Taylor Laini Córka dymu i kości 02 Dni krwi i światła gwiazd Dawno, dawno temu anioł i diablica zakochali się w sobie. Nie skończyło się to dobrze. Bo...
11 downloads
18 Views
2MB Size
Taylor Laini Córka dymu i kości 02 Dni krwi i światła gwiazd
Dawno, dawno temu anioł i diablica zakochali się w sobie. Nie skończyło się to dobrze. Bo ośmielili się marzyć o świecie bez wojny i rozlewu krwi. Ale to nie był ich świat… Na całym świecie muzea historii naturalnej donoszą o tajemniczych włamaniach. Uskrzydlone armie przekraczają portal dzielący ich świat od naszego. Odwieczna wojna wybucha ze straszliwą siłą. A ci, którzy tak bardzo się kochają, stoją po przeciwnych stronach… Siedemnastoletnia Karou, utalentowana artystka i uczennica tajemniczego Dealera Marzeń, znalazła wreszcie odpowiedź, której tak długo szukała. Już wie, kim jest – i czym jest. Lecz ta wiedza niesie następną prawdę której z całego serca chciałaby zaprzeczyć: że kocha wroga i że jej ukochany ją zdradził. A świat zapłaci za to krwawą cenę... Teraz Karou musi wybrać ostatecznie, kim chce być. I zdecydować, jak daleko się posunie, by pomścić swoją rasę. Tymczasem Akiva bez wytchnienia szuka Karou, bez której nie potrafi już żyć. I prowadzi własną walkę: o odkupienie i o nadzieję. Lecz czy jakakolwiek nadzieja ocaleje z popiołów ich zniszczonych marzeń?
Dawno, dawno temu, anioł i diablica trzymali w dłoniach rozwidlona kostkę życzeń. Kiedy pękła, świat rozpadł się na dwoje.
Dziewczyna z mostu Praga, początek maja. Niebo ciążyło szarością nad dachami domów jak z bajki, a cały świat patrzył. Satelitom kazano nawet obstawić most Karola, na wypadek gdyby... przybysze... powrócili. W tym mieście działy się już różne dziwne rzeczy, ale nie aż tak dziwne. A w każdym razie nie w czasach, kiedy można je nagrać na wideo, żeby je udowodnić. Albo sprzedać. - Błagam, powiedz, że chce ci się siku. - Co? Nie. Nie, nie chce mi się. Nawet mnie nie proś. - Oj, no chodź! Zrobiłabym to sama, gdybym mogła, ale nie mogę. Jestem dziewczyną. - Wiem. Życie jest okrutnie niesprawiedliwe. Ale mimo to nie nasikam na byłego chłopaka Karou dla twojej przyjemności. - Co? Nigdy bym cię o coś takiego nie poprosiła! - wyjaśniła Zuzana z największym przekonaniem, na jakie było ją stać. -Chciałabym tylko, żebyś nasikał do balonu, którym w niego rzucę. - Aha! - Mik przez jakieś półtorej sekundy udawał, że poważnie się nad tym zastanawia. - Nie. Zuzana parsknęła niezadowolona. - W porządku. Ale dobrze wiesz, że zasłużył. Cel stał jakieś trzy metry przed nimi, w otoczeniu zagranicznej ekipy telewizyjnej i udzielał wywiadu. Nie był to jego pierwszy wywiad. Ani nawet dziesiąty. Zuzana straciła rachubę. Ten był szczególnie irytujący, bo Kaz stał na schodach budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Karou. To miejsce przeżyło już dość nalotów policji i agencji bezpieczeństwa, a teraz adres miał jeszcze zostać rzucony na pastwę prasy.
Kaz wytrwale lansował się jako były chłopak „Dziewczyny z mostu", jak została ochrzczona Karou po niezwykłej bijatyce, która oczy całego świata skierowała na Pragę. - Anioły - wyszeptała reporterka, młoda i ładna w typowy dla reporterek telewizyjnych sposób modelki z domieszką seryjnego mordercy. - Wiedziałeś o tym? Kaz się roześmiał. Zuzana przewidziała to i roześmiała się równie fałszywie. - Ale o czym? Że anioły istnieją? Czy że moja dziewczyna jest po stronie tych złych? - Była dziewczyna - syknęła Zuzana. - O jednym i drugim. - Reporterka się roześmiała. - Nie, nie wiedziałem - przyznał Kaz. - Ale Karou zawsze otaczała aura tajemnicy. - W jakim sensie? - Była tak skryta, że nawet by pani nie uwierzyła. Nie znam jej narodowości ani nawet nazwiska, jeśli w ogóle jakieś miała. - I to cię nie dziwiło? - Nie, to było super. Piękna, tajemnicza dziewczyna. Trzymała w bucie nóż, mówiła w różnych językach i zawsze rysowała potwory w swoim... - Opowiedz, jak cię wyrzuciła przez okno! - krzyknęła Zuzana. Kaz próbował ją zignorować, ale reporterka podchwyciła temat: - Czy to prawda? Zrobiła ci krzywdę? - Nie było to najprzyjemniejsze, co mnie spotkało... - przerwa na czarujący chichocik - ...ale nie zrobiła mi krzywdy. To właściwie była moja wina. Wystraszyłem ją. Była akurat w bojowym nastroju i łatwo się ekscytowała. Szła boso po śniegu, cała we krwi. - To straszne! Czy powiedziała, co się stało? - Nie, bo była zbyt zajęta wyrzucaniem go przez okno! - wrzasnęła znów Zuzana. - W zasadzie to były drzwi - sprecyzował Kaz, rzucając Zuzanie mordercze spojrzenie. Wskazał na wejście za plecami. - Te drzwi. - Te drzwi, te tutaj? - Reporterka była w ekstazie. Wyciągnęła rękę i dotknęła klamki, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, jakby nowa szyba, wstawiona na miejsce tamtej, którą stłukło ciało marnego aktora, stała się dla ludzkości czymś symbolicznym.
- Proszę! - błagała Zuzana. - On stoi tuż pod balkonem. Miała klucze do mieszkania Karou, co ułatwiło wyniesienie stamtąd szkicowników przyjaciółki, zanim dostały się w ręce różnych służb. Karou chciała, żeby Zuzana tam zamieszkała, ale na razie, dzięki Kazowi, to był raczej cyrk niż mieszkanie. - Zobacz - pokazała - spadnie mu prosto na głowę. A ty wypiłeś tyle herbaty... - Nie. Reporterka poufale nachyliła się do Kaza: - A więc? Gdzie ona jest teraz? - Serio, serio? - mruknęła Zuzana. - Bo on niby wie, tak? I nie powiedział dwudziestu pięciu poprzednim reporterom, żeby zachować tego wybornego newsa specjalnie dla niej? Stojący na schodach Kaz wzruszył ramionami. - Widzieliśmy to samo. Po prostu odleciała. Pokręcił głową, jakby nie mógł w to uwierzyć, a potem spojrzał prosto w kamerę. Był znacznie przystojniejszy, niż na to zasługiwał. Sprawił, że Zuzana zapragnęła, żeby piękno było cechą odbieraną za złe zachowanie. - Odleciała - powtórzył i szeroko otworzył oczy w wyrazie fałszywej zadumy. Odgrywał te wywiady jak przedstawienie, wciąż od nowa ten sam show, z drobnymi improwizacjami zależnymi od pytań. To zaczynało być męczące. - I nie domyślasz się nawet, dokąd mogła się udać? - Nie. Często znikała, na całe dnie. Nigdy nie mówiła, dokąd jedzie, ale wracała wyczerpana. - Myślisz, że tym razem też wróci? - Mam nadzieję. - Następne smętne spojrzenie w kamerę. -Tęsknię za nią. Zuzana jęknęła, jakby coś ją zabolało: - Litości! Niech ktoś mu się każe zaaaaamknąąąć! Ale Kaz się nie zamknął. Odwrócił się do reporterki i powiedział: - Cieszę się jedynie, bo będę mógł to wykorzystać w pracy. Tęsknota, zamyślenie... Dzięki temu przekaz jest głębszy. - Innymi słowy mówił: „Ale dość już o Karou, porozmawiajmy o mnie". Reporterka poszła na to:
- A więc jesteś aktorem? - zaćwierkała, i to było już ponad siły Zuzany.
- Idę na górę - oświadczyła Mikowi. - Zachowaj dla siebie ten pełen herbaty pęcherz, poradzę sobie sama. - Zuze, co chcesz... - zaczął Mik, ale ona była już w drodze. Ruszył za nią. A kiedy trzy minuty później z góry zleciał różowy balon i wylądował na głowie Kazimira, Kaz miał za co być Mikowi wdzięczny, bo to nie zawartość pełnego herbaty pęcherza rozprysła się na nim, tylko perfumy, kilka flakonów zmieszanych z sodą oczyszczoną, dzięki której powstała kleista pasta. Zalała mu włosy i wpełzła do oczu, a minę miał przy tym bezcenną. Zuzana widziała ją, bo chociaż wywiad nie był nadawany na żywo, emitowała go później kablówka. Raz za razem. To było zwycięstwo, ale płytkie, bo kiedy wybrała numer Karou - po raz osiemdziesiąt sześć tysięcy czterechsetny - została odesłana od razu do poczty głosowej i zrozumiała, że ten telefon nie zadziała. Jej najlepsza przyjaciółka zniknęła, prawdopodobnie w równoległym świecie, i nawet kolejne powtórki łapiącego powietrze Kaza w koronie z perfumowanej pasty i strzępów różowego balonika nie mogły jej wynagrodzić straty. Ale za to siki na pewno dałyby radę. Popiół i anioły Niebo nad Uzbekistanem tej samej nocy. Przejście było szczeliną w przestrzeni. Wiatr świstał w obydwie strony, sycząc jak powietrze wdychane przez zęby, a na styku krawędzi niebo jednego świata nakładało się na niebo drugiego. Akiva obserwował rozgrywkę gwiazd rozsypanych wzdłuż szczeliny i przygotowywał się do przejścia. Z jego perspektywy gwiazdy Eretz to pojawiały się, to znikały, pojawiały się i znikały, a on robił to samo. Po drugiej stronie będą straże, a on nie był pewien, czy powinien się ujawniać. Co go czeka we własnym świecie?
Jeśli brat i siostra ogłosili go zdrajcą, strażnicy będą chcieli pojmać go natychmiast - przynajmniej spróbują. Akiva nie chciał wierzyć, że Hazael i Liraz wydadzą go, ale ich ostatnie spojrzenia wyraźnie zapisały mu się w pamięci: furia Liraz z powodu jego zdrady i milcząca odraza Hazaela. Nie mógł ryzykować pojmania. Prześladowało go jeszcze jedno ostatnie spojrzenie, znacznie wyraźniejsze i świeższe niż tamte. Karou. Dwa dni temu zostawiła go w Maroku i spojrzała na niego tylko raz, tak przenikliwie, że zapragnął, żeby go zabiła, zamiast tak patrzeć. Rozpacz wcale nie była najgorsza. Najgorsza była ta jej nadzieja, buńczuczna, całkowicie bezpodstawna nadzieja, że to, co powiedział nie jest prawdą, podczas gdy on wiedział, jak całkowita i bezkresna jest beznadziejność sytuacji. Chimery zostały zgładzone. Jej rodzina zginęła. Przez niego. Smutek Akivy był drapieżny. Nadgryzał go po kawałku, a on odczuwał każdy kęs - każde szarpnięcie zębów, każde międlące wnętrzności doznanie rozpaczy, potworność tego, co zrobił, koszmar, z którego nie mógł się obudzić. W tej chwili Karou mogła stać po kostki w prochach swoich ludzi, sama wśród czarnych ruin Loramendi, albo jeszcze gorzej: była z tym czymś, z Razgutem, który zaprowadził ją do Eretz. Co z nią będzie? Powinien był pójść za nimi. Karou nie rozumiała. Świat, do którego wracała, nie był światem z jej wspomnień. Nie znajdzie tam pomocy ani pociechy; tylko popiół i aniołów. Na Byłych Wolnych Ziemiach gęsto było od serafińskich patroli, a jedyne żywe chimery, zakute w łańcuchy, handlarze niewolników gnali batami na północ. Zobaczą ją kto mógłby przeoczyć włosy w kolorze lapis-lazuli i lot bez skrzydeł? Zostanie zabita albo schwytana. Akiva musi ją znaleźć, zanim zrobi to ktoś inny. Razgut utrzymywał, że wie, gdzie jest przejście, a biorąc pod uwagę to, kim był - jednym z Upadłych - pewnie rzeczywiście wiedział. Akiva próbował ich wyśledzić, ale bez skutku. W rezultacie nie pozostało mu nic innego, jak zawrócić i polecieć do przejścia, które sam znalazł; właśnie się przed nim znajdował. W czasie, gdy leciał nad oceanami i łańcuchami górskimi, mogło wydarzyć się wszystko.
Stał się niewidzialny. To nie kosztowało wiele. Magia nie była darmowa, trzeba było zapłacić bólem, a dawne rany Akivy wyposażyły go dostatecznie. Przyjęcie bólu i przemienienie w magię tej rangi, jakiej potrzebował, żeby zniknąć, było niczym. A potem wrócił do domu. Różnica nie była znacząca. Góry tutaj wyglądały prawie tak samo jak góry tam, tyle że w ludzkim świecie widział migoczące w oddali światła Samarkandy. Tutaj nie było żadnego miasta, tylko wieża strażnicza na wzniesieniu, dwójka serafińskich strażników kroczących tam i z powrotem po murach obronnych i najważniejszy symbol Eretz: dwa księżyce, jeden jasny, a drugi będący jego cieniem, ledwie widoczny. Nitid, jasna siostra, była chimeryjską boginią niemal wszystkich, z wyjątkiem skrytobójców i sekretnych kochanków. Tak, oni należeli do Ellai. Ellai. Akiva zesztywniał na jej widok. Znam cię, aniele, zdawała się szeptać, bo czyż przez miesiąc nie mieszkał w jej świątyni, czy nie pił z jej uświęconego źródła, czy wreszcie nie krwawił do niego, kiedy omal nie zabił go Biały Wilk? Bogini skrytobójców skosztowała mojej krwi, pomyślał i zadumał się, czy jej smakowała, czy chciałaby więcej. Pomóż mi odnaleźć Karou całą, a będziesz mogła wypić każdą kroplę. Pofrunął na południowy zachód, a strach ciągnął go za sobą jak na haku, tym szybciej, im wyżej stało słońce, a lęk zamieniał się w panikę, że przybędzie zbyt późno. Zbyt późno, a wtedy... co? Znajdzie ją martwą? Odtwarzał moment egzekucji Madrigal, łoskot, z jakim toczyła się jej głowa, i stukot rogów, które nie pozwoliły jej sturlać się ze stopni szafotu. Teraz nie widział już Madrigal, tylko Karou, tę samą duszę w innym ciele, bez rogów, które mogły uchronić głowę przed toczeniem się, ale z nieprawdopodobnie niebieskimi włosami. Mimo że oczy miała teraz czarne, a nie brązowe, zblakną tak samo, wpatrzą się w śmierć i odejdzie. Znów. Znów i na zawsze, bo nie było już Brimstone'a, który mógłby ją wskrzesić. Od tej pory śmierć oznaczała śmierć. Gdyby tam nie poleciał. Gdyby jej nie znalazł. I wreszcie ukazały się przed nim ruiny, które kiedyś były Loramendi, warownym miastem chimer. Obalone wieże, zburzone
blanki, zwęglone kości, wszystko w ruchomych piaskach popiołu. Nawet stalowe pręty, które kiedyś łukiem okalały sklepienie, zostały odstawione na bok, jakby rękami bogów. Akiva poczuł, że dusi się własnym sercem. Frunął nad ruinami i wypatrywał błysku błękitu wśród bezmiaru czerni i szarości, ale nic nie widział. Karou tutaj nie było. Szukał przez cały dzień, szukał następnego dnia, w Loramendi i poza nim, desperacko zastanawiał się, gdzie mogła się udać, i starał się nie myśleć o tym, co mogło się jej stać. Ale im więcej czasu upływało, tym mroczniejsze były perspektywy, a jego lęki zmieniły się w koszmar, żerujący na wszystkich potwornych rzeczach, które widział i zrobił. Myśli go atakowały. Raz po raz przyciskał dłonie do oczu, żeby je przegnać. Nie Karou. Ona musiała żyć. Akiva nie był w stanie zmierzyć się z myślą, że mógłby znaleźć ją w jakimkolwiek innym stanie. Panna Cisza w Eterze Od: Zuzana Temat: Panna Cisza w Eterze Do: Karou No cóż, Panno Ciszo w Eterze, rozumiem, że zniknęłaś i nie odbierasz moich NIEZWYKLE WAŻNYCH WIADOMOŚCI. Wybyłaś do INNEGO ŚWIATA. Zawsze wiedziałam, że jesteś narwaną laską, ale tego się nie spodziewałam. Gdzie jesteś, co robisz? Nawet nie wiesz, jak mnie skręca, żeby się dowiedzieć. Jak tam jest? Kto jest z tobą? (Akiva? Proszę, proszę, niech to będzie on!). No i najważniejsze: czy mają tam czekoladę? Obstawiam, że mimo wszystko nie ma wifi i że to nie takie proste wpaść tu z wizytą, a w każdym razie mam nadzieję, że tak jest, bo jeśli się dowiem, że szlajasz się tu i tam, a mnie nie odwiedziłaś, to nie ręczę za siebie. Być może, nawet zrobię to coś, co robią czasem ludzie, kiedy ich oczy robią się mokre i wyglądają głupio, jak to się nazywa? Płacz?
Albo NIE. PRZYWALĘ ci, a gwarantuję, że mi nie oddasz, bo jestem tak rozczulająco mała. To byłoby jak bicie dziecka. (Albo borsuka). Tak czy siak, tutaj wszystko w porządku. Zrzuciłam na Kaza perfumowaną bombę i pokazali to w telewizji. Wydaję twoje szkicowniki pod własnym nazwiskiem, a mieszkanie odnajęłam piratom. Piratom z pałkami. Wstąpiłam do sekty angelologicznej i świetnie się bawię na codziennym kółku modlitewnym, a do tego zaczęłam uprawiać JOGGING, żeby zmieścić się w strój przygotowany na nadejście apokalipsy; noszę go zawsze przy sobie NA WSZELKI WYPADEK. Niech pomyślę, co jeszcze? *zagryza usta* Z oczywistych względów tłum jest większy niż zwykle. Moja socjopatia sięga zenitu. Nienawiść wylewa się ze mnie jak krople potu z bohaterów kreskówek. Przedstawienie z marionetką daje niezłą kasę, ale mam już trochę dość, nie mówiąc o tym, że niszczę kolejne baletki, jakby jutra miało nie być. Swoją drogą, jeśli angelologiczne sekty mają rację, tak właśnie jest. (Hura!). Mik jest super. Byłam trochę (ehm) przybita i wiesz, co zrobił, żeby poprawić mi nastrój? Opowiedziałam mu kiedyś, że jak byłam mała, to w czasie karnawału wszystkie kupony przeznaczałam na udział w konkursie tanecznym, żeby go wygrać, bo naprawdę, naprawdę ponad wszystko chciałam sama zjeść całe zwycięskie ciasto. Ale nigdy nie wygrałam, a dopiero potem dowiedziałam się, że ciasto mogłam sobie kupić, a za kupony pojeździć na karuzeli, i to był najgorszy dzień w moim życiu. No więc on zrobił dla mnie konkurs taneczny. Z numerkami na podłodzie i muzyką, i SZEŚCIOMA CIASTAMI w nagrodę, a kiedy wygrałam WSZYSTKIE, zabraliśmy je do parku i przez pięć godzin karmiliśmy się nimi tymi super długimi widelcami. To był najlepszy dzień w moim życiu. Nie licząc dnia, kiedy wrócisz. Kocham cię, mam nadzieję, że jesteś bezpieczna, szczęśliwa i że gdziekolwiek jesteś, ktoś (Akiva?) też przygotowuje dla ciebie
konkursy taneczne. Albo coś innego, co robią ogniste anioły dla swoich dziewczyn. *buziak/szczypas* Zuze Koniec sekretów No proszę. Co za niespodzianka. To Hazael. Liraz stała przy nim. Akiva na nich czekał. Było bardzo późno, a on ćwiczył na arenie za barakami na Przylądku Armasin, w byłym chimeryjskim garnizonie, gdzie pod koniec wojny stacjonował jego regiment. Wykonywał rytualne kata, ale opuścił miecze, stanął przed nimi i czekał na reakcję. Nikt go nie niepokoił od czasu powrotu. Strażnicy jak zwykle salutowali mu z oczami szeroko otwartymi w wyrazie szacunku. Dla nich był Pomorem Dzikich, Księciem Bękartów, bohaterem, tu nic się nie zmieniło, wyglądało więc na to, że Hazael i Liraz nie donieśli na niego dowódcy, a w każdym razie, że informacja nie wydostała się jeszcze na zewnątrz. Powinien być ostrożniejszy, nie pokazywać się, nie mając pojęcia, co go czeka, ale był w gorączce. Po tym, co zastał w jaskiniach Kirinów. - Czy powinnam uznać, że zranił moje uczucia, nie przychodząc do nas? - zapytała Liraz Hazaela. Stała ze skrzyżowanymi ramionami i opierała się o mur. - Uczucia? - zmrużył oczy Hazael. - Ty? - Mam pewne uczucia - odparła. - Tylko nie te głupie, jak na przykład wyrzuty sumienia. - Spojrzała ostro na Akivę. - Albo miłość. Miłość. Zmiażdżone wnętrze Akivy przycisnęło go do ziemi. Za późno. Przybył za późno. - Chcesz powiedzieć, że mnie nie kochasz? - zapytał Hazael Liraz. Bo ja ciebie kocham. Tak myślę. - Zamilkł na chwilę zamyślony. -Albo nie. Zapomnij. To jednak strach. - Tego też nie odczuwam - oznajmiła Liraz.
Akiva nie wiedział, czy to prawda, raczej wątpił, ale może Li-raz bała się mniej niż inni i lepiej to ukrywała. Nawet jako dziecko była dzika. Pierwsza rzucała się do walki, bez względu na to, kto był przeciwnikiem. Znał ją i Hazaela tak długo, jak samego siebie. Urodzili się w tym samym miesiącu w haremie imperatora i wszyscy troje zostali przekazani do Bastardów - legionu pozamałżeńskich dzieci Jorama, efektów jego nocnych schadzek - i wychowani jako jedna z broni armii. Byli lojalną bronią, walczyli ramię przy ramieniu w niezliczonej liczbie bitew, aż wreszcie życie Akivy zmieniło się, a ich życia nie. Teraz stało się ponownie. Co takiego? I kiedy? Tylko kilka dni minęło od Maroka i jej pożegnalnego spojrzenia. To niemożliwe. Co się stało? Akiva był oszołomiony. Czuł, że spowijają go warstwy powietrza. Głosy do niego nie docierały - słyszał je, ale jakby z oddali, i miał dziwne ważenie, że nie jest całkiem obecny. Kata miała go opanować, pomóc osiągnąć sirithar, stan spokoju, w którym gwiezdne bóstwa kierują ciałem wojownika, ale to nie było dobre ćwiczenie. On był spokojny. Niezdrowo. Hazael i Liraz patrzyli na niego dziwnie. Potem wymienili spojrzenia. Zmusił się do wypowiedzenia słów: - Wysłałbym wiadomość, że wróciłem, ale wiedziałem, że już wiecie. - Ja wiedziałem - powiedział Hazael jakby przepraszająco. On wiedział o wszystkim, co się działo. Był prostoduszny, uśmiechał się leniwie, rozsiewał aurę obojętności, a to sprawiało, że nie był postrzegany jako zagrożenie. Ludzie z nim rozmawiali, był urodzonym szpiegiem, pozornie uprzejmym i empatycznym, a w głębi podstępnym. Liraz też była podstępna, ale poprzez całkowite przeciwieństwo łagodności. Lodowata piękność o morderczym spojrzeniu jasne włosy miała spięte z tyłu w bezlitosne warkocze, dwanaście ciasnych warkoczy, które musiały sprawiać ból, jak sądzili jej bracia; Hazael lubił jej dokuczać, że mogłaby wykorzystać je jako ofiarę z bólu. Palce, którymi niezmordowanie bębniła o ramiona, były tak ciasno wytatuowane symbolami dokonanych morderstw, że z daleka wydawały się całkiem czarne.
Kiedy pewnej beztroskiej i pewnie lekko podlanej alkoholem nocy ich regiment głosował, kogo najbardziej nie chcieliby mieć za wroga, Liraz wygrała jednogłośnie. A teraz byli tutaj, najbliżsi towarzysze Akivy, jego rodzina. Co oznaczało spojrzenie, które wymienili? Oddalił się tak bardzo, że mogli potraktować go jak każdego innego żołnierza. Co zrobią? Okłamywał ich, przez lata miał przed nimi tajemnice, zniknął bez słowa, a potem na moście w Pradze wybrał kogoś innego, nie ich. Nigdy nie zapomni tej koszmarnej chwili, kiedy stał pomiędzy nimi a Karou i musiał dokonać wyboru - nieważne, że tak naprawdę nie miał wyboru, to było tylko złudzenie. Nie wiedział, jakim cudem mogliby mu wybaczyć. Mów coś, poganiał się. Ale co? Dlaczego w ogóle tu wrócił? Nie widział innego wyjścia. To byli jego ludzie, tych dwoje, nawet po tym wszystkim. Zaczął: - Nie wiem, co powiedzieć. Jak wam wytłumaczyć... Liraz mu przerwała: - Nigdy nie zrozumiem tego, co zrobiłeś. - Głos miała lodowaty jak dźgnięcie nożem, a w jej tonie Akiva usłyszał, albo wyobraził sobie, że słyszy, to, czego tym razem nie powiedziała, ale co mówiła wcześniej. Kochanek bestii. To go rozsierdziło. - Nie, nie potrafiłabyś. - Może kiedyś wstydził się, że pokochał Madrigal. Teraz zawstydzał go tylko ten wstyd. Miłość do niej była jedyną czystą rzeczą, jaka mu się przydarzyła w życiu. - Przecież ty nie umiesz kochać. Niewzruszona Liraz. To nie jest życie. To bycie takimi, jakimi on chce nas widzieć. Nakręcanymi żołnierzykami. Jej twarz wyrażała niedowierzanie i furię. - Chcesz mnie nauczyć, jak czuć, Lordzie Bękarcie? Dziękuję, nie skorzystam. Widziałam, jak ty na tym wyszedłeś. Akiva poczuł, jak opuszcza go gniew; słabe drgnienie życia w tej skorupie, którą się stał. Miała rację. Wiedział, co z nim zrobiła miłość. Opuścił ramiona, miecze szurnęły o ziemię. A kiedy jego siostra złapała wiszącą na stojaku treningowym halabardę i syknęła „Nithilam", z trudem udał zaskoczenie. Hazael dobył swego wspaniałego miecza i spojrzał na Akivę w taki sam sposób, w jaki do niego mówił: ze skruchą. Potem go zaatakowali.
Nithilam to przeciwieństwo sirithar. Walka, kiedy wszystko jest już stracone. Bezbożna walka w młynie bitwy, w której chodzi o to, żeby wcześniej zabić, niż zginąć. Bez reguł, brutalna i bezlitosna; tak natarli na Akivę jego brat i siostra. Zasłaniał się mieczami i gdziekolwiek dryfował przed chwilą, oszołomiony i oderwany od rzeczywistości, już był z powrotem, ot tak, a w zgrzyt stali bijącej o stal nie był niczym stłumiony. Wcześniej ścierał się z Hazaelem i Liraz tysiąc razy, ale teraz było inaczej. Od pierwszego zwarcia odczuł siłę ataku - cała naprzód i żadnych pomyłek. To przecież nie mógł być prawdziwy atak. A może jednak? Hazael dzierżył swój imponujący miecz w obu rękach, więc choć brakowało mu szybkości i zręczności Akivy, pchnięcia były ogromnie silne. Liraz, która swój miecz miała nadal przytroczony do biodra, mogła wybrać jedynie halabardę, oferującą kuszący zbójnicki ciężar. Chociaż Liraz była szczupła i sapała przy wprawianiu halabardy w ruch, w efekcie podwójny topór i włócznia (długości połowy ramienia Akivy) na dwumetrowym drzewcu poruszały się ze śmiercionośną prędkością. Musiał wzbić się w powietrze, żeby uniknąć ciosu, odbić się nogami od muru i odskoczyć, żeby zyskać trochę przestrzeni, ale Hazael już tam na niego czekał, więc Akiva zablokował cios, który jednak wstrząsnął całym jego szkieletem i ściągnął go z powrotem na ziemię. Wylądował na ugiętych nogach, od razu powitany przez halabardę. Odskoczył w bok, a topór wydłubał wyrwę w twardej ziemi, w miejscu, gdzie się przed chwilą znajdował. Obrócił się, żeby sparować pchnięcie Hazaela i tym razem zrobił to skutecznie, bo skręcił tułów, a cały impet natarcia został na ostrzu i rozpłynął się w powietrzu. I tak to trwało. I trwało. Czas zastygł w wirze nithilam, a Akiva był kierowanym instynktem stworzeniem, istniejącym wśród szczęku oręża. Ciosy spadały na niego jeden za drugim, a on blokował je i robił uniki, ale nie wyprowadzał pchnięć, nie było czasu ani miejsca. Jego brat i siostra trzymali go między sobą, zawsze waliła się na niego jakaś broń, a kiedy widział szansę, trwającą ułamek sekundy pauzę, która otwierała mu drogę do gardła Hazaela albo kolan Liraz - odpuszczał.
Bez względu na to, co by zrobili, nie mógłby ich skrzywdzić. Hazael ryknął na całe gardło i wyprowadził cios tak potężny, jak cios centaura, złapał za prawy miecz Akivy i wyrwał mu go z uścisku. Siła natarcia wydarła ze zranionego dawno temu ramienia płomień bólu i Akiva odskoczył w tył, ale nie dość szybko, żeby uchylić się od ataku Liraz, która nisko trzymała halabardę i zmiotła go z nóg. Wylądował na plecach, a jego skrzydła się otwarły. Drugi miecz wyśliznął mu się z dłoni zaraz za pierwszym i Liraz już była nad nim z uniesioną bronią, gotowa do zadania śmiertelnego ciosu. Zawahała się. Te pół sekundy wydawało się eonem wyłaniającym się z chaosu nithilam i Akiva najpierw zdążył pomyśleć, że ona naprawdę to zrobi, a potem, że nie. Wtedy uniosła halabardę. Kosztowało ją to cały zapas powietrza, jaki miała w płucach, ostrza zbliżały się i nie było odwrotu, bo drzewiec był zbyt długi, żeby mogła go zatrzymać w trakcie, nawet gdyby chciała. Akiva zamknął oczy. Słyszał i czuł wibracje powietrza, drżenie nadchodzącego ciosu. Jego siłę, ale... uderzenia nie. Minęła chwila i otworzył oczy. Ostrze topora było wbite w ziemię tuż obok jego policzka, a Liraz zdążyła odejść. Leżał, patrzył w gwiazdy i oddychał, a gdy powietrze przechodziło przez jego płuca, dobitnie zdał sobie sprawę, że żyje. To nie było tylko chwilowe zaskoczenie albo minuta wdzięczności za to, że został mu oszczędzony cios toporem w twarz, chodziło o coś potężniejszego, poważniejszego. O świadomość - i jej brzemię - że w przeciwieństwie do tych, którzy z jego powodu zginęli, on miał życie, a życie nie było stanem domyślnym: nie jestem martwy, w takim razie muszę być żywy. Było środkiem; do działania, do wysiłku. Dopóki ma życie, na które zasługiwał w tak niewielkim stopniu, wykorzysta je, będzie się go trzymał i w jego imię zrobi wszystko, nawet jeśli to nie wystarczy, a nie wystarczy. Nawet jeśli Karou nigdy się nie dowie. Pojawił się nad nim Hazael. Pot zalewał mu czoło. Twarz miał zaczerwienioną, ale jej wyraz pozostał niezmącony. - Wygodnie ci się leży? - Mógłbym się zdrzemnąć - odparł Akiva i poczuł, że to rzeczywiście prawda.
- Nie wiem, czy pamiętasz, ale od tego masz pryczę. - Naprawdę? - Zamilkł. - Wciąż? - Kto się urodził bękartem, zawsze będzie bękartem - odpowiedział Hazael, co oznaczało, że nie ma sposobu na wyzwolenie się z Bastardów. Imperator płodził ich nie bez powodu; mieli służyć, dopóki nie zostaną zabici. Ale to nie znaczyło, że jego brat i siostra mu wybaczają. Akiva zerknął na Liraz. Hazael powędrował za jego spojrzeniem. - Nakręcane żołnierzyki? Serio? - Pokręcił głową i na swój sposób rzucania obelg bez wywołania urazy dodał: - Idiota. - Nie miałem tego na myśli. - Wiem. - Tak po prostu. On wiedział. Hazael nigdy nie robił nic na pokaz. - Gdybym sądził, że miałeś, nie stałbym tutaj. Drzewiec halabardy wisiał ukosem nad ciałem Akivy. Hazael chwycił go, wyrwał z ziemi i postawił pionowo. Akiva usiadł. - Posłuchaj. Wtedy na moście... - zaczął, ale nie wiedział, co dalej. Jak się przeprasza za zdradę? Hazael nie zmuszał go do błądzenia w poszukiwaniu właściwych słów. Łagodnym, niespiesznym głosem stwierdził: - Na moście broniłeś dziewczyny. - Wzruszył ramionami. -Wyznać ci coś? Ulżyło mi, że wreszcie wiem, co się z tobą działo. -Mówił o tym czasie przed osiemnastu laty, gdy Akiva zniknął na miesiąc i powrócił zmieniony. - Rozmawialiśmy o tym. - Wskazał na Liraz. Porządkowała broń na stojaku i albo nie zwracała na nich uwagi, albo udawała, że nie zwraca. - Zastanawialiśmy się nad tym, ale przestaliśmy już dawno temu. Taki jesteś i choć nie mogę powiedzieć, żebym lubił cię przez to bardziej, jesteś moim bratem. Mam rację, Lir? Siostra nie odezwała się, ale kiedy Hazael rzucił jej halabardę, złapała ją bez zastanowienia. Hazael wyciągnął rękę do Akivy. Już po wszystkim? - zastanawiał się Akiva. Był sztywny, poobijany, a kiedy brat postawił go na nogi, z ramienia wyrwała się kolejna fala bólu, ale wydawało mu się to zbyt proste. - Powinieneś był nam o niej powiedzieć - rzucił Hazael. -Wiele lat temu. - Chciałem.
- Wiem. Akiva pokręcił głową i gdyby nie pozostałe okoliczności, uśmiechnąłby się. - Ty wiesz wszystko, prawda? - Wiem, jaki jesteś. - Hazael też się nie uśmiechał. -1 wiem, że znowu coś się stało. Ale tym razem nam powiesz. - Koniec sekretów. - To Liraz, która wciąż stała w oddaleniu, poważna i drapieżna. - Nie spodziewaliśmy się, że wrócisz - oznajmił Hazael. -Kiedy widzieliśmy cię ostatnio... zdeklarowałeś się. Jeśli on był nieprzenikniony, Liraz była beznamiętna. - Gdzie dziewczyna? - spytała. Akiva jeszcze nie wypowiedział tych słów na głos. Oznajmienie im tego usankcjonowałoby fakt i słowa utknęły mu w gardle, ale zmusił się, żeby je wymówić: - Nie żyje - powiedział. - Umarła. Dziwne księżycowe słowo Od: Zuzana Temat: Haaaalooooo Do: Karou HALO. Halo halo halo halo halo halo. Halo? Szlag, znowu to zrobiłam. Uczyniłam z halo słowo abstrakcyjne i dziwaczne. Teraz wygląda jak runy kosmitów, jak coś, co astronauta mógłby znaleźć wyryte na księżycowej skale i oświadczyć: Ale dziwne księżycowe słowo! Muszę zabrać je na Ziemię w darze dla mojego głuchego synka! A potem oczywiście wylęgną się z niej latające kosmiczne piranie i unicestwią ludzkość w niecałe trzy dni, JAKIMŚ CUDEM oszczędzając astronautę, po to tylko, żeby w finałowym ujęciu mógł na klęczkach łkać na gruzach cywilizacji i wyć do nieba: Przecież to było tylko haaalooooo!
Dobra. Koniec. Wracam do rzeczywistości. Nie ma najazdu kosmitów. Astronauto, właśnie powstrzymałam cię przez zniszczeniem Ziemi. NIE MA ZA CO. Nauczka: Nie przywozić prezentów z dziwnych miejsc. (Zapomnij o tym. Chcę prezent). Poza tym: Odpisz, żebym wiedziała, że wciąż żyjesz albo ci wleję. Zuze Naczynie Akiva wyznał Hazaelowi i Uraz, że jest jedno miejsce poza Loramendi, gdzie mogła się udać Karou. Tak naprawdę nie spodziewał się, że ją tam zastanie. Zdążył już wmówić sobie, że wróciła przez przejście do swojego życia, do rysowania, przyjaciół i kawiarni z trumnami zamiast stolików, a ten zrujnowany świat zostawiła za sobą. No, prawie to sobie wmówił, bo coś jednak gnało go na północ. - Myślę, że odnalazłbym cię zawsze - oświadczył jej zaledwie dwa dni temu, chwilę przed tym, jak przełamali rozwidloną kostkę. Nieważne, gdzie byś się ukryła. Ale nie brał pod uwagę... Nie w ten sposób. W Górach Adelphas, wśród oblodzonych szczytów, które przez wieki odgradzały Imperium od Wolnych Ziem, mieściły się jaskinie Kirinów. Tam mieszkała Madrigal jako dziecko i tam powróciła dawno temu, pewnego popołudnia, w strugach diamentowego światła, żeby przekonać się, że jej plemię zostało wyrżnięte i uprowadzone przez anioły, kiedy ona była na zabawie. Bukiecik skórek żywiołaków, które trzymała w piąstce, rozsypał się na progu, a wiatr wwiał je do środka. Czas miał zmienić je z jedwabnych w papierowe, z przejrzystych w matowe, a w końcu w pył, ale kiedy wszedł tam Akiva, podłogę wyściełały inne skórki. Nie było mgnienia czy trzepotu samych istot, ani też śladu jakiegokolwiek innego życia.
Już kiedyś był w tych jaskiniach, ale choć minęły lata, a wspomnienia zatarła żałoba, miejsce wydawało się niezmienione. Sieć wyrzeźbionych w skale pomieszczeń i korytarze prowadzące daleko w głąb gór, gładkie i rzeźbione, były na poły dziełem natury, na poły dziełem sztuki, ze sprytnie zaplanowanymi tunelami, które działały jak fletnia i nawet najgłębiej położone komnaty były pełne nieziemskiej muzyki. Po Kirinach pozostało trochę przedmiotów: tkane dywaniki, peleryny na hakach, krzesła przewrócone w ten sam sposób, jak w ostatnich chwilach istnienia plemienia. Na stoliku z trudem wypatrzył naczynie. Wyglądało jak latarnia z ciemnego srebra, ale on dobrze wiedział co to. Widział ich dostatecznie wiele w czasie tej wojny. Chimeryjscy żołnierze nosili je ze sobą na długich rzeźbionych drągach. Madrigal też trzymała jedno z nich, gdy po raz pierwszy popatrzył na nią na polu bitwy pod Bullfinch, choć wtedy jeszcze nie wiedział, co to takiego ani co ona z tym robi. Ani że to potężny sekret wroga i klucz do ich zguby. Ta kadzielnica - naczynie, które mieściło w sobie dusze zmarłych i zachowywało je do czasu wskrzeszenia - nie wyglądała, jakby leżała na tym stole od dawna. Kurz był pod nią, ale nie na niej. Ktoś położył ją tu niedawno; Akiva nie mógł się domyślić, kto to zrobił ani po co. Istnienie tego przedmiotu było tajemnicą pod każdym względem poza jednym. Srebrnym drucikiem była przyczepiona do niego kwadratowa karteczka z wypisanym na niej słowem. To słowo w języku chimer było, biorąc pod uwagę okoliczności, najokrutniejszym szyderstwem, jakie mógł sobie wyobrazić, bo nie tylko oznaczało nadzieję, ale było też imieniem. Brzmiało: „Karou". Błagam nie Od: Zuzana Temat: Błagam nie
Do: Karou O Chryste. Ty nie żyjesz, tak? Kres następstw Takie było nowe piekło Akivy: wszystko się zmieniło, ale nic się nie zmieniło. Wrócił do Eretz, nie został zabity, nie został aresztowany, wciąż był członkiem Bastardów i bohaterem wojny chimeryjskiej, uświęconym Pomorem Dzikich. Zakrawało na absurd, że miał odnaleźć się w swoim dawnym życiu, tak jakby był tą samą istotą co przed dniem, kiedy niebieskowłosa dziewczyna minęła go w wąskiej uliczce, w innym świecie. Nie był taki sam. Nie wiedział, kim jest teraz. Chęć zemsty, która towarzyszyła mu przez tyle lat zniknęła, a w jej miejsce pojawiła się wyrwa pełna popiołów, tak rozległa jak Loramendi: żałoba i wstyd, drapieżna rozpacz, a na peryferiach ulotne doznanie... konieczności. Albo celu. Ale jakiego celu? Do tej pory nie myślał perspektywicznie. W Imperium świętowano „pokój", ale on mógł interpretować go wyłącznie przez pryzmat jego następstw. W jego myślach końcem był zawsze upadek Loramendi i dokonanie zemsty na potworach, których dzikie wiwaty towarzyszyły śmierci Madrigal. Prawie się nie zastanawiał, co się stanie dalej. Pewnie zakładał, że będzie martwy, jak tylu innych żołnierzy, ale teraz widział, że śmierć była zbyt prosta. Żyj w świecie, jaki stworzyłeś, mówił sobie w myślach, budząc się co rano. Nie zasługujesz na odpoczynek. Następstwa były wstrętne. Każdego dnia był zmuszany do bycia ich świadkiem: wędrujące karawany niewolników, wypalone czaszki świątyń, przejęte i zbezczeszczone, zniszczone wioski i przydrożne zajazdy, a na horyzoncie zawsze słupy dymu. Akiva był jednym z inicjatorów tego dzieła, ale o ile jego żądza zemsty dawno już wygasła, o tyle żądza imperatora - nie. Wolne Ziemie
zostały zdruzgotane, co znacznie ułatwił żałosny fakt, że tysiące nieświadomych chimer uciekło i schroniło się w Loramendi, po to tylko, żeby spłonąć żywcem, gdy miasto padało, a ekspansja Imperium była wciąż w toku. Gęsto zaludnione północne ziemie chimer zajmowały ledwie skrawek wielkiego dzikiego kontynentu, a choć główne siły armii Jorama wróciły już do domu, patrole wciąż krążyły, przemieszczając się jak cienie śmierci. Zapuszczały się coraz dalej i dalej na południe, ścierając z powierzchni ziemi wioski, paląc pola, biorąc niewolników, zostawiając za sobą trupy. Może i rozkazy wydał imperator, ale Akiva je zrealizował, patrzył pustymi oczami i zastanawiał się, ile Karou widziała przed śmiercią i jak potworna targała nią pod koniec nienawiść. Gdyby żyła, myślał, nigdy już nie mógłby spojrzeć jej w oczy. Gdyby żyła. Jej dusza pozostała, ale ten, który mógł ją wskrzesić, zginął za pośrednictwem Akivy. W jednej z najczarniejszych chwil ironia tej sytuacji sprawiła, że zaczął się śmiać i nie mógł przestać. W końcu śmiech stopniowo przeszedł w szloch, a odgłosy, jakie wydawał, były tak dalekie od radości, że mogły być przeciwieństwem śmiechu, jak dusza przewleczona na lewą stronę, obnażająca najsurowsze wnętrzności. Kiedy to się stało, był w jaskiniach Kirinów i nikt go nie słyszał. Wrócił po kadzielnicę, którą tam ukrył. Podróż trwała cały dzień; siedział z naczyniem i próbował uwierzyć, że to Karou, ale kiedy położył dłoń na chłodnym srebrze nie poczuł nic, a głębia tej nicości przytłoczyła go tak bardzo, że zezwolił sobie na nadzieję, że to nie jej dusza jest w środku - to nie mogła być ona. Czułby ją, gdyby tam była, wiedziałby. Zatem przeleciał z powrotem przez przejście do świata ludzi, do Pragi, zajrzał przez jej okno tak jak kiedyś i zobaczył... dwie śpiące osoby, splecione w objęciach. Jego nadzieja była jak wdech lodowatego powietrza - bolała - a równie przenikliwa i nagła była zazdrość. Był jednocześnie zgrzany i wyziębnięty, dłonie zacisnął w pięści tak mocno, że go paliły. Wystrzał adrenaliny przeszył go i pozostawił roztrzęsionego, bo to nie była ona. To nie była ona i przez ułamek sekundy poczuł ulgę. Potem przyszły miażdżące rozczarowanie i nienawiść do siebie za tę reakcję.
Zaczekał, aż przyjaciele Karou się obudzą. Bo to byli oni: muzyk i ta dziewczynka, której dzikie oczy mogły śmiało konkurować ze spojrzeniem Liraz. Obserwował ich przez cały dzień z nieustającą nadzieją, że pojawi się Karou, ale nie pokazała się. Tu jej nie było, a długa chwila, gdy jej przyjaciółka stała w bezruchu na moście i przeczesywała wzrokiem tłum, linię dachów, nawet niebo, podpowiedziała Akivie, że ona też nie wiedziała, co się stało. W Eretz nie słyszał żadnych głosów ani plotek, które mogłyby wskazywać na nią, nie było nic poza kadzielnicą i oferowanym przez nią straszliwym, nieodwołalnym wyjaśnieniem. Przez miesiąc Akiva pozwolił życiu unosić się z prądem. Wykonywał obowiązki, patrolował północno-zachodni skraj Byłych Wolnych Ziem z ich dziką linią brzegową i niskimi, rozległymi górami. Klify i szczyty były usiane fortyfikacjami. Większość, jak i ta, zostały wkopane w pionowe bruzdy w skale, co miało uchronić je przed atakiem z powietrza, ale okazało się, że to nie ma znaczenia. Przylądek Armasin był areną jednej z najbrutalniejszych bitew tej wojny - obie strony poniosły ogromne straty - ale i tak padł. Niewolnicy zostali zaprzęgnięci do odbudowania murów garnizonu, panowie z biczami nigdy się nie oddalali, a Akiva patrzył na to napięty jak drut. To on to zrobił. Czasem mógł jedynie powstrzymać krzyk, który słyszał w głowie, od wydostania się na zewnątrz i maskować rozpacz w obecności krewnych i towarzyszy. Innym razem udawało mu się czymś zająć: walką, tajemnymi praktykami magicznymi, a także zwykłym towarzystwem Hazaela i Liraz przy okazjach, które wykorzystywał do zdobycia ich przebaczenia. I mógł w ten sposób przetrwać jakiś czas, gdyby kres... następstw. .. nie dotarł do Imperium. Stało się to nocą i wydarło z gardła imperatora ryk wściekłości, mrożącej krew w żyłach bezbrzeżnej furii, która gnała sztormy w głąb morza i uderzyła w pączki na drzewach sykoraksu w ogrodach Astrae z taką siłą, że ich kwiaty w kształcie skrzydełek ćmy pozostały nieotwarte. We wspaniałym, dzikim sercu tej ziemi, która dzień po dniu padała ofiarą rzezi i ataków na karawany niewolników, ktoś zaczął zabijać anioły. I kimkolwiek był, szło mu nieźle.
Zęby Hej, Zuze? - Hm? - Zuzana siedziała na podłodze, przed lusterkiem ustawionym na krześle, i malowała sobie na policzkach różowe kropki. Mogła podnieść wzrok dopiero po chwili. Kiedy to zrobiła, ujrzała Mika, który patrzył na nią, a między brwiami miał małą, wyrażającą niepokój bruzdę, która czasem się tam pojawiała. Rozkoszna zmarszczka. - Co jest? - spytała. Zerknął na stojący naprzeciwko niego telewizor. Byli w mieszkaniu, które Mik dzielił z dwoma innymi muzykami; u Karou nie było telewizora, a Zuzana mieszkała w nim już prawie cały czas -cyrk medialny wreszcie trochę ucichł - i tam zwykle spędzali noce. Mik jadł z miseczki musli i zerkał na wiadomości, a Zuzana przygotowywała się do codziennego występu. Chociaż zarabiali na tym sporo, Zuzana zaczynała mieć dość tego przedsięwzięcia. Problem z przedstawieniami kukiełkowymi polegał na tym, że trzeba je było odgrywać wciąż i wciąż od nowa, co wymagało innego temperamentu niż jej. Za łatwo się nudziła. Ale nie Mikiem. - Co jest w tobie takiego? - zapytała go ostatnio. - Rzadko kiedy kogoś lubię, nawet w małych dawkach. A byciem z tobą nigdy nie mogę się znudzić. - To moja supermoc - odparł. - Ekstremalna łatwodostrajalność. Odwrócił się od ekranu telewizora, a zatroskana bruzda była głębsza: - Karou zbierała zęby, prawda? - Mhm, tak - odrzekła nieuważnie Zuzana. Rozejrzała się za sztucznymi rzęsami. - Dla Brimstone'a. - Jakie to były zęby? - Wszystko jedno. A co? - Hm. Hm? Mik odwrócił się do ekranu, a Zuzana nagle bardzo się zdenerwowała. - Co? - powtórzyła i podniosła się z podłogi.
Mik wziął pilota, żeby pogłośnić dźwięk i powiedział: - Musisz to zobaczyć. Ul Wiedzieli, że przyjdziemy. Ośmioro serafinów stało na środku pustej wioski. Dowody nagłej ucieczki były widoczne wszędzie: otwarte na oścież drzwi, dymiące kominy, worek zostawiony w miejscu, w którym spadł z wozu i z którego wysypało się zboże. Anielica Bethena drugi raz odwróciła się do kołyski stojącej niedaleko przełazu. Rzeźbiona i wyszlifowana, tak gładka, że widać było ślady palców, odciśnięte przez kolejne pokolenia bujających. I śpiewających, pomyślała, jakby widziała i poczuła, ale tylko przez chwilę, rozdzierające zawahanie matki potwora, która musiała pogodzić się z tym, że kolebka jest za ciężka, żeby zabrać ją ze sobą. - Oczywiście, że wiedzieli - odezwał się inny żołnierz. -Przyjdziemy po nich wszystkich. - Wypowiedział to jak prawdę objawioną, jakby krawędzie tych słów miały podchwycić promień słońca i zalśnić. Bethena posłała mu znużone, zmęczone spojrzenie. Jak mógł wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu w takiej sprawie? Wojna to jedno, ale to... Te chimery to proste istoty, które uprawiają rolę, zjadają plony, kołyszą dzieci w wyszlifowanych kołyskach i prawdopodobnie nigdy nie przelały ani kropli krwi. W niczym nie przypominały żołnierzy zjaw, z którymi anioły walczyły przez całe życie, przez całą swoją historię, bezlitosnych, potężnych potworów, potrafiących przecinać na pół jednym ciosem, skazujących na męki siłą wymalowanych tuszem diabelskich oczu, rozrywających gardła zębami. To co innego. Tutaj wojna nie dotarła, Wielki Wojownik utrzymywał ją w granicach kraju. Przez większość czasu te rozproszone gospodarstwa rolne nie miały nawet służb bezpieczeństwa, a jeśli już miały, działały one żałośnie. Chimery były zmiażdżone - Loramendi wyznaczyło ich koniec. Wielki Wojownik zginął, wskrzesiciel też. Nie było już zjaw.
- A może pozwolimy im uciec? - zastanawiała się Bethena, spoglądając na czarowną zieloną dolinę z zamglonymi wzgórzami, miękkimi jak pociągnięcia pędzla. Kilku jej towarzyszy roześmiało się, jak gdyby powiedziała coś śmiesznego. Pozostawiła ich w takim przekonaniu, ale jej wysiłek, żeby też się uśmiechnąć, był daremny. Czuła, jakby twarz miała drewnianą, krew powolnie toczyła się w jej żyłach. Oczywiście, że nie mogli pozwolić im uciec. Taki był rozkaz imperatora, kraj ma zostać oczyszczony z potworów. Ule, tak nazywał ich wioski. Szarańcza. Marne te ule, pomyślała. Wioska za wioską, a najeźdźcy nie zostali ani razu użądleni. To była łatwa praca. Tak strasznie łatwa. - Więc skończmy z tym - oznajmiła. Drewniana twarz, drewniane serce. - Nie mogli odejść daleko. Mieszkańcy wioski byli łatwi do wytropienia, bo ich trzoda zostawiła świeże odchody na drodze na południe. Oczywiście uciekali w góry Hintermost, ale nie mogli ujść daleko. Niecałe pięć kilometrów dalej droga skręcała pod łukiem akweduktu. To była trzypoziomowa konstrukcja, monumentalna i częściowo zrujnowana, a zsuwające się kamienie zatarasowały przejście dołem. Z góry droga za przeszkodą wydawała się czysta, skręcała w wąską dolinę, która wyglądała jak przedziałek w zielonych włosach, bo po bokach gęstniał las. Trop potworów - łajno i odciski stóp - się urywały. - Schowali się pod akweduktem - stwierdził Hallam, ten podekscytowany, i dobył miecza. - Zaczekaj. - Bethena poczuła, że słowa układają jej się na wargach, a potem usłyszała je wypowiedziane. Towarzysze broni spojrzeli na nią. Było ich ośmioro. Karawana niewolników sunęła z trudem po ziemi i była dzień drogi za nimi. Ośmioro serafinów to nawet więcej niż trzeba było, żeby zmieść z powierzchni ziemi wioskę taką, jak ta. Pokręciła głową. - Nie, nic - sprostowała i poprowadziła ich w dół. To chyba pułapka. Tak pomyślała, ale to musiało być wspomnienie wojny, a wojna była skończona. Serafini zeszli w dół z obu stron tunelu i tym samym zamknęli potwory w pułapce. Na wypadek obecności łuczników - nie było potężniejszej broni niż strzała - trzymali się blisko skał, poza zasięgiem. Dzień był jasny, a cienie bezkreśnie czarne. Oczy chimer,
pomyślała Bethena, są przyzwyczajone do ciemności, światło je oślepia. Skończ z tym, rozkazała sobie i dała znak. Wkroczyła tam, oślepiając ognistymi skrzydłami, z mieczem trzymanym nisko i gotowym od ciosu. Spodziewała się bydła, skulonych mieszkańców wioski, znajomych dźwięków: zawodzenia zwierzyny zapędzonej w kozi róg. Zobaczyła bydło i skulonych mieszkańców wioski. Ogień z jej skrzydeł wykoślawiał ich twarze. Oczy lśniły światłem Merkurego, jak oczy istot żyjących nocą. Ale nie zawodzili. Śmiech, brzmiący jak zapalana zapałka: suchy, mroczny. Wszystko nie tak. A kiedy anielica Bethena zobaczyła, co jeszcze czeka pod akweduktem, zrozumiała, że nie miała racji. Wojna nie była skończona. To znaczy dla niej i jej towarzyszy właśnie się skończyła. Bez odpowiedzi dlaczego Widmo, zasugerował reporter wiadomości. Na początku dowody włamania były zbyt mizerne, żeby je traktować poważnie, oczywiście nie bez znaczenia pozostawało także to, że to niemożliwe. Nikt nie mógłby bez śladu przedrzeć się przez zaawansowane technicznie systemy ochrony najsłynniejszych muzeów świata. Był tylko dreszcz niepokoju biegnący po plecach kuratorów muzealnych oraz mrożące i nieznoszące sprzeciwu poczucie, że ktoś tu był. Ale nic nie zostało skradzione. Nic nie zginęło. Tyle mogli powiedzieć. To Muzeum Fielda w Chicago wpadło na ślad intruza. Najpierw smuga na nagraniu z monitoringu: intrygujący skrawek cienia na samym skraju pola widzenia, a potem, nagle, potknięcie, które pokazało ją w pełnej krasie: to była dziewczyna. Widmo było dziewczyną. Twarz miała odwróconą. Widać było zarys wysokiej kości policzkowej i długiej szyi; włosy miała schowane pod czapką. Na-
stępny krok i znów zniknęła, ale to wystarczyło. Była prawdziwa. Była tam, w skrzydle afrykańskim, więc prześledzili je centymetr po centymetrze i odkryli, że jednak coś zniknęło. Nie chodziło tylko o Muzeum Fielda. Teraz, kiedy wiadomo było, czego szukać, wiele innych muzeów historii naturalnej przepatrzyło swoje zbiory i odkryło podobne straty, wcześniej niezauważone. Dziewczyna była ostrożna. Kradzieże nie rzucały się w oczy, trzeba było wiedzieć, o co chodzi. Odwiedziła co najmniej dwanaście muzeów na trzech kontynentach. Jakkolwiek wydawało się to niemożliwe, nie zostawiła ani pół odcisku palca, nie uruchomiła ani jednego alarmu. A co do obiektu kradzieży... Pozostające bez odpowiedzi „jak" szybko zastąpiło pytanie „dlaczego". Po co? W Chicago i w Nowym Jorku, w Londynie i w Pekinie, z wystaw poświęconych dzikim zwierzętom, z zamarzniętych, zmarszczonych paszczy lwów i dzikich psów, ze szczęk waranów z Komodo, pytonów królewskich i wypchanych arktycznych wilków, ta dziewczyna widmo, zabierała... zęby. Jestem szczęśliwa Od: Karou Temat: Ja jeszcze żyję Do: Zuzana Ja jeszcze żyję! („Nie chcę na wóz!"). Gdzie jestem i co robię? Dobre pytanie. Narwana laska, mówisz? Nawet sobie nie wyobrażasz. Jestem kapłanką na zamku z piasku w kraju pyłu i światła gwiazd. Spróbuj się nie martwić.
Tęsknię za tobą bardziej niż umiem wyrazić. Ucałuj Mika. (PS „Jestem szczęśliwy... Jestem szczęśliwy...") Asymetria Światło między rzęsami. Karou tylko udaje, że śpi. Opuszki palców Akivy wędrują po jej powiekach, powoli zsuwają się z wypukłości policzka. Jego wzrok na sobie odczuwa jak blask. Bycie obserwowaną przez Akivę jest jak leżenie w słońcu. - Wiem, że nie śpisz - mruczy gdzieś niedaleko jej ucha. -Myślałaś, że się nie zorientuję? Nadal ma zamknięte oczy, ale uśmiecha się i tym się zdradza. - Cśśś, coś mi się śni. - To nie sen. To jawa. - Skąd wiesz? Nawet cię w nim nie ma. - Jest w nastroju do żartów, ociężała od szczęścia. Od poczucia doskonałości. - Jestem we wszystkich snach - odpowiada. - Teraz w nich właśnie mieszkam. Przestaje się uśmiechać. Przez moment nie może sobie przypomnieć kim jest ani kiedy. Jest Karou czy Madrigal? - Otwórz oczy - szepcze Akiva. Jego palce powracają na jej powieki. - Chcę ci coś pokazać. W jednej chwili wszystko sobie przypomina, wie, co chce jej pokazać. - Nie! - Próbuje się odwrócić, ale on ją trzyma. Siłą rozwiera jej oczy. Jego palce wciskają się, dłubią, ale głos nie traci nic z łagodności. - Spójrz - namawia, drapiąc, dłubiąc. - Patrz. 1 ona patrzy. Karou się zakrztusiła. To był jeden z tych snów, które przenikają do przestrzeni między sekundami i dowodzą, że sen rządzi się
własną fizyką, czas kurczy się albo puchnie, całe życia przemijają w mgnieniu oka, miasta płoną na proch między jednym a drugim trzepotem powiek. Usiadła prosto, już przytomna - albo tak jej się przynajmniej wydawało - ocknęła się i wypuściła z rąk trzonowiec tygrysa. Poderwała dłonie do oczu. Wciąż czuła na nich ucisk palców Akivy. To sen, tylko sen. Niech to szlag. Skąd się tu wziął? Sen kołujący jak przebiegły sęp, czyhający tylko, aż się zdrzemnie. Opuściła ręce i usiłowała uspokoić łomocące serce. Nie było się już czego bać. Widziała najgorsze. Strach łatwo przepędzić. Gorzej z gniewem. Doznanie tej perfekcyjnej doskonałości, po tym wszystkim... Plugawe kłamstwo. W Akivie nie było nic doskonałego. Wkradło się doznanie z poprzedniego życia, kiedy była Madrigal z Kirinów, która pokochała anioła i umarła za niego. Ale nie była już ani Madrigal, ani chimerą. Była Karou. Człowiekiem. W pewnym sensie. I nie miała czasu na sny. Na stoliku przed nią, w ciemnym świetle kilku świeczek, leżał naszyjnik. Składał się z nanizanych na przemian zębów ludzkich i jelenich, koralików z karneolu, ośmiobocznych kostek żelaza, długich rurek z kości nietoperza oraz pojedynczego tygrysiego trzonowca, który sprawiał, że naszyjnik układał się niesymetrycznie. Drugi ząb potoczył się pod stół, kiedy go upuściła. Jeśli chodzi o wskrzesicielskie naszyjniki, asymetria nie była pożądana. Każdy element - ząb, koralik, kość - miał kluczowe znaczenie dla efektu końcowego, najmniejsze potknięcie mogło go zniszczyć. Karou odsunęła krzesło i uklękła, żeby przeszukać ciemną przestrzeń pod stolikiem. W szczelinach zimnej brudnej podłogi namacała mysie odchody, końcówki sznurka i coś wilgotnego, co miała nadzieję było tylko zgniłym winogronem - ale nie wnikam, pomyślała - a zęba nie było. Gdzie jesteś, zębie? Nie miała zęba na wymianę. Zdobyła go kilka dni wcześniej w Pradze, razem z drugim do pary. Wyobraziła sobie, jak mówi: Przepraszam, że nie masz nogi, Amzallagu, ale sam rozumiesz, zgubiłam ząb.
Zaczęła się śmiać, wyblakłym, wyczerpanym śmiechem. Wyobrażała sobie, co się stanie. Amzallag nie będzie narzekać. Pozbawiony poczucia humoru chimeryjski żołnierz był wskrzeszany juz w tylu różnych ciałach, że przyjmie ten stan z dobrodziejstwem inwentarza - nomen omen - i nauczy się żyć bez nogi. Ale nie wszyscy żołnierze podchodzili tak stoicko do jej rzemiosła. Kiedy w zeszłym tygodniu okazało się, że Mina, sęp płowy, ma za małe skrzydła, żeby unieść jego ciężar, nie był tak wyrozumiały. - Brimstone nigdy nie popełniłby tak idiotycznego błędu -warknął. Tak? - miała ochotę odpowiedzieć Karou, z całą powagą i dojrzałością, jaką byłaby w stanie wykrzesać. Co ty powiesz? Dopasowywanie rozpiętości skrzydeł do wagi ciała - to nie było proste zadanie na początek. Gdyby Karou wiedziała, na co jej przyjdzie, gdy dorośnie, poszłaby do innej szkoły. Ale ona była artystką, nie inżynierem. Jestem wskrzesicielką. Ta myśl była matowa i jak zawsze dziwna. Wczołgała się głębiej. Ząb nie mógł tak po prostu zniknąć. A potem poczuła na kłykciach powiew powietrza ze szpary w kamieniu. Musiał się tam wtoczyć. Usiadła. Przepełniła ją lodowata niemoc. Wiedziała, co musi teraz zrobić. Musi iść na dół i poprosić mieszkańca komnaty pod mą o pozwolenie na odszukanie zęba. Wszystko, tylko nie to. Wszystko, tylko nie on. Był tam teraz? Tak sądziła, czasem wyobrażała sobie, że czuje jego obecność przedostającą się przez podłogę. Pewnie spał -w końcu był środek nocy. Nic nie mogło jej zmusić do pójścia do niego w środku nocy. Naszyjnik mógł zaczekać do rana. W każdym razie taki był plan. A wtedy: pukanie do drzwi. Od razu wiedziała, kto to. On nie miał żadnych oporów przed przyjściem do niej w środku nocy. Pukanie było ciche i właśnie to najbardziej ją wytrąciło z równowagi - brzmiało intymnie, sekretnie. A ona nie chciała dzielić z nim żadnych sekretów. - Karou? - Głos miał łagodny. Napięła się cała. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, co się kryje za tą łagodnością. Nie odpowie. Drzwi były zaryglowane. Niech myśli, że śpi.
- Mam twój ząb! - zawołał. - Właśnie spadł mi na głowę. Niech to. Nie mogła przekonująco udawać, że śpi, skoro zrzuciła mu na głowę ząb. Poza tym nie chciała, żeby myślał, że się przed nim ukrywa. Do diabła, dlaczego on wciąż tak na nią działa? Poważna, napięta, z niebieskim warkoczem bujającym się na plecach, podeszła do drzwi, odsunęła starodawną sztabę - która była ochroną przede wszystkim przed nim - i otworzyła drzwi. Wyciągnęła rękę po ząb. Wystarczyło tylko, że położy go na jej dłoni i odejdzie, ale wiedziała oczywiście, że o tym wiedziała -że to nie będzie takie proste. Z Białym Wilkiem nic nie było proste. Rozpacz aniołów Biały Wilk. Pierworodny syn Wielkiego Wojownika, bohater plemion zjednoczonych i dowódca chimeryjskich sił zbrojnych. Tego, co z nich zostało. Thiago. Stał na korytarzu, elegancki i wyniosły w jednej ze swoich gładkich tunik i z białymi jedwabistymi włosami zebranymi luźno z tyłu, spiętymi kawałkiem skóry. Białe włosy maskowały jego młodość, w każdym razie młodość ciała. Dusza liczyła sobie całe wieki i miała za sobą nieskończoną wojnę i śmierci, których liczba wymknęła się już rachubie, łącznie z własnymi. Ale ciało pozostało w rozkwicie, potężne i piękne, odzwierciedlające pełnię maestrii Brimstone'a. Był wysoko uczłowieczony, stworzony według własnego projektu: na pierwszy rzut oka człowiek, ale w szczegółach zwierz. Zmysłowy uśmiech odsłaniał ostre kły, mocne dłonie zwieńczone były czarnymi szponami, a nogi w połowie ud przechodziły w wilcze łapy. Był bardzo przystojny, jakimś cudem jednocześnie surowy i wyrafinowany, z tą nutką dzikości, którą Karou odczuwała jako niebezpieczną, gdy tylko się do niej zbliżał. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę ich historię.
Miał blizny, których nie widziała, gdy była Madrigal. Zagojona blizna przecinała na pół jedną brew i kończyła się we włosach, inna naruszała linię szczęki i zbiegała na szyję, przyciągając wzrok do mięśnia czterobocznego i pięknie zarysowanych ramion - prostych, umięśnionych i mocnych. Z ostatnich okrutnych bitew tej wojny nie wyszedł bez szwanku, ale przeżył i, jeśli to w ogóle możliwe, był jeszcze piękniejszy, bo blizny uczyniły go prawdziwszym. Ale kiedy stał teraz w drzwiach pokoju Karou, był zbyt prawdziwy, zbyt nieodległy, zbyt elegancki, zbyt namacalny. Biały Wilk zawsze zdumiewał. - Nie możesz spać? - zapytał. Ząb trzymał w dłoni, nie podał go jej. - Spać? - powtórzyła Karou. - Jakie to urocze. Ktoś naprawdę wciąż to robi? - Tak - odpowiedział. - Jeśli może. - Popatrzył na nią z wyrozumiałością - wyrozumiałością! - i dodał łagodnie: - Ja też je mam. Karou nie miała pojęcia, o czym mówi, ale skóra jej ścierpła od jego tonu. - Koszmary - wyjaśnił. Ach, koszmary! - Ja nie mam koszmarów - skłamała. Thiago nie dał się zwieść. - Musisz o siebie zadbać, Karou. Albo... - zajrzał w głąb jej pokoju pozwolić innym zadbać o ciebie. Usiłowała wypełnić sobą wejście, żeby żadnej szpary nie mógł poczytać za zaproszenie do wejścia. - W porządku - powiedziała. - Wszystko jest dobrze. Mimo to ruszył naprzód, tak że musiała albo się cofnąć, albo przystać na jego bliskość. Nie cofnęła się. Był świeżo ogolony i delikatnie, przyjemnie pachniał piżmem. Karou nie miała pojęcia, jakim cudem udawało mu się być tak nieskazitelnym w tym pałacu brudu. Nie, wykreślić. Wiedziała jak. Nie było chimery, która z radością nie spełniałaby zachcianek Thiaga. Karou podejrzewała nawet, że jego pomocnica, Ten, czesze mu włosy. Nie musiał nawet wydawać rozkazów, jego wola była spełniana, zanim wypowiedział słowo. Teraz jego wolą było wejście do jej pokoju. Każdy ustąpiłby po podchwyceniu choćby cienia takiej chęci. Karou tego nie zro-
biła, ale z powodu tej bliskości serce biło jej jak spanikowanemu zwierzątku. Thiago nie naciskał. Zatrzymał się i przyglądał się jej. Karou wiedziała, jak wygląda: blada, ponura i chuda jak patyk. Sterczały jej obojczyki, warkocz miała w nieładzie, a czarne oczy lśniły zatroskane. Thiago się w nie wpatrywał. - W porządku? - powtórzył sceptycznie. - Nawet tutaj? -Dotknął mięśni na jej ramieniu. Otrząsnęła się i pożałowała, że nie ma długich rękawów. Nie lubiła, kiedy ktoś widział jej siniaki, a już na pewno nie on, wtedy czuła się słaba. - Nic mi nie jest - oświadczyła. - Poprosiłabyś o pomoc, gdybyś jej potrzebowała, prawda? Powinnaś przynajmniej mieć pomocnika. - Nie potrzebuję... - Prośba o pomoc nie oznacza słabości. - Zamilkł, a potem dodał: Nawet Brimstone miał pomocników. Równie dobrze mógł sięgnąć do jej żeber i wyrwać jej serce Brimstone. Tak, on miał pomocników, jednym z nich rzekomo była ona sama. Ale gdzie się podziewała, kiedy jego torturowano, zarżnięto, spalono? Co robiła, kiedy mordercy, anioły, trzymali straż przy jego spalonych szczątkach, żeby mieć pewność, że me zostanie ocalony? Issa, Yasri, Twig, każda dusza w Loramendi. Gdzie była, kiedy ich dusze ulatywały jak odcięte ze sznurków latawce i kończyły swój żywot? „Oni nie żyją, Karou. Jest za późno. Wszyscy nie żyją". Tb te słowa zniszczyły szczęście Karou miesiąc temu w Marrakeszu. Ledwie kilka minut wcześniej ona i Akiva przełamali trzymaną wspólnie rozwidloną kostkę i jej życie jako Madrigal -wszystkie wspomnienia, które Brimstone wziął na przechowanie -powróciły. Mogła poczuć żar głazu, na którym położyła głowę, gdy kat uniósł ostrze i usłyszeć krzyk Akivy - to, co wyrwało się z jego duszy - bo echo też było zamknięte w kostce. Umarła osiemnaście lat temu. Brimstone w tajemnicy wskrzesił ją i odtąd żyła jako człowiek, nie mając pojęcia, skąd się wzięła. Ale tam, w Marrakeszu, wszystko wróciło i... obudziła się, włączyła się do własnego, toczącego się już życia, w którym stała,
trzymając w dłoni przełamaną kostkę i w cudowny sposób mając Akivę naprzeciwko siebie. To było najniezwyklejsze. To, że odnaleźli się w różnych światach, w różnych życiach. Przez jedną, doskonale świetlistą chwilę Karou zaznała szczęścia. Akiva położył mu kres słowami, wypowiedzianymi z najgłębszym wstydem, w rozrywającym smutku. „Wszyscy nie żyją". Nie mogła w to uwierzyć. Jej umysł po prostu nie przyjmował takiej ewentualności. Za okaleczonym aniołem Razgutem podążyła z ziemskiego nieba w niebiosa Eretz, gnana nadzieją, że to, co powiedział Akiva, okaże się nieprawdą - że to nie może być prawda. A potem trafiła do miasta, ale... miasta już nie było. Wciąż nie mogła ogarnąć myślami ogromu zniszczenia. Przecież kiedyś tam mieszkała. Mieszkało tam milion chimer. A teraz? Razgut, ta głupia istota, śmiał się, gdy to zobaczył, tak go zapamiętała. Od tej chwili była jak w gorączce i nie mogła sobie przypomnieć, jak się rozstali ani gdzie. W tej chwili liczyły się tylko ruiny Loramendi. Nad poczerniałym horyzontem zawisło coś, czego Karou do tej pory nigdy nie odczuła: pustka tak dojmująca, że nawet powietrze było rozrzedzone, wyjałowione, jak zwierzę rozciągnięte na stojaku i skrobane, dopóki nie było całkiem czyste. Odczuwała totalną nieobecność dusz. „Jest za późno". Później nie była w stanie określić, jak długo snuła się pośród rum. Była w szoku. Wspomnienia w niej buzowały. Jej życie jako Madrigal wpasowywało się w tożsamość Karou, przepełnione śmiercią, stratą, a rdzeniem tej paraliżującej rozpaczy była świadomość, ze ona do tego dopuściła. Pokochała wroga i ocaliła go Zwróciła mu wolność. A on to zrobił. Przenikliwe, dojmujące spustoszenie dokonane przez anioły. Kiedy ciszę przeszył głos, odwróciła się i zacisnęła w dłoniach noże w kształcie półksiężyców, spragniona przelania anielskiej krwi Gdyby w ruinach pojawił się Akiva, nie darowałaby mu życia po raz drugi. Ale to nie był on. Ani żaden inny serafin. To był Thiago.
- To ty - powiedział jakby zdumiony. - To naprawdę ty? Karou nie mogła mówić. Biały Wilk zlustrował ją od stóp do głów, a ona się wzdrygnęła. Wspomnienia w niej gorzały. Odraza wiła się w jej brzuchu jak gniazdo pełne węży i w jednej chwili śmiertelny szok przeszedł w dziką furię - wymierzoną we wszechświat, w to okrucieństwo. I w niego, za to, że akurat on ocalał. Ze wszystkich dusz, które mogły przetrwać rzeź, został przy życiu jej morderca. Złamani Powinna była wiedzieć tamtej nocy, dawno temu w innym życiu, w innym ciele, że jest śledzona, ale szczęście uśpiło jej czujność. Była Madrigal z Kirinów. Była zakochana. I niosła ją fala wielkiego, nadzwyczajnego snu. Od miesiąca, odkąd trwały sekretne spotkania, leciała w ciemności do świątyni Ellai, gdzie czekał na nią Akiva, wyczerpana nowo narodzoną miłością i nabuzowana powołaniem do zrewolucjonizowania ich świata. Zawsze celebrowała moment przybycia na miejsce - pierwsze spojrzenie na jego skierowaną w jej stronę twarz, gdy zlatywała przez baldachim koron drzew mroku, i radość, która się na niej odmalowywała, dorównująca własnej radości. Ten obraz przywoływała w nadchodzących dniach: uniesiona twarz Akivy, doskonała i złota, jasna od zachwytu i rozkoszy. Wyciągał ręce, żeby ściągnąć ją na ziemię. Przesuwał dłonie w górę jej nóg, kiedy obniżała lot, chwytał ją za biodra jeszcze w powietrzu, ich wargi spotykały się, zanim jeszcze dotknęła kopytami ziemi. Śmiała się prosto w jego usta, skrzydła miała wciąż otwarte, jak wielkie ciemne wachlarze, a on kładł się z powrotem na mchu, razem z nią, obejmującą go nogami. Oszołomieni i wygłodniali, kochali się na środku gaju, wystawieni na wzrok jasnookich ewangelinii, które wygrywały dla nich nocną symfonię. I na spojrzenia tych, którzy przylecieli za Madrigal aż z miasta. Później mdliło ją na myśl, że patrzyli. Czekali i patrzyli, zwykłe pocałunki nie były wystarczającym dowodem zdrady, potrzebowali
bardziej spektakularnego przestępstwa - chcieli zobaczyć wszystko, a potem słuchać, o czym rozmawiali. I co im z tego przyszło? Kochankowie ociężale poszli do małej świątyni, gdzie pili z uświęconego źródła i jedli chleb i owoce, które przyniosła Madrigal. Uczyli się magii. Akiva pokazywał jej swoją niewidzialną zbroję. Potrafiła przywołać ten czar na moment, ale wymagał większej ofiary z bólu, niż była w stanie wywołać. Tam, w świątyni, to pojawiała się, to znikała. - Jak mogę zdobyć - zastanawiała się - ból? - Nie możesz. Dla ciebie nie ma bólu. Tylko przyjemność. -Muskał ją nosem, a ona odpychała go, roześmiana. - Przyjemność nie zapewni mi wystarczająco długiej niewidzialności. Nie mogli ukrywać się bez końca, musieli mieć możliwość bywania w obydwu swoich krajach, jeśli trzeba - niewidzialni. Zastanawiali się, kogo wtajemniczyć w tę sprawę, przygotowywali się. To będzie krytyczny moment odsłonić się przed kilkoma wybranymi osobami, omawiali je po kolei. Dyskutowali także o tym, kogo zabić. - Wilka - mówił Akiva. - Dopóki on żyje, nie ma nadziei na pokój. Madrigal milczała. Thiago martwy? Wiedziała, że Akiva ma rację. Thiago nigdy nie przystanie na rozwiązanie inne, niż całkowite unicestwienie wroga, a ona zdecydowanie nie darzyła go miłością, ale żeby go zabić? Skonsternowana, bawiła się rozwidloną kostką zawieszoną na szyi. Był duszą armii i bohaterem jednoczącym jej ludzi. Chimery pójdą za nim wszędzie. - To problem - powiedziała Akivie. - Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Joram też. Jeśli to w ogóle możliwe, imperator był jeszcze bardziej morderczy niż Thiago. Był również ojcem Akivy. - Myślisz... Myślisz, że mógłbyś to zrobić? - zapytała Madrigal. - Zabić go? A cóż umiem robić lepiej, niż zabijać? - odrzekł z goryczą. - Jestem potworem, jakiego stworzył. - Nie jesteś potworem - zaprzeczyła, przyciągnęła go do siebie, pogładziła po czole, zawsze rozpalonym jak w gorączce, i całowała wytatuowane linie na jego kłykciach, jak gdyby chcia-
ła przebaczyć mu życia, które symbolizowały. Porzucili rozmowę o zabijaniu i w ciszy życzyli sobie wymarzonego świata, za który nie musieliby zabijać. Ani, jak się okazało, ginąć za niego. Thiago stwierdził, że słyszał już dość, i podłożył w świątyni ogień. Jeszcze zanim Madrigal i Akiva poczuli dym i zobaczyli jęzory ognia, zaalarmowały ich krzyki ewangelinii. Nie wiedzieli nawet, że te stworzenia potrafią krzyczeć. Odskoczyli od siebie i odruchowo sięgnęli do broni, której nie mieli przy sobie. Zostawili ją na zewnątrz, na mchu, razem z ubraniami. - Tacy nieostrożni. - Tak brzmiały pierwsze słowa Thiaga, kiedy wypadli z płonącej świątyni prosto na spotkanie żołnierzy. Biały Wilk, stojący pośrodku i na samym przedzie, trzymał należące do Madrigal noże w kształcie półksiężyców, po jednym w każdej dłoni. Pozwalał im kołysać się na palcach. Jeden ze stojących za nim adiutantów w wilczej postaci trzymał miecze Akivy i szyderczo dzwonił ostrzem o ostrze. Towarzyszył temu jeden dźwięk, pojedynczy ton ciszy, a potem rozpętało się piekło. Akiva uniósł ramiona i przywołał magię. Madrigal nigdy nie dowiedziała się, co zamierzał zrobić, bo Thiago był na to przygotowany, a cztery zjawy wyrzuciły w górę dłonie i skierowały w stronę anioła wymalowane na nich oczy. Runęła na niego mdląca fala. Zachwiał się i upadł na kolana, a wtedy rzucili się na niego z mieczami, pięściami w ciężkich rękawicach, obutymi stopami, a waleczny jaszczur zaatakował ogonem oplecionym w łańcuchy. Madrigal chciała do niego podbiec, ale dosięgła ją pięść Thiaga, który uderzył ją w brzuch tak mocno, że zwalił ją z nóg. Przez jedną chwilę pozbawiona ciężaru, zawieszona w powietrzu, me wiedziała, gdzie góra, gdzie dół. A potem uderzyła o ziemię. Kości zagruchotały, krew z gardła pociekła przez nos i usta. Krztusiła się, dyszała, wymiotowała. Ból. Ból i krew. Łapczywie łykała powietrze. Była naga i kuliła się z bólu. Nad głową widziała dym, drzewa zajmowały się ogniem, a potem zobaczyła Thiaga. Gapił się na nią z wargami ściągniętymi w warkocie. - Idiotka - warknął z najgłębszą odrazą. - Zdrajczyni. - A potem dodał największą obelgę: - Kochanka anioła.
W jego oczach widziała chęć mordu i myślała, że zginie od razu, na tym mchu. Thiago, gdzieś w głębi, był złamany. Czasem nazywano go Bestią ze względu na chwile szału w czasie bitwy, a jego znakiem rozpoznawczym były gardła rozrywane zębami. Rozgniewać go - to było bardzo niebezpieczne i Madrigal uchyliła się od ciosu, który nigdy nie nadszedł. Thiago się odwrócił. Może chciał, żeby musiała patrzeć. A może to był pierwotny instynkt, dążenie samca alfa do wyeliminowania przeciwnika. Do zabicia Akivy. Polało się tyle krwi. Wspomnienie było bardzo wyraźne, zmieszane z dławiącym dymem i wrzaskami palonych żywcem wężoptaków, i chociaż nie było to wspomnienie Karou, tylko Madrigal, odczuwała je bardzo wyraźnie, pochodziło z głębi niej. Była tam i pamiętała wszystko: Akivę na ziemi, jego krew płynącą do świętego strumienia i Thiaga z dzikimi oczami, ale jednocześnie przerażająco opanowanego i przenikliwie milczącego, rzucającego się na ciało anioła raz za razem, aż twarz i lśniące białe włosy miał zbryzgane krwią. Zabiłby Akivę już wtedy, ale jeden z jego rozsądniej szych adiutantów wkroczył do akcji i odciągnął go, żeby sprawa nie zakończyła się od razu. W ciągu następnych dni Madrigal słyszała potworne, odbijające się echem wrzaski jej ukochanego, którego torturowano w więzieniu w Loramendi, podczas gdy ona czekała na egzekucję. Takiego Thiaga widziała Karou - mordercę, sadystę, bestię -kiedy jedno wcielenie później pojawił się przed nią w ruinach Loramendi. Ale... teraz wszystko było inaczej, czyż nie? Jak mogła, po tym wszystkim, w świetle tego, co się potem stało, przekonywać go, że nie miał racji? Akiva powinien był zginąć tego dnia, ona także. To była zdrada: ich miłość, ich zamiary, a przede wszystkim jej głupia litość, kiedy darowała aniołowi życie nie raz, ale dwa razy, dzięki czemu mógł stać się tym, kim był teraz. Książę Bękartów, mówili o nim, między innymi. Thiago upewnił się, że usłyszała wszystkie przydomki: Lord Bękart, Pomór Dzikich, Anioł Zagłady, a za każdym wyzwiskiem kryło się oskarżenie: To przez ciebie, przez ciebie!
Gdyby nie ona, chimery wciąż by żyły. Loramendi wciąż by istniało. Brimstone nawlekałby zęby, a Issa, słodka Issa, marudziłaby coś o jego zdrowiu i w przedsionku sklepu zakładałaby ludziom na szyje naszyjniki z żywych węży. Miejskie dzieci w najróżniejszych postaciach wciąż szalałaby po Serpentynie i rosłyby na żołnierzy, tak jak ona, a potem przechodziły z ciała do ciała tak długo, jak trwałaby wojna. A trwałaby. Wiecznie. Patrząc wstecz, Karou z trudem mogła uwierzyć w swoją naiwność, w to, że myślała, że świat może być inny i że właśnie ona go odmieni. Spadkobiercy Stojąc w drzwiach do swojego pokoju, Karou wyciągnęła rękę i powiedziała: - Thiago, daj mi ząb. Zrobił krok naprzód i jego klatka piersiowa dotknęła czubków jej palców, tak że musiała cofnąć rękę. Tętno jej przyśpieszyło. Był tak blisko, bardzo chciała się odsunąć, ale to umożliwiłoby mu wejście do środka, a tego trzeba było uniknąć. Odkąd do niego dołączyła, zawsze pilnowała, żeby nie zostać z nim sam na sam. Jego bliskość sprawiała, że czuła się mała, w porównaniu z nim taka słaba i taka... ludzka. Gestem magika otworzył dłoń i rzucał jej wyzwanie wzięcia zęba, jaki się na niej pojawił. Co zrobi, jeśli po niego sięgnie? Złapie ją za rękę? Wahała się. - Czy to dla Amzallaga? - spytał Thiago. Skinęła głową. Poprosił o ciało dla Amzallaga i dostanie je. Czyż nie jestem zgodną małą pomocnicą, pomyślała. - To dobrze. Mam go tutaj. - Otworzył drugą dłoń, w której trzymał kadzielnicę. Karou ścisnęło w żołądku. A więc to już się stało. Nie wiedziała, dlaczego ta właśnie część procedury tak ją stresowała; podejrzewała,
że chodzi o obraz dwóch istot idących na rumowisko, z którego wracała tylko jedna. Nie widziała dołu i miała nadzieję, że nigdy go nie zobaczy, ale były dni, kiedy go czuła: duszny smród rozkładu, który urealniał to, co ulotne. Kadzielnice były czyste i proste, nowe ciała dziewicze jak ubrania Thiaga. To te poprzednie ciała wytrącały ją z równowagi, te odrzucone. Ale w tej sprawie, jak prawie w każdej innej, była sama. Thia-go się nie przejmował. Podrzucał kadzielnicę z duszą Amzallaga, jak gdyby właśnie nie zamordował swojego towarzysza i nie wepchnął jego ciała do dołu pełnego gnijących zwłok. Inna sprawa, że towarzysz się na to zgodził dla dobra sprawy. Stare ciała nie służyły sprawie, więc Karou zastępowała je nowymi. Wilk przeszył ją bladymi oczami tak intensywnie, że miała odruch cofnięcia się o krok. - To już się zaczęło, Karou. To, na co pracowaliśmy. Skinęła głową. Przeszył ją dreszcz. Bunt. Zemsta. - Masz jakieś wieści? - spytała. - Nie, na to jeszcze za wcześnie. Kilka dni temu Thiago wyznaczył pięć patroli po sześciu żołnierzy. Karou nie wiedziała, jakie dokładnie dostali rozkazy. Zapytała, ale nie kłóciła się, gdy Thiago odpowiedział: - Nie przejmuj się tym, Karou. Zachowaj siły na wskrzeszanie. Czy nie tak postąpił Brimstone? Zostawił wojnę Wielkiemu Wojownikowi, a ona zostawiła bunt Wilkowi. - Nie ukrywam, że jestem niespokojny. - Podrzucił ząb i złapał go. Ucieszyłem się, że mam powód, żeby do ciebie przyjść. Nie chciałabyś, żebym ci pomógł, Karou? - Nie potrzebuję pomocy. - Ale mnie pomoże, jeśli będę miał coś do roboty. - Gdy to powiedział, zrobił krok do przodu, ona musiała się odsunąć, żeby uniknąć czegoś na kształt objęć, a wtedy przeszedł obok. Był w jej pokoju, który od razu zrobił się mniejszy. To był piękny pokój, a w każdym razie kiedyś był piękny. Wysokie sklepienie było wyłożone mozaiką, a ściany pokrywały wyblakłe już jedwabie. Otwarte na noc okna miały rzeźbione okiennice, a szerokie prawie na metr parapety zdradzały grubość ścian. Pokój nie był duży; były inne, które lepiej nadawałyby się do jej pracy, ale Karou nalegała na ten ze względu na sztabę w drzwiach,
która zapewniała jej poczucie bezpieczeństwa. Inna sprawa, że tym razem, kiedy Thiago znalazł się po złej stronie drzwi, zamek nie przyda się jej już na nic. Ty idiotko, pomyślała. Została przy otwartych drzwiach i powiedziała: - Wolę pracować w samotności. Podszedł do warsztatu. Położył tygrysi ząb ze stukiem i spojrzał na nią. - Ale nie jesteś sama. Jesteśmy w tym razem. - Jego siła i pozorna życzliwość przeszywały ją. - Jesteśmy spadkobiercami, Karou. Ja i ty jesteśmy dla tych, którzy przeżyli, tym, kim mój ojciec i Brimstone byli dla nas. Jakże ciężkie było to dziedzictwo: los całej rasy chimer i wszystkich ich nadziei na przetrwanie. Chimery prawie zniknęły z powierzchni ziemi. Kilkoro żołnierzy Thiaga - tylu zostało z chimeryjskiej armii - tylko dzięki współpracy z Karou miało jakąkolwiek nadzieję na zbudowanie realnego oporu. Kiedy do nich przystąpiła, było ich niewiele więcej niż sześćdziesięciu: garstka rannych obrońców Przylądka Armasin. Wśród nich byli ci, którzy uciekli przez szyby kopalni, oraz ci, których spotkali, wędrując przez zniszczony kraj. Byli to głównie żołnierze oraz kilkoro użytecznych cywilów, jak kowal Aegir i kilka gospodyń domowych, które zajmowały się gotowaniem. I choć sześć-dziesięcioro to marna liczba jak na siłę odwetową, mieli nadzieję. Mieli kadzielnice. Mieli dusze. Karou szacowała, że kilkuset zabitych żołnierzy czekało na swoją kolej w srebrnych kadzielnicach i jej zadaniem było wprowadzenie ich z powrotem do walki. - Jesteśmy w tym razem - powtórzył Thiago. Spojrzała na niego ostro i czekała, aż odezwie się dobrze znana fala mdłości, ale tak się nie stało. Może była po prostu zbyt zmęczona. A może... Los wykłada twoje życie jak sukienkę na łóżku, a ty możesz albo ją włożyć, albo chodzić nago. Po drugiej stronie pokoju znalazł jej skrzynkę z narzędziami. To była ładna rzecz, obita skórą w kolorze szafranu, wyglądała jak kosmetyczka. Ale nią nie była.
Wysypał zawartość na stół. Były tam rzeczy codziennego użytku: szpilki, małe ostrze, młotek, cążki i oczywiście, przede wszystkim imadła. Nic nadzwyczajnego, zwykłe, proste zaciski, jakich używał Brimstone. Niewiarygodne, jaki ból można było wywołać tak prostym narzędziem, jeśli się wiedziało jak. Karou zamówiła je u kowala w Marrakeszu. Nie zadawał pytań, ale odgadł ich przeznaczenie i mrugał do niej ze zrozumieniem, przez co czuła się brudna. Jak gdyby jej się to podobało. - Ja złożę ofiarę - oświadczył Wilk, a Karou poczuła, że puste miejsce po nieobecnej z tajemniczego powodu odrazie zajmuje ulga. - Naprawdę? - Oczywiście. Zrobiłbym to już wcześniej, gdybyś kiedykolwiek pozwoliła mi wejść. Myślisz, że przyjemnie mi ze świadomością, że jesteś tu zamknięta w samotności i cierpisz? Tak, pomyślała, ale w tej samej chwili doświadczyła skurczu zwątpienia z powodu swoich podejrzeń i wszystkich tych nocy spędzonych za zaryglowanymi drzwiami. Thiago zapewni jej magii ból, ona nie będzie musiała. Jak mogłaby odmówić? On już zdejmował nienagannie białą koszulę. - Chodź. - Uśmiechnął się, a ona zobaczyła, że jest zmęczony tak samo jak ona. - Zróbmy to i miejmy to z głowy. Poddała się. Popchnęła drzwi nogą i podeszła do niego. Ofiara z bólu W bólu jest intymność. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek dodawał otuchy cierpiącemu; bezradna czułość, objęcia, szepty i powolne kołysanie się, gdy dwoje staje się jednym w obliczu wroga - bólu. Karou nie pocieszała Thiaga. Kiedy ból zaatakował jego ciało, nie dotykała go częściej, niż musiała. Ale była z nim sama w świetle świec, a on siedział półnagi i zatopiony w myślach, jego przystojna twarz była poważna i skupiona, i choć czuła to, czego się spodziewała - ponurą radość z możliwości odpłacenia się choć w niewielkiej części za ból, jaki on jej sprawił - to nie było jej jedyne uczucie.
Czuła też wdzięczność. Nowe ciało pojawiło się na podłodze za nimi, świeżo wyczarowane z zębów i bólu, tym razem nienależącego do niej. - Dzięki - powiedziała niechętnie. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Thiago. - Mam nadzieję, że jednak nie. To by było chore. Zaśmiał się zmęczonym śmiechem. - Przyjemność nie polega na bólu, tylko na oszczędzeniu go tobie. - Jakie to szlachetne. - Karou usuwała imadła i czuła jego ciężkie ramię w swoich rękach, mięśnie tak gęste, że najpierw miała problem z nałożeniem zacisków, a teraz ze zdjęciem ich. Wzdrygnęła się, kiedy zobaczyła odkształcony triceps i świeży siniak. Mrugnął, a ona odruchowo przeprosiła. - Przykro mi - wyrwało się jej, ale zaraz zapragnęła to cofnąć. On odciął ci głowę, upomniała się. - Nie, tak naprawdę nie. Doigrałeś się. - Chyba tak - zgodził się i potarł ramię. A potem, z cieniem uśmiechu na ustach, dodał: - Teraz jesteśmy równi. Karou parsknęła śmiechem, prawie, ale nie całkiem, pozbawionym wesołości. - Chciałbyś. - Chciałbym, Karou. Karou. Śmiech natychmiast zamarł; Thiago nadużywał jej imienia. Prawie jakby się czegoś domagał. Zaczęła się odsuwać z dłońmi pełnymi imadeł, ale powstrzymał ją jego głos: - Pomyślałem, że jeśli będę mógł ponieść za ciebie ofiarę z bólu, odpokutuję... za to, co ci zrobiłem. Karou gapiła się na niego. Wilk, odpokutować? Spojrzał w dół. - Wiem. Za to nie da się odpokutować. Mogłabym coś wymyślić, przemknęło Karou przez głowę. - Jestem... zaskoczona, że uważasz, że powinieneś za cokolwiek odpokutować. - Cóż - zaczął miękko - nie za wszystko. Nie dałaś mi wyboru, Karou, i wiesz o tym. Ale mogłem to rozwiązać inaczej i jestem tego świadom. Wskrzeszenie... to było nie do pomyślenia. - Spojrzał na nią błagalnie. - Nie byłem sobą, Karou. Kochałem cię. A kiedy
zobaczyłem cię z... nim, w takiej sytuacji... Wyprowadziłaś mnie z równowagi. Karou zarumieniła się i znów poczuła się obnażona. Przynajmniej, pomyślała, usiłując wziąć się w garść, jej nowe ludzkie ciało nie zostało nigdy wystawione na jego spojrzenie, tak jak poprzednie. Ale mimo to, kiedy na nią patrzył, mogła dać głowę, że pamięta wszystkie szczegóły tamtej nocy w gaju mrocznych drzew. Odniosła imadła do skrzyneczki. - Chciałbym ci coś powiedzieć, ale wcześniej nie byłem pewien, czy jesteś gotowa, żeby to usłyszeć. - Ściszony głos zaalarmował ją. Thiago brzmiał, jakby chciał jej coś... wyznać. - Powinnam teraz dokończyć... - Chciała coś wyjaśnić, ale jej przerwał. - Chodzi o Brimstone'a. Wspomnienie o Brimstonie zadziałało na nią tak, jak zawsze: jak ręce zaciśnięte na gardle, dławiący, duszący atak żalu. - Różniliśmy się od siebie - przyznał Thiago. - To nie tajemnica. Ale kiedy dowiedziałem się, że cię ocalił, że twoja dusza nie została stracona... Może myślisz, że wpadłem w szał, że mnie zdradził, ale nic nie byłoby równie dalekie od prawdy. A teraz... Wierz mi lub nie, ale codziennie budzę się przepełniony poczuciem wdzięczności za jego zmiłowanie. - Zamilkł. - Za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę, błogosławię go. Proszę, proszę, któż został fanem litości! - pomyślała Karou. - No tak. Miałeś fart, że napatoczyła się rezerwowa wskrzesicielka. - Nie będę kłamał. Kiedy zobaczyłem cię w ruinach, prawie upadłem na kolana. Ale fart to za małe słowo, Karou. To było zbawienie. Modliłem się do Nitid o nadzieję i kiedy otworzyłem oczy i ujrzałem ciebie - ciebie - jak najpiękniejsze złudzenie, pomyślałem, że odpowiedziała na moje modły i przysłała do mnie jedyną osobę, którą Brimstone kiedykolwiek uczył. Karou nie powiedziałaby, że Brimstone ją uczył. To brzmiało, jakby planował przekazać jej swoje dziedzictwo, a wiedziała, że prędzej sam dźwigałby swoje brzemię po kres czasu, niż je przekazał. Brimstone, Brimstone. Przez większość czasu akceptowała świadomość, że go nie ma - wiedziała, że nie ma ale czasem ni stąd, ni zowąd osaczała ją pewność: jego dusza jest gdzieś uśpiona, ukryta, i czeka, żeby ona ją odnalazła.
Te chwile były jak ślady nadziei, króciutkie, a po nich następowało miażdżące poczucie winy, kiedy przyznawała sama przed sobą, jak bardzo chciałaby przekazać z powrotem Brimstone'owi ten ciężar. Egoistka. W głębi serca cieszyła się, że jest wolny, że w końcu może odpocząć. Niech ktoś inny dźwiga ten ciężar. To była jej kolej, a kto zasługiwał na to bardziej niż ona? Brzydota i nieszczęście, niesiony z wiatrem zapach dołu z trupami, samotność i zmęczenie, ból. Nawet jeśli Brimstone nie uczył jej, pokazał jej wystarczająco wiele, żeby dała radę, nawet jeśli tylko tyle. Była coraz lepsza, szybsza - chudsza, bledsza - bez pomocy bogów, księżyców czy kogokolwiek innego, nie i już. Z ostrą nutą w głosie poinformowała Thiaga: - Nitid nie ma z tym nic wspólnego. - Może nie. To nie ma znaczenia. Staram się tylko podziękować ci. W jego lodowatobłękitnych oczach drżał patos. Intymność tej chwili zaczęła boleśnie dotykać Karou - ich samotność w migoczącym świetle, jego naga skóra - fala obrzydzenia powróciła, wstrętna jak żółć. - Nie ma za co - sprzeciwiła się. Zdjęła z oparcia krzesła jego koszulę i rzuciła mu. - Ubierz się, dobrze? Odwróciła się ponownie, żeby zamaskować niepokój. Jedyny dźwięk wydawał łańcuch kadzielnicy, którą wzięła ze stołu i zawiesiła na haku nad nowym ciałem Amzallaga. Leżało przed nią, ogromne i nieruchome. Potworne. Nie mogła uwierzyć, że Brimstone byłby z niej w tej chwili dumny, ale jak przekonywał ją Thiago, to były potworne czasy i buntownicy musieli zmaksymalizować moc swoich zdziesiątkowanych sił. Przynajmniej było podobne do wcześniejszych ciał Amzallaga: połączenie jelenia i tygrysa z torsem mężczyzny, ale znacznie większe - żelazne wypełnienia dodały siły i masy, wzięła je z klatki znad Loramendi. Ciało było ogromne, żadna zbroja by na nie pasowała. Każdy mięsień był nabrzmiały i wyraźny, a ciało miało szarawy nalot przez żelazo. Miało głowę tygrysa i kły długie jak kuchenne noże. No i skrzydła. Ach, skrzydła. To skrzydła były powodem, dla którego żyjący żołnierze potrzebowali nowych ciał. To wina Karou. Przecież to był jej pomysł,
żeby przylecieć... tutaj. Wyjrzała przez okno, w którym widniał jeden księżyc. Zwariowała? Zgłupiała? Może. Ale nie mogła już znieść pozostawania w ciągłym ruchu, ukrywania się w ruinach i szybach kopalni, wpatrywania się w niebo w poszukiwaniu serafińskich patroli. Straciła przekonanie i nerwy do kontynuacji takiego stanu rzeczy. Istniało ryzyko, że jeśli zostaliby tam, już by ich znaleźli, ale mimo to musiała przyznać, że nie przemyślała wszystkich konsekwencji tego manewru. Przede wszystkim dołu. Żołnierze musieli mieć możliwość przelatywania tam i z powrotem przez przejście w niebie. Potrzebowali skrzydeł. Żeby mogli dostać się tutaj, ci, którzy mieli skrzydła, dźwigali tych, którzy nie umieli latać wymagało to wielu podróży tam i z powrotem, a ci zbyt ciężcy, żeby ich przenieść, zostali zabici, zamknięci w kadzielnicach i w ten sposób przetransportowani. Tego dnia Karou nie zapomni nigdy, ale w rezultacie byli tutaj; bezskrzydłych oddelegowano do pełnienia obowiązków strażników, dopóki nie przyjdzie kolej na ich dostosowanie i będą mogli dołączyć do wypraw do Eretz. Prosta sprawa. Prosta, pff! Karou wzdrygnęła się na widok przerażającego stworzenia leżącego na podłodze i wiedziała, że poprzednie ciało Amzallaga - ostatnie z wielu, które stworzył dla niego Brimstone - zostało wyrzucone jak stare ubranie, żeby Amzallag mógł stać się tym. Przez chwilę mogła patrzeć na niego wyłącznie z perspektywy jego ofiary, w panice i braku szansy na ucieczkę, a te skrzydła, rozłożone, mogły przysłonić niebo. Dłonie jej się spociły. Co ja robię? Co ja stwarzam? I... Co ja sprowadziłam do świata ludzi? To było jak chwilowe wynurzenie się ze snu na zimną powierzchnię rzeczywistości, zanim sen ściągnął ją z powrotem w dół. Panika Karou ucichła. Uzbrajała armię żołnierzy, oto co robiła. Gdyby się tego nie podjęła, jak inaczej mogliby zmusić serafinów do zapłacenia za to, co zrobili? A co do świata ludzi - to miejsce było odległe i całkiem zapomniane, szansa spotkania tu kogokolwiek była niemal zerowa. A jeśli cichy głosik w jej głowie szeptał, że to nie wystarczy, Karou ściszała go bardziej.
Wzięła głęboki wdech. Teraz pozostało jej już tylko poprowadzenie duszy Amzallaga do nowego ciała, a dla kadzidła to nie było nic trudnego. Sięgnęła po bryłkę i odwróciła się z powrotem do Thiaga. Z ulgą zobaczyła, że włożył koszulę. Wyglądał na bardzo zmęczonego, powieki mu ciążyły, ale zmusił się do uśmiechu. - Wszystko gotowe? - zapytał. Skinęła głową i zapaliła kadzidło. - Dzielna dziewczynka. Zjeżyła się na te słowa i pieszczotliwy ton, jakim je wypowiedział. Czyżby? - zamyśliła się i uklękła, żeby wskrzesić zmarłego. Powstaliśmy Ubliżająca się do cichej wioski karawana niewolników nie zwracała uwagi na niebo przecinane skrzydłami krwiogulców. Czymś dziwnym byłby raczej ich brak, w tej branży ptaki padlinożerne były nieodłączne. Tym bardziej że zwykle karawana zapewniała dostatek padliny. Ale nie tym razem. Zwłoki były rozwieszone na akwedukcie: ośmioro serafinów z rozciągniętymi na całą szerokość skrzydłami. Z daleka wyglądali, jakby się uśmiechali. Z bliska ten koszmar zszokował nawet handlarza niewolników. Ich twarze... - Co to było? - wykrztusił ktoś, ale odpowiedź była wypisana przed ich oczami. Ogromne litery wymalowano krwią na zworniku akweduktu. „Z prochów powstaliśmy". Wpadli w panikę i wysłali posłańców z wiadomością do Astrae. Nie wiedzieli, co myśleć, i nie tracili czasu na odcinanie swoich żołnierzy, spieszyli się, poganiając należące do nich chimery batami. W jeńcach zaszła ogromna zmiana na widok zabitych - pojaśnieli, nabrali wiary i gorliwości. Nie tylko krwawy napis był wiadomością, były nią także uśmiechy. Kąciki ust martwych aniołów zostały starannie podcięte i rozszerzone na kształt uśmiechu. Handlarze niewolników świetnie
wiedzieli, co to oznacza, wiedzieli to także niewolnicy; spojrzenia wszystkich wyostrzyły się, jedne ze strachem, inne z nadzieją. Zapadła noc i karawana rozbiła obozowisko, wystawiła straże. Ciemność przerywały ciche odgłosy: bieg, trzask gałęzi. Strażnicy zaciskali ręce na rękojeściach, krew im wrzała, przeszywali oczami mrok. A wtedy niewolnicy zaczęli śpiewać. To się nie zdarzyło wcześniej. Handlarze byli przyzwyczajeni do jęków zbitych w grupkę niewolników, nie do śpiewów i nie spodobało im się to. Głosy potworów były surowe jak otwarte rany, potężne, pierwotne i nieustraszone. Kiedy serafin próbował ich uciszyć, z grupki niewolników wysunął się ogon i zmiótł strażnika z nóg. A wtedy, pomiędzy jednym płomieniem obozowego ogniska a drugim, nadeszli. Zmory nocne. Wybawiciele. Przybyli z góry, więc w pierwszej chwili handlarze niewolników myśleli, że to posiłki, ale to nie byli serafini. Skrzydła i wrzaski, ostre rogi, poroża, chłoszczące ogony i zgarbione niedźwiedzie ramiona. Kolce, szpony. Miecze i zęby. Nie przeżył ani jeden anioł. Uwolnieni niewolnicy rozpłynęli się, zabierając miecze, topory - i baty - swoich oprawców. Na drugi raz nie dadzą się tak łatwo złapać. Zapadła cisza. Tutaj także została wypisana wiadomość krwią zamordowanych, te same słowa, które w najbliższych dniach można było zastać na miejscach podobnych rzezi. „Powstaliśmy. Wasza kolej na śmierć". Dawno, dawno temu anioł i diablica zakochali się w sobie i ośmielili się wyobrazić sobie inny sposób życia - bez rzezi, poderżniętych gardeł i płonących ciał pokonanych, bez zjaw i armii bękartów, bez dzieci wydzieranych z ramion matek, bo nadeszła ich kolej na zabijanie i umieranie.
Raz kochankowie leżeli przytuleni w sekretnej kaplicy księżyca i marzyli o tym, że świat jest jak szkatułka na biżuterię, w której nie ma klejnotu, jak raj, czekający, aż go odnajdą i wypełnią szczęściem. Ale to nie był ten świat. Kraj duchów Akiva. Hazael i Liraz szli pośród martwych aniołów. Nie odzywali się do siebie, tylko patrzyli, ale ich milczenie skrzyło się od gniewu. Te ciała były rozszarpane jak mysz przez kota. Akiva nie był w stanie powiedzieć, czy ich znał - krwiogulce zrobiły już swoją robotę - ale na kilku twarzach zostało dość ciała, żeby dojrzeć szydercze okaleczenie. Obscenicznych uśmiechów nie widzieli od pokoleń, ale serafiny i chimery miały je wyryte w pamięci. To był podpis Wielkiego Wojownika. To właśnie zrobił serafinom, gdy tysiąc lat temu wyrwał się z oków niewolnictwa i zmienił świat. To był potężny i niewątpliwy znak buntu. - Harmonia z potworami - mruknęła pod nosem Liraz, a Akiva cały się napiął. Rzuciła w niego jego słowami, co mógł na to odpowiedzieć? Że ci sami żołnierze zostawiali za sobą sznur płonących wiosek i nie było w nich śladu myśli o pokoju? To zabrzmiałoby tak, jakby uważał, że na to zasłużyli. Nie myślał tak, ale nie mógł też wzbudzić w sobie gniewu, tylko smutek. Ci żołnierze zrobili to, co zrobili, i spotkała ich za to kara. Tak to się odbyło. W świecie permanentnej rzezi zemsta rodzi zemstę, bez końca. Ale to nie był czas na filozofowanie, nie z krwiogulcami krążącymi im nad głową i sugerującymi, żeby sobie poszli i zostawili je z ich krwawą ucztą. Zachował te myśli dla siebie. Słońce wstawało. Oblewało łodygi jesskru czarodziejskim blaskiem, a wachlarze chwostu powiewały na wietrze jak skrzydła. Zielonozłote, złotozielone, jeszcze niedojrzałe i nigdy niemające dojrzeć. Żołnierze podkładali ogień na skrajach pól, a w suchym upale płomienie rozprzestrzenią się szybko. Zanim słońce wzejdzie,
jesskry będą skwierczeć tak samo jak ciała zgładzonych. Ogień zabierze zmarłych. Dla żołnierzy nie było pogrzebów. Krzyk z góry: - Ej, wy! Co tu robicie? Akiva spojrzał w górę. Promienie wczesnego słońca rozświetliły jego bursztynowe oczy, a serafin w powietrzu zorientował się, do kogo mówi, i zbladł. - Proszę o wybaczenie, sir. Nie wiedziałem, że tu jesteście. Akiva wzbił się w powietrze, na spotkanie, a brat i siostra polecieli za nim. - Przysłano nas jako wsparcie z Przylądka Armasin - powiedział. Przylądek Armasin, największy garnizon Byłych Wolnych Ziem, przysłał żołnierzy, żeby w czasie ataków wsparli mały południowy kontyngent. Młody dowódca patrolu, który miał na imię Noam, był oszołomiony spotkaniem twarzą w twarz z Pomorem Dzikich. - Dobrze, że pan wrócił, sir - stwierdził. Po raz drugi sir. Liraz stłumiła w gardle jakiś odgłos. Akiva to nie był sir. Chociaż sława zapewniła mu jakąś tam estymę, był Bastardem, a jego ranga była i zawsze będzie taka sama: niska. - Czego się dowiedziałeś? Żołnierz szeroko otworzył oczy. - Walka odbyła się pod akweduktem, sir. - Akwedukt wznosił się za nimi, potężny, antyczny łuk, z drzewami wyrastającymi spomiędzy pękniętego kamienia jak powietrzny las. Akiva wiedział, że zbudowali go serafini na początku ekspansji Imperium, wiele wieków temu, gdy aniołowie przybyli na te dzikie ziemie, zamieszkane przez wrogie plemiona potworów, i ucywilizowali je. Poskromili. Poskromić. Jakie delikatne słowo na uczynienie ich niewolnikami i złamanie ich ducha, dzięki czemu trzymali chimery w garści. Wielki Wojownik zniszczył tę garść, ale wszystko zaczęło się od nowa i teraz także Akiva był tego częścią. - To była zasadzka - dodał Noam. - Zostali zabici w przejściu, a potem powieszeni. - Wskazał na wymalowaną na czerwono wiadomość, widniejącą na strzelistym górnym piętrze akweduktu. „Powstaliśmy. Powstaliśmy". Akiva wpatrywał się w to słowo. Kto?
Odezwała się Liraz: - Czy mogli to zrobić mieszkańcy wioski? Noam zerknął na zabitych. - To wioska Caprinów - odpowiedział po prostu, z czego Aki-va wyniósł, że łagodnie usposobione potwory o aspekcie kozim nie byłyby w stanie dokonać takiej zbrodni, a już na pewno nie rozciągnąć zwłoki na akwedukcie. - Czy wróg zginął? - zapytał. - Nie, sir. Tylko nasi. A na ich broni nie ma krwi. Więc nie bronili się ani przez chwilę? To byli wytrawni żołnierze, którzy przeżyli wojnę. - A tam, dalej, sir - Noam wskazał na drogę biegnącą między wzgórzami na południe - została zaatakowana karawana niewolników. Akiva spojrzał tam. Krajobraz był sielankowy: łagodne doliny, wzgórza chowające się jedno za drugim, jak cienie cieni, wszystko to spokojne jak ptasia pieśń. A tuż nad horyzontem wisiała Ellai. Księżyc zjawa prawie całkiem niewidoczny o świecie. Widziałam, co tu się stało, szydziła może, i się śmiałam. - A niewolnicy? - spytał Noama. - Uciekli, sir. Do lasu. Handlarze byli nafaszerowani łańcuchami. - Łańcuchami? - powtórzył Hazael. Noam skinął głową. - Okowami niewolników. Akiva spojrzał na brata i siostrę, oczekując jakiejś reakcji, ale nie dawali nic po sobie poznać. Żałował, że nie może ich zapytać, co by zrobili, gdyby to naszych ludzi zakuto w kajdany? Niewolników trzymano rzekomo jako zło konieczne Imperium, ale Akiva nie wierzył w to i wcale nie było mu żal handlarzy. Co innego żołnierze, a tu było ośmiu kolejnych. Liczba ofiar była duża i wciąż rosła. Nastąpiło pięć ataków. W ciągu jednej potwornej nocy w Duncrake, przy Szczytach Męstwa, przy Szeptach na Bagnach Iximi i tutaj, we Wzgórzach Marazel, „porządkowe" patrole serafinów były brane z zaskoczenia, mordowane i okaleczane, a obok zostawiano złowrogie wiadomości dla Imperium. To gorsze niż wojna, pomyślał, wykrwawiać się na śmierć, gdy gdzieś tam twój daleki krewny tańczy z radości i wznosi kielich za pokój.
Właśnie za pokój. Akiva spojrzał w dół. Płomienie zajęły już połowę pola i połknęły pierwszych żołnierzy. Szkwały unosiły się w narastającym skwarze i opadały niemal leniwie, żeby porwać oszołomione dymem trawalety, które przed ogniem chroniły się w chmurach. - Sir? - zaczął Noam. - Może mi pan powiedzieć, kto to zrobił? Zjawy, pomyślał od razu Akiva. Widział dość pól bitew zasłanych ciałami, żeby wiedzieć, że tylko największe, najpotworniejsze i najmniej naturalne chimery mogłyby dokonać takiej rzezi. Ale zjawy odeszły. - Pewnie jakieś niedobitki wojenne - podsunął. - Mówi się - zaczął niepewnie Noam - że nie wszystkie stare potwory zginęły. Miał na myśli Wielkiego Wojownika i Brimstone'a. - Zaufaj mi - oznajmił Akiva, prześladowany przez wspomnienia ich ostatnich chwil. - Są martwi. A nawet więcej niż martwi. Co by powiedział ten młody żołnierz z szeroko otwartymi oczami, gdyby wiedział, jak bardzo bohaterski Pomór Dzikich chciałby, żeby było inaczej? - Ale ta wiadomość. Powstaliśmy. Co innego może oznaczać niż wskrzeszenie? - To takie przechwałki, tylko tyle. - Wielki Wojownik i Brimstone odeszli i nie da się ich już zawrócić. Patrzył, jak umierają. Ale... Patrzył też, jak umiera Madrigal. Na jego przekonanie padł cień zwątpienia. Czy to możliwe? Tętno Akivy przyspieszyło z ostrym szarpnięciem. Pomyślał o kadzielnicy, którą znalazł, o małej karteczce z napisanym na niej ręcznie słowem „Karou". Jeśli istnieje jeszcze jeden wskrzesiciel, pomysł nie byłby tak abstrakcyjny, jak się wcześniej wydawał. Nie. Nie mógł pozwolić sobie na nadzieję. - Zawsze był tylko Brimstone - stwierdził ostrzej, niż zamierzał. Obserwowała go Liraz. Oczy miała zmrużone jak rzadko. Znała jego myśli? Oczywiście wiedziała o kadzielnicy. „Koniec sekretów", powiedziała i tak było. Czy ten niewielki płomyk nadziei też był sekretem? Jeśli tak, uznał, że wolno mu go zachować dla siebie.
Noam skinął głową, przyjął jego słowa. Potem beztrosko, jak gdyby tylko powtarzał zasłyszaną bzdurę, w którą sam nie wierzył, rzucił: - Niektórzy mówią, że to duchy. W jego oczach widać było strach i Akiva nie mógł go za to winić. Na myśl o ostatnich słowach Brimstone'a jego też przenikał dreszcz. Pamiętał, jak głos Jorama odbijał się echem po rynku Loramendi w ciszy, która zapanowała, gdy wszelki opór został złamany. Wielki Wojownik i Brimstone klęczeli, zachowano ich przy życiu, żeby byli świadkami śmierci wszystkich innych. Wszystkich innych. - Ty ich zniszczyłeś - syknął Joram do ucha Wielkiemu Wojownikowi. - Nie było szansy na wasze zwycięstwo. Jesteście zwierzętami. Naprawdę sądziłeś, że moglibyście rządzić światem? - Nie o tym marzyliśmy - odparł Wielki Wojownik z pełną spokoju godnością. - Marzyliście? Podziel się ze mną marzeniami potwora. A wiesz, jakie ja mam marzenie? - zapytał Joram, jak gdyby mógł istnieć ktokolwiek, kto nie wiedział jeszcze, że marzył o przejęciu władzy nad Eretz. Jelenie rogi Wielkiego Wojownika były połamane. Był bity i wyglądało na to, że wiele wysiłku kosztuje go podniesienie głowy. Klęczący u jego boku Brimstone nawet nie próbował. Był zgarbiony, ciężar ciała opierał na rozczapierzonej dłoni, a drugą przyciskał do brzucha, tamując krew płynącą z rany. Ciężko unosił potężne ramiona, kiedy oddychał. Nie zostało mu wiele życia, a jednak podjął wysiłek podniesienia głowy i udzielenia odpowiedzi na to pytanie. Jego głos. To był jedyny raz, kiedy Akiva go słyszał, a jego dźwięk doznanie tego głosu - nigdy go nie opuściło. Głęboki jak dźwięk skrzydeł burzołowców, zdawał się uwić gniazdo gdzieś u podstawy jego czaszki i żyć tam. - Martwe dusze marzą tylko o śmierci - wyjaśnił imperatorowi wskrzesiciel. - Małe sny są dla małych ludzi. To życie rozprzestrzenia się, żeby wypełniać światy. Twoim panem może być życie albo śmierć. Spójrz na siebie. Jesteś lordem prochów, lordem popiołów. Plugawy w swoim zwycięstwie. Ciesz się nim, Joramie,
bo nigdy nie doświadczysz innego. Jesteś lordem w kraju duchów i zawsze nim będziesz. To brzmiało jak przekleństwo, pomyślał Akiva, a Jorama wprawiło w żarliwy nastrój. - To będzie kraj duchów, obiecuję ci. Kraj trupów. Nie zostanie tu żaden potwór, chyba że skuty łańcuchami i smagany rzemieniem tak, że nie ośmieli się podnieść głowy! Wściekłość była dla imperatora zwykłym stanem. Serafini byli istotami płomiennymi, ale mówiło się, że Joram rozpala się jak jądro gwiazdy Miał wtedy nieposkromiony apetyt - jakby trzeba było nakarmić piekło - a kiedy wpadał w gniew, nie było nad nim kontroli. Zabił Brimstone'a natychmiast. Jednym ciosem, którym zapewne chciał ściąć mu głowę, ale Brimstone miał gruby kark i nie udało mu się, więc kiedy padł na ziemię w strumieniu krwi, Joram wyszarpnął miecz i zamachnął się do kolejnej próby. Wtedy Wielki Wojownik, pradawna istota, z rykiem gniewu nastawił połamane rogi i natarł na Jorama. Dwóch żołnierzy trzeba było, żeby go opanować, ale zdążył dźgnąć Jorama rogiem i powalić go. Nie zabił go, ba, nawet poważnie nie zranił, ale odebrał chwałę tej chwili triumfu. Od tamtej pory Joram realizował złożoną obietnicę: kraj duchów, w rzeczy samej. - Gdyby duchy potrafiły zabijać tam, gdzie żywi odpuścili -oznajmił Akiva Noamowi - już dawno temu byśmy się wzajemnie wykończyli. Noam znów skinął głową, przyjmując te słowa prawdy. - Sir? - zapytał. - Czy są nowe rozkazy? Liraz nie wytrzymała. - Nie musisz mówić do niego „sir" - warknęła. - Wiesz, kim jesteśmy. Bastardami. Bękartami. Niczym. - Tak... - wyjąkał Noam. - Ale on... - Nieważne - wtrącił się Akiva. - Nie. Nie ma nowych rozkazów. A jakie są dotychczasowe? - Dopiero tu przybyli, nic nie wiedział. Mamy śledzić buntowników? Noam pokręcił głową. - Nie ma kogo śledzić. Oni zniknęli. My... musimy im odpowiedzieć.
- Odpowiedzieć im? - Na wiadomości, uśmiechy. Imperator... - Głośno przełknął ślinę, był ostrożny i przez wzgląd na Akivę ważył słowa, ale brakowało w nich przekonania. - Imperator też może wysłać wiadomość. Akiva w milczeniu trawił te słowa. Na Przylądku Armasin miał szczęście: na północy nie było już kogo zabijać. Tutaj to co innego. Uciekający mieszkańcy wioski, uwolnieni niewolnicy, chimery usiłujące dostać się w góry Hintermost, gdzie, jak wierzyli, była świątynia, droga przez góry prowadząca do nowego życia. Miał ich tropić? Uczynić z nich wiadomość? Pomór Dzikich. Powinien być w tym dobry. Przytłoczyła go mieszanina desperacji, zmęczenia i bezradności. Nie chciał przekazywać wiadomości w imieniu Jorama. Dym płonących ciał doleciał do nich, więc kilkoma uderzeniami skrzydeł przemieścili się i spoczęli na szczycie akweduktu. Noam zauważył przebite skrzydła i wyłamane pióra w miejscach, w których powieszono żołnierzy, i emocje wygrały z wojskową powściągliwością. - Po co to wszystko? - zapytał z pasją, a pytanie zwrócił w niebo, do nikogo konkretnego. - Nie pamiętam. Nie wiem, czy kiedykolwiek wiedziałem. - Nagle spojrzał na Akivę. - Sir - dodał błagalnie, zapominając o upomnieniu Liraz. - Kiedy to się skończy? Nigdy, pomyślał Akiva. Spojrzał młodemu żołnierzowi w oczy i wiedział, że to coś w nim, co kazało mu zapytać „dlaczego?", wkrótce zostanie zabite, a dusza zostanie mu wydarta, żeby mógł zostać bestią. Armie potrzebują bestii, jak wyjaśnił mu stary garbus w Maroku, żeby odwalały za nich ich potworną robotę. Kto wiedział o tym lepiej niż Akiva? Spojrzał na Hazaela, na Liraz. Czy było dla nich za późno? A dla niego? Zdesperowany i zmęczony, bezradny i przesycony zapachem mięsa płonących towarzyszy, zrobił coś, czego nie robił od bardzo dawna, od dnia, kiedy naga Madrigal została wydarta z jego objęć w świątyni Ellai. Wyobraził sobie dwie drogi Eretz: jeśli Joram zwycięży i tę drugą. Inne życie.
Wystarczająco duży strach Sveva obudziła się nagle, jak od uderzenia pioruna i z przerażeniem wracała do przytomności z desperacją strażnika, który zasnął na warcie. Każdy skrawek jej ciała i umysłu w panice odcinał się od snu i po chwili nie dłuższej niż potrzeba na trzaśnięcie gałązki była już przytomna, rozglądała się, nasłuchiwała. Zamrugała. Wstawał świt. Za zasłoną drzew widziała niebo miękkie i blade. Jak długo spała? A ta złamana gałąź - słyszała ją czy wyśniła? Siedziała bez ruchu i nasłuchiwała. Panowała cisza. Po kilku minutach się odprężyła. Były bezpieczne. Sarazal wciąż spała. Nie musiała wiedzieć, że Sveva zasnęła, skrzyczałaby ją, gdyby się dowiedziała. Z westchnieniem Sveva wyprostowała przednie nogi. Chude jak u jelonka; sierść miała jeszcze lekko cętkowaną, była mniejszą z dwóch dziewczyn, młodszą. Tą, która zawsze migała się od pracy, nie wykonywała obowiązków. Tak było kiedyś. Kiedy wrócą do domu, będzie ideałem. Skończą się dni spędzone na marzeniach, nie będzie chować się przed wołaniem matki. Matka. Jak bardzo musiała się o nie martwić. Ona i całe plemię. Czy wiedzieli, że złapali je handlarze niewolników? Wyszły tylko pobiegać, we dwie, chciały poczuć wiatr we włosach po dniu spędzonym przy krosnach. To Sveva, szybsza, nadawała tempo, pobiegła za daleko, za daleko. Nie zostawiła siostrze wyboru, ta musiała ją dogonić. Nie mogła jej zostawić - starsze siostry nie robią takich rzeczy. To była wina Svevy. Czy ich plemię myślało, że są martwe? Zemdliło ją, gdy wyobraziła sobie ich rozpacz. Nic nam nie jest, pomyślała; skupiała się na tej myśli i pragnęła wysłać ją daleko stąd, żeby dotarła do umysłu matki. Matki powinny wyczuwać takie rzeczy, prawda? „Jest okej, mamo. Jesteśmy wolne. Uwolnili nas!" Nie mogła się doczekać, aż opowie, jak to było, gdy zjawy zleciały z nieba niczym ciała wskrzeszone przez zemstę. I cóż to były za ciała! Wielkie, potworne! No, jedno nie było aż takie straszne: wysoki, z długimi ostrymi rogami, zabrał martwemu aniołowi nóż i wetknął jej do ręki, on był przystojny.
Czy ktokolwiek miał równie świetną historię? Opowie szybko, zanim Sarazal się wtrąci. I tak była lepsza w opowiadaniu, pamiętała najlepsze szczegóły, na przykład to, jak niewolnicy śpiewali razem. Pochodzili z różnych plemion, ale wszyscy znali słowa ballady Wielkiego Wojownika. Dźwięk ich wymieszanych głosów, pomyślała Sveva, był jak głos świata: ziemi i powietrza, rzeki i listowia, kłów i pazurów. Warkotu i krzyku. Niektórzy niewolnicy przerażali ją równie bardzo jak sami handlarze, ale kiedy okowy opadły, każdy poszedł w swoją stronę. Większość na południe, niosąc miecze i baty, gotowi ostrzec każdego, kogo spotkają. Sveva miała nóż - trzymała go teraz w dłoni, za małej, żeby pewnie ująć rękojeść. One kierowały się na północny zachód. „Dom. Wracamy do domu". W każdym razie kiedy Sarazal wydobrzeje. Sveva zagryzła policzek, martwiła się o nogę siostry - czuła zapach rany mimo okładu z ziół - i wtedy usłyszała kolejny trzask. Poczuła zimno na całym ciele i wpatrzyła się w gęstwinę, gdzie w cieniach splątanych drzew dzierlatnika wciąż kryła się noc. To na pewno tylko runnik, powiedziała sobie, albo pełzacz. Prawda? Serce jej łomotało. Pragnęła, żeby Sarazal się obudziła. Starsze siostry były irytujące, kiedy miało się własne plany, ale stanowiły wsparcie, kiedy trzeba było ukrywać się w dziwacznym lesie i padać ofiarą odgłosów i cieni, desperacko potrzebując kogoś, kto powie, że wszystko będzie dobrze. Po cichu Sveva zebrała się w sobie i wyprostowała, wyciągnęła jelenie nogi i uniosła szczupły ludzki tułów. Dama było najmniejszym z centauroidalnych plemion, składającym się z lekkich, gibkich centaurów jelenich, znanych z szybkości. Och, ta prędkość; Dama byli najszybsi ze wszystkich chimer, a ponieważ Sveva była najszybsza z nich, lubiła przechwalać się, że jest najszybszą istotą na świecie. Sarazal twierdziła, że niekoniecznie musi tak być, ale nieważne, czy była to prawda, czy nie, Sveva kochała biegać i tęskniła za tym. Mogły być już w połowie drogi do domu, do kolczastych ezerynowych lasów i zarośniętych wysokim mchem równin Aranzu, gdzie plemię Dama rezydowało, wolne i dzikie. Byłyby już w połowie drogi, gdyby nie noga Sarazal.
Sarazal wciąż leżała bez ruchu, skulona w miękkich jak futro paprociach, z zamkniętymi oczami, z twarzą spokojną i odprężoną. Jakkolwiek Sveva marzyła, żeby siostra oprzytomniała, nie potrafiła się zmusić do obudzenia jej. Przez wiele dni Sarazal miała problem ze snem z powodu bólu. Wszystko przez kajdany. Teraz, kiedy ich męczarnia już się skończyła, Sveva skoncentrowała nienawiść na nich. To ciekawe, jak mała nienawiść może rozrosnąć się wewnątrz ogromnej nienawiści i zająć jej miejsce. Kiedy teraz myślała o handlarzach, choć byli martwi, będzie ich nienawidziła po wieki. Jednak to kajdany Sarazal bardziej niż cokolwiek innego sprawiły, że w piersi i na twarzy czuła napięcie dławionej furii. Ponieważ chimery miały tak wiele kształtów i rozmiarów, handlarze niewolników mieli najróżniejsze okowy i używali tego, co akurat pasowało - różnego rozmiaru żelazne kajdany i stalowe łańcuchy zakładali na nogi, talie i szyje. Ale nigdy na ręce. Rath, niewolnik, przerażający chłopak z plemienia Dashnag, którego długie białe kły sprawiały, że Sveva kurczyła się jak więdnący kwiat powiedział jej dlaczego. - Bo ramię można odciąć i uciec - wyjaśnił. - Bez ręki można się obejść. Ach. - Ja bym nie mogła - odpowiedziała Sveva z pewną wyższością. Dzikusy, tak pomyślała, pamiętała to, jak gdyby to brak uczyć wyższych sprawiał, że członkowie Dashnag byli obojętni wobec swoich kończyn. - Bo nie wiesz, co cię czeka. - A ty wiesz? - odpysknęła. Nie powinna była. Rath mógłby pożreć jej twarz jednym kłapnięciem, ale nie mogła się powstrzymać. Chciał ją przestraszyć? Przecież bała się już wystarczająco. Może, pomyślała, rzeczywiście nie bałam się jeszcze wystarczająco. Ale teraz już się boję. Słodkawy smrodek zgnilizny unosił się nad jej siostrą. Wiedziała, że gdyby dotknęła jej, przekonałaby się, jak jest rozpalona gorączką. Zioła nie pomagały. Sveva zebrała je - nawet jad gorączkowy. W każdym razie była prawie pewna, że to to. No, w pięćdziesięciu procentach. Ale widziała ranę, noga Sarazal leżała na poduszce z paproci, i nie było żadnej poprawy. Dotknęła swoich śladów po kajdanach i poczuła się winna z powodu szczęścia, które miała, a na które nie zasłużyła.
Handlarze opasali Svevę w talii żelaznymi kajdanami, które były pewnie przeznaczone na wielkie nogi centaurów, ale kiedy przyszła kolej Sarazal - była pechowo ostatnia - nie mogli nic dopasować, więc opasali ją ciasno kawałkiem żelaza tuż nad przednią lewą pęciną. Metal przeciął skórę, rana spuchła, a potem prowizoryczne kajdany dokonały dzieła, wżynając się w ranę, coraz głębiej z każdym krokiem. Utykała tak bardzo, że gdyby nie nadeszły zjawy, handlarze musieliby ją porzucić. Rath powiedział, że zrobiliby to już dawno, ale plemię Dama było cenne, a i bez niego Sveva wiedziała, że gdyby Sarazal albo ktokolwiek inny miał zostać porzucony, nie zostałby porzucony żywcem. Ale zjawy nadeszły - skąd, wiedziały tylko księżyce - nadleciały na skrzydłach, jakich nie widziała nigdy wcześniej, bardziej przerażających niż w sennych koszmarach. Nadeszły w samą porę. Sarazal ledwie mogła już iść i nie uszły wcale daleko, bo Sveva była zbyt mała, żeby ją wesprzeć. Westchnęła. Z cieni nie doszedł żaden więcej dźwięk, to dobrze, ale cienie bladły. Wstawał dzień. Czas obudzić Sarazal. Sve-va niechętnie dotknęła jej ramienia. Skórę miała gorącą, a kiedy otworzyła oczy, nie wyglądały dobrze, szkliste, za mgłą choroby. Poczucie winy Svevy zwinęło się w jej żołądku jak żywe stworzenie. Chciała położyć głowę siostry na swoich kolanach, przeczesać palcami jej splątaną sierść w kolorze kory cynamonu i zaśpiewać jej coś, nie Balladę Wielkiego Wojownika, tylko coś słodkiego, nie o śmierci. Ale mogła tylko wymamrotać: - Już rano, Sara, czas wstawać. - Nie mogę - jęknęła. - Możesz. - Sveva starała się brzmieć optymistycznie, ale narastała w niej pełna desperacji panika. Sarazal była naprawdę chora. A co, jeśli... Nie. Sveva odepchnęła tę myśl. To nie mogło się stać. Oczywiście, że możesz. Mama będzie na nas czekać. Ale Sarazal tylko jęknęła ponownie i zagrzebała się głębiej w paprociach, a Sveva nie wiedziała, co robić. To zawsze siostra była szefem, planowała i wymagała. Może powinna pozwolić jej pospać trochę dłużej, pomyślała, może jad gorączkowy zacznie działać. Jeśli to był jad gorączkowy. A co, jeśli nie? Jeśli ziele przynosiło więcej szkody niż pożytku?
Tym zamartwiała się Sveva, kiedy usłyszała za plecami głos. Ani jedna złamana gałązka nie była ostrzeżeniem - po prostu nagle się pojawił, prawie przy jej uchu, wywołując ostre ukłucia strachu. - Musisz iść. Sveva odwróciła się i zamachnęła się za dużym dla siebie nożem. Za nią stał Rath. Chłopiec z Dashnagów z długimi białymi kłami, do połowy schowany w cieniu, mimo wszystko był po prostu chłopcem, tyle że bardzo dużym. Sveva łapała powietrze szybko i nierówno, ogarniała ją coraz większa panika. Rath patrzył na nią przeciągle, a ona nie potrafiła wyczytać z jego potwornej twarzy żadnych emocji. Miał głowę tygrysa i kocie oczy, które łapały światło i się srebrzyły. Był myśliwym, tropicielem, drapieżnikiem. Mogła bez trudu mu uciec, wiedziała o tym, tyle tylko że nie mogła, bo gdyby zaczęła biec, zostawiłaby Sarazal. - Co ty tu robisz?! - krzyknęła. - Czemu nas śledzisz? Niski głos Ratha wydobył się z jego gardła. - Szukałem zjaw - wyjaśnił - ale odeszły, a nie liczyłbym na to, że uratują cię dwa razy. Czy to była groźba? - Zostaw nas w spokoju! - krzyknęła i zasłoniła sobą Sarazal. - Nie przede mną - oznajmił. - Gdybyś patrzyła w niebo, wiedziałabyś. - Co? - Serce Svevy zadudniło. - O czym ty mówisz? - Nadlatują anioły. Żołnierze, nie handlarze niewolników. Jeśli chcesz przeżyć, czas uciekać. Anioły. Nienawiść Svevy rozgorzała. - Jesteśmy dobrze ukryte - odparła. Baldachim z liści dzier-latnika wyglądał z góry jak nieprzenikniony dach zieleni, wiele pięter zieleni. Dziewczyny z plemienia Dama leżały pod nim jak dwa żołędzie. Nigdy nas nie wypatrzą. - Nie muszą was widzieć, żeby was zabić - odrzekł Rath. -Zobacz sama. - Wskazał dziurę w krzakach, prowadzącą, jak Sveva wiedziała, do niewielkiego wzniesienia, z którego roztaczał się widok na wzgórza. Zerknęła znów na śpiącą Sarazal. Poruszała ustami i trzepotała powiekami, pod którymi przewijały się nieszczęśliwe sny. Rath wydał odgłos zniecierpliwienia i Sveva ruszyła. Szła bokiem, jej rozszczepione kopytka tańczyły niepewnie, a kiedy miała go minąć, przyśpieszyła i biegiem zdobyła wzniesienie.
Zobaczyła dym. Wzdłuż doliny, pomiędzy miejscem, gdzie się znajdowały, a drogą do domu, ponad lasem wznosiło się kilka chmur czarnego jak atrament dymu, w równych odstępach od siebie. Płomienie oślepiającego ognia były widoczne poniżej i w górze, migotały w powietrzu jak wywołane upałem fatamorgany. Serafini. Wypędzą ich stąd ogniem. Spalą tę ziemię. Spalą świat. Oszołomiona, wróciła do Ratha. - Widziałaś? - spytał. - Tak - rzuciła gniewnie. Była na niego zła, tak jakby to była jego wina. Gniew był lepszy niż panika, która pulsowała tuż pod nim. Schyliła się, żeby postawić siostrę na nogi, ale Sarazal się opierała. - Nie - zaprotestowała głosem cieniutkim, dziecinnym. - Nie mogę, nie mogę. Sveva nigdy nie widziała jej w takim stanie. Usiłowała ją podnieść. - Sarazal. Możesz. Musisz. Ale Sarazal pokręciła głową. - Svee, proszę cię. - Wykrzywiła się i zacisnęła oczy. - Boli. - To był pierwszy raz, kiedy przyznała się do bólu, wyznała to szeptem dochodzącym gdzieś z głębi, przeciągłym i błagalnym. -Idź - poprosiła. - Wiesz, że ja nie dam rady. Nie będę miała żalu. Nikt nie będzie miał. Svee, Svee, może naprawdę jesteś najszybsza na świecie. - Usiłowała się uśmiechnąć. Svee to było przezwisko Svevy z dzieciństwa, na jego dźwięk rozdarło się jej serce. - Więc biegnij! - krzyknęła Sarazal. Sveva potrząsnęła nią... - Położę się obok ciebie i umrzemy razem, słyszysz? Tego chcesz? Mama będzie na ciebie wściekła. - Mówiła ostro, niemal okrutnie. Musiała zmusić siostrę do ruszenia się z miejsca. -1 nie mów, że ty byś mnie zostawiła. Wiem, że nie zrobiłabyś tego, i ja też cię nie zostawię! Sarazal spróbowała się podnieść, ale krzyknęła z bólu, gdy tylko przeniosła ciężar ciała na zranioną nogę, i z powrotem opadła. - Nie mogę - szepnęła. W rozgorączkowanych oczach była panika. Potem Rath wykonał skok. Sveva niemal o nim zapomniała. Nie widziała, jak szykował się do skoku, tylko finisz, kiedy lądował
w paprociach przed nimi, niespodziewanie lekko na jak na swoją wagę. Podniósł Sarazal, jedno potężne ramię przełożył pod jej szczupłym, jelenim brzuchem, a ludzki tułów przycisnął sobie do ramienia. Sarazal głośno złapała powietrze, zesztywniała z bólu i strachu, ale Rath nic nie powiedział. Jeszcze jeden skok i już znów był w ruchu, oddalał się od nadchodzącego ognia i blasku anielskich skrzydeł, ani razu nie odwróciwszy się do Svevy. Po chwilowym otępieniu wynikającym z zaskoczenia ruszyła za nim. Zębowa zjawa Ale czemu zęby? - zapytał Mik Zuzanę. - Nie czuję tego. Zuzana, która maszerowała chodnikiem przed nim, stanęła jak wryta, a potem odwróciła się na pięcie, żeby go widzieć. Pchał na wózku jej gigantyczną marionetkę i musiał błyskawicznie zahamować, żeby jej nie przejechać. Stała tak, maleńka i władcza, a na jej twarzy walczyły o dominację wydęcie warg i łypnięcie spode łba. - Nie wiem czemu. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że była tutaj. W Pradze - odparła. Reszta pozostała niewypowiedziana, a niesmak chwilowo zwyciężył, więc przez moment wyglądała, jakby została niespodziewanie zraniona. Karou - „Zębowa Zjawa", jak nazywała ją opinia publiczna, domyślając się nieśmiało, że ona i „Dziewczyna z Mostu" to ta sama osoba - na swojej łupieżczej trasie przez muzea najwidoczniej zaatakowała też praskie Muzeum Narodowe. W lokalnej telewizji można było zobaczyć kuratora, który świecił mikroskopijną latarką prosto w szczęki trochę nadgryzionego przez mole tygrysa syberyjskiego. - Jak państwo widzą, nie zabrała kłów, jedynie trzonowce -powiedział asekuracyjnie. - Dlatego nie zauważyliśmy. Nie mamy zwyczaju zaglądania okazom w paszcze. Oczywiście tą Zjawą była Karou. Nawet jeśli smuga na taśmie z monitoringu nie była wystarczającym dowodem do identyfikacji,
Zuzana miała źródło, którego brakowało wszystkim policjom świata: szkicowniki. Leżały teraz ułożone w stosik w kącie pokoju Mika. Wszystkie dziewięćdziesiąt. Odkąd Karou była na tyle duża, żeby utrzymać w ręce ołówek, rysowała historie o potworach, tajemniczych drzwiach i zębach. Zawsze o zębach. Pytanie Mika było trafne: dlaczego? Zuzana nie miała pojęcia. Natomiast w tej chwili nie to martwiło ją najbardziej. - Jak mogła być tutaj i nie wpaść do nas? - dopytywała. Miała uniesioną jedną brew, była lodowato wściekła, łypnięcie spode łba zmusiło wydęcie warg do ustąpienia. W butach na platformach, starodawnym tutu, z twarzą dziką i pokrytą lalczynym makijażem, składającym się z wymalowanych na różowo policzków i łopoczących sztucznych rzęs, wyglądała wypisz wymaluj jak „rozjuszony elf", jak nazwała ją Karou. Mik wyciągnął ręce, żeby położyć je na ramionach Zuzany. - Nie wiemy, co się z nią dzieje. Może się spieszyła. Może ktoś ją śledził. Przecież mogło wydarzyć się wszystko, prawda? - I to mnie najbardziej wścieka - oznajmiła Zuzana. - Ze mogło wydarzyć się wszystko, a ja nie wiem nic. Jestem jej najlepszą przyjaciółką. Czemu nie da mi znać, co robi? - Nie wiem, Zuze - rzekł Mik łagodnie. - Napisała, że jest szczęśliwa. To dobrze, nie? Stali na skraju mostu Karola i zmierzali na miejsce, w którym codziennie dawali przedstawienia. Tego ranka wystartowali z pewnym opóźnieniem i średniowieczny most szybko wypełniał się artystami i muzykami, nie mówiąc już o wyższej niż w innych miejscach świata porcji apokaliptycznych dziwaków. Mik zaniepokojony zerknął na jazzową kapelę starszych panów, którzy mijali ich, niosąc futerały na instrumenty. Zuzana niczego nie zauważyła. - Uch! Nie przypominaj mi o tym mailu! Najchętniej bym ją za to trochę zabiła. Co to za zagadki? Teksty z Monty Pythona? Zamki z piasku? O co do diabła chodzi? I ani słowa o Akivie. Co to oznacza? - Chyba nic dobrego - zauważył Mik. - Wiem. Czyli że nie są razem? Wspomniałaby o nim, gdyby byli, prawda? - No tak. Tak jak ty piszesz jej wszystko o mnie, przekazujesz wszystkie zabawne rzeczy, jakie powiedziałem, i piszesz, że
codziennie jestem jeszcze przystojniejszy i mądrzejszy. Do tego emotikony... Zuzana parsknęła. - Oczywiście. I każdy list podpisuję „Pani Mikołajowa Vavra", a nad „i" zamiast kropki jest serduszko. - Podoba mi się to - skwitował Mik. Trzepnęła go w ramię. - Błagam cię. Jeśli kiedykolwiek poprosisz mnie o rękę, nie łudź się, że będę się legitymować jako dodatek do ciebie, jak staruszka podpisująca nienagannym charakterem pisma odcinek renty jako Pani Nazwisko Męża... - Ale mam rozumieć, że w ogóle powiedziałabyś „tak"? -Niebieskie oczy Mika rozbłysły. - Co? - To zabrzmiało, jakby jedynym problemem było to, jak się będziesz nazywać, a nie czy zamierzasz się zgodzić. Zuzana się zarumieniła. - Tego nie powiedziałam. - Czyli nie wyszłabyś za mnie? - Co za głupie pytanie! Mam osiemnaście lat! - Czyli chodzi o wiek? - Zmarszczył czoło. - Nie masz na myśli młodzieńczej nierozwagi? Nie będziemy musieli rozstać się na jakiś czas, żebyś mogła doświadczyć innych... Zuzana zakryła mu dłonią usta. - Fuj. Nawet nie kończ. Mik, udobruchany, pocałował ją w dłoń. - Dobrze. Odwróciła się na pięcie i odeszła. Mik popchnął wózek z gigantyczną marionetką, żeby ponownie wprawić go w ruch, i poszedł za nią. - Hej! - zawołał. - A tak z czystej ciekawości i zupełnie teoretycznie, od jakiego wieku zaczniesz poważnie rozważać oferty matrymonialne? - Myślisz, że to takie proste?! - zawołała przez ramię. - W życiu! Będą zadania. Jak w bajce. - Brzmi groźnie. - I to bardzo. Więc dobrze się zastanów. - Nie muszę - odparł. - Jesteś tego warta. - A twarz Zuzany rozpromieniła się ze szczęścia.
Znaleźli skrawek nieokupowanej przez nikogo przestrzeni na końcu mostu, tuż przy starówce i zaparkowali tam marionetkę. Górowała nad wszystkimi w czarnym płaszczu jak jakiś mroczny strażnik mostu, czarny kontrapunkt dla ubranych na biało postaci stojących za nią. Tłum z sekty angelologicznej. Zaczepiali ludzi, palili świeczki i śpiewali - w każdym razie będą to robić aż do następnego nalotu policji, która ich tymczasowo unieszkodliwi. Jakże niesłabnąca była ich nadzieja na to, że anioły powrócą tu na ich pałających nadzieją oczach. Nic nie wiecie, pomyślała Zuzana z pogardą, ale jej poczucie wyższości słabło. Może i poznała anioła. I co z tego? Była taką samą ignorantką jak wszyscy inni. Karou, Karou. Co to mogło oznaczać, że była tutaj, a nie wpadła nawet się przywitać? I ten mail! Tak, był absurdalny, tajemniczy w takim stopniu, że nie mógł jej wyjść głowy, ale było w nim coś... nie w porządku. I wtedy Zuzana zrozumiała: wspomnienie uderzyło ją jak piorun. Jestem szczęśliwy... Jestem szczęśliwy... Karou nie była szczęśliwa. Zuzanę zemdliło. Wyciągnęła telefon, żeby się upewnić. Nagranie znalazła bez trudu, weszło do kanonu. „Nie chcę na wózek!" O to chodziło. Monty Python i Święty Graal: ona i Karou miały na ten film fazę jako piętnastolatki, oglądały go ze dwadzieścia razy. I oto znalazła, na końcu scenki „Wynieście swoich zmarłych". „Jestem szczęśliwy... Jestem szczęśliwy..." Piosenka desperata. Tak staruszek chciał przekonać zawiadujących wózkiem ze zwłokami, że nic mu nie jest, a zaraz potem dostał pałką w łeb i został wrzucony na wóz. Chryste. Karou komunikowała się za pomocą Świętego Graala. Czy chciała przekazać, że jest w niebezpieczeństwie? Ale co Zuzana mogła z tym zrobić? Serce biło jej teraz szybko. - Mik! - zawołała. Stroił skrzypce. - Mik! „Kapłanka na zamku z piasku? W kraju pyłu i światła gwiazd?" To też była jakaś wskazówka? Czy Karou chciała, żeby ją odnaleźli?
Kapłanka na zamku z piasku Kazba była zamkiem zbudowanym z ziemi, jednym z tysiąca, którymi usiane było południowe Maroko; piekły się w słońcu od wieków. Dawniej zasiedlały je klany wojowników wraz z czeladzią. Prastare twierdze były dumne, czerwone i wysokie, oblankowane na kształt zakrzywionych zębów żmii i z tajemniczymi berberyjskimi wzorami wyrytymi na wysokich, gładkich ścianach. W wielu z nich wciąż wiedli żywot potomkowie tych wojowników, a czas obracał ich otoczenie w ruinę. Ale to miejsce, które znalazła Karou, zostało rzucone na pastwę skorpionów i bocianów. Kilka tygodni temu, kiedy wróciła do tego świata po zęby, niechętnie myślała o powrocie do Eretz. Oczywiście ani przez sekundę nie wątpiła, że to zrobi, ale to był powrót do miejsca, do którego nie chce się wracać. Do smrodu śmierci i tuneli w kopalniach. Echa, przerażające, wwiercające się w mózg krzyki cherubińskich nietoperzy, brud, ciemność, blade bulwiaste korzenie, które pulsowały jak żyły, brak prywatności, burkliwi „towarzysze", oczy zawsze w nią wpatrzone i... brak drzwi. To było najgorsze: nie móc zamknąć za sobą drzwi i poczuć się bezpiecznie, w każdej chwili, a szczególnie w czasie pracy - magia, której potrzebowała, zaprowadziła ją w głąb niej samej do miejsca, gdzie była całkiem bezbronna. Mogła też zapomnieć o śnie. Musiała wymyślić coś innego. Nie było prostym zadaniem ukryć rozrastającą się armię chimer w ludzkim świecie. Potrzebowali miejsca dużego, odludnego i znajdującego się w zasięgu przejścia nad górami Atlas, które pokazał jej Razgut, żeby mogli przemieszczać się między światami. Elektryczność i woda bieżąca byłyby mile widziane, ale nie łudziła się, że znajdzie miejsce realizujące choćby podstawowe wymagania. Kazba była idealna. Wyglądała dokładnie tak, jak opisała to Karou w krótkim mailu do Zuzany: jak zamek z piasku, bardzo duży zamek z piasku. Była monumentalna, jak całe miasto, naprawdę, z alejami, placami, zakątkami, karawanserajem, spichlerzem i pałacem - a wszystko całkiem opustoszałe. Jej twórcy mieli rozmach: kiedy stanęło się na wyłożonym płytami dziedzińcu i spojrzało na ściany z błota i ostre dachy wbijające się w niebo, można było poczuć się jak koliber.
Kazba była zjawiskowa: w oknach z rzeźbionego drewna były kraty ułożone w kształt ślimacznic, kunsztowne mozaiki i strzeliste mauretańskie łuki, dachówki zielone jak jadeit i gipsowe koronki wykonane ręką od dawna nieżyjącego rzemieślnika. Wszystko to popadało w ruinę. W niektórych częściach dach był całkiem zapadnięty, a z kilku wież został tylko jeden narożnik, reszta zniknęła. Były schody prowadzące donikąd, drzwi otwierające się prosto na przepaść o głębokości czterech pięter, spektakularne łuki groziły zawaleniem, porysowane pęknięciami. Nad nią i za nią stok zbaczał na północ, gdzie w niebo wgryzały się zęby gór Atlas. Przed nią i pod nią ziemia biegła w dół porośniętym krzakami gruzowiskiem ku odległej Saharze. Krajobraz był opustoszały, więc wydawało się, że uda im się wypatrzyć nawet drgnięcie kleszczy skorpiona w odległości wielu kilometrów. Wszystko to widziała Karou z okna swojej komnaty na samym szczycie pałacu. Pod nią rozciągał się otoczony murem rozległy dziedziniec. W arkadach naprzeciw bramy stało kilka chimer, które zamilkły, gdy wylądowała przed nimi. Wyleciała przez okno; tarasy były w fatalnym stanie i chodzenie nimi było niebezpiecznie. A po co chodzić, skoro można latać? Jej cichy lot, bez łopotu skrzydeł, bardzo wszystkich deprymował. Gapili się na nią kolorowymi oczami ptaków drapieżnych, byków i jaszczurek, a kiedy ich mijała, nie przywitali się. Upał był przytłaczający jak ręka przyciskana do czoła, ale mimo to musiała włożyć tunikę z długimi rękawami, żeby zakryć siniaki na ramionach, a na wierzchu przypięła pas z nożami. Ostrza w kształcie półksiężyców wisiały na jej biodrach dla poczucia bezpieczeństwa, którego wolałaby nie potrzebować. Wszystkie chimery były uzbrojone, więc się nie wyróżniała, a jej „towarzysze" nie musieli wiedzieć, że to ich się obawia. Prawie natychmiast po wejściu do wielkiej sali usłyszała szept: - Zdrajczyni. Dobiegł zza jej pleców, zbyt cichy, żeby go zlokalizować. Przeszył ją, ale nie dała nic po sobie poznać, szła dalej, a na jej widok ucichały rozmowy. Mógł to powiedzieć Hvitha, który właśnie jadł, albo Lisseth, albo Nisk, którzy siedzieli już przy stole. Ale Karou była pewna, że to Ten, z tego tylko powodu, że jedyna wilczyca
z rodziny Thiaga, która przeżyła, patrzyła na nią bardzo przyjaźnie. Co oczywiście czyniło ją najbardziej podejrzaną. Kocham moje życie, pomyślała Karou. Ale jeśli to była Ten, mina kobiety o wilczym aspekcie wyrażała wcieloną niewinność, kiedy podawała jej talerz. - Właśnie miałam zanieść ci to na górę - poinformowała. Karou zerknęła podejrzliwie na nią, a potem na talerz. Ten nie przegapiła tego. - Myślisz, że chcę cię otruć? No cóż. Pożałowałabym tego przy okazji najbliższej śmierci. - Roześmiała się chrapliwym śmiechem dobiegającym z wilczych szczęk. - Poprosił mnie o to Thiago -wyjaśniła. - Ma spotkanie z kapitanami, w przeciwnym razie na pewno zrobiłby to osobiście. Karou wzięła talerz z kuskusem i warzywami. To kolejna zaleta przebywania tutaj: w Eretz trudno było zdobyć jedzenie i żywili się głównie gotowanym jesskrem, który w konsystencji przypominał glinę i miał niewiele więcej smaku. Tutaj Karou wykorzystywała zdezelowaną ciężarówkę, żeby co jakiś czas przywieźć z pobliskiego miasta worki zboża, daktyli i warzyw, a na podwórzu za wielką salą znajdowała się dynastia żylastych kurczaków. - Dzięki - skwitowała Karou. Thiago przynosił jej obiad już od kilku dni, żeby nie przerywać jej pracy, i musiała przyznać, że tak było prościej, niż schodzić na dół i wystawiać się pełne rezerwy przyjęcie jej towarzyszy. Poza tym Wilk ponosił teraz ofiarę z bólu. Ramiona miał posiniaczone prawie w takim samym stopniu jak ona, sińce i wykwity przyjmowały kolory od najbledszej żółci do najgłębszej purpury, nachodziły na siebie i wciąż się zmieniały. - Sztuka sama w sobie - nazwał je i powiedział jej najdziwniejszy, i najwstrętniejszy, komplement, jaki słyszała w życiu: -Robisz piękne siniaki. Ale tego wieczoru nie przyszedł, a ona zdała sobie sprawę, że czeka na niego - czeka na Wilka. W tej dokładnie chwili zerwała się i wyleciała przez okno. Pozwoliła Ten poprowadzić się do stołu. O tej porze sala nie była pełna. Szybki rzut oka i oszacowała, że połowa zgromadzonych tu żołnierzy była jej dziełem. Łatwo było ich odróżnić: skrzydła, ogromne rozmiary. Był Amzallag - jej, Oora - nie jej. Nisk i Lisseth - jej, Hvitha i Bast - nie. A w każdym razie jeszcze nie.
Był powód, dla którego słowo „zdrajczyni" zostało wysyczane za jej plecami: wszyscy wiedzieli, że to tylko kwestia dni, tygodni, a może nawet godzin, kiedy ich dusze trafią w jej ręce. Być może jedno z nich pójdzie za Thiagiem do dołu śmierci dziś wieczorem, kto wie? Wiedzieli na pewno, że umrą; do tego byli przyzwyczajeni. Nie przywykli jedynie do ufania zdrajczyni w kwestii wskrzeszenia. - Nektaru? - spytała Ten. To był żart. Wskazała na wielką beczką pełną wody z rzeki, a potem nalała Karou szklankę. Kiedy usiadły, powiedziała: - Widziałam dziś Razora. - Tak? - Karou się napięła. Razor był kapłanem kości z plemienia Heth, a Karou wybrała go dziś rano ze zbiorowiska kadzielnic. To było wymagające wskrzeszenie, na specjalną prośbę Thiaga. Ten przytaknęła. - Był nieco zestresowany z powodu swojej głowy. - Przyzwyczai się. - Ale głowa lwa, Karou? Na kimś z Heth? Jak gdyby Karou nie wiedziała, jakie głowy mieli Hethowie. Prawdę mówiąc, byli dość przerażający, mieli ogromne oczy złożone, jak owady, i nożycowe mrówcze żuwaczki, przypominające trochę szczypce kraba. Jak Brimstone tego dokonał? Karou nie miała w swojej kolekcji zębów insektów i nigdy nie widziała, żeby on miał takie. - Thiago go potrzebuje. Musiałam się spieszyć, a lew był ze wszystkiego najlepszy. -1 lepszy niż na to zasłużył, pomyślała. Nie znała Razora, ale w czasie pracy wyczuwała jego mroczną osobowość. Każda dusza wywierała na niej inne wrażenie, a jego była... lepka. Dlaczego Thiago tak go wyróżnił - nie wiedziała. I nie pytała, tak jak i o innych. Wykonywała swoją robotę, a Thiago swoją. - No cóż - zaczęła Ten. - W każdym razie jest teraz o wiele ładniejszy. - Prawda? - zgodziła się Karou. - W najbliższych dniach spodziewam się przyjąć jego podziękowania. - Lepiej nie chowaj pazurów - ostrzegła Ten. To było chime-ryjskie powiedzenie, oznaczające mniej więcej tyle, co „nie licz na to", ale znaczyło jeszcze więcej, bo sugerowało konieczność samoobrony. Dobra rada, pomyślała Karou.
Miała pełno w ustach, gdy Ten od niechcenia rzuciła: - Thiago zasugerował, żebym ci pomogła. Kuskus zamienił się na języku Karou w plastelinę. Nie mogła ani odpowiedzieć, ani przełknąć. - Cóż - dodała Ten - to przecież ogromne obciążenie dla jednej osoby, prawda? Karou w końcu przełknęła swoją plastelinę. Brimstone był sam, pomyślała, ale nie powiedziała tego. Wiedziała, że nie odnajdzie się w tym porównaniu. Poza tym Brimstone przecież nie był sam, prawda? - Mogłabym być twoją asystentką - kontynuowała Ten. - Jak ta kobieta z plemienia Naja, jak ona się nazywała? - To beztroskie wspomnienie o Issie sprawiło, że Karou zesztywniała. Ten niczego nie zauważyła i nie czekała na odpowiedź. - Mogłabym zajmować się drobiazgami, żebyś ty miała cały czas na zadania, które tylko ty możesz wykonać. - Nie - odparła Karou ostro, jakby się odgryzała. Nie jesteś issą. Podziękuj Thiagowi, ale... - Och. Podejrzewam, że spodziewał się twojej zgody. Ależ oczywiście, że się spodziewał, uważał, że wszyscy powinni przyjmować jego wolę i realizować ją natychmiast. A ona potrzebowała pomocy. Ale Ten? Karou nie mogła znieść myśli o ciągłej obecności wilczycy, stale na nią patrzącej. W Ten było coś dzikiego, zresztą jak i w pozostałych. Tak naprawdę Karou miała problem z dojściem do ładu ze wspomnieniami o chimerach - może zawsze tacy byli, a ona tego nie wiedziała? Niedługo po tym, jak do nich dołączyła, wynikła na przykład sprawa słodkich owoców z drzewa arza. Nie było w nich już nic słodkiego, drzewo spłonęło, jak wszystko w okolicy Loramendi, jego gigantyczny szkielet sterczał teraz z ziemi jak wielki szkielet dłoni. Na gałęziach wisiały zwęglone kule, a Karou nie wiedziała, do czego służyły, dopóki nie usłyszała rozmowy dwóch żołnierzy, którzy mówili, że używają owoców arza do nauki strzelania z łuku. Nie zdążyła pomyśleć - głupia, głupia! - zanim oznajmiła: - Aha, to owoce? Jakie duże! Spojrzeli na nią tak... Nie potrafiła tego wspominać bez rumieńca wstydu. To Ten powiedziała jej: - To są głowy.
Karou zbladła. - Strzelacie do głów? - Myślała tylko: Przecież to wasze głowy. Musiały należeć do chimer. Wtedy Ten zapytała: - A co innego można z nimi zrobić? Po sekundzie wahania Karou zasugerowała: - Moglibyśmy je pochować. Na co Ten odpowiedziała z pełnym wściekłości zapałem: - Wolałabym je pomścić. To były straszne słowa i Karou przeszył dreszcz - choć musiała przyznać, że rozbłysła w niej też iskierka podziwu - ale myślała o tym później i podziw nie przeszedł próby czasu. Bo czemu nie zrobić jednego i drugiego? Pochować te głowy i pomścić je. Barbarzyństwem było porzucenie zwłok ot tak i Karou wiedziała, że to nie jedynie jej ludzkie odczucie. W tych dniach doświadczała niepokojącego zderzenia reakcji. Pierwszeństwo miała Karou, jej reakcje były odruchowe, ale należały do niej także uczucia Madrigal: dwie jaźnie, które reagowały na siebie dziwaczną wibracją. To nie była jednak dysharmonia. Karou była Madrigal, ale jej reakcje były ukształtowane przez życie człowieka, przez luksus pokoju i to, co dla Madrigal było chlebem powszednim, nią początkowo wstrząsało. Spalone głowy zwisające z dającego słodkie owoce drzewa arza? Nawet jeśli Madrigal nie widziała tego widoku, widziała dość koszmaru, żeby to nie zrobiło na niej wrażenia. Ale przecież także w czasach Madrigal chimery chowały swoich zmarłych, jeśli tylko była taka możliwość. Choć nie zawsze była, wiele razy zabierali tylko duszę i zostawiali ciało na polu bitwy, ale jedynie z konieczności. To było... brutalne. Ćwiczyć celność na zmarłych? Nie tylko ludzka część Karou otrząsała się na tę myśl. Co wydarzyło się przez ostatnich osiemnaście lat, że chimery porzuciły nawet tak podstawowy symbol cywilizacji, jak pogrzeb? Ten nachyliła się do Karou i oświadczyła: - Thiago potrzebuje więcej żołnierzy. Szybko. To teraz najważniejsze. - Jeśli zacznę cię uczyć, co robić, to jeszcze wszystko spowolni. - Na pewno w czymś mogłabym pomóc. Na pewno. W wielu rzeczach. Mogłaby przygotowywać i mieszać kadzidło, czyścić zęby, ponosić ofiarę z bólu. Ale coś w Karou
zgrzytało na samą myśl o tym. Nie Ten. Przez lata nie odstępowała Białego Wilka na krok, była jego osobistą strażniczką, jedną z członkiń stada, które zawsze sunęło w jego cieniu, i na polu bitwy, i poza nim. Była w gaju drzew mroku. - Bardziej przydałby mi się kowal - uznała Karou. - Mógłby oprawiać zęby w srebro, żebym mogła je nawlekać. - Aegir jest zajęty. Wytwarza broń. - Ton głosu Ten świadczył o tym, że oprawianie zębów było poniżej godności kowala. - A ja co robię, biżuterię? - Karou odparła tym samym tonem. Spojrzała Ten w oczy, złotobrązowe jak u prawdziwego wilka, nie bladoniebieskie jak u Thiaga. Tego koloru nie widziała u żadnego wilka. Powinien się nazywać Biały Husky, pomyślała Karou złośliwie. - Nie ma kto zastąpić Aegira. - W głosie Ten dawało się słyszeć napięcie. - Jestem zaskoczona, że Thiago znajdzie zastępstwo za ciebie. - Kto będzie mu czesał włosy? - Uważa, że to bardzo ważne. Ten mówiła zimno i cynicznie, a Karou zaczęła zdawać sobie sprawę, że może nie wygrać tej potyczki i że jej argumenty przeciwko Ten były marne. Wiedziała, o co chodzi Thiagowi, nie była Brim-stone'em, to pewne. Wilk starał się zorganizować wojsko, a wciąż mnóstwo było żołnierzy, którzy nie mieli mocy latania i czekali na swoją kolej nad dołem śmierci. Nie mówiąc już o stosie kadzielnic, który miała w pokoju i który zmniejszał się niedostrzegalnie. A oddziały nie wróciły jeszcze z pierwszej fali buntu. Jeśli coś im się stało... Już sama myśl o tym sprawiła, że Karou miała ochotę skulić się i płakać. Spośród tych trzydziestu żołnierzy połowa była nowo stworzona - mieli z trudem uzyskane ciała i krew, a jej ramiona wciąż były pokryte sińcami w ich intencji. Wśród całej reszty był tylko Ziri, jedyna chimera w towarzystwie, która, Karou była prawie pewna, nie wiwatowała w czasie jej egzekucji. Ziri. Jak powiedział Thiago, było jeszcze wcześnie. Karou westchnęła i potarła palcami skronie, co Ten potraktowała jako zgodę i uśmiechnęła się po wilczemu. - Świetnie - skwitowała. - Zaczniemy po obiedzie.
Co?! Nie. Karou zaczęła się zastanawiać, czy zacząć tę dyskusję od nowa, kiedy kątem oka zobaczyła ogromną postać wchodzącą do sali i zamarła. Znała tę sylwetką, nawet widzianą kątem oka. Powinna ją znać, właśnie ją stworzyła. To był Razor. Kochanica aniota Rozmowy w sali ucichły Wszystkie oczy zwróciły się na Razora, który zatrzymał się w progu i wpatrywał w Karou. Ścisnęło ją w żołądku. To było zawsze najgorsze. Byli tacy, jak Amzallag, który szedł do dołu śmierci i budził się, wiedząc, gdzie jest, z kim i co się stało w Eretz. Ale były też dusze z kadzielnic, żołnierze, którzy zginęli na Przylądku Armasin i nie wiedzieli nawet, że Loramendi upadło, nie mówiąc już o świadomości tego, że są w innym świecie. Wszyscy bez wyjątku wpatrywali się tępo w Karou, nie poznając jej. Jak mogli? Niebieskowłosa dziewczyna bez skrzydeł ani rogów? Była obca. Oczywiście nie wiedziała, co się działo potem, kiedy dowiadywali się prawdy. Lubiła wyobrażać sobie, że ktoś stawał po jej stronie: „Jest jedną z nas, to wskrzesicielka. Sprowadziła cię z powrotem, przyprowadziła nas tutaj i zobacz: jedzenie!" Ale znacznie bardziej prawdopodobne było, że padały takie słowa: „Nie mamy wyboru, potrzebujemy jej". Albo nawet, co wyobrażała sobie w gorszych chwilach: „Bardzo byśmy chcieli, ale nie możemy jej zabić. Jeszcze". Wyglądało jednak na to, że Razorowi nikt jeszcze nie przekazał tych wieści. - Ty-warknął. Zrobił krok. Szybko - szybciej niż Ten, którą zmroziło - Karou zerwała się i odskoczyła od stołu. Razor wylądował na nim, dokładnie w miejscu, które przed chwilą zajmowała. Stół pod jego ciężarem złamał się z głośnym trzaskiem, a dwa końce wystrzeliły w powietrze,
załamując się pod nim na kształt litery V. Beczka stoczyła się, woda się rozbryzgła, a naczynie gruchnęło o ziemię z donośnym hukiem gongu. Wszystkie ciała były w ruchu, wszyscy przemykali jak cienie, wszyscy z wyjątkiem Hetha, który stał bez ruchu, skupiony. Wściekły. - Kochanka anioła - splunął, a wstyd zapłonął w Karou jak pochodnia. To było określenie najgorsze z możliwych; w żadnych z ludzkich języków, jakie znała Karou, nie było obelgi, która zawierałaby w sobie tyle obrzydzenia i pogardy, żadne słowo nie składało się z takiego natężenia plugastwa. Nawet jeśli było wypowiedziane tylko w przenośni, jako przekleństwo. Nigdy wcześniej, przed nią, nie było używane dosłownie. Jedno machnięcie ogonem i Razor wytrysnął naprzód. Tak wyglądał ten ruch. Miał gadzie ciało - warana z Komodo i kobry - i chociaż był tak ogromny, ruszał się jak wiatr wśród traw. To Karou to zrobiła. Ona dała mu tę zwinność, tę prędkość. Nauczka! - pomyślała i czmychnęła. Ona też była zwinna i szybka. Oddalała się od niego w tańcu. Ostrza w kształcie półksiężyców trzymała w rękach. Nawet nie zauważyła, kiedy je wyjęła. Przed sobą widziała lwią twarz, tak piękną, gdy spoczywała na posadzce w jej komnacie, a teraz tak groteskową, wykrzywioną nienawiścią. Otworzył szczęki i wydobył się przez nie ryk chropawy, gorzki i pełen bólu. - Czy wiesz, co straciłem przez ciebie? Nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. Przez ciebie, przez ciebie. Miała ochotę zatkać uszy, ale ręce miała zajęte. - Przykro mi - odparła, a jej głos zabrzmiał w porównaniu z jego rykiem tak słabo, tak nieprzekonująco, że sama w to nie uwierzyła. Ten była obok, mówiła coś do niego nisko i nagląco, ale cokolwiek to było, nie przynosiło efektu. Razor minął ją. A także Bast, która chciała interweniować. Nic dziwnego, w końcu była o połowę od niego mniejsza, ale już Amzallag mógł go bez trudu powstrzymać, ale nie mógł się zdecydować, patrzył to na jedno, to na drugie. Karou znów odskoczyła. Reszta stała na swoich miejscach, a w jej piersi zapłonął ognik wściekłości. Niewdzięczne dupki, pomyślała i niespodziewanie ją to rozbawiło. Ona i Zuzana nazywały dupkami wszystkich - dzieci, gołębie, zasuszone starsze panie, które cze-
piały się włosów Karou - nigdy nie przestało ich to bawić. Dupki, owsiki, gnojki. W tej chwili, stojąc twarzą w twarz z tym w połowie smokiem, w połowie lwem o lepkiej duszy, Karou poczuła, że na jej twarzy pojawił się najmniej fortunny wyraz: uśmiech. Ostry jak noże w kształcie półksiężyców. Razor zrobił jeszcze jeden krok, ale ona nie drgnęła, tylko mocniej ścisnęła broń. Zazgrzytała zębami i przesunęła jednym ostrzem o drugie, a zgrzyt stali na chwilę przykuł jego uwagę; chwilę na tyle długą, żeby mogła się zastanowić: Co teraz? Czy będę musiała go zabić? Czy mogę? Tak. A potem: biała smuga i było po wszystkim. Między nimi stał Thiago, tyłem do Karou, nakazał Razorowi się uspokoić; nie będzie musiała nikogo zabić. Heth usłuchał, ale ogonem zmiatał wszystkie krzesła. Lisseth i Nisk chwyciły go, a Karou stała nieruchomo, łapała oddech, w dłoniach zaciskała noże, a w ramionach czułą tętniącą krew i przez chwilę poczuła się znowu Madrigal - nie zdrajczynią, tylko żołnierzem. Ale tylko przez chwilę. - Zabierz ją do jej pokoju. To powiedział Thiago do Ten, jak gdyby Karou była uciekinierką ze szpitala psychiatrycznego. Przestała się uśmiechać. - Nie skończyłam jeść - zauważyła. - Wygląda na to, że jednak skończyłaś. - Z żalem popatrzył na połamany stół i rozrzucone jedzenie. - Przyniosę ci coś na górę. Nie powinno cię to spotkać. - Mówił uprzejmie, słodko, a gdy nachylił się nad nią i miękko zapytał, czy wszystko w porządku, Karou miała ochotę wydrapać mu oczy. - Nic mi nie jest. Za kogo mnie masz? - Za nasz najcenniejszy skarb. Myślę, że powinnaś pozwolić mi się chronić. - Wyciągnął do niej rękę, ale odtrąciła ją, a on uniósł ramiona w geście poddania. - Sama potrafię się chronić - oświadczyła i spróbowała wzbudzić w sobie z powrotem to poczucie mocy, jakiego doznała wcześniej. Jestem Madrigal, przypomniała sobie, ale stojąc twarzą w twarz z Białym Wilkiem, mogła myśleć tylko o tym, że Madrigal była ofiarą i nie udawało jej się utrzymać mocy. - Wbrew temu, co możesz myśleć dodała - nie jestem bezbronna. - Ale zabrzmiało to tak, jakby starała się przekonać o tym zarówno jego, jak i siebie
i nie myśląc nawet o tym, oplotła się ramionami w pasie w dziecinnym geście samoobrony. Zaraz je wyprostowała, ale to tylko sprawiło, że wyglądała na bardziej zdenerwowaną. Thiago perswadował łagodnie: - Nigdy nie mówiłem, że jesteś bezbronna. Ale Karou, zrozum, że jeśli cokolwiek ci się stanie, będzie po nas. Musisz być bezpieczna. To tyle. Bezpieczna. Chroniona nie przed wrogiem, ale przed własną rasą, której dzień po dniu i każdej nocy poświęcała uwagę, zdrowie i ból. Karou roześmiała się ostro. - Potrzebują czasu - skwitował Thiago. - Po prostu. Przyjdzie czas, że ci zaufają. Tak jak ja. - Ty mi ufasz? - spytała. - Oczywiście, że tak, Karou. Karou. - Posmutniał. - Myślałem, że ten etap mamy już za sobą. W obecnej sytuacji nie ma czasu na drobne urazy. Musimy całą naszą uwagę i zdolności poświęcić sprawie. Karou była gotowa zakwestionować kwalifikację jej egzekucji jako „drobnej urazy", ale nie zrobiła tego, bo wiedziała, że on ma rację. Musieli wszystkie siły poświęcić sprawie i wściekała się, że przypominał jej o tym, jak jakiejś egzaltowanej nastolatce. A jeszcze bardziej złościło ją, że tak się roztrzęsła, gdy adrenalina już opadła. Z jednej strony nie chciała iść do swojego pokoju na rozkaz Thiaga, ale to właśnie o powrocie do pokoju marzyła, o bezpieczeństwie i odosobnieniu, jakie jej zapewniał, więc schowała noże w kształcie półksiężyców z powrotem do pochew i stwarzając pozory, że to jej decyzja, odwróciła się i wyszła. Głowę zadarła wysoko, ale każdy kolejny krok uświadamiał jej, że nikogo nie zwiedzie. Wrogowie są proszeni o ustawienie się w kolejce Ten zaprowadziła Karou do jej pokoju i najwyraźniej wzięła jej milczenie za dobrą monetę, bo paplała całą drogę, krytykując
o co nikt jej nie prosił - ostatnie efekty wskrzeszeń, i kompletnie nie rozumiała, dlaczego na szczycie schodów Karou zatrzasnęła jej drzwi przed nosem i z hukiem opuściła sztabę. Przez chwilą milczała oszołomiona, a potem zaczęła się dobijać. - Karou! Miałam ci pomagać! Wpuść mnie. Karou. - Kocham cię, sztabeczko - szepnęła Karou i pogłaskała sztabę. Ten krzyczała coraz głośniej, złorzeczyła i parskała. Karou ignorowała ją całkowicie. Odpięła pas z nożami. Na stoliku leżał nawleczony do połowy naszyjnik, ale nie miała ochoty się nim zajmować ani przyjmować pomocy (czy też niańczenia). Chciała dostać ołówek i czystą kartkę, żeby naszkicować wyraz twarzy Razora, kiedy szedł w jej kierunku, złamany w kształt litery V blat stołu i smugi postaci w tle, które nie zrobiły nic, żeby jej pomóc. Rysowanie zawsze było najlepszym sposobem odreagowania. Kiedy przeniosła coś na papier, posiadała to i mogła podjąć decyzję, czy ma to na nią jakiś wpływ, czy nie. Wzięła szkicownik, otworzyła i wygładziła strony. Pośrodku były pozostałości wyrwanej kartki. Z taką samą wściekłością, jakby wciąż na niego patrzyła, przypomniała sobie rysunek Akivy, który był na tej kartce. Kiedy spał w jej mieszkaniu. Oczywiście zniszczyła ten szkic. Zniszczyła je wszystkie. Gdyby tylko mogła zrobić to samo ze swoimi wspomnieniami. Kochanica anioła. Wstydziła się na samą myśl o tym. Jak mogła to zrobić: pokochać Akivę, a w każdym razie myśleć, że go kocha? Teraz, wszystko, co kiedykolwiek było między nimi, nosiło na sobie znamię plugastwa kochanica anioła - i ani trochę nie przypominało miłości. Żądzę, ewentualnie. Młodość, bunt, autodestrukcję, perwersję. Prawie go nie znała, jak mogła myśleć, że to miłość? Ale cokolwiek to było... czy mogło zostać jej przebaczone? Ile jeszcze chimer będzie musiała wskrzesić, zanim ją zaakceptują? Wszystkie. Dokładnie tyle. Każdą, która przez nią zginęła. Setki tysięcy. Albo więcej. Co było oczywiście niewykonalne. Te dusze zniknęły, łącznie z tymi najdroższymi jej. Zostały stracone. Czyli to już koniec? Nie ma szansy na odkupienie?
To było jej życie, a także jej koszmar. Czasem, żeby przetrwać, musiała sobie mówić, że to się w końcu skończy. Że to był koszmar, że obudzi się, a Brimstone będzie żywy, wszyscy będą żywi. A jeśli nie? W takim wypadku także się skończy na jeden ze sposobów, w jakie może skończyć się życie. Wcześniej czy później. Rysowała i przerażająco wiarygodnie oddała ryk Razora. Naprawdę chcesz wiedzieć, co robię, Zuzano? Już mówię: jestem uwięziona w zamku z piasku razem z martwymi potworami i zostałam zmuszona do wskrzeszania ich jednego za drugim, a jednocześnie staram się unikać bycia przez nie zjedzoną. Brzmiało to jak fabuła japońskiej gry i Karou nie mogła powstrzymać się od śmiechu, ale tylko przez chwilkę, bo Ten usłyszała ją zza drzwi i warknęła cicho. Świetnie. Wilczyca pewnie myśli, że śmiała się z niej. „Wrogowie są proszeni o ustawienie się w kolejce", napisała Karou pod rysunkiem. Och, Zuze. Zerknęła na tacę z zębami i zaklęła, bo ta wciąż była pełna. Okazała się zbyt efektywna w czasie swoich wypraw po zęby i trochę czasu minie, zanim wybłaga pozwolenie na kolejną podróż. Ale im szybciej będzie pracować, tym szybciej ten czas nadejdzie, a kiedy już się tak stanie, zrobi więcej niż tylko wysłanie do Zuzany maila. Znajdzie ją i pójdzie na herbatę i na gulasz z nią i z Mikiem do Zatrutej Kuchni, gdzie opowie im wszystko, a potem będzie się grzać w cieple ich pełnej zrozumienia wściekłości. Przyznają jej rację, że niewdzięczny Heth nie zasłużył na królewski lwi łeb i następnym razem powinien dostać głowę chomika albo pekińczyka. Albo i lepiej, wyobraziła sobie, że mówi to Zuzana w zwykły dla siebie ostry sposób, do diabła z nimi wszystkimi. Nie robię tego dla nich, odpowiedziałaby Karou. Miała to wyćwiczone, jedną z tych myśli, które trzymały ją przy życiu. Tylko dla Brimstone'a. I dla tych chimer, których anioły nie zdołały zamordować. Wystarczyło, że przypomniała sobie Loramendi, żeby odczuła wagę obowiązku. Nie było nikogo, kto mógłby to zrobić za nią. Skądś dobiegł sygnał wartownika, pojedynczy wysoki gwizd. Karou jednym susem znalazła się przy oknie. Wracał patrol, pierwszy z pięciu. Nie mrugając oczami, wychyliła się przez okno i wpatrzy-
ła w niebo. Tam! Znad gór, gdzie było niewidoczne gołym okiem przejście. Wciąż znajdowali się zbyt daleko, żeby mogła rozróżnić sylwetki i zorientować się, która to drużyna, ale kiedy zmrużyła oczy, widziała, że jest ich sześcioro. To powód do radości, przynajmniej jeden oddział wrócił cały. Zbliżali się coraz bardziej i bardziej i wtedy go zobaczyła: wysoki i wyprostowany, z rogami jak dwie piki. Ziri. Nawet nie wiedziała, że ma w piersi taki supeł, dopóki się nie rozluźnił. Ziriemu nic się nie stało. Teraz mogła zająć się innymi. Już po chwili zataczali kręgi nad kazbą i opadali na dziedziniec na skrzydłach, które dla nich stworzyła. Nie było dwóch chimer w takim samym rozmiarze czy kształcie, ale wszystkie były podobne pod względem przeznaczenia: uzbrojone, żeby zabijać, skórzane ubrania miały czarne od krwi i popiołu. Ucieszyła się też na widok Balierosa, ale rzeczywiście ulżyło jej z powodu Ziriego. Ziri był Kirinem, jej krewnym. Kiedy Karou na niego spojrzała, rozjarzyły się w niej wspomnienia Madrigal i przypomniała sobie mężczyzn ze swojego plemienia, których nie widziała od tak dawna. Miała tylko siedem lat, kiedy z winy aniołów została sierotą. Tego dnia była poza domem, a kiedy wróciła, zastała tylko pozostałości po rzezi i kres życia, jakie znała. Śmierć i cisza, krew i pustka, a w głębi jaskiń skuleni w grupie starcy, którym udało się ocalić najmniejsze dzieci. Ziri był jednym z nich, maleńkim, nowo narodzonym, jeszcze nawet nie otworzył oczu. Karou miała jakieś wspomnienia z nim związane z późniejszego czasu w Loramendi: chodził za nią, cały zarumieniony. Jej przybrana siostra, Chiro, dokuczała jej, że się w niej zakochał. - Twój mały cień - nazywała go. - To nie zakochanie - tłumaczyła Madrigal. - To więzy krwi. Tęsknota za tym, czego nigdy nie miał. Darzyła go głębokim uczuciem, sierotę, tak jak ona. Nie miał żadnych wspomnień z domu ani o ludziach, do których należał. Zostało jeszcze kilkoro starszych Kirinów i kilka sierot w jego wieku, ale Madrigal była jedyną młodą Kirinką, którą kiedykolwiek widział. Zabawne, teraz sytuacja była odwrotna: ona patrzyła na niego i widziała, co straciła. Był już dorosły, wysoki, nawet nie licząc rogów antylopy, które dodały mu centymetrów. Nogi miał ludzkie,
przechodzące w odnóża antylopy, takie same, jakie ona kiedyś miała, a sparowane z szerokimi skrzydłami nietoperza nadawały jego krokom tę samą sprężystość, która charakteryzowała wszystkich Kirinów, taką lekkość, jakby ziemia pod kopytami była całkiem zbędna, bo on w każdej chwili mógł się wzbić powietrze i wzlecieć wysoko nad ziemię. Tylko że teraz nie było w nim ani śladu lekkości. Kroki miał ciężkie, a twarz ponurą, gdy patrol ustawiał się w szeregu, czekając na generała. Jako jedyny spojrzał w okno Karou. W odpowiedzi uniosła rękę, a ten gest wywołał w posiniaczonym ramieniu ból. Nie odwzajemnił go. Opuścił głowę, jakby jej tam wcale nie było. Karou opuściła rękę. Skąd oni wrócili? Co widzieli? Co zrobili? Zejdź na dół i dowiedz się, podszepnął jej cichy głos, ale nie usłuchała. Cokolwiek wydarzyło się w tej zagrzebanej w popiele krainie, w naznaczonym krwią świecie wojny, w którym jej dzieła miały siać postrach, to nie było jej zmartwienie. Ona tworzyła ciała, tylko tyle. Co więcej mogła zrobić? Godziwa rzeź Wilk stał w oknie piętro niżej niż Karou. Kiedy tylko Ziri podniósł głowę, żeby ją odszukać, zobaczył biel i spuścił wzrok. Starczyło mu jednak czasu, że zobaczyć na jej twarzy nieśmiałą nadzieję, kiedy niepewnie podnosiła rękę. Samotna. Potem odrzucił myśl o niej. Wilk zabronił mu kontaktów z nią. Zabronił im wszystkim, ale kiedy to mówił, jego blade oczy spoczywały na Zirim, i to jemu Thiago przyglądał się najbaczniej. Dlatego że był Kirinem? Myślał, że już sam ten fakt ich wiąże? A może pamiętał Ziriego z dzieciństwa? Z balu Wielkiego Wojownika. Z egzekucji. Ziri próbował ją ocalić. To byłoby nawet zabawne, gdyby nie było tak żałosne: wczołgał się pod scenę, na której odbyła się
egzekucja, zebrał się na odwagę i ściskając w rękach swoje tępe miecze do ćwiczeń, myślał, że ją uratuje. Szafot stał na rynku na podwyższeniu, żeby zgromadzona gawiedź mogła dobrze widzieć jej śmierć; to był spektakl. Madrigal stała nieruchoma i wyprostowana, piękna, w zderzeniu z nią skłębiony tupiący tłum wyglądał jak zwierzęta, a on, chudy dwunastolatek myślał, że wpadnie na szafot i... co? Przetnie łańcuchy, kajdany? Miasto było jedną wielką klatką, i tak nie miałaby dokąd uciekać. Zresztą to nie miało znaczenia. Żołnierz powstrzymał go rękojeścią miecza, zanim w ogóle dotknął szafotu stopą. Madrigal nawet nie widziała jego bohaterskiej próby. Ani na moment nie spuściła wzroku z kochanka. Teraz było inne życie. Ziri nie rozumiał wtedy jej zdrady ani tego, do czego mogła doprowadzić. Do czego doprowadziła. Ale nie był już zakochanym chłopczykiem, a Karou była dla niego nikim. Czemu więc jego wzrok biegł do jej okna? I do niej, w tych rzadkich chwilach, kiedy schodziła na dół? Czy to była litość? Wystarczyło spojrzenie, żeby zobaczyć, jaka jest samotna. W pierwszych jej dniach w Eretz była blada, roztrzęsiona, milcząca, ewidentnie zszokowana. Wtedy trudniej było powstrzymać się przed podejściem do niej i powiedzeniem choćby słowa. Musiała to widzieć, że coś w nim gnało go do zareagowania na jej rozpacz, samotność, zawsze kiedy go widziała, patrzyła na niego z nadzieją, jak na przyjaciela. Ale odwrócił się od niej. Thiago powiedział wyraźnie: potrzebują jej, ale nie mogą popełnić błędu obdarzenia jej zaufaniem. Była zdrajczynią i trzeba się z nią obchodzić ostrożnie, on się tym zajmie. Właśnie zbliżał się, żeby powitać oddział. - Witajcie w domu! - Kroczył jak pan na włościach. A raczej lord ruin, ale jeśli ten pałac z błota był dla wielkiego Białego Wilka hańbą, traktował go jak etap poprzedzający osiągnięcie czegoś znacznie lepszego. Zasiądzie na tronie w Astrae, będzie miał serafinów jako niewolników i jakkolwiek absurdalne wydawały się te zapowiedzi w świetle obecnej sytuacji, Ziri nigdy nie dyskredytował słów Wilka. Thiago był wzorem żołnierza. Jego oddziały ubóstwiały go i zrobiłyby dla niego wszystko. Bitwa stanowiła dla niego chleb powszedni i powietrze, rzadko bywał w domu, częściej w namiocie
rozbitym na polu bitwy, zawieszonym mapami, przy których wraz z kapitanami opracowywał strategię. A jeszcze chętniej rzucał się na aniołów z obnażonymi zębami. - Lekkomyślność! - ryczał Wielki Wojownik, kiedy jego syn został zabity na polu bitwy i wrócił wskrzeszony w nowym ciele. -Dowódca nie musi ginąć na froncie! - Ale Thiago nie był typem, który wysyła innych na śmierć, a sam chowa się w cieniu. Był wodzem i Ziri doświadczył już tego, że jego nieustraszenie rozprzestrzenia się jak ogień w suchych zaroślach. To czyniło go wielkim. Ale teraz, kiedy chimery były na skraju wykończenia, dotarły do niego wreszcie słowa ojca. Kiedy oddziały wyruszyły do Eretz, on został - niechętnie i z wściekłością, która przypominała Ziriemu strażników służących w czasie festiwali. To było trudne przegapić coś. Chodził tam i z powrotem, niezmordowany, głodny, zazdrosny i odżył dopiero teraz, gdy wrócili jego żołnierze. Klepał ich po ramieniu, jednego za drugim, aż dotarł do Balierosa. - Mam nadzieję - powiedział z uśmiechem, który miał oznaczać, że w to nie wątpi - że dokonałeś godziwej rzezi. Godziwa rzeź. Byli splamieni, oznaczeni dowodem tego. Krew, zaschnięta, więc ciemnobrązowa, a nawet czarna, w załamaniach rękawic, na podeszwach butów czy kopytach. Każda krawędź i krzywizna noży Ziriego w kształcie półksiężyców była zabrudzona krwią i nie mógł się doczekać, żeby je wyczyścić. Okaleczanie zwłok. Może i w czasach Wielkiego Wojownika ta wiadomość w postaci wyciętych uśmiechów była powodem do dumy, ale teraz Ziri czuł się jak głupiec i chciał tylko pójść do rzeki się umyć. Krew miał nawet na rogach, bo nadział na nie anioła, który zaatakował go, gdy Ziri walczył z innym. Tak, ich oddział dokonał godziwej rzezi. Obronił również osadę plemienia Caprinów od najazdu wroga, uwolnił karawanę niewolników, uzbroił ich i wysłał w świat, żeby głosili to, co ma nadejść. Ale o to Thiago nie pytał. Wyglądało na to, że w ogóle nie pamięta, że na świecie istnieją istoty, które nie są żołnierzami - wroga albo własnymi - i jakiekolwiek inne zajęcie niż zabijanie. - Opowiedz mi - poprosił z zapałem. - Chcę wiedzieć, jak wyglądały ich twarze. Chcę usłyszeć ich wrzask.
Wspaniate dzikie serce Koło południa chłopiec z plemienia Dashnag, Rath, wciąż z Sarazal w ramionach, skierował Svevę w dół stromej, zarośniętej drzewami pochyłości, która prowadziła do doliny. Była tak wąska, że ściśle przykrywał ją baldachim z koron drzew, a blade krzaki dzierlatnika zamykały się nad nią w łukowatym sklepieniu i Sveva pomyślała, że wyglądają jak ramiona tańczących panien. Prześwitujące przez nie słońce przybierało czasem formę świetlistych strzał, a czasem pstrokatej koronki, zielonozłotej, wciąż zmieniającej wzór. Małe skrzydlate, bzyczące stworzenia wylatywały z głębin w górę tej maleńkiej doliny, która była dla nich całym światem, a gdzieś nisko w dole słychać było szemrzący strumyk, jakby grał jakąś melodię. Wszystko to spłonie, pomyślała Sveva, gdy przekraczała splątaną winorośl i zakusami biegła w dół za Rathem. Ogień był wciąż za nimi, a ponieważ wiatr z południa odganiał od nich dym, nawet go nie czuli, ale kilka razy weszli na jakiś pagórek i widzieli, że niebo za nimi jest czarne. Jak anioły mogły to zrobić? Czy złapanie kilku chimer było aż tak istotne, że w tym celu musiały zniszczyć cały kraj? Po co im to, po to tylko, żeby potem splądrować te ziemie? Czemu nie zostawią nas w spokoju? - chciała krzyczeć, ale nie zrobiła tego. Wiedziała, że to dziecinna myśl, że wojny i nienawiść były zbyt potężne, żeby mogła je zrozumieć i że w całym tym mechanizmie nie była ważniejsza niż ćmy i ważki fruwające w plamach światła. Ale ja jestem ważna, wmawiała sobie. Tak samo Sarazal i tak samo ćmy i ważki, i pełzające runniki, i kwiaty w kształcie gwiazd, maleńkie i doskonałe, nawet malutkie gryzące skórkęsy, które przecież chciały tylko przetrwać. I Rath był ważny, nawet jeśli jego oddech cuchnął krwią i miażdżonymi kośćmi, którymi żywił się przez całe życie. Pomagał im. Kiedy podniósł Sarazal, Sveva co prawda nie podejrzewała, że zamierza ją porwać i zjeść, ale ciężko jej było zapanować nad strachem, gdy serce gubiło rytm na sam jego widok. Dashnagowie jedli mięso. Tacy już byli, tak jak skórkęsy były
skórkęsami, ale to jeszcze nie znaczyło, że musiała je lubić. Albo jego. - Nie jadamy plemienia Dama - oświadczył, nawet na nią nie patrząc, gdy go dogoniła, co było bardzo proste, bo była od niego znacznie szybsza, tym bardziej że on niósł Sarazal. - Ani żadnych innych stworzeń wyższego rzędu. Pewnie o tym wiesz. Sveva wiedziała, że pewnie tak właśnie jest, ale trudno jej było uwierzyć na słowo. - Nawet gdy jesteście bardzo głodni? - zapytała sceptycznie, bo z jakiegoś niezrozumiałego powodu chciała podejrzewać go o najgorsze. - Jestem bardzo głodny, a ty wciąż żyjesz - odpowiedział. I tyle. Szedł naprzód, a Svevie trudniej było ciągle się bać, bo przecież Sarazal spała z głową na jego ramieniu, a on niósł ją wytrwale, choć przecież łatwiej by mu było zostawić ją i rzucić się naprzód w szybkim, sprężystym biegu, jakim Dashnagowie ścigali ofiary. A jednak tego nie zrobił. Przyprowadził ją tutaj. W dolinie Sveva słyszała wreszcie i poczuła zapach tego, co on czuł i słyszał wiele kilometrów wcześniej, dzięki zmysłom drapieżnika: Caprinów. Caprinowie? To dlatego skręcił na wschód, żeby złapać trop tego powolnego, podskakującego stadka, które, sądząc po zapachu, wciąż miało ze sobą trzodę? Rath przystanął u podnóża wzniesienia, a kiedy Sveva niepewnie zatrzymała się obok niego, odezwał się: - To chyba mieszkańcy tej wioski koło akweduktu. Pamiętasz. Jakby mogła zapomnieć miejsce, w którym zostali powieszeni aniołowie z wyciętymi na twarzach uśmiechami Wielkiego Wojownika. Do końca nie zapomni przerażenia mieszającego się z nadzieją na wyzwolenie. Wioska była pusta i myślała, że jej mieszkańcy nie żyją, ucieszyła się więc, że najwyraźniej wszystko z nimi w porządku, ale nadal nie wiedziała, czemu Rath ich tropił. - Caprinowie są powolni - oznajmiła. - Więc będą potrzebowali pomocy - odparł Rath, a Sveva się zawstydziła. Myślała tylko o ich ucieczce. - Poza tym mogą mieć uzdrowiciela - dodał Rath i spojrzał na Sarazal, która odpoczywała na jego piersi, wciąż z zamkniętymi oczami i zranioną nogą ułożoną ostrożnie w zgięciu jego ramie-
nia. Drapieżnik tulący swoją ofiarę był widokiem tak niespotykanym, że Sveva tylko patrzyła, mrugała i czuła, że właśnie uderzyła o twarde dno swojej płytkiej głębi. Czy w ogóle miała pojęcie o czymkolwiek? Ten kraj był gigantyczny. Akivie wydawało się, że mógłby wzlatywać coraz wyżej i wyżej, a on wciąż rozwijałby się we wszystkich kierunkach, w nieskończonej zieleni. Ale wiedział, że tak nie jest. Na południu ziemia fałdowała się i przeradzała w skorupę długich i niskich pagórków, przechodzących w pustynię, którą można było wędrować całymi dniami, całymi tygodniami i nie widzieć nic poza czerwoną glebą, kolczastymi krzewami i jadowitymi wielkimi jak tarcze żukami, które zagrzebane w piasku potrafiły czekać miesiącami, a nawet latami, na ofiarę, pojawiającą się w ich zasięgu. Podobno gdzieś w górach żyły plemiona nomadów, na przykład Sabowie z szakalimi głowami, ale serafińskie patrole nie natrafiły na żadne ślady życia, choć były też oddziały, które zaginęły bez wieści i nigdy nie powróciły, by złożyć raport. Na zachodzie były Brzeżne Góry, a dalej Sekretne Wybrzeże z pływowymi wioskami, których mieszkańcy mogli żyć zarówno na lądzie, jak i w wodzie. Kiedy widzieli wroga, szybko jak ryby wślizgiwali się do wody i pozostawali w niej, dopóki zagrożenie nie minęło. A na południu wznosiło się oszałamiające Hintermost, najwyższe pasmo górskie w Eretz, a także najrozleglejsze: były trzykrotnie szersze niż jakiekolwiek inne góry. Tworzyły imponujące mury obronne z wrębami w blankach, wąwozami wyżłobionymi przez rzeki, które wpływały do samego serca skały i znów pojawiały się na zewnątrz, i z tysiącami wodospadów, lśniącymi na zboczach. Podobno były w nich przejścia - kręte żleby i tunele - prowadzące do zielonych krain pod drugiej stronie, możliwe do pokonania tylko z pomocą żyjących tam o żabich ciałach, rdzennych plemion, które poruszały się głównie w ciemnościach. Z kolei w najwyższych partiach bryły lodu wyglądały z daleka jak miasta z kryształu, ale po bliższym przyjrzeniu się okazywały się opustoszałe, nie licząc burzołowców; a te miały tam gniazda, wysiadywały w nich wielkie jaja i współistniały z wichurami, które każdą inną istotę roztrzaskałyby w czasie krótszym niż machnięcie skrzydłem.
To były naturalne granice południa kontynentu, który serafini przejęli dawno temu, a zielona kraina, nad którą wisiał teraz Akiva, była jego wspaniałym, dzikim sercem, zbyt wielkim, żeby je objąć, nawet jeśli szyki wszystkich wojsk armii Imperium zostałyby przysłane w tym celu. Mogliby - i pewnie to zrobią - spalić wioski i pola, ale tutaj większość chimer to byli nomadzi, nie farmerzy, przemieszczający się i nieuchwytni; ich serafini nie dadzą rady podpalić, nawet jeśli spróbują, czego - wbrew kłębiącym się wirom czarnego dymu - nie zrobią. Pożary służyły jedynie spędzeniu uchodźców z południa i wschodu do miejsca, w którym lasy rzedniały, a strumyki spływały do wielkiej rzeki Kir, gdzie będą mogli się z nimi rozprawić. A jeśli im się uda? Akiva miał nadzieję, że nie. Prawdę mówiąc, miał więcej niż nadzieję: wszystkie swoje umiejętności tropiciela angażował w to, żeby nikogo nie wytropić. Jeśli tylko podejrzewał, że gdzieś mogą być chimery - na przykład między koronami drzew widział prześwit strumienia - robił wszystko, żeby poprowadzić swoją drużynę w innym kierunku, a ponieważ był Pomorem Dzikich, nikt nie oponował. Może tylko Hazael, ale on też tylko wzrokiem. Liraz nie było z nimi; jego oddział liczył dwunastu ludzi, ona została przypisana do innego. W ciągu dnia Akiva nie mógł się powstrzymać od wyobrażania sobie, z jakim zapałem jego siostra wykonuje rozkazy. - A ty co myślisz? - zapytał go ni stąd, ni zowąd Hazael. Zapadał wieczór, a im ciągle nie udało się wytropić uciekających niewolników czy mieszkańców. - O czym? - Kto odpowiada za te ataki. Co myślał? Nie wiedział. Przez cały dzień Akiva toczył wojnę z nadzieją - próbował nie pozwolić sobie na nadzieję, z jednej strony dlatego, że nie na miejscu było marzyć w obliczu takiej masakry, ale także ze strachu, że nadzieja może okazać się płonna. Czy był nowy wskrzesiciel? Czy nie było? - Na pewno nie duchy - udzielił bezpiecznej odpowiedzi. - Nie, pewnie nie - zgodził się Hazael. - Ale to ciekawe. Na ostrzach naszych żołnierzy ani śladu krwi, żadnych śladów poza uciekinierami i do tego pięć ataków w ciągu jednej nocy - ilu więc było napastników? Musieli być bardzo silni, żeby zrobić to,
co zrobili, prawdopodobnie uskrzydleni, skoro zniknęli bez śladu i podejrzewam, że mieli ręce Fatimy, bo w przeciwnym razie nasi żołnierze broniliby się. Moim zdaniem to dopiero początek. - To było rzeczowe podsumowanie, a Akiva doszedł już do tego samodzielnie. Hazael spojrzał na niego wymownie. - Co się tu dzieje, Akivo? Musiał to wreszcie powiedzieć. - Nie ma innego wyjścia. To zjawy. - Jest inny wskrzesiciel. Akiva się zawahał. - Możliwe. - Czy Hazael rozumiał, co to dla Akivy oznaczało, jeśli rzeczywiście był inny wskrzesiciel? Czy odgadłby jego nadzieję, że Karou może wrócić do życia? I czy jego nadzieje mogły wzbudzić jakiekolwiek współczucie? Bo prawdopodobnie przebaczenie Hazaela możliwe było dzięki temu, że Karou nie żyła i szaleństwo Akivy można było zamknąć w przeszłości, jako coś skończonego, nad czym można już przejść do normalnego trybu. Ale dla Akivy nic nie było już normalne. Jak mogłoby być? - Tam! - krzyknął dowódca patrolu i wyrwał Akivę z rozmyślań. Kala była porucznikiem Drugiego Legionu, największej jednostki zbrojnej Imperium, nazywanej czasem armią powszechną. Wskazywała w dół, w stronę wąwozu, nad którym korony drzew nie zamykały się całkiem i przez wąski przesmyk widać było ruch, a potem gromadę ciał. Przemarsz stada. Caprinowie. Ścisnęło go w brzuchu, a pierwszą reakcją był gniew: Co za głupcy, jak w takiej wielkiej, dzikiej krainie można dać się złapać? Było za późno, żeby odwrócić uwagę serafinów, nie mógł już zrobić nic, tylko ruszyć za Kałą, która prowadziła oddział w dół, między drzewa. Szykowała zasadzkę i nakazała Akivie i Hazaelowi obstawić odległy wylot z wąwozu, co zrobili i wpatrywali się teraz w szparę między gałęziami drzewa, licząc na lepszy widok, ale bez efektu, dostrzegali tylko fragmenty runa i ruch. Akiva z goryczą trzymał miecze. Jego zadanie było jasno określone. Podnieść broń i stać się narzędziem o tak oczywistym przeznaczeniu, jak sam miecz: znajdować tętnice i otwierać je, znajdować kończyny i je odcinać, szukać życia i przekształcać je w śmierć. Nie było innego powodu do trzymania broni, nie było innego powodu do bycia bronią. Nie chciał już nią być. Tak, mógł przecież zdezerterować, nawet teraz. Nie musiał być częścią tej gry. Ale nie wystarczało mu,
że on przestanie zabijać chimery. Marzył o czymś znacznie większym niż pojedyncza dezercja. Drzewa były jak zielony szept, gdy on i Hazael razem z innymi obniżali lot, a w głowie rozbrzmiewał mu głos, który słyszał tylko raz: „To życie rozprzestrzenia się, żeby wypełniać światy. Twoim panem może być życie albo śmierć". Kiedy Brimstone wypowiadał te słowa, nic dla Akivy nie znaczyły. Teraz zrozumiał. Ale jak żołnierz mógł zmienić bieg rzeczy? Jak, zaciskając w dłoniach rękojeści mieczy, mógł mieć nadzieję na zatrzymanie rozlewu krwi? Najgorszy rodzaj ciszy Tyle jest różnych rodzajów ciszy, myślała Sveva, przyciskając twarz do ramienia Ratha i starając się nie oddychać. To był najgorszy rodzaj. Cisza o kryptonimie wydaj-dźwięk-a-zginiesz, której nie doświadczyła nigdy wcześniej, ale instynktownie czuła, że jest ona tym bardziej przerażająca, im więcej dusz bierze w niej udział. Jednostka może ufać sobie, że zachowa ciszę, ale trzydziestu kilku obcym? Z dziećmi? Byli stłoczeni pod jęzorem ziemi w korycie rzeki, które wyżłobiła w czasie, gdy była większa; rzeczka płynęła pod nimi, oblewając kopytka i wielkie, pazurzaste łapy Ratha, a jej szmer mógłby maskować najcichsze odgłosy: jęki albo sapnięcia. Których, jak Sveva zauważyła, nie było. Kiedy zamknęła oczy, mogłaby wmówić sobie, że jest sama, ale z jednej strony czuła ciepło buchające od Ratha, a z drugiej miała Nur. Caprińska matka przytulała dziecko, a choć Sveva w każdej chwili oczekiwała, że Leli zacznie płakać, nie płakała. Cisza była nadzwyczajna, doskonała, połyskująca i krucha. Jak szkło, które gdy popęka, nigdy już nie będzie całością. Gdyby Leli się rozpłakała, gdyby czyjeś kopyto straciło oparcie i ześliznęło się na brzeg, gdyby jakikolwiek inny dźwięk przebił się przez szmer strumyka, wszyscy by zginęli. Najgłębsza i najbardziej przerażona dziecinna część niej chciała o to wszystko obwinie Ratha, ale nie mogła tego zrobić. Nie,
żeby nie próbowała. Dobrze było mieć kogoś, kto był wszystkiemu winien, ale problem ze Svevą i winą polegał na tym, że kiedy cofała się w głąb tej historii, okazywało się, że winna jest ona, bo ona biegła z rozwianym włosem przed Sarazal w dół doliny i nie słuchała siostry, która kazała zawracać. To nie była wina Ratha, co więcej, gdyby nie Rath, pewnie i tak już dawno by nie żyły. A Caprinowie ginęliby właśnie teraz. W tej chwili. Jakaż dziwna i przerażająca była ta świadomość. Gdyby Rath nie wyczuł Caprinów i nie ruszył za nimi, nie znalazł ich i nie dołączył do nich, ta przerażająca cisza w ogóle by nie panowała, to samo powietrze, zamiast beczenia baranów, przeszywałyby teraz bekliwe wrzaski, a Leli słodka, mała istotka, płakałaby, i reszta też. - Barany! - Hazael się roześmiał, Akivie wydawało się, że z ulgą, gdy w wąwozie zobaczył tylko barany: kudłatą trzodę z zakręconymi rogami, ale bez caprińskich pasterzy, bez ani jednej chimery. - Ty i ty - Kala wskazała dwóch żołnierzy - zabijcie je. A wy... -odwróciła się i ogarnęła wzrokiem swój oddział. Wisiała w powietrzu, a skrzydła miała rozłożone na całą szerokość wąwozu, tak że muskały liście drzew na skraju dolinki i krzesały iskry. - Znajdźcie ich właścicieli. Sveva słyszała krzyki zarzynanych baranów i mocniej wcisnęła twarz w ramię Ratha. Namówił pasterzy, żeby odprowadzili swoją trzodę i zawrócili wzdłuż łożyska rzeki, wyszli z jednej doliny i weszli do innej - do tej właśnie - i w niej się schronili. Było ich w sumie za dużo, a barany były zbyt głośne, żeby powierzyć im życie. Znajdą nas, gdy je zobaczą, powiedział, i miał rację. Teraz barany ginęły. Sveva ścisnęła dłoń siostry; była bezwładna. Wrzaski baranów były straszne, nawet z odległości, ale szybko ustały i kiedy stopniowo zamarły, wyobraziła sobie, że czuje anioły kołujące nad nimi. Polujące anioły. Polujące na nich. Ścisnęła rękojeść swojego kradzionego noża i poczuła się jeszcze mniejsza, bo stworzony był przecież dla potężnej anielskiej łapy. Może uda jej się któregoś z nich dźgnąć. Jakie by to było uczucie? Jej nienawiść była gorąca, prawie miała nadzieję, że dostanie na to szansę. Oczywiście zawsze nienawidziła aniołów, ale
teoretycznie, nie bezpośrednio. Byli dla niej potworami z bajek opowiadanych na dobranoc. Zanim została schwytana, nigdy nawet nie widziała anioła na żywo. Przez całe wieki jej kraina była bezpieczna dbała o to armia Wielkiego Wojownika. Co za pech, że przyszło jej żyć w czasach, gdy ten spokój się skończył! W jednej chwili serafini stali się rzeczywiści, byli czujnymi dręczycielami, pięknymi na sposób, który czynił piękno ohydnym. I był też Rath, straszny w sposób, który czynił strach... no, może nie pięknym, ale przynajmniej królewskim. Godnym. Jakie to ciekawe, znajdować ukojenie w obecności u jej boku drapieżnika, ale tak właśnie było. Po raz kolejny Sveva obijała się o płytkie dno swojej rzekomej głębi; odkąd została niewolnicą, świat otwierał przed nią swe przestworza. Widziała serafinów i zjawy, widziała śmierć, czuła ją, a dziś, właśnie dziś, dowiedziała się o chimerach więcej niż przez całe czternaście lat wcześniejszego życia. Najpierw Rath, a teraz Caprinowie; pastuchy, jak nazywała chimery żyjące w stadach i które zostawiłaby, żeby broniły się na własną rękę. Tymczasem Nur zrobiła Sarazal okład i podała jej napar z ziół, który powinien przerwać gorączkę. Podzielili się z nimi jedzeniem, a Leli, pachnąca trawą, dosiadła Svevy i jeździła na niej, objąwszy ramionkami jej talię, tam gdzie jeszcze kilka dni temu znajdowały się ogromne, czarne kajdany. Sveva miała zamknięte oczy. Twarz wtulała w ramię Ratha, a biodrem opierała się o Nur; cisza zjednoczyła ich. To był najgorszy rodzaj ciszy, ale dobry rodzaj bliskości. Nie byli jej rodziną, ale jednocześnie... byli nią i może to znaczyło, że każdy może być rodziną dla każdego, co było krzepiącą myślą na ten czas, gdy świat się rozpadał. Sveva zastanawiała się, czy kiedykolwiek uda jej się dotrzeć do domu, żeby opowiedzieć o tym wszystkim mamie i tacie. Próbowała się modlić, ale zawsze modliła się w nocy, a księżyce wydawały się kiepskimi orędownikami, skoro anioły polowały w dzień. Koniec końców to nie Leli ich zdradziła, ale Sarazal. Przebudziła się, gwałtownie napięła i wyrwała zwiotczałą dłoń z ręki Svevy. Gorączka spadła, zioła Nur i okład zadziałały, a czarne oczy Sarazal były znacznie przytomniejsze, niż kiedy Sveva widziała je ostatnim razem. Tyle tylko, że... Kiedy je otworzyła, zobaczyła kilka centymetrów od swojej twarzy przerażającą twarz Ratha. Sarazal otworzyła usta i krzyknęła.
Rano diabły nadal tam będą Posłuchaj tego - poprosiła Zuzana. - Diablica widziana w południowych Włoszech... - Z niebieskimi włosami? - zapytał Mik. Nie było to bardzo wyraźne pytanie. Miał na twarzy poduszkę i usiłował spać. - Z różowymi. Wygląda na to, że szatańskie zastępy rozszerzają paletę kolorystyczną. - Siedziała na łóżku, a na kolanach trzymała laptopa. - Wspięła się na ścianę katedry i zasyczała, dzięki czemu świadek z pełnym przekonaniem mógł stwierdzić, że z odległości trzydziestu metrów widział jej rozwidlony język. - Niezły wzrok. - Taaa. - Parsknęła i cofnęła się na stronę z wynikami wyszukiwań. Banda debili. Mik wychynął spod poduszki. - Jasno tu - powiedział. - Chodź do mojej pieczary. - Pieczara. No naprawdę, niezła pieczara! - Dokładnie wielkości mojej głowy. - Nie-e - odparła z roztargnieniem Zuzana. - O, mam jeszcze jedno, z wczoraj. Bakersfield, Kalifornia. Niebieskie włosy, wypasiony płaszcz, szybka. Mamy Karou! Choć nie do końca rozumiem, co robi w Bakersfield, w Kalifornii. Prześladuje dzieci? -Westchnęła cynicznie i wróciła na stronę Google. Wyglądało na to, że świat był pełen niebieskowłosych aniołów. Te same fora internetowe, które donosiły o aniołach, zajęły się teraz sytuacją diabłów, a zupełnym - ehm - przypadkiem od czasu relacji telewizyjnej z mostu Karola wszystkie te diabły miały niebieskie włosy, czarne trencze i oczy wytatuowane na dłoniach. Karou została twarzą apokalipsy, a Zuzana uważała, że to całkiem fajny powód zniesławienia. Trafiła nawet na okładkę magazynu „Time", który pytał: „Czy tak wygląda demon?" Umieścili na okładce to boskie zdjęcie z mostu, na którym widać było jej twarz, skierowaną do aniołów, z rozwianymi włosami, wyeksponowanymi oczami na dłoniach i miną, wyrażającą szaloną koncentrację i odrobinę... dzikiej przyjemności. Zuzana pamiętała tę dziką przyjemność. To było trochę dziwne. „Time" próbował nawet zrobić z nią wywiad do tego materiału, ale nie skorzystali
z jej zagadkowego i nic niemówiącego komentarza. Za to Kaz, jakże by inaczej, nie zawiódł. - Chodź spać - ponowił próbę Mik. - Rano diabły nadal tam będą. - Moment - odparła Zuzana, ale to nie był moment. Godzinę później zrobiła sobie filiżankę herbaty i przeniosła się na fotel koło łóżka. Fora internetowe donikąd jej nie zaprowadziły, tam bawili się wariaci. Zawęziła obszar poszukiwań. Wytropiła już adres IP komputera, z którego Karou przysłała jedyny mail. Nie zaskoczyło jej, że znajdował się w Maroku. Ostatnie wieści o przyjaciółce pochodziły właśnie stamtąd. Ale to nie był Marrakesz, tylko miasto o nazwie Ouarzazate czytać: War-za-zat - w okolicy pełnej oaz palmowych, wielbłądów i kazb, gdzie zaczynała się Sahara. Pył i światło gwiazd? Czemu nie. Można było to sobie wyobrazić. Kapłanka na zamku z piasku? Kazby wyglądały jak zamki z piasku. Szkoda tylko, że na przestrzeni kilkuset kilometrów było ich jakieś pięćdziesiąt milionów. Mimo to Zuzana się podekscytowała. To musiało być to. Przyczepiła się do niej głupkowata piosenka Rock the Casbah i nuciła ją pod nosem, pijąc herbatę i przelatując przez dziesiątki stron internetowych, które oferowały zapewniające „autentyczne przeżycie nomadów" noclegi w kazbach wyposażonych w baseny z przezroczystą wodą, ale niewiele miały dla Zuzany wspólnego z nomadami. A potem trafiła na blog jakiegoś kolesia z Francji. Dopiero co wrócił z wycieczki po górach Atlas. Zamieścił głównie zdjęcia krajobrazów, cieni wielbłądów i brudnych dzieci sprzedających biżuterię na poboczach ulic, ale było też zdjęcie, które sprawiło, że Zuzana odstawiła filiżankę i się wyprostowała. Powiększyła je i przybliżyła. Przedstawiało nocne niebo z połówką księżyca w pełni, a także - na tyle niewyraźnie, że gdyby tego nie wypatrywała, nie zwróciłaby uwagi - kształty. Sześć skrzydlatych kształtów widocznych głównie dlatego, że zasłaniały gwiazdy. Trudno było jej ocenić ich rozmiar, ale wątpliwości rozwiał podpis. „Nie mówcie polującym na anioły, ale mają tutaj naprawdę duże ptaki nocne".
Marny osąd potworów Karou poszła do rzeki, żeby się wykapać, choć czuła, że zbytkiem łaski jest nawet umycie głowy szamponem, nie mówiąc już o piętnastu straconych minutach, które przeznaczyła na suszenie włosów rozłożonych w wachlarz na rozgrzanej skale. Kiedy wróciła do fortecy, w drzwiach jej pokoju nie było sztaby. - Gdzie ona jest? - zapytała Ten. - Skąd mam wiedzieć? Przecież byłam z tobą. Tak, była, choć Karou wcale tego nie chciała. Dla własnego bezpieczeństwa nie powinna chodzić sama, powiedział Thiago, nawet do płytkiej rzeki, spływającej z góry i biegnącej u podnóża kazby, centralnie naprzeciwko wieży strażniczej, za wysokimi skałami, które Karou bardzo sobie chwaliła, bo zasłaniały jej nagość przed ciekawskimi oczami. Chimery były zafascynowane jej człowieczeństwem, tak samo jak Issa i Yasri, ale o wiele mniej dyskretnie. - Jaka jesteś dziwnie równa - zauważyła dziś Ten, obejrzawszy starannie ciało Karou pozbawione ogona, szponów, kopyt i w zasadzie wszystkiego innego też. - Dzięki - powiedziała Karou i zanurzyła się w wodzie. -Staram się. Zwalczyła nagły impuls zanurkowania i pozwolenia prądowi ponieść się gdzieś, gdzie będzie mogła spędzić bez wilczycy choćby pół godziny, ach! Przez ostatnie dni Ten nie odstępowała jej na krok, była jej asystentką i opiekunką, nadzorczynią i cieniem. - Co zrobisz, jeśli będę musiała wyruszyć po zęby? - Karou zapytała o to Thiaga dziś rano. - Wyślesz ją ze mną? - Ten? Nie. Nie Ten - odparł takim tonem, że Karou natychmiast zrozumiała, co ma na myśli. - Co, ty? Ty zamierzasz lecieć ze mną? - Przyznaję, że jestem ciekawy tego świata. Na pewno jest tu znacznie więcej niż tylko ta pustynia. Mogłabyś mi go pokazać. Mówił poważnie. Żołądek Karou się ścisnął. Propozycja wyruszenia z Ten to był żart, ale z nim? - Nie możesz. Nie jesteś człowiekiem, zauważyliby cię. I nie umiesz latać. Poza tym jesteś obrzydliwy i nie chcę cię.
- Coś wymyślimy. Czyżby? - pomyślała Karou i wyobraziła sobie Thiaga w Zatrutej Kuchni, z wilczymi łapami wyłożonymi na trumnie i wrzucającego gulasz do swoich okrutnych, zmysłowych ust. Zastanawiała się, czy Zuzana zachwyci się jego pięknem, tak jak Akivą, ale od razu pomyślała: Nie. Zuze od razu go przejrzy. Ale to nie była do końca prawda. Zuzana nie przejrzała Akivy. Ona zresztą też nie. Najwyraźniej Karou miała marny osąd potworów, co biorąc pod uwagę jej obecną sytuację, nie było krzepiącą myślą. - Kto zabrał sztabę? - dopytywała. Serce biło jej coraz szybciej, właśnie wybuchło w rytmie staccato. - O co ci chodzi? To tylko kawał drewna. - Tylko o moje bezpieczeństwo. Taki był koszt czystych włosów? Jak miała zasnąć, jeśli każdy mógł tu teraz wejść? I tak spała kiepsko. Uświadomiła sobie wtedy, a ta myśl była jak niespodziewane ukłucie igłą, że przecież spokojnie spała tuż obok Akivy, w jej mieszkaniu w Pradze. Co z nią było nie tak, że czuła się bezpiecznie nawet z nim? - To był twój pomysł, tak? Bo wtedy zamknęłam się przed tobą? - Ze ścian zostały wyrwane wsporniki, żeby nie mogła zastąpić sztaby czym innym. - Chcesz, żeby ktoś zabił mnie we śnie? - Uspokój się, Karou - poprosiła Ten. - Nikt nie chce cię... - Naprawdę? Nikt nie chce, czy tylko nikt tego nie zrobi? Spodziewała się, że Ten zbędzie to milczeniem? - Niech ci będzie. Nikt tego nie zrobi - stwierdziła wilczyca. -Jesteś pod ochroną Białego Wilka. To lepsze niż jakikolwiek kawałek drewna. A teraz chodź. Wracajmy do pracy. Trzeba skończyć Emyliona, a dzisiaj wieczorem do dołu idzie Hvitha. I już? Miała potulnie wejść do swojego pokoju i dalej realizować wskrzeszeniową listę życzeń Wilka? Nie ma mowy. Karou odwróciła się w stronę schodów, ale Ten stała jej na drodze, więc Karou przeszła przez pokój do otwartego okna. Jeśli Thiago chciał ją mieć pod kontrolą, pomyślała, lepiej niech znajdzie dla niej cień, który będzie potrafił latać. Ten zdała sobie sprawę, co Karou zamierza zrobić, i zawołała ją dokładnie w momencie, kiedy Karou zrobiła krok w przestrzeń i zawisła w niej wystarczająco długo, żeby rzucić Ten wyzywające spojrzenie, a potem runąć w dół. Szybko. Głośny wizg
powietrza spowolniony w ostatniej chwili i w kucki wylądowała na ziemi cztery piętra niżej. Auć. Zahamowała trochę za późno i bolały ją podeszwy stóp, ale efekt z pewnością był dramatyczny. Ten wyglądała przez okno i Karou miała ochotę pokazać jej coś bardzo brzydkiego, i to w brytyjskiej wersji, znacznie fajniejszej, w kształcie litery V, nie po amerykańsku z pojedynczym palcem, ale to byłoby przecież śmieszne. Nie bądź takim człowiekiem, powiedziała sobie i poszła poszukać Wilka. Pewnie był w wartowni, w na wpół zburzonym budynku, w którym spotykał się ze swoimi kapitanami, rysował mapy w brudzie, na ziemi, zmazywał je, maszerował, perorował i planował. Karou ruszyła w tamtą stronę i minęła Hvithę, który krótko skinął jej głową i nawet nie zwolnił kroku. Do zobaczenia wkrótce, coś mi się zdaje, pomyślała Karou z żalem. Hvitha nie był dla niej miły, ale niemiły też nie był; był wobec niej żaden, ale na pewno nie było przyjemnie żyć ze świadomością, że za kilka godzin będzie się miało poderżnięte gardło. Cóż to była za strata mistrzowskiego rzemiosła Brimstone'a. To nie moja sprawa. Minęła ścianę, na której suszyły się w słońcu ubrania, i uświadomiła sobie, że to miejsce zaczyna sprawiać wrażenie zamieszkanego dzięki niej. W ciągu ostatnich kilku dni wskrzesiła dziewięciu żołnierzy - z pomocą Ten szło znacznie szybciej, ale do diabła, jej ramiona wyglądały jak mielonka - i wszędzie było jakby więcej życia. Słyszała młot Aegira i widziała dym wylatujący z kuźni, czuła prawie-nieistniejący-ale-jednak-wyczuwalny zapach gotującego się kuskusu i nawet-w-połowie-nie-dość-pomijalny smród fundamentów pod ścianą; pod nią chodzili się wysikać żołnierze, którym nie chciało się wyjść z kazby albo - no halo! - polecieć. Bardzo proszę, oto wasze skrzydła, a teraz zróbcie z nich użytek i lećcie kawałek dalej, żeby się wysikać. Proszę, dziękuję! Kłótnia, wybuch śmiechu, a potem dochodzący z dziedzińca brzęk nowo wykutej broni, trzymanej w nowo wykutych - przez nią - rękach, bo jej najnowsze zjawy zaczynały właśnie czuć swoje ciała, skrzydła i całą resztę. Zatrzymała się na chwilę, żeby popatrzeć, i od razu zauważyła Ziriego. Był z Ixanderem, najstraszniejszym jak do tej pory potworem, przy którym wyglądał jak krasnal.
Ixander zawsze byt wielki - należał do Akko, jednego z roślejszych plemion, będących filarem armii - ale teraz osiągnął wzrost niedźwiedzia grizzly, miał może trzy metry i był potężny i wyposażony w mnóstwo zębów według wskazówek Thiaga. Skrzydła miał prawie tak wielkie, jak u burzołowcy, i mięsień potrzebny do operowania nimi musiał być tak wielki, że jego zgarbione niedźwiedzie plecy się rozrosły. Ciało wyszło nieeleganckie i Karou było z tego powodu przykro. W przelotnym kontakcie jego dusza zdziwiła ją swoją sielskością. Wrażenie duszy było doznaniem zmysłowym: dźwiękiem, kolorem, skrawkiem obrazu albo uczucia, a Ixander był łąkowy. Plamy światła, pąki kwiatów i cisza, coś zupełnie przeciwnego niż zwaliste potworne ciało, które z pomocą Ziriego właśnie uczyło się siebie. Ziri wzbił się w niebo, bezgłośnie i z gracją, a potem gestem przywołał Ixandera, co ten uczynił, ale ani cicho, ani wdzięcznie. Uderzenia jego skrzydeł wywoływały hałas i wzbijały w powietrze kłęby kurzu, które dotarły aż do Karou, stojącej po drugiej stronie dziedzińca. Zaczęli ćwiczyć wojskowe manewry i Karou skupiła się całkiem na Zirim, nie Ixanderze. Zapomniała o wściekłości, o tym, co miała do załatwienia, bo widok Kirina w locie wrócił ją do dawnych czasów. Za każdym razem czuła się tak, jakby wpadła z powrotem w Madrigal. Nigdy nie czuła się chimerą bardziej niż w chwili, gdy zobaczyła Ziriego w locie, ale nigdy też nie była bardziej człowiekiem niż moment później, gdy przypomniała sobie, kim jest teraz. To nie było rozczarowanie. Była, kim była. Trochę ją to tylko dezorientowało, czuła chwilowe oddziaływanie między obydwiema jaźniami, które zawsze będą oddzielnymi bytami, jak dwa żółtka w jednym jajku. - Mogłabyś znowu być Kirinką - powiedziała jej nad rzeką Ten. - Co? - Karou płukała włosy i pomyślała, że może coś źle usłyszała. - Mogłabyś być chimerą. Może dzięki temu inni łatwiej by cię zaakceptowali. - Znów obejrzała Karou od stóp do głów i dziwowała się jej nieudanym człowieczeństwem. - Mogłabym ci pomóc. - Pomóc mi? - To chyba żarty! - To znaczy zabić mnie, tak? Wielkie dzięki! Ale Ten nie żartowała. - Och nie. To oczywiście zrobiłby Thiago, ale ja bym cię wskrzesiła. Musiałabyś tylko pokazać mi jak.
Aha, i już? - Wiesz co? - zastanawiała się Karou z dużym, sztucznie radosnym uśmiechem. - Zamiast tego przeróbmy ciebie! Mam mnóstwo najróżniejszych pomysłów na twoje następne ciało. - Ten nie spodobało się to, ale Karou miała gdzieś, co się podoba Ten. Wciąż była wytrącona z równowagi. Czy Ten i Thiago rozmawiali o tym? Może rzeczywiście byłoby jej łatwiej, gdyby wyglądała jak chimera, ale na razie nie było sensu choćby o tym myśleć. Karou musiała być człowiekiem, żeby zdobywać dla nich jedzenie, materiały na ubranie i surowiec do kuźni Aegira. Nie mówiąc już o zębach. Chyba że już tego od niej nie oczekiwali? Cóż, mogli sobie oczekiwać, czego im się podobało. Spojrzała na oczy wytatuowane na swoich dłoniach, wyglądały niemal jak podpis. To ciało zrobił dla niej Brimstone i zamierzała je zatrzymać. Wybuch śmiechu przywrócił ją do rzeczywistości. Ziri i Ixander przepychali się w powietrzu, aż Ixander stracił równowagę i zaczął wirującym lotem spadać na ziemię. Żeby się nie roztrzaskać, szarpnął kilka razy nieporadnymi skrzydłami i wpadł na wyszczerbiony gzyms, który otaczał dziedziniec. Wzbudził chmurę kurzu i zawisł na jednej ręce. Śmiał się. Ziri też się śmiał, i pozostali. Odgłos był tak dziwny, tak jasny. Uświadomił Karou, że ich podgląda, bo w jej obecności nigdy się nie śmiali i na jej widok na pewno by umilkli. Wycofała się, bo nie chciała, żeby tak się stało. Ziri podleciał i zrzucił Ixandera ze ściany, trącając go w ręce płaską stroną miecza. Ixander puścił parapet i runął na ziemię z rykiem. Gruchnął z dużą siłą i usiłował odpłacić się Ziriemu, który drażnił go z powietrza i nadal się śmiał, kiedy udało mu się zlecieć tak nisko, że zdołał klepnąć Ixandera w hełm, zanim ponownie wzbił się w powietrze. Pozostali zgromadzili się wokół dręczonego Ixandera w świetnym humorze i wiwatowali, kiedy wreszcie udało mu się wzlecieć. Z Eretz wróciło już wszystkie pięć patroli, w pełnym składzie, nikt nie został nawet draśnięty. Thiago był w świetnym humorze i w kazbie zapanowała atmosfera zwycięstwa, ale co to za zwycięstwo ani na czym polegała misja, tego Karou nadal nie wiedziała. Jedna z farmerek, które zajmowały się gotowaniem, uszyła dla Thiaga nową chorągiew w miejsce starej, która spłonęła w Loramendi. Skromniejszą, uszytą z płótna, a nie jedwabiu, ale z białym
wilkiem i słowami „Zwycięstwo i zemsta", które były jego mottem. Teraz najwyraźniej ich wszystkich. Karou bardziej podobało się godło Wielkiego Wojownika: poroże wypuszczające liście, które miały symbolizować rozwój, ale nie mogła też wyprzeć się pragnienia zemsty - było w niej, ogromne i wstrętne: pierwotne dźwięki bębnów, obnażone zęby. Musiała też przyznać, że motto Thiaga lepiej się nadawało na okrzyk wojenny dla buntowników. Sztandar wisiał na balkonie nad dziedzińcem i zdawał się symbolizować godność Wilka. A gdzie jest mój? - pomyślała Karou i ta myśl bardzo ją rozbawiła. Czemu nie? Jesteśmy w tym razem, powiedział jej Thiago. Co by zrobił, gdyby uszyła własny sztandar i powiesiła go obok jego? Co by na nim było? Sznurek zębów? Obcęgi? Nie! Imadło, a jej motto brzmiałoby „Auć". Uśmiechnęła się do siebie. Pomyślała, że to zabawne, ale uśmiech szybko znikł, bo przecież nie miała o tym komu opowiedzieć. Na dziedzińcu żołnierze wciąż się śmiali, ale ona stała w cieniu i nie była częścią tej radości. Ixander poruszał się teraz znacznie swobodniej i przez chwilę zastanawiała się, na czym polega zmiana: już się tak bardzo nie starał. Zaczął się ruszać tak, jak zwykle ruszają się ciała, bez zastanowienia. Poczuła dumę, gdy patrzyła, jak niedźwiedzia sylwetka nabiera wdzięku. Zaczepki Ziriego sprawiły, że Ixander zapomniał o niepewności - co, jak sądziła Karou, pewnie było jego celem - i teraz płacił za to, bo Ixander trzymał go za szyję i w żartach podduszał, a potem nagle puścił, a Ziri przekoziołkował i zahamował kopytami pod samym prawie nosem Balierosa, wielkiego centaura, który był dowódcą ich oddziału. Balieros pokręcił głową, a ramiona aż podskakiwały mu od śmiechu; objął Ziriego ramieniem i poszli razem patrzeć, jak Ixander lata. Karou poczuła gulę w gardle. Jak dobrze się ze sobą dogadywali, jak dużo się śmiali. Kiedyś dzieliła z innymi żołnierzami tę bliskość, wspólne baraki i obozy wojenne, posiłki i piosenki. Ratowała życia i zbierała dusze, była jedną z nich. Ale dokonała wyboru i musi z nim żyć. Kiedy śmiech raptownie ustał, Karou drgnęła, bo myślała, że żołnierze zobaczyli, że ich podgląda, ale nie patrzyli w jej stronę. Sekundę później pojawił się Thiago. Karou przypomniała sobie,
że miała zażądać zwrotu sztaby, ale podsycana gniewem odwaga opuściła ją. Nie chodziło tylko o niego, choć sam Wilk także źle działał na jej odwagę. Chodziło o to, z kim był. Z Żywymi Cieniami. W pewnym sensie były piękne, sunęły wężowym krokiem. Tangris i Bashees były identyczne: podobne do sfinksów pantery czarne jak mrok, zgrabne, pokryte delikatnym futrem, z kobiecymi głowami i skrzydłami czarnej sowy, w nocy całkiem bezszelestnymi. Nie były ani duże, ani straszne, a jednak Thiago traktował je z szacunkiem, jakiego nie okazywał żadnemu innemu żołnierzowi, i nie było się czemu dziwić. Nikt nie mógł dokonać tego, co one potrafiły. Karou spociły się ręce. Wysyłał je na akcję? Tak. Tym razem nie musiała już bezmyślnie się zastanawiać, jaka jest istota tych akcji, ani udawać, że nie rozumie. Żywe Cienie były legendą, były... wyjątkowe... i ich misja też musiała być wyjątkowa. Wzniosły się w powietrze i odleciały, pozostawiając za sobą tylko ciszę. Nikt ich nie pożegnał ani nie życzył powodzenia. One tego nie potrzebowały. Gdzieś w Eretz potrzebowały szczęścia jakieś anioły, ale one go nie dostaną. Kimkolwiek były, już były martwe. Rejestr Tej nocy w obozowisku Akiva mógł się obejść bez ogniska. Miał dość ognia jak na jeden dzień: niebo wciąż było ścięte od dymu po tych płomieniach, którymi zamierzali wykurzyć ukrywające się w lasach chimery. Kiedy spojrzał w niebo, nie widział ani jednej gwiazdy. Ale ognisko stanowiło centralny punkt obozowiska. Żołnierze gromadzili się wokół, żeby wyczyścić broń, najeść się i napić, a on choć nie był głodny, odczuwał pragnienie. Pił właśnie trzeci dzban wody, pogrążony w myślach tak samo ponurych jak niebo, kiedy z zamyślenia wyrwał go głos. - Co ty robisz? Pytanie było ostre i zadała je Liraz. Akiva spojrzał w górę. Jego siostra stała po przeciwnej stronie ogniska, na czerwono oblana światłem płomieni.
- A jak myślisz? - To powiedział jakiś żołnierz z Drugiego Legionu. Akiva go nie znał. Siedział z dwoma innymi, a kiedy Akiva zobaczył, co trzymają w rękach i co zamierzali zrobić, dłonie zacisnęły mu się w pięści. Sprzęt do tatuowania. Nóż i patyczek z tuszem wystarczyły, żeby uwiecznić na ciele kolejne morderstwo. - Myślę, że zamierzasz dodać kolejne mordy do swojego rejestru odparła Liraz - ale nie chce mi się w to wierzyć, bo żaden szanujący się żołnierz nie zrobiłby sobie dzisiaj nowych tatuaży. Dzisiaj. Dzisiaj. Co dzisiaj zrobił oddział Liraz? Akiva nie wiedział. Kiedy razem z Hazaelem spotkali się z nią po swoim nijakim dniu, zdawała się prowokować go, żeby zapytał, ale on nie chciał wiedzieć. Członkowie jej grupy odnieśli obrażenia, smagnięcia biczem, ugryzienia. Nic poważnego, ale jednak. Akiva też nie zwierzał się z tego, co mu się przydarzyło kilka godzin wcześniej w dolince na południowym-wschodzie. Nawet on i Hazael o tym nie mówili, tylko wymiana spojrzeń potwierdzała, że to się w ogóle stało. Chodziło o to, że kolejny wpis do rejestru przysługiwał za umiejętności wojenne, za pracę żołnierza. Nie wyrżnięcie kmiotków. - Byli uzbrojeni. — Żołnierz wzruszył ramionami. - Naprawdę, takich mamy żołnierzy w armii powszechnej? -zapytała Liraz. - Wystarczy dać niewolnikowi nóż i już staje się godnym przeciwnikiem? - Wskazała na jego dłonie, na wszystkie czarne znaki, które już tam widniały. - Ilu z tych walczyło? W ogóle ktokolwiek? Żołnierz nagle wstał. Był o głowę wyższy od Liraz, ale jeśli uważał, że to mu da jakąkolwiek przewagę, boleśnie przekonałby się, że jest w błędzie. Akiva też wstał, ale nie dlatego, że sądził, że jego siostra może potrzebować pomocy, po prostu był zaskoczony i rozgniewany. - Zasłużyłem na moje znaki - stwierdził żołnierz i nachylił się do niej. Liraz nie cofnęła się. Przez zaciśnięte zęby wysyczała kwaśno: - Dzisiaj nie. - A kim ty jesteś, żeby o tym decydować? Jej usta uniosły się na zaciśniętych zębach w jadowitym uśmiechu.
- Popytaj chłopaków. Może to ten uśmiech albo coś w jej oczach, ale żołnierz trochę stracił rezon. - To ma mnie przestraszyć? - Ja mam dreszcze - wyjawił Hazael, który właśnie się dołączył. - Z przyjemnością opowiem ci różne historie, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć. Znam ją od zawsze. - Szczęściarz z ciebie - rzucił inny, a ta uwaga wywołała lawinę głupawego śmiechu. - Wiem. - Hazael był poważny. - Dobrze mieć przy sobie kogoś, kto potrafi uratować życie. Ile to już razy się zdarzyło, Lir? Cztery? - spytał ją. Nie odpowiedziała. Dołączył do nich Akiva. - Jak tam, Lir, poznajesz nowych przyjaciół? - Przy każdej okazji. Akiva skinął głową do żołnierzy. - Przecież wiecie, że ona ma rację - oznajmił. - Ośmieszylibyście się, okazując dumę z dzisiejszego dnia. - Wypełnialiśmy rozkazy - bronił się żołnierz, który w obecności Akivy stracił przekonanie. - Rozkazano wam dobrze się bawić? - Daj spokój - mitygował jeden z towarzyszy żołnierza i pociągnął przyjaciela za rękę, a kiedy wracali na swoje miejsce, słychać było, że pod nosem mruczą coś o Bastardach. Liraz zawołała za nimi: - Jeśli na którymś z was zobaczę jutro świeży tusz, poodci-nam palce. Ten najgroźniejszy odwrócił się do niej i roześmiał z niedowierzaniem. - Sprawdź mnie - prowokowała. - Nie sprawdzaj jej - poradził Hazael. - Proszę cię. Ona ma straszną ochotę na kolekcję palców. Kiedy odeszli, Liraz usiadła. Łypnęła na Akivę spode łba. - Nie potrzebuję, żeby Pomór Dzikich rozwiązywał moje problemy. Hazael poczuł się urażony. - A co ze mną? Jestem pewien, że to mnie się wystraszyli. - Racja, nie ma nic bardziej przerażającego niż przechwalanie się, ile razy siostra uratowała ci życie.
- Nie wspomniałem nic o tym, ile razy ja uratowałem życie tobie. Chyba jesteśmy kwita? - Niczego nie rozwiązałem - wtrącił się Akiva. - Tylko się z tobą zgodziłem. - Zawahał się. - Liraz, co się dzisiaj stało? - A jak myślisz? - Cóż, myślał, że natrafili na kolejną grupkę niewolników, którym udało się zbiec, a potem, jak poinformował żołnierz, wykonali rozkaz. Sposób, w jaki Liraz wpatrywała się w ogień, podpowiedział mu, że nie sprawiło jej to przyjemności, ale też nie spodziewał się tego. Chełpiła się dobrze rozegraną bitwą, ale nigdy rzezią. Pytanie, jak bardzo zaangażowała się w wypełnianie rozkazów. Czy mogła go zaskoczyć, tak jak Hazael? Akiva spojrzał na brata, a on odwzajemnił spojrzenie. Tym samym po raz pierwszy przypieczętowali to, co zrobili tego dnia w dolince. Albo, mówiąc precyzyjniej, czego nie zrobili. Kiedy Akiva usłyszał krzyk - krótki, stłumiony - Hazael był bliżej jego źródła niż on. Tylko o kilka uderzeń skrzydeł, ale mimo wszystko Hazael zareagował pierwszy i w jednej chwili złożył skrzydła, żeby wylądować w płytkim strumieniu, gotowy do wybicia się, gdyby musiał szybko wzbić się z powrotem w powietrze. Jedno uderzenie serca i Akiva był przy nim. Widział to, co on: skuloną w szczelinie grupkę przerażonych, drżących pasterzy. Caprinowie byli jednym z najłagodniejszych plemion chi-meryjskich, tak bardzo nieprzystosowanych do walki, że zostali zwolnieni ze służby wojskowej. Prawda była taka, że wiele chimer nie nadawało się na żołnierzy. Byli zbyt mali, nie mogli utrzymać broni, żyli w wodzie, byli strachliwi, albo duzi, ale za to ospali i powolni. Istniało tyle powodów, ile plemion i dlatego właśnie Brimstone musiał robić to, co robił, przez tyle czasu: zbyt wielu jego ludzi nie nadawało się do walki w ogóle, a już na pewno do walki z serafinami. Trzon armii stanowili przedstawiciele kilkunastu najwaleczniejszych plemion i Akiva zdziwił się, gdy wśród tej grupki rozpoznał przedstawiciela jednego z nich. Dashnag wśród Caprinów. Młody, jeszcze niedojrzały, ale nawet młody Dashnag jest brutalnym stworzeniem, a ten trzymał w potężnych ramionach smukłą dziewczynę z rogami jelenia, która zakrywała ręką usta - to ona krzyknęła. Przezroczyste oczy wydawały się ogromne w drobnej,
słodkiej twarzy. Druga dziewczyna z rogami kuliła się z przerażenia przy boku chłopca i choć Akiva nie wiedział, co sprawiło, że zastał w tym miejscu taki właśnie skład, przekaz był oczywisty, jak na dłoni widać było efekt działania aniołów w Eretz: serafiński terror zjednoczył chimery. W tej samej chwili chłopak z Dashnagów delikatnie położył dziewczynę obok i choć w jego oczach widać było strach, zamierzał bronić tej gromadki. Akiva trzymał w rękach miecze, ale nie chciał ich. Nie musimy tacy być, pomyślał. - Haz... - zaczął mówić. Brat odwrócił się do niego. Wyglądał na zakłopotanego, mrużył oczy. - To dziwne - zaczął, nie pozwalając Akivie dokończyć. -Mógłbym przysiąc, że coś tu słyszałem. Akivie chwilę zajęło zrozumienie tych słów, a wtedy zalazła go fala ulgi - i wdzięczności. - Ja też - odparł ostrożnie, z nadzieją, że dobrze doczytał intencje brata. Dashnag wpatrywał się w nich w napięciu, gotowy do natychmiastowego skoku. Wszyscy Caprinowie i dwie dziewczyny z plemienia Dama patrzyli na nich bez mrugnięcia. Dziecko zaczęło gaworzyć i jego matka przytuliła je mocniej. - To musiał być ptak - zaproponował Akiva. - Ptak - zgodził się Hazael. I... odwrócił się od uciekinierów. Przeszedł kilka kroków, rozchlapując wodę, zupełnie zwyczajnie, może nawet karykaturalnie, a potem schylił się i zerwał kwiat rosnący na cienkiej łodydze na skraju rzeki i wetknął w oko pancerza. Kwiat wciąż tam był. Wyjął go teraz i dał Liraz. Akiva zmartwiał, niepewny, czy brat powie jej, że puścili dzisiaj wolno ludność chimeryjskiej wioski, łącznie z Dashnagiem, który choć młody, na pewno wyrośnie na żołnierza. Co by sobie pomyślała? Ale Hazael powiedział tylko: - Mam coś dla ciebie. Liraz wzięła kwiat, spojrzała na niego, a potem na Hazaela, bez wyrazu. Po czym zjadła ten kwiat. Przeżuła go i połknęła. - Hm - mruknął Hazael. - Niecodzienna reakcja. - Czyżbyś często dawał kwiaty?
- Tak - potwierdził. I pewnie tak było. Hazael miał w zwyczaju cieszyć się życiem mimo restrykcji, które ich obejmowały jako żołnierzy, a co gorsza, Bastardów. - Mam nadzieję, że nie był trujący dodał beztrosko. Liraz tylko wzruszyła ramionami. - Są gorsze sposoby śmierci. Śmierć rządzi wszystkimi Tu jesteś - powiedziała z rozdrażnieniem Ten, złapawszy Karou w jej kryjówce. - Tu jestem - zgodziła się Karou i spojrzała na wilczycę. -Gdzie one idą? - Kto? - Sfinksy. Dokąd je wysłał? Po co? - Nie wiem, Karou. Do Eretz, żeby zrobiły swoją robotę. Możemy wrócić do pracy? Karou odwróciła się w stronę dziedzińca. Żołnierze otoczyli Thiaga ciasnym kręgiem i wszyscy patrzyli w niebo, za zanikającymi Żywymi Cieniami. Idź, namawiała sama siebie. Idź i zapytaj. Ale po prostu nie mogła zmusić się do podejścia tam i zniesienia beznamiętnego spojrzenia tych wszystkich oczu albo nadania swojemu głosowi siły i przełamania ciężkiej, czujnej ciszy. Niemal ulżyło jej więc, kiedy Ten położyła jej rękę na ramieniu i zaproponowała: - Chodź. Najpierw Emylion, potem Hvitha. Mamy do zbudowania armię. Tchórz! Pozwoliła się poprowadzić. Po dwóch dniach zabiegów Nur Sarazal mogła już stanąć na chorej nodze, ale mimo to Rath wciąż ją niósł, teraz w specjalnym nosidle, które dla niego zaprojektowali. Sveva czuła, że ciężar odpowiedzialności za życie siostry został zdjęty z jej ramion. Sarazal wyzdrowieje i odnajdą ich plemię, po prostu... nie od razu. Cięż-
ko się wędrowało w złym kierunku, ale droga na północ była zbyt ryzykowna. Zbyt wielu serafinów czyhało na ich trasie do domu. „Nic nam nie jest, Mamo. Żyjemy". Sveva wciąż wysyłała myśli, wyobrażała sobie, że to szkwały przenoszące wiadomości, które jej matka może rozwinąć i przeczytać. Prawie sobie to wmówiła, bo zbyt trudno było pogodzić się z prawdą: że ich ludzie są przekonani, że one nie żyją. „Aniołowie nas ocalili", myślała do matki, wciąż nie mogąc uwierzyć w ten cud. Czuła, że dostała nowe życie: straciła coś i odzyskała, było jednocześnie lżejsze i cięższe. „Jeśli spotkacie anioła z oczami jak płomienie i drugiego z kwiatem lilii wetkniętym w szparę w zbroi - przesyłała matce myśli - nie zabijajcie ich". Ich stadko wędrowało na południe, ku górom, skuszone wizją bezpiecznej przystani. Po drodze spotykali innych i nakłaniali ich do wyruszenia w drogę. Dołączyła do nich para Hartkindów, ale byli ostrożni i nie dopuszczali do rozrośnięcia się grupy. Wędrówka w dużym towarzystwie nie była bezpieczna. Cóż, w zasadzie nic nie było bezpieczne, ale robili, co się dało. Jeśli nie mogli liczyć na osłonę koron drzew, wędrowali tylko w nocy, bo wtedy łatwo wypatrzeć serafinów: ich płonące skrzydła wyraźnie jarzyły się w ciemności. Leli jechała na plecach Svevy i wydawało się jej najnaturalniejszą rzeczą na świecie brać ją ze sobą, gdy tylko wyruszali. Zawsze szła kilka kroków za Rathem, bo wtedy mogła mieć na oku Sarazal. - Nie mogę się doczekać, kiedy znów pobiegnę - oznajmiła jej siostra cicho któregoś ranka, kiedy w tempie narzucanym przez Caprinów wspinali się na wzgórze. - Wiem - odparła Sveva. I wówczas, ze szczytu wzgórza, zobaczyli pierwszy raz Hintermost, jeszcze zamglone w oddali i niewiarygodnie wielkie, zaśnieżone szpice łączyły się z chmurami, tworząc białą krainę w powietrzu. - Ale dobrze jest żyć. Patrole serafinów wracały z polowań z pustymi rękami. Kraina była zbyt wielka i dzika, a jej mieszkańcy trudno uchwytni, coraz trudniej. - Ktoś ich ostrzega - zauważyła Kala któregoś ranka, gdy natrafili na opustoszałą wioskę. Wioski były rzadkością, częściej zdarzały się pojedyncze farmy, zamieszkane przez niewielkie klany, ale one także były puste. Wieczorami przy ognisku żołnierze
czyścili miecze, ale był to nawyk, nie konieczność. Ziemia przed nimi wydawała się wyludniona, od kilku dni nie przelali kropli krwi. Szepty na temat duchów nie ustawały. Niektórzy obwiniali niewolników, ale wszyscy wiedzieli, że niezwykłym osiągnięciem -dowodem jednocześnie odwagi i logistyki - byłoby, gdyby tych kilkoro oswobodzonych stworzeń zdołało ostrzec o nadchodzącym nieszczęściu cały wielki kawał ziemi. Jedynym logicznym wyjaśnieniem, choć nie było na nie żadnego dowodu, było to, że istnieli buntownicy. - Czemu się nie pokażą? - grzmiał żołnierz Drugiego Legionu. Tchórze! Akiva zastanawiał się nad tym samym. Gdzie byli ci buntownicy? On jednak wiedział, że to nie buntownicy ostrzegają mieszkańców tej krainy. On to robił. Nocą, kiedy całe obozowisko spało, stawał się niewidzialny i wymykał ze swojego namiotu. Gdziekolwiek mieli się udać następnego dnia, on był tam pierwszy, odnajdywał wioskę, farmę albo obozowisko nomadów, ukazywał się i miał nadzieję, że wystraszył ich na tyle, że nie przyjdzie im do głowy zostać w tym miejscu do rana. To było już coś. Nie dość, ale i tak był permanentnie wykończony i nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić. Co może żołnierz, jeśli łaska jest równoznaczna ze zdradą, a on jest sam? Miał nadzieję, że kupił ludom z południa dość czasu, żeby zdołali dotrzeć do Hintermost. Powinni dać radę. Ale nie dali. Bo w nocy, gdy Akiva trudził się, by ocalić choć jedną rodzinę z obozu wroga, lecący na ciemnych cichych skrzydłach buntownicy zostawiali dla Imperium takie wiadomości, że odpowiedź Jora-ma zburzyła każdą nadzieję, jaką miał na zaprzestanie zabijania. „Twoim panem może być życie albo śmierć", powiedział Brimstone, ale te krwawe dni nie dawały luksusu wyboru. Śmierć rządziła wszystkimi.
Dawno, dawno temu niebo doświadczyło impetu serafińskiej armii, a ich ogniste skrzydła wzbudzały piekielny wiatr.
Żywe Cienie Serafiński garnizon w Thisalene nie leżał na żadnym odległym skraju opanowanego przez potwory pustkowia, znajdował się na skałach nad zatoką Mirea, w samym sercu Imperium. Strażnik obserwował z wieży, jak nad morzem wstaje słońce, a jego towarzysze najwyraźniej zaspali. Ani szmer nie dochodził z obozowiska setek żołnierzy nauczonych zrywać się o brzasku, żaden dźwięk. Uśpione baraki trwały w bezruchu w świetle wschodzącego słońca, a cisza była surrealistyczna i złowróżbna. Cisza panowała nocą. Teraz powinny być słyszalne odgłosy zamieszania, przygotowywania strawy i ospały jeszcze szczęk oręża o oręż na placu treningowym. Wiedział, że o tej porze powinien opuszczać posterunek, ale nie mógł się do tego zmusić. Przerażenie nie pozwalało mu choćby drgnąć. Nie ruszało się nic poza morzem i słońcem. Jak gdyby wszystkie żywe istoty, z wyjątkiem niego, zamarły. Kiedy na niebie pojawiły się pierwsze krwiogulce, ocknął się wreszcie, zrobił krok w powietrze i poleciał na dół tylko po to, żeby odnaleźć baraki pełne żołnierzy, którzy mieli się już nigdy obudzić. Setkę gardeł poderżnięto ruchem tak wprawnym jak rozcinanie koperty. Setka czerwonych uśmiechów, a na ścianie czerwona, nowa wiadomość: „Anioły muszą zginąć". Było to echo niesławnych słów imperatora, wypowiedzianych ze szczytu Wieży Triumfu i pod karą infamii wtłoczonych do świadomości każdego serafina, cywila czy żołnierza: Potwory muszą zginąć. Ten żołnierz powinien był zdezerterować. Musiał wiedzieć, że zostanie stracony za swoje niedopatrzenie, niedopuszczalne, na-
wet jeśli mówił prawdę, roztrzęsiony i jąkający się, kiedy dotarł do miasta, lecąc na północ wzdłuż wybrzeża. Thisalene było głównym ośrodkiem handlu niewolnikami w Imperium, ciężko uzbrojonym i ufortyfikowanym. Leżało pół dnia drogi lądem od stolicy - na skrzydłach było się na miejscu w godzinę. Żołnierze z jego regimentu zostali wysłani na patrol wałów nadmorskich, a on bał się, że ich też zastanie martwych, więc na ich widok wykrzyknął: - Dzięki niech będą gwiezdnym bóstwom! Musicie potroić straże. One żyją. Wróciły, żeby zabić nas wszystkich! Posłano po dowódcę, a kiedy przybył, żołnierz wyszedł już z największego szoku. Pierwsze, co powiedział, to: - Nie zasnąłem ani na chwilę, sir, przysięgam. - A kto mówi, że zasnąłeś? Co się stało, żołnierzu? Jesteś cały we krwi. - Musi mi pan uwierzyć. Nigdy nie zasnąłbym na warcie. One żyją. Nie znam ani jednej istoty... - Mów porządnie. Kto zginął? Kto przeżył? - My zginęliśmy, sir. Nie zamknąłem oczu! To były Żywe Cienie. To musiały być one. Wróciły. Święto Karou była dobra w wielu rzeczach, ale prowadzenie samochodu nie było jedną z nich. W ludzkim świecie nie osiągnęła jeszcze wieku, w którym mogłaby dostać prawo jazdy, co chwilowo bardzo ją bawiło. Nie wiedziała, jak to wygląda w Maroku, ale w Europie trzeba było mieć ukończone osiemnaście lat, a od tego dzielił ją jeszcze miesiąc. No chyba, żeby zsumować obywa jej życia. Powinnam się na to powołać, pomyślała, gdy prowadzona przez nią stara niebieska ciężarówka wypadła z szosy. Używała jej, żeby dostarczać zakupy do kazby. Wielki wybój na drodze wyrzucił samochód w powietrze i przez długą chwilę zawisł na dwóch oponach, a później runął na ziemię z takim impetem, że Karou wyskoczyła z siedzenia kierowcy na pół metra w górę. Auć.
- Wybacz! - zaćwierkała fałszywie w stronę tylnego siedzenia. Z tyłu siedziała Ten. Karou już szukała następnego wyboju. - Gdybym nie chciała tu być, już dawno bym zniknęła - powiedziała do Thiaga przed wyjazdem, jak zwykle w towarzystwie wilczycy, mimo protestów. - Nie potrzebuję nadzoru więziennego. - Ona nie jest nadzorcą - odparł. - Karou. Karou. - Spojrzenie miał denerwująco intensywne, jak zawsze. - Po prostu nie mógłbym znieść, gdybyś gdzieś wyruszyła sama. Nie rozumiesz? Gdyby coś ci się stało, byłbym zgubiony. - Nie my bylibyśmy zgubieni. Ja bym był. Fuj. Oczywiście mogło być gorzej. Mógł pojechać z nią sam i była chwila, kiedy bała się, że tak się to skończy. Ale Żywe Cienie mogły w każdej chwili wrócić ze swojej misji, więc postanowił zaczekać w kazbie. - Przywieź coś na ucztę - poprosił ją. - Jeśli zdołasz. Włosy zjeżyły jej się na karku, gdy to usłyszała. - Co świętujemy? W odpowiedzi Thiago wskazał na swoją chorągiew i się uśmiechnął. Zwycięstwo i zemstę. Aha. Karou zaczęła się zastanawiać, przy czym najlepiej się świętuje zwycięstwo i zemstę. Wódka? Trudno było ją znaleźć w Maroku. I dobrze, bo alkohol był ostatnią rzeczą, jaką chciałaby zaoferować żołnierzom. No dobrze, może nie ostatnią. Dotarła do Agdz, miasta z długą zakurzoną główną ulicą, przez którą przypominało raczej Dziki Zachód niż tysiąc i jedną noc i od razu ominęła sklep na północnym końcu, bo pamiętała, że na wystawie wisiały karabiny. Wolała nie ryzykować, że Ten zobaczy je ze swojej kryjówki na tylnym siedzeniu i zapyta, co to takiego. Czy to nie podniosłoby jakości świętowania? Nie było wątpliwości, że tak. Karou z przerażeniem myślała o broni. Dłoń od razu wędrowała w kierunku brzucha, gdzie trzy małe lśniące blizny przypominały o nabojach, które przeszyły ją kiedyś w ładowni statku w Petersburgu, gdzie dziewczyny i kobiety, krwawiąc z bezzębnych ust, uciekały z krzykiem.
Karou nienawidziła broni, ale wiedziała, co znaczyłaby dla buntowników. Wiele razy rozważała powiedzenie Thiagowi o ludzkich sposobach zabijania i tyle samo razy się powstrzymywała. Miała ku temu wiele powodów, od osobistego stosunku do pistoletów począwszy, a także niechęci, z jaką myślała o kontaktach z ludźmi, których wymagałyby próby zdobycia broni. Czy sytuacja nie była już dość fatalna, żeby jeszcze mieszać do niej handlarzy bronią? Ale dałaby sobie z tym radę, gdyby nie istniał znacznie ważniejszy powód, do którego i tak wszystko zawsze się sprowadzało. Brimstone nigdy nie wpuścił broni do Eretz. Mogła się tylko domyślać, czemu nie, ale podejrzewała, że odpowiedź jest prosta: bo to doprowadziłoby do wyścigu zbrojeń i wywołało falę morderstw bez opamiętania, a to ostatnia rzecz, jakiej chciał. W ostatnich chwilach przed egzekucją powiedział jej - to znaczy Madrigal - że przez wszystkie te stulecia dawał tylko odpór atakom, żeby utrzymać swoich ludzi przy życiu do czasu, gdy pojawi się jakiś inny sposób, nowa, prawdziwsza droga. Droga prowadząca do życia i pokoju. Zycie i pokój. Zwycięstwo i zemsta. Te pary nigdy się nie spotkają. W mieście Karou kupiła całe skrzynie brzoskwiń, cebul i cukinii. Na niebieskich włosach miała bawełniany hidżab, dżinsy i dżellabę z długimi rękawami. Nie dało się jej wziąć za Marokankę, ale miała czarne oczy i płynnie mówiła po arabsku, więc nie traktowali jej także jak przybysza z Zachodu. Pilnowała, żeby nie pokazać tatuaży na dłoniach i kupowała płótno i skórę, herbatę i miód, migdały i oliwki, suszone pomidory, karmę dla kurczaków i bochny płaskiego chleba. Połcie czerwonego mięsa, ale niedużo, bo by się zepsuło. Tony kuskusu, w workach tak wielkich, że ledwie dawała radę je unieść, ale i tak musiała odrzucać oferty pomocy, bo ktoś mógłby zauważyć czającego się na tylnym siedzeniu potwora z wilczą głową. Dzięki, Ten. Ciekawskiej kobiecie powiedziała, że pracuje dla agencji turystycznej i robi zakupy dla wygłodniałych turystów. W rzeczy samej, Karou zdawała sobie sprawę, że zrobiła zakupy godne niewielkiej armii, ale nawet nie mogła się z tego pośmiać. Wciąż myślała o sfinksach, o tym, co robią. Odebrało jej to ochotę przywiezienia żołnierzom czegoś do świętowania. Rzuciła Ten butelkę wody i zamknęła przyczepę. Ale
kiedy wyjeżdżała z miasta, wpadł jej w oko sklep, który sprawił, że zmieniła zdanie. Bębny. Berberyjskie plemienne bębny. Czasem w obozach wojennych mieli bębny. Śpiewali. W kazbie nie było śpiewania, ale przypomniała sobie Ziriego i Ixandera, wygłupiających się na dziedzińcu, śmiechy, w których nie brała udziału, i kupiła dziesięć bębnów, a kiedy ruszyła w drogę powrotną, zaczynał zapadać mrok. Nadzorowała rozładunek, gdy Żywe Cienie powróciły. - Myślałam, że Żywe Cienie umarły - oznajmiła Liraz. Wieści z Thisalene już dotarły i Akiva rozmyślał. Masakra, liczba ofiar. Odważne posunięcie. Głupie posunięcie. Zaatakować tak blisko Astrae to jak obalić rzekomą niezdobywalność całego Imperium. Czy ci buntownicy wiedzą, co rozpoczęli? Hazael westchnął, a potem powoli wypuścił powietrze. - Czy tylko ja to widzę, czy chimery raczej unikają śmierci? - Niech będzie - zgodziła się Liraz. - Przynajmniej to nas łączy. - Nie tylko to - dodał Akiva. Liraz spojrzała na niego. - Czyżbyś chciał powiedzieć... - Myślał, że wspomni o jego idei harmonii z potworami, ale zniżyła głos i dokończyła: - .. .o wymykaniu się tak, żeby nikt nie widział? - Akiva zamarł. Wiedziała, co robił w nocy, czy miała na myśli ogólnie tę umiejętność? Patrzyła na niego i wydawało się, że chodzi jej o coś konkretnego, ale dodała tylko: - Gdyby ojciec wiedział, że to potrafisz - zagwizdała - miałby swój prywatny Żywy Cień. Akiva się rozejrzał. Nie chciał rozmawiać na ten temat w obozie, ani o jego magii, ani o sekretach. Nawet nazwanie imperatora „ojcem" było karalne, bo po pierwsze honorowe tytułowanie go było obowiązkiem, a po drugie Bastardzi nie mieli prawa do posiadania rodziców. Byli bronią, a broń nie ma ojca ani matki, a gdyby miecz miał wskazać swojego twórcę, byłby to kowal, a nie złoże, z którego wybrano kruszec do wykucia miecza. Co oczywiście nie powstrzymywało Jorama przed chełpieniem się tym, ile „broni" powstało z jego „kruszcu". Administratorzy mieli spisy. W haremie przyszło na świat ponad trzy tysiące bękarcich żołnierzy. Przeżyło tylko około trzystu, a do wielu zgonów doszło w ostatnim czasie.
Akiva sprawdził, czy nikogo nie ma w zasięgu słuchu. - Ty też mogłabyś to robić - przypomniał Liraz. Nauczył brata i siostrę przybierania czaru, żeby mogli pomagać mu w świecie ludzi i wypalać odciski czarnych dłoni na drzwiach przejść Brimstone'a. Udawało im się, choć nie bez trudu i nie na długo. Parsknęła z obrzydzeniem. - Raczej nie. Wolę, żeby moje ofiary wiedziały, kto je zabija. - Żeby mogły marzyć o twojej uroczej twarzy przez całą wieczną drzemkę - dodał Hazael. - To przywilej zginąć z rąk kogoś pięknego - odcięła się Liraz. - Czyli nie z ręki Jaela - stwierdził Hazael. Jael. Akiva spojrzał w niebo. To imię przywołało wiele skojarzeń. - Nie. Na gwiezdne bóstwa. - Liraz się wzdrygnęła. - Nie ma takiej siły, która mogłaby pomóc jego ofiarom. Wiecie, są dwa powody, dla których cieszę się, że jestem Bastardem i obydwa z nich to Jael. - Jakie to powody? - spytał Akiva, który nie mógł wyobrazić sobie przyczyny, dla której ktokolwiek, a szczególnie jego siostra, miałby się cieszyć z bycia bękartem władcy. Bastardzi byli najefektywniejszą, ale jednocześnie najniżej cenioną siłą zbrojną Imperium. Nigdy nie zostawali dowódcami, żeby nie poczuli się lepszymi, niż są, byli jak pionki rzucane na pastwę wyżej postawionych, wypożyczane regimentom Drugiego Legionu do wykonania brudnej roboty. Nie dostawali żołdu, oczekiwano, że będą służyć aż do śmierci, nie wolno im było brać ślubów, rodzić ani płodzić dzieci, posiadać ziemi, a nawet mieszkać gdziekolwiek poza barakiem. Prawdę mówiąc, to było jak niewolnictwo. Nie wyprawiano im pogrzebów, przysługiwała im tylko kremacja i zbiorowa urna, a ponieważ ich imiona były raczej wypożyczone niż nadane, nie było sensu ryć ich w kamieniu czy wypisywać na tabliczkach. Jedynym aktem uznania życia Bastarda było wykreślenie jego imienia z listy, dzięki czemu mogło być nadane jakiemuś kwilącemu noworodkowi, który wkrótce zostanie wydarty z ramion matki. „Żyj w cieniu, zabijaj, kogo każą, i umieraj niedoceniony" - tak mogłoby brzmieć motto Bastardów, ale brzmiało: „Krew jest siłą". - Bycie Bastardem - Liraz zaczęła odliczać powody na palach - oznacza, że nigdy nie będę służyć pod wodzą Jaela. - Dobry powód - zgodził się Akiva. Jael był młodszym bratem imperatora i dowódcą Dominium, elitarnego legionu Imperium, który
był źródłem niemijającej goryczy wśród Bastardów. Każdy Bastard pokonałby każdego żołnierza Dominium w pojedynku, a nawet -gdyby było trzeba - na placu boju, ale to Dominium było wywyższane. Byli kunsztownie ubrani i utrzymywani przez najbogatsze rodziny Imperium, które oddawały do wojska drugich i trzecich synów i córki, a po zakończeniu wojny sowicie ich wynagradzano, obdarowywano zamkami i posiadłościami na wolnych ziemiach. Jedna ze starych Bastardek, Melliel, ośmieliła się zapytać Jora-ma, czy Bastardzi też dostaną swój przydział. Ich ojciec odpowiedział na swój przebiegły sposób, dzięki któremu nawet odmowa świadczyła o jego męskości: - W Eretz nie ma wystarczająco dużo zamków, żeby wystarczyło ich dla bękartów, które spłodziłem. A jednak mimo wszystkich korzyści, którymi cieszyli się członkowie Dominium, służyli przyjemności Jaela, a przyjemność Jaela była pod każdym względem wstrętna. - Mów dalej - zachęcił Hazael. - Jaki jest drugi powód? Liraz wystawiła drugi palec. - Po drugie - jako bastard nigdy nie będę leżeć pod Jaelem. Akiva patrzył na nią zdumiony. Pierwszy raz w życiu słyszał, jak jego siostra mówi o swojej seksualności, nawet w tak pokrętny sposób. Jej wściekłość była jak zbroja, całkiem aseksualna zbroja. Liraz była nietykalna i nietknięta. Wizja jej, leżącej pod Jaelem... kwalifikowała się do natychmiastowego odrzucenia, ze wstrętem. Hazael też był zdumiony. - Mam nadzieję, że nie - przyznał i brzmiał, jakby było mu słabo z obrzydzenia. Liraz wywróciła oczami. - Otrząśnijcie się! Znacie reputację naszego wuja. Jestem bezpieczna, bo jestem jego rodziną, i dziękuję za to gwiezdnym bóstwom, nawet jeśli tylko za to. - Nieważne bóstwa! - zawołał Hazael oburzony. - Jesteś bezpieczna, bo wypatroszyłabyś go gołymi rękami, gdyby tylko spróbował cię dotknąć. Powiedziałbym, że ja bym to zrobił, ale wiem, że zanim ktokolwiek dotarłby na miejsce, nasz wujek byłby już przewleczony na lewą stronę, a dzięki temu na pewno ładniejszy. - Pewnie tak. - Liraz brzmiała, jakby była zmęczona. - A co z innymi dziewczynami? Myślicie, że one nie chcą go przewlec na druga stronę? I co wtedy? Szubienica? Chodzi o życie. Czy warto
przy nim trwać, bez względu na wszystko. Jest tak? - Spojrzała na Akivę. Czy pytała go o to? - Jak to? - Czy warto żyć bez względu na wszystko? Mówiła o życiu w rozpaczy, życiu po stracie? Czyżby traktowała jego stratę realnie i naprawdę chciała wiedzieć, czy gdzieś był haczyk? Czasem Akiva miał wrażenie, że w ogóle nie zna swojej siostry. - Tak - uznał ostrożnie, myśląc o kadzielnicy i o Karou. - Dopóki żyjesz, jest szansa, że będzie lepiej. - Albo gorzej - dodała Liraz. - Tak - przyznał. - Zazwyczaj gorzej. Wtrącił się Hazael: - Moja siostra Promyk Słońca i mój brat Światełko Nadziei. Powinniście założyć klub, przed świtem wszyscy popełnilibyśmy samobójstwo. Świt. Wszyscy wiedzieli, co się wydarzy rankiem. Liraz się podniosła. - Idę spać, dopóki mogę, i wam radzę to samo. Myślę, że kiedy tu dotrą, nie będzie już wiele czasu na odpoczynek. Odeszła. Hazael za nią. - Idziesz? - zapytał Akivę. - Za chwilę. Albo i nie. Akiva spojrzał w niebo. Było czarne, jak okiem sięgnąć, ale wyobraził sobie, że czuje coś w powietrzu: uderzenia wielu, wielu skrzydeł. To było złudzenie, proroctwo albo po prostu strach. Miał przed sobą długą drogę tego wieczoru, miał ochronić ziemię, uratować chimery. Dla niego nie było odpoczynku. Dominium nadchodziło. Role do odegrania Sfinksy wylądowały, lekko uderzając kocimi łapami o ziemię i wzbiły wokół siebie chmurki kurzu. Pozostałe chimery ruszyły drzwiami
i oknami, żeby powitać je na dziedzińcu i wysłuchać ich sprawozdania, śpieszył też Thiago, który wyszedł z wartowni. Karou myślała intensywnie. Co oni robili? Nie tylko sfinksy, wszystkie oddziały Czuła się nierealnie, kiedy stopy poniosły ją razem z innymi. - Karou! - zawołała za nią Ten, ale ona szła dalej. Thiago zobaczył, że nadchodzi, i zatrzymał się, prowadząc ją spojrzeniem. Żołnierze poszli za jego wzrokiem, sfinksy także. Twarze ich wszystkich wyrażały dokładnie ten sam brak emocji, ale Thiago się uśmiechnął. - Karou - przywitał ją. - Wszystko poszło dobrze w mieście? - Tak, jasne. - Spociły jej się ręce. - Nie przeszkadzajcie sobie. Chciałabym tylko posłuchać. Wilk lekko przekrzywił głowę, zaskoczyła go. - Posłuchać? - Raportu. - Karou skuliła się, zacięła. - Chciałabym wiedzieć, co robimy. Nie wiedziała, co odpowie Thiago, ale nie spodziewała się, że zapyta: - Czy martwisz się o kogoś szczególnie? Twarz Karou oblała się rumieńcem. - Nie - odrzekła oburzona. Spanikowała, bo zdała sobie sprawę, że cokolwiek teraz powie, będzie oczywiste, że martwi się o serafina. O Akivę. - Więc nie martw się. - Znów się uśmiechnął. - Masz dość trosk. Straciłaś dzisiaj cały dzień, a ja muszę przygotować na jutro kolejną drużynę. Myślisz, że dasz sobie radę? - Oczywiście - odpowiedziała za nią Ten i wzięła ją pod ramię, jak dzień wcześniej. - Już idziemy. - Dobrze - przytaknął Thiago. - Dziękuję. - Zaczekał, aż się oddalą, dopiero wtedy przemówił. Karou ocknęła się z oszołomienia. Nie chodziło o to, że Thiago nie chce martwić jej szczegółami misji. On po prostu nie chciał, żeby dowiedziała się, co robią. Kiedy Ten ją odprowadzała, spojrzała przelotnie - na Ziriego. Wyglądał na zdenerwowanego. I ten komentarza Thiaga... Czy myśleli, że ona wciąż kocha Akivę? A nie wiedzieli nawet o Marrakeszu i Pradze, nie wiedzieli, że tak niedawno spotkała go znowu. Spotkała go i... Nie. I nic. Zostawiła go za sobą. Tylko to się liczyło. Tym razem dokonała właściwego wyboru.
Kiedy zeszły z dziedzińca, wyszarpnęła ramię z uścisku Ten i skrzywiła się, gdy zabolały ją siniaki. - O co chodzi? - spytała. - Chyba mam prawo wiedzieć, w imię czego składam ofiarę z bólu! - Nie bądź dzieckiem. Wszyscy mamy role do wypełnienia. - Ach! A jaka jest twoja? Opiekunka do dzieci? Przepraszam - do zdrajców? W oczach Ten pojawiły się złowrogie błyski. - Jeśli Thiago poprosi, to tak. - A ty zrobisz wszystko, o co poprosi? Przez chwilę Ten patrzyła na nią jak na głupią. - Oczywiście - odpowiedziała. - Tak samo jak ty. Szczególnie ty. Dla dobra naszych ludzi, w imię pamięci o tym, co straciliśmy, i żeby spłacić ogromny dług, jaki zaciągnęłaś. Karou natychmiast zareagowała falą wstydu, ale za nią pojawił się gniew. Nigdy nie pozwolą jej zapomnieć o tym, co zrobiła. A przecież, w przeciwieństwie do nich, była tu z własnej woli, z wyboru. Miała inne życie i w tej chwili pragnęła do niego wrócić, do Pragi, do przyjaciół, do sztuki, herbaty i nie przejmowania się czymkolwiek straszniejszym niż motyle w brzuchu - motylio jelitus - jak przypomniała sobie z bólem. Jak kuszące i maleńkie wydawało się jej teraz to życie, jak coś, co można by schować we wnętrzu śnieżnej kuli. Nie wróci tam. Ten miała rację: była im dłużna. Ale niedobrze jej się robiło od tej tchórzliwej istotki, którą się stała. Pomyślała, że Brimstone z trudem rozpoznałby tę potulną, zawstydzoną dziewczynkę, bo jego poleceń nigdy nie wykonywała tak skwapliwie. Kiedy wspięły się po schodach do jej pokoju, wzięła do ręki naszyjnik, który zaczęła wcześniej, a zniecierpliwiona Ten wysypała zawartość swojej skrzyneczki na stół. Szczypce rozsypały się we wszystkie strony. Karou wzięła jedne z nich, ale nie założyła. Nie miała teraz nastroju na wskrzeszanie ciał. Czego nie wolno jej było wiedzieć? - Chcesz, żebym ja złożyła ofiarę? - spytała Ten. Karou spojrzała na nią. Wilczyca nie oferowała swojego bólu często, a Karou zdziwiła się, słysząc swoją odpowiedź: - Nie, dzięki.
Dopiero na dźwięk tych słów zdała sobie sprawę, że zamierza coś zrobić. Co zamierzam zrobić? Ach. Bawiła się imadłem, zaciskała je i rozluźniała. Pamiętała, jak to się robi? To było tak dawno temu. Jak mogę zdobyć ból? Dla ciebie nie ma bólu. Tylko przyjemność Wciąż bawiła się imadłem, kiedy spytała Ten: - Pewnie nie znasz historii o Sinobrodym? - Sinobrody? - Ten zerknęła na włosy Karou. - To jakiś twój krewny? Karou uśmiechnęła się do niej krzywo. - Ja nie mam krewnych, zapomniałaś? - Nikt już nie ma - odparła po prostu Ten i Karou zdała sobie sprawę, że tak rzeczywiście było. Wszyscy stracili... wszystkich. Byli istotami, które nie miały nic do stracenia. - No więc - zaczęła i spokojnie umiejscowiła imadło na kawałku skóry i mięśnia, łączącym kciuk z dłonią. To było czułe miejsce. Sinobrody był lordem i kiedy przyprowadził do swojego pałacu nową żonę, dał jej klucze do wszystkich drzwi i powiedział, że może zaglądać wszędzie, z wyjątkiem jednych małych drzwi w piwnicy. Nigdy nie wolno jej tam chodzić. Zacisnęła imadło i ból zaczął otwierać się w niej jak kwiat. - I pewnie to było pierwsze miejsce, do jakiego poszła? -stwierdziła Ten. - Chwilę po tym, jak się odwrócił. Ten właśnie odwróciła się po filiżankę z herbatą. Na dźwięk słów Karou obróciła się szybko z powrotem i zaklęła. Po jej reakcji Karou wiedziała, że się udało. Pamiętała przecież manipulacje Akivy z niewidzialnością. Śmieszne, jak wielką rzeczą wydawał się wtedy ból. Już tak nie było. Dostosował się do rytmu bicia jej serca i wydawał się równie naturalny. Ten była przekonana, że Karou ruszyła się z miejsca. Pomyślała, że znowu wyleci przez okno. Kiedy odzyskała władzę, rzuciła się do niego, a wtedy Karou wyśliznęła się drzwiami. O ironio, brak zasuwy w drzwiach ułatwił jej ucieczkę. Wciąż niewidzialna, spłynęła po schodach i pomknęła na dziedziniec, żeby usłyszeć wszystko, co zdoła, zanim Ten doniesie o jej zniknięciu. Nie było tego wiele.
To nie cień ją zdradził. Czar nie obejmował cienia, więc trzymała się w mroku i nie wydała żadnego dźwięku. Była tego pewna. Nawet nie dotykała stopami ziemi. Ale stała na dziedzińcu tylko kilka minut, wystarczająco długo, żeby poznać obrzydliwą wiadomość, jaką buntownicy zostawiali dla serafinów i... reakcję imperatora -dobry Boże, niebo ciemniejące i jaśniejące od żołnierzy Dominium, bezduszna manifestacja władzy, beznadzieja, beznadzieja - kiedy Thiago zamilkł w pół zdania, odwrócił się na wilczej łapie, uniósł głowę i delikatnie falując nozdrzami, wciągnął powietrze. Spojrzał na nią. Zamarła. Nie ruszała się i była kilka metrów od niego, ale przestała oddychać i w panice patrzyła w te bezbarwne oczy. Nie mógł skupić na niej wzroku, a zmrużył powieki. Ponownie wciągnął powietrze. Nie mógł jej zobaczyć, wiedziała o tym, on ani nikt z jego kompanii, choć wędrowali za jego wzrokiem. Ale - głupia, głupia! - tak samo dobrze jak on wiedzieli, że jest blisko. Byli zwierzętami. Czuli jej zapach. Ochota na uśmiech Zdjęła imadło dopiero nad rzeką, zakończyła czarowanie i obserwowała, jak znów staje się widoczna. Skórę miała siną w miejscu, gdzie zaciskały się szczypce. Siniak. Czy kiedykolwiek coś miało mniejsze znaczenie niż siniak? Czy Thiago domyśli się, na czym polega jej czar? Zachowała się głupio. Jeśli domyśli się, że ona to potrafi, on i jego szpieg już nigdy nie spuszczą z niej wzroku. Nie mówiąc już o tym, że jeśli domyśli się, że ona potrafi to robić, będzie chciał się dowiedzieć jak. Będzie chciał, żeby umieli to wszyscy jego żołnierze, a czy Karou nie powinna chcieć tego także, jeśli to może im pomóc? Pomóc im zabić we śnie jeszcze więcej aniołów? To właśnie zrobiły Tangris i Bashees. Nikt nie wiedział, jak dokładnie; miały sposób na otaczanie się cieniem, żeby przemykać się niezauważanie wśród wrogów, ale to nie wyjaśniało, jak dokonały masowego mordu w całkowitej ciszy. Kto spał na tyle
mocno, żeby nie obudzić się choć na moment, gdy podrzynano mu gardło? Ale te ofiary przespały gardło za gardłem, umierali po kolei, aż w pokoju żywi pozostali tylko mordercy. Karou nie wiedziała, dlaczego aż tak bardzo ją to dotknęło. To była bezbolesna śmierć. A ile chimer zabili ci żołnierze? Na pewno znacznie mniej delikatnie. Delikatność. Cóż za obrzydliwa myśl. Karou toczyła ze sobą wewnętrzną walkę, bardziej niż kiedykolwiek pragnęła móc z kimś porozmawiać. Ścierały się w niej siły, których nie potrafiła pogodzić. Udawała, że ta groza, w której łańcuchu była ogniwem, jest tylko złym snem; ta myśl pozwalała jej przetrwać, bo po prostu nie mogła się z tym pogodzić. Z wojną. Zycie Karou nie przygotowało jej na to. Wojna była hasłem z wiadomości, a ona nawet wiadomości nie mogła oglądać, to było dla niej zbyt straszne. Jeśli myślała, że pomoże jej Madrigal, jej głębsza tożsamość, myliła się. Dlaczego Madrigal zrobiła to, co zrobiła, z jakiego innego niż pokój powodu spiskowała z Akivą? Dlatego że nie mogła znieść wojny, nawet jeśli na szali było jej życie. Zawsze była idealistką. A to, co się działo w Eretz... Buntownicy pogarszali sytuację, bardzo ją pogarszali. Zniszczyli gniazdo szerszeni. Wyrżnięte uśmiechy, poderżnięte gardła, krwawe napisy. Co Thiago sobie myślał, drażniąc w ten sposób Imperium? Odpowiedź imperatora była błyskawiczna i potężna. Dla chimer to będzie katastrofa. Wszystkie siły Dominium wysłane do walki z cywilami? Co Thiago sobie wyobrażał? Co ona sobie wyobrażała? Ona nic sobie nie wyobrażała, nie chciała wiedzieć i teraz proszę. „Jestem szczęśliwy... Jestem szczęśliwy..." Karou zdjęła buty i zanurzyła stopy w chłodnej wodzie. W kazbie wszyscy już jej szukali i znajdą ją bez trudu. Czekała widoczna jak na dłoni, a po chwili usłyszała skrzydła i padł na nią cień. Miał rogi i na chwilę tak się ułożył z jej cieniem, że wydawało się, że rogi są jej. Ziri. Ziri był członkiem oddziału, który wycinał uśmiechy. Jego półokrągłe noże - takie same jak jej - świetnie się do tego nadawały:
musiał tylko unieść kąciki ust trupa i wystarczył jeden sprytny ruch nadgarstka, żeby było po sprawie: sztuczny uśmiech. I tyle zostało z mojego małego kirińskiego cienia. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Stał plecami do słońca i musiała osłonić oczy. Teraz, kiedy już ją znalazł, nie bardzo wiedział, co robić. Widziała, że zerknął na jej ramiona, na sińce mieszające się z tatuażami, zanim spojrzał jej w twarz. - Nic ci nie jest? - zapytał niepewnie. To były pierwsze słowa, jakie do niej wypowiedział. Byłaby taka szczęśliwa, gdyby padły wcześniej. Przez pierwsze przerażające dni wśród buntowników liczyła, że będzie jej przyjacielem i sprzymierzeńcem; wydawało jej się, że jest w nim coś znajomego. Współczucie? Urok jego młodszego wcielenia? Nawet teraz widziała w nim chłopca, te same okrągłe brązowe oczy, powaga i nieśmiałość. Ale przez wszystkie tygodnie trzymał się od niej z daleka, a kiedy wreszcie zdecydował się odezwać, już nie miało to znaczenia. - Wyglądasz... - Zamilkł, speszony. - Nie wyglądasz dobrze. - Nie? - Karou była gotowa się roześmiać. - Coś takiego! -Wstała, podciągnęła dżinsy i włożyła buty. Spojrzała na Ziriego. Urósł tak bardzo, że musiała aż odchylić głowę. Na jednym z rogów miał ślad po ciosie, kilka odrostków było odłupanych i wystarczyło się przyjrzeć, żeby zrozumieć, że róg ocalił go przed śmiertelnym ciosem w głowię. Miał szczęście. Słyszała, że inne chimery tak mówią. Ziri Szczęściarz. - Nie martw się o mnie. Kiedy następnym razem przyjdzie mi ochota na uśmiech, zgłoszę się do ciebie. Obrócił się, jakby go spoliczkowała, a ona weszła na zakurzony brzeg i ruszyła w stronę kazby. Nie leciała, szła. Nie śpieszyło jej się. Brat imperatora wyglądał, jakby został przecięty wpół. Blizna biegła od czubka głowy, przez środek twarzy, zakręcała pod policzkiem i kończyła się - nieszczęśliwie - prawie na samym gardle. Nie było to cienka kreska, ale naciągnięty, żywy bliznowiec, pożerający resztki po nosie i rozdzielający wargi, które ujawniały popsute zęby. Nikt nie wiedział, jak to się stało. Utrzymywał, że to rana wojenna, ale po cichu temu zaprzeczano. Jednak hipotez namnożyło się tyle, że nie można było stwierdzić która, jeśli którakolwiek, była prawdziwa. Nawet Hazael ze swoją zdolnością do dociekania prawdy nie miał pojęcia.
Cokolwiek spowodowało bliznę, w efekcie czyniło niemal nieznośnym towarzyszenie Jaelowi w czasie posiłków, bo jadł, wydając takie odgłosy, jak pies liżący się po jądrach. Akiva miał minę nieprzeniknioną, jak zawsze, ale było to prawdziwe osiągnięcie. Nikt bardziej nie kusił do skrzywienia się niż Kapitan Dominium. - Pomyśl, że to piknik z polowaniem - podsunął Jael jak gdyby nigdy nic i połknął pół wędzonego na zimno skowronka, popijając piwem. Nie kłopotał się starciem z brody resztek jedzenia, które wypadało mu z uszkodzonych ust. - Ogromny piknik z polowaniem. Polujesz? zapytał Akivę. - Nie. - Oczywiście, że nie. Żołnierzom nie przysługuje luksus sportu. Chyba że wróg stanie się zwierzyną. Myślę, że ci się spodoba. Śmiem wątpić, pomyślał Akiva. Całe Dominium czekało w gotowości do rzucenia się na uciekające chimery na południu kontynentu, a kilka tysięcy żołnierzy szykowało się do odcięcia im drogi ucieczki przez Hintermost, a potem dalej na północ, i zabicia każdej żywej istoty, która pojawi się w ich zasięgu. - Uważałem, że jest zbyt wcześnie, żeby wycofać główne siły zaczął Jael - ale mój brat nie wierzył, że południe może stanowić zagrożenie. - Nie stanowiło - oznajmił Ormerod, dowódca Drugiego Legionu, który do niedawna zajmował się tym obszarem i który, jak sądził Akiva, był niezadowolony z odsunięcia go od tego. Siedzieli przy stole w jego pawilonie, co nie było naturalnym środowiskiem Akivy. Bękarci nie siadali przy stołach i nie jadali ze swoimi zwierzchnikami. Znalazł się tu, ku swojemu zaskoczeniu, ale nie zachwytowi, na rozkaz Jaela. - Książę Bękartów - wykrzyknął kapitan, kiedy Akiva wszedł. W przeszłości musiał z nim współpracować, ale nawet gdy ich cele były zbieżne - jak na przykład zniszczenie Loramendi - gardził nim i czuł, że to uczucie było odwzajemnione. A teraz Jael mówił: - Co za zaszczyt. Nie spodziewałem się zastać tu ciebie. Dołącz do nas przy śniadaniu, jestem pewien, że masz przemyślenia na temat sytuacji.
Och, Akiva miał je oczywiście, ale nie takie, którymi mógłby się podzielić przy tym stole. - Południe nie było zagrożeniem wcześniej ani nie jest nim teraz kontynuował Ormerod, a Akiva podziwiał jego szczerość. Nie mógłby zgodzić się z nim bardziej. - Ktokolwiek zadziera z serafinami, nie są to te rolnicze plemiona. - Tak. Buntownicy gdzieś się ukrywają, czyż nie? - Jael westchnął. Buntownicy. Mój brat jest wściekły. On chciał rozpętać nową wojnę. Czy to tak wiele? A tu proszę, stara wojna wychodzi z szafy! - Zaśmiał się ze swojego dowcipu, ale Akiva się nie śmiał. Nowa wojna? Tak szybko? Nie spytał. Ciekawość była słabością, a obydwaj bracia, Joram i Jael, lubili o tym przypominać i karać za to. Najwyraźniej jednak Ormerod nic o tym nie wiedział. - Jaka nowa wojna? Jael wpatrywał się w Akivę, patrzył wprost, z zaciekawieniem i osobistym zainteresowaniem. - Więc to niespodzianka - zauważył z uśmiechem, o ile można było nazwać uśmiechem rozdziawienie warg, które aż bielały od napięcia. Oto uśmiech, nad którym mogłyby popracować chimery, pomyślał Akiva. Ale jeśli Jael zamierzał z niego zakpić, będzie musiał się bardziej postarać. Nie było niespodzianki. Kto mógł być następnym celem Jorama, jeśli nie zdradzieccy serafini, których wolność i tajemnice dręczyły go od lat? Stelianie. Dla Akivy lud jego matki był bardziej abstrakcyjny, niż ci powstali znikąd buntownicy. Nie dał Jaelowi satysfakcji. W tej chwili bardziej interesowała go aktualna bitwa i południowe ziemie, gdzie serafiński ogień dotykał już śmiertelnym płomieniem każdej zielonej i żyjącej istoty, każdego oddychającego ciała. Co teraz? Przeszyła go rozpacz, nieustająca i niedająca się utulić. Pomyślał o tym stadku, które ocalił i ostrzegł. Zostaną wytropieni, schwytani, uwięzieni i zabici. Co mógł zrobić? Składające się z tysięcy żołnierzy Dominium. Nic nie można było zrobić. - Dla Jorama to może być problem, ale dla mnie ci buntownicy to błogosławieństwo - mówił Jael. - Musimy mieć coś do roboty. Uważam, że bezczynny żołnierz to zjawisko wbrew naturze. A ty, jak sądzisz, Książę?
Książę. - Sądzę, że natura nie zajmuje się nami bardziej, niż wydając okrzyk rozpaczy, kiedy widzi, że się zbliżamy. Jael się uśmiechnął: - Racja. Ziemia płonie, potwory giną i księżyce łkają na niebie, bo muszą na to patrzeć. - Ostrożnie. - Akiva znalazł i dla siebie powód do uśmiechu. -Pamiętaj, że to łzy księżyca powołały do życia chimery. Jael spojrzał na niego chłodno i uważnie. - Pomór Dzikich powtarza bajki potworów. Czy z nimi też rozmawiasz, zanim je zabijesz? - Powinno się znać swoich wrogów. - Tak. Powinno się. - Znów to spojrzenie: wprost, z zaciekawieniem i osobistym zainteresowaniem. Co to miało znaczyć? Akiva był dla Jaela nikim więcej niż jednym z legionów bękartów jego brata. Ale kiedy posiłek dobiegł końca, musiał zastanowić się, o co tak naprawdę chodzi. Jael odsunął krzesło i wstał. - Dziękuję za gościnność, komandorze - zwrócił się do Or-meroda. Odlatujemy za godzinę. - Potem przemówił do Akivy: -Siostrzeńcze. Spotkanie z tobą to zawsze rozkosz. - Ruszył, ale przystanął i odwrócił się do niego. - Pewnie nie powinienem tego przyznawać teraz, kiedy jesteś bohaterem, ale optowałem za zabiciem cię. Wtedy. Mam nadzieję, że nie chowasz urazy. Kiedy wtedy? Akiva spojrzał uważnie na Jaela. Kiedy jego życie było przedmiotem dyskusji? Ormerod zakrzątał się niepewnie i powiedział coś, ale ani Akiva, ani Jael nie zwrócili na niego uwagi. - Twoja brudna krew, sam rozumiesz - oznajmił Jael takim tonem, jakby to było oczywiste. Aha. Więc chodzi o jego matkę. Akiva nie wykazał więcej zainteresowania tym tematem niż wcześniejszą wzmianką o nowej wojnie. O swojej matce zachował tylko strzępy wspomnień i zagadkowe zdanie imperatora: „To straszne, co ją spotkało". O co chodziło Jaelowi? - Mój brat wierzył, że jego krew okaże się silniejsza - krew jest siłą i tak dalej - a teraz mówi, że miał rację. Poddano cię próbie i wyszedłeś z niej zwycięsko; teraz nie ma powodu do
stawania przeciwko tobie. Szkoda. Człowiek nie lubi mylić się w takich sprawach. To powiedziawszy Jael, dowódca Dominium, drugi najpotężniejszy serafin w Imperium odwrócił się i zatrzymał jeszcze tylko na moment, żeby przekazać Ormerodowi rozkaz: - Przyślij mi do namiotu kobietę, dobrze? - A potem wyszedł. Ormerod zbladł. Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. To Akiva wstał pierwszy. Wróciły do niego słowa Liraz o innych dziewczynach. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego siostra dopuściła do głosu strach. Nie wprost, tego by nie zrobiła, ale on go odczuwał, strach jej i innych dziewczyn też. I nie tylko strach. Wściekłość także. - Nie mamy tu kobiet - oznajmił. - Tylko żołnierzy. Jael się zatrzymał. Westchnął. - Cóż, trudno wybrzydzać w obozie wojennym. Żołnierz też się nada. W równoległym świecie Thiago przygotowywał swoje oddziały. Zebrał je na dziedzińcu o zmierzchu i pogrupował. Wszyscy żołnierze mieli skrzydła. Dziewięć oddziałów po sześć chimer plus sfinksy, stanowiące własną drużynę. Pięćdziesiąt sześć chimer. Wydawało się, że kosztowały ją tyle bólu, tak wiele siniaków, ale kiedy patrzyła na nich z okna i wyobraziła sobie niebo usiane żołnierzami Dominium, wiedziała, że nic nie znaczą. Pamiętała blask słońca na zbroi, płomienny powiew serafińskich skrzydeł i potworny widok uzbrojonych oddziałów wroga. Zrobiło jej się słabo. Na co oni liczą, wyruszając w ten sposób? To samobójstwo. Wznieśli się podzieleni na oddziały i polecieli. Ziri nie spojrzał w jej okno. Samobójstwo To nie było samobójstwo. Szwadrony nie skręciły na południe, kiedy przeleciały przez przejście. Pięćdziesiątka szóstka nie ruszyła w kierunku Hintermost-
na pomoc istotom, które przez baldachim gałęzi drzewa patrzyły w górę, żeby zobaczyć, czemu słońce zbladło i co szykuje dla nich niebo. Bo co tych pięćdziesięcioro sześcioro mogło zrobić w obliczu tak wielu? Samobójstwo nie leżało w naturze Thiaga. To byłoby bez sensu, strata żołnierzy. Buntownicy nie patrzyli na desperacką ucieczkę chimer, na to jak biegły, upadały, wstawały, przyciskały do siebie dzieci i podciągały za ramiona starców. Nie uczestniczyli w męce swoich braci. Nie widzieli, jak giną z rąk setek wrogów, jak są wypłaszani z płonących lasów i jak chwyta się ich w czasie biegu do bezpiecznych kryjówek. Nie zginęli, broniąc ich, bo ich tam wcale nie było. Byli w Imperium, gdzie sami siali śmierć. - Mamy teraz dwojaką przewagę - oświadczył Thiago. - Po pierwsze, nie wiedzą, gdzie jesteśmy ani kim albo czym jesteśmy. Jesteśmy duchami. Po drugie, jesteśmy uskrzydlonymi duchami. Dzięki naszej nowej wskrzesicielce mamy większą swobodę ruchu niż kiedykolwiek wcześniej i możemy wylatywać na większe odległości. Nie spodziewają się, że zaatakujemy na ich terenie. -Zamilkł na moment, a potem z perwersyjną łagodnością dodał: -Anioły też mają domy. Mają kobiety i dzieci. Będą ich mieli trochę mniej. Tylko jeden z dowódców oddziałów przeciwstawił się rozkazom: Balieros. Rosły centaur nie potrafił odwrócić się od swoich ludzi. Kiedy rozdzielili się, żeby udać się na wskazane wcześniej pozycje, pozwolił swoim żołnierzom podjąć decyzję, a oni z dumą ruszyli za nim. Niedźwiedziowaty Ixander, gryfon Minas, Viya i Azay, Hart-kindowie, tak jak Wielki Wojownik, oraz Ziri. Polecieli na południe, a skrzydła rozganiały chmury i niosły ich naprzód. Szybko lecieli nad krajem, wielką połacią ziemi, której kiedyś bronili, a po całodziennym locie zobaczyli w oddali bastiony Hintermost. Zaledwie sześciu żołnierzy w kłębowisku wrogich skrzydeł -to było samobójstwo i mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Wiedzieli o tym, lecieli na spotkanie z tym z płonącymi sercami i dudniącą krwią, w przeczuciu klęski bardziej żywi niż ich towarzysze, którzy polecieli w drugą stronę, wiedząc, że przeżyją. - No więc - odezwał się cicho Hazael do Akivy, gdy czekali na rozkaz do lotu. Dziś podlegali Ormerodowi, mieli podążyć za
Dominium, które już wyruszyło - jak myślisz, bracie? Dużo dziś znajdziemy ptaków? Ptaków? Akiva odwrócił się do niego. Nigdy nie rozmawiali o chimerach w dolinie. Zgodzili się, że to, co słyszeli to „musiał być ptak", i udawali, że nie widzą przerażonej gromady przed nimi. - Myślę, że nie - powiedział Akiva. - Ja też tak myślę. - Hazael położył mu ręce na ramionach i zamilkł na moment. - Ale może choć kilka. - Odwrócił się. Zbliżała się Liraz. Zawołał ją, a Akivę zostawił pogrążonego w swoich myślach. Może choć kilka. Humor odrobinę mu się poprawił. Kiedy nadszedł rozkaz do lotu, pozostawił rozpacz w obozie i skupił na misji. Nie łudził się, że to będzie dzień zwycięstwa. To będzie dzień śmierci i terroru, jak wiele innych, zbyt wiele innych dni, a jeden - a może dwóch? - zdradzieckich serafinów nie mogło mieć nadziei na uratowanie wielu istnień. Ale może choć kilku. Nieuchronne Klekot kadzielnic, grzechot zębów. Palce Karou niezmordowanie przesuwały się po tacach. Wybór, sznurek. Zęby, zęby. Ludzkie, bycze. Płatki jadeitu, stal. Zęby iguany ostre jak sztylety - kość nietoperza. Wybór, sznurek. Kiedy doszła do zębów antylopy, oparła się na krześle i spojrzała na nie. - Dla kogo to? Karou podskoczyła i zamknęła koraliki w dłoni. Na chwilę zapomniała o Ten. A ona patrzyła. Wilczyca zawsze patrzyła. - Dla nikogo - odparła i odłożyła je na bok. Ten wzruszyła ramionami i wróciła od mieszania kadzidła. W Londynie, w Muzeum Historii Naturalnej, Karou na moment zatrzymała się przy pięknej gazeli. Przesuwała dłoń po tych pięknych, prążkowanych rogach i przypomniała sobie, jak to było dźwigać taki ciężar na swojej głowie.
- Mogłabyś być znowu Kirinką - powiedziała kiedyś Ten, ale Karou nigdy nie wzięła tego pod uwagę. Zęby antylopy nie były dla niej tylko dla Ziriego, a ona nie chciała ich użyć. Wydawało jej się, że przygotowanie naszyjnika spowoduje jego śmierć, jak kopanie komuś grobu, zanim umrze. Tak, śmierci należało się spodziewać, śmierć była codziennością, ale... nie dla Ziriego. Ziriego Szczęściarza. Jakimś cudem wciąż miał swoje naturalne ciało. Dzięki prędkości, umiejętnościom - szczęściu, jak sam by powiedział - jeszcze nigdy nie został zabity. I jakkolwiek głupotą i hipokryzją było przejmowanie się jego czystością, Karou się przejmowała. Był ostatnim członkiem jej plemienia, ostatnim prawdziwym ciałem z jej rodziny. Była w tym świętość i kiedy wyleciał na pierwszą misję, zasiał się w niej maleńki, lodowaty strach, który rósł, i tylko lekko się wycofał, gdy zobaczyła, że wrócił. A teraz znowu czekała. Żeby go zobaczyć i przekonać się, że Kirinowie jeszcze nie zniknęli z tego świata, ale teraz było inaczej. Tym razem nie widziała szansy na jego szczęśliwy powrót. A słowa, jakie wypowiedziała na pożegnanie, jedyne słowa, jakie kiedykolwiek skierowała do niego, były tak okrutne, jak gdyby obwiniała go o to wszystko. Czy będzie miała szansę, żeby je cofnąć? Wybór, sznurek. Zęby, zęby. Godziny mijały, a strach narastał. Słońce było coraz wyżej, ciągnąc za sobą wszystkie te godziny, a żaden wcześniejszy dzień w tym miejscu nie był tak długi, tak gorący, tak nieskończony. Kiedy nareszcie zapadł zmierzch, Karou czuła, jakby się w ciągu tego dnia zestarzała. Zęby antylopy raz po raz wskakiwały do jej dłoni. Tego wieczoru w Londynie w końcu podniosła szczypce do szczęki antylopy. To nie było zaproszenie śmierci Ziriego, tylko przygotowanie się na jej nieuchronność. Wszyscy chimeryjscy żołnierze ginęli. Może nadszedł i jego czas. Usiłowała wyobrazić sobie, że wraca w kadzielnicy, a jego prawdziwe ciało - ostatnie ciało Kirina w całym Eretz - zostało gdzieś porzucone, zmasakrowane czy spalone i okazało się, że umiałaby to znieść. Przynajmniej dopóki nie wzięła pod uwagę jeszcze jednej ewentualności: że nie wróci w ogóle.
Zadania numer jeden Na nieutwardzonej drodze w Maroku zatrzymał się samochód, wysadził dwoje pasażerów i ich plecaki, a potem odjechał, wzbijając kłęby kurzu i berberyjskie okrzyki powodzenia. Zuzana i Mik zakryli twarze i rozkaszleli się. Ryk silnika cichł, kurz w powietrzu opadł, a oni rozejrzeli się i stwierdzili, że znajdują się na skraju olbrzymiej pustki. Zuzana podchyliła głowę: - Rany, Mik! Co to za światełka? Mik spojrzał w górę. - Gdzie? Wskazała na niebo, całe niebo, a on patrzył to na niebo, to na nią, a potem spytał: - Chodzi ci o... gwiazdy? - Nie. Widziałam gwiazdy. Gwiazdy to mikropunkciki gdzieś w kosmosie. Te światełka są tutaj. To, co w świetle dnia było surowym krajobrazem koloru kurzu, w ciemności zmieniło się w niewiarygodny arras upstrzony gwiazdami. Mik roześmiał się, a Zuzana razem z nim i klęli, i zachwycali się, wciąż z głowami odrzuconymi w tył. - Można by nazrywać tych skurczybyków jak jabłek! - powiedziała Zuzana i wyciągnęła rękę do nieba. Potem umilkli i zaczęli rozglądać się po surowym i nierównym terenie, z którego składał się ten kraj. Wyglądał jak sceneria filmu dokumentalnego, ale to wcale nie było dobre. Mik zapytał beztroskim tonem: - Nie zginiemy tutaj, prawda? - Nie. - Zuzana była przekonana. - To zdarza się tylko w filmach. - Racja, w prawdziwym życiu ludzie z miasta nigdy nie giną na pustyni i nie zamieniają się w zbielałe szkielety... - Które połamią się pod kopytami wielbłądów - dodała Zuzana. - Wielbłądy chyba nie mają kopyt - powiedział niepewnie Mik. - Czego by nie miały, chętnie ucałowałobym teraz wielbłąda. Powinniśmy byli chyba sobie jakiegoś zorganizować. - Masz rację - zgodził się. - Wracajmy. - Jesteś doprawdy nieustraszonym badaczem pustyni. Jesteśmy tu od niecałych pięciu minut.
- A gdzie dokładnie jest to „tutaj"? Skąd wiesz, że to właściwe miejsce? Wszystko wygląda tak samo. Zuzana wyciągnęła mapę. Pomazana czerwonym tuszem i obklejona łopoczącymi karteczkami post-it nie wyglądała na coś, co może dodać pewności siebie. - Tutaj tutaj. Nie ufasz mi? Zawahał się. - Oczywiście, że ufam. Wiem, jak wiele wysiłku włożyłaś w rozpracowanie tego, ale to nie do końca wchodzi w zakres twoich kompetencji... - Proszę cię. Od teraz już wchodzi - oznajmiła. Po liczbie źródeł, jakie przeczytała, wygrałaby każdy konkurs wiedzy o południowym Maroku i uważała, że za te męki należy jej się tytuł honorowego nomady. - Jestem pewna, że ona tu jest. Wiem to. Chodź, nauczyłam się nawet, jak używać kompasu. Mamy wodę. Mamy jedzenie. Mamy telefon. - Zerknęła na komórkę. - Telefon nie ma zasięgu. Nieważne. Mamy wodę. Mamy jedzenie. I powiedzieliśmy tym ludziom, dokąd się udajemy. W przybliżeniu. Więc co ryzykujemy? - Poza spotkaniem z potworami? - Ach, potwory. - Zuzana machnęła ręką. - Widziałeś szkicowniki Karou. To miłe potwory. - Miłe potwory - powtórzył Mik, wpatrując się w pustą, rozświetloną gwiazdami dzicz. Zuzana objęła go ramionami w pasie. - Przejechaliśmy taki kawał drogi - zamruczała przymilnie. -To może być jedno z twoich zadań. Na te słowa się ożywił. - Moich bajkowych zadań? Skinęła głową. - No dobrze. W takim razie lepiej ruszajmy. - Włożył swój plecak i pomógł jej. Zeszli z drogi i stanęli w obliczu ogromu przestrzeni. - Powinienem był zapytać wcześniej - zainteresował się Mik -ale ile będzie zadań? - Zwykle są trzy. A teraz chodź. Mamy do przejścia jakieś dwadzieścia kilometrów. - Skrzywiła się. - Pod górę. - Dwadzieścia kilometrów?! Najdroższa, czy ty kiedykolwiek przeszłaś taki dystans?
- Oczywiście - odpowiedziała Zuzana. - Tylko nie naraz. Mik roześmiał się i pokręcił głową. - Dobrze przynajmniej, że nie wzięłaś butów na platformach. - Jak to nie wzięłam? Są w twoim plecaku. - W moim...? - Mik zaczął podrzucać na ramionach plecak, do którego przytroczony był futerał ze skrzypcami. - Tak myślałem, że jest cięższy! Zuzana wyglądała na ucieleśnienie niewinności. Miała na nogach efekt obuwniczego kompromisu. Były to buty sportowe, ale podeszwę miały nieco grubszą niż trzeba, nie mówiąc już o tym, że zdobił je wzór zebry. Wzięła Mika za rękę, pociągnęła i ruszyła w głąb pustyni. Oboje byli podnieceni przygodą, ale to Zuzana niemal podskakiwała w miejscu, tak była niecierpliwa. Zobaczy przyjaciółkę. I gigantyczny zamek z piasku. Nie mówiąc już o potworach. Źle Kolejna noc nadpełzła nad kazbę. Gwiazdy nigdy nie przesuwały się po swoich łukach tak wolno, jak wtedy, gdy na szali leżało czyjeś życie. Karou usiłowała skupić się na pracy, nowe ciała były wciąż potrzebne. Starała się nie myśleć o niczym, ale to było trudne, szczególnie w tak ponurych okolicznościach. Mogły upłynąć dnie, zanim się czegokolwiek dowiedzą. Droga do Hintermost była upiornie daleka, do przebycia mieli całe Wolne Ziemie i rozległy Południowy Kontynent. Bez skrzydeł byłaby to kilkutygodniowa mozolna przeprawa lądem, ale przeprawy lądem należały już do przeszłości, dzięki za to niebiosom. Karou przypomniała sobie, że jako Madrigal zdzierała stopy, pokonując ze swym batalionem nieskończone odległości. Ale teraz były skrzydła i dzięki nim, w zależności do tego, jak się sprawy ułożą, oddziały mogły wrócić już w ciągu kilku dni. Albo nigdy.
Prawdopodobieństwo, że nikt nie wróci, było bardzo duże, a ciężar tej świadomości, oczekiwanie, żeby się czegoś dowiedzieć, choć najczęściej nie wiadomo było nic, było tak starą jak wojna, najboleśniejszą, najżałośniejszą i najpowolniejszą nauką, jaką potrafiła sobie wyobrazić. Nie mogła zatem uwierzyć, gdy o świcie usłyszała sygnał z wieży strażniczej - to jeszcze za wcześnie. Rzuciła się do okna, wspięła się na parapet i ruszyła w niebo. Minęło niecałe trzydzieści sześć godzin, ale na horyzoncie widać było sylwetki chimer, całego patrolu. Cud! Jeszcze minuta i znaleźli się na tyle blisko, że zdołała wypatrzeć Amzallaga. To była jego drużyna. Nie Ziriego. Ale jednak. Choć była rozczarowana, cieszyła się, że widzi Amzallaga, i nie mogła się nadziwić, że oddział - którykolwiek, nawet jeśli nie ten, na który czekała najbardziej - wrócił bez szwanku z takiej walki, i to tak szybko! Przycupnęła na dachu z zielonych dachówek i patrzyła, jak lądują. Thiago jak zwykle wyszedł do nich, z założonymi rękami. Nie wyglądał na bardziej zadowolonego czy zaskoczonego niż przeciętnie. Nie słyszała, co mówią, ale widziała, że rękawy żołnierzy są umazane we krwi. Wrócił kolejny patrol, a po nim następny. Słońce wschodziło, a drużyny wracały do domu jedna za drugą; ten cud robił się podejrzany. Jak to możliwe, że nie stracili nikogo? Późnym rankiem na miejscu były już wszystkie drużyny, z wyjątkiem grupy Balierosa i Karou z trudem przełykała ślinę, gardło miała tak ściśnięte. - Dokąd oni polecieli? - zapytała Ten, gdy w swoim pokoju usiłowała zabrać się do pracy. - Jak to? Polecieli do Hintermost - zapewniła wilczyca, ale Karou wiedziała, że to kłamstwo. Pomijając fakt, że wrócili zbyt szybko i zbyt żywi, nastrój był inny. Ciężki. Ze swojego punktu obserwacyjnego widziała żołnierza Virko, który z powodu spiralnych baranich rogów przypominał jej miniaturowego Brimstone'a, jak idzie za mur, pod którym wszyscy sikali, pada na kolana i wymiotuje. Odgłosy jego mdłości napływały falami, unosiły się nad dziedzińcem, na którym reszta kompanii pogrążona w dziwnej ciszy ucichła jeszcze nawet bardziej i unikała patrzenia na siebie wzajemnie.
Amzallag usiadł pod arkadami i zaczął czyścić miecz. Kiedy Karou wyjrzała przez okno godzinę później, a może nawet jeszcze później, wciąż go pucował, gwałtownymi, gniewnymi ruchami. Ale osobą, na której widok usta Karou wypełniły się słodką śliną, zwiastującą zadławienie, był Razor. Cokolwiek oddziały robiły przez ostatnie półtora dnia - co żadną miarą nie wystarczyłoby, żeby dolecieć do Hintermost i wrócić - on kroczył jeszcze dumniej niż wcześniej, kiedy posuwał się gładkim jak szept gadzim ruchem. A do tego niósł... worek. To był brązowy, płócienny worek, ciężki, pełny i... splamiony czymś, co się z niego przesączało, a czego koloru nie dawało się zidentyfikować z powodu barwy worka. Karou, która walczyła z mdłościami, wiedziała, co jest w worku, wiedziała, jakiego jest koloru i choć jeszcze kilka dni temu ganiła się za swoją naiwną arogancję, teraz nie chciała wiedzieć już nic więcej. Zęby antylopy znów znalazły się w jej dłoni, ale odłożyła je. Wciąż podchodziła do okna. Ten zganiła ją za marnotrawienie czasu, ale nie mogła się skupić. Coś było nie tak. Nie tak. Nie tak. I wtedy, nareszcie, u schyłku najskwarniejszej godziny dnia, wartownik znów dał sygnał. Ziri. Karou już była przy oknie i wylatywała w powietrze. Niebo było kobaltowe, bezchmurne i bezdenne, nic nie można w nim było ukryć. Było także puste. Zdziwiona, odwróciła się do wieży strażniczej. Na warcie stała Oora, ale nawet nie patrzyła w stronę przejścia w niebie. Obok niej pojawił się Wilk, a Oora wskazała daleko w dół. Karou musiała zmrużyć oczy, żeby zobaczyć to, na co oni patrzyli, a wtedy aż ją zatkało. - Nie. Nie, nie. Nie. Dwoje ludzi ześlizgiwało się ze zbocza. Szli prosto na kazbę. Szalona alchemia Kiedy tym razem dopadli ich aniołowie, Sveva zajrzała im w oczy, ale w żadnych nie zobaczyła ognia, a potem przeszukała ich zbro-
je, ale w żadnej nie zauważyła wetkniętej w szparę lilii. To były inne anioły. Co za pech. Tak blisko ratunku... Naprawdę myślała, że im się udało. Góry były tak ogromne, że wydawały się stać bliżej niż w rzeczywistości, na wyciągnięcie ręki. A jednak na szczycie wzgórza, które po prostu musiało być tym ostatnim - za którym już na pewno ziemia wystrzeli w górę granitowymi ścianami, wydawającymi się być ścianami świata - u ich stóp otwierała się kolejna dolina. Kolejna przeszkoda do pokonania, kolejne wzniesienie, na które trzeba było się wspiąć. Jak kiepski żart. Ale to było naprawdę ostatnie. Sveva widziała już miejsce, w którym skały wybrzuszały się na skraju łąki. - Wyglądają jak palce wielkiej stopy - stwierdziła nie dalej, jak dwie minuty temu, i śmiała się z innymi. Podrzuciła w górę Leli, a mała się roześmiała. - Palce gór! - śpiewała. - Dotarliśmy do palców gór! Podskakiwała, przytulała małą Caprinkę do piersi i wciąż śpiewała radosną bzdurną piosenkę. - Ciekawa jestem, czy między palcami góry śmierdzi... Nagle Sarazal krzyknęła: - Svee! Spojrzała i oni już tam byli. Anioły. Złe anioły. Ale i tak Sveva zastygła gdzieś pomiędzy nienawiścią a nadzieją, która jeszcze kilka dni wcześniej nie istniała. Doświadczyli litości raz, czemu nie dwa razy? Ta litość, jak odkryła, dokonywała alchemicznego szaleństwa: jej kropla potrafiła rozcieńczyć jezioro nienawiści. Od wydarzenia w dolinie serafini byli dla niej kimś więcej niż tylko bezimiennymi handlarzami niewolników i mordercami. Ale kiedy ci serafini parli w dół z czerwonymi już mieczami i bez śladu litości w oczach, nie miała oporów, żeby krzyknąć: - Zabij! Rath skoczył. Anioły go nie widziały. Ta para w lśniących zbrojach prawie uśmiechała się wyniośle. Widzieli stadko Caprinów, dwie Damy, parę posiwiałych starych Hartkindów - żaden problem. A Dashnag? On poderwał się na końcu i nie zauważyli go, dopóki nie poczuli go na sobie, gdy był już w zasięgu ich mieczy i ściągał ich na ziemię, targał nimi, rozdzierał na strzępy.
Krzyczeli. Sveva nie chciała na to patrzeć, ale zmusiła się, dlatego tylko widziała, jak jeden z aniołów wolną ręką unosi miecz i kieruje go w plecy Ratha. Zostawiła Leli i Sarazal, chwyciła swój nóż, który należał do handlarza niewolników, i wbiła go w ciało. Wbiła je w miejsce, którego nie osłaniała zbroja. Dźgnęła go pod pachą, a on opuścił miecz. I umarł. A więc to takie uczucie, pomyślała, gdy odwaga ją opuściła i zaczęła się trząść. To strasznie uczucie. Nóż był śliski, a obrzydzenie w niej narastało. Sarazal złapała ją za rękę: - Svee, chodźmy! - Ponaglała ją. A po chwili pływali w morzu cieni, wszyscy. W morzu kołujących i nurkujących cieni. Nad ich głowami było więcej aniołów. Sveva spojrzała w górę. O wiele więcej aniołów. Rath ryknął. Sveva popatrzyła na siostrę, na Leli, na Nur, która rozłożyła ramiona, żeby złapać swoje dziecko, mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści noża i wskazała na kamienne palce w oddali. - Biegiem! - krzyknęła. Pobiegli. Ona została z Rathem. Spójrz na mnie, pomyślała z dziwną, zimną dumą. Wszystko zdawało się być ostre i oczywiste. Dźgnięcie było wstrętne i nigdy nie uwierzyłaby, że stoi, kiedy mogła biec. Kochała biegać. Ale dobrze było też stać. Popatrzyła na Ratha. On patrzył na nią. Pomyślała, że każe jej uciekać, ale nie zrobił tego. Może zwyczajnie wiedział, że to nie ma znaczenia, że nie ma dokąd uciekać, a może... może nie lubił być sam. Przecież mimo wszystko wciąż był tylko chłopcem. Sveva uśmiechnęła się do niego i stali tak, tak niedaleko kresu podróży, że czuli kropelki wody z wodospadów nad nimi, ale znajdowali się w cieniu aniołów i już nigdy mieli z niego nie wyjść. Chyba że zdarzyłby się kolejny cud. Kiedy na wysokości drzew pojawiły się postacie, Sveva nie mogła w to uwierzyć. Gdyby nie widziała ich wcześniej, wystraszyłaby się ich tak samo jak aniołów. Byli znacznie bardziej przerażający niż anioły. To były zjawy. Chimery. Wybawiciele. Było niemal tak samo jak tamtej nocy w karawanie niewolników, tylko że teraz był dzień i widziała ich dokładnie.
Kilkoro rozpoznała: gryfona, który uwolnił ją z kajdan, i centaura, który rozerwał metalowy pasek więżący Sarazal. Sveva szukała kogo innego - tego przystojnego, z rogami, który dał jej do ręki nóż - ale jego nie było. Buntowników było trzykrotnie mniej niż aniołów, a jednak runęli przez ich chmarę jak burza. Po pierwszym starciu na ziemię pospadały ciała - wyłącznie wrogów - a Rath zwrócił się do Svevy i kazał jej biec. Oczy mu płonęły. - Wiedziałem, że wrócą - wykrzyknął żarliwie. - Wiedziałem, że nas nie zostawią. Svevo, biegnij. Dogoń resztę. Zadbaj o nich i pożegnaj w moim imieniu. - Położył wielką, upazurzoną łapę na jej ramieniu. Powodzenia. - Ale co tobą? - Już ci mówiłem, że czekam na buntowników. - Był szczęśliwy, a ona zrozumiała, że tego przez cały czas pragnął. - Dołączę do nich. I tak zrobił. Kiedy Sveva odbiegła, Rath stanął do walki wraz z innymi buntownikami. I zginął z nimi, właśnie tam, przy palcach gór. Razem z nimi został rzucony na stos. I spłonął. Ziri Szczęściarz Chodź - ponaglił Hazael. - Nic więcej nie możemy zrobić. Więcej? To by znaczyło, że zrobili cokolwiek. Nie mieli okazji. Zbyt wielu żołnierzy Dominium, zbyt wiele otwartej przestrzeni. Akiva pokręcił głową w milczeniu. Może jego nocny lot wypłoszył część ukrywających się z kryjówek, może ścigał ich wystarczająco daleko, żeby zdołali dotrzeć do parowów i tuneli przed aniołami. Nigdy się tego nie dowie. Mógł dowiedzieć się tylko tego, co było jeszcze przed nim. Niebo było błękitne i krystalicznie czyste. Nieskazitelne. To tu, to tam wciąż stały słupy dymu. Z tej wysokiej skały świat wyglądał jak koronkowa tkanina z koron drzew i łąk, a dopływy rzek
wyglądały w słońcu jak żyły pełne światła, wcinające się w obrysy wzgórz. Góry i niebo, drzewo i strumień, skrzące się skrzydła szwadronów Dominium, poruszające się regularnie, wzniecające ogień. To miejsce było wilgotne, mokre: woalka mgły i wodospady. Nie będzie łatwo je spalić. W takim miejscu, z takim widokiem, niemożliwe niemal było pogodzenie się z tym, co się stało. Ale krwiogulce nie pozostawiały wątpliwości. Tyle ich było. Padlinożercy potrafiły wyczuć krew z odległości kilometrów. Sądząc po ich liczbie - nerwowym ożywieniu, choć zwykle kołowały ospale - w powietrzu było dziś mnóstwo tego zapachu. - Są i nasze ptaszki - mruknął Akiva zrezygnowany. Hazael zrozumiał. - Na pewno niektórym się udało. - Dopiero po chwili Akiva zorientował się, że te słowa padły w obecności Liraz. Popatrzyła na nich. Czekał na jej reakcję, ale odwróciła się i spojrzała w górę. - Podobno nie można latać wyżej niż one - stwierdziła. - Wiatr jest tam zbyt silny. Tylko burzołowcom się udaje. - Zastanawiam się, co jest po drugiej stronie - rzekł Hazael. - Może odbicie tego świata, w którym także serafini zapędzili swoje chimery do tuneli, a one spotkały się pośrodku, w ciemności, i uznały, że na całym świecie nie ma bezpiecznej kryjówki ani szczęśliwego zakończenia. - Albo - zaproponował entuzjastycznie Hazael - tam nie ma serafinów i na tym polega szczęśliwe zakończenie. Brak nas. Odwróciła się od gór. W jej głosie, wcześniej obojętnie zaciekawionym, słychać teraz było twardszą nutę. - Wy nie chcecie już być nami, prawda? - Patrzyła to na jednego, to na drugiego. - Myślicie, że nie widzę? Hazael zasznurował usta i spojrzał na Akivę. - Ja chcę, żebyśmy byli nami. - Ja też - dodał Akiva. - Zawsze. - Pomyślał o niebie w tamtym świecie, w którym uniemożliwił im pogoń za Karou i w końcu zmusił się do powiedzenia im prawdy. Ze kochał chimerę i marzył o innym życiu. Zakładał, że jego siostra jest kimś więcej niż tylko bronią imperatora i nawet jeśli odrzucała myśl o harmonii, przynajmniej go nie wydała. Czy tylko on miał dość śmierci? A Hazael? Ilu jeszcze innych? - Ale lepszymi nami.
- Lepszymi nami? - spytała Liraz. - Popatrz na nas, Akivo. -Podniosła ręce, żeby pokazać ślady tuszu. - Nie możemy udawać. Mamy na sobie nasze czyny. - Tylko śmierć. Nie ma znaków litości. - Nawet gdyby były, ja nie nosiłabym ani jednego - oznajmiła. Akiva spojrzał jej w oczy i zobaczył w nich udrękę. - Wystarczy zacząć, Lir. Litość rodzi litość, tak jak mord rodzi mord. Nie możemy oczekiwać, że świat będzie lepszy bez naszego udziału. - Nie - wyszeptała cicho i przez moment myślał, że powie coś więcej, sięgnie głębiej, zapyta o jego sekrety. Wyzna swoje. Ale odwróciła się i ponagliła ich tylko: - Chodźmy stąd. Będą palić ciała, nie chcę wąchać tego smrodu. Ziri patrzył na płomienie. Siedział na gałęzi, bezpiecznie ukryty wśród drzew. Bezpieczeństwo. To słowo brzmiało absurdalnie. Nic nie było bezpieczne. Równie dobrze anioły mogłyby podpalić cały świat i skończyć z tym raz na zawsze. W ciągu ostatnich miesięcy widział tyle rzeczy w płomieniach. Farmy, całe rzeki zalane ropą. Uciekające dzieci, krzyczące, biegnące - płonące - dopóki mogły jeszcze biec i krzyczeć. A teraz płonęli jego przyjaciele. Zaciskał palce na rękojeści noża tak mocno, że zdawało się, że zmiażdży owiniętą wokół niej skórę, dotknie stali pod nią, a nawet zgniecie ją. Bezpieczeństwo, pomyślał znowu. To nawet nie absurd, to profanacja. To było również jego obowiązkiem w czasie tej misji: być bezpiecznym. Balieros rozkazał mu się schować. W każdej misji jeden człowiek był wyznaczony do trzymania się z dala od akcji, na taką ewentualność, jak ta, żeby mógł zebrać dusze innych. To był zaszczyt, wyraz najgłębszego zaufania, trzymać w rękach istotę swoich towarzyszy. I była to tortura. Ziri Szczęściarz, pomyślał z goryczą. Wiedział, dlaczego Balieros wyznaczył jego. Rzadko żołnierz zachowywał na dłużej pierwotne ciało, a on jako dowódca chciał dać mu szansę do zatrzymania jego ciała. Jak gdyby Ziriemu na tym zależało. Najgorsze było być jedynym, który przeżył. Musiał patrzeć na rzeź, ale nie mógł nic zrobić. Nawet ten chłopak z Dashnagów walczył - całkiem dobrze - a Ziri nie, choć ciało i dusza rwały się walki.
Jedyne, na co sobie pozwolił, to unieszkodliwienie serafina, który zaatakował tę maleńką dziewczynę z plemienia Dama, z rogami jelenia, śliczną jak laleczka. To ta sama, którą uratował z zaprzęgu niewolników we Wzgórzach Marazel, a ona trzymała nóż, który jej wówczas dał. Pomyśleć, że dotarli tak daleko i mogli tu zginąć. Widział całą grupkę, Dama i Caprinów, jak znikają wśród skał i się ucieszył. To była myśl, która pozwoliła mu znieść śmierć towarzyszy. Wiedział, że nie giną na próżno. Ich piątka zabiła pięciokrotnie więcej aniołów, a chłopak z Dashnagów pomógł. Ziri patrzył, jak serafini patrzą na zwłoki i gestykulują. Szczególnie nad ciałem Ixandera, z którym zmagało się trzech serafinów, kiedy przyszło co do czego. Rzucili ciała na stos, później, bezwstydni rzeźnicy, odcięli im ręce i zabrali je - po co? Jako trofeum? - i podpalili stos, a później patrzyli, jak ogień pochłania okaleczone ciała. Teraz Ziri ich czuł - ze słodkim zapachem zwęglonej trawy mieszał się smród palonego futra, rogów i, co najgorsze, kuchenny zapach mięsa. Wyobraził sobie dusze towarzyszy unoszące się nad polaną i starające się utrzymać łączność ze swoimi ciałami, jak długo się dało. Nie mógł już dłużej czekać. Płomienie szkodziły efemerycznym duszom, a ogień gorzał już od kilku godzin. Niedługo będzie za późno. Jeśli Ziri miał nadzieję uratować towarzyszy, musiał to zrobić natychmiast. Anioły przebywały tu od rana do popołudnia, ale w końcu odleciały, wzniosły się w powietrze ze swoją wstrętną gracją i się oddaliły. Powoli przesuwał się w dół zbocza, trzymając się najgęstszych drzew, ale kiedy dotarł na skraj polany, aniołów już nie było na horyzoncie. Rozejrzał się po polanie. Ogień serafinów był piekielny i tak gorący, że z ciał nic już nie zostało. Wiatr wzmagał się, wwiewał Ziriemu do oczu prochy, a co gorsza, rozpraszał te resztki dusz, które musiał złowić. Zapalił w kadzielnicy cztery pałeczki kadzidła i postawił ją stabilnie. Pięciu żołnierzy i pomocnik. Miał nadzieję, że zebrał ich wszystkich, chłopca także. Zrobił, co mógł. Zakręcił kadzielnicę i żarzące się naczynie przymocował do pętli na plecach. Potem spojrzał w niebo. Było puste, ale wiedział, że z odlotem musi zaczekać do zmierzchu. Czekało go więcej ukrywania się i odliczania czasu. Żołnierze Dominium byli wszędzie, rozgłaszali wiadomość imperatora z niebywałą skutecznością, a także, jak widział, z zadowoleniem.
W pierwszym akcie buntu Ziri nie chciał wycinać uśmiechu Wielkiego Wojownika na twarzach zmarłych, ale teraz myślał tylko o tym, że ich plugawa radość musi zostać pomszczona. A co, jeśli ta zemsta wywoła w nim plugawą radość? Co by o tym pomyślała Karou? Nie. Ziri odrzucił tę myśl. Nie sprawiało mu to radości, ale nie miał do Karou żalu o jej drwinę. Wtedy, nad rzeką, był zaskoczony, jak bardzo go to dotknęło, to jak na niego spojrzała, jak odeszła. W tamtej chwili wstyd zamaskował gniewem: kim ona była, żeby z niego kpić?, ale już nie mógł się dłużej oszukiwać. Kiedy Balieros wziął swój oddział na bok i zapytał, czy zostają z nim, czy wolą zarzynać ludność cywilną wroga, czy bronić własną, Ziri w pierwszej chwili pomyślał o Karou, o tym, że może wymaże swoją hańbę i zastąpi ją czymś. Szacunkiem? Aprobatą? Dumą? Może mimo wszystko nadal był tym zakochanym w niej chłopczykiem. Ziri pokręcił głową. Odwrócił się z powrotem ku kryjówce drzew. I wtedy zobaczył ich, jak stoją i patrzą na niego. Trzech aniołów ze skrzyżowanymi ramionami. Zachwycająca historia To ty - stwierdził Ziri. Wśród chimer panowało przekonanie, że wszyscy serafini wyglądają tak samo i można ich ze sobą pomylić, ale każda chimera znała z widzenia tego anioła. Blizna, która dzieliła jego twarz na pół, była niezwykła. Ziri zagwizdał. - Niech no moi przyjaciele dowiedzą się, że zabiłem dowódcę Dominium. Nie uwierzą! Jael się roześmiał. Wilgotnym śmiechem. Zrobił krok naprzód, a jego żołnierze rozdzielili się, żeby okrążyć Ziriego. Nie przejął się za bardzo trojgiem serafinów, nawet jeśli jeden z nich był bratem imperatora. Trzech to nie problem. Usłyszał za plecami jakiś dźwięk, a kiedy się odwrócił, ujrzał... kolejnych sześciu,
wychodzących z lasu kawałek dalej. Hm. Spojrzał z powrotem przed siebie, a za Jaelem stało już kolejnych trzech. Dwunastu. Czyli śmierć. Najprawdopodobniej. - Czy wiesz - Ziri zwrócił się do Jaela - że każdy z żyjących żołnierzy chimer zarzeka się, że to on zafundował ci tę bliznę? To taka nasza zabawa na chwile nudy, kto wymyśli najlepszą historię. Chciałbyś usłyszeć moją? - Każdy z żyjących żołnierzy - powtórzył Jael. - A ilu ich jest teraz? Czterech? Pięciu? - Zastanówmy się. Jeden żołnierz chimeryjski jest wart... -Przeliczył zebranych, a potem się uśmiechnął: - ... co najmniej dwunastu serafinów. Powinniście to wziąć pod uwagę. - Kiedy ich zobaczył, opuścił ostrza. Otaczali go luźnym kręgiem, ale wiedział, że zbliżą się, żeby go schwytać. Liczył na to. Cierpienie, którego doświadczył w ciągu ostatnich kilku godzin, było żywe w jego dłoniach, kiedy zaciskał je na rękojeści noży, odczuwał je jako gorące mrowienie. Moja historia brzmi tak - zaczął. - Jedliśmy razem kolację, ty i ja. Jak nam się to zdarza od czasu do czasu. Była przewstrętna. Zbyt doprawiona. Zabiłeś za to kucharza. Ach, ten temperament. - Jako komentarz na stronie, dodał: - Rozumiesz, takie szczegóły uwiarygodniają opowieść. Tak czy siak, w wąsy wplątała ci się kość. Wspomniałem już, że miałeś wtedy wąsy? Jael nie miał wąsów. Ziri poczuł, jak żołnierze Dominium wokół niego sztywnieją. Jael stał spokojnie, a jego twarz wyrażała wykalkulowaną pobłażliwość. - Czyżby? - spytał tylko. - Nędzne, cienkie wąsiki, ale nieważne. Podszedłem, żeby pozbyć się kości za pomocą twojego miecza, i to był mój błąd. Jest większy niż broń, do jakiej jestem przyzwyczajony. - Uniósł noże w kształcie półksiężyców, żeby lepiej zilustrować, o czym mówi. -No i nie trafiłem. Naprawdę spektakularnie, choć zawsze powtarzam, że żałuję, że nie pomyliłem się w innym kierunku. - Udał, że podcina sobie gardło. - Ale nie bierz tego do siebie. - Ależ skąd. - Jael przesunął palcem po długiej, poszarpanej bliźnie. - Chcesz wiedzieć, skąd ją mam? - Nie, dziękuję. Jestem bardzo bliski uwierzenia we własną wersję.
Błyskawiczny ruch. Żołnierz za Zirim; obrócił się, noże zalśniły, słońce odbijało od nienagannie wyważonych krzywizn. Stal pragnęła krwi i on też. Żołnierz odskoczył. - Możesz opuścić broń - powiedział Jael. - Nie zamierzamy cię zabić. - Wiem - odparł Ziri. - Ja zamierzam zabić was. Uznali, że to zabawne. Śmiali się. Ale niedługo. Ziri był jak strzała. Zaczął od tych, którzy się śmiali i dwóch aniołów padło martwych tam, gdzie stali. Poderżnął im gardła, zanim pozostali zdążyli sięgnąć po broń. Jeśli którykolwiek z nich walczyłby wcześniej z Kirinem, nie poczytywaliby przewagi liczebnej za wystarczającą, żeby spokojnie stać z mieczami w pochwach. Teraz wyciągnęli miecze szybko. Dwa ciała upadły na ziemię, a następne dwa krwawiły, nim w ogóle stal uderzyła o stal. Potem rozpętało się piekło. Nithilam, jak mówili serafini. Chaos. Przewyższali go liczebnie, ale Ziri odwrócił to na swoją korzyść. Poruszał się tak szybko, siekąc ostrzami w kształcie półksiężyców, że serafini nie wiedzieli, gdzie jest. Kiedy ruszali za nim, obracał się. W rezultacie atakowali siebie nawzajem. On miał łatwiej, dla niego każdy był wrogiem. Każdy był celem. Jego noże zdawały się mnożyć w powietrzu; po to je wymyślono: nie do wycinania uśmiechów, ale do walki z kilkoma przeciwnikami jednocześnie, do blokowania, cięcia, kłucia. Upadło dwóch następnych aniołów: rannych, z przeciętymi ścięgnami. - Nie zabijajcie go! - ryknął Jael i Ziri wiedział, nawet w szale ciała i stali, że to nie jest dobry znak. Rzucił się na nich, zaciskając dłonie na rękojeściach noży tak mocno, żeby krew nie dostała się pod palce i nie osłabiła przyczepności. Wzleciał, zaatakował ich z powietrza, ciął i zabijał, ale ani przez chwilę nie łudził się, że ucieknie. To serafińscy żołnierze; on był szybki, ale oni nie ustępowali mu prędkością, poza tym mieli przewagę liczebną. Nie pierwszy już raz pożałował, że nie ma na dłoniach tatuaży. Znaki mogłyby ich osłabić, dałyby mu szansę. Zanim go obezwładnili, odchudził ich oddział o połowę, a sam miał tylko kilka płytkich ran, co w równym stopniu przypisywał swojej zręczności, jak i rozkazom, do których się dostosowali. Chcieli go żywego i był żywy.
Klęczał przed nimi i teraz nikt już się nie śmiał. Podszedł Jael. Nie był już taki zadowolony, rysy miał napięte, a blizna odznaczała się bielą na tle czerwonej z wściekłości twarzy. Ziri przeczuł zbliżające się kopnięcie i skulił się, żeby zaasekurować cios, ale dostał w żołądek i nie mógł złapać tchu. Stęknięcie przeszło w śmiech. - A to za co? - zapytał i wyprostował się. - Jeśli czymś cię uraziłem... Jael uderzył go ponownie. A potem znów. Ziri przestał się śmiać. Kiedy już krztusił się krwią, Jael podszedł na tyle blisko, żeby zdjąć mu z pleców kadzielnicę. W oczach miał lodowaty triumf i Ziri poczuł, że rodzi się w nim gniew. - Ja też mam pyszną historyjkę, tyle tylko, że moja jest prawdziwa. Nie tak dawno spotkałem Wielkiego Wojownika oraz Brimstone'a i spaliłem ich tak, jak twoich towarzyszy, stąd wiem, że nie żyją i odeszli. A to - uniósł kadzielnicę - oznacza, że jest ktoś jeszcze. Kto? Krew zadudniła Ziriemu w głowie. Zaczynał rozumieć, o co chodziło: serafini zastawili pułapkę na polanie i czekali na tego, kto przyjdzie przechwycić dusze. Tak jak mówił Wilk: buntownicy byli duchami. Teraz stali się prawdziwi. Sam wszedł im w ręce. - Wybaczcie. - Ziri udawał, że nie rozumie. - Ale co: kto? Jael spojrzał w dół. Końcem miecza grzebał w prochach. - Powiesz mi, kto jest nowym wskrzesicielem - oznajmił. -Im szybciej, tym lepiej. To znaczy dla ciebie. Mnie, prawdę mówiąc, nie przeszkadza, jeśli będzie to wymagało trochę... wysiłku. Cóż, to nie brzmiało ani trochę zabawnie. Ziri nie miał żadnej praktyki w torturach, ale kiedy o tym myślał, stawała mu przed oczami jedna twarz. Akivy. Ziri nigdy nie zapomni tego dnia. Rynek, całe Loramendi zgromadzone, żeby popatrzeć. Kochanek Madrigal też musiał patrzeć. Serafin klęczał, tak jak Ziri teraz, osłabiony biciem i presją tatuaży, zdruzgotany rozpaczą. Czy wyznał wszystko Wilkowi? Ziri nie sądził, żeby tak było, i w przedziwny sposób ta myśl dodała mu sił. Jeśli anioł wytrzymał tortury, on też da radę. Żeby ochronić Karou, a razem z nią nadzieję chimer, wytrzyma wszystko. - Kto to jest? - zapytał ponownie kapitan.
- Podejdź bliżej - poprosił Ziri z krwawym uśmiechem. -Wyszepczę ci to do ucha. - Świetnie. - W głosie Jaela słychać było zadowolenie. - Już się bałem, że zepsujesz zabawę. - Dał znak żołnierzom i dwoje z nich podeszło do Ziriego, żeby złapać go za ramiona. - Trzymajcie go rozkazał. Wbił sprzęt do zbierania dusz w ziemię i zaczął podwijać rękawy. - Mam wenę. Luksusy Powiedziałam, że żadnemu człowiekowi nie może stać się krzywda. - Głos Karou, zdarty już od kłótni, zabrzmiał w jej uszach jak warkot. To była pierwsza zasada. Ludzie są bezpieczni. Kropka. - Przemierzała dziedziniec. Chimery zebrały się na podwórzu i na balkonie. Niektóre grzały się w słońcu, inne kryły się w cieniu. Thiago, takim tonem, jakby przekazywał jej ważną życiową prawdę, oznajmił: - W czasie wojny, Karou, trzeba zrezygnować z pewnych luksusów. - Luksusów? Masz na myśli zabijanie niewinnych ludzi? - Nie odpowiedział. Właśnie to miał na myśli. Żołądek Karou zwinął się w supeł. - O Boże, nie. Absolutnie nie. Kimkolwiek oni są, nie mają nic wspólnego z twoją... - Zamilkła. Poprawiła się. - Z naszą wojną. - Ale jeśli zagrożą naszej pozycji tutaj, będą już mieli mnóstwo wspólnego. Musiałaś mieć świadomość ryzyka, Karou. Miała ją? Bo oczywiście miał rację, wystarczył jeden podróżnik, żeby ściągnąć do kazby burzę medialną. A wtedy co? Nawet nie chciała o tym myśleć. Na pewno pojawiłoby się wojsko. Kiedyś opowieści o potworach żyjących na pustyni zostałyby skwitowane komentarzem, że turyści palą za dużo haszyszu, ale wszystko się zmieniło. Zatem, co teraz? - Może pójdą dalej - zastanawiała się, ale było to tak nieprawdopodobne, że oboje o tym wiedzieli. W zasięgu wzroku nie było żadnej innej budowli. Poza tym, nawet z tej odległości było widać, że piechurzy nie radzą sobie dobrze.
Pięli się pod górę, ale co chwilę przystawali, padali na czworaki, pili wodę z bidonów, a potem... mniejszy piechur zgiął się wpół i zwymiotował. Kazba była za daleko, żeby mogli usłyszeć towarzyszący temu odgłos, ale turyści byli bliscy udaru słonecznego, jeśli już go nie mieli. Para przez dłuższy czas stała w miejscu, potem ponownie ruszyła. Karou zaczęła znów przemierzać dziedziniec. Ci ludzie potrzebowali pomocy, ale to było bardzo niewłaściwe miejsce, żeby ją uzyskać. Gdyby tylko wiedzieli, ku czemu prą. Ale nawet, gdyby wiedzieli, najwidoczniej nie mieliby siły zawrócić. Thiago był spokojny, tak przerażająco spokojny - w każdym razie dopóki się nie zdenerwował - bo turyści nie stanowili poważnego zagrożenia. Czekał na nich z zadowoleniem. A później co? Dół? Żołądek Karou znów się ścisnął. Dzisiaj czuła dół. Może dlatego, że dostał nową pożywkę - Bast w końcu poszła tam z Wilkiem. Karou stworzyła już dla niej nowe ciało, leżało na podłodze. A może z powodu wiatru, łagodnego, ale uporczywego i wiejącego z właściwej strony. Tak jakby dół powtarzał: Poczuj mnie, poczuj mnie. Karou zatrzymała się przed Wilkiem. Ściągnęła ramiona i starała się nie trząść, bo chciała zabrzmieć jak ktoś, kogo się słucha. - Pójdę i pomogę im. Wprowadzę ich przez tylną bramę do spichlerza. - Było to chłodne i ustronne miejsce. Trzymała tam ciężarówkę. - Dam im wody, nikogo nie zobaczą, a potem odwiozę ich do szosy. - Zamilkła. Słyszała się i wiedziała, że nie przemawia z taką mocą, na jakiej jej zależało. - Nie musisz nic robić - dodała, a wtedy głos jej się załamał. Zaklęła w myślach, co za doskonały moment, żeby zabrzmieć jak chłopiec z mutacją. - Zajmę się tym. - Bardzo dobrze - pochwalił Thiago. Miał tak wystudiowaną minę, że Karou niemal widziała sznurki, które utrzymują poszczególne mięśnie twarzy we właściwych miejscach. Ta łagodna maska rozwścieczyła ją. Rozmowa z nim była jak walenie pięściami w ścianę. - Idź już - ponaglił. Więc poszła, usiłując nadać swoim krokom godność i nie człapać jak bezradne dziecko. Kiedy wyszła za bramę, wiatr okazał się silniejszy: zgnilizna-zgnilizna, źle-źle. W dole rozkładały się ciała, a ona wiedziała, że jeśli nie pomoże turystom, oni też tu skończą, a także każdy człowiek, który będzie miał tego pecha, że zabłąka się w tę przeklętą okolicę. Co najlepszego zrobiła, sprowadzając ich do tego świata?
Ale potem pomyślała o Eretz, o perspektywach buntowników, gdyby tam zostali, o pespektywach wszystkich chimer, i nie wiedziała już, co jest dobre. Chciała wierzyć, że można ufać w ich częściowe człowieczeństwo. Byli żołnierzami, nie mordercami i nie dzikimi zwierzętami, których głód jest instynktem nie do opanowania. Wiedziała, że Amzallag nie skrzywdzi nikogo bez powodu, ani Balieros, ani Ziri, ani większość pozostałych. Ale wystarczyła myśl o Razorze - i jego worku - żeby uświadomić sobie, że to wszystko na nic. Musiała się upominać, że po opuszczeniu kazby ma stawiać stopy na ziemi; odruchowo chciała wzbić się w powietrze, tak oddaliła się od społeczności ludzkiej, a poza tym niewygodnie jej się szło po osypisku. Uświadomiła sobie, że ma odsłonięte włosy. A co, jeśli turyści ją rozpoznają? To mogło być bardzo niebezpieczne. Ale co miała teraz zrobić? Szybko ją zauważyli. Kiedy schodziła w dół od strony kazby, była jedynym ruchomym obiektem w zasięgu wzroku. Wciąż byli za daleko, żeby mogła im się przyjrzeć, ale usłyszała krzyk, który zatrzymał ją w miejscu jak przeszkoda. Odbijał się od skał i kamieni, głośny, ale balansujący na granicy bezsilności. Ten głos. To niemożliwe. Ale wykrzyczano jej imię, głos należał do Zu-zany, a Karou nauczyła się już, że „możliwe" i „niemożliwe" są w najlepszym razie kategoriami jedynie orientacyjnymi. O Boże, nie, pomyślała, wpatrując się w postacie i widząc to, czego w życiu nie spodziewała się tu zobaczyć: Zuzanę i Mika, tutaj. Nie oni, nie tu. Jak? Jak? Czy to ważne? Byli tu i znajdowali się w niebezpieczeństwie: zawał, chimery - serce dudniło Karou jak szalone, puchło z przerażenia, z... radości... ale bardziej z przerażenia, a jednak bardziej z radości, a nawet gniewu - co oni sobie myśleli? - potem z czułości, zaskoczenia, aż wreszcie z mokrymi oczami poderwała się do lotu i runęła w dół, na nich, chwyciła ich w objęcia tak mocne, że groziły dokończeniem dzieła rozpoczętego przez upał. To byli naprawdę oni. Odsunęła się, żeby na nich popatrzeć. Zuzana oklapła ze zmęczenia i ulgi. Po czerwonych policzkach
popłynęły jej łzy, śmiała się i płakała jednocześnie, ściskała dłonie Karou jak obcęgami, dokładnie w miejscu, gdzie rozchodziła się pajęczyna siniaków i Karou aż westchnęła. - Chryste, Karou! - wychrypiała, bo straciła głos od krzyku. -Cholerna pustynia? Nie mogłaś wybrać Paryża? Karou też śmiała się i płakała, ale Mik ani się nie śmiał, ani nie płakał. Opierał dłoń na plecach Zuzany, a twarz miał napiętą i poważną. - Mogliśmy umrzeć - stwierdził i dziewczyny zamilkły. - Nie powinienem był się na to zgodzić. Po chwili Karou przyznała mu rację. - Nie, nie powinieneś. - Spojrzała na pustynię i wyobraziła sobie przemierzanie jej na piechotę. - Co wam przyszło do głowy? - Jak to? - Mik popatrzył na nią, potem na Zuzanę, a potem znów na Karou. - Nie chciałaś, żebyśmy przyjechali? Karou była wstrząśnięta. - Oczywiście, że nie. Nigdy bym nie... Boże. Jak w ogóle mnie znaleźliście? - Jak?! - Mik nie mógł opanować furii. - Zuze rozwiązała twoją łamigłówkę, tak! Łamigłówkę? Jaką łamigłówkę? - Łamigłówkę - przytaknęła Zuzana. - Kapłanka na zamku z piasku w krainie pyłu i światła gwiazd. Karou zamrugała. Pamiętała, jak pisała ten mail. Właśnie przeprowadziła chimery przez przejście i była w Ouarzazate po materiały dla Aegira. - Tak mnie znalazłaś? Zuze. Przepraszam cię, nie chciałam cię tu ściągnąć. Nie przyszło mi do głowy... - Chyba sobie robisz jaja. - Mik złapał się za głowę i odwrócił się do nich plecami. - Wylądowaliśmy w tym przeklętym środku niczego, a ty nawet nas tu nie chciałaś! Zuzana wyglądała na wstrząśniętą. Karou czuła się okropnie. - Nie o to chodzi, że was nie chciałam. - Jeszcze raz przytuliła przyjaciółkę. - Chciałam. Bardzo. Bardzo. Ale... Nigdy nie sprowadziłabym was... tutaj. - Wskazała na kazbę. - A co to jest? - spytała Zuzana. - Karou, co ty tutaj robisz? Karou dwa razy otworzyła usta, a potem je zamknęła. Jak ryba. W końcu odezwała się:
- To długa historia. - A więc może poczekać - orzekł surowo Mik. Karou nigdy wcześniej nie widziała na jego twarzy gniewu, ale teraz wściekłość aż od niego biła, a oczy miał zmrużone w wyrazie oskarżenia. -Czy możemy zejść ze słońca? - Oczywiście. - Karou wzięła głęboki wdech. - Chodźcie. Założyła na ramiona jeden z plecaków i podniosła drugi. Mik pomógł Zuzanie wejść na wzniesienie, a Karou nie poprowadziła ich okrężną drogą do spichlerza, tylko prosto do głównej bramy, ale oni stanęli w progu i patrzyli przed siebie. Karou znów spojrzała na wszystko oczami obcych i wyobraziła sobie, jak te istoty muszą wyglądać dla ludzi. Thiago sprawiał wrażenie speszonego, Ten stała za nim. Thiago mógł być od biedy uważany za człowieka, ale Ten już nie, z wilczą głową i zgrabionymi ramionami. A reszta dziedzińca to już istny horror: żołnierze zgromadzeni na galeriach, na dziedzińcu, a nawet na dachach, nienaturalnie nieruchomi, ale dający znaki życia machnięciem ogona albo skrzydła to tu, to tam. Ich potworne rozmiary, liczne i dziwne oczy, niemrugające. Razor stał zbyt blisko, żeby mogła czuć się pewnie, wysuwał żmijowaty język, a ona zdała sobie sprawę, że stoi na palcach i jest gotowa do akcji, gdyby zrobił krok. Mik odezwał się schrypniętym, scenicznym szeptem. - Omińmy to, żebym mógł się wreszcie odprężyć. Karou, twoi przyjaciele chyba nie chcą nas zjeść? Nie, pomyślała Karou, nie chcą. - Nie sądzę. Ale na wszelki wypadek nie wyglądajcie zbyt smacznie, dobra? Spotkała ją za to nagroda w postaci parsknięcia Zuzany: - No to mamy problem, przecież wyglądamy obłędnie smakowicie. A sekundę później dodała z niepokojem: - Oni nie znają czeskiego, prawda? - Prawda - odparła Karou. Przez cały czas patrzyła na Thiaga, a on patrzył na nią. Smród dołu wisiał w powietrzu i w jednej chwili koszmarna surrealność życia, jakie tu wiodła, została wchłonięta przez wir i wszystko znów było zwyczajne. To jej życie, nie ponury sen, z którego miała się obudzić, nie czyściec, tylko jej prawdziwe życie w prawdziwym świecie - światach - a teraz dołączyli do niego jej przyjaciele, i to było także ich życie.
To stanowiło różnicę. - Ci ludzie są moimi gośćmi - oświadczyła i poczuła, że te słowa wydobywają się z miejsca utwardzanego stalą, o którego istnieniu godzinę temu jeszcze nie wiedziała. Nie mówiła głośno, ale w jej głosie pojawiło się coś nowego. Wydobywając się ze stalowego miejsca, nabierał ciężaru i prawdy, nie chciała nikogo przekonać, nie była zdesperowana ani wroga. Po prostu mówiła. Podeszła do Wilka znacznie bliżej, niż lubiła. Zmusiła się do złamania tabu jego przestrzeni osobistej, tak jak on naruszał jej przestrzeń, i stwierdziła: - Ich życie nie jest luksusem. To moi przyjaciele i ufam im. - Oczywiście - odparł z uśmiechem, jak rasowy dżentelmen. -To wszystko zmienia. - Skinął głową w stronę Mika i Zuzany, powitał ich wręcz, ale jego uśmiech był zły. Jakby nauczył się go z podręcznika. Martwy Kto to był? - zapytała Zuzana szeptem, gdy Karou prowadziła ją i Mika przez duży dziedziniec, na którym zebrały się chimery. -Ten białe mięso. Karou śmiała się, jakby się dławiła. - Boże - zaczęła, kiedy wreszcie udało jej się złapać oddech. -Teraz będę o tym myślała za każdym razem, kiedy go zobaczę. Patrzcie pod nogi. Szli po gruzowisku, a Mik trzymał Zuzanę za łokieć, kiedy przedzierali się przez zwalony mur. Zuzana się rozejrzała. Z daleka kazba wyglądała rzeczywiście królewsko, jak zamek z piasku, ale od środka była zrujnowana. Nie mówiąc już o tym, że - przesadziła drewnianą belę upstrzoną gigantycznymi zardzewiałymi gwoździami i szerokim łukiem ominęła ziejącą w ziemi dziurę -także niebezpieczna. I śmierdząca, cuchnęło tu sikami i czymś jeszcze gorszym. Co to za smród? Dlaczego Karou tutaj żyła? I te istoty... Nie były zupełnie inne od rysunków w jej szkicownikach, ale nie były też podobne. Znacznie większe i dziwaczniejsze niż cokolwiek, co mogła sobie wyobrazić Zuzana.
Ale ten biały koleś wyglądał prawie jak człowiek, był nieziemsko fajny - matko, te oczy, te ramiona, nadawałby się na okładkę romansidła - ale było w nim coś lodowatego. Mimo że prawie topiła się od pustynnego upału, przeszył ją dreszcz. - To był Thiago - oznajmiła Karou. - Jest tu... szefem. Tyle Zuzana zdążyła wyczytać z otaczającej go aury pana na włościach. - Ale szefem czego? - spytała. A potem coś jej przyszło do głowy i aż się zatrzymała. - Zaczekaj. A gdzie jest Brimstone? Karou też stanęła, a napięta twarz była jedyną odpowiedzią. - O nie - wydusiła Zuzana. - Nie...? Nie żyje? Karou skinęła głową. Nie żyje. Te słowa miały nie być częścią tej przygody. Zdruzgotana Zuzana pytała dalej: - A Issa? Yasri? Znów mina Karou wystarczyła za odpowiedź. - Karou, tak mi przykro - wyznała Zuzana i popatrzyła na Karou, naprawdę popatrzyła, nie tylko widziała ją, jak przy pierwszym spotkaniu, gdy po prostu ulżyło jej, że jest. Teraz ją widziała. Karou była wychudzona, kanciasta, usta miała popękane, włosy splecione w nieporządny warkoczyk, koszula - jakaś marokańska luźna bawełniana szatka - była tak wygnieciona, jakby nigdy jej nie zdejmowała, a oczy miała podkute i niewyspane. Nie tylko niewyspane, wyglądała na... wyczerpaną. Zuzanę przeszył kolejny dreszcz. W co ona się wpakowała, w co wciągnęła Mika? Bez reszty zaangażowała się w tajemnicze wyzwanie, choć oczywiście wiedziała, że z Karou coś się dzieje. Ten zagadkowy mail był dowodem, ale nie brała pod uwagę, że w grę wchodzi śmierć i ten smród w powietrzu; teraz była już pewna, że to odór rozkładu. Z trudem przełknęła ślinę. Głowa jej pękała, stopy groziły odpadnięciem, bardzo, naprawdę bardzo potrzebowała prysznica i miała smutne przeczucie, że lody nie wchodzą w grę, ale było jeszcze jedno pytanie, którego nie zadała. Zawahała się, przerażona, że na twarzy przyjaciółki znów zobaczy tę samą odpowiedź. - A Akiva? Odpowiedź rzeczywiście pojawiła się na twarzy Karou, ale inna niż Zuzana się obawiała. Rozpacz ustąpiła miejsca wrogości. Karou zacisnęła szczęki, zmrużyła oczy.
- Co Akiva? - spytała ostro. Zuzana zamrugała. Co? - Hm, Czy on... żyje? - Z tego co wiem, tak - odparła Karou i się odwróciła. -Chodźmy. Zuzana i Mik spojrzeli na siebie szeroko otwartymi oczami i ruszyli za nią. Napięta sylwetka Karou ostrzegała przed zadawaniem dalszych pytań, ale Zuzana nie zwróciła na to uwagi. Prawdę mówiąc, się wściekła. Przebyła taki kawał drogi, rozwiązała łamigłówkę, która wcale nie była łamigłówką, odnalazła Karou na środku Sahary - no dobrze, to nie była całkiem Sahara, ale wystarczająco blisko, żeby Zuzana, jeśli kiedykolwiek będzie o tej przygodzie komuś opowiadać, mogła mówić, że dotarła na sam środek Sahary w adidasach w paski zebry. Nieważne. Naprawdę uważała, że nie zasłużyła na milczenie. - Co się stało? - skierowała pytanie do pleców przyjaciółki. Karou zerknęła przez ramię. - Odpuść mi, Zuze. Opowiem ci wszystko inne, ale o nim nie chcę mówić. Ile w tym było goryczy. - Karou. - Zuzana wzięła ją za rękę, ale kiedy przyjaciółka odskoczyła pod jej dotykiem, cofnęła się. - Co jest? - spytała. -Jesteś ranna? Karou się zatrzymała. Wypuściła plecaki, które niosła, i objęła się ramionami, całkiem zagubiona. Piękna i zagubiona. Czy to sprawiedliwe, że była tak piękna, nie zabiegając o to ani trochę? - Nic mi nie jest. - Usiłowała się uśmiechnąć. - To o was, dwoje Lawrence'ów z Arabii, się martwię. Moglibyście się uciszyć i dać mi szansę na wprowadzenie was do środka? - Spojrzała na Mika z prośbą o wsparcie, a on oczywiście podchwycił. - Chodź, Zuze, dowiemy się wszystkiego później. Zuzana westchnęła. - Niech wam będzie, tyrani. Ale wiedzcie, że mogę umrzeć z ciekawości. - Tylko jeśli nic nie będę mogła na to poradzić - oznajmiła Karou, a Zuzana podświadomie ścisnęła Mika za rękę, bo to nie brzmiało do końca jak żart.
Dotarli już do pałacu, a Karou wciąż starała się pozbyć myśli o Akivie. Sam dźwięk jego imienia wystarczał, żeby zamienić ją w skałę. No cóż. Ale i tak skała była lepsza niż galareta, a ona już nigdy nie zamierzała pozwolić, żeby ktoś doprowadził ją do takiego stanu. Odsunęła się, żeby przepuścić przyjaciół w drzwiach. Z zewnątrz kazba była zniszczona i zakurzona, w środku zresztą też, ale była też zaskakująco piękna. Kiedyś stanowiła dom śliwkowookich żon wodzów plemion i ich szczebioczących trzódek, więc zbudowano liczne imponujące komnaty. Były pilastry z rżniętego alabastru, niestety wyszczerbione, i wnęki na latarnie w kształcie dziurek od klucza. Ściany obito wyblakłym jedwabiem, sufity ozdobiono arabeskami w kształcie plastrów miodu, a wielkie schody prowadzące na górę były wyłożone odłamkami lapisu w kolorze włosów Karou. Zuzana obróciła się powoli i chłonęła. - Nie wierzę, że tu mieszkasz - odezwała się. - Nic dziwnego, że oddałaś mi swoją klitkę. - Chyba żartujesz! - Karou roześmiała się, bo to porównanie było tak absurdalne. - Strasznie tęsknię za tym mieszkaniem. I za tamtym życiem. Mogę się z tobą zamienić. - Nie, dzięki - odpaliła natychmiast Zuzana. - Mądra dziewczynka. - Karou zaczęła wspinać się po schodach, a potem zatrzymała się, żeby wziąć Zuzanę pod rękę. Ona i Mik, który też nie grzeszył przesadną werwą, pomogli jej wejść na pierwsze półpiętro, skąd prowadził korytarz do apartamentu Thiaga i małego przedpokoju, gdzie spała Ten. Zakręt i więcej schodów. -Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jesteście - zwierzyła się Karou, kiedy się wspinali. - Musicie mi opowiedzieć, jak wam się to udało. Oczywiście jak już odpoczniecie. Możecie spać w moim łóżku. - A gdzie ty będziesz spała? - spytał Mik. - Nie martw się. Ja nie śpię dużo. Zuzana uniosła brew. - Och, czyżby? Najwyraźniej dużo też nie jesz. Ani nie strzyżesz się. Na widok tej wyrażającej pogardę brwi Karou zalała fala miłości. Zuzana tutaj! Nie mogła w to uwierzyć. Zmiażdżyła ją w kolejnym uścisku, co nie powstrzymało ZJuzany przed dopytywaniem: - Więc co tutaj robisz?
Karou wypuściła ją z objęć. „Opowiem ci wszystko inne", obiecała i miała zamiar tak zrobić. Przecież marzyła o kimś, z kim mogłaby porozmawiać, a teraz życzenie się spełniło, Zuzana i Mik byli tutaj, jak za sprawą czarów. Karou wzięła głęboki wdech i pomna stanu, w jakim zostawiła swój pokój, wychodząc, położyła rękę na ciężkich cedrowych drzwiach. - Naprawdę chcecie wiedzieć? Brew. - W porządku. - Karou popchnęła drzwi. - Wejdźcie, to wam powiem. - A kiedy ją mijali, dodała niewinnie: - Aha, i nie potknijcie się o ciało na podłodze. Nie-żywy Minęło kilka miesięcy, odkąd Karou pierwszy raz sprawdziła, jak Zuzana zniesie prawdę. Opowiadanie o sekretnym życiu było taką nowością, że nie wiedziała, od czego zacząć. Wyrzuciła z siebie to wszystko, aniołów, chimery i całą resztę, ale gdyby w tej właśnie chwili nie pojawił się Kishmish w płomieniach, pewnie straciłaby przyjaciółkę. Na tle tego, co miała do powiedzenia teraz, pierwsza partia wyznań wypadała blado, ale Mik i Zuzana musieli uwierzyć. Przecież właśnie weszli do kazby pełnej potworów. Mimo to idea wskrzeszenia mogła wydawać się nieco dziwna. - Omójbożeczemunatwojejpodłodzeleżymartwypotwór?! -zapytała jednym tchem Zuzana, gdy zobaczyła nowe ciało Bast. - Ona nie jest całkiem martwa - zaczęła Karou. Zuzana wysunęła do przodu poryty kurzem but i trąciła nieruchome ciało. - Ale żywa też nie jest. - Prawda. Hm, powiedzmy, że jest nie-żywa. I tak Zuzana i Mik dowiedzieli się, że „nie-żywy" mogło oznaczać „martwy" i najczęściej tak właśnie było, ale mogło też oznaczać „nowy".
- Zrobiłam ją dzisiaj - wyznała Karou takim tonem, jakby zrobiła na drutach czapkę albo upiekła ciasto. Zuzana była spokojna, ale nie bez wysiłku. Usiadła na brzegu łóżka Karou i złożyła ręce na kolanach. - Zrobiłaś ją - powtórzyła. - Tak. - Wyjaśnij, proszę. Karou tłumaczyła, najzwięźlej jak się dało, pokazała tace pełne zębów i dyskretnie pominęła szczegół w postaci ofiary z bólu. Nalała wody do misy, żeby przyjaciele mogli obmyć twarze i stopy - w tej kolejności, zaznaczyła - zaparzyła miętowej herbaty i podała migdały i daktyle. Kiedy się umyli, wylała wodę przez okno, nie wychylając się wcześniej, bo miała nadzieję, że będzie pod nim akurat przechodzić Thiago albo chociaż Ten, ale niestety, nie usłyszała krzyku ani warkotu, więc zamknęła okiennice w obawie przed upałem. Natychmiast odprawiła rytuał wskrzeszenia, częściowo dlatego, że łatwiej było pokazać, co robi, niż o tym opowiedzieć, ale chciała też pozbyć się z pokoju ciała, żeby przyjaciele mogli się odprężyć. Przebudzenie było łatwe. Czary już się odbyły, więc nie musiała składać ofiary ani podwijać rękawów i pokazywać paskudnie posiniaczonych ramion. Bardzo się wstydziła tych siniaków i nie chciała, żeby Zuzana je zobaczyła, ale na szczęście chwilowo nie było takiej konieczności. Musiała jedynie zawiesić kadzielnicę, którą przyniósł jej Thiago, zapalić kadzidło i postawić je na czole nowego ciała. Zuzana i Mik przyglądali się bez mrugnięcia powieką, choć tak naprawdę nie było na co patrzeć. Czuli tylko zapach siarki, słyszeli brzęk łańcucha, to jedyne atrakcje. Tylko Karou czuła, że dusza wydostaje się z naczynia i zawisa na moment w powietrzu, zanim wleje się do nowego ciała. Do niedawna Bast wyglądała jak egipska bogini w ciele kota, miała szczupłe ludzkie ciało, jędrne piersi, kocią głowę i wielkie uszy, więc Karou starała się zachować jak najwięcej kociego aspektu, ale na prośbę Thiaga poświęciła większość człowieczeństwa. Nowe ciało było szczupłe, umięśnione, nie tak duże jak reszta, bo miało być zwinne. Ramiona i tors miała ludzkie, żeby mogła używać różnych broni - Bast była dobrą łuczniczką - ale uda już leopardzie, żeby mogła biegać i skakać. No i oczywiście miała
wszystkie ważne skrzydła, które teraz rozłożyła, a one zajęły prawie całą podłogę. Karou była zadowolona, że to nie jedno z jej potworniej szych dzieł, przede wszystkim ze względu na Zuzanę i Mika, ale także, jak się okazało, z powodu Bast. Przekonała się, że dusza Bast była delikatna i piękna, nie pasowała do losu żołnierza i Karou zastanawiała się, jakie życie mogłaby wieść w innym świecie. Cóż, pomyślała, kiedy Bast otworzyła oczy, tego nigdy się nie dowie. Zuzana westchnęła, Mik tylko patrzył. Bast uniosła głowę i na widok nowych ludzi otworzyła oczy jeszcze szerzej, ale nic nie powiedziała. Skupiła się na nowym ciele, sprawdzała, jak działają kończyny, poruszała nimi delikatnie, a potem niepewnie wstała i wówczas przekonała się, że tam, gdzie wcześniej miała stopy i dłonie, są teraz łapy. - W porządku? - spytała Karou. Bast skinęła głową i wyprostowała elastyczny kręgosłup. To był ruch tak koci, że mógł go wykonać kot idący po parapecie. - Dobra robota - pochwaliła, niemal zamruczała, uruchamiając nowe gardło. - Dziękuję. Karou poczuła ucisk w piersi. Jeszcze nigdy żadne z nich jej nie podziękowało. - Proszę bardzo - odparła. - Pomóc ci zejść po schodach? Bast znów pokręciła głową. - Nie sądzę. - Przeciągnęła się raz jeszcze. - Tak jak mówiłam, to dobra robota. I znów ten ucisk w piersi. Komplement. To aż śmieszne, jak wdzięczna była za tych kilka słów. Kiedy za Bast zamknęły się drzwi, odwróciła się do przyjaciół. - No cóż - odezwał się Mik i oparł się na łokciu, patrząc na nią ze sztuczną beznamiętnością. - Nie było w tym nic dziwnego. - Nie? - Karou usiadła na krześle i potarła twarz. - Widać mój czujnik dziwności nie działa, bo obstawiałam, że to będzie przynajmniej trochę dziwne. - Jeszcze raz - poprosiła Zuzana. - Co? - Karou opuściła ręce i spojrzała na przyjaciółkę. Twarz Zuzany wyrażała szalony entuzjazm. - Jeszcze raz, jeszcze raz! - Jak dziecko podskakiwała na krawędzi łóżka, klaskała w dłonie i domagała się: - Kiedy ja będę
mogła spróbować? Nauczysz mnie tego, tak? Oczywiście, że tak. Po to mnie tu sprowadziłaś. - Nauczę cię? I nie sprowadzałam cię tu... Ale Zuzana nie słuchała. - To znacznie lepsze niż marionetki. Do diabła, Karou. Stwarzasz żywe istoty! Jesteś jak cholerny Frankenstein! Karou roześmiała się i pokręciła głową. - Nie, nie jestem. - Miała dość czasu, żeby zastanowić się nad tym porównaniem i odrzucić je. - Chodzi o to, skąd pochodzi dusza. - Jeśli człowiek stwarzał „życie", nie mógł mu dać duszy, zostawał nieszczęsny, nieoświecony potwór, dla którego nie było miejsca ani w niebie, ani w piekle, jeśli dla kogoś miało to znacznie, choć dla Karou nie. - Ja mam dusze. - Wskazała na stos kadzielnic. - Stwarzam tylko ciała. - Ach, tylko tyle? - wycedził Mik przez zęby. - No to rzeczywiście. Ale Zuzana skoncentrowała się na dziesiątkach dziesiątek kadzielnic. Szeroko otworzyła usta i oczy. - To wszystko? - Jak błyskawica przemknęła przez pokój i złapała jedną kadzielnicę, przez co osunęła się cała góra. - Zróbmy jedno. Proszę! Pokaż mi, jak tworzysz ciało. - Wciąż podskakiwała i Karou zaniepokoiła się, że na coś wpadnie. - Będę twoim Igorem. Proszę, proszę, proszę. Popatrz. - Zgarbiła się i zaczęła ciągnąć za sobą nogę. Czego pan sobie życzy, Herr Doktor? - Barn, i znów była sobą. Proszę! Czyja to dusza? Skąd to wiesz? Wiesz to? Zadała milion kolejnych pytań, ale na żadne nie pozwoliła odpowiedzieć. Karou spojrzała bezradnie na Mika, który wzruszył ramionami, jakby mówił: Jest twoja. - O mój Boże! - Zuzana stanęła bez ruchu, kiedy doznała olśnienia. Wystawa. Wyobrażasz sobie? - Gestykulowała jak akwizytor. - Galeria Balthusa, sześć ciał chimer w ozdobnych sarkofagach, na wernisażu wszyscy są cali w zachwytach, ach, och, jak to robisz, wyglądają jak żywe!, a my, uśmiechnięte jak Mony Lisy mieszamy wino w kieliszkach. To by było mistrzostwo świata. Albo nie! Mam coś jeszcze lepszego. Przywrócimy ich do życia! Dym, zapach, latarnie i nagle rzeźby podniosą głowy. Wszyscy pomyślą, że to roboty, bo co innego mogliby pomyśleć, będą
dopytywać, jak to zrobiłyśmy i fotografować się z potworami, nawet o tym nie wiedząc. Mówiła dalej, a Karou śmiała się bezradnie i usiłowała jej przerwać. - To się nigdy nie wydarzy. Rozumiesz to, prawda? Nigdy. Zuzana wywróciła oczami. - Pff, nudziara. Ale sama powiedz, że byłoby genialnie. - Całkiem genialnie - zgodziła się Karou. Wcześniej nie myślała o tym, co robi, jak o sztuce, co teraz, w świetle słów Bast, wydawało jej się niedopatrzeniem. Pojawiło się wspomnienie Madrigal, kiedy jako dziecko pojawiła się w pracowni Brimstone'a i uwielbiała wymyślać nowe chimery, rysowała je, żeby pokazać mu, co sobie wyobraziła. Zastanawiała się, czy nie z tego powodu Issa zachęcała ją - ją Karou do rysowania. Słodka Issa, tak za nią tęskniła. - Ale pozwolisz mi sobie pomóc, tak? - Zuzana była nieugięta. Podała Karou kadzielnicę, którą wyjęła ze stosu. - Zacznijmy od tej. Kto to jest? Karou wzięła naczynie i przytrzymała. Nie chciała mówić, że to Thiago decydował, kogo wskrzeszała i kiedy. - Zuze - oznajmiła zamiast tego. - Nie możesz. - Czego nie mogę? - Nie możesz mi pomagać. Nie możesz tu zostać. - Czemu? Czemu? - Z Zuzany opadało zaklęcie dzikiej radości. - Zaufaj mi, nie chcesz tu zostać. Odwiozę was, kiedy tylko odpoczniecie po podróży. Jest tu ciężarówka... - Ale dopiero co dotarliśmy. - Zuzana poczuła się zdradzona. - Wiem. - Karou westchnęła. -1 cudownie was widzieć. Ale chcę zapewnić wam bezpieczeństwo. - A co z tobą? Ty jesteś bezpieczna? - Tak, ja jestem. - Mówiąc to, myślała o tym, jak bardzo zagrożona czuła się przez cały czas. - Mnie potrzebują. - Ech. - Zuzana spojrzała na nią ze smutkiem. - No właśnie. Czemu ciebie? Co tu robisz, czemu jesteś tu z nimi? Jakim cudem robisz to? To była kolejna odsłona prawdy, o której zdradzeniu myślała równie niechętnie, jak o siniakach. Ale właściwie czemu? Wzięła głęboki wdech. - Bo jestem jedną z nich. - Jakiego rodzaju?
Karou zamrugała. To pytanie zadał Mik, a rzucił je tak zwyczajnym tonem, że była pewna, że się przesłyszała. - Co? - Jakiego rodzaju chimerą byłaś. Zostałaś wskrzeszona, prawda? Masz tatuaże. - Wskazał na jej dłonie. Karou odwróciła się do Zuzany, ale ona była równie niepo-ruszona jak Mik. - I to tyle? - spytała. - Ja wam mówię, że nie jestem człowiekiem, a wy nic? - Wybacz - poprosił Mik. - Chyba dezaktywowałaś naszą zdolność do dziwienia się. Może lepiej było od tego zacząć, a dopiero potem powiedzieć, że wskrzeszasz umarłych. - Poza tym - dodała Zuzana. - To oczywiste. - Jak to oczywiste? - domagała się odpowiedzi. Całe życie była przekonana, że jest człowiekiem, i nikt nie mógłby wmówić jej, że była nieprzekonywająca. - Z powodu tej twojej aury dziwaczki. - Zuzana wzruszyła ramionami. - Sama nie wiem. - Aura dziwaczki - powtórzyła bezsilnie Karou. - Pozytywnej dziwaczki - dodał Mik. - Więc jakiego rodzaju? - powtórzyła Zuzana. Zadała to pytanie tak lekko, tak swobodnie. Karou poczuła, że pocą jej się dłonie. Pytali o jej plemię, o rodzinę, którą jej odebrano tak dawno temu. Przypomniały jej się urywki tamtych dni, długie krwawe ślady po ciałach, które ciągnięto aż do wylotu z jaskini i przerzucono przez krawędź. Nie mogła oddychać. Oni tego nie rozumieli. Oczywiście, że nie rozumieli. W ich życiu nie trzeba było zastanowić się, czy ktoś nie został osierocony z rąk handlarzy niewolników, zanim zapytało się o jego rodzinę. Dawno, dawno temu miała rodziców, dom, krewnych. Dawno, dawno temu pasowała gdzieś, doskonale i bez trudu. - Byłam Kirinką - wyznała łagodnie. Jestem Kirinką, pomyślała, ale wszystko, co wiązało się z Kirinami zostało jej odebrane: jej dom i jej plemię przez aniołów, prawdziwe ciało przez Białego Wilka, a teraz być może także... Ziri. - Pokażę wam - usłyszała swoje słowa.
Sięgnęła po szkicownik i ołówek i przez moment mocno ściskała go w dłoni i zastanawiała się, czy jej się uda. Próbowała wcześniej rysować Madrigal, ale ręka namawiała ołówek do rysowania czego innego. Bała się: że się uda, że się nie uda, bała się swoich uczuć na widok swojego poprzedniego wcielenia. Czy stwierdzi, że taka była prawdziwa, i zacznie za tym tęsknić? Czy uzna, że to dziwne i że nigdy nie była tamtą dziewczyną? Tak czy siak, nie potrafiła sobie wyobrazić, że to da jej szczęście. Ale pomyślała, że nadszedł czas, i zaczęła rysować. Jedna linia. Następna. Rogi nabierały kształtu. Zuzana i Mik patrzyli. Karou czuła, że ona też patrzy i trochę zdziwiła się tym, co powstało na kartce. Tym, kto się na niej znalazł. - Hm. Byłaś facetem? - spytała Zuzana. Karou uwolniła stłumiony oddech, wybuchając śmiechem. - Nie. Przepraszam. To nie ja, to Ziri. On jest... - Zbyt brutalne wydawały jej się słowa, że jest ostatnim żyjącym przedstawicielem jej plemienia, więc dokończyła tylko: - On też jest Kiri-nem. - Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że gdybyś w poprzednim ciele była nie-człowiekiem-kolesiem byłoby to większym szaleństwem niż bycie nie-człowiekiem-dziewczyną. - Gdzie on jest? Tutaj? - spytał Mik. - Jego oddział powinien niedługo wrócić z misji w Eretz. Zuzana musiała usłyszeć niepokój w jej głosie, bo spytała: - Co to znaczy „powinien"? Nic im nie jest? - Mam nadzieję, że nie. Może po prostu się spóźniają. A może nie żyją. Skrytobójcy i sekretni kochankowie Dzień przechodził w wieczór i Karou znalazła się w trudnej sytuacji, bo musiała wytłumaczyć Zuzanie, jak wygląda sprawa z toaletą. A właściwie z brakiem toalety. Ku jej zaskoczeniu Zuzana powiedziała tylko: - To wyjaśnia, skąd ten smród.
Najwyraźniej Karou rzeczywiście zneutralizowała ich zdolność dziwienia się. Stwierdziła, że najrozsądniej będzie pójść nad rzekę, żeby mogli się umyć i w minimum prywatności zadbać o najpilniejsze potrzeby. Prywatność zamknięta była w cudzysłowie, bo kiedy tylko wyszli, podszedł Thiago. Przesadnie wytwornie i z nienaturalnie gorliwą troską nalegał, żeby towarzyszyła im Ten. - Będę pewien, że jesteście bezpieczni. Bezpieczni, pomyślała Karou. Jasne. - Nie martw się - poprosiła. - Nie mam zamiaru uciekać. - Oczywiście, że nie - przytaknął, a ona wiedziała, że choćby chciała, i tak by się jej nie udało. Nie umknęłaby przed istotami, które stworzyła. Uskrzydlonymi, potężnymi, z czułymi zwierzęcymi zmysłami, nie daliby jej szans. Dobra robota, pochwaliła samą siebie, kiedy, śledzeni przez Ten, wyszli przez bramę, a potem zeszli ze wzgórza nad rzekę. Upał panujący w dzień zelżał i zimna woda ani trochę nie zachęcała do zanurzenia się, a poza tym obecność zgarbionej Ten na skałach nie stanowiła dodatkowego zaproszenia do zdjęcia ubrania, więc nie wykąpali się porządnie, tylko się ochlapali, umyli twarze i szyje, a potem położyli się na skałach, żeby wyschnąć. - Gwiezdna kąpiel - uznała Karou. - Naprawdę. - Zuzana wyciągnęła rękę, jakby chciała przesunąć palcami po gwiazdach. - Zawsze myślałam, że zdjęcia takiego nieba są nieprawdziwe albo podkręcane komputerowo. - Jak te zdjęcia ogromnego księżyca - dodał Mik. Karou odwróciła się do nich. - Mówiłam wam, że w Eretz są dwa księżyce? Jeden naprawdę jest tak ogromny. - Dwa księżyce? - Tak. Chimery - my - czcimy je. - Ona tego nie robiła, w każdym razie już nie. Kiedyś wierzyła, że w kosmosie jest jakiś porządek, ale jeśli nawet, wiara opuściła ją w świątyni Ellai. - Ten duży to Nitid. Jest boginią prawie wszystkiego. - A ten drugi? - Ellai. - Karou przypomniała sobie świątynię, szemranie ewangelinii, plusk świętego potoku. Krew. - Bogini skrytobójców i sekretnych kochanków. - Super - zachwyciła się Zuzana. - Ja bym czciła tę.
- Tak? A kim jesteś? Skrytobójczynią czy sekretną kochanką? - Cóż - zaczęła Zuzana słodko - moja miłość jest żadnym sekretem. Przysunęła się do Mika, żeby go pocałować. - Czyli wygląda na to, że jestem morderczynią. A ty? - zwróciła się do Karou. Karou ścisnęło w gardle. - Nie skrytobójczynią - zapewniła i natychmiast pożałowała tych słów. Zapadła cisza tak pełna Akivy, że Karou wyobraziła sobie, że czuje jego zapach. Głupia, skarciła się za poruszenie tematu. Teraz wyglądało na to, że chce o nim mówić. Cisza tężała i przez chwilę miała nadzieję, że Zuzana odpuści, za co byłaby wdzięczna. Nie chciała o nim mówić. Nie chciała o nim myśleć. Tak naprawdę chciałaby cofnąć się w czasie aż do Bullfinch i pójść inną drogą, kiedy on wykrwawiał się na piasku. - Chciałabym, żebyś opowiedziała mi, co się stało. - Nie chcę o tym mówić. - Karou, jesteś beznadziejna. Jaki jest sens posiadania przyjaciół, jeśli nie mogą ci pomóc? - Uwierz mi, to nie jest coś, w czym można pomóc. - Sprawdźmy. Ciało Karou się napięło. - Tak? No dobrze - zgodziła się i spojrzała w gwiazdy. - Zobaczmy. Pamiętacie, jak na końcu Romea i Julii Julia budzi się w krypcie, a Romeo nie żyje? Myślał, że ona umarła, więc zabił się obok niej? - Tak, to było super. - Pauza, a potem: - Aua! - świadczące o tym, że Mik dźgnął ją łokciem. Karou nie zwracała uwagi. - Więc wyobraźcie sobie, że ona się obudziła, a on wciąż żył, ale... Przełknęła ślinę, czekając, aż głos przestanie jej drżeć. -Ale on zdążył zabić całą jej rodzinę. 1 spalił jej miasto. I zabił, i zniewolił jej ludzi. Po długim milczeniu Zuzana szepnęła: - Ojej. - No właśnie - zgodziła się Karou i zamknęła oczy. Sygnał strażnika rozbrzmiał, gdy pięli się z powrotem pod górę. Karou rozpoznała dudniący, gardłowy okrzyk Amzallaga i od
razu wystrzeliła w powietrze, wpatrując się w okolice przejścia w niebie. Na początku nic nie widziała. Może to kolejni ludzie? Nie. Amzallag wskazywał w niebo. Wtedy gwiazdy zalśniły. Przez noc ktoś leciał, początkowo widoczny tylko jako rozproszenie światła gwiazd. Jedna postać, samotna - jedna, tylko jedna? - a... ruchy jej skrzydeł były powolne, niepewne. Wzlatywał, opadał, parł naprzód, w każdym ruchu widać było ból. W powietrzu już byli żołnierze, lecieli na spotkanie, lecieli mu pomóc - mu, bo Karou już widziała, że to on. To był Ziri. Żywy. Ona też chciała do niego lecieć, ale po pierwsze tu na ziemi byli jej przyjaciele, a po drugie, nie sądziła, żeby Ziri chciał ją widzieć, nie po tym, co mu powiedziała ostatnio, więc wylądowała i poprosiła: - Chodźmy, szybko. Ten chciała wiedzieć, co Karou zobaczyła, a kiedy się dowiedziała, ruszyła przodem. Karou złapała przyjaciół pod ręce i poprowadziła ich pod górę, praktycznie ciągnąc ich za sobą w pośpiechu. - Co? - dopytywała Zuzana. - Co się dzieje? - Po prostu chodźcie - przykazała, a kiedy dotarli na miejsce, Nisk i Emylion lądowali z Zirim na ziemi, przed Thiagiem. Skrzydła Ziriego zwisały bezwładnie i Wilk ukląkł, żeby go podtrzymać, a Karou już tam była. Szumiało jej w uszach, gdy szukała miejsca, z którego wypływała krew, bo cały był nią zalany. Skąd płynęła? Ziri pochylał się do przodu, głowę miał opuszczoną, ciasno obejmował się ramionami i coś było nie w porządku z jego rękami. Były ciemne od krwi i sztywno zagięte, jak szpony - Boże, co mu się stało w ręce? - a potem podniósł głowę, a jego twarz... Karou zaparło dech w piersi. Słyszała za sobą krzyk Zuzany. Ziri był blady jak śmierć i to najpierw rzuciło się Karou w oczy, ale reszta ją zszokowała: blady, ale jednocześnie szary, szary jak popiół broda, usta... Wargi miał czarne, zakrzepłe i pokryte skorupą, ale i to nie było najgorsze. Karou odwróciła wzrok i straciła go z oczu, ale zmusiła się, by spojrzeć ponownie. Co oni mu zrobili? Oczywiście. Oczywiście, że zrobili mu właśnie to. Okaleczyli go tak, jak on kaleczył ich, ale wciąż żył, z tym potwornym uśmiechem. Był... naznaczony. Krwawił, blady, zszokowany, stracił mnóstwo
krwi. Szukał jej wzrokiem, znalazł ją i skupił się na niej - trzasnęło jak z bicza, gdy ich oczy się spotkały - jej jaźń rozszerzała się, on opowiadał coś wzrokiem, ale nie potrafiła zrozumieć, brakowało słów, odbierała tylko ponaglenie. A potem upadł do przodu i Thiago chciał go złapać, ale nie zdążył, jeden z długich rogów uderzył o kamienną płytę i złamał się na końcu, wydając odgłos wystrzału z pistoletu. Ten rzuciła się do niego, złapała za drugą rękę, a on zwisał bezwładnie między nimi. Podnieśli go i wyprowadzili. Karou złapała kawałek rogu -nie wiedziała dlaczego - i ruszyła za nimi, wskazując Zuzanie i Mikowi, że mają iść za nią. - Zaczekajcie - poprosiła, gdy Thiago i Ten skierowali się do drzwi pomieszczenia, w którym spali żołnierze. - Zabierzcie go do mnie. Myślę... Myślę, że będę mogła mu pomóc. Thiago skinął głową i zmienił kierunek. Ten podporządkowała mu się, a idąca za nimi Karou poczuła nagle mrowienie na karku i się odwróciła. Wpatrywała się w drogę za sobą. Była wysypana liśćmi, za nią stał wysoki mur, a gwiazdy świeciły jasno, ale nic poza tym. Odwróciła się i pośpiesznie ruszyła ścieżką. Akiva upadł na kolana. Odkąd ją ujrzał, nie mógł oddychać. Teraz złapał oddech, a czar opadł, więc gdyby Karou jeszcze raz obejrzała się za siebie, zauważyłaby jego sylwetkę to pojawiającą się w powietrzu, to znikającą, skrzydła obrysowane ogniem i iskry sypiące się jak rozżarzone węgle. Stał niecałe sześć metrów od niej. Od Karou. Ona żyje. Wkrótce wszystko go zaatakuje. Jak ziemia upadającego człowieka, ruszy na niego i uderzy, wszystko naraz: to miejsce, jej towarzystwo, jej słowa, jeden wniosek prowadzący do następnego i miażdżący, ale w tej chwili, gdy brał oddech, świat zawisł milczący i jasny, niezwykle jasny i Akiva wiedział tylko to jedno, chwytał się tego, chciał zamieszkać we wnętrzu tej świadomości i zostać w niej na zawsze. Karou żyje.
Dawno, dawno temu w zamku z piasku mieszkała dziewczyna, stwarzała potwory, a potem wysyłała je przez dziurę w niebie.
Niezwykły gość Kapitanie, znaleźliśmy... coś, sir. Jael zaszczyci! zwiadowcę złowrogim spojrzeniem, które jego żołnierze dobrze znali. Kapitan Dominium nie był tak porywczy, jak jego brat. Jego gniew był zimny, kontrolowany, ale równie brutalny może nawet bardziej, bo on najgorsze czyny przeżywał w pełni świadomie, więc sprawiały mu większą przyjemność. - Mam rozumieć, że mówiąc „coś", nie masz na myśli buntownika? - Nie, sir, nie jego. - Zwiadowca patrzył na jedwabną ścianę namiotu ponad głową Jaela. Była noc i wiał wiatr. Poły namiotu powiewały w lekkiej bryzie, a światło latarni malowało ich fałdy na purpurowo, ogniście, hipnotyzująco, bez końca zmieniając ich kształt. Jael znał to, sam się w nie wpatrywał, dopóki adiutant nie wprowadził zwiadowcy, ale nie podejrzewał, żeby on też był oczarowany. Podejrzewał raczej, że nie lubi patrzeć mu w twarz. - W takim razie co? - spytał niecierpliwie. To buntownika chciał, Kirina, który jakimś cudem wyśliznął mu się z rąk i trudno mu było sobie wyobrazić, że cokolwiek innego zdoła go zainteresować. Mylił się. - Nie jesteśmy pewni, co to jest, sir - oznajmił zwiadowca. W jego głosie słychać było zdumienie. Wyglądał, jakby odczuwał wstręt. Jael był przyzwyczajony, widział tego dość. Starali się to ukryć, ale zawsze można po czymś poznać odrazę: po jakimś grymasie, spuszczeniu wzroku, lekkim zasznurowaniu ust. Czasem
był tym na tyle poirytowany, że starał się odwrócić ich uwagę od obrzydzenia. Na przykład agonią. Ale gdyby Jael zamierzał karać każdego, kogo odstręczała jego twarz, byłby bardzo zajęty. Poza tym ten wstręt nie był wywołany nim. Kiedy się zorientował, jego ciekawość wzrosła. - Znaleźliśmy... to... jak ukrywało się w ruinach Łuku Karnawałowego. Miało ognisko. - To? - powtórzył Jael. - Potwór? - Nie, sir. Nie wygląda jak żaden z potworów, jakie widziałem. Mówi... To mówi, że jest serafinem. Jael parsknął śmiechem. - A ty nie umiesz rozpoznać? Otacza mnie banda głupców, którzy nie potrafią nawet rozpoznać jednego z nich? Zwiadowca wyglądał na bardzo zakłopotanego. - Przykro mi, sir. Na początku myślałem, że to niemożliwe, ale w tym czymś jest coś... Możliwe, że mówi prawdę... - Przyprowadźcie to tutaj - rozkazał Jael. I tak też zrobili. Usłyszał to, zanim jeszcze zobaczył. Mówiło językiem aniołów i zawodziło. - Bracia, kuzyni! - błagało. - Bądźcie wyrozumiali dla biednej, złamanej istoty, miejcie litość. Adiutant Jaela przytrzymał drzwi do namiotu otwarte i wpuścił istotę przodem. Po tylu latach służby i wszystkiego, co się z nią wiązało, był stoikiem, więc kiedy nawet on zbladł, Jael tego nie przeoczył. Dwóch żołnierzy wprowadziło to coś pod ręce. Jego ciało wyglądało jak wzdęta piłka, ręce miało chude i zmarnowane, a twarz... Jael nie zbladł. To, co innych obrzydzało, jego fascynowało. Wstał z krzesła. Podszedł bliżej i ukląkł przed tym czymś, żeby mu się przyjrzeć, a kiedy to spojrzało na niego, odskoczyło. To zabawne, że takie szkaradzieństwo mogło odczuwać obrzydzenie, ale Jael nie roześmiał się. - Błagam! - krzyknęło coś. - Zostałem już wystarczająco ukarany. Nareszcie wróciłem do domu. Niebieska ślicznotka poderwała mnie w powietrze, ale była zła, och, fałszywa dziewczyna, smakowała jak baśnie, ale niech sobie ma swoje miasto popiołów, niech pochowa swoje martwe potwory, oszukała mnie. Życzenie
uciekło. Ile razy mogę jeszcze spaść? Minęło już tysiąc lat. Zostałem wystarczająco ukarany. Jael zrozumiał, że ma przed sobą legendę. - Upadły - wydusił zdumiony i spojrzał głęboko w ładne oczy stworzenia, zapadnięte w nadętej, purpurowej twarzy. Spojrzał na jego cienkie, bezużyteczne nogi, na zaczątki kości wyrastające z jego łopatek, w miejscu, w którym kiedyś, w odległej przeszłości - książki, które o niej traktowały, zostały spalone - odcięto mu skrzydła. - A więc jesteś prawdziwy - stwierdził Jael i poczuł lekki strach, że to stworzenie przetrwało tak długo, mimo tego, co przeszło. - Jestem Razgut, dobry bracie, miej litość. Ten inny anioł był okrutny, och, miał jasne oczy pełne płomieni, ale w środku był martwy, nie pomógł mi. Oczy pełne płomieni. W jednej chwili Jael zainteresował się bzdurami tego stworzenia w równym stopniu, co jego historią. Z siłą, której trudno było się spodziewać po wynędzniałych ramionach, Razgut wyrwał się żołnierzom, którzy go trzymali, i złapał rękę Jaela. - Ty, którzy wiesz, jak to jest być złamanym, bracie, ty będziesz miał dla mnie litość... Jael się uśmiechnął. To wtedy, kiedy się uśmiechał, najdotkliwiej odczuwał, czym jest jego twarz: maską z pociętej bliznami skóry, horrorem. Nie przeszkadzało mu to. Żył. A ta, która mu to zrobiła, przeżyła wystarczająco długo, żeby pożałować marnego wyczucia celu, a nawet jeszcze dłużej, żeby pożałować, że się w ogóle urodziła. Jael był brzydki, ale choć miał połamane zęby, on nie był złamany, a jeśli chodzi o litość, to nigdy nie zawracał nią sobie głowy. Mimo to pozwolił Razgutowi uwiesić się na swojej dłoni. Gestem powstrzymał żołnierzy, którzy chcieli odciągnąć istotę, i nakazał adiutantowi przynieść jedzenie. - Dla naszego gościa - oznajmił. Naszego fascynującego gościa.
Prawdziwy uśmiech Misterne ukrywanie przez Karou jej sińców skończyło się, gdy zakasała rękawy i rzuciła skrzyneczkę z narzędziami na stół. Był to jednak mały szok na tle innych szoków i Zuzana nic nie powiedziała. Karou nie patrzyła na nią, nie chciała zobaczyć reakcji przyjaciółki. Skupiła się na Zirim. Thiago i Ten położyli go na jej łóżku - to by było na tyle, jeśli chodzi o spanie Zuzany i Mika - i Ten poszła po wrzątek do przemycia ran. Ziri nie odzyskał przytomności, co było zbawieniem, bo Karou nie miała mu co dać na uśmierzenie bólu. Niby czemu miałaby mieć? Nie była uzdrowicielką. Ale... W pewnym sensie była nią. Mogła zrobić to, czego nie mógł zwykły uzdrowiciel, przynajmniej w teorii. Ta sama magia, której używała do stwarzania ciała, mogła je także naprawić i uleczyć. Można też było naprawić martwe ciało i z powrotem przelać do niego duszę, ale tylko bezpośrednio po śmierci, zanim zaczął się jakikolwiek proces rozkładu i jeśli rany nie były zbyt rozległe. Ale ponieważ żołnierzom nieczęsto zdarzało się konać na progu warsztatu wskrzesiciela, zbieranie dusz było jedyną alternatywą. Poza tym Brimstone mówił, że łatwiej jest stworzyć nowe ciało, niż naprawić zniszczone. Porównał to do dziury w wełnianym swetrze: na początku cała wełna jest jednym długim włóknem w motku, teraz została poszarpana, zniszczona, sterczały z niej luźne końce i zerwane szwy. Dziury można było zacerować, ale wymagałoby to szatańskiej precyzji, a efekt nie byłby tak doskonały, jak w wersji pierwotnej. Karou uklękła, żeby obejrzeć rany Ziriego. Jakkolwiek strasznie wyglądał jego uśmiech, była pewna, że z nim sobie poradzi. Został wycięty bardzo ostrym narzędziem, mięśnie były naruszone, ale układ nie został zmieniony. Możliwe, że zostaną blizny, ale co z tego? Thiago przechylił się nad jej ramieniem. - Czy to... popiół? - zapytał. Karou zdała sobie sprawę, że ma rację. To popiół czernił wargi Ziriego. Wnętrze jego ust także było czarne. - Wygląda na to, że go jadł - stwierdziła.
- Albo został nim nakarmiony - oznajmił Thiago ponuro. Nakarmiony popiołem? Przez kogo? Karou sięgnęła po jego dłonie i delikatnie je rozchyliła. Kiedy zobaczyła, co mu zrobiono, z jej ust wydostał się odgłos przerażenia. Jego dłonie były przebite na wylot, jak gdyby został ukrzyżowany. Lewa dłoń była całkiem rozszarpana, od środka aż do błonki między trzecim a czwartym palcem, jak gdyby zerwał się z tego, do czego go przybito. Wyobraziła sobie ból i w jej uszach pojawił się biały szum. Delikatnie położyła dłonie na piersi Ziriego. - Więc jak? Wyleczysz je? - zapytał Thiago. Karou słyszała w jego głosie powątpiewanie i nawet go za to nie winiła. Dłonie były niezwykle skomplikowanym mechanizmem. Musiała je rysować i opisywać na zajęciach z anatomii w szkole plastycznej: wszystkie dwadzieścia dziewięć kości, siedemnaście mięśni, w samej dłoni, i ponad sto więzadeł. - Nie wiem - przyznała. - Jeśli nie, powiedz mi od razu. Usztywniła się. - Czemu? - spytała, choć dobrze znała odpowiedź. - Jeśli nie będzie mógł używać rąk, jego ciało nie przyda mu się na nic. Mnie też nie. - Ale to jego naturalne ciało. Thiago pokręcił głową, nie bez zrozumienia. - Wiem. Ale chociaż to bardzo rzadkie, myślisz, że chciałby zostać uwięziony w ciele, które nie może utrzymać broni? Czy tylko to się liczy? - pomyślała Karou, ale wiedziała, że odpowiedź brzmi: tak. Czuła, że Wilk na nią patrzy, ale ona nie spuszczała wzroku z Ziriego. Zbrukany, zbezczeszczony Ziri. Cudowny, długonogi Ziri, pełne gracji echo martwego ludu. Jakie potworne ciało zażyczyłby sobie Thiago na miejsce tego doskonałego? Nie mogła do tego dopuścić. Utrzyma Ziriego z dala od dołu. Uda jej się. - Uleczę go. Thiago zaczął mówić: - Jeśli szybciej będzie, jeśli zrobisz dla niego nowe... - Dam radę - odszczeknęła Karou, a Wilk usiadł z tyłu. Kiedy się do niego odwróciła, patrzył wyczekująco. - Niech będzie. Spróbuj. Ale najpierw muszę go przesłuchać.
- Co? Mam go obudzić? - Karou pokręciła głową. - Lepiej niech.... - Karou, jak myślisz, co mu się stało? Był torturowany, a ja muszę wiedzieć przez kogo i czy coś powiedział. - Och. - Miało to sens i jakkolwiek wstrętna była jej myśl 0 przebudzeniu cierpiącego Ziriego, zrobiła to, tak delikatnie, jak mogła. Potworny był widok jest rozchylających się oczu, za mgłą agonii. Zatrzymały się na niej, potem zerknęły na twarz Wilka, a potem wróciły do niej. Znów ujrzała niecierpliwość, tę samą co zaraz po jego przybyciu i była pewna, że chce jej coś powiedzieć. Thiago dał z siebie wszystko i ukląkł u boku żołnierza, żeby go przesłuchać. - Kto to zrobił? - zapytał łagodnie, ale szybko okazało się, że z powodu przeciętych policzków Ziri nie może mówić. Wilk musiał przejść na pytania, na które można było odpowiedzieć „tak" lub „nie". Ziri kiwał albo kręcił głową, co wyraźnie sprawiało mu ból. - Powiedziałeś im coś? - zapytał Thiago, który dowiedział się tylko, że „oni" to serafini. Ziri pokręcił głową, natychmiast i pewnie. - Dobra robota. A... reszta oddziału? Ziri znów pokręcił głową. Łzy zalśniły wśród rzęs i Karou zrozumiała, że nie żyją. Mimo że to podejrzewała, potwierdzenie było ciosem. Pięciu żołnierzy zginęło. Balieros. Ixander. Przypomniała sobie niespodziewaną łagodność duszy Ixandera i swoje pragnienie, żeby stworzyć dla niego lepsze ciało, niż to potworne. - Czy udało ci się zebrać ich dusze? - spytał Wilk, a Karou nachyliła się z nadzieją. Ziri się zawahał. Spojrzał na nią. Zrozpaczony. Zagubiony. Ani nie skinął głową, ani nie pokręcił nią. Co to znaczyło? Thiago spytał ponownie, ale powieki Ziriego opadły, a po pokrytej popiołem twarzy popłynęły łzy i jęknął. Zatracił się w bólu 1 po kilku próbach Thiago musiał odpuścić, uzyskawszy tylko zapewnienie, że Ziri nie zdradził ich pozycji. Wstał. - Twoja kolej - zwrócił się do Karou. - Powodzenia. Chciała powiedzieć, że szczęście nie ma z tym nic wspólnego, ale prawda była taka, że sama modliła się o powodzenie. Była bliska poproszenia Nitid o pomoc.
- Dziękuję - odparła i sięgnęła po imadła. Ziri wydał dźwięk, a gdy spojrzała na niego, poruszony kręcił głową. Na początku nie rozumiała, ale kiedy uderzył się w pierś kalekimi dłońmi, zrozumiała. Chciał, żeby użyła jego bólu. - Och nie. Nie. Musiałbyś być przytomny, żeby złożyć ofiarę... Skinął głową, znów uderzył się w pierś i próbował coś powiedzieć. Napiął mięśnie i świeża krew poleciała z ran. - Przestań! - krzyknęła Karou i chciała przytrzymać jego ręce. Zgiął palce i trzymał ją mocno mimo niewyobrażalnego bólu, który musiało mu to sprawiać. Ponownie skinął głową. Karou miała w oczach łzy. - Dobrze - zgodziła się, ocierając je. - Dobrze. Ten wróciła z wodą i szmatkami i Karou zaczęła czyścić rany Ziriego. Miała środek odkażający, a kiedy go użyła, poczuła, że ból Ziriego gromadzi się w powietrzu wokół niego jak prąd. To była straszna strata, trwonić go, kiedy czyściła rany. Potrzebowała pomocy. Odwróciła się do Ten, ale wystarczyło jedno spojrzenie na ciężkie, niedelikatne ręce wilczycy i odwróciła wzrok. Nie mogła powierzyć jej ran Ziriego. Spojrzała przez ramię. Zuzana i Mik wciąż byli w pokoju, stali pod najdalszą ścianą. Zuzana była blada, miała szeroko otwarte oczy i wpatrywała się w nią bacznie. Z pewnością nie to miała na myśli, gdy oferowała swojego usługi jako Igora, asystenta wskrzesiciela, ale miała zwinne małe dłonie i lata praktyki w pracy wymagającej precyzji. - Zuze, myślisz, że mogłabyś mi pomóc? Nie musisz, jeśli czułabyś się nieswojo... - Co mam zrobić? - W jednej chwili znalazła się u boku Karou. Ten usiłowała narzucić swoją pomoc, ale Karou odprawiła ją gestem dłoni i wyjaśniła Zuzanie, czego jej potrzeba, a choć przyjaciółka zbladła jeszcze bardziej, wzięła czystą watkę, miskę z wodą, płyn odkażający i odwróciła się do Ziriego. - Cześć - przywitała się. A półgębkiem zapytała Karou: - Jak się mówi „cześć" w języku chimer? Karou powiedziała, a Karou powtórzyła. Ziri nie mógł odpowiedzieć, ale skinął. - To ten, którego narysowałaś - zauważyła Zuzana. - Z twojego plemienia. - Tak.
- Dobra. No więc? Zaczynamy. Karou skinęła głową zachęcająco i przez chwilę obserwowała Zuzanę, żeby sprawdzić, czy da radę, a potem wzięła głęboki wdech, zanurzyła się w pogorzelisku bólu i zaczęła zbierać go i wykorzystywać. Nie wiedziała, jak długo trwała pogrążona wewnątrz siebie, w tym dziwnym miejscu, w którym wykorzystywała magię Brimstone'a. To nie było nieprzerwane, natchnione i płynne doznanie leczenia, ale urywane, pełne złych posunięć dopasowywanie i zbieranie luźnych końców, które miało doprowadzić do zrekonstruowania czegoś, co kiedyś było całością. Wydawało jej się, że pozostała tam bardzo długo, istniała w dziwnym stadium zawieszenia, jakby pod wodą, spod której musiała się wynurzyć, żeby złapać oddech, ale nie zrobiła tego, a kiedy wreszcie wypłynęła, czuła się jak na powierzchni czarnej wody. Zamrugała, oddychała. Słońce wstało, okiennice były zamknięte, ale światło przesączało się do środka przez szczeliny, a chociaż ściany fortecy powstrzymywały najgorszy upał, zniknął nocny chłód i wyglądało na to, że dzień już trwał. - Karou - szepnęła Zuzana z szacunkiem. - To było... niesamowite. Co? Karou usiłowała skupić wzrok. Oczy miała suche, jak gdyby nie mrugała od kilku godzin, może tak właśnie było. Rozejrzała się. Ten wyszła. Zuzana wciąż siedziała obok niej, Mik z drugiej strony, obejmował ją ramieniem i wtedy zdała sobie sprawę, że w dużej mierze to on trzymał ją w pionie. Zmęczenie ciągnęło ją ku ziemi, nieubłaganie. Jej głowa nigdy jeszcze nie była tak ciężka. W końcu spojrzała na Ziriego, który przez te wszystkie godziny zachował przytomność i karmił ją swoim bólem. On też na nią spojrzał. Uśmiechnął się. Był to uśmiech pełen zmęczenia, smutku i innych nienazwanych uczuć, ale to był prawdziwy uśmiech, nie paskudna wiadomość wycięta w żywym ciele. Udało jej się. Pławiła się w widoku jego twarzy. Uleczyła go, niemal bez śladu, bez blizn. A ręce? To będzie prawdziwy sprawdzian. Sięgnęła po nie, trzymała i wpatrywała się w nie, aż odebrało jej oddech, bo blizny były paskudne, splątane i pomyślała, że poniosła porażkę, ale potem on rozprostował palce i ruchy miał płynne,
a ona znów mogła oddychać. Roześmiała się i spróbowała wstać. Zawroty głowy wygrały. Pokój rozjechał się na boki. Przez jakiś czas nie istniało nic więcej. Jak Julia Zuzana przycupnęła na brzegu łóżka Karou. Jej przyjaciółka spała, oczy miała zamknięte, a skórę wokół nich siną. Oddychała miarowo i głęboko. Obok niej leżał Ziri, on też spał, a ich oddechy dopasowały się do siebie. Zuzana obmyła twarz przyjaciółki chłodną wodą, potem jej dłonie i nadgarstki, a dopiero później ułożyła je wzdłuż boków Karou. - Musi odpocząć - zwróciła się do Mika. - A ja potrzebuję jedzenia. Nie mów, że nie jesteś głodny. W odpowiedzi Mik otworzył plecak i zanurkował w nim. - Masz - zachęcił ją. Zuzana wzięła. Był to - dawno temu - batonik czekoladowy. - Rozpłynął się w tym piekielnym upale. - A potem się od-rozpłynął. W nowym, fascynującym kształcie. Zuzana wzięła głęboki wdech od strony okna i nawiała powietrze w stronę Mika. - Czujesz to? To jedzenie. Batonik w fascynującym kształcie może być na deser. Podzielimy się z chimerami. Na twarzy Mika pojawił się wyraz zaniepokojenia. - Chyba nie chcesz tam iść bez Karou? - Chcę. - I podzielić się czekoladą? - Tak. - Dobra. Kim jesteś i co zrobiłaś z Zuzaną? - O co ci chodzi? - spytała, udając oburzenie, i mówiła beznamiętnie: - Jestem człowiekiem, mam na imię Zuzana i nie zamierzam rzucić cię na pożarcie potworom. Zaufaj mi, produkcie mięsny. To znaczy Miku, chciałam powiedzieć. Mik się roześmiał.
- Nie wpadam w panikę tylko dlatego, że odkąd tu jesteśmy, ani na chwilę nie zniknęłaś mi z oczu. - Wziął ją za rękę. - Nie znikaj mi z oczu. Spojrzała na niego łagodnie. - A w łazience? - No tak. - Przysięgli sobie, że nigdy nie będą jedną z tych par, która korzysta z toalety w obecności drugiego. „Muszę podtrzymać swoją aurę tajemniczości", oświadczył wtedy uroczyście, trzymając jej rękę w dłoniach. - Więc przynajmniej ustalmy sekretne hasło - powiedział teraz. - Na wypadek gdyby jedno z nas było oszustem. No wiesz, gdyby okazało się, że potwór ukradł moje ciało w czasie tych pięciu minut, kiedy sikałem. - Myślisz, że oni mogą kraść ciała? A co jeszcze ważniejsze: potrafisz sikać przez pięć minut, a nie chciałeś nasikać na Kaza? Nawet dla mnie? - Będę cię za to przepraszał do końca życia, tak? Ale serio. Sekretne hasło. - Dobra. Może... oszust? Twarz Mika nie wyrażała żadnych emocji. - Nasze hasło ostrzegające przed oszustem miałoby brzmieć „oszust"? - No co, łatwo zapamiętać. - Chodzi o to, żeby być cwanym. Jeśli podejrzewam, że nie jesteś sobą, muszę się tego dowiedzieć, nie zdradzając ci moich podejrzeń. Jak w filmach. Stoję do ciebie tyłem, patrzę w kamerę, rozumiesz, i nagle, ot tak, mówię w trakcie rozmowy: szmuklerz. - Szmuklerz? To jest nasze hasło? - Tak. Ty nie odpowiadasz i na mojej twarzy widać bezsilność i przerażenie - zademonstrował bezsilność i przerażenie - ponieważ właśnie dowiedziałem się, że twoje ciało zostało przejęte przez wrogie siły, ale kiedy się do ciebie odwrócę, będę opanowany. Jak gdyby nigdy nic będę udawał, że o niczym nie wiem, a tymczasem zaplanuję ucieczkę. - Ucieczkę? - Wydęła dolną wargę. - Czyli nie próbowałbyś mnie uratować? - Żartujesz? - Przytulił ją. - Wsadziłbym głowę do gardeł wszystkich potworów po kolei, żeby cię znaleźć.
- Tak, z nadzieją, że połknęli mnie bez gryzienia, jak w bajkach. - Oczywiście. Rozetnę im brzuchy i wyskoczysz. Ale jeśli cię nie pogryzą, nie poznają twojego cudownego smaku. - Skubnął ją zębami w szyję, a ona pisnęła i odepchnęła go. - W takim razie chodź, nieustraszony nurku w potwornych gardzielach, zjemy coś. Jestem prawie pewna, że na obiad nie będziemy my. - Wciągnęła powietrze. - Choćby dlatego, że jest już prawie gotowy. - Kiedy otworzył usta, by znów zaprotestować, podniosła rękę: - Czego się boisz bardziej: ich czy mnie z niskim poziomem cukru we krwi? Surowa mina zmieniła się w uśmiech. - Sam nie wiem. - Weź skrzypce - poprosiła, a on wzruszył ramionami i zabrał futerał. Zuzana położyła dłoń na czole Karou, a potem wyszli z pokoju i zbiegli ze schodów w poszukiwaniu jedzenia. Karou spała niebezpiecznie głęboko, ale niespokojnie. Straciła rachubę dni i nocy oraz swoich istnień: jako człowieka i jako chimery, wędrowała między zasobami pamięci jak między salami w muzeum. Śniła o sklepie Brimstone'a, o spędzonym w nim dzieciństwie, o Issie, Yasri, Twidze, skorpiono-myszach, skrzydlatych żabach i o... Brimstonie. Nawet we śnie czuła, jak imadła zaciskają jej się na sercu. Śniła o polu bitwy pod Bullfinch, o mgle i chwili, w której po raz pierwszy zobaczyła konającego Akivę. O świątyni Ellai. O miłości, rozkoszy i nadziei, o przeogromnym marzeniu, które przepełniało ją w tamtych tygodniach - nigdy, w żadnym życiu nie była tak szczęśliwa, jak wówczas - i o delikatnej rozwidlonej kostce, którą ona i Akiva trzymali we dwoje, a moment przed przełamaniem ich palce się stykały. A na koniec Karou śniła o sobie leżącej w krypcie, budzącej się jako zjawa - albo Julia - na kamiennej płycie. Wokół leżały ciała spalone w takim stopniu, że nie mogła ich rozpoznać, a pośrodku stał Akiva. Ręce mu płonęły, miał puste oczodoły, patrzył na nią poprzez stos martwych ciał i zażądał: - Pomóż mi. - Akivo! - zawołała. To imię wypłynęło ze snu, nawet myśl o nim rwała ją boleśnie. Wypowiedziane na głos brzmiało ostro i okrutnie, jak ukłucie, jak policzek, nie tylko dla niej, ale także
dla Ziriego, jeśli słyszał. Bo nie Akiva leżał obok niej. Oczywiście, że nie on, a w myślach Karou pojawiła się gorycz, podwójny cios: jeden, kiedy pomyślała, że to on. A drugi, kiedy zdała sobie sprawę, że nie. Akiva zadrżał na dźwięk swojego imienia, głosu Karou, na widok niej podrywającej się, przebudzonej, tak blisko niego. W reakcji na jej krzyk nie mógł opanować nagłego wzrostu temperatury, gorąca, które spłynęło z jego skrzydeł i musiało jej dotknąć. Dotknąć jej i... tego, który leżał obok niej, kto się nie ruszał i nie otworzył oczu, nawet gdy krzyknęła. Akiva stał bez ruchu, pod osłoną czaru, a Karou nie rozglądała się, patrzyła na Kirina, a Akiva nie mógł zrozumieć, co sprawiło, że zawołała jego imię, ale jakakolwiek była przyczyna, już o niej zapomniała. Patrzyła na Kirina, a Akiva zamknął oczy. Uspokoił oddech i zapewnił się, że nie mogła słyszeć bicia jego serca, kiedy szedł w stronę okna. Pragnął zostać. Nie chciał już nigdy spuścić jej z oczu, ale teraz, kiedy się obudziła - musiał mieć pewność, że się obudzi -nie mógł znieść szpiegowania jej w ten sposób. I nie był pewien, czy będzie potrafił znieść to, co może się wydarzyć później, kiedy Kirin się obudzi. Nie chciał się zastanawiać, co ich łączy. Nie miał prawa o tym myśleć. Ona żyła, i to się liczyło. To oraz fakt, że... to ona była wskrzesicielką. To odkrycie wprawiło go w odrętwienie, które niemal przysłoniło wszystko inne. Niemal. Widok Karou śpiącej u boku innego mężczyzny był zbyt porażający, żeby coś mogło go przysłonić. Poczuł się tak jak wtedy, gdy zobaczył przez okno mieszkania w Pradze jej przyjaciół i przez moment myślał, że to ona. Gdyby miał w sobie choć odrobinę przyzwoitości, życzyłby jej szczęścia z jednym z jej ludzi, bo choć w tych straszliwych dniach prawie wszystko było niepewne, jedno nie pozostawiało wątpliwości: nie ma nadziei na to, że ona wciąż mogłaby go kochać. Karou wzięła Kirina za rękę, i to było więcej, niż Akiva mógł znieść. Rzucił się z okna i zniknął.
Tak będzie łatwiej was zabić Karou nachyliła się, żeby z bliska przyjrzeć się dłoni Ziriego i efektom uleczenia, jakiego dokonała. Czuła, że coś się dzieje w powietrzu za nią, ale palce Ziriego zacisnęły się na jej ręce i kiedy się wreszcie odwróciła, iskry, który posypały się z okna wylądowały już na podłodze i zgasły niezauważone. - Nie śpisz - zauważyła Karou. Czy słyszał imię, które wykrzyknęła? - Cieszę się, że jesteśmy sami - oznajmił Ziri, ale ona w reakcji na te słowa wyrwała rękę z jego uścisku i się odsunęła. O co mu chodzi? Był wyraźnie spłoszony jej reakcją i zdawało się, że dociera do niego niespodziewana intymność tej sceny. - Nie, nie o to chodzi... - Przerwał, zarumienił się, powiększając przestrzeń między nimi. Rumieniec sprawił, że wyglądał bardzo młodzieńczo. Potem dodał szybko: - Cieszę się, bo muszę ci opowiedzieć, co się stało. Zanim on wróci. On? Kto? Na ułamek sekundy znów przyszło jej do głowy imię Akiva, ale ze złością odepchnęła tę myśl. - Thiago? Ziri skinął głową. - Nie mogę mu powiedzieć, co się naprawdę stało. Ale tobie muszę. I... potrzebuję twojej pomocy. Karou patrzyła na niego. Co ma na myśli? Jakiej pomocy? Czuła się spowolniona, wciąż wplątana w męczące zaklęcie snu, coś ją dręczyło, ale nie mogła sobie uświadomić co. Ziri przerwał ciszę. - Wiem, że nie zasługuję na twoją pomoc, nie po tym, jak cię traktowałem. - Przełknął ślinę, spojrzał na swoje dłonie i zgiął palce. Na to też nie zasługuję. Nie powinienem był go słuchać. - Na jego twarzy odmalował się wstyd. - Chciałem z tobą porozmawiać i powinienem był to zrobić. Zakazał nam, ale zawsze czułem, że to nie w porządku. Karou przetrawiła jego słowa. - Chcesz powiedzieć, że... Thiago zakazał wam rozmawiać ze mną? Wszystkim? Ziri przytaknął, zdenerwowany i zagubiony.
- Jak to argumentował? Niechętnie wyznał: - Mówił, że nie możemy ci ufać. Ale ja ci ufam, Karou... - Tak powiedział? - Poczuła się, jakby dostała w twarz. Poczuła się jak idiotka. - Mnie mówił, że pracuje nad wami, żebyście zaufali mi tak samo, jak on. Ziri nic nie odrzekł, ale wniosek był oczywisty. Thiago przez cały czas ją okłamywał. Dlaczego była tym zaskoczona? - Co jeszcze mówił? - dopytywała. Ziri był bezradny. - Przypominał nam, często o twojej... zdradzie. - Głos miał miękki, zgrabił ramiona. - O tym, że sprzedałaś nasz sekret serafinom. Zamrugała. - Sprzedałam... - Co? To ją zaskoczyło, ogrom tego kłamstwa. - Tak powiedział? Ziri znów skinął, a Karou się skuliła. Thiago mówił chimerom, że sprzedała serafinom ich sekret? Nic dziwnego, że syczeli za nią „zdrajczyni". - Niczego nie sprzedałam - zaprzeczyła i nagle do niej dotarło: niczego nie sprzedała i niczego nie powiedziała. Przez ostatnie tygodnie była tak skupiona na nurzaniu się we wstydzie, że nie zastanowiła się nawet nad tym, czy był on usprawiedliwiony. Jakie właściwie popełniła przestępstwo? Pokochała wroga - fatalnie. Uwolniła go - jeszcze gorzej, ale przecież oni nie wiedzieli, że to zrobiła, a poza tym ona nie zdradziła Akivie największego sekretu chimer. Zrobił to Thiago. Biały Wilk obwiniał ją o swoje przewinienie, izolował ją od reszty towarzystwa, karmił obie strony kłamstwami i dobrze na tym wychodził. Przecież robiła wszystko, czego żądał. Ale koniec z tym. Serce biło jej szybciej. Spojrzała na Ziriego. - To nieprawda - wyznała i wydobyło się to z niej jak poskręcany szept. - Nie powiedziałam... aniołowi. - Nie potrafiła znów wymówić jego imienia. - Nigdy nie poinformowałam go o wskrzeszaniu. Przysięgam. - Chciała, żeby w to uwierzył. Zależało jej, żeby ktokolwiek uwierzył, że chociaż w pewnym stopniu była zdrajczynią, tego nie zrobiła. A potem dotarło do niej, że Brimstone też mógł pomyśleć, że to ona.
Zemdliło ją. Jeśli tak, musiał jej wybaczyć, bo podarował jej życie, bezpieczeństwo, a nawet - choć nie zdawała sobie z tego sprawy, dopóki go nie straciła - miłość. Zabijała ją myśl, że mógł uważać, że zdradziła jego sekret, jego magię, jego ból. A jeszcze gorsze było to, że on nigdy nie dowie się prawdy. Cokolwiek myślał, umarł z tymi myślami i nieodwracalność tej śmierci dotarła do niej z większą jaskrawością niż kiedykolwiek wcześniej. - Wierzę ci - oznajmił Ziri. To było coś, ale nie wystarczało. Karou trzymała się za żołądek, bo chociaż był pusty - a może właśnie dlatego - skręcał się od mdłości. Ziri niepewnie wyciągnął rękę, ale zaraz ją cofnął. - Przepraszam - wymruczał, zdenerwowany. Pokiwała głową i się uspokoiła. - Dziękuję, że mi to powiedziałeś. - Jest więcej... Ale wtedy dobiegł ich porażający natężeniem dźwięk z zewnątrz. Krzyk, lament. Serce Karou przestało bić, kiedy dotarło do niej, co ją tak dręczy. Nieobecność. Zuzany i Mika. Gdzie są jej przyjaciele? I kto krzyczał? Na dziedzińcu Zuzana zatkała uszy i zgrzytała zębami. Mik był bardziej dyplomatyczny. Pokiwał głową w kierunku chimery o imieniu Virko, który wydobył ogłuszający jazgot z jego skrzypiec. - Właśnie tak - przyznał. - W ten sposób wydobywa się z nich dźwięk. Virko trzymał instrument w miarę poprawnie. Choć jego ogromna szczęka znacznie go miniaturyzowała, wielkimi rękami całkiem dobrze radził sobie ze smyczkiem. Zuzana zauważyła, że wiele chimer miało ludzkie dłonie - albo w miarę ludzkie - i podejrzewała, sądząc po liczbie mieczy, młotów, sztyletów, łuków i innych narzędzi służących do mordowana i ćwiartowania, że zdolności manualne były nieodzowne. Tak będzie łatwiej was zabić, robaczki. Ale mimo tego arsenału kleszczy i całej reszty, nie byli tacy straszni. To znaczy byli straszni jak diabli, kiedy się na nich patrzyło, ale maniery mieli całkiem porządne. Może dlatego, że Zuzana i Mik wpadli najpierw na Bast, tę z podłogi u Karou. Zrozumiała
ich pantomimiczną prośbę o jedzenie i zabrała ze sobą do źródła, przedstawiając wszystkim słowami, których nie rozumieli. - Chcecie tych ludzi grillowanych czy zmielonych do tarty? -przetłumaczył Mik szeptem, ale Zuzana widziała, że jest bardziej oczarowany niż przerażony. Chimery były ich przede wszystkim ciekawe. Może nieco podejrzliwe, znalazłoby się też kilka, które mroziły jej krew w żyłach tylko dlatego, że nigdy nie mrugały powiekami i od tych trzymała się z dala, ale poza tym było w porządku. Obiad był trochę bez smaku, ale nie gorszy niż to, co jedli w knajpie dla turystów w Marrakeszu i nauczyli się nawet kilku słów po chimeryjsku: obiad, pycha, maleńka. Miała nadzieję, że do niej odnosi się tylko to ostatnie, bo stała się obiektem wielkiej fascynacji i starała się przyjmować z godnością wszystkie klepnięcia po głowie. Teraz, na dziedzińcu, zainteresowanie wzbudziły skrzypce. Virko wyprodukował jeszcze kilka piekielnych dźwięków, zanim zleciały się inne chimery i zawarczały na niego, co musiało oznaczać „oddaj to", bo podał skrzypce Mikowi i gestem nakazał mu zagrać, co uczynił. Zuzana nauczyła się rozpoznawać jego popisowe numery, a teraz usłyszała Mendelssohna, od którego zawsze stawały jej dęba włosy na karku i czuła się jednocześnie szczęśliwa i smutna, słona i słodka. Ta muzyka była wielka i zawiła, miejscami. .. urocza, ale także onieśmielająca, drażniąca i Zuzana odsunęła się i obserwowała zmianę zachodzącą u otaczających ją stworzeń. Najpierw: zdumienie, że ten sam instrument, który wyprodukował zgrzyt Virka, może wydobyć z siebie to. Wymieniali spojrzenia, coś szeptali między sobą, ale szybko umilkli i pozostały zachwyt i bezruch, muzyka i gwiazdy. Niektórzy żołnierze przykucali albo opierali się o mur, ale większość stała. Przez drzwi i okna wychylali się inni i zbierali się powoli, przyszły nawet nieprzypominające w niczym żołnierzy dwie kobiety z kuchni. Nawet Białe Mięso wyglądał inaczej, stojąc bez ruchu, odrażająco piękny, a na twarzy miał wyraz bezbrzeżnej i głębokiej tęsknoty. Zuzana zaczęła się zastanawiać, czy może myliła się co do niego, ale odsunęła tę myśl. Z każdym, kto tak jak on ubierał się całkiem na biało, musiało być coś nie w porządku. Zuzana marzyła o pistolecie do paintballu, ale kurczę, przecież nie da się spakować na każdą okazję.
Karou ze zdumieniem kręciła głową. Na dziedzińcu Zuzana lekko się kołysała, a Mik grał na skrzypcach dla takiej widowni; będąc w Pradze, nawet nie wyobraziłaby sobie takiej sceny. - Skąd oni się tu wzięli? - spytał Ziri. On też się podniósł, stanął za nią i zerkał jej przez ramię. - Znaleźli mnie - odparła, a ta prosta odpowiedź wypełniła ją ciepłem. Szukali jej i ją odnaleźli, mimo wszystko nie była sama. A ta muzyka... Narastała i rozrastała się, zasiedlała świat. Od tygodni nie słyszała muzyki, a teraz czuła, jakby jakaś jej usychająca z pragnienia część łykała dźwięki i wracała do życia. Wspięła się na parapet, gotowa do zrobienia kroku w powietrze i dołączenia do przyjaciół na dziedzińcu, ale Ziri powstrzymał ją. - Proszę, zaczekaj. Odwróciła się. - Nie wiem, kiedy będę miał następną szansę, żeby z tobą porozmawiać. Ja nie wiem, co robić, Karou. - O co chodzi? - O dusze. - Był poruszony. Odwrócił się i odszedł od niej, zatrzymał się, żeby po coś sięgnąć i wrócił z kadzielnicą. - Moja drużyna oznajmił. - Ocaliłeś ich? - Karou cofnęła się z powrotem do pokoju. -Och, Ziri! To cudownie! Myślałam, że... - Muszę to zgłosić Thiagowi, ale nie wiem, czy mu mówić. -Ważył kadzielnicę w dłoni. Karou nie rozumiała. - Czy powiedzieć mu, że uratowałeś swój oddział? A czemu nie? - Bo nie posłuchaliśmy rozkazu. Karou nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Sprzeciwić się Wilkowi? To się nie zdarzało. Po chwili spytała: - Dlaczego? Ziri był bardzo poważny i ostrożny. - Wiesz, jaki był rozkaz? - Hintermost. Obrona przeciwko Dominium - wyrzuciła, chociaż w to nie wierzyła. Pokręcił głową. - Kontratak. Na serafińskich cywilów. Karou zakryła ręką usta. - Co? - zapytała głosem cienkim jak bibuła.
Ziri poruszył szczęką i skinął głową. - To misja terroru. - Wyglądał, jakby go mdliło. - On mówi, że jest nas tak mało, że możemy zrobić tylko to. Terror, pomyślała Karou. Krew. Krew Jak wielu ludzi z obydwu stron zginęło w Eretz w ostatnich dniach? - Ale my go nie posłuchaliśmy. Polecieliśmy do Hintermost. To było... - Oczy miał przerażone, jakby stracił ostrość widzenia. - Może Thiago miał rację. Nic nie mogliśmy tam zrobić. Było ich zbyt wielu. Ja byłem bezpieczny i patrzyłem, jak reszta ginie. - Ale zdobyłeś ich dusze. Zebrałeś je... - To była pułapka. Wpakowałem się prosto w nią. - Ale... Uciekłeś. - Starała się zrozumieć. - Jesteś tutaj. - Tak. I tego właśnie nie rozumiem. - Zanim zdążyła zapytać, co ma na myśli, wziął głęboki oddech i sięgnął za pazuchę zbruka-nej krwią i zasypanej popiołem tuniki i wyjął coś z wewnętrznej kieszeni. Karou zobaczyła błysk w kolorze jadowitej zieleni, ale to wszystko. Cokolwiek to było, było małe i mieściło się w jego dłoni. - Złapali mnie, Karou. Złapał mnie Jael. Chciał mnie zmusić, żebym mu powiedział. - Jego duże, brązowe oczy, podkute na sino ze zmęczenia, były szeroko otwarte i pełne dziwnej pasji. - O tobie. I ja... wyznałbym mu. Chciałem myśleć, że się nie złamię, ale złamałbym się. - Wykrztusił z siebie te słowa. - W końcu. - Każdy by się złamał - odparła Karou pewnie, ale narastała w niej panika. - Co się stało, Ziri? Przywoływanie ptaków Akivo. - Głos Liraz był ostry. Wskazała dół zbocza, dość daleko, gdzie skały spotykały się z zielenią, a na środku małej polany, ledwie widocznej zza zasłony dymu z płonących zwłok, znajdował się kopczyk popiołów. Żołnierze Jaela otoczyli chimerę. Z tej odległości Akiva wiedział tylko, że to Kirin, pierwszy, jakiego widział od śmierci Madrigal, ale kiedy tylko się poruszył
tnąc i zabijając, jakby tańczył - Akiva zrozumiał, że to nie zbiegły niewolnik, tylko żołnierz. Jael dorwał buntownika. Cała niezrealizowana litość Akivy i wszystkie niezrealizowane możliwości spotkały się w tym punkcie. A kiedy żołnierze Dominium wreszcie powalili Kirina na ziemię, a Jael zbliżył się, zakasując rękawy, Akiva wiedział, że to moment, na który cały czas miał nadzieję. Wskrzesiciel. Kadzielnica. Karou. Czy buntowników znajdzie Jael, czy on? Jak to ujął Hazael? „Dużo dziś znajdziemy ptaków?" Owszem, były tu. Z wysokiej półki skalnej Akiva miał rozległy widok: krwiogulce i burzołowcy kołowali w dużej liczbie, rozczarowani, że ogień pozbawił ich mięsa. Oczywiście Hazael nie miał na myśli ptaków dosłownie. Ale nawet Hazael nie wiedział, do czego jest zdolny Akiva. Na początku był dźwięk, powiedział Ziri. Coraz głośniejszy, wzbierający, rozedrgany, osaczający go szmer, urastający do ryku. Myślał, że wywołują go anioły, ale ich też to zdekoncentrowało. Jego oprawcy rozglądali się wkoło. Trzymali go na ziemi, po dwóch z każdej strony. Leżał na plecach w popiele, ramiona miał rozciągnięte, a dłonie... unieruchomione. Jael je przebił, dwoma mieczami aniołów, których Ziri zabił. Każdy kopniak uaktywniał ostrza, a ból zaczynał się w dłoniach, ale się tam nie kończył. Wypełniał jego głowę, opętał go. Był wszystkim, a w tych krótkich chwilach pomiędzy kopniakami, kiedy mógł leżeć bez ruchu i choć w ten sposób go osłabić, powracał strach - strach przed tym, co będzie musiał zrobić i co powiedzieć, żeby przestali. Jeszcze nic im nie zdradził, ale byli już blisko zmuszenia go do tego. Jael uklęknął nad nim z hełmem pełnym prochów. - Parę godzin temu to był twój przyjaciel - oznajmił. - Otwórz szeroko buzię. - Nie! Rozdziawili mu usta siłą. Ziri czuł na wargach wrzący metalowy hełm, a potem smak rozsypanych prochów. Walczył, starał się, ale przy tym prochy wpadały mu do gardła i krztusił się swoimi zmarłymi towarzyszami, tonął w nich. Desperacko walcząc o oddech, wdychał prochy do płuc i płonął od środka, wszędzie
popiół, znikąd tlenu, czas ciągnął się w nieskończoność. Światła pochodni i serafini zamazali się: ich puste twarze, ziejąca dziura ust Jaela, splamiona śliną zmieszaną z popiołem. Ból narastał, uczucie palenia i dyszenie, gorące, potworne, zbliżające się, pozbawione tlenu umieranie... Umieranie. A potem woda. Od niej też się zadławił, ale przepłukała popiół i wykaszlał wszystko, wdychał wodę i prochy, ale i powietrze, nie umierał. - Czy to poprawiło ci pamięć? - zapytał Jael. - Bo ja mogę tak cały dzień. Fizyczny ból był wszechogarniający. Ziri zobaczył, że przejmuje władzę, panuje nad człowiekiem jak aktor nad kukiełką i może zmusić do wszystkiego. Do wyznań. Nie. Hełm pojawił się znów. Ziri prężył się, walczył. Zacisnął zęby i nie mogli zmusić go do otwarcia ust. Wtedy wycięli mu uśmiech. Znów poczuł hełm przy ustach, gdy pojawił się... dźwięk. Anioły zamarły, hełm potoczył się na bok, gdy rozglądali się wkoło zdezorientowani. Podnieśli broń, a szum był już potężnym, przenikającym wszystko bzyczeniem, które wciąż narastało. Stało się czymś więcej niż tylko dźwiękiem. Stało się cieniem. Niebo ożyło. Chaotyczne i kolorowe. Zmienne. Głośne. Nacierające. To był jakiś cud. To było... wybawienie. - Ptaki - skwitował Ziri do Karou, kręcąc w zdumieniu głową. Najpierw krwiogulce, potem inne. Każdego rodzaju. Nie wiem, ile tysięcy ich było. Niebo pełne ptaków, Karou, pełne ptaków, a one leciały na nas. - Zaatakowały? - Karou pochyliła się z oczami otartymi szeroko. Ziri pokręcił głową. - Po prostu przyleciały. Latały wkoło. Między nami. Odpychały aniołów. Przechyliła głowę na bok tak, jak tylko ona to robiła, a Ziri zapragnął wyciągnąć rękę, dopiero co uleczoną rękę, i położyć ją
na jej długiej, pięknej jak kolumna szyi - albo, pomyślał, rumieniąc się na wspomnienie ciepła jej ciała, gdy leżeli obok siebie, przyciągnąć ją do siebie i przytulić. Znów spojrzał w bok, wgapił się w ścianę i mrugał powiekami. Dłoń pulsowała mu, jak gdyby mały przedmiot, który w niej trzymał, był wciąż żywy, ale nie był. To jego krew tętniła w żyłach ... bo on żył. Nie rozumiał tego i nie wiedział, co rzec, więc wyciągnął rękę i otworzył dłoń. Karou zobaczyła maleńkie pierzaste ciałko. Spojrzała na nie beznamiętnie, nawet nie drgnęła i Ziri po raz setny nabrał wątpliwości, czy ta niebieskowłosa ludzka dziewczyna naprawdę była Madrigal. Przecież nie mogłaby zapomnieć tego. Ale wtedy szeroko otworzyła oczy i spojrzała na niego zdumiona. To była kolibro-ćma. Pogniecione, pokryte futerkiem skrzydełka miała ciemnoszare, a ciałko metalicznie szmaragdowe ze szkarłatnym paskiem na gardle. Kiedy ptaki zleciały się - ptaki wszystkich gatunków, ptaki dzienne i nocne, cieniowronki, ewan-gelinie, kruki ze skrzydłami nietoperzy i krwiogulce, ptaki śpiewające, drapieżniki, nawet burzołowcy ze skrzydłami oproszonymi śniegiem - Ziri upatrzył w tym szansę na ucieczkę. To oznaczało, że jedną rękę musiał uwolnić siłą. Miecze, które przebiły jego dłonie były wbite zbyt głęboko w ziemię, żeby zrobić to inaczej, więc zacisnął zęby i... szarpnął. Miecz był miłościwie ostry. Uwolnił się z rykiem agonii, oczy zasłoniły mu czerwone pulsujące kształty, może lekko stępione panującym chaosem i adrenaliną, i jakimś cudem udało mu się użyć wyzwolonej ręki do uwolnienia drugiej. Serafini próbowali go schwytać. Nie mógł użyć noży, więc schylił głowę i wykorzystał rogi, odtrącił jednego żołnierza na bok, ale rogi nie były na tyle ostre, żeby przebić zbroję i anioł tylko upadł, więc Ziri musiał przyklęknąć, żeby przebić mu gardło. Następnego zmiótł kopniakiem i zaczął rozglądać się za Jaelem, żeby zrobić to, co zapowiedział, że zrobi, i zabić kapitana Dominium, ale nigdzie go nie było. Kadzielnica z rzeźbionym kosturem wciąż była wbita w ziemię, więc wziął ją w okaleczone ręce, a gęstwina ptaków sięgnęła zenitu, tak że zza zasłony piór ledwie widział swoich wrogów. Oni jego też nie widzieli. W tym zalewie skrzydeł postanowił odlecieć.
Nie zatrzymał się, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to się stało, a na pewno nie dzięki komu, bo nie brał pod uwagę niczyjego udziału. Dopiero kiedy odleciał, bezpieczny, nieściga-ny przez nikogo, daleko, daleko, opadł na drzewo, żeby złapać oddech. Kolibro-ćma była martwa, kiedy ją znalazł. Wplątała się w jego zbroję, maleńka ofiara chaosu oraz - jak zrozumiał w jednej chwili - znak. Z wahaniem powiedział do Karou: - Nie mogę powiedzieć z całą pewnością, że on to zrobił. - On? - Karou była zdenerwowana. - Nie wiem, o kim mówisz. Ziri patrzył na nią długo i uważnie. W ani jednym szczególe nie przypominała Madrigal. Miała inny kształt twarzy, oczy czarne, a nie brązowe, włosy niebieskie, usta nieco węższe, nie miała rogów, była człowiekiem. W jego pamięci wspomnienie Madrigal przetrwało bardzo wyraźnie, pamięć o tej nocy po urodzinach Wielkiego Wojownika, która okazała się początkiem końca, ale Karou wydawała się całkiem odrębna i Ziri prawie uwierzył w jej zaprzeczenie. Zadał sobie pytanie, czy ona naprawdę musi to wiedzieć? Przecież on nie chciał mówić o aniele. O jej kochanku. Może wystarczy, że pokazał jej kolibro-ćmę. Niech myśli, co chce. Tak jak powiedział, nie miał wcale pewności. Ale... wierzył, że jest tylko jedno prawdopodobne wytłumaczenie faktu, że jest żywy, i nie mógł tego przemilczeć. - Nie widziałem go - odezwał sie w końcu, a Karou nie spytała, o kim mowa. Milczała, była spięta, najeżona. - Może się mylę - dodał Ziri - ale nie widzę innego wytłumaczenia. Nigdy nie widziałem przywoływania ptaków, nigdy poza tą nocą na balu Wielkiego Wojownika. Twój... twój szal. Ze zdumienia szeroko otworzyła oczy: - Skąd wiesz o szalu? Ziri zaczerwienił się. Spojrzał w dół i przyznał: - Obserwowałem cię. Osiemnaście lat temu na balu Wielkiego Wojownika Ziri był jednym z dzieciaków w tłumie i patrzył, jak Madrigal tańczy z nieznajomym, i marzył, żeby być na jego miejscu, chciał być dorosły, marzył, pragnął, bezsensownie. Oczywiście nie odgadł, że nieznajomy jest serafinem, ale widział to, czego nie zauważył nikt inny: że to ten sam mężczyzna pojawiał się w coraz to nowych maskach, a ona
wciąż z nim tańczyła. Ruchy miała miękkie i gibkie, sugerowały jakąś tajemnicę dorosłych, tak różne od jej niepewności, gdy tańczyła z Thiagiem. A kiedy z konstelacji latarni sfrunęły kolibro-ćmy i usiadły na jej nagich ramionach, Ziri to także zauważył i zrozumiał, że to magia i że zrobił to nieznajomy. Mężczyzna uniósł Madrigal w górę, owiniętą w żywy szal, i znów opuścił na ziemię. Tę magię między nimi, a nawet coś więcej niż magię widział nawet mały chłopiec. Ziri był bystrym dzieckiem i widział wiele rzeczy, których nie potrafił zrozumieć. Musiał patrzeć, jak Madrigal umiera, ale nie rozumiał ożywienia - ekstazy - tłumu. Nie rozumiał, czemu jedyną osobą, która ją opłakuje, był jej wróg, od tortur tak słaby, że klęczał, zalany krwią. Ziri nigdy nie zapomniał wrzasków Akivy nieskończona rozpacz, wściekłość, bezradność. To było najgorsze, co w życiu słyszał. Pamiętał z tego dnia także Thiaga, jego zimną białą postać na pałacowym balkonie, nieruchomą i niewzruszoną. Tego dnia Ziri zaczął kogoś nienawidzić, i to nie był Akiva. - Nie wiem dlaczego, Karou - oznajmił - ale myślę, że anioł uratował mi życie. Bohaterowie Trzeba było go zabić, kiedy mieliśmy na to szansę - stwierdziła półgłosem Liraz, gdy ona i Hazael szli przez obóz Dominium. - Ale nie mieliśmy szansy - przypomniał jej Hazael. - Było zbyt wiele tych przeklętych ptaków. - No tak, ale mam nadzieję, że go udusiły, zadziobały na śmierć albo cokolwiek - odparła. Mówiła o Jaelu, z którym szli się zobaczyć. Z nieznanych im jeszcze powodów ich czarujący wuj wezwał ich do siebie. - Czy Akiva nie mógł sprawić, żeby te ptaki go zabiły? Hazael wzruszył ramionami. - Któż może wiedzieć, co może nasz brat. Nie wiem, czy on sam to wie. Poza tym nie sądzę, żeby kiedykolwiek próbował tego aż na taką skalę. Przerosło go to.
Tak bylo. Wysiłek przywołania kosztował Akivę brak tchu i dygot, a oczy miał tak mocno zaciśnięte, że dopiero później Hazaeł i Liraz zobaczyli popękane naczynka krwionośne, które zabarwiły je na czerwono. - Żeby uratować życie jednej chimery - zauważyła Liraz. - Tak, życie jednej, ale nadzieję wielu - podkreślił Hazaeł. - Jej nadzieję - skwitowała Liraz nie bez goryczy. Jak mogła nie nienawidzić ducha dziewczyny, ani żywej, ani martwej, ani człowieka, ani chimery; czym ona do diabła była? To było tak dalekie od wszystkiego, tak dogłębnie nienormalne, że... Ale Liraz wiedziała, że na dnie tego wszystkiego jest zazdrość, i była wściekła. Akiva należał do niej. Och, nie w ten sposób! Był jej bratem. Ale Hazael i Akiva byli jej ludźmi, jej jedynymi ludźmi. Mieli setki innych braci i sióstr, ale między nimi było co innego. Zawsze we troje i choć nie raz była bliska utraty ich w ogniu walki, aż do niedawna nie musiała martwić się możliwością stracenia ich w ten sposób. Bastardzi nie kochali i nie brali ślubów. To było zabronione. Poza tym... to byłoby jeszcze gorsze, pomyślała, bo to byłby ich wybór. Nie zginęliby, nie zostaliby jej odebrani. Po prostu z własnej woli odeszliby, żeby zbudować swoje życie wokół innej osoby, a ją by zostawili. Tłumaczyła, że nie odczuwa strachu, ale to było kłamstwo, bo tego się bała: zostać sama. Jednej rzeczy była naprawdę pewna: tego, że nigdy nie będzie kochać, nie w ten sposób. Powierzyć obcemu swoje ciało? Ta bliskość, ta cisza. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Wdychać czyjś oddech, podczas gdy on wdycha twój, dotykać kogoś, otworzyć się dla niego? Słabość, z jaką to wiązała, wywoływała u niej rumieniec. To oznaczałoby uległość, rzucenie broni, nie potrafiłaby. Nigdy. Sama myśl o tym sprawiała, że czuła się mała i słaba jak dziecko, a Liraz nie lubiła być mała i słaba. Nie miała dobrych wspomnień z dzieciństwa. Tylko Akiva i Hazael mogli ją do tego doprowadzić. Zawsze myślała, że zrobi dla nich wszystko, ale nie przeszło jej przez myśl, że „wszystko" może oznaczać, że będzie musiała pozwolić im odejść. - Ciekawe, czy ich znalazł - zwróciła się do Hazaela. Miała na myśli buntowników. Mówiła cicho, bo byli już blisko namiotu Jaela. Powinniśmy byli z nim pójść.
- Mamy coś do zrobienia tutaj - odparł, a Liraz tylko pokiwała głową. Nie chciała puścić Akivy znów samego, ale jak miała go powstrzymać? Najgorsze byłoby, gdyby ją znienawidził. Patrzyli więc, jak kaleczy się, żeby stać się niewidzialnym - był tak słaby po przywoływaniu - i leci za Kirinem w poszarpane przez ptaki niebo, a ona i Hazael wrócili do obozu. Żeby odegrać swoją rolę, jak już to robili, kryli go. Ale nigdy wcześniej nie zostali wezwani przed oblicze Kapitana Dominium, żeby wygłaszać kłamstwa i półprawdy. - Gotowa? - spytał Hazael. Liraz pokiwała głową i pierwsza weszła do namiotu. Tym samym wejściem weszła tu Loriel, czy było to zaledwie wczoraj? Poczuła nisko na plecach dotyk palców brata, który dodał jej sił, kiedy stanęła twarzą w twarz z Jaelem. Loriel mówiła, że nic jej nie jest. Mówiła, że to nic, że to tylko mężczyzna, a mężczyznę można zmyć. Była starsza niż większość kobiet żołnierzy tutaj, bardziej doświadczona. Zgłosiła się jako ochotniczka, żeby ocalić dziewice przed rzuceniem na pastwę Jaela - a chociaż Liraz to nie groziło, bo łączyły ich więzy krwi, uważała, że to akt odwagi, jakiej nie widziała nigdy wcześniej. Większej niż iść w pierwszym szeregu na wroga czy wrócić po rannego towarzysza. Większej niż stawienie czoła zastępowi zjaw. Liraz dokonała wszystkich tych rzeczy, ale wiedziała, że nigdy nie potrafiłaby wejść do tego namiotu i potem z niego wyjść, jak gdyby nigdy nic. - Mój panie - przywitała się teraz i zgodnie z protokołem skłoniła się nisko. Hazael zrobił to samo. - Siostrzenico, siostrzeńcze - wycedził. Była to kpina, ale Liraz cieszyła się z tego. Nie zapominaj o tym. Podniosła głowę i spojrzała na niego. Bardzo nie spodobało jej się to, co zobaczyła na jego twarzy. Patrzył tylko na nią, pomijał Hazaela, a patrzył z... zainteresowaniem. Ewidentnym i niepokojącym. - Jak masz na imię? - spytał ją. - Moja siostra to Liraz - przemówił Hazael. - Ja jestem Hazael. Ale Jael powtórzył tylko jej imię. Wypowiedział je z sentymentem i westchnął ciężko.
- Bastardka. Co za szkoda. Jesteś świeższym owocem niż wiele innych, jakie spotykam. Mój brat wie, jak się... wcisnąć, gdzie nie trzeba. Hazael się roześmiał. - Rozumiem - powiedział, i tym razem udało mu się zainteresować Jaela sobą. - Wcisnąć. A to dobre! Przestań, zaklinała go Liraz, ale Jael tylko się uśmiechnął. Śmiech Hazaela brzmiał szczerze. Umiał się śmiać. Kiedy Jael podjął wysiłek spojrzenia także na niego, dostrzegł to, co widział każdy, kiedy stali obok siebie i patrzył to na brata, to na siostrę. - Bliźnięta? - spytał. - Nie? Ale co najmniej ta sama matka. Ale Hazael pokręcił głową. - Nie, sir. To tylko krew naszego ojca. Liraz była tak zszokowana, że tylko odwróciła głowę i gapiła się na niego. Nazwać Jorama ojcem przy Jaelu? Wiedziała, jaki jest cel. Chciał skupić uwagę na sobie. Przestań, przeklęła go znowu, ale Jael nie się oburzył. Może dlatego, że Hazael był w głupkowatym nastroju, a może dlatego, że myślami pozostał gdzie indziej. - W samej rzeczy - zgodził się kapitan. - Ale już co innego nasz Książę Bękartów, czyż nie? Według mnie dominuje w nim skaza Stelian. Skaza? To prawda, że Akiva w niczym nie przypominał Jorama, ale Liraz nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Nie pamiętała nawet własnej matki, więc co tu mówić o matce Akivy? Czego chce Jael? - Powiedziano mi, że Akivy nie ma w obozie. Czy to prawda? - Tak, sir - odrzekli chórem. - Powiedziano mi także, że jeśli ktokolwiek wie, gdzie on jest, jesteście to wy. - Jest wciąż na polowaniu, sir - odparł Hazael. - Na buntowników. To nawet nie jest kłamstwo, pomyślała Liraz. - Wybornie. Nasz wspaniały Pomór Dzikich nigdy nie odpoczywa. Ale wy dwoje nie poszliście z nim? - Ja byłem głodny, sir - przyznał się ze wstydem Hazael. - Cóż, nie wszyscy jesteśmy bohaterami. Jego pogarda zwolniła blokadę w Liraz. - A czy ty złapałeś jakichś buntowników? - spytała bez śladu komicznego rozżalenia Hazaela. - Sir?
Spojrzał z powrotem na nią. Sekunda milczenia, potem krótka odpowiedź: - Nie. Kłamca, pomyślała, przywołując obraz katowania Kirina. Dobrze się bawił. Nakarmił go prochami jego towarzyszy? Zemdliło ją. Zabawne, jak łatwo kibicować wrogowi, kiedy wróg także występował przeciwko Jaelowi. No, postać i usposobienie wroga na pewno miały w tym udział. Gdyby był Hethem albo Akko, albo jakąś sapiącą zjawą wyglądającą jak potwór, trudniej byłoby jej stanąć po jego stronie, czy chodziło o Jaela, czy nie. Ale ten Kirin... Obserwowanie jego walki było porywające. Przez chwilę myślała nawet, że uda mu się zdobyć przewagę i uciec. Był taki szybki. Nie widziała Kirina, odkąd była rekrutką i wyruszała na pierwsze akcje; zapomniała, jacy byli. Kiedy Akiva zdławionym głosem oznajmił im, że Madrigal była Kirinką, ostatnie ogniwa wstrętu Liraz opadły i zniknęły. Mimo że buntownik miał cechy zwierzęce, były w nim wdzięk i elegancja, które nie miały nic wspólnego ze zwierzętami. Ani trochę. Nie chciała jego śmierci. Nie można było tego jednak powiedzieć o Jaelu. Za grosz wdzięku, za grosz elegancji. Ucieszyłaby się, gdyby widziała, jak krztusi się popiołem. Zastanawiała się, w jakim stopniu okaleczył żołnierza. I jak wielu innych torturował z taką samą rozkoszą? - Nie? - usłyszała swój prowokujący głos. - Może naprawdę są duchami. Ty idiotko. Niezobowiązujące zainteresowanie Jaela wyostrzyło się i rozbłysło. - Są zwierzętami - stwierdził po prostu, w tak arogancki sposób, jakby w ogóle go to nie obchodziło. Zrobił kolejny krok w jej stronę. Wiesz, przypominasz mi kogoś. - Przyglądał się jej twarzy, jej ciału. Podobieństwo nie jest uderzające. Ona była ciemna, nie blada, ale masz ten sam... ogień... który ona miała. Miała. Liraz zmusiła się, żeby patrzeć w podłogę. Nie drażnij go, nie pogrywaj z nim, to Jael. Naprawdę myślisz, że bękarcia krew go powstrzyma, jeśli go rozgniewasz? - Czy możemy przekazać Akivie jakąś wiadomość? - spytał Hazael, żeby znów skupić na sobie uwagę wuja. - Powinien wrócić za dzień albo dwa.
- Nie. - Jael się cofnął. - Nie mam mu nic do przekazania. Wracam do Astrae. Ale jestem pewien, że jeszcze się spotkamy. - Nie mogę uwierzyć, że poszliście na dół beze mnie - wygarnęła Karou rozgniewana. - Ale o co chodzi? - Zuzana nie widziała problemu. - Umierałam z głodu, a naszej gospodyni urwał się film w łóżku, w którym leżał już seksowny potwór. Seksowny potwór? - Boże. To brzmi, jakby... - Karou podniosła ręce i pokręciła głową. Bez sensu było się wściekać o coś, co się wcale nie stało, ale kiedy pomyślała, na co narazili się Zuzana i Mik, zrobiło jej się słabo. Kiedy w końcu dotarła na dziedziniec, zastała Zuzanę siedzącą pomiędzy Tangris a Bashees - właśnie one, ze wszystkich chimer! Prowadziła z nimi taką samą rozmowę, jak ze wszystkimi napotkanymi po drodze ludźmi, którzy nie mówili w jej języku: pokazywała palcami i odgrywała scenki rodzajowe. Tyle tylko, że to nie byli ludzie. - Nie rozumiesz. - Karou nie chciała straszyć przyjaciół, ale wyglądało na to, że sami z siebie boją się niewystarczająco. - Wiesz, kim one są? Mówią o nich Żywe Cienie, Zuze. To skrytobójczynie. - Tak jak ja! - ucieszyła się Zuzana. Karou pomyślała, że może powinna trzymać się za głowę, żeby jej nie eksplodowała. - Nie, nie jak ty. Nie skrytobójczyniami na niby. One są prawdziwe. Podrzynają aniołom gardła w czasie snu. - Jejciu! - Zuzana skrzywiła się i złapała za szyję. - Ale przecież aniołowie są źli, tak? Karou naprawdę nie wiedziała, jak na to zareagować. Dla Zuzany nic nie było prawdziwe. - Cienie są wstrętne, rozumiesz? - oświadczyła, ale słyszała przecież, jak słabo to brzmi, więc się zawahała. Jak mogła być czegokolwiek pewna, biorąc pod uwagę fakt, że żyła w świecie reżyserowanych przez Thiaga kłamstw? - Prawda? Zuzana wzruszyła ramionami. - Czy ja wiem? Były super! Super. Żywe Cienie były super. - A Thiago to kawał ciacha?
- Nieee. - Zuzana się otrząsnęła. - Nie. Nie-ciacho. Zgniłe ciacho. No, przynajmniej co do tego się zgadzały. - Powinnaś się przespać - zarządziła Karou. Mik leżał już wyciągnięty w łóżku, ledwie przytomny, a energia rozpierająca Zuzanę zdawała się wreszcie słabnąć. - Wiem - ziewnęła. - Prześpię się. A ty? - Ja już spałam - odpowiedziała Karou. Z Zirim. Jakie to dziwne. Teraz byli wspólnikami złączonymi sekretem. Thiago niczego nie podejrzewał. Usłyszeli, że nadchodzi, i zdążyli zasymu-lować sen, zanim wszedł - w mniej intymnych okolicznościach niż wcześniej, bo Karou siedziała na krześle przy łóżku. Postanowili, że Ziri powie generałowi o zebranych duszach, a Karou jakimś cudem dokona wskrzeszeń na osobności, żeby zdążyć przekazać Balierosowi i innym alternatywną wersję wydarzeń. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Thiago nigdy nie dowie się, że postąpili wbrew rozkazowi. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi z nadprogramową duszą, którą mogła znaleźć w kadzielnicy, z chłopcem z plemienia Dashnagów, który walczył u ich boku i z nimi zginął. Prawdopodobnie będzie czekał w kolejce. Oczywiście to dopiero początek problemów. Największy i wciąż powracający polegał na tym: co dalej? Co z tą kampanią terroru? Kiedy Karou odrzucała na chwilę swoje nieszczęście, wierzyła, że ideą buntu jest ochrona chimer. Thiago nie chronił nikogo. Może to prawda, że nie miał dość ludzi, żeby zrobić cokolwiek więcej, a co, jakby powiedział, było jej winą, ale... Czyżby odpuścił wszystko inne? - Niemożliwe, żebyś wystarczająco odpoczęła - powątpiewała Zuzana. - Możesz spać tutaj. Ja się gdzieś zdrzemnę. Karou pokręciła głową. - Połóż się wygodnie. Ja i tak teraz nie zasnę. - Zbyt wiele myśli kłębiło jej się w głowie. Co robić? Co robić? - Chyba pójdę na spacer, póki jest chłodno. Rano wrócę do pracy. - Zuzana się rozpromieniła. Tak, Igorze, możesz pomóc. I dziękuję za to, co zrobiłaś wcześniej. Byłaś genialna. - Ja? Ty byłaś genialna. Do diabła, Karou! Jesteś moją bohaterką. - Serio? Ale ty jesteś moją, więc mamy remis.
Mik, wbrew pozorom, wcale nie spał. Zebrał się w sobie i powiedział: - Ja też chcę być czyimś bohaterem. - Ależ jesteś! - zapewniła go Zuzana i położyła się na nim. Pocałowała go z głośnym mlaśnięciem. - Mój bohater z baśni, jedno zadanie wykonane, zostały jeszcze dwa. Karou nie rozumiała, o czym mówią, ale wycofała się, kiedy Zuzana kontynuowała składanie mlaskających zapewnień na całej jego twarzy. Bliskość Karou spodziewała się, że Ten będzie czekać pod drzwiami i pójdzie za nią, ale widocznie wilczyca uznała, że ten wieczór Karou spędzi z przyjaciółmi, i nie było jej w pobliżu. Z dreszczem emocji wywołanych niespodziewaną wolnością Karou po cichu ruszyła ku tylnej bramie kazby, przez wąskie uliczki zrujnowanej wioski, gdzie przez całą drogę słyszała skrobanie szczurów. Kilka razy musiała wznieść się w powietrze i przefrunąć nad przeszkodami i zwalonymi murami, ale była ostrożna, żeby nie wzlecieć ponad poziom dachów i nie pokazać się strażnikowi w wieży. Miała chwilę dla siebie i nie zamierzała jej stracić. Raz czy dwa miała poczucie, że ktoś ją śledzi, i patrzyła za siebie, ale wilczyca nie skradała się za nią w cieniu. W pewnej chwili wpadło jej w oko coś białego i przeraziła się, że to Thiago, ale to tylko jakaś część jego garderoby, rozwieszona na dachu do wyschnięcia. Odetchnęła z ulgą. Biały Wilk był ostatnią osobą, jaką chciałaby teraz spotkać. No, może nie tak całkiem ostatnią. Ta pozycja była zarezerwowana dla Akivy, ale tutaj była bezpieczna. Akiva jest daleko stąd, w górach Hintermost, jak sądziła, ale jakie do diabła miał zamiary? Naprawdę uratował Ziriego? Dowody były mętne. Jedna martwa kolibro-ćma. Zawrzały w mniej głęboko uśpione wspomnienia: doznanie żywego szala, który ofiarował jej Akiva tego wieczoru na balu
u Wielkiego Wojownika, trzepotanie miękkich futrzanych skrzydełek, a potem łaskotanie, gdy stworzonka zaczęły zlizywać jej z piersi, szyi i ramion lśniący cukier, którym była obsypana. Wciąż się tego cukru wstydziła, po tych wszystkich latach; tego, że był przeznaczony dla Thiaga, a ona pozwoliła się nim oprószyć, nie przyznając nawet przed sobą, że jest też gotowa mu się poddać, pozwolić mu... się skosztować. Otrząsnęła się na myśl o tych zębatych ustach na ciele. Zamiast niego skosztowały jej kolibro-ćmy, a później... anioł. Jak dziwne i okrutne było życie. Gdyby tego odległego ranka w jej uchu pojawił się choćby szept mówiący, że nim zapadnie noc znajdzie się w ramionach wroga - i będzie pragnęła w nich być -roześmiałaby się tylko. Ale kiedy przyszło co do czego, było to dla niej tak naturalne, jak kolejne kroki tańca, który znała od zawsze. Zaczęła się teraz zastanawiać: gdyby Akiva nigdy nie przyleciał do Loramendi z tą swoją piękna, urzekającą gadką - miłość to żywioł - z delikatnym dotykiem, słodką magią, ciepłem, humorem i oczami jak płomienie, nigdy nie miałaby innego mężczyzny niż Wilk? Byłaby tak uległa, że pozwoliłaby mu się wziąć, skosztować i spełniałaby jego żądania? Chciałaby móc wierzyć, że w któryś momencie ocknęłaby się z głupoty nawet bez udziału Akivy, ale mimo to wstyd nie mijał. Mogła wzdragać się przed dotykiem Thiaga i chcieć się obudzić, ale... wiedziała, że prawdopodobnie i tak musiałaby pozwolić prądowi nieść się, aż byłoby za późno. No cóż. Jej ludzie wciąż byliby żywi, gdyby tak się stało. Czym było jej szczęście w porównaniu z tym? Dotarła nad rzekę i ześliznęła się w miejsce na brzegu otoczone skałami, którego nie widać było z kazby. Zdjęła buty, postawiła stopy na oblewanych zimną wodą kamieniach i patrzyła, jak gwiazdy odbite w wodzie zmieniają się w długie, roztańczone smugi na jej powierzchni. Ogrom rozgwieżdżonego nieba sprawiał, że czuła się mała - miniaturowa, nieważna - ale zdała sobie sprawę, że rozkoszuje się tym wrażeniem, bo uwalniało ją od presji zrobienia czegoś. No bo przecież, co ja mogę zrobić? Rzeczywiście: co mogła? Chimery były lojalne wobec Thiaga, a Thiago nie szedł na kompromisy.
Co, zaczęła myśleć Karou, zrobiłby Brimstone? Tęsknota za nim była w tej chwili tak dojmująca, że pozwoliła sobie osunąć się w nadzieję, tę symulowaną, nieszczęsną nadzieję, że nie odszedł całkiem. Dała się ponieść wyobraźni, tylko na chwilę: Gdyby Brimstone tu był, co byłoby inaczej? Przynajmniej jedna rzecz: Ktoś by mnie kochał. - Karou. To był tylko szept, ale na dźwięk swojego imienia aż podskoczyła. Kto? Nie widziała nikogo, nie słyszała, żeby ktoś się zbliżał. Tylko... Fala ciepła. . Deszcz iskier. Boże, nie. Wtedy zasłona opadła, czar znikł i on stanął przed nią. Akiva. Karou przeszył piorun, schwytany przez ciemność, zapłonął w niej i zmroził ją, opromienił i schował w cieniu, lód i ogień, krew i światło gwiazd, mknący, ryczący, wypełniający ją. Szok i niedowierzanie. Uraza. I gniew. Zerwała się na równe nogi. Zacisnęła pięści, miała pięści twarde jak skała, tak mocno je zacisnęła, na widok anioła napięła całe ciało, każde ścięgno było naprężone, skóra tak napięta, że czuła w skroniach krew, jej dudnienie, w pięściach wściekłość, pulsującą, a w zamkniętych dłoniach - płomień. Oczy Fatimy paliły ją, otworzyła dłonie i uniosła je, a Akiva się nie bronił. Kiedy magia znaków uderzyła w niego, schylił głowę, ale wytrzymał. Magia z niej wypływała, a Akiva drżał od ataku, ale nie poruszył się - ani się nie cofnął, ani poszedł naprzód - a Karou wiedziała, że mogłaby go zabić. Wcześniej żałowała, że tego nie zrobiła, a teraz przybył tu, żeby dać jej jeszcze jedną szansę. Po co innego zjawiłby się tutaj - po co? - i co innego ona mogła zrobić, niż go zabić - nie mogła zrobić nic poza tym - po tym, co zrobił - po tym, co zrobił - po tym, co zrobił - ale... jak mogłaby zabić Akivę? Jak mogła go nie zabijać? Czy nie zasłużył już dostatecznie, bez stawiania jej w kolejnej sytuacji bez wyjścia? Co on tu robi?
Upadł na kolana, a powietrze między nimi pomarszczyło się od bezlitosnej magii i od wspomnień. Dzień jej śmierci, to wtedy widziała Akivę na kolanach, chorego do magii, serwowanej przez żołnierzy Thiaga, walczącego o siłę do podniesienia głowy, żeby spojrzeć na nią - tak jak teraz - z przerażeniem, rozpaczą i miłością, a ona bardziej niż czegokolwiek kiedykolwiek w życiu pragnęła podejść i przytulić go, szepnąć, że go kocha i ocali, ale nie mogła, wtedy ani teraz, nie z powodu kajdan czy ostrza topora kata, tylko dlatego, że był jej wrogiem. Udowodnił to w po-tworniejszy sposób, niż mogłaby sobie kiedykolwiek wyobrazić, dokonał dramatyczniejszej zemsty, niż mogłaby wymyślić, i za to nie mógł uzyskać przebaczenia, nigdy. Ale... w tej samej chwili... opuściła ręce. Dlaczego? Nie zamierzała. Czuła na udach ogień tatuaży, oddech jej się rwał, dyszała, ale nie mogła się zmusić do podniesienia rąk ponownie. Akiva drżał, zdruzgotany magią, znów znaleźli się w oku cyklonu rozpaczy - ich świat był cyldonem rozpaczy, a oni utknęli pośrodku, w złudnej ciszy, która pozwalała im zapomnieć raz na jakiś czas, że wokół kłębi się śmiertelny wir nienawiści, który ich też w końcu dopadnie. Nienawiść była wszędzie, była wszystkim, a oni byli głupi, jeśli wierzyli, że mogą opuścić swoją maleńką enklawę i nie wpaść w odmęty jak każde inne żywe stworzenie w Eretz. Ale już dostali nauczkę, prawda? Dyszenie Karou zaczynało niebezpiecznie przypominać szloch, a nogi jej drżały. Chciała też upaść na kolana, ale nie mogła. To byłoby jak wyciągnięcie do niego ręki. Stała nad nim. Dłonie cały czas gorzały jej od magii, ale trzymała je przyciśnięte do boków. - Myślałem, że nie żyjesz - wykrztusił Akiva. - I... Ja też... Chciałem umrzeć. - Więc czemu nie umarłeś? - Karou miała twarz rozgrzaną i mokrą; wstydziła się tych łez i tego, że wciąż nie potrafiła go zabić. Co z nią było nie tak, że nawet teraz nie potrafiła pomścić swoich ludzi? Akiva oparł się na rękach i wstał. Wyglądał na zmasakrowanego. Był blady, roztrzęsiony i chory, białka w oczach miał czerwone, tak jak dawno temu. - To byłoby zbyt proste - odpowiedział. - Nie zasługuję na spokój.
- Ja też nie? Czy nie zasłużyłam na to, żeby wreszcie się ciebie pozbyć? Długo nic nie mówił i jej słowa odbijały się w ciszy. Były wstrętne, podszyte szyderstwem, które miało zamaskować rozpacz; nie mogła znieść ich wydźwięku. On nie ukrywał rozpaczy. - Zasługujesz. Nie przyleciałem tu, żeby cię dręczyć. - Więc po co? - krzyknęła. Zanim jeszcze Akiva wstał, Karou czuła, jakby z czymś walczyła, ale kiedy się podniósł niepewnie, a ona musiała cofnąć się o krok i odchylić głowę, żeby na niego spojrzeć, wiedziała już, co to takiego. Jego sylwetka, szeroka i umięśniona klatka piersiowa, ostra linia strzałki włosów, wyrastających mu na czole, którą tyle razy obrysowywała palcami, i oczy, oczy nad oczami, jego oczy. Karou, skonfrontowana z jego realnością, bliskością, zrozumiała, że to, z czym walczy, to identyfikacja, identyfikacja tak potężna, że zakrawała na najgłębszą bliskość. To Akiva, a bliskość istniała nawet wówczas, gdy jeszcze był obcy, tego dnia pod Bullfinch, kiedy spojrzała na niego po raz pierwszy. To dlatego podjęła się takich czynów, jak ocalenie życia wrogowi. Bliskość istniała w ich tańcu w Loramendi, nawet kiedy miał na sobie maskę, i istniała na ulicy w Marrakeszu, kiedy znowu był dla niej pod każdym względem obcy. Tyle tylko, że nie był. Akiva nigdy nie był obcy i na tym polegał problem. Między nimi rozbrzmiewało echo wołania, nawet teraź, a z głębi serca Karou, gdzie powinny być tylko wrogość i gorycz, wydobywała się cienką strużką... tęsknota. Pojawił się gniew i stłamsił ją. Głupie serce! Chciała wydrzeć je z piersi. Jak to możliwe, że wciąż go nie nienawidziła? Kiedy ich oczy się spotkały, właśnie to ujrzał Akiva: nie tęsknotę, ale nagłą falę agresji i odrazy. Nie rozpoznał w tym niechęci do samej siebie i przepadł. Odwrócił wzrok, dopiero teraz zdając sobie sprawę głupiec - że wciąż miał nadzieję. Na co? Nie, że Karou ucieszy się na jego widok, nie był aż tak głupi, ale choćby na cień, choćby na ułamek szansy na to, że jest w niej cokolwiek poza nienawiścią.
Ale ta nadzieja zniknęła i był teraz pusty, a kiedy znalazł w sobie siłę, żeby odpowiedzieć na jej pytanie, jego głos też brzmiał pusto. Był suchy i zdarty. - Chciałem znaleźć nowego wskrzesiciela. Nie wiedziałam, że to... ty. - Zaskoczony? - spytała. W jej głosie i spojrzeniu aż gęsto było od odrazy, ale czy mógł ją za to winić? Zaskoczony? - Tak - odparł, ale to słowo nie określało jego stanu. Był zdruzgotany. - Można tak powiedzieć. Przekrzywiła głowę na swój ptasi sposób i serce Akivy stopniało. Widziała to i rozumiała. - Zastanawiasz się, czemu nigdy ci tego nie wyznałam. Pokręcił głową, zaprzeczył, ale tak było. Nigdy mu nie powiedziała. Przez cały miesiąc spędzony w gaju drzew mroku, który był jedynym naprawdę szczęśliwym okresem w jego życiu, mimo wszystkich rozmów o pokoju i nadziei, mimo miłości, odkryć i planów tak wielkich - odkrycia nowego sposobu życia - Madrigal nigdy nie powiedziała mu o wskrzeszaniu. To Biały Wilk zdradził największy sekret chimer, gdy chełpił się w więzieniu w Loramendi, między strzałami z bicza. Akiva nic przed nią nie ukrył. Chciał, żeby go znała, całkiem i absolutnie, od tego, co oznaczały kreski na jego palcach, aż po żałosne wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa, żeby go kochała takim, jaki był, i przez te wszystkie lata wierzył, że tak było. Cóż więc mogło oznaczać, że miała przed nim taką tajemnicę? Może wpadała w jego ramiona, dopiero co ukończywszy pracę wskrzesiciela, a i tak nigdy się nie zająknęła na ten temat. - Powiem ci, czemu. - Staranie dobierała słowa, żeby odczuł je jak nóż wkładany pod żebra. - Nigdy ci nie ufałam. Skinął głową; nie mógł na nią spojrzeć. Czuł pustkę pełną mdłości tak potężnych, jak gdyby cały oddział zjaw skierował na niego swoje tatuaże na dłoniach. - Więc jak, zabijesz mnie? - spytała. - Przecież po to tu jesteś, prawda? Żeby zabić nowego wskrzesiciela? Akiva podniósł głowę. - Co? Nie. Karou. Nie. Nigdy. - Jak mogła o to pytać? - Wiem, że nie masz powodu, żeby w to wierzyć, ale nie zabijam chimer.
- Już kiedyś mi to mówiłeś. - Wtedy to była prawda - odparł. -1 teraz też. - Po Bullfinch nie zabijał chimer. A po jej śmierci znów zaczął. Nie mógł się powstrzymać przed schowaniem rąk, żeby ukryć przed nią dowody w postaci tatuaży. Chciał jej wyznać, że wszystko, co zrobił, zrobił dlatego, że był załamany, że patrzenie na jej śmierć zniszczyło go, ale nie było sposobu na wyrażenie tego tak, żeby nie wyszło na to, że odsuwa od siebie winę. Nie można było mówić o tym, co zrobił, nie było o co prosić ani czego wybaczyć. Nawet myśląc o tym, wciąż od nowa natykał się na ogrom winy i nie znajdował słów. Wyznania i przeprosiny byłyby nie tylko nieodpowiednie - znacznie gorzej: byłyby zniewagą. Wyjaśnienie nie istniało. Ale musiał coś rzec. Straciłem duszę. - Straciłem nasze marzenie. Zemsta przyćmiła wszystko. Ledwie pamiętam tygodnie i miesiące po... - Po tym, jak patrzyłem na twoją śmierć, część mnie też umarła. - Nie umiałbym wyliczyć tego, co zrobiłem, a na pewno nie odpokutować za to. Gdybym tylko mógł, sprowadziłbym ich tu z powrotem. Poniósłbym śmierć za każdą chimerę. Zrobiłbym wszystko. Zrobię wszystko, cokolwiek trzeba, ale wiem... Wiem, że to i tak nie wystarczy. - Nie, nie wystarczy. Nigdy, bo oni umarli... - Wiem. Nie szukam przebaczenia. Ale wciąż są życia, które można uratować, są wybory. Karou, to, czy w przyszłości będą istniały chimery, czy nie, zależy od tego, co teraz zrobimy. - My? - spytała z niedowierzaniem Karou. - Jacy my? - Ja - poprawił się szybko. Wiedział, że słowo „my" już nigdy nie połączy ich dwojga. - Ale w oddziałach serafinów może być więcej takich, którzy mają dość i chcą życia, nie śmierci. - Oni mają życie. W przeciwieństwie do moich ludzi. Akiva myślał o ostatnich słowach Brimstone'a: „To życie rozprzestrzenia się, żeby wypełniać światy", ale oczywiście Karou o tym nie wiedziała. Chciał jej przekazać, co powiedział Brimstone. Pomyślał, że może chciałaby wiedzieć, ale czy gdyby usłyszała to od niego, nie wyglądałoby to na szyderstwo? - To nie jest życie warte przeżywania. Nie warto go przekazywać dzieciom.
- Dzieciom - powtórzyła Karou i była tak zimna, i tak piękna. Akiva nie mógł się powstrzymać, patrzył na nią i patrzył, i cierpiał, patrząc, bo wiedział, że nigdy już jej nie dotknie ani nie zobaczy jej uśmiechu. Kiedy obydwie strony zaczynają zarzynać dzieci -dodała - można śmiało powiedzieć, że życie przegrało. Co ma na myśli? Zauważyła jego zdumienie. - Och. Jeszcze nic nie wiesz? - Skrzywiła się. - To się dowiesz. Uderzyło go to. Thiago. - Co on zrobił? - Nic, czego ty nie zrobiłeś. - Ja nigdy nie zabiłem dziecka. - Zabiłeś tysiące dzieci, Pomorze Dzikich - syknęła. Wzdrygnął się, kiedy usłyszał to słowo w jej ustach, ale nie mógł zaprotestować. Nie zrobił tego własnym mieczem, ale otworzył mordercom drzwi. Widział rzeczy, których nic nie wymaże. Obrazy pęczniały w nim jak krzyk - wirujące wspomnienia, błyski, brzydkie, brzydkie, niewybaczalne. Akiva zamknął oczy. Tym dla niej był: mordercą dzieci, potworem. Ona pracowała ramię w ramię z Białym Wilkiem, a Akiva był potworem. Jak to się stało, że świat dokonał takiego zwrotu? Gdyby Thiago nie dowiedział się o nich i nie przyszedł tej nocy do gaju drzew mroku, co by zrobili? Może nic. Może umarliby jakoś inaczej, nic nie osiągnąwszy. Nieważne. Marzenie było czyste. Nawet w swojej rozpaczy Akiva wiedział to, czuł to, ale wiedział, że Karou nie może. Cofnął się o krok i zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na nią. Obejmowała się ramionami, twarz miała bezbrzeżnie smutną. Była złamana, tak jak on przez te wszystkie lata. To on ją złamał. - Już idę - oznajmił. - Nie przybyłem tu, żeby sprawić ci ból, i proszę, uwierz, że nie przyleciałem tu zabić. Przyleciałem, bo... Myślałam, że nie żyjesz. Karou. myślałem... Odszukał kadzielnicę. Zastanawiał się, co będzie dla niej oznaczać to naczynie z wiadomością: „Karou". Jeśli nie była tam jej dusza, to czyja? Kiedy to znalazł, w pierwszym odruchu myślał, że to słowo to etykieta, ale teraz było oczywiste, że to opis. - Znalazłem to w jaskiniach Kirinów - wyjaśnił i pokazał jej. -Pewnie ty miałaś ją znaleźć. - Patrzyła zagubiona na kadzielnicę,
którą trzymał. Wyciągnął do niej rękę, a ona zawahała się, niechętna, żeby zbliżyć się do niego. - To dlatego chciałem umrzeć -wyznał i odwrócił mały kartonik tak, żeby mogła przeczytać napis. Myślałem, że to ty. Karou wzięła od niego kadzielnicę i wpatrywała się w napis. Nie oddychała. „Karou". Ile razy, jeszcze w Pradze, dostawała takie wiadomości? Wtedy były przebite na wylot przez pazury Kishmisha i znacznie mniej reprezentacyjne, ale papier był ten sam i charakter pisma... Poznałaby go wszędzie. To napisał Brimstone. Wpatrywała się w kadzielnicę, dopóki snop iskier nie wyrwał jej z szoku, i wiedziała, że Akiva odleciał. Nawet nie musiała podnosić oczu. Odczuwała jego nieobecność tak jak zawsze: jak zimno wypełniające pustkę, którą po sobie zostawił. Serce jej waliło. Przycisnęła kadzielnicę do piersi i wyobrażała sobie, że odczuwa emanację duszy, która jest w środku, wibrującej przy jej sercu. To była tylko fantazja, nie było żadnej szansy na przeniknięcie poprzez srebrne ścianki i dowiedzenie się co - kto - jest w środku. Ale nie było wyjścia. To jest... Ręce jej się trzęsły. Wystarczyło tylko otworzyć naczynie. Aura duszy wyleci na zewnątrz i będzie wiedziała od razu. Była gotowa. Ale zawahała się. A jeśli nie? Myśli jej szalały, wpadały i wypadały, ale jedna pojawiała się wciąż od nowa. Akiva przyniósł jej kadzielnicę. Thiago - jej sojusznik kłamał, żeby ją odizolować i skazać na samotność. Akiva - jej wróg - przyniósł jej kadzielnicę, w której mógł być... Mógł być... Brimstone. Czy był? Ruch nadgarstka i Karou otworzyła naczynie. Pół sekundy Dusza przeniknęła do jej zmysłów. I już wiedziała.
Niebywała jurność imperatora Bosa stopa z wysokim podbiciem. Szczupła kostka przystrojona złotymi bransoletkami. Nevo nie zamierzał patrzeć, ale dźwięk bransoletek przykuł jego uwagę w chwili, gdy dziewczyna przekraczała próg, i był świadkiem tajemnicy, zanim ponownie opuścił głowę i wbił wzrok w ziemię. Nocna konkubina opuszczała harem i miała zostać doprowadzona przez podniebny most do prywatnych apartamentów imperatora. Miała welon i pelerynę, jak wszystkie kobiety, szata z kapturem skrywała nawet jej skrzydła i gdyby nie stopy, w ogóle nie wyglądałaby jak żywa istota. To był największy fragment ciała którejś z kochanek Jorama, jaki widział w życiu, i byt zaskoczony wrażeniem, jakie to na nim zrobiło. Odruchowo chciał jej pomóc. Ale pomóc w czym? W ucieczce? To dopiero! jego obowiązkiem było przecież pilnowanie, żeby tego nie zrobiła. Był członkiem eskorty Srebrnomieczych, która miała ją przeprowadzić przez most. Było ich sześciu, cały konwój. Całkiem niedorzeczne: sześciu strażników, żeby przeprowadzić przez most dziewczynę. Dziewczynę, nie kobietę? Nevo nie umiał wyjaśnić, dlaczego tak pomyślał - widział tylko stopy - ale obstawiał, że była młoda. Poza tym, wahała się. Kiedy drzwi haremu zatrzasnęły się za nią, stanęła jak wmurowana. Nevo wyczuwał pod tą zwiewną tkaniną rozszalałą energię. Widział, jak welon unosi się od szybkiego oddechu, a szatka drży od dreszczy wywołanych nie zimnem, tylko paniką. To musiał być jej pierwszy raz, kiedy pokonywała tę trasę. Ta myśl dotknęła go. Kilka razy w tygodniu spełniał obowiązek eskorty, jak go nazywali, i nauczył się już, że wiele można wywnioskować po zachowaniu kobiety, nawet tak bardzo zakrytej. Kroki powolne i stateczne albo szybkie i drobne, głowa trzymana wysoko albo kręcąca się na lewo i prawo, zerkająca, co dzieje się za murami więzienia. Widział - a raczej dopowiadał sobie - znużenie i rezygnację, dumę, smutek, ale nigdy wcześniej nie widział dziewczyny tak sparaliżowanej, i aż zesztywniał, bo bał się, że ucieknie.
Podniebny most był wąskim szklanym przęsłem, rozpiętym wysoko nad miastem. Czasem kobiety wolały przejść same, niż być przeprowadzone. Ich skrzydła pod pelerynami były spętane, więc upadek oznaczał śmierć. Chyba że ona chciała umrzeć. Strażnik musiałby próbować ją złapać. Gdyby mu się udało, zostałaby ukarana, jeśli nie - kara czekała jego. To już się zdarzało, ale nie za jego kadencji. Nevo miał tylko dwadzieścia lat, srebrny miecz nosił od dwóch, a mianowany osobistym strażnikiem imperatora został przed miesiącem. Nie wiedział, co robić w takiej sytuacji. Żaden z jego towarzyszy nie ruszał się ani nic nie mówił. Czekali, więc i on czekał, nieopisanie zdenerwowany. A kiedy dziewczyna w końcu ruszyła przed siebie, bardzo powoli, drżąc, Nevo zaczął coś rozumieć. Uważał, że parada złożona z sześciu strażników to kuriozalne przedstawienie, jednak gdyby ktoś nie zwrócił uwagi na niebywałą jurność imperatora, nie docenił liczby kobiet, które posiadał, ani zastępów bękartów, których płodził, sześciu strażników, każdy mający dwa i pół metra wzrostu, w ekstrawaganckich hełmach przystrojonych piórami, zwracało uwagę na to, co ważne. Ale może chodziło też o coś więcej. Gdyby Nevo sam eskortował dziewczynę, nie mógłby przysiąc, że spełni swój obowiązek, jakkolwiek potężna była jego lojalność wobec imperatora, istniały silniejsze impulsy, na przykład chęć ochrony bezbronnych. Zgłupiałeś, Nevo, skarcił się. Podobno mędrcy Jorama umieli czytać w myślach, ale miał nadzieję, że to nieprawda, bo w ciągu kilku sekund przez głowę przeleciały mu stada kompletnie absurdalnych myśli: że ocali tę dziewczynę, zabierze ją w bezpieczne miejsce. O bogowie, w tych myślach był nawet mały domek z ogrodem, stojący pod olbrzymim, łukowatym niebem, bez ani jednej iglicy w zasięgu wzroku, bez Wieży Triumfu, bez Astrae, bez Imperium. Małe, bezpieczne miejsce i on w roli bohatera tej obcej dziewczyny o nieznanej twarzy. I wszystko to z powodu przelotnego mgnienia stopy? Żałosne. Może jego koledzy z baraku mieli rację, że przydałaby mu się chwila odprężenia w domu uciech dla żołnierzy. Postanowił, że tak zrobi. Skupiał się na tym, kiedy szedł, powoli, szklanym traktem. Eskorta była rozstawiona w trzy trójki z dziew-
czyną między nimi, a Nevo szedł tuż za nią, dostosowując tempo do jej drobnych kroków. Wyglądała na bardzo drobną; wszystkie tak wyglądały w otoczeniu gigantycznych strażników. Słyszał jej nierówny oddech; piskliwe, urywane wdechy zdradzające bliskość histerii i czuł fale ciepła wydobywające się spod peleryny, pod którą ukryte były skrzydła. Perfumy miała tak delikatne, że równie dobrze mógł to być jej naturalny zapach. Zastanawiał się, jaki kolor miały jej włosy i oczy. Przestań. Nigdy się tego nie dowiesz. Przemarsz po szklanym moście nie był długi, rozciągające się pod nimi Astrae zniknęło, gdy dotarli do drugiego końca. Dziewczyna została dostarczona. Adiutant czekal na nią przy bramie Alef. Weszła do środka, nie patrząc na członków swojej eskorty. Choć to absurd, dotknęło go to. jakby powinna była zawrócić na niego uwagę i wiedzieć, że jej żałuje. Nevo wiedział, że w mundurze Straży Imperialnej jest dla niej tak samo anonimowy, jak ona powinna być dla niego, i ta myśl sprawiła, że poczuł się znużony i wściekły. Zatracił siebie dla tego munduru, lśniącego srebrem kostiumu z imponującym upierzeniem i przesadnie rozkloszowanymi rękawami, które przeszkadzałyby mu w bezproblemowym dobyciu miecza, gdyby kiedykolwiek musiał to zrobić, choć jeszcze nigdy się tak nie wydarzyło, nie licząc szkoleń, ale nawet one były raczej lekcją tańca niż walki. Srebrnomieczy nie byli tacy, jak myślał, kiedy został wytypowany z zastępów armii powszechnej i mianowany jednym z nich. Zadecydował jego wzrost, nawet nie umiejętności, które kiedyś uważał za wyjątkowe. Ale rekrutujący nie widział go w walce. Interesował go tylko wygląd i w rezultacie tych wyborów Nevo nie różnił się niczym od któregokolwiek Srebrnomieczego w Astrae. Może jego matka potrafiłaby go rozpoznać, ale przerażona konkubina imperatora nie rozpozna go, nieważne, czy zobaczy go jeszcze raz czy dwieście razy. A nawet jeśli, czy powinno go to obchodzić? Nie obchodziło go. Brama Alef została zamknięta, a jej perfumy były zbyt delikatne, żeby dłużej unosić się w powietrzu. Ona poszła spełniać swój obowiązek, a on powinien wrócić do spełniania swojego.
Stało się tak, że miał dalej pełnić wartę tutaj, przy bramie Alef. Z drugim członkiem swojej trójcy zwolnili stojących tam strażników i zajęli ich miejsca. Pozostali członkowie eskorty wrócili na swoje stanowiska, przeważnie dalej w głąb szklanej wieży, niż Nevo kiedykolwiek był. Mówiono mu, że prywatne apartamenty imperatora są jak zamek wewnątrz zamku, zajmowały głębokie centralne przestrzenie Wieży Triumfu. Brama Alef była najbardziej zewnętrznym wejściem, za nią zaczynał się labirynt korytarzy, więc nie miała bezpośredniego połączenia z kolejnymi wejściami: Beit, Gimel, Dalet i tak dalej, przez cały alfabet. Nevo dotarł tylko do Beit, ale inni strażnicy mówili mu, że odnalezienie właściwej drogi w środku to sprawdzian pamięci. Wszystko było wykonane z przydymionego szkła, wszędzie było szkło, grube, bogate, z miodowym połyskiem; mocne. Na treningach pozwolono im sprawdzić jego wytrzymałość mieczem, ale Nevo, choć bardzo silny, nie naruszył ścian nawet kopniakiem, nawet rękojeścią miecza. W kolejnych warstwach tego niezniszczalnego szkła wyrżnięto korytarze, upstrzone drzwiami donikąd i ślepymi zaułkami, wszystko po to, żeby zmylić i uwięzić intruzów czy zamachowców. Powodzenia, pomyślał Nevo. Pomiędzy nim a imperatorem znajdowało się dziesięć strzeżonych bram, nikt nie mógłby się tam dostać. Dzisiaj chciał być od wnętrza wieży tak daleko, jak to tylko możliwe. Strażnicy z bramy Samekh słyszeli czasem... płacz. Płacz. Kobiety w domu rozkoszy może nie płakały, ale Nevo wiedział, że tam nie pójdzie, a kiedy stał na posterunku przez całą długą, otępiającą noc, czuł, że jego prawdziwym zadaniem i wzywaniem - innym niż stanie przez tyle godzin bez przerwy - było powstrzymanie się przed myśleniem o tym, co dzieje się w środku. To aż niedorzeczne, że przelotny rzut oka na część ciała uczynił tę dziewczynę prawdziwszą niż wszystkie inne kobiety i dziewczyny w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Oczywiście, one też były prawdziwe, ale udawało mu się nie zwracać na to uwagi. Teraz mu nie wychodziło. Żeby pomyśleć o czymś innym, skupił się na swojej innej obsesji. Była równie bezcelowa, ale przynajmniej nie doprowadzi go do szaleństwa: myślał o tym, jak bardzo chciałby nie zostać zabranym z armii i wcielonym do Srebrnomieczych.
To marzenie nie było racjonalne. Uposażenie strażnika było wyższe - przekazywano je jego rodzinie - a szanse na przeżycie znacznie większe niż w armii, ale w przeciwieństwie do większości Srebrnomieczych Nevo wcześniej był żołnierzem i wiedział, na czym polega różnica, a była znacząca. Zaraz za murami Astrae, w tym kraju i w sąsiednim, żołnierze od wieków trzymali w ryzach potwory, walczyli z nimi, ginęli, ale w końcu wygrywali. To wiązało się z honorem i chwałą, ale Nevo odpuściłby chwałę na rzecz honoru, żeby czuć się dobrze, w dzień i w nocy, żeby coś robić... Oczywiście teraz wszystko było znacznie bardziej skomplikowane. Wojna chimeryjska skończyła się, gorzała nowa, ale teraz trudno było znaleźć dla niej usprawiedliwienie, które zawsze do tej pory istniało. Stelianie byli serafinami. Poza tym nie wiedział o nich nic, zresztą nikt nie wiedział. Dalekie Wyspy były dosłownie daleko, po drugiej stronie globu, wymieniały się z Imperium słońcem i księżycem, bo nigdy nie dzieliły z nim dnia, nocy ani nic innego. Jeśli w jakiś sposób uchybiły Imperium, zwykli obywatele nie odczuwali tego i nie żywili do tych odległych tajemniczych krewniaków żadnej niechęci. Miernikiem Neva była jego rodzina i świetnie potrafił wyobrazić sobie, co by powiedzieli, gdyby wyszło na jaw, że Joram wypowiedział wojnę. - Komu? - dopytywałby ojciec, oniemiały. - Ludowi, o którym nic nie wie, nawet jak ma na imię ich król? - Jeśli w ogóle mają króla. - To matka. - Słyszałam, że jest tam królowa. - Co ty powiesz? A żywiołaki powietrza to jej szpiedzy? - Właśnie tak. Potrafi zabijać spojrzeniem i w wielkim kotle warzy burze, które wysyła na drugi brzeg morza. - Matka uśmiechałaby się znacząco. Śmiała się ironicznie, uwielbiała nonsens, a ojciec umiał śmiać się jak z armaty, ale miał też zmarszczki od zmartwień. - Co to ma być za wojna! - Nevo wyobrażał sobie marudzenie ojca. Równie dobrze można ciskać kamieniami do jaskini i czekać, co z niej wyjdzie. Ale Nevo czekał. Posłowie Jorama zostali wysłani z jego deklaracją przed dwoma tygodniami i nie wrócili ani nic nie było
wiadomo o ich losach. Co to mogło oznaczać? Być może zaginęli w trakcie poszukiwań Dalekich Wysp i w ogóle nie dostarczyli zwoju. Wojna miałaby zostać oszczędzona z powodu złej nawigacji? Czcze marzenia. Stłumił ziewnięcie. Był już ranek, a w każdym razie zbliżał się. Wkrótce zostanie zwolniony. Brama Alef otworzyła się z hukiem. Nevo wzleciał w powietrze. Rozpętał się chaos. Hałas, skrzydła, iskry, zamieszanie, krzyki i... Jakie były zasady? Przecież miał chronić bram od zewnątrz. Co miał zrobić, jeśli problem zaczynał się w środku? Nikt nigdy o tym nie mówił. Kogo tu widział? Adiutantów, służących i nawet kilku Srebrnomieczych. - Co się stało? - burknął Nevo, ale w ryku dochodzącym ze środka nie było go słychać. Wrzask, furia. Joram. Ta dziewczyna, pomyślał Nevo. Podczas gdy adiutanci i służący wpadali jeden na drugiego, żeby nie znaleźć się na drodze gniewu imperatora, on wepchnął się do środka. Przy bramie Beit nikogo nie było. Gdzie się podział Resheph? Był jednym z tych, którzy uciekli? Uciekł? Niewiarygodne. Nevo przebiegł przez bramę i znalazł się w prywatnych pomieszczeniach imperatora głębiej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie znał drogi, ale furia Jorama była jak rzeka, a on biegł w górę strumienia. Kiedy źle skręcił, cofnął się i znalazł właściwą drogę. W szklanym labiryncie czas się zatrzymywał. Głos imperatora milkł i pojawiał się znowu. Wrzaski formowały się w słowa, ale Nevo nie mógł ich zrozumieć. Brama Gimel, Dalat, Hei i Vav - wszystkie niestrzeżone, Srebrnomieczy uciekli albo do środka, albo na zewnątrz i porzucili posterunki. W pierwszym odruchu Nevo był wstrząśnięty brakiem dyscypliny, ale potem zdał sobie sprawę, że przecież on też zostawił swoje stanowisko niestrzeżone i zaczął się bać. To była jedyna chwila zawahania: mógł wciąż zawrócić, może w tym szaleństwie nikt nie zauważył jego niesubordynacji. Później pewnym pocieszeniem będzie dla niego świadomość, że to i tak nie miałoby znaczenia. Jak do tej pory nic, co zrobił czy powiedział, nie miało znaczenia. Wszystko było postanowio-
ne i wykonane na długo przedtem, zanim wpadł do komnaty sypialnej imperatora. Pluskające fontanny, storczyki, świergot i krzyki ptaków w klatkach. Sufit zdawał się wisieć całe kilometry nad nim, lśniące szkło było usiane konstelacjami migających światełek, dających złudzenie nocnego nieba. Pośrodku, na postumencie, stało łoże, niczym pomnik męskości. Było puste. Joram stał na środku pokoju z rękami opartymi na biodrach. Był potężny, wiek go naznaczył, ale także utwardził, był pocięty starymi wojennymi bliznami. Miał kwadratową szczękę, twarz czerwoną od gniewu i wykrzywioną pogardą. Szlafrok odsłaniał trójkąt piersi i z jakiegoś powodu wydawało się to wulgarne. Kilku innych strażników już tam było, zebrali się wkoło i wyglądali - jak pomyślał Nevo - na wielkich i ogłupiałych. Wśród nich był Eliav. Kapitan Srebrnomieczych pilnował bramy Samekh i mógł być na miejscu pierwszy, nie licząc oczywiście Namaisa i Misoriasa, osobistych ochroniarzy Jorama, którzy na zmianę spali w przedsionku komnaty. Stali kilka kroków od swojego pana, a twarze mieli jak wyciosane z drewna. Byon, główny służący, opierał się ciężko na lasce, drżący bardziej niż zwykle. - Nie ty to tu przyniosłeś? - zapytał Joram starego serafina. - Nie, mój panie. Oczywiście natychmiast bym pana obudził. Gdyby coś takiego... - Kosz z owocami? - Joram nie mógł w to uwierzyć. Powtórzył: Kosz z owocami?! - Furia powróciła i przemknęła przez komnatę jak pocisk ognia. Nevo cofnął się o krok. Szukał wzrokiem dziewczyny. Nie myślał jasno, w ogóle nie myślał i nie przyszło mu wcześniej do głowy, że mógłby zobaczyć ją bez welonu, a już na pewno, że ona, tak jak Joram, może być... obnażona. Kiedy tylko padł na nią jego wzrok - zobaczył ją kątem oka, plamę ciała na dalekim skraju łoża - zdał sobie sprawę, że tak jest. Instynktownie nie chciał patrzeć, nie odwracał się do niej, zamierzał wyjść i znaleźć się jak najdalej stąd. - Skąd to się tu wzięło? Wyjaśnij! - Furia Jorama zmieniła się w lód. - Przez tyle chronionych drzwi dotarło do mojego łoża. To jej bezruch zmusił Neva do odwrócenia głowy.
Była młoda, miał rację. I była obnażona. Naga. Twarz miała po dziewczęcemu okrągłą, ale piersi pełne, w nich nie było nic dziewczęcego. Włosy miała rude i zmierzwione, a oczy brązowe. Opierała się o ścianę, nie starając się zakryć, patrzyła na niego -na niego - bez wyrazu. Bez ruchu. Kiedy tylko poczuła na sobie spojrzenie Neva, powolutku odwróciła wzrok. Patrzył na to, przypominając sobie, jak powoli przechodziła przez most. Tak to było, próbował przekonać go jego umysł, właśnie tak. Ale wtedy: podskoczyła, nogi rozjechały się jej na podłodze, brzęk bransoletek ucichł, nastąpił bezruch. Ogniste skrzydła przygasły. Umarła. Na ścianie za nią była strużka krwi, a kiedy prześledził jej trasę, dotarł do czerwonej plamy na szkle. Tam była jej głowa. Została ciśnięta o ścianę. Nevowi zrobiło się jednocześnie gorąco i zimno, zemdliło go. Pomyślał o Żywych Cieniach - instynktownie chciał obwinie potwory, a wiedział, że legendarne morderczynie są znów w pełni sił, jakimś cudem żywe - ale one nie robiły takich rzeczy. Cienie podrzynały gardła. Oczywiście wiedział, kto to zrobił. Przesuwał zdziczałym wzrokiem po luksusowej komnacie, a do uszu przenikały mu strzępy rozmowy. Wiedział, kto to zrobił, ale nie rozumiał dlaczego. - Każdy strażnik, który dziś był na służbie - usłyszał słowa Jorama. - Mój panie! Każdy?! - dopytywał Eliav z przerażeniem. - Tak, kapitanie. Każdy. Strażnik. Naprawdę myślałeś, że po takiej wpadce daruję wam życie? - Mój panie, nie było żadnej wpadki. Te drzwi nigdy się nie otworzyły, przysięgam. To musiały być czary. - Namaisie - powiedział Joram. - Misoriasie? - Panie? - Zróbcie to, zanim miasto się obudzi - rozkazał Joram. - Oczywiście - odpowiedzieli strażnicy. Imperator kopnął coś - koszyk - który przewrócił się, rozsypały się różowe owoce. Jeden uderzył w postument łoża i rozpękł się z takim samym dźwiękiem, jaki mogła wydać czaszka dziewczyny rzuconej na ścianę. Nevo spojrzał na nią raz jeszcze. Nie mógł się
powstrzymać. Ona tam leżała, martwa, a nikt inny zdawał się nie zwracać na to uwagi; to sprawiało, że ta scena wydawała mu się jakimś kosmicznym urojeniem. Ale oczywiście nie była urojeniem. To wszystko się działo, a on ze zdobytą mimochodem pewnością wiedział, że zawiśnie. Ale nie wiedział dlaczego. Tylko tyle, że miało to coś wspólnego z koszykiem pełnym owoców. Niespodzianka Zuzana poderwała się, gdy ktoś nią potrząsnął, ale nie wiedziała, gdzie jest. Było ciemno, powietrze wisiało gęste, pełne ostrych zapachów: ziemi, zwierząt, z nutą zgnilizny. Delikatny dotyk na ramieniu i głos Karou: - Obudź się - mówiła łagodnie. Zuzana poczuła obolałe mięśnie i przypomniała sobie wszystko. A no tak. Zamek potworów. Zamrugała, żeby w ponurym świetle świec wyraźniej zobaczyć przyjaciółkę. - Która godzina? - mruknęła. W ustach miała tak sucho, jakby umościła się w nich pustynia zza okna, a potem przespała tam noc. Karou podała jej butelkę z wodą. - Wcześnie - odparła. - Jeszcze przed świtem. - Strasznie wcześnie - jęknęła Zuzana. Mik spał obok niej. Wzięła łyk wody i przepłukała usta. Lepiej. Zamrugała i skupiła się na Karou. Poczuła nagłe ukłucie i całe jej rozmemłanie minęło. - Płaczesz stwierdziła. Karou miała wilgotne oczy, ale był w nich także niezaprzeczalny blask, za to szczękę miała butnie wysuniętą do przodu. Zuzana usiłowała zinterpretować tę minę, ale nie dała rady. Nie była w stanie stwierdzić, czy przyjaciółka jest wesoła, czy smutna, widziała tylko, że jest zdeterminowana. - Nic mi nie jest - zapewniła Karou. - Ale znów potrzebuję twojej pomocy.
- Dobra, jasne. - Zuzana miała nadzieję, że nie będzie musiała już czyścić obrzydliwych ran. - W czym? - We wskrzeszeniu. Muszę skończyć, zanim Thiago albo Ten wstaną. - Karou uśmiechnęła się, ale nadal nie wiadomo było, czy z radością, czy ze smutkiem. Na pewno zdecydowanie. - To będzie niespodzianka. Kosz owoców Kosz owoców - powtórzył Akiva ze zdumieniem. Kiedy Joram wypowiadał Stelianom wojnę, musiał przygotować się na wiele scenariuszy, ale Akiva wątpił, czy imperatorowi kiedykolwiek przeszło przez myśl, że określany przez niego wrogiem ludu może... odrzucić jego ofertę. Wrócił już do regimentu na Przylądku Armasin, dokąd wieści docierały na językach zwiadowców i żołnierzy oraz na małych skrawkach papieru przytroczonych do nóg szkwałów, urywane i szeptane, prawda, kłamstwa i domysły wymieszane z oficjalnymi doniesieniami, które były wypełnione kłamstwami w równym stopniu co plotki. Minęło kilka dni, zanim Akiva, Hazael i Liraz zebrali dość fragmentów, żeby ułożyć z nich całość. Wyglądało na to, że nie posłowie Jorama dostarczyli odpowiedź Stelian. Prawdę mówiąc, posłowie w ogóle nie powrócili, na dodatek komunikacja z wykwalifikowanymi oddziałami stacjonującymi w Caliphis była utrudniona, a grupa wysłana na rekonesans także zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Każdy serafin wysłany w kierunku Dalekich Wysp znikał. Od tych wieści przeszywał Akivę dreszcz, ale budziły w nim także fascynację. Co się działo na krańcu świata? A potem... kosz z owocami. To była ich odpowiedź. Nie mogli zrobić nic bardziej złowieszczego. Nie był to kosz pełen odciętych głów posłów ani ich wnętrzności. Owoce nie były nawet zatrute. To były po prostu owoce, egzotyczna odmiana nieznana w Imperium. Testerzy imperatora powiedzieli, że były słodkie.
Była też wiadomość. Źródła rozmijały się co do jej treści, ale Akiva wierzył informacji przekazanej przez siostrzeńca wysoko postawionego sługi z Imperium, który twierdził, że list był napisany w archaicznym języku serafińskim, kobiecą ręką i przystemplowany woskową pieczęcią ze skarabeuszem. Brzmiał następująco: Dziękujemy, ale pozostając z szacunkiem, musimy odrzucić waszą propozycję, gdyż mamy w tej chwili znacznie przyjemniejsze zajęcia. Tupet i zachwycająca bezczelność zaparły Akivie dech w piersi. - Ale nadal nie rozumiem - zastanawiała się Liraz, kiedy minął pierwszy szok - jak się to ma do Szczerbulców. Szczerbulce - tak Bastardzi nazywali Srebrnomieczych, których elegancka broń nie miałaby szans w prawdziwej walce, gdyby w ogóle mieli szansę wziąć w niej udziału. Jedyny niezaprzeczalny fakt w całej tej historii był taki, że dwa dni temu rankiem Astrae ujrzało czternastu Srebrnomieczych wiszących na zachodniej szubienicy. - Chodzi o to, skąd się tam wziął kosz - wyjaśnił Hazael. -Kiedy nasz ojciec obudził się rano, kosz stał przy jego łóżku, ale nikt nie potrafił mu wytłumaczyć, jak się tam znalazł. Przez dziesięć strzeżonych bram aż do serca jego apartamentów, w których czuł, że nic mu nie grozi, nawet Żywe Cienie. - Nawet Żywe Cienie nie dokonałyby tego - oświadczył Akiva i spróbował sobie wyobrazić, jakiej magii trzeba, żeby to zrobić. Sama niewidzialność nie rozwiązywała problemu zamkniętych drzwi. Czyżby emisariusze Stelian przenikali przez mury? Mamili każdego strażnika po kolei? Zażyczyli sobie, żeby koszyk się tam znalazł? To był dobry trop. Tylko do czego byli zdolni Stelianie? Czasem, kiedy pogrążał się głęboko w sobie i pracował nad czarami, wyobrażał sobie nici biegnące przez olbrzymie mroczne przestrzenie oceanów i docierające aż do wysp - zielonych wysp zalanych miodowym światłem, rankiem pełnych powietrza połyskującego od rozpraszającej się mgły i trzepotu opalizujących ptasich skrzydeł - i zastanawiał się, czy krew czyni go Stelianem? Krew Jorama nie uczyniła go jego potomkiem, więc czemu miałaby to zrobić krew matki? - Czternastu Szczerbulców wiszących na zachodniej szubienicy. Hazael gwizdnął. - Wyobraźcie sobie ten widok, to oślepiające srebro w blasku słońca.
- Szubienica utrzymała w ogóle czternastu gigantycznych Szczerbulców? - dziwiła się Liraz. - Może zawali się pod ich ciężarem. Niewielka strata - skwitował Akiva, mając na myśli szubienicę, nie strażników. Nie żywił do Szczerbulców wielkiej miłości, ale nie mógł życzyć im śmierci. Pokręcił głową. - Czy imperator uważa, że teraz jest bezpieczniejszy? - Jeśli tak, jest głupcem - oświadczył Hazael. - Wiadomość jest oczywista. Rozkoszuj się naszymi pysznymi owocami, a przy okazji zastanów się, na ile sposobów możemy zabić cię we śnie. Jakkolwiek było to smutne - wyblakły obraz szubienicy, uginającej się pod ciężarem czternastu strażników - najgorsza była wiadomość, która przyszła trochę później, i to od Bastarda. Bo tylko Bastard zauważyłby to albo się tym przejął. Pod koniec wojny Melliel, ich starsza przyrodnia siostra, przemówiła w imieniu Bastardów. Była twarda, pocięta bliznami i naznaczona tatuażami. Walczyła toporem, a siwe włosy miała ostrzyżone krótko, jak mężczyzna. W Melliel nie było nic kobiecego, z wyjątkiem głosu: nawet gdy burczała coś na powitanie, słychać było muzykę. Czasem w czasie wojny śpiewała przy ognisku i jej muzyczne historie były jedną z nielicznych dobrych rzeczy w obozie wojennym. Przebywała w stolicy do wczoraj. Teraz znajdowała się wśród tych Bastardów, zmierzających na zachód, ku mgłom i tajemnicom krain, w których zaginęli zwiadowcy. Jak gdyby Imperium nie straciło już dość żołnierzy w ostatnich bitwach tej wojny. Wszystkie armie spłynęły krwią, ale żadna nie ucierpiała dotkliwiej niż Bastardzi. - Oczywiście, że wysłał Bastardów - syknęła Liraz, kiedy usłyszała o tej misji. - A kogo obchodzi, czy bękarci wrócą? Ale Melliel cieszyła się, że wyrusza, ulżyło jej uwolnienie się z pajęczej sieci, jaką było Astrae. To ona wyjaśniła im, co jeszcze stało się w Wieży Triumfu, kiedy Szczerbulce już wisiały. - Spowite w całun ciało zostało... usunięte... przez bramę Tav tego samego ranka. - Tav była ostatnią z bram w Wieży. Służyła tylko jako wyjście, konkretnie mówiąc podziemny rynsztok, którym odpady wędrowały prosto do morza. Akiva napiął się cały. - Kto? Melliel zacisnęła szczęki.
- Nie wiadomo na pewno, ale... Najwyraźniej nikt nie pomyślał o zwolnieniu eskorty haremu. Czekali przez dwie godziny przez bramą Alef, zanim służący zauważył ich i odesłał. Akiva odebrał tę informację najpierw w żołądku, a zaraz później w pięściach, palący odruch kazał mu zacisnąć je tak mocno, że rozbolały go przedramiona. Liraz wydała zduszonych okrzyk, Hazael zaczął oddychać chrapliwie i gwałtownie odszedł, sypiąc iskrami. Zatrzymał się i wrócił. Jego jasna zwykle twarz była czerwona. Liraz się trzęsła, a pięści zacisnęła tak samo mocno, jak Akiva. Eskorta haremu to była procesja Srebrnomieczych, którzy prowadzili kochanki do łoża imperatora i z powrotem. „Obowiązek paradny", jak go nazywali. Matka Akivy pokonała tę trasę wiele lat temu, kto wie, ile razy, za którymś razem wracając z zaczątkiem jego w brzuchu. Matki Liraz i Hazaela też tamtędy szły, matka Melliel także oraz nieznane zastępy innych dziewcząt i kobiet. Wyglądało na to, że tego ranka, gdy odbyła się egzekucja, kochanka, która powinna była przejść przez bramę Alef, opuściła wieżę przez wyjście Tav. „Spotkało ją coś potwornego", Akiva usłyszał w głowie okrutny, prowokujący głos ojca, kiedy po raz pierwszy wolno mu było z nim porozmawiać. Czy ciało jego matki także odesłano przez bramę Tav? Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Dlaczego życie było tak bezlitośnie wstrętne? Wojna się skończyła, ale obydwie strony wciąż wyrzynały cywilów, imperator od niechcenia zabijał w swojej sypialni konkubiny, a bękartów wysyłał w nieznane, na pastwę nowych wojen. Na świecie nie było nic dobrego, nic a nic. A teraz, kiedy nawet jego wspomnienia zostały zbrukane, Akiva czuł się, jakby spadał. Mówiła serio? Naprawdę nigdy mu nie ufała? Chciał zaprzeczyć, przecież pamiętał. Pamiętał dnie - i noce - wyraźniej niż jakiekolwiek inne w życiu; to, jak wtulała się w niego przez sen, jak budziła się, a na jego widok jej brązowe oczy się rozświetlały. Nawet na szafocie i później w Marrakeszu, kiedy rozwidlona kostka została już przełamana, ale ona jeszcze wszystkiego nie zrozumiała... Zanim dowiedziała się, co zrobił. Może widział tylko to, co chciał widzieć. Zresztą, to i tak nie miało już znaczenia. W jej oczach nie było światła ani dla niego, ani, co gorsza, dla nikogo.
Rankiem, kiedy Melliel wyruszała ze swoimi żołnierzami, Akiva stał razem z Liraz i Hazaelem na murach obronnych. Jakaś część niego chciała iść z nimi, w mgły, w tajemnice, w ślad za zaginionymi oddziałami, zobaczyć Dalekie Wyspy, może nawet poznać tę, która wysłała do imperatora tak szaloną wiadomość. Ale jego miejsce było tutaj, po tej stronie świata. Tu było jego zadanie i jego pokuta, tu miał zrobić to, co obiecał Karou, czyli wszystko i cokolwiek. Czym było wszystko? Czym było cokolwiek? Wiedział, ale wydawało się to piętrzyć przed nim ogromne i niezwyciężone jak góry na południu. Bunt. Tam, w świątyni, z Madrigal, wszystko wydawało się możliwe. Ale czy było? Czy w swoich zastępach znajdzie zrozumienie? Wiedział, że w szeregach rodzą się sprzeciw i cicha desperacja. Myślał o Noamie przy akwedukcie, pytającym z pasją, kiedy to wszystko się skończy. Było więcej takich jak on, ale byli też ci, którzy uwzględniali kobiety i dzieci w swoim rejestrze mordów i śmiali się, czekając, aż wyschnie tusz. Tak będzie zawsze, zawsze będą dwa typy żołnierzy. Jak miał znaleźć tych dobrych, jakich zwerbować, powierzyć tajemnicę i poświęcić się żmudnemu i niewdzięcznemu zadaniu szykowania buntu? Oddziały Melliel były już tylko lśniącym punktem na horyzoncie. Skaliste wybrzuszenie cypla zasłaniało morze, ale w powietrzu czuć było jego krystaliczny zapach, a niebo było bezchmurne i ogromne. W końcu ich bękarccy bracia zniknęli. - Co teraz? - spytała Liraz i odwróciła się do nich. Nie wiedział, co ma na myśli. Liraz. Wciąż nie wiedział, co myśleć o siostrze. Do zwoływania ptaków i uwolnienia Kirina podeszła nieufnie, ale od czasu jego powrotu z obozu buntowników wydawała się bardziej niż kiedykolwiek czujna i skupiona. Kiedy rozeszła się wieść, że chimery przypuściły kontratak na cywilów, bał się, że będzie nalegała na zdradzenie ich kryjówki zwierzchnikom. Gorzała w niej niezmordowana energia, a ze skrzydeł opadały jej iskry, gdy chodziła tam i z powrotem. - Jak powinno się zacząć? - spytała. Zatrzymała się, wpatrzyła się w niego i podniosła ręce. Czarne dłonie. - Powiedziałeś, że wystarczy zacząć. Więc od czego zaczniemy?
Początek? Litość rodzi litość, powiedział jej Akiva. Nie wiedział, co odpowiedzieć. - Masz na myśli... - Harmonię z potworami? - dokończyła. - Nie wiem. Ale wiem, że mam dość wypełniania rozkazów takich ludzi, jak Jael i Joram. Wiem, że co wieczór jakaś dziewczyna musi przejść przez podniebny most i wie, że nikt jej nie pomoże. To są nasze matki. -Mówiła gorzko. Jesteśmy mieczami, mówią nam, a miecz nie ma matki ani ojca, ale ja kiedyś miałam matkę, a nie pamiętam nawet jej imienia. Nie chcę już być kimś takim. - Znów podniosła ręce. -Zrobiłam rzeczy... - Głos jej się załamał. Hazael przytulił ją. - Wszyscy zrobiliśmy, Lir. Pokręciła głową. Oczy miała szeroko otwarte i jasne. Ale nie było w nich łez, nie w oczach Liraz. - Nie tak jak ja. Ty nie mógłbyś. Ty jesteś dobry. Obydwaj jesteście lepsi niż ja. Pomagaliście im, prawda? A ja... A ja... - Zamilkła. Akiva wziął jej dłonie w swoje ręce, zakrył czarne znaki, żeby nie musiała już na nie patrzeć. Pamiętał, co wiele lat temu powiedziała mu Madrigal, trzymając dłoń na jego sercu, a on nakrył ją swoją. - Nauczono nas tylko wojny, Lir - tłumaczył siostrze. - Ale nie musimy być tacy. Nadal będziemy nami, tylko... - Lepszymi nami? Skinął głową. - Jak? - Niepokój przejmował nad nią władzę. Strząsnęła z siebie jego ręce i znów zaczęła wędrować. - Muszę coś robić. Teraz. Odezwał się Hazael. - Zaczniemy werbować innych. To pierwszy krok. Wiem, od kogo zacząć. - Akiva zdał sobie sprawę, że on będzie wiedział. - To za mało - niecierpliwiła się Liraz. Akiva zgodził się z nią. Koncepcja kroków - nieśpiesznego rozwoju, planowania, rekrutacji, snucia intryg i forteli - była zdecydowanie nie dość szybka. - Liraz ma rację. Jak wiele osób zginie, podczas gdy my będziemy szeptać na ucho nasze tajemnice? - W takim razie co? - spytał Hazael. Daleko nad horyzontem na niebie pojawił się szpaler burzowców. Potężne ptaki wiódł wewnętrzny kompas, który wskazywał
im drogę ku nasilającym się wichrom, wzburzonym, rozszalałym i dzikim morzom, ku gradom, katastrofom i sztyletom piorunów, nikt nie wiedział czemu, ale w tej chwili Akiva czuł w sobie ten sam imperatyw: mknąć ku centrum własnej, wewnętrznej burzy. - To zawsze musiał być pierwszy krok - oznajmił. - Tylko że wydarzy się z osiemnastoletnim opóźnieniem. Wiedział wówczas, co powinien zrobić, i wiedział to teraz. Jak długo u władzy będzie Joram, tak długo ich świat będzie znał wojnę i nic więcej. Hazael i Liraz unieśli brwi i czekali. - Zabiję naszego ojca. Miód i trucizna Ciało leżało na podłodze. Niemal identyczne jak to, które Ka-rou opłakała. Kiedy wyszła z transu i zobaczyła je, załkała cicho i musiała mocno powstrzymywać się przed upadnięciem na kolana i schowaniem twarzy w zagłębieniu tej szyi. Ale to wciąż było tylko ciało, tylko to, skorupa bez duszy, która mogłaby odwzajemnić jej uścisk. Skoncentrowała się i zaczęła ściągać imadła z ramion i dłoni bardzo szybko, za szybko. Słońce już wstawało i na pewno Ten zaraz zacznie węszyć. Karou nie chciała tracić czasu na odkręcanie zacisków i w jednym czy w dwóch miejscach oderwała kawałki ciała. - Ej, halo! - krzyknęła Zuzana. - Nie rób sobie krzywdy! Karou zignorowała drżące ręce. - Szybko. Zapal kadzidło - przykazała. - Chyba ktoś idzie - ostrzegł Mik, który stał przy drzwiach. Karou skinęła głową. - Deski - zarządziła, a on zamknął drzwi i zabezpieczył. Nie założyli nowej sztaby, bo zbyt wiele hałasu wymagałoby wbicie wielkich stalowych gwoździ z powrotem w ścianę. Zamiast tego Mik wpadł na pomysł wyżłobienia w podłodze kilku wgłębień i włożenia w nie desek, które pod kątem oparł o drzwi, zaczepiając pod klamką i pod zawiasami. Karou miała nadzieję, że zabezpieczenie wytrzyma. Ciche odgłosy kroków, delikatne skrobanie pazurów na schodach.
Kadzidło płonęło. Zuzana podała je Karou, a Karou drżącą dłonią postawiła je na czole nowego ciała. Dym uniósł się lekko, a potem znikł pod wpływem oddechu. Zapach siarki, to on zapewnił Brimstone'owi diabelski przydomek. Karou zastanawiała się, co się z nim działo, zanim został wskrzesicielem, kiedy był jeszcze niewolnikiem w rękach mędrców potrzebujących ofiar z bólu. Drzwi lekko zadygotały, gdy Ten spróbowała je otworzyć i napotkała na niespodziewany opór. Na sekundę zapadła pełna zdumienia cisza, a potem w drewno załomotały pięści. - Karou? Karou podniosła wzrok. To nie była Ten. To był Thiago. Szlag! - Tak? - odkrzyknęła. - Przyszedłem sprawdzić, czy niczego nie potrzebujesz. Jak zablokowałaś drzwi? No właśnie, jak? - pomyślała Karou, której nie udało się nigdy dopytać, co z jej sztabą. Myślał, że uporał się z jej irytującą potrzebą prywatności? Cóż, nie każdy problem ma tylko jedno rozwiązanie. - Momencik - poprosiła tylko. Chwila ciszy, w czasie której Karou szamotała się z kadzielnicą zadrżała, gdy zabrzęczał łańcuch, bo przestraszyła się, że on w jakiś sposób domyśli się, co ona robi - a później jego pięści ponownie zadudniły w drzwi. - Karou? - Momeeeencik! - zanuciła, żeby zamaskować głosem skrzypienie odkręcanej kadzielnicy. Opadła na kolana obok ciała. Patrzyła, czekała. Dusza uleciała z naczynia i obezwładniła ją swoją obecnością. Była jak ogród pełen świetlików. Jak oczy błyszczące w ciemności. Jak płomyk i ostrze, jak miód i trucizna, pionowe źrenice i miękkie, rozgrzane słońcem szkliwo. To Issa. Karou była świadoma uderzeń swojego serca, jedno, dwa, trzy; wyraźne, niemal bolesne pulsowanie. Czwarte, piąte i kobieta wąż otworzyła nowe oczy i zamrugała. Karou stłumiła szloch, czas zatrzymał się, a płacz ją rozrywał od środka. Thiago mocniej uderzył w drzwi.
- Wpuść mnie - rozkazał głosem pozornie spokojnym, a jednak przepełnionym gniewem. Karou nie odpowiedziała. Wpatrywała się w Issę. Co ona przeszła? Jak umarła? Co wie? Co powie? W całym długim ciele, które do tej pory leżało bez ruchu, powoli rodziło się życie. Drobne drgnienia mięśni, ruchy palców, bicie serca. Pierś Issy uniosła się, gdy wzięła pierwszy wdech. Rozchyliła usta, wydychając powietrze, swój pierwszy oddech, i powiedziała: - Moja słodka. Karou zatkała na głos i schowała twarz w tym upragnionym miejscu na szyi Issy, w którym ludzkie ciało przechodziło w kaptur kobry. To było dziwne połączenie ciepła i chłodu, które Karou znała od dzieciństwa, kiedy Issa nosiła ją na biodrze, kołysała do snu, bawiła się z nią, uczyła ją mówić i śpiewać, kochała ją i była dla niej jak połowa matki. Yasri była drugą połową; wychowały ją dwie chimery. Twiga niespecjalnie się angażował, a Brimstone... Brimstone. W momencie, w którym tam, nad rzeką Karou dotknęła duszy Issy i rozpoznała ją, dokonał się w niej zadziwiający rozłam emocji: zachwyt i klęska, miłość i rozczarowanie, radość i dzika rozpacz. Żadna ze stron nie przeważyła szali. Nawet teraz to, co czuła, było na tym samym poziomie. Issa nie była Brimsto-ne'em, ale Issa to... Issa i Karou przytulała ją, czuła wokół siebie jej ramiona, drżące, niepewne, nowe, zamykające się wokół niej. - Znalazłaś mnie - szepnęła Issa, a te słowa wyrwały Karou z zadumy nad idealną równowagą szczęścia i smutku. Zawstydziła się. Bo przecież nie ona ją znalazła. Zrobił to Akiva. Ale teraz nie było czasu na rozmyślania. Karou wyprostowała się, żeby kobieta wąż miała okazję się rozejrzeć. Kiedy ujrzała Zu-zanę i Mika, szeroko otworzyła oczy. Uśmiechnęła się, a jej twarz była tak śliczna! - nie identyczna, jaką Karou znała i kochała, ale bardzo podobna, przywołująca na myśl łagodne piękno Madonny, skórę bez skazy i słodycz - i natychmiast wyraziła najszczerszy zachwyt. Znała Zuzanę tak samo, jak Zuzana znała ją: ze szkicowników Karou. Ale kiedy spłonęły przejścia, Mika jeszcze nie było na obrazkach. Zuze uśmiechnęła się trochę głupawo i pomachała, a Issa roześmiała się lekko zardzewiałym śmiechem.
Karou powiedziała łagodnie: - Isso, mam ci wiele do powiedzenia i mam nadzieję, że ty masz dużo do opowiedzenia mnie, ale to Thiago... - Wskazała na drzwi, które zatrzęsły się właśnie od wymierzonego w nie kopniaka. Oczy Issy zamgliły się na wieść o Wilku. - On żyje - zdziwiła się. - Tak. I będzie bardzo zaskoczony na twój widok. - A teraz powitajmy niedopowiedzenia. Kluczową sprawą było, żeby Thiago nie dowiedział się, skąd Issa się tu wzięła. Karou wyjaśniła jej i pomogła Issie się podnieść. Potem pokazała Mikowi, żeby zabrał jedną z desek, a ona zabrała drugą. - Karou! - warknął Thiago, a cały jego spokój zniknął. -Otwórz drzwi. Proszę. Karou skinęła Mikowi głową, zabrali deski i odsunęli się od drzwi, żeby kolejny kopniak Thiaga mógł je z hukiem otworzyć -ku zaskoczeniu jego i stojącej za nim Ten. - Dzień dobry? - zaproponowała, patrząc z udawaną niewinnością na otwarte na oścież drzwi. - Wybacz. Kończyłam wskrzeszenie. Nie chciałam przerywać w połowie. - Spojrzała na Ten: -Wiesz, jak tego nie lubię. Thiago uniósł brwi. - Wskrzeszenie? Czyje? - Rozejrzał się po pokoju, ale zobaczył tylko Zuzanę i Mika. Otwarte drzwi zasłaniały Issę, więc Karou przymknęła je, a kiedy Thiago zobaczył, kto jest za nimi, najpierw wytrzeszczył oczy, a potem je zmrużył. Spojrzał podejrzliwie na Karou. Zanim jednak zdążył się odezwać, Karou zwróciła się do niego z wyrzutem: - Nie powiedziałeś mi, że jest wśród nich dusza Issy. - Mówiąc to, wskazała na stos kadzielnic. - Czy wiesz, o ile szybciej szłoby mi wskrzeszanie, gdybym miała do pomocy ją, a nie Ten? Z satysfakcją obserwowała Białego Wilka, któremu odebrało mowę. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie dobiegło z nich żadne słowo. - Nie było jej - wykrztusił w końcu. - Nie mogło być. - Była - zaprotestowała Karou. - Sam widzisz. Oczywiście nie było najmniejszej szansy, żeby dusza Issy mogła zaleźć się w tym stosie kadzielnic i obydwoje świetnie o tym wiedzieli.
Byli tam żołnierze walczący pod wodzą Thiaga, którzy zginęli w bitwie o Przylądek Armasin, Issa nigdy, przenigdy nie znalazłaby się wśród nich. Ale była tutaj i Karou obserwowała, jak wyraz twarzy Thiaga zmienia się ze zdziwienia w zagubienie, a potem frustrację, kiedy usiłował znaleźć wyjaśnienie. Zdecydował się na niedowierzanie. - Czyja to tak naprawdę dusza? I czemu zmarnowałaś surowiec na takie ciało? Odpowiedziała mu Issa. - Takie ciało? - powtórzyła i spojrzała na siebie. - Od kiedy plemię Naja jest stratą surowca? - To było dobre pytanie. Issa nie była wojownikiem, ale wielu członków jej plemienia tak, na przykład Nisk i Lisseth. Thiago warknął krótko: - Odkąd odczuwamy palącą konieczność latania. Naja nie mają skrzydeł. - A gdzie są twoje skrzydła? - odkrzyknęła Issa. Odwróciła się, żeby obejrzeć Ten od stóp do głów. - A twoje? Kolejne dobre pytania. Thiago się nie odezwał. - Kim jesteś? - domagał się odpowiedzi. - Zapewniam cię, Thiago, że jestem tym, za kogo podaje mnie Karou. - Niepewnie przejęła kontrolę nad ciałem i powoli uniosła się na zwiniętym wężowym ogonie, który w okolicy, gdzie kobieta miałaby biodra, był wyposażony w silne mięśnie. Końcówka drżała w sposób, który Karou świetnie pamiętała. Cud stworzenia dopadł ją z siłą, jakiej nie doświadczyła od tygodni, bo była tak wykończona, że zatraciła zdolność zdumiewania się wskrzeszeniem, magią, sobą. Odtworzyła Issę. Zrobiła to sama. Issa mówiła do Thiaga: - Jestem Issa z plemienia Naja i przez osiemdziesiąt cztery lata służyłam BrimstoneWi. Ile ciał zrobił dla ciebie przez ten czas? Dla nieustraszonego Wilka? Na pewno nie mniej niż piętnaście. A ty ani razu mu nie podziękowałeś. - Uśmiechała się tak pięknie, że brzmiało to nie jak złajanie, ale życzliwe wypomnienie. - Podziękować? A niby za co? On wykonywał swoją robotę, a ja swoją. - No tak, ty też nie zabiegałeś o wdzięczność. Ani o pochlebstwa.
W głosie Issy nie było słychać sarkazmu. Był równie słodki jak uśmiech, ale każdy, kto choćby przelotnie znał Thiaga, musiał się zorientować, że z niego kpiła. Pochlebstwo było dla Białego Wilka jak wino. Więcej: jak woda i powietrze. Ilekroć wracał do Loramendi po udanej kampanii, o godzinie, w której się pojawiał, ba, w tej chwili!, na fasadzie pałacu rozwijała się jego chorągiew. Grały trąbki, a on wychodził naprzeciw wiwatującemu miastu. Przed nim przybywali gońcy, żeby uprzedzić mieszkańców. Nie złościło ich to, wiwaty były aranżowane, ale szczere, a Thiago się w nich pławił. Okolicę ust miał napiętą. - Dobrze, Isso z plemienia Naja, powiedz mi w takim razie, skąd się tu wzięła twoja dusza? Issa nie jąkała się ani nie rzucała w stronę Karou spłoszonych spojrzeń, tylko odpowiedziała szczerze: - Nie wiem, lordzie generale. Nie wiem nawet, co znaczy „tu". -Wtedy dopiero odwróciła się do Karou i pytająco uniosła brwi. - Jesteśmy w świecie ludzi - uświadomiła jej Karou, a brwi Issy podjechały jeszcze wyżej. - To niespodziewana wiadomość. Chyba masz mi dużo do opowiedzenia. A ty mnie, pomyślała Karou. Mam nadzieję... Gdyby tylko mogła pozbyć się Wilka. I jego szpiega. - Skąd ona się tu wzięła? - zapytał Thiago tonem, który zapowiadał, że zamierza zdemaskować kłamstwo. - Skąd naprawdę się wzięła? Wpatrywał się w Karou, a ona nie mrugnęła. - Powiedziałam ci - odparła i wskazała na stos kadzielnic. - To niemożliwe. - A jednak. Wpatrywał się w nią tak intensywnie, jak gdyby mógł wydobyć z niej prawdę samym wzrokiem. Karou odważnie odwzajemniała spojrzenie. Ty opowiadasz swoje kłamstwa, pomyślała, a ja moje. - A najlepsze jest to - ogłosiła - że nie będę już potrzebowała pomocy Ten. Mam Issę. I mam moich przyjaciół. - Wskazała na Zuzanę i Mika, którzy obserwowali tę scenę, stojąc pod oknem. - Cóż za szczęśliwy dzień - oznajmił Thiago tonem, który mógł świadczyć o wszystkim, tylko nie o szczęściu.
Karou oczywiście wiedziała, że będzie niezadowolony, że zablokowała drzwi, że odczyniła wskrzeszenie bez jego zgody, że nie zdradziła, skąd wzięła się Issa, i że ewidentnie kłamała mu prosto w oczy, ale mimo to kiedy na nią spojrzał, w oczach miał tak wielką groźbę, że przekroczyła jej wszelkie obawy. Groźba. Błyszcząca, zatruta wrogość. No dobra, teraz Karou zamrugała. Nie widziała takiego wyrazu w jego oczach od czasu... od czasu, gdy była Madrigal, a dobrze pamiętała, jak się to skończyło. - Tak, szczęśliwy. - Czuła, że się wycofuje. Nie zapomniała tego spojrzenia, ale kiedy zobaczyła je znowu, przypomniało jej się ciepło czarnej skały pod policzkiem i powiew powietrza, kiedy opadało ostrze. Issa wyciągnęła do niej rękę, a ona złapała ją i uścisnęła, wdzięczna, że jest. - Teraz naprawdę będę pracować szybciej - dodała. - A czy nie to jest najważniejsze? To oraz fakt, że kadzielnicę przyniósł Akiva, że był tutaj, tuż pod twoim nosem. - Ależ oczywiście - potwierdził Thiago, a Karou była pewna, że nie przewidziało jej się, gdy omiatając spojrzeniem pokój, Wilk podniósł głowę tak jak wówczas, gdy wyczuł jej zapach na dziedzińcu. Drżenie jego nozdrzy było subtelne, ale zauważalne i podejrzliwie zmrużył oczy. Powiedziała sobie, że nie mógł czuć nic poza kadzidłem. Nic, poza ostrym zapachem siarki. A przynajmniej taką miała nadzieję. - Chyba nie muszę ci przypominać, jaka jest stawka? - zapytał, a ona pokręciła głową, ale kiedy odwrócił się do wyjścia, zaczęła zastanawiać się, co miał na myśli. Los ich ludzi? Powodzenie buntu? Sprzeciwiła mu się i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że chodziło o coś bardziej osobistego. Jaka była stawka? Czuła, że balansuje nad przepaścią, a wokół niej szaleje wichura. W drzwiach Wilk i Ten wymienili spojrzenia tak pełne intryg -skomplikowanych intryg - że Karou doznała chwilowej iluminacji i cofnęła się pamięcią do minionych dni i tygodni. Nieustająca obserwacja, pytania, wszystkie insynuacje i znaki. „Mogłabyś znów być Kirinką", powiedziała jej kiedyś Ten. „Wskrzesiłabym cię. Musiałabyś tylko pokazać mi jak".
Ta sugestia była wstrętna, powierzyć duszę Ten? Ale nawet, jeśli dół nie był częścią planu - chociaż był - i tak nie brzmiało to dobrze. Teraz Karou zrozumiała dlaczego. Ten miała ją zastąpić. Thiago nie chciał pomóc Karou. Chciał jej nie potrzebować. Karou poczuła się tak, jakby otworzyła oczy i wyraźnie zobaczyła Białego Wilka po raz pierwszy od dnia, kiedy znalazł ją, błąkającą się w ruinach Loramendi. On wciąż chce mnie zabić. Poczuła w piersi gorąco, emanujące do kończyn, wspinające się w górę jej szyi jak rumieniec. Chciała krzyczeć. Chciała spojrzeć mu prosto w twarz i krzyczeć tak głośno, jak potrafiła, a nawet więcej, chciała się śmiać. Naprawdę myślał, że Ten mogłaby to robić? Ona uczyła się tego przez cała lata u boku Brimstone'a, a nawet z jego pomocą był to w równej mierze dar, co kwestia praktyki. Nigdy nie zapomni pierwszego „Dobra robota", które usłyszała po zakończonej pracy, ani zaskoczenia i szacunku w jego głosie, kiedy wbrew oczekiwaniom zauważył, że ona czuje magię. Ten mogła wskrzesić ciało tak samo, jak Virko mógł zagrać koncert na skrzypcach Mika. Karou zrozumiała grę Thiaga, ale strategia nie wypaliła, bo wciąż jej potrzebował. Więc gra będzie musiała się zmienić. Ale w co? Moja słodka Przestań się gapić na jej cycki. - Co? - Mik odwrócił się do Zuzany, a na jego jasnych policzkach zakwitły rumieńce. - Nie gapię się! - Ale ja się gapię - ogłosiła Zuzana, patrząc na Issę. - Nie mogę się powstrzymać. Są doskonałe. Dobra robota, Karou, ale czy ona nie mogłaby włożyć podkoszulka? - Serio? - spytała Karou. - A ile nagich modelek rysowałaś? - Żadnej - odpowiedział Mik.
- No dobrze. Może ty nie, ale na pewno i tak widziałeś mnóstwo cycków. - Wcale nie. - Skierował wzrok z powrotem na Issę. - A na pewno nie cycków bogini w ciele węża. - Nie jest boginią - odparła Karou czule, chociaż wyglądała jak bogini. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. Issa żyje. Issa jest tutaj. Pochodzi z plemienia Naja, a oni nie noszą ubrań. - No tak - zgodziła się Zuzana. - Noszą węże. - Tak jest. Zaraz po przywitaniu się ze wszystkimi chimerami - co zabrało większą część poranka - Issa chodziła po kazbie i zwoływała węże. Karou cały czas szła za nią, trochę zestresowana myślą, że te węże były tu cały czas, łącznie z bardzo jadowitą kobrą egipską. Teraz, z powrotem w jej pokoju, węże sunęły wokół szyi i talii Issy, a jeden nawet wypełzł jej z włosów. Karou patrzyła, jak zsuwa się jej po czole i spoczywa na nosie Issy, która ze śmiechem delikatnie uniosła go wyżej. - Powiedziały ci coś ciekawego? - spytała Karou, przechodząc z czeskiego na chimeryjski. Pamiętała Avigeth, koralówkę, która zdradziła Issie, że myśliwy Bain ukrywa życzenia w brodzie. Gdyby nie ona, Karou być może nigdy nie trafiłaby do Eretz. Śmiech Issy się urwał. Spoważniała. - Tak - odparła. - Mówią, że odkąd się tu zjawiłaś, cuchnie śmiercią. - Tak - zgodziła się Karou. - Robiliśmy, co było trzeba. - W tej samej chwili poczuła, jak oślizłe jest to „my", i przypomniała sobie, jak Thiago mówił jej: „Jesteśmy w tym razem". Ale nie byli. Teraz widziała wyraźnie, że byli w tym jak najbardziej oddzielnie. W jej głosie musiała zabrzmieć chęć obrony, bo Issa spojrzała na nią czujnie i powiedziała: - Moja słodka, ależ nie mam co do tego wątpliwości. - Zamilkła. Nawet węże zamarły na chwilę i przestały się wić. Karou wiedziała, że są zsynchronizowane z umysłem i emocjami Issy, a ich znieruchomienie odzwierciedla jej przestój. Wiedziała, że nadszedł czas na rozmowę. Wcześniej wciąż coś się działo, zbyt wiele chimer tłoczyło się wkoło. W tajemniczym zjawieniu się Issy - jedynej mieszkanki Loramendi, która przetrwała - było coś, co dodało im wiary.
Zuzana i Mik też tak działali. Karou z zachwytem obserwowała przy śniadaniu swoją przyjaciółkę, która nie znała w języku chimer ani słowa, ale odegrała pantomimiczną złośliwą scenkę o tym, jak Virko gra na skrzypcach, łącznie ze zgrzytliwymi efektami dźwiękowymi oraz jej prywatną wersją Krzyku Muncha, która wywołała wśród zjaw o poważnych twarzach, z Virkiem na czele, ryki śmiechu. Zuzana bardziej zbliżyła się do żołnierzy w ciągu jednego poranka niż Karou przez ponad miesiąc. Przed podjęciem prób powstrzymywał ją wstyd. Teraz to widziała: wierzyła, że zasługuje na ich pogardę. Czy wciąż w to wierzyła? W każdym razie nie na całość ich pogardy, nie tę część wywołaną kłamstwami Thiaga. Ziri też był na śniadaniu i choć nie rozmawiali, spojrzenie, jakie wymienili, świadczyło o głębokiej więzi. O wspólnej tajemnicy, o czymś więcej? Karou miała nadzieję, że Ziri będzie jej przyjacielem, a teraz wyglądało na to, że rzeczywiście tak się stanie. Zrozumiała, że powinna podziękować za to Akivie. Anioł ocalił Ziriemu życie i przyniósł jej duszę Issy. Dlaczego? Issa stała teraz przed nią, węże były nieruchome, nie licząc wysuwających się w mgnieniu oka języków, a jej twarz Madonny była spokojna, ale czujna. Czekała. Czekała na pytania Karou? Ona przez cały ranek walczyła ze sobą, bojąc się je zadać ze strachu przed tym, co Issa powie. Ale teraz musiała wiedzieć. Wzięła głęboki wdech. - Czy on naprawdę odszedł? Usta Issy zadrżały i Karou już wiedziała. Poczuła za oczami ostry ból. - Odesłał nas jeszcze za życia - wyjaśniła Issa - ale nie spodziewał się przeżyć. - Odesłał was? - powtórzyła Karou. Oczywiście, Akiva znalazł kadzielnicę w jaskiniach Kirinów. Co on tam robił? Dom jej pierwszego dzieciństwa był również miejscem, w którym mieli zamiar się pewnego dnia spotkać. Tam chcieli zaplanować i zrealizować bunt. Potem uderzyło ją to „nas". - Yasri i Twigę też? - Pozwolił Twidze zostać ze sobą, ale Yasri i ja miałyśmy przetrwać. Dla ciebie, kiedy wrócisz. Bo wiedział, że wrócisz.
- Wiedział? - Karou była niepewna. Za pomocą głębokich wdechów usiłowała powstrzymać łzy. - Wierzył mi? - Oświadczyła mu kiedyś, że nie jest motylem, którego można by wypuścić przez okno i on odleci. - Oczywiście. Dobrze cię znał, dziecko. - Uśmiechnęła się słodko-gorzkim uśmiechem. - Lepiej niż ty siebie. Karou roześmiała się cicho, ale na skraju śmiechu wybrzmiał szloch. - Tak, to na pewno. Issa miała oczy jasne i mokre, ale siłą woli powstrzymała łzy. Karou sięgnęła po jej dłonie i zamknęła je w swoich. Trzymały się za ręce, opowiadając swoje historie. Zuzana i Mik poszli spać, ukołysani popołudniowym upałem i odgłosami kazby, docierającymi zza zamkniętych okiennic: na dziedzińcu toczyła się ćwiczebna walka, szczękała broń. Słychać było głosy. - Po tym, jak spłonęły przejścia - ciągnęła Issa - wiedzieliśmy, że czasu jest niewiele. Joram zaatakował jak nigdy wcześniej. Nasze armie kurczyły się z dnia na dzień, a coraz więcej mieszkańców wsi przybywało do bram Loramendi, żeby... się schronić. - Issa przełknęła ślinę. Ściszyła głos do szeptu. - Miasto było przepełnione. - Spojrzała na swoje dłonie, które wciąż trzymała Karou. - Serafini też ponieśli wielkie straty. Joram posyłał ich na pewną śmierć, tylu, tak wielu, wiedząc, że nam pierwszym zabraknie wojska, i tak też się stało. To przecież nie był trudny rachunek. Loramendi zostało oblężone. To wtedy Brimstone... -Głos jej zadrżał i wyrwała rękę z uścisku Karou, żeby przycisnąć ją do ust. Karou wciąż ściskała jej drugą dłoń i marzyła, żeby mogła zrobić cokolwiek więcej. Nic nie przyprawia o poczucie takiej bezradności, jak rozpacz drugiej osoby. Issa zmagała się z czymś. Gdy podniosła oczy, była bardzo poruszona. Jej udręka sprawiła, że Karou poczuła ukłucie strachu. - Isso... Ale Issa nagle przyspieszyła. - Chciałyśmy zostać z nim do końca. - Ścisnęła dłonie Karou. Oczywiście pragnęłam cię jeszcze zobaczyć, pomóc ci, ale zostawić go, po tym wszystkim... - Nie mogła dokończyć. Zacisnęła wargi, aż zbielały. Twarz miała napiętą z wysiłku, żeby się nie
rozpłakać. Wzięła głęboki wdech. I jeszcze jeden. - Ale on wciąż nas potrzebował. Więc Yasri i ja... także umarłyśmy. Także? Czego nie chciała wyznać? Karou ogarnęła panika. Co się stało w Loramendi? Przed oczami przesuwały się jej obrazy. Pokręciła głową. Widziała Issę i Yasri, wykrwawiające się w ciszy od bezbolesnych ran, dopóki ich powieki nie opadły na zawsze. A może napiły się naparu z kory drzew mroku i zasnęły? Wyobraziła sobie, jak Brimstone i Twiga, milczący, zgarbieni i spokojni, zbierają do kadzielnic dusze dwóch kobiet, które były ich towarzyszkami przez dziesięciolecia. - Nie dał rady wyprowadzić was żywych? - zapytała płaczliwie. Issa spojrzała na nią, a Karou już wiedziała, że wyrwało jej się coś niewłaściwego. Jak gdyby ta decyzja była dla niego prosta. - Nie, dziecko. - Była smutna. - Nawet gdyby udało nam się wydostać, co byśmy zrobiły, zrozpaczone, nieświadome, coraz bardziej głodne i spragnione, a w końcu odkryte i zamordowane? Hibernacja jest łaskawa, nie trzeba do tego odwagi. Byłyśmy jak listy w butelce. - Uśmiechnęła się. - A raczej jak posłańcy w butelkach. A jaka była wiadomość? Co Brimstone, którego życie rozpoczęło się w niewoli i przebiegało w cierpieniu, przedłużane i podtrzymywane przez wojnę, i miało skończyć się brutalną śmiercią, chciał jej przekazać? Karou czuła, że oblewa jakiś sprawdzian i nie mogła zdobyć się na zadanie tego pytania. W każdym razie jeszcze nie. Wysłał ich kadzielnice za pośrednictwem ptaków pocztowych, wyjaśniła Issa - kruków o skrzydłach nietoperzy, jak Kishmish, albo szkwałów - do kryjówek, w których miała szansę je odnaleźć. Dusza Yasri, dowiedziała się, spoczęła w ruinach świątyni Ellai. - Sądził, że tam polecę? - spytała Karou. - Myślał, że to miejsce jeszcze coś dla mnie znaczy? Issa była zaskoczona. - Ależ tak, dziecko. Przecież przełamałaś kostkę i przypomniałaś sobie... - Przypomniałam sobie, jak skazałam moich ludzi na zagładę? - Moja słodka, co ty mówisz? To nie ty nas na to skazałaś. Skazało nas tysiąc lat nienawiści. - Może one doprowadziły do wojny, ale nie do zagłady.
- Koniec się zbliżał. Może za rok albo za sto lat, ale zbliżał się nieuchronnie. Jak długo może trwać wojna? - Czy to zagadka? Jak długo może trwać wojna? - Nie, Karou. Zagadka brzmi: Jak może skończyć się wojna? Zagłada to jeden sposób. Sposób Jorama. To on to zrobił, nie ty. Ty marzyłaś o innym życiu. Akiva także. Wy, was dwoje, umieliście nie nienawidzić. Nie baliście się kochać. Wiesz, jak wielki to dar? - Dar? - wykrztusiła Karou. - Taki dar jak nóż wbity w plecy? Zuzana przekręciła się na łóżku i Karou ściszyła głos. - To było fałszywe. Szalone. To nie była miłość, tylko głupota... - Odwaga - zaprzeczyła Issa. - Wyjątek. To była miłość i była piękna. - Piękna... Czy mówimy o tej samej historii? W której ja zginęłam, a on zdradził wszystkie nasze marzenia? - Karou, on był zdruzgotany - przypomniała Issa. - Jak myślisz, co ty byś zrobiła? Karou wpatrywała się w Issę. Czy ona broni Akivy? - Co ty byś zrobiła, gdyby serafini uwięzili ciebie, torturowali i zmusili do patrzenia, jak odcinają mu głowę? I pomyśl też, czego moglibyście dokonać, gdyby Thiago was nie powstrzymał? Świat mógłby być teraz inny. - Nie wiem... Nie wiem - zastanawiała się Karou. - Może Thiago by nie żył, a Brimstone by żył. - Przez moment, przez jedną krótką chwilę, wydawało jej się, że to wszystko wina Thia-ga, a nie jej. Wtedy wierzyła, że Los stoi po ich stronie, ale Wilk sterroryzował go i zmusił do uległości, a to były konsekwencje. Kobieta wąż spytała łagodnie: - Powiedz mi dziecko, co wy robicie? Karou nie mogła odpowiedzieć. Zabijamy aniołów. Zabijamy dzieci. Zasznurowała usta. Mścimy was, pomyślała później, a hipokryzja wylewająca się z tych słów uderzyła ją jak obuchem. Jeśli naprawdę robiła tylko to, w czym była od niego lepsza? Nie. To nie było to samo. Wypuściła powietrze porwanym wydechem i wysyczała: - Walczymy o przetrwanie chimer. Ale czy na pewno? Bunt był w rękach Thiaga, nie jej, więc jak mogła mieć pewność, o co tak naprawdę walczą?
Co takiego wyznał jej Akiva nad rzeką? Że to, czy w przyszłości będą istniały chimery, czy nie, zależy od tego, co teraz zrobią. Cóż, zwrócił jej uwagę też na wiele innych rzeczy. Karou była tak roztrzęsiona jego obecnością, swoją furią - tęsknotą - że nie wnikała w jego słowa. Mówił o życiu i dokonywaniu wyborów. O przyszłości, jeśli coś takiego w ogóle istniało. A co ona powiedziała? To, co mogło go zaboleć najbardziej. Wiedziała, że musi przekazać Issie wszystko, a przede wszystkim to, w jaki sposób kadzielnica z jej duszą trafiła w jej ręce, ale tak trudno było wypowiedzieć imię Akivy, a jeszcze trudniej patrzeć jej przy tym w oczy. Opowiedziała o powrocie Ziriego i pojawieniu się Akivy nad rzeką, a potem cofnęła się do Marrakeszu, a nawet Pragi. Oczywiście Issa nie miała o tym pojęcia, a Karou tak bardzo wstydziła się przyznać, że znów... się w nim zakochała. Nie wspomniała o pocałunku. Issa nie oceniała i odzywała się tylko wtedy, kiedy Karou potrzebowała zachęty do mówienia dalej, ale i tak było to straszne. Usiłowała mówić pewnie i nie zmieniać wyrazu twarzy, żeby udowodnić, że Akiva jest dla niej nikim więcej niż tylko jednym z serafinów, wrogiem. Kiedy skończyła, Issa przez chwilę milczała, pogrążona w myślach. - Co? - Spytała Karou takim tonem, jakby ją o coś oskarżono. - Rozumiem - zaczęła Issa, a każde słowo ważyła jak kartę przed położeniem na stół - że Akiva przyleciał tutaj za Zirim? - Zatrzymała się. - Boisz się, że zdradzi naszą pozycję innym serafinom? To pytanie sprawiło, że Karou pogrążyła się w wytłumionym, pełnym białego światła kokonie szoku. Ach to, pomyślała. Martwiła się utrzymaniem wizyty Akivy w tajemnicy przed chimerami, nie tym, że Akiva poznał ich sekret. Co to mogło oznaczać? Powiedziała mu, że nigdy mu nie ufała, co było kłamstwem, w które uwierzył zbyt łatwo, ale co teraz? Jak mogła ufać mu teraz? A przecież gdyby mu nie ufała, powinna wrócić pędem do kazby i nakazać Thiagowi podjęcie natychmiastowej ucieczki. Nie przyszło jej to nawet do głowy. Bo to nie Akivy się bała. - Nieważne, co się wydarzy - oznajmił jej w Marrakeszu -proszę, pamiętaj, że cię kocham. - Przyrzekła to wtedy bez wahania, bo nie mogła sobie nawet wyobrazić rzeczywistości, w której będzie żałowała, że pamięta o tej chwili. Dotrzymała obietnicy
wbrew swojej woli, chciała o tym zapomnieć, ale wiedza była zbyt fundamentalna: Akiva kochał ją. Nie skrzywdziłby jej. Była pewna. Krótko i niechętnie, bo teraz czuła się, jakby to ona go broniła, stwierdziła: - Nie zrobi tego. Issa skinęła głową, smutna i uroczysta, wejrzała w Karou, a znała ją tak dobrze, że Karou czuła się jak otwarty pamiętnik, z którego można wyczytać wszystkie jej tajemnice i słabości, a krew ze zdradzieckiego serca skapywała na karty. - To świetnie - skwitowała Issa. Wierzyła zaufaniu Karou, to jej wystarczyło. - A teraz - dodała i odwróciła się do stołu i tac pełnych zębów - powinnyśmy może wrócić do pracy. Niech Wilk się przekona, że jesteśmy warte naszych pyskatych języków. Karou wiedziała, że zostało jeszcze coś do wyjaśnienia. Wiadomość; w opowieści Issy była dziura, a cokolwiek zostało niewypowiedziane, prześladowało ją. Karou nigdy nie widziała Issy w takim stanie. Powie mi, kiedy będzie gotowa, pomyślała i próbowała sobie wmówić, że nie pyta z troski o Issę, a nie dlatego, że się boi. Nowa gra Karou nie skłamała Thiagowi: z pomocą Issy i Zuzany praca naprawdę szła szybciej. Dwie pary zręcznych rąk i mogła powierzyć im każdą czynność z wyjątkiem samej magii. A kiedy Ziri zgłosił się do ponoszenia ofiary z bólu - musiał ją namawiać, prawie błagać - żeby odwdzięczyć się za jej magię, Karou wydawało się, że nie robi w zasadzie nic. Pokój był przepełniony, skrzydła Ziriego zabierały za dużo miejsca, a ogon Issy był wszędzie, gdzie chciała postawić stopę, ale była... szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa, nie szczęśliwa jak w Montym Pythonie i Świętym Graalu. A co cieszyło ją najbardziej? Nawet bardziej niż to, że nie musiała już składać ofiary? Przekazanie liczenia. - Jestem dobry z matmy - zaoferował Mik, słysząc jej narzekania nad żmudnymi wyliczeniami proporcji rozpiętości skrzydeł do wagi. Może mógłbym pomóc?
Kiedy okazało się, że mógłby, Karou padła na kolana. - O bogowie matematyki i fizyki - zaintonowała - przyjmuję wasz dar w postaci tego mądrego, jasnowłosego chłopca. - Mężczyzny - poprawił ją dotknięty do żywego Mik. - Spójrz: bokobrody. Włosy na klacie. Przynajmniej trochę... - Mężczyzny - poprawiła się Karou, opadając na kolana raz jeszcze. - Dziękuję wam, bogowie, za tego mężczyznę... - A potem przerwała sama sobie, żeby normalnym głosem zapytać Zuzanę: -Zaczekaj. Czy to znaczy, że ty jesteś kobietą? Miała na myśli tylko to, że dziwnie byłoby jej myśleć o sobie i Zlizanie jak o kobietach, a nie dziewczynach. Brzmiało to dziwnie. Ale odpowiedź Zuzany. wspomagana maestrią ruchów brwi, wyrażających rozpustną lubieżność, brzmiała: - Skoro już pytasz, to tak. Ten mężczyzna uczynił mnie kobietą. Na początku bolało jak jasny piorun, ale potem było lepiej. -Wyszczerzyła zęby jak bohaterka japońskiej kreskówki: - Znacznie, o wiele lepiej. Biedny Mik zrobił się czerwony, jakby doznał oparzenia słonecznego, a Karou zatkała uszy i zaczęła głośno śpiewać „La, la, la!", a kiedy Ziri zapytał, o czym rozmawiają, ona też się zarumieniła i nie odpowiedziała, co z kolei sprawiło, że on się zaczerwienił, bo chyba domyślił się, w czym rzecz. Pod koniec pierwszego dnia mieli już gotowych pięciu nowych żołnierzy, czyli dwa razy więcej, niż udawało się stworzyć Karou, gdy pracowała z Ten, a i tak zaczęli później, bo musiała wyjaśnić Zuzanie i Mikowi podstawy. Realizowali listę Thiaga i wszystkie jego zachcianki, żeby mu się przypodobać. Kadzielnica, którą Zuzana na chybił trafił wyciągnęła ze stosu i namawiała Karou od pierwszego dnia, żeby ją wskrzesiły, zawierała Haxayę. Lisica była niegdyś przyjaciółką Madrigal, jej dusza przypominała słoneczne ciepło i śmiech, z odrobiną pokrzywy i zdecydowanie chciało się ją mieć po swojej stronie. Co sprawiło, że Karou zaczęła myśleć o stronach. Komu mogła ufać? Chimeryjscy żołnierze zawsze byli do cna oddani generałowi. Ale ona miała Issę i teraz Ziriego, który ryzykował, nawet przychodząc tutaj, żeby składać ofiarę. Może była z nią też reszta niepokornego oddziału Balierosa. Oni jeszcze pozostawali w kadzielnicach, więc nie wiedziała na pewno. Sądziła, że Amzallagowi nie podoba się taktyka Thiaga, możliwe, że także
Bast. Lubiła Virka. Miał jowialną, przyjazną osobowość i sądząc po tym, że wymiotował, nie zachwycała go taktyka terroru, ale nie przewidywała, żeby otwarcie sprzeciwił się Wilkowi. Co jej w ogóle przyszło do głowy? Przecież nawet ona nie potrafiła mu się sprzeciwić, więc jak w ogóle mówić o namawianiu do tego innych? Podzieliła się z Zirim swoimi podejrzeniami, że Wilk planuje ją zabić, a on, co wcale nie dodało jej otuchy, nie był zaskoczony. - On musi mieć całkowitą władzę - przyznał - a ty już dawno temu udowodniłaś, że nie dasz się kontrolować. Tak, to już pokazała, niech będzie. Teraz pytanie brzmiało: Co mogę zrobić? Nie mogła z nim współdziałać. Raz, że jego taktyka była barbarzyńska. Ale gdyby tego było mało, była także katastrofalna w skutkach. Wystarczy spojrzeć, co spotkało ludy z południa. Co jakiś czas łapała się na myśli, że gdyby żołnierze zrozumieli, jaki efekt przynosi ich działalność - gdyby mogła im to pokazać - może przestaliby popierać jego strategię. Ale przecież oni wiedzieli. To było najgorsze. A i tak wypełniali jego rozkazy, wszyscy, z wyjątkiem jednego oddziału. A ona też nie mogła mu się przeciwstawić. Thiago był dla nich bogiem, a kim była ona? Kochanicą anioła w ludzkiej skórze? Nawet gdyby ktokolwiek zechciał jej wysłuchać, nie była przywódczynią. Wiele czasu minęło, odkąd była choćby żołnierzem, i bała się. Odpowiedzialności, ataków na jej życie, a przede wszystkim Thiaga. Teraz bała się, że znów zobaczy w jego oczach groźbę. - Może innym razem opowiesz mi resztę - oznajmiła Zuza-nie, zamknęła kadzielnicę z Haxayą i odłożyła na bok. - Na razie skupmy się na uszczęśliwianiu Wilka. A on był szczęśliwy z efektów ich pracy. - Dobra robota - przyznał, kiedy zaprezentowali mu pięciu nowych żołnierzy. Znów przybrał codzienną maskę. W czasie obiadu był łagodny, nalewał nawet wina. Wina? To rzadkość, Karou nie kupowała wina. Wzniósł kieliszek za zdrowie nowych zjaw. - Za przetrwanie - zaproponował, a ona zaczęła się zastanawiać czyje. Prezentując mu tych żołnierzy - ten oręż - nie zapomniała nawet na sekundę, do czego ich wykorzysta, i było jej od tych myśli niedobrze, ale wiedziała, że otwarty bunt nie przyniesie nic dobre-
go. Widziała, jak inni na niego patrzą: z zapalczywą mieszaniną przerażenia i zachwytu, z nadzieją na jego zainteresowanie i z radością, gdy na nie zasłużyli. Patrzyła, jak obchodził się z tłumem, jak raz za razem zdobywał ich, sprawiał, że czuli się wybrańcami, jego przedłużeniem i siłą, kiedy świat się kończył. Patrzyła, jak nalewa wino, ale kiedy zobaczyła okrągły kształt butelki, straciła na nie ochotę. To nie było chimeryjskie trawiaste wino, nazywane tak ze względu na jasnozielony kolor, tylko stare, bogate, czerwone wino serafinów, które żołnierze musieli zabrać ze sobą z jakiegoś miasta, które ztupili. Opadła na oparcie krzesła i dłubała widelcem w kuskusie. - Nie chcesz wina? - zapytał Thiago, siadając obok niej. - Nie, dziękuję. - Niektórzy uważają, że to zły omen, gdy ktoś odmówi toastu zauważył. - Ominie go błogosławieństwo. Jego toastu za przetrwanie? - Więc jeśli nie wypiję twojego wina, nie przeżyję? Wzruszył ramionami. - Ja nie jestem przesądny. Ale to dobre wino. - Napił się. -Tak niewiele spotyka nas ostatnio przyjemności, a ustaliliśmy już przecież, że to był dobry dzień. Pięciu nowych żołnierzy gotowych do walki, wróciła do nas Issa... jakimś cudem. - Oboje spojrzeli na Issę. Siedziała kawałek dalej z Nisk i Lisseth, które też były z plemienia Naja, choć w interpretacji Karou. - No i oczywiście masz swoich przyjaciół. Wskazał głową na Zuzanę i Mika. Siedzieli po turecku na podłodze, otoczeni kręgiem żołnierzy, i pokazując kolejne przedmioty, uczyli się nowych słów w języku chimer: sól, szczur, jeść, która to pechowa kombinacja sprawiła, że Zuzanie przestało smakować mięso, które miała na talerzu. - Moim zdaniem to kurczak - upierał się Mik po tym, jak wziął kęs do ust. - Mówię tylko, że wcześniej było tu znacznie więcej szczurów. - Poszlakowy dowód. - Mik wziął kolejny kęs i przy wtórze wybuchów śmiechu wydukał łamaną chimerszczyzną: - Słony smaczny szczur. - To kurczak - wycedziła z naciskiem jedna z Żywych Cieni. Karou nie wiedziała, która to z nich, ale trzepotała rękami i machała kurczęcymi kośćmi. Teraz już nic mnie nie zdziwi, pomyślała Karou, widziałam, jak Żywe Cienie udają kurczaka.
Obecność jej przyjaciół znacząco wpłynęła na atmosferę panującą w kazbie, zmienili ją na lepsze, a ona była szczęśliwa, że może korzystać z ich pomocy i towarzystwa. Ale kiedy patrzyła na nich, siedząc obok Thiaga i wiedząc to, co już wiedziała, nabierała złych przeczuć. - Tak - rzuciła możliwie lekko. - Mam moich przyjaciół, ale oni wpadli tylko na chwilę, niedługo wyjeżdżają. - Czyżby? Co za szkoda! Są bardzo przydatni. Może uda się ich przekonać, żeby zostali dłużej? - Nie sądzę. Mają swoje zobowiązania w domu. - Ale co mogłoby być ważniejsze niż pomoc tobie? - Karou wydało się, że pole jej widzenia zawęża się dramatycznie i widzi tylko ich dwoje. A więc to jest jego nowa gra. Głos Thiaga był miękki jak aksamit. - Bardzo bym nie chciał, żebyś ich straciła. Straciła ich? Zaszumiało jej w uszach. Groźby Thiaga były tak samo przejrzyste i oczywiste jak on sam, ale nie miała wątpliwości, że u ich podstaw leży krew. Jej przyjaciele byli bezbronni. Zależało jej na nich. Sprytne palce i przenikliwość matematyczna - Thiago chciałby ich tu zatrzymać z jednego powodu: jako instrument do kontroli nad nią. Porzuciła pozory. - Wezmę z powrotem Ten - zaproponowała łagodnie. - Tylko pozwól im odejść. - Och, nie sądzę. Ten ma wiele zalet, ale myślę, że zgodzimy się co do tego, że lepiej posłużą jej w pilnowaniu wskrzesiciela niż w byciu wskrzesicielem. - Nie potrzebuję nadzorcy. Zrobiłam wszystko, co kazałeś. - Skąd się wzięła Issa? Pytanie wytrąciło ją z równowagi. Zawahała się tylko na moment, ale i to wywołało na jego twarzy blady uśmiech. - Już ci powiedziałam. - W istocie. Karou zamieniła się w bryłę lodu. Siedziała i patrzyła na Zu-zanę, która z kurczęcych kości zrobiła prowizoryczną marionetkę. Miała nogi z połączonych kości i główkę z wyszczerbionej czaszki, ale jakimś cudem wyglądało to na żywe i podchodziło do żołnierzy, błagając ich o resztki jedzenia. Oni klaskali i walili w bębny, które przywiozła Karou, a Zuzana kazała swojej marionetce tańczyć, dopóki nie odpadła jej głowa, a wtedy zmusili Mika, żeby dla nich zagrał.
- Spróbuj wina - zachęcił Thiago i się podniósł. - Jest bardzo bogate. A wiesz, co mówią o anielskim winie. Im bardziej krwiste, tym lepsze. Ale nie wypiła. Potem, razem z Issą, patrzyła, jak siedzi pod murem sam, z odchyloną głową i zamkniętymi oczami słucha muzyki. Za to inne oczy były otwarte. W cieniu kroczyła po galerii Ten. Obserwowała Karou i nawet nie próbowała tego ukryć. Nie spuściła z niej wzroku nawet, gdy obróciła się na pięcie, żeby zmienić kierunek marszu. Tam i z powrotem, tam i z powrotem, niezmordowanie. Mogła zostać powołana do życia z powodu agresji Wilka, miała zwierzęce ciało, instynkt drapieżnika i głód mordu, którego została podstępnie pozbawiona. Karou miała dreszcze na całym ciele, gdy patrzyła na grupę żołnierzy, urzeczonych grą Mika. Jedni mieli zamknięte oczy, inni otwarte, a ona nawet nie wiedziała, co chce zobaczyć. - Obawiam się, że nie zrobiłam ci przysługi, wskrzeszając cię -odezwała się spokojnie do Issy. Jak to Issa zauważyła wcześniej? Że hibernacja jest łaskawa? - W kadzielnicy byłaś bezpieczniejsza. Odpowiedź Issy była równie spokojna. - Moje bezpieczeństwo nie jest ważne. - Jak to? Dla mnie jest. - Karou, ty jesteś ważna. I wiadomość. Wiadomość. Karou zamilkła. Otwarła się między nimi przestrzeń, zawisła cisza głębsza niż muzyka i czekała, aż Karou wypełni ją pytaniem. Co Brimstone chciał jej przekazać? Nadszedł czas, żeby zapytać. Już nigdy nie usłyszy jego głosu, ale mogła mieć przynajmniej jego słowa, wiadomość dla niej. - To dobra wiadomość czy zła? - spytała. To nie było właściwie pytanie, wiedziała o tym. Ale nie mogła się powstrzymać. - I dobra, i zła, moja słodka - odparła Issa. - Jak wszystko. Wielu martwych Akivów Jak Stelianie dostali się do jego komnaty? - głowił się Hazael. -Gdyby Akiva wpadł na to...
Liraz przerwała mu: - Nawet gdyby mógł, nie jesteśmy skrytobójcami. - Choć nie, żebyśmy nie chcieli. Po historii z koszem owoców Joram nie opuścił Wieży Triumfu, ale nie wychodził już nawet do swojej widowni złożonej z obywateli. Nie było sposobu, żeby się do niego dostać. W każdym razie jeszcze nie wpadli na pomysł, jak to zrobić. - Przecież wiesz, co mam na myśli. Nie jesteśmy tchórzami ani Żywymi Cieniami. Ojciec zobaczy nasze twarze, zanim umrze. - Wiem. Lubisz, kiedy twoje ofiary wiedzą, kto je zabija. -Hazael wyrecytował słowa, jakby słyszał jej już sto razy. - Tym razem to szczególnie ważne - oznajmił Akiva. -1 muszą być świadkowie. Spojrzeli na niego zaskoczeni. Odprawiał kata, szukał sirithar, próbował znaleźć spokojne miejsce, w którym mógłby poznać odpowiedź. Ale poniósł klęskę na obydwu frontach, nie było ani spokoju, ani odpowiedzi. - Ludzie muszą wiedzieć, że to my - uzmysłowił im i wyciągnął miecze. - Inaczej obwinią o to Stelian albo Żywe Cienie i Ja-pheth nie będzie miał innego wyjścia niż kontynuować wojny ojca. Japheth był następcą tronu. Był nim, ponieważ jego starszy brat, wcześniejszy w kolejce, zamordował swojego najstarszego brata, a potem sam padł ofiarą mordu, kiedy w świątyni modlił się do gwiezdnych bóstw o odpuszczenie mu grzechu. Przeszedł do historii jako Nierozgrzeszony. Brat, którego zabił, został Pomszczonym, a Japheth był po prostu Japhethem. Nie stanowił wzoru do naśladowania, był cichy i bał się opuszczać Wieżę Triumfu nawet z obstawą. Był tchórzem, ale wygodnym tchórzem: unikałby wojny nawet gdyby sam nie musiał walczyć. W każdym razie taką nadzieję miał Akiva. - Wtedy Bastardzi zostaną wrogami - zauważył melancholijnie Hazael. - Ludzie i tak nami gardzą - skwitowała Liraz. - Ucieszą się, że to my. - To prawda - przyznał Akiva. - Powiedzą, że Joram powinien był to przewidzieć, i to jego wina, bo sprowadził na świat tylu bękartów. Będą w szoku i będzie koniec z nami. - I przez nas, chciałeś dodać.
- Koniec nas wszystkich. - Słowa Akivy były ciężkie. - Życie zostanie odebrane nam wszystkim. - Więc nasza trójka zadecyduje o życiu trzystu ludzi? - spytał Hazael. - Tak - odparł Akiva. Patrzył w morze. Trzystu. Tylko trzystu. Tylu już zginęło. O ich losie zadecydował Akiva, czyż nie? On wprawiał tę machinę w ruch. Oczywiście, wojna trwała od lat, ale po spaleniu przejść wszystko skończyło się w ciągu kilku miesięcy. Brimstone został sparaliżowany brakiem surowców, Joram zaatakował chimery przy pomocy każdego żywego ciała, jakie znajdowało się pod jego władzą, i wszyscy ponieśli ogromne straty: Dominium, Drugi Legion, a nawet zwiadowcy i marynarka Imperium, ale najmocniej oberwali Bastardzi jako jednorazowi, bez końca zastępowalni. Straty w ich szeregach były ogromne, przeżył tylko jeden na czterech. - Ostrzeżemy innych - oznajmił. - Zostawią regimenty i pójdą z nami. Znacie kogoś, kto ma mniej do stracenia niż my? - Niewolnicy - stwierdził Hazael. - My jesteśmy niewolnikami - odparł Akiva. - Ale już niedługo. W ciągu następnych dni zaczęli ostrożnie ostrzegać swoich braci bękartów, tylko ustnie, kiedy oddziały przechodziły przez Przylądek Armasin. Niektóre miały przed sobą całonocne loty, pod czarem niewidzialności, żeby dotrzeć do odległych miejsc. Bastardzi zostali wysłani w cztery strony Imperium, kilku z jednym regimentem, kilku z innymi. Akiva myślał o Melliel i jej drużynie, ale nie było sposobu na dogonienie ich. Zastanawiał się, co spotkali za załamaniem horyzontu, jeśli jeszcze żyli, i czy którakolwiek z drużyn, które mieli odnaleźć, była żywa, i czy uda im się wrócić. Nikt do tej pory nie wrócił, ani posłowe Jorama, ani zwiadowcy, ani oddziały specjalne. Nie wrócił nikt, kto wyruszył w stronę Dalekich Wysp. Można by pomyśleć, że to ostudzi wojenny zapał imperatora, ale sądząc po wieściach dochodzących ze stolicy, było dokładnie odwrotnie. Hazael wydzierał każdy strzęp informacji ze wszystkich przybyszów, a było ich ostatnio coraz więcej, bo bogacze pod eskortą armii przeprawiali się przez wodę, żeby obejrzeć swoje nowe posiadłości, a z tych strzępów wyłaniała się przedziwna mozaika. - Planuje inwazję? - zastanawiał się Akiva. - To nie ma sensu. - Tysiąc śnieżnobiałych opończy - doniósł Hazael. Tego typu plotki słyszeli od lordów i ich służących. - Kazał uszyć tysiąc
śnieżnobiałych opończy i pasujące do nich sztandary. - Hazael zrobiła pauzę. - Dla Dominium. - Dla Dominium? - Wszystko miało coraz mniej sensu. Po pierwsze kolorem Dominium była czerwień. Biel oznaczała poddanie się, a Joram nigdy się nie poddawał. Ale kolor był drugorzędny w świetle ważniejszej kwestii: Po co one im były? Nowe opończe i sztandary... Żeby zrobić wrażenie na wrogu? Ale jaki efekt mogło to wywołać? I co skłoniło Jorama do wysłania jeszcze większej liczby wojsk w nieznane, szczególnie Dominium? Na pewno nie ryzykowałby zniknięcia swojej elitarnej armii w tajemniczych okolicznościach. Może Bastardów tak, ale Dominium? - Oskarżany jest o to Jael - oświadczył Hazael. - Podobno to jego pomysł. Jaela? O Kapitanie Dominium można było powiedzieć wiele straszliwych rzeczy, ale nie to, że był głupi. I jeszcze sprawa har-fistów. Joram wezwał harfistów z klasztoru Jasnowidzenia, żeby zaprzestali swoich modłów do gwiezdnych bóstw i przybyli do Astrae, gdzie mieli zostać przystrojeni w biel, żeby pasować do Dominium. - Coś się dzieje - orzekł Akiva. - Coś, o czym jeszcze nie plotkują. Tylko co? - Myślę, że się dowiesz - oznajmiła Liraz, która przyszła do baraku ze zwojem w ręce. Pokazała mu. Miał pieczęć z Imperium. Akiva zamarł, bo wiedział, co to jest, i spojrzał na brata i siostrę. - No dalej - ponaglił Hazael, cały spięty. Więc Akiva przełamał pieczęć, rozwinął zwój i przeczytał odezwę na głos. - Wezwanie do stawienia się przed obliczem Jego Eminencji Jorama Niepokonanego, Pierwszego Obywatela Imperium Serafinów, Protektora Eretz, Ojca Legionów, Księcia Światła i Pogromcy Ciemności, Wybrańca Gwiezdnych Bóstw, Lorda Popiołów, Lorda Stosów, Lorda Kraju Duchów... Hazael wyrwał mu zwój, żeby przekonać się, czy trzy ostatnie tytuły naprawdę są w nim wymienione, a nie były, i to on czytał dalej: - W wyrazie wdzięczności za heroiczną służbę Imperium Żołnierz Krwi z Armii Bastardów, Akiva, Siódmy Tego Imienia... - Hazael przestał czytać i spojrzał na Akivę. - Jesteś siód-
my? Strasznie dużo martwych Akivów, mój bracie. Wiesz, co to znaczy? - Brzmiał grobowo. - No, powiedz. Co to oznacza? - Akiva przygotował się na kpiarską ripostę. Sześciu bękartów nosiło przed nim to imię? To dużo, zbyt dużo. Możliwe, że kilku zmarło w dzieciństwie albo w koszarach. Hazael pewnie chce mu uświadomić, że to imię jest przeklęte. Ale nie. jego brat powiedział: - To znaczy, że urna z prochami z kremacji jest pełna, nie ma na ciebie miejsca. Nie masz wyboru. - Uśmiechnął się jak to on, bezradnie i szczerze. - Musisz żyć. Łańcuch Heroiczna służba Imperium... Za „heroiczną służbę Imperium" Akiva został wezwany do Astrae. Gdyby wydarzyło się to miesiące temu, zaraz po Loramendi, miałoby to sens. Ale medale dawno zostały przypięte, łupy rozdrapane. Akivę pominięto, tak jak i resztę Bastardów, więc po co był wzywany teraz? Liraz się niepokoiła. - A jeśli Joram coś wie? - spytała. Lecieli. Z każdej strony aż po horyzont było Chwalebne Morze. Lubiła latać nad morzem. Przestworza, czyste powietrze bez popiołu, cisza. Ale nie zależało jej na celu tej podróży. - Co mógłby wiedzieć? - odpowiedział pytaniem Akiva. - Ale nawet jeśli, taka okazja może się nie powtórzyć. Nigdy już może nie przydarzyć się szansa stanięcia twarzą w twarz z ich ojcem i zakończenia jego bezwzględnego życia. Liraz nigdy nie widziała Jorama z bliska. Teraz zobaczy go, a on będzie krwawić. - Wiem - przytaknęła i nie wracała już do tego. Każde słowo protestu cuchnęłoby strachem. Przed Joramem. Przed porażką. Bo Liraz się bała. To był przeszywający strach, jakby wleciała w burzę piaskową, wstydziła się go i nigdy by się do niego nie
przyznała. Nieustraszona Liraz. Gdyby tylko wiedzieli, jak wielkie to było kłamstwo. Chciała im zasugerować, że to zbyt niebezpieczne. Chciała przekonać braci, że w Astrae - w Wieży Triumfu - będzie zbyt wiele czynników, na które nie mają wpływu. Lepiej zniknąć teraz, pomyślała, i dręczyć go spoza granic Imperium, niż wlecieć prosto w jego pułapkę. W jego sieć. Chociaż nie artykułowała swoich obaw i była pewna, że ich nie okazuje, Hazael przysunął się bliżej i uspokajał ją: - Joram pewnie chce wykorzystać naszego znakomitego brata do swoich niecnych celów. Do walki z buntownikami? Któż nadawałby się lepiej niż Pomór Dzikich? Szczególnie odkąd on jest skoncentrowany na tej absurdalnej wojnie ze Stelianami. - A może właśnie do absurdalnej wojny. W końcu Akiva jest jedynym ogniwem łączącym go z Dalekimi Wyspami. Akiva leciał obok, zatopiony w myślach, ale słyszał, co mówią. - Nie jestem żadnym ogniwem. Wiem o Stelianach dokładnie tyle samo, co wszyscy. - Ale masz ich oczy - przypomniała. - Może z tobą zechcieliby rozmawiać. Akiva spojrzał na nią z obrzydzeniem. - Czy on myśli, że będę jego emisariuszem? Wyobraża sobie, że jestem jego marionetką? - Miejmy nadzieję - skwitowała Liraz ostrym głosem - bo alternatywą jest to, że cię podejrzewa. Akiva zamilkł na dłuższą chwilą, a potem oświadczył: - Nie musicie brać w tym udziału. Żadne z was... - Niech cię szlag, Akivo - odwarknęła. - Już biorę w tym udział. - Ja też - dodał Hazael. - Nie chcę narażać was na niebezpieczeństwo - mówił dalej Akiva. Mogę zabić go sam. Nawet jeśli coś podejrzewa, nie ma pojęcia, na co mnie stać. jeśli uda mi się do niego dotrzeć, uda mi się go zabić. - Zabijesz go. Możesz tylko nie wydostać się z powrotem -dokończyła Liraz, a jego milczenie wyrażało wdzięczność. - Co ty myślisz, zabijesz go i po sprawie? Jakie to proste! - W przypadku Liraz większość burzliwych emocji manifestowała się pod postacią gniewu, ale tym razem to naprawdę był gniew. Po tym, co usiłowali rozpętać, nie będzie już mogła nawet wrócić do swo-
jego regimentu i udawać, że żyje normalnie. Będzie wyrzutkiem, zdrajczynią Imperium, a wiedziała, że nie stać jej na zbudowanie sobie poparcia. Akiva mógł to zrobić, w końcu był Pomorem. I Hazael też. Hazaela wszyscy kochali. Ale kim ona była? Poza nimi dwoma nikt jej nawet nie lubił, a i oni, jak czasem myślała, raczej z przyzwyczajenia. - Nie chcę umierać, Lir - wyznał łagodnie Akiva. Nie potrafiła stwierdzić, czy mówi poważnie. - To dobrze - odparła - bo nie umrzesz. Pójdziemy z tobą i jedyna śmierć wydarzy się po drugiej stronie naszych mieczy. Hazael przytaknął jej, a na twarzy Akivy wdzięczność mieszała się z pustką, którą Liraz odczytywała jako „życzenie śmierci". Pamiętała czasy, gdy Akiva uśmiechał się i śmiał, kiedy mimo ich pełnej przemocy codzienności żył pełnią, odczuwał wszystkie emocje. Nigdy nie miał słonecznej osobowości Hazaela - bo któż ją miał poza nim? ale był żywy. Dawno, dawno temu. W Liraz aż zawrzało od furii na myśl o dziewczynie, która zrobiła to jej pięknemu, dumnemu bratu. Ile już razy odchodził, żeby odnaleźć tę... istotę... i wracał zdruzgotany. Wciąż na nowo. Istota. To brzmiało brzydko, ale Liraz nie wiedziała, jak myśleć o tej dziewczynie: Madrigal, Karou, chimera, człowiek, nowa wskrzesicielka. Czym ona była? Nie czuła do niej obrzydzenia, już nie, to było oburzenie. Nieufność. Taki mężczyzna jak Akiva przemierza światy, żeby cię odnaleźć, przenika do miasta wroga po to tylko, żeby z tobą zatańczyć, ujarzmia niebo i piekło, żeby pomścić twoją śmierć, ratuje twojego towarzysza i krewnego od tortur i śmierci, a ty odsyłasz go wyglądającego jak zbity pies, skarlałego, wydrążonego? Liraz nie wiedziała, co dokładnie Karou przekazała Akivie ostatnim razem, ale była pewna, że nie było to nic miłego, a kiedy lecieli obok siebie w ciszy, zaczęła sobie wyobrażać, co ona by jej powiedziała przy okazji mało prawdopodobnego spotkania twarzą w twarz. Było to zadziwiająco satysfakcjonujące zajęcie w czasie długiego lotu. - Tam. - Akiva zobaczył go pierwszy. Miecz. W swojej złotej epoce Astrae było znane jako Miasto Stu Iglic. Jedna dla każdego z gwiezdnych bóstw. Iglice były smukłymi, niewiarygodnie wysokimi wieżami, wyglądającymi jak łodygi kwiatów
rosnące ku niebu. Zrobione były z kryształu i czasem odbijały się w nich burzowe chmury znad szmaragdowego wybrzeża, a innym razem zachowywały się jak pryzmaty i zbierały znad położnych niżej dachów fale światła. To miasto zostało zniszczone tysiąc lat temu podczas powstania Wielkiego Wojownika. To było nowe Astrae, zbudowane przez Jorama na ruinach starego, a choć próbował odbudować miasto wzniesione przez swoich wielkich poprzedników, wychowanych na straconej na zawsze wiedzy mędrców, on musiał korzystać z niewolników. Iglice nie były nawet w połowie tak wysokie, jak te pierwsze, i nie były jednolitymi bryłami kryształu. Zbudowane zostały ze szklanych brył, scalonych stalą i żelazem. Najwyższa była Wieża Triumfu w kształcie miecza - Miecz - stanowiąca symbol Imperium, szczególnie gdy, tak jak teraz, w jej krawędziach widać było płomienie zachodzącego słońca. Krew i zakończenia, pomyślała Liraz, widząc to wielkie ostrze wyrastające na czerwono z odległych skał. W istocie, odpowiedni symbol. Nie lubiła Astrae nigdy. Panowała tam atmosfera terroru i pod-progowego lęku, kultura szeptów i szpiegów. Melliel miała mnóstwo racji, nazywając je pajęczą siecią, szczególnie teraz, gdy wiszące ciała zmarłych były wystawione na widok nowo przybywających. Zachodnia szubienica była pierwszą rzeczą, którą zobaczyli po dotarciu do miasta. Obok czternastu strażników wisiało jeszcze jedno, starsze ciało, które wzięła za pechowego wartownika z Thi-salene i dwa, powieszone za nogi, z rozłożonymi skrzydłami, które kręciły się po każdym powiewie wiatru jak popsute lalki. Popełnili przewinienie czy po prostu mieli pecha, zastanawiała się Liraz. Miała odruch zostawienia na drewnie szubienicy odcisku czarnej dłoni i spalenia jej na popiół. Zapadał zmrok, błękitny ogień lizałby ciemne niebo, pełne marzeń i wizji. Jeszcze nie teraz, powiedziała sobie. Ale już niedługo. Ich trójka wylądowała przy Zachodniej Bramie i zaanonsowała swoje przybycie do miasta. Liraz zgrzytała zębami na myśl o niechęci witających ich Srebrnomieczych do Bastardów, gdyż mogła przejawiać się skazaniem ich na długie oczekiwanie, a nawet otwartą wrogością. Szczerbulce nie nadawały się na żołnierzy. Odizolowani w aromatycznym spokoju stolicy, mogli co najwy-
żej zastanawiać się, czemu inni tak zwlekają z wygraniem wojny. A zauważanie Bastardów było poniżej ich godności. W przypadku Liraz to „poniżej" było całkiem dosłowne. Sięgała im tylko do napierśników i świetnie się bawili, udając, że jej nie widzą. Wszystkie Szczerbulce miały około dwóch metrów wzrostu, nie licząc pióropusza. Pewnie kilka centymetrów dodawały buty, ale nawet na bosaka byli olbrzymami. Olbrzymami, których Liraz mogłaby powalić jednym ciosem, o czym świetnie wiedziała i co ich arogancję czyniło jeszcze bardziej irytującą. - Niewolnicy wchodzą przez Bramę Wschodnią - oznajmił znudzonym głosem ten z lewej, nawet na nich nie patrząc. Niewolnicy. Ich stroje świadczyły o tym, że są Bastardami. Na czarnych kubrakach z naramiennikami ze skóry, wzmacnianymi metalem, i nosili ciemnoszare kolczugi. Mieli też skórzane czarne bryczesy. Skóra była znoszona, kolczuga matowa i połatana. Z okazji audiencji u imperatora mieli też na sobie krótkie peleryny, które były w lepszym stanie niż reszta umundurowania, jako że nosili je rzadko. Peleryny to był zły pomysł, ułatwiały wrogowi złapanie ich pazurami. No i jeszcze godło: owalna tarcza herbowa z rysunkiem ogniw łańcucha. Łańcucha. W zamyśle miała pewnie symbolizować siłę wynikającą z solidarności, ale wszyscy wiedzieli, że oznacza po prostu zniewolenie. Liraz pomyślała o chimerach, które wpychały swoje łańcuchy do gardeł handlarzy, i rozumiała ten impuls. Sama miała ochotę porwać swoją pelerynę i wepchnąć ją w głąb wielkiej gardzieli Szczerbulca, ale to była tylko fantasmagoria. Nic nie odparła i nic nie zrobiła. Ale Hazael się roześmiał. Był jedyną znaną Liraz osobą, której fałszywy śmiech brzmiał zupełnie naturalnie. I rozbrajająco. Szczerbulec zmarszczył brwi i spojrzał na niego. Głupi bydlak nie potrafił stwierdzić, że się z niego kpi. Na twoim miejscu miałabym to zawsze na uwadze, chciała mu powiedzieć. Ale Hazael trącił ją łokciem pod żebro: - Chodziło mu o godło, rozumiesz? - wyjaśnił, jakby nie załapała dowcipu. Nie roześmiała się, nie potrafiła sobie wyobrazić, że śmiałaby się tak jak jej brat: rubasznie, bezproblemowo, z rozluźnionymi mięśniami. Kiedy ona się śmiała, dźwięk był ostry i suchy, nawet
dla jej uszu. W porównaniu z ciepłym i łagodzącym śmiechem brata, jej był twardym skrzekiem. Gdybym zmieniła się w chleb, pomyślała, byłabym czerstwą żołnierską racją, umożliwiającą tylko przeżycie. Akiva też się nie śmiał. Pozbawiony wrogości czy jakiejkolwiek innej reakcji, rozwinął tylko imperatorskie wezwanie kilka centymetrów od twarzy strażnika i czekał, aż przeczyta. Rozczarowany wartownik przepuścił ich. Moi bracia, pomyślała Liraz, wchodząc do Astrae pomiędzy nimi. Jak różni byli. Hazael miał jasne włosy i się śmiał, Akiva był posępny i cichy. Słońce i cień. A ja? Nie wiedziała. Kamień? Stal? Czarne dłonie i mięśnie zbyt napięte, żeby się śmiać? Jestem ogniwem w łańcuchu, pomyślała. Ich symbol mówił prawdę, nie chodziło o zniewolenie tylko o siłę. Szła pomiędzy braćmi, ramię w ramię kierowali szerokim bulwarem do centrum miasta. To jest mój łańcuch. Ich zbroje w świetle księżyca, w świetle latarni, w świetle płomieni ich skrzydeł były matowe, a mieszkańcy schodzili im z drogi, patrząc niepewnie. Och, Astrae, pomyślała, zapewniliśmy ci zbyt duże poczucie bezpieczeństwa, skoro to nas się boisz. Nikt ich ani nie kochał, ani nie szanował, a wkrótce będą zniesławieni, wykluczeni, Liraz wiedziała o tym, ale nie przejmowała się. Dopóki ma braci. Krzesanie szczęścia Są niesamowici, prawda? Ziri oblał się rumieńcem. Nie słyszał kroków Karou i przyłapała go na podpatrywaniu, jak całują się jej przyjaciele. Gapił się na nich? Co to za uczucie zobaczyła w jego twarzy? Teraz starał się wyglądać nonszalancko. - Wydaje mi się, że połowę potrzebnego do przeżycia tlenu pobierają wzajemnie ze swoich ust - dodała. Tak to wyglądało, ale Ziri nie chciał przyznać, że też to zauważył. Nigdy nie widział nikogo, kto zachowywałby się jak Zuzana i Mik. Znajdowali się w kurniku i choć było to najmniej roman-
tyczne miejsce z możliwych, im zdawało się to nie przeszkadzać. Widział ich przez otwarte drzwi, podświetlonych na biało przez słońce. Zuzana balansowała na krawędzi zardzewiałego koryta dla trzody, więc była od Mika wyższa. Nachylała się nad nim, obejmowała ramionami jego głowę i wplatała mu rozcapierzone palce we włosy. A jego ręce! On położył ręce na jej białych nogach i przesuwał je delikatnie od tyłów kolan w górę, na uda, a potem z powrotem. To właśnie to, nie pocałunek, sprawiało, że Ziri zapomniał o bożym świecie i się zagapił. Ta oszałamiająca intymność dotyku. Widział wśród chimer uczucie i pasję, ale to pierwsze było zarezerwowane głównie dla matek i dzieci, a drugie dla spotkań w ciemnych zaułkach w czasie pijackich zabaw na balu u Wielkiego Wojownika. On przeżył całe życie w mieście ogarniętym wojną, większość czasu spędził z żołnierzami, nie znał rodziców, nie znał więc uczucia i pasji idących w parze, takich pięknych jak tutaj, i to... bolało. Czuł ból w piersi, kiedy na nich patrzył. Nie potrafił sobie wyobrazić, że ma kogoś, kto jest jego, kogo mógłby dotykać w ten sposób. - To musi być ludzka rzecz - oznajmił, usiłując zabrzmieć swobodnie. - Nie - zaprzeczyła tęsknie Karou. - To kwestia szczęścia. - Wydawało mu się, że także na jej twarzy ujrzał ból, ale uśmiechnęła się i zniknął. - Aż śmiać mi się chce, jak pomyślę, że minęło zaledwie kilka miesięcy od czasu, kiedy bała się choćby do niego odezwać. - Neek-neek miałaby się bać? Nie wierzę. - W filigranowej Zuzanie była taka zaciekłość, że Virko zaczął nazywać ją neek-neek, od agresywnego gatunku ryjówko-skorpionów, które były znane z tego, że atakowały drapieżniki dziesięciokrotnie od nich większe. - Wiem - zgodziła się Karou. - Nie jest szczególnie płocha. -Byli w stołówce, pora śniadania już minęła. Ziri zszedł właśnie ze swojej zmiany na wieży strażniczej i nałożył na talerz resztki śniadania: zimne jajka, zimny kuskus, morele. Czy Karou coś jadła? Obejmowała się ramionami w talii. - 'Tb był jedyny raz w życiu, kiedy widziałam ją w takim stanie - przypomniała sobie i uśmiechnęła się do dobrych wspomnień. Jej twarz bardzo się ożywiła, odkąd przyjechali jej przyjaciele. - Długo nie wiedziała nawet, jak ma na imię. Mówiłyśmy na niego „Skrzypek". Wpadała w panikę za każdym razem, kiedy była szansa, że go spotka.
Ziri po raz kolejny bez skutku próbował wyobrazić sobie ludzkie życie Karou, ale nie miał dość danych. Nie widział tu nic poza kazbą, pustynią i górami wkoło. - I co się stało? - zapytał, stawiając talerz na stole. Sala była pusta, Thiago zwołał spotkanie na dziedzińcu i Ziri planował zjeść szybko i iść prosto tam, ale kiedy spotkał się sam na sam z Karou, przestał się śpieszyć. Po pierwsze nie chciał na jej oczach napychać się jedzeniem, a po drugie lubił tak po prostu stać obok niej. - Jak się w końcu...? Chciał powiedzieć „zakochali w sobie", ale wstydził się mówić o miłości. Tym bardziej że ona wiedziała, co czuł jako chłopiec. Musiała wyczytać to z jego zarumienionej twarzy, kiedy powiedział, jak obserwował ją w czasie balu u Wielkiego Wojownika lata temu. Gdyby mógł wymazać to wyznanie. Nie chciał, żeby myślała o nim jak o małym chłopcu, który wszędzie za nią łaził. Wolał, żeby widziała go takim, jaki był teraz, jak dorosłego mężczyznę. Zrozumiała, co miał na myśli, nawet jeśli nie użył słowa „miłość". - Ponieważ wstydziła się z nim porozmawiać, narysowała dla niego mapę skarbu. Scłiowała mu ją w futerale na skrzypce, kiedy występował - pracowali w tym samym teatrze, ale nigdy nie rozmawiali - i tego wieczoru wyszła wcześniej, żeby nie widzieć jego reakcji. No wiesz, na wypadek gdyby miał zbolałą minę albo coś i nie mogła tego znieść. Już postanowiła, że jeśli nie pójdzie zgodnie ze wskazówkami mapy, ona więcej nie przyjdzie do pracy, i to będzie koniec. - Co to był za skarb? - Ona. - Karou się roześmiała. - To cała Zuze. Nie odezwie się, ale uczyni z siebie skarb. W samym środku mapy była narysowana jej twarz. Ziri też się roześmiał. - Rozumiem, że poszedł za wskazówkami mapy. - Mhm. Dotarł do celu, ale tam jej nie było, była za to następna mapa, która prowadziła do następnej i wreszcie do niej. Zakochali się w sobie i od tamtej pory tak jest. - Mówiąc to, wskazała przez otwarte drzwi, za którymi Zuzana balansowała na brzegu koryta, trzymając Mika za rękę dla asekuracji. Ziri nigdy nie słyszał takiej historii, jak ta o mapie skarbów. No, nie licząc opowieści o aniele, który przyleciał w przebraniu do miasta klatki, siedziby wroga, żeby zatańczyć ze swoją wybranką.
Historia Zuzany podobała mu się bardziej. - Kwestia szczęścia - powtórzył. - Tak - odparła Karou. Spojrzała na niego, a potem odwróciła wzrok. - Chyba obydwoje czują się szczęściarzami. To jak krzesanie szczęścia: jedno jest krzesiwem, drugie hubką, a kiedy się o siebie ocierają, płonie ogień. - Mocniej objęła się ramionami. - Lepiej jest, kiedy sami opowiadają tę historię. Zabawniej. - Poproszę ich - oznajmił. Pamiętał, że spotkanie Thiaga za chwilę się zacznie i że musi tam być. - Biorąc pod uwagę, jak szybko uczą się chimeryjskiego, niedługo będą mogli mi opowiedzieć. Nic nie odrzekła. Błogość wywołana przyjemnymi wspomnieniami zniknęła. Obejrzała się przez ramię, ukradkiem, a potem badawczo popatrzyła na niego. - Ziri - szepnęła - muszę ich stąd zabrać. - Co? Dlaczego? - Thiago im groził. Dopóki tu są, muszę robić dokładnie to, co on mi każe. A naprawdę chciałabym już przestać. - Ostatnie zdanie wypowiedziała cicho, zapalczywie i Ziri poczuł, że coś się w niej zmienia, uzbraja się, zbiera siły i wolę. - Czy Zuzana i Mik wiedzą? - Nie i nie będą chcieli wyjechać. Podoba im się tu. Czują, że są częścią czegoś magicznego. Ziri czuł to samo. Uwielbiał godziny spędzane w pokoju Karou z nią, Issą, Mikiem i Zuzaną, mimo że ponosił wówczas ofiarę z bólu. Byli pełni życia, śmiechu i ciepła, dokonywali wskrzeszenia, nie zabijali. - Pomogę ci. Zabierzemy ich w bezpieczne miejsce. - Dziękuję. - Dotknęła jego dłoni i powiedziała jeszcze raz: -Dziękuję. Wtedy Zuzana zawołała coś do niej w języku ludzi i wpadła przez otwarte drzwi. - Idziesz? - Ziri spytał Karou. - Zebranie Thiaga zaraz się zacznie. - Nie zostałam zaproszona - rzuciła. - Mam nie zawracać sobie głowy takimi sprawami. Powiesz mi, co mówił? Co planuje? - Oczywiście - obiecał Ziri. - Ja też muszę ci coś przekazać. - Znów zbrojenie się, formowanie, nowe rozwiązania. Nie było już rozdygotanej dziewczynki, którą Thiago znalazł w ruinach.
- Co takiego? - spytał Ziri, ale w tym momencie minął ich rozpędzony człowieczek. - Później - skwitowała Karou, bo Zuzana złapała ją za rękę i pociągnęła ze sobą, rzucając przez ramię nieuważne „cześć". Ziri zostawił śniadanie niezjedzone i wyszedł. Co miała mu do powiedzenia? Wciąż czuł jej dotyk na dłoni. Kiedyś, kiedy on był chłopcem, a ona była Madrigal, pocałowała go. Wzięła jego twarz w obie dłonie i pocałowała go lekko w czoło. Niewiarygodne, ile razy wracał później myślami do tej chwili. Przeżył bardzo mało szczęśliwych chwil i to wspomnienie nie miało wielkiej konkurencji w kategorii najszczęśliwszych. Aż do teraz. Teraz miał wspomnienie ciepłego ramienia Karou, dotykającego jego ręki, kiedy spali obok siebie, i wspomnienie przebudzenia obok niej. Jakby to było, gdyby mógł budzić się obok niej co rano? Kłaść się obok niej każdej nocy? I... wypełniać razem z nią godziny pomiędzy? Wszystkie nocne godziny. - Kwestia szczęścia - powiedziała. Podobno miał szczęście. Ziri Szczęściarz. Bo miał swoje naturalne ciało. Nie mógł się tym pochwalić żaden z jego towarzyszy, więc nie protestował, kiedy nazywali go szczęściarzem, ale on nigdy tego nie czuł. Dorasta! bez swoich ludzi, nie znał innego życia niż wojna, nawet teraz, kiedy podobno się skończyła, choć co z tego, skoro nie skończyło się zabijanie. Przypomniał sobie krzyki konających, dym z palonych ciał i zawstydził się, że kwestionuje swoje szczęście. Żył, to nie było nic i nie mogło trwać wiecznie. Kiedy dotarł na dziedziniec, byli tam już wszyscy z wyjątkiem Ten. Wśliznęła się chwilę po Zirim i zaczęła coś szeptać Wilkowi do ucha. Thiago zatrzymał się, żeby jej posłuchać, a w miarę jak mówiła, jego chłodne spojrzenie przesuwało się na Ziriego. Po ciele przebiegły mu ciarki, a wtedy Wilk przemówił. - Jak wiecie, straciliśmy cały oddział, ale ich gwarant bezpieczeństwa wykonał swój obowiązek i sprowadził ich dusze z powrotem. Ziri. - Thiago skinął w jego stronę. Rozległy się wiwaty, a czyjaś wielka dłoń poklepała Ziriego po ramieniu. Ale on ani przez chwilę nie wierzył, że ta przemowa skończy się dobrze, więc nie rozluźnił się i okazało się, że słusznie. - Ale teraz będziesz
potrzebował nowej drużyny. Czy Razor cię przyjmie? - Thiago odwrócił się do niego. Nie, pomyślał Ziri i zacisnął szczęki, każdy byle nie on. - Wedle pana życzenia, mój generale - syknął Razor. - Ale nie mogę obiecać, że w mojej drużynie będzie miał zapewnione bezpieczne gniazdko i że zatrzyma swoją śliczną skórkę. „Bezpieczne gniazdko" było potwarzą, rzucaną przez głupio buńczucznych żołnierzy, którzy nie widzieli wartości w zbieraniu dusz poległych. Ziri cały zesztywniał na sugestię, że kiedykolwiek sam wybrałby bezpieczną kryjówkę, ale pomyślał o tym, co będą musieli zrobić i w jego sprzeciwie nie było już przekonania. Wolałby się schować. A najbardziej chciałby w ogóle powstrzymać tę rzeź. Ale oczywiście to nie wchodziło w grę. Ziri był żołnierzem więcej lat, niż nim nie był. Nigdy nie kochał tego życia, ale był w nim dobry i nigdy wcześniej, za życia Wielkiego Wojownika, nie było mu wstrętne. Aż do teraz. - Na wschód od Belzir, nad rzeką Tane, jest kilka miast - oznajmił Thiago. Uśmiechną! się z plugawą rozkoszą i Ziri wiedział już, że to oznacza masakrę. - Chcę, żeby aniołowie z Belzir obudzili się jutro rano i zastanawiali, dlaczego wody Tane są czerwone. Ładniejsza liczba Kiedy do drzwi podeszła Ten, Karou pochylała się właśnie nad naszyjnikiem, ale tak naprawdę myślami była daleko, w Loramendi. Wciąż nie mogła pozbyć się z głowy tego, co przekazała jej Issa. I złego, i dobrego. Ale „dobro" i „zło" to były słowa z elementarza i nie dawały rady odwzorcować ogromu tragedii z jednej strony, a z drugiej... nadziei. Nadziei, która oczyszczała myśli, prostowała ramiona i mogła zmienić wszystko. A w każdym razie mogłaby. Bo przecież Thiago równie dobrze może kontynuować swoją kampanię terroru aż do momentu, kiedy dla chimer nie będzie już nadziei. Tylko Karou mogła ich przekonać. Wielkie rzeczy,
pomyślała, wpatrując się w garść zębów trzymanych w dłoni, i stłumiła szatański śmiech, przecież mnie tu kochają. Myślę, że zaproszę ich na spotkanie. Stojąca w drzwiach Ten odchrząknęła. Karou rzuciła jej beznamiętne spojrzenie. - Czego chcesz? - Słyszę wrogość! - Ten weszła bez zaproszenia. - Przyszłam tylko przekazać wiadomość. - Była taka zwyczajna. Karou podejrzewała, że wiadomość jest od Thiaga, ale nie mogła nie słyszeć, że w głosie Ten brakuje zwykłego podekscytowania. - Przykro mu, że nie zdążył pożegnać się z tobą osobiście. - Pożegnać? - To było coś. - A dokąd on się wybiera? - Dni, kiedy Thiago dowodził misjami, dawno już minęły. Był skazany na kazbę w takim samym stopniu, jak Karou. A może nawet większym, bo teoretycznie ona mogła w każdej chwili odlecieć. - Nad Tane - odrzekła wilczyca. Tane to rzeka, płynąca na wschód od Azenov, krainy położonej w sercu Imperium. Karou spojrzała na nią ostro, ale to Issa spytała z nieskrywaną pogardą: - Od kogo ta wiadomość, wilczyco? - Od twojego przyjaciela - odparła Ten, tak jakby przyjaciel był zakazanym słowem, które wypowiada się z niecną przyjemnością, zakrywając usta dłonią. - A jak myślałaś, od kogo? Karou podeszła do okna, a on stał na dziedzińcu ze swoim nowym oddziałem. Z Razorem. Kiedy wyjrzała, podrywali się właśnie w górę i rozpoczęli lot. Tym razem Ziri spojrzał w jej okno i nawet z daleka widziała, że twarz ma napiętą od gniewu, a w oczach żal, kiedy podniósł rękę w geście pożegnania. Serce jej załomotało. To dlatego, że pomógł jej wczoraj albo ze względu na dzisiejszy poranek. Nieważne, dość że nie była wystarczająco ostrożna. - Dokąd leci Ziri? - spytała Zuzana, która też podeszła do okna i obserwowała odlot oddziału. - Na misję - usłyszała swój głos Karou. - Z Razorem? - Zuzana wydała dźwięk, jakby krztusiła się z obrzydzeniem, ale choć to był żart, chybił o całe kilometry. - Co on ma w tym obrzydliwym worku?
Wygląda na to, że Ziri się dowie, pomyślała Karou i zemdliło ją. Razor to była jej wina. To ona wpuściła tę śliską obleśną duszę do potężnego ciała i przebudziła go. Teraz Ziri był zdany na jego łaskę, nie mówiąc już o serafinach, którzy już padli i dopiero padną jego ofiarą. Mówiono, że ich... zjadał. Nie chciała w to wierzyć, ale wystarczyło stanąć obok niego, żeby poczuć smród rzeźni z jego ust; między zębami jak brzytwy miał zgniłe mięso. A co do worka - nie chciała się dowiedzieć, co w nim było. Nigdy. Chciała, żeby to się wszystko skończyło, ale przecież właśnie polecieli, dokonać kolejnej masakry, nad Tane. - Siedmioro to za dużo jak na jeden oddział, nie sądzisz? -zauważyła Ten. - Sześć to ładniejsza liczba. Ładniejsza liczba? Karou pojęła aluzję i odwróciła się do niej. - Co takiego? Co miałaś na myśli! Wróci tylko sześciu? - Wszystko może się zdarzyć. - Ten wzruszyła ramionami. -Wiemy to, kiedy wyruszamy na bitwę. Pierś Karou wznosiła się i opadała od przyśpieszonego oddechu. - Wiecie to, tak? - zaatakowała ją. - A kiedy ostatnio wyruszałaś na bitwę? Ty albo twój pan? - Wyciągnęła rękę i złapała leżący na stole nożyk. Był niewielki, trochę tylko dłuższy od pilnika do paznokci. Wykorzystywała go na tysiąc sposobów, na przykład rozcinając bryłki kadzidła, wydłubując zęby ze szczęk, a czasem, kiedy potrzebowała małych przypływów bólu pod koniec wskrzeszania, wbijała sobie w opuszki palców jego ostrze. - Chodź tu, Ten - zaprosiła ją i zacisnęła pięść na rękojeści. -A może małe wskrzeszonko? Nie musisz fatygować się do dołu, po prostu wyrzucę cię przez okno. Ten się roześmiała. Z nożyka i z niej. Śmiech brzmiał jak szczekanie. - Karou, doprawdy. Tak chcesz się bawić? - Wskazała na Zuzanę i Mika. - A które z nich zginie pierwsze? Myślę, że Wilk pozwoli ci wybrać. - Przegapisz ten wybór, bo będziesz już martwa. Issa złapała Karou za rękę, w której trzymała nóż. - Przestań, moja słodka. Karou trzęsła się z wściekłości i wrzasnęła: - Wynoś się!
Ten, wciąż się śmiejąc, wyszła. Karou odwróciła się do Mika i Zuzany, którzy stali przyciśnięci do ściany, trzymali się za ręce i mieli wypisane na twarzach identyczne „Że co?" Minęła ich, podeszła do okna i wpatrzyła się w przepastne, puste niebo. Ziri odleciał, a na dziedzińcu stał skazany na ziemię i będący łatwym celem dla niewielkiej, ale wciąż rozrastającej się armii, Thiago. Patrzył na nią. Karou zatrzasnęła okiennice. - Co? - spytała Zuzana i zaczęła w podnieceniu podskakiwać. - Co, co, co? Karou wzięła głęboki, rozedrgany wdech i wypuściła powietrze. Ziri był żołnierzem i Kirinem. Umie zadbać o siebie. W każdym razie tak brzmiała pierwsza jej myśl. Bo w głębi, wśród skłębionych prądów jej dzikiej, porażającej bezradności wiedziała... wiedziała, że prawdopodobnie więcej go nie zobaczy. - Dziś wieczorem - zaczęła - zabiorę was stąd. Zuzana zaczęła protestować. Karou jej przerwała: - To nie jest dobre miejsce dla was - oświadczyła zachrypniętym szeptem, tak dosadnie, jak tylko się dało. - Zastanawiałaś się kiedyś, jak umarłam? - Jak... Hm. W walce? Tak myślę. - Nie. Zakochałam się w Akivie i Thiago odciął mi głowę. -Prosto między oczy. Zuzana głośno złapała powietrze. - Więc skoro już wiesz - mówiła dalej Karou - czy pozwolisz mi zabrać was z bezpieczne miejsce? - Ale co z tobą? - Ja muszę się z tym uporać. Tylko ja mogę to zrobić. Proszę cię, Zuze. Cichutko, głosikiem, jaki Karou rzadko u niej słyszała, Zuzana odparła: - Okej. A Mik zapytał: - Ale jak? Dobre pytanie. Karou była obserwowana, to pewne, nie tylko przez Ten. Nie miała Ziriego, na którym mogła polegać, a nie mogła ryzykować wskrzeszenia patrolu Balierosa, to byłoby zbyt oczywiste. Nikomu innemu nie mogła zaufać, ale miała pomysł, który nie wymagał pomocy żadnej z chimer.
Wzięła kolejny głęboki wdech i zaczęła zastanawiać się nad Zuzaną i Mikiem. Absolutnie nie byli żołnierzami. I nie chodziło nawet o to, że byli ludźmi, ale cechowała ich skrajna nietolerancja dla jakiekolwiek niewygody. Piesza wędrówka tutaj prawie ich zabiła, a Zuzana tylko odrobinę żartowała, mówiąc, że przegrana w konkursie tanecznym była najgorszym dniem w jej życiu. Czy zniosą ofiarę? Będą musieli. - Czy jeśli zaszłaby taka konieczność, dalibyście radę odejść stąd na piechotę? Nocą, kiedy nie jest tak gorąco? Szeroko otworzyli oczy, ale skinęli głowami. Karou zagryzła wargę, martwiła się. - A myślicie, że... - zaczęła niepewnie, z nadzieją że nie jest to najgorszy pomysł, na jaki w życiu wpadła - .. .moglibyście chcieć nauczyć się, jak być niewidzialnymi? W tej chwili oddałaby wiele za aparat, żeby uwiecznić miny przyjaciół. Nie musieli nic mówić, wiedziała, że odpowiedź brzmi: tak. Pracowali nad tym cały dzień. - Jest odrobinę mniej fantastycznie, niż mogłoby być. - Tylko na takie słowa narzekania pozwoliła sobie Zuzana, ale jej radość, kiedy stała się znów widzialna po pierwszej zwieńczonej sukcesem chwili niewidzialności, była jasna i piękna. I ona była jasna i piękna, a Karou nie mogła się powstrzymać przed złapaniem jej w objęcia, zbyt długie i zbyt ciasne, które mogły oznaczać tylko: Jestem szczęśliwa, że mogłam cię znać. Kiedy ją w końcu puściła, Zuzana miała mokre oczy, a usta wykrzywione w rozzłoszczonym grymasie pod tytułem „nie będę płakać" i nie powiedziała ani słowa. Karou wciąż musiała odczynić kilka wskrzeszeń, żeby móc zaprezentować Thiagowi nowych żołnierzy. Nie mógł wiedzieć, że jej myśli są skupione zupełnie na czym innym. Udało jej się dzięki pomocy Issy. Wskrzesiła trzech nowych żołnierzy, dała też radę odbębnić obiad, choć jadła mechanicznie, a przy jedzeniu bacznie przyglądała się zebranym i zastanawiała się, kto spośród z nich miałby dość odwagi, żeby sprzeciwić się Wilkowi. Ponieważ była gotowa do nich przemówić, wmawiała sobie, że na pewno jest ktoś taki.
Zuzana i Mik nic nie dali po sobie poznać, jak zwykłe siedzieli na podłodze wśród żołnierzy i uczyli się słów w języku z innego świata, którego już nigdy nie będą mieli okazji zobaczyć. „Przyjaciel", „latać", „kocham cię". Virko uważał, że to ostatnie jest nadzwyczajne, ale Karou poczuła się przybita. Tego wieczoru Mik grał Mozarta, a Karou widziała, że Bast jest poruszona do łez. A potem, znacznie później, w jej pokoju dała przyjaciołom zaciski, jeden założyła sobie i niezauważenie wyprowadziła ich na pustynię. Wzięli tylko to, co zmieściło im się w kieszeniach: pieniądze, nieczynne telefony, paszporty, kompas, a na ramionach zawiesili manierki z wodą. Wszystko inne zostało. Karou przeszła z nimi kawałek, a potem poleciała do kazby, żeby stanąć na straży i upewnić się, że ich odejście pozostanie niezauważone. I tak się stało. Kiedy wróciła do tacy z zębami, znalazła na niej złożoną karteczkę. Był to rysunek Zuzany i Mika, a pod spodem napisane fonetycznie po chimeryjsku słowa: „Kocham cię". Wtedy się złamała. Issa ją przytulała, ona przytulała Issę i obie płakały, ale kiedy wzeszło słońce i kazba obudziła się do życia, znów były spokojne. Blade i przybite. Gotowe. Nadszedł czas.
Dawno, dawno temu tysiące chimer zeszły do podziemnej katedry. I nigdy nie wróciły.
Requiem dla potworów To byl wybór. Kiedy nadszedł koniec, musiała go dokonać każda chimera w Loramendi. Z wyjątkiem żołnierzy. Oni mieli zginąć w obronie miasta. I z wyjątkiem dzieci. W ich imieniu decyzję podejmowali rodzice. Serafini pamiętali, że kiedy wreszcie wróg skruszył żelazne pręty klatki, w mieście było bardzo niewiele dzieci. A może żadnego. Tyle już spłonęło i zawaliło się, że trudno było o wiarygodne rachunki. I aniołowie nigdy nie dowiedzieli się, co leży pogrzebane pod ich stopami. Zejdź do katedry znajdującej się pod miastem. Weź niemowlęta, dzieci przyprowadź za rękę. Zagłęb się w ciemności i brak tlenu, nie wyjdź nigdy. Albo zostań w mieście i staw czoło aniołom. Wybór między śmierciami był prosty. Ta pod ziemią będzie łagodniejsza. I może... ewentualnie... mniej nieodwracalna. Brimstone nic nie obiecywał. Jak mógłby? To tylko marzenie. - Zawsze byłeś marzycielem - oznajmił Wielki Wojownik, kiedy Brimstone mu to zaproponował. Byli dwoma starymi mężczyznami, „starymi potworami", jak nazwaliby ich wrogowie, którzy powstali z najgorszej niewoli, pokonali panów i zapewnili swoim ludziom tysiąc lat wolności. Tysiąc lat i ani roku więcej. Nadszedł koniec, a oni byli bardzo zmęczeni. - Miewałem przyjemniejsze marzenia - odparł Brimstone. -Że katedra przyda się do błogosławieństw i ślubów, a nie wskrzeszeń. Nigdy nie marzyłem, że stanie się mogiłą.
Katedra była gigantyczną naturalną jaskinią, która rozciągała się pod miastem. Niewielu widziało rzeźbione stalaktyty, jedynie zjawy, które budziły się tam na ogromnych, kamiennych stołach. Nie wiadomo, o jakich błogosławieństwach i ślubach marzył Brimstone, kiedy ją znalazł i wybudował na niej miasto, ale ona widziała tylko jedno: dym zjaw i ręce Fatimy. A teraz to. - Nie mogiłą - oświadczył Wielki Wojownik i położył rękę na zgarbionych ramionach przyjaciela. - Czy nie o to właśnie chodzi? To nie będzie grób, tylko kadzielnica. W prawidłowo zapieczętowanej kadzielnicy dusza może przetrwać wieczność. A gdyby katedrę zapieczętować, zablokować kanały wentylacyjne, zniszczyć i zamaskować długie spiralne schody, Brimstone przewidywał, że może funkcjonować jako gigantyczne naczynie do przechowania tysięcy dusz. - Ale może się okazać, że to tylko grób - ostrzegł. - Czyj to był pomysł? - spytał Wielki Wojownik. - Ja mam przekonywać ciebie, który mi to zaproponowałeś? Mogłeś dziś wyjrzeć przez okno, zobaczyć deszcz płomieni i powiedzieć, że wszystko na marne, wszystko, czego dokonaliśmy, bo właśnie przegrywamy Ale w tym mieście ludzie rodzili się, żyli, doświadczali przyjaźni, słuchali muzyki, w tym mieście, chociaż brzydkim, w całym kraju, o którego ziemie walczyliśmy. Niektórzy się zestarzeli, inni mieli mniej szczęścia. Wielu doczekało się dzieci i wychowało je, mieli też przyjemność z powoływania ich na świat, a my zapewnialiśmy im to tak długo, jak się dało. Kto kiedykolwiek zrobił więcej, mój przyjacielu? - A teraz nasz czas się kończy. Wielki Wojownik uśmiechnął się ze smutkiem. - Tak. Ten grób - naczynie - nie było dla nich, bo aniołowie nie zostawiliby kamienia na kamieniu w tym mieście, dopóki nie znaleźliby Wielkiego Wojownika i wskrzesiciela. Imperator musiał mieć wielki finał. Marzenie mogło należeć do Brimstone'a, ale realizacja będzie zależała od kogo innego. - Wierzysz, że ona wróci? - zapytał Wielki Wojownik. Brimstone czuł w sercu ciężar. Nie wiedział, czy Karou kiedykolwiek znajdzie drogę powrotną do Eretz, nie przygotował jej
na to. Dał jej ludzkie życie i chciał wierzyć, że ona uniknie losu jej rasy, niekończącej się wojny, zniszczonego świata. A teraz zawieszał jej na szyi taki ciężar? Ciężkie, najcięższe klucze do zburzonego królestwa. Ciężar wszystkich tych dusz będzie dla niej jak okowy, ale wiedział, że się od nich nie wykręci. - Tak - zapewnił. - Wróci. - W takim razie zróbmy to. Dobrze ją nazwałeś, stary capie. Nadzieja, w rzeczy samej. Więc dali ludziom wybór, a wybór był prosty. Wszyscy wiedzieli, co się zbliża, ich życie sprowadzało się już teraz do głodu i zbijania się w grupki - i ognia, zawsze ognia - w których czekali na koniec. A teraz koniec nadszedł i... Jak ze snów pojawiła się nadzieja, przyszła szeptem do ich ciemnych nor, ruin i schronisk dla uchodźców. Wszyscy widzieli, jak potworne będzie przebudzenie się ze snów pełnych nadziei w ciemności i smrodzie osaczenia. Nadzieja była ułudą i niełatwo im było w nią uwierzyć. Ale to była prawda. Nie obietnica, ale nadzieja: może będą znów żywi, ich dusze i dusze ich dzieci będą bezpiecznie czekać, uśpione, na taki dzień... I była też druga nadzieja, jeszcze cięższa, którą Brimstone zawiesił na szyi Karou i która była jednocześnie trudniejszym zadaniem. Bo ten dzień może nadejść i będzie świat, w którym będą mogli się obudzić. Brimstone i Wielki Wojownik nie potrafili do tego doprowadzić, mając swoje armie, ale Madrigal i anioł, którego kochała, mieli piękne marzenie, a chociaż marzenie zginęło na szafocie, Brimstone wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że czasem śmierć nie jest tak ostatecznym końcem, na jaki wygląda. Tysiące chimer z jednoczących się plemion wypełniło długie spiralne schody w dół. Gdy zejdą, schody zostaną zniszczone, nie będzie drogi wyjścia. Patrzyli na katedrę i widzieli zjawisko. Stali stłoczeni i śpiewali hymn. Możliwe, że to miejsce nie stanie się niczym więcej niż ich mogiłą, a jednak to był łatwy wybór. Najtrudniejszego wyboru dokonali ci, którzy zostali na górze, ci okazali prawdziwy heroizm. Nie wszyscy mogli zejść na dół. Gdyby w Loramendi nie została ani jedna chimera, serafini domyśliliby się, co się stało, i zaczęliby kopać. Niektórzy obywatele - wielu - musieli więc zostać i dać aniołom fałszywą satysfakcję. Musieli stać się satysfakcją aniołów, z trudem wywalczonymi trupami, którymi mogli podsycić ogień. Zostali starcy, ci, którzy
już stracili dzieci, a także pewna liczba uchodźców, którzy przeżyli już tyle, że jeszcze tylko to jedno zostało im do ofiarowania. Poświęcili siebie, żeby inni mogli liczyć na życie w lepszych czasach. W tę wiedzę była uzbrojona Karou tego ranka, oprócz dosłownej broni: noży w kształcie półksiężyców, które zawiesiła u pasa, i małego noża schowanego w bucie. Z Issą przy boku zmierzała na dziedziniec, bo Wilk i jego żołnierze obudzili się już i zebrali na świeżym, chłodnym powietrzu; kilka uzbrojonych drużyn gotowych do odlotu. Jedną z nich był oddział Amzałlaga i serce Karou wyrwało się do niego. Chciałaby móc porozmawiać z nim na osobności, z nim i innymi, na których jej słowa mogłyby wpłynąć. Amzallag miał dzieci. A w każdym razie miał, zanim upadło Loramendi. - Uderzymy na północ od stolicy - mówił Thiago. - Tamtejsze miasta są słabo ufortyfikowane i niestrzeżone. Bitwy nie było tam od stu lat. Mój ojciec pozostawił te strony w spokoju. Przyjął postawę obronną. W rezultacie my nie mamy już czego bronić. To było mocne oświadczenie i niektórzy żołnierze przenieśli ciężar ciała na drugą nogę. Zabrzmiało to, jakby obwiniał Wielkiego Wojownika o upadek ich ludzi. - Mamy - odezwała się Karou i wyszła spod łuku, w tym samym miejscu, w którym się ukrywała, gdy patrzyła na pojedynek Ziriego i Ixandera. Thiago zwrócił do niej swą życzliwą maskę, jakże cienką, jak nieprzekonującą. - Mamy czego bronić. - Karou - przywitał ją i ustąpił miejsca Ten, niańce zdrajczy-ni. Karou zobaczyła kątem oka jej ruch. - Wciąż są życia, które można uratować - oznajmiła Karou -i wybory. - Kiedy tylko to oznajmiła, zdała sobie sprawę, że to słowa Akivy. Zarumieniła się, choć nikt nie mógł wiedzieć, że powtarza po Pomorze Dzikich. No cóż, przecież miał rację. Więcej racji, niż przewidywał. - Wybory? - Thiago był zimny, beznamiętny. Ten zacisnęła rękę na ramieniu Karou. - Pamiętasz o wyborze, o jakim rozmawiałyśmy wczoraj? -warknęła nisko wilczyca. - O jakim wyborze mówisz, Ten? - spytała Karou pełnym głosem. O tym, kogo zabijesz najpierw, Zuzanę czy Mika? Nie podjęłam decyzji, a oni są już poza twoim zasięgiem. Zabierz tę rękę. -
Wyszarpnęła ramię z uścisku i odwróciła się do żołnierzy. Widziała, że są zagubieni i patrzą to na nią, to na Thiaga. - Mam na myśli podjęcie decyzji o chronieniu przed serafinami naszych niewinnych, a nie zarzynaniu ich. - Nie ma niewinnych serafinów - stwierdził Wilk. - To samo mówią oni, gdy zabijają nasze dzieci. - Nie mogła się powstrzymać przed spojrzeniem w stronę Amzałlaga. - Niektórzy nawet w to wierzą. Ale my wiemy lepiej. Wszystkie dzieci są niewinne. Święte. - Nie ich. - W głosie Thiaga pojawił się zalążek warkotu. - A wszyscy zwykli ludzie po obu stronach, którzy chcą tylko żyć? Karou zrobiła krok w jego stronę. A potem następny. Nie czuła, że idzie, może zresztą tak naprawdę leciała. Była zdenerwowana i nakręcona niezbyt szczerą odwagą, więc słyszała w uszach dudnienie serca. Jej odwaga była pozorem. Zastanawiała się, czy tak jest zawsze, czy niektórzy naprawdę nie odczuwają strachu. - Wiesz, Thiago, próbowałam do czegoś dojść, ale bałam się ciebie zapytać. - Spojrzała na żołnierzy. Widziała twarze, oczy, które sama stworzyła, dusze, których dotykała, jedne piękne, inne nie. Zastanawiałam się, czy wszyscy poza mną to rozumieją, czy może nie tylko mnie nie daje to spokoju. - Odwróciła się z powrotem do Thiaga. - Jaki jest twój cel? - Mój cel? Karou, nie musisz rozumieć strategii. Widziała, że dręczy go pytanie, skąd wzięła śmiałość, żeby kwestionować jego działania, i jak przejąć kontrolę, nie uciekając się do otwartej groźby. - Nie pytam o strategię, tylko o cel - zaznaczyła. To proste pytanie. Powinna istnieć prosta odpowiedź. O co walczymy? Po co zabijamy? Co widzisz, kiedy patrzysz w przyszłość? Jak zimne i nieporuszone były jego oczy, jak pozbawioną wyrazu miał twarz. Jego furia była lodowata. Nie był odpowiedzi. W każdym razie dobrej odpowiedzi. Musiałby odpowiedzieć: Walczymy, żeby zabijać. Karou czuła zbiorowe oczekiwanie i zastanawiała się, jak wiele zgromadzonych chimer byłoby usatysfakcjonowanych tą odpowiedzią. Ilu z nich straciło zdolność żywienia nadziei, a ilu znalazłoby ostatni jej skrawek na wieść o tym, co zrobił Brimstone. - Przyszłość - rzucił Thiago po dłuższej przerwie. - Słyszałem kiedyś, jak planowałaś przyszłość. Byłaś wtedy w ramionach swojego kochanka, anioła, i rozmawialiście o zabiciu mnie.
A tak, pomyślała Karou. Sprytny wybieg. Dla żołnierzy wizja, chimery splecionej w uścisku z serafinem, wystarczyła, żeby przyćmić jej pytanie. - Nigdy się na to nie zgodziłam - stwierdziła, i to była prawda, ale czuła, że ciekawość, jaką w nich zasiała, słabnie. Przegra, nieważne ile ziemi zagarnęła. - Odpowiedz na moje pytanie - zażądała. - Dokąd nas prowadzisz? Co widzisz w przyszłości? Żyjemy? Mamy ziemie? Mamy pokój? - Ziemie? Pokój? Powinnaś zapytać serafińskiego imperatora, Karou, nie mnie. - Żeby dowiedzieć się, że „potwory muszą zginąć?" Jego cel znaliśmy zawsze, ale Wielki Wojownik nigdy nie wynaturzył go tak, jak ty. Mordy w taktyce terroru odbijają się na ludziach, których poświęcasz. - A do żołnierzy zwróciła się: - Czy wy chociaż próbujecie ratować chimery, czy chodzi wam tylko o zemstę? Zabić tylu serafinów, ile się da, zanim zginiecie? To takie proste? -Chciałaby móc przekazać im, co zrobił patrol Balierosa i co widzieli w górach Hintermost, ale nie mogła zmusić się do zdradzenia ich sekretu. Co zrobiłby Thiago, gdyby się dowiedział? - Myślisz, Karou, że jest inny sposób? - Pokręcił głową. - Czy ich łagodne obchodzenie się z nami podsunęło ci pomysł, że chcą się przyjaźnić? Jest tylko jeden sposób, żeby uratować chimery: zabijać aniołów. - Zabić ich wszystkich - podsunęła. - Tak, Karou, zabić ich wszystkich. - Ironia. - Wiem, że musi ci być ciężko tego słuchać, bo wśród nich jest twój kochanek. Będzie do tego wracał i wracał, ale co zabawne, im więcej razy o tym wspominał, tym mniejszy wstyd czuła Karou. Bo w zasadzie co takiego zrobiła poza tym, że się zakochała i marzyła o pokoju? Brimstone jej wybaczył. Nawet więcej: wierzył w jej marzenie. I powierzył jej - jej, nie Thiagowi - znalezienie sposobu, żeby ich ludzie mogli znów żyć. A ona myślała, że ten stos kadzielnic w jej pokoju to ogrom pracy? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ale kiedy Issa opowiedziała jej o katedrze, zobaczyła sens, nie uczucie zamknięcia w klatce, jakie miała, nawlekając koraliki dla Thiaga. Nie. To było tak, jakby klęczała, a Brimstone złapał ją za rękę i pociągnął w górę, postawił na nogi. Jak odrodzenie.
Spojrzała na Issę, która lekko skinęła głową i wzięła głęboki wdech. Przemówiła do buntowników: - Większość z was, a może nawet wszyscy, wiwatowaliście na mojej egzekucji. Być może obwiniacie mnie o wszystko. Nie oczekuję, że mnie wysłuchacie, ale mam nadzieję, że posłuchacie Brimstone'a. To wywołało poruszenie. - Brimstone'a? - powtarzali niektórzy sceptycznie. Patrzyli na Issę, słusznie. Thiago też na nią patrzył. - A cóż to? - spytał. - Czyżby duch Brimstone'a przemawiał przez ciebie, kobieto z Naja? - Jeśli tak chcesz o tym myśleć, Wilku - odparowała Issa. A do żołnierzy rzekła: - Znacie mnie wszyscy. Przez lata byłam towarzyszką Brimstone'a, a teraz jestem jego posłańcem. Odesłał mnie z Loramendi w kadzielnicy, żebym mogła spełnić tę powinność, co oznaczało, że nie mogłam zginąć u jego boku, tak jak chciałam. Wysłuchajcie mnie więc uważnie z uwagi na jego poświęcenie i moje. Groteskowa jest myśl, że zabijanie, okaleczanie i terror kiedykolwiek zapewnią nam życie warte życia. Raczej przyniosą to, czym są: więcej zabijania, więcej okaleczeń i więcej terroru. Jeśli wierzycie, że została wam tylko zemsta, wysłuchajcie mnie. - Była piękna, wyprostowana na zwiniętym ogonie, potężna z rozwiniętym kapturem kobry, jej łuski lśniły w świetle wschodzącego słońca jak wypolerowana emalia. Promieniała, cieszyła się, skrzyła się od uczuć. - Macie więcej powodów do życia, niż wam się wydaje -oznajmiła. Zabij bestię, zmień świat Imperator przyjmie was. Akiva patrzył ponad podniebny most na szare szklane budynki seraju, w którym przyszedł na świat. Był odizolowany i cichy, z zewnątrz nieprzenikniony, ale on miał zamglone wspomnienia
hałasu, zmieniającego się światła, dzieci i niemowląt, zabaw i śpiewów. Na dźwięk głosu się obrócił. To był naczelny zarządca, Byon, opierający się na lasce i skarlały pod ogromnym, ciężkim łukiem bramy Alef i pomiędzy dwoma Srebrnomieczymi, którzy jej strzegli. Miał białe włosy i wyglądał jak dobrotliwy dziadek, ale tylko wyglądał. To Byon pilnował listy imperatorskich bękartów, wykreślał z niej imiona zmarłych, żeby można je było nadać noworodkom. Na jego widok Akiva zaczął się zastanawiać, czy ma szansę przeżyć starego serafina, czy ta pokurczona dłoń przekreśli także jego imię. Wykreślił już sześciu Akivów, czy zrobi to raz jeszcze? Przez chwilę czuł się nikim więcej niż tymczasowym właścicielem imienia. Jakby był tylko kolejnym ciałem, które przez jakiś czas nosi imię, należące do imperatora, jak wszystko inne. Jednorazowe. Odnawialne w nieskończoność. Skupił się jednak na celu, w jakim tu przybył, i spojrzał w szczurze, czarne oczy Byona, w których widać było tę samą od lat pustkę. Nie jest jedynie właścicielem imienia. Nie będzie ósmego Bastarda o imieniu Akiva, płodzenie bękartów to jeszcze jedna z wielu rzeczy, których od jutra Joram nie będzie robił. Obok wszczynania wojen. Obok oddychania. - Złóżcie broń - poinstruował Byon. Spodziewali się tego. W obecności imperatora broni nie mógł mieć nikt, z wyjątkiem strażników. Akiva nie wziął nawet swoich mieczy, które zwykle nosił skrzyżowane na plecach, bo przeszkadzały pelerynie, którą musiał włożyć z tej oficjalnej okazji. Przypiął do pasa krótki miecz, po to tylko, żeby odegrać przedstawienie przy zdejmowaniu go na rozkaz, co też uczynił. Hazael i Liraz też złożyli broń. Tę widzialną. Niewidoczny miecz Akivy zwisał z drugiego biodra. Nie było go widać, ale gdyby ktoś przyjrzał mu się uważnie, zauważyłby subtelną grę cieni na nodze, nie mówiąc już o tym, że mógł go poczuć - zimną stal - każdy, kto przeszedłby zbyt blisko, zechciał go przeszukać albo uścisnąć. Akiva uważał jednak, że ryzyko jest niewielkie, w każdym razie jeśli chodzi o przytulanie. W kwestii przeszukania to miał być pierwszy sprawdzian, czy imperator coś podejrzewa. Czy wezwał Księcia Bękartów, żeby go wykorzystać, czy zdemaskować? Akiva czekał na przeszukanie nadzorcy, ale nic
takiego się nie stało. Byon krótko skinął głową, a kiedy odwrócił się i zniknął w Wieży Triumfu, Akiva ruszył za nim, a na końcu szli Hazael i Liraz. Prywatne apartamenty imperatora. Hazael wypytał, kogo się dało, i mniej więcej wiedzieli, czego się spodziewać: splatające się korytarze z grubego, miodowego szkła, strzeżona brama, a za nią następna. Akiva zapamiętywał każdy zakręt, to jedyna droga wyjścia. Przybiorą czar niewidzialności, taki był plan. W zamieszaniu, które nastąpi po zamachu, w gorączce i wśród tupania strażników, oni znikną i się wycofają. A potem uciekną. Taką miał nadzieję. Kolejne przejście, kolejny zakręt, kolejna brama. Dalej w głąb siedziby imperatora. Akiva był spięty. Męczyło go to brutalne panaceum na wszystko: zabij swojego wroga. Zabij, zabij. Ale w tej chwili brutalne rozwiązanie było jedynym rozwiązaniem. Dla dobra Eretz, żeby zakończyć wojnę. Joram musi zginąć. Akiva przywołał sirithar - stan spokoju, w którym gwiezdne bóstwa kierują ruchami żołnierza - ale nie zbliżył się do niego ani trochę. Próbował uspokoić bicie serca, ale jego umysł galopował przez możliwe scenariusze, magiczne działania, nawet słowa. Co powie, kiedy stanie twarzą w twarz z ojcem i obnaży miecz? Nie wiedział. Nic nie wiedział. To nie miało znaczenia. Liczyły się czyny, nie słowa. Zrób, co trzeba. Zabij bestię. Zmień świat. Jedyną nadzieją jest nadzieja Amzallag rzucił się naprzód i padł przed Issą na kolana. - Kto? - prawie wyszeptał. - Kto zszedł do katedry? - Kilku innych żołnierzy nachyliło się z intensywnym, pełnym napięcia wyczekiwaniem. - Tysiące - odparła łagodnie Issa. - Nie było czasu na dokonanie spisu. Przykro mi. Karou zrobiła krok w przód.
- Zeszły wszystkie dzieci - stwierdziła i spojrzała na Issę, żeby znaleźć potwierdzenie tych słów. - I wszystkie matki. Jest duża szansa, że są tam wasze rodziny. Amzallag był oszołomiony. Na jego tygrysiej twarzy oszołomienie wyglądało tak samo, jak codzienna zaciekłość - będąca dziełem raczej Karou niż jego - tyle że z szeroko otwartymi oczami. Jego dusza była równa jak zaorana ziemia i spokojna jak koń pociągowy, ale nosząc ciało, które mu dała, nie mógł nic poradzić na to, że wyglądał na wściekłego. Szczęki, z których wyrastały kły długości kuchennych noży, sprawiały, że usta miał wciąż otwarte, a pomarańczowe oczy nigdy nie mrugały. Chociaż ldęczał i złożył pod sobą jelenie przednie nogi, a tylne, tygrysie, ugiął, wciąż górował nad Issą. Kiedy sięgnął po jej dłonie, ręce miał duże i szare. Zanim znów zobaczy się z rodziną, pomyślała Karou, dam mu subtelniejsze ciało. Ale zbyt daleko wybiegła myślami. Stanowczo zbyt daleko. Amzallag wziął w wielkie dłonie ręce Issy, a Karou obserwowała Thiaga. Kiedy Amzallag powiedział „Dziękuję", jego głos zabrzmiał jak najsmutniejsza skrzypcowa nuta, a Thiago obnażył kły w cichym warknięciu. - Jestem tylko posłańcem - zaznaczyła Issa. Po tych słowach Thiago przeniósł wzrok na Karou. - Przypomnij nam raz jeszcze - zaczął - jak dokładnie to się stało? - Jak co się stało? - spytała Issa. Amzallag puścił jej dłonie i podniósł się, a potem zwinnym tygrysim ruchem obrócił się, żeby stanąć u jej boku - i obok Karou - naprzeciwko Wilka. Ten gest był rozważny i stanowił wyraźną demonstrację wierności. A jednak poczucie triumfu Karou psuło przesłuchanie, które czuła w kościach. - Jak znalazłaś się między nami - wyjaśnił Thiago. - Pewnego ranka po prostu już byłaś. Bardzo dziwne. - Może i dziwne, ale nie mogę dać ci satysfakcjonującej odpowiedzi. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam sprzed przebudzenia, jest śmierć. - A dokąd Brimstone planował wysłać twoją duszę, w ciasnym uścisku pazurów szkwała? To musisz wiedzieć. Karou się wtrąciła: - Czy tylko tyle masz do powiedzenia? Właśnie się dowiedziałeś, że możemy ocalić tysiące naszych ludzi, a ty mówisz o szkwale?
Thiago, nasze dzieci mogą znów żyć! To niewiarygodna nowina. Nie możesz się ucieszyć? - Ta radość, moja pani, jest trzymana w ryzach przez rozsądek, twoja także powinna. Gdzie mają żyć? Jak? To nic nie zmienia. - To zmienia wszystko! - krzyknęła. - Twoje działania są beznadziejne. Nie widzisz tego? Nie biorą pod uwagę przyszłości. Ta agresja, ataki na cywilów. Twojego ojca by zemdliło. Wszystko, co robisz serafinom, Joram zrobi nam po stokroć, po tysiąckroć! -Teraz zwróciła się do żołnierzy. - Czy Thisalene dało wam satysfakcję? Anioły muszą zginąć? - Wystąpiła przeciwko Tangris i Bashees, musiała zwalczyć strach, który więził jej słowa w gardle. Wystąpić przeciwko Żywym Cieniom? Czy straciła rozum? Pamiętaj, jak udawały kurczaka, przypomniała sobie w panice. -W Thisalene przypomniała - zabiłyście stu aniołów. - Sfinksy patrzyły jej w oczy na swój nieprzenikniony sposób. - Zginęły za to setki chimer. - Jeden ze sfinksów zamrugał. Karou mówiła dalej do wszystkich. Serce waliło jej jak oszalałe. - A wy? Pozwoliliście im umrzeć. Daliście im nadzieję, uśmiechy Wielkiego Wojownika, wiadomości. Powstaliśmy. I co? Chimery z południa nie mogły uwierzyć, że rozpoczniecie tę wojnę, że ściągnięcie na nich tak niezliczone zastępy wroga po to tylko, żeby ich porzucić. Czy wiecie... - Karou przełknęła ślinę. Jej lodowate okrucieństwo ją też bolało, kiedy miała je na nich złożyć. - Czy wiecie, że kiedy umierali, wypatrywali was na niebie? Widziała, że Bast się zachwiała. Inni oddychali tak ciężko, jakby mieli zaciśnięte gardła. Virko patrzył w ziemię. - Nie słuchajcie jej - warknęła Ten. - Nie może wiedzieć, co tam się stało. - Wiem, co się stało - oznajmiła Karou. Zawahała się. Czy to będzie zdradą, jeśli wspomni o buncie Balierosa? On by powiedział, gdyby tu był, była pewna. Przyszłość buntowników leżała na szali, ona sama ją tam rzuciła. Jak mogła tego nie wykorzystać? - Ponieważ jeden z oddziałów zrobił to, czego nie zrobiło żadne z was. Naprawdę uwierzyliście, że Balieros, Ixander, Viya, Azay i Minas padli ofiarą strażników miejskich? Zginęli na południu, walcząc z Dominium. Zginęli w obronie chimer. A wy w tym czasie co robiliście? Słońce było coraz wyżej, robiło się gorąco. Dziedziniec był jasny i nieruchomy.
- Robiliśmy to, co anioły, ale to nas krytykujesz, nie ich. Czy odsłoniłabyś dla nich nasze gardła? - perorował Thiago: - Nie. - Karou przełknęła ślinę. Wkraczała na grząski grunt: jak sprowadzić dyskusję na inne tory, nie przemawiając jak bujająca w obłokach pacyfistka, w najlepszym razie naiwna, w najgorszym sprzyjająca wrogowi, w co nie byłoby im trudno uwierzyć. Wszystko sprowadzało się do tego, że nie miała im do zaoferowania żadnej alternatywy dla walki. Kiedy razem z Akivą marzyła o innym świecie, wierzyła, że on poprowadzi swoich ludzi, a ona jakimś cudem swoich, jak gdyby przyszłość była krajem, w którym mogliby się spotkać, ziemią rządzoną innymi prawami, gdzie przeszłość zostanie z tyłu i można będzie o niej zapomnieć, tak jakby można było wymazać tatuaże z palców serafinów. Teraz, poza mydlaną bańką tej głupiej miłości, Karou widziała, jak ponure stałoby się ich marzenie, gdyby zaczęli je wcielać w życie, jak brudne, jak posiniaczone. Symbole morderstw nigdy nie zbledną. Pozostaną na zawsze, pomiędzy nią a Akivą, chimerami i serafinami, tak samo jak ręce Fatimy. Nie mogli się nawet zwyczajnie dotknąć. Kiedy pomyślała, że te dwie dłonie muszą się zetknąć, marzenie wydawało jej się jeszcze bardziej niedorzeczne niż wcześniej. A jednak... jedyną nadzieją jest nadzieja. Słowa Brimstone'a, wtedy i teraz, dar przekazany jej przez Issę. - Córko mojego serca - tak zaczynała się wiadomość dla Karou. Na samą myśl miała ochotę znów się rozpłakać, tu, na dziedzińcu. Podwójna córko, moja radości. Twoje marzenie jest moim marzeniem, a twoje imię jest prawdziwe. Jesteś naszą jedyną nadzieją. Jej marzenie. Brudne i posiniaczone, ale lepsze takie niż żadne. Ale wtedy miała Akivę i nadzieję na to, że on poprowadzi serafinów nową drogą życia. Co jej zostało? Nie mogła nic obiecać, nie miała planu. Tylko swoje imię. - Nie - powtórzyła. - Nie odsłoniłabym waszych gardeł. Ani nie rzuciłabym naszych ludzi na kolana w imię twojego pędu do wyrżnięcia ich ludzi. Nie zostawiłabym naszej przyszłości zasypanej prochami, żebyś ty mógł pogrzebać ich przyszłość. Thiago zmrużył oczy i bardzo się starał, ale nie potrafił znaleźć szybkiej riposty. Karou mówiła dalej: - Brimstone powiedział mi kiedyś, że prawdziwa siła to pozostać szczerym w starciu ze złem. Jeśli pozwolimy, żeby zrobili
z nas bestie... - Spojrzała na Amzallaga, na jego szare ciało, na Nisk i Lisseth, które stały za Thiagiem, wciąż identyfikowalne jako Naja, ale bez śladu piękna i gracji Issy. Na innych, za dużych, zbyt zębatych, uskrzydlonych, upazurzonych i nienaturalnych. Ona to zrobiła, ona przemieniła te chimery w potwory, jakimi chcieli widzieć je serafini. - Ktoś musi przestać zabijać - zwróciła się błagalnie do Thia-ga. Ktoś musi zrobić to pierwszy. - Ustąpię im pierwszeństwa - odpowiedział zimno, a wargi aż drżały mu od powstrzymywanego warkotu. Jego furia była namacalna. - Możemy decydować tylko za siebie. Zaprzestańmy ataków, dopóki nie wymyślimy innego sposobu, zamiast tylko pogarszać sytuację, bez końca ją pogarszać. - Jesteśmy pokonani, Karou. Nie może być gorzej. - Może być. Jest gorzej. A Hintermost? A Tane? Co robi w tej chwili Razor i jaka będzie na to odpowiedź? Może być gorzej, aż w końcu nie zostanie ani jedno z nas. A może... może mogłoby być lepiej. - Znów do głowy przyszły jej słowa Akivy, ale tym razem wypowiedziała je bez rumieńca. - To, czy w Eretz będą chimery, czy nie, zależy od tego, co teraz zrobimy. W tym momencie Żywe Cienie rozłożyły ciche skrzydła, z gracją snów i koszmarów uniosły się nad głowami towarzyszy i lekko wylądowały u boku Karou. Nic nie mówiły, odzywały się rzadko. A jednak ich przekaz był oczywisty: dumne głowy uniesione wysoko, zbuntowane oczy. Gwałtowna fala emocji odebrała Karou oddech. Czuła moc. Amzallag, Tangris, Bashees, Issa. Kto jeszcze? Patrzyła na nich. Większość wyglądała na oszołomionych. W oczach kilkorga z nich zobaczyła tę samą groźbę, co u Wilka i wiedziała, że ich nienawiści już nigdy nie przeniknie nadzieja. W oczach pozostałych widziała strach. U zbyt wielu. Ale Bast przyjdzie, Karou błagała ją, że zrobiła ten krok. Była na granicy. Emylion? Hvitha? Virko? A Thiago? Stał i wpatrywał się w Karou, a ona przypomniała sobie sposób, w jaki patrzył na nią w gaju drzew mroku, w poprzednim życiu. Widziała tę samą dzikość, falujące nozdrza, płonące oczy, ale potem... wycofał się. Obserwowała chwilę, w której opanował furię, z przebiegłością kalkulował, podjął wysiłek
i z powrotem założył maskę. To złudzenie spokoju było jeszcze gorsze niż nienawiść czy strach. Wielkie, wielkie kłamstwo. - Karou, moja pani - oznajmił. - Wysunęłaś poważny argument. Zaczekaj, myślała Karou. Nie. - Wezmę go pod uwagę - kontynuował - oczywiście. Weźmiemy pod uwagę wszystkie możliwości, a teraz także to - bo już możemy z radością w sercach - jak zebrać dusze z katedry. Jej poczucie mocy zniknęło. Wilk pozwolił jej na to maleńkie poczucie triumfu, ale odebrał jej szansę na większe zwycięstwo. Teraz już nikt z pozostałych żołnierzy nie musiał szukać w sobie odwagi, żeby stanąć u jej boku, i ich ulga była przeogromna. Widziała to w ich postawie, w twarzach. Nie chcieli wybierać. Nie chcieli wybrać jej. O ile łatwiej było pozwolić generałowi, żeby nimi kierował. Bast nawet na nią nie patrzyła. Tchórze, pomyślała Karou i zaczęła się trząść, gdy cała jej pozorowana odwaga zmieniła się we frustrację. Czy naprawdę wierzyli, że Biały Wilk rozważy zakończenie - czy choćby przerwanie - swojej krucjaty? Zwycięstwo i zemsta. Musiałby ściągnąć swoją chorągiew, przygotować nową. Z tęsknotą pomyślała o herbie Wielkiego Wojownika: rogach, z których kiełkowały liście. Narodziny. Jakże był doskonały i jak bardzo poza zasięgiem. A teraz, tak szybko, pozostali żołnierze także byli poza jej zasięgiem. Thiago wiedział, jak się zdobywa władzę, a ona nie miała o tym pojęcia. Bez wysiłku odebrał jej tę odrobinę, którą wywalczyła, i przekuł energię wojska na swoją korzyść. Jego plany zebrania dusz z katedry. Amzallag zgłosił się do tego zadania pierwszy. Zapalczywie ruszył naprzód, a reszta za nim. Karou stała zapomniana, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Issa wzięła ją za rękę i lekko uścisnęła na znak, że podziela jej rozpacz, Żywe Cienie rozmyły się w powietrzu, zanim zdążyła im podziękować, a wkrótce upał wygonił większość z nich z dziedzińca. Dzień minął wspomagany świeżą energią. Karou i Issa patrzyły i słuchały, a Thiago zdawał się robić to, co zapowiedział: rozważał wszystkie możliwości, łącznie z tym, jak rozpocząć wykopy na terenie patrolowanym przez wroga, a nawet co zrobić, żeby pomóc chimerom z południa dotrzeć do Hintermost. Tego właśnie chciała
Karou, ale prawie nie mogła oddychać, bo świetnie wiedziała, że to tylko kolejny trik w grze Wilka. Mydlenie oczu. Ale co chciał zamaskować? Jaka była jego prawdziwa gra? Dowiedziała się, gdy zapadł zmrok. Sirithar Akiva przeszedł za Byonem przez ostatnie drzwi. Powitały ich aromat i wilgoć, kłąb pary zasłonił Akivie widok, kiedy przekroczył próg, a głos ojca usłyszał, zanim jeszcze go zobaczył. - Ach, Lord Bękart! Zaszczyciłeś nas swoją obecnością. -Głos był potężny, wyszkolony na polach bitwy, na których zwiastował śmierć potworom. Kimkolwiek Joram stał się teraz, kiedyś był wojownikiem. I tak też wyglądał. Akiva skłonił się, a kiedy się prostował, para opadła i zorientował się, że są w łaźni, a Joram jest nagi. Imperator stał na parujących płytkach, krzepki i silny. Ciało miał zaczerwienione od wysokiej temperatury, a wokół stała niewielka armia służących, najwyraźniej odpowiedzialnych za obmycie jego królewskiego jestestwa. Zamknął oczy, kiedy dziewczyna polała mu głowę wodą z dzbana. Inna klęczała i myła go pianą gęstą jak bita śmietana. Akiva wyobrażał sobie to spotkanie na milion sposobów, ale w żadnej z wizji jego ojciec nie był nagi. Nic nie podejrzewa, pomyślał. Gdyby było inaczej, przyjąłby mnie ubrany i uzbrojony. - Lordzie imperatorze - zaczął - to ty uczyniłeś mi wielki honor. - Nasz honor, twój honor - wycedził Joram. - Cóż począć z takim nadmiarem zaszczytów? - Zawsze można je powiesić na zachodniej szubienicy - odezwał się ktoś i Akiva nie musiał nawet widzieć przeciętej w połowie twarzy, żeby wiedzieć, do kogo ten głos należał. Z tyłu, na obłożonej kaflami wannie siedział Jael, w pozie tak nieformalnej, że tylko on jeden mógł pozwolić sobie na to w obecności imperatora. Dzięki niebiosom, on był całkiem ubrany. - Gdyby jeszcze było na niej miejsce - dodał żałobnie, a wśród innych zebranych
przetoczyła się fala gardłowego śmiechu. Akiva obrzucił ich twarze szybkim spojrzeniem. Nikt nie czuł się tak swobodnie jak Jael, ale wyglądali na wystarczająco odprężonych, żeby doszedł do wniosku, że spotkania w porze kąpieli nie należą do rzadkości. Na okrutnej twarzy Jorama pojawił się uśmiech: - Zawsze można zrobić miejsce - uznał. Czy to groźba? Akiva nie podejrzewał. Joram nawet na niego nie patrzył: zamknął oczy i odchylił głowę w tył, a dziewczyna wylała kolejny dzban wody. Energicznie się otrzepał, rozpryskując wodę wkoło. Namais i Misorias, którzy stali jak zwykle najbliżej, zamrugali, ale żadnemu nie drgnął choćby mięsień. Osobiści ochroniarze Jorama bracia - byli znani jako śmiertelnie groźni wojownicy. Ich przede wszystkim obawiał się Akiva. Srebrnomieczy też byli obecni, pod przeciwległymi ścianami stały po dwie pary, ośmiu Szczerbul-ców w zaparowanych srebrnych zbrojach. Nimi się nie przejmował. Ale kiedy jego ojciec wyszedł z płytkiego basenu pełnego piany, odszedł od ubranych na biało dziewcząt i zbliżył się do służącego trzymającego szlafrok, niepokój Akivy zmalał. Może w swoich planach nie brał pod uwagę łaźni, ale niespodziewanie okoliczności okazały się optymalne: minimalna liczba strażników, kilku świadków, których słowa zostaną wysłuchane, a co najważniejsze, brak podejrzeń. W oczach serafinów nie było śladu niepokoju. Obecny był następca tronu Japheth, którego oczy wyrażały bezbrzeżną nudę. Był niezbyt atrakcyjnym serafinem w wieku Akivy, a trudno uchwytne zwiotczenie jego rysów zdradzało słabość. Akiva wiedział, że Japheth nie stanowi problemu. Będzie lepszy niż jego ojciec, to się liczyło. Obok niego stał białowłosy Ur-Magus Hellas, naczelny przedstawiciel imperatorskiego koła bezużytecznych mędrców, podobno mający u Jorama posłuch. Malujące się na jego twarzy niezaprzeczalna wyższość i protekcjonalność wystarczyły, by Akiva zyskał pewność, że jego magia wciąż pozostaje sekretem. Pozostałych zgromadzonych nie znał, dzielili jednak wyraz tej samej pychy. - Niech na ciebie popatrzę - zarządził Joram. - Mój panie - odparł Akiva i został na swoim miejscu, podczas gdy jego ojciec stanął przed nim i krzywiąc się, zlustrował. Włożył szlafrok, ale go nie zawiązał; Akiva bardzo tego żałował.
Zabicie nagiego człowieka wydawało się zbrukaniem intymności. Joram stał tak blisko, że Akiva mógł wyciągnąć rękę i dotknąć jego mostka. Albo przebić mu serce na wylot. Doznał nieprzyjemnego wrażenia, że zaróżowiona pierś ojca okaże się miękka jak nadpuszczone masło. Gdy napiął mięśnie ramienia, czuł, jak bije mu serce. Jego dłoń, ręka, całe jego ciało pragnęło dobyć miecza i zakończyć to wszystko, ale umysł szalał od niezadanych pytań. 0 co w tym wszystkim chodzi? I coś jeszcze. To straszne, co ją spotkało. Jeśli nie dowie się teraz, nie dowie się nigdy. Podtrzymał spojrzenie ojca. Albo ojciec podtrzymał jego spojrzenie. Joram miał takie same oczy jak Liraz i Hazael: błękitne, z opadającymi kącikami, okolone gęstymi złotymi rzęsami. Jednak w przeciwieństwie do nich, w tych oczach nie było śladu duszy. Jego spojrzenie cieszyło się złą sławą, mówiono, że człowiek może zobaczyć w nim własną śmierć, a w każdym razie to, że jego życie jest całkiem bezwartościowe. Serafini padali przed nim na kolana, niewiernym kazano poderżnąć sobie gardło, żeby zasiać grozę i ich upokorzyć. Akiva widział w oczach imperatora śmierć, ale nie swoją. Poczuł uścisk w gardle. Wiedział, co to takiego: uczucie. Ale do kogo? Nie do Jorama, to nie żal z powodu tego, co zamierzał zrobić. Czy chodziło o tę dawno zapomnianą kobietę bez twarzy, która dała mu tygrysie oczy i stała bez ruchu, kiedy strażnicy go wyprowadzali? A może... o twarz, którą widział dzisiaj w srebrze, małą, przerażoną i odbijaną wciąż od nowa przez lśniące pancerze Srebrnomieczych. Uczucie do siebie. Z powodu tego, co stracił, czego nigdy nie miał i czego mieć nie będzie. - Może być - orzekł w końcu Joram. - Okazuje się, że dobrze, że zostawiłem cię przy życiu. Gdybym cię zabił, kogo bym do nich wysłał? Do nich wysłał. - Może oni postanowią cię zabić, w końcu co ja wiem o Stelianach? Na wszelki wypadek pożegnaj się ze wszystkimi. Z drugiego końca pomieszczenia odezwał się Jael: - Pożegnanie przynosi żołnierzom pecha, mój bracie. Zapomniałeś? To kuszenie losu. Joram przewrócił oczami i odwrócił się od Akivy.
- No to się nie żegnaj. Co mnie to obchodzi. - Odszedł poza zasięg jego ramion, Namais i Misorias już czekali. Akiva stracił szansę. Będzie następna. Sprowokuje następną. - Bądź gotowy do drogi rano. Joram zerknął przez ramię na Hazaela i Liraz, ale jeśli zauważył ich podobieństwo do siebie, nie dał po sobie poznać. - Lecisz sam. - Ale dokąd, mój panie? - spytał Akiva. Miał już plany na jutrzejszy ranek, zamierzał zniknąć bez śladu, ale nić tajemnicy czekała tylko, żeby za nią pociągnąć i rozwinąć kłębek. Jego matka. - Na Dalekie Wyspy, ma się rozumieć. Stelianie uważają, że mam coś, co należy do nich, i chcą to z powrotem. Jaelu, ty będziesz pamiętał. Ja nigdy nie rozróżniałem ich imion. Jak się nazywała? - Tak, pamiętam - odrzekł Jael. - Nazywała się Festival. Festival. - Festival. Słysząc takie imię człowiek liczył na dobrą zabawę. Joram pokręcił głową. - Czy oni myślą, że trzymam ją przez cały ten czas? Festival. To imię było jak klucz w zamku. Obrazy. Zapach. Dotyk. Jej twarz. Jak na pstryknięcie palców Akiva przypomniał sobie twarz matki. Jej głos. To było tak dawno temu - całe dekady - że zostały tylko fragmenty, ale efekt był natychmiastowy: obraz jasny i wyraźny, jak smuga światła przechodząca w ostry promień. W efekcie doznał sirithar. Akiva myślał, że zna sirithar. Ten stan był częścią jego treningu, przez lata trenował kata, szukał w sobie punktu spokoju; to był stan nieuchwytny, ale uważał, że poznany. Ale to co innego. Prawdziwe, natychmiastowe i niewątpliwe. Nic dziwnego, że dotychczas nie rozumiał i nie miał wątpliwości, że żaden z jego nauczycieli nigdy tego stanu nie osiągnął. To była magia. Nie taka magia, jakiej się sam nauczył, po omacku i za pomocą bólu. Równie dobrze mógłby całe życie taplać się w błocie i kurzu i teraz dopiero unieść głowę, spojrzeć w niebo i odkryć jego niemierzalne horyzonty, nieprzenikalne głębie. Jakiekolwiek było źródło tej mocy albo ofiary, nie był to ból. Prawdę mówiąc, ból w ramieniu znikł. Co się dzieje? Jasność, wywyższenie, lekkość, głębia spokoju, który sprawił, że świat zwolnił i się wyostrzył.
Widział wszystko, ruch szczęki Japhetha, który tłumił ziewnięcie, błyskawiczną wymianę spojrzeń między Hellasem i Jaelem, rytmiczne pulsowanie tętnicy szyjnej Jorama. Ciepło i ruch oddechów i skrzydeł, każde drgnienie zostawiało w powietrzu ślad zamiaru. Wiedział, że służąca podniesienie się, zanim to zrobiła, ruch wyprzedził ją, a ona szła za nim. Joram zamierzał unieść ręce, Akiva to przewidział i tak się stało. Imperator w końcu okrył się połami szlafroka i zawiązał szarfę. Wciąż mówił, a każde słowo było rzeczywiste i czyste jak rzeczny kamień. Akiva rozumiał, że to, co usłyszy, będąc w tym stanie, doskonale odciśnie się w jego pamięci. Ze nigdy nie zapomni ostatnich słów swojego ojca. I że wie, jak będą brzmiały. - Polecisz tam - mówił Joram z beznamiętną pewnością właściwą władcy absolutnemu. Akiva zrozumiał, że bez powodu bał się, że jest o coś podejrzewany. Joram miał tak silne przeświadczenie o swojej legendarności, że nie przyszłoby mu do głowy, że może napotkać na sprzeciw. - Pokaż im, kim jesteś. Jeśli cię wysłuchają, przekaż im moje słowo: jeśli się poddadzą i wydadzą nam swoich mędrców, nie zrobię im tego, co zrobiłem potworom. Stelianie są nieźli w wyłapywaniu posłów z powietrza, ale co zrobią, jeśli wystąpi przeciwko nim pięć tysięcy żołnierzy Dominium? Czy oni w ogóle mają armię? Myślą, że tak łatwo mnie spławią? Nie wiesz nawet, jak daleko jesteś za nimi. Akiva chciał obracać się wkoło i zachwycać rzekami światła przepływającymi przez warstwy szkła Miecza, chciał podnieść ręce i patrzeć na nie, jak gdyby dostał je nowe, jakby cały był nową istotą, stworzoną z tych samych promieni. Światło przysłoniło płomienie. Głos z dalekiej przeszłości: - Nie jesteś jego. - To był jej głos, rezonujące vibrato, wyraźny i głośny. To był ten dzień. - Nie jesteś mój. Jesteś swój. - Nie płakała. Festival. Nie próbowała go zatrzymać, nie szarpała się ze strażnikami i nie powiedziała „do widzenia". Pożegnanie to kuszenie losu, jak rzekł Jael. Czy myślała, że jeszcze go zobaczy? - Zabiłeś ją? - Usłyszał, jak zadaje to pytanie, i wiele rzeczy stało się w jednej chwili: nagły bezruch zebranych, Namais i Misorias zacisnęli dłonie na rękojeściach mieczy, cień zainteresowania
ze strony Japhetha, któremu odechciało się ziewać. Nie musiał widzieć stojących za nim Hazaela i Liraz, by wiedzieć, że mięśnie mieli gotowe do działania, a na twarzy Liraz pojawił się już jej prowokacyjny wojenny uśmiech. - Zabiłeś moją matkę? - Zobaczył oczy ojca, nieporuszone i pełne pogardy. - Ty nie masz matki. I nie masz ojca. Jesteś ogniwem w łańcuchu. Jesteś ręką, która włada mieczem. Kukłą, którą można ubrać w zbroję. Zapomniałeś, czego cię uczono, żołnierzu? Jesteś bronią. Jesteś rzeczą. To były te słowa. Akiva słyszał, jak odbijały się echem wśród lśnień sirithar. Wiedział, że to ostatnie słowa Jorama. Odrzucił czar ze swojego miecza i dobył go z pochwy. Poruszał się zgodnie z upływem czasu - będzie po wszystkim, zanim świadkowie doznają szoku. Namais i Misorias poruszyli się, ale oni pozostali w innym stanie. Akiva był ogniem osnutym światłem. Nie mogli się nawet łudzić, że go powstrzymają. Znalazł się przy imperatorze, zanim w jego zimnych oczach zdążył pojawić się wyraz zdziwienia. Jak mógł nie zauważyć we mnie zmiany, zastanawiał się Aki-va i przebił mieczem jedwabny szlafrok ojca, a potem jego serce. Drapanie To Bast drapała w okno Karou. Okiennice były zabezpieczone długimi mosiężnymi haczykami, a zaprojektowane przez Mika deski podpierały od wewnątrz drzwi, wsunięte pod zawiasy i klamkę. Karou i Issa zamknęły drzwi i okna, a same siedziały w środku, niespokojne. Karou krążyła po pokoju. Issie drżał ogon. Czekały, aż coś się stanie. I stało się. Drapanie w okiennice. Zachrypnięty szept: - Karou. Karou, otwórz okno. Karou się cofnęła. - Kto tam? - Bast. Pełnię wartę, nie powinnam tu przychodzić.
- Więc po co przyszłaś? - Karou była wściekła. Gdyby rano Bast przeszła na drugą stronę dziedzińca, może inni poszliby za nią. A... jeśli tak by się stało? Karou nie wiedziała, co by zrobiła. Była tak załamana, że najchętniej zwinęłaby się w kłębek i rozpłakała. Brimstone, naprawdę myślisz, że dam radę? Nie mógł przecież wiedzieć, że Wilk przeżyje wojnę i będzie na każdym kroku krzyżował jej plany. - Chodzi... o Wilka - oznajmiła Bast, a Karou poczuła, jakby z pokoju wyssano cały tlen. Oto nadszedł kolejny punkt zwrotny. Co on zrobił? - Zabrał Amzallaga i sfinksy. Widziałam ich z wieży. Zabrał? Karou i Issa wymieniły ostre spojrzenia. Karou otworzyła okno na oścież. Bast przycupnęła na skraju parapetu i cały czas poruszała lekko na wpół rozłożonymi skrzydłami, żeby utrzymać równowagę na zbyt wąskiej krawędzi. - Gdzie ich zabrał? - zażądała odpowiedzi Karou. Bast wyglądała na przerażoną. - Do dołu - szepnęła. Później Karou zastanawiała się, czy Bast była szpiegiem Thiaga, jego służącą, ale w tej chwili nie podejrzewała jej o nic. Wyglądała na przerażoną, zresztą może naprawdę się bała. Może myślała o tym, jak to się stało, że podjęła takie kroki, choć była tak bliska przejścia na stronę Karou. I może też - prawdopodobnie - myślała, że to błąd, który się już więcej nie powtórzy. Nikt nie odwraca się plecami do Wilka. Drżącymi rękami Karou z powrotem zapięła na biodrach pas z nożami i gdy poczuła na udach ciężar ostrzy w kształcie półksiężyców, od razu zrobiło jej się raźniej. Miała przed sobą otwarte okno. Obok stała Issa, ale ona nie mogła polecieć. Karou odwróciła się do niej. - Pójdę za tobą, moja słodka. - Issa ruszyła do drzwi, szeleszcząc łuskami. - Leć. Ja będę tuż za tobą. I Karou poleciała, prosto w noc. Była już daleko, nad murami, kiedy Issa uniosła belki podpierające drzwi i odstawiła je na bok. Otworzyła drzwi. I stanęła twarzą w twarz z Ten.
Niech żyje imperator Imperator upadł na kolana. Miał martwe oczy, nienawiść wypłynęła z nich tak, jak życie wyciekło na czerwono z jego piersi. Nikt go nie złapał, więc zatoczył się i wpadł do płytkiego basenu kąpielowego. Woda i piana zabarwiły się na różowo. Służąca krzyknęła. Namais i Misorias ruszyli. Akiva zablokował ich pchnięcia, nie było nic prostszego. Czuł, że strażnicy oderwali się od swoich ścian, a od ich szoku spłaszczyło się powietrze. Co najmniej jeden z nich zaplątał się w szeroki rękaw, kiedy usiłował dobyć miecza, więc zaklął. W jednej chwili Hazael i Liraz dobyli swoich mieczy. Srebrnomieczy mogli łudzić się, że mają przewagę liczebną, ośmiu na dwoje, ale po pierwszym brzęku stali ich pewność siebie wyparowała. To nie ćwiczenia i towarzyskie pchnięcia, nie słyszeli miłego brzęku i dzwonienia srebra. Hazael i Liraz trzymali długie miecze obiema rękami, w ich ciosach była siła, która rozdzierała zbroje i pochowała niezliczoną liczbę zjaw. Dekady wojen, ręce czarne od wpisów do straszliwego rejestru i ich atak był dla strażników jak trzęsienie ziemi. To nie było dwoje walczących z ośmioma. Dwoje wyrzynało ośmiu. Liraz była drobna, ale jej pierwszy cios odciął rękę strażnikowi, który starał się go zablokować. Rozległo się pełne bólu „puff", a za nim brzęk miecza, który wyleciał mu z dłoni. Nie wykończyła go, doskoczyła do kolejnego, którego powaliła na ziemię kopniakiem. Jego „puff" dołączyło do poprzedniego, on też wypadł z gry. Pierwszy cios Hazaela ściął ostrze miecza przeciwnika, któremu został w ręce śliczny srebrny kikut. Wszystko to działo się w przerwie między oddechami - trening, jaki przeszli Bastardzi, pokazał Srebrnomieczym różnicę między strażnikiem a żołnierzem, a oni wytrzeszczali oczy, kiedy do nich docierała. Postawa pozostałej piątki zmieniła się ze złowrogiej pewności siebie w niepewny przykurcz. Poprawili chwyty na rękojeściach i sformowali luźny okrąg wokół Bastardów, a ich wymiana spojrzeń była oczywista w interpretacji: No dalej, bierz ich.
Ty ich bierz. Nie musieli się martwić. Liraz i Hazael nie zamierzali czekać. Czas dawał wrogowi szansę na namysł. Oni nie musieli myśleć, myślały ich miecze. Zaatakowali. Byli wcieleniem nithilam. Brzęk stali ogłuszał, a przezwisko „Szczerbulce" stało się ciałem, bo lśniące, kruche miecze strażników nie dawały rady w starciu ze stalą. Jeden z nieznanych członków łazienkowego zgromadzenia w ostatniej chwili zanurkował, bo odłamek srebrnego miecza wbił się w ścianę w miejscu, w którym jeszcze przed momentem była jego głowa. Szczerbulce byli rozbrojeni, lekko ranni, a kiedy jeden z nich bez przekonania chciał sięgnąć po miecz, wystarczyło, że Liraz skrzywiła się i pokręciła głową, a on spłoszył się jak skarcone dziecko. - Po prostu stójcie - przykazała im. - Zaprezentujcie nam swoją nadzwyczajną umiejętność „po prostu stania", a wszystko będzie dobrze. Stali, a i tak zabierali mnóstwo miejsca. Tyle miejsca, takie duże ciała i takie złe wyszkolenie. Ich życie nigdy wcześniej nie znalazło się w niebezpieczeństwie i jeśli Liraz i Hazael zamierzaliby ich zabić, nie napotkaliby na żaden opór. Ale nie chcieli ich zabijać. Prawie nie rozlali krwi. Joram był jedynym celem i leżał martwy i zapomniany w płytkiej wodzie, która nie była już różowa tylko czerwona. Drugim celem był Jael. Ale Jael zniknął. - Akivo - rzuciła Liraz. - Jael. Akiva już wiedział. Troje Bastardów stało na środku pomieszczenia. Panowała cisza. Minęły dwie minuty, odkąd Akiva wbił miecz w serce ojca. Rozbroił Namaisa i Misoriasa, którzy walczyli nieźle, ale nie wybitnie. Ogłuszył ich rękojeścią miecza, na wypadek gdyby chcieli porwać się na jakieś heroiczne czyny, w wyniku których byłby zmuszony ich zabić. W chwili gdy jeden z nich upadł twarzą na ziemię, a Akiva odwrócił go na plecy czubkiem buta, żeby nie utopił się w płytkiej czerwonej wodzie, Jael zniknął. Gdzie? Jeśli wyszedł przez jakieś sekretne drzwi, zapomniał zabrać ze sobą siostrzeńca. Akiva długo i przeciągle spojrzał na księcia. Japheth przyciągnął do siebie jedną ze służących jako żywą tarczę. Była zmartwiała, przyciśnięta do jego piersi, a on trzymał w ręce jeden z jej grubych warkoczy, takim gestem, jakim lepszy od niego mężczyzna trzymałby miecz.
A oto i nowy władca, pomyślał Akiva. Gdziekolwiek zniknął Jael, na pewno wzywa już pomoc. Akiva przygotował się na posiłki, które musiały przybyć. Był zaskoczony, że jeszcze ich tu nie ma, spodziewał się, że strażnicy z bramy Samekh usłyszą brzęk stali i wpadną tutaj; to wtedy on, Hazael i Liraz mieli stać się niewidzialni, rozwinąć skrzydła i wykorzystując chaos, znaleźć drogę wyjścia. Ale chaos nie zapanował. Myślał, że może dźwięk nie niesie się wystarczająco dobrze przez wszystkie te szklane zakręty i tunele. Korzystając z dziwnego spokoju, Akiva odkrył, że sirithar opuścił go, jakby podlegał tylko własnej woli, a nowo wyostrzone zmysły wróciły do poprzedniego stanu. Skazany na tę matowość i ograniczenie, zlustrował łaźnię. Loża pochlebców stała jak wmurowana, byli wstrząśnięci, w wilgotnym powietrzu otwierali i zamykali usta jak ryby. Obrzucił ich spojrzeniem. Hellas nie był już z siebie taki zadowolony. Był jeszcze Japheth, zasłaniający się dziewczyną. Akiva wiedział, że to nie powinno go dziwić, ale co innego słyszeć o kimś, że jest tchórzem, a co innego zobaczyć na własne oczy. Ale co mógł zrobić? Ich dzisiejsza misja nie może pozostawiać wątpliwości. To był zamach na podżegacza wojennego, nie bunt przeciwko całemu Imperium ani próba przejęcia władzy. Nie spuszczając wzroku z następcy tronu, Akiva wypowiedział słowa oznaczające sukcesję: - Umarł imperator. Niech żyje imperator. W gorącym zaparowanym wnętrzu i w atmosferze szoku jego głos był ciężki i uroczysty. Skrzyżował ramiona na piersi, przycisnął rękojeść miecza do serca i krótko skłonił głowę przed Japhethem. Stojący za nim Hazael i Liraz zrobili to samo. Przerażenie Japhetha ustąpiło miejsca zdziwieniu. Zerknął w bok na zgromadzonych, szukając u nich wyjaśnienia, jak gdyby taka ewentualność nigdy nie przyszła mu do głowy. Kąpielowa służąca wykorzystała okazję i czmychnęła ku drzwiom jak zwierzątko uwolnione z pułapki. Akiva nie zatrzymywał jej. Trzasnęły drzwi, gdy przez nie wybiegła, a on pomyślał, że teraz już na pewno do łaźni wleje się potok strażników. Ale wciąż się nie zjawili. Pozbawiony swojej żywej tarczy Japheth upadł na kolana i cały roztrzęsiony zaczął się wycofywać. Akiva odwrócił głowę z niesmakiem.
- Nic tu po nas - zwrócił się do brata i siostry. Cokolwiek działo się na zewnątrz łaźni, nie będzie czekać w nieskończoność. Łatwiej byłoby uciec wśród chaosu, kiedy wszystkie dziesięć bram byłoby otwartych dla przybywających strażników, ale dadzą sobie radę i tak, a jeśli zajdzie potrzeba, będą walczyć. Był gotowy do odejścia, do zostawienia Astrae i swojej zdrady. Zdążył dotrzeć do drzwi. To nie ciężko obuci Srebrnomieczy z ich nieporadnością i ślicznymi, bezwartościowymi mieczami wepchnęli go z powrotem. To Dominium. Nie strażnicy tylko żołnierze: gotowi, spokojni i liczni. Dziesięciu albo więcej. Dwudziestu. Wypełnili całe pomieszczenie, ale nie zapanował chaos, nie ułatwili ucieczki. Mieli ponure twarze i splamione krwią miecze. Czyja to krew? Mieli też... coś innego, coś całkiem niespodziewanego. Aki-va zrozumiał wszystko, gdy tylko dotknęła go znajoma fala obezwładniających mdłości. Żołnierze zaczęli zacieśniać krąg wokół niego, jego brata i siostry, upokorzonych, rozbrojonych Szczer-bulców i ciała imperatora, a mieli ze sobą porażające... trofea... i wiedział już, że wszystko zostało wyreżyserowane. Zagrał rolę, którą napisał dla niego Jael i zagrał ją doskonale. Żołnierze Dominium mieli ręce. Wyschnięte, poranione ręce, naznaczone diabelskimi oczami. Ręce zjaw, równie potężne jak wówczas, gdy należały do prawowitych właścicieli, zbuntowanych chimer, które zabili i spalili w Hintermost. Akiva czuł wpływ magii tak wyraźnie, jakby przeniknęła do jego krwiobiegu i zaczęła ścinać go od wewnątrz. Próbował się sprzeciwić, ale to nic nie dało. Zaczął się trząść i nie mógł przestać. - Dzięki bóstwom - usłyszał mamrotanie członków zgromadzenia jesteśmy uratowani. - Głupcy. Czy nie zaczęli się jeszcze zastanawiać, co robi Dominium wewnątrz Wieży Triumfu? Był z nimi ich kapitan. - Siostrzeńcze - zaczął. Przez moment Akiva myślał, że Jael zwraca się do niego, ale patrzył na Japhetha. - Pozwól, że pogratuluję ci pierwszy - dodał. Był czerwony - od gorąca, ze strachu? -tylko blizna pozostała biała. Zbliżył się do Japhetha, który wciąż klęczał i zauważył: - To nie jest postawa godna władcy Imperium Serafinów. Wstań.
Wyciągnął rękę. Akiva zrozumiał, co się wydarzy, ale pulsujące mdłości wywoływane przez tatuaże zbiegły się z otępieniem, które nastąpiło po sirithar i nie mógł w żaden sposób zareagować. Japheth uniósł rękę i wuj złapał ją, ale nie pomógł siostrzeńcowi wstać. Szybko obrócił się i znalazł się za nim. Japheth jęknął z bólu, gdy Jael zmiażdżył jego miękką książęcą dłoń w żołnierskim uścisku i uniemożliwił mu podniesienie się. Błysk metalu, ruch ramienia i w ciągu sekundy było po wszystkim: Jael przeciągnął ostrzem sztyletu po gardle siostrzeńca i zostawił na nim cienką czerwoną linię. Japheth wywracał szeroko otwartymi oczami. Otwierał i zamykał usta, ale nie wydostał się z nich żaden dźwięk poza rzężeniem. Czerwona linia była coraz mniej dyskretna. Kapanie zmieniło się w potok. A potok w powódź. - Umarł imperator - ogłosił Jael, zanim jeszcze była to zupełna prawda. Uśmiechnął się i wytarł sztylet w rękaw Japhetha, a potem odepchnął go z taką siłą, że ciało wylądowało w czerwonej wodzie obok Jorama. - Niech żyje imperator. Akiva poczuł się tak samo oszołomiony i ogłupiały jak reszta. Za to Jael był zadowoleny. Odwrócił się do Akivy i wykonał karykaturalny ukłon. - Dziękuję - oznajmił. - Miałem nadzieję, że to zrobisz. Od tego momentu optymistyczny plan Akivy zaczął iść bardzo, bardzo źle. Dół Zanim Karou dotarła do dołu, było już po wszystkim. Amzallag, Tangris i Bashees leżeli martwi w świetle gwiazd, a Thiago stał nad ich ciałami, spokojny i lśniący bielą; czekał. Czekał na nią. Inni stali rozproszeni i Karou powinna była rzucić okiem na tę scenę, obrócić się w powietrzu na pięcie i natychmiast wrócić do względnie bezpiecznego pokoju. Ale nie mogła, nie kiedy te ciała tam leżały, Amzallag i sfinksy, ich poderżnięte gardła
wciąż wypompowywały krew na kamienie, a dusze trzymały coraz słabsze więzy. Dlatego że wzięli jej stronę. To miała być cena? Nie będzie miała więcej nowych sprzymierzeńców. Jeśli odstąpi od swojego stanowiska, równie dobrze może zostawić chimery już teraz, od razu. Opadała oszołomiona wstrętem i furią, ciężko wylądowała przed Wilkiem. Krew rozbryznęła się po jego piersi i rękawach, w nocy wyglądała jak czarna. Za nim były kopce ziemi wykopanej z dołu, rząd łopat jak sztachety w płocie. Karou słyszała niskie buczenie, jakby silnik gdzieś z daleka, ale zdała sobie sprawę, że to muchy. W ciemności. Przez moment przyglądała się tej straszliwej scenie, zanim odzyskała głos. Krztusząc się, powiedziała: - A oto wielki bohater chimer, morderca własnych żołnierzy. - Okazało się, że nie byli tylko moimi żołnierzami - odparł. -Ich strata. Odwrócił się do ciała Amzallaga. Leżało na skraju dołu. Thiago napiął się i jedną wilczą łapą strącił je poza krawędź. Musiało ważyć dobrze ponad dwieście kilogramów, ale kiedy ramiona przewiesiły się przez krawędź, reszta poszła za nimi. Toczyło się powoli, powolutku, a potem nagle... Ciało Amzallaga wpadło do dołu i zniknęło w ciemności. Lisseth zrobiła to samo z ciałami sfinksów, które były znacznie lżejsze i prawie nie wydały dźwięku, jak gdyby miały miękkie lądowanie. Karou wiedziała, co zamortyzowało upadek, ale nie chciała sobie tego wyobrażać, jednak odór wzmógł się, poderwały się muchy, setki much. Zebrały się w czarną bzyczącą chmurę i zdawały się rozsiewać smród rozkładu. Cofnęła się, walcząc z odruchem wymiotnym. Czuła w ustach to powietrze, gęste i dławiące, ulotne i ciekłe jednocześnie. Odskoczyła i wstrząśnięta patrzyła na Thiaga. - Nie wszyscy są takimi bestiami jak ty - oświadczyła. - Jak reszta z was. - Spojrzała na dowódców oddziałów, zgromadzonych wokół: Niska, Lisseth, Virka, Rarka, Sarsagona, patrzyła im w oczy, puste i pozbawione wstydu, z wyjątkiem Virka, który spuścił wzrok, gdy popatrzyła na niego. - Tak, jesteśmy bestiami - potwierdził Thiago. - Dam aniołom ich „potwory". Dam im koszmary, które będą prześladować ich w snach długo po tym, jak mnie nie będzie.
- Więc o to ci chodzi? - warknęła. - To jest twój cel? Zostawić po sobie dziedzictwo koszmarów? Właściwie czemu nie? Czemu nie miałoby chodzić tylko o ciebie? Wielki Biały Wilk, morderca aniołów, wybawca nikogo. - Wybawca. - Roześmiał się. - Tym chcesz być? Doniosły zamiar jak na zdrajczynię. - Nigdy nie byłam zdrajczynią. Jeśli ktokolwiek był zdrajcą, to ty. Co z tym dzisiejszym gadaniem o dokopaniu się do katedry? To były kłamstwa? - Karou, co ty sobie myślisz? Co byśmy zrobili z tymi tysiącami dusz? Nasz wskrzesiciel ledwo daje radę stworzyć armię. W głosie miał pogardę. Karou nie mniejszą. - Fakt, skończyłam z tworzeniem armii dla ciebie, więc będę potrzebowała nowego zajęcia. - Cedziła słowa, w głowie jej szumiało z wściekłości. Odzyska duszę Amzallaga, dusze sfinksów też. Amzallag nie odzyskał nadziei, że zobaczy rodzinę tylko po to, żeby umrzeć. - Skończyłaś, tak? - Thiago się uśmiechnął. Morderca, kat, dzicz. Był w swoim żywiole. - Naprawdę myślisz, że możesz tę grę wygrać? Pokręcił głową. - Karou, Karou. Twoje imię mnie bawi. Brimstone był głupcem. Nazwał cię „nadzieja", bo parzyłaś się z aniołem? Powinien cię nazwać „chcica". Powinien cię nazwać „szmata". W tych słowach nie czuła szpili. Nic, co powiedziałby Thiago, nie mogło jej zranić. Patrzyła na niego i nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że tak długo pozwalała sobą kierować, że nawlekała dla niego koraliki, tworzyła potwory, które miały realizować jego koszmarne dziedzictwo. Myślała o Akivie, o tej nocy, kiedy znalazł ją nad rzeką, o druzgocącym bólu i wstydzie, które miał wypisane na twarzy, i o miłości, nadal miłości - smutku, miłości i nadziei -przypomniała sobie noc balu u Wielkiego Wojownika, to, że Akiva zawsze był w porządku, a Thiago zawsze był zły, o cieple Akivy wobec chłodu Wilka, o bezpieczeństwie i groźbie. Spojrzała na Thiaga spod zmrużonych powiek i wycedziła cicho, zimno: - Wciąż cię to dręczy, prawda? Że wybrałam jego, a nie ciebie. Powiedzieć ci coś? - Miłość jest żywiołem. - Nie miałeś szans. -Ostatnie słowa wysyczała, a chłodną, opanowaną twarz Thiaga
przeszył dreszcz furii. Piękne naczynie, jakie stworzył Brimstone, skrywało czarną, śmiercionośną zawartość. - Zostawcie nas - rozkazał przez zaciśnięte zęby, a zgromadzeni już rozkładali skrzydła, zanim Karou zdążyła choćby pożałować swoich ostatnich słów. Słyszała ich uderzenia, które wzbudzały tumany kurzu i nawiewały chmury zapachu, czuła na nagich ramionach ukłucia drobinek kurzu i nagle odezwały się fantomy skrzydeł, które kiedyś miała, tak silna była chęć ucieczki. Tak jak tamtej nocy na balu, kiedy tańczyła z Thiagiem, a skrzydła z każdą sekundą bolały ją coraz bardziej, tak chciały ją od niego zabrać. Zabrać, zabrać. Oddalić się od niego. Zebrała się w sobie, żeby się poruszyć, ale zanim zdążyła oderwać się od ziemi, Thiago zaatakował. Szybko. Jego ręka wystrzeliła w powietrze i mocno złapał ją za ramię sińce zawyły - i trzymał. Mocno. - Tak, Karou, dręczy mnie to. To chciałaś usłyszeć? Że mnie upokorzyłaś? Ukarałem cię za to, ale kara była... niesatysfakcjonująca. Nie była osobista. Twój obrońca Brimstone przypilnował, żebym nigdy nie był z tobą sam. Wiedziałaś o tym? Ale w tej chwili go tu nie ma, prawda? Trzymał ją mocno, a Karou patrzyła za oddalającymi się żołnierzami. Tylko Virko się odwrócił. Ale nie zatrzymał się, a wkrótce połknęła go ciemność, tak jak pozostałych, ucichły uderzenia skrzydeł, kurz opadł i Karou została sama z Thiagiem. Jego palce na jej ramieniu zaciskały się jak imadło, a Karou wiedziała, jak Brimstone przygotowywał ciała Wilka. Znała jego siłę i nie łudziła się, że uda jej się wyrwać. - Puść mnie. - Czy nie byłem uprzejmy? Nie byłem delikatny? Myślałem, że tego oczekujesz, że to będzie na ciebie sposób. Przymilanie się i uprzejmość. Ale widocznie się myliłem. I wiesz co? Nawet się cieszę. Są inne sposoby perswazji. Jego wolna ręka pojawiła się nagle na jej talii, wpychał ją pod jej koszulkę, żeby zacisnąć dłoń na nagiej skórze. Ona wolną ręką powędrowała do noża w kształcie półksiężyców, który miała przypięty na biodrach, ale Thiago odtrącił jej rękę, sam sięgnął do broni i wrzucił nóż do dołu. A zaraz po nim drugi i Karou mogła tylko tłuc pięściami w jego pierś, żeby się uwolnić. Wszystko stało się szybko, nagle straciła grunt pod nogami, uderzyła w ziemię tak mocno, że zobaczyła ciemność, a w płucach
zabrakło jej powietrza. Dyszała, a Thiago leżał na niej, ciężki i stanowczo za silny, a w jej głowie tłukła się jedna myśl: Nie może mnie skrzywdzić, nie skrzywdzi mnie, bo mnie potrzebuje, a on przez cały czas się śmiał. Śmiał się. Czuła jego oddech na twarzy, więc odwróciła głowę, walczyła, wszystkie napięte mięśnie buntowały się przeciwko niemu, a każdy oddech oznaczał płuca pełne zgniłego smrodu z dołu. Ona też była silna. Jej ciało było dziełem Brimstone'a w takim samym stopniu jak jego i nie była to bezużyteczna siła - ćwiczyła przez całe życie. Wyswobodziła jedną rękę, wykręciła ją i wcisnęła pomiędzy nich, podniosła go lekko kolanem i zrzuciła z siebie, a potem szybko odsunęła się, ale on rzucił się za nią i zanim zdążyła wzbić się w powietrze, żeby uciec, złapał ją od tyłu i ponownie ściągnął na ziemię. Tym razem leżała twarzą do dołu, a on przyciskał ją do ziemi, całym ciężarem napierał na jej ramiona, żeby nie zdołała go zrzucić, a potem szepnął jej do ucha: - Szmata - wydyszał, oddech miał gorący, dotykał ustami jej ucha, potem poczuła tam ostre kły. Gryzł ją. Rozrywał. Krzyknęła, ale docisnął jej głowę do ziemi i zdławił krzyk. Nie widziała go. Przyciskał jej twarz do ziemi, do kurzu i kamieni i poczuła jego upazurzone palce wciskające się za pasek jej dżinsów i szarpiące. Nie. Nie. Nie krzyczała na głos. Krzyczała w głowie, a potem zapanowała w niej ta sama głupia myśl: On nie może, nie może. Ale mógł. Robił to. Dżinsy trzymały się, choć szarpnął tak mocno, że przejechała prawie pół metra po ziemi, szorując policzkiem po każdym kamieniu, a potem odwrócił ją z powrotem na plecy, żeby rozpiąć guzik. Siedział na niej, miał na ustach jej krew, miał ją na kłach, kropla spadła jej do ust i poczuła jej smak. Świeciły nad nim gwiazdy, puścił jej rękę, żeby złapać dwiema łapami dżinsy i ściągnąć je, a wtedy ona zacisnęła palce na kamieniu i starła mu z twarzy uśmiech. Warknął z bólu, ale pozostał na miejscu. Jego krew zmieszała się na kłach z jej krwią, ale uśmiech powrócił. Śmiech też. To było obleśne. Usta miał wymazane na czerwono i wciąż siedział na niej.
- Nie! - krzyknęła, to słowo jakby wyskoczyło z jej duszy. - Nie zgrywaj niepokalanej, Karou - odezwał się. - Przecież jesteśmy tylko naczyniami. - Kiedy tym razem szarpnął za dżinsy, zjechały w dół i zatrzymały się dopiero na butach, zwinięte na łydkach. Czuła kamyczki wbijające się w nagą skórę. Wrzask w jej głowie był ogłuszający i beznadziejny, beznadziejny, bo wsunął kolano między jej nogi i rozsunął je. Warczał jak zwierzę, a Karou walczyła. Walczyła. Nie znieruchomiała. Napięła każdy mięsień, każdy zmobilizowała do walki z nim. Pazurami ranił jej ręce, kamienie orały jej plecy, nogi, ale ból był odległy. Wiedziała, że nie może przestać się ruszać, nie może znieruchomieć. Poprawił uchwyt na jej nadgarstkach, teraz trzymał obydwa jedną ręką - żeby drugą mieć wolną - ale wyrwała się i zaatakowała jego oczy. Zrobił unik w ostatniej chwili, chybiła i rozdrapała mu policzki. Uderzył ją. Mrugała, a gwiazdy rozmywały jej się przed oczami. Pokręciła głową, żeby odzyskać jasność widzenia i wtedy przypomniała sobie o nożu. W bucie. Buty wydawały się być tak daleko od rąk. Ściskał ją za nadgarstki tak mocno, że prawie nie czuła palców, ale kiedy zatrzymał się na moment i zaczął manipulować przy swoim ubraniu - już nie tak białym, z bardzo daleka usłyszała swoje myśli - musiał puścić jedną jej rękę. Tym razem pozwoliła jej opaść bezwładnie. Zamknęła oczy. Na zewnątrz zamkniętego kręgu ich urywanych oddechów cisza pustyni brzmiała jak próżny, żarłoczny dźwięk, który go połykał. Zastanawiała się, czy gdyby krzyknęła, ktoś w kazbie w ogóle by ją usłyszał? A jeśli tak, czy przyszedłby? Issa. Issa powinna już tu być. Co zrobili Issie? Karou nie krzyknęła. Thiago zapomniał o jej wolnej ręce, a kiedy położył się na niej, odwróciła głowę w bok i zacisnęła oczy. Dyszał teraz jak wilk, a ona uniosła biodra i przekręciła, żeby mu przeszkodzić; nie patrzyła, sięgając ręką pod dżinsowe spodnie, do cholewki buta. Po nóż. Małe ostrze, zimne w jej rozgrzanej dłoni. Wobec bólu,
bezdechu, sztucznej ślepoty zaciśniętych mocno oczu, smrodu zgnilizny i bzyczenia much, wobec najeżonej kamieniami ścieżki i ciężaru, wobec tortury ciała to ostrze było wszystkim. Wyciągnęła je. Thiago próbował przycisnąć jej biodra do ziemi. - No dalej, kotku - zamruczał nisko. - Wpuść mnie. - Nigdy nie słyszała nic wstrętniejszego niż ten miękki głos, a wiedziała, że jeśli na niego spojrzy, zobaczy uśmiech. Więc nie spojrzała. Zanurzyła ostrze aż po rękojeść w miękkim gardle. Nóż był mały, ale wystarczający. Na Karou polała się gorąca ciecz i była to krew. W jednej chwili ręce Thiaga porzuciły jej biodra. Kiedy otworzyła oczy, już się nie uśmiechał. Smutna strata bólu Zabić wszystkich - z niezdrową wesołością rozkazał Jael swoim żołnierzom. Akiva stał bez ruchu pośrodku łaźni, z bratem i siostrą, wciąż trzymali miecze, ale wiedział, że będąc pod wpływem morderczych diabelskich znaków, nie obronią się przed tyloma żołnierzami. - Nie wszystkich - poprawił Ur-Magus Hellas, który stanął obok Jaela, w przeciwieństwie do pozostałych członków zgromadzenia nieporuszony tym, co się stało. Szpieg. - Naturalnie - zgodził się Jael, uniżenie. - Przejęzyczyłem się. Zwrócił się do swoich żołnierzy: - Zabić wszystkich z wyjątkiem Bastardów. Z twarzy Hellasa zniknął kołtuński wyraz samozadowolenia. - Jak to? - Ależ tak. Zdrajcy muszą mieć publiczną egzekucję, czyż nie? spytał Jael, ewidentnie nie rozumiejąc, co Hellas miał na myśli. Zwrócił się do bękartów, wciąż z tym obleśnym zadowoleniem. - Jak zauważył wcześniej mój brat, na szubienicy zawsze znajdzie się miejsce. - Mój panie - zaczął Hellas, na razie urażony i tylko leciutko wystraszony. - Miałem na myśli siebie.
- Ach tak. Przykro mi, stary przyjacielu, ale wziąłeś udział w spisku przeciwko mojemu bratu. Jak mógłbym ufać, że nie zdradzisz i mnie? - Ja?! - Hellas poczerwieniał. - Ja spiskowałem? Ale z tobą! Mlaśnięcie językiem i Jael przemówił: - Sam widzisz. Już wyrzekasz przeciwko mnie. Wszyscy wiedzą, że to Pomór Dzikich zabił Jorama i biednego Japhetha, przelał własną krew. Jak miałbym pozwolić ci opuścić to pomieszczenie, żebyś rozsiewał kłamstwa na mój temat? Czerwona twarz mędrca zbladła. - Nie zrobiłbym tego. Należę do ciebie. Mój panie, potrzebujesz świadka. Mówiłeś... - Dziewczyna będzie świadkiem. Lepszym, bo ona będzie wierzyła w to, co mówi. Widziała, jak bękart zarzyna imperatora. A co do reszty, cóż, jest w szoku. Uwierzy, że widziała wszystko. - Mój panie. Przecież... potrzebujesz mędrca. - Mówisz, jakbyś potrafił czarować - zadrwił Jael. - Nie potrzeba mi oszustów ani trucicieli. Trucizna jest dla tchórzy. Wrogowie muszą krwawić. Odwagi, przyjacielu. Zginiesz w szlachetnym towarzystwie. - Wykonał zaledwie namiastkę gestu, niewiele więcej niż drgnięcie dłoni, ale jego żołnierze ruszyli naprzód. Hellas rozejrzał się dziko, szukając obrońcy. - Ratunku! - krzyknął, choć z pewnością sam przyłożył rękę do zapewnienia takich okoliczności, w których nikt nie przyjdzie z pomocą. Inni członkowie zgromadzenia też krzyczeli. Ich Akiva żałował bardziej, ale jego żałość wciąż rosła i nie miał miejsca na litość dla tej koterii okrutnych, elitarnych głupców. To była krwawa kąpiel. Srebrnomieczy, wielcy, nieudaczni brutale, już rozbrojeni, walczyli i zginęli. Jeden z żołnierzy Dominium rozprawił się z Namaisem i Misoriasem - wciąż nieprzytomnymi - za pomocą lekkich pociągnięć mieczem po ich gardłach. Równie dobrze mógł kosić trawę, tak beznamiętne były jego ruchy. Strażnicy otworzyli oczy i obydwaj doświadczyli chwili śmierci, drgnęli i zapadli się w czerwonej kąpieli. Nie oszczędzono nawet pozostałych służących; Akiva widział, co się święci, i próbował osłonić tę stojącą najbliżej niego, ale żołnierzy Dominium było zbyt wielu, zbyt wiele trofeów wojennych wystawili przeciwko
niemu. Odepchnęli go w tył, do Hazaela i Liraz, a potem uciszyli wrzaski dziewcząt bez żadnej oznaki litości. Akiva patrzył na rozgrywającą się przed jego oczami scenę i myślał, że są ludźmi swojego kapitana bez względu na wszystko. Był świadkiem - i uczestnikiem - większych rzezi, ale ta bezlitosna masakra poruszyła go. Jej przebiegłość. Patrzył na to i wiedział, że zostanie o to oskarżony - niesława spadnie na niego, a tymczasem Jael przejmie obowiązki imperatora; zrobiło mu się jednocześnie gorąco i zimno, odczuł furię i bezsilność. Rozpaczliwie poszukiwał choćby śladów krystalicznej mocy, jakiej doznał wcześniej, ale nie czuł nic poza narastającą desperacją. Spojrzał na brata i siostrę, opierali się o siebie plecami. Czuł ich wysiłek. Oprócz Hellasa było jeszcze czterech członków zgromadzenia, którzy zginęli mniej więcej w ten sam sposób, w jaki obserwowali śmierć imperatorów: zszokowani, rozwścieczeni, bezbronni. Hellas kwiczał. Usiłował wznieść się w powietrze, jakby z tej szklanej krypty była jakakolwiek droga ucieczki, i miecz żołnierza trafił go w brzuch, a nie w serce. Piski nasiliły się, a mędrzec chwycił ostrze w miejscu, w którym w niego weszło, trzymał je, gdy padał na plecy na podłogę, patrzył z niedowierzaniem, a kiedy żołnierz wyszarpnął miecz, posypały się palce. Hellas uniósł okaleczone dłonie do twarzy - krew, tyle krwi, tryskała z poodcinanych kikutów - i na nie patrzył, w skrajnej panice, wciąż kwicząc, kiedy żołnierz lepiej obrał cel i wyprowadził czysty sztych w serce. Wycie ustało. - Nie wierzę, że spróbował magii - zauważył Jael. - Złożył ofiarę z bólu. Co za strata. Smutna strata bólu. Potem przeszywająco spojrzał na Akivę i wskazał na niego. Akiva napiął się, żeby się bronić albo chociaż spróbować. Dłoń zaciskająca się na mieczu była słaba, coraz słabsza, bo mdlące pulsowanie atakowało go ze wszystkich stron. Jednak żołnierze dobrze odczytywali gesty kapitana, nie zaatakowali. - Ale tutaj - zauważył Jael - stoi mag. Akiva wciąż stał, chociaż szacował, że to nie potrwa długo. Doznanie tylu rąk Fatimy skierowanych na niego przypomniało mu rynek Loramendi, wiele lat temu; Madrigal, to jak na niego patrzyła, jak położyła głowę na kamieniu, jak głowa opadła,
potoczyła się, wzbudzając echo, a on krzyczał, ale nie mógł nic zrobić. Gdzie wtedy był prawdziwy sirithar? Pokręcił głową. Nie był magiem, mag mógłby ją uratować. Mógłby uratować siebie, brata i siostrę przed tymi żołnierzami i ich zakrzywionymi jak szpony, gruzłowatymi trofeami, ich kradzioną mocą. Jael wziął jego reakcję za przejaw skromności. - No proszę cię! - zawołał. - Myślisz, że nie wiem, ale ja wiem. Ten czar na mieczach? To było bardzo dobre, ale ptaki? To było doskonałe! - Gwizdnął wilgotnymi ustami i pokręcił głową: komplement z głębi serca. Akiva postarał się, żeby nic nie zdradzić. Jael mógł podejrzewać, ale nie mógł wiedzieć, że to jego robota. - I wszystko po to, żeby uratować chimerę. Przyznaję, to mnie zastanowiło. Pomór Dzikich i pomaga potworowi? - Jael zamilkł i patrzył na niego. Akivie nie podobała się ani cisza, ani spojrzenie. Ich spotkania zawsze wyglądały jak gra o wysoką stawkę: przesadna uprzejmość maskowała wrodzoną nieufność i głęboką niechęć. Od dawna już kurtuazja nie była potrzebna, ale kapitan podtrzymywał tę zabawę i sprawiała mu ona przyjemność. Uśmiechał się. Co on wie? - zastanawiał się Akiva, bo teraz już był pewien, że Jael coś wie, i w tej chwili dałby wiele, żeby móc wbić ostrze w jego radość. - Smakowała jak baśnie - powiedział Jael. Słowa zabrzmiały znajomo - ten złowrogi ton także - ale Akiva nie mógł ich umiejscowić, dopóki Jael nie dodał, prawie nucąc: - Smakowała jak nadzieja. Och. Ciekawe, co to za smak? Jak pyłek kwiatowy i gwiazdy, powiedział upadły anioł. Roztkliwiał się nad tym, głupiec. Prawie pożałowałem tej dziewczyny, że musiała poczuć na sobie dotyk takiego języka. W uszach Akivy rozległ się ryk. Razgut. Jakimś cudem Jael znalazł Razguta. Co rzekło mu to stworzenie? - Ciekaw jestem - spytał Jael - czy ją odnalazłeś? - Nie wiem, o kim mówisz - odparł Akiva. Uśmiech Jaela objął już całą twarz, był paskudnego gatunku, zły i podekscytowany. - Nie? - zdziwił się. - Miło to słyszeć, bo w żadnym z twoich raportów nie było słowa o jakiejkolwiek dziewczynie. - To prawda. Akiva nie wspomniał nic o Karou ani o garbatym Izilu, który wolał rzucić się z wieży, niż ją wydać, ani o Razgucie, który jak
sądził Akiva, zginął wraz z garbusem. - Ta dziewczyna pracowała dla Brimstone'a - mówił dalej Jael. - Została wychowana przez Brimstone'a. Bardzo ciekawa historia. Ale naciągana. Po co Brimstone'owi byłaby ludzka dziewczyna? Po co tobie byłaby ludzka dziewczyna? Zwykłego rodzaju. Akiva nic nie odparł. Jael był przeszczęśliwy, ewidentnie Razgut przekazał mu wszystko. Pytanie brzmiało: ile wiedział? Czy wie, gdzie jest teraz Karou? Że kontynuuje pracę Brimstone'a? Czego chciał Jael? Kapitan - nie, Akiva przypomniał sobie, Jael jest teraz imperatorem dodał ze wzruszeniem ramion: - Oczywiście Upadły wyznał mi także, że dziewczyna miała niebieskie włosy, co utrudnia branie jego słów za dobrą monetę. Jak mogę wierzyć w inne rzeczy, które opowiedział mi o świecie ludzi? Wszystkie te fascynujące informacje, które pominąłeś w swoich raportach. Musiałem się wysilić. Jednak w końcu uwierzyłem, że on mówi prawdę, jakkolwiek dziwnie brzmiała. Nie mogę jednak pojąć, jak to się stało, że wy troje nie poinformowaliście o ich postępie? O ich urządzeniach, siostrzeńcze. Jak mogliście nie opowiedzieć o ich cudownych, niewiarygodnych broniach? Mdłości Akivy narastały, nie tylko w powodu rąk Fatimy. Wszystko się zgadzało. Razgut i broń. Śnieżnobiałe opończe. Har-fiści. Przepych. Żeby zrobić wrażenie, pomyślał, kiedy słyszał te plotki, ale to się nie trzymało kupy. Nikt nie mógł wpaść na to, że Stelianom zaimponują białe opończe i harfy. Ale ludzie... - Nie zamierzacie zaatakować Stelian - uświadomił sobie Akiva. Chcecie najechać na ludzi. Krzyk Thia go wyglądał, jakby nie rozumiał, czemu nie może oddychać i co ma z tym wspólnego to małe coś w jego gardle. Złapał ostrze, wyciągnął, krew popłynęła szybciej - na Karou, cała wylała się na Karou - a on popatrzył na nóż z... politowaniem. Karou wyobraziła
sobie, że jego ostatnia myśl brzmiała: Ten nóż jest za mały, żeby mnie zabić. Nie był. Oczy mu się rozjechały. Mięśnie szyi osłabły. Głowa ciężko opadła na jej twarz, przez chwilę próbował się poruszyć, potem zadrżał, aż wreszcie znieruchomiał. Był strasznie ciężki. Był martwy. Thiago. Martwy i ciężki. Krew wypływała z niego, a Karou była unieruchomiona, z rozłożonymi nogami, kostkami spętanymi przez spodnie, jej paniczne oddechy były tak głośne, że wyobrażała sobie, że słyszą je nawet gwiazdy. Zepchnęła go, w każdym razie częściowo, wyswobodziła się spod niego, strąciła z siebie jego nogi, żeby się wydostać i wstała, niepewnie, żeby podciągnąć dżinsy. Upadła, ale znów się podniosła. Ręce trzęsły się jej tak dramatycznie, że podjęła kilka nieudanych prób, zanim podciągnęła spodnie, ale wtedy nie mogła zapiąć guzika. Nie mogła przestać się trząść, ale nie mogła też zostawić guzika rozpiętego, to było nie do pomyślenia i to wywołało łzy -frustracja, że nie mogła zmusić palców do wykonania najprostszej czynności, którą musiała wykonać, nie mogła tak tego zostawić. Kiedy w końcu jej się udało, szlochała. A potem spojrzała na niego. Miał otwarte oczy. Otwarte usta. Kły były czerwone od jej krwi, a ona była czerwona od jego krwi. Szarą podkoszulkę miała przesiąkniętą, w świetle gwiazd czarną, a Biały Wilk był... obnażony, to było obleśne, jego zamiar był widoczny jak na dłoni i tak samo martwy jak reszta. Zabiła Białego Wilka. Ale próbował... A kogo to obchodzi? Był Białym Wilkiem, bohaterem chimer, architektem niemożliwych zwycięstw, siłą jej ludzi. Ona była kochanicą anioła, zdrajczynią. Szmatą. Ci, którzy stanęli obok niej, odeszli - zostali zamordowani tutaj albo wysłani na śmierć. Ziri nie wróci. A Is-sa? Co jej zrobili? Czy znów jestem sama? Nie mogłaby znieść samotności. Wciąż nie mogła powstrzymać dreszczy. Trzęsła się jak w gorączce. Z trudem brała oddechy. Szumiało jej w głowie. Oddychaj, mówiła sobie. Myśl.
Ale myśli nie przybyły, oddechu też było niewiele więcej. Co miała do wyboru? Uciec albo zostać. Zostawić ich, pozwolić im umrzeć - wszystkim, wszystkim chimerom w Eretz, porzucić pogrzebane dusze - albo zostać i... co dalej? Być zmuszoną do wskrzeszenia Thiaga? Sama myśl o tym, o powiewie jego duszy na jej zmysłach, o życiu wracającym do tych bladych oczu, sile w zakończonych pazurami łapach, sprawiła, że padła na kolana i zwymiotowała. Obydwie możliwości były nieznośne. Nie mogła zostawić swoich ludzi, Brimstone niósł ten ciężar przez tysiąc lat, a ona miała się złamać zaledwie po kilku miesiącach? „Twoje marzenie jest moim marzeniem. Jesteś naszą jedyną nadzieją". Ale nie mogła ponownie stanąć twarzą w twarz z Thiagiem, a jeśli zostanie, zmuszą ją do przywrócenia go. Albo ją zabiją. O Boże, o Boże. Znów zwymiotowała. Mdłości targały nią, spazm za spazmem, aż była pusta, zmaltretowana od środka tak samo jak od zewnątrz. Naczynie, słyszała w głowie głos, jesteśmy tylko naczyniami, i zwymiotowała znów, samą żółcią. W gardle ją paliło, a kiedy ucichły odgłosy jej mdłości, usłyszała inny dźwięk, blisko. To skrzydła. Wpadła w panikę. Wracali. - Najechać świat ludzi? - Jael wyglądał na urażonego. - Chyba ze mnie kpisz, siostrzeńcze. Czy to inwazja, jeśli jesteśmy tam oczekiwani? - Oczekiwani? - Tak. Razgut zapewnił mnie, że będą nas czcili jako bogów, że już to robią. Czy to nie wspaniałe? Zawsze chciałem być bogiem. - Nie jesteś bogiem - wycedził Akiva przez zaciśnięte zęby. Pomyślał o ludzkich miastach, które widział, przywołał obrazy ziem, na których panował pokój, co uderzyło go, tak niespotykane, kiedy przyleciał tam po raz pierwszy. Praga z pięknym mostem, ludźmi spotykającymi się, spacerującymi, całującymi w policzki. Marrakesz ze swoimi dzikimi placami pełnymi tancerzy i poskramiaczy węży, gwarnymi ulicami, którymi chodził obok Karou zanim... zanim
przełamali rozwidloną kostkę, a razem z nią kruche szczęście, które i tak nie mogło trwać długo. - Wystarczy im jedno spojrzenie na twoją twarz i okrzykną cię potworem. Jael podniósł rękę i przejechał palcem po bliźnie. - Chodzi ci o to? - Wzruszył ramionami, nieprzekonany. -A od czego są maski? Myślisz, że robiłoby im różnicę, gdyby ich bóg nosił maskę? Nie mam wątpliwości, że bez problemu dadzą mi to, czego chcę. A co to było? Akiva nie wiedział wiele o ludzkich wojnach, ale coś tam słyszał. Pamiętał dziwną kawiarnię, do której Karou zabrała go w Pradze, przystrojoną maskami gazowymi z minionej wojny. Zrozumiał z tego, że ludzie są w stanie zatruć powietrze i zabić wszystkich, którzy będą je wdychać. Wiedział, że mogą nafaszerować kogoś metalem w czasie krótszym niż naciągnięcie cięciwy przez łucznika, i wiedział, że Razgut nie okłamał Jaela. Ludzie czcili anioły Nie wszyscy, ale wielu, a ich cześć mogłaby być równie śmiertelna jak ich broń. Zetknięcie tych dwóch spraw -sprowadzenie ich do Eretz - sprawiłoby, że trwająca od tysiąca lat wojna zaczęłaby przypominać ledwie przepychankę. - Nie wiesz, co robisz - oznajmił. - To będzie koniec Eretz. - Koniec Stelian - poprawił go Jael. - Dla Imperium to będzie nowy początek. - A więc chodzi o Stelian? Czemu? - Akiva nie potrafił zrozumieć, co wywołało tę nienawiść. - Wyślij do niech mnie, tak jak chciał Joram. Będę twoim posłem, szpiegiem. Przekażę im twoją wiadomość, ale zostaw ludzką broń w świecie ludzi. Akiva wzdragał się przed podlizywaniem Jaelowi, ale ten tylko parsknął: - Moją wiadomość? A jaką to wiadomość mógłbym mieć dla tych dzikusów z ogniem w oczach? „Przybywam, żeby was zabić?" Drogi siostrzeńcze, to byłaby głupia misja, a Joram był głupcem. Naprawdę uwierzyłeś w to, że masz być posłem? Musiałem po prostu dać mu pretekst, żeby cię tu ściągnął. Z powodów, które są chyba dla wszystkich oczywiste. - Wskazał szerokim gestem zbryzganą krwią i zasłaną trupami łaźnię. Tak, powody były oczywiste, zbyt oczywiste. Podczas gdy Akiva zamierzał uwolnić Eretz od Jorama, Jael czekał w kulisach, zresztą nie tylko czekał. Pociągał za sznurki. Wmanewrował bękarta swojego brata w kozi róg.
- A gdybym go nie zabił? - zapytał Akiva, zdegustowany tym, że nie zauważył, że ktoś nim dyryguje. - Nie było takiego ryzyka - odparł Jael, a Akiva zrozumiał, że nawet gdyby nie zabił jorama, tylko przybył jako lojalny żołnierz, żeby odebrać od imperatora wyrazy wdzięczności i nowe zadanie, i tak zostałby o to morderstwo oskarżony. - W chwili, kiedy przekroczyłeś próg tej łaźni, stałeś się mordercą i zdrajcą Imperium. Choć to, że naprawdę nim jesteś, ułatwia sprawę. Lepiej mieć szczerych świadków. Służąca zawdzięcza ci życie. Natomiast Hellas zawdzięcza ci śmierć. Ale nie żałuj go jakoś przesadnie. Był żmiją. - Jael nazywający kogoś żmiją. Nawet on zauważył hipokryzję tego stwierdzenia i się roześmiał. Akiva chyba nigdy nie widział kogoś, kto byłby tak zachwycony sobą. Hazael pierwszy poddał się morderczemu wpływowi diabelskich oczu. Upadł na kolana i zwymiotował na płytki czerwone od krwi. Liraz zbliżyła się do niego i wyglądała, jakby zaraz miała pójść w jego ślady. - Myślisz, że nie mamy sprzymierzeńców? - spytał Akiva. -Ze nikt inny ci się nie sprzeciwi? - Jeśli tobie się nie udało, siostrzeńcze, komu może się udać? Dobre pytanie. Druzgocące pytanie. Więc co? Pogrążył swój świat - i Karou - tak spektakularnie? - Trochę żałuję, że nie mogę cię zatrzymać - rzekł Jael. - Przydałby mi się mędrzec, ale trudno byłoby mi ci zaufać. Nie mogę pozbyć się przeczucia, że za mną nie przepadasz. - Przepraszająco wzruszył ramionami, a jego spojrzenie ześliznęło się z Akivy i spoczęło na... Liraz. Mimo braku sił i mdłości Akiva poczuł ukłucie furii, strachu i bezradności, ale było coś jeszcze, twardego i lśniącego, co miał nadzieję, miał nadzieję stanie się zaczątkiem sirithat, raz jeszcze. - Ale za to ty... - zwrócił się Jael do Liraz. - Śliczna. A tak się składa, że kiedy zajmę tę siedzibę, będę potrzebował nowej kąpielowej. Spojrzał na ciało służącej, leżące na podłodze i uśmiechnął się tym wstrętnym uśmiechem, od którego jego blizna zbielała, a w miejscu nosa i warg pojawiły się zmarszczki. Liraz roześmiała się twardo; choć Akiva słyszał słabość siostry, nie chciała dać jej po sobie poznać:
- Nie możesz ufać jemu, a zaufasz mnie? - Oczywiście, że nie. Ale nigdy nie ufam kobietom. Nauczyłem się tego w brutalny sposób. - Sięgnął do blizny, a przy tym prawie niedostrzegalnie zerknął w kierunku Akivy. Tylko tyle, ale wystarczyło. Akiva wiedział, kto okaleczył Jaela. Hazael powstał z kolan. Wymagało to od niego nadludzkiego wysiłku, ale udało mu się przywołać grymas leniwego uśmiechu i ogłosił: - Ja zawsze chciałem być kąpielowym. Wybierz mnie, jestem milszy niż moja siostra. Jael odwzajemnił gnuśny uśmiech. - Nie jesteś w moim typie. - Ty jesteś w niczyim typie - rzucił Hazael. - Nie, zaczekaj. Cofam to. Mój miecz mówi, że chciałby poznać cię lepiej. - Obawiam się, że muszę odmówić mu tej przyjemności. Zostałem już pocałowany przez miecz, jak może zauważyłeś. - Raczej tak. - Festival - rzucił Akiva nagle, a wszystkie oczy zwróciły się na niego. On patrzył na Jaela. - To moja matka ci to zrobiła. -Nie chciał rozmawiać z Jaelem o swojej matce, nie chciał otwierać drzwi do wspomnień swojego wuja - to, co było po drugiej ich stronie musiało być potworne - ale musiał grać na zwłokę. I... miał nadzieję, że jej imię będzie kluczem, który wpuści drugi sirithar. Ale nie. - A więc zgadłeś - odparł Jael. - To było najlepsze, kiedy sugerowałeś, że Joram ją zabił. Równie dobrze mógł to zrobić. Bo oddał ją mnie. Oddał ją... ? Akiva nie mógł o tym myśleć. - Ona nie może być przyczyną, dla której nienawidzisz Ste-lian. Jedna kobieta? - Ale nie byle jaka. Kobiety są wszędzie, piękne kobiety są prawie wszędzie, ale Festival była dzika jak burza. Burze są niebezpieczne. Jeszcze raz spojrzał na Liraz. - Fascynujące. Bu-rzołowcy to wiedzą. Nie ma na świecie takiej jazdy, jak w czasie dzikiej burzy. - Zwrócił się do jednego z żołnierzy: - Bierz ją. Akiva rzucił się przed żołnierza. Był powolny, wlókł się jak ślimak. Hazael też ruszył. Liraz próbowała zaatakować, ale dźwięk, jaki wydał jej miecz, zsuwając się z ostrza żołnierza Dominium, był cichy, a rękojeść wyśliznęła się z jej ręki i wylądowała miękko
na stosie ciał, które były Joramem, Japhethem, Namaisem i Misoriasem. Ale uzbrojona czy nie, nie stchórzyła. - Zabij mnie razem z braćmi albo pożałujesz, że tego nie zrobiłeś wycedziła. - Czuję się urażony - powiedział Jael. - Wolałabyś zginąć z nimi, niż szorować mi plecy? - Po tysiąckroć. - Moja droga. - Przycisnął dłoń do serca. - Ale czy nie widzisz, że ta świadomość uczyni to jeszcze słodszym? Żołnierze zacieśnili krąg. Dwa zastępy Dominium uniosły w górę okaleczone dłonie zabitych zjaw, ale Hazael jeszcze przed śmiercią usiłował zadać śmierć. Jego cios trafił żołnierza w twarz. Ostrze utknęło w kości, a kiedy upadał, jego ciężar pociągnął Hazaela za sobą, więc pchnięcie, jakie na niego czekało, ugodziło go głęboko. Prosto pod uniesione ramię, gdzie nic było żadnej ochrony, pancerza, zbroi ani nawet kubraka. Weszło w niego i wyłoniło się między skrzydłami. Zachwiał się, spojrzał na Akivę, a potem na miecz. Wypuścił swój, nie próbował już wyswobodzić go z czaszki, w której utkwił. Jak Hellas sięgnął do miecza, który go przebił. Ale ręce go nie słuchały. Szarpnął za rękojeść, potem zatoczył się, a Akiva widział to w błysku jasności, której tak desperacko poszukiwał. Sirithar nadszedł zbyt późno. Jak krwiogulec, kiedy śmierć już się dokonała. Hazael upadł. Liraz upadła na kolana, żeby go złapać. Akiva obserwował w promieniach jasnego światła otwór, w jaki zmieniły się usta jego siostry. Słyszał jej rozpacz i widział ją. Dźwięk miał formę, był światłem, wszystko było światłem i wszystko było rozpaczą, a Liraz chciała podtrzymać głowę Hazaela, kiedy jego oczy zaszkliły się, ale para żołnierzy Dominium złapała ją i odciągnęła, a głowa Hazaela upadła. Akiva wiedział, że jego brat nie żyje, zanim jeszcze uderzył głową o posadzkę, a huk, jaki słyszał wewnątrz czaszki brzmiał jakby tysiące zwołanych ptaków młóciło skrzydłami niebo nad górami Hintermost. Ale tym razem nie było ptaków. A jeśli były, to niebo je sprowadziło, niebo we własnej osobie, które w tej właśnie chwili... się poruszyło. Na zewnątrz, nad miastem i nad morzem, niebo zakołysało się, jak gdyby wielka pięść złapała je i pociągnęła do góry.
Złożyło się. Zmobilizowało, skupiło nad jednym punktem i sprowadziło wszystko nad jego centrum: nad Wieżę Triumfu. Niebo było jednorodnym kłębkiem wełny, więc jego zaburzenia były odczuwalne nad całym globem Eretz. Ogniska na dalekich krańcach Południowego Kontynentu rozpaliły się nagle od gwałtownego podmuchu wiatru. Lodowe pałace na szczytach gór Hintermost poszarpały się, a burzołowcy rozejrzeli się i unieśli wielkie głowy. Na odległym górskim zboczu Sveva, Sarazal i Caprinowie przerwali na moment swój długi marsz przez tunele i zerknęli w nocne niebo, które zdawało się poruszać. A na odległym krańcu świata - tam, gdzie był dzień, podczas gdy w Imperium panowała noc - przy barierce balkonu stała kobieta i patrzyła na bladozielone morze, a gdy poczuła we włosach wiatr, spojrzała w górę. Była młoda, silna. Na czarnych włosach miała diadem: w wypolerowanym złocie osadzony był kamienny skarabeusz. Skrzydła miała z płomieni i oczy też. Zmrużyła je, patrząc na chmury, które mknęły tak szybko, że widać było tylko smugi. To trwało, chmury rozmazały się w pasma, porywając ptaki i cienie, uwięzione w powiewach bezlitosnego wiatru. W jej oczach zapaliły się iskry, gdy w całym jej mieście, na jej wyspie - jej wyspach - jej ludzie na moment zamierali i patrzyli w niebo. A kiedy się uspokoiło i zapadła głęboka cisza, wiedziała, co się wydarzy, chwyciła się poręczy. To kołysanie było jak wdech poprzedzający krzyk, a potem pojawił się... Krzyk. Cichy, żywy. Chmury ruszyły z powrotem, w kierunku, z którego przybyły, gnały nad wielkim bladozielonym morzem. A na odległym krańcu świata, w miejscu, z którego wziął się ten nienaturalny wdech i krzyk, pancerne szkło Wieży Triumfu... popękało. Miecz, symbol Imperium Serafinów, eksplodował z wielką siłą. Patrzyły na to księżyce. Ich odbicia zabrały ze sobą miliony odłamków, można więc powiedzieć, że gdziekolwiek utkwił lub wbił się odłamek szkła, wbiły się Nitid i Ellai. Gdy słońce wstało, szklane sztylety były powbijane w drzewa w promieniu wielu kilometrów, a także w ciała, chociaż tych drugich było mniej, niż gdyby sytuacja wydarzyła się w dzień. Poprzebijane ptaki i anioły leżały na dachach, a jeden Srebrnomieczy wpadł przez dach
do seraju, zostawiając drogę ucieczki dla dziesiątek kobiet, które czmychały w popłochu. Wiele z nich miało w brzuchach dzieci Jorama, inne niosły dzieci w ramionach. O świcie z Miecza został tylko stalowy szkielet, szkło zniknęło, warstwa po warstwie, labirynt korytarzy rozpadł się, klatki z ptakami, malowane parawany i podesty łóżek rozpłynęły się, jakby nigdy nie istniały. Dzień - olśniewający, bezchmurny - stał się mozaiką ciszy i przerażenia, pospiechu, plotek i ciał oblewanych przez wodę na dalekich plażach Thisalene. Co się stało? Mówiło się, że imperator zginął z rąk Pomoru Dzikich, następca tronu także. Nikogo więc nie zaskoczyło, że Pomór i jego bękarcia brać zniknęli ani że Srebrnomieczy, którzy przeżyli tę noc i wpadli do baraków Bastardów, zastali je opustoszałe i nigdzie w Astrae nie został ślad po choćby jednym z nich. Nie było ich nigdzie indziej w Astrae. Bastardzi odlecieli z chmurami, mówiło się. Ale nie odlecieli. Chmury popłynęły na odległy kraniec świata, gdzie młoda królowa Stelian odłożyła diadem ze skarabeuszem, odrzuciła w tył czarne włosy i wysłała swoich mędrców, żeby odnaleźli źródło niezwykłego zjawiska. A co do Bastardów, to polecieli do jaskiń Kirinów, żeby tam czekać na ich brata Akivę, siódmego tego imienia, i oddać mu siebie i swoje miecze. Lekarstwo na marazm Uzuję się jak mucha uwięziona między szybami i ledwie żywa -wydusiła Zuzana głosem tak przyklapniętym, jak jej włosy. - Dokładnie tak - zgodził się Mik. - Wachluj szybciej. To była kolej Zuzany na obsługę wachlarza, czyli wyschniętych liści palmowych, które znaleźli na dachu hotelu. Mik miał na sobie tylko szorty, siedział na krześle z nogami na łóżku i odchylał się, żeby odsłonić szyję na powiew chłodnego powietrza.
- Jesteś boginią cyrkulacji - pochwalił ją. - A ty jesteś okazem spoconej męskości. Śmiech Mika był przytępiony upałem. - Przez tydzień żyłem otoczony klatami żołnierzy potworów i wiem, że jeśli jestem okazem czegokolwiek, to tylko wymoczka. - Nie jesteś wymoczkiem. - Wachlarz wędrował w górę i w dół, a Zuzana formułowała komplement. To prawda, że otoczenie torsów jak ze stali i bicepsów większych niż jej głowa rzuciło nowe światło na fizyczność Mika, ale naprawdę, komu byłby potrzebny taki wielki mięsień? No, chyba że ktoś zajmował się zabijaniem aniołów, wtedy owszem, może się przydać. Powiedziała Mikowi: -Masz idealne mięśnie skrzypka. - Tak, a ty operatorki marionetek. Chimery powinny się wstydzić! Przestała wachlować i opadła na łóżko. To było niewygodne łóżko w tanim hotelu i od upadku na materac zazgrzytały jej zęby. - Aua - jęknęła bez przekonania. - Hej! Nie jesteś jeszcze nawet w połowie swojej zmiany! - Wiem, ale pogrążyłam się w marazmie. - Akurat teraz? - Właśnie teraz. Wiedziałeś, że tak się skończy. Mik pozwolił krzesłu opaść na wszystkie cztery nogi i wykorzystał ten moment do rzucenia się na łóżko obok niej. - Aua - zamruczała znowu. - Znam lekarstwo na marazm - oznajmił Mik, usiłując doto-czyć się do niej, ale zwątpił w połowie i położył się na plecach. -Ale jest na to za gorąco. - Stanowczo za gorąco - zgodziła się Zuzana, która nie miała wątpliwości, jakie lekarstwo ma na myśli Mik. - Jakim cudem w tym kraju w ogóle są mieszkańcy? Kto robi dzieci w takim upale? - Więc jedźmy - podchwycił. - Nad morze. Do domu. Do Australii. Nie wiem. Dlaczego wciąż tu jesteśmy, Zuze? Tutaj, czyli w Ouarzazate, największym mieście w południowym Maroku. Wyglądało jak scenografia żywcem wyjęta z Mumii czy podobnego filmu, co było o tyle prawdopodobne, że miasto było żywym studiem filmowym na skraju Sahary. Było trochę wyblakłe, bardzo gorące i choć ich hotel rzekomo miał klimatyzację, włączała
się co najwyżej w środku nocy, czego nie zauważali, bo noce były tu wystarczająco chłodne, żeby leczyć marazm i zasiedlać ojczyznę. Dlaczego wciąż tam byli, cały dzień po niewidzialnej ucieczce z zamku potworów, ze stopami świeżo zmasakrowanymi od marszu i ofiarnymi siniakami, które dopełniały ich chwalebnego wyglądu? - Nie chcę wracać - przyznała Zuzana cichutko. - Z powrotem do turystów, sekt anielskich, marionetek i prawdziwego życia? Marudziła, świetnie o tym wiedziała. - Chcę robić potwory, czarować i pomagać Karou. - To też jest prawdziwe życie - oznajmił. - A co ważniejsze, prawdziwa śmierć. To zbyt niebezpieczne. - Wiem - przytaknęła i wiedziała, ale nie mogła znieść myśli o zostawieniu Karou tutaj. Jeśli Thiago już raz ją zabił, skąd mogła wiedzieć, że nie zabije jej znowu? - Czemu do cholery ona nie ma telefonu? - sarkała. Karou była bogata, nie mogła się szarpnąć na telefon satelitarny czy coś w tym stylu? Nieważne. Jeśli Zuzana miałaby pewność, że jej przyjaciółce nic nie grozi, ona też by odetchnęła. Co nie znaczy, że przestałaby marudzić. Zgodziła się opuścić kazbę i oto znalazła się tutaj. Niech będzie. Ale nie obiecywała, że wyjedzie z kraju. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że jeśli oddalą się jeszcze trochę, cały czar zeszłego tygodnia pryśnie i nie zostanie jej nic poza szaloną historią, którą będzie mogła opowiadać wnukom, o tym jak przez tydzień mieszkała w wielkim zamku z piasku na skraju Sahary, była asystentką wskrzesicielki i tworzyła ogromnych uskrzydlonych żołnierzy na wojnę toczącą się w innym świecie. A wnuki będą za jej plecami stukać się w czoło, bo przecież to było, do diabła, kompletne wariactwo. A wtedy co? Nie będzie miała innego wyjścia, jak stać się niewidzialna, bo przecież już to umiała, o mój Boże! i przetrzepać ich niewdzięczne karki zwiniętą gazetą, a oni będą z krzykiem biegać po jej cuchnącej kapustą babcinej kuchni. - Będę najwredniejszą babcią na świecie - wymruczała zrzędliwie i jakby z pewną tęsknotą. - Co? - Nic. - Przekręciła się na brzuch i padła twarzą w poduszkę. Wrzasnęła w nią, zaczerpnęła pełne usta zatęchłego smrodku i na-
tychmiast zapragnęła włożyć język pod kran z bieżącą wodą. Na pewno poszewka została wyprana po poprzednim gościu, oceniła. Na pewno. Dlatego smakuje jak brudna ludzka głowa. Mik położył rękę na jej plecach i coś rysował. Odwróciła się do niego. - Maluję w twoim pocie - poinformował. - To było serce. - Serce z potu. Jak romantycznie. - Chcesz romantyczności? Proszę bardzo. Co teraz napiszę? Poczuła koniuszek jego palca przesuwający się na skórze i mówiła na głos każdą literę, jaką rozpoznała. - Z-U-Z-A-N-O. Zuzano. C-Z-Y. Czy. W-Y-J-D-Z-I-E-S-Z. -Zrobiła przerwę. - Wyjdziesz. - Leżała bez ruchu i wsłuchiwała się w dotyk następnej litery. „Z". - Zamilkła. Patrzyła na twarz Mika. Uśmiechał się do siebie chytrze, skupiony był na pracy. Na szczęce miał jasny kilkudniowy zarost. Promień słońca wpadał przez wyłamaną listewkę w okiennicy i oświetlał jego rzęsy, wyglądały na zakurzone światłem. - Z - wykrztusiła w końcu. O mój Boże, Zuzano. czy wyjdziesz z... Serce zaczęło jej walić. Czy on to czuł, dotykając jej pleców? Kiedy rozmawiali o małżeństwie jeszcze w Pradze, opierała się. No cóż. Zawstydziła się, że przyłapał ją na takich myślach, to nie było w jej stylu, nie była laską, która marzy o ślubnej sukni, a poza tym była jeszcze za młoda. Poczuła „A". - A - wyszeptała. Ręka Mika zamarła. - Źle - skomentował. - To było E. - E? Nie tak się pisze... - Przerwała. - Nie tak się pisze co? - prowokował ją Mik. - Bo ja pisałem: Zuzano, czy wyjdziesz ze mną coś zjeść. A co myślałaś? Naciągnęła koszulkę na plecy i stoczyła się z łóżka. - Nic. Mik złapał ją w talii i pociągnął z powrotem. - Nie myślałaś chyba, że... O nie, jaki wstyd! Twarz jej płonęła. Znowu to zrobił. Chryste. Najwyraźniej jednak była laską, która marzy o ślubnej sukni. - Puść mnie - zażądała.
Ale nie puścił. Trzymał ją. - O to nie mogę cię jeszcze zapytać - szepnął jej do ucha. -Mam jeszcze dwa zadania. - Bardzo śmieszne. - Ja nie żartuję. - Brzmiał poważnie, a kiedy spojrzała na niego, jego słodka, szczera twarz była poważna. - A ty żartowałaś? Tak, żartowała w sprawie trzech zadań. Naprawdę. Nie była księżniczką z bajki. Tyle że w tej chwili tak właśnie się czuła i nie było to najgorsze, co jej się w życiu przydarzyło. - Nie - oznajmiła i przestała się wyrywać. - Nie żartowałam i oto twoje drugie zadanie: Napraw klimę i wylecz mnie z marazmu. Było blisko i miało skrzydła Karou siedziała w swoim pokoju. Była noc. Znowu. Od wydarzeń przy dole minął cały dzień. Jakimś cudem. Drzwi były zamknięte, ale deski zrobione przez Mika zniknęły, nie było też haczyków w okiennicach, ale jak się okazało, przecież jej bezpieczeństwo nie było nigdy niczym więcej niż tylko ułudą. Obserwowała gonitwę Księżyca wokół Ziemi i trasę Ziemi wokół Słońca oraz błyski gwiazd, ale... nie. To też było złudzenie, tak samo jak wschód i zachód słońca. To Ziemia się ruszała, nie gwiazdy, nie Słońce. Niebo się ruszało, toczyło się poprzez bezkresną przestrzeń kosmosu, wyznaczało koniec za końcem, i to wyznaczanie trzymało ją tutaj. Jako jedną z miliardów. Nie ma znaczenia co się ze mną stanie, powiedziała sobie. Jestem jedną z miliardów. Jestem gwiezdnym pyłem chwilowo zorganizowanym w kształt. Ale zostanę zdezorganizowana. Gwiezdny pył któregoś dnia rozproszy się, żeby przybrać inne kształty, a ja będę wolna. Tak jak Brimstone. Gwiezdny pył. To były fakty, słyszała o tym i czytała, że wszystko powstało w wyniku wybuchów gwiazd, ale brzmiało to jak ludzka wersja mitów z Eretz. No, może trochę mniej fantastyczna, nie było słońca gwałciciela ani płaczącego księżyca. Ani księżyca wbi-
jającego nóż. To historia Kirinów: słońce chciało wziąć Ellai siłą, a ona dźgnęła je, tak jak Karou dźgnęła Thiaga. Nitid płakała, a z jej łez powstały chimery. Dzieci żalu. Karou zastanawiała się: czy Ellai naprawdę płakała? Czy wykąpała się w morzu, żeby poczuć się znów czysta? To mogłaby być część historii, że jej łzy dały morzu jego słoność, a wszystko na świecie wzięło się z przemocy, zdrady i rozpaczy. Karou wykąpała się w rzece. Jej łzy nie dotrą do morza, nawodnią palmy daktylowe w jakiejś oazie, zmienią się w owoce i ktoś je zje, a może nawet znów wypłacze, innymi oczami. To nie tak działa. Tak, właśnie, że tak. Nic nie znika. Nawet łzy. A nadzieja? Była tak czysta, jak to było możliwe bez gorącej wody i mydła. Zanurzała się w wodzie aż po ramiona; nogi miała całkiem omdlałe, a posiniaczona, poraniona skóra została oskrobana z krwi, jej krwi i... nie tylko jej. Nawet przeważnie z nie jej. I nawet nie tylko z krwi Thiaga. Słyszała dźwięk, był blisko, i to były skrzydła. Otrząsnęła się z tego wspomnienia, jakby było twarzą, którą można spoliczkować. Myśl o czymś innym. O bólu. Przyda się. Ale który ból? Było ich tyle, a ona została koneserką bólu i nie potrafiła już wrzucić wszystkich do jednego worka. Każde zadrapanie, każde stłuczenie było oddzielnym bytem, jak gwiazda w konstelacji. Konstelacji o jakiej niby nazwie? Ofiara? Wyglądała jak ofiara. Udręczona. Zmasakrowana. Prawą stroną twarzy przejechała po kamieniach. Miała rozciętą wargę, a policzek fioletowy, poobijany i pokryty strupkami. Na dłoniach pulsowały otwarte pęcherze po trzonku łopaty. Łopata. Nie myśl. Płatek ucha. Postanowiła się skupić na tym bólu, z tym mogła coś zrobić. Było rozdarte i opuchnięte w miejscu, gdzie Wilk ją ugryzł. Pewnie mogła je naprawić tak, jak dłonie Ziriego i wycięty uśmiech, ale nie sądziła, żeby udało jej się dostatecznie skoncentrować, poza tym nie mogła znieść myśli o imadłach. Całe jej ciało było bólem i krzykiem. Thiago powiedział jej, że robi piękne siniaki. A ty nie, pomyślała, patrząc na wstrętne cętki na ramionach, odciśnięte ślady palców, które opowiadały, co jej zrobił.
Próbował zrobić, upomniała się. Czy Ellai dźgnęła słońce nożem na czas? - zastanawiała się, czy słońce dostało to, czego chciało? Historia nie była jednoznaczna. Karou postanowiła wierzyć, że Ellai dała radę się obronić, tak jak ona. Trzymała igłę do szycia materiałów nad płomieniem świecy, żeby ją odkazić. Ręczne lusterko postawiła przed sobą na stole, ale kiedy w nie patrzyła koncentrowała się tylko na uchu, unikając patrzenia na twarz. Nie chciała widzieć swojej twarzy. Tyle lat treningu sztuk walki, myślała, kiedy igła zbielała. Człowiek sądzi, że walka będzie wyglądała tak, jak w filmach: mnóstwo przestrzeni na zaprezentowanie eleganckiej choreografii, nieskazitelnych kopniaków i piorunowania wzrokiem. Ha! Tutaj nie było przestrzeni, tylko szamotanina i panika, a siła Thiaga liczyła się znacznie bardziej niż cały jej repertuar wyćwiczonych kopniaków. Oczywiście, w końcu go zabiła. Może wyglądała jak ofiara, ale nią nie była. Powstrzymała go. Gdyby to tylko mogło oznaczać koniec. Dźwięk był blisko, i to były skrzydła. Odbijał się jej echem w głowie, łopot skrzydeł i huk, odgłos, jaki wydawała ziemia, kiedy uderza się w nią łopatą. I muchy. Jak to możliwe, że muchy tak szybko znalazły trupa? Poczuła się, jakby wróciła na krawędź dołu, tej cuchnącej ciemności, która groziła, że ją wciągnie. Mocno przebiła igłą płatek ucha. Wystarczyło, żeby znów odpędzić wspomnienie, ale wiedziała, że wspomnienia są jak muchy, można je odganiać, ale nic ich nie powstrzyma przed powrotem, a przekłuwanie bolało. Jej ciche, krótkie stęknięcie wystarczyło, żeby obudzić Issę. Issa. To było jedyne błogosławieństwo tej nocy. Miała Issę. - Co robisz, moja słodka? - Kobieta wąż podniosła się ze swojego miejsca przy drzwiach i syknęła z rozdrażnieniem, kiedy zobaczyła igłę sterczącą na wylot z ucha Karou jak haczyk wędkarski. - Daj, ja to zrobię! Karou pozwoliła jej wziąć igłę. Co by było, gdyby nie miała Issy? Gdyby, po tym wszystkim, odebrali jej jeszcze Issę? - Nie mogłam spać - szepnęła. - Nie? - Głos Issy był równie delikatny jak jej dłonie. Uwolniła igłę z ciała Karou i dokończyła pierwszy ciasny szew. - Nic dziwnego, moje biedactwo. Chciałabym móc ci dać herbatę na sny.
- Albo na wieczny sen... - dodała Karou. Teraz już Issa nie mówiła łagodnie: - Nawet tak nie mów! Żyjesz. A dopóki ty żyjesz, a on... -Przerwała. Jaki on? Cokolwiek miała powiedzieć dalej, rozmyśliła się. - Dopóki ty żyjesz, jest nadzieja. - Wzięła głęboki wdech, uspokoiła dłoń i spytała: - Gotowa? - A dopiero potem ponownie przebiła ciało. Karou zamrugała. Czekała, aż igła przejdzie na wylot. - Przepraszam - zaczęła. - Czy... Czy w ten sposób ty i Yasri...? - Tak - odparła Issa. - Było spokojnie, dziecko, nie smuć się. Westchnęła. - Ale chciałabym, żeby ona tu była. Wiedziałaby, co ci podać. Znała dziesiątki trików, które pomagały Brimstone'owi zasnąć. - Sprowadzimy ją - zapewniła ją Karou i zamyśliła się nad tym kiedy to zrobią i jak teraz wygląda to miejsce. Thiago podpalił świątynię na wzgórzu i cały gaj drzew mroku. Minęło osiemnaście lat, czy drzewa odrosły? Gaj był wiekowy. Nadlatując, widziała w świetle księżyca wierzchołki drzew, prześwitujące między gałęziami fragmenty dachu świątyni, oraz słyszała bicie serca, bo wiedziała, że Akiva czeka na nią na dole. Akiva, czekający, żeby wziąć ją w ramiona jeszcze w powietrzu. Akiva leżący obok niej, przesuwający po jej powiekach opuszkiem palca, jego dotyk delikatny jak kolibro-ćma, jak płatki kwiatów z drzew mroku, opadające w ciemności. Zamknęła oczy i objęła się ramionami, dłonie złożyła na przedramionach i poczuła, jak tkliwe są jej sińce. Thiago, jej sprzymierzeniec, Akiva, jej wróg. Jakie to wszystko skomplikowane. Co sprawia, że ktoś jest wrogiem? Nie. Nie mogła zapomnieć. Wbiła palce w siniaki, żeby otrząsnąć się ze wspomnień. Wroga czynią atramentowe linie na palcach. Stosy popiołów w miejscach, gdzie kiedyś stały miasta. Issa zabezpieczyła kolejny szew i obcięła nitkę. Karou podziękowała jej i zaczęła się zastanawiać, co dalej. Słońce niedługo wstanie, nie mogła zostać w tym pokoju na zawsze. Musiała stanąć twarzą w twarz z chimerami. Zanim siniaki zbledną. Ale czy oni w ogóle zwrócą na nie uwagę? Przyzwyczaili się do jej sińców. Ile wiedzieli o tym, co stało się przy dole?
Z całą pewnością nie wszystko i - na bogów i na gwiezdny pył lepiej żeby się nigdy nie dowiedzieli. Dźwięk był blisko, i to były... - Karou. Stłumiony szept. Karou zamrugała. - Kto tam? - zapytała Issa ostrym szeptem i Karou wiedziała, że nie wymyśliła sobie tego głosu. Dochodził zza okna i tym razem to nie była Bast. - Proszę. Głos był wyrwany z kontekstu, słowo przeciągnięte, a szept zbyt niski, żeby wydobyć całe bogactwo głosu, ale Karou wiedziała, kto to. Jej ciało załata fala gorąca i lodu. Dlaczego? Dlaczego tu wrócił? Szybko wstała, a krzesło się przewróciło. Issa spojrzała na nią. - Kto to, dziecko? Ale Karou nie miała czasu na odpowiedź. Haczyki z okiennic zniknęły. Okno się tworzyło. Issa doznała szoku, w świetle świec było widać, jak napina się potężny mięsień w jej ogonie, a Karou skuliła się przed intruzem - i od gorąca - kiedy Akiva jednocześnie zrzucił czar niewidzialności i zeskoczył na podłogę. Martwy ciężar Nie był sam. Karou poczuła obecność pozostałych, zanim ich czar opadł. Ci dwoje z mostu Karola. Rozpoznała ich od razu, choć wyglądali zupełnie inaczej. Siostra Liraz o pięknej twarzy, ostrej i groźnej, teraz wykrzywionej z rozpaczy. Łkała, a oczy miała jak czerwone otchłanie bólu. Ale i tak nie były tak czerwone, jak oczy Akivy, który wyglądał jak tego dnia dawno temu, kiedy Madrigal w przejętym siłą ciele uwolniła go z celi w Loramendi. Pod siatką popękanych naczynek nie było widać białek. Co się stało? Wyglądał na ledwie żywego, wyczerpanego. Ale żadne z nich nie było tak odmienione, jak ich brat. Który był... martwy.
Ściskali jego ciało między sobą, wydawali się zdruzgotani. Kiedy opuścili go na podłogę, osunął się ciężko. Liraz zatkała, upadła na kolana i z niezwykłą delikatnością uniosła jego głowę. Hazael, przypomniała sobie Karou. Miał na imię Hazael. Oczy miał otwarte i wytrzeszczone, skórę siną, szyja i kończyny zesztywniały. Skrzydła wypaliły się, z płomiennych piór pozostały już tylko stosiny, reszta zwęgliła się i opadła. Był martwy już od jakiegoś czasu. Karou wciąż walczyła z falami gorąca i zimna, stała jak wmurowana i usiłowała zrozumieć, o co chodzi. To Issa poruszyła się i powoli pochyliła nad Hazaelem, żeby dotknąć jego twarzy. Karou tylko patrzyła i doznawała, uczucia dziwnej dezintegracji, wróciło dawne poczucie nierzeczywistości, jej życie wydawało się grą cieni na ścianie; spodziewała się, że dzika siostra warknie i odtrąci Issę, ale nie zrobiła tego. Liraz sięgnęła do jej ręki i złapała ją. Węże we włosach Issy i na jej szyi zamarły i napięły się, gotowe do ataku, gdyby zaszła taka potrzeba. - Proszę - odezwała się Liraz zduszonym głosem. Patrzyła to na Karou, to na Issę zdziczałymi oczami. - Uratujcie go. Karou słyszała te słowa, ale w stanie spowolnienia, w jakim się znajdowała, unosiły się tylko w powietrzu. Spojrzała na Alu-vę. On patrzył na nią tak... jakby jej dotykał. Nieświadomie cofnęła się o krok. jego twarz wyrażała nieme błaganie, był niema! tak samo szary jak brat, leżący na podłodze w miejscu, w którym Karou stwarzała ciała. Na podłodze wskrzeszeń. Wszyscy patrzyli na nią. Nawet Issa odwróciła się w jej stronę. Uratować go? Przybyli do niej po pomoc? Po spaleniu przejść Brimstone'a -i jego samego - po wykończeniu jej ludzi przynieśli martwego brata, żeby go wskrzesiła? Skąd go nieśli? Trzęśli się od wysiłku. Akiva oparł się o ścianę. Ramiona zwiesił wzdłuż boków. Wyglądał na bardziej martwego niż żywego, bardziej martwego, niż kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, wykrwawiającego się na polu bitwy pod Bullfinch. - Co ci się stało? - Równie dobrze ona mogła zadać to pytanie jemu, ale tak nie było. Spytał Akiva, który patrzył na jej policzek, wargę, świeżo zaszyte ucho. Niepewnie wyjęła zza ucha pasmo włosów i zakryła ranę. - Kto ci to zrobił? - spytał. Choć głos miał słaby, rozgorzał w nim gniew. - To on, tak? To Wilk.
Nie mylił się, a Karou, kiedy patrzyła na furię wypisaną na jego twarzy, mogła myśleć tylko o żywym szalu, który kiedyś dla niej wyczarował, o przemiękkim dotyku skrzydełek ciem na ramionach. Dawno, dawno temu Thiago podarł jej suknię, a Akiva zwołał ze świątecznych latarni, imitujących gwiazdy, kolibro-ćmy, które spełniły funkcję żywego szala. Tej nocy dokonała wyboru, i to nie był zły wybór. Ale to było kiedyś. Od tamtej pory wiele się zmieniło. Zbyt wiele. Zignorowała jego pytanie, była wściekła, że nosi namacalne znamiona słabości, wolałaby mieć zakryte ramiona i żałowała, że się nie uleczyła. W końcu co by zmieniło jeszcze trochę bólu? Nie wolno jej okazać słabości, nie teraz. Zrobiła krok naprzód, skoncentrowała się na Hazaelu. Akiva dostarczył jej martwego brata? Ale przyniósł jej też Issę. Oddał jej Ziriego, nie można o tym zapominać, cokolwiek innego sic stało. Uklękła przy ciele - powoli, bo wszystko ją bolało - i myślała o tym, z jak daleka przybyli. Ciało to martwy ciężar - przecież jesteśmy tylko naczyniami -ale wiedzieć o tym to jedno, a porzucić ciało co innego. Karou dobrze to rozumiała. Ciało czyni nas rzeczywistymi. Czym jest dusza, jeśli brak jej oczu, przez które można do niej zajrzeć albo rąk, które można schwycić? Jej ręce trzęsły się i zacisnęła pięści, żeby nie dać nic po sobie poznać. Rana znajdowała się pod lewym ramieniem Hazaela. Serce. To musiała być szybka śmierć. - Błagam - powtórzyła Liraz. - Uratuj go. Dam ci wszystko. Podaj swoją cenę. Cenę? Karou spojrzała na nią ostro, ale nie pozostał w niej ślad okrucieństwa czy surowości, jakie zapamiętała, był tylko ból. - Nie ma ceny - rzuciła. Potem spojrzała na Akivę. A nawet, gdyby była, mogłaby dodać, już ją zapłaciłeś. - Zrobisz to? - W słowach Liraz tliła się nadzieja. Czy zrobi? Karou wiedziała, że jest ich jedyną nadzieją, ona, którą prawie zamordowali w Pradze tylko dlatego, że miała na dłoniach tatuaże. Była w tym ironia, ale ona nie czerpała z niej żadnej przyjemności. Nie mogła znieść widoku dłoni Liraz, były całkiem czarne, ale jednocześnie tak delikatnie dotykała szyi brata, z
miękkością muskała palcami jego policzek i choć Karou wiedziała, że nie powinna współczuć morderczyni jej ludzi, współczuła. Poza wszystkim innym, kto jeszcze miał czyste ręce? Nie ona. Och, Ellai, moje ręce nigdy już nie będą czyste. Zacisnęła je i pęcherze wywołane machaniem łopatą zapłonęły. Czuła, że jeśli zrobi to jedno, uratuje to życie... to może być odkupienie. Nie chodziło tylko o serafinów, ale i o nią samą. Po koszmarze nad dołem, potem z łopatą... i biorąc pod uwagę kłamstwo, w które będzie musiała uwierzyć, chciała to zrobić. Kreska na kostce palca za przywrócone życie, nie za odebrane. - Nie potrafię zachować tego ciała - oświadczyła. - Jest na to za późno. I nie potrafię sprawić, żeby wyglądał tak samo. - Może Brimstone wiedziałby, jak odtworzyć płomienne skrzydła, ale dla niej było to poza zasięgiem. - Nie będzie serafinem. - To nie ma znaczenia - uznał Akiva. Spojrzała mu w oczy, w te czerwone oczy i zapragnęła zrobić to dla niego. - Najważniejsze, żeby był sobą. Tylko to się liczy. Tak, powiedziała sobie i chciała w to wierzyć tak samo mocno, jak on. Liczy się dusza. Ciało to naczynie. - Dobrze. - Wzięła głęboki wdech i spojrzała na Hazaela. -Dajcie kadzielnicę. Odpowiedziała jej cisza, w której można było zatonąć. Tonięcie. O nie. Nie. Karou patrzyła na twarz Hazaela, jego otwarte oczy, zmarszczki od śmiechu i przygniótł ją wzbierający smutek. Nie. Zagryzła wargę, zmuszając ją tym samym do bezruchu. Była zesztywniała. Musiała. Jej żal... gdyby dala mu ujście, okazałby się szalikiem magika, jedna rozpacz ciągnęłaby za sobą drugą, i tak bez końca. Nie chciała podnosić wzroku, zobaczyć udręczonych twarzy, napiętych w straszliwej ciszy. - Nie mieliśmy... Nie mieliśmy żadnej przy sobie. - To Liraz. Szeptem. - Przynieśliśmy go tutaj. Do ciebie. Akiva miał schrypnięty głos. - Minął tylko jeden dzień. Karou. Proszę. - Jak gdyby to była kwestia przekonania jej. Nie rozumieli. Jak mogliby rozumieć? Nigdy nie mówiła Akivie, jak to działa, jak słabe więzy łączą duszę z ciałem po śmierci i jak łatwo ją stracić, jeśli nie zostanie zebrana. Nigdy mu nie powiedziała, a teraz w powietrzu nie było nawet śladu aury tego martwego anioła - żołnierza, mordercy, ukochanego brata - ani
odrobiny światła ani śmiechu, które szły w parze z niebieskimi oczami i zmarszczkami koło ust, żadnej wibracji, mogącej otrzeć się o jej zmysły i podpowiedzieć jej, kim był, bo... nie było go tu. Podniosła wzrok. Zmusiła się do spojrzenia w czerwone oczy Akivy i Liraz, żeby zobaczyli i zrozumieli jej żal. I dowiedzieli się, że dusza Hazaela została stracona. Żyć To jej smutek otrzeźwił Akivę. Jedno spojrzenie i już wiedział. Hazael odszedł. - Nie! - Liraz wydała zdławiony szloch, bez tchu, prawie bezdźwięczny, a potem ruszyła. Akiva nie miał siły, żeby ją powstrzymać. Ona też nie mogła mieć zbyt wiele sił. Nawet po mdłościach wywołanych przez ręce Fatimy, wzięła na siebie większą część ciężaru Hazaela w czasie długiej podróży tutaj - i po co? po nic - a czasem dźwigała nawet jego, łapała go pod ramię i krzyczała, żeby się obudził, kiedy zaczynał zapadać się w ciemność. Ciemność, ciemność. Nawet teraz próbowała go skusić. Co on zrobił w Astrae? Nie wiedział. Pamiętał tylko dudnienie w czaszce i natłok, ciśnienie, ciśnienie, złapał Liraz i przycisnął ją do siebie, runął na Hazaela i jego też złapał, a potem huk, kiedy to nadeszło -ale skąd? - i dało im drogę ucieczki. Lecieli i lecieli, a ani jeden szklany sztylet z pogruchotanego szkła Miecza - nawet jeden odłamek - nie musnął ich. Zabrali Hazaela na jakąś łąkę, ale już nie żył. Czym jednak była śmierć? Akiva pomyślał o Karou. Oczywiście, że o niej pomyślał. Nadzieja, powiedział sobie, klęcząc w trawie, słaby, otumaniony, beznamiętny. Jej imię znaczy „nadzieja". Ale nie w ich języku i nie dla nich. Liraz rzuciła się na Karou i choć Akiva próbował ją złapać, był zbyt powolny. Uderzyła Karou i popchnęła ją. Na podłodze leżało przewrócone krzesło. Upadły. Karou krzyknęła z bólu.
Liraz złapała oddech. - Kłamiesz! - wrzasnęła. Wrzasnęła. Akiva ruszył do nich, ale poruszał się jak ślepiec, kobieta wąż była szybsza, Issa, znał ją z rysunków Karou. To ona musiała być w kadzielnicy. Kadzielnica, kadzielnica, kadzielnica. Dlaczego nie miał ze sobą kadzielnicy? Ale może wybuch rozerwał duszę Hazaela, może nie było jej już, kiedy dotarli na łąkę, może nigdy nie było szansy na ocalenie go? Nigdy się nie dowiedzą. Hazael nie żył i tylko to miało znaczenie. A Liraz wrzeszczała. Jakkolwiek Karou zamierzała ich ukryć, teraz nie było już sensu. - Uratuj go! - wyła Liraz, a jej głos był straszliwy, surowy i tak głośny, że Akiva wyobrażał sobie, jak w całej kazbie otwierają się oczy. Issa miała siłę, której brakowało Liraz, słabej i załamanej. Kobieta wąż ściągnęła ją z Karou i pchnęła w stronę Akivy. Mogła ją zabić, jej żmije mogły zatopić kły w ciele jego siostry, ale nie zrobiły tego. Issa przekazała Liraz Akivie, a on ją złapał. Usiłowała walczyć, ale płacz wygrał i załamała się w jego ramionach. - Nie, nie, nie - powtarzała bez końca. - Nie mógł umrzeć, nie mógł, nie on. - Akiva doprowadził ją do ciała brata i kołysał w ramionach, kiedy płakała. Każdy szloch był jak nawałnica atakująca jej zesztywniałe ciało, zaciskająca na nim szpony, wstrząsająca nim. Akiva pierwszy raz widział, jak Liraz płacze, ale to było coś więcej niż płacz. Tulił ją, sam płakał, ale ponad jej głową patrzył na Issę, która pomagała Karou usiąść na łóżku. Widział, z jakim trudem się rusza, widział na jej twarzy ból, rany i smutek w czarnych łabędzich oczach, kiedy patrzyła na niego, a ciche łzy spływały jej po policzkach, ale nic z tego nie rozumiał. Ciemność falowała i zamykała się wokół niego, od szlochów Liraz drżało mu serce, a Hazael nie żył. „Urna z prochami z kremacji jest pełna", usłyszał leniwy, wesoły głos brata. „Musisz żyć". I oto on żył, znowu, podczas gdy inni zginęli. Czarne zmęczenie. Chciał tylko zamknąć oczy. A potem pukanie do drzwi. Karou podskoczyła. Gardłowy kobiecy głos ostro zapytał:
- Karou? Co się tam dzieje? Kiedy odwróciła się do niego, w oczach wciąż miała smutek, ale ustępował miejsca panice i zdenerwowaniu. Wierzchem dłoni otarła łzy i pozbierała się z łóżka. Skrzywiła się z wysiłku - co jej zrobiło to... zwierzę? - i wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale nie było czasu, bo drzwi już się otwierały. Liraz podniosła głowę, a szlochy ustały, gdy doszła do siebie i zdała sobie sprawę, co zrobiła. Napięła się, wokół czerwonych oczu jej twarz była biała. Wzięła sztywną rękę Hazaela i uścisnęła ją. Z jej rysów zniknęła rozpacz, rezygnacja odmalowała na jej twarzy nienaturalny spokój. Akiva zrozumiał, że jest gotowa na śmierć. Wiedział, że nie ma prawa być przerażony - sam od dawna zmagał się z tym uczuciem - ale i tak się bał. Na skraju nęcącej czerni, po raz kolejny uwięziony w bastionie wroga, doznał nowego uczucia. Nie był gotowy. Chciał żyć. Chciał dokończyć to, co wreszcie zaczął, o tyle lat za późno. Chciał odmienić świat. Z Karou, z nią. Ale nie wydawało mu się to możliwe. Pierwsza stanęła w drzwiach wilczyca, adiutantka Thiaga. Skradająca się potworna postać pochyliła się i zawarczała na widok aniołów. Ale Akiva nie patrzył na nią, bo za jej plecami, przyczajona w progu, stała postać z policzkami pooranymi strupami po zadrapaniach, co potwierdziło najgorsze przypuszczenia Akivy. To był Biały Wilk. Anioł i wilk Masz gości, Karou? Nie wiedziałem, że wydajesz przyjęcie. Och, ten głos, spokojny, pełen pogardy, z nutką wesołości. Karou nie mogła się zmusić do spojrzenia na niego. Życie wracające do tych bladych oczu, siła w zakończonych pazurami łapach. To było złe, bardzo złe. A jednak to zrobiła. Gula w gardle rosła, chętnie upadłaby na kolana i znowu zwymiotowała. - ja też nie wiedziałam.
To było jedyne wyjście, powiedziała sobie, ale im bardziej starała się opanować drżenie, tym bardziej się trzęsła. Skupiła wzrok gdzieś za nim, ale korytarz wypełniły ciała Lisseth i Nisk, a na nie też nie chciała patrzeć. Nigdy nie wybaczy im ani nie zapomni zimna na ich twarzach, kiedy kulejąc, wróciła znad dołu, zbry-zgana krwią, roztrzęsiona i zszokowana wlokąca się za Thiagiem. A Thiago... Wszedł do pokoju. Słyszała stuk pazurów na zakurzonej podłodze i czuła jego piżmowy zapach, ale wciąż nie mogła na niego patrzeć. Był rozmazaną białą plamą w polu jej widzenia; przechodził właśnie przez pokój, żeby do niej dołączyć i stanąć twarzą w twarz z aniołami. Do niej, tak jakby byli w tym razem. Ale... przecież byli. Dokonała wyboru. Żeby zasłużyć na wiarę Brimstone'a, jaką w niej pokładał, i na imię, które jej nadał. Żeby doprowadzić do wyzwolenia i wskrzeszenia - jej ludzi, pod każdym względem nieodzownych. Pod każdym. A Thiago był nieodzowny. Chimery szły za nim. To był jedyny sposób, ale ta świadomość wcale nie ułatwiała stania przy nim ani zniesienia ciężaru spojrzenia Aki-vy. Kiedy na niego popatrzyła gdzieś musiała patrzeć - ujrzała na jego twarzy nienawiść, zagubienie i niedowierzanie, jak gdyby wątpił, czy ona zniesie bliskość tego potwora. Ja też jestem potworem, chciała mu powiedzieć. Jestem chimerą i zrobię dla moich ludzi wszystko, co będzie trzeba. Fałszywa odwaga. Jej mina była wymuszona, ale niezmienna. Ogień w oczach Akivy zawsze był zarzewiem, od którego stawało w płomieniach powietrze między nimi. Teraz nie było inaczej. Płonęła, ale ze wstydu, że musi patrzeć na niego, stojąc u boku Wilka. Anioł i Wilk razem w jednym pokoju. Uświadomiła sobie, że od zawsze wszystko prowadziło do tej chwili i oto nadeszła, anioł i Wilk naprzeciwko siebie, Akiva z czerwonymi oczami, poszarzałą twarzą, załamany, chory i zrozpaczony, a ona... stała obok Wilka, tak jakby byli panem i panią tej krwawej rozgrywki. Nie jest tak, jak myślisz, mogła oznajmić Akivie. Jest gorzej. Ale nic nie rzekła. Nie dostanie od niej żadnych wyjaśnień ani przeprosin. Zmusiła się do odwrócenia wzroku. Spojrzenia na Thiaga. Nie patrzyła na niego, odkąd wrócili znad dołu. Teraz
popatrzyła. Jeśli nie mogłaby zrobić chociaż tego, jakie szanse powodzenia miałoby to, co przed nimi? Popatrzyła. Wilk był Wilkiem, potężnym i zapierającym dech w piersi, aktem najwyższej maestrii Brimstone'a. Brakowało mu zwyczajowej nienaganności, ale nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę wydarzenia ostatniego półtora dnia. Miał podwinięte rękawy, zrolowane i pomarszczone nad opalonymi i muskularnymi przedramionami, a wygląd włosów mistrza najwyraźniej ostatnio umknął uwadze Ten. Były nieuważnie zebrane z tyłu i na chybcika związane w biały węzeł. Kilka pasem wysmyknęło się i odgarnął je z niecierpliwością. Ta znienawidzona, przystojna twarz nosiła ślady zadrapań po paznokciach Karou, ale rana po nożu wbitym pod jego podbródek zniknęła, jakby nigdy jej nie było. To była łatwa reperacja, nic podobnego do rąk czy uśmiechu Ziriego, wystarczyło kilka warstw bibuły, żeby połączyć niewielkie rozcięcie. Nawet gdyby Karou planowała go zabić, nie udałoby jej się tego zrobić bardziej elegancko, a bólu do złożenia ofiary miała dość. Jego oczy, Boże, w nie było najtrudniej spojrzeć. Życie w tych bladych oczach. Przecież jesteśmy tylko naczyniami. W swoich oczach poczuła piekące łzy i spuściła wzrok. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Objęła się w talii posiniaczonymi ramionami i desperacko szukała czegoś, co mogłaby powiedzieć. Anioły w jej pokoju, jeden z nich martwy, drugi to Akiva; co za niezręczna sytuacja. Minęło zaledwie kilka sekund, odkąd Wilk tu wszedł. Jego bezruch ani milczenie jeszcze nie wydawały się dziwne, ale za chwilę zaczną. Gdyby Liraz nie krzyczała, Karou pomogłaby im uciec. Zapaliłaby kadzidło, żeby zabić ich zapach. Była winna Akivie to i jeszcze więcej. Nikt nie musiałby się dowiedzieć, że tu byli. Ale za późno. Teraz Thiago będzie musiał coś zrobić, a Karou zdążyła zobaczyć w jego oczach, że jest jeszcze bardziej zagubiony niż ona. Jego zachowanie powinno być przewidywalne: spotkał już Akivę, torturował go, ukarał nie tylko za bycie serafinem, ale także za to, że Madrigal wybrała jego, a całe otoczenie wiedziało, jak
wyczekiwał szansy na zakończenie tego, co rozpoczął. Biały Wilk powinien się w tej chwili śmiać, upajać żądzą krwi. Ale nie śmiał się. Oczywiście dlatego - oczywiście, oczywiście - że tak naprawdę nie był Białym Wilkiem. Skończeni A więc tak to wygląda? - spytał Thiago. - Co tak wygląda? - Akiva odpowiedział pytaniem na pytanie, wściekły, że w ogóle musi rozmawiać z Wilkiem. Nie stali z sobą twarzą w twarz od czasu lochu w Loramendi, a ponieważ to się wreszcie stało, rozmowa nie była tym, co chciał robić Akiva. - To wygląda jak martwy anioł. - Wskazał na Hazaela, a potem roześmiał się z pogardą, patrząc to na Akivę, to na Karou. -Chcieliście skorzystać z usług naszej wskrzesicielki? Przykro mi, ale waszego gatunku nie obsługujemy. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale jesteśmy w stanie wojny. - Wojna się skończyła - warknęła Liraz z satysfakcją ze zwycięstwa, której wcale nie czuła, o czym Akiva wiedział. - Przegraliście. - Czyżby? Według mnie sprawa jest otwarta. Akiva powoli objął siostrę ramieniem. Gdyby wystartowała do Wilka tak jak do Karou, kobieta wąż już nie odepchnie mu jej żywej. Może i Liraz chciała śmierci albo pogrążona w żałobie myślała, że jej chce, może i śmierć miała się dokonać, tutaj, dzisiaj, bez względu na to, co by zrobili, ale Akiva nie zamierzał kusić losu jeszcze bardziej, niż zrobił to, przychodząc tu, do czego skłoniła go czysta desperacja. Spojrzał na Karou i usiłował odgadnąć jej myśli. Pomogłaby Hazaelowi, wiedział, że jej smutek był szczery Co teraz? Czy im pomoże? Czy da radę? Te siniaki na jej ramionach... Wciąż obejmowała się nimi, jak sądził Akiva po to, żeby ukryć sińce - czego tak się wstydziła? - ale w efekcie jeszcze bardziej przyciągały wzrok. A on widział jej ofiarne siniaki, kiedy był tu poprzednio, ich wspomnienie prześladowało go. Te były inne. Tych sińców nie spowodowały imadła, tylko ręce.
Okazało się, że widzi tylko je. Opanowała go furia, i to jego trzeba było trzymać. Skoczył na równe nogi i kiedy ruszył naprzód, wyłącznie z powodu szarpnięcia ciemności i wszechogarniającej go słabości, Karou - Karou - bez trudu wśliznęła się między niego i Thiaga i odepchnęła go. Zmarszczyła brwi, oczy miała dzikie i bez słów pytała: Oszalałeś? Oszalał. A do tego był żałosny. Zachwiał się nad ciałem Ha-zaela i tym razem to Uraz złapała jego. Oboje byli tak osłabieni i wyniszczeni, że opadli na brudną podłogę obok brata. Chimery nawet nie musiały użyć magicznych znaków. Byli skończeni, boleśnie, ewidentnie, żałośnie skończeni. - Po prostu zrób to - syknęła Liraz, a Akiva nie miał nawet siły, żeby zaprotestować. - Zabij nas. Karou spojrzała na nich z tą samą twardością, jaką wykazała, odpychając go. Akiva pomyślał, że to gniew, bo znów zmusił ją do decydowania o jego losie. W ciągu kilku miesięcy tak bardzo się zmieniła. Ostrość, beznamiętność. Pamiętał, jaka była w Pradze i w Marrakeszu w ciągu tego krótkiego czasu, jaki dane im było spędzić razem przed przełamaniem kostki: zniknęły miękkość i ekspresja, nieśmiałe, ukradkowe uśmiechy, prędkie rumieńce, które rozkwitały na jej smukłej szyi. Nawet jej gniew był kiedyś porywczą, żywą emocją, więc nie mógł znieść tej nowej kamiennej maski ani swojego udziału w przybraniu jej. Ale nawet teraz, jeśliby dostał wybór, powiedziałby, że chce żyć. Dopiero po chwili ta pewność się zachwiała. Karou odwróciła się do Thiaga - ze wszystkich istot z obydwu światów właśnie do Thiaga - i wymienili krótkie, sekretne spojrzenie, spontaniczne i pełne bólu, ale był to ból wspólny i... delikatny. Ta delikatność była świętokradztwem, tak nieznośnym, że Akiva zapomniał o wszystkim innym. Zmobilizował całą zanikającą żywotność w ostatnim przejawie siły i ruszył na Thiaga. Thiago złapał go za gardło jedną ręką. Trzymał go na odległość wyciągniętego ramienia, bez wysiłku. Ich oczy spotkały się i Aki-va czuł, że ciasny uścisk Wilka miażdży mu gardło, ale widział też w spojrzeniu wroga ślad perwersyjnej delikatności. A potem odpuścił. Oczy powędrowały w głąb czaszki. Głowa mu opadła. Pozwolił ciemności zawładnąć sobą, a jakaś jego część miała nadzieję, że ciemność zechce go zatrzymać.
Kiedy Akiva upadł, ulga Wilka była równie dojmująca jak wstręt do słów, do których wypowiedzenia się zmusił, odraza do dźwięku, który wydobywał się z gardła, będącego gardłem Thiaga, do głosu, który był jego głosem. A ręce, które spowodowały siniaki Karou? One też należały do Thiaga. Ale koszmar? On był Ziriego. Chciał położyć anioła na podłodze, ale zmusił się, żeby brutalnie pchnąć go do serafinki, pięknej kobiety, która wyglądała na równie zagubioną, jak dziką. Złapała Akivę i ugięła się pod jego ciałem. Ale nie, to nie było martwe ciało. Wilk nie mógł pozwolić Pomorowi Dzikich umrzeć bezboleśnie. A Ziri... On nie mógłby pozwolić mu umrzeć, gdyby miał coś do powiedzenia. Gdyby. Pierwszym sprawdzianem wielkiej mistyfikacji było podjęcie decyzji o losie serafina, który uratował mu życie. To niesprawiedliwe. Nie był gotowy na sprawdzian. Skóra wciąż wydawała się obca, a może on nie potrafił się w niej odnaleźć. Nie chodziło o fi-zyczność. Jako naczynie to ciało było silne, dostojne, miało gibkość i wytrzymałość, które dawały nową jakość, a na dodatek oferowało piękno, ale Ziri nie mógł opanować wstrętu. Kiedy obudził się w nim... Och, na Nitid, w ustach czuł jeszcze smak krwi Karou. Już się go pozbył, ale wstręt pozostał. Co gorsza, u niej także. Ale jak mogło być inaczej? Ziri widział, w jakim stanie był Thiago nad dołem, wiedział, co jej zrobił - albo próbował zrobić, miał nadzieję, że tylko próbował - ale nie spytał, jak mógł o to pytać? Kiedy ją znalazł, była zalana krwią, trzęsła się jak w morderczej gorączce, a nawet teraz nie mogła się zmusić, żeby na niego spojrzeć. Ile dni minęło, odkąd napędzała go nadzieja, że ona ujrzy w nim tego, kim był, nie dziecko, tylko dorosłego mężczyznę, mężczyznę... i może łut szczęścia pozwoli mu być hubką dla jej krzesiwa? Może mógłby być mężczyzną, którego by pokochała. A teraz stał się tym. Jeśli w kosmosie funkcjonowała jakaś siła decyzyjna, gwiazdy musiały pękać ze śmiechu. Samemu było mu do tego blisko. Czy kiedykolwiek wcześniej nadzieja została tak spektakularnie unicestwiona? Ale nawet jeśli to niesprawiedliwe, przynajmniej sam podjął decyzję. Wiedział, co trzeba zrobić, i zrobił to.
Dla niej. Dla chimer i dla Eretz, tak, ale to o niej myślał, kiedy przeciągał ostrzem po swoim gardle. Nie wiedział nawet, do kogo się modlić, do bogini życia czy skrytobójców. Co za plugawy dar ofiarował Karou: swoje poświęcenie. Swoje ciało, które musiała pogrzebać. Ogrom wstrętu, który będzie musiała dźwigać. I... szansę na zmianę kierunku buntu, na inny cel. To też była potęga, ale w tej chwili obrzydzenie przerastało wszystko. To, co już się wydarzyło - śmierć - to była łatwizna. Teraz musiał być Thiagiem. Jeśli to miało się udać, musiał być przekonujący i zacząć od razu, od tych serafinów. To dlatego odczuł tak niewiarygodną ulgę, gdy Akiva stracił przytomność, a on mógł szybko zakończyć ten etap, opóźnić to, co nieuchronne i zastanowić się, co dalej. - Zabierzcie ich do spichlerza - powiedział do Ten, miał nadzieję, że z łagodną i nieznoszącą sprzeciwu pogardą, charakterystyczną dla Wilka. Kiedy usłuchała i wyszła razem z Issą, która pomogła anielicy nieść ciało Akivy, a Nisk i Lisseth zabrały zmarłego, zamknął za nimi drzwi oparł się o nie, zamknął oczy i podniósł dłonie do twarzy. Jaki wstrętny był ich dotyk. Pozwolił im opaść. Nie mógł znieść dotyku własnych rąk. Własnych? Trzymał je z daleko od ciała - jego ciała? - w wyniku rozpaczy i napięcia były sztywne jak ręce zwłok, jak ręce tego anioła, którego śmierć musiał wyśmiać. Nie było ucieczki przed podłością, bo on był podłością. - Jestem Thiagiem - usłyszał swój zdławiony z przerażenia głos. Jestem Białym Wilkiem. A potem Ziri poczuł dotyk, najpierw na jednej znienawidzonej dłoni, potem na drugiej i otworzył oczy. Stała przed nim Karou, blada i zapłakana, posiniaczona i roztrzęsiona, czarnooka, niebie-skowłosa, piękna i bardzo bliska, patrzyła na niego - w niego -i trzymała jego ręce w swoich dłoniach. - Ja wiem, kim jesteś - przypomniała zapalczywym, słodkim szeptem. - Wiem. 1 jestem z tobą. Ziri, Ziri. Ja cię widzę. A potem położyła głowę na jego piersi i pozwoliła mu wziąć się w ramiona mordercy. Pachniała rzeką i trzęsła się jak wiatr na skrzydle motyla, a Ziri kołysał ją, jak gdyby była ostatnią nadzieją ich świata. Może zresztą była.
Podstęp Słyszała dźwięk, był blisko, i to były skrzydła. Karou była pewna, że to wraca obstawa Thiaga, ale ani nie odleciała, ani się nie schowała. Zamarła jak ścigane zwierzę, na kolanach, w kurzu i na kamieniach, cała we krwi, wymiocinach, muchach i panice czekała, aż ją znajdą. Ale kiedy zobaczyła, kto to, kiedy wylądował przed nią, rozrzucając kopytami kamienie, szok nie pozostawiał miejsca na radość, że Ziri żyje, że jest tutaj, bo sposób, w jaki na nią patrzył, tylko pogłębił jej stan. Patrzył na Wilka, a potem na nią. Szczęka opadła mu w niedowierzaniu, zrobił krok wstecz i Karou wyobraziła sobie tę groteskową scenę, której był świadkiem. Upokarzająca pozycja Wilka, ubrania wymięte i rozdarte w celu niepozostawiającym wątpliwości, a obok nożyk, który upadł tam, gdzie go upuścił, wyglądający jak nóż do listów albo zabawka. I ona. Drżąca. Zakrwawiona. Winna. Zabiła Białego Wilka. Gdyby była w stanie myśleć, nie uwierzyłaby, że może być gorzej. Ale mogło, oczywiście, że mogło. Teraz, w swoim pokoju, położyła mu głowę na piersi i czuła pod policzkiem jego serce, bijące coraz szybciej; wiedziała, że teraz to serce Ziriego, nie Thiaga, i wiedziała, że przyspieszyło z jej powodu, więc ze względu na niego starała się opanować mdłości. Miała nadzieję, że jej mały kiriński cień okaże się dla niej sprzymierzeńcem, ale przez myśl by jej nie przeszło... to. Po pierwszym szoku rzucił się do niej i był taki uważny, taki obecny, dobry i pewny siebie, nie został nawet ślad po dawnej nieśmiałości, cały był siłą i koncentracją. Trzymał ją za ramiona, łagodnie, ale stanowczo i zmusił do spojrzenia na niego. - Już dobrze - pocieszał ją, kiedy upewnił się, że krew, którą była umazana nie należy do niej. - Karou. Popatrz na mnie. Już dobrze. On już cię nie skrzywdzi. - Skrzywdzi, zrobi to - wyrzuciła, bliska histerii. - Nie może zostać martwy, to się nie uda. Zmuszą mnie, żebym go wskrzesiła. Przecież to Biały Wilk. Biały Wilk.
To wystarczyło, więcej nie musiała mówić. Ziri też o tym wiedział, nie musieli analizować możliwości. To on dostrzegł wyjście i on wcielił je w życie. Karou pojęła jego zamiary, kiedy wyciągnął nóż w kształcie półksiężyców, głośno wciągnęła powietrze i próbowała go powstrzymać. Powiedział, że mu przykro. - Ale nie ze względu na mnie. To jest w porządku. Przykro mi, że muszę cię zostawić na razie. Na razie. Pomiędzy ciałami. - Nie! Nie! - Nie nie nie nie nie nie nie. - Wymyślimy coś innego, Ziri, nie możesz... Ale zrobił to, wprawnym ruchem, a nóż był ostry. Obejmowała go, kiedy umierał, okrągłe brązowe oczy miał szeroko otwarte, nieustraszone i słodkie, zanim zmętniały, były słodkie i pełne nadziei, jak wtedy, gdy był chłopcem, który łaził za nią w Loramendi. Tak o nim myślała, gdy umierał w jej ramionach, o chłopcu, którym był, i teraz też, kiedy trzymał ją w swoich nowych objęciach. Myślała o chłopcu, żeby przypadkiem nie zdradzić go przeszywającym ją dreszczem. To takie niesprawiedliwe, po tym akcie poświęcenia, okrucieństwie, jedyne co mogła dla niego zrobić, to nie unikać go, bo chociaż był Zirim, jego ramiona należały do Wilka, a te objęcia były jak klątwa. Kiedy nie mogła już tego znieść, wykorzystała pretekst, żeby się odsunąć. Sięgnęła do kieszeni, oddaliła się i wyjęła coś, co schowała tam kilka dni wcześniej i prawie o tym zapomniała. - Wzięłam to - oznajmiła. - Żeby... Sama nie wiem. - Teraz wydawało jej się to głupie. Wręcz absurdalne. Niby co miała zamiar z tym zrobić? To był kilkucentymetrowy czubek jego rogu, który odpadł, kiedy stracił przytomność na dziedzińcu. Nie wiedziała, co skłoniło ją do zabrania go, a teraz, kiedy po niego sięgnął, pożałowała. - Zatrzymałaś to - odezwał się, a ona słyszała w jego głosie coś, co podpowiedziało jej, że źle to odczytał. - Dla ciebie - zastrzegła. - Pomyślałam, że mógłbyś chcieć. To było, zanim... - Zanim pogrzebała resztę jego ciała w płytkim grobie. Żołądek znów jej się zacisnął jak pięść. Zrobiła, co mogła. W każdym razie nie pochowała go w dole. Ostatnie prawdziwe ciało Kirina nie zasłużyło na dół, droga Ellai, nawet jeśli było tylko garścią gwiezdnego pyłu. Trudno jej było wysypać suchą ziemię
na jego twarz. Myślała cały czas o tym, że powinna zmienić zdanie. Przecież wszystko zależało od niej. Miała dwa ciała, martwe od niedawna. Mogła uleczyć każde z nich. Mogła zaprowadzić duszę Ziriego tam, gdzie jej miejsce, zrobił to, co zrobił, i było to odważne, ale ona miała władzę. Jego dusza spoczywała w jej rękach. Była jak wiatr wiejący znad Gór Adelphas i uderzenia skrzydeł burzołowcy, jak piękna, smutna, pierwotna pieśń wietrznych fletni w korytarzach ich jaskiń, których nie mógł pamiętać. Była jak dom. A ona umieściła ją w kadzielnicy. Bo przecież miał rację. To jedyny sposób, żeby przejąć kontrolę nad losem chimer. Poprzez oszustwo. Jeśli im się uda. Nie byłoby łatwo nawet w normalnych okolicznościach, a teraz, kiedy wciąż nie doszli do siebie, nie zdążyli porozmawiać ani nic zaplanować, zostali wystawieni na próbę. Trzeba zrobić coś z aniołami. Karou odwróciła się i podeszła do stołu. Podniosła krzesło, które przewróciła, kiedy Akiva wpadł przez okno, i usiadła bez sił. Tyły nóg miała całkiem zdarte od szarpania się pod ciężarem Thiaga, a całe ciało bolało, jakby zacisnęła je w imadle. Ale to minie za dzień lub dwa, zostanie cała reszta. Problemy, potworna odpowiedzialność i kłamstwo, które pod żadnym pozorem nie może opuścić tego pokoju. Issa i Ten wróciły, ale bez Nisk i Lisseth. - Chcę, żeby zniknęły - zażądała Issa groźnie i Karou wiedziała, że ma na myśli Nisk i Lisseth, nie anioły. - To była zbrodnia, zostawić cię z nim ot tak. Ze strony innych także. Karou była skłonna się zgodzić. - Wykonywali rozkazy. - Przypomniała, że robili już gorsze rzeczy. - Nieważne - stwierdziła Issa. Była tym bardziej zdegustowana, że obie należały do plemienia Naja, a ona więcej się spodziewała po swoich ludziach. - Trzeba mieć choćby podstawowe poczucie dobra i zła, nawet jeśli w grę wchodzą rozkazy. - Gdybyśmy zrobili z tego zasadę, nikt by przy nas nie został. Zerknęła na Wilka. Na Ziriego. - W każdym razie niewielu. -
Drużyna Balierosa musi pilnie zostać wskrzeszona, a także Amzallag i sfinksy, których dusze zebrała znad dołu. Potrzebowała żołnierzy, którym mogłaby ufać. - Poza tym nie możemy pozwolić, żeby nagle zaczęli znikać wszyscy, których nie lubimy. To byłoby podejrzane. No i - dodała poniewczasie - złe. Tak naprawdę nikogo nie skazali na zniknięcie, a Karou nie zamierzała zaczynać. Razor się nie liczył. Zginął w ataku na serafiński bastion zwany Glyss-on-the-Tane, w tym samym, w którym zaginął Ziri, ku zmartwieniu wszystkich. Nikt nie musiał wiedzieć, co się naprawdę stało, kiedy Razor próbował - bez powodzenia -wykonać rozkaz Thiaga ani że jeden z nich dwóch tak naprawdę wrócił, po to tylko, żeby spocząć w płytkim grobie i odegrać rolę w tej totalnej mistyfikacji. - Ja się zajmę dwiema Naja - zawyrokowała Ten i zazgrzytała zębami. - Ta wilcza paszcza jest głodna. Powiem im, że same się o to prosiły. - Nie bądź straszna - zaprotestowała Issa łagodnie. - Nie? - Ten zerknęła na Karou. - Przecież obiecałyście! Karou nie mogła powstrzymać uśmiechu, od którego zabolał ją poraniony policzek. W Ten nie było więcej Ten niż Thiaga w ciele Thiaga; to była Haxaya, z nią było łatwiej. O ile Karou doszła do etapu nienawiści do wilczycy, był to jednak inny poziom niż fizyczny wstręt do Wilka. Czarny humor Haxayi dobrze im robił, nawet jeśli nigdy nie było pewności, czy naprawdę tylko żartuje. Kiedy Karou przebudziła dawną przyjaciółkę w ciele Ten - która nie doceniła Issy i jej zwykle potulnych zwojów żywej biżuterii -postawiła sprawę jasno. Oświadczyła jej, co ma robić, a jeśli nie, wróci prosto do kadzielnicy. Odpowiedź Haxayi, wypowiedziana z uśmiechem wprost stworzonym dla wilczych szczęk Ten, brzmiała: - Zawsze chciałam być straszna. - A mogłabyś być mniej straszna? - spytała Karou. - Nie zjadaj Naja ani nikogo innego, nawet tych, których nie lubimy. - Po namyśle dodała: - Proszę. - W porządku. Ale jeśli będą się prosić... - Nie poproszą cię, żebyś je zjadła, Ten. - Pewnie nie - przyznała z czymś, co brzmiało jak szczere rozczarowanie i może nim właśnie było.
I oto byli tu, sprzymierzeńcy Karou: Thiago, Ten i Issa. Patrzyli na nią. Boże, pomyślała Karou i z przerażenia zakręciło jej się w głowie. Co teraz? - Anioły - odezwała się, marząc o tym, żeby jej puls się uspokoił. - Uciekną - oznajmiła Issa. - To proste. Przecież on już raz to zrobił. Karou skinęła głową. Oczywiście, to jest rozwiązanie. Pozwoli im odejść, zobaczy Akivę po raz ostatni w życiu, tego właśnie chciała. Więc skąd ten ból w piersi? Marzyliśmy o innym świecie, powtarzała w myślach. To było najpiękniejsze marzenie, które mogło począć się tylko w ten jeden sposób: zrodzone z litości, wzrastające w miłości. Nie mogła myśleć o przyszłości bez przypomnienia sobie o dłoni Akivy na jej sercu i jej dłoni na jego sercu. - Jesteśmy początkiem - wyznała wtedy w świątyni, a kiedy czuła pod dłonią jego bijące serce, wszystko wydawało się możliwe. A teraz to samo serce biło gdzieś tam, w ciemności, w spichlerzu. Tak blisko i jednocześnie tak daleko. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić zbiegu prawdopodobnych okoliczności, który raz jeszcze zaprowadziłby jej dłoń na jego serce i zjednoczył ich ponownie we wspólnym marzeniu, nie jej i Ziriego, nawet nie jej i Brimstone'a, tylko jej i Akivy. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Krwiobieg szans Już jeden świat jest wystarczająco dziwnym tyglem, kłębowiskiem nieprzeniknionych krwiobiegów zamiarów i szans, a co dopiero dwa? Dwa światy, wymieniające oddechy przez szczeliny w niebie, w których dziwne staje się jeszcze dziwniejsze. Wydarzają się tam rzeczy, które jest w stanie objąć jedynie kilka umysłów.
Trzy topowe powody do życia Kiedy to się zaczęto, Zuzana i Mik byli w Ait Benhaddou. To. Coś, co nigdy nie zostanie przyćmione, które na zawsze pozostanie „tym", zaimkiem w trzeciej osobie liczby pojedynczej rodzaju nijakiego. A gdzie ty byteś, kiedy to się zaczęło? Ait Benhaddou byto najsłynniejszą kazbą w Maroku, znacznie większą niż zamek potworów, ale pozbawioną potworów. Odnowiono ją dzięki funduszom przysługującym obiektom z listy Światowego Dziedzictwa i za pieniądze filmowe - Russell Crowe tutaj „gladiatorzył" - a potem zostało odpicowane i udekorowane dla turystów. Sklepiki w alejkach, dywany udrapowane na ścianach, a przy bramie głównej wielbłądy zamiatające przed obiektywami aparatów długimi rzęsami, oczywiście za pieniądze. Wszystko za pieniądze i nie zapomnij o targowaniu się. Mik się targował. Zuzana szkicowała w cieniu, a on, udając, że zależy mu na kolekcji czajników, obstawiał antyczny srebrny pierścionek, który jak podejrzewał, nie był ani srebrny, ani stary, ale bezsprzecznie był pierścionkiem, a o to chodziło. Nie pierścionkiem zaręczynowym. Udało mu się naprawić klimatyzację, ale nie zamierzał uznać tego za drugie zaliczone zdanie, bo nie miał nic przeciwko, ehm, wyrywaniu Zuzany z marazmu. To już z całą pewnością nie było wyzwanie. To był jeden z trzech topowych powodów do życia pozostałe dwa to skrzypce i trzymanie Zuzany za rękę - a na dodatek aktywność, którą odbywał, w której partycypował, z poczuciem niezgłębionej wdzięczności dla wszechświata. Wyzwaniem było zdobycie jej ręki. Jeszcze dwa zadania. Czuł się dziwnie wkręcony w ideę zadań. Kto robi takie rzeczy? Potwory i anioły, przejścia i niewidzialność, choć radość z tego ostatniego psuła nieco liczba koniecznych „auć". Ile osób miało okazję kupować w starożytnym mieście z błota w Północnej Afryce być może antyczny i być może srebrny pierścionek dla swojej ślicznej dziewczyny, jeść suszone daktyle z papierowej torebki i patrzeć na rzęsy wielbłąda, na litość boską i... hej, dokąd idą ci wszyscy ludzie?
W bocznej uliczce zobaczył nagłe poruszenie i słyszał okrzyki po arabsku czy też berberyjsku, a w każdym razie nie po czesku, angielsku, niemiecku czy francusku, i obserwował to ze zdumieniem. Tubylcy krzyczeli, biegali, a potem poznikali za drzwiami, alejki opustoszały i zostali na nich tylko turyści, patrzący na siebie z niezrozumieniem, a kurz powoli opadał, podczas gdy zza drzwi wciąż dochodziły odgłosy wrzawy. Mik schował pierścionek do kieszeni i wrócił do Zuzany, która wciąż siedziała w cieniu, ale już nie szkicowała. Spojrzała na niego zdenerwowana: - Co się dzieje? - Nie wiem. - Rozejrzał się. Kilka rodzin wciąż mieszkało w murach kazby, a kiedy jakieś drzwi otworzyły się i zaraz zatrzasnęły, wpadł mu w oko jasny ekran telewizora. Co za anachronizm, telewizor w takim miejscu... A wtedy... okrzyki zmieniły się we wrzaski. Chór wrzasków. Wydawały się wyrażać zachwyt i strach jednocześnie. Mik złapał Zuzanę za rękę - trzy topowe powody do życia -i pociągnął ją tam, gdzie był telewizor, żeby zobaczyć, co się, do diabła, dzieje. Do widzenia Kiedy Akiva się obudził, Liraz spała przy jego boku, a dookoła panowała ciemność, choć oczywiście tam, gdzie byli serafini nigdy nie było całkiem ciemno. Ich skrzydła, nawet tlące się słabo ze zmęczenia, emitowały łunę, która sięgała aż do wysokiego drewnianego stropu w górze i oświetlała nierówne ściany wokoło. Przestrzeń była duża, bez okien, więc nie był w stanie stwierdzić, czy jest dzień, czy noc. Jak długo spali? Czuł się... Cóż, słowo „kwitnąco" nie było odpowiednie, bo zawierało pełnię życia, a do tego mu było daleko, ale z całą pewnością czuł się znacznie lepiej. Podparł się, żeby usiąść. Najpierw zobaczył brata. Hazael leżał przy Liraz, ona wtulała się w niego i przez jeden szalony moment Akiva myślał, że
znów są we troje, że Karou mimo wszystko wskrzesiła ich brata i że Hazael wstanie i zacznie opowiadać niedorzeczne historie o tym, co widział i zrobił, kiedy był pozbawioną ciała duszą. Ale nadzieja szybko sczezła tak samo jak większość innych nadziei: strawiła ją gorycz i Akiva poczuł się jak głupiec. Oczywiście, że Hazael nie żył, wciąż i na zawsze. Zaczynały się zlatywać muchy, tak być nie mogło. Obudził Liraz. Czas oddać cześć ich bratu. Ceremonia nie była bardzo uroczysta, ale pogrzeby żołnierzy nigdy takie nie były, każde ciało dostawało swój stos. Słowa pożegnania były zbyt chłodne, więc zmienili je tak, żeby pasowały do Hazaela. - Zawsze był głodny - przypomniała sobie Liraz - i czasem zasypiał na warcie. Tysiąc razy uratował się przed karą dyscyplinarną dzięki uśmiechowi. - Każdego potrafił skłonić do mówienia - dodał Akiva. - Sekrety nie były przy nim bezpieczne. - Z wyjątkiem twoich - mruknęła Liraz i prawdziwość tych słów zabolała. - Powinien był mieć prawdziwe życie - mówił Akiva. - Wykorzystałby je. Spróbowałby wszystkiego. - Pewnie by się ożenił, pomyślał. Mógł mieć dzieci. Akiva prawie to widział, wszystko, co mógłby mieć Hazael, gdyby świat był lepszy. - Nikt nigdy nie śmiał się tak szczerze - zauważyła Liraz. -Sprawiał, że śmiech wydawał się taki łatwy. Śmiech powinien być łatwy, pomyślał Akiva, ale nie był. Wystarczy spojrzeć na nich, z czarnym dłońmi i wyszczerbionymi duszami. Wyciągnął rękę do siostry, a ona chwyciła ją i ścisnęła tak mocno jak rękojeść miecza, jakby od tego zależało jej życie. Bolało, ale ten ból mógł znieść z łatwością. Liraz była odmieniona. Opadły pozory, cała ostrość i twardość, które maskowały ją od dziecka. Siedziała w kucki, obejmując kolana, oświetloną ogniem twarz miała łagodną i smutną, wyglądała bezradnie. Młodo. Jak ktoś inny. - Zginął, żeby mnie obronić - oświadczyła. - Gdybym poszła z Jaelem, wciąż by żył. - Nie. Zostałby powieszony - odparł Akiva. - Ciebie by zabrali, a on umarłby w rozpaczy, bo cię zawiódł. Wolałby tę śmierć.
- Ale gdyby żył chwilę dłużej, mógłby uciec z nami. - Patrzyła w płomienie, które trawiły ich brata, ale zamrugała i odwróciła wzrok, żeby skupić go na nim. - Akivo. Co ty zrobiłeś? - Nie dodała: I czemu nie zrobiłeś tego na czas?, ale to niewypowiedziane pytanie wisiało między nimi. - Nie wiem - odparł na zadane pytanie i na to niezadane i dalej patrzył w ogień, który płonął szybko i piekielnie, zostawiając tylko popiół do urny, której nie mieli. Co takiego miał w sobie, co spowodowało taką rzecz i czemu nie objawiło się, kiedy potrzebował tego najbardziej, nie tylko wystarczająco wcześnie, żeby uratować życie Hazaela, ale wiele lat wcześniej, żeby ocalić Madrigal? Czy lata poświęcone sirithar otworzyły go na magię? Czy katalizatorem była nagła fala wspomnień o matce? Liraz spytała: - Myślisz, że Jael żyje? Na to też nie umiał odpowiedzieć. Nie chciał myśleć o Jaelu, ale nie można było pomijać tego tematu. - Możliwe - przyznał. - A jeśli tak... - Mam nadzieję, że tak. Akiva spojrzał na siostrę. Twardość nie powróciła. Wciąż była bezbronna i młodziutka. Mówiła zwyczajnie, cicho i Akiva zrozumiał. Jakaś część niego też miała tę nadzieję. Jael nie zasłużył na łatwą śmierć w eksplozji. Ale jeśli żył, wciąż pozostawały rzeczy, które trzeba było zrobić. Wstał i się rozejrzał. Ściany z błota, drewniane drzwi, brak strażników z wyciągniętymi dłońmi, żeby ich osłabić - to ciemne miejsce nie mogło ich zatrzymać. Gdzie jest Wilk i czemu pozwolił swoim więźniom wypocząć i odzyskać siły? Gdzie jest Karou? Z Thiagiem? Ta myśl zabolała jak pchnięcie nożem. Do Akivy wciąż wracało spojrzenie, które wymienili. Ono jedno zakwestionowało wszystko, co myślał, że o niej wie. - Chyba czas ruszać. - Wyciągnął do siostry rękę. Kiedyś Liraz wywróciłaby oczami i wstała bez pomocy. Teraz pozwoliła postawić się na nogi, ale stała jak wmurowana przy dogasającym stosie pogrzebowym Hazaela i patrzyła na niego. - Czuję, jakbyśmy go tu porzucali. - Wiem - mruknął Akiva. Lecieli taki kawał, uginając się pod jego ciężarem, żeby wrócić z niczym? W tej chwili wydawało się
to nie do pomyślenia. Znów rozejrzał się wkoło i zobaczył stojący przy drzwiach dzban. - Woda - poinformowała Liraz. - Zostawiła ją ta kobieta z Naja. Akiva podszedł do drzwi, wziął dzban, podał Liraz, a potem się napił. Woda była słodka i dobra, bardzo potrzebna, a kiedy ją wypił, ostrożnie napełnił dzban prochami Hazaela. Może to głupie albo wręcz niezdrowe, przywiązywać się do doczesnych szczątków, ale w jakiś sposób pomagało. - W porządku - uznał. - Lecimy do jaskiń? Pozostali muszą myśleć, że zginęliśmy w wybuchu. Jaskinie Kirinów. To tam on i Madrigal planowali spotkać się i rozpocząć rewolucję. Teraz czekali tam na niego jego bękarccy bracia i siostry, a razem z nimi przyszłość, która wydawała się nierzeczywista. Cel pozostał niezmieniony: skończyć to, co zaczął, przerwać falę zabijania, jakimś cudem stworzyć nowy sposób życia. Ale bez Karou przy boku to marzenie leżało daleko, na końcu zakurzonej ścieżki biegnącej aż po horyzont. - Tak - przytaknął. - Ale najpierw muszę coś jeszcze zrobić. Liraz wypuściła powietrze. - Proszę cię, powiedz, że nie chodzi o „do widzenia"? Do widzenia. Te słowa bolały. „Do widzenia" to ostatnie, co kiedykolwiek chciałby powiedzieć Karou. Pomyślał o ich pierwszej nocy, najpierw na balu u Wielkiego Wojownika, a potem w świątyni, kiedy raz po raz szeptali do siebie „cześć", jakby to był łączący ich sekret. Miał to słowo na ustach, kiedy pocałował ją po raz pierwszy. To chciałby jej powiedzieć, gdyby mógł mieć to, czego pragnął. Cześć. - Nie - odezwał się do Liraz i przypomniał jej, że pożegnania przynoszą pecha. Odpowiedziała na to śmiertelnie poważnie: - Pecha? Tylko nie to. Akiva nie zamierzał powiedzieć Karou ani „cześć" ani „do widzenia", kiedy odłożył ucieczkę i pod osłoną czaru niewidzialności zaskoczył ją i Issę w ich pokoju. Dzięki gwiezdnym bóstwom Thiaga nie było, ale kiedy Karou skoczyła na równe nogi, rzuciła szybkie, niepewne spojrzenie w stro-
nę drzwi, i to był dla Akivy kolejny cios, przypomnienie, że Thia-go jest w pobliżu i ma pełne prawo do przekraczania tego progu. - Co ty tu robisz? - spytała zszokowana Karou. Włosy w kolorze pawiego turkusu miała zaplecione w warkocz zwisający z jednego ramienia, a długie rękawy zasłaniały posiniaczone ręce. Opuchlizna na policzku trochę zmalała, zniknął też gniew. Na jej szyi rozkwitł rumieniec, nagła plama koloru wojująca z niezdrową bladością. Mieliście uciec. Mieliście uciec. Czyli to nie byłoby zaskoczenie. Ich więzienie było tylko pozorem. Kiedy Akiva położył dłoń na drzwiach, żeby je spalić, otworzyły się. Nie były nawet zamknięte. Roześmiał się cicho i wyjrzał przez szparę, ale zobaczył tylko brzydkie podwórko zasypane gruzem, nie straż. - Lecimy. Ale muszę ci coś powiedzieć. - Akiva zamilkł, bo zobaczył, że Karou zesztywniała. Myślała, że co ma zamiar powiedzieć? Bała się, że przyszedł mówić o miłości? Pokręcił głową, żeby zaznaczyć, że to już minęło, że tego nie musi się już bać. Przynosił nową udrękę. Po raz kolejny miał zaoferować jej niemożliwy do dokonania wybór. - Zamierzam zamknąć przejścia. Czegokolwiek się spodziewała, na pewno nie tego. Głos miała zduszony. - Co?! - Przykro mi. Chciałem cię ostrzec - oznajmił - żebyś mogła zadecydować, po której stronie zostaniesz. Po której stronie, w Eretz czy w świecie ludzi. Które życie poświęcisz? - Po której stronie? - Wstała od stołu. - Nie możesz. Nie to przejście. Potrzebuję go. My go potrzebujemy. - Zaczęło się od szoku, który zaczynał przekształcać się w gniew, zabarwiony paniką. Issa cicho przysunęła się do niej. - Czy nie spaliłeś już dość? Nie możesz choćby spróbować... - To ocali obydwa światy - tłumaczyła Liraz. - Uniemożliwi im wyniszczenie się. - O czym ty mówisz? - O broni - stwierdził po prostu Akiva. Zamilkł. Nie umiał wyobrazić sobie, jak miałby streścić jej wszystko, co wydarzyło się w Wieży Triumfu, i przedstawić w formie łatwo przyswajalnego
wyjaśnienia. - Jael. Możliwe, że zginął, ale może i nie, a jeśli nie, przyleci tu po broń. Z Dominium. Białka oczu Karou jak pierścienie otaczały czarne tęczówki i oparła się ręką o stół, żeby zachować równowagę. - A skąd mógłby wiedzieć o ludzkiej broni? - Płomień furii. -Ty mu powiedziałeś?! Kolejne dźgnięcie, była gotowa uwierzyć, że Akiva mógłby uzbroić Jaela. Ale prawda nie przyniosłaby mu satysfakcji. Wolałby skłamać i oszczędzić jej tego. - Od Razguta - rzekł. Zamarła na moment, wpatrzona w niego, a potem zamknęła oczy. Rumieniec, który okrywał je policzki, spłynął, a ona cicho i z bólem jęknęła. Stojąca przy niej Issa szepnęła: - To nie twoja wina, moja słodka. - Moja - potwierdziła i otworzyła oczy. - Może inne rzeczy nie, ale to tak. - I moja - dodał Akiva. - To ja znalazłem przejście z Imperium. Przejścia, a razem z nimi świat ludzi, były dla serafinów stracone na całe tysiąclecie; Akiva to zmienił. Znalazł przejście, to w Środkowej Azji, nad Uzbekistanem. Razgut pokazał Karou to drugie. - Mogą przejść przez każde z nich. Jael planuje zrobić to w formie parady, wykorzystać wiarę ludzi w anioły. Karou ściskała Issę za rękę i oddychała płytko. - Tak jakby do tej pory sytuacja nie było wystarczająco fatalna oznajmiła i zaczęła się śmiać śmiechem pozbawionym wesołości, który Akiva odczuwał w sercu. Chciał wziąć ją w ramiona i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale nie mógł tego obiecać, i oczywiście nie mógł jej także dotknąć. - Przejścia muszą zostać zamknięte - orzekł. - jeśli potrzebujesz czasu do namysłu... - Do namysłu? Żeby zdecydować, w którym świecie zostanę? Wpatrywała się w niego. - Jak możesz w ogóle o to pytać! I Akiva wiedział już, że wybierze Eretz. Oczywiście, wiedział to już wcześniej. Gdyby tak nie było, żadna siła ani skala zagrożenia, nawet położone na szali światy i życia, nie zmusiłyby go do zamknięcia drzwi między nimi i uwięzienia się do końca w świecie, w którym jej nie było.
- Masz tu życie - przypomniał. - Może nigdy nie będzie drogi powrotu. - Powrotu? - Przekrzywiła głowę w ptasi sposób, tak jak Madrigal. Posiniaczona i zmarnowana, stała przed nim, oddychała szybko i przystrajała się w odwagę jak w czar. Miała zebrane do tyłu włosy, dzięki czemu uwydatniła się linia jej szyi, jakby narysowana ręką artysty. Płaszczyzny jej twarzy także były wyraźne, zbyt szczupłe, ale wciąż naznaczone miękkością, i ten kontrast wydawał się esencją jej piękna. Czarne oczy spijały światło świec i lśniły, jak gdyby wiodły własne życie. W tej chwili nie mogło być wątpliwości, że w jakimkolwiek ciele była uwięziona jej dusza, należała do wielkiego dzikiego Eretz, przerażającego i pięknego, wciąż nie-poznanego, dziewiczego domu potworów i aniołów, burzołowców i wężów morskich, którego historia wciąż czekała na napisanie. Głosem, który brzmiał jak syczenie, pomruk i zgrzyt ostrza pocieranego o kamień, wyznała: - Jestem chimerą. Moje życie należy do Eretz. Akiva poczuł, jak przeszywa go doznanie, a może wiele doznań: dreszcz miłości, chłód strachu, fala mocy i powiew nadziei. Nadzieja. Nadzieja naprawdę była nie do zabicia, jak te żuki wielkie jak tarcze, które przez lata leżały zagrzebane w piaskach pustyni, czekając, aż w pobliżu pojawi się ofiara. Jakie podstawy miała jego nadzieja? „Dopóki żyjesz", powiedział Liraz, samemu nie do końca w to wierząc, „zawsze istnieje szansa". No cóż, on żył. Karou żyła i będą żyli w tym samym świecie. Była to być może najnędzniej sza iskra nadziei, o jakiej kiedykolwiek słyszał jesteśmy żywi i mieszkamy w jednym świecie - ale przywarł do niej, kiedy zdradzał Karou plan lotu do przejścia Samarkand i spalenia go, zanim wrócił tutaj. Chciał zapytać, gdzie się podzieją buntownicy, ale nie mógłby. To nie jego sprawa. Wciąż byli wrogami, a kiedy stąd odleci, Karou znów zniknie z jego życia, na długo albo na zawsze, tego nie wiedział. - Ile czasu potrzebujecie - zapytał przez zaciśnięte gardło -żeby się zebrać? Znów zerknęła w stronę drzwi, a w Akivie zapłonął ogień furii i zazdrości, bo wiedział, że kiedy tylko wyjdzie, ona uda się do Wilka i wspólnie zaplanują kolejny ruch, oraz że dokądkolwiek
udadzą się zbuntowane chimery, Karou wciąż będzie z Thiagiem, nie z nim, nigdy nie będzie z nim. Nie mógł się dłużej opanować. Zrobił krok w jej stronę. - Karou, jak...? Po tym co ci zrobił? - Podniósł rękę, ale cofnął ją, gdy ostro pokręciła głową. - Nie. - Ręka opadła. - Nie masz prawa oceniać - wycedziła groźnym szeptem. Miała mokre oczy, szeroko otwarte i pełne bezdennego nieszczęścia; zobaczył, że odruchowo uniosła rękę do szyi, gdzie dawno, dawno temu nosiła na żyłce rozwidloną kostkę. Miała ją w czasie ich pierwszej wspólnej nocy, przełamali kostkę, gdy słońce zaczynało zachodzić, i wiedzieli, że muszą się rozstać, a w następnych dniach to stało się rytuałem. Zawsze przy rozstaniu. Choć w następnych dniach i tygodniach ich życzenie rozkwitło i zmieniło się w wielkie marzenie o nowym świecie, początek był znacznie skromniejszy. Pierwszego wieczoru wypowiedzieli znacznie prostsze życzenie: żeby mogli się znów zobaczyć. Ale ręka Karou natrafiła na pustkę i opadła, a potem spojrzała na Akivę krzywo i zimno odezwała się: - Do widzenia. Pękły ostatnie nici. Dopóki żyjesz, istnieje szansa. Szansa na co? Akiva zastanawiał się nad tym, kiedy okrywał czarem siebie i siostrę i zmusił się do wyjścia w ciemność. Ze będzie lepiej? Jak brzmiał dalszy ciąg tej wymiany zdań kiedyś tam, w obozie wojennym? Albo gorzej. Tak to było. Zazwyczaj gorzej. Apokalipsa Karou odczuła odejście Akivy tak jak zawsze: jako zimno. Jego ciepło było jak odebrany jej dar, stała tyłem do okna i czuła chłód, pustkę i brak. I złość. Dziecinną, kreskówkową złość, bo kiedy stała twarzą w twarz z Akivą miała ochotę bić pięściami w jego pierś, a potem opaść na nią i pozwolić mu zamknąć się w ramionach. Jak gdyby to on był tą przystanią, której zawsze szukała i nigdy nie mogła znaleźć.
Karou oddychała. Wyobrażała sobie, że czuje dzielącą ich odległość, która bolała coraz bardziej z każdym uderzeniem fanto-mowych skrzydeł. Łapała hausty powietrza, żeby stłumić szloch. Issa objęła ją. Bądź sama dla siebie przystanią, pomyślała i się wyprostowała. Żadna sztaba w drzwiach nie mogła uchronić jej przed przyszłością, żaden nożyk ukryty w bucie - choć na pewno go stamtąd nie wyjmie - żaden mężczyzna, nawet Akiva. Musiała być dla siebie siłą, liczyć tylko na siebie. Bądź taka, jaką widział cię Brimstone, powiedziała sobie i pragnęła odnaleźć siłę w jakichś nieznanych głębinach. Bądź taka, jakiej potrzebują wszystkie pogrzebane dusze, te żyjące też. - Moja słodka - zwróciła się do niej Issa. - To dobrze. - Dobrze? - Karou patrzyła na nią. Niby co jest dobrze? Wariant, że serafini zabiorą do Eretz ludzką broń, czy to, że przylecą tutaj? Samo istnienie aniołów wprowadziłoby ludzi w popłoch, nie mówiąc już o wykorzystaniu ludzkich pistoletów podczas wojny prowadzonej w innym świecie... Co ona zrobiła? Jak mogła zostawić Razguta samego w Eretz, z jego zatrutą duszą i śmiercionośną wiedzą, którą zgromadził? Ile jeszcze błędów popełni, dość potężnych, żeby niszczyć światy? Co w tej sytuacji, chciała zapytać Issę, jest „dobrze"? - Dobrze jest go kochać - dodała Issa, a Karou tak bardzo się tego nie spodziewała, że doznała wstrząsu. - Ja nie... - chciała zaprotestować, przyzwyczajona do odczuwania wstydu. - Proszę cię, moje dziecko, czy ty myślisz, że cię nie znam? Nie zamierzam wmawiać ci, że przyszłość będzie łatwa ani że w ogóle będzie jakaś przyszłość. Chcę tylko, żebyś się nie karała. Zawsze widziałaś w nim prawdę, i wtedy, i teraz. Twoje serce się nie myli. Twoje serce jest twoją siłą. Nie musisz się wstydzić. Karou gapiła się na nią i mrugała, żeby powstrzymać łzy. Słowa Issy - jej przyzwolenie? - bardziej bolały, niż pomogły. Nie było sposobu... Issa musiała to widzieć. Dlaczego torturowała ją sugerowaniem, że jest? Nie było. Nie ma. Zebrała się w sobie. Bądź tym kotem, przypomniała sobie rysunek ze straconego szkicownika. Kotem, który leży na wysokim murze i jest poza zasięgiem, nie potrzebuje nikogo. Nawet Akivy.
- Nieważne - skwitowała. - On poleciał i my też musimy. Trzeba wszystko przygotować. - Rozejrzała się. Zęby, narzędzia, kadzielnice, wszystko to muszą zabrać ze sobą. Poczuła ukłucie tęsknoty za stołem, łóżkiem i drzwiami. Jakkolwiek proste było to wszystko, to i tak znacznie więcej niż miała przed przybyciem tutaj, kiedy ukrywali się wraz z buntownikami. Przełknęła ślinę i spadło na nią to uczucie paniki, doznanie bycia wypędzoną w ciemność. - Isso. - Zaczęła się trząść, kiedy dotarły do niej wszystkie nowe okoliczności. - Dokąd my pójdziemy? Kłębowisko nieprzeniknionych krwiobiegów zamiarów i szans. Później Karou będzie zastanawiać się, gdzie mogliby pójść i jak wszystko mogłoby się ułożyć, inaczej, nie wiadomo jak. Gdyby Dominium nie przybyło wcześniej. Chimery zebrały się na dziedzińcu, gotowe do odlotu, kiedy z daleka dobiegł je dźwięk, zwykły dźwięk, na który nie było miejsca na tym pustynnym pustkowiu. To był klakson. Nieprzerwane, natarczywe dęcie w róg i chrzęst opon na pozbawionych szos wzgórzach, wyrażający niecierpliwość i stanowczo za szybki. Kilku żołnierzy wyłamało się z szeregu, żeby wznieść się w powietrze i wyjrzeć za mur. Karou zrobiła to pierwsza. Serce przestało jej bić, a oddech uwiązł w gardle. Na wzgórzu zobaczyła reflektory. Ciężarówka. Ktoś wychylał się z okna pasażera, machał obiema rękami i krzyczał coś, co tonęło w dźwięku klaksonu. Tym kimś była Zuzana. Ciężarówka wpadła w poślizg, zarzuciło nią i stanęła. Zuzana wysiadła i biegła, wzbudzając kurz, a Karou wiedziała, co ona krzyczy, zanim jeszcze słowa stały się wyraźne. I wiedziała, że losy obydwu światów spoczywają teraz na jej barkach. - Anioły! Anioły! Anioły! Zuzana biegła. Karou wylądowała przed nią i złapała przyjaciółkę za ramiona. - Anioły - powtórzyła Zuzana bez tchu, blada i z szeroko otwartymi oczami. - Jasna dupa, Karou! Na niebie. Setki. Setki. Świat. Kompletnie. Oszalał.
Mik obiegł vana, żeby stanąć obok Zuzany i się zatrzymał. Karou słyszała dudnienie na osuwisku z tyłu i wiedziała, że chimery zebrały się za nią. A potem... Poczuła żar. Zuzana spojrzała nad jej ramieniem i głośno westchnęła. Żar. Obróciła się w miejscu i był tam Akiva. Przez dłuższą chwilę nie widziała nic poza nim. Nawet Wilk był tylko białą smugą, kiedy przesuwał się, żeby stanąć przy niej. Akiva wrócił, a jego piękna twarz była napięta w rozpaczy. - Za późno - wyznał cicho, wiedząc, że ten świat, który wychował ją, dał jej sztukę, przyjaciół i szansę na normalne życie, nigdy już nie będzie taki sam, bez względu na to, co się stanie dalej. Chimery, zjeżone pojawieniem się wroga, patrzyły na Thia-ga, oczekując sygnału, który nie nadszedł. Dwoje serafinów stało w odległości rozłożonych skrzydeł, a ich mityczne, anielskie piękno wyrażało wszystko, czego nie miały „potwory". Karou popatrzyła na nich ludzkimi oczami, na tę armię, którą stworzyła, bardziej potworną niż chciała natura, i wiedziała, co pomyśli świat, kiedy nadlecą, żeby walczyć z Dominium: zobaczy w nich demony, szatany, zło. Serafini będą traktowani jak cud. Ale chimery? Jak apokalipsa. - Nie. Nie jest za późno - poprawił się Akiva. - To dopiero początek. - Położył ręce na sercu. Tylko Karou mogła zrozumieć, o co mu chodzi, i rozumiała. - My jesteśmy początkiem. - Poczuła w swoim sercu ciepło, jak gdyby położył na nim dłoń. - Chodźcie z nami - poprosił. Zwrócił się do Thiaga, który stał obok niej. Głos miał ochrypły, w oczach rozgorzały płomienie, a Karou wiedziała, jak trudno mu było zmusić się do przemówienia do Wilka, ale zrobił to. - Razem możemy z nimi walczyć. Ja też mam armię.
Epilog Jaskinie Kirinów. Dwie niespokojne armie, zniecierpliwione i porywcze. Tylko układ jaskiń zapewnia spokój, izolując je od siebie. Bastardzi twierdzą, że czują wpływ rąk Fatimy nawet przez kamień. Zjawy, rozwścieczone beznamiętnym rejestrem wypisanym na palcach wrogów, nie mogą się powstrzymać przed przykładaniem dłoni do dzielących ich ścian. To nie jest dobry początek. Dwie armie, łaknące poodcinania przeciwnikowi rąk i wrzucenia ich w lodowe rozpadliny pod nimi. Akiva mówi braciom i siostrom, że magia wytatuowanych oczu nie przenika przez skałę, ale nie chcą wierzyć. Nieustannie żałuje, że nie ma tu Hazaela. - Gdyby był, wszyscy już dawno graliby razem w kości - tłumaczył Liraz. - Przynajmniej muzyka pomaga - odparła. Nie miała na myśli muzyki jaskiń. Wietrzna fletnia prześladowała ich wszystkich, wyrywała i potwory, i anioły z niespokojnych snów, tak podobnych, że nie uwierzyliby w to. Bastardom śni się kraj duchów, chimerom grób pełen dusz ich ukochanych. Tylko na Karou wietrzna muzyka wpływa kojąco. To kołysanka jej najwcześniejszych chwil, a dwie noce głębokiego snu bez snów, jakie tu spędziła, zaskoczyły ją. Ale nie dziś. To wieczór przed bitwą i wszyscy, w sumie kilkuset żołnierzy, zebrali się w największej jaskini. Skrzypce Mika wypełniają przestrzeń sonatą z innego świata, a oni słuchają w milczeniu. Wspólny wróg, powiedzieli im ich dowódcy, to wspólny cel.
W każdym razie chwilowo. Niepisanym założeniem czy może przeczuciem, jest to, że wkrótce to się zmieni - wróci do poprzedniego stanu - i będą mogli dać się ponieść odwiecznej nienawiści, chimer do serafinów, serafinów do chimer. Karou, Wilk, Akiva i nawet Liraz mają nadzieję, że zanim ten dzień nadejdzie, nienawiść uda się skierować w inną stronę. To próba dla przyszłości Eretz. Zuzana trzyma głowę na ramieniu Karou, po drugiej stronie siedzi Issa. Wilk jest niedaleko. Ziri poczuł się swobodniej w swoim nowym ciele i kiedy leży przy ognisku, opierając się na łokciu, jest elegancki i piękny, tyle że nie ma na twarzy okrucieństwa, które mieszkało tam za poprzedniego właściciela ciała, choć stara się o nim pamiętać, a jego uśmiech nie wygląda już, jakby się go nauczył z książki. Karou czuje, że on na nią patrzy, ale nie odwzajemnia spojrzenia. Jej oczy wpatrzone są gdzie indziej, w drugą stronę jaskini, gdzie przy drugim ognisku siedzi ze swoimi żołnierzami Akiva. On też na nią patrzy. Jak zwykle, kiedy ich oczy się spotykają, powietrze między nimi zdaje się płonąć. Wcześniej jedno z nich szybko odwracało wzrok, ale tym razem patrzą i pozwalają powietrzu płonąć. Sycą się swoim widokiem. Ta jaskinia to niezwykłe zgromadzenie, kłębowisko wzajemnej nienawiści chwilowo skierowanej na wspólnego wroga, jest, być może, ich dawnym marzeniem oglądanym w krzywym zwierciadle. Nie tak miało być. Nie stoją ramię w ramię, jak sobie kiedyś wyobrażali. Nie czują triumfu, nie są instrumentami w służbie wyższej sprawy. Są istotami, które brudnymi rękami chwytają się życia. Tak wiele ich dzieli, tyle życia i tyle śmierci, ale w tej chwili to wszystko nie jest ważne, powietrzny lont między nimi pali się coraz jaśniej, zbliża ich do siebie, a Karou i Akiva prawie czują swój dotyk. Jutro rozpoczną apokalipsę. Dzisiaj na siebie popatrzą, jeszcze przez krótką chwilę.