Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog. Listopad 2013 – rok później
Wcześniej. Dzień pierwszy, niedziela, 21 października 2012
Dzień drugi, poniedziałek, 22 października 2012
Dzień trzeci, wtorek, 23 października 2012
Dzień czwarty, środa, 24 października 2012
Dzień piąty, czwartek, 25 października 2012
Dzień szósty, piątek, 26 października 2012
Dzień siódmy, sobota, 27 października 2012
Dzień ósmy, niedziela, 28 października 2012
Dzień dziewiąty, poniedziałek, 29 października 2012
Epilog. Grudzień 2013 – rok i pięć tygodni później
Od autorki
Podziękowania
Bibliografia
Tytuł oryginału
BURNT PAPER SKY
Wydawca
Grażyna Woźniak
Redaktor prowadzący
Beata Kołodziejska
Redakcja
Magdalena Sikorska
Korekta
Jadwiga Przeczek
Marzenna Kłos
Copyright © Gilly Macmillan 2015
Copyright © for the Polish translation by Tomasz Wyżyński, 2016
Świat Książki
Warszawa 2016
Świat Książki Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamanie
Akces, Warszawa
Dystrybucja
Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o., Sp. j.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail:
[email protected] tel. 22 733 50 10
www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-7943-933-1
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Mojej rodzinie
Na tym świecie, podobnym do śmierdzącej kupy łajna, można polegać tylko na
miłości matki.
James Joyce
W najmroczniejszej godzinie duszy zawsze, dzień po dniu, wybija trzecia nad ranem.
F. Scott Fitzgerald
PROLOG
LISTOPAD 2013 – ROK PÓŹNIEJ
RACHEL
W oczach innych często nie jesteśmy tym, za kogo się uważamy.
Kiedy kogoś poznajemy, próbujemy wypaść jak najlepiej, przedstawić
siebie w jak najlepszym świetle.
To jedna z pułapek życia.
Dużo o tym myślałam po zaginięciu Bena. Kiedy się nad tym
zastanawiam, zawsze nasuwa mi się pytanie: Skoro nie jesteśmy tym, za
kogo się uważamy, to czy inni też nie są? Jeśli inni ludzie mogą nas oceniać
tak błędnie, skąd pewność, że my sami postrzegamy ich prawidłowo?
Rozumiecie, do czego zmierzam?
Czy powinniśmy komuś ufać lub na kimś polegać tylko dlatego, że ma
autorytet w społeczeństwie albo należy do rodziny? Czy nasze przyjaźnie
i związki są oparte na naprawdę bezpiecznych podstawach?
Jeśli jestem w refleksyjnym nastroju, zastanawiam się, jak mogłoby się
potoczyć moje życie, gdybym okazała się na tyle mądra, by myśleć o tych
rzeczach przed zaginięciem Bena. Kiedy wpadam w posępny nastrój,
zarzucam sobie, że tego nie zrobiłam, i przez wiele dni dręczę się
paraliżującymi myślami.
Rok temu, tuż po zaginięciu Bena, uczestniczyłam w konferencji
prasowej transmitowanej przez telewizję. Moja rola polegała na tym, by
zaapelować o pomoc w odnalezieniu syna. Policja dała mi tekst, który
miałam odczytać. Przyjęłam, że widzowie automatycznie zrozumieją, kim
jestem, że ujrzą przed sobą matkę, której dziecko zaginęło, zainteresowaną
tylko tym, by je odzyskać.
Wielu obserwatorów, zwłaszcza najaktywniejsi z nich, uważało inaczej.
Oskarżali mnie o okropne rzeczy. Nie wiedziałam dlaczego, dopóki nie
zobaczyłam filmu z konferencji prasowej – zbyt późno, by ograniczyć szkody
– lecz wtedy natychmiast wszystko zrozumiałam.
Wyglądałam jak ofiara.
Nie ładna ofiara, na przykład antylopa o wielkich oczach biegnąca na
szczupłych nogach, lecz zwierzę zaszczute przez sforę drapieżników, bliskie
śmierci. Pokazałam światu twarz wykrzywioną z rozpaczy, pokrytą krwią,
dygotałam z żalu i mówiłam ochrypłym głosem wydobywającym się
z zaschniętych ust. Wcześniej wyobrażałam sobie, że uczciwe pokazanie
ludziom swoich emocji, choćby bolesnych, może wywołać współczucie
i ułatwić poszukiwania Bena, lecz się pomyliłam.
Uznali, że mają przed sobą wariatkę. Przerażałam ludzi, ponieważ byłam
osobą, którą spotkało najgorsze, i rzucili się na mnie jak sfora psów.
Później proponowano mi następne występy w telewizji. Sprawa
wzbudziła sensację. Zawsze odmawiałam. Kto się na gorącym sparzył, ten na
zimne dmucha.
Nie powstrzymuje mnie to od wyobrażania sobie, jak mógłby wyglądać
taki wywiad. Widzę wygodne studio telewizyjne i miłego prowadzącego,
który mówi: „Powiedz nam coś o sobie, Rachel”. Siada wygodnie w fotelu,
ustawionym nieco na ukos względem mojego, jakbyśmy gawędzili w pubie.
Ma wyraz twarzy człowieka, który patrzy, jak barman przygotowuje koktajl
albo lody z owocami. Rozmawiamy swobodnie, daje mi dużo czasu, bym
mogła się przedstawić, opowiedzieć swoją historię. Wypadam dobrze.
Panuję nad sobą. Wydaję się normalną matką. Moje odpowiedzi są
rozsądne, wyważone. Nikogo nie atakuję. Nie zaczynam snuć wokół siebie
pajęczyny podejrzeń, nie wygłaszam opinii, które brzmią rozsądnie tylko
w mojej głowie. Nie popełniam błędów, nie ponoszę klęski.
Fantazje te mogą trwać wiele minut. Rezultat jest zawsze taki sam:
wyobrażony wywiad wypada wspaniale, cudownie, a najlepsze w tym
wszystkim jest to, że prowadzący nie zadaje mi pytania, którego najbardziej
nienawidzę. Mógłby je sformułować następująco: „Czy przed zaginięciem
Bena miała pani przeczucie, że może mu się stać coś złego?”.
Nienawidzę tego pytania, ponieważ sugeruje ono, że w jakiś sposób nie
dopełniłam swoich obowiązków. Wynika z niego, że gdybym bardziej
kierowała się instynktem macierzyńskim, była lepszą matką, wówczas
miałabym przeczucie, że mój syn może się znaleźć w niebezpieczeństwie,
a przynajmniej powinnam je mieć. Jak odpowiadam na to pytanie? Mówię:
„Nie”.
To prosta odpowiedź, ale ludzie często patrzą na mnie pytająco
i marszczą brwi ze szczególnym wyrazem twarzy. Chęć usłyszenia ciekawej
plotki jest w nich silniejsza od współczucia dla cudzego nieszczęścia. Lekko
zmarszczone czoła i baczne spojrzenia zadają pytanie: „Jak to? Jest pani
pewna? Czy to możliwe?”.
Nigdy nie uzasadniam swojej odpowiedzi. „Nie” musi im wystarczyć.
Ograniczam odpowiedź do jednego słowa, ponieważ to, co mnie spotkało,
zmniejszyło moje zaufanie do ludzi, to zupełnie zrozumiałe. Wiele moich
relacji ze znajomymi jest nacechowana wątpliwościami, które przypominają
odłamki stłuczonej szklanki leżące na podłodze: są niewidzialne, ale można
się nimi skaleczyć długo po posprzątaniu pokoju.
Mogę w tej chwili ufać tylko niewielu ludziom, którzy stanowią kotwicę
trzymającą mnie przy życiu. Znają całą moją historię.
Jakaś część mnie myśli, że chętnie porozmawiałabym z nimi o tym, co się
stało, ale tylko wtedy, gdybym miała pewność, że zechcą mnie słuchać.
Musieliby wysłuchać całej mojej historii bez przerywania albo oceniania
mnie, musieliby rozumieć, że wszystko, co robiłam, robiłam dla Bena.
Niektóre z moich działań były pochopne, inne niebezpieczne, ale wszystkie
służyły synowi, bo moja miłość do niego to jedyna prawda, jaką znałam.
Gdybyście chcieli odegrać rolę gości weselnych słuchających starego
żeglarza[1], wtedy w zamian za czas, cierpliwość i zrozumienie
poznalibyście wszystkie szczegóły. Myślę, że to dobra oferta. Uwielbiamy
poznawać okropne szczegóły życia innych ludzi.
Tak naprawdę nigdy nie rozumiałam, dlaczego nie istnieje angielski
odpowiednik niemieckiego słowa Schadenfreude. Może wstydzimy się
przyznać, że coś takiego czujemy. Lepiej podtrzymywać złudzenie, że
jesteśmy niewiniątkami.
Moja historia niewątpliwie zaskoczyłaby współczującego słuchacza,
ponieważ prasa nie pisała o większości wydarzeń. Byłoby to coś w rodzaju
wywiadu na wyłączność. Kiedy wyobrażam sobie, że opowiadam swoją
historię fikcyjnemu słuchaczowi, myślę, że zaczęłabym od odpowiedzi na
znienawidzone pytanie, po raz pierwszy, bo jest ważne. Rozpoczęłabym
opowieść w sposób następujący:
Kiedy Ben zaginął, nie miałam żadnych przeczuć. Absolutnie żadnych.
Zajmowało mnie coś innego. Nie przestawałam myśleć o nowej żonie
swojego byłego męża.
1 Por. Samuel Taylor Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu, przeł. Jan Kasprowicz, [w:] Poeci języka
angielskiego, t. II, wybór i opracowanie Henryk Krzeczkowski, Jerzy S. Sito, Juliusz Żuławski,
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1997, s. 224. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
JIM
Oto lista rzeczy, nad którymi niegdyś panowałem: praca, związki, rodzina.
Teraz problemem są myśli w mojej głowie.
Przypominają mi co godzinę, czasem minuta po minucie, o stracie,
o działaniach, których nie mogę cofnąć, choćbym bardzo pragnął.
W ciągu tygodnia rzucam się w wir pracy, próbując odegnać myśli.
Weekendy są trudniejszym wyzwaniem, ale znalazłem sposoby, by je
wypełnić: ćwiczę, pracuję, potem znowu ćwiczę i pracuję.
Najgorsze są noce. W mojej głowie nieustannie kłębią się myśli i nie
pozwalają mi zasnąć.
Na studiach uczyłem się o bezsenności. Specjalizowałem się w poezji
surrealistycznej i czytałem, że brak snu może mieć psychodeliczny,
halucynogenny wpływ na umysł, wyzwolić ukryte rezerwy zdolności
twórczych, wzbogacić życie i duszę.
Moja bezsenność jest inna.
Bezsenność sprawia, że staję się niespokojny, nieszczęśliwy. Nic
twórczego, tylko beznadziejność i frustracja.
Każdej nocy, gdy kładę się do łóżka, ogarnia mnie trwoga przed
nieuniknionym. Kiedy dotykam głową poduszki, mój umysł robi wszystko,
bym nie zasnął, nawet jeśli jestem straszliwie zmęczony i rozpaczliwie
pragnę zapomnieć o tym, co mnie dręczy.
Staję się nadmiernie wrażliwy na wszystkie docierające do mnie bodźce
i każdy z nich wydaje się zadawać mi ból.
Przekręcam się na łóżku, aż gładkie prześcieradło zaczyna przypominać
popękaną ziemię pokrytą śladami zwierzęcych pazurów. Jeśli próbuję leżeć
nieruchomo z rękami na piersi, słyszę mocne bicie serca i nie mogę złapać
tchu. Jeżeli leżę odkryty, powietrze w pokoju wywołuje gęsią skórkę
niezależnie od temperatury. Otulony kołdrą, czuję klaustrofobię, która
uniemożliwia mi oddychanie i sprawia, że łóżko staje się podobne do
cuchnącego bajora, w którym muszę się taplać.
Męczę się w łóżku i słucham odgłosów miasta za oknem: krzyków
nieznajomych, dźwięków samochodów, motorynek, syren, szumu koron
drzew poruszanych przez wiatr, niekiedy ciszy. Pustka wypełniona hałasem.
W niektóre noce nie mogę znieść ciszy i wstaję, najczęściej po północy, po
czym ubieram się i wychodzę z domu. Krążę ulicami w pomarańczowym
świetle lamp sodowych; jedyna oznaka życia to nagły ruch widziany kątem
oka, może lis albo bezdomny w bramie.
Ale nawet spacer na świeżym powietrzu nie rozjaśnia mi w głowie, bo
z każdym krokiem coraz bardziej boję się powrotu do mieszkania, do łóżka,
do pustki, bezsenności.
Najbardziej lękam się myśli, które znowu będą krążyć w moim umyśle.
Prowadzą mnie do mrocznych, niebezpiecznych miejsc, które w ciągu
dnia starałem się trzymać zamknięte. Moja wyobraźnia odnajduje ukryte
komnaty, otwiera zamki, wyłamuje drzwi, odrywa deski, którymi zabito
okna, po czym wpuszcza światło w mroczne zakamarki. Wszystko jest
jaskrawo oświetlone, jak miejsce przestępstwa. Na środku sceny – Benedict
Finch. Spogląda na mnie przejrzystymi błękitnymi oczami, które mają tak
niewinny wyraz, że odbieram to jak oskarżenie.
Nad ranem udaje mi się czasem zasnąć, ale problem polega na tym, że nie
jest to odświeżająca ciemność, odpoczynek dla umysłu. Nawet we śnie nie
mam chwili spokoju, ponieważ dręczą mnie koszmary.
Niezależnie od tego, czy śpię, czy nie, rano często jestem spocony
i brudny, zmęczony jeszcze przed rozpoczęciem dnia. Poduszka jest mokra
od łez, a prześcieradło od potu, i wkraczam w nowy dzień z trwogą, że
bezsenność nie tylko zatarła granicę między dniem a nocą, lecz również
naruszyła równowagę mojego umysłu.
Zanim mnie to spotkało, chyba nie doceniałem leczniczej potęgi snu
i niszczącej siły bezsenności. Nie zdawałem sobie sprawy, że wyczerpanie
może tak zrujnować ludzką psychikę. Nie zdawałem sobie sprawy, że umysł
może zachorować, że człowiek w ogóle jest w stanie zauważyć, iż stopniowo,
nieodwołalnie pogrąża się w mroku.
Wstydzę się opowiadać komukolwiek o tych sprawach, wspominać, że
odczuwam w ciągu dnia skutki bezsenności, wplecione w tkankę życia.
Zmęczenie powoduje, że kawa ma metaliczny posmak, a myśl o jedzeniu
budzi wstręt. Kiedy się budzę, natychmiast chce mi się palić. Podczas jazdy
rowerem do pracy czuję przypływ adrenaliny, jestem zdenerwowany
i zbliżam się niebezpiecznie do krawężnika. Źle oceniam odległość od
skrzyżowania i pisk opon samochodu zatrzymującego się na światłach
sprawia, że zaczynam szybko pedałować, czując ból w nogach.
W pracy wcześnie rano Fraser pyta: „Dobrze się czujesz, Jim?”. Kiwam
potakująco głową, ale czuję, że moje czoło pokrywa się potem. „Nic mi nie
jest” – odpowiadam. Wytrzymuję jeszcze dziesięć minut, aż ktoś pyta: „Co
sądzisz o tym pomyśle, Jim?”.
Powinienem się cieszyć z tego pytania. To szansa zaprezentowania swojej
opinii, dowiedzenia własnej wartości. Rok temu właśnie tak bym
zareagował. Teraz wbijam wzrok w odłamany kawałek plastiku na końcu
swojego długopisu. Przezwyciężam zmęczenie i zmuszam się do uniesienia
głowy i spojrzenia na pełne oczekiwania twarze otaczających mnie ludzi.
Mogę myśleć tylko o tym, że bezsenność zupełnie pozbawiła mnie jasności
umysłu. Czuję narastającą panikę, która przypomina wstrzyknięte lekarstwo
rozchodzące się po ciele: biegnie tętnicami, żyłami, dociera do naczyń
włosowatych, aż wreszcie ogarnia mnie całego. Opuszczam w milczeniu salę
i znalazłszy się na zewnątrz, uderzam pięścią w ścianę, aż zaczynają mi
krwawić knykcie.
Nie zdarzyło się to po raz pierwszy, ale po raz pierwszy zrealizowali swoją
groźbę, że wyślą mnie do psychologa.
Nazywa się doktor Francesca Manelli. Stwierdzili jasno, że jeśli nie
wezmę udziału we wszystkich sesjach terapeutycznych i nie zechcę
rozmawiać z doktor Manelli, wyrzucą mnie z wydziału kryminalnego.
Odbyliśmy wstępne spotkanie. Chce, żebym przygotował opis sprawy
Benedicta Fincha. Zaczynam, przedstawiając własne zastrzeżenia.
Raport dla doktor Franceski Manelli na temat przebiegu sprawy Benedicta
Fincha, przygotowany przez inspektora Jamesa Clemo z policji Avon
i Somerset
POUFNE
Chciałbym rozpocząć ten raport od deklaracji, że zgłaszam oficjalny
sprzeciw wobec konieczności jego napisania oraz wobec udziału w sesjach
terapeutycznych z doktor Manelli. Uważam, że świadczenia zdrowotne dla
policjantów są rzeczą cenną, ale funkcjonariusze powinni z nich korzystać
z własnej woli. Zamierzam złożyć ten sprzeciw formalnie, korzystając
z przewidzianej drogi służbowej.
Rozumiem, że celem tego raportu jest moja ocena wydarzeń, do których
doszło w trakcie śledztwa w sprawie Benedicta Fincha. Stanie się to
podstawą dyskusji między mną a doktor Manelli w celu ustalenia, czy
powinna ona udzielić mi długoterminowego wsparcia, by rozwiązać
problemy wynikające z mojego udziału w tym śledztwie, a także problemy
osobiste, które dotknęły mnie w owym czasie.
Rozumiem, że w razie potrzeby powinienem podawać szczegóły dotyczące
mojego prywatnego życia, w tym kontaktów z aspirantką Emmą Zhang,
ponieważ pozwoli to doktor Manelli uzyskać pełny obraz moich procesów
decyzyjnych i motywacji w okresie, w którym było prowadzone śledztwo.
Doktor Manelli będzie czytać przygotowywane przeze mnie materiały, które
staną się przedmiotem naszych dyskusji podczas cotygodniowych sesji
terapeutycznych.
Doktor Manelli poinformowała mnie, że najważniejszą częścią raportu
powinien być opis wydarzeń, do których doszło w czasie prowadzenia
śledztwa, jednak jeśli uzna to za stosowne, może on również zawierać
stenogramy naszych rozmów lub inne materiały.
Zgadzam się uczestniczyć w tej procedurze tylko pod warunkiem, że
zawartość raportu pozostanie utajniona.
Inspektor James Clemo
WCZEŚNIEJ
DZIEŃ PIERWSZY
NIEDZIELA, 21 PAŹDZIERNIKA 2012
W Wielkiej Brytanii zgłoszenia o zaginięciu dziecka są przyjmowane co trzy minuty.
www.missingkids.co.uk
W razie zaginięcia dziecka decydujące są pierwsze trzy godziny poszukiwań.
www.missingkids.com/keyfacts
RACHEL
Mój były mąż ma na imię John, a jego nowa żona Katrina. Jest drobną
brunetką o świetnej figurze i ciemnych oczach, mężczyźni pożerają ją
wzrokiem. Jej kasztanowe włosy lśnią jak u modelki z kolorowego
czasopisma. Nosi boba, starannie układając włosy wokół drobnej twarzy
o przekornych ustach.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ją na uroczystości w szpitalu, którą
prowadził John, podziwiałam jej oczy. Były żywe, roziskrzone, pełne uroku.
Rozglądały się bez przerwy po sali, czasem poważnie, czasem zalotnie,
czasem nieco wyzywająco. Wydały mi się oczami sroki zerkającej ukradkiem
na wszystkie strony i szukającej cudzych skarbów, które mogłaby zanieść do
gniazda.
John wyprowadził się w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Na
Gwiazdkę podarował mi iPada, a Benowi szczeniaka. Uważałam te prezenty
za miłe i przemyślane, lecz drugiego dnia świąt wyjechał samochodem spod
domu ze spakowanymi walizkami na tylnym siedzeniu, gdy tymczasem na
stole stygła pieczeń wieprzowa, a Ben płakał, bo nie rozumiał, co się dzieje.
Kiedy wreszcie się odwróciłam i weszłam do środka, by rozpocząć nowe
życie jako samotna matka, zdałam sobie sprawę, że prezenty świadczyły
o poczuciu winy: miały wypełnić pustkę, która pozostanie w naszym życiu
po jego odejściu.
Z pewnością na krótką metę bardzo nas zajęły, ale inaczej, niż wyobrażał
sobie John. Nazajutrz po świętach Ben zarekwirował iPada, a ja spędziłam
kilka godzin w ogrodzie pod parasolką, drżąc z zimna i nie mogąc przyjść do
siebie, w kompletnie przemoczonych, zabłoconych butach Cath Kidston
otrzymanych na Gwiazdkę od siostry, a tymczasem szczeniak próbował
wyrywać powojnik zamiast siusiać.
Katrina skłoniła Johna do wyprowadzenia się od nas dziesięć miesięcy
przed zniknięciem Bena. Moim zdaniem zrealizowała swój plan po
mistrzowsku. Uwiodła mojego męża, ukradła mi go. Nie znam szczegółowo
przebiegu ich romansu, ale cała sprawa kojarzy się z fabułą kiepskiego filmu
o lekarzach zatrudnionych w szpitalu. John był ordynatorem oddziału
chirurgii dziecięcej, a Katrina niedawno rozpoczęła pracę jako
wykwalifikowana dietetyczka.
Wyobrażam sobie, że poznali się przy łóżku pacjenta, spoglądali sobie
w oczy, niechcący muskali swoje dłonie. Flirt stopniowo zmienił się w coś
poważniejszego, aż wreszcie Katrina bezwarunkowo oddała się Johnowi
jako osoba, która nie ma jeszcze dzieci. W tamtym okresie John miał obsesję
na punkcie pracy. Całkowicie go pochłaniała i dlatego uważam, że to Katrina
musiała wykazać inicjatywę i że jej działania zapewne sprowadziły się do
uwodzicielskiej propozycji.
Byłam rozgoryczona. Mój związek z Johnem miał taki solidny, ostrożny
początek, że zakładałam, iż będzie trwał wiecznie. Nigdy nie przyszło mi do
głowy, że nasze małżeństwo może się rozpaść. Teraz zdaję sobie sprawę, że
byłam wyjątkowo naiwna.
Nie rozumiałam, że John myśli inaczej niż ja, że nie uważa naszych
problemów za zwyczajne, możliwe do przezwyciężenia. Dla niego sytuacja
była krytyczna, nie radził sobie z dalszym byciem ze mną, toteż postanowił
rozwiązać problem przez wyprowadzenie się z domu.
Kiedy zatelefonowałam do siostry po jego odejściu, spytała
z niedowierzaniem:
– Spodziewałaś się czegoś takiego? Jesteś pewna, że poświęcałaś mu dość
uwagi?
Ton głosu Nicky sugerował, że mogła to być moja wina i że należało tego
oczekiwać.
Odłożyłam słuchawkę. Moja przyjaciółka Laura powiedziała:
– Wydawało mi się, że był ostatnio trochę nieobecny. Zakładałam, że jakoś
sobie z tym poradzicie.
Laura była moją najlepszą przyjaciółką, poznałyśmy się w szkole
pielęgniarskiej. Podobnie jak ja zrezygnowała z życia w świecie kroplówek
i wydzielin. Zwolniła się z pracy i zajęła dziennikarstwem. Znałyśmy się od
bardzo dawna: widziała narodziny mojego związku z Johnem, a także jego
koniec. Była bystra i prostolinijna. Słowo „nieobecny” zapadło mi w pamięć,
ponieważ, szczerze mówiąc, w ogóle tego nie zauważyłam. Kiedy trzeba
opiekować się dzieckiem i zajmować nową karierą, czasami nie zwraca się
uwagi na wiele rzeczy.
Rozstanie i rozwód z Johnem złamały mi serce, przyznaję. Kiedy Ben
zniknął, ciągle byłam w żałobie po mężu. W ciągu dziesięciu miesięcy można
się przyzwyczaić do samotności, ale rany goją się dłużej.
Kiedy John przeprowadził się do Katriny, pojechałam kiedyś do jej
mieszkania. Łatwo je znalazłam. Nacisnęłam dzwonek, a gdy otworzyła
drzwi, straciłam panowanie nad sobą. Oskarżyłam Katrinę, że zburzyła życie
naszej rodziny; mówiłam jeszcze gorsze rzeczy. Joh...