Spis treści
Motto
Lalki
Latarka
Złe córki Isanu
Cztery zdjęcia z albumów rodzinnych
Jak zostać gwiazdą
Strach, część I
Szafranowe szaty
Nie w tym życi...
2 downloads
0 Views
Spis treści
Motto
Lalki
Latarka
Złe córki Isanu
Cztery zdjęcia z albumów rodzinnych
Jak zostać gwiazdą
Strach, część I
Szafranowe szaty
Nie w tym życiu
Nie zamykaj oczu!
O chłopca się nie prosiłam
Cztery kilometry
Lekcja gotowania po tajsku
Zniknęli bez śladu
Strach, część II
Człowiek w przystępnej cenie
Być jak Kumjing
Wyścig
Madame
Mister
Muzeum korupcji
Czy jesteś Tajką? Czy jesteś Tajem?
Największa świątynia na świecie
Śmierć króla Tajów
Strach, część III
pięć linijek
Podziękowania
Przypisy
Bibliografia
Przypisy
„Uniknęliśmy europejskiej kolonizacji, ale
w efekcie to my sami staliśmy się kolonizatorami
własnego narodu”.
Gen. Saiyut Koetphon
LALKI
W styczniu 2016 roku tajskie tanie linie lotnicze Smile postanowiły
wprowadzić bilety dla lalek. W ciągu dwóch miesięcy obsługa odnotowała,
że ponad czterdzieści osób podróżowało z lalkami do złudzenia
przypominającymi dzieci. Pasażerowie stanowczo odmawiali umieszczania
ich w schowkach na bagaż. Wielu sadzało sobie lalki na kolanach i prosiło
stewardesy, żeby serwowały im napoje i przekąski. „Luk thep to lalki, które
są żywe. Duch został zaproszony do życia w lalce i właściciel musi traktować
ją jak dziecko” – brzmiało uzasadnienie decyzji o wprowadzeniu biletów.
Zapewniano, że luk thep, czyli anielskie dzieci, będą mogły zajmować tylko
miejsca przy oknie (pewnie dlatego, żeby inni pasażerowie nie czuli się
niekomfortowo, siedząc obok lalki). Będą też musiały mieć zapięte pasy przy
starcie i lądowaniu1.
Niektórzy uważają, że są słodkie, inni – że przerażające.
Nawiedzone lalki luk thep są wielkości dzieci w wieku od dwóch do
dziesięciu lat. Właściciele chodzą z nimi na spacery, na zakupy, do
restauracji. Lalki w zamian za opiekę mają zapewnić im sukcesy, pieniądze
i miłość. Bookko, aktor komediowy i prezenter telewizyjny, opowiedział
w telewizji o swojej relacji z lalką – chłopcem o imieniu Wansai:
– Od razu poszedłem do działu dziecięcego kupić mu ubranka. Kiedy
tylko za nie zapłaciłem, dostałem telefon, że odzyskałem stanowisko,
z którego dopiero co zostałem zwolniony2!
Lalka kosztuje od dwóch do szesnastu tysięcy bahtów[1], ale to tylko
przedmiot.
Ożywa dopiero wtedy, kiedy umieści się w niej ducha.
Długowłosa Mae Ning uważa się za twórczynię luk thep. Prowadzi
w Bangkoku wielki showroom z różnymi modelami lalek. Twierdzi, że ma
kontakt z hinduistyczną boginią Parwati. To właśnie do niej zwraca się
z prośbą, żeby umieściła ducha w plastikowych ciałkach. Również mnisi
buddyjscy i wróżbici odprawiają obrzędy sprowadzania duchów do lalek3.
Na długo zanim Tajlandia oszalała na punkcie nawiedzonych lalek,
popularne były amulety Kuman Thong. Pierwszy taki amulet zrobił podobno
legendarny bohater Khun Paen. W tym celu wyjął płód z brzucha żony, którą
chwilę wcześniej zabił własnymi rękami. Kuman Thong to zasuszony płód,
który obumarł w macicy matki. Szaman więził w nim ducha zmarłego
dziecka i wykorzystywał jego moc do ochrony przed zagrożeniami. Płód
pokrywał złotym lakierem – stąd jego nazwa: Kuman Thong, Złoty Chłopiec.
Jeszcze w 2012 roku w Bangkoku aresztowano handlarza, który miał przy
sobie sześć męskich płodów. Ususzył je, pomalował na złoto i szykował na
sprzedaż.
Na szczęście teraz opiekuńczego ducha nie trzeba więzić w ludzkim
płodzie.
Wystarczy umieścić go w lalce.
LATARKA
Metro w Bangkoku ma świetną ochronę.
Trzeba przejść przez bramkę do wykrywania metalu. Bramka piszczy
przy każdym przechodniu. Dzisiaj wszyscy noszą ze sobą coś metalowego,
chociażby telefon. Tuż za bramką ma swoje biurko ochroniarz. W ręku
trzyma malutką latarkę. Salutuje i każe otworzyć torbę. Świeci latarką do
środka przez sekundę i pokazuje, że można iść dalej.
Wieczorami na centralnych stacjach, jak Silom czy Sukhumvit, przez
bramkę płynie gęsty strumień mieszkańców. Ludzie wracają z pracy,
młodzież rusza na miasto, turyści rozpoczynają nocne życie. Bramka piszczy
jak opętana. Ochroniarz stoi za swoim biurkiem, ma granatową czapeczkę
i krawat w paski, logo metra na rękawie koszuli, jest obwieszony
naszywkami i przypinkami. Bezradnie świeci latarką na strumień
przechodniów, którzy nie zwracają na niego uwagi.
Z tłumem wydobywam się na powierzchnię – na ulicę Sukhumvit.
Wzdłuż niej ciągną się stoiska z podrabianymi dresami Nike i torbami Louis
Vuitton. Z viagrą, wibratorami i stringami z koronki. Z grillami, na których
dymią stosy szaszłyków. Na chodnikach w kałużach walają się plastikowe
torebki i kubki. Wściekle migają kolorowe neony klubów. Słychać kilka
rodzajów muzyki, które na środku ulicy zlewają się w wibrującą kakofonię.
Gorące powietrze pachnie mięsem i zgniłymi owocami.
Ten tłum to turyści z USA, Australii i Europy (znaki rozpoznawcze: po
pięćdziesiątce, koszula z krótkim rękawem i butelka piwa w ręce), turyści
z Bliskiego Wschodu (zwykle kilka kobiet w nikabach drepczących parę
kroków za mężami ubranymi w krótkie spodenki) oraz turyści z Chin
(okulary i wyraz zdziwienia w oczach).
Na skrzyżowaniu z jedną z większych przecznic w specjalnej budce siedzi
policjant. Ma na sobie obcisły szary mundur. Pilnuje, żeby nie działo się tutaj
nic niezgodnego z prawem. Prawo to między innymi ustawa o zapobieganiu
i zwalczaniu prostytucji z 1996 roku, która głosi, że kobietom proponującym
usługi seksualne grozi mandat do tysiąca bahtów. Prawo to także kodeks
karny, według którego prostytutkom grozi do dwudziestu lat więzienia i do
czterdziestu tysięcy bahtów kary. Zakazane są też przedstawienia
o obscenicznym charakterze. Jest jeszcze ustawa o miejscach rozrywki –
zgodnie z nią właściciele lokali, w których dochodzi do prostytucji, również
popełniają przestępstwo.
Kilka dni temu wylądowałam w Bangkoku. Zwiedziłam już Pałac
Królewski, najważniejsze świątynie i gwarne Chinatown. Przepłynęłam się
łodzią po rzece Chao Praya o zachodzie słońca, zapuściłam się nawet
w mniejsze, bardziej klimatyczne kanały. Teraz przyszłam tutaj, bo wszystkie
przewodniki informują, że można tu zrobić zakupy, dobrze zjeść
i posmakować nocnego życia.
Spróbujmy więc.
Grube kotary zasłaniają wejście do klubu go-go, w szparach migają
smukłe sylwetki tancerek w bikini. Nieśmiało uchylam zasłonę. W środku
tłum, ten sam co na ulicy, może z wyjątkiem kobiet w nikabach. Zamawiam
drogie piwo (sto sześćdziesiąt pięć bahtów) i siadam na pokrytej czerwonym
aksamitem ławeczce. Przede mną na scenie przy kilku chromowanych rurach
dwadzieścia tancerek w bikini przestępuje z ogromnego obcasa na ogromny
obcas. Do majtek mają przymocowane numerki. Niektóre zatknęły za figi
także telefony komórkowe.
Numer czterdzieści osiem wygląda na trzynaście lat, ale na pewno ma
więcej. Spod czarnych włosów obciętych na Kleopatrę wyglądają wielkie
zdziwione oczy. Ubrana jest w białe bikini i czarne lakierowane szpilki.
Przywołuję do stolika menedżerkę, która krąży po sali.
– Chciałabym postawić drinka numerowi czterdzieści osiem.
– Chwileczkę – świeci małą latarką w kierunku tancerki, a ta, chwiejąc się
na obcasach, schodzi ze sceny i przysiada obok. Wbija we mnie spod
grzywki zdziwione spojrzenie.
– Dzień dobry – wita się grzecznie jak uczennica.
– Dzień dobry, czego się napijesz? – pytam.
– Wódki z colą – mówi, a menedżerka już biegnie po drinka za trzysta
dziesięć bahtów.
– Jak masz na imię?
– Mint.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia jeden.
– Pochodzisz z Bangkoku?
– Nie umiem mówić po angielsku – wyznaje Mint po chwili krępującej
ciszy. Menedżerka akurat podchodzi do stolika z drinkiem, więc składam
reklamację.
– Przepraszam, ale nie możemy rozmawiać. Koleżanka nie mówi po
angielsku.
Menedżerka patrzy na mnie przez chwilę w osłupieniu, po czym wybucha
głośnym śmiechem. Kciuk i palec wskazujący jednej ręki zwija w kółeczko,
w które wkłada palec wskazujący drugiej. Po półgodzinie zobaczę, jak Mint,
grzecznie ubrana w dżinsy i T-shirt, wychodzi z klubu. Za rękę trzyma ją
pulchny Azjata w okularach.
Chodźmy dalej.
Przed lokalem z różowym szyldem stoi kilka masażystek. „Massage,
massage khaa!” – krzyczą tak głośno, że dzwoni w uszach. Prezentują
zalaminowane karty z ofertą: masaż tajski, z olejkiem, ziołowy.
Niech będzie z olejkiem.
Wchodzę do chłodnego, pachnącego eukaliptusem wnętrza. Płacę w kasie
trzysta pięćdziesiąt bahtów. W pomieszczeniu na piętrze rozbieram się
i kładę na leżance. Podchodzi do mnie kobieta po sześćdziesiątce
w fioletowych spodniach od dresu i poplamionej olejkiem do masażu
koszulce. Czarne, rozczochrane włosy ma związane w kucyk.
Masaż jest bardzo przyjemny.
– Ma pani taką gładką skórę – po dłuższej chwili dociera do mnie jej
cichy głos.
– Dziękuję – odpowiadam nieco zaskoczona.
– Zapłaci pani pięćset bahtów, będzie happy end.
– Słucham? – zrywam się z leżanki jak oparzona.
– Happy end! – masażystka przykłada dwa palce do ust i wystawia język.
Łapię leżące na krześle ubranie i w pośpiechu opuszczam lokal.
Chodźmy dalej.
Kilka przecznic w głąb miasta wpadam w tłumek naganiaczy. Podtykają
mi pod nos kartki ze zdjęciami nagich kobiet. Jeden przez drugiego krzyczą:
„Ping pong show!”, „Pussy cut banana!”, „Pussy open bottle!”. Pokazy,
podczas których tancerki wystrzeliwują z cipek piłeczki pingpongowe albo
wyciągają z nich małe żabki, to najbardziej hardcorowa atrakcja tajskich
dzielnic rozrywki.
Zobaczmy.
Jeden z naganiaczy prowadzi mnie boczną uliczką do baru na piętrze.
Płacę przy wejściu czterysta bahtów i wchodzę do środka. W zadymionym
wnętrzu stoi przy rurze pulchna, niska kobieta po trzydziestce o kwadratowej
twarzy i grubo ciosanych rysach. Ma na sobie tylko czerwone stringi, które
właśnie powoli zdejmuje. A później, kołysząc się w rytm muzyki, wprawnym
ruchem wyciąga z cipki długi sznurek, do którego przywiązane są dziesiątki
żyletek. Na sali tłum patrzy w osłupieniu. Po skończonym przedstawieniu
performerka rusza pomiędzy stoliki, dumnie prezentując naszpikowany
żyletkami sznurek.
– Są prawdziwe. Chcesz dotknąć? – uśmiecha się do mnie słodko.
– Niekonieczne – krztuszę się rozwodnionym piwem w cenie biletu.
– Ale chyba należy mi się napiwek?
Wyciągam z portfela sto bahtów.
Tymczasem na scenę wychodzi kolejna performerka, całkiem naga.
Stawia na niej sztuczny tort, na którym płoną prawdziwe świeczki. Kładzie
się przed tortem tak, żeby publiczność dokładnie widziała, co się zaraz
wydarzy. W cipce umieszcza plastikową rurkę. Manewrując biodrami,
zdmuchuje świeczki. Jedną po drugiej.
Wystarczy.
Wracam na ulicę w tłum, w hałas, w zapach mięsa i zgniłych owoców.
Mijam budkę, w której siedzi policjant w obcisłym szarym mundurze.
Pilnuje, żeby nie działo się tu nic niezgodnego z prawem.
W metrze przechodzę przez bramkę do wykrywania metalu.
Bramka piszczy.
Ochroniarz świeci latarką.<
ZŁE CÓRKI ISANU
Tajskie lalki Barbie są wysokie i smukłe, ubrane w jedwabne sukienki, a na
głowach mają złote stożki tradycyjnych tancerek. Jednak Barbie, z którą
rozmawiam w parku otaczającym buddyjską świątynię, ma trzydzieści
siedem lat, sporą nadwagę, ziemistą cerę i nogę w gipsie. Naprawdę nazywa
się inaczej, ale tak właśnie mówili na nią przez prawie piętnaście lat
mężczyźni, którzy mieli zdjąć z niej klątwę Isanu. Żadnemu to się nie udało.
Ale zacznijmy od początku.
Gdzieś w małej wsi w regionie Isan na północnym wschodzie stał drewniany
dom na palach ukryty w palmowym gaju. Prowadziła do niego droga z kurzu
i dziur. W domu mieszkali rodzice Barbie. Co rano w słomianych
kapeluszach ruszali tą drogą na pole, na którym uprawiali ryż. Brodzili po
kostki w gorącej od upału wodzie. Przesadzali siewki.
Barbie i jej dwaj bracia tą samą drogą chodzili do szkoły. Starszy wiercił
się na lekcjach i tylko czekał, żeby skończyć podstawówkę. Zaraz potem
wsiadł do zielonego autobusu w pobliskim miasteczku i pojechał do
Bangkoku. Tam znalazł pracę w fabryce tkanin. Co innego Barbie –
uwielbiała szkołę, miała świetne stopnie, marzyła, żeby zostać lekarką albo
inżynierką. Rodzice jednak mieli inne plany. Powiedzieli, że nie stać ich na
szkołę dla wszystkich dzieci. Zapłacą jedynie za młodszego brata. Nie była
na nich zła, ale była zbyt uparta jak na dwunastolatkę z drewnianego domku
w Isanie. Pojechała na wakacje do Bangkoku, by pracować z bratem
w fabryce. Zarobiła na mundurek i przybory szkolne, mogła iść do
gimnazjum. Ale nie miała sumienia go skończyć. Rodzice tonęli w długach,
choć nic o tym nie mówili. Kiedy przeciągała się susza albo za dużo padało
w porze deszczowej, brakowało ryżu do sprzedania. Właściwie każdego roku
musieli pożyczać pieniądze na życie. Wiedziała, że nie może być taka
samolubna.
Kiedy miała piętnaście lat, znów wsiadła do zielonego autobusu. Tym
razem nie zamierzała wracać. Zamieszkała z bratem, pracowała z nim
w fabryce tkanin i uczyła się w szkole weekendowej. Dostawała sześćdziesiąt
bahtów dziennie, prawie dwa tysiące miesięcznie. Większość wysyłała
rodzicom. Miała też jednak swoje potrzeby. Mieszkała w mieście, chciała
czasem włożyć sukienkę, pomalować usta różową szminką. Kiedy skończyła
szkołę, przeniosła się do fabryki plastikowych butelek, która płaciła sto
bahtów dziennie, ale i tam nie popracowała długo. Wieczorami wracała do
domu zmęczona i lepka od potu. Podchmieleni mężczyźni, którzy
przesiadywali przed ulicznymi knajpami z zupą, coś za nią krzyczeli. Raz
nawet zaczęli ją gonić. Miała tylko siedemnaście lat. Bała się.
A pieniędzy i tak było za mało. Matka dzwoniła co jakiś czas i raczej nie
pytała, jak Barbie się czuje i czy jest bezpieczna, tylko prosiła o więcej.
Najpierw młodszy brat wpadł do studni i trzeba było opłacić szpital. Potem
starszy się ożenił, więc przestał wysyłać pieniądze. Mogli liczyć jedynie na
nią.
Palmowe gaje skrywają dziesiątki tysięcy takich domów i prowadzących do
nich ścieżek. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku ścieżki
połączyły się z drogami, które wybudowała amerykańska armia podczas
wojny w Wietnamie. Można było bez problemu dojechać niemal w każdy
zakątek kraju. Ścieżkami z miast do drewnianych domów wyruszyli
przedstawiciele świata, który wcześniej nie miał tam dostępu.
Pierwsi byli sprzedawcy przedmiotów z plastiku, metalu i szkła. Pukali do
drzwi, siadali na podłodze i wyciągali kolorowe foldery. Mówili:
– To telewizor. Spróbujcie go poużywać, może wam się spodoba. Za trzy
miesiące wrócimy i wtedy możecie go oddać albo wpłacić pierwszą ratę.
Potem prezentowali jeszcze lodówkę i mały japoński motocykl. Na takim
motocyklu można było w mgnieniu oka dostać się na pole albo bazar. Tylko
nieliczni decydowali się go zwrócić.
Po nich do domów ruszyli pośrednicy pracy. Telewizor, lodówka
i motocykl na raty oznaczały spore długi. A przecież oprócz rat trzeba opłacić
rachunki za niedawno podłączony prąd, posłać dzieci do szkoły. Pukali do
drzwi, siadali na podłodze i mówili:
– Ceny ryżu spadają? Nie ma popytu na wasze warzywa? W mieście
praca tylko czeka na wasze córki, mogą zarabiać nawet czterdzieści tysięcy
bahtów miesięcznie. Już teraz chętnie wypłacimy zaliczkę.
W drugą stronę – ścieżkami z drewnianych domów do miast – wyruszyły
więc nastoletnie dziewczyny. Młodziutkie Tajki w jedwabnych strojach
i z czerwonymi kwiatami we włosach uśmiechały się słodko z plakatów,
które miały zachęcić turystów do odwiedzania magicznego Syjamu. I to
właśnie takie dziewczyny chcieli oglądać goście, którzy coraz liczniej
zjeżdżali do kraju. To one miały siedzieć w hotelowych recepcjach, podawać
w restauracjach tajskie curry o złagodzonym smaku, masować klientom plecy
w salonach masażu.
Ludzie z drewnianych domów zrozumieli, że córki oznaczają pieniądze.
Było im wszystko jedno, gdzie je zarobią. A jeżeli nie było, pośrednik mówił,
że córka będzie zmywać naczynia w restauracji za tysiąc bahtów miesięcznie.
Świetnie wiedział, że jeżeli przeprowadzi się do miasta, to za pierwszą pensję
kupi coś do ubrania, bo szmaty z wioski nie będą się do niczego nadawać. Za
drugą – pójdzie do fryzjera, bo w mieście nosi się fryzury, a nie włosy upięte
w praktyczny koczek. A kiedy zadzwoni matka i spyta, kiedy przyśle coś do
domu, pieniędzy już dawno nie będzie. Córka ze wszystkich stron będzie
słyszeć: – Chcesz więcej zarabiać? Żaden problem! Idź do baru lub klubu go-
go. Zobacz, twoje koleżanki już to robią!
O tym wszystkim opowiada mi Sompop Jantraka, aktywista, który
w latach osiemdziesiątych sam zaczął chodzić drogami z kurzu i dziur. Uparł
się, żeby założyć w miasteczku Mae Sai przy granicy z Birmą[2] gimnazjum
dla zagrożonych takim losem dziewczynek.
Chodził z nauczycielką, z mnichem buddyjskim, z każdym, kto we wsi
cieszył się szacunkiem i mógł pomóc w rekrutacji uczennic. Pukał do drzwi
drewnianych domów, siadał na podłodze i mówił:
– Wasza córka nie powinna iść do pracy w tak młodym wieku. Niech
przyjdzie do mojej szkoły.
– Nie mamy pieniędzy – odpowiadali rodzice.
– Kupię jej mundurek i wszystkie potrzebne rzeczy. Chodźmy jutro do
sklepu.
Kiedy już kupił wyprawkę, rodzice czuli się zobowiązani, by dotrzymać
słowa.
Chodził z dokumentami pod pachą: publikacją Ministerstwa Zdrowia
o zagrożeniu HIV, policyjnym raportem o morderstwach prostytutek,
wycinkiem z gazety o znalezieniu w spalonym barze zwłok trzech
piętnastoletnich dziewczynek przykutych łańcuchami w piwnicy. Działo się
to w Phuket, kurorcie na południu, ale dziewczyny pochodziły z północy.
– To wszystko może się przytrafić waszym córkom – tłumaczył.
Ale i tak w 1989, pierwszym roku działalności gimnazjum, udało mu się
zwerbować do szkoły tylko dziewiętnaście uczennic. Pośrednicy przyjeżdżali
z miast i kurortów ze zleceniami na setki dziewcząt. Czasem spotykał ich pod
którymś z drewnianych domów, kiedy żuli betel i popijali piwo.
– Przyjechałeś po córki tej rodziny? – pytali.
– Tak, umówiliśmy się, że pójdą do mojej szkoły.
– Zobaczymy – śmiali się pośrednicy.
Kiedy wchodził do domu, okazywało się, że już wypłacili rodzicom
zaliczki i ze szkoły nici.
W ciągu dwudziestu pięciu lat działalności szkoła Sompopa Jantraki
uchroniła od pracy w prostytucji setki dziewcząt. Ale tych, których nie udało
się uratować, było znacznie więcej.
Z czasem pośrednicy przestali być potrzebni. Przenieśli się za granicę, do
Birmy i Laosu, żeby tam przecierać szlaki drogami z kurzu i dziur na ulice
tajskich miast. Rodziny z drewnianych domów na północy same już
wiedziały, dokąd ich córki mają jechać, gdy tylko skończą podstawówkę.
Siedemnastoletnia Barbie miała jedno marzenie. Miłość? Nawet nie myślała
o takich rzeczach. Najbardziej na świecie chciała poznać mężczyznę, który
uwolniłby ją od pamięci o drewnianym domku w Isanie. Pracowała wtedy
jako sprzedawczyni w firmie handlującej sprzętem elektronicznym. Zarabiała
dobrze, a praca nie była zbyt ciężka. Wystarczyło ładnie się uśmiechać
i grzecznie odpowiadać na pytania klientów.
Na imprezę noworoczną w firmie włożyła nową niebieską sukienkę i buty
na obcasie, rozpuściła włosy. Jeden z menedżerów wciąż przytulał ją
w tańcu, donosił alkohol. Pamięta, że trochę zbyt często się śmiała, kręciło
się jej w głowie. Rano obudziła się w domu w podartej sukience, obolała.
Tak Barbie poznała swojego Kena.
Pierwsze uczucie, które ją opanowało, to wstyd. Jak teraz pokaże się
w pracy? Drugie – to strach. Co będzie, jeżeli ją zwolnią?
On jednak nic nie mówił o tamtej nocy, tylko się uśmiechał i szukał
okazji, żeby spędzić z nią trochę czasu. Czuła, że mu się podoba. Czy on jej
się podobał? Trudno powiedzieć po czymś takim. Ale w końcu to był jej
pierwszy mężczyzna. Z tym pierwszym często kobietę łączy specjalna więź.
A ich więź była tym bardziej specjalna, że spóźniał jej się okres. Wpadła
w panikę. Jak zareagują znajomi? Przecież wiedzą, że z nikim się nie
spotyka, a tu coś takiego. A rodzice? Skąd teraz weźmie dla nich pieniądze?
On był jedyną osobą, z którą mogła o tym porozmawiać. Na zapleczu
w firmie, nerwowo skubiąc koszulkę, wyznała mu, co się stało. On złapał ją
za rękę, powiedział, że się cieszy i że wszystkim się zajmie.
Dopiero kiedy urodził się syn, okazało się, że chyba nie do końca się
zrozumieli. Zamieszkała u niego, a dokładnie u jego rodziców, którzy nie
okazywali jej szczególnej sympatii. No bo co to za synowa z drewnianego
domu w Isanie? A on wprawdzie dawał jej pieniądze, ale w ogóle się nie
zajmował ani nią, ani ...