Dan Simmons
Triumf Endymiona
Przekład Wojciech Szypuła
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Papież umarł! Niech żyje papież!
Krzyk odbił się echem od ścian dziedzińca San...
8 downloads
0 Views
Dan Simmons
Triumf Endymiona
Przekład Wojciech Szypuła
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Papież umarł! Niech żyje papież!
Krzyk odbił się echem od ścian dziedzińca San Damaso w Watykanie, gdzie w apartamentach
papieskich znaleziono właśnie ciało zmarłego we śnie Juliusza XIV. W kilka minut wieść o jego śmierci
rozeszła się po zespole przypadkowo dobranych budynków, nadal określanych mianem Pałacu
Watykańskiego, po czym z prędkością ognia rozprzestrzeniającego się w najczystszym tlenie zaczęła
szerzyć się po całym Watykanie: w mgnieniu oka dotarła do kompleksu biurowego, przemknęła przez
zatłoczoną Bramę Świętej Anny do Pałacu Apostolskiego i trafiła do przylegającego doń budynku
rządowego; znalazła chętnych słuchaczy w Bazylice Świętego Piotra, co nawet zwróciło uwagę
celebrującego mszę arcybiskupa, który z marsem na czole odwrócił się, by zerknąć na nieoczekiwanie
rozszeptanych i posykujących wiernych. Wierni ci opuszczając bazylikę ponieśli pogłoskę o odejściu
Ojca Świętego dalej, do zgromadzonych na Placu Świętego Piotra tłumów - reakcja około
osiemdziesięciu, może nawet stu tysięcy turystów i urzędników, składających wizytę dostojnikom Paxu,
przypominała wybuch ładunku plutonu, który nagle osiągnął masę krytyczną.
Pokonawszy główną bramę - Łuk Dzwonów, przez który do Watykanu kierowano ruch kołowy -
nowina rozpędziła się do prędkości swobodnych elektronów, następnie osiągnęła szybkość światła, by
wreszcie wymknąć się poza planetę Pacem na pokładach statków z napędem Hawkinga, poruszających
się tysiąckroć szybciej niż światło. Tymczasem nieco bliżej, tuż poza starożytnymi watykańskimi
murami, w kamiennym, posępnym Zamku Świętego Anioła, gdzie w miejscu pierwotnego mauzoleum
Hadriana znajdowała się teraz siedziba Świętej Inkwizycji, rozdzwoniły się telefony i komlogi. Przez cały
ranek Watykan rozbrzmiewał grzechotem różańców i szelestem wykrochmalonych sutann, gdy
funkcjonariusze Stolicy Apostolskiej spieszyli gromadnie do swoich biur, by śledzić zaszyfrowane
doniesienia z sieci i oczekiwać poleceń od przełożonych. Komunikatory osobiste podzwaniały, piszczały
i wibrowały w kieszeniach i implantach tysięcy administratorów Paxu, dowódców sił zbrojnych i oficjeli
Mercantilusa. Pół godziny od znalezienia zwłok papieża poinformowano o tym fakcie agencje
informacyjne na Pacem; ich pracownicy przygotowali zrobotyzowane holokamy, uruchomili zastępy
przekaźników satelitarnych, wysłali swych najlepszych pracowników do watykańskiego biura prasowego
- i czekali. W międzygwiezdnym społeczeństwie, w którym Kościół sprawował niemal absolutną władzę,
oczekiwano nie tyle niezależnego potwierdzenia informacji, co raczej oficjalnego pozwolenia na jej
zaistnienie.
Dwie godziny i dziesięć minut po odkryciu, że Juliusz XIV nie żyje, Kościół potwierdził jego zgon
w oświadczeniu wydanym przez biuro watykańskiego Sekretarza Stanu, kardynała Lourdusamy. W kilka
sekund nagranie z oświadczeniem dotarło do wszystkich odbiorników radiowych i holowizyjnych na
kipiącej życiem Pacem. Półtora miliarda mieszkańców planety - ponownie narodzonych chrześcijan z
krzyżokształtami, w większości pracowników olbrzymiej machiny biurokratycznej watykańskiej armii,
służb cywilnych i handlowych - z zaciekawieniem wysłuchało wiadomości. Jeszcze przed wydaniem
oficjalnego komunikatu kilkanaście nowych okrętów klasy archanioł opuściło bazy na orbicie i udało się
w podróż do wybranych obszarów w niewielkiej, opanowanej przez człowieka części galaktyki. Ich
załogi poniosły śmierć wskutek działania superszybkiego napędu, ale informacja o śmierci Ojca Świętego,
zapisana w komputerach i transponderach kodujących, dotarła bezpiecznie do ponad sześćdziesięciu
najważniejszych światów archidiecezjalnych. Te same statki kurierskie miały zabrać na Pacem
nielicznych kardynałów, którzy osobiście wezmą udział w rychłych wyborach nowego papieża.
Większość wyborców będzie jednak wolała zostać w domu i nie przechodzić przez rytuał śmierci -
nawet w obliczu pewnego zmartwychwstania. Prześlą tylko zaszyfrowane, interaktywne dyski
holograficzne ze swym eligo na następnego papieża.
Dalsze osiemdziesiąt pięć statków Paxu, głównie szybkich liniowców wyposażonych w napęd
Hawkinga, przygotowywało się do skoku; ich podróż miała trwać od kilku dni do kilku miesięcy,
a względny dług czasowy - sięgnąć od kilku tygodni do kilku lat. Na razie jednak musiały jeszcze
poczekać standardowe dwa lub trzy tygodnie na wybór nowego papieża, a dopiero później ponieść
nowinę do ponad stu trzydziestu mniej znaczących, kontrolowanych przez Pax układów planetarnych,
których arcybiskupi mieli pod opieką dalsze miliardy wiernych. Archidiecezje we własnym zakresie
miały zająć się zawiadomieniem pomniejszych układów i tysięcy kolonii na Pograniczu o śmierci,
wskrzeszeniu i ponownym wyborze Ojca Świętego. Z górą dwieście bezzałogowych statków kurierskich
z napędem Hawkinga, stacjonujących na co dzień w olbrzymiej bazie wojskowej Paxu na jednym
z asteroidów krążących wokół Pacem, czekało w pogotowiu na zaprogramowanie oficjalnej informacji
o zmartwychwstaniu i reelekcji papieża Juliusza. Ich zadaniem było zanieść nowinę do jednostek floty
bojowej, zaangażowanych w wojnę z Intruzami w rejonie tak zwanego Wielkiego Muru - gigantycznej
strefy obronnej, rozciągającej się daleko poza granicami wpływów Paxu.
Papież Juliusz umierał już ośmiokrotnie. Miał słabe serce, lecz nie zgadzał się, by cokolwiek w nim
naprawiano, czy to w drodze zabiegów chirurgicznych, czy też nanoplastycznych. Uważał, że Ojciec
Święty powinien naturalnie dożyć końca swych dni, by po jego śmierci można było wybrać następcę.
Fakt, że już ośmiokrotnie wybierano tę samą osobę, nijak nie wpłynął na zmianę jego opinii. Teraz zaś,
gdy jego ciało przygotowywano do oficjalnego wieczornego wystawienia przed przeniesieniem do
prywatnej kaplicy zmartwychwstańczej na tyłach bazyliki, kardynałowie i ich zastępcy szykowali się do
rychłych wyborów.
Kaplicę Sykstyńską zamknięto dla turystów i zaczęto przygotowywać do głosowania, do którego
powinno dojść w ciągu najbliższych trzech tygodni. Wstawiono zabytkowe, zadaszone stalle dla
osiemdziesięciu trzech kardynałów, którzy mieli osobiście stawić się na tę uroczystość; sprowadzono
również projektory holograficzne i zainstalowano interaktywne łącza do infopłaszczyzny, mając na
uwadze tych spośród dostojników, którzy woleli głosować z macierzystych planet. Przed ołtarzem
ustawiono stół dla Skrutatorów, na którym znalazły się małe kartki papieru, igły, nici, taca, kawałki płótna
i inne drobiazgi. Stół Rewizorów stanął nieco z boku. Główne wrota kaplicy zamknięto i opieczętowano.
Na straży stanęli żołnierze z Gwardii Szwajcarskiej w bojowych pancerzach i z najnowszą bronią
energetyczną w dłoniach; podobnych wartowników wystawiono przy opancerzonych odrzwiach
papieskiej kaplicy zmartwychwstańczej.
Zgodnie z pradawnym protokołem wybory miały się odbyć nie wcześniej niż po piętnastu dniach od
śmierci papieża, jednak nie później niż po dwudziestu. Kardynałowie mieszkający na Pacem, oraz na
planetach leżących w zasięgu trzytygodniowego dhigu czasowego odwołali wszystkie spotkania i zaczęli
przygotowywać się do konklawe.
Niektórzy otyli ludzie noszą ciężar własnego ciała niczym stygmat folgowania swym żądzom, symbol
lenistwa i słabości; są jednak i tacy, którzy obnoszą się z nim iście po królewsku, traktując cielesną
wielkość jak oznakę władzy. Simon Augustino kardynał Lourdusamy należał do tej drugiej kategorii:
olbrzymi niczym okryta biskupim szkarłatem góra, wyglądał na niespełna sześćdziesiąt lat
standardowych i od ponad dwóch wieków był aktywnym dostojnikiem Kościoła, przechodząc kolejne
udane zmartwychwstania. Łysy, obdarzony masywną szczęką i potężnym, basowym głosem, zdolnym
dudnić niczym grzmot w bazylice Świętego Piotra bez pomocy systemu nagłaśniającego, Lourdusamy
stanowił najpełniejsze ucieleśnienie zdrowia i witalności w całym Watykanie. Wielu wysoko
postawionych członków kościelnej hierarchii przypisywało mu, wówczas jeszcze młodemu urzędnikowi
w watykańskiej machinie dyplomatycznej, poprowadzenie zbolałego, cierpiącego ojca Lenara Hoyta,
jednego z hyperiońskich pielgrzymów, do odkrycia sekretu krzyżokształtu i uczynienia zeń instrumentu
wskrzeszenia. W ich oczach Lourdusamy, na równi z niedawno zmarłym papieżem, przyczynił się do
odrodzenia zamierającego Kościoła.
Bez względu na to, czy legenda ta zawierała ziarno prawdy, dziewiątego dnia od śmierci Ojca
Świętego, a na pięć dni przed jego wskrzeszeniem, Lourdusamy był w znakomitej formie. Jako Sekretarz
Stanu, prezes komitetu nadzorującego działanie dwunastu Świętych Zgromadzeń i prefekt najbardziej
tajemniczego i darzonego największym lękiem Zgromadzenia Doktryny Wiary - po tysiącletnim z górą
bezkrólewiu ponownie znanego pod nazwą Świętego Oficjum Wszechświatowej Inkwizycji -
Lourdusamy bez wątpienia nie miał sobie równych pod względem sprawowanej w Kurii władzy. Ba,
teraz, gdy Jego Świątobliwość papież Juliusz XIV spoczywał w bazylice Świętego Piotra, oczekując
ponownego zmartwychwstania, Simon Augustino kardynał Lourdusamy prawdopodobnie nie miał sobie
równych w całym wszechświecie.
I doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Czy już przybyli, Lucas? - zwrócił się do monsignore Lucasa Oddiego, mężczyzny, który od dwóch
pracowitych stuleci był jego asystentem i zausznikiem. Chudy, niemłody i nerwowy w ruchach
podsekretarz stanu stanowił idealne przeciwieństwo potężnego, nie starzejącego się i opanowanego
kardynała. Pełny przysługujący mu tytuł Zastępcy i Sekretarza Cyfry skracano zwykle do „Zastępcy”,
choć dla wysokiego, kościstego benedyktyna lepsze byłoby jakieś bardziej tajemnicze przezwisko, skoro
przez dwadzieścia dwa dziesięciolecia wiernej służby nie dał nikomu - nawet samemu Lourdusamy’emu
- poznać swych prawdziwych uczuć i opinii. Stał się prawą ręką kardynała tak dawno i służył mu tak
skutecznie, że ten przestał już uważać go za coś więcej niż po prostu przedłużenie własnej woli i umysłu.
- Właśnie zajęli miejsca w wewnętrznej poczekalni - odparł Oddi.
Lourdusamy skinął głową. Watykański zwyczaj organizowania ważnych spotkań w poczekalniach
zamiast w prywatnych gabinetach najwyższych urzędników liczył grubo ponad tysiąc lat - wywodził się
z czasów przed hegirą, przed ucieczką ludzi z umierającej Ziemi i kolonizacją gwiazd. Wewnętrzna
poczekalnia w biurze Sekretarza Stanu była niewielka - najwyżej pięć na pięć metrów - i prawie
pozbawiona sprzętów; stał tu tylko okrągły marmurowy stół bez wbudowanych komunikatorów. Jedyne
okno wychodziło na ozdobiony przepięknymi freskami balkon, ale szyby zawsze były tak
spolaryzowane, by nie przepuszczać światła. Na ścianach zawieszono dwa obrazy trzydziestowiecznego
mistrza Karotana; jeden z nich przedstawiał mękę Chrystusa w Ogrójcu, drugi zaś olbrzymiego,
bezpłciowego anioła, ofiarowującego papieżowi Juliuszowi (a właściwie jego prepapieskiej inkarnacji,
ojcu Lenarowi Hoytowi) krzyżokształt; scenie tej bezradnie przyglądał się Szatan (pod postacią
Chyżwara).
Czworo zebranych w pokoju ludzi - trzech mężczyzn i kobieta - reprezentowało Radę Nadzorczą
Pankapitalistycznej Ligi Niezależnych Katolickich Międzygwiezdnych Organizacji Handlowych, lepiej
znanej jako Pax Mercantilus. Dwóch mężczyzn mogło z powodzeniem uchodzić za ojca i syna: M.
Helvig Aron i M. Kennet Hay-Modino byli podobni w każdym calu. Nosili takie same, kosztowne stroje
i drogie, tradycyjne fryzury, mieli podobnie subtelne twarze, bioformowane na podobieństwo północnych
Europejczyków ze Starej Ziemi i jeszcze bardziej subtelne czerwone spinki, zdradzające przynależność
do Niezawisłego Zakonu Rycerskiego Świętego Jana z Jeruzalem, Rodos i Malty - starożytnego
stowarzyszenia, szerzej znanego pod mianem „Kawalerów Maltańskich”. Trzeci z mężczyzn miał
azjatyckie rysy i nosił prostą, bawełnianą szatę. Nazywał się Kenzo Isozaki i tego dnia był drugim pod
względem sprawowanej władzy człowiekiem w Paksie - po kardynale Lourdusamy. Ostatnia
przedstawicielka Mercantilusa wyglądała na nieco ponad pięćdziesiąt lat standardowych, miała ciemne,
niedbale przycięte włosy i ściągniętą twarz. Przybyła na spotkanie w tanim stroju roboczym
z plastowłókna. Nazywała się M. Anna Pełli Cognani i uchodziła za pewną kandydatkę do odziedziczenia
fortuny Isozakiego. Od lat krążyły plotki, że jest kochanką kobiety wyświęconej na arcybiskupa
Renesansu.
Wszyscy czworo wstali i skłonili się lekko w chwili, gdy kardynał Lourdusamy wszedł i zajął miejsce
przy stole. Lucasowi Oddiemu przypadła w udziale rola jedynego obserwatora rozmów; stanął z boku
i splótł dłonie przed sobą. Oczy umęczonego Chrystusa Karotana zerkały na zgromadzonych sponad
czarno odzianych ramion monsignora.
Aron i Hay-Modino podeszli do kardynała, uklęknęli na jedno kolano i ucałowali zdobiony szafirem
pierścień, ale zanim Isozaki i Cognani zdążyli uczynić to samo, Lourdusamy dał znak ręką, że nie życzy
sobie tak ścisłego przestrzegania protokołu. Kiedy wszyscy znów zajęli miejsca przy stole, kardynał się
odezwał:
Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Wiecie, że reprezentuję Stolicę Apostolską w okresie tymczasowej
nieobecności Ojca Świętego i ze treść naszej rozmowy nie wyjdzie poza próg tej komnaty. - Uśmiechnął
się. - A ta komnata, moi drodzy, jest najbezpieczniejszym i najbardziej dyskretnym pokojem w całym
Paksie.
Aron i Hay-Modino odpowiedzieli krótkim uśmiechem; wyraz twarzy Isozakiego nie zmienił się ani
na jotę, pogłębił się natomiast mars na czole Anny Pełli Cognani.
- Wasza Ekscelencjo - wtrąciła. - Czy mogę mówić otwarcie?
Kardynał podniósł dłoń. Nigdy nie ufał ludziom, którzy chcieli być „otwarci”, zarzekali się, że będą
mówić „bez ogródek” i „całkowicie szczerze”.
- Ależ oczywiście, moja droga - odrzekł. - Żałuję tylko, że wskutek niesprzyjających okoliczności
i nie cierpiących zwłoki obowiązków nie mamy zbyt wiele czasu.
Kobieta kiwnęła głową; zrozumiała, że ma mówić krótko i do rzeczy.
- Prosiliśmy o zwołanie tej narady nie tylko po to, by wystąpić jako lojalni członkowie Ligi
Pankapitalistycznej Jego Świątobliwości, lecz także jako przyjaciele Stolicy Apostolskiej i pańscy,
Eminencjo.
Lourdusamy skinął uprzejmie głową. Jego wąskie wargi układały się w łagodny uśmiech.
- Rozumiem - powiedział.
M. Helvig Aron odchrząknął.
- Wasza Eminencjo - zaczął. - Mercantilus żywo interesuje się zbliżającymi się wyborami papieża.
Kardynał postanowił mu nie przerywać, ale dalej mówił już M. Hay-Modino.
- Chcielibyśmy zapewnić Waszą Eminencję, zarówno jako sekretarza stanu, jak i potencjalnego
kandydata do godności papieskiej, iż po wyborze nowego Ojca Świętego, Liga będzie nadal z absolutną
lojalnością realizować założenia polityki Watykanu.
Lourdusamy niemal niedostrzegalnie skinął głową. Doskonale rozumiał, o co chodzi: w jakiś sposób
Pax Mercantilus - sieć wywiadowcza Isozakiego - wyniuchał możliwość przewrotu w watykańskiej
hierarchii. Udało im się podsłuchać najcichsze szepty, odkryć najtajniejsze sekrety tak bezpiecznych
pomieszczeń, jak to, w którym odbywała się rozmowa. Isozaki wiedział, że mówi się o zastąpieniu
papieża Juliusza nowym człowiekiem - i że jego następcą byłby właśnie on, Simon Augustino
Lourdusamy.
- W smutnym okresie pustki na Piotrowym Tronie - ciągnęła M. Cognani - uznaliśmy za swój
obowiązek zapewnić oficjalnie i prywatnie o niezłomnej wierności Ligi wobec Stolicy Apostolskiej
i Kościoła Świętego, wierności budowanej na z górą dwustuletnich podstawach.
Kardynał znów pokiwał tylko głową i czekał, ale przywódcy Mercantilusa umilkli. Przez chwilę
zastanawiał się, co sprawiło, że Isozaki stawił się na to spotkanie osobiście.
Chciał na własne oczy zobaczyć moją reakcję, zamiast jak zwykle polegać na raportach
podwładnych. Starzy ludzie nade wszystko wierzą własnym zmysłom i przeczuciom, pomyślał
Lourdusamy i uśmiechnął się. Dobry pomysł.
Pozwolił, żeby cisza przeciągnęła się o dalszą minutę, zanim zabrał głos.
- Przyjaciele - zadudnił wreszcie. - Nie macie wręcz pojęcia, jak ciepło robi mi się na sercu na myśl,
że czworo tak ważnych i zapracowanych ludzi postanowiło odwiedzić biednego kapłana w ten ciężki,
smutny dla nas wszystkich czas.
Isozaki i Cognani pozostali nieporuszeni, za to w oczach pozostałej dwójki kardynał dostrzegł błysk
źle maskowanej nadziei. Jeżeli w tym momencie dałby znak, nawet najbardziej subtelny, że cieszy się
z ich poparcia, Mercantilus znalazłby się na równym poziomie z konspiratorami z Watykanu; stałby się
de facto równorzędnym partnerem następnego papieża.
Lourdusamy pochylił się nad stołem; jego uwadze nie umknął fakt, że M. Isozaki podczas całej
wymiany zdań nawet nie mrugnął.
- Moi drodzy - mówił dalej kardynał. - Jako dobrzy, ponownie narodzeni chrześcijanie, jako
szpitalnicy - tu skinął głową w stronę M. Hay-Modino i M. Arona - bez wątpienia znacie procedurę
wyboru nowego papieża. Pozwólcie jednak, że ją wam przypomnę. Kiedy kardynałowie lub ich
interaktywne, holograficzne odpowiedniki znajdą się w Kaplicy Sykstyńskiej, a drzwi do niej zostaną
zamknięte i opieczętowane, możemy dokonać wyboru na trzy sposoby: przez aklamację, przez delegację
bądź w tajnym głosowaniu. W pierwszym przypadku Duch Święty oświeca kardynałów, którzy
jednomyślnie ogłaszają kto zostanie nowym Ojcem Świętym; każdy z nas wypowiada słowo eligo - czyli
„wybieram” - i imię wspólnego kandydata. Przy wyborze przez delegację wybieramy spośród nas kilku
czy kilkunastu kardynałów, którzy następnie podejmują decyzję w imieniu wszystkich. W głosowaniu
tajnym wypełnia się kartki i liczy głosy tak długo, aż jeden z kandydatów otrzyma dwie trzecie głosów
plus jeden. Wtedy dopiero wybór uznaje się za dokonany, a oczekujące miliardy wiernych mogą ujrzeć
sfumata, czyli kłęby białego dymu, oznaczające, że rodzina Kościoła znów ma Ojca.
Czworo przedstawicieli Mercantilusa siedziało w milczeniu. Każde z nich doskonale zdawało sobie
sprawę z tajników procedury wyboru papieża - nie tylko znali starodawne mechanizmy, ale byli też
świadomi gier politycznych, presji, paktów, blefów i najzwyklejszego szantażu, które na przestrzeni
wieków nierozerwalnie łączyły się z konklawe. Powoli zaczynali rozumieć, dlaczego Lourdusamy
z takim naciskiem wykłada im rzeczy oczywiste.
- Ostatnie dziewięć razy - grzmiał dalej kardynał - papieża wybrano przez aklamację, czyli pod
bezpośrednim wpływem Ducha Świętego.
Sekretarz Stanu przerwał i zapanowała długa, ciężka cisza. Monsignore Oddi spoglądał na zebranych
zza pleców kardynała, równie nieruchomy, jak Chrystus z obrazu i z równie niewzruszonym
spojrzeniem, jak Kenzo Isozaki.
- Nie mam powodów, by przypuszczać, że tym razem będzie inaczej - zakończył Lourdusamy.
Przez chwilę nikt się nie poruszył, aż wreszcie M. Isozaki leciutko skinął głową: komunikat został
wysłuchany i zrozumiany. Nie będzie przewrotu w Watykanie, a gdyby nawet rzeczywiście do niego
doszło, Lourdusamy kontroluje sytuację i nie potrzebuje wsparcia ze strony Mercantilusa. Jeżeli nic się
nie wydarzy, znaczy to, że czas kardynała jeszcze nie nadszedł, a papież Juliusz znów zostanie
zwierzchnikiem Kościoła i Paxu. Grupa Isozakiego podjęła ogromne ryzyko, kierując się obietnicą
niewyobrażalnej władzy, gdyby udało im się sprzymierzyć z przyszłym Ojcem Świętym; teraz pozostało
im tylko przyjąć na siebie konsekwencję ryzykownej decyzji. Sto lat wcześniej papież Juliusz
ekskomunikował za drobne uchybienia jednego z przodków Isozakiego: cofnięto mu przywilej
sakramentu krzyżokształtu i skazano na życie w separacji od katolickiej społeczności - czyli wszystkich
mężczyzn, kobiet i dzieci na Pacem i większości podległych Paxowi planet - zakończone prawdziwą
śmiercią.
- Przykro mi, ale obowiązki nie pozwalają mi dłużej przebywać w waszym szacownym towarzystwie
- zagrzmiał ponownie bas kardynała. Zanim jednak Lourdusamy zdążył wstać i wbrew protokołowi
obowiązującemu w obecności księcia Kościoła, M. Isozaki postąpił szybko dwa kroki naprzód, uklęknął
na jedno kolano i ucałował jego pierścień.
- Eminencjo - zabrzmiał cichy głos starego miliardera, stojącego na czele Pax Mercantilus.
Tym razem przed wyjściem z komnaty Lourdusamy pozwolił,...