani do zazdrości, pani Stratton, a co więcej, nie uwierzy mi pani, kiedy powiem, jak sam cier piałem, gdy zobaczyłem panią w towarzystwie czarującego pana Owena Chance'a. - Och, pan Chance jest rzeczywiście niezwykle miły - zgo-
85
dziła się Deb z udawaną naiwnością. - Tak się cieszę, że jest wśród nas. To doprawdy skarb dla tutejszego towarzystwa. - Śmiem wątpić - powiedział lord Richard. Zerknął na drzwi sali balowej, przy których wyróżniający się wzrostem Owen Chance rozmawiał z lady Sally Saltire. - Czy pan Chance powie dział pani, czym się zajmuje? - ciągnął Richard. Deb uniosła brwi, nieco zaskoczona. - A powinien był? Nie rozmawialiśmy o takich przyziem nych sprawach jak interesy, milordzie. Byliśmy zajęci ciekaw szymi tematami. - Rozumiem. Cóż, może uznał, że lepiej będzie, jeśli pani się nie dowie. Pan Chance jest oficerem straży celnej i z tej ra cji nie jest chętnie widziany w wielu domach w okolicy. - Być może dlatego, że ludzie są snobami - zauważyła nie winnie Deb. - Zaskakuje mnie pan, lordzie Richardzie. Nie sądziłam, że przywiązuje pan wagę do rangi, być może jednak jako brat księcia jest pan wyczulony na takie rzeczy? - Rozmyślnie przeinaczyła pani moje słowa. Myślę, że po chodzenie pana Chancea jest równie dobre jak moje własne; jeśli nie, to dla mnie bez znaczenia. Nie jest chętnie widziany, bo tacy jak on wypłaszają naszych przemytników, pani Stratton. A skąd weźmiemy brandy, herbatę i inne rarytasy? - Widzę, że interesuje się pan przemytem, milordzie. - Kupno dobrej francuskiej brandy z pewnością jest dla mnie ważne - potwierdził Richard z emfazą. - Na pewno wszyscy z chęcią posłalibyśmy pana Chancea do Hadesu! Deb roześmiała się. - Jest pan zbyt surowy. Mężczyzna powinien mieć zawód - dodała, patrząc na niego z ukosa. - Sam pan tak powiedział, kiedy opowiadał mi pan o swojej służbie w marynarce. Sie dzenie z założonymi rękoma jak dzień długi i uprzyjemnia-
86 nie sobie czasu popijaniem brandy i czytaniem siedemnasto wiecznej poezji nie jest dobre. Lord Richard wybuchnął śmiechem. - Touchel Jak rozumiem, tak sobie pani wyobraża moje ży cie? - Ależ skąd - zaprzeczyła lekko Deb. - Nie miałam na my śli pana, milordzie. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak pan spędza czas. To było oczywistą nieprawdą, a po minie Richarda pozna ła, że on o tym wie. Utkwił spojrzenie ciemnych oczu w jej twarzy. - Przykro mi, że pani o mnie nie myśli - powiedział. - Mo że, mówiąc o piciu brandy i czytaniu poezji, opisywała pani zajęcia kółka czytelniczego Midwinter? Deb roześmiała się. - Nie pijemy brandy, milordzie, chociaż lady Sally ma do skonałe porto. Co zaś do poezji, wyznaję, że czytałam trochę książkę, którą od pana dostałam, i przekonałam się, że wier sze są naprawdę piękne. - Cieszę się, że się pani podobają. Większość z nich jest bar dzo romantyczna, prawda? Rzęsy Deb zatrzepotały, kiedy pochyliła głowę. - Może tak. Jednakże na mnie większe wrażenie zrobiły sie lanki. Czytałam ody, opiewające piękno zachodu słońca, a nie sonety Szekspira. - Może obawia się pani, że zbyt duża dawka romantycz nych wierszy zwróciłaby pani myśli ku miłości - zasugero wał Richard. - Z pewnością nie. - Pamiętam, nie szuka pani męskiego towarzystwa. Odnoszę wrażenie, że tak czy inaczej towarzystwo szuka
87 pani, pani Stratton. Jak miałoby być inaczej, skoro jest pani młoda i piękna i ma pani w sobie tyle radości życia? Żąda nie, by mężczyzna nie traktował tego jak wyzwania, to pro szenie o zbyt wiele. Deb westchnęła. - Pańskie komplementy są bardzo błyskotliwe, milordzie, ale trafiają w próżnię. Richard patrzył na nią w zamyśleniu. Nachylił się bliżej. - Co by pani powiedziała, gdybym zamiast komplementu rzucił pani wyzwanie, pani Stratton? - spytał. Deborah otworzyła szeroko oczy, szczerze zaciekawiona. - Wyzwanie, milordzie? Jakiego rodzaju? Lord Richard jeszcze bardziej się przybliżył i dał znak, żeby się przysunęła. Po chwili wahania Deb posłuchała. Natychmiast zaczęła doznawać całkiem nowych uczuć. Gładki policzek Ri charda był tuż obok jej policzka. Czuła sandałowy zapach wody kolońskiej. Poczuła jego oddech na swoich włosach. - Powiedziała mi pani dzisiejszego popołudnia, że nie wie rzy, iż mógłbym panią uwieść - szepnął lord Richard. - Wy zywam panią, żeby pozwoliła mi pani spróbować. Deb o mało nie zgniotła nóżki kieliszka, który trzyma ła w dłoni. Obrazy, śmiałe i prowokacyjne, stanęły jej przed oczami. - Nie mogę przyjąć tego wyzwania. Lord Richard przykrył jej dłoń swoją. - Ale chce pani. Deb poczuła, jak jej palce drżą pod jego dłonią. W od powiedzi zacieśnił uścisk. Była zbulwersowana i podniecona zarazem. Co się z nią dzieje, skoro zastanawia się nad przy jęciem tak skandalicznego zakładu? Ten mężczyzna jest dla niej szczególnie niebezpieczny, bo reaguje na niego w sposób,
który można uznać za zuchwały. Kiedy te myśli przebiegały jej przez głowę, zobaczyła, że Richard wpatruje się w jej twarz i czyta w niej jak w otwartej księdze. - Nie... - Słyszała wahanie w swoim głosie i on usłyszał je także. - Moja droga pani Stratton, jest pani tak bliska kapitulacji... Po skórze Deb przebiegł dreszcz, powodując gęsią skórkę. Richard delikatnie pocierał palcami jej dłoń. - Proszę przyznać, że panią to kusi... - Nie, nie kusi mnie - zaprzeczyła Deb, drżąc z podnie cenia. - Nie mam najmniejszej ochoty skorzystać z pańskiej propozycji. Richard uwolnił jej rękę i usiadł wygodniej na krześle. - Cóż, odpowiedziała pani na moje wyzwanie, tak czy ina czej - zauważył cierpko. - Muszę pamiętać, by nie zrobić tego jeszcze raz, chyba że chciałbym wywołać reakcję przeciwną do tej, jakiej pragnę. - Dopił wino. - Zdaje się, że powinniśmy wracać do sali balowej. Zostaliśmy całkiem sami, a służba bez wątpienia chce sprzątnąć ze stołów. Deb rozejrzała się i ku swojemu wielkiemu zaskocze niu uświadomiła sobie, że pozostali goście skończyli kolację. Oranżeria wyludniła się i teraz, z tymi kolorowymi lampiona mi i plamami cieni, nagle wyglądała zupełnie inaczej, bardzo intymnie. Plusk wody mieszał się ze słabymi dźwiękami mu zyki dochodzącej z sali balowej. Światło księżyca wlewało się do wnętrza przez szklany dach i srebrzyło wyłożoną płytkami podłogę. Richard wstał i podał jej ramię. Ostrożnie wsunęła rękę, zupełnie jakby sam jego dotyk wystarczył do wywołania burzliwej reakcji. Deborah tak bardzo koncentrowała się na Richardzie, że nie patrzyła, gdzie stąpa. Droga była miejscami ciemna, toteż
89 zmyliła krok i zaczepiła obcasem o falbanę sukni. Odrucho wo mocniej przytrzymała się Richarda, żeby nie upaść. On bez wątpienia także zareagował instynktownie. Objął ramie niem jej talię. Pomyślała, że zaraz ją pocałuje, ale Richard trzymał ją w objęciach, z ustami w jej włosach, a ciepło jego rąk, które czuła przez cienki atłas sukni, było niezwykle uwodzicielskie. Policzek przytuliła do jego ramienia i zmieszany zapach olej ku sandałowego i jego skóry sprawił, że zakręciło jej się w gło wie. Tuż przy uchu słyszała bicie jego serca. Czuła się bez pieczna, a zarazem niezwykle pełna życia. Dziwne, ale było to nawet bardziej intymne niż pocałunek. Ta bliskość głęboko poruszyła Deborah. Zwalczyła przemożne pragnienie objęcia Richarda. To było czyste szaleństwo. Deborah uwolniła się z jego uścisku i odsunęła się, zupeł nie jakby dystans fizyczny mógł przerwać tę więź. - Przepraszam - powiedziała ze sztucznym ożywieniem, sugerującym, że przed chwilą rozmawiali o pogodzie albo o stanie dróg. - Muszę poprawić spódnicę. Ruszyła, nieco po omacku, do gotowalni dla pań. W po koju stanęła przed lustrem, opierając się o komodę, zupełnie jakby nie mogła ustać o własnych siłach. Przez dłuższą chwi li; wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze i zastanawiała się, CO się z nią dzieje. Richard Kestrel trzymał ją w ramionach i przyniosło jej to zarówno przyjemność, jak i pociechę. Wiedziała, że Richard jej pragnie, a jednak jej nie pocałował, tylko obej mował z czułością i pożądaniem. Kusiło ją, by poddać się temu uściskowi. Bez wątpienia gdyby nie zdrowy rozsądek, pozostałaby w jego ramionach, nie zważając na nic, i wszy scy by to zobaczyli.
Deb zatknęła zbłąkany lok za ucho i zauważyła, że dłoń wciąż jej drży. To, co czuła do Richarda Kestrela, było o wiele bardziej podstępne. Wzbudził w niej bardzo głęboko ukryte potrzeby, których istnienie przez długi czas negowała: tęskno tę za fizyczną więzią, której oczekiwała po małżeństwie, ale ni gdy jej nie doznała, i pragnienie emocjonalnej bliskości, której nigdy nie doświadczyła. Deb skrzyżowała ręce na piersi, zupełnie jakby chciała się ochronić. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak jest bez bronna. Przez trzy lata żyła na uboczu i wyobrażała sobie, że w ten sposób może spędzić resztę życia. Pojawił się Richard Kestrel i sprawił, iż musiała zmierzyć się z głupotą tego prze konania. Teraz stanęła przed trudnym wyborem. Mogła porzucić nakazy i zasady, które dotąd rządziły jej życiem, na rzecz roz koszy, płynącej z romansu. Jednak bała się... Bała się, że emo cjonalna bliskość, której łaknęła, ominie ją, a jeszcze bardziej lękała się, iż chce za dużo, i wyjdzie z tego jeszcze bardziej zra niona niż po związku z Neilem Strattonem. Wpatrywała się bezradnie w swoje odbicie. Obawiała się małżeństwa, a jednak tęskniła za pociechą prawdziwej miłości. Tęskniła aż do bólu za fizycznym spełnieniem, ale nie potrafi ła go sobie wyobrazić bez czułości. Odrzucała zaloty rozpust nika, lecz gorąco pragnęła, by się z nią kochał. Składała się z samych sprzeczności, a skoro tak, musi uważać. Właściwie nie ma wyboru. Jestem zmuszona bronić się przed Richardem Kestrelem i niebezpiecznym pociągiem do niego, uznała. Mu si trzymać się tego postanowienia z żelazną determinacją. Nie będzie się z nim spotykać. Richard Kestrel poszedł powoli do sali balowej. Zobaczył, że Olivia Marney obserwuje go, unosząc brwi niczym ideał-
~
91
~
ne półksiężyce. Bez wątpienia zdążyła zobaczyć, jak Deb po spiesznie wyszła z oranżerii, i wyciągnęła własne wnioski. Spojrzała mu w oczy ze zdziwieniem, ale bez potępienia. Ri chard uśmiechnął się do niej. Lubił Ołivię i pomyślał, że Ross jest skończonym głupcem. Nie chodzi o to, że miał ochotę przyprawić przyjacielowi rogi. 01ivia była czarująca, lecz bra kowało jej żaru Deborah. Wziął kieliszek wina od przechodzącego lokaja i stanął, opierając się plecami o przejście. Czekał na powrót Deb. Nie pochlebiał sobie, że ona do niego dołączy. Najprawdopodob niej potraktuje go jak powietrze. Zasłużył na to. Zmusił ją do kierowania się instynktem, naciskał na nią słowem i czynem. Trzymał ją w skandalicznie mocnym uścisku w publicznym miejscu, gdzie każdy mógł ich spostrzec. Czuł, jak jej ciało mu się poddaje, a opór słabnie. A teraz... Chciał zabrać Deb do domu i kochać się z nią, a zamiast tego musiał tu stać i uda wać zainteresowanie przebiegiem balu. Lily Benedict uśmiechnęła się zachęcająco, ale do niej nie podszedł. Wiedział, że wiele kobiet przyjęłoby jego zaloty z większą otwartością niż Deborah Stratton, lecz nie intere sowało go ich towarzystwo. Chciał Deborah, a to znaczyło, że musiał dać jej czas, zabiegać o nią powoli. Wyczuwał, że z cza sem może zdobyć jej zaufanie, i ta perspektywa pociągała go bardziej niż inny szybki podbój. Uśmiechnął się ironicznie. Nikt nie wiedział lepiej od nie go, że rozpustnicy nie miewają takich skrupułów. Biorą, co chcą, i nie dbają o konsekwencje. Już nie zasługiwał na miano rozpust nika. Nie miał do niego prawa, odkąd ujrzał Deb Stratton i ona zajęła jego myśli, wypierając z nich wszystkie inne kobiety. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy się jej oświad czyć. To mogłoby upewnić Deb o jego szczerości, co do której
~ 92 ~ miała poważne wątpliwości. Była to jednak ryzykowna stra tegia. Nie dał sobie wystarczająco dużo czasu na to, żeby zdo być jej zaufanie i przekonać ją, by przestała się bać małżeń stwa. Gdyby oświadczył się jej teraz, mogłaby uciec od niego i wówczas straciłby wszystko, co zyskał do tej pory. Będzie musiał poczekać. Richard dopił wino i odstawił kieliszek na pobliski stolik. Deb właśnie wróciła do sali balowej. Poza rumieńcami i wo jowniczym błyskiem w oku nic w jej zachowaniu nie sugero wało, że coś się z nią dzieje. Tak jak podejrzewał, zignorowała go i podeszła do 01ivii, która gawędziła z lady Sally Saltire. Richard uśmiechnął się cierpko. Zalecanie się do Deb oka zało się .trudnym zadaniem. Niejeden poradziłby mu, żeby dał sobie spokój i skierował się w stronę łatwiejszej zdobyczy. Lily Benedict wciąż rzucała mu zalotne spojrzenia. Po dru giej stronie sali Deb rozpromieniła się, kiedy podszedł do niej Owen Chance i poprosił ją do tańca. Richard poczuł dojmują cą zazdrość. Wcześniej spróbował tego samego z Rossem i te raz sam dostał po nosie. Ma za swoje. Zobaczył, jak Deb bierze Owena Chancea za rękę i oboje przyłączają się do grupy tancerzy. Obserwował grę światła na jej wyrazistej twarzy i sposób, w jaki nieujarzmione loki podskaku ją na jej białych ramionach. Wiedział, że się nie wycofa. Patrzył, jak Deb drobi skomplikowane kroki tańca. Uświa domił sobie, że nie jest w stanie oderwać od niej oczu. Co za ironia. Deb nie mogła mu zaufać z powodu jego reputacji uwodziciela. Tymczasem przestał być uwodzicielem od chwili, kiedy uświadomił sobie, że ją kocha. Deb nie wiedziała o tym, ale miała nad nim całkowitą władzę.
Rozdział siódmy
- Pomyślałam sobie, że dzisiaj, moje panie, zajmiemy się poezją Johna Drydena - zakomunikowała lady Sally Saltire, otwierając egzemplarz takiego samego tomiku poezji, jaki Ri chard Kestrel podarował Deborah tydzień wcześniej. - Mamy wiele wierszy do wyboru. Co wolicie: „Londyn po wielkim pożarze" czy „Żegnaj, kłamliwy zdrajco"? - Musimy czytać o czymś tak nieciekawym, Sally? - spytała błagalnie Liły Benedict. Spojrzała z ukosa na Deb z przebie głością w skośnych, zielonych oczach. - Na pewno większość z nas wolałaby poezję miłosną, nie sądzisz, Deborah? Co po wiecie na tych wiarołomnych poetów libertynów, Rochestera czy Sedleya? Deb szybkim ruchem otworzyła swoją książkę. Była nieco zażenowana. Spędziła dużo czasu na lekturze wierszy i zasta nawianiu się, które z nich były również ulubionymi wierszami Richarda. Z łatwością wyobrażała go sobie siedzącego samot nie w bibliotece Kestrel Court, kartkującego książkę. Ciemny kosmyk opada mu na czoło, a w bladym świetle wygląda jak jeden z tych dawnych poetów pochłoniętych pisaniem wier sza dla damy swego serca...
94 Jej wzrok padł na tekst: „Gdy jakimś cudem przez tę chwi lę całą jestem ci wierny - już przecie niemałą łaskę nam nie bo zsyła..." Deb westchnęła. Te słowa idealnie pasowały do Richarda Kestrela. Była naiwna, wyobrażając sobie, że mogłoby być ina czej. Od czasu balu u lady Saltire w ubiegłym tygodniu Deb my ślała o Richardzie Kestrelu za długo i zbyt intensywnie. Nie zdołała dojść do żadnych wniosków poza jednym: że spędza z nim stanowczo za dużo czasu, co nie przynosi jej pożytku i rani serce. Miała tylko nadzieję, że podróż do Somerset na ślub brata oderwie ją od tych myśli. Uniosła głowę i zobaczyła, że pozostałe członkinie grupy wpatrują się w nią badawczo. Oczy lady Benedict błyszczały złośliwie, a lady Sally Saltire patrzyła przenikliwie, zupełnie jakby już zdążyła odgadnąć przyczynę kłopotów Deb. - Może przeczytamy „Świat" Henry ego Vaughana? - zasu gerowała Deborah. - To bardzo piękny wiersz. Po półgodzinie rozmowa przestała się kleić, toteż lady Sal ly namówiła panie do odłożenia książek i przejścia do oran żerii. - Jestem taka podekscytowana - wyznała. - Pamiętacie, że przed kilkoma miesiącami zamówiłam kalendarz malowany akwarelami? Dziś otrzymałam pierwszy egzemplarz od wy dawcy. Chodźcie i zobaczcie. Jest nawet lepszy, niż sobie wy obrażałam. Kiedy pojadę do Londynu w przyszłym miesiącu, panie z towarzystwa będą marzyły o tym, by go kupić. Gdy lady Sally po raz pierwszy rzuciła pomysł zamówienia kalendarza z portretami miejscowych dżentelmenów, członki nie kółka czytelniczego były zdecydowanie zgorszone. Choć dochód z kalendarza miał być przeznaczony na cele charyta-
95 tywne, zaprezentowanie grupy dżentelmenów tylko po to, by zaostrzyć apetyty dam z towarzystwa, uznano jednogłośnie za pomysł ekstrawagancki. Pastor Lang, usłyszawszy o kalenda rzu, wygłosił nawet kazanie na ten temat, ku wielkiemu rozba wieniu lady Sally. Kalendarz „rozpustników", jak go nazwała, już wywołał efekt, o jaki chodziło. Damy skupiły się przy sztalugach, na których lady Sally umieściła wydawnictwo. Helena Lang, w najwyższym stop niu podniecona, chwyciła Deb za rękę. - Och, pani Stratton, słyszałam na balu, że lord Lucas Ke strel zgodził się pozować bez koszuli. Słysząc to, 01ivia Marney roześmiała się. - Obawiam się, że to zupełna bzdura, panno Lang, choć przypuszczam, że jeśli ktokolwiek byłby tak odważny, owym śmiałkiem okazałby się lord Lucas. Słyszałam od Rossa, że po zował w wojskowym mundurze i doskonale w nim wyglądał. Lady Benedict odsunęła pozostałe damy, chcąc za wszelką cenę być pierwszą, która obejrzy kalendarz. Przyłożyła białą dłoń do warg, by stłumić śmiech. - Och, Sally, wszyscy nasi rozpustnicy, i to w takim wspa niałym stylu. Była to prawda. W miarę jak lady Sally powoli przewracała strony kalendarza i damy oglądały kolejne podobizny, stawa ło się oczywiste, że oranżeria Saltireow jest jednym z najgo rętszych miejsc w królestwie. Portrety były istotnie wspania łe. Był tam książę Kestrel, przystojny i dobrze zbudowany, na swoim kruczoczarnym wierzchowcu o imieniu Thunderer. Był Cory, lord Newlyn, awanturnik w całym tego słowa zna czeniu, z szelmowskim błyskiem w oku. Lucas Kestrel w woj skowym mundurze wyglądał jak ucieleśnienie marzeń każdej debiutantki i zmora każdej przyzwoitki, podczas gdy smag-
—
96
~
ły Richard Kestrel w stroju wieczorowym był wprost niebezpieczny. Deb szybko odwróciła stronę, odkrywając kolejny portret, tym razem Rossa Marneya, męskiego i przystojne- i go w mundurze marynarki, o ciemnych włosach potarganych wiatrem i śmiejących się niebieskich oczach. Deb zobaczyła, jak 01ivia przykłada dłoń do szyi, a na jej policzki wypełza delikatny rumieniec, i uśmiechnęła się do siebie. Mimo wszystkich małżeńskich problemów 01ivia i Ross nie byli sobie obojętni. - Boże miłosierny. - 01ivia z trudem panowała nad głosem. - Pan Daubenay z pewnością wie, jak zaprezentować dżentel mena w pełnej krasie. Ten kalendarz powinien wyrobić mu reputację znakomitego portrecisty, Sally. - Mam nadzieję - powiedziała lady Saltire. - Swoją drogą, dysponował wyjątkowo dobrym materiałem. Lady Benedict ostentacyjnie chłodziła się wachlarzem. - Muszę usiąść - powiedziała - i napić się czegoś chłodne go po tym pokazie nieposkromionej męskości. Nie wiadomo, w którą stronę zwrócić wzrok. - Damy ustawią się do pani w kolejce po ten kalendarz uznała Deb. Lady Sally oznajmiła z zadowoleniem: - Pod koniec października zamierzam wydać bal, na którym zaprezentuję kalendarz. Próbuję nakłonić wszystkich przedstawionych w nim dżentelmenów do przybycia. Mam j nadzieję, że to będzie absolutna sensacja. Właściwie - poprowadziła panie na powrót do salonu, gdzie zadzwoniła po na- j poje i słodycze - wpadło mi do głowy jeszcze coś. Pomyśląłam, że wystawię oryginał na aukcję, a kopie będę sprzedawać. Podejrzewam, że oryginalna wersja wzbudzi ogromne zainteresowanie.
97 — Damy były pod wrażeniem i przy lemoniadzie rozmawiały o planach związanych z balem. Helena Lang, której ojciec, pa stor, tak zdecydowanie potępił kalendarz, była w najwyższym stopniu zaniepokojona, że nie będzie mogła wziąć udziału w londyńskim balu. Lady Benedict również wyraziła rozcza rowanie faktem, że choroba męża zatrzyma ją, jak zawsze, na wsi. - Byłoby po prostu cudownie - podsunęła z błyszczącymi oczami - gdybyś zorganizowała specjalny prywatny pokaz tu taj, Sally, przed licytacją w Londynie. Na pewno przyciągnąłby tłumy, może przybyliby nawet Hertfordowie i książę Walii. Helena Lang klasnęła. - Och, proszę, lady Sally! Może uda mi się namówić papę, żeby pozwolił mi przyjść... Deb poczuła się nieswojo na myśl o tym, że kalendarzowi bohaterowie lady Sally będą wystawiać swoje niezaprzeczal nie męskie wdzięki na widok publiczny. Jednakże, ponieważ cała reszta dam uznała pomysł za doskonały, była zmuszona przyłączyć się do nich i wróciła z Olivią do Midwinter Marney w nie najlepszym nastroju. - Czy lord Marney jest w domu? - mimochodem spytała Olivia, kiedy przeszły pod portykiem i kamerdyner otworzył przed nimi solidne frontowe drzwi. - Tak, milady - odparł Ford. - Lord Marney i lord Richard Kestrel niedawno wrócili i są w stajniach. - Zawahał się. Mam powiedzieć, żeby przyszli na herbatę, proszę pani? Deb skrzywiła się, bo myśl o towarzystwie lorda Richar da była dla niej ostatnim gwoździem do trumny, ale, niestety, ()livia, zajęta ściąganiem rękawiczek, najwyraźniej nie zauwa żyła dezaprobaty siostry.
—
98 -
- Zrób tak, proszę, Ford - powiedziała. - Napijemy się her baty razem. Deb westchnęła, zrezygnowana, i przeszła do salonu, a Olivia weszła na górę, żeby zdjąć czepek. Pokojówka już nakry wała do herbaty, tak by wszystko było gotowe do powrotu panów. Deb uświadomiła sobie, że w domu siostry wszystko idzie jak w zegarku. 01ivia była znakomicie zorganizowana. W jej życiu nie było miejsca na chaos. Z hołu dobiegły podniesione głosy i po chwili do salonu weszli dżentelmeni. - Jeśli chcesz jechać do Newmarket w tym tygodniu, z przy jemnością dotrzymam ci towarzystwa, Ross - powiedział lord Kestrel. Chociaż Deb spodziewała się przyjścia Richarda, jego wi dok tak ją wytrącił z równowagi, że upuściła tomik poezji na podłogę. Deb pochyliła się, by ją podnieść. Ze środka wypad ła jakaś kartka. Przeklinając się za niezręczność, Deb chwyciła kartkę z nadzieją, że lord Richard nie zauważył, jak niedbale obeszła się z jego podarunkiem. Wetknęła kartkę za okładkę i wsunęła książkę pod pachę. - Dobry wieczór, Deb. - Ross podszedł i pocałował ją w policzek. - Dobrze się bawiłyście na spotkaniu kółka czytelni- j czego? - Było dość miło - odparła Deb, rumieniąc się pod badaw czym spojrzeniem Richarda, zupełnie jak nieśmiały podlo tek. - Co słychać, pani Stratton? - spytał. Głos miał nad wyraz uprzejmy, ale spojrzał tak, że Deb zrobiło się gorą co. - Czy czytałyście dzisiejszego popołudnia Christophera Marlowea? - Czytałyśmy Henr`ego Yaughana - odparła Deb chłodno,
— 99~ choć czuła, że twarz jej płonie niczym żar w palenisku. Czeka ją wyjątkowo trudne życie, jeśli nie będzie w stanie pokonać słabości do Richarda Kestrela. Wyglądało na to, że za każdym razem, kiedy go widzi, jest gorzej. Do salonu weszła Olivia i Richard odwrócił się, by ją po witać, dając tym samym Deb chwilę spokoju, której tak bar dzo potrzebowała. Skorzystała z tej okazji i spojrzała na luźną kartkę. Spostrzegła ze zdumieniem, że cała strona jest zapisa na symbolami. Deb rozpoznała kotwicę, mewę, statek i kilka falistych linii, które zapewne oznaczały morze. Zmarszczyła czoło. Od razu przyszło jej do głowy, że to wygląda jak zako dowana wiadomość, a symbole oznaczają określone słowa. - Mogę pani podać herbatę, pani Stratton? - powiedział Ri chard Kestrel tuż przy jej łokciu. Deb podskoczyła. Nie zauwa żyła, kiedy podszedł. Odłożyła książkę wraz z kartką na pali sandrową biblioteczkę i niechętnie pozwoliła się Richardowi poprowadzić do wysokich francuskich okien, wychodzących na ogród. Olivia i Ross siedzieli na sofie i rozmawiali przyci szonymi głosami o tym, czy na kolację lepiej podać kurczaka, czy jagnięcinę. Deb westchnęła. Pewnie powinna się cieszyć, że w ogóle ze sobą rozmawiają. Zamiast przystać na tete a tete z Richardem, czego sobie najwyraźniej życzył, Deb pomieszała mu szyki, podnosząc głos, by włączyć wszystkich do rozmowy. - Czy Olivia powiedziała ci, że dziś po południu oglądały śmy akwarelowy kalendarz lady Sally, Ross? - spytała. - Uzna łyśmy, że doskonale się prezentujesz. Ross wyglądał na zadowolonego. - Dziękuję ci, Deb. Sądzę, że kalendarz lady Sally spowo duje spore poruszenie. - Wywoła zamieszki - zażartowała Deb.
—
100 —
- Ty też zauważyłaś, że lord Richard wygląda na portrecie niezwykle wytwornie, prawda, Deb? - powiedziała słodko 01ivia. - Pamiętam, że mówiłaś o tym w drodze do domu. Richard ukłonił się lekko, unosząc pytająco brwi. - Pochlebia mi pani, pani Stratton. - Wygląda pan zupełnie nieźle - powiedziała nieuprzejmie Deb, bawiąc się łyżeczką do herbaty. - Przecież pan Daubenay jest bardzo utalentowanym artystą. Usłyszała, jak lord Richard, zasłaniając się filiżanką, stłu mił śmiech. - Wyobrażam sobie, że tak jest, skoro poradził sobie z tak mało obiecującym materiałem - zgodził się. Deb zmarszczyła czoło. Mimo że lord Kestrel był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn w jej otoczeniu, chyba nie miał w sobie zarozumiałości. Było to dość denerwujące, kiedy tak bardzo pragnęła dać mu po nosie. - Jestem przekonana, że nie muszę dołączać się z moimi pochwałami do kakofonii pochwał innych dam - zauważy ła. - Jeśli tak zależy panu na oklaskach, wystarczy, że zaczeka pan na prywatny pokaz. Na pewno utonie pan w oceanie ko biecego podziwu! W odpowiedzi Richard położył rękę na jej nadgarstku i lekko nacisnął. Dłoń zadrżała jej lekko; filiżanka zadzwoniła, i toteż szybko odstawiła ją na parapet. - Źle mnie pani osądza, pani Stratton, jeśli uważa pani, że zależy mi na aprobacie wszystkich - powiedział przyciszonym głosem. - Liczy się dla mnie wyłącznie pani opinia. - Może żyję na uboczu, milordzie, ale rozpoznaję pochleb stwa, jeśli je słyszę. Richard roześmiał się. Przybliżył się tak, że ustami potarł jej ucho i Deb przeszył dreszcz.
101 - Jeśli chciałaby pani prowadzić mniej odosobnione życie, mogłaby pani jeszcze raz przemyśleć moją propozycję - szep nął. - Prywatny pokaz, tylko dla pani, na pewno byłby o wiele bardziej zajmujący... Deb zerknęła pospiesznie przez ramię, ale Ross markotnie przeglądał „Timesa", a 01ivia była najwyraźniej pochłonięta lekturą „Ladies Magazine". Deb nie była w stanie uwierzyć, że są tak niewrażliwi na panującą w salonie atmosferę. Ona sama czuła się tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć. Lord Richard wciąż lekko ściskał jej nadgarstek. Dotknięcie jego palców wy starczyło, by poruszyć wszystkie nerwy. - Dziękuję panu - powiedziała, mając nadzieję, że panuje nad głosem - ale nie musi pan ponawiać propozycji. Moja od mowa wciąż pozostaje w mocy. Zobaczyła, że Richard unosi kąciki ust w łobuzerskim uśmiechu. - A jednak pocałowała mnie pani w taki sposób, jakby za mierzała się zgodzić. Ich spojrzenia się spotkały. Deb była aż nadto świadoma, że poddała się uwodzicielskim umiejętnościom Richarda i to rzec można - z entuzjazmem. I tak naprawdę uległa nie raz, lecz dwa, a więc nie mogła tego zignorować. Jakby tego było mało, płonęła na myśl o pocałunkach. W objęciach Richar da było jej nad podziw dobrze i chciała się w nich znów zna leźć. Szczęśliwie przypomniała sobie jednak porównanie z je dzeniem trufli - grzeszna słabostka, której nie należy ulegać. Raptownie odsunęła się i odwróciła ku drzwiom. - Proszę mi wybaczyć, muszę wracać do domu. Obiecałam panu Langowi, że dziś po południu wybiorę się z nim na prze jażdżkę wzdłuż rzeki i nie chciałabym się spóźnić. Richard postąpił krok za nią.
—102
~
- Odprowadzę panią. Idziemy w tę samą stronę. - Nie, dziękuję - odparła Deb. - Lubię spacerować sama. Poza tym wie pan równie dobrze jak ja, że Mallow nie leży po drodze do Kestrel Court. - To zależy od punktu widzenia. - Richard uśmiechnął się uj mująco. - Poza tym czuję, że lepiej, by miała pani towarzystwo. - Spacer w towarzystwie rzeczywiście jest bezpieczniejszy, ale w tym szczególnym przypadku tego nie wymagam. Richard roześmiał się. - Zawsze mi pani odmawia. - To powinno dać panu do myślenia, jak sądzę. - Pospiesz nie pożegnała się z Rossem i 01ivią i wymknęła się do holu, gratulując sobie szybkiej ucieczki. Za chwilę usłyszała za sobą kroki Richarda. Dogonił ją, gdy dochodziła do frontowych drzwi. Położył jej dłoń na ramie niu. - Chwileczkę, pani Stratton. Zostawiła pani książkę. Deb zezłościła się na siebie z powodu własnego niedbal stwa. Wzięła tomik wierszy i wsunęła go pod ramię. Z tru dem panowała nad irytacją, kiedy Richard przytrzymał jej drzwi i towarzyszył jej na schodach, a potem na wyżwirowa nym podjeździe. - Dziękuję - powiedziała, próbując nie sprawiać wrażenia zbyt opryskliwej. - Naprawdę nie ma potrzeby, żeby mnie pan odprowadzał do Mallow. - Poza tym, że towarzystwo pani sprawia mi przyjemność. - Dlaczego pan tak nalega, skoro nie ma nadziei, milor dzie? Richard spojrzał jej prosto w oczy. - Może jestem uparty tak jak pani. Przytrzymał pomalowaną na biało niewielką furtkę, któ-
103 ra wychodziła na ścieżkę prowadzącą do Mallow, i przepuś cił ją przodem. Ku zaskoczeniu Deb nie próbował wciągać jej w denerwującą wymianę zdań. Rozmawiali miło na różne te maty od stanu dróg do groźby inwazji i sytuacji politycznej. Zwyczajna pogawędka z Richardem okazała się zajmująca. Od czasu do czasu otwierał przed nią kolejną furtkę albo z przy kładną uprzejmością odsuwał z drogi krzewy dzikich róż. Deb uświadomiła sobie, że jest zła na siebie za to, że tak łatwo przyjmuje jego troskliwość, nie mogła jednak zaprzeczyć, że wspólny spacer w słońcu późnego lata był bardzo przyjem ny Przy furtce Deb zatrzymała się, chcąc się pożegnać. Tomik wierszy wysunął jej się nieco spod pachy. Uświadomiła sobie, że obluzowała oprawę, i przyjrzała się książce z niepokojem. - Och... to nie jest moja książka! Deb otworzyła książkę i przekartkowała strony. Teraz, kie dy przyglądała się uważniej, poznała, że wydanie jest takie samo jak to, które dostała w prezencie, ale egzemplarz jest nieco starszy i bardziej zniszczony. Listy dziwnych symboli, którą wetknęła niedbale za przednią okładkę również nie było. Przekartkowała strony jeszcze raz, marszcząc brwi. - Tego pani szuka? - spytał przyjaźnie Richard. Wsunął rękę do kieszeni surduta i wyciągnął stamtąd złożoną kartkę. Deb spojrzała na nią, potem przeniosła wzrok na jego twarz. Usta miał zaciśnięte w cienką kreskę i obserwował ją, ale w jego oczach nie było uwagi ani podziwu, do których zdążyła przywyknąć. Deb nagle zrobiło się zimno. - O, nie, pani Stratton - powiedział, głosem miłym, lecz stanowczym. - To by było zbyt proste. Mam wrażenie, że po winna mi pani coś wyjaśnić.
Rozdział ósmy
- Czy to pani własność, pani Stratton? - Richard trzymał kartkę poza zasięgiem Deb, nie odrywając badawczego spoj rzenia od jej twarzy. Deb spojrzała na niego, zdumiona. - Nie - odparła. - Znalazłam ją w książce. Skąd się wzię ła u pana? Richard zignorował jej pytanie. - A więc twierdzi pani, że ani książka, ani kartka nie nale żą do pani? [ego aroganckie zachowanie rozzłościło Deb. - Niczego nie twierdzę! - odparowała ostro. - Mówię pa nu, że to nie jest moja książka. Powinien pan to wiedzieć. Sam mi ją pan dał. Richard wziął od niej książkę i przekartkował, przygląda jąc się jej uważnie. - Z pewnością nie jest to egzemplarz, który pani dałem, ale to nie znaczy, że nie należy do pani. - Chyba z czegoś pani ko rzystała, zanim dostała pani prezent ode mnie? Deb przeszyła go wzrokiem. - Nie jestem pewna, w jakim celu zadaje mi pan te pyta-
105 nia, lordzie Richardzie - powiedziała wyniośle - ani jakim prawem pan je zadaje... - Urwała, bo zza zakrętu wyło nił się wóz, wzbijając tumany kurzu i dzwoniąc uprzężą. Richard szybko spojrzał za siebie, złapał ją za ramię i bez ceremonii pchnął przez drewnianą furtkę do zagajnika, na porośniętą mchem ścieżkę, za plątaninę ostrokrzewu i lau ru. Deb była zaskoczona tym manewrem. Nie chodziło o to, że podejrzewała Richarda o niecne intencje, ale to nagłe dzia łanie zbiło ją z tropu. Gdy tylko stali się niewidoczni z drogi, puścił jej ramię i Deb przysiadła na kamiennej ławce, z której kiedyś roztaczał się bardzo ładny widok na rzekę, ale obecnie ogród tak zarósł, że nie było widać niczego. Richard stał. W bladym świetle słońca, przesączającym się przez liście, Deb zobaczyła, że przygląda się jej zmrużonymi oczami. Automatycznie potarła ramię i odpowiedziała wyzy wającym spojrzeniem, ale pod stanikiem serce biło jej szyb ko. O cokolwiek w tym chodziło, nie była to gra. Wyczuwała to instynktownie. - Przepraszam za to, co zrobiłem teraz - powiedział. - Nie chciałem, żeby nas widziano i słyszano. - Rozejrzał się wokół. Zakładam, że tutaj nikt nas nie zobaczy? - Nikt nie zobaczy nas ani z domu, ani z drogi. - Spojrzała na niego. - Nie rozumiem jednak... Richard przez chwilę milczał, po czym usiadł przy niej na ławce. Pochylił się do przodu, obracając w ręku kartkę z sym bolami. - Odpowie mi pani na kilka pytań? Deb kiwnęła w milczeniu głową, nie odrywając od niego wzroku. - Z czego pani korzystała, zanim dałem pani tomik wierszy?
106 - Korzystałyśmy razem z egzemplarza 01ivii - odparła. Nie stać mnie na kupowanie książek. Richard przyjrzał się badawczo jej twarzy. - Proszę mi opowiedzieć, co wydarzyło się dziś na spotka niu kółka czytelniczego. Deb potarła czoło, jakby próbowała sobie przypomnieć. - Czytałyśmy „Świat" Henryego Vaughana - odparła a potem, jak już skończyłyśmy, lady Sally poprosiła nas do oranżerii, bo chciała nam pokazać stronice akwarelowego ka lendarza. - Wzięła pani książkę ze sobą? - Nie. Położyłam ją na stoliku w bibliotece lady Sally i wzię łam, kiedy wychodziłyśmy. Tyle że... musiałam wziąć cudzy egzemplarz. Zostawiłyśmy książki w jednym miejscu. Było ich sporo. Wszystkie mamy to samo wydanie i tomiki najwyraź niej się pomieszały. - Wszystkie macie to samo wydanie - powtórzył Richard. -Tak. - Deb spojrzała na niego pytająco. - Każda z nas pięciu ma tę książkę. - Postukała w okładkę. - Tylko ja jedna mam nowy egzemplarz. Richard nie odrywał od niej wzroku. -Kiedy zobaczyła pani to? - spytał, pokazując kartkę z symbolami, którą wciąż trzymał w ręku. - Znalazłam ją po przyjściu do Midwinter Marney Hall wyjaśniła Deb. - Upuściłam książkę i kartka wypadła. Była złożona, zupełnie jakby służyła jako zakładka. Zobaczyła, że Richard w zamyśleniu mruży oczy. - Widziała ją pani przedtem? - spytał. - Nie, nigdy. - Deb poruszyła się na ławce, coraz bardziej niespokojna. - W jakim celu mnie pan wypytuje, milordzie? Proszę mi powiedzieć.
107 Richard usiadł wygodniej i z westchnieniem oparł się ple cami o kamienne oparcie. - Przepraszam. To musi się wydawać wyjątkowo nieuprzej me z mojej strony. - To prawda - potwierdziła Deb, postanawiając nie dać się zbić z tropu - ale nie odpowiedział pan jeszcze na moje py tanie. Richard roześmiał się. - Nie, nie odpowiedziałem. Zapadła cisza. Deb czekała, lecz Richard nie przystąpił do wyjaśnień. Deb czuła na sobie jego wzrok i pomyślała, że roz waża to, co od niej usłyszał. Zadrżała lekko z chłodu, który niósł cień. Domyślała się, o co chodzi. Próbował zdecydować, czy może jej zaufać. - Sądzę, że to wygląda na szyfr - zaczęła, biorąc byka za rogi. Richard uniósł brwi. - Doprawdy? Deb ciężko westchnęła. - Przestanie pan robić uniki, milordzie? Co jest na tej kart ce? I, proszę mi wybaczyć śmiałość, co to ma wspólnego ze mną? - To, pani Stratton, jest zaszyfrowany list. To list szpiega. Deb zaparło dech. - List szpiega? Chce pan powiedzieć, że został napisany szyfrem, bo to sekretna wiadomość? - Właśnie - potwierdził Richard. Deb ogarnął nagły strach. - A jaki jest pana udział w tym wszystkim? - szepnęła. - Mówiłem pani, że kiedyś pracowałem dla admiralicji odparł Richard. - Prawdę mówiąc, wciąż dla nich pracuję.
108 Deb poczuła gwałtowna ulgę. - Kim pan jest? Łowcą szpiegów? - Z braku lepszego określenia. - Richard skrzywił się. Deb wstała. Jej opinia o lordzie Richardzie Kestrelu, któ ra zmieniała się przez ostatnie dwa tygodnie, teraz odmieniła się zdecydowanie. - Rzeczywiście idealnie się pan zamaskował, milordzie zauważyła. - Nigdy bym nie pomyślała. Hazardzista, uwodzi ciel, utracjusz, który nie jest w stanie zdjąć sobie butów bez pomocy lokaja. Richard skrzywił się. - Dziękuję. Jestem pewien, że nigdy nie zachowywałem się tak źle, jak pani to przedstawia. Deb wpatrywała się w niego, kręcąc głowa. - To wydaje się niemożliwe, milordzie. - Że w Midwinter są szpiedzy czy że ja jestem tutaj, by ich łapać? - Jedno i drugie. Nie mogę w to uwierzyć... Nie w Midwin ter... - Miejsce równie dobre dla szpiega jak każde inne zauważył Richard. - A właściwie lepsze, jeśli się weźmie pod uwagę strategiczne położenie portu i bliskość wybrze ża Francji. Deb nagle pobladła, gdy uświadomiła sobie, co wynika z jego słów. - A ta sekretna wiadomość była w tomiku wierszy... Pomy ślał pan, że to ja jestem szpiegiem? - Znalazłem kartkę w pani książce - podkreślił Richard z kamiennym spokojem. - Tak, ale... - Deb na powrót usiadła na kamiennej ławce. - Powiedziałam panu, że to nie jest moja książka.
109 - Powiedziała tak pani, zgadza się. Czy mam wierzyć we wszystko, co mówią ludzie? Nie było szczególnego powodu, dla którego miałby jej uwierzyć, a jednak założyła, że tak będzie. Chciała, żeby jej ufał. Wydawało jej się to wyjątkowo ważne. - Zapewniam pana - oświadczyła z godnością - że nie mia łam z tym nic wspólnego. - Napotkała przenikliwy wzrok Ri charda. - Dalej pan podejrzewa, że jest inaczej? Zapadła długa, pełna napięcia cisza. Wreszcie Richard po woli pokręcił głową. - Nie, nie wierzę, że jest pani zdrajczynią, pani Stratton. Ni gdy nie wierzyłem, chociaż może moje uczucia nie pozwalają na trzeźwy osąd. Nagle uniósł głowę i napotkał wzrok Deb. Uniósł kąciki warg w nikłym uśmiechu. - Naturalnie mogłaby pani prowadzić podwójną grę. - Richardzie... - zaczęła Deb błagalnie. Poczuła się bezbron na. Zarumieniła się i poprawiła: - Przepraszam, milordzie. - Richard brzmi lepiej. - Uśmiechnął się szerzej. Przykrył jej dłoń swoją i uścisnął krótko, uspokajająco. - Ja tylko żartu ję. Wątpię, czy byłaby pani w stanie mnie oszukać, bo jest pani najbardziej prostolinijną, najuczciwszą kobietą, jaką znam. - Przeklinam swoją niezdolność ukrywania uczuć - zauwa żyła Deb nieco drżącym głosem. - Proszę tego nie robić - powiedział cicho Richard, patrząc jej w oczy. - O, Boże - jęknęła Deb, świadoma, że wraca ten pociąg do niego, który tak starała się opanować. - To dopiero pech. Zmarszczyła czoło, próbując oderwać myśli od Richarda Kestrela i powrócić do spraw bieżących. Wyjątkowo trudno było jej się skupić. - Szpieg - zaczęła. - Osoba, której pan poszukuje... Jeśli
wiadomość była w książce, w takim razie szpieg musi należeć do kółka czytelniczego lady Sally. Richard przytaknął. - Tak sądzimy. Deb spojrzała na niego zmartwiona. - Ale to niemożliwe. - Co jest niemożliwe? Że szpieg może być kobietą czy że należy do waszego kółka czytelniczego? -I to, i to! Jest tylko 01ivia i ja, lady Sally, panna Lang i lady Benedict! - Zniżyła głos do szeptu. - To musiałaby być jedna z nas, a przecież... Richard nie odrywał wzroku od jej twarzy. - To musi być jedna z was - powtórzył nieustępliwie. - Nie Liv! - We wzroku Deb było błaganie. - Nigdy nie uwierzę, że jest zdrajczynią! Richard pokręcił głową. - Wątpię, by to była lady Marney. - W takim razie któraś z pozostałych. - Deb zmarszczyła czoło. - Panna Lang jest głupia i wulgarna, a choć nie lubię lady Benedict, to jeszcze nie oznacza, że ona jest szpiegiem... Westchnęła przeciągle. - To musi być pomyłka. Twarz Richarda ani drgnęła. - Nie ma pomyłki, Deborah. - Poruszył się na ławce. - Nie można też tego zbagatelizować. Ta osoba uderzyła więcej niż raz i może uderzyć znowu. Przekazuje Francuzom tajemni ce, a to zagraża życiu tysięcy niewinnych ludzi. Trzeba ją po wstrzymać. Zapadła cisza. Spojrzenie Deb padło na książkę. Wzięła ją do ręki. Powracając myślą do spotkania kółka czytelniczego, Deb nie była w stanie powiedzieć, po czym można odróżnić jedną książkę od drugiej. Przekartkowała ją na chybił trafił.
~ 111 ~ Dziwnie pachniała - nie były to perfumy, kwiaty czy środek do czyszczenia, lecz coś innego. Deb powąchała okładkę. Nie potrafiła skojarzyć zapachu, wiedziała jednak, że go rozpozna, jeśli znów go poczuje. - Jakie to szczęście, że przypadkowo zostawiłam książkę podjęła - bo w przeciwnym razie nie zobaczyłby pan tego listu... - Urwała, widząc wyraz twarzy Richarda. - O co chodzi? - To nie był przypadek - odpowiedział. Deb wpatrywała się w niego, zaciskając kurczowo dłoń na książce, spoczywającej na jej kolanach. - Co pan ma na myśli, mówiąc, że to nie był przypadek? Wyszłam z Midwinter Marney w pośpiechu i zapomniałam o książce, leżącej na stole. Richard wstał i przeciągnął się - Może pani uważać, że tak było, ale prawda wygląda nieco inaczej. - Uśmiechnął się krzywo. - Zobaczyłem zaszyfrowa ny list, kiedy podawałem pani filiżankę z herbatą, Deborah. Sprawiała pani wrażenie zatopionej w myślach, uznałem więc, że muszę sprawić, żeby zapomniała pani o książce i dała mi szansę spojrzenia na kartkę. Deb wpatrywała się w niego ze zdziwieniem. -Och! Chce pan powiedzieć, że pan... Kiedy rozmawiał pan ze mną... - Celowo odwróciłem pani uwagę - potwierdził Richard. - Musiałem to zrobić. - To znaczy, że całe to bezczelne flirtowanie miało na celu sprawienie, bym zapomniała o książce? - Mówiła wzburzona, a jej ton wcale nie złagodniał, kiedy Richard przytaknął, nie przestając się uśmiechać. - Zadziałało, prawda? Wymaszerowała pani niczym urażo na księżna, a ja wziąłem książkę i udałem się za panią.
~ 112 — Deb zacisnęła dłonie. - Och... ty draniu! - Wiem - przyznał Richard zrezygnowanym tonem. - Je stem łajdakiem i kłamcą. - Jest pan bez wątpienia najwstrętniejszym człowiekiem, ja kiego znam! - krzyknęła Deb gniewnie. Zerwała się na równe nogi. - Spotykaliśmy się z panem i pańskimi braćmi, zaprzy jaźnialiście się z nami, wkradaliście się w nasze łaski. Teraz widzę, że to był tylko środek do celu... - Nie mogę zaprzeczyć, że postanowiliśmy oczarować damy z Midwinter - ciągnął gładko - ale... - Och, proszę się nie tłumaczyć - przerwała mu ostro Deb. Czuła się zdradzona. - Czy może być jakieś usprawiedliwienie dla waszych postępków? Richard stanął naprzeciwko niej i chociaż jej nie dotknął, zatrzymał ją siłą wzroku. - Miałem właśnie powiedzieć, że moje zachowanie wobec pani od początku było szczere, pani Stratton. Przy pani nie udawałem niczego. Deb zapanowała nad emocjami i instynktem, który podpo wiadał jej, że Richard mówi prawdę. - Byłabym wyjątkowo głupia, gdybym panu uwierzyła! Richard milczał. Deb pierwsza odwróciła wzrok. - Nie wiem, czy jestem w stanie uwierzyć choć w jedno pańskie słowo - poskarżyła się już bardziej opanowanym głosem. - Rozumiem to - zgodził się Richard. Ujął dłoń Deb w swoją. -Milordzie... - Za chwilę panią puszczę, ale to, co teraz powiem, jest ważne. Wie pani teraz o wiele za dużo, co może być dla pani
— 113 ~ niebezpieczne, Deborah. Muszę panią prosić o dochowanie tajemnicy. Proszę nikomu o tym nie mówić. Nawet siostrze... - Rozumiem, że nie mogę o tym rozmawiać z nikim. - Proszę - powtórzył Richard i Deb wyczuła naleganie w je go głosie. - Proszę na siebie uważać, Deborah. Przy odrobinie szczęścia wkrótce złapiemy szpiega, ale tymczasem musi pani mieć się na baczności. - Rozumiem. - Nie jestem pewien. Ktokolwiek zgubił tę książkę, będzie wiedział, że musi ją mieć ktoś inny z waszego kółka. Wszyst kie jesteście teraz w niebezpieczeństwie, a nie chcę, żeby coś się pani stało. Przez chwilę milczeli, a potem Richard mocno objął Deb i pochylił głowę. Przez ciało Deb przeszedł dreszcz. Pocałunek był delikat ny i niespieszny, ale nie zdążyła się nim rozkoszować, bo Ri chard niespodziewanie się wycofał. Z ociąganiem otworzyła oczy, wiedząc, że on zobaczy w jej twarzy tęsknotę i pragnie nie. Deb ledwie zdążyła zaczerpnąć tchu, gdy znów chwycił ją w ramiona i tym razem zagarnął jej usta z całą mocą. Pocałunek był długi, słodki i powolny. Deb drżała od gło wy do czubków palców u nóg. Przywarła do Richarda i od powiedziała mu z niewprawną namiętnością, a on trzymał ją i całował, aż wreszcie, kiedy obojgu zaczęło brakować tchu, wtulił wargi we włosy Deb i przygarnął ją jeszcze mocniej. - Deborah... Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. - Uhm. - Deb potarła policzkiem o gładki materiał jego surduta. Cieszyła się z uścisku silnych ramion, bo wyraźnie kręciło jej się w głowie i bała się, że za chwilę upadnie. - Spóźniłaś się na przejażdżkę z panem Langiem - ciągnął Richard.
~114 — Rzeczywistość powróciła, Deb gwałtownie otworzyła oczy. - Pan Lang! Zupełnie o nim zapomniałam. - To dobrze. Deb uwolniła się z uścisku i trochę niepewnie popatrzyła Richardowi w twarz, bo nagle uświadomiła sobie, gdzie jest i co robiła przed chwilą. Jak mogła tak się zapomnieć w ra mionach lorda Kestrela? Wyzwolił w niej gwałtowną tęsknotę za oddaniem się we władzę żarliwej namiętności, z której ist nienia dotychczas nie zdawała sobie sprawy. Czuła się rozdar ta. Długo tłumione uczucia mogły zatriumfować nad rozsąd kiem. Cofnęła się o krok, z zakłopotaniem przyciskając obie dłonie do policzków. - Przez pana zapomniałam, co jest właściwe - powiedzia ła. -Muszę iść... - Naturalnie - odparł poważnie Richard. - Wkrótce panią odwiedzę, Deborah... - Skłonił się i niechętnie puścił jej dłoń, a kiedy doszedł do zakrętu, zza którego nie było widać ścieżki, odwrócił się i spojrzał na nią po raz ostatni. Kiedy Richard dotarł do Kestrel Court, zastał tam nieoczeki wane zamieszanie. Służba wypakowywała bagaże z powozu sto jącego na żwirowanym podjeździe, a od stajni dobiegały podnie sione głosy i śmiech. Richard przyspieszył kroku, skręcił za róg i wszedł na podwórze. Jego starszy brat Justin, książę Kestrel, stał tam, rozmawiając ze stajennymi i trzymając za wodze wspania łego wierzchowca, kasztanowego huntera, który pokazywał zę by i wyglądał tak, jakby był wyjątkowo złośliwy. Richard obszedł zwierzę i gwizdnął cicho. - Co o nim myślisz? - spytał Justin z szerokim uśmiechem. - Szybkość i energia kosztem charakteru - skomentował Richard.
—
115 ~
Justin zrobił zrezygnowaną minę. - Dokładnie to samo powiedział Hobbs. - Wskazał na sta jennego. - Wytknął mi, że kupiłem kota w worku. - Domyślam się, że przyjechałeś na nim z Londynu? Justin przytaknął, rzucił wodze stajennemu i dołączył do brata. - Kupiłem go w Tattersalls w czwartek, wczoraj dojechałem na nim do Chelmsford, a dziś tutaj. - Jak się sprawował? - spytał Richard. - Jakby chciał skręcić mi kark - odparł ponuro Justin. Przecięli podjazd, na którym z powozu wciąż wypakowy wano liczne sakwojaże, i doszli do frontowych drzwi. - Podróżujesz z większym bagażem niż mama - zauważył Richard. Po tych słowach stanął jak wryty i spojrzał na brata. - O, Boże, tylko mi nie mów, że to bagaże mamy? - To zaledwie początek - powiedział Justin. - Mama zamie rza spędzić tu zimę i chce, by jej było wygodnie. - Mamy dopiero październik! Czy to oznacza, że powozy wy ładowane jej rzeczami będą przyjeżdżać przez cały tydzień? - Tak sądzę - odparł Justin. - Co skłoniło ją do przybycia do Midwinter? Myśla łem, że nie znosi tego miejsca. Zawsze mówiła, że to ist ny zaścianek. - Usłyszała, że Cory Newlyn znalazł tu sobie żonę - wy jaśnił Justin, unosząc przy tym wymownie brwi. - Uznała, że
—
116 —
- Wspaniale - odparł Richard, próbując ukryć uśmiech. Właśnie się z nią widziałem. -I znów cię wzięło? - Nie znów - poprawił Richard. - Nigdy nie przestało. Justin pokiwał głową z politowaniem. - Jakie to dla ciebie frustrujące. - Spojrzał chytrze na brata. - A więc pani Stratton wciąż jest wzorem cnót? - Pilnuj swego nosa - mruknął Richard, łapiąc się na tym, że ma ochotę bronić Deborah jak lew. Justin nie krył uśmiechu. - To musi być poważna sprawa, skoro nie chcesz o tym mówić. - Przekartkował wydanie „Suffolk Chronicie" sprzed trzech dni leżące na stole. - Na dodatek czytujesz miejscowe gazety - za uważył. - Wkrótce usłyszę, że nabrałeś zwyczaju picia herbaty. - Wspaniały pomysł. - Richard sięgnął do taśmy dzwon ka. - Napijemy się? - Nie, dziękuję. Co się stało z moją doskonałą francuską brandy? Czyżbyś wszystko wypił? Richard ruchem głowy wskazał karafkę. - Nalej sobie. - Sięgnął do kieszeni surduta. - I rzuć na to okiem, Justinie. Położył kartkę z szyfrem na stoliku między nimi. Justin zerknął pobieżnie na kartkę, spojrzał znów i gwizdnął. - Wreszcie! Gdzie to znalazłeś? Richard roześmiał się - W tomiku siedemnastowiecznej poezji, należącym do pa ni Stratton. - Wyjaśnij mi to - polecił Justin. Po półgodzinie i dwóch kieliszkach brandy temat został wszechstronnie omówiony. - A więc szpieg używa szyfru obrazkowego - powiedział
—
117
Justin w zamyśleniu - w którym symbole oznaczają raczej grupy słów niż litery. Richard przytaknął. - Chyba dobrze byłoby poprosić Coryego, żeby na to zerk nął. Sporo pracował nad hieroglifami z Thomasem Youngiem, może będzie miał kilka pożytecznych pomysłów na łamanie szyfrów obrazkowych. Justin przytaknął. - Zaraz mu to wyślemy. - Delikatnie obracał kieliszek z brandy między palcami. - A co do pań z kółka czytelnicze go lady Sally... Nie mogę w to uwierzyć, ale nie przybliżyliśmy się do odnalezienia szpiega. - Nie, lecz grupa podejrzanych się zmniejszyła - zauważył Richard. - Tylko jeśli wykluczy się panią Stratton. - Justin zawahał się, po czym wziął głęboki oddech. - A może ona oszukuje, Richardzie? Nie jesteś bezstronny. Zapadła pełna napięcia cisza. - Mogłaby, ale tego nie robi - zauważył po chwili Richard. Justin milczał, tylko patrzył pytająco. Wreszcie Richard powiedział powoli: - Pani Stratton jest przejrzysta jak szkło, Justinie. Nie jest w stanie niczego ukryć. Musiałaby być piekielnie dobrą aktor ką, żeby jej się to udało. Jestem pewien, że ani pani Stratton, ani lady Marney nie jest osobą, której szukamy. Justin powoli skinął głową. - Panna Lang? - Najmniej prawdopodobny wybór z pozostałych trzech. - A więc zostaje lady Sally Saltire albo lady Benedict. Co robimy? - Będziemy je obserwować.
~118 ~ - Zdaje się, że trochę za bardzo obserwujesz panią Stratton, Richardzie. - Bardzo za bardzo. - Richard roześmiał się. - Tobie zosta wiam lady Sally i lady Benedict. Justin ciężko westchnął. - A ty będziesz mógł swobodnie zajmować się panią Stratton, czy tak? - Właśnie. Richard podszedł do biurka, przysunął kałamarz i zaczął pisać liścik do Coryego Newlyna. Justin wstał i powoli pod szedł do drzwi. - Mama liczyła na to, że jej synowie nie pójdą w ślady ojca, i uda jej się wychować ich na pantoflarzy - powiedział. - Będzie szczęśliwa, jeśli przynajmniej jeden z nas jej nie rozczaruje. Richard roześmiał się. - Los ma zwyczaj krzyżować nam plany, Justinie. Jeśli nie uda mi się przekonać pani Stratton, że mam wobec niej uczci we zamiary, nie zaufa mi na tyle, żeby za mnie wyjść. A co do ciebie i Lucasa... Prędzej czy później przyjdzie kolej i na was. Justin wyjął gwineę z kieszeni i podrzucał ją leniwie w dłoni. - Chcesz się o to założyć, Richardzie? - Nie - odparł Richard, znów pochylając się nad listem. Nie zakładam się o rzeczy pewne.
Rozdział dziewiąty
01ivia Marney leżała na łóżku z szeroko otwartymi ocza mi i wpatrywała się w sufit. Z wystroju sypialni była szcze gólnie dumna. Wykorzystała tu motywy kwiatowe, które tak kochała. Kopulasty sufit w rozgwiazdy przesłaniała blado zielona ozdobna krata, po której pięły się bladoróżowe ró życzki. W ściśle określonych miejscach ustawiono kwietniki, a do ścian przytwierdzono półki, z których zwieszał się gęsty bluszcz i miniaturowe pachnące limonki. Widok zwielokrot niały osadzone w ścianach lustra, które teraz odbijały także łagodne i delikatne światło poranka. 01ivia zauważyła niemal niewidoczne pęknięcia w suficie, których, być może, nie za uważyłby nikt inny, ale jej całkiem popsuły przyjemność prze bywania w tym sielankowym otoczeniu. Będzie musiała coś z tym zrobić. Może te cieniutkie pęknięcia na tynku, przypo minające pajęczą sieć, powstały w wyniku wyjątkowo suchego lata. Trzeba będzie posłać do Londynu po dobrego sztukato ra. Kiedy zaryzykowała skorzystanie z usług miejscowego rze mieślnika, ten głupiec zamurował wnękę, którą przeznaczyła na ozdobny kwietnik. Tok jej rozważań został nagle zakłócony. Kilka sekund za-
~120 — jęło jej zrozumienie tego, co się dzieje. Wreszcie uświadomiła sobie, że to Ross przestał się poruszać. Leżał oparty na łokciu, a cyniczne spojrzenie błękitnych oczu błądziło po jej twarzy. - Może chcesz, żebym dał ci jakieś czasopismo? - spytał. - Dla zabicia czasu, wiesz. Zsunął się z łóżka i sięgnął po szlafrok. Olivia odwróciła wzrok od jego mocnego, dobrze umięśnionego ciała. Nie była w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatnio pozwoliła sobie spojrzeć otwarcie na nagość Rossa. - Nadzy mężczyźni wyglądają tak nieporządnie - przy pomniała sobie słowa matki, lady Walton, tuż przed ślubem. - Najlepiej leżeć spokojnie, zamknąć oczy i myśleć o czymś przyjemnym. Na przykład o menu na najbliższy tydzień albo o tym, jak się ubrać do kościoła na niedzielną mszę. Zoba czysz, mąż szybko skończy, a ty będziesz miała dodatkową ko rzyść w postaci zaplanowanych posiłków na całe siedem dni. 01ivia często myślała, że słowa lady Walton były aż nadto prawdziwe. Z Rossem szło to wyjątkowo szybko. Byli sobie praktycznie obcy, kiedy się pobrali, jako że ich małżeństwo zostało ustalone między ich rodzinami wiele lat wcześniej. 01ivia chciała zadowolić rodziców i nie miała nic przeciw ko Rossowi w roli męża. Wydał jej się dość miły, a poza tym instynkt mówił jej, że Ross ją podziwia. Była ładna i posłusz na. Myślała, że jest idealnym materiałem na żonę. Dlatego też bardzo cierpiała, kiedy odkryła, że Ross uważa, iż czegoś jej brakuje. Czasami nawet odnosiła wrażenie, że jest nią znu dzony. A z kolei ona nie potrafiła dotrzeć do niego. Zwłaszcza że część jego osobowości była dla niej niedostępna od same go początku. W wieku piętnastu lat Ross wypłynął na mo rze, brał udział w bitwach morskich na całym świecie, walczył, cierpiał i zadawał cierpienie innym. Nigdy jednak nie mówił
—
121 ~
o swojej służbie w marynarce wojennej. To postronni świad kowie powiedzieli jej, że był bohaterem. Przez sześć lat małżeństwa wypracowali kompromis, ale od czasu do czasu ten kompromis chwiał się, tak jak teraz, kiedy Ross usłyszał fragment jej rozmowy z Deborah. Od ra zu wiedziała, że przyjdzie do jej sypialni i będzie się z nią ko chał, jakby wciąż chciał coś udowodnić i jakby wciąż mu na niej zależało. Rzeczywiście przyszedł, a ona rozmyślała o ma lowaniu sufitu... Gdyby tylko była choć trochę podobna do Deb - bardziej otwarta i spontaniczna, zdolna powiedzieć, co czuje... Ross, odwrócony plecami, zawiązywał pasek szlafroka, ale widziała jego odbicie w jednym z luster wmurowanych w ścia nę. Był opalony, bo mnóstwo czasu spędzał na powietrzu, a gęste czarne włosy opadły mu na czoło. Raptownie uniósł głowę i napotkał w lustrze wzrok 01ivii. Pospiesznie przykry ła się zmiętą kołdrą i zobaczyła, jak kąciki stanowczych warg Rossa wyginają się w ironicznym grymasie. Odwrócił się i przesunął po niej spojrzeniem. Skuliła się pod przykryciem. - Nie martw się, moja droga - powiedział. - Nie ma nic pociągającego w kochaniu się z rzeźbą. Nie będę cię więcej niepokoił. Po tych słowach przeszedł do swojej garderoby i zamknął drzwi z wystudiowaną dyskrecją. 01ivia przez długą chwilę wpa trywała się w swoje odbicie w lustrze - jasne włosy opadające na ramiona, szczupła blada twarz, która sprawiała wrażenie po zbawionej wyrazu, smukłe ciało, które wciąż powinno wzbudzać mężowskie pożądanie. Poczuła się przeraźliwie samotna. Obróciła się na bok i pociągnęła taśmę dzwonka przy łóżku, chcąc przywołać pokojówkę. W głowie miała pustkę.
— 122~ Wiedziała jednak, że jeśli nie wstanie i nie zajmie się czymś, prawdopodobnie się rozpłacze. Postanowiła wyjść z domu. Wybierze się w odwiedziny do Deborah. Na pewno niepo hamowana energia siostry poprawi jej nastrój. To, że pożycie z mężem nie układało jej się dobrze, nie było aż tak ważne. Większość par żyła w zgodzie ze sobą, nie będąc do szaleń stwa zakochanymi. Kiedy weszła pokojówka, zwróciła twarz w jej stronę. - Jenny, czy to nie piękny dzień? Wybieram się do Mallow, do siostry. Muszę jej coś doradzić w sprawie ogrodu, który, jak się obawiam, jest w stanie upadku, ale cóż, Deb zawsze chciała roślin, które kwitłyby natychmiast... Paplając o błahostkach, zrobiła toaletę i odsunęła od sie bie myśl, że zarówno pokojówka, jak i cała służba wiedzą, że państwo mają problemy i że lord Marney niebawem zacznie szukać pocieszenia gdzie indziej. Tego ranka Deb biedziła się nad listem. Osobliwa sprawa, ale uświadomiła sobie, że im więcej czasu spędza w towarzys twie Richarda Kestrela, tym mniejszą ma ochotę wynająć tymczasowego narzeczonego. Nie dostrzegła bezpośredniego związku między tymi faktami, lecz nie ulegało to wątpliwości. Miała to sobie za złe. Westchnęła i przeczytała wiadomość jeszcze raz. „Drogi lordzie. Zanim zgodzę się na spotkanie, muszę uzyskać pewność, że jest pan człowiekiem honoru. Choć przyjęłam tak dziwny sposób postępowania, zamierzam być ostrożna w wybo rze. Wyznaję, że jeszcze nie podjęłam decyzji. Wkrótce napiszę do pana ponownie, a jeśli nadal będzie pan zainteresowany od daniem mi przysługi, być może spotkamy się..." Deb westchnęła, zgniotła kartkę, rzuciła w kierunku ko-
123 minka i nie trafiła. Była to jej piąta próba napiasania listu i wciąż nie wychodziło jak należy. Pierwszy był zbyt wstydli wy, drugi za ogólnikowy, trzeci nazbyt śmiały. Nie miała po : jęcia, że szukanie narzeczonego przez ogłoszenie okaże się tak trudne. Poprzedniego dnia ponownie wybrała się do gospody. Nadal nie było innych odpowiedzi na jej anons. Niepojęte. Deb przerwała, słysząc kroki w korytarzu. Nie powiedziała pani Aintree, że zamierza przeprowadzić swój plan. Trochę się tego wstydziła, a wieczorami długo przewracała się bezsennie w łóżku, łamiąc sobie głowę, co począć. Mogła znaleźć narze czonego albo przyznać się do wszystkiego ojcu i pokornie wy słuchać jego reprymendy. Gdyby na tym miało się skończyć, może przyjęłaby to z godnością. Ale lord Walton miał wybu chowe usposobienie i Deb doskonale wiedziała, że jak tylko się zorientuje, iż ona nie ma matrymonialnych planów, zmusi ją do powrotu do Bath. A jeśli córka odmówi, przestanie da wać jej pieniądze. Bez dyskusji. Deb oparła gęsie pióro o kałamarz i odsunęła kartkę. Po trzech latach nie wyobrażała sobie powrotu do rodzinnego domu. W tamtejszej atmosferze wprost się dusiła. Już przed ucieczką z Neilem czuła się tam fatalnie. Ojciec rządził żela zną ręką, a matka była skłonna wcisnąć Deb każdemu kawa lerowi, jaki się nawinął pod rękę. „Drogi lordzie, po prostu musi mi pan pomóc. Oznajmiłam ojcu, że jestem zaręczona, co, niestety, nie jest prawdą. Nie mam narzeczonego, toteż szukam dżentelmena, który byłby w stanie spełnić obowiązki takowego podczas ślubu i wesela mojego bra ta. To dla mnie niezwykle istotne, jeśli mam uniknąć upokorze nia i ponownego zamieszkania pod dachem rodziców..." Deb podniosła gwałtownie głowę i odrzuciła na plecy poplątane jasne loki. Ciekawe, co powiedziałby lord Richard
—
124 —
Kestrel na jej próby znalezienia narzeczonego. Mimo że była to zwykła umowa, Deb poczuła się nielojalna, co było śmiesz ne, ponieważ nie musiała być lojalna wobec lorda Richarda. W dalszym ciągu nie wiedziała, czy z nią igra, czy nie, chociaż żarliwie pragnęła uwierzyć w jego szczerość. Rozum i wszelkie racjonalne przesłanki były przeciwko lordowi Richardowi Kestrelowi. Deb słyszała o jego podbo jach i widziała, jak flirtował z licznymi damami. Podejrzewa ła, że próbuje wzbudzić jej zainteresowanie, ponieważ chciał dowiedzieć się czegoś więcej o szpiegu z Midwinter. Razem biorąc, nie należało mu ufać, bez względu na to, co mówił jej instynkt. Poza tym nie należał do mężczyzn, którzy się żenią. Ponieważ Deb nie zamierzała wychodzić za mąż, nie powinno to mieć znaczenia, a jednak, z niewiadomego powodu, było inaczej. Całkiem jasno uświadomiła sobie swoje uczucia w tej kwestii przed kilkoma dniami, kiedy Lily Benedict przyparła ją do muru na wieczorku u lady Sally i życzliwie szepnęła, że lord Richard Kestrel był kiedyś zaręczony z pewną damą, któ ra zastała go w objęciach prostytutki w wieczór ich zaręczy nowego balu. Miała właśnie wziąć pióro do ręki i ułożyć kolejny list, kiedy posłyszała ruch na korytarzu i do pokoju wpadła Olivia. Mia ła zaróżowioną twarz, oczy jej błyszczały, kapelusz przekrzywił się na miękkich, delikatnych lokach. Przez chwilę wyglądała jak zwierciadlane odbicie Deb. Deb poderwała się z radością, ale kiedy zobaczyła wyraz oczu siostry, ogarnął ją niepokój. - Liv? - zaczęła. - Co się stało? O co chodzi? Zamiast odpowiedzieć, 01ivia zrobiła coś, czego Deb nigdy dotąd nie była świadkiem. Wybuchnęła płaczem. - Przepraszam. Bardzo przepraszam. - Po dziesięciu minu-
~ 125~ tach Ołivia wreszcie była w stanie mówić, aczkolwiek nieskład nie. Dla Deb jej słowa nie miały najmniejszego sensu. - Och, Deb, nie uwierzysz, co się stało tego ranka. Po prostu muszę ko muś o tym powiedzieć. Nie zniosę tego dłużej... - Urwała i spoj rzała na siostrę przez łzy. - Ross kochał się ze mną, a ja myśla łam o konieczności odnowienia sufitu. Sufitu, Deb! Byłam tym pochłonięta bez reszty. Ross przerwał i spojrzał na mnie, a ja uświadomiłam sobie, co się stało i jaki jest rozjuszony... i dosta łam mdłości. Zrobiło mi się niedobrze ze strachu i żalu, a Ross wypadł jak burza z sypialni i jestem przekonana, że to oznacza dla nas koniec, absolutny koniec, Deb... - Zaczekaj! - Deb podniosła głos. Zauważyła, że 01ivii ciek nie z nosa, więc pogrzebała w rękawie, ale nie znalazła chustecz ki. Zamiast niej dała siostrze batystową serwetkę ze stolika stoją cego przy sofie. - Zaczekaj - powtórzyła Deb, widząc, że siostra ociera zaczerwienione oczy i zamierza powrócić do przerwane go wątku. - Daj sobie trochę czasu, by zaczerpnąć tchu. 01ivia westchnęła i Deb spojrzała na nią z zaciekawieniem. Była zaszokowana wybuchem siostry. Nigdy nie przypuszcza ła, że jest ona zdolna do tak intensywnych uczuć. Widok pła czącej 01ivii zafascynował ją jeszcze z innego powodu. Siostra nie płakała z wdziękiem. Jej nos poczerwieniał i był dwa razy taki jak zwykle. Deb ogarnęła fala czułości, przysunęła się bli żej i otoczyła siostrę ramieniem. - Spokojnie, 01ivio. Obawiam się, że musisz dokładniej opowiedzieć mi, co się stało. Co to było z Rossem i sufitem? - Już ci powiedziałam - 01ivia pociągnęła nosem. - Ross kochał się ze mną, a ja nie zwracałam na niego uwagi. - Masz na myśli kochanie się w sensie dosłownym czy... Deb niepewnie rozłożyła ręce. Olivia wyglądała na poirytowaną.
~126 — - Kochanie się czy co, Deb? - Na przykład całowanie albo... - Deb wzruszyła ramio nami, chcąc sprawiać wrażenie osoby znającej się na rzeczy. Miała nadzieję, że wyjątkowo nikłe doświadczenie nie zawie dzie jej w tej sprawie. - Tak. - Olivia sprawiała wrażenie zbitej z tropu. - Kocha liśmy się, Deb! I proszę, nie przerywaj mi! - Przepraszam. Mów dalej. - Kiedy Ross był zajęty, leżałam, patrząc w sufit - podjęła Ołivia, która najwyraźniej nie była w stanie przestać, nawet jeśli by tego chciała - i zauważyłam niewielkie pęknięcie na treliażu namalowanym nad łóżkiem. Zaczęłam więc myśleć, jak je naprawić... - O, Boże - jęknęła Deb. Siostra spojrzała na nią z ukosa. - Właśnie. A więc pomyślałam sobie, że wezwę dekorato ra z Londynu i pogrążyłam się w planach, a po jakimś czasie nagle powróciłam do rzeczywistości i uświadomiłam sobie, że Ross przestał robić to, czym zajmował się do tej pory... - Jak długo? - spytała Deb. - Słucham? - Ołivia zmarszczyła zaczerwieniony nos. - Jak długo myślałaś o czymś innym? - Dziesięć minut? - zgadywała 01ivia. - Może piętnaście? - Na chwilę ucichła. Wyglądała na przygnębioną. - Nie jestem pewna. Ross jak już zacznie, wiesz, potrafi czasem ciągnąć to długo, bo lubi... - Proszę, oszczędź mi intymnych szczegółów! - przerwa ła pospiesznie Deb. - Nie byłabym w stanie spojrzeć Rosso wi w oczy. Qlivia zachichotała przez łzy. \
— 127 — - Faktycznie. O Boże, jestem bardzo niedyskretna. Zdaje się, że nie mogę nic na to poradzić. - Nieważne - skomentowała Deb. - Byłaś wystarczająco dyskretna w ciągu minionych sześciu lat, sądzę więc, że tro chę niedyskrecji dobrze ci zrobi dla odmiany. - Zmarszczyła brwi. - Jest coś, o co muszę cię spytać. Kiedy Ross kocha się z tobą, nie przyłączasz się do niego? Teraz 01ivia zmarszczyła czoło. Spojrzała ze zdziwieniem na siostrę. Deb odpowiedziała jej takim samym spojrzeniem. Po chwili 01ivia zaczęła niepewnie: - Mama nigdy nic nie mówiła o przyłączaniu się. Czy tak powinno się robić? Deb poruszyła się na sofie, unikając zdziwionego wzroku siostry. - Myślę, że tak. Nie wiem. Sądziłam, że ty wiesz... - Nie - odparła 01ivia. - Nie wiem, jak powinnam się za chowywać w małżeńskim łóżku. Właśnie to chciałam ci po wiedzieć, Deb. Czuję się jak zupełna idiotka. Popatrzyły na siebie ponownie, po czym 01ivia zakryła so bie usta dłonią. Oczy jej się zaświeciły, ale tym razem od śmie chu, a nie od łez. - Och, jakie to zabawne! Nie mogę uwierzyć, że obie nie mamy najmniejszego pojęcia... - Ty przynajmniej wysłuchałaś pouczeń mamy o obowiąz kach żony - podkreśliła Deb. - Ja nie miałam nawet tego. Uciekłam z domu, więc nie zdążyła mnie ostrzec przed tym, czego mogę się spodziewać. - Mama nigdy nie mówiła nic o uczestniczeniu - wyjawi ła Deb, rozdarta między brakiem zrozumienia a śmiechem. - Mówiła tylko o planowaniu menu...
~128 ~ - Menu? - Deb wytrzeszczyła oczy. - Co, do diabła, ma wspólnego jedno z drugim? - To rada, o czym myśleć, kiedy twój mąż robi swoje. Poza tym mama powiedziała tylko, jak nieporządnie wygląda na gi mężczyzna... - 01ivia zachichotała, zupełnie nie jak dama. - Co zresztą jest prawdą, te wszystkie dyndające części i... - Liv! - Deb spłonęła rumieńcem i zatkała sobie uszy dłoń mi. - Szokujesz mnie! - Czy to nie wspaniałe? - zachichotała 01ivia.- Chcesz usłyszeć, co się stało, kiedy uświadomiłam sobie, że Ross przestał? - Nie! - wrzasnęła Deb. - Nieważne. I tak ci powiem. Spojrzeliśmy na siebie, a po tem Ross zaproponował, że poda mi jakieś czasopismo. Deb nie była w stanie się powstrzymać. Naturalna cieka wość przezwyciężyła jej skrupuły. - Czy on wciąż... czy w tym momencie... byliście jeszcze połączeni? - Tak - Olivia piszczała ze śmiechu - ale po tych słowach skurczył się... Deb sama parsknęła śmiechem, a kiedy już zaczęła, nie by ła w stanie przestać. Siostry rzuciły się sobie w ramiona, wciąż śmiejąc się na całe gardło, i objęły się z całej siły. - Tak się martwiłam - wysapała 0livia między jednym a drugim potężnym atakiem śmiechu. - A teraz wszystko wy daje mi się niesamowicie zabawne. Czy to nie dziwne? Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Siostry odsunęły się od siebie. Deb przycisnęła dłoń do boku. - Och! Nie rozśmieszaj mnie dłużej, dostałam kolki. Clarissa Aintree wsunęła głowę w drzwi z pytającą miną. - Czy wszystko w porządku, dziewczęta?
~ 129 ~ - O, tak, dziękujemy ci, Clarrie! - odparła 01ivia, krztu sząc się ze śmiechu. - Wszystko jest w największym porządku. Może masz ochotę napić się z nami herbaty? - Nie chciałabym przeszkadzać. - W błękitnych oczach pani Aintree pokazały się iskierki. - Przyślę wam dzbanek herbaty. Cicho zamknęła za sobą drzwi. 01ivia wytarła oczy obru sem i spojrzała na Deb. Trochę się uspokoiła. - Przepraszam. To było bardzo zabawne i dzięki tobie czuję się o wiele lepiej, ale poruszanie tego tematu było z mojej stro ny wyjątkową bezmyślnością. Wybaczysz mi? Deb lekko pokręciła głową. - Nie ma nic do wybaczenia - powiedziała, wiedząc, że twarz ją zdradza. Powróciło znajome poczucie winy i smutku. Pani Deborah Stratton... Nie miała prawa do tego nazwiska ani do statusu, jaki zapewniało jej domniemane wdowieństwo. Tak naprawdę nigdy nie była mężatką. Wiedziała, czemu 01ivia czuje się winna. Siostra założyła, że ona zrozumie problemy wiążące się z małżeńskim łóżkiem. Niewiele osób wiedziało, że Neil Stratton był już żonaty, kiedy uciekł z młodszą córką lorda Waltona. Przy odrobinie szczęś cia nikt się o tym nie dowie, a jednak Deb ciążyła prawda, a jeszcze bardziej świadomość, że dała się uwieść tak sprytne mu i tak bezwzględnemu mężczyźnie. To właśnie Ołivia podczas długich tygodni po tym, jak Deb odkryła, że została oszukana, pocieszała siostrę, że nie powin na uważać się za zhańbioną, bo oddała się Neilowi w dobrej wierze, uważając go za swego męża. Deb płakała całymi dnia mi. Wiedziała, że 01ivia mówi logicznie, ale wiedziała też, że nie zmienia to jej uczuć. Winiła siebie. Gdyby tylko nie była tak impulsywna, nie dała się tak szybko namówić do uciecz-
130 ki, nie myślała głupio, że to, co robi, jest takie romantyczne... Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Neil mógłby być łowcą po sagu, liczącym na większe wiano od tego, dla którego ożenił się po raz pierwszy. Przypieczętowała swój upadek, wpadając w zastawioną przez niego pułapkę. Nie była prawnie poślubiona Neilowi Strattonowi, kie dy się kochali, mimo iż wówczas uważała się za jego żonę. Dopiero po jego śmierci dowiedziała się, że Neil był już żonaty i miał dziecko. W rezultacie poczuła się wykorzy stana i splamiona. Ugodzono ją podwójnie - posłużono się jej ciałem i zniszczono wiarę w miłość. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek zdoła się pozbyć poczucia, że została zbrukana. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie w stanie znów zaufać mężczyźnie. 01ivia, która bacznie przyglądała się siostrze, wyciągnęła współczującą dłoń. - Och, Deb, przykro mi... - Nie trzeba. Tamto wydarzyło się dawno temu. Teraz pra wie o tym nie myślę. Wiem, że rozumiesz, dlaczego nie mo głam brać pod uwagę małżeństwa, bez względu na to, jak pa pa nalega... - Z kimś innym mogłoby być inaczej. Deb pokręciła głową. -Nie, żadnego małżeństwa. - Odchrząknęła, pragnąc upchnąć zmartwienia z powrotem do ciemnego kąta, gdzie było ich miejsce. - Zdawało mi się, że rozmawiamy o tobie, Liv, nie o mnie. - Myślę, że rozmawiałyśmy na ten temat wystarczająco dłu go - zauważyła 01ivia, próbując odzyskać panowanie nad so bą. - Postąpiłam wyjątkowo niedelikatne, mówiąc o tak wielu intymnych szczegółach.
—
131
- To prawda - przytaknęła Deb. - Co będzie z Rossem, Liv? Nie możecie żyć dłużej w ten sposób. Olivia zarumieniła się lekko. - Nie możemy. Chyba powinnam porozmawiać z Rossem i spróbować dojść z nim do porozumienia. A kiedy następ nym razem przyjdzie do mojej sypialni, spróbuję... przyłą- , czyć się... - A chcesz tego? 01ivia zarumieniła się mocniej. - Mogę spróbować. To mogłoby być całkiem przyjem ne. - Uniosła głowę i spojrzała na Deb, wciąż z uśmiechem w oczach. - Nie chcę spędzić reszty małżeńskiego życia na pu styni pozbawionej namiętności - dodała. - A poza tym Ross jest całkiem atrakcyjnym mężczyzną. - Jest wyjątkowo atrakcyjny - skorygowała Deb. - Tak, i nie chciałabym, żeby ktoś inny tak pomyślał i zaofe rował się go pocieszyć. Nie chodzi o to, że go nie lubię, Deb. - 01ivia zmarszczyła brwi. - Wygląda na to, że dzieli nas prze paść, i nie wiemy, jak ją przekroczyć. Problem polega na tym, że Ross przysiągł, że już nigdy nie będzie mi się narzucał. Nastąpiła pauza, bo przybiegła pokojówka z herbatą, ale kiedy drzwi się za nią zamknęły, Deb zerwała się na równe nogi. - Jeśli chcesz przyciągnąć Rossa, coś dla ciebie mam oznajmiła. - Dziś rano dostałam list od Rachel Newlyn. Twarz 01ivii pojaśniała. - Och, co u niej słychać? - Bardzo dobrze. - Deb popatrzyła na Olivię z powagą. Mam wrażenie, że małżeńskie życie podoba jej się bardziej niż tobie czy mnie. Olivia zachichotała.
~132 ~ - A tobie by się nie podobało z Corym Newlynem? Jest oszałamiająco przystojny... - Olivia obrazowo rozłożyła ręce. - Wiem - przytaknęła znacząco Deb. Podała siostrze list i podeszła do biurka, stojącego w rogu pokoju. Wciąż leżała tam paczka od Rachel, którą rozpakowa ła wcześniej tego ranka. Olivia przeczytała na głos: - „Przesyłam słoiczek balsamu dla rzadkich ras świń z ho dowli lorda Marneya, bo od twojej siostry słyszałam, że mają jakieś dolegliwości skórne..." - Nie, nie ten kawałek - powiedziała pospiesznie Deb, bo 01ivia spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Następny akapit. - „Przesyłam ci też słoiczek mojego własnego różanego kremu do twarzy, sporządzonego według receptury odkrytej przez mamę w jakimś starożytnym tekście egipskim. Z pew nością doskonale działa na cerę, ale nie radzę ci go używać, je śli nie chcesz przyciągać uwagi mężczyzn". - Olivia przerwała i uniosła brwi. - Czytaj dalej - powiedziała Deb ze śmiechem. - „Zawiera specjalny składnik, o którym Egipcjanie twier dzili że to afrodyzjak, a więc ostrzegam cię, używaj go oszczęd nie, chyba że pragniesz oczarować lorda Richarda..." - Wystarczy! - zawołała Deb, wyrywając list z ręki siostry. Zapomniała o tym fragmencie i teraz poczuła, że się czerwie ni. - A więc, jeśli chcesz go wziąć... - Nie tak szybko - powiedziała Olivia, śmiejąc się z siostry, - Jesteś pewna, że nie chcesz używać go sama? - W jakim celu? - Aby oczarować lorda Richarda Kestrela - wyjaśniła Olivia. Spojrzała z rozbawieniem na Deb. - Jednakże po zastanowie niu dochodzę do wniosku, że w tej kwestii nie musisz uciekać
~133 ~ się do sztuczek. Kiedy wyszłaś z oranżerii na balu, wyglądałaś tak, jakbyś została gruntownie obcałowana. Deb uśmiechnęła się z wahaniem. - Tak się składa, że była to jedyna sytuacja, w której lord Ri chard mnie nie pocałował, 01ivia bardzo szeroko otworzyła oczy. - Jedyna okazja, podczas której tego nie zrobił? Chcesz po wiedzieć, że przy każdej innej okazji... - Prawie - odparła Deb. - Kiedy odprowadzał cię z Marney kilka dni temu? -Tak. -I przedtem - na wieczorze muzycznym? -Tak. - I w zagajniku... - Tak, ale o tym już wiedziałaś. Sama ci o tym powiedzia łam tamtego popołudnia przy herbacie. 01ivię zamurowało. -I? Deb z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. - Nie wiem, Liv. To niedorzeczne, ale chyba go lubię. Nie mogę się powstrzymać. - To musiało się stać wcześniej czy później - powiedziała łagodnie 01ivia - a lord Richard jest bardzo sympatyczny. - Tak, ale... - Deb spojrzała na siostrę z ukosa, z poczuciem winy. - Ostatnio dużo o nim myślę, Liv. Nie rozumiem samej siebie. Z jednej strony czuję, że muszę go unikać, a z drugiej chciałabym... Cóż, wiesz, czego bym chciała. To wyjątkowo przerażające i niemoralne. Nie potrafię zaufać żadnemu męż czyźnie, nie chcę wychodzić za mąż, a jednak tęsknię za fi zycznym związkiem dwojga ludzi. Jestem zaszokowana sama sobą i własnymi zachceniami.
~
134
~
- To całkiem zrozumiałe - orzekła 01ivia, klepiąc siostrę po ręku. - Nie bądź dla siebie taka surowa. Oszukano cię i obra bowano ze wszystkich emocji i dobrych doświadczeń, których miałaś prawo oczekiwać po małżeństwie. Jednak jesteś młoda, pełna życia i namiętna. Jesteś głodna miłości... - Wiem - powiedziała Deb drżącym głosem. Wstała i po deszła do okna. Miała łzy w oczach. - W twoim związku z Neilem nie było czułości - podjęła po chwili 01ivia - a od tamtej pory żyjesz sama niczym przy kładna wdowa. To naturalne, że tak się czujesz. Nie czyń sobie wyrzutów z tego powodu. - Prawie mnie przekonałaś - powiedziała Deb ze smutkiem. - Ale dlaczego uczepiłam się lorda Richarda? Mam denerwu jące uczucie, że to dlatego, iż jest pod ręką. - Nie, Deb. Nie wierz w to. Nie poniżaj się w ten sposób. Gdybyś szukała przygody, mogłabyś wybierać spośród wielu przystojnych dżentelmenów, którzy przewinęli się przez Midwinter w ciągu ostatniego roku. Na przykład sir John Nor ton. .. Deb wzdrygnęła się. - Nigdy w życiu! - Właśnie, a Richarda Kestrela znasz od kilku lat i choć te mu zaprzeczasz, wydaje ci się niezwykle atrakcyjny. Między wami coś jest, czy tego chcesz, czy nie. Deb pokręciła głową. - To nie doprowadzi do niczego. Nie mogę popełnić kolej nego szaleństwa, wiążąc się z kimś takim, i to z całą świado mością. Mam wejść w drugi związek bez małżeństwa? - To nie tak - zaprzeczyła 01ivia - i ty o tym wiesz. Neil... - Och, w porządku, zdaję sobie sprawę, że Neil mnie oszu kał. - Deb uniosła obie ręce w geście poddania. - Pozostaje
~135 — faktem, 01ivio, że nie wyszłam za mąż jak należy, a jednak oddałam się mężczyźnie, toteż nie wystawię na szwank mego honoru, oddając się drugiemu. Po prostu nie mogę. Deb uświadomiła sobie, że drży, a kiedy 01ivia podeszła do niej, pozwoliła się siostrze objąć tak jak wówczas, kiedy były dziećmi pocieszającymi się nawzajem. - Przykro mi - powiedziała Oivivia. - Musisz postąpić, jak uważasz za słuszne. - Roześmiała się z goryczą. - Nieźle brzmi. I to ja sięgam po „Ladies Magazine", kiedy mój mąż się ze mną kocha! Zawsze łatwiej dawać rady, niż się do nich stosować. Deb także się roześmiała. Podeszła do biurka i pchnęła sło iczek kremu w kierunku 01ivii. - Przynajmniej jedna z nas może wykorzystać go jak nale ży. A więc weź go z moim błogosławieństwem, Liv. Życzę ci szczęścia. - A co z maścią dla świń Rossa? - spytała 01ivia, chowając krem do torebki. - A, tak! - Deb podskoczyła i pośpieszyła do wnęki okien nej, gdzie postawiła maść. - Proszę bardzo! Ołivia wzięła drugi słoiczek i ucałowała siostrę w policzek. - Dziękuję ci - powiedziała. Zatrzymała się w drzwiach. - Jeśli zdecydujesz się pójść za głosem serca, Deb, życzę ci wszystkiego najlepszego. Po wyjściu 01ivii Deb podeszła do kominka i wyjęła je den ze zmiętych listów. Usiadła przy biurku, oparła podbró dek na dłoni i przygryzła końcówkę gęsiego pióra. Zapomnij o Richardzie Kestrelu, nakazała sobie surowo. Powinna zna leźć dyskretnego, solidnego dżentelmena do roli narzeczone go, a nie rozpustnika do roli kochanka, bez względu na to, jak bardzo tęskniło za nim jej ciało. Spróbowała się skupić. „Drogi lordzie Scandalu..."
—
136 —
Znów odłożyła pióro. Do diabła, pomyślała, proszenie mężczyzny o takim pseudonimie o odegranie roli narzeczo nego niczym się nie różni od proszenia o to byle rozpustnika. „Drogi lordzie Scandalu, czy jest pan godny zaufania i ho norowy? Przypuszczam, że nie, skoro nosi pan takie imię. Jed nak bardzo potrzebuję pomocy. Dlatego też uznam za uprzej mość z pańskiej strony, jeśli zgodzi się pan ze mną spotkać..." Nazajutrz w gospodzie Bella i Steelyarda lord Richard Kestrel schował do kieszeni czekający na niego list na nazwisko lord Scandał i dał właścicielowi dwie gwinee, jedną za dostar czenie listu, a drugą za zatrzymanie wszystkich innych wia domości dla lady Incognito. Wyszedł na dwór, wsiadł do po wozu, zaczekał, aż ruszy, po czym zerwał pieczęć. Oparłszy łokieć o parapet, szybko i dokładnie przeczytał list. Na jego wargach pojawił się uśmiech. Lady Incognito chciała się z nim zobaczyć. Była też rozsądna - na spotkanie wybrała miejsce publiczne, ale takie, które pozwalało im na chwilę prywatno ści, jeśli zechcą porozmawiać sam na sam. Ciekawe, czy przyj dzie z damą do towarzystwa. Próbował wyobrazić sobie minę tej damy i minę Deb, kiedy go zobaczą. Spotkanie wyznaczono na następny dzień. Z pewnością na nie przybędzie. Prawdę mówiąc, z trudem hamował niecierp liwość.
Rozdział dziesiąty
Deb umówiła się z lordem Scandalem w komorze celnej w Woodbridge w środę po południu. Przeczytała w gazecie, że odbędzie się tam aukcja przedmiotów pochodzących z prze mytu i przyszło jej do głowy, że to idealne miejsce na spotka nie tego rodzaju. Wokół będzie mnóstwo ludzi, co zapewni jej bezpieczeństwo, a równocześnie będzie mogła odejść na stro nę z lordem Scandalem, jeśli takie będzie jej życzenie. Przedsięwzięła dodatkowe środki ostrożności. Nie chcąc być całkiem sama podczas pierwszego kontaktu z nieznajo mym, poprosiła Rossa, żeby towarzyszył jej na aukcję. Z tym wiązała się pewna niewielka trudność. Nie wyjawiła Rosso wi prawdziwego celu wyprawy do Woodbridge, bo nie wie działa, czy nie zmyje jej za to głowy. Teraz jednak zbliżała się pora spotkania i Deb uświadomiła sobie, że godzina prawdy nadeszła. - Ross - powiedziała, kiedy szwagier otworzył jej drzwi do komory celnej - jest coś, o czym powinnam ci powiedzieć. Zawahała się, bo miała wrażenie, że Ross nie jest skłonny jej słuchać. Na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka i z mi ną męczennika czekał, aż szwagierka powie mu, o co chodzi.
~138 — Deb rzuciła się na głęboką wodę. - Widzisz, dziś szczególnie potrzebuję twojego towarzystwa, bo zamierzam się tu spot kać z pewnym dżentelmenem i... - Urwała, bo ktoś z sali dał jej znak, by się uciszyła. - Muszę się upewnić, czy zasługuje na zaufanie... Deb usiadła na jednym z krzeseł na tyłach sali i pociągnęła Rossa, by zajął sąsiednie. Aukcja trwała w najlepsze, ale sala była wypełniona najwy żej w połowie. Sprzedaż towarów odebranych przemytnikom zwykle przyciągała tłumy, ostatnimi czasy nie przejmowano jednak zbyt wielu transportów, a dodatkowo tego popołudnia nie wystawiono brandy, a więc nie pojawił się żaden z właś cicieli pubów w mieście. Z przodu sali siedziała garstka ga piów, którzy przychodzili na każdą aukcję, lecz nigdy niczego nie kupowali. Nieco dalej zajęła miejsca grupa mieszkańców Woodbridge, w tym pan Rumbold, który kolekcjonował taba kierki i biżuterię. Ross z ponurą miną czekał, aż Deb udzieli mu dalszych wyjaśnień. Wreszcie zaczął szeptać jej złośliwie do ucha: - Powiedziałaś, że umówiłaś się tu z jakimś dżentelmenem, czy tak, Deborah? - Tak! - odszepnęła Deborah. - A na wypadek, gdyby nie okazał się godny zaufania, potrzebuję ciebie do ochrony. Ross wymamrotał jakieś przekleństwo, na szczęście pod nosem. - Umówiłaś się z nieznajomym? Co ty, do diabła, zamie rzasz? - To nie tak - wyszeptała Deb w odpowiedzi. - Pozwól mi wyjaśnić. - Ależ proszę - burknął Ross. Prowadzący aukcję wskazał na nich młotkiem.
~139~ - Sprzedane temu dżentelmenowi! - Już kosztowałaś mnie pięć gwinei - narzekał Ross - bo stałem się właścicielem kompletu rżniętych kieliszków, któ rych wcale nie chcę. - Och, przestań narzekać - mruknęła Deb. - Podaruj je 01ivii. Choć raz mógłbyś dać jej prezent. Na szczęście przebieg aukcji uniemożliwił Rossowi zada wanie kolejnych pytań. Tłumaczenia musiały poczekać. Wie działa, że wykorzystuje poczciwość szwagra. Od razu powin na mu była wyjaśnić w czym rzecz, zamiast mówić mu o tym w ostatniej chwili. Gdyby tak zrobiła, on nie zgodziłby się na spotkanie i nie miałaby szansy poznania lorda Scandala... Siedziała sztywno wyprostowana, zaciskając na kolanach torebkę. Rzadko bywała tak niespokojna. Tak daleko zaszła w poszukiwaniu narzeczonego, a teraz miała wielką chęć od wrócić się i uciec. Gdyby nie Ross, pewnie by tak zrobiła. Pospieszne zerknięcie na salę niemal ją przekonało, że lord Scandal jeszcze się nie pojawił. Niedaleko od niej, po jej lewej stronie, siedział starszy oficer straży celnej, a tuż przy nim Owen Chance, którego poznała na balu u lady Saltire. Pan Chance zauważył jej spojrzenie i uprzejmie skłonił głowę. Deb uśmiechnęła się w odpowiedzi. Kiedy przyglądała się po kolei ludziom zebranym w sali, jej zde nerwowanie wzrosło. Po Rossie i Deb przyszły dwie damy, które teraz siedziały nieopodal, szepcząc coś do siebie. Pióra na ich kapeluszach kołysały się rytmicznie. Spojrzenie Deb przesunęło się dalej. Jedynym dżentelmenem w pomieszczeniu był sir John Nor ton z Drybridge, który teraz licytował drugi zestaw misternie rżniętych kieliszków do wina. Deb ogarnęło przerażenie. Mia ła nadzieję, że lord Scandal to nie sir John, bo nie darzyła go
140 zbytnią sympatią. Byłoby wyjątkowo krępujące, gdyby odkry ła, że jej korespondent jest kimś, kogo zna i nie lubi. Drzwi za nią otworzyły się. Usłyszała skrzypienie, ale nie widziała niczego, ponieważ właśnie sobie uprzytomniła, że je śli zależało jej na tym, by móc obserwować, kto wchodzi do sali, wybrała najgorsze miejsce z możliwych. Była odwrócona plecami do wejścia, toteż - żeby widzieć drzwi - musiałaby się odwracać i wyciągać szyję. Była cała spięta. Poczuła podmuch świeżego powietrza, do sali wpadło światło słońca, a potem drzwi się zamknęły i znów słychać było jedynie monotonny głos prowadzącego aukcję, który właśnie licytował kupon je dwabiu przemyconego z Holandii. Nerwy miała napięte do granic. Usłyszała przybliżające się miarowe kroki. Nie widzia ła niczego, ale wiedziała, że ktoś stanął tuż za nią, i nagle ze zdziwieniem uświadomiła sobie, iż wie, kto to jest. Głos, który bardzo dobrze znała, szepnął jej wprost do ucha: - Lady Incognito, jak sądzę? W dodatku z oddaną przyzwoitką! Co słychać? Może wyjdziemy na dwór i porozma wiamy? Deb była zażenowana. Usiadła na ławce przed komorą cel ną i obserwowała Rossa i Richarda Kestrela. Stali w pewnej odległości od niej, ale po minie szwagra bez trudu domyśliła się, jak przebiega ich rozmowa. Ross był najwyraźniej wście kły i Deb wcale go o to nie winiła. Jednakże jej zażenowanie zwiększyło się w dwójnasób wskutek tego, że Richard poczuł się zobowiązany do wzięcia na siebie winy za jej postępek. Te raz znalazła się w jeszcze gorszym położeniu. Deb spojrzała w stronę rzeki i zadała sobie pytanie, dlacze go nigdy nie przyszło jej do głowy, że lord Scandal i lord Ri chard Kestrel to ta sama osoba.
~ 141 ~ Teraz wydawało się to oczywiste. Pani Aintree zauważyła, że ton listu świadczy o jego autorze: aroganckim, apodyktycznym i nawykłym do wydawania rozkazów. Deb przypomnia ła sobie, że pewnego razu nawet się zastanawiała, czy lord Scandal i lord Richard Kestrel to jedna osoba, ale odrzuciła tę myśl, bo doszła do wniosku, iż lord Richard nie czytuje lo kalnej prasy i nie ma zwyczaju odpowiadać na zamieszczane w niej ogłoszenia. Znów przeniosła wzrok na dżentelmenów. Cokolwiek Ri chard mówił do Rossa, musiało to być niezwykle przekonują ce. Ross nieco się rozpogodził, kiwnął głową, a wreszcie spoj rzał w jej stronę. Richard uścisnął mu rękę i Ross, posławszy Deb jedno ponure spojrzenie, oddalił się. Deb wzięła głęboki oddech i patrzyła na zbliżającego się Richarda. Naprawdę nie wiedziała, co robić. Pomyślała, że najlepiej będzie, jeśli zakoń czą rozmowę najszybciej, jak się da. To jasne, że nie mogła uczynić lorda Richarda Kestrela tymczasowym narzeczonym. Richard zerknął na jej zarumienioną twarz i zaproponował: - Przejdziemy się, pani Stratton? Pani szwagier się zgodził, byśmy spędzili pół godziny sam na sam. Dzięki temu spokoj nie omówimy sprawę, która nas tu sprowadziła. Deb, lekko oszołomiona, wsunęła mu rękę pod ramię. - Co pan powiedział Rossowi? - Bardzo niewiele. - Richard miał smutną minę. - Nie chciałem zawieść pani zaufania, a ponieważ nie wiedziałem, czy mówiła mu pani o ogłoszeniu, nie wspomniałem o tym ani słowem. Powiedziałem tylko, że mamy sprawę do omó wienia, i poprosiłem, by dał mi trochę czasu. Deb popadła w jeszcze większe przygnębienie, kiedy dotar ło do niej, że Richard po rycersku wziął na siebie gniew Rossa, skierowany przeciwko niej.
~ 142
—
- Dziękuję panu. - Proszę bardzo. Zakładałem, naturalnie, że wciąż chce pa ni ze mną porozmawiać. Jeśli zmieniła pani zdanie, wystar czy powiedzieć. Ross poszedł do rusznikarza i w każdej chwili możemy do niego dołączyć. Deb zawahała się. Z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że coś usilnie nakłania ją, by go nie odprawiała. Ostatecznie był jej jedyną nadzieją. - Może - powiedziała oględnie - najpierw porozmawiamy, a potem zdecyduję, co robić. Na wargach Richarda pojawił się cień triumfu. - Naturalnie. Ruszyli ścieżką. Richard milczał, czekając na jej inicjaty wę. - Pewnie powinnam była się domyślić, że to pan - zaczę ła cierpko Deb. - Nie mam pojęcia, dlaczego tak się nie sta ło. Może - zerknęła z ukosa na swego towarzysza - może nie chciałam. Lord Scandal, dobre sobie! Richard roześmiał się. - Uznałem, że to wyjątkowo odpowiednie. - Bez wątpienia. Za to zupełnie nieodpowiednie do ro li, którą miałam na myśli. - Deb westchnęła. - Od początku wiedziałam, że to kiepski pomysł, ale nic innego nie wpadło mi do głowy. - Może mi pani o wszystkim opowie - poprosił Richard zachęcająco. - Skoro nie ma pani innych kandydatów, pani Stratton, równie dobrze może pani sprawdzić, czy przypad kiem się nie nadam. - Nie ma takiej możliwości... - Deb przerwała w pół zda nia i wbiła w niego badawcze spojrzenie zmrużonych oczu. - Chwileczkę. - Powiedział pan, że nie mam innych kandyda-
~ 143 ~ tów. Skąd pan o tym wie? Wiedział pan, że to ja dałam ogło szenie? - Wyznaję, że tak. - Jakim cudem? - Spotkałem chłopaka ogrodnika na drodze tego ranka, kiedy pani wysłała ogłoszenie. Ja... przypadkowo widziałem list do „Suffolk Chronicie", zaadresowany pani ręką, a kiedy zobaczyłem ogłoszenie, domyśliłem się, że dała je pani. Deb przyjrzała mu się gniewnie. Pewne sprawy, których dotychczas nie mogła zrozumieć, teraz zaczęły nabierać sen su. - Och, sądzę, że poprosił pan pana Strawbridgea, by wy rzucał inne listy zaadresowane do Lady Incognito! - Powinno pani pochlebiać, pani Stratton, że tak bardzo chciałem pani pomóc, iż byłem gotów na wszystko. Deb westchnęła przeciągle. - Nie pochlebia mi to. Wiem tylko, że wielu potulnych i miłych dżentelmenów mogło być skłonnych pospieszyć mi z pomocą... - Urwała, słysząc charakterystyczny śmiech lorda Richarda. - Potulny i gotów spieszyć z pomocą? - powtórzył z niedo wierzaniem. - Szuka pani potulnego dżentelmena? - Tak! - odparła Deb, teraz na dobre wzburzona. - Cnyba pan rozumie, dlaczego pan do tej roli się nie nadaje! - Pod tym względem muszę się z panią zgodzić - potwier dził Richard. - Niemniej wciąż jestem gotów udzielić pani po mocy, pani Stratton. Zwłaszcza że pozbawiłem panią szansy na wsparcie ze strony innych dżentelmenów. Deb czuła się okropnie. - Nie ma powodu opowiadać panu całej historii, lordzie Ri chardzie. Najmniejszego. To był kiepski pomysł i teraz będę musiała się zastanowić, co dalej.
144 Szli powoli drogą wiodącą wzdłuż rzeki Deben. Deborah nie widziała wyjścia z sytuacji. Wiedziała, że musi zre zygnować z planu, który tak starannie obmyśliła, i zastanowić się nad innym rozwiązaniem, aby zwieść ojca. Jednak miała w głowie pustkę. - Poczuwam się do winy, gdyż uniemożliwiłem pani znale zienie potulnego i pomocnego dżentelmena - zaczął Richard tym swoim wibrującym głosem. - Jest pani pewna, że nie mo gę nic dla pani zrobić, pani Stratton? - Nie, lordzie Richardzie - odparła - nie może mi pan po móc. Szukam tymczasowego narzeczonego. W twarzy Richarda Kestrela nie drgnął ani jeden mięsień. Deb podziwiała opanowanie, z jakim przyjął jej oświadczenie. - Potrzebuje pani narzeczonego? - spytał. - Nie. Potrzebuję tymczasowego narzeczonego. - Poprawi ła go Deb. - Teraz chyba pan rozumie, dlaczego byłby pan najgorszym kandydatem do tej roli. - Zupełnie nie rozumiem. - Richard sprawiał wrażenie bar dzo urażonego. - Dlaczego się nie nadaję? - Dlaczego? - Deb spojrzała na niego uważnie, próbując się zorientować, czy z niej nie żartuje. Nie była jednak w sta nie tego ocenić. - Od czego mam zacząć? - spytała. - Potrzebuję kogoś ule głego, wiarygodnego i... - Potulnego? - W głosie Richarda znów pojawił się zdrad liwy ton. - No właśnie - potwierdziła Deb. - Pan zaś jest lekkomyśl ny, niebezpieczny i do tego jest pan rozpustnikiem. - W swoim ogłoszeniu napisała pani, że poszukuje pani mężczyzny honorowego, dyskretnego i rycerskiego - podkreś lił Richard.
~145 — -Tak? - Mam te cechy. - Nie wierzę... - Urwała, czując, że to nieco zbyt surowa oce na. - Przypuszczam, że jest pan dyskretny - zgodziła się. - Nie wmaszerował pan do komory celnej i nie powiedział pan na oczach wszystkich, z czym pan przychodzi. Zachował się pan wyjątkowo po rycersku, odwracając gniew Rossa ode mnie. - Dziękuję - skomentował z ironią lord Richard. - Nie wy daje się pani jednak przekonana, jeśli idzie o mój honor. - Pańskie zachowanie wobec mnie trudno nazwać honoro wym - podkreśliła Deb, ale natychmiast ogarnęło ją poczu cie winy, bo przypomniała sobie, że jej samej przychodziły do głowy niecne myśli na jego temat, a na pewne jego działania przymykała oczy, a nawet przyjmowała je z entuzjazmem. Nie chciała okazać się hipokrytką. Kluczyła. - Zachowanie rozpustnika jest niehonorowe z definicji dodała. - Zrozumiałem aluzję - zgodził się Richard. - To prawda, ale chyba pani przyzna, że potrafię postępować honorowo, je śli się postaram? - Nie mam pojęcia. Gdybym musiała odpowiedzieć, powie działabym, że prawdopodobnie nie. Jednakże ta kwestia jest nieistotna, bo nie spełnia pan moich pozostałych wymagań. - Chodzi o... uległość i pokorę? - Właśnie. - To prawda, a co więcej, nawet nie chciałbym próbować. - Nie wykonywałby pan moich poleceń? - Deb spojrzała na Richarda i uznała, że to pytanie retoryczne. Na pewno nie, chyba że jego życzenia byłyby zbieżne z jej życzeniami. - Nie, nie wykonywałbym pani poleceń - odparł Richard, potwierdzając jej ocenę.
- Widzi pan. - Deb rozłożyła ręce. - Nie nadaje się pan do roli mojego tymczasowego narzeczonego. Doszli do miejsca, w którym droga zwężała się i przecho dziła w zarośniętą ścieżkę, prowadzącą do cypla Kyson. Nie było innego miejsca na ziemi z tak pięknym widokiem na drugą stronę rzeki - Sutton i okolice. Deb zamierzała zawró cić, ale Richard wyciągnął rękę, chcąc ją zatrzymać. - Czy opowiedziałaby mi pani, dlaczego potrzebuje narze czonego? - zapytał. - Kto wie, może przynajmniej wymyślę inne rozwiązanie pani problemów. Usiądziemy? Spacer nie sprzyja poważnej rozmowie. Deb spojrzała na niego podejrzliwie. - Próbuje pan ze mnie żartować? Richard wyglądał na urażonego. - Nigdy w życiu! Nikt przy zdrowych zmysłach nie ogła sza w prasie, że poszukuje tymczasowego narzeczonego, chy ba że ma po temu niezwykle istotny powód. - Uśmiechnął się. - Mogę zaświadczyć, że nie jest pani chora na umyśle, pani Stratton, dlatego też musi mieć pani swoje powody. Wyznaję, że bardzo chciałbym się dowiedzieć jakie. Richard Kestrel nie był osobą, którą Deborah wybrałaby na powiernika. Zwierzenia, do których doszło podczas poprzedniego spotkania, sprawiły, że poczuła się bezbronna. Po nowne otwarcie przed nim serca byłoby z pewnością błędem. Jednak w tym, co mówił, było sporo rozsądku, a ona znala zła się w wyjątkowo trudnej sytuacji. Jeśli rzeczywiście miał propozycje, które mogłyby rozwiązać jej problem, chciała je usłyszeć. Po namyśle Deb usiadła i otworzyła parasolkę, chcąc ochronić się zarówno przed ostrym słońcem, jak i przed wzro kiem lorda Richarda. Czekał cierpliwie i po chwili Deb zaczę ła opowieść.
147 - Potrzebuję tymczasowego narzeczonego, bo powiadomiłam ojca, że jestem zaręczona - wyjaśniła. - Za niespełna dwa mie siące wybieramy się wszyscy do domu na ślub mego brata i papa polecił, żebym przywiozła ze sobą narzeczonego. Zastanawia łam się, co robić, bo tylko udawałam, że jestem zaręczona. Papa chciał, żebym zamieszkała z nimi w Bath, a ja nie mogłam znieść myśli o powrocie... - Kiedy już zaczęła, wylała z siebie całą hi storię. Powiedziała Richardowi o obawach ojca z powodu zagro żenia inwazją w Suffolk, o jego pragnieniu ujrzenia jej na powrót w Walton Hall i determinacji doprowadzenia do małżeństwa, na które nie zgodziła się przed paru laty, uciekając z Neilem Strattonem. Z jednej strony było jej wstyd, że ujawnia swoją głupotę Richardowi Kestrelowi, z drugiej zaś rozmowa z nim podziałała na nią kojąco. Ku swemu zdziwieniu, uświadomiła sobie, że Ri chard jest dobrym słuchaczem. Nie przerywał jej i zadał tylko parę pytań dla większej jasności. - Doskonale rozumiem - powiedział, kiedy skończyła dlaczego uważa pani, że nie może wrócić do rodzinnego do mu po trzech latach mieszkania osobno. Jeśli lord Walton za mierza zaaranżować małżeństwo... Deb wzdrygnęła się. Przerwał, nakrywając jej dłoń swoją. Ściszył głos. - Nie chce pani wyjść za swego kuzyna Harry'ego, jak przy puszczam? - Nie - odparła Deb żałośnie. - Nie chodzi o to, że Har ry jest pod jakimś względem nieodpowiedni, milordzie, tyl ko o to, że nie bylibyśmy razem szczęśliwi. Może to zabrzmi egoistycznie, ale już raz w życiu wyszłam bez namysłu za mąż i nie chcę być nieszczęśliwa po raz drugi. Zerknęła na Richarda i zobaczyła, że patrzy na nią ze współczuciem. Posłała mu zawstydzony uśmiech.
~ 148 ~ - Przykro mi, że pani pierwsze małżeństwo było nieudane. - Ja... - Deb zarumieniła się i pochyliła głowę. Nie czuła się swobodnie, odkrywając przed nim tak wiele. - Myślałam, że kocham Neila - wykrztusiła. - Dopiero później uświadomi łam sobie, że zbytnio się pospieszyłam. - Była pani zamężna bardzo krótko, prawda? - spytał Ri chard. Potwierdziła. - Spędziliśmy razem pięć tygodni, potem wysłano go za granicę, a dwa miesiące później umarł na febrę. - Te pięć tygodni musiały być okropne, skoro zostały po nich tak bolesne wspomnienia - zauważył Richard. Deb czuła na sobie jego wzrok, ale nie uniosła głowy. Nie mogła. Nie była w stanie wykrztusić słowa. - Proszę mi wybaczyć. Widzę, że nie chce pani o tym mó wić. Deb odruchowo kiwnęła głową. Wiedziała, że nie może godzić się na utratę względnej niezależności, powracając do Bath, i że drugie małżeństwo nie wchodzi w grę po fiasku, ja kim okazało się pierwsze. Zawarcie umowy o wynajęcie tym czasowego narzeczonego wydawało się stosunkowo bezpiecz nym sposobem przeciwstawienia się planom ojca. Jednak sprawa okazała się o wiele bardziej skompliko wana. Jedynym kandydatem do roli narzeczonego był męż czyzna, który silnie ją pociągał, czego nie rozumiała i nie mogła zaakceptować. Dopóki nie przyszło jej do głowy, że mogłaby wziąć sobie kochanka, dopóty była przeświadczo na, że wcale nie pragnie męskiego towarzystwa. Skłonność do Richarda Kestrela zadała temu kłam i chociaż Ołivia uświadomiła jej, iż w takich uczuciach nie ma niczego nie naturalnego, Deb wciąż nie była pewna, co powinna zrobić.
~
149~
Zwierzenie mu się wprowadziło ich znajomość na nowy poziom intymności. Zaakceptowanie go jako narzeczone go, nawet tymczasowego, zbliży ich jeszcze bardziej. - Nie jestem pewna, jak doszło do tego, że rozmawiamy na ten temat - podjęła, usiłując zdobyć się na spokój. - Potrzebu ję narzeczonego, który mógłby zostać zaakceptowany przeze mnie i przez moją rodzinę, albo - spojrzała na Richarda - al ternatywy. Może w tym mógłby mi pan pomóc? Richard wzruszył ramionami. - Nie widzę alternatywy. - Uśmiechnął się. - Na szczęście rozwiązanie jest pod ręką. Ja zostanę pani tymczasowym na rzeczonym. - Już panu mówiłam, milordzie. Pan nie nadaje się do tej roli! Richard wstał. - To nie jest takie głupie. Proszę tylko pomyśleć, pani Stratton. Co mogłoby bardziej zadowolić pani rodzinę niż narzeczeństwo z dżentelmenem, którego pani zna od dawna i który na dodatek jest przyjacielem pani szwagra? To o wiele bar dziej wiarygodne, niż gdyby zaprezentowała im pani niezna jomego, niczym magik wyciągający królika z kapelusza. Nikt by się na to nie nabrał. Deb musiała przyznać, że jego rozumowanie było bezbłęd ne. Mimo to powiedziała: - Nie wierzę, by moja rodzina mogła pana zaaprobować. Pańska reputacja jest powszechnie znana. Richard nie wyglądał na zbytnio zaniepokojonego. - Nie ma takiej swatki na świecie - zauważył cynicznie która nie przymknęłaby oka na reputację rozpustnika, jeśli jest bogaty i utytułowany. Ż tym też nie mogła się spierać, niemniej spróbowała.
—
150
—
- Nie uwierzę, żeby papa był aż takim optymistą. - Och, będzie - zapewnił ją Richard. - Gwarantuję. - Są jeszcze Liv i Ross. Nigdy nie uwierzą, że się zaręczy liśmy. Wspomniałam Liv... - Deb urwała. Raczej nie mogła powtórzyć rozmowy, którą przeprowadziła z siostrą. „Wspomniałam 01ivii, że chciałabym wziąć sobie ciebie na kochanka, nie męża". To wyznanie zapoczątkowałoby zupeł nie inną rozmowę, na dodatek taką, która mogłaby okazać się bardziej ryzykowna. Właśnie dlatego sama myśl o lordzie Ri chardzie Kestrelu w roli narzeczonego tak ją denerwowała. Już i tak była zbyt podatnana jego czar. Richard ujął jej dłoń. - Powiedziała pani siostrze, że uważa mnie pani za drania i nie chce mieć pani ze mną nic wspólnego? Deb zarumieniła się. - Nie posłużyłam się tymi słowami, ale treść była mniej więcej taka. - Ross najprawdopodobniej wyzwałby mnie na pojedynek, gdyby dowiedział się, co zamierzamy. - Richard posmutniał. - Jednak uważam, że i tak warto to zrobić. Deb nie omieszkała zauważyć tego „zamierzamy". Wyglą dało na to, że realizacja planu zaręczyn nagle nabrała tempa. - Jestem przekonana, że ma pan rację - podjęła. - Ross, mi mo iż jest pańskim przyjacielem, nigdy nie zgodziłby się na nasze zaręczyny ani nie wziąłby udziału w oszustwie, mają cym na celu wprowadzenie w błąd mojego ojca. - Uwolniła rękę z uścisku Richarda. - Och, żałuję, że w ogóle to zaczęłam! Nie jest pan odpowiednim kandydatem, milordzie. Potrzebuję kogoś innego. Jest pan zbyt... energiczny i arbitralny. Odwróciła się. Naturalnie chodziło o coś znacznie więcej. W Richardzie Kestrelu było coś takiego, co sprawiało, że re-
—
151 ~
agowała instynktownie i po kobiecemu, coś męskiego i nie bezpiecznego. Zaaprobowanie go jako narzeczonego, tym czasowego czy nie, zgodzenie się na spędzanie z nim czasu, pozwalanie, by powoli stawał się jej coraz bliższy... Richard stał tuż przy niej, irytująco blisko. - Myślę, że dochodzimy do sedna problemu - powiedział. - Wszystkie inne przeszkody można pokonać. Używa ich pa ni jako pretekstu. Tak naprawdę ma pani coś przeciwko mnie samemu. Dlaczego, pani Stratton? Stał tak blisko niej, że Deb poczuła się przytłoczona. - Już udzieliłam panu odpowiedzi, milordzie. Jest pan prze ciwieństwem osoby, którą wybrałabym na narzeczonego, tym czasowego czy innego. - Sprzeciwia się pani temu pomysłowi, bo podobam się pa ni - zauważył. - Posuwa się pan za daleko, milordzie. - Często. Jednak to prawda, czyż nie? - Nie czuję się przy panu swobodnie - wykręcała się Deb. - To śmieszne próbować przekonać kogokolwiek, że jestem z panem zaręczona, skoro w pańskim towarzystwie jestem nieswoja. - Moglibyśmy nad tym popracować - zauważył Richard jeśli mi pani zaufa. Instynkt podpowiadał Deb, żeby właśnie tak zrobić. To by ło zdumiewające. Głowa mówiła jej, że popełnia błąd, a intui cja, iż może mu zaufać. - Deborah... - Pochylił się do niej. - Wydaje mi się, że na wykła pani do mieszkania samotnie i polegania tylko na sobie, ale w tej jednej sprawie potrzebuje pani pomocy. W przeciw nym razie nie szukałaby pani tak niekonwencjonalnego roz wiązania swoich problemów, prawda? Może to wbrew pani
— 152 ~ naturze, ale potrzebny pani silny mężczyzna, który zdoła pa nią ochronić, a nie ktoś potulny czy uległy. Przy mnie będzie pani bezpieczna, przysięgam. Ta wizja była nad wyraz kusząca. Ojciec nigdy nie obiecywał, że będzie ją chronił, Neil Stratton też tego nie uczynił w krótkim okresie ich znajomości. Tak naprawdę postąpił wręcz przeciwnie, bo zrobił wszystko, by ją zruj nować. A teraz Richard Kestrel proponował jej ochronę. Chciała przyjąć ją i wszystko, co się z nią wiązało. Walczy ła z pokusą. - Ross mi pomoże... - zaczęła. Richard pokręcił głową. - Ross nie powstrzyma ojca przed zmuszeniem pani do po wrotu do Bath, nie zapobiegnie też pani małżeństwu, jeśli oj ciec się uprze. Ja mogę to uczynić. Deb zamknęła oczy. Wiedziała, że Richard ma rację. Jeśli przyjedzie do Walton Hall z jakąś miernotą albo, co gorsza, sama, nie będzie nikogo, kto uchroni ją przed ślubem z ku zynem. - Papa nie jest okrutny - wyjaśniła z przekonaniem, chcąc, by Richard ją zrozumiał. - Chodzi tylko o to, że nie jest przy zwyczajony do sprzeciwu i pragnie, bym wyszła dobrze za mąż. Żadne z pozostałych dzieci - Liv, Michael, Guy - nie zrobiło niczego wbrew jego woli. - Nie musi się pani tłumaczyć - wtrącił pośpiesznie Ri chard. - Rozumiem. - Uśmiechnął się do niej. - W takim ra zie ustalone? Jesteśmy zaręczeni? Zaręczona z lordem Richardem Kestrelem. Deb nie była pewna, czy oszalała, czy śni. - Jesteśmy zaręczeni - potwierdziła pospiesznie i dodała: tymczasowo.
— 153 Na widok uśmiechu Richarda w całym ciele poczuła przy jemne ciepło. - Tymczasowo - zapewnił ją. - Naturalnie. Mogę pocało wać narzeczoną? - Nie! - zawołała zaniepokojona Deb. - Zanim posuniemy się dalej, milordzie, chciałabym wyjaśnić parę spraw. - Oczywiście. - Richard znów usiadł na ławce i pociągnął ją za sobą. Sprawiał wrażenie niezwykle ugodowego, ale Deb czuła przez skórę, że jej kłopoty właśnie się zaczynają. - Nie ma mowy o całowaniu ani temu podobnych - podję ła - chyba że... - Urwała, przerażona, że znów omal nie zdra dziła swoich myśli. Richard sprawiał wrażenie bardzo zainteresowanego. - Chyba że... - spytał łagodnie. Deb zrobiła unik. - Chciałam powiedzieć... Chyba że trzeba będzie pocało wać się nawzajem W policzek dla zachowania pozorów. - Chodziło pani o coś innego. Chciała pani powiedzieć coś w rodzaju: chyba że zmienię zdanie. Deb utkwiła w nim wzrok, porażona jego spostrzegaw czością. Czyżby miała uczucia wypisane na twarzy, skoro tak łatwo mu przychodziło je odczytywać? A może tak dostroił się do jej myśli, że wiedział to niemal jeszcze przed nią? - Mam jeszcze inne warunki - zakomunikowała, dochodząc do wniosku, że bezpieczniej będzie zignorować jego uwagę. - Proszę mówić dalej. - Musi pan mnie słuchać. - Deb spojrzała na Richarda. Jeszcze zanim skończyła zdanie, wyczuła jego opór. Ten męż czyzna sam podejmował decyzje. Można było na niego wpły wać, ale nie dałoby się go do niczego zmusić. Złagodziła ton. - Mam nadzieję, że zda się pan na mnie we wszystkich kwe-
~154
~
stiach dotyczących mojej rodziny, bo dysponuję większą wie dzą na ten temat. Ku jej ogromnej uldze kiwnął głową. - To brzmi rozsądnie. - Proszę też pamiętać, że nasze zaręczyny będą trwać tylko przez czas pobytu w Bath. Potem ze sobą zerwiemy. Tym razem Richard roześmiał się. - Zobaczymy. Deb posłała mu podejrzliwe spojrzenie. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Do tego czasu może pani dojść do wniosku, że nie chce pani zrywać zaręczyn - zauważył Richard. - To się na pewno nie zdarzy - oświadczyła chłodno. Richard wzruszył ramionami, zupełnie jakby wiedział swo je. W Deb aż kipiało. Razem wziąwszy, reakcja na jej warunki dalece odbiegała od tego, czego sobie życzyła. - Ja też mam kilka warunków - zakomunikował Richard. - Teraz odprowadzę panią do Rossa. Odwiedzę panią jutro i wtedy porozmawiamy. - Nie czekał na jej odpowiedź. - Za raz potem ogłosimy nasze zaręczyny. Najbliższe kilka tygodni spędzimy na pogłębianiu naszej znajomości, żeby, kiedy już pojedziemy do Bath, nikt nie miał wątpliwości, iż naprawdę się kochamy. - Nie mogę tego zaakceptować - sprzeciwiła się Deb. - Nie musimy sprawiać wrażenia zakochanych. Małżeństwa zawiera się z całego mnóstwa innych powodów. - W tym wypadku to niemożliwe - oparł się Richard. - Dlaczego nie? Richard wytrzymał jej spojrzenie. - Bo chodzi o przekonanie wszystkich, że traktuje to pa ni poważnie. Pani ojciec mógłby zmusić panią do zerwania
~
155
~
zaręczyn, gdyby wyczuł, iż nie ma pani serca do małżeństwa. - Ujął jej dłoń. - Proszę mi zaufać. To nie będzie takie złe, De borah. - Co, udawanie, że jestem w panu zakochana? - Deb kipia ła ze złości. Zerwała się na nogi, chcąc się od niego odsunąć. - Nie mogę zrobić czegoś takiego! - Dlaczegóż to? - Bo ja... - Deborah krążyła niespokojnie, usiłując się wy tłumaczyć. - To niebezpieczne... - W jaki sposób? Czuła się jak zwierzyna osaczana przez goniących ją my śliwych. Kluczyła. - Nie potrafię dobrze udawać. - To proszę nie udawać. Jestem pewien, że będziemy wy starczająco przekonujący, mimo wszystko. - Richard wstał i zanim Deb zdążyła się poruszyć, objął ją i dotknął ustami jej warg. Pocałunek, choć tak krótki, obudził w niej namiętność. Po sekundzie ją puścił. - Przepraszam - powiedział z rozbawieniem w głosie. - Nie jestem w stanie dotrzymać obietnicy, że nie będę cię dotykał, Deborah, chociaż przysięgam, że nie zrobię niczego, czego nie będziesz chciała. - Cofnął się o krok. - To musi być twoja de cyzja. Jeśli możesz przyjąć mnie na moich warunkach, jestem na twoje usługi. Chociaż rozum mówił Deb, że jest właśnie na najlepszej drodze do popełnienia kolejnego szaleństwa, podjęła decyzję. Nie miała wyboru. - Zgoda - powiedziała. - Przyjmuję pańską propozycję i dziękuję za pomoc, milordzie. Nagły uśmiech Richarda przyprawił ją o szybsze bicie serca. - W takim razie służę swoją osobą, Deborah. Jak myślisz,
—
156 ~
mogłabyś mówić mi po imieniu? Zdradzisz się, jeśli będziesz zwracać się do mnie: milordzie. - Spróbuję. To takie... dziwne. - To nie była jedyna rzecz, która wydawała jej się osobliwa. Cała sytuacja była niepewna i ryzykowna. Richard przyglądał się jej, leciutko marszcząc przy tym brwi. - Coś jeszcze cię trapi, Deborah? Sprawiasz wrażenie wy jątkowo spiętej. - Bardzo się niepokoję - odparła. - Mną? - Z twarzy Richarda nie dało się wyczytać niczego. - Naszą sytuacją. - Deb uciekła spojrzeniem, kiedy na potkała jego wzrok. - Wiem, że nie powinnam o tym mó wić. To nie jest wyraz skromności, po prostu nie mogę być tchórzem... Głos jej zadrżał, kiedy w twarzy Richarda dostrzegła czu łość. Czekał cierpliwie. - Miał pan rację - wyjawiła pospiesznie. - Chcę zacho wać dystans, bo pana lubię. Kiedy spotkaliśmy się nad rzeką, powiedziałam panu... - Oddech uwiązł jej gardle. - Lubię pana, Richardzie, ale jest pan niebezpieczny, a ta nasza maskarada sprawia, że staje się pan jeszcze bardziej niebezpieczny. Chyba jestem wyjątkowo głupia, że dopusz czam pana tak blisko, mimo że ma pan reputację rozpust nika, a wszystko wskazuje na to - westchnęła - że nie jestem w stanie się panu oprzeć. W tym momencie Richard gwałtownie odwrócił głowę, a za jego plecami zobaczyła zmierzającego ku nim Rossa. - Egzekucja została wstrzymana - zauważył Richard, biorąc ją za rękę. - Ross przybywa na ratunek. Deb cofnęła się. Ciekawe, co widział Ross. - Nie zdawałam sobie sprawy, że nasze pół godziny dobie-
~ 157 ~ gło końca. - Kurczowo ścisnęła jego dłoń. - Nie mam pojęcia, co mu powiedzieć. Richard ucałował jej palce. - Porozmawiam z nim dziś wieczorem. A ciebie odwiedzę jutro. - Uśmiechnął się do niej. - Do zobaczenia, Deborah. Richard uścisnął dłoń Rossa, zamienił z nim parę słów, a potem oddalił się energicznie. Deb patrzyła za nim, aż je go wysoka postać znikła jej o oczu. Wiedziała, że wypuści ła tygrysa z klatki. Kiedy przystała na ich zaręczyny, straciła kontrolę nad sytuacją. Zdobyła narzeczonego, tyle że nie był to typ mężczyzny, którego widziała w tej roli. Wbrew sobie przyznawała w duchu, że zaakceptowałaby Richarda Kestrela w całkiem innej roli, a ten krótki, ale namiętny pocałunek to potwierdził. Żadne nakazy skromności i przyzwoitości nie mogły ukryć prawdy. Zasady, które nie dopuszczały miłości do jej życia, waliły się w gruzy. Chciała rozpustnika. Pragnę ła, żeby Richard został jej kochankiem, i nie była pewna, jak długo zdrowy rozsądek i konwenanse zdołają kierować jej po stępowaniem.
Rozdział jedenasty - Wyglądasz dziś na wyjątkowo roztargnionego, stary - za uważył Ross Marney, prowadząc swego przyjaciela, Richarda Kestrela, do gabinetu i dokładnie zamykając drzwi. - Nigdy dotąd nie widziałem, żebyś tak fatalnie przegrywał w wista. Masz szczęście, że damy grywają o drobne sumy, bo w prze ciwnym razie byłoby z tobą krucho. - Spojrzał badawczo na Richarda. - Może mógłbym ci w czymś pomóc? Kieliszek brandy na pewno będzie dobrym lekarstwem... Richard przyjął zaproszenie, zajmując jeden z masywnych foteli, stojących przed kominkiem, i czekając, aż przyjaciel na pełni kieliszki. Przyszedł na karty do 01ivii Marney w nadziei, że spotka się z Deb, tymczasem okazało się, że jest nieobecna, i Richard poczuł się znudzony. Nie uważał i sporo przegrał ku wielkiej radości dam, które oskubały go bez litości. Wiedział też, że musi porozmawiać z Rossem. Przyjaciel zachował się wobec niego nad podziw szlachetnie, kiedy Ri chard pojawił się w komorze celnej jako lord Scandal. Gdyby nie ich długoletnia przyjaźń, Ross mógłby zażądać od niego wyjaśnień. W pełni mu się należały. Uniósł głowę, dziękując z uśmiechem, kiedy Ross podał
159 mu kieliszek, a sam ulokował się w drugim fotelu. Na pewien czas pogrążyli się w milczeniu, rzecz zwykła między kompa nami. Richard i Ross służyli razem na okręcie „Valiant" i spie rali się w mesie więcej razy, niż obydwaj pamiętali, zarów no na trzeźwo, jak i po kieliszku. Kiedy Richard pojawił się w Midwinter, zażyłość przerodziła się w przyjaźń. Jednak że Richard nie ubiegał się dotychczas formalnie o szwagierkę Rossa. Wahał się, jak zacząć, ale Ross spojrzał mu prosto w oczy i powiedział: - Chodzi o Deborah, jak sądzę. Czy chciałbyś się z nią oże nić? Richard podskoczył i rozlał brandy. - Do diabła, Ross, nie mógłbyś mnie uprzedzić, zanim rąb niesz coś takiego? Szkoda marnować tak dobrą brandy. Ross roześmiał się. - Przepraszam, stary. Pomyślałem, że zacznę rozmowę, bo tobie najwyraźniej brakowało słów. Czy moje pytanie rzeczy wiście trafiło w sedno? Richard nie odpowiedział od razu. Obrócił kieliszek w dłoni. - Ciepło, ciepło - odparł. - Od dziś jesteśmy z panią Stratton po słowie. Teraz z kolei Ross się zakrztusił. Kiedy doszedł do siebie, powiedział spokojnie: - Nie przypuszczałem, że uda ci się ją przekonać. Nie sądzi łem też, że należysz do mężczyzn, którzy się żenią, Richardzie. Czy nie dowiodłeś tego, kiedy doszło do zerwania zaręczyn z panną Dianą Elliot? Richard skrzywił się. W jego długiej, obfitującej w godne potępienia wydarzenia, historii rozpustnika nie było epizodu bardziej kompromitującego niż zaręczyny z córką księcia, któ re zakończyły się niemal tuż po ich zawarciu. W trakcie przy-
160 jęcia zaręczynowego narzeczona nakryła go, gdy na tarasie za bawiał się z prostytutką. Wydarzyło się to wiele lat temu, ale kiedy Richard wspominał ów epizod, za każdym razem skrę cał się ze wstydu, bo z perspektywy czasu rozumiał, że swoim zachowaniem okazał pogardę damie, która nie uczyniła mu nic złego. Lady Diana dała mu wyniosłą odprawę. „Zupełnie nie nadaje się pan na męża, a ja nie jestem w aż takiej desperacji, by wiązać się z kimś, kto okazuje mi tak ma ło szacunku". Boże, miej go w opiece, wówczas uznał to za zabawne. Ten in cydent potwierdził jego fatalną reputację, toteż postanowił pójść na całość. Jednak po paru latach życie rozpustnika wydało mu się zbyt jałowe, wstąpił więc do marynarki, doprowadzając tym ojca do niepohamowanej wściekłości. Podobało mu się życie na morzu i mężnie się spisywał, ale po tym, jak został zwolniony ze służby z przyczyn zdrowotnych, dawne życie kusiło go niczym diabeł nakłaniający dziewicę do zejścia z drogi cnoty. Tak było, dopóki nie przybył do Midwinter. Spotkał tam Deborah Stratton i poczuł, że chwyciła go za serce. W jednej sekundzie udało jej się to, czego nie dokonała żadna Francuzka. Ustrzeliła go. Zasłu żona kara dla rozpustnika. Nie chciał popełniać kolejnych błędów. Miał teraz przewa gę nad Deb i nie zamierzał pozwolić jej się wymknąć. W grę wchodziło małżeństwo albo nic. Wyciągnął długie nogi w stronę ciepłego kominka. Już zde cydował, że powie Rossowi całą prawdę, bo nie wyobrażał so bie, jak inaczej on i Deb zdołaliby prowadzić maskaradę tuż pod nosem jego przyjaciela i jej siostry. - Powiem ci wszystko, Ross, a potem możesz kazać mnie wychłostać i wyrzucić z domu, jeśli ci się spodoba. Ross przez chwilę milczał.
~
161
~
- Czy to prawdopodobny rezultat? - Nie jestem pewien. Twoja szwagierka niedawno dała ogłoszenie do gazety, chcąc znaleźć człowieka honoru, który byłby gotów pospieszyć jej z pomocą. - Widząc wyraz twarzy Rossa, dodał pospiesznie: - To chyba oczywiste, że mówię ci to w zaufaniu. Nie chcę przysparzać pani Stratton dalszych kłopotów. Pilnie potrzebowała narzeczonego, więc zaoferowa łem jej swoje usługi. Na długą chwilę zapadła cisza. - W jakiej formie było to ogłoszenie? - spytał wreszcie Ross. - Anons w „Suffolk Chronicie". Naturalnie podpisany pseu donimem. - A ty odpowiedziałeś. -Tak. -1 zapłaciłeś za zatajenie pozostałych odpowiedzi? - Tak jest. Jak dobrze mnie znasz. - Hm - mruknął Ross. - Czy od początku wiedziałeś, że to Deb dała ogłoszenie? Richard zawahał się. - Ja... domyśliłem się. - Zadziwiające - zauważył Ross. - Mam doskonałą intuicję, jeśli idzie o twoją szwagierkę. - Mój drogi, wszyscy to zauważyliśmy. - Ross sięgnął po karafkę i dolał Richardowi do pełna. - Natura twoich odru chów wobec Deb wzbudzała mój niepokój. Przyznaję, nie spodziewałem się, iż jednym z nich będzie rycerskość. Richard skrzywił się. - Dzięki, Ross. - Przepraszam. Nie chcę przez to powiedzieć, że uwiódłbyś Deb, gdybyś tylko miał po temu okazję.
—
162
—
- Dajesz mi zbyt duży kredyt zaufania. Do niedawna uwiódłbym Deb z największą przyjemnością, gdyby mnie do tego zachęciła. Ross wyglądał na rozdartego między rozbawieniem a de zaprobatą. Wreszcie spytał: - A teraz? Richard pomyślał o incydencie w zeszłym roku, kiedy po prosił Deb, żeby została jego kochanką. Pomylił się wówczas co do niej. Zmylił go jej status wdowy oraz żywy tempera ment. Pomyślał, że jest kokietką jak Lily Benedict, a jeśli nie, to w każdym razie doświadczoną, światową kobietą jak lady Sally Saltire. Założył też, że jeśli już spędzi z nią noc, jej wła dza nad nim zniknie. Teraz wiedział, że obydwa założenia by ły bezpodstawne, bo Deb okazała się niewinna w kwestiach miłości i właśnie ta niewinność oczarowała go tak, że czuł się, jakby skrępowano go jedwabnymi więzami. Potrafił zig norować propozycje tak wytrawnej flirciary jak lady Benedict i przedkładał nad nie niewątpliwie trudniejsze zalecanie się do Deborah Stratton. A te zaloty doprowadzą do małżeństwa. Jeśli miał zacho wać przyjaźń i szacunek Rossa Marneya, nie mógł po prostu wziąć Deb do łóżka. Co więcej, wcale tego nie chciał. Dziwne, lecz to przestało mu wystarczać. Pragnął chronić Deb i zdobyć jej zaufanie. Działał wiedziony instynktem, który nigdy dotąd nie przejawił się w jego relacjach z kobietami. Powiedział: - Teraz chcę się z nią ożenić. Ożenić się naprawdę. Nie na niby. Ross pokiwał głową i zadał mu następne trudne pytanie. - Czy właśnie to skłoniło cię do udzielenia pomocy Debo rah, drogi Richardzie?
163 Richard uśmiechnął się. - Uznałem, że to idealna okazja do zabiegania o jej względy. - To prawda, oczywiście. Wpadła ci prosto w ręce. A co z twoimi innymi, bardziej altruistycznymi motywami? Richard znów poruszył się w fotelu, najwyraźniej skrępo wany. Ross nigdy nie przyjmował pozorów za prawdę i zwy kle miał rację. Odpowiedział z rozwagą: - Odniosłem wyraźne wrażenie, że pani Stratton bardzo potrzebuje pomocy. Powiedziała mi, że ojciec nalega na jej powrót do rodzinnego domu, a ona nie jest w stanie się na to zgodzić. - Pociągnął łyk brandy. - Dała mi też do zrozumie nia, że nie ma życzenia wychodzić za mąż ponownie, a lord Walton zamierzają wydać za jej kuzyna. Wydawała się bardzo przygnębiona. Ross zawahał się. - To prawda, że Deb jest przeciwna małżeństwu. Była bar dzo nieszczęśliwa z Neilem Strattonem. Często twierdzi, że wolałaby raczej umrzeć z głodu, niż ponownie wyjść za mąż. Szkoda, ale jej postanowienie wydaje się niewzruszone. Spojrzał bystro na Richarda. - Czuję się w obowiązku ostrzec cię, że te sprawy są dla niej bardzo bolesne. - Odwrócił wzrok. - To Deb powinna ci je wyjawić, nie ja. Dość powiedzieć, że zabiłbym Strattona, gdyby febra mnie nie uprzedziła. Richard gwałtownie poderwał głowę. - Aż tak źle? - Gorzej. - Ross pociągnął łyk brandy. - Ten typ nie zasłu giwał nawet na pogardę. W rezultacie Deb nabrała takiego wstrętu do mężczyzn, że będziesz musiał się nieźle przyłożyć, jeśli ma zmienić zdanie i potraktować cię poważnie. Richard zmarszczył brwi.
164 - Nie wierzysz, że uda mi się ją przekonać? - Nie wiem tego na pewno, ale uważam, że należało cię ostrzec. - Deborah nie da rady przeciwstawić się ojcu sama - po wiedział Richard w zamyśleniu. - Potrzebuje ochrony. Jak ro zumiem, mąż zostawił ją bez niczego? - Bez pensa przy duszy - potwierdził Ross. - Chociaż był to najmniejszy z jego grzechów. Richard skrzywił się na te słowa. Nic dziwnego, że Deb Stratton nie ufała mężczyznom, jeśli jedyny bliższy kontakt miała z kimś takim. Wspomnienie bólu, jaki dostrzegł w jej oczach, sprawiło, że ogarnęła go złość. - A więc pani Stratton jest całkowicie zależna finansowo od ojca i - spojrzał bystro na Rossa - twojej hojności, jak się domyślam. Ross poruszył się w fotelu. - Trochę jej pomagam. Richard nie ciągnął tematu. Wiedział, że Ross na pewno był dla szwagierki szczodry, ale przyjaciel nie podziękowałby mu za wtrącanie się. - Wiem, że nie podoba ci się ta umowa w sprawie tymcza sowego narzeczonego, Ross - powiedział. - Bogu wiadomo, że gdyby w grę wchodziły moje siostry, Bella albo Henrietta, czułbym to samo. - Spojrzał Rossowi prosto w oczy. - Da ję ci słowo honoru, że nie zrobię niczego, co mogłoby zranić Deborah. Mam czyste intencje, choć rozpustnikowi cholernie trudno przyznać się do czegoś takiego! Ross odstawił karafkę. - Życzę ci szczęścia - powiedział i dodał z goryczą: - Je śli odniesiesz sukces, mam nadzieję, że znajdziesz w małżeń stwie więcej radości, niż ja znalazłem w swoim. Jakie to dziw-
165 ne, Deb i 01ivia wyglądają niemal tak samo, a charaktery mają zupełnie inne. Richard zawahał się. Wyczuwał, że Ross chciałby poroz mawiać, ale wiedział, że komentarze na temat cudzej żony są bardzo nietaktowne. Był jednak gotów zaryzykować dla OlMi i Rossa. Jeśli mógł im jakoś pomóc, był gotów spróbować. - Myślę, że lady Marney i pani Stratton są do siebie bardzo podobne pod każdym względem - zaczął ostrożnie. Ross wyglądał na przerażonego. - Dobry Boże, naprawdę tak myślisz? - Nie chciałem przez to powiedzieć - uściślił pospiesznie Richard - że lady Olivia jest równie impulsywna jak jej sio stra. - Dzięki Bogu! - Ale z tego, co powiedziała mi Deborah, wnioskuję, że la dy Marney może ukrywać prawdziwe uczucia, bo nauczono ją, aby najpierw wypełniała swój obowiązek. Rodzice zazwy czaj postępują surowiej wobec starszej córki - ciągnął Richard ostrożnie, w każdej chwili spodziewając się wybuchu. - Sam widziałem, jak było z Bella i Henriettą. Bella zawsze narzeka ła, że Henrietta dostaje wszystko, co jej się podoba, w przeci wieństwie do niej. Ross wyglądał na zaintrygowanego. - Chcesz powiedzieć, że Olivia może zachowywać się w ta ki sposób, bo lord i lady Walton oczekiwali tego od niej, a ona się podporządkowała? Richard kiwnął głową. - Właśnie, stary. Deborah powiedziała mi, że Olivia i jej bracia zawsze robili to, co im kazano, i nigdy nie sprzeciwia li się rodzicom, za to ona była buntowniczką. A może Olivia w duchu też chciała postępować inaczej?
—
166 —
Zobaczył wymowny błysk w oczach Rossa, nieomylny znak, że wicehrabia Marney uznał pomysł, iż jego żona jest skrytą buntowniczką, za fascynujący. - Na Boga! - zawołał Ross. - Co za myśl! Richard ukrył uśmiech. Ross Marney miał temperament, ale stanowił przeciwieństwo rozpustnika. Na co dzień był bar dzo opanowany i można było na nim polegać. Kto by pomy ślał, że u żony wolałby pokaz gorących uczuć zamiast chłod nego podporządkowania? Z pewnością 01ivia nie miała o tym pojęcia. Większości dam z arystokracji wmawiano, że ich mę żowie oczekują posłuszeństwa, nie oryginalności. Potrzeba było takiej buntowniczki jak Deborah, żeby zerwać te więzy i powiedzieć wszystkim, by poszli do diabła. - Dziękuję ci za wyrozumiałość w sprawie moich zarę czyn z panią Stratton - podjął Richard, powracając myślą do tymczasowej narzeczonej. - Jestem ci wdzięczny za poparcie, Ross. - Co takiego? A tak... - Ross z roztargnieniem machnął ręką. - Bardzo proszę. Richard odgadł, że przyjaciel wciąż myśli o 01ivii. Uśmie chając się pod nosem, podziękował gospodarzowi, przeprosił i wyszedł na dwór, zauważywszy z zainteresowaniem, że Ross udał się prosto do pokoju karcianego, gdzie Ołivia wydawała przyjęcie, zupełnie jakby chciał natychmiast sprawdzić teorię Richarda. W nocnym powietrzu wyczuwało się chłód jesieni i słaby zapach dymu z ognisk. Richard uświadomił sobie, że od wielu miesięcy nie był tak pełen życia. Teraz nuda nie dep tała mu po piętach, diabeł nie kusił do powrotu do dawnego życia i jego rozpasania. Rano miał odwiedzić Deborah i porozmawiać o szcze gółach zaręczyn. Wygiął wargi w uśmiechu na myśl o tym,
—
167 —
że znów ją zobaczy. Dotychczas sprawy posuwały się nad podziw gładko. Przekonał Deb, by dała mu szansę, i zdo był poparcie Rossa dla swoich starań. Teraz musiał tylko powoli zmierzać do celu i uważać, by nie przestraszyć Deb i nie skłonić jej do rezygnacji z planu. Należało zabiegać o jej względy z całą ostrożnością. Był pewien, że okaże się to całkiem przyjemne. Pogwizdując cicho, wcisnął ręce w kieszenie i ruszył w noc. Następnego ranka, jak tylko się spotkali, Richard zorien tował się, że dał Deb za dużo czasu na myślenie. Była blada i podenerwowana, a jej naturalne ożywienie znikło. Richard powziął podejrzenie, że zamierza odwołać zaręczyny. Może pożałowała niedawnej szczerości i stąd wzięły się jej opory? Tym bardziej musiał zabiegać o nią jak najsubtelniej. Zamiast pocałować ją jak należy, ucałował jej dłoń z szacun kiem i pozwolił się wprowadzić do salonu. Deb nie posłała po służbę i sama nalała mu szklaneczkę sherry. Pijąc herbatę, tak mocno ściskała filiżankę, że miał wrażenie, iż lada chwi la ją zgniecie. - Myślałam o naszych zaręczynach i doszłam do wniosku, że powinniśmy zmienić warunki - zaczęła. Sądząc po bladofioletowych cieniach pod oczami, pewnie zastanawiała się nad tym przez całą noc. - To, co ustaliliśmy, w niczym nie przypo mina mojego planu. To - poruszyła rękami i rozlała herbatę - zaczyna wymykać się spod kontroli. Richard był gotów ją uspokoić, ale nie zamierzał pozwolić jej się wycofać. Gdyby to zrobił, nie miał pewności, czy nie poprosiłaby innego mężczyzny o odegranie roli jej obrońcy, a ta możliwość nie przypadła mu do gustu. - Teraz nie może pani zmienić zdania - powiedział. -
— 168 ~ Wczorajszego wieczoru poprosiłem Rossa o zgodę na ubiega nie się o panią. Deb wyglądała na zszokowaną. - Czy to było konieczne? - Jeśli mam grać rolę pani narzeczonego - podkreślił Ri chard - zrobię to jak należy. Ponieważ Ross był obecny przy naszym spotkaniu w komorze celnej, uznałem, że należy mu się wyjaśnienie. - Tak, ale... - Deb wyglądała na zdezorientowaną. - Po wiedział pan Rossowi prawdę o tym, że to tylko tymczasowe zaręczyny? Richard w ułamku sekundy podjął decyzję. - Wyjaśniłem mu sytuację. Zobaczył wyraz ulgi na jej twarzy i posmutniał. Niechęć Deborah, z jaką przyzwalała na jego konkury, nie pochlebiała mu. Najwidoczniej nie przyszło jej do głowy, że wiele młodych dam wykorzystałoby tę okazję , by przekształcić udawane za ręczyny w prawdziwe. Ona instynktownie chciała uczynić coś przeciwnego i uciec od niego tak szybko, jak tylko się da. - Proszę się nie martwić - powiedział uspokajająco, ujmując jej dłoń. - Ross zrozumiał. Przed moim odejściem zasugerował, że może odwiedziłaby pani 01ivię dziś po południu i omówi ła z nią tę sprawę. I wieczorem na balu u lady Benedict mogli byśmy oficjalnie ogłosić nasze zaręczyny. Poczuł drżenie ręki Deborah. Próbowała ją wyrwać, ale trzymał mocno, delikatnie pocierając palcami o wierzch jej dłoni. Miała pochyloną głowę, a między brwiami widać było zmarszczkę. Mimo to wyglądała bardzo młodo. - Nie brałam pod uwagę publicznego oświadczenia - po wiedziała. - To chyba nie jest konieczne? Mieliśmy to odegrać wyłącznie na użytek mojej rodziny.
~
169 ~
Richard kiwnął głową. - Rozumiem, ale proszę przez chwilę pomyśleć o pytaniach, jakie się nasuną, jeśli pani rodzice mają znajomych w okolicy. Zmarszczka Deb pogłębiła się. - Jestem pewna, że nie mają. - Takich rzeczy nigdy nie można być pewnym - podkreś lił Richard. - Lepiej nie ryzykować. Jeśli wszyscy w okolicy będą wiedzieli o naszych zaręczynach, nie będzie niebezpie czeństwa. Wyczuł, że posunął się trochę za daleko. - Jestem pewna, że nie ma takiej potrzeby. Wolałabym utrzymać tę sprawę w sekrecie. Richard wypuścił dłoń Deb i rozsiadł się w fotelu, udając obojętność. - Jak pani sobie życzy. Powinienem pani jednak powiedzieć, Deborah, że na początku nauczyłem się w kontrwywiadzie starannego przygotowania gruntu. Jeśli się tego nie uczyni, coś na pewno pójdzie nie tak. - Tak przypuszczam. To prawda, zawsze coś może pójść nie tak. Było to niewielkie zwycięstwo i Richard natychmiast po stanowił je wykorzystać. - W takim razie uważam, że przez następne kilka tygodni powinniśmy spędzać z sobą dużo czasu. Musimy sprawić, by wszyscy myśleli, że bardzo jesteśmy sobą zajęci. Inaczej nikt nie uwierzy w nasze zaręczyny. - Zadecydował pan o wielu sprawach - zauważyła Deb. Richard uśmiechnął się zuchwale. - Myślała pani, że tego nie uczynię? - Och, nie - zaprzeczyła Deb. - Spodziewałam się tego. Tyl ko po prostu... nie tak to zaplanowałam.
170 - Będzie pani spędzać czas ze mną? - nalegał Richard. Pomyślałem, że jutro po południu moglibyśmy wybrać się na przejażdżkę konną. - Przyznaję, przyjemnie jeździć z kimś, kto jest w tym tak dobry - powiedziała z lekkim uśmiechem Deb. - To dobrze. - Richard ucałował jej dłoń. - Niestety, przez resztę dnia będę zajęty, w przeciwnym razie z pewnością pro siłbym, by pani spędziła ten czas ze mną. Zobaczymy się wie czorem na balu u lady Benedict? Deb potwierdziła. Z lekkiego opuszczenia ramion wywnio skował, że jest rozczarowana, iż nie spędzą tego dnia razem. Ta świadomość dodała mu otuchy. Chociaż z początku by ła niechętna jego planom, czuł, że z każdą chwilą łagodnieje. Pozwolił sobie na umiarkowany optymizm - z czasem, przy zachowaniu daleko idącej ostrożności, przekona ją do swe go punktu widzenia i uzyska jej zgodę na ślub. Przyciągnął ją nieco bliżej. Po krótkim wahaniu poddała się. Przyjrzał się uważnie jej twarzy. - Zgadza się pani, żebyśmy dziś wieczorem ogłosili nasze zaręczyny? - spytał cicho. Odwróciła wzrok i na moment rzęsy rzuciły cień na po liczki. Richard z trudem powstrzymał się od pocałunku. Wie dział, że może przezwyciężyć jej opór, wiedział też, że ona od wzajemni jego pieszczoty, bo szczerze przyznała, że ją pociąga. Jednak ta droga nie prowadziła do sukcesu - jej ciało mogło mu odpowiedzieć, ale emocjonalnie odsunęłaby się od niego jeszcze bardziej. Wziął głęboki oddech i nie odrywał oczu od jej twarzy. Po chwili znów uniosła głowę. - Ja... tak, zgadzam się - wyjąkała. - Dziękuję. Jestem zaszczycony. Oczy rozświetlił jej nieśmiały uśmiech.
171 - Do zobaczenia wieczorem. Nie ma pani pojęcia, jak bar dzo na to czekam. Zobaczył, że Deb nabiera powietrza, jakby zamierzała coś powiedzieć. Zmarszczył brwi. Wyczuwał w niej napięcie. - Czy chciałaby pani omówić coś jeszcze? - spytał. Deb odsunęła się od niego i wzięła filiżankę. Zadzwoniła w jej rękach. - jest coś, co chciałabym powiedzieć, ale - zerknęła na Ri charda fiołkowymi oczami - to dość trudne. Richard wziął od niej filiżankę - i tak nie piła herbaty i delikatnie odstawił na stolik, po czym poprowadził Deb do sofy i ujął obie jej ręce w swoje. Jej oczy były pełne obaw. Przysunął się. - Pani drży - powiedział łagodnie - i wygląda pani na prze rażoną. - To dlatego - nerwowo oblizała wargi - że jest coś, o czym muszę panu powiedzieć, a nie jestem przyzwyczajona do prze bywania w takiej bliskości z mężczyzną. Po tych słowach przez całe ciało Richarda przeszła fala roz koszy. Już miał wziąć Deb w objęcia i pocieszyć, ale zastano wiła go jej nerwowość. Spróbował się skupić. - Deborah - zaczął - jeśli pragnie pani zmienić zdanie, bo wciąż mi pani nie ufa, muszę pani przypomnieć, że obiecałem nie robić niczego, czego pani nie zechce, i dotrzymam słowa. Czy zdawała sobie sprawę, z jakim trudem przychodziło mu panowanie nad sobą? Gdyby przypuszczała, jakiej determi nacji to wymaga, prawdopodobnie tak by się zdenerwowała, że nigdy nie odważyłaby się do niego zbliżyć. - Dotychczas nie reagowała pani na moją bliskość w ten sposób - zauwa żył. - O co chodzi? Zerknęła na niego.
~ 172 — - Nie rozumie pan. - W takim razie proszę mi wyjaśnić - powiedział Richard bez ogródek. - O co chodzi? Wciąż jej dotykał. Spojrzała na ich połączone dłonie i szyb ko odwróciła wzrok. Miała cegłaste wypieki na policzkach. - Próbowałam zdobyć się na odwagę, żeby to zrobić - za częła. - Kiedy powiedziałam, że chcę zmienić warunki na szych zaręczyn, pan mnie źle zrozumiał... Przerwała w pół zdania. - Tak? - podsunął Richard. Spojrzała mu prosto w oczy. - Chcę, żeby się pan ze mną kochał - wyznała. - Chcę, by przez czas naszych zaręczyn był pan moim kochankiem. Jak tylko Deb wypowiedziała te słowa, miała ochotę za paść się pod ziemię ze wstydu, ale poczuła też olbrzymią ulgę. Ledwie była w stanie uwierzyć, że to zrobiła. Przez całą noc prześladowały ją erotyczne myśli i sny, aż wreszcie, w bladym porannym świetle, przyznała, że dalej tak być nie może. Roz paczliwie pragnęła Richarda Kestrela. Chciała mu się oddać i doświadczyć z nim zmysłowej rozkoszy. Jeśli przez to sta nie się rozpustnicą, która oddaje się mężczyźnie bez błogo sławieństwa Kościoła, niech tak będzie. Skromność i zasady moralne zostawiła daleko za sobą. Nie była w stanie się po wstrzymać. Ale była przerażona. Wiedziała, że wszystkie te gładkie zdania, które wcześniej obmyśliła, wyleciały jej z głowy i mó wiła sucho i bez finezji. Nic dziwnego, że Richard wyglądał na zaszokowanego. -Nie! Zerwał się z miejsca, puszczając przy tym jej dłonie, któ-
173 re opadły na kolana. Gwałtownie przegarnął palcami włosy, wielkimi krokami podszedł do okna, po czym odwrócił się i spojrzał na nią z niedowierzaniem. Deb zebrała całą swoją odwagę. - Chce pan powiedzieć, że nie zrobi pan tego? - spytała. - Nie. - Richard lekko pokręcił głową. - Chcę powiedzieć, że nie wierzę własnym uszom. - Aha. - Na wargach Deb pojawił się nikły uśmiech. Nie odrzucił z miejsca jej pomysłu. Wciąż jest nadzieja. Zwróci ła uwagę na ponurą minę Richarda. Może jednak popełniła niewybaczalny błąd i na dodatek zrobiła z siebie kompletną idiotkę. - Myślałam, że się pan zgodzi - zaryzykowała. - Doprawdy? Myślała pani, że zgodzę się uczyć panią miło ści tylko przez okres naszego narzeczeństwa? Deb zabrakło tchu. Nie ośmieliła się wyjaśnić, że gdyby do puściła go bliżej do siebie, gdyby otworzyła przed nim serce, nie byłaby w stanie pozwolić mu odejść. - Pomyślałam sobie, że jeśli nasz romans potrwa krótko, poznam rozkosze miłości bez dalszych zobowiązań - wyjaś niła. - Nie chcę pana do niczego zobowiązywać, skoro nasz związek ma być przelotny... Richard wyglądał na zdegustowanego. - A więc postanowiła pani, że wynajmie mnie na kilka ty godni jak służącego? Dobry Boże, wszystko pani obmyśliła! Deb wstała. Czuła, że wszystko dzieje się nie tak... Ina czej to sobie wyobrażała. Może była naiwna, ale uznała, że ta ki rozpustnik jak Richard Kestrel nie potrzebuje zbytniej za chęty. - Ależ nie! To nie tak! - Wstała i położyła dłoń. na jego ra mieniu, rozpaczliwie chcąc naprawić sytuację. - Myślałam, że pan mnie pragnie.
—
174 ~
Richard gwałtownie nabrał powietrza, wpatrując się upor czywie w Deb. Przyłożyła dłoń do czoła. Poczuła się upoko rzona. - O, Boże. Chyba popełniłam błąd. - Tak mi się zdaje - odparł wyniosłym tonem. Deb zirytowała się. Z gniewu zapomniała o zakłopotaniu. - Cóż, nic dziwnego, że źle pana zrozumiałam! - wybuch nęła. - Jest pan doświadczony i nie ukrywał pan, że się panu podobam. - To prawda, ale wolę mieć inicjatywę. Deb poczerwieniała ze złości. - Widzę, że uraziłam męską dumę. O to chodzi. - Machnę ła ręką zirytowana. - Skoro już o tym mówimy, przed rokiem prosił pan, bym została pańską kochanką. - To prawda, a pani mi odmówiła. - Richard mówił zwięźle. Podszedł bliżej i chwycił jej ręce powyżej łokci. - Odtrącała mnie pani na każdym kroku, Deborah. Dlaczego teraz zmie niła pani zdanie? - Przez ten cały czas walczyłam z sobą, nie z panem - szep nęła. - Chciałam wiedzieć... - Co pani straciła? - Głos Richarda wciąż brzmiał gniew nie. - Nie, to nie to. Wie pan przecież, że byłam... mężatką. Ale bardzo krótko i nie byłam szczęśliwa. - Zarumieniła się. - Ni gdy nie doświadczyłam namiętności. Myślałam, że nie będę chciała, ale jestem zmuszona przyznać, że ta możliwość mnie intryguje... Richard pokręcił głową. Choć trzymał ją bardzo delikatnie, Deb z łatwością wyczuwała jego napięcie. - Nie myśli pani jasno - powiedział. - Potrzebuje pani na rzeczonego, nie kochanka. Potrzebuje pani kogoś, kto ochroni
~
175
—
panią przed planami pani ojca i zagra rolę pani narzeczonego, a nie kogoś, kto zaznajomi panią z rozkoszami miłości. Deb zrobiła krok w jego stronę, aż się o niego oparła. Serce waliło jej jak młotem. - Może potrzebuję i tego, i tego - zauważyła. Uniosła rękę i delikatnie pogładziła policzek Richarda. Zo baczyła, że zamyka oczy, zupełnie jakby chciał wymazać z pa mięci jej dotyk. - I co pan na to? - wyszeptała. Kiedy Deb zaczęła mówić, Richard sądził, że się przesłyszał. Umysł miał zaprzątnięty strategią, jaką należy przyjąć, i ko niecznością przekonania Deb, że powinni spędzać ze sobą sporo czasu. Spostrzegł jej wahanie, kiedy przedstawił swoje propozycje, i pomyślał, że zmieniła zdanie w kwestii zaręczyn. Nie przyszło mu do głowy, że jej nerwowość brała się z czegoś całkiem innego. A kiedy oznajmiła mu, że chce, by został jej kochankiem, uznał to za niedorzeczne i oburzające. Był pe wien, że źle ją zrozumiał. Kiedy otrząsnął się z szoku, ogarnęło go niedowierzanie. Uważał, że dobrze zna się na ludziach, ale najwidoczniej bar dzo się pomylił co do Deborah Stratton. Była tak samo bez wstydna jak cała reszta. Prowadziła z nim grę i tym razem in stynkt go zawiódł. Uważał ją za wcielenie niewinności. Został oszukany. Te refleksje prysły jednak po chwili obserwacji. Spojrzał na Deb i uświadomił sobie, że jej nerwowość nie ustąpiła. Przy gryzła dolną wargę zębami, co, jak zdążył zauważyć, zdarzało jej się tylko wtedy, gdy była w najwyższym stopniu poruszona. Tylko głupiec mógłby przypuścić, że Deb jest doświadczoną kobietą. Kiedy to sobie uświadomił, poczuł pierwotne, czysto
~ ~ 176 — męskie zadowolenie. Deborah Stratton jeszcze nigdy nie zro biła czegoś takiego. Była przerażona. Chociaż jej zaproszenie było wyjątkowo kuszące, zdawał sobie sprawę, że nie może go przyjąć, w każdym razie jeszcze nie teraz. Kiedy powiedziała, że nigdy nie doświadczyła na miętności, ogarnęła go fala bezmiernej tkliwości i rosnącego pożądania. Chciał posiąść Deb i pokazać jej wszystko, o co prosiła, nauczyć ją kochania się ze słodyczą i z żarliwością. Ale był pewien problem - chciał się z nią ożenić, zanim pój dzie z nią do łóżka. A ona była prawie tak skłonna do małżeń stwa, jak olej do połączenia się z wodą. Stała teraz tak blisko niego, że czuł zapach jej skóry. Dotyk delikatnej dłoni na szorstkim policzku niepokoił. Odwracał uwagę, a Richard chciał przecież zachować trzeźwy umysł. - Powtarzam, potrzebuje pani narzeczonego, nie kochan ka - powiedział. - A ja powtarzam, że potrzebuję obydwu - odparła. Objął ją i tym razem nawet nie próbował przeciwstawić się własnym uczuciom. Uniósł dłoń, pogładził policzek Deborah, wsunął palce w jej włosy, pochylił głowę i pocałował namięt nie. Tęsknota i pożądanie zaatakowały go z całą mocą, gdy tylko ich wargi się zetknęły. Chciał wziąć ją tu i teraz na obi tej aksamitem sofie. Przez długie upojne chwile stali spleceni w uścisku; Richard całował, a Deb odpowiadała żarliwie. Poczuł, jak zadrżała, oderwał się od niej i przejechał kciu kiem po pełnej dolnej wardze, obrzmiałej od namiętnych po całunków. Jej oczy przybrały barwę atramentu i były pełne tęsknoty, kiedy pochylił się by pocałować ją znów, tym razem delikatnie. -Deborah... Spojrzała mu prosto w oczy.
177 - Czy to oznacza... Czy to może oznaczać... tak? - spytała. Richard przyjrzał się uważnie jej twarzy. Była taka niewin na, pełna nadziei i bez reszty upragniona. Uśmiechnął się. - Może... Tak. - Sądziłam, że odmówisz. Richard usiadł na sofie i posadził ją sobie na kolanach. -Deborah... -Tak? Sprawiała wrażenie oszołomionej. Obsypał drobnymi po całunkami delikatną skórę jej twarzy. Natychmiast zwróci ła się ku niemu całym ciałem i odchyliła głowę. Zamknęła oczy, rzęsy rzucały cień na policzki. Richard był odurzony jej namiętnością. Było mu niewiarygodnie trudno się skoncentrować. Wyznaczając pocałunkami ścieżkę na jej szyi, powie dział: - Deborah, w dalszym ciągu potrzebujesz narzeczonego. -Uhm... - A więc - ciągnął - przyjmuję obydwa zlecenia. Zagram rolę narzeczonego i zostanę kochankiem. - I, dodał w duchu, twoim mężem, w swoim czasie. Deb otworzyła oczy. - Dziękuję ci, Richardzie. Powiedziała to tak, jakby właśnie podniósł jej rękawiczkę, a nie zgodził się zostać jej kochankiem, ale wiedział, że to dlatego, iż porwana zmysłową tęsknotą nie zdawała sobie sprawy, co robi. Wiedział też, że to nie czas ani miejsce na tego rodza ju spotkanie. Jeśli... kiedy... zostanie kochankiem Deborah Stratton, musi mieć do dyspozycji mnóstwo czasu, by powo li wprowadzić ją w świat zmysłowych doznań, za którymi tak tęskniła. Pragnął przywiązać ją do siebie tak silnie, żeby nigdy nie chciała, by ją puścił. Poruszył się lekko.
— 178 — - Nie możemy jednak działać w pośpiechu - zaznaczył. Musimy trochę poczekać. - Nie rozumiem. - Przekonasz się - wyjaśnił Richard bez ogródek - że ocze kiwanie ogromnie zwiększa rozkosz. Ucieszył się, kiedy zobaczył, jak się zaróżowiła. Richard uśmiechnął się łagodnie. - Teraz muszę cię opuścić - powiedział z żalem. - Przepra szam, ale naprawdę mam spotkanie. Deb przytuliła się do Richarda. Niezdolny się oprzeć, pochy lił głowę i jeszcze raz ucałował jej rozchylone usta. Niewiele bra kowało, by Richard zapomniał o dobrych intencjach i zaniósł ją na górę do łóżka. Z najwyższym wysiłkiem się opanował. - Deborah, nie wolno nam. Nie tutaj, nie teraz. Kiedy będę się z tobą kochał po raz pierwszy, chcę, żeby było idealnie. Lekko pocałowała go w usta. Była z natury namiętna i Ri chard pomyślał, że zbyt szybko się uczy. - Kochanie... - Obejmował ramieniem jej talię, prowadząc ją w stronę drzwi. - Pójdziesz później odwiedzić 01ivię? - Uhm... - zgodziła się Deb. - A my zobaczymy się wieczorem na balu u lady Benedict, gdzie ogłosimy nasze zaręczyny. Muszę iść. - Już to mówiłeś - zauważyła Deb. Na jej wargach poja wił się pełen zadowolenia uśmiech. - Nie możesz się oderwać, prawda? To było aż nadto prawdziwe. Richard złożył pocałunek na jej dłoni, po czym szybko wyszedł na dwór i zbiegł po scho dach, by dosiąść Merlina. Kiedy już był w połowie podjazdu, nie mógł się powstrzymać, by się nie odwrócić i nie spojrzeć na dom. Deb stała na progu, odprowadzając go wzrokiem. Mógłby przysiąc, że się uśmiechała.
~ 179 ~ Richard popędził Merlina i przeszedł w galop. Deb zakosz towała swojej mocy. Podejrzewał, że mimo jej braku doświad czenia, nie pójdzie mu tak łatwo, jak się spodziewał. Postano wił kontrolować sytuację, a omal nie stracił głowy. Była zbyt kusząca i uwodzicielska, a on za bardzo jej pragnął. Ale ich spotkanie potwierdziło jedno - musi się z nią ożenić. Nic in nego nie wchodzi w grę. Nie był jeszcze jej kochankiem, ale będzie. Nie tylko na czas trwania narzeczeństwa. Udowodni jej, że kilka tygodni to stanowczo za mało, a całe życie ledwie wystarczy. Będzie jej mężem.
Rozdział dwunasty
- Zaręczona z lordem Richardem Kestrelem. - Lady Benedict przenikliwym spojrzeniem zmierzyła Deb od brylantowej przepaski we włosach do czubków atłasowych pantofelków. Z trudem skrywała zawiść pod maską chłodnego opanowa nia. - No, no, ale awansowałaś, Deborah! Szwagierka księcia! Spryciara z ciebie, skoro udało ci się schwytać w pułapkę na szego najlepszego kawalera. W końcu, zdaje się, zawarł bliż szą znajomość z połową dam w okolicy, kiedyś więc musiał się ustatkować. Deb uśmiechnęła się uprzejmie. - Tylko z połową? Richard powiedział mi, że w grę wcho dzi przynajmniej trzy czwarte dam. - Przechyliła głowę. - Są dzę jednakże, że pani nazwiska na tej liście nie ma, lady Benedict. Lily Benedict gwałtownie zamknęła wachlarz. - Miejmy nadzieję, ze względu na ciebie, że naprawdę się zmienił - powiedziała. - Damy kochają rozpustników, nie są jednak zachwycone, kiedy się nawracają. Przepraszam, muszę zająć się pozostałymi gośćmi. - Z gniewnym szelestem atła sowych halek okręciła się na pięcie i odeszła.
~181 — - A to ci złośnica - szepnęła 01ivia do Deb. Położyła dłoń na ramieniu siostry. - Dobrze się czujesz? Tak, dziękuję. - Deb oderwała wzrok od oddalających się pleców Lily Benedict. Z pewnym zaskoczeniem zauważyła, że jest zdenerwowana. Nie spodziewała się takiej reakcji po lady Benedict, która była jej sąsiadką od przeszło trzech lat, czyli od przybycia Deb do Midwinter. Kiedyś lubiłam lady Benedict - zauważyła, marszcząc brwi. - Myślałam, że jest całkiem miła. - Usłyszała zduszony śmiech 01ivii i spojrzała na nią ze zdziwieniem. - O co chodzi? Co ja takiego powiedziałam? Lily Benedict - wyjaśniła 01ivia, biorąc siostrę pod ramię i odciągając ją na bok, z dala od reszty gości - jest najbardziej złośliwą plotkarką w Midwinter. Dziwię się, że dotychczas te nie zauważyłaś. Deb zmarszczyła czoło, wytężając pamięć. - Chyba rzeczywiście czasami czyniła nieprzyjemne uwagi. Nie zapomnij, co powiedziała, kiedy usłyszała o planowa nym ślubie Coryego Newlyna z Rachel. - Uważała go za awanturnika, ale najwyraźniej Rachel pa do niego pod wieloma względami... Sądziłam, że chodzi ło jej o to, iż oboje lubią podróże. Olivia roześmiała się. - Teraz wiesz, jak było naprawdę. Cory nie zwracał uwagi na Lily, a ona nie znosi grać drugich skrzypiec. A teraz ty uniemożliwiłaś jej oddawanie się ulubionemu zajęciu. - Flirtowaniu z Richardem? - Deb spojrzała na drugą stro nę sali, gdzie stał Richard, rozmawiając z Rossem i Johnem Nortonem. Był elegancki, dystyngowany i przystojny. Uświa domiła sobie, że samo patrzenie na niego sprawia jej radość. Richard i lady Benedict... Przypuszczasz, że oni...
—
182 —
- Nie - zaprzeczyła zdecydowanie 01rvia. - To dlatego jest na ciebie taka zła. Uważała, że ma szansę, a teraz widzi, że nie. Deb poczuła, jak smutek ustępuje. Wargi wygiął jej lekki uśmiech. - Rozumiem. - Cień wątpliwości jednak pozostał. - Powie działa, że Richard uwiódł połowę dam w sąsiedztwie. 01ivia roześmiała się. - A co miała powiedzieć? Obudź się, Deb! Nie wszyscy są tak prostolinijni jak ty. - Pewnie nie. Biedna lady Benedict. Na pewno przykro mieć męża przykutego do łóżka. -I zostać pozbawioną przyjemności flirtowania z najatrak cyjniejszym mężczyzną w sąsiedztwie - uzupełniła 01ivia. Naprawdę jest ci jej żal? Deb przez chwilę analizowała swoje uczucia. - Nie, wcale nie. Jaka jestem okropna! Jednak - zniżyła głos - nie wolno mi zapomnieć, że to narzeczeństwo na niby. 01ivia pociągnęła ją do pobliskiej wnęki i obie usiadły na wyplatanych krzesełkach. - Wytłumaczyłaś mi to dzisiejszego popołudnia - powie działa. - Jesteś pewna, że tak jest w istocie? -Naturalnie. - Deb bawiła się rękawiczkami, unikając wzroku siostry. - Richard i ja zawarliśmy umowę. Myślałam, że zrozumiałaś. - Rozumiem, co mi powiedziałaś - odparła chłodno 01ivia - ale jeśli mam wierzyć temu, co widzę, trudno mi uznać, że to tylko umowa. Położyła rękę na zaciśniętych dłoniach Deb. - Jesteś pewna, że twoje uczucia nie mają tu nic do rzeczy? Deb zarumieniła się. Znów popatrzyła przez salę na Ri-
— 183~ < harda. Chyba poczuł na sobie jej spojrzenie, bo uniósł głowę i obdarzył ją tym swoim szelmowskim, chwytającym za serce uśmiechem. Zarumieniła się jeszcze bardziej. W uczuciach, które Richard rozbudził w niej tego ranka, panowało zamieszanie, a umowa, którą przypieczętowali pocałunkami, pełna była niedomówień. Deb - zauważyła 01ivia - błądzisz gdzieś myślami... Być może to odpowiedź na moje pytanie. Przepraszam, Liv. Moje uczucia... - Urwała i spojrzała na siostrę. - Nie jestem pewna. Ross i ja uważamy - odrzekła 01ivia z wystudiowaną beztroską - że Richard musi cię bardzo lubić. Na tyle, że chciałby, by zaręczyny stały się rzeczywistością. Deb była wyraźnie skrępowana. Małżeństwo to całkiem in na sprawa. Na samą myśl ogarnęło ją przerażenie. Potrzebowa ła całej odwagi, żeby prosić Richarda, by został jej kochankiem, i wciąż nie mogła uwierzyć, jakie ryzyko gotowa była podjąć. - Nie chcę ponownie wychodzić za mąż! - powiedziała sta nowczo. - Wiesz o tym, Liv. Poza tym nie wierzę, żeby lordo wi Richardowi zależało na małżeństwie. 01ivia starała się ją uspokoić. - Rozumiem, co czujesz, ale możesz diametralnie zmienić zdanie, kiedy lepiej poznasz Richarda. - Uśmiechnęła się. Był rozpustnikiem, fakt, ale może teraz chciałby prowadzić spokojniejsze życie? Gdybyś mogła mu zaufać... - Ufam mu - przerwała jej Deb. - To znaczy wierzę, że nie zrani mnie rozmyślnie, tak jak Neil. Nie ufam sobie samej, Zdaje się, że moja awersja do małżeństwa jest zbyt głęboka, by mogła ustąpić, bez względu na uczucia lorda Richarda. - Może wyciągam zbyt daleko idące wnioski - zgodziła się ()livia. - Przecież, jak mówisz, to tylko umowa.
~184 — Deb spojrzała podejrzliwie na siostrę. Dobrze znała Olivię i jej niefrasobliwość jej nie zwiodła. W dodatku to dziwne zacho wanie Rossa. Szwagier był niespodziewanie życzliwy, kiedy Deb wcześniej tego dnia powiedziała mu o zaręczynach. Oczekiwała, że zarówno Ross, jak i 01ivia, nie omieszkają wyrazić dezaproba ty, toteż ich reakcja ją zdumiała. 01ivia powiedziała łagodnie, że chociaż udawane narzeczeństwo nie jest czymś, do czego byłaby gotowa ją zachęcać, jest w stanie zrozumieć, iż chciała w ten spo sób przeciwstawić się planom ojca. Ross natomiast lakonicznie przyznał, że nie rozumie Deb, ale życzy jej szczęścia. Deb była tak zdumiona, iż podała w wątpliwość jego słowa. - Jestem zaręczona z Richardem Kestrelem - podkreśliła. Z Richardem Kestrelem! Chyba tego nie pochwalasz, Ross? - A chciałabyś, żeby tak było? - spytał szwagier spokojnie. - Mogę się temu sprzeciwić, jeśli sobie życzysz, ale Richard to wartościowy człowiek, a ja mam zastrzeżenia tylko do tego, że nie są to prawdziwe zaręczyny. Po tych słowach ucałował ją w policzek, wymienił znaczą ce spojrzenie z żoną i nie spiesząc się, wyszedł z pokoju. A teraz 01ivia mówiła o zaręczynach z czymś na kształt zadowolenia. Deb zaczęła się zastanawiać, czy oboje wiedzą o czymś, o czym ona nie wie. Znów zerknęła na Richarda. Jedynym wytłumaczeniem do brego humoru Rossa, jakie przychodziło jej do głowy, mogło być jego przekonanie o szczerości intencji Richarda, a to było prze cież absurdalne. Richard mówił, że powiedział Rossowi praw dę o ich umowie, żeby uniknąć ewentualnych nieporozumień. Przez chwilę Deb zastanawiała się, co mogłoby się stać, gdyby Richard się jej oświadczył. Strach przed małżeństwem, który trzymał ją w uścisku od lat, nie osłabł, ale obok niego pojawiła się iskierka nadziei. Deborah zdusiła ją. Bardzo długo myślała
—185~ o swojej propozycji dla Richarda. Gorąco pragnęła doświadczyć namiętności, której jej brakowało przez te wszystkie lata. Jednak nawet w tej sprawie zmniejszyła ryzyko, ograniczając czas trwa nia ich związku do okresu fikcyjnego narzeczeństwa. Nie zamierzała pakować się na oślep w romans z Richardem. Musiała po zwolić mu odejść. - Jak książę przyjął wiadomość o zaręczynach brata? - spytała 01ivia, zerkając przez salę na Justina Kestrela, który właś nie partnerował Helenie Lang w tańcu ludowym. Deb bawiła się wachlarzem. Zachował się wobec mnie czarująco, choć Richard mówi, że jemu bezlitośnie dokucza, gdy są sami. - Deb poruszyła się lekko i rachityczne krzesełko zatrzeszczało. - Prawdę mówiąc, Liv, nie podoba mi się, że rodzina Richarda wie o naszych zaręczynach. To miała być poufna umowa, a teraz znalazłam się w pułapce... 01ivia sprawiała wrażenie tak obojętnej, że Deb zaczęło to irytować. Skoro umówiłaś się z Richardem, że zerwiesz zaręczyny, jak tylko spełni zadanie, nie rozumiem twojego niepokoju mówiła właśnie siostra. Wiem o tym. Tylko... - Niepewnie pomachała wachlarzem. Trudniej mi będzie zerwać zaręczyny... Wszyscy są tacy mili. Większość - poprawiła, myśląc o lady Benedict. - Księżna wdo wa Kestrel wkrótce się dowie i bez wątpienia napisze do mnie. Diuk mówił mi, że nie mogła się doczekać ślubu synów i będzie w siódmym niebie, kiedy usłyszy tę nowinę. - Może powinnaś się zastanowić, czy nie powiedzieć im, że to tylko umowa na czas określony - zasugerowała 01ivia. W ten sposób unikniesz nieporozumień, kiedy dasz kosza lordowi Richardowi. Deb skrzywiła się. Rozmyślnie nie wypowiadała tych słów.
—
186 —
Sprawiały, że czuła się okropnie. Jednak musiała się z tym po godzić. Przecież właśnie to zamierzała zrobić, jak tylko Richard wypełni misję - i nie chodziło tylko o odegranie roli jej tymcza sowego narzeczonego. Nakazała sobie przestać myśleć o swoim planie i mieszanych uczuciach, jakie w niej wzbudził, i skupiła się na innej umowie zawartej z Richardem, tej, która nie wyma gała ani przysięgi małżeńskiej, ani błogosławieństwa Kościoła. Co się wydarzy podczas ich namiętnych nocy? Zadrżała, bo fala gorąca, która zaczęła się od palców u nóg, ogarnęła całe ciało. Uwiedziona przez rozpustnika... Myśl ta zarówno zachwycała, jak i przerażała. Czy kiedy raz posmakuje rozko szy, którą, co do tego była przekonana, Richard może jej dać, będzie w stanie z tego zrezygnować? Ciało łaknęło zmysłowe go zaspokojenia, którego dotąd nie doświadczyła. Czuła, że tęskni za czymś więcej, ale zignorowała tę myśl. Zmysłowa rozkosz to wszystko, po co ośmielała się sięgnąć. Uniosła głowę i zobaczyła, że 01ivia się jej przygląda. - Cokolwiek pijesz - odezwała się siostra cierpko, wskazując ruchem głowy trzymaną przez nią szklankę z lemoniadą - chcia łabym dostać to samo. Wyglądasz na zakochaną, choć tak upar cie twierdzisz, że to udawane zaręczyny. Deb uśmiechnęła się. - Nie, mylisz się. Zastanawiałam się tylko, aczkolwiek to niezbyt stosowne, czy lord Richard jest naprawdę takim roz pustnikiem, za jakiego wszyscy go uważają. - Nie - zaprzeczyła zdecydowanie 01ivia. - Myślę, że nie. - Zwróciła rozbawione spojrzenie niebieskich oczu na siostrę. - Wyglądasz na rozczarowaną, Deb! Nie wydaje mi się, żeby podczas pobytu w Midwinter uwiódł choć jedną damę. Jego reputację tworzą pogłoski, nie czyny. - W zeszłym roku próbował uwieść mnie - podkreśliła.
~187 — - Stanowiłaś wyjątek, a teraz jesteś jego narzeczoną. Może powinnaś to sprawdzić osobiście. - Liv! - zawołała Deb, słysząc echo własnych myśli. Szybko zmieniła temat. - Stosujesz krem, który ci dałam? Tak. - Olivia spłonęła rumieńcem. - Nie wydaje mi się, łeby pachniał różami, ale jest wyjątkowo delikatny i pamiętam, by używać go oszczędnie. - To dobrze. Wcześniej mówiłaś, że rozmawiałaś z Rossem? - O tak. - Przez chwilę 01ivia sprawiała wrażenie bardzo młodej i czarująco zmieszanej. - Odbyliśmy długą rozmo wę o twoich zaręczynach, a potem rozmawialiśmy o naszych planach na jesień i w obydwu wypadkach udało nam się nie pokłócić. - Wyglądała na nieco skonsternowaną. - To jed nak dziwne. Ross ostatnio patrzy na mnie w taki szczególny sposób, zupełnie jakby spodziewał się, że powiem albo zrobię coś... nie mam pojęcia co? Deb uniosła brwi. - Naprawdę? Jakie to intrygujące! - Roześmiała się. - Czy Ross znów przyszedł do twojej sypialni? - Deb! - Olivia spojrzała szybko przez ramię, chcąc się upewnić, czy nikt nie słyszał. Zniżyła nieco głos. - Nie, nie przyszedł. - Cóż, mniejsza z tym. Jeśli się nie mylę, właśnie zamierza poprosić cię do tańca, a to dobry początek. Ten krem musi bardzo silnie działać. - Siedź cicho! - Olivia była wyraźnie zmieszana. Zwróciła uroczo zaróżowioną twarz ku mężowi, który przeszedł nie spiesznie przez salę i uśmiechnął się do niej. Deb, zaintry gowana dostrzegła wyraźny błysk męskiego zainteresowania w jego oczach. Olivia mówiła prawdę - patrzył na żonę, zu pełnie jakby widział ją po raz pierwszy.
—188 ~ - Niezwykłych składników używają teraz do kremów - po wiedziała psotnie. 01ivia kopnęła ją w kostkę. - Deb, cicho siedź! Ross.... - Uśmiechnęła się ze słodyczą. - Dobrze się bawisz? - Na pewno będę się bawił lepiej, kiedy przekonam swoją piękną żonę, żeby ze mną zatańczyła - odparł Ross. Ujął dłoń 01ivii, odwrócił i wycisnął pocałunek we wnętrzu. - Można prosić? Usta 01ivii przybrały ze zdziwienia kształt litery O. - Z największą przyjemnością - odparła. Nawet Deb patrzyła jak osłupiała na ten niezwykły widok. Nie sądziła, że krem do twarzy może podziałać tak szybko i skutecznie. Była tak zaskoczona, że nie zauważy ła zbliżającego się Richarda. Uświadomiła sobie jego obec ność dopiero wtedy, kiedy objął ramieniem jej talię. Potarł wargami wrażliwą skórę jej szyi i Deb przeszedł rozkosz ny dreszcz. Odwróciła się w jego objęciach i położyła mu dłoń na piersi... - Wstyd, sir! Jesteśmy w publicznym miejscu... Za ramieniem Richarda ledwie zauważała wirujące pary tancerzy. Całą uwagę skupiła na nim. - Dobrze się bawię - powiedział - a więc nie powstrzymuj mnie, proszę. - Czy zabawa należy do naszego planu? - Naturalnie. Jeśli mamy być zaręczeni, powinniśmy doło żyć starań, by było to tak przyjemne, jak się da, chociaż ani w połowie tak przyjemne, jak to, co wydarzy się wkrótce... Serce Deb zabiło mocniej. Wszystkie myśli pierzchły, wy parte przez wewnętrzny żar, który obejmował ją całą. Kącik ust Richarda uniósł się w uśmiechu.
189 - Niestety, nie stanie się to dziś, kochanie, chyba że dalej będziesz na mnie patrzyć w ten sposób, bo wówczas wyciągnę cię z sali balowej i będziemy się kochać natychmiast. l)eb pospiesznie przypomniała sobie, gdzie się znajdują. Zatańczmy - zaproponowała. - Sądzę, że to najstosowniejsze zajęcie na balu. Tańczyli kadryla, przy którym nie było okazji do intymnej rozmowy, bo Deb musiała szybko odsuwać się od partnera i rozmawiać z różnymi dżentelmenami podczas kolejnych fi gur. Ostatni był Owen Chance, którego nie widziała od tamtego dnia w komorze celnej. Uśmiechnął się do niej czarująco, biorąc ją za rękę, a kiedy taniec dobiegł końca, pociągnął ją szybko na bok, żeby porozmawiać. Deb, świadoma, że Richard tańczył z lady Benedict i jeszcze się z nią nie rozstał, nie widziała powodu opuszczać pana Chancea. Jak słyszę, powinienem pani pogratulować. - Owen ob darzył ją swoim szczerym, przyjaznym uśmiechem, który sprawił, że kiedy poznali się na balu u lady Sally Saltire, Deb z miejsca poczuła do niego sympatię. - A właściwie to lordo wi Richardowi powinno się pogratulować. Zdobył bezcenny skarb, nakłoniwszy panią, by została jego narzeczoną. Deb uśmiechnęła się. Dziękuję panu. To miły komplement. - Wzięła go pod ra mię, by, jak zwyczaj każe, przejść się po sali. - Spędził pan już trochę czasu w Midwinter. Jak się panu tutaj podoba? Owen rozejrzał się. - To dziwne, zagadkowe miejsce, pani Stratton. Z pozoru wszystko wydaje się czarujące i jasne - obrazowo wskazał dłonią na salę - ale pod powierzchnią płyną najróżniej sze prądy. Deb uniosła brwi.
190 - Jakie to tajemnicze! Co chce pan przez to powiedzieć, sir? - Cóż, tylko tyle, że podczas gdy my tu tańczymy, przemyt nicy prawdopodobnie wyciągają łupy na plażę niecałe pięć mil stąd, a piraci napadają na statki tuż przy wybrzeżu. - A pan nie powinien być tam i ich łapać, sir? Owen roześmiał się. Zęby zalśniły mu bielą w opalonej twarzy. - Powinienem, ale wolę tańczyć z panią. Deb z udanym wyrzutem pokiwała głową. - Zaniedbuje pan obowiązki na rzecz przyjemności? - Przyznaję. Są znacznie atrakcyjniejsze zajęcia od ścigania przemytników. Deb uniosła brwi. Pochlebiało jej, że jest obiektem podzi wu pana Chancea, ale choć jego zainteresowanie sprawia ło jej przyjemność, nie dało się porównać z podnieceniem, jakie odczuwała, kiedy Richard tylko na nią spojrzał, ani z dreszczem, który przenikał jej ciało od dotknięcia jego ręki. - Wytrawny flirciarz z pana, sir - zauważyła z uśmiechem. - Nie przypuszczałam, że urząd skarbowy szkoli agentów w sztuce flirtowania, ale kiedy się nad tym zastanawiam, przy znaję, że to musi być bardzo pożyteczna umiejętność. Wyciąg nie pan z dam wszystkie sekrety. Oczy Owena Chancea lśniły, jakby udał mu się dobry żart. - Zdaje się, że odkryła pani moją strategię, pani Stratton. Wciąż jeszcze się śmiali, kiedy kocim krokiem podeszła do nich lady Benedict i wcisnęła swoje smukłe ciało pomiędzy nich. - Panie Chance - rzuciła mu zmysłowe spojrzenie z ukosa - widzę, że zmonopolizował pan panią Stratton. Proszę po zwolić się porwać.
191 Deb dostrzegła wymowny błysk w oczach Owena Chancea i zdała sobie sprawę, że nie przepada za Liły Benedict. Ale kie dy Owen Chance odezwał się, jego słowa brzmiały tak gład ko i uprzejmie, że Deb zaczęła się zastanawiać, czy się nie po myliła. Z największą przyjemnością, lady Benedict - powiedział, biorąc ją pod ramię i prowadząc na parkiet. Deb zmarszczyła brwi, patrząc za odchodzącą parą. Posta nowiła spytać Richarda, co jego zdaniem pan Chance sądzi 0 lady Benedict, ale kiedy przyszedł prosić ją o następny taniec, natychmiast zapomniała o Owenie Chansie i nie myślała o nim do końca wieczoru. Wrócili do Marney bardzo późno. Postanowiono, że Deb spędzi tu noc, zamiast jechać powozem do Mallow. Kiedy dotarli do domu, znaleźli się w samym środku zamieszania. Podczas ich nieobecności salon został splądrowany, a część rzeczy, w tym rżnięte kieliszki 01ivii, skradziono. Najbardziej zdumiewające jest to - zauważyła 01ivia na folgi dzień, kiedy wraz z Deb oglądała szkody - że niewie le rzeczy skradziono albo zniszczono. Właściwie tylko te kie liszki. Pewnie Ford ich spłoszył. Obchodził dom, sprawdzając, czy wszystkie drzwi i okna są pozamykane, i omal nie przyła pał złodzieja na gorącym uczynku. Deb rozejrzała się. Dziwne. Nie było tu chaosu i bałaga nu, które zazwyczaj towarzyszą włamaniom. Dokumenty nie walały się po podłodze, z biurka nic nie zginęło, a cenna ko lekcja chińskiej porcelany, którą matka Rossa, świętej pamięci wicehrabina Marney, zbierała przez całe życie, nie doznała najmniejszego szwanku.
— 192 — - Jaki to wstrząs dla Forda - powiedziała. - Jak on się czuje? 01ivia, która przyglądała się właśnie serwantce z czereśnio wego drewna, odparła: - Och, prawie doszedł do siebie, dziękuję. Pani Hillman da ła mu mleka z najlepszą whisky Rossa i miodem, by otrząsnął się z szoku. Biedak był nieprzytomny, zanim zdążyli go poło żyć. Ross też nie wyglądał na zadowolonego. Powiedziałam Fordowi, żeby dziś zrobił sobie wolne, ale nie jestem przeko nana, że mnie posłucha. Nie podoba mu się, gdy dom funk cjonuje bez niego. - Lekko pociągnęła Deb za rękaw. - Chodź, spójrz na to. Widzisz, uszkodzili zamek w mojej serwantce. Zupełnie jakby szukali czegoś konkretnego. Deb przejechała palcami po nierównym drewnie przy roz bitym zamku. - Wzięli stąd wszystko? Olivia pokręciła głową. - Nie, spłoszono ich, zanim zdołali opróżnić serwantkę. Została część kieliszków, które Ross kupił na aukcji w komo rze celnej. Są bardzo ładne, ale nie mają wielkiej wartości. Nie rozumiem... Deb otworzyła witrynę i wzięła do ręki jeden z pozostawio nych kieliszków. Nigdy nie widziała ich z bliska, bo przecież wylicytowała je przez przypadek, a Ross zapłacił i zabrał je do domu. Obracała kieliszek w dłoniach, podziwiając jakość kryształu i delikatny motyw mewy z boku. Była pięknie wycy zelowana, uchwycona w locie, z wiatrem pod skrzydłami. - Szkło jest bardzo ładne, a robota znakomita - zauważyła. - Przypuszczam, że są warte o wiele więcej, niż Ross zapłacił. - Pewnie mogą być sporo warte dla kolekcjonera - zgodziła się 01ivia, biorąc drugi kieliszek z pozostałej szóstki i przyglą-
— 193 ~ ~ dając mu się dokładnie. - Ross mówił, że zgłosił się do niego John Norton z propozycją odkupienia, ale ponieważ już wcześniej powiedziałam, że zacznę zbierać kryształy, Ross od mówił. Deb zmarszczyła brwi. Przecież sir John był na aukcji. Mógł je kupić wówczas. Może zaskoczyło go, że go przelicytowałaś - powiedziała trzeźwo 01ivia. - Spójrz na rysunek kotwicy. Czy to nie cudowne? Tylko wyjątkowo utalentowany artysta może stworzyć coś tak pięknego. Deb pochyliła głowę i przyjrzała się obrazkowi. Z czymś l
194 pastwisko. Niech da znać lordowi Marneyowi, że jest tu lord Richard. Witam, milordzie. - Podeszła do niego z wyciągniętą ręką. - Jak to miło, że pan nas odwiedził. Widzi pan, nie jeste śmy w tak opłakanym stanie, jak zapewne pan sądził, słysząc o wczorajszych wydarzeniach. - Cieszę się, że to zdarzenie pani nie załamało - powiedział Richard z błyskiem w oku. Skłonił się 01ivii, po czym pod szedł do Deb i ujął jej rękę. - Dzień dobry, Deborah. Jak się czujesz? - Bardzo dobrze, dziękuję, milordzie - odparła Deb, zado wolona, że teraz, odkąd są zaręczeni, aczkolwiek tymczasowo, on może zwracać się do niej tak familiarnie. - Co za szczęście, że przyszedłeś - dodała - bo jest coś, o czym muszę z tobą po rozmawiać. Pilnie. Na osobności - dodała. Richard spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem. - Doprawdy? - Tak - potwierdziła Deb. - Może pójdziemy do oranżerii i obejrzymy bukszpan? Jest wspaniały. - Doprawdy? - powtórzył Richard. - W takim razie nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć. - Zwrócił się do 01ivii. - Pozwoli pani, lady Marney? - Naturalnie. - 01ivia uśmiechnęła się szeroko. - Skoro je steście zaręczeni, nie widzę żadnych przeszkód, dla których nie moglibyście spędzać nieco czasu tylko we dwoje. Nie mia łam pojęcia, że tak się interesujesz moimi roślinami, Deb! dodała. Deb wzięła Richarda pod ramię, pociągnęła szybko do ho lu i zamknęła za nimi drzwi. - Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć w związku z tym włamaniem - zaczęła. Popatrzyła wokół. Jedna z pokojówek polerowała wielkie
—
195 —
okna przy drzwiach frontowych, poruszając wolno ręką i ga piąc się przez szybę na stajennego, który prowadził konia po wyżwirowanym podjeździe. - Nie możemy rozmawiać tutaj - dodała. - Lepiej chodź my i obejrzyjmy te miniaturowe drzewka czy cokolwiek Olivia ma w oranżerii. - To bardzo zachęcające zaproszenie - skomentował Richard z szerokim uśmiechem, po czym podał jej ramię i poszli korytarzem do oranżerii po drugiej stronie domu. Deb zajęła miejsce na rustykalnej drewnianej ławeczce i wskazała Richardowi, by poszedł jej śladem. Nareszcie przestał udawać obojętność i przyglądał się jej z niekłama nym zainteresowaniem. Co takiego chcesz mi powiedzieć? - spytał. Olivia ma kolekcję grawerowanych kieliszków z takimi samymi symbolami, jak te w zaszyfrowanym liście - odpar ła Deb, starając się nie dopuścić do tego, by bliskość Richarda zbiła ją z tropu. - Zobaczyłam je po raz pierwszy dzisiejszego ranka i natychmiast rozpoznałam symbole... - Urwała, słysząc ciche przekleństwo Richarda. Opowiedz mi wszystko od początku. Deb sumiennie złożyła relację, starając się niczego nie pominąć. Powiedziała mu, jak przypadkowo wylicytowa ła te kieliszki w komorze celnej, jak sir Norton kupił drugi komplet i usiłował odkupić pierwszy od Rossa i jak poło wa kieliszków została skradziona minionej nocy. Richard słuchał w milczeniu, ale Deb wyczuwała, że wnikliwie roz waża jej słowa. - Nie mogę zrozumieć, jak to się ma do tego szyfru - za kończyła. - Dlaczego na kieliszkach były te same symbole, co na kartce? To nie ma sensu. - Rozłożyła ręce. - Nikt nie uży-
- 196 wałby grawerowanych kieliszków do przekazywania sekret nych wiadomości. Byłoby to stanowczo zbyt kłopotliwe i za bierałoby mnóstwo czasu. Richard kiwnął głową. - To prawda. Większość wiadomości niewątpliwie jest pisa na i przekazywana z ręki do ręki tak jak kartka, którą znalazłaś w książce. Jednakże siatka szpiegowska może używać grawe rowanych kieliszków jako klucza szyfrującego. - Wsunął ręce w kieszenie, wstał i zaczął chodzić w zamyśleniu po oranżerii. - Nie rozumiem - odezwała się Deb po chwili. Richard spojrzał na nią. -W pisanym szyfrze litera A, na przykład, może zastę pować literę P. Odczytując sekretną wiadomość, zastępujesz wszystkie litery A literami P i tak samo postępujesz z innymi parami liter. Ale tu mamy do czynienia z szyfrem obrazko wym i aż do dziś nie mieliśmy pojęcia, co oznaczają poszcze gólne obrazki. A to może być bardzo proste. - Przegarnął ręką włosy. - Powiedziałaś, że na każdym kieliszku są dwa rysunki. Załóżmy, że to klucz, którego potrzebujesz do złamania szyfru. Kieliszek z obrazkiem morza i obrazkiem słońca... - Och! - Deb pojaśniała na twarzy. - Chcesz powiedzieć, że symbol słońca może oznaczać morze... - Właśnie. Obrazki są pogrupowane w pary. Jeśli wrócimy do sekretnego listu i zobaczymy, że pierwszy symbol to morze, będziemy wiedzieli, że musimy go zastąpić symbolem słońca. Deb starała sie nadążyć. Kryptografia najwyraźniej nie by ła jej mocną stroną. - To wciąż nie ma sensu - narzekała. - Co może oznaczać symbol słońca? - Wschód słońca? - zaryzykował Richard. - Może jest też odpowiadający mu symbol księżyca, który symbolizuje noc.
197 - Jest! - zawołała podekscytowana Deb. - Był tam półksię życ i księżyc w pełni! Richard uśmiechnął się na widok jej entuzjazmu. Sama widzisz. Wierzę, że w końcu uda się nam odczytać ten szyfr. - Tyle że mamy tylko sześć kieliszków i nie jesteśmy w sta nie dowiedzieć się, ile ich jest. Może jednak możemy coś zrobić. Na przykład znaleźć grawera. Nie sądzę, żeby był to ktoś z okolicy. Londyn wydaje się bardziej prawdopodobny. Poślę list od Lucasa. - A może poszukamy pozostałych kieliszków? Odwiedzimy wszystkie domy w Midwinter i zobaczymy, kto używa rżnię tych kieliszków do wina. Richard miał ponurą minę. - Podejrzewam, że właśnie tak robią. Tuż pod naszym no sem! To typowe dla tych przeklętych aroganckich szpiegów, spełniać toasty za zdrowie króla z kieliszków, które świadczą 0 ich zdradzie. Już to kiedyś było. W ubiegłym wieku robili to jakobini. - „Wznosić puchary za króla za wodą" - zacytowała Deb, przypominając sobie lekcje historii z panią Aintree. - I grawerować zakodowane wiadomości na kieliszkach. Deb zmarszczyła brwi. - Wciąż pozostaje wiele pytań. Co kieliszki robiły na aukcji? I kto stoi za włamaniem? To nie może być John Norton ani Lily Benedict, ani lady Sally, bo wszyscy byli na balu ubiegłej nocy. Przypuszczam, że szpieg z Midwinter musi mieć kogoś na usługach. Richard pokręcił głową. - Wyznaję, to mnie dziwi - zauważył. - Im więcej ludzi, tym większe ryzyko wpadki. Najrozsądniej jest działać w możliwie
— 198
—
niewielkiej grupie. - Zmarszczył brwi. - Zastanawiam się, czy kogoś nie pominęliśmy... - Nie ma nikogo innego - podkreśliła Deb. - W każdym razie nikogo powiązanego z kółkiem czytelniczym. - Nie. - Richard wyprostował się. - Lepiej pójdę i obejrzę pozostałe kieliszki. Chciałbym zobaczyć wszystkie pary sym boli. - Ujął jej ręce. - Na litość boską, uważaj na siebie, Deborah. Nie podoba mi się, że jesteś w to wplątana. Pociągnął ją z ławki. Stali bardzo blisko siebie. Richard wziął ją w objęcia i mocno pocałował w usta. - Uważaj na siebie - powtórzył. - Rozumiem. - Deb potarła palcami klapę jego surduta. Nie chcesz, żeby coś mi się stało... - Oczywiście, że nie chcę - potwierdził Richard. Wyglą dał tak groźnie, że Deb się wzdrygnęła. - Nie zniósłbym tego, gdyby cokolwiek miało ci się stać. Deb była bardziej oszołomiona jego czułością niż pocałun kiem, a jego wyraz twarzy ją przeraził. Uświadomiła sobie, że on zaraz powie coś jeszcze. Ogarnął ją lęk - Idź - powiedziała. - Ross na ciebie czeka. - Deborah... - zaczął Richard. Deb czuła się tak, jakby stała na skraju przepaści i nie mia ła dość sił, by się cofnąć. Była bliska paniki. - Proszę - powiedziała błagalnie. - Porozmawiamy później, Richardzie. W jego twarzy zobaczyła determinację i poczuła się przy tłoczona uczuciami, których nie próbowała nawet zrozumieć. Obróciła się na pięcie i zostawiła go w oranżerii, wiedząc, że znów uciekła.
Rozdział trzynasty
W następnym tygodniu Deb musiała przyznać, że rola na rzeczonej lorda Richarda Kestrela jest bardzo przyjemna. Aż nazbyt łatwo było zapomnieć o tym, że to zaręczyny na niby. W towarzystwie Richard był wobec niej niezwykle opiekuń czy, a kiedy zostawali sami, jego zachowanie się nie zmienia ło. Ani słowem, ani czynem nie dał do zrozumienia, że oboje popełniają oszustwo. Na szczęście dla Deb scena w oranżerii się nie powtórzyła. Ross i Olivia śledzili jego zaloty z pobłażliwością i nawet pani Aintree powiedziała kiedyś, że lord Richard nie jest tak powierzchowny, jak sądziła. Po pewnym czasie Deb odnio sła wrażenie, że tylko ona sama pamięta, iż to tylko gra, przy czym miała trudności z uciszaniem wewnętrznego głosu, któ ry mówił jej, że byłoby miło, gdyby te zaręczyny były czymś więcej niż farsą. Richard towarzyszył jej w teatrze w Woodbridge, zabrał na przejażdżkę łódką po Deben i tańczył z nią na balach publicz nych i prywatnych. Ani razu nie zwrócił najmniejszej uwagi na inną kobietę, naturalnie poza tym, co nakazywała uprzej mość. Deb nie mogła się temu nadziwić. Kiedy podzieliła się
~
200~
z siostrą myślami na ten temat, 01ivia nie wyglądała na za skoczoną. - Mówiłam ci, że źle go osądzasz - zauważyła z uśmiechem. - Nie widzi nikogo poza tobą. Deb to niepokoiło. Albo lord Richard Kestrel był wyjątko wo zdolnym aktorem, któremu bez trudu przychodziło od grywanie roli zakochanego, albo... Deb wolała nie zastana wiać się nad tą alternatywą. Nie chciała stracić ani głowy, ani serca dla mężczyzny. A jednak wiedziała, że każda chwila spę dzona z Richardem potęguje zagrożenie. Im bardziej starała się je ignorować, tym wydawało się większe. - Nic dziwnego, że nie udaje ci się złapać szpiega - powiedzia ła pewnego wieczoru, kiedy siedzieli razem na wzgórku, z któ rego widać było zachód słońca nad Winter Race. Niebo poczer wieniało i miało się wrażenie, że burza wisi w powietrzu. - Od dwóch tygodni spędzasz czas wyłącznie ze mną, Richardzie, i wcale nie myślisz o pracy. Midwinter mogłoby pękać w szwach od czarnych charakterów, a ty nie mrugnąłbyś okiem. Chyba je steś najgorszym łowcą szpiegów w służbie rządu. Richard roześmiał się. - Justin i Lucas pracują nad sprawą - zauważył. - Dzięki temu oni trzymają się z daleka od kłopotów, a ja mam możli wość zajmowania się tym, co lubię najbardziej. Deb powoli odwróciła głowę. Rozmawiali o twórczości Szekspira, bo kółko czytelnicze lady Sally studiowało teraz „Opowieść zimową". Między nimi leżał stary tomik Szekspira, własność Deb jeszcze z czasów pensjonarskich. Spierali się ] ostro, bo Richard bronił Leontesa, a Deb obstawała za zaufa niem. W końcu byli zmuszeni przyznać, że każde pozostanie przy swoim zdaniu, ale dyskusja była inspirująca, co Deb na-
— 201~ wet nieco zaskoczyło. Kupować tomiki poezji to jedno, a bronić swojego zdania z taką inteligencją i wiedzą to drugie. - Czy spędzanie czasu ze mną należy do twoich ulubio nych zajęć? - spytała i zobaczyła, że Richard uśmiechnął się, słysząc tak szczere pytanie. Odpowiedział jej całkiem poważnie. - Tak, a najbardziej mi się podoba w naszej obecnej sytu acji to, że odkąd jesteśmy zaręczeni, mogę przebywać z tobą sam na sam. Za trzy tygodnie mieli jechać do Bath, za cztery, najwyżej pięć - zaręczyny dobiegną końca. Ostatnio myślała o tym co raz częściej. Nagle zadrżała z zimna w podmuchach ostrego wiatru znad rzeki, który zapowiadał burzę. - Robi się nieprzyjemnie - powiedziała. - Lepiej chodźmy. Do domu wracali w milczeniu. Kiedy doszli do drzwi, Ri chard podał jej tomik Szekspira, pochylił się i stosownie uca łował jej policzek. - Odwiedzę cię jutro - obiecał. - Może pojeździmy konno. Deb kiwnęła głową. Nie potrafiła wytłumaczyć nagłego spadku nastroju. Zupełnie jakby coś, co zaczynało być dla niej cenne, miało jej właśnie zostać zabrane. Richard nie spuszczał oka z jej wyrazistej twarzy. Wreszcie podniósł rękę i dotknął jej policzka. - O co chodzi, Deborah? - O nic - odparła. - O nic poza prywatnymi upiorami. - Może pomogę ci je przegnać? Deb zrozumiała, co chce przez to powiedzieć. Stali na progu, widoczni dla każdego, kto przechodził nieopodal. Jednak Richard nigdy zanadto nie przejmował się konwenansami i wyglądało na to, że tym razem też nie zamierza zachować się przyzwoicie.
— 202 - —
Przytulił Deb. Jak tylko jego wargi dotknęły jej ust, poczu ła, że kolana się pod nią uginają. Richard całował ją mocno, z wprawą i pewnością siebie. Ta pełna determinacji namięt ność miała w sobie coś tak uwodzicielskiego, że Deb zaczęła się obawiać, iż zaraz osunie się na ziemię i pociągnie go za so bą, by mogli się kochać. Tymczasem Richard prowadził ją pod osłonę ganku. By ło tu gorąco i duszno, a w ciężkim powietrzu czuło się nad chodzącą burzę. Richard objął dłońmi talię Deb, tam, gdzie materiał sukni i koszuli przylgnął do spoconej skóry. Kiedy zaczął całować jej szyję, Deb zrobiło się jeszcze goręcej. Od chyliła głowę, dotykając nią ściany. Poczuła wargi Richarda na pulsie u nasady szyi i dłoń pieszczącą delikatnie jej pierś. Westchnęła tęsknie. Richard puścił ją. Stali wpatrzeni w siebie, a pożądanie między nimi było równie żywiołowe jak błyskawica rozświet lająca niebo. - Kiedy? - szepnęła Deb. - Jutro - odparł. - Jutro przyślę ci liścik i wybierzemy się tam, gdzie będziemy całkiem sami. Wejdź do środka, Deborah, zanim zapomnę się do reszty. Deb weszła do holu, ale tam zatrzymała się i patrzyła przez okno, jak Richard idzie w stronę stajni. Była zniecierpliwio na i bliska obłędu. Chmury zbierały się na niebie, a powietrze było przesycone elektrycznością. Po chwili udała się do salonu, gdzie zastała panią Aintree zajętą układaniem późnych bladoróżowych róż, które 01ivia tak zapamiętale hodowała w Marney Hall. - Była tu lady Marney - powiedziała pani Aintree, cofając się o krok, by przyjrzeć się swemu dziełu. Przesunęła jedną gałązkę nieco na lewo. - Chciała z tobą rozmawiać, Debo-
-
203 ~
rah. Najwyraźniej dziś po południu dostała list od waszego ojca. - Pani Aintree skinęła w stronę kominka. - Dla ciebie leż jest list. Przygnębienie, które dokuczało Deb wcześniej, nasili ło się. Chwyciła list i podeszła z nim do okna. Widziała stąd. Richarda przy stajni; rozmawiał ze stajennym, śmiał się, a wreszcie uniósł rękę w geście pożegnania i skiero wał konia w stronę bramy. Deb zerwała pieczęć na liście. Po konwencjonalnych pozdrowieniach lord Walton przeszedł do rzeczy. „Z zadowoleniem przyjąłem wieść o twoich zaręczynach z lordem Richardem Kestrelem, chociaż moja radość była by większa, gdyby najpierw zwrócił się do mnie o pozwo lenie". Deb uśmiechnęła się lekko. To była największa aprobata, na jaką jej ojciec był w stanie się zdobyć. Richard miał rację małżeństwo z rozpustnikiem było do przyjęcia pod warun kiem, że ów rozpustnik był bogaty i ustosunkowany. Zrobiło jej się ciepło na sercu, ale uprzytomniła sobie, że to przecież zaręczyny na niby. „Sprawicie mi radość, jeśli w przyszłym miesiącu wybierze cie się z wizytą do Walton mimo godnych pożałowania wy padków związanych z odwołaniem ślubu twego brata". Deb powoli opuściła rękę z listem. - Wiesz, o co chodzi z tym ślubem Guya, Clarrie? - spy tała. - O, tak - odparła pogodnie pani Aintree, odcinając pączek róży z łodygi. - Lady Marney mi powiedziała. Szokujące, prawda? Narzeczona twego brata uciekła z kuzynem Harrym. Na pewno ojciec wspomina o tym w liście? Gęsto zapisane linijki zlały się przed oczami Deb w jed-
204 no. Może ojciec opisał, co się wydarzyło, ale jakie to miało znaczenie. Ona widziała tylko, że Richard Kestrel z gra cją wyjeżdża z podwórza przed stajnią na swoim ognistym czarnym wierzchowcu. Uosobienie wszystkiego, czego pragnęła. Richard Kestrel, mężczyzna, z którym była zaręczona. Tyle że... Tyle że ślub Guya został odwołany, a wraz z nim znikła po trzeba wizyty w Walton Hall z tymczasowym narzeczonym u boku. Kuzyn Harry uciekł z narzeczoną brata i tym sposo bem jednym ruchem usunął oba powody, dla których się za ręczyła. Deb pomyślała z ironią, że gdyby wiedziała, iż Harry ma słabość do narzeczonej Guya, mogłaby go nakłonić, by za brał się do dzieła szybciej, i oszczędziłaby sobie trudu dawa nia ogłoszenia. Gdyby tylko wiedziała... Znów przebiegła wzrokiem list, próbując się uspokoić. „Skoro mieszkali tak blisko siebie, można przypuścić, że ich znajomość przerodziła się w całkiem niestosowną zażyłość" pisał ojciec z dezaprobatą. Deb westchnęła. - O, Boże. Biedny ojciec! Za jednym zamachem traci syno wą dziedziczkę i szansę przejęcia akrów kuzyna Harryego. Pani Aintree kiwała głową. Deb potarła dłonią czoło. - Cóż, słusznie dostało mi się za moje udawanie, tak myślę. Muszę zerwać zaręczyny z lordem Kestrelem najszybciej, jak się da, i zawiadomić o tym ojca. - Moja droga Deborah, chyba tego nie zrobisz? Dopiero co się zaręczyłaś. Deb zmarszczyła brwi. - Co to ma do rzeczy, Clarrie? Nie mogę być zaręczona z lordem Richardem bez przyczyny.
205 - Ale przecież już jesteś zaręczona! - podkreśliła pani Ain-
tree. Deb biła się z myślami. Wszyscy wierzą, że to prawdziwe zaręczyny. I tak musi na razie pozostać. - Clarissa Aintree usiadła na sofie i utkwiła surowy wzrok w Deb. - Jeśli zerwiesz zaręczy ny teraz, zostaniesz uznana za płochą. Co gorsza, ludzie będą doszukiwać się skandalu. Ale nie ma skandalu! - Deb ze wzburzeniem poprawiła lobie włosy, upuszczając przy tym kilka szpilek na dywan. W tym wypadku to bez znaczenia - nie ustępowała pani Aintree. - I tak będą plotkować. Poza tym jeśli ktoś nabierze podejrzeń w sprawie twojego ogłoszenia i sprawa wyjdzie na jaw, pozwolę sobie zauważyć, że całe Woodbridge będzie mia ło o czym mówić przez wiele miesięcy. Deb westchnęła. Widziała sens w rozumowaniu Clarissy Aintree, ale wiedziała również, że nie może ukrywać prawdy przed Richardem. To byłoby nieuczciwe, a poza tym pozba wione sensu, bo i tak będzie zmuszona powiedzieć mu wcześniej czy później, że małżeństwo Guya zostało odwołane. Le piej spełnić przykry obowiązek najszybciej, jak to możliwe. Spojrzała na zegar. Nie zamierzałam towarzyszyć Liv i Rossowi dzisiejszego wieczoru, wygląda jednak na to, że powinnam się z nimi wybrać do teatru - zauważyła. - Wiem, że będzie tam lord Richard, a ja muszę powiedzieć mu, co się stało, i spytać go, co chce zrobić. Pani Aintree pokiwała głową. Nigdy nie pytaj mężczyzny, czego chce - poradziła - bo możesz otrzymać odpowiedź, która ci się nie spodoba. Wlokąc się po schodach na górę, Deb pomyślała, że jaka-
~
206
~
kolwiek byłaby odpowiedź Richarda, na pewno jej się nie spo doba. Widziała tylko dwa wyjścia. Albo zerwą zaręczyny na tychmiast, albo odczekają i zrobią to za kilka tygodni. Każde z tych rozwiązań wprawiało ją w smutek. To przecież ona wy myśliła fałszywe zaręczyny, upierając się, że powinny trwać określony, krótki czas. Tymczasem nie chciała ich zakończyć. Wiedziała, że powinna zastanowić się nad powodami, dla któ rych tego nie chce. Wiedziała też, że tego nie uczyni. Jej uczu cia w tej sytuacji nie miały znaczenia. Jutro, zapowiedział Richard. W tych okolicznościach jutro nie przyniesie spełnienia i rozkoszy. Przyniesie tylko koniec zaręczyn i początek nowego, trudniejszego okresu w jej życiu, i Nie była pewna, czy to zniesie. Richard wybrał się do teatru wyłącznie za namową Justina i bardzo przy tym protestował. Brat był wielbicielem sztuk Olivera Goldsmitha. Richard nie. Kiedy jednak w loży Marneyów zobaczył Deborah Stratton, sam się zdumiał, jaką ra dość mu to sprawiło. Rozstali się zaledwie parę godzin wcześ niej, a jednak wpadł w taki zachwyt, że znów się spotykają, jak usychający z miłości młodzieniec. Richard już zaakceptował, z rezygnacją i pogodą ducha, fakt, że jest po uszy zakochany w Deborah Stratton i że ; ten stan pogłębia się z każdym wspólnie spędzonym dniem. Kochał naiwną szczerość, która skłaniała ją do zadawania bezpośrednich pytań i mówienia tego, co inne, bardziej wyrafinowane kobiety, ujęłyby w niezwykle pokrętną for mę. Kochał sposób, w jaki patrzyła na niego, kiedy nie zdawała sobie sprawy, że on ją dyskretnie obserwuje. Był niemal pewien, że Deb się w nim zakochała. Pamiętał wyraz jej twarzy tamtego dnia w oranżerii, kiedy omal jej
~ 207 ~
nie wyznał, że ją kocha. Nie była jeszcze gotowa do przyjęcia takiej deklaracji. Bał się, że jeśli cokolwiek naruszy delikatną równowagę między nimi, utraci Deb i już nigdy nie odnajdzie szczęścia, które było w zasięgu ręki. Dlatego nie przyspieszał fizycznej bliskości nawet wówczas, kiedy każda cząsteczka jego ciała domagała się spełnienia. Teraz, kiedy przyjrzał się twarzy Deborah i zdał sobie spra wy z tego, że coś ją trapi, natychmiast odruchowo skupił się na tym, o co może chodzić. W pewnej chwili spojrzała wprost na niego, bardzo wymownie. Richard uśmiechnął się. Nie odpo wiedziała mu uśmiechem. Nie mógł się doczekać przerwy. Spotkali się w foyer. - Pani Stratton - powitał ją z szacunkiem, świadomy napie rającego zewsząd tłumu i śledzących ich ciekawskich oczu. Deb nie była taka powściągliwa. Było jasne, że targają nią silne emocje, choć Richard nie był bynajmniej pewien jakiego rodzaju. Przybliżyła się do niego i położyła dłoń na klapie jego surduta. Musimy porozmawiać. Rozejrzał się wokół. Ludzie zaczynali im się przyglądać. Do diabła z nimi. Przykrył jej dłoń swoją. Przyjdę do ciebie jutro... - zaczął. Nie mogę czekać tak długo. - Deb mówiła półgłosem, ale z naciskiem. Richard przyciągnął ją bliżej. Stało się coś? - Coś strasznego. - Wargi jej drżały. Dłoń zacisnęła na ma tu lale surduta. - Ślub Guya został odwołany. Z początku jej słowa nie miały dla Richarda żadnego sensu. Intymność jej gestu i błaganie w oczach wywarły na nim n wiele większe wrażenie. Poczuł nagły przypływ radości na
~208
—
myśl, że w potrzebie właśnie do niego się zwróciła. Wtem zna czenie słów w pełni do niego dotarło. - Ślub twego brata został odwołany... - Tak, a co gorsza jego narzeczona uciekła z kuzynem Harrym! Wbrew sobie Richard się uśmiechnął. Pochopne ucieczki najwyraźniej były charakterystyczne dla rodziny Waltonów. Pochylił się jeszcze niżej. Oddechem poruszał włosy Deb. Pachniała różami i miodem. Wciąż trzymał ją za rękę. - Rzeczywiście pech, ale co właściwie cię martwi? - Należy zerwać nasze zaręczyny. - Chcesz powiedzieć, że skoro powody zaręczyn ustały, ma my wszystko odwołać? Poczuł drżenie jej palców. Pochyliła głowę tak, że nie wi dział wyrazu jej twarzy, tylko skomplikowaną fryzurę, w któ rej loki podtrzymywała brylantowa przepaska. Chciał wziąć ją pod brodę i skierować jej twarz ku sobie, ale jak na Woodbridge było to zbyt śmiałe. - Tak chyba byłoby najlepiej - wyjaśniła Deb. - Papa na lega na nasz przyjazd do Bath, bo chciałby cię poznać. Jeśli nie zamierzasz ożenić się ze mną naprawdę, proponuję, że byśmy natychmiast zawiadomili go, że nasze zaręczyny były pomyłką. Ślub był właśnie tym, czego Richard pragnął, ale z paniki Deb domyślał się, że dla niej jest jeszcze za wcześnie. Sprawy tak dobrze się układały. Za dobrze. Zaledwie od dwóch ty godni zabiegał o jej względy tak, jak przystało. Wyznaniem prawdziwych uczuć tylko by ją spłoszył. Uciekłaby od niego i straciłby wszystko, co z takim trudem zdobył. Już uciekała. Wyczuwał to. Nieznacznie zmienił ich pozycję tak, że Deb stanęła zwró-
~209 ~ cona plecami do kolumny, a jego szerokie ramiona zasłaniały Ich przed badawczymi spojrzeniami. - Jeśli zerwiesz zaręczyny, ojciec znów zacznie nalegać na twój powrót do Walton Hall - przypomniał jej łagodnie. Znajdzie ci innego narzeczonego. - Coś wymyślę - powiedziała z uporem. - Nie powinien pan czuć się do niczego zobowiązany, milordzie. Richard poczuł nagłą złość. Już nie chciała jego pomocy. Spełnił swoje zadanie i teraz go odprawiała. Jeszcze chwila, a straci zimną krew. - Wymyślisz coś podobnego? - spytał szyderczo. - Widzisz, jak dobrze ci poszło tym razem. Spojrzała na niego przez moment. Sądziłam - powiedziała chłodno - że będziesz zadowolo ny. Chyba małżeństwo nie wydaje się interesujące dla kogoś w twoim typie. Richard przysunął się bliżej. Deb cofnęła się, instynktow nie próbując utrzymać dystans. Nie udało się. Richard powo li przybliżał się, aż oparła się plecami o kolumnę, a on odciął jej drogę ucieczki. A co to za typ? - spytał pogodnie. - Rozpustnik! Richard był świadomy, że Deb coś przed nim ukrywa i próbuje odwrócić jego uwagę. Nie chciała, żeby zapytał, co ona czuje w związku z zerwanymi zaręczynami. Nie chciała też być szczera wobec siebie samej. Richard przyglądał się uważ nie jej twarzy. Trudno było nie spostrzec uparcie zaciśniętych ust i determinacji w spojrzeniu. Pomyślał, że jest tylko jeden sposób przedarcia się przez tę fasadę - zaszokować ją. Przysunął się jeszcze bardziej i oparł dłoń o kolumnę tak, te ramieniem muskał pierś Dęby. Próbowała się odsunąć, ale
~210 ~ więził ją ciałem jak w pułapce. Naparł nogą mocno i wyjątko wo nieprzyzwoicie na jej nogę, przez śliski jedwab sukni. Na tychmiast uświadomił sobie, że Deb płonie z gorączki. Twarz miała zaczerwienioną, oddychała szybko, nierówno. Pochylił się i powiedział cicho, tak by słyszała go tylko ona. - Ponieważ uważasz mnie za rozpustnika, chcę ci zadać jedno pytanie. Masz zwyczaj zmieniać nasze umowy w bie gu, pani Stratton. Chciałbym wiedzieć, czy zamierzasz mnie zwolnić również z mego drugiego zobowiązania. Rzuciła szybkie, instynktowne spojrzenie przez ramię. - Nie możemy rozmawiać o tym tutaj. - Możemy. Wciąż chcesz, żebyśmy zostali kochankami? Poderwała gwałtownie głowę. Gwarny tłum wokół nich fa lował. Ktoś potrącił ich i przeprosił. Żadne z nich nie zwróciło na to najmniejszej uwagi. Deb odchrząknęła. - Jeśli musisz usłyszeć odpowiedź teraz, nie wiem. - To za mało. - Richard pochylił się i potarł wargami jej ucho. - Decyduj: tak czy nie? Poczuł drżenie, które przebiegło jej ciało. Ani na chwilę nie oderwała od niego wzroku. - Nie mogę... Oderwał dłoń od kolumny i ścisnął jej nadgarstek. - Tak, możesz. Powiedz mi. Jej piersi szybko wznosiły się i opadały, poruszane niespo kojnym oddechem. - Dobrze. Odpowiedź brzmi: tak. - Tak? Chcesz, bym został twoim kochankiem? - Tak. - To był szept. - Nie chcesz, żebyśmy byli zaręczeni, ale wciąż chcesz się ze mną kochać?
~211 ~ - Tak! Kilka głów odwróciło się. Deb, zarumieniona, ściszyła głos. - Powinniśmy wracać na salę. Zdaje się, że drugi akt zaraz sie zacznie, milordzie. Richard odstąpił o krok i uwolnił jej nadgarstek. - Chyba tak. Czmychnęła i pobiegła schodami na górę, do loży Marneyów. Uświadomił sobie, że wciąż ma zaciśnięte pięści. Bardzo powoli je rozluźnił. Do diabła. Nie zamierzał tak jej naciskać. Jednak otrzymał odpowiedź, jakiej chciał, i wiedział, że teraz nie ma mowy o wycofaniu się. Będzie kochankiem Deborah Stratton, z zaręczynami czy bez. Czas nadszedł.
Rozdział czternasty
„Spotkajmy się na plaży Kestrel o drugiej po południu, pro- ! szę. Musimy omówić parę spraw". Deb nieco drżącymi palcami odepchnęła talerzyk z tostem. Liścik Richarda przyszedł w porze śniadania i w zupełności wystarczył, żeby pozbawić ją apetytu. Słowo „proszę" jej nie \ zmyliło. Był to raczej rozkaz niż prośba. Nie miała najmniej szych wątpliwości, że jeśli nie posłucha, on tu po nią przyjedzie. A więc wielka chwila nadeszła, tak jak obiecał. Poprzed niego wieczoru zerwała zaręczyny, bo nie wiedziała, co inne go mogłaby zrobić. Oświadczyła również jednoznacznie, że wciąż chce, by Richard Kestrel został jej kochankiem. Deb zadrżała i pani Aintree spojrzała na nią z niepokojem. - Nie sądzisz, że już czas zacząć palić rano w kominku, ko chanie? Te jesienne dni stają się coraz krótsze, a przecież nie chcemy, by do domu wkradła się wilgoć. - Tak... nie... nie wiem - bąknęła Deb, wyobrażając sobie właśnie siebie i Richarda splecionych w namiętnym uścisku. - To znaczy, tak, moglibyśmy to robić. Pani Aintree zmartwiła się jeszcze bardziej.
— 213
—
- Czyżbyś się przeziębiła, Deborah? Dziwnie się dziś zacho wujesz i masz wypieki. - Nic mi nie jest - zapewniła pospiesznie Deb. - Przepraszam, Clarrie, nie słuchałam. Chyba jestem trochę zmęczona. Sztuka przeciągnęła się do późnego wieczoru. Może powinnaś teraz odpocząć - zasugerowała pani Aintree. - Odzyskać siły. - Tak - przytaknęła Deb, próbując nie myśleć za wiele o tym, na co potrzeba jej sił. Ranek wlókł się w nieskończoność. Deb poszła do salonu i próbowała czytać „La Belle Assemblee", ale nie była w stanie SIĘ skupić. Potem zabrała się do poprawiania kwiatów uło żonych poprzedniego dnia przez Clarissę Aintree i zepsuła wytworną kompozycję z róż. Zastanawiała się, czy nie od wiedzić 01ivii, miała jednak poważne obawy, że wypaple nie tylko wszystko, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru, ale również zdradzi plany na skandalicznie szokujące popołudnie. Potem uświadomiła sobie, że nie pomyślała o stosownej wy mówce, mogącej usprawiedliwić jej nieobecność i spędziła bezowocnie dziesięć minut, głowiąc się, co ma powiedzieć pa ni Aintree. Kiedy zegar nareszcie wskazał jedenastą trzydzieści, poleciła podać wczesny lunch. Usiadła przy stole, grzebała w talerzu i myślała o tym, co ją czeka. To, co planowała, było bezwstydne i śmiałe zarazem, a jednak teraz, gdy ta chwila nadeszła, nie wiedziała, co robić. Doszła do wniosku, że nie powinna iść na plażę zbyt wcześnie, bo wyglądałoby, że jest aż nadto chętna. Cóż za niedorzeczność! Czy nie poprosiła bezwstydnie Richarda, żeby ją uwiódł? Pomyślała, że już nie za pomni o zasadach, które rządziły jej życiem od chwili porzucenia przez Neila, ale tęsknota za Richardem była dojmująca, Zadrżała i odsunęła talerz.
— 214 — Wreszcie zegar pokazał za kwadrans drugą. Deb włożyła czerwony strój do konnej jazdy i poszła do stajni. - Powiedz, proszę, pani Aintree, że wybrałam się na prze jażdżkę i może odwiedzę siostrę w Midwinter Marney - za komunikowała stajennemu, odjeżdżając. - Nie jestem pewna, kiedy wrócę, być może późnym wieczorem. Piaszczysta droga przez las, choć cienista i zielona, nie uko iła niepokoju Deb. W końcu krzyknęła zirytowana i zmusiła Beauty do galopu. Pognała w dół drogi, przedarła się przez drzewa i wypadła na plażę. Przed nią rozpościerała się łacha piasku, idealne półkole bieli z wydmami lśniącymi złotem tam, gdzie niskie klify wchodziły w morze. Wietrzyk poru szał trawą porastającą wydmy. Rozległ się tętent i Deb odwróciła się raptownie w siodle. Przez piach galopował ku niej Richard. Bez chwili wahania wbi ła pięty w bok Beauty; piach umykał spod kopyt, woda rozpry skiwała się łukiem, bo właśnie zaczynał się przypływ. Tym razem Deb wygrała. Zatrzymała konia, policzki miała mocno zarumienione, oczy jej lśniły. - Och, to było cudowne! - zawołała. Richard uśmiechnął się i nagle dręczący Deb niepokój pra wie ustąpił. Richard wyciągnął ręce, by pomóc jej zsiąść. Po chwili wahania poddała się, a kiedy postawił ją na piasku i na tychmiast puścił, poczuła lekkie rozczarowanie. - Jesteś głodna? - spytał. Deb poczuła, że czerwieni się aż po korzonki włosów. Spojrzała mu w oczy, po czym wybuch nęła śmiechem. - To niezbyt romantyczne, ale rzeczywiście jestem głodna. Nie byłam w stanie jeść lunchu. Richard poprowadził ją do kępy sosen, gdzie w cieniu drzew Deb zobaczyła przygotowany piknik. Było tam dobrze
~215~ schłodzone wino, paszteciki nadziewane kurczakiem, wędzo na szynka, pikantny ser i świeży chleb. - Czy właśnie to zaplanowałeś dla nas na dzisiejsze popo łudnie? - spytała. - A co ty sobie wyobrażałaś? Deb nie odwróciła wzroku. - Myślałam... Och, wiesz, o czym myślałam! Nie zmuszaj mnie, bym to przeliterowała... Richard roześmiał się. - Na to przyjdzie czas później. Usiedli pod sosnami i zjedli to, co przywiózł Richard. Za jego namową Deborah mówiła o dzieciństwie spędzonym w pobliżu Bath, o rodzinie i o swoim życiu od czasu przepro wadzki do Midwinter. Nieraz rozmawiali podczas tych paru tygodni, kiedy byli zaręczeni, ale rzecz dziwna, jeśli się wzięło pod uwagę to, co miało nastąpić, tym razem po raz pierwszy Deb czuła się całkowicie swobodnie. Po jakimś czasie zamilkła. Poczuła się nieco zakłopotana. - Opowiedziałam ci bardzo dużo o sobie, mój panie, a w re wanżu nie usłyszałam niemal niczego o tobie - zauważyła. Richard leżał oparty na łokciu. Słońce lśniło w jego gęstych ciemnych włosach. - Znasz mnie ponad rok - podkreślił. Deb nieznacznie zmarszczyła brwi. - Wiem, że dobrze tańczysz i potrafisz czarować panie powiedziała. - Wiem nawet, że służyłeś w marynarce, a te raz pracujesz w kontrwywiadzie. Ale tak naprawdę wcale cię nie znam. - A musisz mnie znać? - spytał Richard. - Chodzi ci o to, iż już nie musimy udawać, że jesteśmy za ręczeni?
— 216
~
- Nie, chciałbym wiedzieć, czy musisz mnie lepiej znać, że bym mógł zostać twoim kochankiem. Deb omal nie zakrztusiła się winem. Patrzył na nią, ale w jego spojrzeniu nie było rozbawienia. - Myślałam, że nie - odparła - ale chyba byłam w błędzie. Richard kiwnął głową. Szelmowski uśmiech, którego tak jej brakowało, na powrót rozświetlił mu twarz. Pociągnął ją w trawę. Deb wpatrywała się w czysty błękit nieba przez po plątane sosnowe gałęzie. Leżeli obok siebie. Richard ramie niem wciąż obejmował jej talię i czuła nacisk jego ciała na swoje, ale nie próbował jej pocałować. - Ładne - zauważyła Deb, wiercąc się trochę, by ułożyć się wygodniej w miękkim piachu. - Rzadko patrzę na świat w ten sposób. Damie nie przystoi leżeć na plecach i gapić się w niebo. - W nocy jest nawet lepiej - powiedział Richard. - Można leżeć na plecach, patrzeć w gwiazdy i czuć się bardzo małym. Deb przeniosła wzrok na Richarda. Był bardzo blisko i wy dawało się dziwne, że przygląda mu się z tak niewielkiej od ległości. Dziwne, niemniej wyjątkowo przyjemne. On też na nią patrzył. Widziała drobne zmarszczki wokół oczu i ust, które pogłębiały się, kiedy się uśmiechał. Widziała też głębo ką czerń oczu. Mądrych oczu. Wyobraziła sobie naiwnie, że on potrafi czytać w jej myślach. Zadrżała. - Moglibyśmy to zrobić? - spytała. - Leżeć tutaj i patrzyć w gwiazdy? - Możemy robić, co nam się podoba - zapewnił Richard. - Zawsze kierujesz się tą zasadą? Richard przekręcił się i położył na plecach, z rękami pod głową. - Tak było przez wiele lat.
~ 217 ~
- A teraz? - Teraz mam nadzieję, że nie jestem tak obojętny na uczu cia innych i nie sięgam bez zastanowienia po wszystko, co mi się podoba. Deb zrozumiała, że nie postąpi wbrew jej życzeniom. Prze kręciła się na brzuch, by lepiej widzieć Richarda. Popatrzyła mu w twarz i spytała z figlarnym uśmiechem. - Co sprawia, że mężczyzna staje się uwodzicielem i hazardzistą? - Nuda, brak zajęcia, za dużo czasu i pieniędzy - odparł Ri chard. Odwrócił głowę i ich oczy się spotkały. - Nie ma na to żadnego usprawiedliwienia. Deb nie oczekiwała, że powie coś takiego. - Jesteś dla siebie bardzo surowy. - Byłem zepsutym młodzieńcem, przyznaję. Miałem być pastorem, wiesz. - Wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. - To dopiero mogłoby być niestosowne, czyż nie? Deb stłumiła śmiech. - Pastorem? Czy to pomysł twojego ojca? - Tak. Nie znał mnie zbyt dobrze. - Richard westchnął. Nie wierzę, żeby znał dobrze którekolwiek ze swoich dzie ci, szczerze mówiąc. Miał wyobrażenie tego, czym powinni zajmować się jego synowie, tyle że żaden z nas się do tego nie dostosował. - Westchnął ponownie. - Ojciec uważał, że odziedziczone bogactwo nie zwalnia od robienia czegoś po żytecznego z własnym życiem, i co do tego w pełni się z nim zgadzam. Jednakże był też zdania, że ma prawo dyktować mi, co powinienem robić. Naturalnie buntowałem się. Postanowi łem siać spustoszenie wśród znudzonych dam londyńskiego światka i udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że byłby ze mnie wyjątkowo marny duchowny.
~218
—
Deb nie była w stanie się powstrzymać. Wyciągnęła rękę i delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła. Nie poruszył się i nie odepchnął jej, a jednak ledwie to zrobiła, ogarnęła ją nieśmia łość. Natychmiast cofnęła dłoń. - Żałujesz swojego postępowania? - spytała. - Częściowo. - Richard lekko odwrócił głowę i spojrzał na Deb. - Żałuję samolubstwa i bólu, którego tak bezmyślnie przyczyniłem innym. - Chodzi o lady Dianę Elliot? - spytała Deb. Usłyszała, jak westchnął. - To był prawdopodobnie najgorszy z moich ekscesów. Okazałem jej zupełny brak szacunku, bo nie dbałem o nic. Nie jestem z tego dumny. Zapadła cisza. Bryza późnego lata zaszumiała w wysokiej trawie, porwała garść piachu i zawirowała nią jak miniaturo wą trąbą powietrzną. Deb przesypywała ziarna piasku mię dzy palcami. - Czy to nuda skłoniła cię do wstąpienia do marynarki? spytała. Richard zmrużył oczy przed słońcem, które prześwie cało przez sosny i rzucało oślepiające promienie na biały piasek. - Tak. Z początku wydawało mi się to dość zabawne, a na dodatek rozgniewało ojca niemal tak samo jak odmowa zo stania duchownym. Jego pogląd na pożyteczne zajęcie nie uwzględniał ryzykowania życia za kraj. - Byłeś w tym, zdaje się, całkiem dobry. Richard zmienił pozycję i Deb wyczuła, że jest nieco skrę powany. - Radziłem sobie. - Ross mówił, że byłeś odważny do granic brawury.
219 Ich oczy spotkały się na pełen napięcia ułamek sekundy, po czym Richard uśmiechnął się. - Wypytywałaś o mnie Rossa, Deborah? Podoba mi się to. Deb zarumieniła się. - Byłam ciekawa. - Zdaje się, że to jeden z twoich typowych grzechów - za uważył Richard, nieco kostycznie. Deb zarumieniła się jeszcze bardziej. - To prawda, nie obmyślam wszystkiego tak jak ty. Działam pod wpływem impulsu. Zadaję pytania, kiedy jestem ciekawa, i mówię, zanim pomyślę. Richard roześmiał się. - A ja cię za to lubię. Deb narysowała palcem kółko na piasku. - Przez to pakuję się w kłopoty. - Tak. Potrafię to sobie wyobrazić. - Wpuściłam myszy do sali balowej podczas debiutu 01ivii, a jak miałam dwanaście lat, niemal śmiertelnie przeraziłam panią Aintree, bo podpaliłam oranżerię. - Dlaczego to zrobiłaś? - Próbowałam przyśpieszyć dojrzewanie owoców - wyjaś niła ponuro Deb. - Mama miała drzewka pomarańczowe, a ja nie zdawałam sobie sprawy, że hodowanie owoców to długi proces. Narysowała kilka falistych linii wokół kółka na piachu. - A potem uciekłam z Neilem. To była najbardziej impul sywna i najgłupsza rzecz, jaką zrobiłam. Richard patrzył na nią z zadumą w ciemnych oczach. - A dlaczego to zrobiłaś? Deb usiadła i podciągnęła kolana pod brodę. -Mama bez przerwy podsuwała mi jakichś kawalerów
— 220 ~ - zaczęła - ale wszyscy byli starzy, z artretyzmem i nudni jak.... Potem papa zasugerował, że skoro nikt mi się nie po doba, powinnam wyjść za kuzyna Harryego. Jego ziemie gra niczą z naszymi i wydawał się dobrą partią, ale tłuste białe ręce Harryego i jego nieświeży oddech były dla mnie nie do zniesienia. - Rozumiem. - Cóż, cieszę się, że rozumiesz. Papa nie był tak wyro zumiały. Potem w Bath pojawił się Neil i wyglądał tak szy kownie w tym swoim czerwonym mundurze, że z miejsca się w nim zakochałam. Spotykał się ze mną w sekrecie. Westchnęła. - Pewnie powinnam była się domyślić, że nie jest uczciwy, ale to wszystko wydawało się takie ekscytu jące. Byłam znudzona i nie obchodziło mnie jego pocho dzenie i koligacje. Myślałam, że jemu też na mnie zależy. Uciekliśmy do Gretna Green, a potem... - Zmarszczyła brwi. Bezwiednie wkroczyła na bardzo niebezpieczny teren. Wyglądało na to, że lord Richard Kestrel potrafił doprowa dzić do tego, że się zwierzała, nawet sobie tego nie uświa damiając. Poruszyła się z zażenowaniem. - A potem? - podsunął Richard, Deb odwróciła twarz, żałując, że nie ma czepka i nie może się nim zasłonić. - A potem zamieszkałam w nędznym pensjonacie w Brigh ton - podjęła. - Papa odmówił wypłacenia posagu, bo ucie kliśmy, a Neil naturalnie zrzucił całą winę na mnie. Krzyczał i przeklinał, po czym wychodził zabawiać się z przyjaciółmi i wracał pijany albo nie wracał wcale. Byłam młoda i niedo świadczona, toteż tym trudniej przyszło mi znosić rozczaro wanie. Trzy tygodnie po naszym ślubie pułk Neila dostał roz kaz wyruszenia do Indii. Neil nie mógł się doczekać wyjazdu.
221 Wtedy uświadomiłam sobie raz na zawsze, jaka byłam głupia. Umarł zaledwie sześć tygodni później, a ja przez jakiś czas o tym nie wiedziałam. - Gwałtownie wyciągnęła rękę i zatar ła kółko na piasku. - Ale dość o tym. Wiedziała, że Richard dojdzie do wniosku, że jej wspo mnienia są zbyt bolesne. Wszyscy zawsze tak zakładali. Wy obrażali sobie, że Neil Stratton był okrutnym mężem, chamem i kobieciarzem. To oczywiście była prawda. Na szczęście nikt się nie domyślił, że był również bigamistą i łowcą posagów. A to bolało jeszcze bardziej. Deb raptownie uniosła głowę i napotkała ciepłe spojrze nie Richarda. Nie spoglądał na nią tak, jakby starał się dociec prawdy. Patrzył w taki sposób, jakby po prostu przyjął do wia domości to, co powiedziała, i dalej ją lubił mimo monstrual nej głupoty, która przyczyniła jej tylu kłopotów. Przez chwilę była bliska powiedzenia mu całej prawdy. Zaczerwieniła się i odwróciła głowę. - Wierzę, że mówiłeś o swoich doświadczeniach tylko po to, bym opowiedziała ci o swoich - zauważyła, zmieniając te mat. - Nie wyjawiłeś, jak to się stało, że zwolniono cię ze służ by z przyczyn zdrowotnych. Richard spochmurniał. - Nie ma wiele do powiedzenia. Dostałem kulkę w ramię, a potem wysokiej gorączki. Zanim doszedłem do siebie, mój ojciec postarał się o to, by odebrano mi patent oficerski. Deb wpatrywała się w niego z baczną uwagą. - Chcesz powiedzieć, że kiedy byłeś chory, zniszczył twoją karierę w marynarce? To hańba! - Rzadko bywała tak obu rzona. Zobaczyła, że Richard się uśmiecha na widok jej gwałtow nej reakcji.
— 222
~
- Bez wątpienia uznał, że ma do tego prawo. Nigdy nie chciał, bym został marynarzem. Uważał, że to zbyt niebez pieczne, chociaż miał kilku synów. Twierdził, że moją szansą była kariera duchownego. Deb pokręciła głową. - To go nie tłumaczy! Zrobić coś takiego, podczas gdy ty byłeś chory i niezdolny mu się przeciwstawić... - Urwała. To pewnie i tak byłoby bez znaczenia. - Zapewne. Rzadko słuchał głosu rozsądku i miał potęż nych przyjaciół. - Richard usiadł. - Nie potrzebował mojej zgody, by zmienić mi życie. - Nie, ale... - Deb zmarszczyła brwi. - Nie o to chodzi. Nie uszanował twoich życzeń. - Tak samo jak twój ojciec nie uszanował faktu, że nie chcesz wyjść za kuzyna - podkreślił Richard. - Oboje byli śmy podporządkowani rodzicom, którzy uważali, że wiedzą, co jest dla nas najlepsze. - Mówisz o tym bardzo spokojnie - zauważyła Deb, wciąż oburzona - ale to na pewno nie było łatwe. Richard poruszył się lekko. - Istotnie. Nienawidziłem go za to, co zrobił. Powróciłem do życia, które tak go drażniło - do picia, grania w karty, flir towania i tracenia czasu. - W jaki sposób odzyskałeś patent? - spytała Deb. Richard uśmiechnął się szeroko. - Kiedy Justin odziedziczył tytuł, wezwał mnie i powiedział, że mogę sobie iść do diabła, jeśli chcę, ale bez jego błogosła wieństwa. Zagroził, że mnie Wydziedziczy, jeśli nie zacznę ro bić czegoś pożytecznego. Deb wydała stłumiony okrzyk. -I co się stało?
223 - Pokłóciliśmy się na całego. Byłem tak wściekły, że wyzwał bym go na pojedynek, gdyby było to możliwe - ciągnął Ri chard z udanym żalem - ale wkrótce zrozumiałem, że uświa domił mi bolesną prawdę. Pomógł mi odzyskać cel w życiu. Deb uniosła głowę i wpatrzyła się w pierzastą białą chmurę, która na krótką chwilę przesłoniła słońce. - Cel w życiu... - szepnęła. - Nigdy go nie potrzebowałam. - Naprawdę? - Tak. - Deb przeciągnęła się, kiedy słońce znów wyjrzało zza chmury. - Żyję z dnia na dzień. Wystarcza mi cisza Midwinter i spokojne bytowanie. - Nie uważasz, że jest tu jednak za spokojnie? Deb uśmiechnęła się nieznacznie. Nigdzie nie było za spo kojnie, by ukryć jej sekret. - Może kiedyś, ale potem pojawiłeś się ty... - Żałujesz tego? - Richard musnął oddechem miękką skórę jej szyi. Zadrżała lekko. - Nie. - Odwróciła głowę. Na widok wyrazu jego oczu zabra kło jej tchu. - Zebrało się nam na melancholię od tych wszyst kich wyznań. - Odsunęła się nieco i spróbowała strzepnąć piach ze spódnicy. Niestety, przylgnął do fałd amazonki. - A więc dla tego damom nie zaleca się leżenia na piasku - dodała z wes tchnieniem. - Wiedziałam, że musi być sensowny powód. Richard roześmiał się. - Myślę, że chodzi tu raczej o to, że samo leżenie jest dość niebezpiecznym zajęciem - powiedział. - Zwłaszcza gdy w pobliżu leży dżentelmen. -Deb spojrzała na niego ostrożnie. - To również ma sens, szczególnie gdy rzeczony dżentel men jest rozpustnikiem. - A więc mi nie ufasz?
~
224
~
- A mogę? - Naturalnie. Obiecałem, że nigdy nie zrobię niczego, czego byś sobie nie życzyła. - Tak mówiłeś. - Deb wygięła wargi w lekkim uśmiechu. - Nie wierzę, że to cię powstrzymuje. - Jesteś bardzo uczciwa. - Nie widzę powodu, byś postępował inaczej - przyznała Deb - skoro to ja bezwstydnie ci się narzuciłam. - Wczorajszego wieczoru nie byłaś taka pewna. - Och, byłam. Po prostu trudno mi było to przyznać. - A teraz? Puls Deb przyspieszył. - Boję się. - Powinnaś - powiedział Richard. Sięgnął po nią. Zanim zdążyła zareagować, trzymał ją w objęciach. Jego szczupła twarz stężała z napięcia. Tym ra zem nie tylko przytulał ją mocno do siebie, ale kusząco po cierał wargami o jej usta. Deb wygięła się w łuk, a on natych miast przylgnął do jej warg, aż odruchowo rozchyliła usta. Była zgubiona. Było jej gorąco, kręciło jej się w głowie. Za brakło jej tchu i instynktownie próbowała się odsunąć. Męs kość Richarda zdawała się ją przytłaczać. Teraz nie był delikat ny i nie pozwoliłby jej się wycofać. Zacieśnił uścisk, trzymał ją mocno, całował powoli, uwodzicielsko. - Chcę, żebyś wiedziała, o co prosiłaś - szepnął, kiedy ode rwał usta, by zaczerpnąć tchu. Deb wydała z siebie cichy dźwięk, jak tylko musnął palca mi jej policzek, a następnie szyję. Pochylił głowę i szukał pul su, bijącego u nasady szyi. Deb czuła się ociężała i bezwolna, każdy cal jej skóry żywo reagował na pieszczoty. Richard prze sunął dłoń do wysoko zapiętego kołnierzyka jej sukni i odpi-
~ 225
~
nal perłowe guziczki, jeden po drugim. Potarł wnętrzem dło ni okrągłość piersi przez materiał sukni, a potem Deb poczuła koniuszki jego palców pod stanikiem, bo gładził lekko piersi przez koszulę. Silne dreszcze przenikały całe ciało Deb. Richard objął jej pierś, zważył miękki ciężar w dłoni, po czym wrócił do piesz czot, które doprowadzały ją na skraj szaleństwa. Jeszcze nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego. Kiedy dotknął jej Neil, niezdarny i samolubny w poszukiwaniu rozkoszy, zamarła i nie czuła niczego poza odrazą. Pod dłonią Richarda rozta piała się w podnieceniu i pożądaniu. A kiedy znów ją pocało wał, władczo, zaborczo, wzbudził w niej żarliwy odzew i zapo mniała o wszystkim poza pragnieniem zaspokojenia. Richard odsunął się. Z ustami o cal od warg Deb powie dział: - Mówiłem, że oczekiwanie rozbudza podniecenie... Deb otworzyła oczy, a błękitne niebo, puszyste białe chmurki i poruszające się liście wróciły na swoje miejsce i po woli nabrały ostrości. - Do diabła, Richardzie - rozzłościła się - chciałabym spra wić, byś cierpiał tak jak ja. Richard uśmiechnął się krzywo. - Zrobisz to, Deborah - zapewnił ją. - A właściwie już to robisz. Nic, czego doświadczyłem wcześniej, nie dręczyło mnie tak jak niezaspokojone pożądanie. Zapadła cisza. Deb zerwała się na równe nogi. - Zdaje się, że służba wraca uprzątnąć resztki po naszym pikniku - powiedziała, pospiesznie zapinając guziczki w tro sce o to, by wyglądać przyzwoicie. - Chyba pójdę na spacer w stronę morza, zanim...
~226 ~ - Zanim? - spytał kpiąco Richard. Deb nie odpowiedziała. Słońce zaczynało się zniżać, ale piach był wciąż gorący i promieniował ciepłem, które paliło twarz Deb. Drżała, była wstrząśnięta i niezaspokojona, ale pod tym skrywały się bar dziej skomplikowane uczucia. Ten dzień, pełen wyznań i in tymności, sprawił, że zapragnęła o wiele więcej. Nie chciała, by wspólny czas dobiegł końca. Zdawała sobie sprawę, że Richard wstaje i idzie za nią, a za nim doszła do brzegu, znalazł się u jej boku. Wziął ją za rękę i splótł jej palce ze swoimi. Nie zdołała powstrzymać cichego westchnienia. Richard usłyszał je i zatrzymał się. Odwrócił ją twarzą do siebie. - Deborah? O co chodzi? Spojrzała mu w oczy. Słońce nad morzem oślepiało i nie widziała wyraźnie twarzy Richarda. - Myślałam o tobie - powiedziała szczerze. - Martwiłam się o ciebie, prawdę mówiąc. Powiedziałeś, że wstąpiłeś do mary narki, bo byłeś znudzony, i to podsunęło mi myśl, że z tego sa mego powodu zająłeś się pracą w kontrwywiadzie. Ross mówi, że potrafisz być lekkomyślny. Richard roześmiał się. Ostrożnie, świadomy obecności słu żących, którzy pospiesznie uprzątali pozostałości po pikniku, wziął Deb w objęcia i przytulił. Tym razem dotykał jej czule i delikatnie, oferując pociechę, nie namiętność. - Nie martw się o mnie, kochanie. Uważam na siebie. Deb, przyciśnięta mocno, wyczuwała zapach wody kolońskiej zmieszany z leśną wonią sosen i świeżego morskiego po wietrza. - Zawsze musisz być taki? - spytała. Richard potarł ustami jej włosy.
— 227~ -Jaki? Deb uniosła głowę, oczy jej płonęły. - Taki niedbały i nonszalancki i... Och, wiesz, o co mi cho dzi! Udajesz, że nic się dla ciebie nie liczy. - Pewne rzeczy mają dla mnie wielkie znaczenie - powiedział Richard i znów Deb usłyszała czułość w jego głosie. Puścił ją i mówił dalej:- Chciałaś brodzić czy tylko zmoczyć buty? Nadchodzący przypływ sięgał jej do kostek i już zdążył zmoczyć pantofle i rąbek sukni. Zawołała: - Och! Chciałabym ściągnąć buty i pobiec przez fale, ale... - Ale? - spytał Richard, pytająco unosząc brwi. - Ale to tak jak leżenie na piasku, niestosowne zajęcie dla damy. Mówiąc to, przykucnęła, zsunęła jednak obuwie i z okrzy kiem radosnego podniecenia pobiegła prosto w fale. Zetknięcie z zimną wodą sięgającą do kolan zatrzymało ją. Zawołała ze zdziwieniem: - Jaka zimna! - Naturalnie, że zimna. Jak myślisz, dlaczego nie ruszyłem w ślad za tobą? W odpowiedzi Deb zagarnęła wodę w dłoń i opryskała go. Choć go nie trafiła, ruszył w jej kierunku, a Deb, piszcząc, pobiegła, rozbryzgując wodę, z rozwianymi włosami. Stopy w samych pończochach zapadały się w piach, zmuszając ją do zwalniania tempa. W końcu padła na wydmę, bez tchu, z przemoczoną spódnicą i zarumienioną twarzą. Richard jeszcze się śmiał, kiedy do niej dołączył. - Ależ z pani chłopczyca, pani Stratton! - Nie byłam taka, póki nie poznałam ciebie - odparowa ła Deb rezolutnie, mrużąc oczy przed słońcem. - Ma pan na mnie zły wpływ, lordzie Richardzie.
228 Richard wyciągnął rękę i pomógł jej wstać, po czym wziął ją w objęcia. Deb ogrzała się nieco, czerpiąc ciepło z jego ciała. - Zawsze taka byłaś - powiedział łagodnie Richard. - Wie działem o tym, jak tylko cię ujrzałem. Deb zabrakło tchu. - Próbowałam być tak chłodna i opanowana jak 01ivia... W głosie Richarda pojawiła się czułość. - Proszę, nie rób tego. Masz w sobie za dużo życia. Szkoda tłumić je konwenansami. Słońce schowało się za drzewami i Deb zadrżała. Suknia przylegała do jej mokrych nóg, stopy miała zimne. - Powinniśmy wracać - zauważył Richard. Deb zawahała się. Przytrzymała go, kiedy chciał się odwrócić. - A musimy? Wiatr chłodził jej skórę. Teraz przy zachodzącym słońcu powietrze wydawało się o wiele chłodniejsze. Za godzinę zro bi się ciemno. Spojrzał na nią. - Powinnaś zdjąć z siebie te mokre rzeczy - powiedział obojętnym tonem. Deb wiedziała dlaczego. Dawał jej ostatnią szansę na zmia nę zdania i ucieczkę. Potem będzie za późno. Pociągnęła go za rękę. - Moglibyśmy posłać wiadomość do Clarrie, że wrócę póź niej. Chcę posłuchać morza o zachodzie słońca i popatrzyć na wschodzące gwiazdy. Richard popatrzył na nią przeciągle, poważnie. Przez cały dzień utrzymywało się między nimi niebezpieczne napięcie. Nieco zelżało, kiedy rozmawiali o przeszłości i zasiedli razem
~229
~
do jedzenia w blasku słońca. Zintensyfikowało się wraz z za żyłością, która narodziła się między nimi, jak tylko zwierzy li się sobie z niektórych sekretów. Ponownie zbudziło się do życia, kiedy Richard pocałował Deb. Gdy zapadnie ciemność, a ona będzie tu z nim w tym dzikim, opustoszałym miejscu, wówczas... wówczas to niebezpieczne przyciąganie zdominu je wszystko i nie będzie miała siły mu się oprzeć. Nie będzie też pragnęła niczego z wyjątkiem jednej szalonej nocy, która ukoronuje ten cudowny dzień.
Rozdział piętnasty
Służący posprzątali pozostałości po pikniku i z kamien nymi twarzami wysłuchali Richarda, który polecił im udać się do Mallow House i poinformować Clarissę Aintree, że osobiście odwiezie panią Stratton do domu późnym wie czorem. Richard przywiódł obydwa konie do miejsca, w którym siedziała Deb, przy piaszczystej dróżce, prowadzą cej z plaży do lasów Kestrel. Zbliżając się, przyglądał się jej z przyjemnością. Obserwowała słońce, jaskrawoczerwone i okrągłe jak talerz, tonące za sosnami i rzucające ostat nie błyski światła na pomarszczone morze. Włosy opadły jej na ramiona złocistą kaskadą. Kiedy Richard podszedł, powiedziała: - Myślałam, że posiedzimy tu trochę i obejrzymy wschód księżyca. Richard pochylił się, poprawił popręg Merlina, po czym wyprostował się. - Mam lepszy pomysł - odparł, nie odrywając spojrzenia od twarzy Deb. Chciał widzieć jej reakcję na swoje słowa. Jak zapewne wiesz, Justin ma w lesie stary myśliwski domek. Żaden z nas nie bywał tam od dawna i w domku najprawdo-
— 231
—
podobniej jest wilgoć, ale z tarasu rozciąga się wspaniały wi dok na morze. Twarz Deb pojaśniała i napięcie Richarda nieco ustąpiło. Zależało mu na tym, żeby była całkowicie pewna tego, co ro bi. Kobiety, z którymi umawiał się na schadzki w przeszło ści, były uwodzicielkami, znudzonymi żonami, szukającymi odrobiny rozrywki, zawodowymi kurtyzanami, których do świadczenie w sztuce miłości co najmniej dorównywało jego doświadczeniu. Deborah Stratton była inna. Pełna życia, namiętna, spon taniczna, jednak niedoświadczona w sprawach miłości. Wy zwoliła w nim instynkt opiekuńczy, a równocześnie podsyciła jego pożądanie do ostatnich granic. Chciał, żeby na zawsze zapomniała o Neilu Strattonie: by jej miłosne przeżycia wią zały się tylko z Richardem. Chciał wycisnąć na niej swoje pięt no najgłębiej, najbardziej po męsku i tak pierwotnie, jak tyl ko się da. Wiedział, że musi trzymać się w ryzach, bo w przeciwnym razie będzie po nim. Pomógł Deb ulokować się w siodle, następnie sam wsko czył na grzbiet Merlina i ruszył naprzód ścieżką. Mieszany las, w którym prócz sosen rosły stare dęby i buki, niemal zarastał drogę. Jechali w cieniu, choć słońce jeszcze całkiem nie zaszło. Ciszę przerywały tylko głuche odgłosy końskich kopyt i kra kanie gawronów, wracających do gniazd. Droga wiła się powoli po cyplu, gdzie drzewa rosły gęściej. Ściemniało się. Milczeli. Richard zastanawiał się, czy Debo rah nie zamierza uciec. Na chwilę zatrzymał Merlina, a kiedy znalazł się obok Deb, przykrył swoją dłonią jej dłoń, trzyma jącą wodze. - Dom jest niedaleko, za tym zakrętem. - Poczuł dreszcz,
232 który ją przeniknął i znieruchomiał na myśl, że mogłaby uciec. Pomyślał, że gdyby tak się stało, byłoby to zupełnie zrozumia łe. Najważniejsze to nie zrobić niczego, co mogłoby przestra szyć Deb, bo nie zaufałaby mu już nigdy. - Chcesz jechać dalej? - Starał się mówić normalnie. Po czuł raczej, niż zobaczył, że nieznacznie kiwnęła głową. Uwol nił dłoń Deb, ale wciąż jechał przy niej, dodając jej pewności swoją obecnością. Tak pokonali zakręt i wynurzyli się spomię dzy drzew na polanę. Podczas ich jazdy przez las słońce skryło się za horyzon tem, a niebo nad głowami zmieniło barwę. Przez ciemność przebijały się pierwsze jasne punkciki gwiazd, piach na plaży lśnił, a fale przyboju mruczały kojąco. Deb powoli podjechała do tarasu. Domek, zamknięty i ci chy, czekał. Był mały - jeden pokój, kuchenka i ubikacja na dole, a w wieżyczce duży pokój, którego okna wychodziły na morze. Obróciła się w siodle i spojrzała na Richarda. - Dziękuję, że mnie tu przywiozłeś. Zsiadł z konia, po czym wyciągnął ręce do Deb, aby zsu nęła się w jego objęcia. Przytulił ją do siebie i poczuł, że cała drży. Nie odsunęła się jednak ani też nie odwzajemniła uści sku. Wyglądało na to, że z trudem oddycha. Czuł, że jest głę boko poruszona. Ta świadomość rozpaliła w nim namiętność. W zapadających ciemnościach nie widział wyraźnie jej twarzy, ale owionął go nikły zapach miodu i róż, który kojarzył mu się z Deborah. Omal nie zacałował jej, zapominając o posta nowieniu, że będzie traktował ją delikatnie i kochał się z nią słodko i powoli. - Czasami księżyc wschodzi nad samym morzem i zostawia srebrny szlak na wodzie - zauważył. - Kiedy byliśmy chłop cami, siadywaliśmy na tarasie w letnie noce i opowiadaliśmy
—
233
—
sobie historie o piratach i potworach morskich. Nie wiedzia łem wtedy, że tak bardzo polubię morze. Przerwał na widok jej uśmiechu. - Mówisz jak poeta - zażartowała. Zniżyła głos do szeptu. - Miłość przy świetle księżyca... Richard wziął Deb za rękę i pociągnął przez taras w stronę drzwi do domu. Piasek trzeszczał im pod stopami. Przestąpili próg, nie mówiąc do siebie ani słowa. Richard na szczęście pamiętał, gdzie są świece. Kiedy oświetlił pokój i rozpalił ogień w kominku, ruszył do drzwi, aby zająć się końmi i uwiązać je na tyłach domku. W progu zawahał się jednak i obejrzał na Deborah. Była blada. Miał poważne obawy, że zaraz zemdleje. Patrzyła na niego tymi swoimi olbrzymimi oczami z niepokojem i skupieniem. Swo bodna pewność siebie, z jaką zazwyczaj Richard podchodził do swych sercowych podbojów, znikła i poczuł się jak niedo świadczony młodzik. - Przyniosę wodę ze studni - oznajmił. - Jesteś głodna, a może chce ci się pić? Jedzenia raczej tu nie ma, ale gdzieś powinna być butelka brandy. Nie zimno ci? Na górze znaj dziesz koce, a ubikacja jest obok kuchni. Nagle uświadomił sobie, jak niewiele ma jej do zapropo nowania. Do diabła, co za idiotyczny pomysł! Rozpadający się domek, bez wytwornej pościeli, szampana, jedzenia, zapa chu kwiatów, ciepła i wygody... Był bliski wzięcia Deb za rękę, poprowadzenia na powrót ku cywilizacji i przekazania pod opiekę pani Aintree. W tym momencie Deb uśmiechnęła się do niego z niezrównaną słodyczą. - Zajmij się końmi, Richardzie.
~234 — Spieszył się, jak mógł, ku wielkiemu niezadowoleniu Beauty i Merlina, którym nie spodobała się nonszalancja, z jaką wepchnął je do boksów i zdjął im uprząż, nie zadając sobie trudu wyszczotkowania ich. Na szczęście Justin trzymał tu siano na wypadek, gdyby jemu i jego braciom przyszła ochota pojeździć po lesie. Richard zostawił rozdrażnione konie i po spiesznie wrócił do domku, zamykając drzwi, a po chwili wa hania zasuwając również rygiel. Pokój był pusty i nigdzie nie było widać Deborah. Drzwi do kuchenki były zamknięte. Wpadł w panikę. Przecież chy ba nie uciekła, jak tylko się odwrócił? Czy była tak zdenerwo wana, że nie była w stanie stanąć z nim twarzą w twarz, nie mówiąc o spędzeniu z nim namiętnej nocy? Czyżby uciekła do lasu sama i w ciemnościach? Tego rodzaju impulsywny po stępek pasował do Deborah, która żałowała swych działań po niewczasie. Dłoń zawisła mu nad ryglem. W tym momencie z góry doszedł go dźwięk. Dzięki Bogu, była bezpieczna. Jesz cze trochę i nie byłby w stanie zdmuchnąć świecy. Był całkiem wyczerpany. - Richardzie, chodź tutaj! - Dobiegł go głos Deb, w którym pobrzmiewały wyraźne nuty zadowolenia i podniecenia. Niepokój ściskający mu serce ustąpił. Richard pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz, dotarł do drzwi po koju i stanął jak słup soli na progu. Podczas jego nieobecności Deb udało się rozpalić ogień w kominku, który teraz płonął ciepłym blaskiem. Na stoliku przy drzwiach paliły się dwie świece, rzucając drżące cienie na łóżko zasłane poduszkami i kocami. W powietrzu unosił się nikły zapach lawendy. - W kufrze znalazłam pościel - wyjaśniła Deb, wskazując na łóżko. - Wszystko było porządnie ułożone i jest zupełnie
~ 235 ~
suche... - Głos odmówił jej posłuszeństwa. Richard uśmiech nął się do niej. Nawet teraz nie udawała, że nie wie, dlaczego się tu znaleźli. Kochał ją za to. Prawdę mówiąc, odnosił wra żenie, że nigdy nie kochał jej bardziej. Stała przy jednym z wysokich okien. Znalazł się przy niej w dwóch susach, objął ją i przytulił. Oparł brodę o czubek jej głowy. Wyczuwał jej napięcie, leciutkie dresz cze, które przenikały jej ciało. Odwróciła się nieco, tak że stali, patrząc na morze, gdzie księżyc w trzeciej kwadrze, lśniący jak srebro, wynurzał się zza długiej linii horyzontu. Panowała cisza przerywana tylko szumem fal i szmerem wiatru pod okapem. Przez odległy kraniec zatoki prze mknął statek, a światło księżyca przez chwilę odbijało się w jego żaglach. Deb spojrzała z ukosa na Richarda. - Nie powinieneś przypadkiem wszcząć alarmu? Richard uśmiechnął się. - Powinienem, ale nie zrobię tego. Nastąpiła pauza. - Znalazłam brandy. - Deb obróciła się w jego objęciach i stali teraz twarzą w twarz. Na jej policzkach wykwitły deli katne rumieńce. - Pomyślałam, że może to dobry pomysł. - Nie będziemy jej potrzebowali. - Richard przyglądał się badawczo jej twarzy, zupełnie jakby próbował ją zapamiętać. Deb ledwie dostrzegalnie zmarszczyła brwi. - Będziemy się kochać czy nie? - Tak, Deborah - odparł - będziemy. Deb żałowała, że nie pociągnęła kilku solidnych łyków z butelki brandy przed powrotem Richarda, że nie odjechała, kiedy dawał jej szansę, że dała ogłoszenie o poszukiwaniu na-
~ 236 ~ rzeczonego, a najbardziej - idiotycznego pomysłu poprosze nia Richarda Kestrela o naukę miłości. Wpadła w panikę. Ale było za późno na ucieczkę. A co ważniejsze, pragnęła Richarda. Było tak, odkąd go poznała. Ta wiedza szokowała ją i podniecała na równi. Nie było tu miejsca na wstyd, aczkol wiek zdawała sobie sprawę, że to, co robi, jest złe i niemoralne. A teraz miała dostać to, czego chciała. „Uważaj, jak wypowiadasz jakieś życzenie". Słowa ostrzeżenia, które pani Aintree powiedziała do niej, gdy była dzieckiem, odbiły się echem w jej głowie. Byłaby wybuchnęła gorączkowym śmiechem, ale Richard właśnie ją całował i wszystkie myśli szybko uleciały jej z głowy. Miał ciepłe usta, które ją pieściły i kusiły. Zsunął ręce niżej, objął jej talię i przyciągnął bliżej, tak blisko, że czuła napór męskości. Uczepiła się kurczowo jego ramion i przyciągnęła go mocno do siebie. Brodawki naprężyły się pod nieustępliwym naciskiem jego torsu i mrowiące uczu cie rozkoszy napełniło jej brzuch. Richard przycisnął jej plecy do ściany, a biodrami utrzy mał jej ciało w bezruchu. Drżał niemal tak samo jak ona, guziki jej amazonki wyślizgiwały mu się z palców. Świa domość, że tak na niego działa, sprawiła, że zakręciło jej się w głowie z zadowolenia. Wsunęła mu dłoń pod koszu lę, rozkoszując się zduszonym jękiem, jaki wydał, kiedy dotknęła jego nagiej piersi. Zapięcia sukni puściły i Deb wygięła się ku niemu w łuk, posłuszna odwiecznym instynktom. Palcami muskał jej bro dawki, obejmował pierś, a potem stanik sukni opadł i Deb zo stała w halce i koszuli. - Nie nosisz gorsetu... Otworzyła oczy. Przez chwilę światło świecy wydawało się
~237 ~ bardzo jasne, raziło. Richard patrzył na nią, jakby była naj bardziej niezwykłą istotą, jaką kiedykolwiek widział. Dłonie opierał delikatnie na jej nagich ramionach, wyłaniających się z plątaniny jasnych włosów, a oczami pożerał krągłe piersi, które wznosiły się nad dekoltem koszuli. Deb odchrząknęła. - Rzadko zakładam gorset, a nigdy do amazonki. Ciasna bielizna krępuje mi ruchy. Richard wydał z siebie zduszony jęk, jakby ta myśl prze pełniła miarę. -Och, Deborah... Nagle, gorączkowo, wyciągnęła ręce i na chybił trafił zaczę ła rozpinać mu guziki koszuli, z zachwytem i triumfem prze biegając dłońmi po jego nagich ramionach, przyciskając wargi do ciepłej skóry na piersi. Richard zareagował natychmiast. Wziął ją na ręce i rzucił na łóżko, gdzie leżała na kłębowisku koców i poduszek, pach nących lawendą, trochę wystraszona i ogromnie podniecona. Posłanie było miękkie, toteż Deb się w nie zapadła. Richard klęczał na jej spódnicach, przytrzymując ją na wznak, i pieś cił jej piersi przez cienką bawełnę halki, a wreszcie zsunął ją z niej tak, że Deborah była naga do pasa. Pochylił głowę i wziął do ust jedną brodawkę. Deborah zadrżała. Czuła chłodne powietrze na nagiej skórze. Dłonie i usta Richarda błądziły po niej do woli, smakując i dotykając. Wsunął rękę w jej włosy i uniósł głowę tak, by móc pocałować ją znów, żarliwie i namiętnie. Spódnica i halki plątały się wokół jej nóg. Myślała, że Ri chard je zdejmie, ale kiedy na chwilę odsunął się od niej, zajął się ściąganiem własnego ubrania. Długie buty, rzucone bez ładnie, uderzyły z łoskotem o nogę stolika. Światło świecy za-
—
238
—
drżało. Deb na wpół usiadła na łóżku, z włosami opadającymi na nagie ramiona i plecy. Zaparło jej dech, kiedy spojrzeniem objęła szerokie ramiona, długą linię pleców, wąskie biodra, mocne pośladki. Richard był niezwykle męski. - Richardzie... - zaczęła błagalnie. Nie dał jej czasu na lęk. W jednej chwili stał przed nią, a w następnej znów klęczał przy niej na łóżku, przy trzymując jej ramiona i całując. Deb ponownie opadła na poduszki, zamykając oczy. Po chwili otworzyła je szeroko, bo poczuła rękę Richarda wysoko na udzie, odsuwającą jej spódnicę i halki. - Nie zamierzasz tego zdjąć? - szepnęła i poczuła, że brak jej tchu, kiedy odparł: - Nie tym razem. Wbiła obcasy w łóżko i wygięła się w łuk. To, co się dzia ło, przechodziło jej najśmielsze fantazje. To było nieuchronne, ale naturalne; pragnęła go desperacko i to było doskonałe... to było niebo. Deb eksplodowała w oślepiającym wybuchu rozkoszy. Na mogła spać długo, bo kiedy się przebudziła, księżyc stał wysoko na niebie, a jego srebrne światło wlewało się do po koju, przyćmiewając światło jedynej świecy, która wciąż pło nęła. Poczuła, jak Richard przesuwa dłońmi po jej ciele, i po ruszyła się lekko, walcząc z sennością, która paraliżowała jej członki. - Musimy już wracać? - szepnęła. Richard przez chwilę nie odpowiadał. Coś ustąpiło - jej suknia i halki wreszcie znalazły się na podłodze. Już wcześ niej zdążył zdjąć jej buty i pończochy. Teraz była tak naga jak
w - 239 on. Odwróciła się twarzą do niego i zobaczyła, że patrzy na nią tymi swoimi bardzo ciemnymi oczami. - Chcesz wracać? - spytał i Deb odniosła wrażenie, że nie chodzi mu tylko o powrót do domu. Uniosła dłoń i pogładziła go po policzku, na którym już pojawił się cień zarostu. - Nie - odparła, rozchylając wargi w uśmiechu. - Pragnę łam całej nocy. Wyciągnął rękę i ułożył głowę Deb w zagłębieniu ramie nia. - Mam nadzieję, że nic, co zrobiłem, nie wpłynęło na zmia nę twego zdania. Deb uśmiechnęła się tuż przy jego piersi. - Nie, zrobiłeś wszystko, na co liczyłam. Chyba szkoda, że porzuciłeś karierę rozpustnika, bo teraz rozumiem, dlaczego odnosiłeś tak nadzwyczajne sukcesy. - Dziękuję ci. - Na pewno nie myślałam o Anglii ani o planowaniu menu na cały tydzień - wyznała Deb. - O planowaniu menu? - W głosie Richarda wyczuwało się senne rozbawienie. - Mam nadzieję, że nie. - Kiedy mama informowała 01ivię o obowiązkach żony, powiedziała, że planowanie menu na cały tydzień to dosko nała metoda na znoszenie męki mężowskiego zapału - wy jaśniła Deb. - Odwraca uwagę, a na dodatek robi się coś po żytecznego. - To pewnie dlatego Olivia i Ross boczą się na siebie - za uważył Richard. - Wiedziałem, że musi być jakieś proste wy tłumaczenie. - Ucałował jej włosy. - W takim razie twoje menu na ten tydzień musi pozostać niezaplanowane, moja słodka.
~ 240 ~ Deb przytuliła się mocniej. W pościeli było jej ciepło i przy tulnie, czuła się otoczona opieką i bardzo szczęśliwa. Richard zaczął delikatnie głaskać jej pierś. - Richardzie - szepnęła. W odpowiedzi przesunął się nieco. Teraz jej ciało było bar dziej wystawione na dotyk jego warg i dłoni; na przemian gła skał i koił, podniecał i uspokajał. Płonęła wszędzie, gdzie jej dotknął, i w całym ciele czuła mrowienie, wiedząc, że on ob serwuje każdą jej reakcję. Znów topniała, tęskniła za nim i za słodką przeszywającą rozkoszą, którą potrafił jej dać. - Chciałaś całej nocy - szepnął w odpowiedzi. - Uważaj, jak wypowiadasz życzenie. Dłońmi głaskał miękką skórę wnętrza jej ud, a potem ze śliznął się w dół jej ciała i językiem dotknął sekretnego miej sca w centrum jej kobiecości. Deb przeszył żar, aż zadygotała, zszokowana. Taka upajająca rozkosz... nie miała pojęcia... - Chcesz, żebym zrobił to jeszcze raz? Deb zwinęła się w pościeli, mocno ściskając prześcieradło. - Proszę... Nie znała dotąd takiej intensywności uczuć, nie miała po jęcia, że takie doznania w ogóle istnieją. Jej ciałem ponownie wstrząsnęły konwulsje najczystszej rozkoszy. Leżała drżąca i oszołomiona w jego ramionach. Nie dał jej odpocząć. Była napięta jak struna i wiła się, bro niąc się przed dotykiem, ale nalegał tak długo, aż nie pozosta ło jej nic innego, jak przyjąć jego pieszczoty. Ku zdumieniu Deb jej ciało znów ożyło. Jęknęła cicho, prosząco i Richard zawładnął jej wargami w namiętnym pocałunku. Znów był nad nią i w niej. Wyciągnęła ku niemu ręce i przejechała dłoń mi po mięśniach jego pleców i w dół, po pośladkach. Czuła dreszcz przebiegający jego ciało wszędzie tam, gdzie go doty-
241 kała. Triumfowała. Richard zniżył głowę ku jej piersiom. Deb przytrzymywała jego głowę, czując, że za każdym razem, kie dy Richard chwyta zębami jej skórę, spazm wstrząsa jej cia łem. Krzyknęła głośno, pławiąc się w rozkoszy, i poczuła, że on spada wraz z nią w ciemność. Richard bezszelestnie zszedł ze schodów i otworzył drzwi domu. Do środka wdarło się nocne powietrze, zimne i rześ kie, pachnące morską solą. Poczuł też dym. Gdzieś niedaleko płonęło ogniska Nie był pewien, co skłoniło go do wyjścia z ciepłego gniazdka i sprawdzenia, czy na zewnątrz wszystko jest w po rządku. Nie chciał opuszczać Deb, ani teraz, ani nigdy. Po cichu poszedł przez podwórze na tyły domu. Konie tak że wyczuły dym i nerwowo kręciły się w boksach, ale poza tym wszystko wydawało się w porządku. Przeszedł na kraniec tarasu. Tutaj zapach dymu był wyraźniejszy, ale był to raczej dym z ogniska. Richard zatrzymał się. Chociaż pomysł wydał się nie dorzeczny, miał niemal pewność, że statek, który widzieli wcześniej, cumuje w Kestrel Creek, ćwierć mili na wschód, a dym pochodzi z ogniska rozpalonego na plaży. Dla pira ta rzucanie kotwicy gdziekolwiek w pobliżu wybrzeża, zwłaszcza jeśli był Francuzem, stanowiło wyjątkowe nie bezpieczeństwo. Jednak nie było to tak nieprawdopodob ne, jak się wydawało. Ktoś był w domku, odkąd on i Justin byli tu po raz ostatni, czyli od lipca. Butelka brandy, któ rą znalazła Deb, nie była do połowy wypitą butelką, którą zostawili tu przed trzema miesiącami. Była pełna, a whi sky smakowała wybornie. Poza tym był jeszcze ten maleńki,
~
242
—
wykonany z niezwykłą precyzją drewniany stateczek, który stał na parapecie, z wydrapanymi inicjałami DDL. Richard podszedł do studni i przemył twarz, ciesząc się chłodem wody. Energicznie potrząsnął głową, aż kro ple poleciały na wszystkie strony. Tak lepiej. Teraz mógł myśleć jasno. Powinien obudzić Deb i odwieźć ją do domu, choć miał co do tego poważne wątpliwości. Bez pistoletu niebezpiecz nie było podróżować nocą przez las, zwłaszcza jeśli w pobliżu koczowali przemytnicy, nie mówiąc o innych nieciekawych typach. Ostatnia rzecz, której by chciał, to narazić Deb na nie bezpieczeństwo. Przysporzył jej dość problemów jak na jed ną noc. Pogrąży ją do reszty, jeśli natychmiast nie przekaże jej pod opiekę pani Aintree. Pewnie dochodzi północ. Richard przeciągnął się i zadarł głowę, by popatrzeć w ciemne okno. Przed tą nocą myślał, że nie jest w stanie ko chać Deb bardziej, a jednak przepełniały go uczucia, których istnienia nawet nie podejrzewał. Chciał ją hołubić i chronić. I znów się z nią kochać, aż jej cudowne ciało będzie drżało pod jego dotykiem z namiętności, którą w niej wzbudził. Chciał wyznać, że ją kocha. Jutro jej to powie i oświadczy się jak należy. Jeśli jej się to nie spodoba, to bardzo źle. W każdym razie będzie wobec niej uczciwy. Wrócił do domku i ostrożnie, po omacku, wszedł po scho dach, kierowany światłem księżyca. Deb nie poruszyła się. Le żała wtulona w pościel. Kiedy zatrzymał się i popatrzył na jej twarz, ogarnęła go potężna fala miłości i tęsknoty. Wyciągnął rękę, chcąc ją zbudzić i powiedzieć jej, by się ubrała, ale za nim zdążył jej dotknąć, otworzyła oczy. W świetle księżyca jej twarz była piękna.
243 - Kocham cię - mruknęła sennie i wyciągnęła rękę, przy ciągając go do siebie. Wiedział, że jest na wpół śpiąca i praw dopodobnie nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi, ale im puls, który nakłaniał go do przebudzenia jej i zawiezienia do domu, w tym momencie zgasł. Po raz drugi tej nocy Richard ściągnął ubranie i wsunął się pod przykrycie. Deborah odwróciła się ku niemu we śnie i przytuliła się mocno, z ufnością dziecka. Richard zasnął, trzymając ją w ramionach.
Rozdział szesnasty
Deb nie miała pojęcia, o której się obudziła. Światło księży ca sączyło się do pokoju, a cichy szum fal był słodki i kojący jak pieszczota. Deb leżała z otwartymi oczami, obserwując przesu wające się po suficie cienie i wdychając zapach lawendy i wypa lonych świec. Była senna, a jednak całkiem przytomna. Usiadła na łóżku, ciasno otulając się przykryciem. Leżący obok niej Richard przesunął się nieco we śnie i odwrócił w jej stronę, ale się nie zbudził. Spojrzała na niego i rozchyliła war gi w lekkim uśmiechu. Obawiała się między innymi tego, że uczucie rozkoszne go szczęścia pęknie jak bańka mydlana, zostawiając ją równie rozczarowaną jak po zdradzie Neila. Jednak tym razem od dała się mężczyźnie z pełną świadomością. Zabiegała o jego uściski, bezwstydnie ignorując konwenanse, i niemal zażąda ła, żeby się z nią kochał. Uśmiechnęła się lekko do siebie na to wspomnienie. Nie wydała się sobie zhańbiona czy niemoral na. Przy Richardzie czuła się szczęśliwa i bezpieczna. Zsunę ła się z łóżka i podeszła do okna. Jasne światło księżyca odbi jało się w morzu, srebrząc plażę i malując drzewa w odcienie czerni i bieli.
~245
~
-Deb? Richard stanął tuż za nią. Poczuła ciepło jego nagiego ciała, kontrastujące z chłodem nocnego powietrza. Otulił ją ramio nami i oparł sobie jej głowę na piersi. - Obudziłam się - zaczęła Deborah. - Było tak pięknie, że chciałam zobaczyć... Richard ustami musnął jej obojczyk i przejechał nimi wzdłuż linii ramienia. Deb zadrżała, ale nie z zimna. Rozpo starł dłonie na jej nagim brzuchu i poczuła, jak mięśnie się jej napinają. Kiedy przesunął dłonie wyżej, w kierunku piersi, wygięła się w łuk, bezradna w swoim pożądaniu. Potarł po liczkiem o jej policzek. - Noc jeszcze się nie skończyła - przypomniał. Odwrócił ją do wnęki w oknie, tak że plecami opierała się o kamienną ścianę i całował dotąd, aż stała się bezwolna. Uniósł ją nieco i przytrzymał w pułapce między sobą a ścianą. Bez wahania wykonała jego polecenie, by objąć go nogami, po czym zsunęła się niżej i ich ciała się połączyły. Wszechogar niająca rozkosz, której doświadczała, spowodowała, że zawo łała głośno, słabnąc w jego ramionach, wstrząśnięta i wyczer pana. Potem Richard zabrał ją do łóżka i trzymał tam dotąd, aż przestała odróżniać światło księżyca od wschodzące go słońca. Była tak pogrążona w ekstazie, że nic jej to nie obchodziło. Olivia Marney siedziała przed lustrem w swojej sypial ni, podczas gdy Jenny ostrożnie odpinała wysadzaną szma ragdami przepaskę podtrzymującą jej loki. Było bardzo póź no i czuła się zmęczona. Tej kolacji u lady Saltire nie można było uznać za całkowity sukces. Lady Benedict była w kiep-
246 skim nastroju i nie omieszkała poczynić paru cierpkich uwag na temat nieobecności Deb i podejrzanie przypadkowego zniknięcia Richarda Kestrela. Odpieranie jej uwag wywo łało u 01ivii ból głowy, a humor się jej nie poprawił, kiedy stwierdziła, że Ross wydaje się zatopiony w myślach i prawie nie bierze udziału w rozmowie. Od czasu do czasu patrzył na nią przez stół, z nieprzeniknioną miną, której 01ivia nie była w stanie rozszyfrować. Aż do tego wieczoru sądziła, że ma ją szansę dojść do porozumienia. Ostatnio rozmawiali o kil ku sprawach, między innymi o udawanych zaręczynach Deb i o uczciwych zamiarach Richarda Kestrela. Parę razy 01ivia myślała nawet, że Ross chce ją pocałować, bo miał taki specy ficzny wyraz oczu. Jednak nie zrobił tego, a teraz znów z nią nie rozmawiał. Była przybita. Kiedy późnym wieczorem wrócili do Midwinter Marney Hall, zastali służbę w panice po raz drugi w ciągu dwóch dni. Owen Chance przesłał wiadomość, że pojawili się przemyt nicy i postawiono na nogi policję celną, powinni więc pozo stać w domu i upewnić się, że wszystko jest pozamykane. Ross mruknął coś o pójściu na farmę i sprawdzeniu, czy z byd łem i trzodą wszystko w porządku, a 01ivia odprowadziła go wzrokiem z rezygnacją i rozdrażnieniem. Powlokła się na górę do sypialni i zadzwoniła na pokojówkę. Teraz, dwadzieścia minut później, była w halce i w szlafro ku i czekała ze źle ukrywaną niecierpliwością, aż Jenny skoń czy swoje zajęcia. Podczas gdy pokojówka kręciła się koło niej, zły humor 01ivii potęgował się, aż doszedł do zenitu. Jaki był sens w pokazywaniu światu spokojnej twarzy, skoro mąż naj wyraźniej wolał towarzystwo swoich świń? 01ivia wzięła z toa letki słoiczek różanego kremu do twarzy i z trudem powstrzy mała się przed wrzuceniem go do kominka. Oto ile jest wart
~ 247 ~ afrodyzjak Deb! Może skóra po nim była rzeczywiście gładsza, ale nie miało to najmniejszego wpływu na Rossa, co więcej, krem nie pachniał różami, lecz wydzielał dość nieprzyjemny odór gęsiego tłuszczu. Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi sypialni. Jenny przeszła przez pokój i po cichej wymianie zdań podała Olivii kartkę. - Bardzo przepraszam, ale pan Ford mówi, że ta wiadomość przyszła właśnie z Mallow. Nie chciał pani niepokoić, lecz po słaniec twierdzi, że to pilne. Czeka na odpowiedź. 01ivię ogarnął niepokój. Nieobecność Deb na kolacji i strach przed przemytnikami nagle połączyły się w jedno. Powoli rozłożyła kartkę i przeczytała wiadomość. Słowa pani Aintree były starannie dobrane, ale ukryte w nich przesłanie było całkiem jasne. Pani Stratton, jak napisała pani Aintree, przysłała wczes nym wieczorem wiadomość, że zdecydowała się przedłużyć wycieczkę z lordem Richardem Kestrelem i że lord odprowa dzi ją do domu później. Nie wróciła na kolację, nie pojawi ła się też przed jedenastą, kiedy to pani Aintree postanowiła udać się na spoczynek. Godzinę później nadeszło ostrzeżenie przed przemytnikami, a wkrótce potem do Mallow przyjechał pan Chance, mówiąc, że zorganizowano pościg i że przemyt nicy otworzyli śluzy na Winter Race, by zatopić drogi w oko licy Mallow i wywołać zamęt. Pan Chance, biorąc pod uwagę niebezpieczeństwo zatopienia samego Mallow House i chcąc sprawdzić, czy któryś ze służących z Mallow ma coś wspól nego z działalnością przestępczą, poprosił uprzejmie, ale sta nowczo, o zebranie domowników. Pani Aintree zmuszona by ła go posłuchać i wezwała wszystkich do holu. Deb wśród nich nie było.
~ 248 ~
Pani Aintree napisała, że zatuszowała sprawę najlepiej, jak mogła, zapewniając, że Deb nocuje u siostry, w Midwinter Marney. Pan Chance przyjął wytłumaczenie nieobecności Deb spokojnie. 01ivia powoli odłożyła kartkę na stolik. Nie sądziła, że Owen Chance okaże się na tyle nierycerski, by podważyć in formację pani Aintree o miejscu przebywania Deb, nawet je śli podejrzewał, że nie jest to prawda. Służba w Mallow House jednak wiedziała, że Deb tam nie ma, a służba w Marney wiedziała, że Deb nie ma tutaj... A służba plotkuje. 01ivię przeszły ciarki, bo przypomniała sobie złośliwe uwagi lady Benedict. Skandal wisiał w powietrzu. Wkrótce całe Woodbridge dowie się, że pani Deborah Stratton nie było w Mallow House, kiedy zebrano domowników w środku nocy. A zaraz potem ktoś - najpewniej lady Benedict - zauważy, że zarów no lord Richard Kestrel, jak i pani Stratton nie wzięli udziału w kolacji u lady Saltire i jakie to by było pikantne, gdyby by li razem... Zaręczyny zaręczynami, ale reputacja Deb będzie w strzępach. 01ivia spojrzała na zegar. Dochodziła druga nad ranem, a Ross wyszedł z domu przed półgodziną. - Gdzie jest lord Marney? - spytała, nagle wściekła, że nie ma męża, by pomógł jej podjąć decyzję, co robić w tej sytu acji. Jenny wyglądała na zaskoczoną. - Zdaje się, że wciąż jest na farmie, milady. Mam powie dzieć Fordowi, żeby po niego posłał? 01ivia prychnęła z rozdrażnieniem. - Sama go poszukam! Jenny, pióro i papier! - Nabazgrała liścik i wcisnęła go pokojówce do ręki. - Daj to posłańco wi z Mallow. - Niecierpliwymi palcami wyciągnęła pozostałe
~249 ~ szpilki z włosów, potrząsnęła lokami i wsunęła stopy w domo we pantofelki. Po czym chwyciła liścik pani Aintree i ruszyła ku drzwiom. - Idę poszukać lorda Marneya - rzuciła przez ramię. Pokojówka spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Proszę pani, pani włosy... - wyjąkała. - Pani pantofle! Ale Oivia już odeszła. Przejście z domu do zabudowań gospodarskich, znajdują cych się nieopodal, zajęło 01ivii dziesięć minut. W tym cza sie prawie nie myślała o tym, co robi. Rozsadzała ją złość na Rossa oraz niepokój o Deb. Dotarła na farmę trochę zdyszana i rozejrzała się w poszukiwaniu męża. Nie było trudno go znaleźć. Drzwi drugiego chlewu by ły otwarte i 01ivia zobaczyła za nimi Rossa, opierającego się o drewnianą barierkę przegrody. Na parapecie stała latarnia. 01ivia zazwyczaj nie wchodziła do chlewu, bo nie tylko było tam brudno, ale straszliwie cuchnęło. Jednak tej nocy nie my ślała ani o brudzie, ani o smrodzie. Wpadła przez drzwi jak bomba, wymachując listem Clarissy Aintree. - Ross, stało się coś strasznego... Zamarła. Powietrze było przesycone aromatem róż, a dwie z medalowych cętkowanych świń rasy Gloucester radośnie kopulowały w chlewie na jej oczach. Olivia pisnęła i zasłoni ła oczy listem. - Ross! Czyżbyś był tak zdeprawowany, że przychodzisz tu rozmyślnie oglądać świnie w akcji - zaczęła z ironią, ale zaraz przerwała, bo mąż zaprotestował. - Naturalnie, że nie, 01ivio! Co za absurdalna myśl! - Ross przegarnął palcami włosy. - Prawdę mówiąc, martwi mnie ich nagły entuzjazm do rozmnażania się. - Skinął w kierunku sło-
—
250
—
ika stojącego na parapecie. - Odkąd dałaś mi tę maść od Ra chel, podobno skuteczną na problemy ze skórą, nie są w sta nie oderwać się do siebie. Mam poważne obawy, że wkrótce padną. 01ivia wpatrywała się w baraszkujące świnie, a potem prze niosła wzrok na słoik z maścią. Delikatnie pociągnęła nosem. - Ta maść ma bardzo ładny zapach - zauważyła słabym gło sem. - Czy pomogła im na dolegliwości skórne? - Nie byłem w stanie uspokoić ich na tyle, by przyjrzeć się im dokładnie - odparł Ross ze smutkiem. - Kiedy się nie pa rzą, biegają wokół, kipiąc energią. Berty była do niedawna wy jątkowo leniwa. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Za to 01ivia potrafiła. Znów spojrzała na słoik, podczas gdy na policzki napłynął jej gorący rumieniec, a zapach gę siego tłuszczu na jej własnej twarzy zdawał się tłumić słodki zapach róż. Bez wątpienia maść od Rachel wyjątkowo dobrze działała na skórę. 01ivia miała skórę gładką jak jedwab. - Och, nie... - powiedziała słabo. Ross podszedł do niej, wziął ją delikatnie za ramię i wypro wadził z chlewu, daleko od baraszkujących zwierząt. - Przepraszam - powiedział. - Czy coś się stało, 01ivio? - Przesunął spojrzeniem po niej, zaczynając od rozczochra nych włosów, a kończąc na pantofelkach, które zupełnie nie nadawały się do noszenia na dworze. W zamyśleniu zatrzymał wzrok na przezroczystym szlafroczku i po krótkim zmaganiu z własnymi myślami powrócił do jej twarzy. - 01ivio? - po wtórzył, cały czas trzymając ją lekko za łokieć. - Musi być ja kiś powód, dla którego przyszłaś tu w tych pantofelkach. Sta ło się coś? 01ivia oderwała myśli od afrodyzjaku dla świń i kremu do twarzy na bazie gęsiego tłuszczu.
f\
— 251 - O, tak, coś strasznego! - Znów zamachała listem. - Deb nie wróciła do domu na noc i gotowa jestem przysiąc, że jest z lordem Richardem Kestrelem. Ross uśmiechnął się szeroko. - A więc tak chciał ją przekonać do małżeństwa. 01ivia trzepnęła go po ramieniu. - To wcale nie jest śmieszne, Ross! W Mallow House szuka no przemytników i domowników powyciągano z łóżek, a Deb tam nie było. Teraz wszyscy się dowiedzą, gdzie była i z kim. - To pech, ale to Deborah postanowiła zachowywać się w ten sposób i dlatego to jej kłopot, nie twój, kochanie. W swoim wzburzeniu 01ivia nie zwróciła uwagi na to czu łe słówko. Była bliska płaczu. - Deb jest skończona! Nie rozumiesz? Spędza tę noc z lordem Richardem, a teraz wszyscy się dowiedzą i jej reputacja... - Deb nic nie będzie - zapewnił Ross uspokajająco. - Wra caj do domu, bo zmarzniesz. 01ivia nagle uświadomiła sobie, że ma na sobie tylko cien ki szlafroczek i zimno jej w stopy. Zaczekała, aż Ross zgasi latarnię i zarygluje drzwi chlewu, w którym świnie wciąż ba raszkowały. Po czym, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, Ross po rwał ją na ręce. - Nie ruszaj się - powiedział cicho, kiedy słabo zaprotesto wała. - Jeśli będziesz się wiercić, możesz wylądować w gno jówce. Ta groźba wystarczyła. 01ivia objęła Rossa za szyję natural nie tylko po to, by się przytrzymać, i poczuła, zdradliwy, nie oczekiwany dreszczyk pożądania. - Mówiłem ci, że się przeziębisz - zauważył Ross, wyjątko wo praktycznie.
—
252
~
- Tak - odparła słabo 01ivia. - Chyba będziesz musiał za nieść mnie do sypialni... Poczuła raczej, niż zobaczyła, spojrzenie Rossa, którym ją z ukosa obrzucił. Serce nagle zaczęło jej bić bardzo szybko, kiedy mąż wnosił ją do domu i po schodach do jej pokoju. Kiedy już położył ją bardzo delikatnie na łóżku i wyprostował się, powiedział sztywno: - Przyślę ci pokojówkę. 01ivia zeskoczyła z łóżka, szybko podbiegła do toaletki i złapała stojący tam słoik z maścią. - Weź to, Ross! Weź i idź! Z pewnością twoje świnie poczu ją się po tym lepiej! Ross sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Przeniósł wzrok z jej wzburzonej twarzy na słoik w jej ręku. - Co takiego? Ołivia miała uczucie, że coś wzbiera w niej jak wulkan, który za chwilę wybuchnie. Zrzuciła brudne pantofelki z ta ką gwałtownością, że przeleciały przez pokój. Ross wzdryg nął się. - To jest maść dla świń, Ross! Lady Newlyn przysłała dwa słoiki. Ja używałam maści dla świń do twarzy, a ty na ich kłopoty skórne używałeś mego... - 01ivia powstrzymała się przed wypowiedzeniem słowo afrodyzjak. - Ty używałeś me go różanego kremu. Ross wziął słoik, a potem popatrzył na żonę. - Mam nadzieję - powiedział uprzejmie - że okazał się sku teczny. - O tak, dziękuję - warknęła 01ivia. - Moja skóra cuchnie trochę gęsim smalcem, za to jest bardzo miękka. Wydało jej się, że Rossowi zadrgał kącik ust, ale nie była całkowicie pewna.
253 - A więc tamten krem był przeznaczony dla ciebie... 01ivia zaczynała żałować, że powiedziała cokolwiek Było jej gorąco i słabo i nie była pewna, jak potoczy się rozmowa. - Tak - potwierdziła - ale nie musisz mi go zwracać, bo wi działam, jak podziałał na twoje świnie. Ross wciąż na nią patrzył z niezgłębionym wyrazem bar dzo niebieskich oczu. - Wiedziałaś o jego... podniecających... właściwościach? 01ivia unikała wzroku męża. W miarę jak zbliżali się do sedna sprawy, drżała coraz bardziej. - Powiedziano mi, że mam używać go oszczędnie - przy znała - ale nie wiedziałam, jak działa. Pewnie rozsmarowałeś go na całych świniach, żeby je wyleczyć... - ...a tymczasem nabrały wigoru - dokończył sucho Ross. - Ross! - 01ivia spłonęła krwistym rumieńcem, zaszokowa na i zawstydzona. Ross zbliżył się o krok. - Ciekawe, co by się stało, gdybyś go użyła? 01ivia bawiła się paskiem szlafroka. - Boję się myśleć - burknęła ze złością. - Naprawdę? - spytał przeciągle Ross. - A więc dlaczego w ogóle używałaś tej mikstury? - Rozsiadł się u stóp łóżka i 01ivia z rozdrażnieniem uświadomiła sobie, że wygląda na rozbawionego. Podjęła ostatni rozpaczliwy wysiłek opanowa nia się. Damy nie pokazują po sobie złości, przypomniała so bie. - Deborah mi go dała - powiedziała przez zęby i zacisnęła usta, powstrzymując się od wybuchu. Ross uniósł brwi. - To może tłumaczyć wiele spraw, moja droga 01ivio, ale wciąż nie znam odpowiedzi na moje pytanie. Dlaczego chcia łaś go użyć?
~ 254
~
Kpina w jego głosie przepełniła miarę. Napięte do osta tecznych granic nerwy 01ivii puściły i jej gniew wybuchł z si łą przypływu. Za długo tłumiony nie dał się teraz zatrzymać. Gwałtownie odwróciła się i z łomotem zmiotła szczotkę do włosów i kilka buteleczek z toaletki na dywan, po czym znów błyskawicznie odwróciła się i stanęła twarzą do zaskoczone go męża. - Dlaczego chciałam użyć kremu? Może dlatego, że nie podniecam własnego męża! Kiedy ostatnim razem przyszed łeś do mego łóżka, oświadczyłeś, że nie będziesz mi się więcej narzucał! Może nie mogłam znieść myśli o tym, jak szukasz pociechy w objęciach kogoś takiego jak Lily Benedict. Mo że byłam zazdrosna na samą myśl, że mógłbyś pocieszać się z inną kobietą! - Przerwała, by zaczerpnąć tchu. Ross, kom pletnie oszołomiony, utkwił w niej wzrok i 01ivia ze zdumie niem skonstatowała, że czuje się wspaniale, pełna energii i ży cia i wreszcie całkowicie swobodna. W tym nastroju ciągnęła: - Czy cię to zaskoczy, Ross, jeśli powiem, że pragnęłam cię od chwili, kiedy papa nas sobie przedstawił? O, tak - spostrze gła jego zszokowane spojrzenie - chciałam za ciebie wyjść! Chciałam, żebyś zawrócił mi w głowie! - Odwróciła się. - Na tomiast ty starałeś się o mnie zgodnie z przyjętymi zasada mi. To było bardzo słodkie, tyle że zupełnie nie spełniało mo ich oczekiwań. Pasowało do wszystkiego, co mi powiedziała mama: że dżentelmeni wymagają, by ich żony nie okazywa ły namiętności i zachowywały się zgodnie z konwenansami. - Z goryczą wzruszyła ramionami. - Pomyślałam, że skoro odczuwam pożądanie, coś jest ze mną nie tak. Myślałam, że gdybyś się o tym dowiedział, poczułbyś do mnie wstręt. Stłu miłam je i zachowywałam się tak, jak oczekuje się tego od żony. - Omiotła go wzrokiem od stóp do głów. - Szybko za-
—
255
~
pomniałam o moich dziewczęcych pragnieniach. Uświadomi łam sobie, że nie chcesz być mi bliski. Dałabym wszystko, żeby móc choć z tobą porozmawiać, Ross, ale nigdy nie mogłam do ciebie dotrzeć. Zamknąłeś się przede mną. W końcu prze stałam się starać o to, by cię zadowolić. Ross był blady jak ściana. - Uznałem, że chcesz, bym trzymał się na dystans - zaczął. - Sądziłem, że w żyłach masz lód. Nie chciałem zawracać ci głowy wspomnieniami o tym, co się ze mną działo, zanim cię poznałem, ani rozmawiać z tobą o sprawach, które, jak zało żyłem, z pewnością cię nie zainteresują. Oivia roześmiała się. Krew płynąca w jej żyłach była teraz gorąca jak lawa. - Oboje jesteśmy głupcami - podsumowała gorzko. - Jest w tym pewna sprawiedliwość. - Przeszyła go wzrokiem. - Czy przekroczyłam granice, mówiąc to wszystko? - Nie! - odparł Ross. - Pytałeś, dlaczego chciałam tego różanego kremu. Dlacze go nie? Nie miałam nic do stracenia i pomyślałam sobie, że może uda mi się wzbudzić zainteresowanie męża, zanim bę dzie za późno. A więc wzięłam ten nieszczęsny słoik i przez cały miesiąc smarowałam się maścią dla świń, podczas gdy twoje świnie harcowały, korzystając z mocy różanego afrody zjaku... - Urwała. - Do diabła, śmiejesz się! To nie jest za bawne, Ross! Nagle uświadomiła sobie, jak cienka linia dzieli gniew od rozpaczy i w ostatniej chwili powstrzymała się od płaczu. Widziała swoje odbicie we wmurowanych w ściany lustrach, z włosami opadającymi na ramiona i plecy, z piersiami uno szącymi się w gniewie. Widziała też Rossa, który wciąż się śmiał, podchodząc do niej.
- 256 — - Jeśli choć przez sekundę pomyślałeś, że cię kocham... z trudem chwyciła powietrze. - Cóż - powiedział Ross przeciągle - myślę, że trochę za późno na zaprzeczanie, kochanie. - Arogancka bestia! - 01ivia przeszyła go wzrokiem, bezsil nie uderzając zaciśniętymi pięściami w jego pierś. - Kochanie. - Ross chwycił 01ivię rękę i przyciągnął ją do siebie. - Ja też cię kocham. 01ivia otworzyła usta i zamknęła je bezgłośnie jak ryba wyrzucona na brzeg. - Może teraz powinniśmy porozmawiać - zasugerował Ross ze skrupulatną grzecznością - chyba że jest za późno. 01ivia wpatrywała się w niego, wiedząc, że nie miał na my śli pory... - Nie sądzę, żeby było za późno - odparła. Oblizała spierzchnięte wargi i patrzyła, zafascynowana, jak oczy Rossa, utkwione w jej ustach, ciemnieją, niemal czernie ją z pożądania. Wciąż trzymał ją za rękę. - Jeśli wolisz się położyć i chciałabyś, bym posłał po poko jówkę, to naturalnie się dostosuję - dodał, ale jego spojrzenie mówiło zupełnie co innego. 01ivia uwolniła się z uścisku, wyciągnęła obie ręce i złapa ła go za poły żakietu. - Ani się waż - powiedziała sekundę przedtem, zanim ich usta się spotkały. Kiedy Deb się obudziła, wczesne poranne światło wlewało się przez okno i padało na łóżko. Była sama. Już zdążyła in stynktownie wyciągnąć rękę, ale kiedy napotkała puste miej sce, pamięć jej wróciła. Westchnęła ciężko. Noc się skończyła. Pora wracać do domu.
— 257 ~ Przeciągnęła się i skrzywiła, czując nieoczekiwaną sztyw ność ciała i ból. Wydawał się odzwierciedlać ból jej duszy. Za wszystko trzeba płacić. Z dołu dobiegł brzęk uprzęży. Richard pewnie szykuje ko nie do drogi. Szybko zeskoczyła z łóżka i pospiesznie narzu ciła ubranie. Nie chciała być naga, kiedy Richard wróci. Nie chciała też, by widział jej bezbronność teraz, w jasnym świet le dnia. Nie była w stanie objąć rozumem tego wszystkiego, co zrobili. Usiadła gwałtownie na brzegu łóżka. Zrozumiała różnicę między tym, co czuła, kiedy uświadomiła sobie, że Neil Stratton ją oszukał, a tym, co odczuwała obecnie. Obydwa do świadczenia, gdyby ktokolwiek się o nich dowiedział, przy niosłyby jej niesławę w oczach opinii publicznej. Teraz jednak nie czuła wstydu, który prześladował ją od chwili, kiedy do wiedziała się, że jej małżeństwo zostało upozorowane. Tym razem sama dokonała wyboru, a kierowało nią coś, co wzięła za fizyczne pożądanie. Teraz wiedziała, jak bardzo się myliła. Zyskała pewność, że się zakochała. Wpatrzyła się niewidzącymi oczami w okno. Jakaż z niej idiotka, skoro myślała, że może zażyczyć sobie namiętnej no cy i spodziewać się, że nic się po tym nie zmieni. Ta noc była wszystkim, czego pragnęła, a nawet czymś więcej, cudownym spełnieniem, ale Richard zabrał jej duszę na równi z ciałem i przywiązał ją do siebie miłością, która nigdy nie osłabnie. Była przekonana, że to on jest mężczyzną, z którym chce spę dzić resztę życia. Jęknęła cicho, boleśnie, bo nie było powodu sądzić, że Ri chard czuje to samo. Nigdy nie żądała od niego miłości, tylko namiętności. Uderzyła bezradnie pięścią w łóżko. Była idiotką. Tak dłu-
258 go trzymała się kurczowo braku zaufania i rozczarowania, że nie zauważyła, kiedy dopadła ją miłość. Powoli poszła w kierunku schodów, by dołączyć do Ri charda na dole. Darowała sobie spojrzenie na pokój i na łóż ko z pomiętą pościelą, na którym spała wtulona w Richarda. Nigdy nie zapomni tych cudownych chwil, ale zawarli umo wę. Ona chciała zaręczyn na niby i tego, by Richard został jej kochankiem. On dał jej jedno i drugie. A teraz wszystko się skończyło.
Rozdział siedemnasty
Richard rozstał się z Deborah, na jej prośbę, przy furtce Mallow House. Padało, deszcz płynął strumykami z kapelusza Deb i wsiąkał w jej aksamitną amazonkę, aż przemokła do su chej nitki i cała się trzęsła. Nie rozmawiali wiele podczas powrotnej jazdy z domku my śliwskiego. Kiedy Deb wyszła na taras, konie były już gotowe do drogi. Pozdrowiła Richarda sztywno, co zupełnie nie pasowa ło do jej charakteru. Pewnie Richard pomyślał, że czuje się te raz skrępowana w jego towarzystwie. Jej smutek pogłębił się, gdy spostrzegła czułość, jaką w nim wzbudziła. Wszystko było nie tak. Nie była szczera wobec Richarda, nie wyjawiła mu praw dy o swoich uczuciach. Nie widziała jednak innego sposobu, bo zdawała sobie sprawę, że gdyby choć przez chwilę pozwoliła so bie na słabość, rzuciłaby mu się w objęcia i błagała go, by jej nie opuszczał. Kiedy się rozstawali, dotknął jej mokrego policzka dłonią. - Odwiedzę cię później, kochanie - zapowiedział, na co mechanicznie kiwnęła głową. To „później" wydawało się ta kie odległe... Chciała się umyć, wyspać i mieć czas pomyśleć o tym, co powie, kiedy znów się zobaczą.
~260 — W Mallow House było bardzo cicho. Deb weszła do środ ka i na palcach podążyła na górę. Było wpół do dziesiątej, ale chyba wszyscy jeszcze spali. Była zbyt wyczerpana, by się nad tym zastanawiać. Ściągnęła ubranie i prawie natychmiast pad ła na swoje wielkie łóżko. Wstała zaledwie godzinę temu, ale była wykończona. Kiedy się przebudziła, było późne popołudnie i z dołu do biegał stłumiony gwar. Deb posłała po gorącą wodę, zażyczyła sobie, by podano jej lunch do łóżka i bez entuzjazmu przyjęła wiadomość, że 01ivia i Ross przyszli i chcą się z nią pilnie wi dzieć. Zrobiło jej się niedobrze. Clarissa Aintree z całą pew nością zdawała sobie sprawę z jej nieobecności minionej nocy, a jeśli powiedziała Liv i Rossowi... Deb miała nadzieję, że nie będą jej robić wyrzutów, choć było to mało prawdopodobne. Dotąd uchodziła za wdowę o nieposzlakowanej reputacji, ale to nie tłumaczyło jej wczorajszego szokującego zachowania. Nawet jeśli nikt inny nie dowie się o jej postępku, Deb nie podobała się myśl, że naraziła się na dezaprobatę najbliższych. To zwiększyło jeszcze jej ból, a czuła się wyjątkowo bezradna. Nie żałowała tego, co zrobiła, bo noc spędzona z Richardem była cudownym, szczególnym i pełnym czułości doświadcze niem w jej życiu, ale noc się skończyła, a światło dnia było przeraźliwie zimne. Kiedy Mary układała jej włosy, siedziała jak skazaniec, a potem powoli zeszła do salonu. Ross, z głęboką zmarszczką na czole, wydeptywał dywanik przed kominkiem. Oivia sie działa sztywno wyprostowana na krześle, ze złączonymi dłoń mi i zbolałym wyrazem zazwyczaj pogodnej twarzy. Deb za pomniała o własnych troskach i pospieszyła do siostry. - Liv? - spytała. - Czy coś się stało?
261 01ivia spojrzała na nią z dobrze jej znaną miną, wyrażającą i smutną czułość, i bezbrzeżną irytację. - Usiądź, Deborah - poprosiła. - Muszę ci coś powiedzieć. - Nie wiedziałam nic o przemytnikach ani o całym zamie szaniu - powiedziała pobladła Deb. - Nie chciałam nikogo martwić... - Urwała w pół zdania. - Nie rozumiem, jak mogłaś być tak nierozważna - powie dział Ross. Deb czuła się nieszczęśliwa. Doskonale wiedziała, dlaczego była tak nierozważna. Nie myślała o nikim i niczym poza Ri chardem i swoimi uczuciami dla niego od chwili, kiedy poje chali do myśliwskiego domku, aż do powrotu tego ranka. - To jasne, że nigdy nie próbowałeś zaaranżować roman tycznej schadzki, Ross - odparła, zła z powodu jego potępie nia i swoich własnych, przygnębiających uczuć. - Swoją drogą zdumiewa mnie, że w ogóle można zachować się nierozważ nie, skoro ma się wokół całą armię wścibskich krewnych. - Cóż, mimo naszego wścibstwa doskonale sobie poradzi łaś. - Ross przeganiał ręką włosy z całym tłumionym znie cierpliwieniem, którego nie mógł wyrazić słowami. - Do prawdy, Deb... - Ross - wtrąciła się delikatnie Olivia. - Nie jest tak ile. Pa ni Aintree powiedziała, że Deb nocowała u nas, a jeśli będzie my się tego trzymać... - Deb nie była z nami na kolacji u lady Sally i wszyscy o tym wiedzą - przypomniał Ross bez ogródek. Potrząsnął głową. Moja droga 01ivio, ta wersja nie przetrwa dwóch minut. - Nie zapominaj, że Deb jest zaręczona z lordem Richar dem - ciągnęła Olivia. - To fakt, postąpiła lekkomyślnie, ale mogło być o wiele gorzej.
262 - Zerwałam nasze zaręczyny dwa dni temu - wtrąciła Deb. Olivia i Ross odwrócili się gwałtownie i popatrzyli na nią, oboje równie przerażeni. - Zerwałaś zaręczyny - powtórzył ostrożnie Ross po dłuż szej chwili - a jednak spędziłaś noc z Richardem. Czy ja cię kiedykolwiek zrozumiem, Deborah? - Och, Deb! - jęknęła Olivia. - Proszę powiedz mi, że nikt nie wie o zerwaniu zaręczyn! - Nikomu nie powiedziałam - odparła Deb - ale zamie rzam to zrobić. Skoro ślub Guya został odwołany, nie ma po wodu do kontynuowania tej historii... - Nie ma powodu! - wybuchnął Ross. - Pal diabli zaręczy ny, są powody do małżeństwa! Deb powstrzymała łzy. - Nie wyjdę za Richarda Kestrela! - oświadczyła. - Dlacze go miałoby się go zmuszać do małżeństwa, jeśli cała sprawa była moim pomysłem? To ja go namówiłam. Ja poprosiłam go, by został moim kochankiem. - Deb! - Na pełne oburzenia okrzyki Rossa i 01ivii nałożył się odgłos otwierających się drzwi. - Lord Richard Kestrel - zaanonsowała pokojówka. Deb miała nadzieję, że zdąży zakończyć rozmowę z 01ivią i Rossem, zanim zmierzy się z o wiele trudniejszym zadaniem, jakim była rozmowa z Richardem. Zapomniała jednak wydać pokojówce polecenie, by go nie wpuszczała, co Richard i tak prawdopodobnie by zignorował. Wiedziała, że musi go odprawić. Ich zaręczyny dobiegły końca, tak samo jak ta jedna cudowna, namiętna noc. Jednak teraz, kiedy go zobaczyła, chciała tylko wybiec mu na spotka nie i rzucić się w jego ramiona. Kochała go do szaleństwa. - Richard! - zawołała i usłyszała, jak głos jej się łamie.
263 Richard usłyszał to także. Przeszedł przez pokój i ujął jej dłoń. - Kochanie... - Dotknął ustami jej włosów. Objął ją ramie niem. Deb oparła się o niego, czerpiąc z niego siłę i broniąc się równocześnie przed uczuciem, że właśnie dotarła do domu. Nie mogła sobie pozwolić na to, by stać się od niego zależna. 01ivia odczuła wielką ulgę. Ross miał morderczy wzrok. - O czym ty do diabła myślałeś, Kestrel?! - rzekł. Podszedł do okna. - Nie, nie odpowiadaj. Po zastanowieniu łatwo zgadnąć, o czym myślałeś! Kiedy prosiłeś mnie o pozwolenie ubiegania się o rękę Deborah, nie zdawałem sobie sprawy, że masz na my śli coś takiego! Dlaczego, do diabła, nie zaczekałeś do ślubu? - Ross - powiedziała znów 01ivia, kładąc rękę na ramieniu męża - skoro Deb i Richard mają się pobrać, chyba możemy darować sobie spory. Deb uwolniła się z kojących objęć Richarda i cofnęła o dwa kroki. - Prosiłeś Rossa o pozwolenie ubiegania się o moją rękę? - spytała. - Rozmawiałeś o poślubieniu mnie? Uknułeś plan, o którym mi nie powiedziałeś? - Deborah, to nie było tak. - Nie? W takim razie jak? Richard wcisnął ręce w kieszenie. - Czy możemy porozmawiać o tym sam na sam? - spytał powściągliwie. - Nie! - Deb uniosła podbródek. - Skoro poprzednio roz mawiałeś o mojej przyszłości z nimi, wypada, żeby uczest niczyli w tej rozmowie! Ostatecznie już wiedzą o wiele wię cej niż ja. Najwyraźniej mam zostać wydana za mąż, chociaż o tym nie wiem! - To nie było tak - powtórzył Richard spokojnie, ale nie-
264 ustępliwie. - Deb, ja cię kocham! Kocham cię od miesięcy! Chcę się z tobą ożenić. Deb czuła się upokorzona i zraniona. Przez cały ten czas, kiedy dążyła do fikcyjnych zaręczyn, Richard rozmawiał z Rossem o innym planie. Przystał na jej propozycję, mając na myśli coś całkiem innego. W dodatku nie powiedział jej o tym. Richard twierdził, że wszystko Rossowi wyjaśnił, co nie było prawdą. Musiał zdradzić Rossowi, że dała ogłoszenie w sprawie tymczasowego narzeczonego i że pozornie przystał na jej plan, dopóki nie przekona jej do prawdziwych zaręczyn. Zwierzyła się Richardowi, że jej małżeństwo z Neilem Strattonem było nie szczęśliwe i że nie ma ochoty ponownie wychodzić za mąż, a on nie zwrócił najmniejszej uwagi na jej słowa. A ostatniej nocy... Oddała mu się ciałem i duszą. W końcu uświadomiła sobie, że kocha go całym sercem i, choć przezwyciężenie oporów w kwe stii małżeństwa byłoby bardzo trudne, odważyłaby się nawet na to. W innych okolicznościach... - A kiedy zamierzałeś poinformować mnie o swoich pla nach? - spytała. - Po tym, jak wyjawisz je Rossowi, OIivii i wszystkim innym i zmówisz się z nimi, nie dając mi wyboru? - Podniosła głos. - Bez wątpienia powinnam być wdzięczna za propozycję małżeństwa przy tak zszarganej reputacji! A wcale nie jestem wam wdzięczna! Nie chcecie pozwolić mi dokony wać własnych wyborów i robić tego, na co mam ochotę! Richard wyciągnął do niej rękę. Odwróciła głowę, ale nie mogła zagłuszyć jego słów. - Kocham cię, Deb. Nie powiedziałem ci o tym i nie oświad czyłem ci się, bo się bałem. Wiedziałem o twoich wątpliwoś ciach co do małżeństwa i lękałem się, że stracę to, co stawało się dla mnie cenniejsze z każdym mijającym dniem.
— 265 Deb zatkała dłońmi uszy. - Ufałam ci - powiedziała, a mówiąc to, uświadomiła so bie, że tak było w istocie. - Nie sądziłam, że znów komuś za ufam, a jednak... Okręciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom, zatrzymując się w progu. - Chciałabym, żeby to było jasne - dodała. - Nie wyjdę za pana, lordzie Richardzie, i nie chcę pana więcej widzieć. Kiedy Ołivia poszła na górę do sypialni, zastała rozszlo chaną Deb zwiniętą w kłębek na łóżku. Deb poczuła, jak sio stra delikatnie dotyka jej ramienia. Pozwoliła 01ivii objąć się i uścisnąć. Taka wylewność była u 01ivii dość rzadka, a Deb uznała ją za niezmiernie kojącą. Sięgnęła po powłoczkę, by otrzeć łzy. - Nie możemy ciągle płakać nad sobą. - Nie - zgodziła się 01ivia, podając jej własną batystową chusteczkę. - Przepraszam, Deb. Przepraszam, że cię oszuka łam. - Skrzywiła się. - Wiedziałam, że Richard chce się z tobą ożenić i tak się cieszyłam. - Spojrzała na zapuchniętą od łez twarz siostry i lekko pokręciła głową. - On cię bardzo kocha, a ty też go kochasz. Deb chciała zaprzeczyć, ale się pohamowała. Zaledwie tego ranka przyznała przed samą sobą, że kocha Richarda całym sercem. Gdyby tak nie było, nie popadłaby w rozpacz. - Nie wyznał mi, że mnie kocha. 01ivia uniosła brwi. - A ty powiedziałaś mu, że go kochasz? - Nie, ale to co innego. - Deb zarumieniła się. - Uświado miłam to sobie - ściszyła głos - dopiero dzisiejszego ranka, po tym jak...
266 01ivia roześmiała się. - Och, Deb! Richard postąpił źle, wprowadzając cię w błąd, ale miał dobre intencje. Wiedział, że nie zamierzasz ponownie wychodzić za mąż, a on chciał tylko mieć możliwość zalecania się do ciebie. Wiesz, nie było mu łatwo, skoro chciał przeko nać Rossa i mnie o szczerości swoich intencji, a jednocześnie zdobyć twoje zaufanie... Ale o tym musisz pomówić z Richar dem. To nie moja sprawa. - Zaufałam mu - powtórzyła Deb zmęczonym głosem. Zaufałam mu, a on mnie oszukał. - Naprawdę? - spytała 01ivia. - Uważasz, że tylko ty zosta łaś oszukana? A co to za zaufanie, jeśli nawet nie wyjawiłaś Ri chardowi prawdy o sobie? Założę się, źe nie powiedziałaś mu o swoim pierwszym małżeństwie, mam rację? Deb zamarła. Było jej na przemian gorąco i zimno. - Nie powiedzieliście Richardowi, że nigdy nie byłam żoną Neila? Powiedz mi, że on o niczym nie wie! - Nie wie - zapewniła ją 01ivia - Ross też nie. - Miała po ważną minę. - Skoro mu zaufałaś, możesz powiedzieć mu o wszystkim. - Nie - szepnęła Deb. - Nie mogę. 01ivia wzruszyła ramionami, ale jej twarz złagodniała. - To naturalnie twój wybór, Deb, tak samo jak to, czy wyj dziesz za Richarda, czy nie. - Wstała. - Mam nadzieję, że do wieczora poczujesz się dobrze. Nie zapomnij, że dziś odbywa się prywatny pokaz kalendarza lady Sally. - Nie mogę... 01ivia wyglądała na zagniewaną. - Musisz. Pokaż charakter! - Powiedz wszystkim, że zachorowałam! - błagała Deb. Nie mogę znieść towarzystwa.
267 - Ponieważ wszyscy plotkują na twój temat - oznajmiła 01ivia szorstko - przyjdziesz, by uciszyć pogłoski. Mam te go dość! Przestań użalać się nad sobą. Przyjedziemy po cie bie o ósmej. Po wyjściu siostry Deb z jękiem skuliła się na łóżku i ukry ła twarz w poduszce. Po chwili usiadła. Nie chciała pójść na wieczorek u lady Sally, ale podejrzewała, że Olivia i Ross za ciągną ją tam siłą. Może publicznie zerwać zaręczyny i czekać na konse kwencje. Może wrócić do Bath - na łaskę i niełaskę ojca. Tyle tylko, że nie chce. To dlatego wpakowała się w kłopoty. Może wyjść za Richarda Kestrela... Musi wyjść za Richarda Kestrela, jeśli nie chce zostać usu nięta z towarzystwa. Kocha Richarda i chce za niego wyjść, ale nie w ten sposób... - Do diabła! - zaklęła z furią, waląc pięściami w poduszkę. - Dlaczego zawsze pakuję się w kłopoty?! Wiedziała, że będzie musiała porozmawiać z Richardem. Wiedziała też, że wyjawi mu to, co wcześniej ukrywała. Skoro miała odwagę kochać i ufać, trzeba zrobić ostatni krok. Tyl ko wtedy może zawrzeć małżeństwo z miłości - pod warun kiem, że Richard nadal będzie chciał ją poślubić. A tego nie była pewna.
Rozdział osiemnasty
Tego wieczoru na balu u lady Sally Deb nie miała okazji porozmawiać z Richardem w cztery oczy. Wydawało się to absurdalne, bo przebywali w tym samym pokoju, jedli razem kolację i rozmawiali z tymi samymi gośćmi. Jednak ani przez chwilę nie byli sami i Deb czuła, jak jej niezadowolenie nara sta z każdą upływającą godziną. Bawiła się solniczką i za bar dzo posoliła jedzenie, bezwiednie przechyliła kieliszek, rozle wając wino. Była niespokojna i bardzo nieszczęśliwa. Pozornie wyglądało to tak, jakby nic się nie zmieniło. Nie zerwali zaręczyn oficjalnie i Richard zachowywał się w sto sunku do niej tak samo nienagannie jak zawsze. Tyle że ona była świadoma chłodu w jego uprzejmości i obcości w jego spojrzeniu. Chciała przyciągnąć go do siebie i zobaczyć, jak ten chłód przeradza się w ciepło i troskliwość, którą nauczy ła się cenić. Ubiegłej nocy trzymał ją w ramionach i kochał się z nią z ogromną miłością i czułością. Teraz Deb czuła się samotna. W pewnej chwili podczas niekończącej się kolacji uznała, że trzeba coś zrobić. Postanowiła wymknąć się do gabinetu lady Sally, napisać liścik do Richarda i błagać go o spotkanie
269 następnego dnia. Było to najlepsze, co przyszło jej do głowy, i gdy tylko to wymyśliła, nie mogła się doczekać wprowa dzenia zamiaru w czyn. Wreszcie dżentelmeni opuścili damy i Deb bez zbędnych ceregieli przeprosiła gospodynię, mówiąc ogólnikowo, że musi się udać do gotowalni dla pań. Nie zdążyła dojść do gabinetu. Minęła salę balową i zna lazła się przed drzwiami biblioteki, kiedy poczuła dziwny zapach. Stała bez ruchu, łamiąc sobie głowę, kiedy czuła go wcześniej i dlaczego wydaje jej się to takie ważne. Nagle do znała olśnienia. To był ten osobliwy zapach, którym przesią kły stronice tomiku poezji. Zetknęła się z nim, kiedy znaleźli zaszyfrowaną wiadomość. Deb zastanawiała się, co robić. Przeszła parę kroków, za pach stał się intensywniejszy, był prawie tak mocny jak woń lilii tygrysich stojących na cokole w rogu. Kojarzył się ze sta rymi wilgotnymi budynkami i zatęchłymi ubraniami. Miała wrażenie, że wydobywa się spod najbliższych drzwi niczym gaz. Ukradkiem, niewiele myśląc, otworzyła je i wśliznęła się do pokoju. Panowała w nim ciemność, zasłony były zaciąg nięte. Nie była nawet pewna, do którego pokoju weszła. By ło tu gorąco i czuć było kamforę. Zebrało jej się na kichanie. Przycisnęła dłoń do ust. Potrzebowała świeżego powietrza... Wtem usłyszała za sobą jakiś ruch, drzwi się otworzyły i owionął ją podmuch powietrza. Zanim zdążyła się ruszyć, poczuła mocne uderzenie w tył głowy i straciła przytomność. Całe ciało ją bolało, a w głowie huczało tak, że jęknęła. Pró bowała otworzyć oczy, ale czerwone i zielone światełka, które wybuchały w jej czaszce, sprawiły, że zamknęła je na powrót. Głowa ważyła nienaturalnie dużo, a ciało zdawało się ciężkie jak ołów. Znów jęknęła.
270 - Deb! Deborah! Ostry głos przemówił jej wprost do ucha. Znów poderwała głowę, wyrwana z błogosławionej ciemności. Spróbowała się poruszyć, poczuła, że jest skrępowana, i wstrzymała oddech przy kolejnej fali bólu. - Deborah! - To był głos Richarda. - Zbudź się! - Tak, dobrze - burknęła Deb ze złością. - Nie ma potrze by krzyczeć! - Dzięki Bogu. - W głosie Richarda brzmiała ulga. - Tak się bałem, że uderzono cię zbyt mocno i nie odzyskasz przy tomności! - Byłaby to bardzo miła perspektywa - zauważyła Deb. Na tarczywy głos Richarda nie pozwalał jej zapaść się z powrotem w błogą nieświadomość. Stała, a drżące nogi dawały boleśnie do zrozumienia, że w tej chwili najpilniejszą rzeczą jest dla niej położenie się. Rę ce miała ciasno przywiązane do czegoś twardego. I wreszcie - ciemność. Nic nie widziała. Jednak czuła. Wiedziała, że coś - albo ktoś - przyciska jej ciało i czuła na głowie lekki cię żar, coś jak prześcieradło, potęgujący ogólny ból i utrudnia jący oddychanie. - Richard? - spytała ostrożnie. - Tak? - Jego głos wynurzył się łagodnie z ciemności, tuż przy jej uchu. Deb uświadomiła sobie, że to on stoi dokładnie na wprost niej, z ciałem przyciśniętym do jej ciała. - Dlaczego nas nie uwolnisz? - spytała. - Mamy stać tu w ciemnościach całą noc? - To nie jest wykluczone. - W głosie Richarda pojawiła się nuta rozbawienia. - Nie mogę nas uwolnić, Deb, bo jestem przywiązany do sztalugi razem z tobą. - Do sztalugi! - Deb podniosła głos, kiedy to do niej do-
271 tarło. - Chcesz powiedzieć, że ktoś przywiązał nas do sztalugi w sali balowej, gdzie ma się odbyć pokaz kalendarza? Co za szatański pomysł... - Obawiam się, że tak - powiedział Richard. - Jesteś przy wiązana do przedniej części sztalugi, Deb, a mnie przywiąza no twarzą do ciebie. Deb poruszyła się na próbę i prawie natychmiast poczuła napięcie Richarda. - Proszę, nie rób tego - powiedział uprzejmie. - To nam nie pomoże. - Dlaczego nam to zrobili? - Aby zrobić z nas głupców, poniżyć nas. Szpiedzy stali się aroganccy, chcą nam pokazać, iż wiedzą, że ich szukamy. I udowodnić, że są od nas mądrzejsi i sprytniejsi. Deb wypuściła powietrze z płuc z przeciągłym westchnie niem. - W takim razie nie zamierzają nas zabić. - Raczej nie. Chodzi o to, by nas ośmieszyć. Kiedy goście lady Sally przejdą do sali balowej, zobaczą nas związanych w tej pozycji. Nie wątpię, że wywoła to sensację, aczkolwiek nie taką, o jaką chodzi lady Sally. - Lady Benedict - szepnęła Deb - Jestem pewna, że ona za tym stoi. Nie wierzę, że to lady Sally, a więc pozostaje tylko Lily Benedict. - Ten postępek wyjątkowo do niej pasuje - zgodził się Ri chard. - Jednak była w jadalni, kiedy wychodziłam, tak samo jak lady Sally i sir John Norton. To nie ma sensu! - Zgadzam się. Jak tylko wypłaczemy się z tego bałaganu, musimy położyć kres ich grom. Raz na zawsze. - Głos mu się zmienił. - Jak doszło do tego, że się tu znalazłaś?
272 Deb poruszyła się z irytacją. - Poczułam taki sam zapach jak wtedy, gdy wzięłam do rę ki tamten tomik poezji - wyjaśniła, powstrzymując dreszcz przerażenia. - Kamfora, zatęchłe stare ubrania i wilgoć. Trud no to opisać. Zapach dochodził z jednego z pokojów, a więc poszłam zobaczyć, kto albo co się za tym kryje... -I wpadłaś prosto w pułapkę. - Skoro przy tym jesteśmy, jak udało im się złapać ciebie? Powinieneś radzić sobie lepiej ode mnie. - Miałem co innego w głowie - powiedział z godną uzna nia powściągliwością. - Służący przyniósł mi wiadomość, Deborah, rzekomo od ciebie. Powiedział, że chcesz ze mną rozmawiać w pilnej sprawie i że spotkamy się w bibliotece. Naturalnie pomyślałem... - Przerwał w pół zdania, wzruszył ramionami, a sztaluga zatrzeszczała w proteście. - Przyszedłeś, bo chciałeś ze mną porozmawiać - powtó rzyła cicho Deb. - I dostałem w głowę za moje trudy - potwierdził Richard z goryczą. - Nie mogę uwierzyć, że dałem się nabrać na sta ry podręcznikowy trik. To chyba najbardziej kompromitująca sprawa w mojej karierze kontrwywiadowcy. Najlepiej zrobię taj jeśli zrezygnuję. - Jeśli tak postąpisz, będziesz musiał znaleźć inny cel w-ży ciu - zauważyła Deb. - Szczera prawda. - Richard dotknął jej ręki, chwycił |) i przytrzymał. - Mogłabyś dać mi ten cel? - poprosił. Nadzieja wstąpiła w serce Deb. - Posłuchaj mnie - podjął Richard. - Nie mamy za wiele czasu. Zaraz rozpocznie się pokaz. Wiem, że źle się do tego wszystkiego zabrałem i wprowadziłem cię w błąd. Wygląda na to, iż nie przywiązywałem wagi do twoich życzeń, i nie mam
—
273
—
na to innego wytłumaczenia poza tym, że kocham cię jak sza lony i od bardzo dawna chcę cię poślubić... - Od początku? - spytała Deb. - Nie. Na początku chciałem się z tobą kochać. Byłem wte dy rozpustnikiem, jak pamiętasz. - A teraz? - Teraz zdaję sobie sprawę, że moje dawne grzechy mo gą sprawić, iż stracę jedyną kobietę, którą chcę poślubić. Ro zumiem, że trudno ci będzie mi zaufać, zarówno z powodu własnych doświadczeń, jak i mojego zachowania w przeszło ści. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeśli zdecydujesz się za mnie wyjść, będę najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi i nigdy cię nie zawiodę. Po tych słowach zapadła cisza. Richard był szczery i ofero wał Deb wszystko, czego pragnęła, ale było coś, o czym mu siała mu powiedzieć. Wzięła głęboki oddech. - Richardzie... - Głos jej drżał, ale opanowała się. - Dzię kuję za to, co powiedziałeś. Jest jednak coś, o czym powinie neś wiedzieć. Nie byłam z tobą całkiem szczera. Nigdy nie byłam żoną Neila Strattona. Nie wiedziałam, że był żonaty, kiedy z nim uciekłam. Dopiero po jego śmierci odkryłam, iż miał żonę i dziecko. - Głos jej się załamał. - Naturalnie Neil mnie uwiódł i straciłam dobrą reputację. - Zadrżała. - Obmyśli liśmy wszystko, Ross, 01ivia i ja. Miałam zamieszkać na wsi, w Midwinter, i udawać szacowną wdowę, którą nie jestem. Ross od tamtej pory płaci na utrzymanie żony Neila i dziecka. Biedna dziewczyna nie chciała sprawiać nikomu kłopotów, ale samo jej istnienie przypieczętowało mój upadek. Byłam taka głupia, taka impulsywna i lekkomyślna... - Urwała, bo Ri chard musnął ustami jej policzek, bardzo delikatnie.
~ 274 ~
-Deb. - Przepraszam - powtórzyła Deb żałośnie. - Przez cały ten czas tak się bałam i tak bardzo starałam się nie robić głupstw, ale czasami nie jestem w stanie się powstrzymać. - Pomyślałaś, że spędzenie nocy ze mną było głupstwem, którego żałujesz? - spytał Richard. Deb pokręciła głową i nieświadomie napięła się, by znaleźć się bliżej niego. - Nie. To było cudowne! Jednak nie chciałam zakochać się w tobie, Richardzie, i na pewno nie zamierzałam wychodzić za mąż, bo bałam się znów zaufać i zostać zraniona, i stracić szacunek dla samej siebie. Obawiałam się, że kiedy się do wiesz, nie będziesz miał o mnie dobrego zdania... - Deborah. - W głosie Richarda słychać było tłumiony gniew i Deb zadrżała, chociaż nie była pewna, czy ten gniew był wymierzony w nią, czy w Neila Strattona. - Jeśli mnie ko chasz i chcesz za mnie wyjść, nic innego się nie liczy. Deb trzęsła się jak w febrze. - Nawet teraz, jeśli prawda wyjdzie na jaw, moja reputacja legnie w gruzach! Był to jeden z powodów, dla których tak bardzo walczyłam z uczuciem do ciebie, i dlatego Ross i Oli wi byli zszokowani, że popełniłam po raz drugi ten sam błąd, tylko tym razem całkiem świadomie... - Dlaczego to zrobiłaś? - spytał Richard. Deb zawahała się. \ - Myślałam, że to dlatego, iż za bardzo mi się podobałeś. Jednak pokochałam cię i desperacko pragnęłam, żebyś ty też mnie kochał. - To wystarczy mi aż nadto. - Doprawdy nie rozumiem, dlaczego tamto nie ma dla cie bie znaczenia.
~275~
- Ma dla mnie znaczenie, że ktoś tak bardzo cię zranił - powiedział Richard łagodnie. - Ale liczy się tylko to, że jesteś właśnie taka - ciepła, impulsywna, tryskająca energią i peł na życia, a jeśli ty też mnie kochasz i ufasz mi, reszta nie istnieje. Deb uśmiechnęła się drżącymi wargami. Wiem, że nie jesteś taki jak Neil. Jesteś człowiekiem ho noru - Możesz mi ufać. Przysięgam. Kocham cię. Nigdy cię nie skrzywdzę. Bóg jeden wie, Deborah, że dla ciebie przeszedł bym po rozżarzonych węglach, gdyby była taka potrzeba. Deb zadarła głowę. Richardzie... - Tak? Rozżarzone węgle nie będą konieczne, ale od pewnego czasu nie ma nas w jadalni. Goście to zauważą. | - Kaczej tak. - A kiedy połączą to z pogłoskami z ubiegłej nocy, bezpowrotnie stracisz wolność, obawiam się. Będziesz musiał się ze mną ożenić. Zapanowało milczenie. - Oświadcza mi się pani, pani Stratton? - spytał Richard po chwili. Deb usłyszała rozbawienie w jego głosie i ogarnę ła ją radość. - Na to wygląda. Za chwilę nas znajdą, zobaczysz... - Jesz cze nie skończyła mówić, kiedy usłyszeli głosy na końcu sali balowej. - Ściągną to okropne prześcieradło, a pod nim znajdą cie bie i mnie związanych razem, wyjątkowo skandalicznie i cał kowicie kompromitująco. Nie będzie innego wyjścia. Tylko szybki ślub zdoła uciszyć plotki.
- Jak szybki? - Och, tak szybki jak się da. Za specjalnym pozwoleniem. Tak byśmy mogli wrócić do domku myśliwskiego na miesiąc miodowy. Sztaluga się zachwiała, kiedy wybuchnął śmiechem. Gło sy i kroki przybliżały się. Sala balowa wypełniała się gośćmi lady Sally. - Domek myśliwski - powtórzył Richard. - Tak się cieszę, że ci się tam podobało. - Tak - potwierdziła Deb. - Przepraszam... nie zdążyłam ci podziękować. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Richard. Naprawdę. Ustami dotknął jej warg. - Richardzie! Lada chwila nas zobaczą... - Niech zobaczą. Pocałował ją znów, a Deb poddała się fali rozkoszy. - Kocham cię - szepnął Richard, kiedy oderwał się od jej warg i ustami wytyczał linię jej szyi, a potem pieścił miękką skórę nad kołnierzem sukni. - Zawsze będę cię kochać. - Oto moment, na który wszyscy czekaliśmy! Proszę zapalić świece. - Głos lady Sally, który rozległ się w pobli żu, sprawił, że Deb podskoczyła. Odruchowo próbowała odsunąć się od Richarda, ale tylko mocniej zacisnęła krę pujące ją więzy. Tymczasem on skubał delikatnie wrażliwą skórę poniżej ucha Deb, wywołując gęsią skórkę na jej ciele. Przysięgłaby, że się uśmiecha. - Panie i panowie - ciągnę ła lady Sally - jeśli wolno, zaprezentuję teraz akwarelowy kalendarz, który z pewnością okaże się największą sensa cją... - Richardzie - szepnęła desperacko Deb - nie możemy...
277 Richard w odpowiedzi zaczął ją całować tak, że zapomnia ła o wszystkim innym. Rozbłysło światło, bo ktoś ściągnął z nich prześcieradło. Deb jęknęła coś niewyraźnie przy ustach Richarda, ale on nie przestał jej całować, co wywołało ogromną konsternację ze branych i pełne oburzenia komentarze. W końcu puścił Deb. Sala balowa była pełna gości i oświetlona setką świec. W po dłużnych lustrach na końcu sali Deb ujrzała odbicie ich dwoj ga. Wyglądali wyjątkowo nieprzyzwoicie, ona związana, z rę kami za plecami; Richard otaczający ją ramionami w czułym uścisku. Oparła głowę o ramię Richarda, przerażona i zrezyg nowana. Chociaż raz lady Sally wyglądała na zaszokowaną, a Justin Kestrel po raz pierwszy stracił zwykłą pewność siebie. - Dobry Boże, Richardzie... - zaczął. - Dzięki Bogu, że tu jesteś, Justin - powiedział Richard do brata z całym spokojem. - Rozwiąż te więzy, żebym mógł po całować narzeczoną, jak należy, proszę cię. Justin Kestrel pewnie poluzował więzy i uwolniwszy brata, sztywno uścisnął mu rękę. - Gratulacje za wywołanie sensacji. Richard uśmiechnął się szeroko. - Dziękuję, Justinie. Lady Sally pośpieszyła na pomoc Deb i sznury, wbijające się w ciało, wreszcie puściły. Deb rozcierała sobie nadgarstki. Zanim zdążyła poczuć zakłopotanie, Richard porwał ją w ra miona i pocałował z długo tłumioną namiętnością i miłością, co sprawiło, że w głowie jej zawirowało. Goście lady Sally za częli klaskać. - Przypuszczam, że chcecie kontynuować wasze święto bez świadków - powiedziała lady Sally. - Poślę po wasz powóz.
278 - A ja sprowadzę biskupa Ipswich - dodał Justin. - I wystą pię o specjalne pozwolenie. Richard, opiekuńczo obejmując Deb, przeprowadził ją przez tłum i w końcu znaleźli się na schodach domu Saltirebw, przed którymi już czekał powóz. - Co za noc! - skomentowała Deb, wzdychając, kiedy opad ła na siedzenie. - Nie powinieneś wrócić i opowiedzieć bratu, co się stało? - Powiedziałem Justinowi, że porozmawiam z nim później - odparł Richard, biorąc ją w objęcia. - Dziś wieczorem zamie rzam zająć się przyjemnościami, a nie interesami. - Myślisz, że uda nam się spędzić jeszcze jedną skandalicz ną noc, zanim przybędzie biskup ze specjalnym pozwoleniem i zrobi z nas szacowne małżeństwo? - spytała. Richard uśmiechnął się i przyciągnął ją. - Uda się - powiedział - a chociaż nie mogę się doczekać naszego ślubu, Deb, zapewniam cię, że nigdy, przenigdy nie stanę się szacowny.
Epilog
- Co za niezwykła historia ze ślubem twojego brata - po wiedziała lady Sally Saltire dwa tygodnie później, popijając późnym wieczorem brandy w towarzystwie Justina Kestrela w swoim gabinecie w Saltire House. - Chociaż przepowie działam, że Richard i Deborah się pobiorą, nie sądziłam, że stanie się to w tak sensacyjnych okolicznościach. - Spojrza ła na niego w zamyśleniu. - Ciekawe, kto spłatał im takiego figla? - Nie mam pojęcia - odparł Justin Kestrel. W jego ciem nych oczach malował się spokój. Lady Sally znała go za dobrze, by dać się nabrać. - Bzdura, mój drogi Justinie. W Midwinter dzieje się coś dziwnego, a ty świetnie o tym wiesz. - Może i tak. - Ton Justina był równie enigmatyczny jak je go mina. Lady Sally westchnęła. - Widzę, że nie zamierzasz mi nic powiedzieć. - Zaczęła się bawić kieliszkiem. - W porządku, dopóki nie podejrze wasz mnie, Justinie. - Powiedz mi coś, Sally - zaczął powoli Justin. W pokoju zapanowało napięcie. Podziałało na nerwy la-
—
280
—
dy Sally do tego stopnia, że zadrżała. Chciała uprzedzić Justina, by nie zadawał jej zbyt trudnych pytań, a jednak w duchu przyznawała, że jest mu winna wyjaśnienia, o które prosił. - Dlaczego wybrałaś Stephena Saltirea? - spytał Justin. Stało się to, czego się obawiała. - On niczego ode mnie nie chciał - odparła Sally. - Był młody i nie za odważny, podczas gdy ty... przedstawiałeś so bą zbytnie ryzyko, mój drogi. Wyczuwałam w tobie inten sywne emocje, a nie wiedziałam, czy ci dorównam. Stephen - uśmiechnęła się czule na wspomnienie męża - był nieskom plikowany, prostolinijny, tolerancyjny. Dzięki temu moje ży cie też było łatwe. Cisza przeciągała się. Wreszcie lady Sally przerwała ją, nie przestając skubać przy tym bezustannie szwu sukni. - A więc Richard i Deborah pobiorą się w ciągu trzech mie sięcy, a ja wygram zakład - powiedziała z ożywieniem. - Nie zapomniałeś, że założyliśmy się o to na ślubie lorda i lady Newlyn, Justinie? - Ależ nie - odrzekł Justin. - Czego żądasz w ramach na grody? Lady Sally w zamyśleniu przekrzywiła głowę. - Och, wystarczy, że przyjdziesz na bal, który wydaję z oka zji opublikowania mego kalendarza. Utraciłam jedną z naj większych atrakcji w osobie twego brata, a książę z pewnością przyciągnie uwagę towarzystwa. - Bzdura. - Justin uśmiechnął się. - Jednak z pewnością bę dę. To bardzo skromna nagroda, moja droga. Mogłaś zażądać ode mnie o wiele więcej. - Tak sądzę - powiedziała lady Saltire. - Nie chciałam jed nak kusić losu. Znów zapadła pełna napięcia cisza. Lady Saltire uświado-
—
281
—
miła sobie, że nie jest w stanie spojrzeć księciu w oczy i tym razem to on zmienił temat. - Powiedziałaś też, zdaje się, że następny zakocha się Lucas - zauważył. - Podtrzymujesz to, Sally? Lady Sally uśmiechnęła się promiennie. - Naturalnie! Zapewniam cię, że w takich sprawach się nie mylę. - W takim razie kolejny zakład? - zasugerował Justin. Lady Sally wahała się. - Nie jestem pewna... - W takim razie tak naprawdę nie wierzysz w swoją prze powiednię? - To nie tak. Lucas to trudniejszy przypadek, bo do tej po ry nie spotkał damy swego serca. Niemniej wierzę, że kiedy to się stanie, a dojdzie do tego wkrótce, sprawy potoczą się błyskawicznie. Justin pokiwał głową. - A więc dlaczego nie chcesz się założyć? - Ponieważ mogę przegrać ten zakład - lady Sally zawahała się - a nie jestem pewna, czego byś wówczas zażądał. Justin uśmiechnął się do niej tym szelmowskim uśmie chem, którym podbił jej serce, kiedy była osiemnastoletnią debiutantką. - Zaryzykuj - powiedział cicho. Po chwili lady Sally wyciągnęła rękę i Justin zamknął ją w uścisku, żeby przypieczętować zakład. - Chcesz wygrać czy przegrać? - spytał. Lady Sally wstała. Była przekonana, że powinien już iść, bo w przeciwnym razie nie wiadomo, jak skończy się ten wie czór. Nie chciała robić niczego, czego mogłaby potem żałować, a wiadomo, że rozmowy o przeszłości są niebezpieczne.
~282~ - Zawsze wygrywam, Justinie - odrzekła. - Z pewnością o tym wiesz, mój drogi. Kiedy książę wyszedł, a lady Sally leżała w wielkim ło żu z czterema kolumnami, przyznała w duchu, że tym razem myśl o przegnanej była niemal tak kusząca jak o wygranej. - Liczę na ciebie, Lucasie - powiedziała głośno, gasząc świecę. - Nie zawiedź mnie, inaczej twój brat w końcu mnie dopadnie, a wymykałam mu się przez piętnaście lat. Cóż, zo baczymy.
Kolejne książki z serii Harleąuin Romans Historyczny ukażą się 17 kwietnia