Nicola Cornick Kobieta z zasadami ROZDZIAŁ PIERWSZY Kwietniowe słońce poraziło go niczym wybuch pro chu, a hałas odsuwanych stor zabrzmiał jak odległ...
6 downloads
20 Views
431KB Size
Nicola Cornick
Kobieta z zasadami
ROZDZIAŁ PIERWSZY Kwietniowe słońce poraziło go niczym wybuch pro chu, a hałas odsuwanych stor zabrzmiał jak odległy huk ognia artyleryjskiego. Przez moment Jack, markiz Merlin, był pewien, że znów wysłano go na wojnę na Pół wyspie Iberyjskim. Przewrócił się na wznak i z trudem rozwarł powieki. - Hodges? - Tak, milordzie? Markiz zdołał wreszcie spojrzeć na służącego i nie było to spojrzenie przyjazne. - Hodges, która godzina? - Głos również nie wróżył niczego dobrego. - Kilka minut po dziewiątej - padła beznamiętna odpowiedź. - Rozumiem, że po dziewiątej rano? - upewnił się markiz. - W rzeczy samej, milordzie. Markiz przeciągnął się, prezentując wspaniałe muskuły.
- O ile sobie przypominam, kazałem obudzić się o dwunastej, nie wcześniej. Nie widzisz tu jakiejś roz bieżności? - Oczywiście, milordzie. - Hodges otworzył garde robę i wyciągnął wytworny niebieski surdut z najprzed niejszego materiału. Bogiem a prawdą służący ode tchnął, stwierdziwszy, że jego pan jest w domu i do te go sam: w obecnym położeniu był to niezwykle pomy ślny zbieg okoliczności. Markiz aż nazbyt często przesiadywał po dwadzie ścia cztery godziny na dobę u White'a, wpadał do domu jedynie po to, by się przebrać, pomiędzy jednym a dru gim rozdaniem kart do gry w faraona. Nieraz bywało, że Hodges rano znajdował kolejną z cheres amies swe go pana w łóżku u boku jego lordowskiej mości. Był to widok, który mógłby zbić z pantałyku niejednego mniej wytrawnego sługę. I bez wątpienia znacznie skompli kowałby sprawy akurat tego dnia. - Cóż zatem, Hodges? Czekam na wyjaśnienia. - Czy mógłbym zachęcić waszą lordowską mość do podźwignięcia się z pościeli? - Zostało to wypowie dziane głosem całkowicie bezbarwnym, pozbawionym jakichkolwiek emocji. - Książę i księżna Merlin ocze kują pana w zielonym salonie. Jack zaklął i usiadł na łóżku, pomacał ręką głowę, w której tysiące złośliwych karzełków zrodzonych przez wczoraj wypitą brandy szeptało mu, by umościł się na powrót w bezpiecznym przytulisku z pościeli.
- Diabli nadali! Moi rodzice, powiadasz? Tutaj? Cóż, na Boga, przywiodło ich o tak nieprzyzwoitej po rze? Chyba nie chcą mi przedstawić kolejnego źle wy branego obiektu, który miałbym obdarzyć afektem? - Jego książęca wysokość, pański ojciec, nie dzieli się ze mną takimi informacjami. - Hodges pozwolił so bie na uśmiech. - Księżna natomiast wspomniała coś o twoim kuzynie, panu Pershorze, który znajduje w dość trudnym położeniu. Jack przerwał mu, mierzwiąc przy tym i tak już roz czochraną czarną czuprynę. - Co, znowu? - Tak, milordzie. Chodzi o przebiegłą kobietę i po spieszny ślub, o ile dobrze zrozumiałem. Wspominano coś o wsi. Markiz zaklął. Który to już raz jego nieodpowie dzialny kuzyn, Bertie Pershore, pakuje się w tarapaty? - Diabli nadali, tego już naprawdę za wiele! Czemuż Pershore nie może zawrzeć swojego poronionego związku w mieście, jak normalny człowiek? Teraz znów będę musiał się za nim uganiać po Oxfordshire, by okazać, jak bardzo troszczę się o rodzinę. - W rzeczy samej, milordzie. - Hodges kończył czyścić surdut. - Książę raczył dodać coś jeszcze. - Cóż takiego? - Powiedział, że jeżeli wasza lordowska mość nie zjawi się na dole w ciągu pół godziny, on pofatyguje się na górę.
Jack spuścił nogi na podłogę i sięgnął po koszulę, rzucając okiem na zegar. - Kiedy to było? - Nieco ponad dwadzieścia pięć minut temu. - Lo kaj uśmiechnął się pod nosem. - Pozwoliłem sobie bu dzić pana wcześniej, ale pan nawet nie drgnął. Byłem już prawie gotów użyć dzbana z wodą. Sposób może radykalny, ale daje murowany efekt, milordzie. - Bóg ci wynagrodzi, żeś tak nie postąpił. - Jack przyjrzał się uważnie twarzy wiernego służącego, po tem spojrzał na trzymany przez Hodgesa surdut i ciężko westchnął. - Niech to diabli! Wygląda na to, że muszę... - Tak - potwierdził lokaj. - Theo - zaczęła poważnie panna Clementine Shaw, taksując starszą siostrę bacznym spojrzeniem. - Czy ty wychodzisz za pana Pershore'a dla pieniędzy? Z pew nością jest bardzo bogaty, czyż nie tak? Nie mogę wprost uwierzyć, że wydajesz się za mąż z miłości! Właśnie ty. To niepodobna. Theodosia Shaw odłożyła robótkę, którą była zajęta. Wygładziła gorset ślubnej sukni przyozdobionej bruk selskimi koronkami, odprutymi od starej matczynej kreacji, która leżała w kufrze na strychu i ciągle pach niała lawendą. Koronki były piękne, lecz zdążyły mocno pożółknąć ze starości. Jutro w kościele zaproszeni goście będą jak
nic szeptać, że donasza po kimś strój. Wzruszyła ramio nami. Cóż to ma za znaczenie, skoro i tak wszyscy w okolicy Oakmantle wiedzą, jak opłakana jest jej sy tuacja finansowa. - Gemmie, przede wszystkim musisz nauczyć się, że nie wolno zadawać takich pytań - skarciła siostrę, która nie przyswoiła sobie sztuki wytwornej konwersa cji, a jej bezpośredniość mogła zrazić nawet najbardziej zatwardziałego zalotnika. - Szanowny pan Pershore jest idealnym kandydatem na męża, doprawdy trudno o lepszego. On jest... - Urwała, usiłując za wszelką ce nę dodać coś jeszcze do opisu wybranka. - Jest dżentel menem w każdym calu: uprzejmy, dobrze urodzony... no, w każdym calu... - Powtarzasz się - zauważyła Clementine. Posłała Thei kolejne baczne spojrzenie, a miała takie same niebie skie oczy i ten sam przenikliwy wzrok jak siostra. - Nie będziemy tu roztrząsać, czy jest miły. Czyż nie zapropo nował ci, że po ślubie zajmie się nami wszystkimi? - Za częła wyliczać na palcach. - Ned pojedzie na studia do Oxfordu, Harry do Eton, ja zacznę bywać w towarzystwie, Clara ma swoje lekcje gry na harfie, Daisy... - Przestań, na litość boską! - przerwała jej siostra nieco gwałtowniej, niż zamierzała. Wyliczanie przez Theę wszystkich korzyści materialnych związanych z małżeństwem wpędzało ją w poczucie winy, bo rze czywiście wychodziła za Bertiego Pershore'a dla pie niędzy i nie mogła temu zaprzeczyć. Chciałaby, żeby
było inaczej, wydawało się jej, że młodzieniec zasługi wał na coś więcej. Niemniej jednak była zdesperowana, a on na tyle rycerski, by wydobyć ją z tarapatów. Przy pomniała sobie dzień, kiedy złożył niespodziewaną de klarację, i uśmiechnęła się. Na poły ze smutkiem, na poły z rezygnacją. - Wiesz przecież, że za tobą szaleję, moja staruszko - powiedział wtedy Bertie. Popatrzył na Theę brązowy mi oczyma zupełnie tak jak jej ulubiony spaniel. - Nie mogę dłużej znieść, że butwiejesz w takim otoczeniu, w tej starej ruderze. Pewnego dnia będzie mi potrzebna odpowiednia żona, a ty nie jesteś w ciemię bita. Za wrzyjmy układ. Co ty na to? Thea nie od razu dała mu odpowiedź. Wstała i pode szła do okna, za którym świeciło wczesnowiosenne słońce. Drzewa wciąż były bezlistne, ale na trawnikach tu i ówdzie pokazały się już pierwsze przebiśniegi i żół te akonity, zwane też tojadami. W sumie ładny widok, ale nie był w stanie rozproszyć przygnębiającej atmo sfery unoszącej się nad Oakmantle Hall. Thea odwróciła się do swojego nieoczekiwanego konkurenta, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. Byli tacy, którzy twierdzili, że szlachetnie urodzony pan Pershore, arbiter elegancji, dba tylko o swoje jedwabne fulary i buty z najlepszej skóry, nic więcej go nie ob chodzi. Jednak Thea znała go jeszcze z dzieciństwa i wiedziała, że ma złote serce i jest z gruntu dobrym człowiekiem.
Właśnie złożył jej wspaniałomyślną, choć niezbyt ro mantyczną propozycję. - Ach, Bertie, jesteś taki szlachetny, ale ja wiem do skonale, że nie palisz się do małżeństwa z osobą taką jak ja. Gdyby nie chodziło o resztę mojej rodziny, nie zawracałabym sobie tym głowy ani przez chwilę. Poza tym ci wstrętni strażnicy twojej wolności wezmą nas na języki, powiedzą, że poślubiasz kobietę bez grosza, bez perspektyw, z wieloma zobowiązaniami... Zaprzeczał, energicznie kręcąc głową i robiąc żałos na minę. - Nie patrz na to z perspektywy Merlinów! Jestem już dorosły i mogę się żenić, z kim zechcę. Thea westchnęła i powiedziała to, co dyktowało do świadczenie dwudziestu przeżytych lat. - Bertie, zastanów się tylko, jakich to przysporzy kłopotów. Książę Merlin nigdy nie zaaprobuje takiego nierozważnego kroku, choćby chodziło i o najdalszego kuzyna. Wyobrażasz sobie, co może zrobić? - Prawdopodobnie przyśle Jacka. - Bertie się skrzy wił. - Jack zawsze wybawia mnie z kłopotów. Mówi łem ci o tym, jak znalazł mnie u madame Annet, kiedy wyrzucili mnie z Eton... - Tak - przerwała mu szorstko, krzywiąc się bar dziej na wzmiankę, że ich potencjalne małżeństwo ma być kolejnym „kłopotem", niż na pikantne wspomnie nie o londyńskich domach rozpusty. Bertie od piątego roku życia opowiadał jej o wielbio-
nym bałwochwalczo kuzynie Jacku Merlinie z takim skutkiem, że Thea powzięła zdecydowaną antypatię dla markiza. Nie spotkała go, ale wyrobiła sobie opinię: Jack to arogancki arystokrata, który od życia otrzymał wszystkie przywileje, ale nie ceni tego i jest nawet nie co znudzony własną sytuacją. Bertie zapewniał ją, że Jack to prawdziwy pistolem i pies na kobiety, co też nie przysporzyło kuzynowi Merlinowi sympatii w jej oczach. Wiedziała tylko, że Jack Merlin to hulaka i nic poń, i nawet w położonym z dala od świata Oakmantle słyszało się to i owo na temat jego reputacji. Bertie stropił się. - Przepraszam, Theo, nie powinienem o tym wspo minać. Nie przystoi. Westchnęła. Poczuła lekką irytację. Uważała znane go od lat młodzieńca za nieco denerwującego młodsze go brata. To czyniło jego propozycję matrymonialną je szcze bardziej absurdalną. Thea miała na utrzymaniu pięcioro rodzeństwa i ni kłą nadzieję, że pojawi się kandydat pragnący szóstego dziecka. Ojciec odszedł, pozostawiwszy po sobie przy gniatającą ją górę długów, rozpadającą się siedzibę ro dową, braci i siostry, którymi musiała się zaopiekować. A zalotnicy jakoś nie walili drzwiami i oknami do Oak mantle Hall... Thea porzuciła te myśli i wróciła do teraźniejszości. Nie ma sensu rozpamiętywać sytuacji. Podjęła decyzję i jutro klamka zapadnie.
- Clemmie, musisz zrozumieć, że nie wszyscy de cydują się na małżeństwo z miłości. - Czemuż to? Mama zawsze powtarzała, że nie wol no iść na kompromis z pryncypiami. Pani Shaw była sawantką z kręgu pani Montagu, przywiązywała wielką wagę do wykształcenia i nieza leżności kobiet. Wpoiła dzieciom ideał romantycznej miłości; wspaniały, to prawda, ale kiedy nie starcza na utrzymanie rodziny, górnolotne koncepty stają się nie dostępnym luksusem. Dopiero po śmierci ojca Thea zorientowała się, jak bardzo są biedni. Pan Shaw był naukowcem i dżentel menem nieprzywiązującym wagi do tak przyziemnych spraw jak pieniądze. Mieszkali w starym domu w Oakmantle, odkąd sięgała pamięcią, ale dopiero po śmierci ojca okazało się, że to miejsce do nich nie należy, a te raz właściciel zaczął grozić podniesieniem czynszu. Nie mieli stałego źródła dochodu. Thea nie zarabiała wystarczająco dużo jako guwernantka bądź nauczyciel ka, aby utrzymać ich szóstkę. Co prawda, Ned rozwo dził się szeroko na temat perspektyw pracy w londyń skim City, ale miał dopiero siedemnaście lat i nikogo, kto by go ulokował na dobrej posadzie. Żyli dzięki hoj ności przyjaciół i dalszych krewnych; na dłuższą metę potrzebne było inne rozwiązanie. Bertie Pershore to rozwiązanie jej podsuwał. Przyjrzała się krytycznie swojej kreacji. Jej duma cierpiała, bo za suknię zapłacił Bertie, a ona teraz mu-
siała doszywać do niej pożółkłe koronki. Westchnęła, niemal gotowa wepchnąć suknię na spód kufra, a bodaj i wrzucić ją do ognia. - Nigdy nie miałam zdolności do szycia, ale zrobi łam co w mojej mocy. Trzeba tylko będzie przeprasować ją gorącym żelazkiem. Clementine zamknęła książkę i pochyliła się, by zdmuchnąć jedyną świeczkę. - Ta kreacja wymaga znacznie więcej. Nie przejmuj się, Theo! Nie masz może wprawy w robótkach ręcz nych, ale możesz dyskutować z panem Pershore'em przy filiżance popołudniowej herbaty o filozofii, poezji oraz historii starożytnej. Thea skrzywiła się, lecz nie skarciła siostry. Clemen tine, bystra obserwatorka, jak zwykle trafiła w sedno. Pershore był kochany, ale nie zaliczał się do intelektu alistów. Myśl, że przez najbliższe czterdzieści lat albo i więcej będzie wiodła z nim trywialne konwersacje, była dość przerażająca. Thea poczuła się nie w porząd ku wobec Bertiego. Przecież to cena, którą musiała za płacić za finansowe zabezpieczenie, i to znowu nie tak wygórowana. Ceremonia dopiero co się zaczęła, a Thea już miała serdecznie dość. Od samego rana pojawiały się złe wróżby, które starała się ignorować. Podczas krótkiej jazdy z Oakmantle Hall do kościoła mżyło, przemókł jej welon, przyczepione do stanika róże wyglądały na-
prawdę żałośnie. W kościele było zimno, pachniało ku rzem i Thea trzęsła się w swojej cienkiej jedwabnej sukni. Clementine, Harry, Clara i Daisy stali w szeregu w pierwszej ławce, wyglądali schludnie, ale miny mieli markotne. Ładnie się prezentowała jej rodzina: wszyscy mieli te same chabrowe oczy, te same jasne włosy. Za to ubra nia stare i podniszczone, wyszykowane specjalnie na tę okazję przez panią Skeffington, zarazem kucharkę i go spodynię. Thea pomyślała, że Harry w swoim naj lepszym czarnym surducie wygląda jak pomocnik gra barza. Clara i Daisy trzymały się za ręce i miały żałosny wyraz twarzy. Bertie Pershore stał przed ołtarzem z mocno wystra szoną miną. Przemknęło jej przez głowę, że może zmie nił zdanie, lecz honor nie pozwala mu się wycofać. - Drodzy wierni... - rozpoczął proboszcz, taksując pannę młodą surowym spojrzeniem. Znała go od dzie cka, chrzcił ją i jej rodzeństwo, pół roku temu pochował jej ojca. Ci sami wieśniacy, którzy byli tu wtedy z szacunku dla pana Shaw, wiercili się teraz i szeptali w kościel nych ławach, komentując konsternację pana młodego i biedną suknię ślubną. Nikt z rodziny Bertiego się nie pojawił i Thea nie była do końca pewna, czy jest jej z tego powodu przykro, czy wręcz przeciwnie. Proboszcz rozwodził się nad sensem małżeństwa, mówił o prokreacji, dzieciach. Thea nie myślała o nocy
poślubnej i nagle została skonfrontowana z tym proble mem: ona i Bertie leżą obok siebie w staroświeckim ło żu z baldachimem w Oakmantle. Należało, oczywiście, brać pod uwagę doświadcze nie, jakiego Bertie nabył pod skrzydłami madame Annet, Thea jednak była w tym względzie znacznie mniej obeznana. Myśl o małżeńskim łożu była z gruntu odpy chająca. Tak, Bertie był miły, lecz nie wydawał się jej dość atrakcyjny, żeby pozwoliła sobie na marzenia. Kie dyś miała nadzieję, że poślubi mężczyznę, który rozpali w niej namiętność. - Po drugie, dla uniknięcia grzechu cudzołóstwa... - ciągnął proboszcz, spoglądając groźnie na wier nych, kręcących się niespokojnie w ławkach. Bertie za patrzył się na swoje wyglansowane buty, odchrząknął nerwowo. Boże ty mój, pomyślała Thea. - Bardzo mi przykro, ale zaszło straszliwe niepo rozumienie i sądzę, że muszę już iść - powiedziała grzecznie, lecz stanowczo. Zapadła grobowa cisza, która zdawała się trwać całą wieczność. Pastor otwierał i zamykał usta, nie wydając dźwięku, niczym ryba wyrzucona na brzeg, Bertie bladł i czerwieniał na przemian, wierni szemrali, połapawszy się szybko, że coś jest nie tak. Thea obróciła się na pięcie i pobiegła wzdłuż nawy, podtrzymując dłonią suknię i stukając głośno obcasami. Nie patrzyła ani w prawo, ani w lewo, ignorując zacie-
kawione spojrzenia wieśniaków. Słyszała za sobą głosy brzmiące w jej uszach jak szum morza, ale już dobiegła do drzwi. Mocowała się z klamką, nie od razu mogła otworzyć, tak trzęsły się jej ręce. Czuła się lekka i wy zwolona i wiedziała, że musi uciekać. Wreszcie drzwi ustąpiły, owiało ją chłodne wiosenne powietrze. Rzuciła się naprzód, prawie nic nie widziała przez welon i przez łzy zalewające oczy. Pomyślała, że nie dotrze do bramy, że zaraz upadnie, gdy wtem po czuła, iż ktoś wyciąga pomocną dłoń. Znalazła oparcie, odzyskała równowagę i wyprostowała się. - Co, u diabła! - odezwał się męski głos. Welon zo stał brutalnie zerwany i stanęła twarzą w twarz z męż czyzną, który ją podtrzymywał. Thea zdołała dojrzeć, że jej wybawca ma ciemnonie bieskie oczy, nienaturalnie długie rzęsy, surowe rysy, kwadratowy podbródek i wąskie zaciśnięte usta zna mionujące bezkompromisowość. Poczuła delikatny za pach cytrynowej wody kolońskiej i skóry. To wszystko, w połączeniu z chłodnym powietrzem, sprawiło, iż zro biło jej się ponownie słabo, ale było to inne doznanie niż poprzednio. Ugięły się pod nią kolana, ale on mocno trzymał ją w ramionach. Na czoło opadał mu ciemny pukiel i Thea instyn ktownie chciała doprowadzić do porządku jego czupry nę. Już prawie wyciągała dłoń, gdy nagle otrząsnęła się, szarpnęła do tyłu i oswobodziła jednym zdecydowa nym ruchem.
- Proszę poczekać. - Mężczyzna bezskutecznie usi łował ją zatrzymać. Zignorowała go. Biegła przed siebie, nie zważając na deszcz i śliskie kamienie kościelnego dziedzińca, pląta ła się w ślubnym stroju, uciekała, jakby od tego biegu zależało jej życie. Jack dostrzegł kobietę, gdy tylko przekroczył obroś niętą pnączem i omszałą bramę, wiodącą na dziedziniec kościoła. Pędziła wprost na niego i mógłby przysiąc, że go nie zauważyła. Niemal płynęła w powietrzu, tak zaabsorbowana sobą, że na nic nie zwracała uwagi, ni czego nie dostrzegała. Raptem poślizgnęła się na mo krym bruku; instynktownie złapał ją za rękę, chwycił w ramiona, powstrzymując przed upadkiem. Te włosy przesłonięte welonem, wspaniała figura skryta pod jedwabiem, zmysłowe usta, bliskość jej cia ła, zapach lawendy i łąki skoszonej o wiosennym po ranku... Jeszcze nigdy kobieta nie obudziła w Jacku Merlinie podobnych doznań. Nic dziwnego, że jej po żądał, ale czemu był tak wstrząśnięty? - Poczekaj! - rzucił odruchowo, bezwiednie, kiedy wyrwała się z jego ramion. Gnana przed siebie jakąś po tężniejszą od niej samej siłą, nie zwróciła uwagi na ten okrzyk. Zdążył tylko dostrzec, że drżą jej ręce, zauwa żył pożółkłe koronki ozdabiające suknię ślubną. Po biegła ku zarośniętej bluszczem bramie; całe spotkanie nie trwało nawet minuty.
Jack wciągnął głęboko powietrze, powoli uchodziło z niego napięcie. Za plecami słyszał gwar dochodzący z kościoła, osiągający stopniowo crescendo. Spojrzał raz jeszcze w kierunku, w którym pobiegła kobieta. Nic nie rozumiał poza tym, że panna młoda uciekła. Nie wiedział, czy przedtem małżeństwo zostało zawarte, czy też nie, w głębi serca żywił jednak nadzieję, że pra wdziwa jest ta druga ewentualność. Ostatnie, co przyszłoby mu do głowy, kiedy wyjeżdżał z Londynu, było to, że pozazdrości kuzynowi. Jak widać małżeństwo Bertiego było czymś znacznie bardziej skomplikowa nym, niż mógł się spodziewać.
ROZDZIAŁ DRUGI - Przynajmniej ja nie miałem problemu - ironizo wał Jack. - Czułbym się jak skończony idiota, gdyby proboszcz zapytał, czy nikt nie zna przeszkód w zawar ciu sakramentu, a ja musiałbym zabrać głos i sprzeci wić się twojemu małżeństwu. - Nie doszło do tego - odparł kwaśno Bertie Pershore, podszedł do kominka, przy którym wygrzewał się Jack, i podał kuzynowi szklaneczkę brandy. - Jack, do diaska! Zrobiła ze mnie durnia na oczach całej wsi. Zostawiła mnie przed ołtarzem. Siedzieli w prywatnym saloniku gospody „Pod Ow cą i Królikiem", gdzie Jack pozostawił godzinę wcześ niej swój ekwipaż. Hodges spędził pracowite chwile, sprawdzając, czy wszystko jest w należytym porządku. Jack, sącząc brandy, pomyślał z uznaniem, że zaiste tra fił mu się istny książę pośród lokajów. Po ucieczce panny młodej Jack zrywał boki ze śmie chu, widząc, jak jego kuzyn wręcza finansową rekom pensatę proboszczowi i przekonuje go, że narzeczona potrzebowała zaczerpnąć świeżego powietrza. Nikt nie ośmielił się tego zakwestionować.
Jack wzruszył ramionami, moszcząc się wygodniej w fotelu. - Staruszku, być może panna Shaw nieoczekiwanie znalazła lepsze rozwiązanie. Jakiś dobry szlachecki ty tuł i do tego fortunka... - Ona nie jest z takich! - zaprotestował gwałtownie Bertie. - Fakt, przygnębiła mnie ta przygoda, ale mijasz się z prawdą, kuzynie. Thea i ja znamy się od lat, z ca łego serca chciałem jej pomóc. - Na przyszłość poskramiaj rycerskie zapędy - pora dził Jack. - Nie winię cię, Bertie. Panna Thea Shaw jest diablo pociągającą kobietą, więc nie dziwota, że uległeś jej czarowi, ale żeby od razu składać takie propozycje... - Pociągającą? - Bertie przyglądał się kuzynowi z niedowierzaniem. - Thea? Przyznaję, że ta dziewczy na nieźle się prezentuje, całkiem gładka, ale żeby to była piękność? Czy rozmawiamy o tej samej kobiecie? Jack nie miał wysokiego mniemania o gustach kuzy na względem kobiet, ale żeby być aż tak ślepym? I to wobec czarującej osoby, którą zamierzał poślubić. Nie jemu wytykać błędy Bertiemu, bo w ten sposób sam mógł upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Miał pewność, że do małżeństwa już nie dojdzie, i mógł zaplanować pannie Thei Shaw całkiem inną przy szłość. W dodatku dobrze wiedział, jak to zorganizować. Przez godzinę, która upłynęła od spotkania przed ko ściołem, Jackowi udało się uporządkować nieoczekiwane i zaskakujące odczucia, które nim owładnęły. Oczywiste, że
panna, niezależnie od tego, co twierdził Bertie, polowała na posag. Była więc szansa, że przystanie na inną propozycję, może nie tak szarmancką jak ta kuzyna, ale za to bardzo atrakcyjną finansowo. Jack uśmiechnął się cynicznie. Był pewien, że potrafi, tak czy inaczej, zaspokoić pragnienia za równo swoje, jak i niedoszłej panny młodej. - Rozumiem, że nie zamierzasz ponawiać oferty wobec panny Shaw? - spróbował wysondować kuzyna i poczuł ulgę, widząc jego wściekłość. - Niech mnie diabli, jeżeli mi przyjdzie coś takiego do głowy! Chciałem jedynie jej pomóc ze względu na długoletnią przyjaźń... Myślałem, że przynajmniej bę dzie wobec mnie uczciwa. Lepiej zrobię, wystrzegając się kobiet. Do diaska z nimi! Nigdy nie można ich rozgryźć. - Bertie z ponurą miną wpatrywał się w ogień płonący w kominku. - Nie ty jeden, staruszku, nie potrafisz ich rozgryźć. To przypadłość całego męskiego rodu. Cóż... - Jack się podniósł - złożę wizytę pannie Shaw. Wolałbym, żeby jej humory nie przysparzały kłopotów również w przy szłości, trzeba ją ułagodzić. Bertie pokręcił głową z dezaprobatą. - Jack, jesteś w błędzie. Thea nie będzie zadowolo na, że się wtrącasz. Czemu nie zostawić sprawy tak, jak jest? Odwołany ślub... Możesz być pewien, że nie będę spieszył się z następnymi oświadczynami. Nieźle się już sparzyłem! Na razie wystarczy mi doświadczeń matry monialnych.
- Mimo wszystko będę spokojniejszy, wyjaśniając parę kwestii z panną Shaw - odrzekł Jack. - To nie po trwa długo. - Czuję, że chcesz ją przekupić. Popełniasz wielki błąd. Prosisz się o kłopoty. Sam się przekonasz, mój drogi. - Mam kilka propozycji dla panny Shaw - rzucił niedbale Jack, zakładając płaszcz. - Zobaczymy, która najbardziej przypadnie jej do gustu. - Nie mogę uwierzyć, że zachowałam się tak podle! - Thea kuliła się w fotelu w salonie. Zmieniła już ślub ną suknię na prosty muślinowy strój i rozpuściła loki. - Biedny Bertie. Nigdy mi nie wybaczy. Sama sobie nie mogę tego darować. Powiedzieć „nie" przed ołtarzem! Jak mogłam tak postąpić?! - Rzeczywiście, zachowałaś się fatalnie - przyznała Clementine - ale może lepsze to niż poślubić dziś pana Pershore'a, a zdanie zmienić jutro. - Wcisnęła siostrze do ręki kieliszek. - Masz, wypij, na frasunek najlepszy trunek, zawsze tak uważałam. - Nie rozumiem doprawdy, jak to możliwe, że w twoim wieku znasz się na takich lekarstwach - od rzekła Thea, zapominając na chwilę o swoim przygnę bieniu. Czasami miała wrażenie, że bardzo nieudolnie zastępuje siostrze matkę, ale Clementine była krnąbrna i nie sposób było nad nią zapanować. Upiła łyk madery i umościła się wygodniej w fotelu.
- Clemmie, co działo się w kościele, kiedy wybie głam? - Nic wielkiego - odparła siostra, klęcząc przy ko minku, jako że dokładała właśnie polan do ognia. - Pro boszcz apelował do wiernych o spokój, ale to jakby chcieć powstrzymać rzekę Oak! Zaczęli gadać i plotko wać, gdy tylko znalazłaś się w drzwiach. - Pochwyci wszy spojrzenie siostry, dodała pospiesznie: - Umilkli, zanim jeszcze powiedziałaś to swoje „nie". - Wielkie dzięki! - Thea przyjrzała się siostrze. A tak na marginesie: jesteśmy tak samo biedni i w op łakanym położeniu jak poprzednio. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. - Słusznie postąpiłaś. - Clementine wstała, otrzepu jąc dłonie ubrudzone popiołem. - Nieważne, że pan Pershore jest naprawdę bogaty. Jako mąż nie jest zbyt atrakcyjny. Thea odwróciła głowę. Czuła się rozbita. Wiedziała, że znalazła się na zakręcie, i rozumiała, że już nic nie można poradzić na to, co stało się w kościele, i potem, gdy zeń wybiegła. Nie zauważyła nawet tego nieznajo mego na dziedzińcu, póki nie pochwycił jej w ramiona. Irracjonalne i głupie uczucie, ale gdzieś w głębi serca poczuła, że on mógłby być jej przewodnikiem, że za nim poszłaby wszędzie. - Czy jakiś dżentelmen pojawił się w kościele po mojej ucieczce? Wydaje mi się, że widziałam kogoś zmierzającego do wejścia.
- O tak! - rozpromieniła się Clementine. - Zapo mniałam ci powiedzieć. To był najwyraźniej kuzyn pa na Pershore'a, ale nie zdążyłam go poznać, bo natych miast porwał gdzieś Bertiego. Zauważyłam jedynie, że jest niebywale przystojny. - Kuzyn Bertiego, powiadasz? Nie, niemożliwe, że by to był markiz Merlin we własnej osobie. Właśnie w takim krytycznym momencie! Więc to w jego ramio nach się znalazłam, to on mnie uchronił przed upad kiem. - Odstawiła kieliszek, pojmując, że sytuacja je szcze bardziej się pogmatwała. Clementine przysiadła na piętach i przyglądała się siostrze podejrzliwie. - To był markiz Merlin? Czy ten, który cieszy się taką fatalną reputacją? Ten hulaka? Łotr, który uciekł z lady Spence, a potem ni stąd, ni zowąd doszedł do wniosku, że woli jej młodszą siostrę właśnie poślubioną lordowi Raistrickowi? - Tak - odrzekła Thea, zastanawiając się, skąd młodsza siostra zna takie gorszące plotki. Jedno nie ule gało wątpliwości: Jack Merlin był rozpustnikiem i czło wiekiem niebezpiecznym, a ona krótko, bo krótko, ale przebywała w jego objęciach. Nie chciała jednak przy znać się przed siostrą, że nie było to niemiłe. - Jest bosko przystojny. Ach, jakże chciałabym go poznać! - Clementine westchnęła. Thea rozmyślała właśnie, że siostra oprócz trzeźwe go usposobienia po matce ma skłonność do romantycz-
nych uniesień, gdy zobaczyła postać wyłaniającą się zza węgła domu. Tak, to bez wątpienia on, choć poprzednio widziała go bardzo krótko. Markiz Merlin postanowił złożyć im wizytę. Thea chciała rzucić się do ucieczki, pobiec na górę, gdy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. - Możesz teraz naprawić swoje niedopatrzenie - po wiedziała ledwie słyszalnym głosem. - Markiz u bram. Pojęcia nie mam, czego on u nas... - Urwała i wygła dziła nerwowym ruchem suknię. Że też musiała włożyć akurat dzisiaj ten stary szary muślin! Już po raz drugi markiz będzie miał okazję zobaczyć ją byle jak ubraną, kiedy ona potrzebowała tej pewności siebie, jaką daje tylko modna suknia. Prawdę mówiąc, nie miała żadnej modnej sukni, więc... - Przepraszam, panienko. - W drzwiach salonu poja wiła się gospodyni, pani Skeffington, mocno wzburzona i czemuś wyraźnie niechętna. Thei przemknęło przez gło wę szalone podejrzenie, że markiz z nią flirtował. - Przy szedł markiz Merlin. Pyta, czy pani jest w domu. - Wprowadź go! - zawołała Clementine, omal nie podskakując z podniecenia. Thea posłała jej spojrzenie z serii „uspokój się, z ła ski swojej". - Dziękuję, Skeffie. Przyjmę lorda Merlina tutaj. Clementine - zwróciła się do siostry - myślę, że będzie lepiej, jeśli zostawisz nas samych. - O nie! - sprzeciwiła się Clementine zasadniczym,
surowym tonem, który tak często przybierała wobec niej siostra. - To nie wypada. - Lord Merlin, proszę pani - mruknęła przez zaciś nięte zęby pani Skeffington, po czym dygnęła i wyco fała się majestatycznie, co miało oznaczać, o ile to mo żliwe, jeszcze większą dezaprobatę dla gościa. Do pokoju wszedł markiz Merlin. Thea wzięła głęboki oddech, musiała się opanować. Serce jej biło gwałtownie, i to nie tylko ze zdenerwo wania. Miała wreszcie sposobność dokładniej przyjrzeć się zmierzającemu właśnie ku niej markizowi i odkryła z zakłopotaniem, że mogłaby przyglądać mu się bez końca. Był nie tylko bosko przystojny, jak to raczyła ująć Clementine, ale to akurat rzucało się od razu w oczy i nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Było w nim jed nak także coś znacznie bardziej intrygującego niż męska uroda. Nagle Thea uświadomiła sobie, że przyjęła Bertiego, ponieważ był nieskomplikowany, szczery, prosto linijny. Przy nim mogła czuć się bezpiecznie. Jacka Merlina prawie nie znała, ale już ta ich krótka, acz bogata w wypadki znajomość wskazywała, że mar kiz jest przeciwieństwem Bertiego. Silny, niezależny, niebezpieczny - stanowił wyzwanie i Thea nie była pewna, czy jest gotowa to wyzwanie podjąć. Te myśli nie wpływały wcale uspokajająco. Clementine wbiła nieruchome spojrzenie w markiza i Thea wcale się jej nie dziwiła. Merlin był wysoki, miał
wyraziste rysy i pewien nonszalancki wdzięk, który przyciągał wzrok. Gęste, ciemne włosy nosił roz wichrzone. Biedny Bertie nigdy nie osiągnąłby tego nieładu na głowie przy pomocy najlepszego lokaja. Ukłonił się nieskończenie wytwornie. - Panno Shaw? Niski, ciepły głos przyprawił Theę o lekki dreszcz. Skinęła sztywno głową. - Witam, lordzie Merlin. Na twarzy Jacka pojawił się leciutki uśmiech. - Jak się pani miewa? Bardzo się cieszę, że widzę panią ponownie. Thea puściła mimo uszu czytelną aluzję do ich po przedniego spotkania i wskazała na Clementine: - Lordzie Merlin, pozwoli pan, że przedstawię moją siostrę: panna Clementine Shaw. Jack skłonił głowę. - Do usług, panno Clementine. Zachowanie siostry zirytowało Theę; Clementine dygnęła jak największa skromnisia i natychmiast uśmiechnęła się uwodzicielsko. Nigdy nie stosowała kobiecych sztuczek wobec żadnego z ich znajomych, a tu masz. Thea miała ochotę potrząsnąć siostrzyczką, ale markiz przedsięwziął kroki w celu uwolnienia się od towarzystwa Clementine. - Mam nadzieję, że wybaczy mi pani, ale chciałbym zamienić słowo z pani siostrą w cztery oczy, panno Cle mentine - mówił właśnie, trzymając drzwi do salonu
otwarte. - Bardzo mi było miło panienkę poznać. - Wy praszał ją najzwyczajniej w świecie. Thea posłała siostrze spojrzenie, w którym było i błaganie, i rozkaz, ale Clementine pozostała ślepa na jej wezwania. Nie ociągając się, wyszła z salonu i Jack zamknął za nią drzwi. Thea odchrząknęła i powiedziała: - Napije się pan czegoś, lordzie Merlin? Dla odświe żenia? Jack spojrzał na jej kieliszek. - Chętnie wypiję kieliszek madery dla dotrzymania pani towarzystwa. Thea nalała mu wina, starając się opanować drżenie rąk. W Jacku Merlinie było coś denerwującego. To jego prawie natrętne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu! Od chwili gdy wszedł do salonu, nie spuszczał z niej wzro ku. Do tego aura władczości. Thea wolałaby nie mieć z nim nic wspólnego, a jednak w głębi duszy bardzo te go pragnęła... Podała mu wino, uważając, by ich palce się przy tym nie zetknęły. Ciągle miała żywo w pamięci niefortunne spotkanie przed kościołem i jej równowaga, już mocno zachwiana, nie zniosłaby kolejnego zawirowania. Wróciła na swoje miejsce, starając się przybrać swo bodną pozę, i wskazała Jackowi fotel naprzeciwko. Usiadł, usilnie się w nią wpatrując. - Mam nadzieję, że doszła już pani do siebie. Kiedy spotkaliśmy się przed kościołem, zrobiła pani na mnie
wrażenie trochę... wytrąconej z równowagi. Pomógłbym pani, gdyby tylko dała mi pani po temu sposobność. Powiedział to tak ciepłym tonem, jakby łączyła ich zażyłość. Thea poczuła, że oblewa się rumieńcem. Przy pomniała sobie, jak chwycił ją w ramiona. Było to bar dzo miłe, znaleźć się na moment pod opieką silnego mężczyzny, miłe i ekscytujące. Thea wygładziła suknię nerwowym gestem. Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. - Dziękuję, milordzie. Doszłam już do siebie. - To dobrze. - Ton Jacka zmienił się ledwo zauważal nie, zniknęła delikatność. - Panno Shaw, proszę mi wy baczyć bezpośredniość, ale chciałbym porozmawiać z pa nią o ślubie. Dlaczego zostawiła pani Bertiego? Skoro już przekonała go pani do małżeństwa, nie mogę zrozumieć, dlaczego odrzuciła pani tak korzystną partię. Chyba że w jego głosie pojawiła się ironiczna nuta - ma pani na wi doku coś znacznie bardziej atrakcyjnego. Thea poderwała głowę. Nie tracił czasu na miłe słów ka, konwencjonalne uprzejmości. Mówił wprost, co myśli. Nie rozumiał jej zachowania i wyraźnie potępiał. - Obawiam się, że myli się pan, i to w kilku kwe stiach - odrzekła wyniośle. - Po pierwsze, nie musia łam wywierać żadnego wpływu na pana Pershore'a, by mi się oświadczył. Uczynił to, ponieważ jest moim przyjacielem i bardzo rycerskim... Przerwała, widząc, że Jack poruszył się niespokojnie. - I dlatego, że jest rycerski, zostawiła go pani przed
ołtarzem? - zapytał z naciskiem. - Tak się nie postępu je, panno Shaw. Thea przygryzła wargę. Chciał ją wprawić w zakło potanie, to oczywiste. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma nic na swoją obronę. Potraktowała biednego Bertiego w sposób niewybaczalny, to prawda, ale nie zamierzała wysłuchiwać reprymend z ust Jacka. Spo jrzała na niego hardo. - Wolałby pan, żebym wyszła za pana kuzyna, lordzie Merlin? Proszę wybaczyć, ale pańską obecność w Oakmantle odczytałam zupełnie odwrotnie. Odniosłam wraże nie, że raczej chce pan przeszkodzić w ślubie, niż tańczyć na naszym weselu. A może się mylę i przyszedł pan, by po mimo wszystko skłonić mnie do poślubienia Bertiego? Jack zaśmiał się. - Skądże, panno Shaw. Mój kuzyn wtajemniczył mnie trochę w pani położenie i teraz widzę jasno, że byłby to ze wszech miar niepożądany związek. Nie ma pani pieniędzy, stosunków, nie ma pani żadnych atutów oprócz... - Urwał i zmierzył ją pełnym aprobaty spoj rzeniem, które nie pozostawiało najmniejszych wątpli wości co do jego niedopowiedzianej opinii. Thea wstała. Nie mógł jej bardziej obrazić. - Jest pan impertynentem. Najwyraźniej majątek i koneksje mają dla pana wielkie znaczenie. Wobec tego wiedz, że moja rodzina jest równie stara i godna sza cunku jak pańska, nawet bardziej. Przy tym zachowu jemy się godniej. - Widząc, że Jack się uśmiecha, do-
dała ostrym tonem: - Proszę się nie obawiać, nie będę nalegała na Bertiego, by dał mi drugą szansę. Jeśli o mnie idzie, pański kuzyn jest bezpieczny. - Miło mi to słyszeć - mruknął Jack. On także się podniósł i stał teraz denerwująco blisko Thei. Zbyt bli sko. Przez moment miała wrażenie, że czuje ciepło jego ciała, zapach cytrynowej wody kolońskiej, ten sam, któ ry zapamiętała z ich pierwszego spotkania. Cofnęła się gwałtownie i omal nie przewróciła stolika, na którym stały kieliszki. Jack chwycił ją za łokieć, aby ją pod trzymać, ale Thea wyszarpnęła ramię, wstrząśnięta, że jego dotyk potrafił przyprawić ją o dreszcz. - Myślę, że nie mamy sobie nic więcej do powie dzenia, lordzie Merlin - oznajmiła zimno, podchodząc do dzwonka. Chciała wezwać gospodynię. - Muszę pa na pożegnać. Jack podniósł dłoń, by ją powstrzymać. - Przeciwnie - powiedział z lekką kpiną w głosie. Mam jeszcze wiele do powiedzenia. Proszę, by pani usiadła, panno Shaw. Przez chwilę w napięciu mierzyli się wzrokiem, po czym Thea ostentacyjnie podeszła do okna. Nie będzie siadała tylko dlatego, że on jej każe. - Równie dobrze mogę wysłuchać tego, co ma pan mi do powiedzenia, kiedy będę stała - odparła Thea po irytowana. - Jak pani sobie życzy, panno Shaw. Miałem tylko na uwadze pani wygodę.
- Słucham - rzuciła niecierpliwie. Była tak zła, że zapomniała o dobrych manierach. Jacka nic nie mogło wytrącić z równowagi. - Bardzo dobrze. W uznaniu dla pani słowności i rze telności chciałbym uczynić pewną propozycję. Jeśli zobo wiąże się pani, że nigdy więcej nie zobaczy się z Bernem, jestem gotów zrekompensować tę stratę. - Rozejrzał się po wywołującym dość przygnębiające wrażenie salonie. - Pomoże to pani zadbać o siebie do czasu, aż znajdzie pani kolejnego konkurenta, mam nadzieję... Thea wyprostowała się. Nie uważała się za osobę porywczą i wybuchową, ale też nigdy dotąd nie została sprowokowana przez markiza Merlina. - Chce mnie pan przekupić? Czy dobrze zrozumia łam? - zapytała lodowatym tonem. - Myli się pan, jeśli uważa, że przyjmę propozycję. Zamierzam zobaczyć się z Bertiem, choćby tylko raz i tylko po to, żeby go prze prosić. Przyjaźnimy się czy też przyjaźniliśmy od wielu lat. - Moja droga, to pani się myli, a właściwie mami - powiedział Jack tonem tyleż znudzonym co rozba wionym, co doprowadziło Theę do jeszcze większej wściekłości. - Może to i umniejsza wyrzuty sumienia, kiedy pani udaje, że układ z Bertiem wynikał z rycer skości bądź też przyjaźni, czy jak tam chce to sobie pani przedstawić. Prawda wygląda tak, że była to najzwy klejsza w świecie transakcja, niczym się nieróżniąca od tej, którą ja proponuję.
Na moment zaległa cisza. - Nie dam się przekupić - oznajmiła Thea sztywno. - Moje słowo powinno wystarczyć. Jack wzruszył ramionami. - Słowo kobiety z zasadami? - Przyglądał się jej z cynicznym błyskiem w oku. - Bardzo chciałbym w to wierzyć, panno Shaw. Wyjął z kieszeni zwitek banknotów, rozwinął, poło żył od niechcenia na gzymsie kominka, na nich ułożył jeszcze kolumienkę złotych gwinei, jakby bał się, że banknoty mogą sfrunąć w przeciągu. Thea patrzyła na to wszystko w osłupieniu. Tyle pie niędzy. .. Więcej, niż przez całe życie zdołałaby zarobić jako nauczycielka; dość, by sześcioosobowa rodzina przez wiele lat żyła wolna od trosk materialnych... - Widzi pani, panno Shaw - głos Jacka brzmiał nie zwykłe łagodnie - zasady są dla głupców. Pieniądze są pani... Gwałtownym ruchem ręki Thea strąciła rulon gwi nei, tak że potoczyły się z głośnym brzękiem na wszyst kie strony, w cztery kąty pokoju, wpadając pod meble. Jedna trafiła w wyjątkowo paskudną rzeźbę, która kie dyś należała do ojca Thei, i odtrąciła jej nos. Jack wziął banknoty, zwinął na powrót i schował do kieszeni, po czym uśmiechnął się szeroko. - Rozumiem, że pani odmawia? Thea trzęsła się z oburzenia, ale zdołała powiedzieć spokojnie:
- Jest pan niezwykle przenikliwy. - Kobieta z zasadami, rzeczywiście. Jeśli koniecz nie chce pani oszczędzić mojemu ojcu wydatków, nie będę nalegał. - Zrobił krok w jej stronę. - Tylko proszę nie przychodzić w przyszłości, by żebrać o pieniądze, i nie próbować grozić skandalem. Thea musiała zmobilizować całą siłę woli, żeby nie zdzielić go na odlew w twarz. Pohamowała się i odpo wiedziała: - Nie zamierzam. Być może pan lubi tak postępo wać, milordzie... W oczach Jacka zabłysło złośliwe rozbawienie i Thea bezwiednie cofnęła się o krok niczym ofiara przed drapieżnikiem. - Jeśli już pani pyta, pokażę, jak lubię postępować, panno Shaw. Objął ją mocno i pocałował. Zrobił to tak błyskawi cznie i tak zręcznie, że nie zdążyła zareagować. Kiedy poczuła jego wargi na swoich, nie miała siły się oburzać, ogarnęła ją słodka słabość zapierająca dech w piersiach, zapowiedź budzącego się pożądania. Nie miał dla niej litości. Thea ledwie mogła się roze znać w swoich doznaniach, a on całował ją dalej, wpraw nie, zaborczo, nieustępliwie. Zachwiała się lekko i ze zdu mieniem stwierdziła, że tuli się do niego mocniej, ośmie lona nieoczekiwanie przez własne pragnienia. Poruszyła się lekko i wyczuła pod stopą coś twarde go. Złota gwinea. Ocknęła się natychmiast i odepchnęła
Jacka, oburzona i przerażona tym, co się stało. Puścił ją od razu. Cofnęła się i powiedziała drżącym głosem: - To było... - Wyjątkowe. Co takiego było w tym mężczyźnie, że zmieniała się przy nim w absolutnie bezwolną istotę? Nie była prze cież głupią dziewką podkuchenną, żeby tracić głowę dla pięknych markizów. - Moja droga panno Shaw. - Jack ujął właśnie jej dłoń, na nowo rozbudzając wszystkie te odczucia i sen sacje, które Thea chciała koniecznie w sobie zdusić. Czy wolno mi zaproponować rozwiązanie alternatywne oparte na... zadziwiającej harmonii, którą właśnie, jak się zdaje, osiągnęliśmy? W rewanżu za twe względy je stem gotów wybawić cię z kłopotów finansowych... Chwilę trwało, zanim Thea zrozumiała sens słów Merlina, a kiedy już to się stało, reakcją był szok tak silny, że z trudem oddychała. Odwróciła się i machinalnym ru chem poprawiła kilka drobiazgów na gzymsie kominka. - Rozumiem, że chce pan uczynić ze mnie swoją ko chankę, lordzie Merlin? - Była zdumiona, że tak spo kojnie to powiedziała. - A może się mylę i interesowa łaby pana tylko krótka, ale rozkoszna przygoda? Pytam wyłącznie przez czystą ciekawość. - Odwróciła się tak gwałtownie, że jeden z dekoracyjnych drobiazgów, uro cza porcelanowa pastereczka, spadł i roztrzaskał się o podłogę. - W obu wypadkach odpowiedź brzmi: nie!
Dziękuję uprzejmie. Najpierw usiłuje mnie pan przeku pić, w chwilę później proponuje mi pan haniebny kon trakt! Pańska arogancja, bezczelność, zarozumiałość przekraczają wszelkie granice. Żądam, by opuścił pan ten dom, zanim sama pana wyrzucę! - Dała pani piękny pokaz urażonej godności, ale za pytajmy, czy aby słusznie tak się pani gniewa? Czy przed chwilą nie zareagowała pani nader żywo na mój pocałunek? - Zmierzył ją bezczelnym spojrzeniem, które zatrzymało się na piersiach. - Jak często odwoły wała się pani do swoich niezaprzeczalnych wdzięków, aby wybrnąć z trudnej sytuacji? Wszak to jedyna karta, jaką może pani rozgrywać, prawda? Thea nie odpowiedziała. Przeszła obok Merlina i otworzyła drzwi salonu, po czym wyszła do holu, mi nęła wystraszoną gospodynię i otworzyła szeroko drzwi wejściowe do Oakmantle Hall. Zrobiła to z takim im petem, że uderzyły w ścianę, aż huk poniósł się po ca łym domu. Jack wyszedł za nią do holu, odbierał właśnie płaszcz od pani Skeffington, która miała minę tak pełną dez aprobaty, jakby Jack nie był markizem, tylko najgorszą szumowiną ludzką. Thea, z najwyższą niechęcią, musiała jednak przy znać, że Meriin przyjął wyproszenie z twarzą. Ukłonił się jej nawet. - Zrozumiałem, panno Shaw. Thea nie odpowiedziała. Patrzyła w grobowym mil-
czeniu, jak Merlin schodzi po szerokich schodach, po czym zatrzasnęła drzwi z takim hukiem, że wypłoszyła wszystkie ptaki z dębów na podjeździe. Jack szedł żwirową aleją pochłonięty rozmyślaniami o pannie Thei Shaw. „Arogancja, bezczelność, zarozu miałość"... Skrzywił się. Od dawna nikt, być może z wyjątkiem ojca, nie oskarżał go o podobne bezeceń stwa. Może w tym właśnie tkwił cały kłopot. No, poło wa kłopotu. Wiedział doskonale, że wszystko zrobił nie tak, jak powinien, ale wiedział też, że uczynił tak, po części przynajmniej, z rozmysłem. Chciał poddać pannę Shaw próbie, przekonać się, czy rzeczywiście jest kobietą z zasadami, jak sama o sobie powiedziała. Właściwie ledwie wszedł do salo nu i zaczął rozmowę, miał już pewność, że Thea nie przyjmie ani pieniędzy, ani awansów. Thea miała w sobie niewinność, prostolinijność i uczciwość; transakcja, którą jej zaproponował, była brudna i poniżająca, to jasne. Spotkał się z reakcją, na jaką w pełni zasłużył. Nie posłuchał własnej intuicji i wbrew wszystkiemu wystawił Theę na próbę, a Thea dowiodła mu niezbicie, że nie mylił się co do niej. I była to myśl bardzo przy jemna. Zasępił się trochę. Byłoby znacznie łatwiej dać jej pieniądze i zapomnieć albo zrobić sobie z niej kochan-
kę i czekać, aż fascynacja minie i Thea najzwyczajniej mu się znudzi. Tymczasem on cieszył się, że jest uczci wa. Prawdę rzekłszy, chciał, żeby była uczciwa. Do tej pory niewinność szczególnie go nie pociągała. Kobiety, które obdarzały go względami, były doświad czone i bardzo mu to odpowiadało, nie tęsknił za inny mi. Tym razem było jednak inaczej. Jack zaczął fanta zjować, wyobrażając sobie, jak by to było wprowadzać Theę w tajniki zmysłowych rozkoszy. Zareagowała na jego pocałunek z autentyczną pasją i było to bardzo podniecające. Powiedzmy, że osiągnie efekt dziesięcio krotnie silniejszy... Łatwo sobie wyobrazić, jak potęż ny płomień wtedy buchnie... Arogancki, zarozumiały... Owszem był i arogancki, i zarozumiały, pragnąc Thei Shaw wyłącznie dla siebie. Mało tego, był pewien, że mając czas i sposobność, mógłby przekonać ją do swojego punktu widzenia, na wrócić ją, by tak rzec, na swój sposób myślenia. Istniało mnóstwo pilnych powodów, by jak najszybciej wracać do miasta, już ten choćby, że nienawidził życia na wsi. Panna Thea Shaw będzie musiała pozostać jedną z tych dam, które mu się wymknęły... Jack był zawiedziony. Nie rozumiał, dlaczego się za wahał, kiedy panna Shaw powiedziała mu wprost, co o nim myśli. Gdyby nie bardzo bolesny fizyczny dyskom fort, śmiałby się z żartu losu. Jack Merlin, bezwzględny drań, do bólu pragnął kobiety, której nie mógł mieć. Aby oderwać myśli od niemiłego tematu, rozejrzał
się po posiadłości Oakmantle i stwierdził, ku własnemu zdziwieniu, że ma ona swój urok: zaniedbane ogrody, dom ze złotego piaskowca, z wysokimi kominami i spadzistym dachem, otoczony fosą, teraz przepełnioną po ostatnich deszczach, rozległe trawniki, park z kęp kami żonkili pod drzewami, świeże powietrze. Jednym słowem sielsko. Jack zatrzymał się na brzegu fosy. Na prawo znajdo wał się padok, na którym pasł się kucyk. Doskonałe miejsce na stajnie hodowlane. Jack mówił czasem w żartach, i tylko w żartach, że gdyby już miał miesz kać na wsi, hodowałby konie i założył stajnie wyścigo we z prawdziwego zdarzenia, takie, które mogłyby konkurować z najlepszymi w kraju. Gdzieś z oddali dochodziły głosy dzieci, być może młodsze rodzeństwo Thei bawiło się w parku. Pomyś lał, że chętnie poznałby te dzieci, i zaraz się zasępił. Jedna po drugiej naszły go zupełnie nietypowe dla nie go myśli. Być może powietrze w Oakmantle tak na nie go działało, że mieszało mu w głowie. Powinien czym prędzej wracać do gospody i ruszać do Londynu. Szybko. Tuż obok rozległ się krzyk, Jack odwrócił się gwałtow nie, ale było już za późno. Otrzymał potężny cios w ramię, który powalił go na ziemię. Poczuł jeszcze uderzenie czymś ostrym w głowę i zgasł jak zdmuchnięta świeczka.
ROZDZIAŁ TRZECI - Zabiłam go! Zabiłam markiza! Thea ustawiała w salonie poprzewracane bibeloty, zbierała rozsypane gwinee i usiłowała zapomnieć o Jacku Merlinie. Zapominanie polegało na tym, że przepowiadała so bie w myślach całą ich rozmowę, wrzała słusznym gniewem, wracała do pocałunku i czuła się wyprowa dzona z równowagi. Fakt, że przez całe dziesięć minut nie potrafiła myśleć o niczym innym poza Jackiem Merlinem, był wystarczającym powodem do rozpaczy, ale tu była zupełnie bezradna. - Thea! Głos Clementine przedarł się wreszcie przez natłok poświęconych Jackowi myśli i Thea pobiegła ku drzwiom, w holu zderzając się z siostrą. Clementine była blada, patrzyła błędnym wzrokiem. Chwyciła siostrę za mankiet i niemal zaciągnęła do drzwi frontowych. - Thea, zabiłam go... - Słyszałam twoje krzyki. - Thea starała się mówić spokojnie. W kącie przy drzwiach dostrzegła łuk. Uści-
skała siostrę, przerażona jej stanem. Clementine była na granicy histerii. - Uspokój się, na pewno nie jest aż tak źle. Prowadź mnie do niego. Popołudnie było ładne, ciepłe, ale w powietrzu czuło się już zapowiedź deszczu. Kiedy wyszły na podjazd przed wozownią, oczom Thei ukazał się straszliwy wi dok. Jack Merlin leżał na żwirze tuż koło fosy, z głową na jednym z kamieni, które wyznaczały granice podjaz du. Z ramienia sterczało pióro strzały, twarz miał białą jak pergamin. Był nieprzytomny. Thea podbiegła, przyklękła przy Jacku i zaczęła szu kać pulsu. Żwir boleśnie wbijał się w kolana przez cien ki materiał sukni. Jackowi zapewne nie jest wygodnie tak leżeć, pomyślała trochę bez sensu, ale wiedziała, że nie powinna go ruszać, dopóki nie stwierdzi, jakie ma obrażenia. - Gemmie, poślij Neda po doktora Rylanda - rzuciła przez ramię. - Potem idź do kuchni, każ pani Skeffington zagotować garnek wody, a sama poszukaj bandaży. - Czy on nie żyje? - Żyje! - Thea uśmiechnęła się do siostry, próbując dodać jej otuchy. - Aż tak dobrą łuczniczką nie jesteś, moja droga. Strzała tkwi płytko, ale wygląda na to, że upadając, uderzył się w głowę. - Wszedł mi prosto na linię strzału - poskarżyła się Clemmie. Thea uścisnęła jej dłoń.
- Teraz to nie ma znaczenia. Jeśli chcesz mu pomóc, szybko poślij po doktora. Patrzyła, jak siostra biegnie trochę niepewnym krokiem w stronę krzewów, za którymi Ned i Harry prawdopodob nie w dalszym ciągu grali w krykieta. Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej na podjeździe stała tarcza łucznicza. Thea westchnęła. Od czasu kiedy Clementine przestrzeliła ka pelusz chłopcu od rzeźnika, obawiała się czegoś podobne go. Teraz miała dowód, że jej niepokój był w pełni uza sadniony. To, że strzała ugodziła aroganta markiza, było pewną, acz niewielką pociechą. W dodatku Thea odkryła, że widok nieruchomego ciała raczej przejmuje ją troską, niż napawa poczuciem triumfu. Spojrzała ponownie na Jacka. Jego twarz ciągle była blada, zimna i lepka od potu, ale puls był wyraźnie wy czuwalny, a oddech regularny. Nie było z Merlinem tak tragicznie, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wy dawać. Położyła sobie jego głowę na kolanach, uważając, by nie podrażnić ramienia. Merlin ciągle był nieprzytomny i Theę zdjęła przemożna chęć, żeby odgarnąć mu włosy z czoła. Po chwili wahania rzeczywiście to zrobiła. By ły miękkie i jedwabiste, dokładnie takie w dotyku, jak sobie wyobrażała. Chciała przesunąć po nich palcami raz jeszcze, jakby dla utrwalenia wrażenia, ale napom niała się ostro w duchu i cofnęła rękę. Siedziała tak z jego głową na kolanach i podziwiała długie rzęsy, linię policzków... Bliskość Jacka budziła
w Thei dziwne uczucia: zapierała dech w piersiach, ale i wywoływała serdeczne odruchy opiekuńcze. Poruszy ła się nieznacznie, szukając wygodniejszej pozycji, i za marła, bo Jack jęknął. Wstrzymała oddech, ale ranny nie otworzył oczu. Zaczęło padać. Thea pomyślała, że znowu będzie miała mokre włosy. Jedna kropla spadła na policzek Ja cka i Thea wytarła ją ostrożnie. Jack zmarszczył nos, widać deszcz przywracał mu przytomność. Otworzył oczy i spojrzał na Theę. Przez chwilę patrzył na nią błędnym wzrokiem, otępiały z bó lu i od uderzenia. W końcu chyba ją rozpoznał i coś za świtało mu w głowie, bo usiłował usiąść. - Co, do dia... - Urwał, jęknął, kiedy ból przeszył ra mię, zamknął oczy i natychmiast otworzył je na powrót. - Co się, na litość boską, dzieje, panno Shaw? Thea położyła mu dłoń na zdrowym ramieniu, po wstrzymując przed dalszymi próbami podnoszenia się. - Niech pan leży spokojnie, Merlin. Miał pan wypa dek, ale posłałam już brata po doktora i zaraz przenie siemy pana do domu. Jack, nie bez trudu, sięgnął prawą dłonią do ramie nia, szukając powodów bólu. - Co to jest? Strzała? - W jego głosie zabrzmiało zdumienie, biorąc górę nad bólem. - Na litość boską, czy mierzyła pani do mnie z łuku, aby ratować swoją cześć? Zapewniam, że jeśli o mnie idzie, nie musiała pani posuwać się do tak drastycznych środków.
- Nie błaznuj pan - zgasiła go Thea. - Moja siostra akurat ćwiczyła z łukiem, a pan wszedł jej na linię strzału. Niezwykły przypadek. A potem, upadając, ude rzył pan głową o kamień. - Prawdziwy łańcuch wypadków. - Jack westchnął i potarł czoło. - Niech to wszyscy diabli, czuję się słaby jak nowo narodzone kocię, a łeb tak mnie boli, jakby zaraz miał pęknąć. - Poruszył się znowu. - Ta strzała w moim ramieniu... - Doktor Ryland ją wyjmie, jak tylko się pojawi. Thea rozejrzała się z niejaką desperacją. Poczciwy dok tor długo kazał na siebie czekać. Miała wrażenie, że wieki minęły od momentu, kiedy wydała Clementine odpowiednie polecenie, ale była to zapewne kwestia pa ru minut. Tymczasem rozpadało się na dobre, a Jack na razie musiał tkwić na podjeździe, wystawiony na deszcz. Co gorsza, pot wystąpił mu na czoło i wstrzą sały nim dreszcze. Thea zaczęła się niepokoić. - Gdybym mógł ją dobrze chwycić, sam bym wy ciągnął - orzekł Jack, po czym usiadł i spróbował do sięgnąć indeksu strzały. Bez skutku. Zyskał tylko tyle, że jęknął z bólu. - Niech pan się nie rusza - poprosiła Thea. - Jedy nie pogarsza pan swoje położenie. Jeśli czuje się pan na siłach, moglibyśmy spróbować przejść do domu. Jack popatrzył na nią spod zmrużonych powiek, pró bując się skupić. - Chętnie bym poszedł, ale nie mogę spacerować ze
strzałą w ramieniu, panno Shaw. To diabelnie niebez pieczne, mógłbym i pani zrobić krzywdę, gdybym się przewrócił. Może pani spróbowałaby to wyjąć... - Och, nie, za nic - przeraziła się Thea. - Nawet gdybym się odważyła, to zbyt ryzykowne. W oczach Jacka błysnęła kpina. - Ma pani szansę zadania mi bólu i nie chce z niej skorzystać, panno Shaw? A może mdleje pani na widok krwi? Zapewniam, że krwi będzie niewiele, a wyświad czy mi pani nieocenioną przysługę. Zapadła cisza. Thea zbladła. Jack nieznacznie skinął głową, wpatrując się w nią wyczekująco nieruchomym spojrzeniem. Zacisnęła usta. Robiło się jej niedobrze na myśl, że ma zadać mu ból. Wiedziała, że musi to zrobić, ale niezwykle trudno było zebrać jej potrzebną do tego odwagę. Wzięła głęboki oddech, zacisnęła dłoń na indeksie strzały i szarpnęła z całych sił. Usłyszała, jak Jack syk nął, ale to wszystko. Nie wydał żadnego innego dźwię ku: krzyku czy jęku. Strzała wyszła z ramienia gładko, na zielonym płaszczu z najdelikatniejszej wełny poja wiła się w tym miejscu niewielka plama krwi, znacznie mniejsza, niż Thea się obawiała. - Jedno z najpiękniejszych dzieł Westona zrujnowa ne - zauważył Jack obojętnie. - Nigdy mi tego biedak nie wybaczy. Panno Shaw, użyczyłaby mi pani kawałka halki dla zatamowania krwi? To bodaj jedyna okazja,
kiedy śmiem prosić, żeby pani dobrowolnie pozbyła się części ubrania... Thea powściągnęła uśmiech. Pokpiwania Jacka spra wiły, że czuła się znacznie raźniej i pewniej, były wido mym znakiem, że Merlin nie zamierza żegnać się z ży ciem. - Bardzo się cieszę, że doszedł już pan do siebie, skoro stroi pan sobie ze mnie żarty - powiedziała. Chętnie oddam panu kawałek halki, ale przecież nie ca łą, bo to jedyna, jaką mam. - Kupię pani inną, jeśli przyjmie pani ode mnie tak osobisty prezent. - Jack z lekkim uśmiechem patrzył, jak Thea podciąga spódnicę i pospiesznie odrywa pasek materiału z halki. - Proszę zrobić z jednego paska coś na kształt małej poduszeczki, przyłożyć do rany i owiązać drugim pa skiem - instruował swoją sanitariuszkę. - Jest pan bardzo pomysłowy i zaradny, milordzie - pochwaliła go Thea, idąc za wskazówkami. Bardzo ją zaskoczył, ale tego nie chciała przyznać głośno. Takie trzeźwe, nacechowane rozsądkiem postępowanie zupeł nie nie pasowało do wizerunku światowego nicponia i łajdaka, za jakiego miała Merlina. - Nauczyłem się radzić sobie w potrzebie, kiedy wojowałem na Półwyspie Iberyjskim. Pani halka to do skonały materiał na szarpie, panno Shaw, w porówna niu z tym, czym musiałem zadowalać się wówczas. - Był pan na półwyspie? - zapytała Thea, tym ra-
zem nie kryjąc zdumienia. - Nie przypuszczałam... Bertie o tym nie wspominał. Jack odwrócił głowę i patrzył, jak Thea niewprawny mi ruchami opatruje mu ramię. Musnął niechcący jej dłoń i Thea omal nie skoczyła na równe nogi, ale szyb ko się opanowała i dalej walczyła z opatrunkiem. Nie chciała, żeby zbyt szybko i łatwo przejrzał jej słabości. - Trochę mocniej, jeśli mogę prosić, panno Shaw. Na szczęście Jack nie dostrzegł chyba jej zmieszania, chociaż wyjątkowo dużo widział jak na człowieka, który właśnie został ugodzony strzałą, a potem uderzył głową o kamień, tracąc przytomność. Wpatrywał się w Theę przez cały czas, nie spuszczał z niej ani na chwilę wzroku. Było bardzo to krępujące i denerwujące. - Wielu rzeczy jeszcze o mnie pani nie wie, panno Shaw. Czy Bertie często o mnie opowiadał? - Bez przerwy - odparła Thea żywo, wiążąc przy tym bandaż. - Wręcz zanudzał nas opowieściami na pański temat. Gotowe. Teraz spróbujemy przejść do do mu. Niech pan oprze się na moim ramieniu. Przykro mi, ale nie mamy służących, którzy mogliby pana zanieść... - Nie ma potrzeby, panno Shaw - odparł Merlin. Aczkolwiek dziękuję za dobre chęci. Aha, coś mi się wydaje, że poczciwy doktor przyjechał. Widzę, że jest z nim mój lokaj, Hodges. Thea podniosła głowę. Przez podjazd szedł szybkim krokiem Ned, prowadząc doktora Rylanda i krępego mężczyznę o cierpiętniczym wyrazie twarzy, który
niósł torbę podróżną. Thea odniosła wrażenie, że lokaj zwykł znajdować swojego pana w rozmaitych nietypo wych sytuacjach, i rozważał właśnie, jak tym razem ra tować nieobliczalnego markiza. Ned podał jej rękę i Thea dźwignęła się z ziemi, pro stując zesztywniałe członki. Doktor Ryland i Hodges pomogli Merlinowi podnieść się, po czym poprowadzili go powoli w stronę Oakmantle Hall. Dziwnie było Thei patrzyć, jak Jack wraca do tego samego domu, z którego zaledwie dwadzieścia minut wcześniej wyrzuciła go z hukiem. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy smucić, że tak trudno jej uwolnić się od Merłina. Jednego była pewna: musi się go pozbyć raz jeszcze, i to szybko. Nie chciała, by odgadł, jak bardzo wstrząsnął nią fatal ny wypadek, ani żeby odkrył, że obudziła się w niej opie kuńczość. Naprawdę musiała wziąć się na odwagę, żeby wyciągnąć mu strzałę z ramienia, i tym bardziej podziwia ła Jacka za stoicką postawę, z jaką przyjmował jej nie zdarne zabiegi, mające przynieść mu ulgę w cierpieniu. Nie, Jack Merlin na pewno nie był światowym ladaco. Rzeczywiście niewiele o nim jeszcze wiedziała i nie była pewna, czy zgłębianie wiedzy na temat markiza jest zajęciem bezpiecznym. W domu czekał ją kolejny dylemat. Doktor Ryland uparł się, że markiza należy bezzwłocznie położyć do łóż ka. Thea, chcąc nie chcąc, oddała mu własną sypialnię, innego wyjścia nie było. Zaprowadziła panów na górę, po
czym poszła szukać Clementine. Chciała sprawdzić, czy siostra już się uspokoiła po wypadku, czy też nadal biadoli. Zastała Gemmie w kuchni; panna raczyła go spodynię opowieścią o tym, jak to ustrzeliła z łuku mar kiza. Kiedy Thea weszła, przerwała stropiona. - Napije się pani herbaty? - zaproponowała pani Skeffington skwapliwie i przesunęła dzbanek w stronę Thei. Przyda mi się łyk herbaty po tych dramatycznych przejściach, pomyślała Thea, siadając za stołem i przyj mując z wdzięcznością filiżankę z rąk gospodyni. Clementine wróciła do swojej opowieści. Trajkotała jak najęta. Thea się nie wtrącała. Wiedziała, że siostra w ten sposób odreagowuje wstrząs, i postanowiła pozwolić jej się wygadać, odkładając na później burę, na którą Gem mie bez wątpienia zasłużyła. Wsparła brodę na dłoni i siedziała w milczeniu. Czu ła się zmęczona i rozbita. Całe zajście z markizem obu dziło w niej poczucie bezradności czy też bezbronności. Nie chciała Jacka Merlina w swoim domu, ale nie dla tego, że żywiła doń antypatię. Owszem, wiedziała, że po winna go znienawidzić po tym, co zaszło między nimi te go popołudnia. Tymczasem odkryła, że zaczyna lubić tego człowieka, i to zupełnie wytrąciło ją z równowagi. Jack był zbyt atrakcyjny, a jego obecność zakłócała spokój ducha Thei. Powinien jak najszybciej wyjechać z Oakmantle. Jak tylko doktor skończy go badać, Thea zażąda, żeby markiz albo wracał do gospody „Pod
Owcą i Królikiem", albo jechał prosto do Londynu. Niech się zabiera w diabły, wszystko jedno dokąd. Jack należał do ludzi, którzy pochwycą całą rękę, gdy dasz im palec, i wypadek na pewno nie osłabił w nim tej cechy. - Nic wielkiego - uspokajał doktor Theę, kiedy pół godziny później usiedli we dwoje w bibliotece. - Guz na głowie i płytka rana od strzały, poza tym żadnych obrażeń. Nie ma wstrząśnienia mózgu, wszystko w nor mie, o ile mogłem się zorientować. Pod pani troskliwą opieką w tydzień stanie na nogi. Thea patrzyła na doktora bez słowa. Nie pomyślała, że Jack może zaziębić się na deszczu. Niepotrzebnie czekała, zwlekała. Ale żeby miał teraz kurować się w jej domu, w dodatku w jej własnym łóżku! - On nie może tu zostać! - zawołała wzburzona. Drogi doktorze Ryland, to nie przystoi! W domu nie mieszka nikt poza moją rodziną i panią Skeffington. Niech pan dopilnuje, żeby przeniósł się do gospody. Doktor Ryland dopił wino i odstawił kieliszek na stolik, po czym pokręcił głową. - Teraz nie wolno go przenosić, moja droga. Po pier wsze rana po strzale, po drugie głowa, po trzecie deszcz. Nie, wszystko to razem sprawia, że markiz musi pozo stać w łóżku i na razie nie ruszać się z Oakmantle. Prze nosiny mogłyby wpłynąć na pogorszenie jego stanu. - Co w takim razie robić?
- Pozostawić go przez kilka dni w spokoju i obserwo wać, jak szybko wraca do zdrowia - odparł doktor. - Poza tym, czy powierzyłaby pani, droga panno Shaw, lorda Merlina opiece pani Prosper? Wie pani przecież, że ta kobieta ma dwie lewe ręce, niczego nie potrafi zrobić jak należy, na niczym się skupić. Zmarnowałaby biedaka w tydzień. Thea uśmiechnęła się niewesoło. Pani Prosper, osoba niezwykle prostacka, świetnie nadawała się na szynkar kę i wiedziała, jak sobie radzić z wiejskimi pijaczkami, ale to były wszystkie jej talenty. Nie miała za grosz cier pliwości i gotowała wręcz okropnie. Mimo wszystko Thea czuła się niezręcznie. Nie chciała okazać się niegościnna, ale nie mogła wytłu maczyć doktorowi Rylandowi, że jej opory wobec per spektywy zatrzymania Jacka w Oakmantle nie wypły wały ani z poczucia, co wypada, a co nie wypada, ani z obawy przed kosztami. Chodziło o samego Jacka i o to, jakie uczucia w niej wywoływał. - Poza tym - ciągnął doktor pogodnie, zbierając się do wyjścia - będzie pani miała do pomocy lokaja mar kiza, Hodgesa. Wydaje się bardzo poukładany. Jest na służbie u markiza od dziesięciu lat. - Ramiona mu za drgały jak od tłumionego śmiechu. - Do pioruna, czego on musiał się przez ten czas napatrzyć. Thea odprowadziła doktora do drzwi, odebrała od niego solenną obietnicę, że zajrzy następnego dnia, po czym poszła na górę zobaczyć, jak się miewa jej niepro szony i niechciany gość. Już podniosła dłoń, by za-
pukać do drzwi, kiedy z sypialni doszły ją podniesione głosy. Zamarła i zaczęła nasłuchiwać. - I co myślisz o tym domu, Hodges? - rozległ się głos Jacka, rześki, jakby nie zdarzył się wypadek. - Ma lowniczo tu, co? Chyba zmienię zdanie na temat wsi. - Bardzo miłe miejsce, milordzie - przytaknął lokaj zgodnie. - Tak jak i sama panna Shaw - dodał Jack. - Te jej staroświeckie poglądy, ta cudaczna suknia, zupełnie jak z balu przebierańców! Thea spojrzała po sobie. Zrozumiałaby, że Jack mógł wziąć suknię ślubną za kostium, ale szary muślin? Zjeżyła się. - Wydaje się bardzo miłą i dobrze ułożoną damą powiedział Hodges. Thea usłyszała przeciągłe ziewnięcie Jacka. - A jaka przy tym śliczna, chociaż z opowiadań Bertiego wnoszę, że sytuacja przedstawia się cokolwiek inaczej, niż to sobie wyobrażał mój ojciec. - W rzeczy samej, milordzie. - W głosie lokaja za brzmiała wyraźna dezaprobata. - Trudno sobie wyob razić, by taka dama jak panna Shaw chciała usidlić dżentelmena i zmuszać go do małżeństwa. Thea wciągnęła gwałtownie powietrze, oblała ją fala gorąca. A więc oto, co pomyślał książę Merlin, kiedy usłyszał o jej ślubie z Bertiem. Zrobiło się jej jeszcze bardziej gorąco, gdy skonstatowała, że książę wcale nie był daleki od prawdy.
Usłyszała hałas, oprzytomniała i zapukała głośno. Głosy natychmiast zamilkły i Hodges otworzył drzwi. Miała wrażenie, że jest trochę speszony. - Witam, proszę pani. - Przemknął obok niej. - Prze praszam, zostawię panią samą z jego lordowską mością. Zapewne woli pani rozmawiać z nim w cztery oczy. Thea zdecydowanie nie wolała, ale było za późno, żeby zatrzymać Hodgesa; był już na schodach. Weszła do pokoju, zostawiając drzwi szeroko otwarte. Jack siedział w łóżku, oparty o poduszki. Wyglądał tro chę komicznie w starej koszuli ojca Thei. Najwidoczniej nie miał w torbie podróżnej rzeczy tak niezbędnej jak noc ne odzienie. Być może w ogóle nie używał czegoś takie go, przemknęło Thei przez głowę, lecz natychmiast odgoniła tę nieprzyzwoitą myśl. Niestety, stara koszula niewiele skrywała, przeciwnie, uwydatniała tylko imponującą muskulaturę lordowskiego torsu. Thea szybko odwróciła wzrok, mówiąc sobie w du chu, że nie muskulatura Jacka powinna ją obchodzić, tylko jego stan ogólny oraz temperatura. Tymczasem to jej pod nosiła się temperatura w obecności Jacka. Uśmiechnął się do niej i Thei zrobiło się jeszcze bar dziej gorąco. Najchętniej okręciłaby się teraz na pięcie i uciekła; z trudem się powstrzymała, by tego nie uczynić. - Przykro mi, że jestem dla pani ciężarem, panno Shaw - przemówił grzecznie Jack. - Postaram się spra wiać jak najmniej kłopotów. Thea bardzo w to wątpiła.
- A mnie przykro, że moja siostra pana trafiła - od parła tym samym poprawnym tonem. - Doprawdy fa talny wypadek. Jack uśmiechnął się. - Tak, trochę nietypowe zachowanie, strzelać do go ści, ale nie powinno mnie to dziwić, jesteście nietypową rodziną. - Uśmiech zniknął z ust Jacka i Thea miała wrażenie, że dostrzegła na jego twarzy zakłopotanie. Mówiłem zupełnie poważnie, panno Shaw. Nie chcę sprawiać kłopotów, przede wszystkim zaś nie chcę być dla pani ciężarem... finansowym. - Spojrzał jej w oczy i szybko odwrócił wzrok. - Proszę wybaczyć, że poru szam tak delikatny temat. - Nie trzeba przepraszać, milordzie - rzuciła Thea ostro. - Nie minęły dwie godziny od czasu, gdy propo nował mi pan pokaźną sumę. Gwinee, które pan zosta wił, pokryją z naddatkiem wszystkie koszty związane z pobytem w Oakmantle. Jest tego dość, żeby zapewnić najlepszą opiekę medyczną. Jack skrzywił się. - Touche, panno Shaw. Jeszcze raz proszę o wyba czenie. Nie miałem prawa wyobrażać sobie, że znam pani cenę. Wykazałem karygodny brak delikatności. Thea zmrużyła oczy. Nie podobały się jej implikacje tego stwierdzenia. - Wydaje mi się, że jasno się wyraziłam, milordzie. Nie jestem do kupienia. - Proszę tak nie mówić, panno Shaw. Może być pani
cenniejsza od brylantów, ale każdą rzecz można kupić, nawet niewinność. To tylko kwestia znalezienia odpo wiedniego środka płatniczego. - Mam rozumieć, że znajdzie pan odpowiedni... środek płatniczy? Jest pan o tym przekonany? Jack zaśmiał się. - To nie powinno nastręczać specjalnych trudności. Bertie trochę mi opowiadał o pani położeniu. Mówił, że dla rodziny gotowa jest pani uczynić wszystko. Weźmy pani brata... Ned, jeśli się nie mylę? Chce zostać żoł nierzem. Przydałoby się znaleźć mu miejsce w dobrym regimencie, a na to trzeba mieć wpływy i pieniądze. Z moimi koneksjami jestem w stanie załatwić mu to od ręki. - Kpił sobie z niej w żywe oczy. - Widzi pani, panno Shaw, jak łatwo jest znaleźć słabe punkty i umieć je wykorzystać... Thea trzęsła się ze złości. Najpierw zaplotła dłonie, po chwili jednak założyła ręce do tyłu. Nie uderzy prze cież rannego. - Przekupstwo zawsze pozostanie przekupstwem, lor dzie Merlin, jakkolwiek by pan je nazywał. To na mnie nie działa. I wątpię, by cokolwiek komukolwiek był pan w stanie załatwić, jeśli przyduszę pana poduszką. Jack uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nachylił się lek ko w stronę Thei. - Bardzo dobrze, panno Shaw. Co powie pani na za kład? Żadnego przekupstwa, żadnego szantażu. Tylko moje doświadczenie przeciwko pani zasadom.
Thea posłała mu pełne wzgardy spojrzenie. - To będzie łatwe, milordzie. Pański urok nie jest aż tak nieodparty. Jack przechylił głowę. - Chciałbym bardzo, żeby mi pani tego dowiodła rzekł lekkim tonem. - Jakie to pikantne, niewzruszona cnota przeciwko... - ...zepsuciu - dokończyła za niego Thea. - Nie mogę uwierzyć, że jest pan całkiem wyzuty z zasad mo ralnych, milordzie. Jakież to przykre. Jack zaśmiał się. - Może pani mnie uratuje i nawróci na drogę cnoty, moja słodka Theodosio. - Widzę, że już zaczyna pan batalię - powiedziała Thea ostrym tonem - ale ostrzegam, mam się na bacz ności, milordzie. - To dobrze. - Nie wiedziała nawet, kiedy Jack ujął jej dłoń i jego dotyk uczynił poważne wyłomy w pozycjach obronnych Thei. Wyrwała rękę i poprawi ła pościel, choć wcale tego nie wymagała. Thea po pro stu musiała się czymś zająć, by pokryć zmieszanie. Li czyła na to, że Jack wreszcie się zmęczył i nie będzie ciągnął rozmowy, niestety, wypadek nie osłabił go ani trochę. - Bardzo nietypowe domostwo - zmienił temat. Nikt starszy z wami nie mieszka? Jacyś krewni, opie kunowie? Thea przybrała pełną godności minę.
- Nie, milordzie. Jestem wystarczająco dorosła, że by być panią domu. - W świetle naszej konwersacji myślałem raczej o względach przyzwoitości... - Och, wszyscy w okolicy znają mnie jako szanują cą się starą pannę - oznajmiła Thea z przekonaniem. Jack się zaśmiał. - Nie wątpię, ale koronkowy czepeczek nie czyni pani starą, chociaż jesteś ewidentnie panną. Musiała pa ni zawzięcie się bronić przed nieodpowiednimi adora torami. - Wcale nie, mój panie. - Thea z nadmierną energią zabrała się za wzruszanie poduszek. - W każdym razie nie musiałam, dopóki pan się tu nie pojawił. Żyjąc na wsi, nie wystawiam się na niepotrzebne niebezpieczeń stwa i, jak już powiedziałam, cieszę się w okolicy nie poszlakowaną opinią. Poza tym mam panią Skeffington i jej wsparcie. - Ach, ta straszna kobieta, która jest gospodynią? Nie znalazłem chyba uznania w jej oczach? - I trudno się dziwić - odparła Thea kąśliwie. Skeffie to kochana osoba. Opiekuje się nami od śmierci naszego ojca. - Tak... - Jack na moment spoważniał, opuściła go wesołkowatość. - Słyszałem, że pan Shaw zmarł ledwie sześć miesięcy temu. Moje wyrazy współczucia. Słowa Jacka zabrzmiały szczerze i Thea poczuła bo lesny ucisk w gardle. Żałowała, że w ogóle poruszyła
ten temat. Jack zbijał ją z tropu: raz nie do zniesienia arogancki, to znów delikatny i pełen wyczucia. Podej rzewała mgliście, że to element jego strategii uwodze nia. Chce uśpić jej czujność, wmówić jej, że ostatecznie nie jest wcale taki zły, jak się wydaje. Chce przebić się przez jej, już mocno nadwątlone, pozycje obronne, przypuścić atak na zasady, w końcu uwieść bez skrupu łów. Theę przeszedł dreszcz na samą tę myśl i nie był to dreszcz zgrozy. Zaczęła z niezwykłą gorliwością porządkować rze czy ustawione na szafce nocnej. - Dziękuję, milordzie. - Wypadek na polowaniu, jak rozumiem - ciągnął Jack. - Proszę wybaczyć, jeśli mój własny wypadek obudził bolesne wspomnienia. Thea spojrzała na niego i szybko odwróciła wzrok. Nie chciała mówić, że dlatego tak trudno było jej wy ciągnąć strzałę z ramienia Jacka, bo pamiętała jeszcze aż nazbyt dobrze, jak usiłowała tamować krew płynącą z ojcowskich ran. Nie chciała się przed nim wynurzać, opowiadać o sprawach najbardziej osobistych. Gwał townie przeszła na inny temat: - Wygodnie panu tutaj, milordzie? Jack gładko przyjął zmianę przedmiotu rozmowy, chociaż Thea czuła, że doskonale zdaje sobie sprawę z powodów tej zmiany. Wpatrywał się w nią tym swoim przenikliwym wzrokiem, który zdawał się przeszywać ją na wskroś. Powinna mieć się na baczności przed tym
wszystkowidzącym spojrzeniem. Raptem w oku Jacka zapaliły się przekorne iskierki, co jeszcze bardziej wy trąciło ją z równowagi. - Dziękuję, bardzo mi wygodnie. To niezwykle miły pokój. Pani, jak się domyślam. Jeśli chce pani go ze mną dzielić... Thea zacisnęła usta. Jack flirtujący był tak samo nie bezpieczny i denerwujący jak Jack przenikliwy. - Zabiorę tylko najpotrzebniejsze rzeczy, milordzie - odparła z naciskiem - i zostawię pana samego. Może uda się panu zasnąć. Cały czas czuła na sobie jego spojrzenie, kiedy krzątała się po pokoju. Zbierała flakoniki z toaletki, wyjmowała ubrania z szafy. Zawahała się przez moment, czy otwo rzyć komodę, gdzie trzymała bieliznę, ale nie miała wy boru. Z naręczem rozmaitych fatałaszków, pończoch i ko szulek przemknęła koło łóżka, zmierzając ku drzwiom. - Nie ma się czego wstydzić, panno Shaw, że zoba czyłem kilka sztuk bielizny - odezwał się Jack. - Wi działem już w życiu rzeczy bardziej wstrząsające. - W to nie wątpię, mój panie - prychnęła Thea, usi łując ukryć garderobę za plecami, co skończyło się fa talnie, bo większość rzeczy rozsypała się na dywaniku koło łóżka. - Pani bielizna jest o wiele przyzwoitsza niż ta, którą zwykłem widywać - ciągnął Jack. - Chociaż mogę sobie łatwo wyobrazić, jak by pani wyglądała w czymś... bar dziej prowokującym.
- Proszę nie wysilać tak swojej wyobraźni. - Thea posłała mu lodowate spojrzenie. - To zachowanie jest oburzające, mój panie. - Z panią tak uroczo można się przekomarzać. Czu ję, że długo będę wracał do zdrowia, na tyle długo, że zanim całkiem ozdrowieję, zdołam panią nakłonić, byś podzieliła ze mną nie tylko swoje bieliźniane sekrety... - Prędzej będzie pan dzielił fosę z łabędziami niż ło że ze mną. Thea dała ujście złości, wychodząc szybko z pokoju i trzaskając drzwiami. Zaczęło jej to wchodzić w na wyk, a był to nawyk groźny, bo dom był stary, zanie dbany i za którymś trzaśnięciem drzwiami ściany mo gły popękać. Słyszała jeszcze na korytarzu denerwujący śmiech Jacka i z przygnębieniem myślała o tym, że jeszcze przez tydzień będzie musiała znosić jego obecność. Coś jej mówiło, że lord Merlin będzie bardzo trudnym pa cjentem, a do tego ten zakład. Thea zatrzymała się, oparła o ścianę, zamknęła oczy. To, że przyjęła zakład, nie miało absolutnie żadnego znaczenia, bo Jack i tak próbowałby ją uwieść. Dla za bawy, dla samej przyjemności polowania. Thea zwiesiła bezradnie ramiona. Nie była pewna, czy potrafi mu się oprzeć.
ROZDZIAŁ CZWARTY - Nie utrzymasz lorda Merlina zbyt długo w łóżku. Thea drgnęła, książka zsunęła się jej z kolan. Clementine nie mogła o tym wiedzieć, ale jej słowa naty chmiast wywołały najrozmaitsze wizje w umyśle star szej siostry. Thea od trzech dni pielęgnowała Jacka i był to abso lutny czyściec, nawet nie dlatego, że był trudnym pa cjentem, czego wcześniej się obawiała, ale dlatego, że jego obecność fatalnie na nią działała, odbierała jej spo kój i przytłaczała. Sprawdzały się jej najczarniejsze obawy, ba, było jeszcze trudniej, niż mogła wcześniej przypuszczać. Jack rzeczywiście się przeziębił, trochę gorączkował, ale kiedy temperatura spadła, własne towarzystwo za częło go nudzić i stał się ogromnie rozmowny. Zasypy wał Theę dociekliwymi pytaniami na każdy niemal te mat, wystawiając na ciężką próbę jej poglądy, opinie i przekonania. Od śmierci ojca przed nikim nie musiała się tak opowiadać jak teraz przed nim. Ich potyczki słowne przypominały jej dyskusje, któ re odbywała z ojcem, były jednak o wiele bardziej sty-
mulujące i ekscytujące. Dawała się wciągać w konwer sację, żywo argumentowała, a kiedy pierwszy ferwor mijał i podnosiła głowę, napotykała spokojne, uważne spojrzenie Jacka. Obserwował ją niczym badacz eks perymentator. Traciła wtedy wątek, myśli się gmatwały, oblewała się pąsem, a markiz nie przestawał wpatrywać się w nią, jakby czytał w jej myślach. Ona też poznawała Jacka. W pewnym momencie zo rientowała się, że założenia, jakie sobie poczyniła na temat jego osoby i stylu życia, nie są warte funta kłaków: żadne się nie ostało. No, z wyjątkiem jednego. Nadal była głę boko przekonana, że jest niebezpieczny i że przy pierw szej nadarzającej się okazji pokazałby prawdziwe oblicze. Cały czas pamiętała o zakładzie. Nie wracali do tego w rozmowach, ale niepokojąca myśl pozostawała, za wsze obecna, dręcząca. To, że Jack nie próbował jej uwodzić, nie wykonał w tym kierunku żadnego gestu, wzmagało tylko jej niepokój. Nie mogła mu ufać. Sama obecność markiza nastręczała jej nie lada roz terek. Szybko zrezygnowała z pielęgnowania go, zosta wiając ten obowiązek Hodgesowi, który jak nikt potrafił zadbać o swojego pana, a przy tym z wyjątkową łatwo ścią zadomowił się w Oakmantle. Stał się niemal człon kiem rodziny. Zaprzeszłej nocy Thea usłyszała jakiś odgłos docho dzący z korytarza. Pewna, że to Daisy znowu chodzi we śnie, wstała, by sprawdzić, co się dzieje. Natknęła się na rozgorączkowanego Jacka. Gdyby nie chwyciła go
w porę, spadłby niechybnie ze schodów. Musiała dzia łać błyskawicznie, nie zdążyłaby zawołać Hodgesa. Od prowadziła chorego do łóżka. Padł na pościel na wpół przytomny i pociągnął ją ze sobą. Dobrą chwilę trwało, zanim uwolniła się z jego ramion, ale też czyniła w tym kierunku dość umiarkowane wysiłki, bo bliskość Jacka okazała się bardzo podniecająca. Ten incydent wytrącił ją jeszcze bardziej z równowa gi. Gdyby nie wiedziała, że Jack gorączkuje, mogłaby przysiąc, że zrobił to umyślnie. Jednak markiz był w malignie, nie miał świadomości tego, co się z nim dzieje, ani kiedy padał na łóżko, ani potem, gdy obmy wała mu delikatnie twarz zimną wodą. Thea wróciła do siebie i długo potem leżała, nie mo gąc usnąć, dręczona wspomnieniem jego dotyku i zapa chu skóry, ciepła jego ciała. Po tym zajściu przez dwa dni nie zaglądała do Jacka, nie miała odwagi. Nachyliła się, podniosła książkę i spojrzała znad okularów na siostrę. - Co masz na myśli, Gemmie? Nie trzymam marki za Merlina w łóżku przemocą.... - Phi. - Clementine wyraziła swoją opinię. Thea na wet nie próbowała zwracać jej uwagi. - Akurat. Prze konałaś Hodgesa, że markiz powinien jeszcze leżeć, chociaż doktor Ryland powiedział, że może już wstać. Zamknęłabyś go na klucz, gdybyś mogła. Boisz się, co będzie, kiedy markiz podniesie się z łóżka i zacznie bu szować po domu, ot co.
- Przedziwnego języka używasz, siostrzyczko. Nie wiem, czy to najlepsze określenie, zważywszy reputację markiza - odparła Thea, powstrzymując chichot. - Mó wisz o nim jak o dzikim zwierzu, który zagraża bezpie czeństwu domowników. - Tylko twojemu, siostro - stwierdziła Clementine najspokojniej w świecie. - Wiesz, że ma cię na oku. - Nic mi o tym nie wiadomo - obruszyła się Thea, zachodząc w głowę, jak Gemmie odgadła prawdę. Nie chcę tylko, żeby lord niepotrzebnie się forsował. Powinien oszczędzać siły. Kiedy wydobrzeje, wyjedzie stąd natychmiast. Proste. Clemetine mruknęła coś pod nosem, co brzmiało jak „banialuki", jeśli nie gorzej, ale Thea udała, że nie sły szy, i z pełną godności miną wróciła do czytania. Po chwili westchnęła i opuściła książkę na kolana. - To śmieszne! Czytam i czytam o różnych sposo bach zdobywania pieniędzy i w każdym widzę błąd. Je śli tak dalej pójdzie, Harry zostanie kominiarczykiem, Clara i Daisy będą sprzedawać kwiaty na ulicy, ja i ty będziemy uczyć rozpuszczone bachory czytać i pisać, a Ned zostanie kancelistą u podejrzanego prawnika. Clementine odłożyła książkę na cokolik, na którym stała jedna z licznych rzeźb, tak ukochanych przez nie boszczyka pana Shaw. Rzecz ciekawa, była to powieść pani Kitty Cuthbertson „Santo Sebastiano", a nie ulu biona rozprawka Clementine pióra Mary Wollstonecraft „Prawa kobiet".
Theę zaintrygowało, że siostra nagle zagustowała w romansach, miała jednak nadzieję, że ta zmiana upo dobań nie wynika z zainteresowania Clemmie marki zem, bo to dodatkowo skomplikowałoby już i tak trud ną sytuację. Z własnymi niepożądanymi emocjami Thea jeszcze była w stanie sobie poradzić, z uczuciami Clementine nie miała siły się zmierzyć. - Może to nie takie straszne pracować na własne utrzymanie - odezwała się Clementine. - Tyle że Harry jest już za duży na kominiarczyka i ani chybi utknąłby w kominie, a Clara zaczyna kichać na sam widok kwia tów... - Bierzesz moją opinię zbyt dosłownie - zauważyła Thea. - Coś na pewno wymyślę, nawet jeśli miałyby to być tylko poduszeczki z lawendą albo galaretki owoco we. Och, gdybyśmy miały coś wartościowego, co mo głybyśmy sprzedać. - Wzięła głęboki oddech. Za nic nie chciała dawać siostrze do ręki dodatkowych argu mentów na potwierdzenie opinii, jakoby obecność mar kiza w ich domu wytrącała ją z równowagi. Ponownie zerknęła na książkę. - Co myślisz o pisarstwie pani Cuthbertson, Clemmie? Zwykle czytasz znacznie po ważniejsze rzeczy. - Całkiem przyjemna lektura. Hodges mi ją polecił. On bardzo lubi czytać współczesne romanse, ale dla mnie za dużo tu sentymentalnych partii. - Zaśmiała się. - Bohater nic tylko pada do stóp heroinie. W takiej po zycji musi być okropnie niewygodnie. Moim zdaniem
przecenia się romanse. Wiesz, dochodzę do wniosku, że jednak powinnaś była wyjść za pana Pershore'a. Jack obudził się nagle, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje. Przez chwilę leżał bez ruchu, wpatrując się w mdły płomień świecy i zniszczone kotary przy łóżku. Za oknem zapadał zmierzch. Markiz uświadomił sobie, że przebywa w Oakmantle Hall prawie od tygodnia. Co prawda, gorączka go nie zmogła, ale głodowa dieta gotowa go wykończyć. Lada dzień. Pierwszego wieczoru po wypadku Thea posłała mu przez Hodgesa talerz kleiku, który natychmiast odesłał z powrotem do kuchni, żądając butelki porto i porząd nego kawałka wołowiny. Dziesięć minut później kleik pojawił się znowu, tym razem przyniesiony osobiście przez Theę: powiedziała mu jasno i wyraźnie, że musi zjeść, co przygotowała, jako że nic innego nie dostanie. Chcąc nie chcąc, Jack przełknął kleik. Następnego dnia było niewiele lepiej: dostał cienką zupkę. Jeszcze następnego musiał zadowolić się chlebem z serem i już zaczął się zastanawiać, czy Thei nie stać na nic więcej, pomimo że jego złote gwinee zasiliły budżet domowy Oakmantle. Hodges wyjaśnił mu, że tak właśnie pani Skeffmgton wyobraża sobie zdrową dietę dla rekonwalescenta, ale ten argument go nie przekonał. W każdym razie, czy to z powodu nader skromnych posiłków, do czego jego or-
ganizm nie był przyzwyczajony, czy to z racji obrażeń odniesionych w wypadku, nie był w stanie podnieść się z łóżka i ta jego słabość napełniała go prawdziwym nie smakiem. Był też mocno rozczarowany, bo Thea od dwóch dni się nie pokazała. Odprowadzała doktora na górę, kiedy ten przychodził z wizytą, Jack słyszał ich głosy z kory tarza, ale nie wchodziła do pokoju. Nie pojawiała się od tamtej nocy, kiedy to w ostatniej chwili uratowała go przed upadkiem ze schodów. Po mimo że miał gorączkę, pamiętał tamto spotkanie w każdym szczególe: miękkość ciała Thei pod jego cię żarem, słodki zapach lawendy bijący z jej sukni i wło sów, jej powolne, jakby niechętne uwalnianie się z jego ramion... Uśmiechnął się nieznacznie. Był zbyt chory, żeby wykorzystać sytuację, a szkoda, ale nie aż tak cho ry, by nie docenić uroku tamtej chwili. Tyle tylko, że Thea od tamtej pory już się u niego nie pojawiła. Może uznała, że nie wypada, a może była zbyt zakłopotana tym, co zaszło między nimi. Bez względu na powód, Jack czuł się mocno zawiedziony. Pragnął ją widzieć, chciał z nią rozmawiać. Tęsknota zaiste niezwykła u nicponia i hulaki. Musiał jednak przyznać, jeśli chciał być ze sobą szczery, że brak mu bardzo ich dyskusji, w których poruszali najrozmaitsze tematy, od życia towarzyskiego londyńskiej socjety po dramaty Szekspira. Nigdy wcześniej nie stawał do słownych potyczek
z kobietą myślącą niezależnie, wyedukowaną i stwier dzał, że to bardzo stymulujące doświadczenie, prawie tak stymulujące jak trzymanie Thei w ramionach. Może przyniesie mu jedzenie dzisiejszego wieczoru... Na myśl o jedzeniu aż usiadł i przetarł oczy. W nogach łóżkach siedział aniołek. Jack przez se kundę zastanawiał się, czy przypadkiem nie umarł we śnie i czy anioł nie jest bezpośrednim efektem spożycia pewnej ilości brandy z butelki, którą na jego wyraźnie żądanie przeszmuglował do pokoju Hodges. Kiedy uważniej przyjrzał się aniołkowi, zauważył, że niebiańska istota ściska w dłoniach mocno sfatygowaną wełnianą owieczkę i wygląda na jakieś pięć lat. Bardzo przy tym podobna do Thei, można rzec -jej miniaturowa wersja: te same mocno skręcone loki, te same ogromne błękitne oczy. Być może Thea tak właśnie wyglądała jako dziecko, a może dziecko Thei tak właśnie będzie wyglą dało. Jack poczuł ucisk w piersi na tę myśl. Dziecko z jasnymi lokami i uśmiechem cherubinka... Skrzywił się. Choroba uczyniła go obrzydliwie sentymentalnym. - Hej - powiedział anioł. - Hej - odpowiedział Jack. - Thea mówi, że z tobą są same kłopoty - oznajmił anioł z powagą, utkwiwszy w nim błękitne spojrzenie. - Powiedziała, że nie wolno nam tu przychodzić. Jack poczuł się głęboko dotknięty. Czy Thea rzeczy wiście miała go za potwora, przy którym jej rodzeństwo
może być narażone na Bóg wie jakie niebezpieczeń stwa? Jego siostry twierdziły, że jest aż nazbyt pobła żliwym wujem, chociaż nigdy nie myślał o własnym przychówku. Aż do tej chwili. Uśmiechnął się do dziewczynki. - Ty pewnie jesteś Daisy. Skinęła głową i dalej się w niego wpatrywała, jakby próbowała ocenić, z kim ma do czynienia. - Skoro siostra zabroniła ci przychodzić do mnie, co tutaj robisz? Milczenie, chwila zastanowienia. - Chciałam sama się przekonać - oznajmiła Daisy z powagą. Jack uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej nie tylko Clementine przejęła filozofię niezależności od matki. Thea prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy, że jej obecne kłopoty z siostrami to drobiazg wobec tego, co czekało ją w przyszłości. - I co myślisz? Daisy nie spieszno było dzielić się opinią. Nie prze stawała wpatrywać się w Jacka błękitnymi jak chabry oczami. - Ładnie wyglądasz - stwierdziła w końcu Daisy, uśmiechnęła się słodko i przysunęła do Jacka. - Przytulanko - zażądała. Jack zdębiał, przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi, po czym przygarnął małą do siebie zdrowym ramie niem. Złote loki łaskotały go po policzku, łapka z weł-
nianą owieczką wylądowała na piersi. Teraz widział, że owieczka jest mocno nadjedzona przez mole i wycmokana. Najwyraźniej w domu państwa Shaw zabawki przechodziły z dziecka na dziecko; tu się ich nie wyrzu cało. Daisy ziewnęła szeroko, powieki jej opadły. - Bajka - padło następne żądanie i Jack poczuł obezwładniającą pustkę w głowie. Był rzeczywiście do brym wujkiem, ale jego dobroć nie sięgała aż tak dale ko, żeby miał opowiadać siostrzenicom i siostrzeńcom bajki na dobranoc. W końcu nie była to jego rola. Bajki opowiadały dzieciom niańki i opiekunki, a tych w do mach sióstr nie brakowało. Daisy otworzyła oczy i spojrzała na niego z głębo kim wyrzutem. - Bajka - powtórzyła, tym razem nieznoszącym sprzeciwu tonem. Jack poczuł, że ogarnia go panika. Zerknął na drzwi, ale panowała za nimi cisza, nic nie zwiastowało nade jścia rychłej pomocy. - Eee... Thea opowiada ci bajki? - zagadnął, grając na zwłokę. Daisy kiwnęła głową i złote loki połaskotały Jacka w nos. - Opowiada mi o wróżkach i duszkach. One miesz kają w ogrodzie. Wróżki i duszki. Jack wciągnął głęboko powietrze. Sam zaczynał wierzyć w czary.
- Mieszkają w ogrodzie, ale ich nie możesz zoba czyć, prawda? - Prawda. - Daisy umościła się wygodnie. - One są zaczarowane. Jack odetchnął. Wszystko wskazywało na to, że jest na dobrym tropie. Próbował wysilić pamięć i przypo mnieć sobie, co właściwie wie o ogrodach Oakmantle. Szkoda, że nie obejrzał ich sobie dokładnie. Rosły tam drzewa, to jasne, i była fosa... - A czy Thea opowiadała ci o wodnych duszkach, które mieszkają w fosie? - zapytał. Daisy pokręciła głową. - No... - głosik miała senny, ale najwyraźniej za mierzała dać Jackowi szansę - opowiedz. Ostrożnie rozpoczął opowieść o wodnych duszkach, które mieszkały w fosie razem z łabędziami i kaczka mi. Wymyślił podwodny zamek i złe chochliki ze sta rego dębu, z którymi duszki prowadziły odwieczny spór. Historia była magiczna i bardzo poplątana. Miał już zacząć opowiadać o zaczarowanej królewnie, która najpierw została porwana, potem uratowana przez do bre duszki, kiedy zorientował się, że Daisy smacznie us nęła wtulona w jego ramię. Przestał mówić i przyjrzał się małej: zaróżowione policzki, lekko rozchylone usta. Poczuł na ramieniu ciepło i wilgoć: mała musiała się trochę ślinić przez sen. Siedział sztywno, bojąc się, że lada ruch może ją obudzić. Zastanawiał się, dlaczego jego siostry nie opo-
wiadają dzieciom bajek na dobranoc, kiedy to taka przyjemność. To doprowadziło go do kolejnych pytań, dlaczego ludzie światowi wychowują dzieci na odle głość i czy wiedzą, co tracą. Śpiąca na jego ramieniu Daisy przepełniła go miłością. Prawie już postanowił, że sam chciałby mieć dzieci, ale szybko tę myśl odrzu cił, przerażony jej implikacjami. Daisy, Gara, Harry, Ned i Clementine. Serce mu się ścisnęło. Biedna Thea, robiła wszystko, co mogła, by zastąpić rodzeństwu matkę. Gdyby mógł jej pomóc... Pokręcił głową. Kolejna szalona myśl, której należy po zbyć się jak najszybciej. Tak właśnie wpływa na czło wieka wiejskie powietrze; nie darmo twierdził, że mąci umysł i ogłupia. Oto miał najlepszy dowód. Usłyszał kroki na korytarzu, po chwili ktoś zapukał, drzwi się otworzyły i w progu stanęła Thea w białym fartuchu, z wypiekami na twarzy, w czepku, spod któ rego wymykały się niesforne kosmyki. - Och. - Zobaczyła uśpioną siostrę w ramionach Ja cka i zniżyła głos do szeptu. - Przepraszam. Wszędzie jej szukam. Zdarza się jej chodzić we śnie... - Chciała, żebym opowiedział jej bajkę na dobranoc - wyjaśnił Jack. Thea spojrzała mu w oczy, ale nic nie było w stanie wyczytać z tego spojrzenia. - I co? - Opowiedziałem. Wróżki, duszki, chochliki, po rwane księżniczki...
- Sama chętnie bym posłuchała. - Z przyjemnością opowiem pani bajkę na dobra noc, panno Shaw. Kiedy tylko pani zechce. Zaczerwieniła się, ale nie odpowiedziała. Nachyliła się, żeby wziąć od niego Daisy, i musnęła rękawem jego po liczek. Poczuł jej zapach, lawendowy i różany, delikatny, ulotny. Poruszył się, niby że rozprostowuje zesztywniałe ramiona. Może to z głodu zakręciło mu się w głowie, a może przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej. - Nie zagląda pani do mnie - zauważył niby od nie chcenia, przyglądając się, jak Thea zgrabnie układa sobie Daisy w zagłębieniu ramienia. - Mógłbym tu um rzeć i nawet by o tym pani nie wiedziała. - Gdyby tak się stało, Hodges na pewno by mnie za wiadomił o tym smutnym fakcie - odpowiedziała rze czowo, a potem nieoczekiwanie uśmiechnęła się i Jack poczuł, że serce zabiło mu gwałtowniej. To uparte prze ziębienie, powiedział sobie, chyba że i w tym przypad ku przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej. - Tak czy inaczej, cieszę się, widząc, że do śmierci panu daleko, milordzie - dokończyła Thea. - Naprawdę? Dlaczego w takim razie mnie pani uni ka, panno Shaw? - Muszę iść - oznajmiła, nagle się spiesząc. - Daisy się obudzi i... - Nie odpowiedziała pani na moje pytanie - obru szył się Jack. - Chyba nie boi się pani przebywać ze mną sam na sam, panno Shaw?
Milczała przez chwilę. - Nie boję się, jeśli mam być ścisła, milordzie - od powiedziała powoli - ale zbyt dobrze pamiętam, jaką reputacją pan się cieszy. A teraz, jeśli pan pozwoli... - Chwileczkę. - Jack dotknął jej dłoni i Thea, która już miała odejść, zatrzymała się. - Dlaczego powiedzia ła pani dzieciom, że nie powinny do mnie przychodzić? - Jego głos zabrzmiał poważniej, niżby sobie życzył. Jestem aż tak zepsuty, że trzeba trzymać dzieci z daleka ode mnie? - Och! - Thea aż się zatchnęła na to przypuszczenie. - Nie miałam nic takiego na myśli, lordzie Merlin. Po prostu nie chciałam, żeby panu przeszkadzały. Powi nien pan odpoczywać, dzieci mogłyby przeszkadzać... - Pozwoliła pani Bertiemu na odwiedziny - zauwa żył Jack. - To co innego. Poza tym sama chciałam zobaczyć się z Bertiem, przeprosić go. - I dlatego tyle uwagi mu pani poświęca, a mnie ani trochę? Daisy poruszyła się przez sen, coś mruknęła. - Muszę iść - powtórzyła Thea. Jack opuścił rękę i odprowadził ją spojrzeniem do drzwi. - Panno Shaw? Zatrzymała się w progu. - Tak, lordzie Merlin? Jack uśmiechnął się szeroko. - Dzisiaj na kolację znowu kleik?
Dojrzał w oczach Thei wesołe iskierki, które błysnę ły i natychmiast zgasły. - Nie. Pani Skeffington przygotowuje dla pana po żywną potrawkę z baraniny. Ach, jeszcze jedno, lordzie Merlin... - Panno Shaw? - Skonfiskowałam butelkę brandy, którą przyniósł pański lokaj. To niezdrowe. Jeśli będzie pan grzeczny, pozwolę wypić kieliszek domowego wina z czarnego bzu - oznajmiła i zamknęła cicho drzwi. Jack oparł się o poduszki, uśmiech błąkał się na jego ustach. Theodosia Shaw. Teraz, kiedy leży złożony nie mocą, panna Shaw jest górą, ale markiz postanowił na stępnego dnia podnieść się z łóżka, a wtedy trudniej jej będzie go unikać. Zawrze bliższą znajomość z panną Shaw. Już nie mógł się doczekać. - To jasne jak słońce, że unikasz markiza Merlina - oznajmiła Clementine, nie bawiąc się w subtelności. Pomagała Thei zbierać żonkile, które właśnie ścięły na bukiety do domu. - Zaprzeczałaś cały czas, ale sama dobrze wiesz, że to prawda i że unikasz go dlatego, że go lubisz. Thea zatrzymała się z koszem kwiatów w dłoni. Był piękny ranek i zdecydowała się wreszcie wyjść do ogro du. Tkwienie w domu tylko wzmagało niepokój, który ją dręczył od pewnego czasu. Clementine, bystra obser-
watorka, bez trudu rozpoznała przyczynę stałego pode nerwowania siostry - był nią oczywiście markiz Merlin. Prawdę powiedziawszy, Thea nie miała żadnych ar gumentów na odparcie słów siostry: rzeczywiście uni kała Jacka, szczególnie od momentu, kiedy wreszcie podniósł się z łóżka i w każdej chwili mógł pojawić się w dowolnym miejscu. Wiedziała, że poszukuje jej towarzystwa, i wytrącało ją to z równowagi, tym bardziej że nie pozostawała obojętna na te jego przenikliwe, gorące spojrzenia i od krywała, z niejakim przerażeniem, że wbrew wszyst kim zastrzeżeniom wobec osoby Jacka i ona chętnie go widzi. Niemniej czuła się jak zwierzyna łowna. Markiz na nią polował spokojnie, cierpliwie, ale z uporem i te jego łowy budziły w niej podniecenie pomieszane z fascynacją. Wiedziała, że Merlin wciągają w pułapkę i że powinna się strzec, jednak strzec się wcale nie miała ochoty. - Myślę, że markiz też cię bardzo lubi - stwierdziła Clementine ostrożnie i Thea spiekła raka, mocno poru szona tym stwierdzeniem. - Markiz jest uprzejmy i miły w obejściu dla każde go - powiedziała, starając się nadać głosowi obojętne brzmienie. Ruszyły powoli przez trawnik w kierunku domu. - Pokazuje Harry'emu, jak należy grać w krykieta. - Rozmawia z Clarą o muzyce.
- Opowiada Daisy bajki na dobranoc. - Prowadzi dyskusje kulinarne ze Skeffie - dokoń czyła Clementine ze śmiechem. - Kochana Skeffie zu pełnie zmieniła o nim zdanie i teraz wychwala go pod niebiosa. Thea się zaśmiała. - W tym wypadku podejrzewam markiza Merlina o czystą interesowność. Nasza kuchnia jest dla niego zbyt uboga, tęskni za porządnym, krwistym stekiem i butelką dobrego porto. Stanęły na skraju parku i omiotły spojrzeniem dom otoczony fosą. Jasny kamień, z którego wzniesiono Oakmantle Hall, złocił się w słońcu, po fosie pływały kaczki, łabędzie wyciągały długie szyje. - Markiz Merlin rozmawiał też z Nedem - powie działa Thea z wahaniem - o jego zamiarach wstąpienia do wojska, wiesz? - Kapitalnie. - Clementine aż podskoczyła. - Ned zawsze marzył, żeby zostać żołnierzem. Jeśli markiz może mu pomóc... - Ned powinien pójść na studia - rzuciła Thea kate gorycznym tonem. -I nie mów „kapitalnie", Clemmie, dama nie powinna używać takich słów. - E tam! - prychnęła Clementine. - Wiesz, że Ned nie ma głowy do książek, jego interesuje tylko wojsko i wszystko, co się z wojskiem łączy. Gdyby tata nie umarł tak niespodziewanie... - Nie pozwolę, żeby markiz Merlin wykupił dla Neda
rangę w wojsku. - Słowa same popłynęły z ust Thei. Nie chcę mu nic zawdzięczać. - Nie mogła powtórzyć Clementine rozmowy, którą przeprowadziła z Jackiem pierwszego dnia, zaraz po wypadku, kiedy powiedział, że wszystko można kupić, i przywołał sytuację Neda na potwierdzenie swoich racji. Dowodziło to tylko, że nie miał uczciwych intencji. Clementine spojrzała na siostrę z zainteresowaniem. - Dlaczego nie? Jest ustosunkowany. Zastanów się dobrze, co mówisz. Nie tak łatwo będzie znaleźć innego sponsora dla Neda. Thea zacisnęła dłoń na koszyku. - Markiz Merlin jest inny. On... ja... On może ocze kiwać... - Podzięki za swoją wielkoduszność? - Gemmie! Clementine zsunęła kapelusik na plecy, tak że trzy mał się teraz tylko na wstążkach. Okropność, pomyślała Thea z niesmakiem. Coraz częściej czuła się bezradna wobec dezynwoltury drogiej siostrzyczki, jej lekcewa żenia manier. - Chcesz powiedzieć, że markiz Merlin sugerował ci coś takiego? - Tak, sugerował! - wyrzuciła z siebie Thea. - Po wielokroć. Clementine zrobiła wielkie oczy. - Niesamowite. Ty to masz szczęście. - Clementine Shaw!
- Muszę cię zostawić. Radź sobie sama z markizem Merlinem. Właśnie zmierza w naszym kierunku. Wy bacz, że nie zostanę i nie będę cię chronić przed jego niecnymi zakusami. - Wyjęła Thei z ręki koszyk z żon kilami i pobiegła w stronę domu. Thea odwróciła głowę. Rzeczywiście Jack szedł w jej stronę, obok biegł jeden z domowych spanieli. Dopóki żył ojciec, w Oakmantle była cała zgraja psów, z której pozostały tylko trzy. Jackowi towarzyszył naj bardziej wiekowy, artretyczny staruszek. Thea zauwa żyła, że Jack celowo zwalnia, by pies mógł dotrzymać mu kroku, i uśmiechnęła się. Naprawdę dobry z niego człowiek, pomyślała. Dobry i przez tę swoją dobroć je szcze bardziej niebezpieczny. Nadal wyglądał blado, ale niezwykle elegancko: wy sokie czarne sztylpy, śnieżnobiała koszula i doskonale skrojona myśliwska kurtka czyniły go uosobieniem do brego smaku. Głowę miał odkrytą i na jego ciemnych włosach igrały złotawe refleksy słońca. Thea postanowiła, że musi być stanowcza, nie może dopuścić, by zniszczył ze szczętem jej pozycje obronne. - Dzień dobry - powiedziała, gdy podszedł. - Z gó ry wyekwipował się pan na dłuższy pobyt na wsi czy też kazał przysłać sobie kufry z Londynu? W odpowiedzi Jack uśmiechnął się i ujął dłoń Thei. Próbowała cofnąć rękę, ale Jack na to nie pozwolił, wło żył ją sobie pod ramię i tak razem ruszyli. - Prawdę powiedziawszy, Hodges jest taki przewi-
dujący. Jemu zawdzięczam, że mam się w co ubrać. Gdyby nie jego zaradność, pewnie musiałbym poży czyć bieliznę i kaftany od Bertiego. - Wątpię, by pasowały na ciebie... - zaczęła Thea, nie zastanawiając się, co mówi, i pokraśniała niczym piwonia. Poniewczasie uświadomiła sobie, że porusza temat, któremu dama nie powinna poświęcać myśli, a tym bardziej o nim mówić. Owszem, nie mogła nie dostrzec widomych zalet fizycznych Jacka, ale zdradzać się z tym, że widzi i docenia? Dojrzała uśmiech w jego ciemnoniebieskich oczach i sklęła się w duchu za to, że nie trzyma języka za zębami. Godny potępienia brak kontroli. - Pochlebia mi, że tyle uwagi poświęca pani mojej osobie, panno Shaw - powiedział z naciskiem, tak by nie miała najmniejszych wątpliwości, że każda sposob ność, jaką mu stworzy, zostanie przez niego wykorzy stana natychmiast i do końca. - Gdyby chciała pani przeprowadzić dokładniejsze obserwacje, jestem na pa ni usługi. Thea postanowiła, że nie da się zbić z pantałyku kpi nami. - Doprawdy, milordzie? Będę miała szansę? Byłam pewna, że pan wyjeżdża. Wszak doszedł pan już do sie bie po wypadku. - Niestety, panno Shaw, w moim stanie podróż mogłaby się okazać zgubna, jestem jeszcze bardzo osła biony.
W opinii Thei Jack na pewno nie sprawiał wrażenia osłabionego. Wszystko, tylko nie to. Już prędzej niebez pieczny hultaj i nicpoń. Ale osłabiony? Doprawdy śmieszne. - Przykro mi, że ciągle pan słabuje - powiedziała uprzejmie. - Może powinien pan wrócić do domu i tro chę odpocząć? Nie trzeba się przemęczać. Dalszy spacer może tylko zaszkodzić. - Och, nie. Codziennie będę starał się dłużej pozo stawać na nogach, panno Shaw - stwierdził Jack z za bójczym uśmiechem. - Dzisiaj jeszcze nie osiągnąłem założonego celu. A propos celu, czy może pani siostra ćwiczy strzelanie z łuku? Jeśli tak, chętnie obejrzałbym w pani towarzystwie herbarium, tam powinniśmy być bezpieczni. Thea spojrzała na niego podejrzliwie, nie bardzo wiedząc, skąd u Jacka to nagle zainteresowanie ogrod nictwem. Była pewna, że to pretekst, ale odmówić by łoby niegrzecznie, szczególnie że Clementine zabrała koszyk z kwiatami, pozbawiając w ten sposób siostry wymówki, która pozwoliłaby jej wrócić niezwłocznie do domu. Przeszli przez drewniany mostek przerzucony przez fosę i znaleźli się w tej części ogrodu, która kiedyś była chlubą i wizytówką Oakmantle, i gdzie Thea niedawno przycinała stare krzewy różane, przygotowując je na na dejście nowego sezonu. Markiz otworzył furtkę i podał Thei dłoń. Dotknął jej
lekko, musnął zaledwie, ale to wystarczyło, by Theę przeszedł gwałtowny dreszcz, przenikający całe ciało od stóp do głów. Jack nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Latem zbieramy tu płatki róż - zaczęła opowia dać, chcąc pokryć zmieszanie. - Suszymy je i potem ro bimy z nich potpourri do szaf z ubraniem i bieliźniarek i... w ogóle. Hodujemy zioła na przyprawy i zioła za pachowe, szczególnie lawendę. - Wiedziała, że mówi zbyt szybko, nerwowo i chaotycznie. Następne słowa Jacka wprawiły ją w jeszcze większe pomieszanie. - Teraz rozumiem, dlaczego pościel pachnie lawen dą - powiedział miękko i zniżył głos. - Pani też... Theę oblała fala gorąca. Wokół unosił się zapach la wendy, ledwie wyczuwalny, niemniej niepokojący. - Nie powinien pan mówić takich rzeczy, milordzie. - Nie powinienem? - Głos Jacka zmienił się, brzmiał teraz chropawo. - Zapamiętałem dobrze pani zapach, kiedy trzymałem panią w ramionach w dniu niedoszłego ślubu. I później... Thea ruszyła ścieżką wśród lawendy. Serce biło jej jak oszalałe. Jack szedł tuż za nią, żwir chrzęścił pod jego stopami. Theę nagle zdjęło irracjonalne pragnienie, by rzucić się do biegu i uciec jak najdalej. Niestety, ścieżka, którą szli, kończyła się przy oczku wodnym. Gdyby Thea chciała uciec, musiałaby się przedzierać przez zarośla, co wyglądałoby i śmiesznie, i żałośnie. Niezrozumiały atak paniki minął i zdrowy rozsądek wziął górę. Nie grozi jej przecież niebezpieczeństwo,
w każdej chwili może zawrócić i iść do domu. Myśl ta wydała się jej tak sensowna, że zatrzymała się, by spoj rzeć markizowi odważnie w twarz. I znieruchomiała. Dzieliły ich zaledwie dwa kroki. Jack stanął i w jego pozie było coś, co stanowiło dla Thei ostrzeżenie: wie działa, co się za chwilę musi wydarzyć. Jack ją pocałuje, a ona... Resztki zdrowego rozsądku, które przed chwilą z ta kim wysiłkiem udało się jej przywołać na pomoc, pie rzchły, kiedy wargi markiza dotknęły jej ust. Jack wykorzystał okazję, pozwalając sobie na długi, głęboki pocałunek, który obudził w Thei dreszcz naj czystszego, pożądania, przenikający ciało od stóp do głów. Otoczył ją ramionami. Smakował świeżym powie trzem i czymś trudnym do określenia, co uderzało do głowy, a jego skóra pachniała drzewem sandałowym. Po chwili Thea zorientowała się, że zarzuca mu ręce na szyję i przyciąga go do siebie. Pocałunek, choć długi i głęboki, był delikatniejszy niż ten w salonie, raczej skłaniał Theę do reakcji, niż jej żądał. A jednak pod tą łagodnością kryła się i groźba, i obietnica. Jack konsekwentnie parł do celu, to się czu ło, a Thea doskonale zdawała sobie sprawę, co jest tym celem. Uwolnił ją po bardzo długiej chwili, podtrzymując jeszcze, kiedy się odsunęła trochę chwiejnie. Zachmu rzona usiłowała zebrać myśli, uporządkować chaos pa-
nujący w głowie. Spojrzała na Jacka. Odpowiedział spojrzeniem pozbawionym wyrazu, z którego nic nie była w stanie wyczytać. - To sprzeczne z moim sposobem bycia, ale zapy tam, chce pani, żebym przeprosił za swoje zachowanie, panno Shaw? - Nie. - Thea została wychowana na osobę prawdo mówną i teraz przechodziła trudny test. - Trudno tu mówić o winie... Dłoń Jacka zacisnęła się na jej ramieniu i przez mo ment myślała, że znowu przyciągnie ją do siebie. - Zatem o przyjemności, jeśli nie o winie? - Nie! - Thea cofnęła się gwałtownie. - To jest... tak, ale... - Ale nikt dotąd tak pani nie całował i własna reak cja panią zdumiała? - Z tonu Jacka biło obrzydliwe wręcz, rażące uszy samozadowolenie, nawet jeśli w je go słowach była prawda. - Rzeczywiście nigdy dotąd nie całował mnie hultaj. Jeśli nie liczyć, oczywiście, pierwszego pocałunku, mój panie. - I podobało ci się? Thea nasrożyła się. - Niech pan nie zadaje trudnych pytań. Jeśli wolno prosić. - A więc podobało się. Chciałaby pani powtórzyć to doświadczenie? - Nie! - Thea zrobiła kolejny krok do tyłu. Było to
pierwsze oczywiste kłamstwo, jakie zdarzyło się jej wy powiedzieć od bardzo, bardzo dawna i natychmiast zro zumiała, że Merlin jej nie uwierzył. Chwycił ją za ręce i przycisnął je do piersi. - Och, panno Shaw. - Wpił w nią to swoje ciemnobłękitne, przenikliwe spojrzenie. - Miałem cię za osobę absolutnie prawdomówną, a teraz widzę, że zmusiłem cię do kłamstwa. Wystawiłem twoją niewinność na cięższą próbę, niż mogłem przypuszczać. Thea wiedziała, że musi natychmiast się uwolnić. Nie była jednak w stanie wykonać żadnego ruchu. Tym ra zem Jack bardzo powoli nachylił głowę, zamknął jej usta pocałunkiem słodkim i pełnym pożądania, poca łunkiem, który domagał się odpowiedzi. Thea rozpro stowała palce, którymi dotykała piersi Jacka. Pod opu szkami czuła bicie jego serca. Rozgrzewało ją słońce i żar bijący z wewnątrz. Traciła kontrolę nad sobą, nie wiedziała już, co się z nią dzieje. Bliskość Jacka dzia łała jak narkotyk. Uwolniła się w końcu z jego objęć; puścił ją niechęt nie, z oporami. Oddychał ciężko, w jego oczach było pragnienie, które widziała w nich już wcześniej. - Wracam do domu, drogi panie. Muszę pomyśleć o tym, co się stało, a w pańskiej obecności nie mogę się skupić. - Przeceniamy myślenie, są o wiele przyjemniejsze sposoby spędzania czasu - powiedział Jack, przeciąga jąc słowa, ale ruszył za nią w stronę domu. - Czy
w ogóle warto myśleć, droga panno Shaw? Nie mogli byśmy zająć się czym innym? Thea uniosła dłoń, jakby chciała go odepchnąć. Nie była w stanie rozmawiać z Jackiem, nie teraz, kiedy straciła swoje savoir faire. Cokolwiek powiedziałaby w tej chwili, pogorszyłoby tylko jej położenie. Nie mogła dłużej pozostać w przesyconym zapa chem kwiatów ogrodzie, obecność Jacka stanowiła zbyt wielką pokusę. Dla niego to była tylko gra, aż nazbyt dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Merlin po prostu krok po kroku zmierzał do wygrania zakładu, chciał jej dowieść, że osiągnie to bez trudu. Musi być nieprzejed nana, stanowcza. Byłaby największą idiotką w całym chrześcijańskim świecie, gdyby wpadła w ramiona tego nicponia, który chciał zabawić się jej kosztem. - Wybacz, milordzie - powiedziała lodowatym to nem, obracając się na pięcie. - Czekają na mnie domo we obowiązki. Tym razem Jack nie próbował iść za Theą. W jej gło wie kłębiły się sprzeczne myśli na jego temat, nie wie działa, jak go oceniać: zły, dobry, przewrotny, zepsuty do szpiku kości? Zrobiła cztery kroki i zatrzymała się. Było coś, o co od dawna chciała go zapytać. Teraz na deszła pora... - Markizie Merlin - zaczęła powoli - odpowie mi pan na jedno pytanie? Jack nieznacznie wzruszył ramionami. - Jeśli będę potrafił.
- W czasie naszej pierwszej rozmowy zapropono wał mi pan pieniądze i powiedział, że zasady są dla głu pców. Naprawdę tak pan uważa? Ich spojrzenia się spotkały i Thea nagle poczuła się tak, jakby stała na skraju niezgłębionej przepaści, która zaraz ją wciągnie na zawsze, bez ratunku. Jack wes tchnął głęboko. - Panno Shaw, jak nikt potrafi pani przywołać czło wieka do porządku - zauważył z wyrzutem. - Jeśli ko niecznie chce pani znać prawdę, była to jedna z naj bardziej nieprzemyślanych moich wypowiedzi. Nie, wcale nie uważam, żeby zasady były dla głupców. Na twarzy Thei odmalowała się widoczna ulga, po bladłe policzki zaróżowiły się uroczo. - Dziękuję - szepnęła. Jack patrzył za nią, dopóki jej sylwetka nie zniknęła za węgłem domu, po czym wsadził dłonie w kieszenie i ruszył tą samą drogą, pogwizdując cicho pod nosem. Dobry Boże, co się z nim dzieje? Jak to się stało? Pa nował nad sytuacją, był o krok od wygrania zakładu, tymczasem panna Theodosia Shaw niemal rzuciła go na kolana tą swoją przerażającą szczerością połączoną z niewinnością. Nie miał pojęcia, jak do tego doszło, ale nie mógł dłużej się oszukiwać, musiał spojrzeć pra wdzie w oczy. Mógł oczywiście walczyć, ale wynik jawił mu się bardzo niepewny. Poczuł się jak nicpoń i hultaj bliski nawrócenia na drogę cnoty.
Pokręcił nieznacznie głową. Gdyby ktoś przepowie dział mu coś podobnego jeszcze kilka dni temu, wy śmiałby tego kogoś. Rodzice od pięciu lat nalegali, żeby się ożenił, on nawet słyszeć o tym nie chciał, wolał przelotne przygody z kobietami, które postępowały we dług tych samych co on reguł: obie strony szukały przy jemności, unikając zobowiązań. Teraz, nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy, odstąpił od wyznawanych dotąd zasad. Jeśli czegokolwiek na uczył się w życiu, to tego, że nie należy walczyć z lo sem, przeciwstawiać się mu. Miał przeczucie, że tym razem dosięgło go jego przeznaczenie.
ROZDZIAŁ PIĄTY - Wybacz mi, moja staruszko, ale to diabelnie trud ne. - Bertie poruszył się niespokojnie na kanapie obitej brokatem. Unikał zawzięcie wzroku Thei. - Chciałbym ci pomóc, ale muszę wyjechać. - Przymknął oczy. Mówiłem ci przecież, jadę do Yorkshire. Nie będzie mnie przez całe dwa tygodnie. Thea nie wierzyła ani słowu. Bertie nie potrafił kłamać i teraz też wykręcał się nieumiejętnie. Sprawę niefortun nego ślubu już sobie wyjaśnili i znowu byli dobrymi przy jaciółmi, niemniej Thea czuła, że Bertie coś przed nią ukrywa. Postanowiła poddać go małemu testowi. - Przecież markiz Merlin jest twoim kuzynem, Ber tie. Przez wzgląd na uczucia rodzinne mógłbyś zapro ponować mu gościnę w Wickham... - Z rozkoszą. Gdybym nie musiał wyjechać, na pewno bym go zaprosił. Niestety, mam zobowiązania, muszę być w Yorkshire. - Ciągle usiłuje pani pozbyć się mnie, panno Shaw - rozległo się od drzwi. Thea drgnęła. Nie słyszała, jak Jack wchodzi, i teraz stanęła w pąsach, zakłopotana, że ją podsłuchał.
Podszedł powoli do marmurowego kominka, tu sta nął w nonszalanckiej pozie, opierając rękę na gzymsie, a tak się ustawił, by patrzyć wprost na Theę. Poruszyła się niespokojnie w fotelu pod jego uważnym spojrze niem, rumieniec na jej twarzy jeszcze się pogłębił. Przy obiedzie, w towarzystwie Bertiego i Clementine, udawało się jej unikać spojrzeń Jacka, chociaż nie przestawała o nim myśleć. Doskonale zdawała sobie sprawę, że w czasie całego posiłku zachowywała się tak, jakby jej nie było przy stole. Dla reszty towarzys twa musiało to być wysoce irytujące, nie potrafiła jed nak się skupić. Jack obserwował ją z niejakim rozbawieniem, ale i z uwagą, co jeszcze bardziej ją rozstrajało. Kiedy wspo minała pocałunki, które wymienili tego popołudnia... Dość tego, powtarzała sobie stanowczo, nie będzie dłu żej do tego wracać. Chyba że chce własnej zguby. Thea przywykła do tego, że jest panią swojego serca. Panowała nad uczuciami, podobnie jak musiała pano wać nad domem i kierować losami rodziny. Fascynacja, jaką budził w niej Jack, wydawała się niebezpieczna i wprowadzała chaos w jej uporządkowane życie. - Przykro mi, że nie mogę uwolnić pani od swojego towarzystwa, panno Shaw - powiedział Jack gładko. Doktor Ryland mówi, że nie powinienem ruszać w dro gę przed końcem tygodnia, a ja zamierzam zastosować się do jego wskazówek. Obiecuję wyjechać, kiedy tylko dostanę pozwolenie od doktora.
- Zapomniałem powiedzieć, że wszyscy jesteśmy zaproszeni na piątkowy bal do Pendle Hall - odezwał się Bertie, uszczęśliwiony, że Thea wreszcie zostawiła go w spokoju. - Lady Pendle bardzo nalegała, chociaż mówiłem jej, że jesteś jeszcze bardzo osłabiony, Jack. Twierdzi, że nic tak nie uświetni jej balu jak twoja obe cność. Jack skrzywił się. - Skoro muszę, pojadę. Byłbym niewdzięcznikiem bez manier, gdybym odmówił. Poczciwa lady codzien nie przysyła mi kwiaty ze swojej oranżerii z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Thea w skupieniu piła herbatę. W jej oczach lady Pendle była wiedźmą bez wychowania, a za jej troską o Jacka stały motywy aż nazbyt czytelne i dalekie od bezinteresownych. Pendle'owie od lat odnosili się do Thei z lekceważe niem. Raz tylko była na balu w ich domu i był to kosz marny wieczór, bo wszyscy tam, szczególnie młodzi Pendle'owie, traktowali ją z protekcjonalną wyż szością. Od tego czasu konsekwentnie odrzucała wszystkie ich zaproszenia. - Ja nie pojadę - oznajmiła z miejsca. - Ty, Bertie, też chyba nie przyjmiesz zaproszenia, wszak wyjeż dżasz niebawem... Bertie zrobił się czerwony jak burak. - Och, prawda, zapomniałem. Wyjeżdżam do Lancashire...
- Do Yorkshire - sprostowała Thea delikatnie i Bertie skwapliwie skinął głową. - Dobranoc, Bertie. Dzię kuję, że zechciałeś zjeść z nami obiad. Życzę miłej po dróży i baw się dobrze w Yorkshire. Jack otworzył przed nią drzwi. - Przykro mi, że mój kuzyn nie może pomóc, panno Shaw. Thea dojrzała w jego oczach podejrzanie wesołe iskierki, które zdawały się mówić, że nie jest mu ani trochę przykro. - Przeciwnie - odparła słodkim tonem. - To raczej mnie jest przykro. Serdecznie współczuję wizyty w Pendle Hall. Dostanie pan za swoje, jak panny Pendle zaczną się do pana umizgać. Ani chybi któraś rada by pana usidlić. Jack posłał jej wiele mówiące spojrzenie. - Dziękuję za troskę, panno Shaw. Może jednak po jechałaby pani ze mną, dla ochrony? Thea uśmiechnęła się. - Czy nicpoń potrzebuje ochrony przed uczciwymi, godnymi szacunku damami? Jestem pewna, że sam świetnie pan sobie poradzi. Jack chwycił ją za rękę i wyciągnął do tonącego w półmroku holu, zatrzaskując za sobą drzwi prowa dzące do salonu. - Nie bądź tego taka pewna, panno Shaw. - Wypro stował się. - A teraz mówmy poważnie. Naprawdę chce pani, żebym wyjechał z Oakmantle?
Thea oblała się rumieńcem. - Przykro mi, że usłyszał pan moje słowa, milordzie. Nie chciałabym wydać się niegościnna... - Urwała, nie wiedząc co powiedzieć. Jak wytłumaczyć Jackowi, że powinien wyjechać z tej prostej przyczyny, że przestał jej być obojętny? Nie mogła przecież wyznać mu pra wdy i zdradzić się ze swoimi uczuciami. - Chodzi o zachowanie przyzwoitości, jak rozu miem? - zapytał ostrożnie. - Moja obecność w Oakmantle sprzeciwia się dobrym obyczajom. - Tak. - Thea skwapliwie chwyciła się podsuniętej przez Jacka wymówki. - Niewiele sobie robię z plotek, ale... - .. .ale wolałaby pani nie dawać do nich powodów. Doskonale to rozumiem. Thea zachmurzyła się. Jack podejrzanie ułatwiał jej sytuację. - Oczywiście, wolałabym... - Oczywiście - przytaknął. - Pomimo nieskazitel nej reputacji, jaką pani cieszy się w okolicy, mimo tego śmiesznego koronkowego czepka starej panny i tego okropnego fartucha, który uparła się pani nosić. Thea dopiero teraz uświadomiła sobie, że Jack nadal trzyma ją za rękę. Próbowała wyrwać dłoń, ale on nie zwolnił uścisku. - Jeśli chce pan sobie stroić ze mnie żarty, drogi panie... - Wręcz przeciwnie. Próbuję zachować się jak nale-
ży chociaż raz. Dotąd nie zaprzątałem sobie głowy ta kimi sprawami. - W to akurat chętnie wierzę - rzuciła Thea ostrym tonem i raz jeszcze próbowała uwolnić dłoń z uścisku Jacka. Bez rezultatu. - Może dojdziemy do kompromisu, panno Shaw? ciągnął. - Wyjadę z Oakmantle jutro. Przeniosę się chwilowo do Wickham pod warunkiem, że pozwoli pa ni towarzyszyć sobie na piątkowym balu. Thea zmarszczyła czoło. - Skoro zamierza pan opuścić Oakmantle, może pan wracać prosto do Londynu. Nie rozumiem, dlaczego miałby pan zwlekać? Nie była w stanie niczego wyczytać z ukrytej w cie niu twarzy Jacka. Jego głos brzmiał chłodno. - Może nie chcę wracać do Londynu. Proszę o odpowiedź, panno Shaw. - Jeśli nie zgodzę się pojechać na bal, nie opuści pan Oakmantle, czy tak? - Jeśli nie zgodzi się pani pojechać na bal, ja nie opuszczę Oakmantle. - Potrafi pan być naprawdę niemożliwy. Dziwny koncept, doprawdy, bardzo dziwny. Już mówiłam, że nie ulegnę szantażowi. - Nazwijmy rzecz perswazją, panno Shaw, może to określenie lepiej panią do mnie usposobi. Thea pokręciła głową. - Dziwny koncept - powtórzyła uparcie - ale ni-
komu nie zaszkodzi. Zgadzam się przez wzgląd na moją reputację. - Oczywiście. - Jack ucałował jej dłoń. - Dziękuję. Pomówię z Bertiem o koniecznych przygotowaniach. Podał jej lichtarzyk stojący na stoliku przy schodach. - Dobranoc. - Chwileczkę, panno Shaw. - Tak? - Thea zdała sobie sprawę, że stoi zbyt bli sko Jacka i cofnęła się szybko, wywołując uśmiech na jego twarzy. - Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli nie znajdzie pani innego rozwiązania problemów finansowych, zawsze mo że pani sprzedać rzeźby z salonu. Dwie przynajmniej są dłuta Johna Edwarda Carew. Warte kilka tysięcy funtów każda, chociaż ta z odłamanym nosem znacznie straciła na wartości. - Ukłonił się z przesadną kurtuazją i cofnął się do drzwi salonu. - Dobranoc, panno Shaw. W salonie Bertie dopijał właśnie porto i zbierał się do wyjścia. - Muszę już jechać, przygotować się do podróży oznajmił ponuro na widok Jacka. - Nie rozumiem, dla czego akurat Yorkshire, jakbym nie mógł wybrać miej sca bliżej cywilizacji. Mam chyba nierówno pod sufi tem, że się zgodziłem na ten wariacki plan. - Dzięki, Bertie. Jestem twoim dłużnikiem. - Tak, mam udawać, że wyjeżdżam, żebyś ty mógł zostać w Oakmantle. Niech cię diabli, Jack, nie umiem
oszukiwać. Thea wie, że kręcę, zapamiętaj sobie moje słowa. Przed tą dziewczyną nic się nie ukryje. - Nie musisz już oszukiwać, Bertie. Zawarliśmy z panną Shaw kompromis. Ja obiecałem, że przeniosę się jutro do Wickham, a ona w rewanżu pojedzie ze mną na bal do Pendle Hall. Bertie nasrożył się. - Po co były moje opowieści o podróży do York shire? Na próżno się wygłupiałem? - Zawsze możesz powiedzieć, że w ostatniej chwili odwołałeś wyjazd - poradził Merlin polubownym to nem. - Wcale się nie wygłupiałeś i na pewno nie na próżno, Bertie. Chyba że moje szczęście nic dla ciebie nie znaczy. - A w czym widzisz swoje przyszłe szczęście, Jack? Martwi mnie twoje zachowanie. Niech to dunder świśnie. Skończ te zabawy, proszę. Chętnie ci pomogę, ale jeśli w jakikolwiek sposób skrzywdzisz Theę... Jack spojrzał poważnie na kuzyna. - Miej do mnie trochę zaufania, Bertie. Na pewno jej nie skrzywdzę. - Oby. W każdym razie uważaj, bo będziesz miał ze mną do czynienia. Kobiety cię lubią, ale zasady są waż niejsze niż... - Niż instynkt samozachowawczy? - Jack zaśmiał się. - Nie oskarżaj mnie zbyt pochopnie, Bertie. Wiem, że moja reputacja świadczy przeciwko mnie, ale zamie rzam poprosić pannę Shaw, żeby za mnie wyszła.
- Wyszła za ciebie? Nie wierzę. Kpisz sobie ze mnie. - Klnę się na mój honor, że to prawda. - Jack podał kuzynowi karafkę z brandy. - Wypij kieliszek przed wyjściem. Wyglądasz tak, jakbyś potrzebował jednego na wzmocnienie. Bertie usiadł na powrót. - Ślub... Małżeństwo... - mruczał pod nosem. Wszystkiego bym się spodziewał... - Wiem - powiedział Jack przepraszająco. - Smut ny koniec hulaki i nicponia, ale obawiam się, że ją ko cham. Nie ucieknę od tego. Bertie upił potężny łyk brandy. - Ona cię nie zechce. Jack znieruchomiał na te słowa. - Dlaczego tak myślisz? - Ponieważ ma cię za hultaja - odparł Bertie. - Nie ufa ci. Co więcej - dodał z pełnym przekonaniem - nie wyjdzie za mąż dla pieniędzy. Coś o tym wiem. Jack westchnął. Właśnie uświadomił Thei, że nie mu si wychodzić za mąż dla pieniędzy, i nie mógł dyskuto wać ze stwierdzeniem Bertiego. - Myślałem, że kobiety lubią sprowadzać nicponi na dobrą drogę - powiedział smętnie. - Dobry Boże, całe lata broniłem się przed zakusami matrymonialnie uspo sobionych panien, przedkładając nad małżeństwo inne przyjemności, a ty mi teraz mówisz, że jedyna kobieta, której pragnę, nie będzie mnie chciała? To ja się pytam, gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie?
Bertie uśmiechnął się szeroko. - Ktoś wreszcie powinien dać ci nauczkę, Jack. Naj wyższa pora. Trafiłeś wreszcie na godną przeciwniczkę - stwierdził bez cienia złośliwości. Jack dopił brandy. - I tutaj muszę się z tobą zgodzić, Bertie. Rzeczywi ście trafiłem na godną przeciwniczkę. - Ślicznie panienka wygląda, panno Shaw. - Pani Skeffington, która tego wieczoru pozbyła się fartucha i przyjęła rolę pokojówki, ze łzami wzruszenia w oczach przyglądała się wystrojonej na bal Thei. Markiz Merlin już przyjechał, panienko - dodała. Czeka na panienkę w salonie. Thea zawahała się i raz jeszcze spojrzała w lustro. Nie martwiła się swoim wyglądem, bo miała jedną je dyną suknię, która nadawała się na uroczysty wieczór, co z góry eliminowało wszelkie rozterki dotyczące wy boru toalety. Nikt nie nazwałby jej ostatnim krzykiem mody, ale była prosta i elegancka. Problem zatem nie tkwił w stroju, Theę nagle obleciał strach. Miała ochotę wycofać się, nie jechać z Jackiem na bal. Przez ostatnie dwa dni, od chwili gdy opuścił Oakmantle, czuła się przygnębiona. Bardzo jej go brakowa ło. Dzieci też za nim tęskniły, nie przestawały o nim mówić. Były nieznośne i hałaśliwe, to znowu milkły i zamykały się w sobie. Kiedy próbowała rozmawiać z Nedem o tym, że po-
winien zacząć szukać pracy w Londynie, wpadł w złość i zniknął na kilka godzin. Daisy zaniosła się płaczem, kiedy usłyszała, że Jack nie będzie już opowiadał jej bajek na dobranoc, a Clara przez cały dzień wygrywała na starym fortepianie pieśni żałobne. Thea miała wra żenie, że głowa jej pęknie od tego brzdąkania i zacznie wrzeszczeć z rozpaczy. Wszyscy tęsknili za Jackiem, ale ona najbardziej. I oto Jack pojawił się znowu w Oakmantle, czekał w sa lonie, żeby zabrać ją na bal, a ona nie miała odwagi zejść na dół. Wzięła czarną aksamitną pelerynę, torebkę i zaczęła powoli schodzić po schodach. W rzeczywistości Jack wcale nie czekał w salonie, jak powiedziała pani Skeffington. Być może tam go wprowadziła, ale teraz stał u podnóża schodów i mierzył schodzącą Theę uważ nym spojrzeniem, od czubka głowy i starannej fryzury po atłasowe pantofelki. Obejrzawszy ją dokładnie, za trzymał wzrok na jej twarzy. Uśmiechnął się na ten swój sposób: niedbale, leniwie, a jednocześnie niebezpiecz nie. Thea przestraszyła się, że jeszcze chwila i ten uśmiech pozbawi ją resztek zdrowego rozsądku. Zebra ła wszystkie siły. - Dobry wieczór. Jack skłonił głowę. - Dobry wieczór, panno Shaw. To dla mnie wielka radość widzieć panią znowu. Wygląda pani doprawdy olśniewająco. Czarująco.
W jego oczach pojawił się błysk, z którego mogła wnosić, że Jack zamierza mącić jej w głowie. Thei prze mknęło przez myśl, że wcale nie byłaby od tego, i prze szedł ją dreszcz. Niedobrze. Przecież uczyniła wszyst ko, by pozbyć się markiza z Oakmantle; jego obecność była zbyt kłopotliwa. Nie po to włożyła w to tyle wy siłku, żeby teraz tracić rozum na jego widok niczym nieopierzona dzierlatka. Przyjęła jego ramię i Jack poprowadził ją do czeka jącego na podjeździe powozu. Pendle Hall położony był zaledwie o dziesięć minut drogi od Oakmantle i Thea nie zastanawiała się wcześ niej, co będzie oznaczać to krótkie sam na sam z Ja ckiem w zamkniętym powozie. Dziesięć minut dla takiego nicponia to mnóstwo cza su, żeby uwieść kobietę. Thea była spięta, ale Jack za chowywał się przez całą drogę bez zarzutu, był uprze dzająco uprzejmy, wręcz nadskakujący. Pomógł jej wsiąść do powozu, siedział w przyzwoitej odległości, poruszał w rozmowie tematy absolutnie neutralne, mó wił o swoim powrocie o zdrowia, wspomniał coś o bra ciach i siostrach. Thea była rozczarowana. Kiedy dotarli na miejsce, w Pendle Hall rojno już by ło od gości. Lady Pendle, nie tracąc czasu, zdążyła za wiadomić wszystkich znajomych i przyjaciół, że jej bal zaszczyci sam markiz Merlin. Zgotowano Jackowi go rące przyjęcie, Theę powitano znacznie chłodniej. Po czątkowo myślała, że przesadza, słysząc wokół kąśliwe
uwagi, widząc, jak damy odsuwają się lub odwracają plecami na jej widok. Nie, nie przesadzała, i wkrótce miała się o tym boleśnie przekonać. Jack został porwany do tańca przez jedną z panien Pendle, a ją otoczył wianuszek dam, a właściwie wiedźm. - To musiała być dla ciebie prawdziwa przyje mność, gościć markiza Merlina przez cały tydzień w domu, panno Shaw - natarła na nią przybrana w fio letowe aksamity lady Pendle. Jej słowa wprost ociekały jadem. - Taki uroczy człowiek i taki okropny wypadek. Doprawdy nie wiadomo, co bardziej szokuje: czy sza leństwa twojej siostry, która nie potrafi panować nad łu kiem, czy fakt, że zabawiałaś w swoim domu kawalera, nie mając przyzwoitki. Thea wzięła głęboki oddech. - Markiz Merlin był zbyt chory, żebyśmy miały go zabawiać, lady Pendle. Wracał do zdrowia i nie szukał rozrywek. Tu odezwała się kolejna matrona z otaczającego Theę kółka: - Wydaje się, że lord Merlin całkiem już wrócił do zdrowia. Bez wątpienia to twoja zasługa, wydaje się, że musiałaś go bardzo starannie pielęgnować, panno Shaw, prawda? Któraś z dam zachichotała, skrywając twarz za wa chlarzem. Thea potoczyła spojrzeniem po zebranych wokół niej damach. Niektóre spoglądały na nią z nie-
zdrową ciekawością, inne z otwartą wzgardą, żadna z sympatią. Była osaczona, nie miała dokąd uciec. - Moja rodzina z radością zaopiekowała się marki zem - powiedziała bezbarwnym, wypranym z emocji tonem. - Robiliśmy wszystko co w naszej mocy, by jak najszybciej doszedł do siebie. - Czy markiz Merlin zamierza długo pozostać w Oxfordshire? - zainteresowała się lady Pendle. - Markiz Merlin nie wtajemnicza mnie w swoje plany. - Thea starała się mówić spokojnie, ale wzbierał w niej gniew. - Myślę jednak, że niedługo zabawi w okolicy i wkrótce wróci do Londynu. - Cóż, bez wątpienia nacieszył się już przyjemno ściami, jakie ma do zaoferowania Oakmantle - zauwa żyła jedna z dam znacząco. - To człowiek, który szyb ko się męczy... - Każdy szybko się męczy, kiedy jest osłabiony odparła Thea tym razem już ostrym tonem. Zaczynała tracić opanowanie. Zrobiła krok, gotowa uwolnić się od towarzystwa wiedźm, choć nie bardzo wiedziała, gdzie ma szukać przed nimi schronienia. - Zechcą panie wy baczyć - rzuciła. - Zatańczy pani ze mną, panno Shaw? - Drogę zagro dził jej wielmożny Simon Pendle, przystojny młodzieniec, który zwykle spoglądał na nią z góry, ale tym razem Thea chwyciła się jego propozycji niczym liny ratunkowej. - Dziękuję, panie Pendle. Wyszli na parkiet, zostawiając harpie samym sobie,
i Thea odetchnęła z ulgą. Niedługo cieszyła się ledwie odzyskanym spokojem, bo Simon Pendle trzymał ją w tańcu o wiele za blisko, niż wypadało. - Jak tam układało się z Merlinem, panno Shaw? Wspaniały z niego gość, nieprawdaż? I bardzo hojny, jak słyszę. Thea zmrużyła oczy. Czuła, że jeszcze chwila i wy buchnie. Chciała wierzyć, że źle odczytała obraźliwe słowa Pendle'a, niewłaściwie zinterpretowała bezczel ny ton głosu. - Rzeczywiście, lord Merlin był bardzo wielkodusz ny wobec mojej rodziny - odpowiedziała chłodno, ce lowo zmieniając „hojny" na „wielkoduszny". Pedle zarechotał głośno. - Zbytnia skromność, panno Shaw. Chciałbym za mienić z panią później kilka słów, omówimy sobie parę kwestii. - Ścisnął jej ramię poufałym gestem. - Nie sądzę, żebyśmy mieli kwestie do omówienia, panie Pendle - powiedziała Thea zimno i odsunęła się. - Dajże spokój... - W kolejnej figurze tanecznej zno wu zbliżyli się do siebie i Pendle niby niechcący przesunął ręką po piersi Thei. Wstrząsnęła się z obrzydzenia, ru mieńce wystąpiły jej na policzki. -Mówią, że Merlin jutro wraca do miasta. Może po jego wyjeździe będzie pani bar dziej skora rozmawiać ze mną. Thea miała ochotę zdzielić go na odlew w twarz, na pewno nie rozmawiać. Odpowiedziała cicho, spokojnie, ale tonem lodowatym:
- Jest pan w wielkim błędzie, sir. Nie mam nic do dodania. Pendle uśmiechnął się obleśnie. - Patrzcie no, patrzcie, jak panna zadziera nosa. Nie będzie pani taka harda, kiedy skończą się pieniądze Merlina... - Sługa uniżony, Pendle. Panno Shaw, mogę prosić o następny taniec? - Głos Jacka uciął obelgi Pendle'a. Thea nie zdążyła wypowiedzieć ostrej riposty, którą miała na końcu języka. Głęboko dotknięta i zła nie za uważyła nawet, kiedy orkiestra przestała grać i Jack do nich podszedł. Simon Pendle ukłonił się i dopiero teraz dostrzegła, że jest mocno pijany. - Dobry wieczór, Merlin. Właśnie mówiłem pań skiej uroczej inamorata, że... - Urwał wystraszony, kiedy Jack zrobił krok w jego kierunku. - Myślę, że się pan myli, Pendle, i że panna Shaw zdążyła już wyprowadzić pana z błędu. - Głos Jacka brzmiał groźnie, jakby ten miał lada chwila chwycić Pendle'a za gardło. - Gdybyśmy nie byli w domu pań skich rodziców, pokazałabym, jak bardzo pan błądzi. Tymczasem - Jack odstąpił o krok - puszczę płazem obrazę, jeśli jednak zobaczę, że zbliża się pan do panny Shaw, będzie pan miał ze mną do czynienia. Podał Thei ramię i oddalili się, zostawiając Pendle'a z rozdziawionymi ustami. - To powinno zapewnić nam spokój na resztę wie-
czoru - powiedział Jack, spoglądając na Theę. - Do brze się pani czuje, panno Shaw? Thei drżały ręce, Jack uścisnął mocno jej dłoń, jakby chciał ją uspokoić. Słyszała szepty wymieniane przez gości Pendle'ów na ich temat. Nie mogła dłużej tego znieść, słowa same wyrwały się jej z ust: - Chcę wracać do domu. Zaraz! - Nie powinna pani uciekać. - Jack chwycił ją moc no za ramię. - Chce pani tym plotkarzom, tym złośliw com dać satysfakcję? Chce pani, by powiedzieli, że pa nią stąd wypłoszyli? Nie jesteś przecież aż tak słaba, panno Shaw. Nie wolno się poddawać. W oczach Thei zabłysł gniew. - Dobrze panu mówić, markizie Merlin. Jestem tyl ko pańską kolejną zdobyczą. - Theo, wie pani, że to nieprawda. - Ja wiem, ale ci wszyscy ludzie - Thea zatoczyła gwałtownie dłonią - uwierzą we wszystko, co najgorsze. Orkiestra znowu zaczęła grać i zanim Thea zdążyła zejść z parkietu, Jack porwał ją do tańca. Był to sprytny ruch, bo w trakcie menueta Thei trud no było się z nim sprzeczać. Spokojna muzyka, wy tworne figury, wszystko to wymagało stosownego, god nego zachowania. Dostojny taniec stał w żywej sprze czności z burzą uczuć, która ogarnęła zdenerwowaną Theę. Ilekroć otwierała usta, żeby zaatakować Jacka, rozdzielali się w kolejnych pląsach.
- Dla pana to nic - zaczęła, kiedy znowu się spot kali. - Przyjeżdża pan sobie do Oakmantle i przysparza mi kłopotów. Tu znowu się rozdzielili, by po chwili na powrót sta nąć naprzeciwko siebie. - Jest pani niesprawiedliwa - rzekł Jack. - Pani za częła, kiedy wpadła na pomysł poślubienia Bertiego. Trudno wyobrazić sobie głupszy plan. Trzymając się za ręce, okrążyli inne pary. - Niech pan nie zrzuca winy na mnie - powiedziała Thea z urazą. - Przyjechał pan do Oakmantle, żeby nie dopuścić do naszego ślubu. - W rzeczy samej - przytaknął Jack. - Działałem w dobrej sprawie i wyjechałbym, gdyby pani siostra nie postanowiła ustrzelić mnie z łuku, zmuszając do pozo stania u was. Thea puściła mimo uszu niezaprzeczalną prawdę słów Merlina. - A teraz próbuje pan odwrócić uwagę od swojego nagannego zachowania. Rozdzielili się na moment i po chwili znowu spotka li. Jack uśmiechnął się szeroko. - Protestuję. Mojemu zachowaniu nic nie można za rzucić. - Chce pan zaprzeczyć, że zaproponował mi pan kontrakt? - spytała Thea. -1 że najzwyczajniej w świe cie próbował pan mnie uwieść? Wykonali kolejną skomplikowaną figurę.
- Jeśli chodzi o pierwszy zarzut, nie zaprzeczę, ale drugi? - Jack uniósł brew. - To naprawdę nie w porząd ku. Nigdy nie próbowałem pani uwieść. - Owszem, próbował pan. Założył się pan nawet, ta ki był pan pewien sukcesu, ale to ja wygrałam zakład. Rozdzielili się i za moment znowu spotkali, łącząc dłonie. - Przyznaję, że wysunąłem taką propozycję - zgo dził się Jack - ale odstąpiłem od zakładu po tym, gdy panią pocałowałem w ogrodzie. - Ciszej! - Thea ze zgorszeniem rozejrzała się wo kół. - Jeszcze kto usłyszy. Jack wzruszył ramionami i Thea natychmiast wyko rzystała jego milczenie. - Mam zatem wierzyć, że wygrałam, bo pan w swojej łaskawości pozwolił mi wygrać, tak, markizie Merlin? Mam też uznać, że gdyby próbował mnie pan uwieść, za uważyłabym zmianę w pańskim zachowaniu? - Bez wątpienia. Co więcej... - Tak? - Droga panno Shaw, uległaby mi pani bez wątpie nia. Gotów byłbym postawić każde pieniądze, że tak właśnie by się stało. - Och! - Thea tupnęła ze złości i zakłopotana zain teresowaniem sąsiadów z parkietu, zrobiła taką minę, jakby jej tupnięcie było celowe i należało do wykony wanej właśnie figury tanecznej. Ten człowiek doprowadzał ją do furii, szczególnie że
miał rację. Sapnęła gniewnie, dostrzegła w spojrzeniu Jacka rozbawienie i omal nie krzyknęła, zupełnie już wytrącona z równowagi. - Markizie Merlin, nie znam większego prowokato ra. Ja próbuję się z panem sprzeczać, a pan bawi się cały czas moim kosztem. Nie widzę w tym nic śmiesznego. Pana tutaj fetują, a mnie obrażają. Jack skłonił głowę. - Wiem i wyrzucam sobie, że nie przewidziałem ta kiego obrotu spraw. - Zrujnował pan moją reputację - rzuciła Thea po rywczo. Czuła, że przestaje panować nad sobą i nic z tym nie potrafiła zrobić. Emocje brały górę. - Co gor sza, zdobył pan serca mojego rodzeństwa. Teraz tęsknią za panem, są nieszczęśliwi. Ned marzy o tym, żeby za ciągnąć się do wojska, Harry, kiedy dorośnie, chce jak pan zostać nicponiem, a Daisy... domaga się nowego tatusia. Zawrócił im pan niepotrzebnie w głowach, a nie powinien był się wtrącać. Przerwała, czując, że za dużo powiedziała. Jej słowa mogły go zranić i chyba zraniły. Nadal mówił spokoj nie, ale w jego głosie było tyle chłodu, że Thea w jednej chwili zapomniała o złości. - Jeśli naprawdę pani wierzy, że celowo unieszczęśliwiłem rodzeństwo, masz prawo mnie łajać, panno Shaw. A jeśli tak się pani martwi o swoją reputację, radzę, żeby dobrze się pani zastanowiła, bo oto sama się przyczyniasz do własnego upadku swoim zachowaniem.
Dopiero po tych słowach Thea uświadomiła sobie, że wszyscy goście ich obserwują, złaknieni skandalu. Nie mogła uwierzyć, że sama z własnej woli dostarcza tym ludziom upragnionej sensacji, pożywki do plotek. Zapragnęła, żeby ziemia się rozstąpiła i pochłonęła ją w jednej chwili. Gorszy od upokorzenia, które sama sobie zgotowała, był chłód bijący z zachowania Jacka. Podał jej sztywno ramię i sprowadził z parkietu. Thea wiedziała, że nie zostawi jej na pastwę rozplotkowanych harpii, ale czuła, że jej towarzystwo nie jest już mu miłe. Po prostu spełniał swój obowiązek. Nie mogła pojąć, dlaczego wypowiedziała te gorzkie słowa. Owszem, martwiła się o rodzeństwo, i Jack rzeczywiście zawrócił dzieciom w głowie, a co gorsza, jej także. Dlatego czuła się taka nieszczęśliwa. Zako chała się w nim i teraz mogła mieć pretensje tylko do siebie. Zamknęła oczy i zaraz je otworzyła, mając nadzieję, że przez ten krótki moment morze ciekawskich twarzy zniknie, czas się cofnie w cudowny sposób, a ona otrzy ma jeszcze jedną szansę. Niestety, cud się nie zdarzył, twarze nie zniknęły, Jack odnosił się do niej z dystansem. Czuła się zupełnie bezwolna, bezradna, zagubiona. Zdesperowana zastana wiała się, czy może być gorzej, niż jest, kiedy drzwi do sali balowej otworzyły się nagle. Zaległa cisza. Lady i lord Pendle zostawili przyja ciół, z którymi rozmawiali, i rzucili się w pośpiechu wi-
tac przybyłych. Jack odwrócił się, spojrzał i zaklął pod nosem. Thea nawet nie zdążyła się zdziwić, kto przybywa tak późno na bal, wywołując przy tym takie zamiesza nie, kiedy kamerdyner odchrząknął i oznajmił donoś nym głosem: - Książę i księżna Merlin.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Thea wciągnęła gwałtownie powietrze. Księżna okazała się kobietą wysoką, prawdziwą grande dame, patrycjuszką w każdym calu. Odziana w złotogłów, zachowywała dystans. Książę, do którego Jack był uderzająco podobny, górował nad otoczeniem i wzrostem, i dumną postawą. Książęcej parze towarzyszył Bertie Pershore, mocno zakłopotany, z niewyraźną miną. Thea miała ochotę obrócić się na pięcie i uciec, gdzie pieprz rośnie, ale było już za późno. Księżna i książę uwolnili się wreszcie od nadskakujących im Pendle'ów i zmierzali w stronę syna oraz jego towarzyszki. Thea chciała się cofnąć, ale Jack zacisnął dłoń na jej ramie niu. - Jack, kochanie. - Ku zdumieniu Thei surowe ob licze księżnej rozjaśnił promienny uśmiech. Ucałowała serdecznie syna w policzek i z tym samym ciepłym uśmiechem zwróciła się do Thei, ujmując jej dłonie. - Witaj, panno Shaw. Bertie wiele nam opowiadał o pani. Jesteśmy tacy szczęśliwi, że chcesz wyjść za na szego Jacka.
- Ja... - Thea posłała Bertiemu mordercze spojrze nie i jej drogi przyjaciel skulił ramiona w poczuciu wi ny. - Jestem zaszczycona, że mogę poznać Wasze Wy sokości, obawiam się jednak, że... Zamilkła, bo Jack ścisnął jej ramię z taką mocą, że tchu jej zabrakło. - Proszę, mamo, nie wprawiaj panny Shaw w zakło potanie - podjął gładko, gdzie Thea przerwała. - Nie ogłosiliśmy jeszcze zaręczyn. - Rozumiem, że chciałeś, byśmy poznali twoją wy brankę, zanim ogłosicie oficjalnie zaręczyny - odezwał się książę, po czym wymienił z synem uścisk dłoni i zmierzył Theę bacznym spojrzeniem. Uśmiechnął się serdecznie. - Proszę wybaczyć księżnej niejaką popędliwość, ale spieszno jej powitać panią w rodzinie. - Oczywiście. - Zaszokowana Thea znalazła się na gle w objęciach pachnącej księżnej. - Panno Shaw, Theo... Mogę mówić do ciebie Thea? Będziesz przecież moją córką. Nie mogłam wprost uwierzyć, kiedy Bertie mi powiedział. Taka jestem szczęśliwa! - Księżna zwróciła roziskrzone radością spojrzenie na Jacka. Najwyższy czas, żebyś wreszcie się ustatkował, drogi chłopcze. Od dawna powtarzaliśmy ci, że w twoim wieku... - Tak, mamo - przerwał Jack pospiesznie matczyny monolog. - Moglibyśmy później dokończyć tę roz mowę? - Bezwzględnie - odparł książę i zwrócił się do Thei
z błyskiem w oku. - Czy ja też mogę ci mówić po imie niu? Proszę o taniec. Uświetnimy bal Pendle'ów. Będą zachwyceni, że pierwsi usłyszą nowinę. Sprawmy im tę przyjemność. Niech potem opowiadają, że na ich oczach książę poprowadził przyszłą synową do tańca. Thea szybko zrozumiała, że jest to nie tyle zaprosze nie, ile rozkaz. Jack też tak odebrał słowa ojca, bo posłał jej markotny uśmiech, ucałował jej palce w taki sposób, że Thei jeszcze bardziej zakręciło się w głowie, i podał ramię matce. - Może napijesz się czegoś, mamo? A potem opo wiesz mi, jakim sposobem się tu znaleźliście, bo trochę się pogubiłem. Thea też bardzo chciała wysłuchać opowieści księż nej, ale książę czekał. Nieśmiało przyjęła jego ramię. Była przekonana, że ta komedia pomyłek zaraz się skończy. Książę położył dłoń na jej dłoni i ten gest, co ją niepomiernie zdziwiło, dodał jej otuchy. - Nie rób takiej przerażonej miny, moja droga rzekł. - Naprawdę łagodny ze mnie człowiek, chociaż ludzie nie chcą w to wierzyć. Thea zaśmiała się niepewnie. - Nie wątpię, Wasza Wysokość, jeśli jednak odkryje pan, że pańska łagodność została wystawiona na ciężką próbę... że zaistniało nieporozumienie... Merlin utkwił w Thei spojrzenie ciemnobłękitnych oczu, tak podobnych do oczu Jacka. - Ale tak nie jest, prawda, droga panno Shaw?
O żadnym nieporozumieniu nie może być mowy. Mó wiono mi, że jesteś idealną partią dla mojego syna, co więcej, widzę, że będzie to małżeństwo z miłości. Thea milczała. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co miałaby odpowiedzieć. Książę Merlin zdawał się czło wiekiem zbyt inteligentnym, by miał fałszywie odczy tać sytuację, ale dla sobie tylko wiadomych powodów zinterpretował ją po swojemu. W jego głosie zabrzmia ło tak wyraźne ostrzeżenie, że Thea wolała nie ciągnąć rozmowy, w każdym razie nie przy tylu świadkach. By łaby szalona, gdyby się upierała. Przybycie księcia i księżnej radykalnie odmieniło jej położenie: jeszcze przed chwilą okryta odium skandalu, teraz triumfowała. Kąśliwe uwagi, które słyszała dotąd wokół siebie, zamieniły się w pełne zazdrości poszeptywania. - Zaręczona z markizem Merlinem... Dlaczego nie powiedziała nic wcześniej... Droga Thea ma w sobie tyle wrodzonej delikatności, tyle skromności... Nic dziwnego, że książę jest zachwycony swoją przyszłą sy nową. .. Rzeczywiście, książę okazuje mi względy, otacza serdeczną uwagą, pomyślała oszołomiona Thea. Prowa dził z nią lekką rozmowę, ale komplementy płynęły prosto z serca, kiedy mówił, że przyszła synowa tańczy zachwycająco. Na koniec zaś powiedział głośno, tak by wszyscy ciekawscy mogli go słyszeć: - Dziękuję, moja droga. To była prawdziwa przyje-
mność, ale muszę zwrócić cię mojemu synowi, bo go tów zrobić mi awanturę. Każdy powinien mu zazdrościć takiej uroczej narzeczonej. Jack rzeczywiście nie spuszczał z Thei wzroku. Ulot nił się chłód, który wyczuwała w nim zaledwie pół go dziny wcześniej. Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że poczuła się przez moment znacznie pewniej, ale za raz przyszła myśl, że Jack odgrywa tylko narzuconą mu rolę w tym qui pro quo i skonfundowała się jeszcze bar dziej. Książę przekazał ją synowi, a ten ujął jej dłoń w taki sposób, jakby chciał wszystkim wokół pokazać, że Thea należy do niego. - Jeśli nie jesteś zmęczona, moja kochana, zatań czysz ze mną ostatniego walca? Teraz, kiedy wszyscy znają nasz sekret, nie musimy się ukrywać. Thea zmrużyła oczy. Jack zbyt łatwo i gładko przeszedł od oficjalnego „panno Shaw" do „moja kochana". W jego oczach pojawiły się wesołe iskierki, które zdawały się oz naczać, że zamierza grać do końca rolę szczęśliwego na rzeczonego. Korciło ją, żeby zepsuć mu zabawę, w pełni na to sobie zasłużył, ale księżna i książę przyglądali się im z zachwyconymi uśmiechami, więc się pohamowała. Jack objął jej kibić i poprowadził na parkiet. - Markizie - zaczęła, kiedy rodzice Jacka nie mogli ich słyszeć. - Jack. Jesteśmy zaręczeni, musisz zwracać się do mnie po imieniu... Theo! - Nie jesteśmy zaręczeni - szepnęła. - Nic mi o tym
nie wiadomo, żebym przyjęła twoje oświadczyny, i nie planuję wychodzić za ciebie za mąż... - Cicho. - Jack położył jej palec na ustach i Thea natychmiast umilkła. Żadne słowa tak by jej nie uciszy ły jak ten intymny gest. - Koniecznie chcesz walczyć z dobrym losem? Jeszcze pół godziny temu wyrzucałaś mi, że zrujnowałem twoją reputację. Teraz triumfujesz i chcesz to przekreślić? Zabrzmiała muzyka i zaczęli wirować w walcu. Thea z przyklejonym uśmiechem, jaki pasował, w jej mniemaniu, do młodej, szczęśliwie zakochanej kobiety. - Tak, mój panie. - Jack. - Doskonale rozumiem, ale cena takiego położenia wydaje mi się... - ...za wysoka? Jack przygarnął ją w tańcu i Thea chyba jeszcze nig dy nie czuła tak bardzo, tak dojmująco jego bliskości. Wszystkie jako tako trzeźwe myśli pierzchły w jednej sekundzie. Spojrzała mu prosto w oczy i poczuła, że za czyna drżeć, tyle w nich było nieskrywanej, jawnej zmysłowości. - Jesteś pewna, Theo? - Poczuła ciepły oddech Jacka na policzku i znowu przeszedł ją dreszcz. Wargi markiza musnęły jej usta. Usiłowała myśleć jasno, przywołać re sztki zdrowego rozsądku, uwolnić się z pajęczyny pożą dania, która oplątywała ją coraz mocniej. Nie było to ła twe i nic nie wskazywało na to, że odniesie sukces.
- To komedia, milordzie - powiedziała bez tchu. Gra tylko. Nie wierzę, żebyś chciał się ożenić. Już choć by z racji swojego usposobienia zupełnie nie nadajesz się do małżeństwa. - Zapewniam cię, że coraz bardziej skłaniam się ku małżeństwu. Jack położył jej dłoń na karku i jeszcze bliżej przy garnął do siebie. Tańczyli teraz mocno przytuleni, nie mal spleceni: doznanie było tak silne, tak obezwładnia jące, że Thei zabrakło tchu. - Jack! - Tak jest znacznie lepiej. - W głosie Jacka za brzmiała nuta, która mogła zupełnie rozbroić Theę, ist niało w każdym razie takie niebezpieczeństwo. Nie ukrywał, że jej pragnie. Słyszała to w jego tonie, czuła w jego dotyku. - Musisz pogodzić się z faktami - ciąg nął cicho. - Moi rodzice pochwycili nas w pułapkę, a zrobili to tak zgrabnie i sprytnie, że jestem pełen po dziwu dla ich strategii. Od dawna nalegali, żebym się ożenił, i wreszcie dałem im okazję. Skorzystali i wy musili na mnie swoją wolę, a ja ani trochę tego nie ża łuję. - Musimy odwołać te fikcyjne zaręczyny. - Thea szukała odpowiedzi w jego twarzy. Nie wierzyła, by Jack chciał kontynuować coś, co zaczęło się od spryt nego podstępu księżnej i księcia. - Nie ożenisz się prze cież ze mną. Jack spojrzał na nią z czułością.
- Dlaczego nie? Jesteś zachwycająca, będziesz wspaniałą żoną. - Ale... - Thea wykonała pełen desperacji gest. Robisz dobrą minę do złej gry, lecz nie przypuszczam, żebyś chociaż mnie lubił, o małżeństwie już nie wspo mnę. Po tym, co ci powiedziałam wcześniej... Uśmiech zniknął z twarzy Jacka. - Mówiłaś poważnie, Theo? Odwróciła wzrok. Spojrzenie Jacka było zbyt prze nikliwe. Kiedy tak na nią patrzył, czuła się zupełnie bez bronna. Wiedziała jednak, że paskudnie się z nim obe szła i winna mu jest przeprosiny. - Nie. Wybacz mi moje słowa. To prawda, że zawró ciłeś nam w głowach, ale nie podejrzewam cię o złe in tencje. - Dziękuję ci z całego serca. Zatem jesteśmy pogo dzeni i zaręczeni... moja ukochana. Thea spłoniła się, tyle było ciepła w jego głosie. Jack zręcznie omijał wszelkie jej obiekcje, ale Thea potrafiła być równie uparta jak Clementine, kiedy chciała prze prowadzić swoją wolę. Zachmurzyła się. - Ale... Jack objął ją mocniej. - Jeszcze jedno zastrzeżenie, a pocałuję cię tutaj, zaraz. Thea uśmiechnęła się niepewnie. - Och, Jack... - Chyba mimo wszystko cię pocałuję...
- Bądź poważny. Zostałeś pochwycony w pułapkę... - Owszem, zostałem pochwycony w pułapkę i nie mam nic przeciwko temu. A ty? Thea odwróciła wzrok, uciekając od jego przenikli wego spojrzenia. - Nie wiem. - Wiedziała tylko tyle, że kocha Jacka, a zarazem lęka się tak poważnej decyzji. Bała się, czy wzajemna fascynacja, która niewątpliwie między nimi istniała, stanowi wystarczająco silną podstawę do zbu dowania trwałego związku. Styl życia Jacka był całko wicie odmienny od jej własnego i wcale nie była pew na, czy potrafi odnaleźć się w wielkim świecie. Ponadto zdawała sobie sprawę, że prawie go nie zna. Kochała go, to pewne, ale nie śmiała mu tego powiedzieć. - Nie wiem - powtórzyła cicho. Nie spostrzegła przelotnego grymasu, który prze mknął przez twarz Jacka. Rozluźnił uścisk. Taniec i tak dobiegł końca. - Odwiozę cię do domu - powiedział chłodno. Przez całą drogę do Oakmantle księżna mówiła coś do Thei w wielkim podnieceniu: było to ujmujące, ale zbijało z tropu. Jack, który dobrze znał swoją matkę, wiedział, że teraz księżna już nie popuści, będzie parła do celu z siłą żywiołu. Kiedy zaczęła rozprawiać o terminie ślubu, o wypra wie, a Thea zbywała ją wymijającymi odpowiedziami, Jack stracił ducha walki. Miał potwierdzenie tego, co
Thea powiedziała mu wcześniej: wcale nie była pewna, czy chce wyjść za niego za mąż. Kręcił się niespokojnie na ławce w powozie i mil czał. Klął się w myślach za to, że nie wyjawił swoich uczuć, zanim księżna i książę pojawili się na balu. Teraz byli zaręczeni niejako niezależnie od własnej woli i Thea nigdy nie uwierzy, że on naprawdę chce się z nią ożenić. Nie oświadczył się wcześniej, bo przestraszył się te go, co powiedział Bertie, że Thea nie będzie go chciała. Reputacja nicponia i rozpustnika to poważna przeszko da, myślał gorzko, kiedy człowiek po raz pierwszy w życiu chce postąpić uczciwie, w zgodzie z własnym sercem. Nie wyjdzie za niego dla pieniędzy. Wiedział o tym, jeszcze zanim powiedział Thei, ile warte są rzeźby zgro madzone przez jej ojca. Uśmiechnął się do siebie w ciem nościach. Musi ją przekonać, że jego uczucia są szczere. Będzie się do niej zalecał z zachowaniem całego dekorum, tak jak robi to zakochany mężczyzna wobec ubó stwianej kobiety. Kłopot w tym, że zaloty to rzecz czaso chłonna, a on nie należał do cierpliwych. Poza tym nie miał gwarancji, że ją przekona i zdobędzie jej serce. W ta kim razie pozostawało mu uwieść Theę. Na tę myśl prze szedł go dreszcz pożądania. Znowu poruszył się niespo kojnie i spróbował skupić myśli. Czy Thea da się przekonać? Kobieta wyemancypo wana, sawantka o otwartym, chłonnym umyśle powin-
na być podatna na argumenty natury intelektualnej. Na razie tkwiła w przeświadczeniu, że on chce się z nią ożenić wbrew swej woli, na przekór własnym inklina cjom, a skoro raz nabrała takiego przekonania, odwieść ją od niego nie będzie łatwo. Czy naprawdę chciał, żeby uznała jego argumenty? Spojrzał na jej twarz oświetloną migotliwym świat łem latarni powozu i uśmiechnął się znowu. Myśl o przekonywaniu jej była całkiem miła, ale pomysł uwiedzenia nieporównanie ciekawszy. - Bardzo cię przepraszam, staruszko, ale co mogłem zrobić? - Bertie rozłożył bezradnie ręce. Wyglądał jak zbity spaniel. - Merlinowie koniecznie chcieli wie dzieć, co się dzieje, a ja... - Ty? Ty miałeś być w Yorkshire, nie w Londynie, mój drogi. - Thea zerwała się z ławki ogrodowej. - To jakiś absurd, Bertie. Coś ty nagadał księżnej i księciu, że przyjechali tutaj przekonani, że Jack chce się ze mną żenić? Bertie zrobił nieszczęśliwą minę. - Ślepy by zauważył, co się dzieje między tobą a Jackiem. Jak opowiedziałem księciu trochę o tobie, a potem jeszcze nadmieniłem, że Jack zapałał do ciebie niejakim afektem, Merlin zupełnie się rozkrochmalił. Jeszcze nigdy nie widziałem staruszka w takim stanie. Thea spiorunowała przyjaciela wzrokiem. - Podałeś mu na talerzu to, na co czekał. Och, Ber-
tie! Doskonale wiedziałeś, że książę od pięciu lat nalega na Jacka, żeby się ożenił, więc postanowiłeś pomóc mu okiełznać syna. - Nie widzę w tym nic złego - odparł Bertie z god nością i przesunął palcem po fularze, jakby ten był za ciasno związany. - Nie rozumiem, z czego robisz prob lem. Myślałem, że będziesz zadowolona, w końcu po mogłem ci w tym gnieździe żmij. Wiedziałem, jak przyjmą cię u Pendle'ów, czułem, że cię tam żywcem zjedzą. - To nie ma nic do rzeczy. - Thea uniosła ręce w ge ście pełnym desperacji. - Jack nie chce nawet słyszeć o zerwaniu zaręczyn, moja przyszła teściowa ustala datę ślubu... - I bardzo dobrze. - Bertie podniósł się z ławki. Wystarczający powód, żebyś wyszła za Jacka. Twoje ro dzeństwo jest zachwycone. Ned nie dalej jak wczoraj mówił, jak bardzo się cieszy. - Jasne, że się cieszy. Teraz będzie miał sponsora i będzie mógł wreszcie wstąpić do tej swojej wymarzo nej armii. Bertie spojrzał na nią z umiarkowaną sympatią. - Wiesz, co ci powiem, Thea? Cieszę się, że nie wy szłaś za mnie. Byłaś taką kochaną dziewczyną, a teraz zmieniłaś się w wiedźmę. Może Jack oprzytomnieje, za nim będzie za późno. Thea przestała chodzić w tę i z powrotem i zapatrzy ła się na Bertiego. Miał rację. Pamiętała te czasy, kiedy
mało co potrafiło wyprowadzić ją z równowagi. Nigdy nie była taka jędzowata i nieznośna jak teraz. Wszyst kiemu winien był Jack Merlin. To przez niego się zmie niła, on namieszał w jej życiu tak bardzo, że już nigdy nie miało być takie jak niegdyś. Usiadła z powrotem na ławce z ciężkim westchnieniem. - Och, wszystko mnie denerwuje, zaraz się złoszczę. Okropna jestem. Bertie poklepał ją po dłoni. - Nie przejmuj się. Nie wszystko stracone. Może uda ci się jeszcze poprawić. Szczególnie wobec Jacka. Jemu naprawdę na tobie zależy. Sam mi to powiedział. I to była ostatnia kropla, która przepełniła kielich go ryczy. Thea zalała się łzami. Bertie aż się cofnął z wy razem zgrozy na skądinąd smętnym obliczu. - Nie płacz, na litość boską! - zawołał. - Nie trzeba. - Przepraszam, Bertie. - Thea pociągnęła nosem i zaczęła szukać chusteczki, próbując jednocześnie za panować nad sobą. Chlipnęła jeszcze raz. - Zaraz bę dzie mi lepiej - obiecała. Wysiąkała energicznie nos, walcząc z ogarniającą ją żałością. Czuła się okropnie. Paskudnie. Kłóciła się z Jackiem przez bite sześć dni. Od balu do dzisiejszego ranka. Przyjeżdżał codziennie, zabierał ją na przejażdż ki, zalecał się zgodnie z wszelkimi regułami i rodzice Thei mogliby tylko tym zalotom przyklasnąć. Zacho wywał się nienagannie, był uosobieniem dobrych ma nier, łagodnie sprzeciwiał się wszelkim próbom zerwa-
nia zaręczyn. Nie tracił ani na chwilę pogody ducha i spokoju, a przy tym był tak wytrwały, że Thea miała ochotę wyć z rozpaczy. Właśnie tego ranka próbował raz jeszcze ustalić z nią datę ślubu, na co Thea prychnęła, że nigdy nie wyjdzie za niego za mąż. Przez twarz Jacka przemknął grymas bólu, ale zniknął tak szybko, że nie była pewna, czy so bie tego nie wyobraziła. W każdym razie zyskała tyle, że Jack odwrócił się bez słowa i odjechał, a ona pobiegła do swojego pokoju i rozpłakała się, nie bardzo wiedząc, dlaczego tak roz pacza. Potem zajęła się domowymi sprawami i jakoś przetrwała aż do przyjazdu Bertiego. Teraz znowu się rozbeczała. Bertie rzucił jej spłoszone spojrzenie. - Mam zawołać twoją siostrę? - zapytał z nadzieją w głosie. - Kobiety znają się na łzach i w ogóle - mam rotał. Thea pokręciła głową. - Nikogo nie ma w domu. Ned i Harry grają we wsi w krykieta, Skeffie zabrała Daisy i Clarę, żeby przyj rzały się rozgrywkom, Clementine pojechała z wizytą do księżnej. - Thea rozpogodziła się nieco, wytarła oczy. - Wiesz, Bertie, co mówi księżna? Że z Clemen tine jeszcze może być dama. W przyszłym sezonie chce ją wprowadzić w świat. - Znowu posmutniała. - Ale przecież nie wyjdę za Jacka... Bertie prychnął.
- Wyjdziesz za niego czy nie wyjdziesz, tu już prze sadziłaś. Clementine i dama! Już to widzę. Z małpy prędzej zrobiłby damę niż z tego postrzeleńca. Thea zachichotała przez łzy. - Może masz rację. Zbyt wygórowane nadzieje. Och, Bertie - uściskała,go serdecznie -jesteś najlepszym z naj lepszych przyjaciół, a ja jestem dla ciebie taka okropna. Kiedy Bertie odjechał, Thea włożyła fartuch na suk nię z błękitnego muślinu i poszła do herbarium. Był piękny wiosenny dzień, w słońcu pod murem z czerwo nej cegły zieleniły się kępki mięty, pietruszki, tymianku. Thea minęła grządki z hyzopem, rozmarynem i zatrzy mała się przy lawendzie. Wyjęła z kieszeni niewielki nóż, ścięła kilka młodych roślinek i wróciła do domu. W Oakmantle Hall panowała niezwykła cisza. Thea weszła na piętro, do swojej sypialni, gdzie zaczęła skła dać świeżo upraną pościel, by schować ją do skrzyni z bielizną. Między poszczególne sztuki wkładała la wendę, a kiedy skończyła, zamknęła wieko. Zapach lawendy został na palcach i przypomniał jej tamten dzień w ogrodzie, kiedy Jack trzymał ją w ra mionach. Być może w ogóle już nie wróci, była dla nie go taka okropna. Na tę myśl łzy znowu napłynęły jej do oczu. W ostatnich dniach zrobiła się z niej straszna bek sa, i to jeszcze bardziej wytrącało ją z równowagi. Nie usłyszała, że ktoś otwiera frontowe drzwi, że idzie po schodach. Dopiero kiedy rozległy się kroki na korytarzu przed sypialnią, odwróciła się i zobaczyła Ja-
cka. Stanął w drzwiach i oparł się o framugę. Nie ode zwał się, po prostu stał i przyglądał się, a spojrzenie miał takie, że Thei zaparło dech w piersiach. - Jack. - Thea? Wyprostował się i podszedł. Dwie myśli równocześ nie przemknęły jej przez głowę. Pierwsza, że nigdy do tąd nie byli sami w opustoszałym domu. Druga, że Jack jest nicponiem i hultajem. Ledwie to pomyślała, zrozumiała, z jakimi intencja mi on przychodzi, i serce zaczęło walić jej jak oszalałe. Cofnęła się o krok, zgniatając kwiat lawendy, który upadł na podłogę. Rozszedł się intensywny zapach, Jack zbliżył się jeszcze bardziej, oczy mu pociemniały. - Muszę z tobą porozmawiać - szepnęła Thea w pa nice. Jack nawet się nie zatrzymał. - Później porozmawiamy. - Ale... Thea zrozumiała, że Jack nie zamierza tracić czasu na próżne dyskusje. Wolał ją pocałować. Nachylił się i otoczył ją ramieniem. Ledwie musnął jej wargi, a jed nak Thea poczuła to najdelikatniejsze z muśnięć w ca łym ciele. Położyła mu dłoń na piersi i zdobyła się na ostatni wysiłek, odchyliła się nieco do tyłu. - Jack... Co ty robisz? I znowu to spojrzenie, przed którym nie potrafiła się obronić.
- Zamierzam uwieść cię, Theo. Zalecałem się do ciebie według wszelkich reguł, próbowałem przemówić ci do rozumu, ale jeśli tylko w ten sposób mogę cię przekonać, że naprawdę chcę się z tobą ożenić. - Och, już jestem przekonana. Jack pokręcił głową. - Za późno. Jeśli teraz odstąpię, wymyślisz kolejny powód, żeby mi odmówić. Tylko w ten sposób mogę uczynić cię wyłącznie swoją... „Uczynić wyłącznie swoją..." Thei znowu zabrakło słów, nie mogła mówić, ledwie oddychała. Pocałunek był gorący, namiętny, pełen żądzy. Zagar nęła ją potężna fala, której nie potrafiła się oprzeć. Na wet nie próbowała. Rozum mówił jej, że nie ma powo dów, by się opierać, że Jack naprawdę jej pragnie dla niej samej - nie dlatego, by ratować jej reputację czy pomóc jej rodzinie, ale dlatego, że „chce uczynić ją swoją", zdobyć jej ciało i duszę. Drżąca pozwoliła pociągnąć się na łóżko. Kolejny pocałunek był bardzo długi, słodki, niespieszny, ale równie zapierający dech w piersiach. W końcu Jack oparł się na łokciu, ściągnął jej z włosów koronkowy czepek i odrzucił. - Od dawna chciałem to zrobić - rzekł. - Jeśli zaś chodzi o ten koszmarny fartuch... - Odnalazł tasiemki i już je rozwiązywał. Thea próbowała cicho protestować, ale Jack zamknął
jej usta kolejnym pocałunkiem. I znowu nie była w sta nie wypowiedzieć słowa. - Theo... Chciałem ci powiedzieć, że tamtego dnia, kiedy wpadłaś prosto w moje ramiona w kościele, po czułem do ciebie coś, czego nigdy jeszcze nie czułem wobec żadnej kobiety. Zręcznie rozpinał jej guziki przy sukni. Thea obserwo wała jego poczynania z nikłym uśmiechem na ustach. - Czy to nie było pożądanie, Jack? - szepnęła le dwie słyszalnie. - Możliwe - zgodził się. - Tak, zdecydowanie. Ale nie tylko... Rozpiął suknię do końca i wsunął dłoń pod delikatne muśliny. - To było coś więcej - ciągnął, dotykając ustami jej skóry. - Moje uczucia szybko przerodziły się w uwiel bienie i... miłość. Musisz obchodzić się ze mną łagod nie, kochanie, bo nigdy wcześniej coś takiego mi się nie przydarzyło. - Naprawdę mnie kochasz? - Tak. Dłonie Jacka wędrowały po jej ciele, pieściły, zata czały delikatne kręgi, rozbudzały w Thei miłość i pra gnienie. Znowu ją pocałował i był to długi, gorący po całunek. Thea czuła, że się otwiera, że jest gotowa na jego przyjęcie. - Domyślam się, że robiłeś to już wcześniej - szep nęła.
- Tym razem jest inaczej... Thea otworzyła oczy rozświetlone pożądaniem. Bez słowa wsunęła palce w jego włosy, przyciągnęła go do siebie i teraz to ona całowała. Miłość, pożądanie, pełna triumfu zaborczość, wszystko złączyło się w jedno i Jack powoli, z nieskończoną deli katnością uczynił ją swoją. Kiedy się obudził, słońce jasną smugą kładło się na skłębionej pościeli. Thea klęczała w nogach łóżkach i wyciągała głowę, próbując dojrzeć godzinę na zegarze kominkowym, a jej włosy złociły się w słońcu, tworząc wokół głowy czarodziejską aureolę. Thea była czarodziejką, rzuciła na niego urok i już nigdy nie miał się uwolnić spod jej zaklęcia. Jack na chwilę zatrzymał się przy tej myśli, spodobała mu się nadzwyczajnie, przyjął ją z uśmiechem i przeciągnął się leniwie. Thea natychmiast odwróciła głowę: ciemna sylwetka, zarys postaci z opromienionymi słońcem włosami, i w Jacku na nowo obudziło się pożądanie. Całe życie przed nami, pomyślał. Codziennie będzie mógł przyglądać się Thei, uczyć się na pamięć jej twa rzy, odkrywać na nowo jej ciało. Kiedy omal nie straciła równowagi na skłębionej pościeli i pochyliła się, szu kając oparcia, namiętność wzięła górę. Chwycił ją w talii i jednym ruchem przyciągnął do siebie. - Tak sobie myślę, ja wyznałem ci miłość w naj-
większej pokorze, serce moje, ale ty nie powiedziałaś mi, że mnie kochasz. Thea spojrzała na niego ze zdumieniem. Miała zaró żowione policzki, lekko rozchyliła usta. - Och... myślałam, że wiesz. Oczywiście, że cię ko cham. Jack pocałował ją delikatnie. - W takim razie muszę jechać po licencję na ślub. Natychmiast. Nie ma czasu do stracenia. Thea poruszyła się niespokojnie, jej dłonie ożyły, pieściły Jacka. - Jack... czy to nie może trochę zaczekać? - Cóż... - wszedł w nią łagodnie - chyba może tro chę zaczekać. On na pewno nie mógł czekać, a Thea reagowała tak zmysłowo i żywiołowo, że wszystkie postanowienia wzięły w łeb. A przyrzekał sobie, że będzie delikatny, że będzie wprowadzał ją w miłosne arkana powoli, stopniowo, ze zrozumieniem dla jej braku doświadczenia. Nic z tego. Kochali się jak dwoje spragnionych siebie szaleńców, do utraty tchu i całkowitego wyczerpania. Leżeli potem spleceni, nasyceni sobą, szczęśliwi. Powoli wracali na ziemię. - Dzieci niedługo wrócą - mruknęła Thea. Jack odmruknął coś sennie w odpowiedzi. - Musimy wstawać. - Thea uwolniła się z jego ob jęć i zaczęła zbierać ubranie rozrzucone po całym po-
koju. - Daisy będzie dopominała się bajki na dobranoc, Gara zechce ci zagrać coś na fortepianie, chłopcy, jeśli przegrali mecz we wsi, będą żądali kolejnych lekcji krykieta. Jack przewrócił się w pościeli i zmierzył Theę od stóp do głów tym swoim spojrzeniem hultaja. - A ty czego będziesz ode mnie chciała, kochanie moje? - Och, tylko tyle, żebyś się ze mną ożenił - odparła Thea lekko. - To w zupełności wystarczy. - Spojrzała na niego z uśmiechem. - Wiem, że te rzeźby są warte fortunę, ale z powodów sentymentalnych nie mogę się z nimi rozstać. Ojciec tak bardzo je lubił. Bardzo mi przykro, Jack - nachyliła się i pocałowała go - muszę wyjść za ciebie dla twoich pieniędzy. Nie mam innego wyboru. KONIEC
/