O książce Rok 1950. Jesse Austin, czarnoskóry komunizujący piosenkarz, przyjeżdża do Moskwy, żeby na własne oczy zobaczyć zdobycze systemu, z którym t...
17 downloads
26 Views
2MB Size
O książce
Rok 1950. Jesse Austin, czarnoskóry komunizujący piosenkarz, przyjeżdża do Moskwy, żeby na własne oczy zobaczyć zdobycze systemu, z którym tak sympatyzuje. Władze Związku Radzieckiego próbują wykorzystać to wydarzenie propagandowo. Szybko się jednak przekonują, że gościem wcale nie jest łatwo manipulować, i opiekę nad nim powierzają agentowi MGB, Lwu Demidowowi. Mijają lata. Amerykanom, a ściśle mówiąc FBI, udaje się zepchnąć Austina na margines życia. Demidow rezygnuje z pracy w KGB, w które przekształciło się MGB. Tymczasem jego żona Raisa robi karierę w szkolnictwie i kiedy w 1965 roku, w samym środku zimnej wojny, USA i ZSRR urządzają propagandową pokazówkę – wspólne koncerty amerykańskiej i radzieckiej młodzieży – Raisa staje na czele delegacji wyjeżdżającej do Ameryki. Towarzyszą jej córki. Lew, który zostaje w Moskwie, umiera z niepokoju o żonę i córki, zwłaszcza o siedemnastoletnią Jelenę. Mimo to powstrzymuje się i nie zagląda do jej pamiętnika. A szkoda. Może gdyby dawne przyzwyczajenia agenta wzięły górę nad chęcią bycia przyzwoitym człowiekiem, mógłby zapobiec nieszczęściu.
TOM ROB SMITH (ur. 1979 r.)
Angielski pisarz i scenarzysta. Po ukończeniu Uniwersytetu Cambridge przez rok studiował we Włoszech, a następnie współpracował z BBC. Jego pierwsza powieść, Ofiara 44, była nominowana do siedemnastu nagród literackich, a siedem zdobyła, m.in. Fleming Steel Dagger za najlepszą powieść roku. Smith nie planował jej kontynuacji, ale niesamowity sukces komercyjny książki skłonił go do napisania jeszcze dwóch powieści z Lwem Demidowem jako bohaterem – Tajnego referatu oraz Agenta 6. W 2013 r. ukazała się najnowsza książka Smitha, Farma.
www.tomrobsmith.com
Tego autora
TAJNY REFERAT AGENT 6 OFIARA 44 FARMA
Tytuł oryginału: AGENT 6
Copyright © Tom Rob Smith 2011 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014 Polish translation copyright © Andrzej Niewiadomski 2014
Redakcja: Anna Magierska Zdjęcie na okładce: © Serov/Shutterstock, Grisha Bruev/Shutterstock Projekt graficzny okładki: © Mariusz Banachowicz
ISBN 978-83-7985-086-0
Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie
w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: 88em
Dla Zoe Trodd
Moskwa Plac Łubiański Łubianka — siedziba tajnej policji
21 stycznia 1950 roku Pisząc dziennik, należało sobie wyobrażać, że każde słowo czyta Stalin — wtedy było to w miarę bezpieczne. Jednak mimo zachowania daleko posuniętych środków ostrożności istniało ryzyko, że niezręczne sformułowanie czy przypadkowa dwuznaczność wypaczą sens zdania. Pochwała mogła być odczytana jako kpina, szczere uznanie jako szyderstwo. A ponieważ nawet najbardziej czujny autor nie mógł się ustrzec przed dowolnością interpretacji, nie pozostawało nic innego, jak trzymać pamiętnik w ukryciu. Taką właśnie metodę obrała podejrzana w tej sprawie — młoda malarka Polina Pieszkowa. Jej dziennik odkryto w kominku — a ściśle rzecz biorąc, w kominie nad paleniskiem — gdzie zawinięty w nawoskowaną szmatkę, spoczywał wciśnięty między dwie obluzowane cegły. Żeby go wyjąć, autorka musiała odczekać, aż ogień wygaśnie, a następnie sięgnąć do komina i namacać grzbiet zeszytu. Jak na ironię, ta misternie przygotowana kryjówka zgubiła Pieszkową. Odcisk usmolonego palca na biurku wzbudził podejrzenia agenta śledczego i skierował jego poszukiwania tam, gdzie trzeba — godny naśladowania przykład tego, jak powinien pracować oficer śledczy. Z punktu widzenia tajnej policji ukrywanie dziennika, bez względu na jego treść, było przestępstwem — próbą oddzielenia przez obywatela publicznej sfery życia od prywatnej, czyli tworzeniem nieistniejącej przecież bariery. Partia sprawowała władzę nad każdą myślą czy emocją i dlatego schowany pamiętnik często stanowił najbardziej obciążający dowód, na jaki mógł liczyć agent. Ponieważ dziennika nie pisze się z myślą, że ktoś go kiedyś przeczyta, autor, mając swobodę wypowiedzi, traci czujność i mimowolnie zaczyna się spowiadać. Ta płynąca z głębi serca szczerość pozwalała osądzać nie tylko autora dokumentu, lecz również jego przyjaciół oraz rodzinę. Pamiętnik pomagał wskazać nawet do piętnastu dodatkowych podejrzanych, piętnaście nowych tropów, czyli więcej niż większość najostrzejszych przesłuchań. Tym śledztwem kierował agent Lew Demidow, lat dwadzieścia siedem — żołnierz odznaczany medalami za odwagę, po Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej zwerbowany w szeregi tajnej policji. Jako agent MGB — Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego — sprawował się świetnie dzięki połączeniu bezwarunkowego posłuszeństwa, wiary w państwo, któremu służył, i rygorystycznej dbałości o szczegóły. Jego zapał wynikał nie tyle z ambicji, ile z gorącego uwielbienia ojczyzny — kraju, który pokonał faszystów. Przystojny,
trzeźwo myślący, zarówno z wyglądu, jak i z charakteru idealnie nadawał się na plakat propagandowy — z silnie zarysowaną szczęką i prostą linią ust, nieustannie gotowych do szermowania sloganami. W trakcie krótkiej kariery w MGB Lew nadzorował badanie setek pamiętników, ślęcząc nad tysiącami wpisów, w nieustannej pogoni za tymi, których oskarżano o agitację antyradziecką. Pierwszy dziennik, który analizował, pamiętał tak, jak się pamięta pierwszą miłość. Dostał go od swojego mentora, Nikołaja Borysowa. Była to trudna sprawa. Lew nie dopatrzył się w treści niczego obciążającego. Wówczas jego mentor sam przeczytał pamiętnik, zwracając uwagę na pozornie niewinne spostrzeżenie: 6 grudnia 1936 r. Wczoraj wieczorem przyjęto nową konstytucję Stalina. Czuję to samo co reszta kraju, tzn. absolutną, bezgraniczną radość. Borysow miał wątpliwości, czy zdanie to wiarygodnie oddaje poczucie radości. Autorowi zależało raczej na podkreśleniu tego, że czuje to samo co reszta obywateli. Było to posunięcie strategiczne i cyniczne, deklaracja bez pokrycia, mająca na celu ukrycie targających autorem wątpliwości. Czy ktoś wyrażający prawdziwą radość użyłby skrótu — „tzn.” — przed opisaniem swoich uczuć? Podczas najbliższego przesłuchania Borysow zapytał o to podejrzanego. ŚLEDCZY BORYSOW: Jak się teraz czujecie? PODEJRZANY: Nie zrobiłem niczego złego. ŚLEDCZY BORYSOW: Pytanie brzmiało: jak się czujecie? PODEJRZANY: Czuję się wystraszony. ŚLEDCZY BORYSOW: Jakżeby inaczej. To najzupełniej zrozumiałe. Zauważcie jednak, że nie powiedzieliście: „Czuję się tak samo, jak każdy by się czuł na moim miejscu, to znaczy wystraszony”. Mężczyznę skazano na piętnaście lat, Lew zaś wyciągnął z tego cenną naukę — śledczy nie może się ograniczać wyłącznie do szukania dowodów na działalność wywrotową. Dużo ważniejsze są nieustanna czujność i wyłapywanie tych deklaracji miłości i lojalności, które nie brzmią przekonująco. Opierając się na doświadczeniach z ostatnich trzech lat, Lew przekartkował dziennik Poliny Pieszkowej. Zwrócił uwagę, że — jak na malarkę — podejrzana miała wyjątkowo niechlujny charakter pisma. Przez cały czas mocno przyciskała tępy ołówek, ani razu nie próbując go zatemperować. Przesuwał palcami z tyłu każdej kartki, po zdaniach wybrzuszonych tak, jakby napisano je brajlem. Podniósł dziennik i go powąchał. Trącił sadzą. Pod naciskiem jego kciuka kartki zaszeleściły niczym zeschłe jesienne liście. Obwąchał zeszyt, obejrzał i zważył w ręku — zbadał go pod każdym względem, choć oczywiście go nie czytał. Raport na temat treści zlecił praktykantowi, którego mu przydzielono. W ramach
niedawnego awansu na Lwa spadło nadzorowanie nowych agentów. Przestał być uczniem, teraz już sam był mentorem. Ci nowi towarzyszyli mu przez cały dzień pracy oraz podczas nocnych aresztowań, zdobywając doświadczenie i ucząc się od niego, dopóki nie będą gotowi do samodzielnego prowadzenia śledztw. Grigorij Siemiczastny, piąty agent wyszkolony przez Lwa, miał dwadzieścia trzy lata. Mimo że był inteligentniejszy od innych, bez dwóch zdań zapowiadał się najgorzej z całej grupy. Zadawał zbyt wiele pytań, za często podważał odpowiedzi. Uśmiechał się, kiedy go coś rozbawiło, a krzywił się, jeśli był zirytowany. Wystarczał rzut oka na jego twarz, by zorientować się, o czym myśli. Zwerbowano go jako wyróżniającego się studenta Uniwersytetu Moskiewskiego, a więc w przeciwieństwie do swojego mentora mógł się pochwalić wyższym wykształceniem. Lew nie był o to zazdrosny, już dawno pogodził się z tym, że nie ma smykałki do nauki. O ile jednak własne ograniczenia intelektualne nie przyprawiały go o ból głowy, o tyle nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego praktykant chciał zrobić karierę w zawodzie, do którego kompletnie się nie nadawał. Grigorij tak dalece rozminął się z powołaniem, że Lew nawet zastanawiał się, czy nie doradzić mu zmiany zawodu. Tyle że nagłe porzucenie tej pracy naraziłoby młodego człowieka na to, że natychmiast trafi pod obserwację i według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie w ocenie państwa skończony. Dlatego mimo licznych potknięć Grigorij musiał iść dalej raz obraną drogą, a Lew czuł się w obowiązku pomagać mu w tym w miarę swoich możliwości. Grigorij w skupieniu kartkował zeszyt. A to się cofał, a to zaglądał dalej — najwyraźniej szukał czegoś konkretnego. W końcu oderwał się od lektury i oświadczył: — W tym dzienniku nic nie ma. Odpowiedź ta nie zaskoczyła Lwa — pamiętał, jak sam stawiał pierwsze kroki w zawodzie — a mimo to rozczarowała go porażka podopiecznego. — Nic? — zdziwił się. Grigorij przytaknął ruchem głowy. — Nic istotnego. Zupełnie nieprawdopodobny pomysł. Nawet jeśli dziennik nie dostarczał bezpośrednich przykładów prowokacji, to przecież równie istotne jak treść było to, czego nie zapisano. Lew postanowił podzielić się tą wiedzą z praktykantem. Wstał. — Coś wam opowiem. Pewien młody człowiek zanotował kiedyś w dzienniku, że z niewiadomych powodów tego dnia czuje się smutny. Wpis pochodził z dwudziestego trzeciego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku. Co, według was, z tego wynika? Grigorij wzruszył ramionami. — Niewiele. Lew skwapliwie skorzystał z okazji. — Kiedy podpisano pakt o nieagresji między nazistowskimi Niemcami a Rosją radziecką? — W sierpniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. — Konkretnie dwudziestego trzeciego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. A zatem ten człowiek z niewiadomych powodów czuł smutek w dziesiątą rocznicę podpisania tego paktu. W połączeniu z brakiem pochwał dla
żołnierzy, którzy pokonali faszyzm, i dla militarnej sprawności Stalina smutek tego mężczyzny poczytano za niestosowną krytykę naszej polityki zagranicznej. Po co rozmyślał nad błędami, zamiast wyrażać poczucie dumy? Rozumiecie? — Może to nie miało nic wspólnego z paktem. Nas wszystkich czasami ogarnia smutek, poczucie samotności albo melancholia. A wtedy nie sprawdzamy w kalendarzu faktów historycznych. Lew się zirytował. — Może to nie miało nic wspólnego z paktem? Może nie mamy żadnych wrogów? Może wszyscy obywatele kochają państwo? Może nikt nie próbuje podważać naszych osiągnięć? Naszym zadaniem jest dowodzenie winy, a nie naiwna wiara w jej brak. Grigorij przemyślał to sobie; irytacja Lwa nie uszła jego uwagi. Z niezwykłą dla siebie dyplomacją odpowiedział powściągliwie, nie dążąc do starcia, aczkolwiek podtrzymał swoje wnioski. — Pamiętnik Poliny zawiera jedynie nieciekawe spostrzeżenia na temat jej codziennych zajęć. Mimo moich najlepszych starań nie doszukałem się niczego, co by przemawiało przeciwko niej. I tak brzmi mój wniosek. Malarce — Lew zauważył, że Grigorij poufale mówi o niej po imieniu — zlecono zaprojektowanie i namalowanie cyklu ulicznych murali. Ze względu na ryzyko, że mogłaby — jak zresztą każdy artysta — przemycić wywrotowe treści, zawrzeć w malunkach ukryte znaczenie, MGB przeprowadziło rutynową kontrolę. Przemawiała za tym prosta logika. Jeżeli w dzienniku nie zapisała nic nieprawomyślnego, to w jej twórczości raczej też nic takiego się nie znajdzie. Tak drobne zadanie w sam raz nadawało się dla żółtodzioba. Pierwszego dnia Grigorij spisał się całkiem nieźle. Znalazł dziennik, podczas gdy Pieszkowa malowała w swojej pracowni. Zakończywszy przeszukanie, z powrotem schował dowód do komina, żeby malarka nie zorientowała się, że jest śledzona. Kiedy zdał raport, Lew przez chwilę myślał, że młody człowiek rokuje jednak jakieś nadzieje — wywnioskowanie, gdzie ukryto pamiętnik, tylko na podstawie odcisku usmolonego palca było godne podziwu. W ciągu kolejnych czterech dni Grigorij prowadził niezwykle intensywną obserwację, poświęcając na to o wiele więcej godzin, niż było trzeba. Ale ta wzmożona praca nie zaowocowała kolejnymi raportami ani żadnymi spostrzeżeniami. Teraz zaś Grigorij twierdził, że dziennik na nic się nie przyda. Lew wziął od niego zeszyt. Nie omieszkał zwrócić uwagi, że Grigorij niechętnie wypuścił dziennik z ręki. Lew zaczął go czytać. Na pierwszy rzut oka był skłonny przyznać, że nie dostrzega w treści nic prowokującego, wbrew temu, czego należało oczekiwać po czymś tak przemyślnie ukrytym w kominku. Nie chcąc się jednak zgodzić z wnioskiem, że podejrzana jest niewinna, zajrzał na koniec, na wpisy z ostatnich pięciu dni, dokonane w czasie, kiedy Grigorij prowadził obserwację. Podejrzana opisywała pierwsze spotkanie z sąsiadem, mężczyzną zamieszkałym w bloku po drugiej stronie ulicy. Dotychczas go nie widywała, ale zaczepił ją i zamienili kilka słów na ulicy. Według niej był zabawny, więc miała nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkają; nieco krygując się, wspomniała też, że jest przystojny.
Czy mi się przedstawił? Nie pamiętam. Pewnie tak. Jak mogłam zapomnieć? Byłam roztargniona. Szkoda, że nie pamiętam, jak ma na imię. Teraz przy następnym spotkaniu się obrazi. Oczywiście jeśli dojdzie do naszego spotkania, na co bardzo liczę. Lew odwrócił kartkę. Następnego dnia jej życzenie się spełniło, znowu wpadła na tego człowieka. Przeprosiła go za luki w pamięci i poprosiła, żeby przypomniał jej, jak się nazywa. Powiedział, że ma na imię Isaac, a potem spacerowali, rozmawiając tak swobodnie, jakby się przyjaźnili od lat. Tak się szczęśliwie złożyło, że Isaac zmierzał w tym samym kierunku. Rozstając się z nim przed pracownią, żegnała się ze smutkiem. Napisała, że zaledwie zniknął jej z oczu, zaczęła tęsknić za następnym spotkaniem. Czy to jest miłość? Nie, oczywiście, że nie. Ale może właśnie tak zaczyna się miłość? „Właśnie tak zaczyna się miłość” — sentymentalny wpis pasujący do osobowości bujającej w obłokach panny, która pisze nieszkodliwy dziennik, ale chowa go tak starannie, jakby zawierał dowody zdrady i intryg. Głupia zabawa, a jaka niebezpieczna. Lew wiedział, kim jest ów przyjazny młody człowiek, nie musiał czytać jego rysopisu. Spojrzał na swojego podopiecznego. — Isaac? — rzucił. Grigorij zawahał się, ale postanowił nie kłamać. — Pomyślałem, że nie zaszkodzi z nią porozmawiać — przyznał. — To mogło się przydać do oceny jej charakteru. — Wasze zadanie polegało tylko na przeszukaniu mieszkania i na śledzeniu jej poczynań. Bez osobistych kontaktów. Mogła się domyślić, że jesteście z MGB. A jeśli tak, to specjalnie zmieniła sposób bycia, żeby was wyprowadzić w pole. Grigorij pokręcił głową. — W ogóle mnie nie podejrzewała. Lwa zirytowały tak szkolne błędy. — Wiecie o tym wyłącznie na podstawie tego, co zapisała w swoim dzienniku. Ale jeśli się zorientowała, że jest śledzona, mogła zniszczyć oryginalny pamiętnik, a na jego miejsce podrzucić ten zbiór banalnych przemyśleń. Grigorij żachnął się na te słowa, stał się wręcz bezczelny. Próba okazania szacunku przełożonemu pękła niczym kadłub statku, który wpadł na skały. — Sfabrykowała cały dziennik tylko po to, żeby nam zagrać na nosie? Ona nie myśli w ten sposób. Nie jest taka jak my. Niemożliwe. Młody praktykant, agent, który zaniedbał obowiązki, podważa jego słowa… Lew z natury wiele potrafił znieść, był bez porównania bardziej tolerancyjny niż inni oficerowie, ale Grigorij wystawiał jego cierpliwość na ciężką próbę. — Często szczególną uwagę powinniśmy zwracać na tych, którzy na pozór wydają się niewinni — powiedział. Grigorij spojrzał na Lwa z wyraźną pogardą. Po raz pierwszy jego odpowiedź stała w sprzeczności z wyrazem twarzy.
— Macie rację, nie powinienem był z nią rozmawiać. Ale to dobra kobieta. Tego akurat jestem pewien. W jej mieszkaniu niczego nie znalazłem, a wszystko, czym się zajmuje na co dzień, świadczy tylko o tym, że jest lojalną obywatelką. Dziennik jest zupełnie nieszkodliwy. Nie ma potrzeby wzywania Poliny Pieszkowej na przesłuchanie. Należy pozwolić jej pracować dalej, bo to wybitna malarka. Zdążyłbym jeszcze zwrócić dziennik na miejsce. Nie miałaby pojęcia, że była przedmiotem naszego śledztwa. Lew rzucił okiem na zdjęcie malarki, przypięte do okładki teczki. Piękna kobieta. Grigorij stracił dla niej głowę. Czy oczarowała go, żeby odsunąć od siebie podejrzenia? Czy przewidziała, że przeczyta jej dziennik, więc napisała o miłości, chcąc go skłonić, żeby ją osłaniał? Lew musiał się dokładnie przyjrzeć temu wyznaniu miłości. A więc z braku wyboru przeczytać dziennik od deski do deski. Nie mógł dłużej polegać na słowie podopiecznego, którego ocenę sytuacji zmąciła miłość. Notatki zajmowały ponad sto stron. Polina Pieszkowa pisała o swojej pracy i życiu. Teksty wyraźnie odzwierciedlały jej charakter — wyszukany styl, pełen dygresji, nagłych przemyśleń i wykrzykników. Przeskakiwała z tematu na temat, często zostawiając niedokończone wątki. Nie zamieszczała ocen politycznych, skupiała się wyłącznie na swoim codziennym życiu i malarstwie. Przeczytawszy cały dziennik, Lew nie mógł zaprzeczyć, że ta kobieta ma w sobie coś pociągającego. Nieustannie naśmiewała się z własnych błędów, dokumentowała swoje życie wnikliwie i szczerze. Być może właśnie ta szczerość kazała jej tak starannie ukrywać dziennik. Raczej wykluczone, żeby sfabrykowała go w celu wprowadzenia ich w błąd. Mając to na uwadze, Lew ruchem ręki nakazał podwładnemu, żeby usiadł. Podczas gdy czytał, Grigorij bez przerwy stał nad nim jak strażnik na warcie. Był zdenerwowany. Teraz przycupnął na skraju krzesła. — Skoro jest niewinna, to wytłumaczcie mi, dlaczego ukrywała swój dziennik? — zapytał go Lew. Grigorij wyczuł, że przełożony zmienił stosunek do malarki i zaczął się do niej odnosić bardziej życzliwie. Zasypał go więc potokiem słów, z przejęciem przedstawiając możliwe wyjaśnienia. — Ona mieszka z matką i dwójką młodszych braci. Nie chciała, żeby pamiętnik wpadł w ich ręce. Przeczytawszy go, pewnie by się z niej nabijali. Nie wiem. Pisze w nim o miłości, może dla niej to jest krępujące. Ot i wszystko. Powinniśmy umieć odróżniać rzeczy ważne od nieważnych. Lew się zamyślił. Potrafił sobie wyobrazić, jak Grigorij zaczepia tę młodą kobietę. Jednak nie wyobrażał sobie, żeby mogła przyjaźnie zareagować na awanse nieznajomego. Dlaczego nie powiedziała mu, żeby się odczepił? Wdając się z nim w szczerą rozmowę, postąpiła ze wszech miar nierozważnie. Lew pochylił się i zniżył głos, nie z obawy, że ktoś ich usłyszy, tylko na znak, że teraz zwraca się do Grigorija nieoficjalnie, nie jako oficer tajnej policji. — Co się wydarzyło między wami? Podszedłeś i ją zagadnąłeś? A ona… — Zawahał się. Nie bardzo wiedział, jak dokończyć to zdanie. W końcu, jąkając się, wykrztusił: — A ona odpowiedziała…? Grigorij nie był pewien, czy pytanie zadał mu przyjaciel, czy przełożony. Wreszcie zrozumiał, że Lwem kieruje zwykła ciekawość.
— A jak inaczej można kogoś poznać, jeśli się nie podejdzie i nie przedstawi? — odparł. — Napomknąłem o jej malarstwie. Powiedziałem, że widziałem niektóre jej prace… bo to prawda. Potem już poszło jak z płatka. Rozmawiała ze mną bardzo swobodnie, przyjaźnie. Lew nie posiadał się ze zdumienia. — Niczego nie podejrzewała? — Nic a nic. — A powinna była was podejrzewać. Przez krótką chwilę rozmawiali jak przyjaciele, o sprawach sercowych, a teraz znów byli agentami. Grigorij zwiesił głowę. — Tak, macie rację, powinna być podejrzliwa. — Był zły, ale nie na Lwa, tylko na siebie. Zbudował swój związek z malarką na kłamstwie; jego uczucie wyrosło na oszustwie i podstępie. Ku swojemu zdumieniu Lew podał dziennik podwładnemu. — Weźcie go. Grigorij ani drgnął; kombinował, o co tu chodzi. Lew uśmiechnął się. — Weźcie go. Ona nadal może malować. Nie ma potrzeby, żeby ciągnąć tę sprawę. — Jesteście pewni? — Niczego w tym dzienniku nie znalazłem. Grigorij odpowiedział uśmiechem. Zrozumiał, że malarka jest bezpieczna. Wyciągnął rękę po dziennik. Puszczając kartki, Lew wyczuł pod palcami wypukłość papieru — nie literę ani całe słowo, tylko jakiś kształt, którego nie zauważył. — Zaczekajcie — rzucił. Odebrał dziennik podwładnemu, otworzył go na właściwej stronie i uważnie obejrzał górny prawy róg kartki. Był czysty. A jednak od spodu wyczuwał odciśnięte linie. Coś tam zostało wymazane. Wziął ołówek, potarł kartkę bokiem grafitu i ukazało się odbicie jakichś bazgrołów, rysunku nie większego niż jego kciuk. Przedstawiał kobietę z pochodnią w ręku, stojącą na cokole — pomnik. Przez chwilę Lew przyglądał mu się tępo, aż w końcu zrozumiał, co ma przed sobą. Amerykański pomnik. Statuę Wolności. Spojrzał na podwładnego świdrującym wzrokiem. — Przecież… przecież jest malarką — wydukał Grigorij. — Bez przerwy coś rysuje. — Dlaczego to zostało wytarte? Młody agent nie znalazł na to odpowiedzi. — Sfałszowaliście dowód rzeczowy? — Kiedy wstąpiłem do MGB, pierwszego dnia opowiedziano mi pewną historię — wykrztusił Grigorij. Z jego głosu przebijał paniczny strach. — Sekretarka Lenina, Fotijewa, twierdziła, jakoby Lenin spytał swojego szefa służby bezpieczeństwa, Feliksa Dzierżyńskiego, ilu kontrrewolucjonistów trzyma w areszcie. Dzierżyński podał mu kartkę, na której zapisał liczbę tysiąc pięćset. Zanim Lenin ją oddał, postawił na niej krzyżyk. Według sekretarki zaznaczał krzyżykiem dokumenty na znak, że je przeczytał. Dzierżyński źle go zrozumiał i w
rezultacie wszystkich tych ludzi stracono. Właśnie dlatego musiałem wymazać ten rysunek. Ktoś mógłby go źle zrozumieć. Lew uznał to porównanie za wysoce niestosowne. Nie zamierzał słuchać dalej. — Dzierżyński był ojcem tej agencji. Porównywanie waszej trudnej sytuacji do jego problemów jest absurdalne. Nie możemy sobie pozwolić na luksus interpretacji. Nie jesteśmy sędziami. Nie do nas należy decyzja, które dowody należy przedstawić, a które zniszczyć. Jeżeli, jak twierdzicie, jest niewinna, znajdzie to potwierdzenie podczas przesłuchania. Swoją nieprzemyślaną próbą osłaniania jej sami się obciążyliście. — Lwie Stiepanowiczu, z niej naprawdę jest porządny człowiek. — Jesteście w niej zadurzeni. Macie zaburzoną ocenę sytuacji. — W głosie Lwa pojawiła się twarda, okrutna nuta. Zdał sobie z tego sprawę i złagodził ton. — Ale skoro dowód rzeczowy jest nienaruszony, nie widzę powodu, by informować o waszym błędzie, który z całą pewnością zakończyłby waszą karierę. Napiszcie raport, oznaczcie rysunek jako dowód i zostawmy decyzję w rękach ludzi bardziej doświadczonych od nas — polecił, po czym dorzucił: — Ale pamiętaj, następnym razem już nie będę mógł ci pomóc.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Moskwa Most Moskworiecki Tramwaj KM
Tego samego dnia Lew chuchnął na szybę, żeby zebrała się na niej para. Niczym dziecko przyłożył do niej palec i bez namysłu narysował kontury Statui Wolności — toporną wersję szkicu, który oglądał dziś rano. Czym prędzej starł go szorstkim rękawem marynarki i rozejrzał się. Poza nim nikt nie rozpoznałby tego rysunku, zresztą tramwaj był prawie pusty — oprócz Lwa jechał tylko jeden pasażer, mężczyzna siedzący z przodu wagonu i opatulony na cebulkę tak, że widać było jedynie mały fragment jego twarzy. Upewniwszy się, że nikt nie zauważył jego bazgrołów, Lew doszedł do wniosku, że nie ma powodów do niepokoju. Nie mógł jednak uwierzyć, że on, zazwyczaj tak ostrożny, pozwolił sobie na tak groźny w skutkach błąd. Za często brał udział w nocnych aresztowaniach, a zresztą nawet kiedy nie pracował, miał trudności ze snem. Tylko skoro świt i późną nocą tramwaje nie były przepełnione do granic możliwości. Miały wymalowany pośrodku szeroki pas i z hurgotem telepały się po mieście niczym gigantyczne landrynki. Lew często musiał się wpychać do nich na siłę. W wagonach obliczonych na pięćdziesiąt miejsc siedzących przeważnie tłoczyło się dwa razy więcej osób; ludzie dojeżdżający do pracy przeciskali się w przejściach, próbując jakoś się ulokować. Tego wieczoru Lew wolałby niewygodę zatłoczonego wagonu, poszturchiwanie łokciami i rozpychanie się pasażerów. Tymczasem siedział sobie komfortowo na wolnym miejscu, wracając do mieszkania dla uprzywilejowanych, którego nie musiał dzielić z dokwaterowanymi lokatorami — jedna z korzyści wynikających z jego pracy. Status człowieka mierzyło się tym, ile miał wokół siebie wolnej przestrzeni. Już niedługo powinien dostać przydział na własny samochód, większy dom, może nawet na podmiejską daczę. Coraz więcej przestrzeni i coraz mniej styczności z ludźmi, których obowiązki służbowe kazały mu pilnować. Właśnie tak zaczyna się miłość. Te słowa zapadły mu w pamięć.
Nigdy nie był zakochany, nie tak, jak to opisywał dziennik — dreszczyk emocji przed ponownym spotkaniem oraz natychmiastowy smutek po rozstaniu. Grigorij ryzykował życie dla kobiety, którą ledwo znał. To chyba wyraz miłości? Wyglądało na to, że typowym przejawem miłości jest brawura. Lew wielokrotnie ryzykował życie dla ojczyzny. Wykazywał się nadzwyczajną odwagą i oddaniem. Jeśli miłość oznacza poświęcenie, to jego jedyną prawdziwą miłością było państwo. Ono zaś odpłacało mu takim samym uczuciem, kochało go jak ulubionego syna, nagradzało, dawało mu władzę. Podejrzenie, że taka miłość to za mało, zakrawało na skrajną niewdzięczność. Próbując rozgrzać dłonie, wsunął je pod uda. Nic z tego. Nie mógł powstrzymać dreszczy. Podeszwami butów rozchlapywał breję ze stopionego śniegu, zalegającą stalową podłogę wagonu. Czuł ucisk w piersi, jakby rozbierała go grypa, chociaż nic nie świadczyło o tym, że jest chory, był tylko zmęczony i otępiały. Kusiło go, żeby oprzeć głowę o okno, zamknąć oczy i zasnąć. Ale szyba była zbyt zimna. Starł z niej świeżą parę i wyjrzał na zewnątrz. Tramwaj przejechał już przez most i sunął kompletnie zaśnieżonymi ulicami. Wciąż padało, wielkie płatki śniegu osiadały na oknie. Tramwaj zwolnił. Gdy stanął, zaklekotały otwierane przednie i tylne drzwi, do środka sypnęło śniegiem. Motorniczy odwrócił się do otwartych drzwi i zawołał w noc: — Ruszcie no się! Na co czekacie? — Otrzepuję śnieg z butów! — odpowiedział ktoś. — Więcej śniegu się sypie do środka, niż wy strzepujecie. Wsiadaj, paniusiu, bo zamykam! Do wagonu wsiadła kobieta objuczona ciężką torbą; buty miała oblepione śniegiem. Gdy drzwi się za nią zamknęły, zwróciła się do motorniczego: — A w ogóle to tu wcale nie jest cieplej. Motorniczy wskazał za okno. — Wolicie iść piechotą? Uśmiechnęła się, rozładowując napiętą atmosferę. Ponury motorniczy, ujęty jej wdziękiem, również się uśmiechnął. Kobieta odwróciła się, rozejrzała po wagonie i napotkała wzrok Lwa. Rozpoznał ją. Mieszkała w pobliżu niego. Miała na imię Lena. Często ją widywał. Prawdę mówiąc, wpadła mu w oko właśnie dlatego, że zachowywała się, jakby nie chciała zwracać na siebie uwagi. Jak większość kobiet, ubierała się całkiem zwyczajnie, ale nie była zwyczajna, wręcz przeciwnie. Jej pragnienie, by nie rzucać się w oczy, przegrywało z niezwykłą urodą, więc Lew, nawet gdyby obserwowanie ludzi nie wynikało z jego wyszkolenia, z całą pewnością by ją zauważył. Tydzień temu przypadkowo spotkał ją w metrze. Stali tak blisko siebie, że niegrzecznie byłoby się nie przywitać. Widzieli się przelotnie kilka razy, więc uprzejmość nakazywała ją pozdrowić. Był jednak tak zdenerwowany, że przez kilka minut zbierał się na odwagę, żeby się do niej odezwać — zwlekał tak długo, że w końcu wysiadła z wagonu, a on, poirytowany, poszedł w jej ślady, choć nie był to jego przystanek; takie działanie pod wpływem chwili zupełnie nie leżało w jego naturze. Kiedy ruszyła do wyjścia, wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia. Przewidując niebezpieczeństwo, odwróciła się na pięcie; z jej wielkich piwnych oczu przebijała czujność. Zapytał ją, jak się nazywa. Najpierw oceniła go rzutem
oka, przyjrzała się mijającym ich pasażerom, a dopiero potem przedstawiła się jako Lena, dodając, że się śpieszy. I tyle ją widział. W najmniejszym stopniu nie zachęcała go do dalszej rozmowy, ale też nie zachowała się wobec niego niegrzecznie. Nie ośmielił się pójść za nią. Potulnie wrócił na peron i zaczekał na następny skład metra. Ta próba nawiązania kontaktu mogła go drogo kosztować. Tego dnia rano spóźnił się do pracy, co nigdy dotąd mu się nie zdarzyło. Pocieszał się tylko tym, że nareszcie poznał jej imię. Dzisiaj zobaczył ją po raz pierwszy od czasu tamtej niezdarnej próby przedstawienia się. Kiedy przesuwała się przejściem, patrzył na nią spięty, z nadzieją, że usiądzie obok niego. Ale minęła go bez słowa, kiwając się w rytm kołysania tramwaju. Może go nie poznała? Obejrzał się. Usiadła na końcu wagonu. Położyła torbę na kolanach i patrzyła przez okno na padający śnieg. Oszukiwanie się nie miało sensu, Lew wiedział, że go poznała — domyślił się po tym, jak uparcie nie zwracała na niego uwagi. Zabolało go, że odsunęła się tak daleko — każdy metr świadczył o tym, jak bardzo go nie lubi. Gdyby chciała porozmawiać, usiadłaby bliżej. Po namyśle uznał jednak, że taki gest z jej strony byłby zbyt śmiały. To on powinien do niej podejść. Wiedział, jak ma na imię. Już się poznali. W ponownym nawiązaniu rozmowy nie byłoby nic niestosownego. Ale im dłużej zwlekał, tym trudniej było mu podjąć decyzję. Z drugiej strony, jeśli rozmowa nie będzie się kleiła, najwyżej ucierpi na tym trochę jego duma. Zażartował w duchu, że pewnie by mu się to nawet przydało — i tak chyba za bardzo obnosił się ze swoją dumą. Postanowił działać. Wstał raptownie i z udawaną pewnością siebie ruszył w kierunku Leny. Zajął miejsce przed nią i przechylił się nad oparciem. — Jestem Lew. Kiedyś już się spotkaliśmy. Nie odpowiadała tak długo, że zaczął się zastanawiać, czy nadal zamierzała go ignorować. W końcu usłyszał: — Tak, pamiętam. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, o czym by z nią porozmawiać. Zażenowany, improwizując w pośpiechu, rzucił: — Przed chwilą słyszałem, jak mówiła pani, że w tramwaju jest równie zimno jak na dworze. Właśnie myślałem o tym samym. Okropny ziąb. Zaczerwienił się z powodu tak banalnej uwagi, gorzko żałując, że nie przemyślał zawczasu, jak pokierować rozmową. — Zimno panu? — zadrwiła Lena, spoglądając na jego ubranie. — W takim pięknym płaszczu? Lew dzięki statusowi agenta miał dostęp do całej gamy pięknych marynarek, ręcznie szytych butów, grubych futrzanych czap. Ten płaszcz był widocznym świadectwem jego pozycji. Wolał jednak nie przyznawać się do pracy w tajnej policji, dlatego skłamał: — To prezent od mojego ojca. Nie wiem, gdzie mu się udało go kupić. I zaraz zmienił temat: — Często panią widuję. Czyżbyśmy mieszkali w pobliżu siebie? — Całkiem możliwe. Zadumał się nad tą odpowiedzią. Najwyraźniej Lena nie zamierzała mu mówić, gdzie mieszka. Taka przezorność nie należała do rzadkości. Rozumiał to
lepiej niż ktokolwiek. Prawdę mówiąc, nawet go pociągała. Spryt Leny stanowił część jej uroku. Przeniósł wzrok na jej torbę, wypchaną książkami i zeszytami — zeszytami szkolnymi. Siląc się na luz, poufale wyciągnął rękę i wziął jedną z książek. — Pani jest nauczycielką? Przeczytał tytuł na okładce. Lena lekko zesztywniała. — Owszem. — A czego pani uczy? — Uczę… — Jej głos się załamał. Straciwszy wątek, uderzyła się w czoło. — Wykładam nauki polityczne. Przepraszam, jestem skonana. Sytuacja była jednoznaczna — Lena chciała, żeby zostawił ją w spokoju. A przy tym za wszelką cenę starała się zachować uprzejmie. Lew oddał jej książkę. — Przepraszam, że zakłóciłem pani spokój. Wstał chwiejnie, jakby tramwaj przedzierał się przez wzburzone morze. Przytrzymując się poręczy, wrócił na swoje miejsce. W żyłach zamiast krwi płynęło mu teraz upokorzenie, czuł, jak przenika całe jego ciało, a każdy centymetr kwadratowy skóry pali go żywym ogniem. Przez kilka minut siedział z zaciśniętymi zębami, gapiąc się tępo przez okno, a w głowie rozbrzmiewały mu słowa, którymi tak delikatnie go zbyła. Dopiero po jakimś czasie zorientował się, że zaciska pięści tak mocno, aż na dłoniach odcisnęły mu się półkoliste ślady paznokci.
Moskwa Plac Łubiański Łubianka — siedziba tajnej policji
Następnego dnia Lew spędził bezsenną noc — leżał na łóżku, gapił się w sufit i czekał, aż minie gorzki smak upokorzenia. Po kilku godzinach wstał i zaczął błąkać się po pokojach, krążąc po pustym mieszkaniu niczym dzikie zwierzę w klatce, pełen nienawiści do tego przestronnego lokalu, który mu przydzielono. Lepiej by mu się spało w koszarach, tam, gdzie jest miejsce żołnierza. Jego apartament, powszechny obiekt zazdrości, choć przeznaczony dla rodziny, stał pusty — nieużywana kuchnia, tak samo jak salon bez śladu kobiecej ręki; było to jedynie miejsce, gdzie można odpocząć po znojnej pracy. Stawił się w biurze przed czasem, wszedł do swojego gabinetu i usiadł przy biurku. Zawsze przychodził do pracy wcześniej, niż trzeba, pomijając ten jeden dzień, kiedy zatrzymał Lenę, żeby zapytać ją, jak się nazywa. W biurze nie było jeszcze nikogo, w każdym razie nie na jego piętrze. Zapewne ktoś urzędował na dole, w pokoju przesłuchań, gdzie czasami obrabiano podejrzanych przez wiele dni bez przerwy. Lew spojrzał na zegarek. Pracownicy zaczną się schodzić mniej więcej za godzinę. Wziął się do pracy z nadzieją, że pomoże mu to zapomnieć o tej historii z Leną. Nie mógł się jednak skupić na leżącym przed nim dokumencie. Jednym gwałtownym ruchem zrzucił papiery na podłogę. Tak być nie może! Jak to możliwe, żeby ta nieznajoma wywarła na nim aż takie wrażenie? Ona jest nikim. To on jest ważną figurą. Są przecież inne kobiety, jest ich zatrzęsienie, a większość z wdzięcznością przyjęłaby jego awanse. Wstał i zaczął krążyć po gabinecie tak, jak to robił nocą w swoim mieszkaniu; czuł się jak tygrys w klatce. Otworzył drzwi i przeszedł pustym korytarzem do pobliskiego pokoju, w którym trzymano akta. Sprawdził, czy Grigorij sporządził raport. Podejrzewał, że podopieczny mógł o tym zapomnieć albo nie zrobił tego z powodów uczuciowych. Ale dokument był gotowy, leżał na samym spodzie stosu akt podrzędnych spraw, do których tygodniami nikt nie zajrzy, skoro dotyczyły najbardziej błahych przypadków. Biorąc do ręki teczkę Pieszkowej, Lew czuł ciężar włożonego do niej dziennika. Błyskawicznie podjął decyzję, przeniósł ją na stos akt najpilniejszych spraw i położył na wierzchu — te teczki zawierały dane podejrzanych o najcięższe przestępstwa, a zatem zostaną przejrzane jeszcze dzisiaj, gdy tylko zjawią się pracownicy. Gdy wrócił do swojego gabinetu i znów usiadł za biurkiem, oczy mu się zamykały, jakby wypełnienie tego biurokratycznego obowiązku przywróciło mu
sen. ••• Lew otworzył oczy. Grigorij szturchał go tak długo, aż w końcu go obudził. Zażenowany, że dał się przyłapać na spaniu przy biurku, Lew wstał, zastanawiając się, która godzina. — Dobrze się czujecie? — zapytał Grigorij. Lew zebrał myśli i przypomniał sobie — teczka! Bez słowa wypadł z gabinetu. Na korytarzach roiło się od ludzi — pracownicy stawiali się w biurze. Lew przyśpieszył i przepychając się między kolegami, dotarł do pokoju, gdzie trzymano teczki bieżących spraw do rozpatrzenia. Nie zwracając uwagi na kobietę, która pytała, czy może mu w czymś pomóc, przerzucił stos teczek, szukając akt malarki Poliny Pieszkowej. Leżały na wierzchu, sam je tam położył sześćdziesiąt minut wcześniej. Sekretarka ponownie zaproponowała mu pomoc. — Gdzie ta teczka, która leżała tu na wierzchu? — zapytał. — Już ją zabrano. Sprawa Pieszkowej trafiła do rozpatrzenia.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Tego samego dnia Lew patrzył na Grigorija, próbując doszukać się na jego twarzy wyrazu nienawiści albo pogardy. Najwyraźniej podopieczny nie wiedział, że teczkę Poliny Pieszkowej już zabrano. Ale wkrótce się dowie. Lew powinien jakoś uprzedzić to odkrycie i usprawiedliwić się, wyjaśnić, że był wykończony, więc zerknąwszy na dokument, odłożył go na niewłaściwy stos. Po namyśle uznał jednak, że nie ma potrzeby o tym wspominać. Materiał dowodowy przeciwko malarce był słabiutki. Po przejrzeniu teczki sprawa zostanie umorzona. Zresztą i tak trafiłaby do rozpoznania, Lew jedynie przyśpieszył nieuchronną procedurę. W najgorszym razie wezwą Polinę na krótkie przesłuchanie. Nadal będzie mogła malować, a Grigorij będzie mógł się z nią spotykać. Powinien więc przestać o tym myśleć i skupić się na czekającym ich zadaniu. — Dobrze się czujecie? — Grigorij znów się zaniepokoił. Lew położył mu rękę na ramieniu. — Nic mi nie jest. ••• Wygaszono światła. Zaterkotał projektor z tyłu sali. Na ekranie pojawił się sielski obraz wioski. Drewniane, kryte strzechą domy. Małe ogródki porośnięte, jak to w lecie, bujnymi ziołami. Utuczone kurczaki dziobiące zboże z pełnych po brzegi glinianych dzbanów. Wszystkiego było w bród, nawet słońca i dobrego humoru. Chłopi i chłopki, odziani w tradycyjne białe koszule i wzorzyste chusty, szli przez pole pszenicy. Wracali do wioski. Mężczyźni byli silni. Kobiety były silne. Wszyscy mieli podkasane rękawy. Narastająca crescendo muzyka ucichła i rozległ się oficjalny komentarz: — Dzisiaj do tych rolników przyjechał niespodziewany gość. Na środku wioski paradowało kilku mężczyzn w garniturach; wyglądali cudacznie, pasowali tu jak pięść do nosa. Rozdziawiając w uśmiechu nalane twarze, oprowadzali po malowniczej scenerii honorowego gościa. Był nim dobiegający trzydziestki Murzyn, wysoki, postawny i przystojny. Wyglądało na to, że uśmiech nie schodzi z jego twarzy — albo uzyskano ten efekt za sprawą sprytnego montażu, albo wynikało to z indywidualnych cech mężczyzny. Kroczył, trzymając się pod boki, bez marynarki, z podkasanymi rękawami, tak samo jak
reszta chłopów. Wydawał się autentycznie podekscytowany, co stało w jaskrawej sprzeczności z jawnym teatrem wiejskiego życia, jaki przed nim odgrywano. Lektor dalej czytał komentarz: — Jesse Austin, światowej sławy murzyński piosenkarz i żarliwy komunista, w ramach tournée po naszym wspaniałym kraju wybrał się na wieś. Pan Austin jest obywatelem Stanów Zjednoczonych, lecz dowiódł lojalności i sympatii wobec Związku Radzieckiego, śpiewając o naszym stylu życia oraz wierze naszego społeczeństwa w wolność i sprawiedliwość. Ekran wypełniło zbliżenie Austina. Jego odpowiedzi lektor czytał po rosyjsku, ale w przerwach w tłumaczeniu słychać było angielski oryginał. — Chcę wygłosić przesłanie dla całego świata! Ten kraj kocha swoich obywateli! Ten kraj ich żywi! Tutaj mają jedzenie! Jest go pod dostatkiem! Opowieści o przymieraniu głodem to zwykłe kłamstwa. Bajki o ubóstwie i nędzy to propaganda kapitalistycznych rekinów biznesu, którzy chcą wam wmówić, że tylko oni są w stanie zapewnić wszystko, czego wam potrzeba. Bo chcą, żebyście z uśmiechem na ustach dziękowali, płacąc dolara za żywność wartą jednego centa! I oczekują wdzięczności robotników, którym płacą za ich trud nędzne kilka dolarów, podczas gdy sami zarabiają miliony. Ale nie tutaj! Nie w tym kraju! Zwracam się do całego świata… istnieje inna droga! Powtarzam, istnieje inna droga! Widziałem ją na własne oczy. Mężczyźni w garniturach otoczyli Austina kordonem, uśmiechając się i bijąc brawo. Lew był ciekaw, ilu z tych chłopów jest agentami służby bezpieczeństwa. Podejrzewał, że wszyscy. Żadnemu prawdziwemu rolnikowi nie można było zaufać, że odstawi taki teatr. Film dobiegł końca. Z tyłu sali wystąpił ich przełożony, major Kuźmin. Niski i krępy, w okularach z grubymi szkłami, komuś spoza służby mógł się wydawać komiczny. Ale nie funkcjonariuszom MGB, którzy wiedzieli, jak daleko sięgała jego władza i jak chętnie z niej korzystał. — Ten film nakręcono w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym, kiedy Jesse Austin miał dwadzieścia siedem lat — oznajmił Kuźmin. — Od tej pory jego entuzjazm dla naszego ustroju nie osłabł. Skąd pewność, że nie jest amerykańskim szpiegiem? Czy możemy być pewni, że jego komunistyczne poglądy to nie podstęp? Lew wiedział co nieco o tym piosenkarzu. Słyszał w radiu jego piosenki. Czytał też o nim kilka artykułów, które nie ukazałyby się, gdyby państwo nie uważało Amerykanina za cenny nabytek. Czując, że pytania Kuźmina są retoryczne, nie odzywał się, tylko czekał, aż major wróci do czytania akt. — Jesse Austin urodził się w tysiąc dziewięćset siódmym roku w Braxton w stanie Missisipi. Mając dziesięć lat, przeniósł się z rodziną do Nowego Jorku. Wiele murzyńskich rodzin uciekało z południa, gdzie były szykanowane. Austin obszernie omawia ten temat w tekście, którego tłumaczenie wam rozdałem. Nienawiść jest potężnym źródłem niezadowolenia wśród czarnych Amerykanów i niezwykle skuteczną metodą nawracania ich na komunizm, być może najskuteczniejszym narzędziem, jakim dysponujemy. Lew spojrzał na przełożonego. Major nie mówił o nienawiści jak o przestępstwie, nie rozważał, co jest dobre, a co złe, wszystko widział jedynie
w kategoriach politycznych. Nie było tu miejsca na oburzenie — wyłącznie wyrachowanie i analiza. Kuźmin pochwycił wzrok Lwa. — Chcecie coś powiedzieć? Lew pokręcił głową, a major wrócił do czytania. — W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku rodzina Austina, jak wiele innych, przeniosła się z południa na północ w ramach masowej migracji w tym okresie. Domyślamy się, że ze wszystkich przejawów nienawiści, jakich doświadczył Austin, do komunizmu popchnęła go nienawiść, z którą się zetknął w Nowym Jorku. Nienawidzili go nie tylko biali, przekonał się, że nienawidzą go również Murzyni z klasy średniej, którzy już się zadomowili na tamtym terenie i z przerażeniem myśleli o tym, że fala imigrantów zaleje północne miasta. Widok ludzi, którzy zamiast solidaryzować się z nowymi przybyszami, występowali przeciwko nim, stanowił punkt zwrotny w jego życiu. Austin na własne oczy zobaczył, jak różnice klasowe dzielą nawet najbardziej zżyte społeczności. Lew przekartkował swój egzemplarz akt. Zawierały tylko jedno zdjęcie młodego Austina, w towarzystwie rodziców. Matka i ojciec stali sztywno po bokach syna, zdenerwowani przed obiektywem aparatu fotograficznego. — W Nowym Jorku jego ojciec został windziarzem w Skyline, podejrzanym hoteliku, który z czasem zbankrutował — ciągnął Kuźmin. — Specjalnością tego hotelu było wszelkiego rodzaju zepsucie typowe dla kapitalistycznego miasta… zwłaszcza narkotyki i prostytucja. Z tego, co nam wiadomo, ojciec nie miał nic wspólnego z tą nielegalną działalnością. Wprawdzie aresztowano go wielokrotnie, ale za każdym razem zwalniano bez postawienia zarzutów. Matka zajmowała się domem. Jesse Austin twierdzi, że w dzieciństwie nie zaznał przemocy ani skutków pijaństwa, dopiero nędza rozbiła rodzinę. W ich pokoju zimą panował ziąb, latem nieznośny upał. Kiedy Jesse Austin miał dwanaście lat, jego ojciec umarł na gruźlicę płuc. Mimo że w Stanach Zjednoczonych jest kilka godnych podziwu ośrodków zdrowia, to nie są dostępne dla wszystkich. Na przykład nowojorska Metropolitan Life Insurance Company stworzyła jedno z najnowocześniejszych sanatoriów dla swoich pracowników. Jednakże ojciec Austina nie pracował w Metropolitan Life Insurance Company i nie było go stać na pobyt w sanatorium. Jesse Austin do dziś jest pewny, że gdyby takie ośrodki były ogólnie dostępne, jego ojciec by przeżył. Niewykluczone, że to zdarzenie również zaważyło na rozwoju politycznym Austina. Patrzył na śmierć ojca w kraju, w którym opieka zdrowotna zależy od warunków zatrudnienia, a te z kolei od koloru skóry… Pech chciał, że Austin nie urodził się biały. Tym razem Lew podniósł rękę. Kuźmin skinieniem głowy oddał mu głos. — Jeżeli rzeczywiście tak jest, to dlaczego więcej Amerykanów nie przechodzi na komunizm? — To niezwykle ważne pytanie, nad którym wciąż łamiemy sobie głowę. Jeżeli znajdziecie na nie odpowiedź, zajmiecie moje stanowisko. Major roześmiał się, wydając dziwny, zduszony dźwięk. A kiedy w końcu spoważniał, podjął czytanie: — Austin wychwala pod niebiosa swoją matkę, która po śmierci męża zmuszona była pracować na kilka zmian. On sam z nadmiaru wolnego czasu zaczął śpiewać, żeby się czymś zająć. Najpierw był to dziecięcy kaprys, który z czasem przekształcił się w zawód. Jego teksty i muzyka są nieodłącznie
związane z poglądami politycznymi. Dla niego te rzeczy stanowią jedność. Twórczość Austina, w przeciwieństwie do muzyki wielu murzyńskich piosenkarzy, nie jest zakorzeniona w Kościele, lecz w komunizmie. To komunizm jest jego religią. Major Kuźmin nastawił płytę. Wszyscy siedzieli i słuchali. Lew nie rozumiał tekstów, ale wiedział, dlaczego Kuźmin, najbardziej podejrzliwy ze znanych mu ludzi, nie wątpił w szczerość Austina. Nigdy nie słyszał równie szczerego głosu, słów wypływających prosto z serca, nieskażonych przezornością ani wyrachowaniem. Major wyłączył płytę. — Jesse Austin stał się jednym z naszych najważniejszych propagandzistów. Pisze polemiczne teksty, odniósł sukces komercyjny, a do tego jest wspaniałym mówcą, znanym na całym świecie. Dzięki muzyce zyskał sławę, która wyniosła jego poglądy polityczne na scenę międzynarodową. Dał znak człowiekowi obsługującemu projektor. — A oto film nakręcony podczas jego przemówienia w Memphis w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku. Patrzcie uważnie. Nie mamy tłumaczenia, ale obserwujcie reakcję widowni. Zmieniono rolkę filmu. Zaszumiał projektor. Na ekranie pojawiła się sala koncertowa, wypełniona tysiącami słuchaczy. — Zwróćcie uwagę, że publiczność składa się z samych białych. W stanach na południu prawo wymaga, żeby na widowni zasiadali albo wyłącznie biali, albo czarni. Tam nie ma integracji. Na scenie Jesse Austin, w czarnym krawacie, zwracał się do licznego tłumu. Część widzów wyszła, inni próbowali go zakrzyczeć. Kuźmin wskazał niektórych opuszczających salę. — Co ciekawe, podczas koncertu większość tej białej publiczności siedziała zachwycona. Oklaskiwała go, ba, nagrodziła nawet owacją na stojąco. Jednakże Jesse Austin nie potrafi się powstrzymać i na koniec każdego występu wygłasza przemówienie polityczne. Gdy tylko zaczyna mówić o komunizmie, tamci wstają i albo wychodzą, albo obrzucają go wyzwiskami. Ale obserwujcie jego reakcję na te obelgi. Sądząc z miny Austina, nieprzyjazna reakcja nie wzbudzała w nim strachu, wręcz przeciwnie. Napawał się wrogością i gestykulując coraz bardziej stanowczo, przemawiał dalej. Kuźmin zapalił światło. — Stoi przed wami niezwykle istotne zadanie. Amerykańskie władze wywierają na Austina coraz większy nacisk w odwecie za jego niezłomne poparcie dla naszego kraju. Te teczki zawierają artykuły, które napisał i wydał w amerykańskich gazetach socjalistycznych. Przekonacie się, że dla konserwatywnych elit są prowokujące, wzywają do zmian i nawołują do rewolucji. Obawiamy się, że Austinowi mogą odebrać paszport. Kto wie czy to nie ostatnia jego wizyta w naszym kraju. — Kiedy przybędzie? — zapytał Lew. Kuźmin stanął na środku sali i splótł ręce na piersi. — Dzisiaj wieczorem. Zatrzyma się tu na dwa dni. Jutro czeka go zwiedzanie miasta. Wieczorem daje koncert. A wy macie dopilnować, żeby wszystko
przebiegło gładko. Lew był wstrząśnięty. Jak mogli mu dać tak mało czasu na przygotowania? Swoje obawy przezornie wyraził w pytaniu: — Przylatuje dzisiaj wieczorem? — Nie tylko wasz zespół dostał to zadanie. Postanowiłem was do tego włączyć w ostatniej chwili. Mam wobec was dobre przeczucia, Demidow. Byłoby zrozumiałe, gdyby w obliczu nieustannej inwigilacji, jaką nękają go w ojczyźnie, nasz gość postanowił zerwać z lojalnością wobec naszego kraju. Chcę, żeby pracowali nad tym moi najlepsi ludzie. Kuźmin lekko ścisnął ramię Lwa. Tym gestem chciał mu dodać wiary we własne możliwości oraz podkreślić powagę zadania. — Jego miłość do naszego kraju należy chronić za wszelką cenę.
Moskwa Dom na Skarpie Ulica Serafimowicza 2
Następnego dnia Ekipa Lwa była jednym z trzech zespołów mających niezależnie od siebie zapewnić, żeby wizyta Austina przebiegła zgodnie z planem. Zagrożone było nie tyle życie piosenkarza, ile jego dobra opinia na temat Związku Radzieckiego. Obarczenie trzech zespołów tym samym zadaniem miało na celu z jednej strony wprowadzenie elementu rywalizacji, a z drugiej możliwość zastępstwa w razie potrzeby — gdyby jedna z ekip zawiodła, jej rolę przejęłaby następna. Niezwykłe środki ostrożności podkreślały doniosłość wizyty. Każdemu zespołowi przyznano do dyspozycji własny samochód. Z placu Łubiańskiego, gdzie mieściła się siedziba tajnej policji, do luksusowego osiedla mieszkaniowego przy ulicy Serafimowicza, gdzie zatrzymał się Austin, było zaledwie kilka minut jazdy. Spodziewano się, że ich gość zajmie apartament na piętnastym piętrze hotelu Moskwa, z widokiem na plac Czerwony, on jednak odmówił i wyraził ochotę zamieszkania w bloku komunalnym, najchętniej u jakiejś rodziny, gdyby znalazł się dla niego wolny pokój. Chciał się zanurzyć po uszy w rzeczywistości. Prośba ta wywołała kolosalne zamieszanie, ponieważ ich zadanie polegało na pokazaniu Austinowi futurystycznej wizji społeczeństwa komunistycznego — dowodów na jego potencjał, a nie rzeczywistości w obecnym kształcie. Lew, jako pryncypialny idealista, pogodził się z tą nieuczciwością, tłumacząc sobie, że rewolucja jest przecież procesem w toku. Jeszcze kilka lat i wszystkiego będzie w bród. Na razie jednak wolny pokój w mieście cierpiącym na chroniczny brak mieszkań był mrzonką. Poza tym pomysł zamieszkania z radziecką rodziną wiązał się ze zbytnim ryzykiem. Pomijając warunki, czyli typową ciasnotę, lokatorzy mogliby chlapnąć coś niestosownego. Stworzenie idealnej rodziny dla zaspokojenia kaprysu Austina było zbyt trudne w tak krótkim czasie — bo poprosił o zmianę zakwaterowania dopiero w drodze z lotniska. Improwizując w panice, umieścili go tutaj, pod numerem 2 przy ulicy Serafimowicza. Był to osobliwy pomysł — apartamentowiec przeznaczony dla elity politycznej, którego budowa kosztowała ponad czternaście milionów rubli, miał udawać typowy blok mieszkalny, jeden z wielu, jakie stawiano w całym mieście. W przeciwieństwie do większości domów, w których gnieżdżono się
w małych, przylegających do siebie klitkach, a kuchnie i ubikacje były wspólne, tutaj na każdym piętrze znajdowały się tylko po dwa olbrzymie apartamenty. Sam salon miał sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych — w normalnych domach na takiej powierzchni mieszkało kilka rodzin. Wyposażenie tych lokali było na najwyższym poziomie, obejmowało kuchenki gazowe, bieżącą ciepłą wodę, telefony, radioodbiorniki. Wśród mebli królowały antyki i srebrne lichtarze. Ponieważ piosenkarz był uczulony na nierówności społeczne, Lwa niepokoiła rozległa sieć służących, którzy zapewniali mieszkańcom wszelkiego rodzaju usługi, od prania czy gotowania po sprzątanie. Udało mu się przekonać pozostałych lokatorów budynku, żeby zwolnili służbę na czas wizyty Austina. Zgodzili się, bo choćby byli nie wiadomo jak wpływowi czy bogaci, obawiali się tajnej policji w tym samym stopniu co biedota, jeśli nie bardziej. Wcześniej mieszkali tu ludzie, których trudno by uznać za normalnych obywateli Związku Radzieckiego, między innymi teoretyk komunizmu Nikołaj Bucharin oraz dwoje dzieci Stalina, Wasilij Stalin i Swietłana Alliłujewa. Średnia długość życia tych lokatorów była niższa niż przeciętna wśród ludzi żyjących w skrajnej nędzy. Luksus nie gwarantował ochrony przed MGB. Lew osobiście aresztował dwóch mieszkańców tego budynku. Lew i Grigorij zaparkowali samochód i brnąc w śniegu, szybko ruszyli do okazałego wejścia. W środku Lew rozpiął kurtkę i pokazał swoje dokumenty, które porównano z listą ludzi mających wstęp do budynku. Następnie zeszli na dół, do piwnicy, gdzie w małej klitce zespół agentów prowadził dwudziestoczterogodzinną obserwację — tę technologię zainstalowano na długo przed przyjazdem Austina. Skoro mieszkali tu jedni z najważniejszych przedstawicieli społeczeństwa radzieckiego, państwo musiało wiedzieć, jak się zachowywali i o czym mówili. Austin zatrzymał się pięć pięter wyżej, w lokalu, którego każde pomieszczenie było na podsłuchu. W skład ekipy śledczych wchodził tłumacz — jeden z trzech pracujących na ośmiogodzinnych zmianach. Poza tym w apartamencie Austina umieszczono atrakcyjną agentkę — zajmowała osobną sypialnię, niby jako właścicielka mieszkania. Wykuwszy na pamięć stosowną historyjkę, udawała wdowę po żołnierzu, który rzekomo poległ podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Sądząc z profilu Austina, taka bajeczka powinna go szczególnie ująć. Piosenkarz ponad wszystko nienawidził faszyzmu i wielokrotnie twierdził, że porażka faszystów to w głównej mierze zwycięstwo Rosjan, okupione krwią komunistów. Lew przejrzał zapisy wszystkich rozmów Austina od czasu jego przyjazdu — chronologiczną kronikę dziesięciu godzin, jakie spędził w tym apartamencie. Gość poświęcił dwadzieścia minut na ablucje w łazience, czterdzieści pięć na kolację. Zamienił kilka zdań z ich tajną agentką na temat Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Austin świetnie mówił po rosyjsku, zaczął się uczyć tego języka po pierwszej wizycie w roku 1934. Lew uważał, że stwarza to dodatkowe komplikacje. Agenci nie mogli się porozumiewać otwarcie, bo Austin wychwyciłby wszelkie dwuznaczności. Z zapisów wynikało, że ich gość zwrócił już uwagę na to, że tak olbrzymi apartament ma tylko jedną lokatorkę. Agentka wyjaśniła, że mąż dostał go w uznaniu zasług na polu bitwy. Po kolacji Austin zadzwonił do żony. Rozmawiał z nią dwadzieścia minut.
AUSTIN: Bardzo żałuję, że cię tu ze mną nie ma. Chciałbym, żebyś doświadczyła tego samego co ja i powiedziała mi, czy jestem ślepy. Martwię się, że widzę rzeczy nie takimi, jakie są, tylko tak, jak chciałbym je widzieć. Przydałaby mi się teraz twoja intuicja. W odpowiedzi żona zapewniła go, że jak dotąd instynkt nigdy go nie zawiódł, i dodała, że bardzo go kocha. Lew przekazał zapisy rozmów Grigorijowi. — On się zmienił. To już nie ten sam człowiek, jakim był podczas wizyty na wsi. Przeżywa kryzys zaufania. Grigorij przeczytał wszystkie kartki i oddał je przełożonemu. — Też tak uważam. Nie wygląda to dobrze. — Właśnie dlatego czekał do ostatniej chwili ze zmianą miejsca pobytu. Do centrum inwigilacji weszła agentka udająca wdowę. — Interesował się wami? — zwrócił się do niej Lew. Pokręciła głową. — Rzuciłam kilka dwuznacznych sugestii. Albo nie zwrócił na nie uwagi, albo je puścił mimo uszu. Udawałam, że myśl o śmierci męża wprawia mnie w przygnębienie. Objął mnie wtedy, ale nie było w tym podtekstu seksualnego. — Jesteście pewna? Grigorij splótł ręce na piersi. — Jaki sens ma zastawianie na niego pułapki? — zapytał. — My go nie osądzamy — odparł Lew. — Żeby móc chronić naszych przyjaciół, musimy ich poznać. Nie tylko my go szpiegujemy. Siedzący w rogu agent uniósł rękę. — Obudził się. ••• Partyjni aparatczycy zgromadzili się w marmurowym holu — grupa mężczyzn na niezbyt wysokich stanowiskach, w średnim wieku, w garniturach i z uśmiechami na twarzach, tacy sami jak ci, którzy oprowadzali Austina po wiosce. Mimo że ich gość był ważną figurą, postanowiono nie organizować mu spotkań z wysokimi dygnitarzami państwowymi, ponieważ byłoby to na rękę FBI, które mogłoby go przedstawiać jako kolesia Ruskich, bratającego się wyłącznie z elitą, a nie człowieka zakochanego w systemie radzieckim. Austin pojawił się u stóp schodów, ubrany w długi do kolan płaszcz, zimowe buty i szalik. Lew ocenił jego szyty na miarę strój — nic ekstrawaganckiego, ale wszystko w najlepszym gatunku. Jesse Austin był bogaty. Według doniesień jego roczne dochody oceniano na ponad siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Austin otaksował wzrokiem grupę powitalną. Lew zauważył wyraz niezadowolenia, który przemknął przez twarz Amerykanina. Prawdopodobnie piosenkarz uznał, że ten tłum go osacza, że otaczają go przesadną opieką. — Długo tu na mnie czekacie? — zapytał po rosyjsku.
Władał rosyjskim znakomicie, mówił płynnie, ale z amerykańską składnią, więc pomimo świetnego akcentu jego słowa zdradzały obcokrajowca. Najwyższy rangą oficjel wystąpił do przodu i zwrócił się do niego po angielsku, lecz Austin przerwał mu w pół słowa: — Mówmy po rosyjsku. W moim kraju nikt się nim nie posługuje, więc gdzie mam szlifować język? Nagrodzono go śmiechem. Urzędnik też się uśmiechnął i przeszedł z angielskiego na rosyjski. — Dobrze się panu spało? Austin odparł, że owszem, nieświadomy, że wszyscy i tak znali już odpowiedź. Grupa opuściła Dom na Skarpie i brnąc w śniegu, poprowadziła honorowego gościa w kierunku limuzyny. Lew i Grigorij odłączyli się, zmierzając do swojego samochodu. Pojadą z tyłu i spotkają się z resztą na miejscu. Otwierając drzwi, Lew obejrzał się. Zobaczył, jak Austin z pogardą zerka na limuzynę i zwraca się do oficjeli. Nie słyszał, o czym mówili, w każdym razie doszło do sprzeczki. Urzędnicy obstawali przy swoim. Nie zwracając uwagi na ich protesty, Austin pośpiesznie zawrócił, oddalił się od limuzyny i podszedł do Lwa i Grigorija. — Nie życzę sobie, żeby mnie wożono za zaciemnionymi szybami! Ilu ludzi w Rosji porusza się takimi samochodami?! Dołączył do nich jeden z aparatczyków. — Ależ proszę pana, z pewnością wygodniej byłoby panu w wozie dyplomatycznym. A to jest tylko zwyczajny samochód do pracy, nic szczególnego. — Zwyczajny samochód do pracy to coś w sam raz dla mnie! Urzędnik, skołowany tak niespodziewaną zmianą ich starannie przygotowanego planu, czym prędzej skierował się do swoich. Przedyskutował z nimi problem, wrócił i skinął głową. — Dobrze, wobec tego pan i ja zabierzemy się z funkcjonariuszem Demidowem. Pozostali pojadą przodem limuzyną. Lew otworzył drzwi, zapraszając Austina, żeby zajął miejsce z przodu. Ten jednak znów pokręcił głową. — Usiądę z tyłu. Nie chcę pozbawiać siedzenia pańskiego kolegi. Wrzucając bieg, Lew zerknął w lusterko wsteczne. Nadzwyczaj wysoki Austin gniótł się niewygodnie w ciasnym samochodzie. Urzędas z niezadowoleniem łypał na niewyszukane wnętrze. — To samochód w wersji podstawowej. Konstruowany z myślą o pracy, a nie o wygodzie. Wyobrażam sobie, że w porównaniu z wieloma samochodami amerykańskimi nie wypada najlepiej. Ale nam tu nie potrzeba ekstrawagancji. Ta uwaga zapewne zabrzmiałaby wiarygodniej, gdyby niecałe pięć minut wcześniej nie próbował zaimponować gościowi luksusową limuzyną. — Grunt, że nas dowiezie, prawda? Aparatczyk uśmiechnął się, próbując ukryć zakłopotanie. — Dowiezie nas? Dokąd? — Tam, gdzie się wybieramy — odparł Austin. — Tak, dowiezie nas na miejsce. Mam nadzieję! Urzędnik parsknął śmiechem. Austina to nie rozbawiło. Nie lubił tego człowieka. Plan zaczynał trzeszczeć w szwach.
Moskwa Sklep spożywczy nr 1 Delikatesy Jelisiejewa Ulica Twerska 14
Tego samego dnia Sklep spożywczy nr 1 był najbardziej ekskluzywnym miejscem zakupów w stolicy, przeznaczonym wyłącznie dla elity. Bogato zdobione ściany przystrojone listkami złota, godne pałacu marmurowe filary i misterne plafony… Królewskie regały zapełniono konserwami w wypolerowanych puszkach, z nalepkami frontem do klienta. Świeże owoce ułożono w fantazyjny sposób, piramidy jabłek obok stert dorodnych ziemniaków. Przygotowanie sklepu zajęło kilka dni. Półki uginały się od towarów — splądrowano magazyny, a ich zawartość wystawiono „na sklep”, drobiazgowo dbając o ekspozycję. Lew natychmiast zorientował się, że rezultat zupełnie nie pasuje do ich gościa, dowodzi kompletnego niezrozumienia, dla kogo to wszystko szykowano. Ten sklep nie symbolizował modelu nowego społeczeństwa — uosabiał przeszłość, odzwierciedlał rozpasane bogactwo z czasów carskich. Tymczasem stadko partyjnych bonzów z zachwytem szczerzyło zęby do Austina, jakby oczekiwali, że zacznie bić brawo. Pozwolili, żeby próżność zakłóciła ocenę tego, czego naprawdę oczekiwał ich gość, i wyszli z założenia, że im więcej mu pokażą, tym bardziej mu zaimponują. Zaślepił ich przemożny strach przed tym, że w porównaniu z amerykańskimi wrogami wyjdą na nędzarzy i obdartusów. Lew przystanął obok piramidy ustawionej z puszek grochówki. Nigdy nie widział tak prezentowanej żywności, więc zachodził w głowę, dlaczego taka ekspozycja miałaby zrobić na kimś wrażenie. Austin obrzucił piramidę pogardliwym spojrzeniem i przeszedł dalej, a tłum otaczających go oficjeli z zapałem pokazywał mu egzotyczne owoce, których Lew nie znał nawet z nazwy. Próbując jakoś połączyć ten brak umiaru z ideologią komunizmu, na kupujących — wyłącznie agentów MGB — wybrano ludzi w każdym wieku, ubranych byle jak i w zdartych butach, jakby sklep spożywczy nr 1 był dostępny dla wszystkich, od babć po młode robotnice. Pracowników — mężczyzn w dziale mięsnym, kobiety przy stoisku z owocami — poinstruowano, że mają się uśmiechać, gdy Austin będzie ich mijał, i odwracać za nim głowy, jakby był słońcem, a oni kwiatami podążającymi za jego światłem. Na dworze, trzęsąc się z zimna, na uboczu stała w śniegu kolejna grupa ludzi; co jakiś czas wchodzili do sklepu, by stworzyć wrażenie napływu nowych klientów.
Austin miał coraz bardziej kwaśną minę. Przestał się odzywać. Szedł z rękami w kieszeniach, zgarbiony, podczas gdy wokół niego kupujący zachowywali się niczym stado srok, które nurkowały między półki i jak popadnie porywały wszelkie błyskotki. Lew zajrzał do czyjegoś koszyka i zobaczył trzy czerwone jabłka, jednego buraka oraz puszkę szynki — dosyć niezwykły zestaw jak na zakupy. Austin wyrwał się z ciżby oficjeli i jeszcze raz podszedł do Lwa. Najwyraźniej uznał go za przedstawiciela zwykłych ludzi. Może sprawiły to zgrzebny mundur i szorstka powściągliwość — podczas jazdy do sklepu Lew prawie się nie odzywał, w przeciwieństwie do urzędasa, który bez przerwy paplał i podlizywał się gościowi. Austin położył rękę na ramieniu Lwa. — Czuję, że mogę z wami porozmawiać, towarzyszu Demidow. — Ależ oczywiście, proszę pana. — Oni tu jak jeden mąż chcą mi pokazać, co mają najlepszego. A ja bym chciał zobaczyć zwyczajne sklepy, w których kupują normalni ludzie. Czy w okolicy nie ma nic normalnego? Chyba nie próbujecie mi wmówić, że każdy sklep wygląda tak jak ten tutaj? Wy naprawdę chcecie, żebym w to uwierzył? Lew poczuł, że ciężar tego pytania przytłacza mu serce jak kamień. — Nie wszystkie są takie same — odparł. — Jesteśmy w centrum miasta. Ten sklep ma zapewne większy wybór towarów niż sklepy na wsi. — Nie mówię o wiejskich sklepach, tylko o takich, gdzie robi się codzienne sprawunki. Rozumiecie? To przecież nie jedyny sklep w tym mieście. — Oczywiście są też inne. — Na tyle blisko, żeby dojść tam pieszo? Zanim Lew zdążył odpowiedzieć, opadli ich aparatczycy, którzy za wszelką cenę pragnęli odciągnąć honorowego gościa z powrotem do ekspozycji. Tyle jeszcze mieli mu do pokazania — świeży chleb, plastry przedniej szynki… Austin podniósł rękę, jakby chciał utrzymać ich na dystans. Już wcześniej podjął decyzję. — Przyjaciel zabiera mnie na spacer. Pokaże mi mniejszy sklep, wiecie, taki bardziej… zwyczajny. Partyjniacy przeszyli Lwa wściekłym wzrokiem, jakby propozycja wyszła od niego. Mieli wyostrzony instynkt samozachowawczy. Nagle dwie inne ekipy agentów przepchnęły się do przodu, a jeden z nich zwrócił się do Lwa: — Wykluczone. Ze względów bezpieczeństwa musimy trzymać się planu. Austin uniósł brew i pokręcił głową. — Ze względów bezpieczeństwa? Wolne żarty! Nic mi tu chyba nie grozi, prawda? Wpadli we własne sidła. Przecież nie mogli się upierać, że nie są w stanie ochronić go na ulicach stolicy własnego kraju. Austin uśmiechnął się. — Wiem, że macie swoje przepisy i zasady. I że macie mi wiele rzeczy do pokazania. Ale ja chcę mieć możliwość zwiedzania, jasne? Nalegam. Słyszeliście? Stanowczo nalegam. Roześmiał się, żeby złagodzić ton swoich słów, ale nie ulegało wątpliwości, że był to rozkaz. Agentom polecono spełniać życzenia gościa. Ze sposobu, w jaki łypali teraz na Lwa, wynikało niezbicie, że to na niego zrzucą winę.
Lew, mianowany szefem wyprawy w poszukiwaniu normalności, wyprowadził całą grupę ze sklepu. Austin trzymał się obok niego — gdy tylko weszli w głęboki śnieg, humor wyraźnie mu się poprawił. Lew obejrzał się na oficjeli, którzy gorączkowo konferowali przed okazałym wejściem do sklepu. Jednocześnie napłynęła kolejna fala przebranych w łachy, chuderlawych klientów w tandetnych płaszczach, tylko po to, by się przekonać, że przedstawienie dobiegło końca. Partyjniacy nie rozumieli, co właściwie Austin chciał zobaczyć — wiedzieli tylko, że na pewno nie długie kolejki przed kiepsko zaopatrzonymi sklepami. Skoro jednak dostali wyraźny rozkaz, żeby spełniać wszelkie jego zachcianki, nie mogli interweniować. Austin objął Lwa przyjaznym gestem. — Opowiedzcie mi coś o sobie. Lew nie miał ochoty mówić na swój temat. — A co chciałby pan wiedzieć? Ni stąd, ni zowąd pojawił się koło nich jakiś aparatczyk, który najwyraźniej podsłuchał ich rozmowę. — Lew Demidow to jeden z naszych najdzielniejszych oficerów. Podczas wojny wykazał się bohaterstwem i otrzymał wiele odznaczeń. Proszę powiedzieć, panie Austin, dokąd mamy pana zabrać? Może napiłby się pan herbaty, a my tymczasem wszystko przygotujemy? Austin, zirytowany, że im przerwano, puścił mimo uszu propozycję wypicia herbaty — niezdarną próbę zyskania na czasie — i zwrócił się do Lwa: — A teraz czym się zajmujecie, towarzyszu Demidow? Lew wierzył w swoją pracę agenta. Komunizm stał w obliczu zagrożeń z wielu stron. Należało go bronić. Temat ten był jednak zbyt skomplikowany, żeby wdawać się teraz w takie zawiłości. — Jestem oficerem policji — odparł więc zwięźle. Miał nadzieję, że na tym się skończy, lecz Austin dopytywał dalej: — Jak duża jest przestępczość w stolicy? — U nas przestępczość nie jest taka jak w Ameryce. Nie mamy tu morderstw ani złodziejstwa. Ja się zajmuję przestępcami politycznymi, którzy spiskują przeciwko państwu. Austin milczał przez chwilę. — Sprawiedliwość ma wielu wrogów, dobrze mówię? — Owszem. — Idę o zakład, że wasza praca bywa trudna. — Czasami. — Ale jest tego warta, przyjacielu. Jest tego warta. Poruszali się na obrzeżach tego ponurego tematu. Lew był wdzięczny Austinowi za jego takt. Wniosek wypływający z tej wymiany zdań najwyraźniej wymagał dłuższej ciszy, chwili namysłu. W końcu przerwał ją Jesse Austin, zmieniając temat na lżejszy. — Dość już tych poważnych pytań. Jakie rozrywki lubicie? Taki przystojny mężczyzna jak wy na pewno jest żonaty. Lew zaczerwienił się, zażenowany określeniem „przystojny” i tym, że wciąż jest kawalerem. — Nie.
— Nie? A to dlaczego? — Sam nie wiem… — Ale chyba kogoś kochacie? Na pewno jest ktoś taki. Zawsze towarzyszy nam miłość, dobrze mówię? Pytanie sugerowało, jakoby było nie do pomyślenia, żeby ktoś mógł żyć bez miłości. Lew jak najszybciej chciał zmienić temat, więc kłamstwo wydało mu się najprostszym rozwiązaniem. — Jest ktoś taki. Dopiero co się poznaliśmy. — Czym ona się zajmuje? Lew zawahał się, przypomniał sobie stos podręczników Leny. — Jest nauczycielką. — Przyjdziecie z nią wieczorem na koncert? Lew nieznacznie skinął głową. — Zapytam ją. Często jest bardzo zajęta. Ale ją zaproszę. — Proszę przyjść razem z nią. — Postaram się. Przez dziesięć minut szli bocznymi uliczkami odchodzącymi od głównej arterii. Któryś z partyjniaków pociągnął Lwa za ramię, szerokim uśmiechem próbując zatuszować nerwowość. — Wybieramy się w jakieś konkretne miejsce? — zapytał. Lew nie zdążył odpowiedzieć, bo Austin zobaczył kolejkę i uniósł rękę, wskazując sznur klientów wijący się przed sklepikiem spożywczym. Grigorij podbiegł, oceniając sytuację. W kolejce tłoczyło się co najmniej trzydzieści osób, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Byli to głównie starsi ludzie w zasypanych śniegiem wytartych płaszczach. Grigorij z przerażeniem spojrzał na Lwa. Tłumek odwrócił się, patrząc na niecodziennych gości — agenta MGB oraz dobrze ubraną znakomitość z Ameryki, prawdopodobnie najbardziej znanego w ZSRR piosenkarza amerykańskiego, jednego z nielicznych, których wolno było promować w mediach. Lew odwrócił się do Austina. — Proszę tu zaczekać. Sprawdzę, o co chodzi. Szybko podszedł do Grigorija, który wyszeptał: — Jeszcze nie otworzyli! Lew zastukał w okno sklepu. Z zaplecza wybiegł kierownik i przekręcił klucz w zamku. Zanim Lew zdążył go ostrzec, u jego boku pojawił się Austin. — Tutaj otwierają trochę później? — zapytał piosenkarz. Pomimo zimna Lew czuł, że jego koszula jest mokra od potu. — Na to wygląda. Gdy drzwi się otworzyły, Austin zwrócił się do kierownika sklepu: — Dzień dobry. Jak pan się miewa? Nazywam się Jesse Austin. Proszę się nami nie przejmować, chcemy się tylko rozejrzeć. Niech pan wraca do pracy i robi to, co zwykle, a obiecuję, że nie będziemy panu wchodzić w drogę! Kierownikowi opadła szczęka; odwrócił się i wytrzeszczył oczy na Lwa. — Czy mam zamknąć dla was sklep? Odpowiedział mu Austin, który przejął kontrolę nad sytuacją. — Ci ludzie czekają na śniegu! Niech pan wpuści wszystkich do środka. I zachowuje się tak jak zawsze.
Klienci weszli ostrożnie, oszołomieni całą sytuacją, i ponownie utworzyli kolejkę, tym razem przed ladą. — W tamtym sklepie kupujący sami wybierali towary — wyjaśnił Lew. — Tutaj panuje większa dyscyplina. Klienci mówią pracownikom, co chcą kupić. Płacą, a potem odbierają sprawunki. Austin zaklaskał, wyraźnie zadowolony. — Rozumiem! Chodzi o to, co niezbędne! Oni kupują tylko to, co jest im potrzebne, nic więcej. — Właśnie — wymamrotał Lew. Poprzedniego wieczoru, czytając zapisy przemówień i wywiadów piosenkarza w Ameryce, trafił na kilka zażartych dyskusji, w których Austinowi zarzucano, że wierzy w zafałszowany wizerunek Rosji, spreparowany na użytek naiwnych obywateli Zachodu. Austina zabolały te oskarżenia. Stanowczo im zaprzeczył. Jednak Lew nie wątpił, że piosenkarz będzie szczególnie wyczulony na to, by jego wizytą nadmiernie nie sterowano. Dlatego wraz z Grigorijem przez resztę ubiegłego wieczoru przygotowywali kilka mniejszych sklepów na trasie wycieczki. Lew udaremnił groźbę niezapowiedzianej wizyty. Uprzedzili kierowników i w miarę możności dosłali dodatkowy towar, żeby było czym zapełnić półki. Uznał, że tak podrasowana wersja rzeczywistości zadziała skuteczniej niż sztuczny pokaz perfekcji. A ponieważ z braku czasu nie mogli osobiście zajrzeć do wszystkich tych sklepów, ich los zależał teraz od kierowników. Lew rozejrzał się, sprawdził towary na półkach oraz stan podłogi i z ulgą stwierdził, że sklep jest czysty i względnie przyzwoicie zaopatrzony. Były jajka i świeży chleb. Klientów nie wyselekcjonowano, byli prawdziwi i autentycznie zadowoleni, bo nie mogli uwierzyć we własne szczęście, że wybrali się na zakupy akurat w dniu, kiedy trafił się taki wybór. Staruszka z przodu kolejki radośnie chwyciła pudełko jajek. W emocji wynikającej z udanego zakupu, a także zdenerwowana tym, że obserwują ją agenci MGB, wypuściła opakowanie z rąk. Gdy spadło na podłogę, Austin podszedł, żeby jej pomóc. Lew zerknął na kierownika — z jego oczu wyzierał paniczny strach. Coś było nie tak. Lew zareagował błyskawicznie, wyprzedził piosenkarza, podniósł pudełko i zajrzał do środka. Zamiast jajek zawierało sześć małych kamieni. Zamknął je i podał kierownikowi. — Potłukły się. Kierownik sklepu odebrał pudełko rozdygotanymi rękami. — Zaczekajcie! — zawołał Austin. Kierownik cały się trząsł. Lew wyobrażał sobie, jak sześć małych kamyków podskakuje w kartoniku. Austin wskazał staruszkę. — Dostanie drugie pudełko, prawda? Gratis? Lew położył rękę na ramieniu kobiety, wyobrażając sobie, jak po powrocie do domu staruszka stwierdza, że jest dumną posiadaczką sześciu kamyków. — Oczywiście. Większość oficjeli została na zewnątrz — z nosami przyciśniętymi do szyby, zaglądali do środka, ale bali się ruszyć; próbowali zachować jak największy dystans do czegoś, co w ich przekonaniu musiało się skończyć totalną klapą. W końcu zebrali się na odwagę i uśmiechając się blado, weszli do sklepu. Austin był zadowolony.
— Wspaniale, to po prostu wspaniałe. Wizyta w sklepie zakończyła się sukcesem. Partyjniak, który już wcześniej proponował im herbatę, ponowił zaproszenie. Austin pokręcił głową. — A co wy tak ciągle z tą herbatą? Tamten skwitował to śmiechem. — Nie mogę się doczekać, żeby jeszcze coś zobaczyć — oświadczył piosenkarz. — Co teraz mamy w planie? Następnym punktem programu była wizyta na Uniwersytecie Moskiewskim. Aparatczyk nie miał jednak okazji namówić gościa na ten pomysł, bo Austin odwrócił się do Lwa. — Mówiliście, że wasza dziewczyna jest nauczycielką? Lew nie mógł zebrać myśli. — Moja dziewczyna? — powtórzył z wahaniem. — Przyjaciółka. Ta, o której rozmawialiśmy. Nauczycielka. Wizyta w szkole… to dopiero byłoby coś, nie sądzicie?
Moskwa Szkoła Średnia nr 7 Ulica Awtozawodska
Tego samego dnia Lew ściskał kierownicę, wściekły na Austina, że ten nie rozumie, w jakie niebezpieczeństwo go wpakował. Działania tego człowieka były szczytem naiwności, zdradzały cudzoziemca. Pragnąc udowodnić, że jego krytycy w Stanach Zjednoczonych się mylą, podjął przemyślaną próbę sabotowania planów radzieckich władz i udaremniał je z beztroską kogoś, kto zupełnie nie pojmuje istoty reżimu, który wychwala. A reżim ten nie wybaczał błędów. Ludzie organizujący wizytę piosenkarza, tacy jak Lew, wiele ryzykowali. Tymczasem Austinowi nie przyszło do głowy, że czekają ich konsekwencje, jeśli zobaczy coś odbiegającego od wyidealizowanej wizji, którą — zdaniem Kremla — powinien zabrać ze sobą do Stanów Zjednoczonych. Jego próby migania się od oficjalnego protokołu były jedynie zabawą, o czym najlepiej świadczyło to, jak pogwizdywał przez całą drogę do Szkoły Średniej nr 7, gdzie pracowała Lena. Lew oniemiał z przerażenia, patrząc na szkołę — nowy klocek z upchanych obok siebie sal lekcyjnych, wsparty na betonowych nogach. Na szczęście nie groziło im, że budynek nie przejdzie inspekcji. Oficjele z ulgą przyjęli fakt, że ich gość postanowił zwiedzić akurat taki obiekt, który sami chętnie by wybrali. Odpowiedzialność spoczywała wyłącznie na barkach Lwa. Bo skłamał. Opowiadając, że Lena jest jego ukochaną, zakładał, że to kłamstwo, jako nieistotne dla toku rozmowy, przejdzie niezauważone. Dzięki niemu chciał uniknąć żenującego wyznania, że ani on nikogo nie kocha, ani nikt nie kocha jego. Teraz gorzko żałował swojej głupoty. Dlaczego nie powiedział po prostu, że żyje samotnie? Wpadł we własne sidła, z których nie było ucieczki. Austin uparł się na wizytację szkoły i chciał obejrzeć taką, której nie mogli przygotować zawczasu. Lew ułatwił mu to, podając rozwiązanie jak na dłoni. Wysiadając z samochodu, starał się myśleć chłodno, racjonalnie — robić coś, co od czterdziestu pięciu minut nijak mu nie wychodziło. Znał tylko jej imię — Lena. Ale bez nazwiska. Wiedział, że Lena wykłada nauki polityczne. Ale co najważniejsze, zdawał sobie sprawę, że ona go nie lubi. Szedł na miękkich nogach, niczym skazaniec prowadzony na stracenie. Rozważał możliwość przyznania się do kłamstwa — mógłby zatrzymać grupę i oświadczyć, że w ogóle nie zna tej Leny. Że wymyślił ich romans tylko dlatego, by nie wyjść na samotnika. Takie wyznanie byłoby żałosne, upokarzające. Austin pewnie zbyłby to śmiechem i na pocieszenie dał mu kilka rad na temat miłości. Mogliby zwiedzić szkołę bez zaglądania do Leny. Partyjniacy powstrzymaliby się od komentarza, ale nie ulegało wątpliwości,
że dla Lwa oznaczałoby to koniec kariery. W najlepszym razie zostałby zdegradowany. Najprawdopodobniej jednak oskarżono by go o celowe wprowadzanie w błąd najważniejszego sojusznika Związku Radzieckiego i podważanie zaufania do kraju. Skoro więc przyznając się do kłamstwa, nic by nie zyskał, postanowił nie prostować go, dopóki się da. Była pora obiadu. Dzieci bawiły się na dworze na śniegu. Lew mógł się nimi posłużyć, żeby zyskać na czasie — namówić Austina na rozmowę z uczniami, by samemu wymknąć się i odszukać Lenę. Wystarczyłoby mu kilka sekund, żeby ją przygotować. Musiałaby jedynie uśmiechać się i odpowiadać na pytania, potwierdzając swoim zachowaniem jego kłamstwo. Była bystra, ani przez chwilę w to nie wątpił. Zrozumiałaby go. Potrafiłaby improwizować. Gdy wchodzili przez bramę, dopadł go Grigorij; po raz pierwszy, odkąd Austin wyraził życzenie zwiedzenia szkoły, mieli okazję zamienić kilka słów na osobności. — Lwie Stiepanowiczu, o co tu chodzi? Kim jest ta kobieta? Lew upewnił się, że nikt ich nie słyszy. — Grigoriju, ja go okłamałem. — Skłamaliście? Wy? Podopieczny był mocno zdumiony, jakby uważał Lwa za robota, niezdolnego do tak ludzkich odruchów jak kłamstwo. — W sprawie tej kobiety, Leny… Ona mnie nie kocha. Ledwo się znamy. — I pracuje tutaj? — Właśnie. Chociaż to jest zgodne z prawdą. A przynajmniej mam taką nadzieję. — Dlaczego go okłamaliście? — Sam nie wiem. Jakoś tak wyszło. — I co teraz zrobimy? Grigorij nie opuścił Lwa w trudnej sytuacji. Brakowało mu instynktu typowego agenta MGB. Stanowili zespół. Lwa zalała fala wdzięczności. — Spróbuję przekonać tę Lenę, żeby mnie nie wydała. Zostań z Austinem, spowolnij go, postaraj się załatwić mi tyle czasu, ile się da. Gdy Austin wszedł na teren szkoły, dzieciaki podbiegły i otoczyły go ze wszystkich stron. Na placu zabaw zapadła cisza. Jeden z partyjniaków w obawie, że któreś z dzieci mogłoby chlapnąć coś niestosownego, skoro prawdopodobnie żadne z nich dotychczas nie widziało Murzyna, zwrócił się do uczniów, szerokim uśmiechem pokrywając zawoalowaną w jego słowach groźbę: — Dzieci, odwiedził was dzisiaj wyjątkowo ważny gość. To jest pan Jesse Austin, słynny piosenkarz. Pokażcie naszemu gościowi, jakie jesteście grzeczne. Nawet najmłodsze dzieciaki zdawały sobie sprawę, jak wielkie niebezpieczeństwo stanowią ci ludzie. Austin przykucnął i o coś zapytał. Lew go nie słyszał, był już w drodze do wejścia. Gdy wszedł do budynku i zniknął pozostałym z oczu, puścił się biegiem, głośno tupiąc buciorami po gładkiej kamiennej posadzce. Zatrzymał przechodzącą nauczycielkę, łapiąc ją za ramię tak mocno, że aż się wystraszyła. — Którędy do gabinetu dyrektora? Wciąż oniemiała nauczycielka wlepiła wzrok w jego mundur. Lew potrząsnął nią z całej siły.
— Którędy? — rzucił. Wskazała na koniec korytarza. Wpadł do gabinetu. Dyrektor zerwał się zza biurka; z każdą sekundą krew odpływała z jego twarzy. Lew uświadomił sobie, że nieszczęśnik pewnie uważał, iż zostanie aresztowany. Był to kruchy mężczyzna, dobiegający sześćdziesiątki. Ze strachu zacisnął usta w wąską kreskę. Ale czas uciekał. — Nazywam się Demidow. Muszę wiedzieć wszystko o jednej z waszych nauczycielek. Ma na imię Lena. — O nauczycielce? — wydukał dyrektor niczym przerażone dziecko. — Ma na imię Lena. Młoda, w moim wieku. — Nie przyszliście po mnie? — Nie, nie po was! — warknął Lew. — Szukam kobiety o imieniu Lena. Pośpieszcie się! Na te słowa starszy mężczyzna wyraźnie odżył — ktoś inny miał kłopoty, nie on. Wyszedł zza biurka, gotów udzielić wszelkiej pomocy. Lew zerknął na drzwi. — Lena, powiadacie? — Wykłada nauki polityczne. — Lena, która jest nauczycielką? Przykro mi, chyba pomyliliście szkołę. U nas nie uczy żadna Lena. — Co takiego? — Żadna z naszych nauczycielek nie ma na imię Lena. Lew doznał szoku. — Przecież widziałem jej podręczniki. W poprzek wypisana była nazwa tej szkoły. Grigorij otworzył drzwi i syknął ostrzegawczo: — Nadchodzą! Lew był pewien, że trafił do właściwej szkoły. Gdzie popełnił błąd? Lena mu się przedstawiła. Właśnie, jej imię! Okłamała go. — Ilu macie wykładowców nauk politycznych? — Trzech. — Jest wśród nich młoda kobieta? — Tak. — Jak ma na imię? Macie jej zdjęcie? — Jest w aktach. — Pośpieszcie się! Dyrektor znalazł i podał mu stosowną teczkę. Zanim Lew zdążył ją przejrzeć, Grigorij znów otworzył drzwi. Do gabinetu wszedł Austin w towarzystwie aparatczyków. Lew odwrócił się do nich. — Dyrektorze, przedstawiam wam naszego gościa. Oto Jesse Austin. Przed powrotem do Ameryki chciał zwiedzić radziecką szkołę. Dyrektor jeszcze na dobre nie otrząsnął się z pierwszego szoku, a już czekał go drugi — światowej sławy gość w towarzystwie dygnitarzy. Partyjniak, który wcześniej odezwał się do dzieci na placu, teraz zwrócił się do dyrektora. Tym razem również pokrył zawoalowaną groźbę uśmiechem. — Chcemy pokazać naszemu gościowi, że radziecki system oświaty należy do najlepszych na świecie.
— Szkoda, że mnie nie uprzedziliście — odparł dyrektor słabym głosem. Austin wystąpił do przodu. — Żadnego uprzedzania. Żadnego zamieszania i ceremonii. Bez przygotowań. Ja tylko chcę się rozejrzeć, przekonać, co osiągnęliście. Zobaczyć, jak działa wasz system. Nie zwracajcie na mnie uwagi. Odwrócił się do Lwa. — Może obejrzymy jakąś lekcję? — Na przykład nauk ścisłych? — zaproponował nieszczerze Lew. — Tego uczy wasza dziewczyna? Przedmiotów ścisłych? Usłyszawszy, że nauczycielka jest przyjaciółką Lwa, dyrektor wybałuszył na niego oczy. Ignorując go, Lew odpowiedział na pytanie Austina: — Nie. Wykłada nauki polityczne. — Świetnie, przecież wszyscy lubimy politykę, prawda? Z wyjątkiem Lwa oraz dyrektora wszyscy parsknęli śmiechem. — Jak jej na imię? — dorzucił Austin. — Chyba mi nie mówiliście. Lew nie pamiętał, czy w ich rozmowie padło imię Lena, czy nie. — Jak ma na imię? To jasne, że nie znał jej imienia. Dyrektor zaś albo za bardzo się bał, albo nie był dość rozgarnięty, żeby mu przyjść z pomocą. — Ma na imię… Lew specjalnie upuścił teczkę — wypadła mu z rąk, papiery rozsypały się po podłodze. Schylił się i zbierając je, przebiegł po nich wzrokiem. — Ma na imię Raisa. ••• Dyrektor zaprowadził ich do sali lekcyjnej nr 23 na drugim piętrze. Austin szedł obok niego, a oficjele z tyłu; co jakiś czas przystawali, żeby obejrzeć plakat na ścianie albo zajrzeć do którejś z klas. Podczas tych przerw Lew zmuszony był czekać, choć nie potrafił ustać bez ruchu. Nie miał pojęcia, jak zareaguje kobieta, która przedstawiła mu się fałszywym imieniem. Gdy wreszcie doszli do sali, Lew zajrzał przez małe okienko. Kobieta stojąca twarzą do uczniów była tą samą, którą spotkał w metrze i która twierdziła, że ma na imię Lena. Poniewczasie przyszło mu do głowy, że może jest mężatką. Może ma dzieci. Ale jeśli wykaże przytomność umysłu, oboje wyjdą z tego bez szwanku. Lew przecisnął się do przodu i otworzył drzwi. Delegacja ruszyła za nim, w progu zaroiło się od ludzi, którym przewodzili dyrektor szkoły i Jesse Austin. Zaskoczeni uczniowie wstali, strzelając oczami to na mundur Lwa, to na wystraszoną minę dyrektora, a potem na szeroki uśmiech Austina. Raisa, trzymając kawałek kredy, odwróciła się do Lwa; palce miała pokryte białym proszkiem. Pomijając Austina, jako jedyna z obecnych zachowywała spokój. Patrząc na jej godne podziwu opanowanie, Lew przypomniał sobie, co go w niej tak pociągało. Zwrócił się do niej, używając jej prawdziwego imienia, jakby nie znał innego: — Raiso, przepraszam za to niezapowiedziane najście, ale nasz gość, Jesse Austin, chciał zwiedzić szkołę średnią, więc oczywiście pomyślałem o tobie.
Piosenkarz wystąpił do przodu i podał kobiecie rękę. — Nie miejcie do niego pretensji. To moja wina. Chciałem, żeby to była niespodzianka. Raisa w lot zorientowała się w sytuacji i kiwnęła głową. — O tak, sprawił nam pan prawdziwą niespodziankę. — Zmierzyła wzrokiem mundur Lwa i dodała: — Ogromnie lubię pańską muzykę. Austin uśmiechnął się. — Słyszała mnie pani? — zapytał z udawaną skromnością. — Jest pan jednym z nielicznych zachodnich piosenkarzy… — Jej oczy pomknęły do grupy partyjniaków i ugryzła się w język. — …których chętnie słuchają wszyscy Rosjanie — dokończyła. Austin był wniebowzięty. — Miło mi to słyszeć. Raisa zerknęła na Lwa. — Jestem zaszczycona, że tak ważni goście uznali moje zajęcia za warte obejrzenia. — Czy zgodzicie się, żebym popatrzył, jak prowadzicie lekcję? — spytał piosenkarz. — Proszę usiąść na moim krześle. — Nie, postoję. Obiecuję, nie będziemy przeszkadzali! Prowadźcie zajęcia jakby nigdy nic. Róbcie wszystko tak jak zawsze. Pomysł, że ta lekcja mogłaby wyglądać normalnie, był śmiechu warty. Lwa ogarnęła lekka histeria, kręciło mu się w głowie. Poczucie wdzięczności było tak przemożne, że z trudem pohamował się, by nie złapać Raisy za ręce i nie ucałować jej dłoni. Tymczasem ona wróciła do prowadzenia lekcji, nie zwracając uwagi na to, że zafascynowane wizytą dzieci zupełnie jej nie słuchają. Dwadzieścia minut później zachwycony Austin podziękował Raisie. — Macie prawdziwy talent. Sposób, w jaki przemawiacie i pokazujecie komunizm… Dziękuję, że pozwoliliście mi was posłuchać. — Cała przyjemność po mojej stronie. Piosenkarzowi również zawróciła w głowie. Trudno było nie ulec jej urokowi. — Raiso, ma pani czas dziś wieczorem? Bo bardzo bym chciał widzieć panią na moim koncercie. Lew na pewno o nim wspominał. Zerknęła na Lwa. — Tak, mówił mi. Kłamała jak z nut. — Wobec tego przyjdziecie? Proszę. Uśmiechnęła się, prezentując wyborny instynkt samozachowawczy.
Moskwa Fabryka Sierp i Młot Magnitogorsk
Tego samego dnia Planując wieczorną imprezę, organizatorzy rozważali pomysł, żeby odbyła się na terenie fabryki; chcieli sfilmować piosenkarza, jak śpiewa w otoczeniu maszyn i robotników, stwarzając wrażenie, że do koncertu doszło pod wpływem chwili, że Jesse Austin spontanicznie zaczął śpiewać w trakcie zwiedzania zakładu. Okazało się to niewykonalne. Na podłodze nie było dostatecznie dużo wolnego miejsca, żeby mogła posłużyć za scenę. Potężne maszyny zasłaniałyby widok większości widzów, nie mówiąc o tym, że zastanawiano się, czy można je pokazać na forum międzynarodowym. Dlatego postanowiono przenieść koncert do sąsiedniego magazynu, zawczasu opróżnionego na potrzeby bardziej tradycyjnej scenografii. Na północnym skraju zamontowano prowizoryczną scenę, przed którą ustawiono tysiąc drewnianych krzeseł. Żeby podkreślić, jak dalece ten koncert różni się od tych na Zachodzie, robotników spędzono wprost ze stanowisk pracy, nie dając im czasu na przebranie się w domu. Organizatorom zależało nie tylko na robotniczej widowni, chcieli też, by ludzie wyglądali jak robotnicy — zlani potem, z rękami uwalanymi smarem i brudem pod paznokciami. Nadzorując przejście robotników z fabryki do magazynu, Lew nie przestawał myśleć o Raisie. W szkole wypadł dziś wyjątkowo nijako, w dodatku wyszedł na zdesperowanego oszusta. A jednak reprezentował władzę, Raisa zaś okazała się niezwykle przebiegła, może więc rozważy propozycję pójścia na koncert ze względów czysto praktycznych, a te przemawiały na jego korzyść. Ciekaw był, co ona sądzi o jego zawodzie. Roztrząsając rozmaite możliwości, poganiał wszystkich dookoła, żeby wreszcie usiedli. Nie sprzedawano biletów, wstęp był wolny. Mężczyźni i kobiety posłusznie zajęli ostatnie wolne miejsca. Siadając, niektórzy dygotali z zimna — magazyn był w gruncie rzeczy stalową puszką. Zbyt wysoki sufit i ogrom hali uniemożliwiały ogrzanie całości piecykami gazowymi. Robotnikom siedzącym w pół drogi między grzejnikami dyskretnie rozdano rękawice i kurtki. Lew zacierał ręce, wypatrując w tłumie Raisy — występ miał się zacząć lada chwila, a ona wciąż jeszcze nie dotarła. Program ustalono zawczasu, ale nie sposób było przewidzieć, czy Austin nie zmieni także i tych planów. Zaproponowano, żeby przerywał swoje piosenki krótkimi polemicznymi tekstami ze sceny. Przemawiać miał po rosyjsku, śpiewać — z wyjątkiem kilku utworów — po angielsku. Lew omiótł wzrokiem widownię, wyobrażając sobie, jak wypadnie na propagandowym filmie przewidzianym do
rozpowszechnienia na terenie całego Związku Radzieckiego i krajów Europy Wschodniej. — Zdejmijcie kapelusz! — warknął na mężczyznę siedzącego dwa rzędy dalej. Rękawiczek nie będzie widać na filmie, ale kapelusz rzucałby się w oczy. A przecież nie chcieli, żeby się wydało, że na widowni panował przejmujący ziąb. Po raz ostatni sprawdzając, czy wszystko wygląda tak, jak powinno, Lew zauważył robotnika, który zbierał z buciorów brudny smar i rozmazywał go na twarzy, żeby wyglądać jak Murzyn. Nie musiał słyszeć, o czym rozmawiali siedzący w pobliżu niego mężczyźni, którzy wybuchnęli śmiechem. Przepchnął się na widownię, nachylił nad robotnikiem i szepnął: — Chcecie, żeby to był ostatni wygłup w waszym życiu? Lew stał nad mężczyzną, gdy ten ścierał smar z twarzy. Spojrzał na jego kolegów, tych, którzy się śmiali. Nienawidzili go, ale ich strach był silniejszy niż nienawiść. Wycofał się bokiem i wrócił na posterunek przed sceną. Po trzydziestu minutach szurania nogami wszystkie krzesła były zajęte. Część robotników stała stłoczona z tyłu sali. Członkowie orkiestry siedzieli już na scenie. Koncert mógł się rozpocząć. W tym momencie Lew zobaczył Raisę — jeden z funkcjonariuszy właśnie wprowadzał ją na widownię. Dotychczas widywał ją tylko ubraną jak do pracy, praktycznie, z twarzą ukrytą pod ciepłą czapką, upiętych w kok włosami, bladą i nieumalowaną. Dziś się wystroiła, nieświadoma charakteru tego koncertu. Włożyła elegancką sukienkę. I chociaż nie było to nic krzykliwego, to jednak w porównaniu z robotnikami wyglądała olśniewająco. Idąc wśród brudnych koszul i poszarpanych spodni, które nosiła większość publiczności, poruszała się nerwowo. Czuła się jak obnażona — wystrojona do przesady i nie na miejscu. Robotnicy śledzili ją wzrokiem, i nic dziwnego. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie jak tego wieczoru. Kiedy stanęli przed nim, Lew odprawił funkcjonariusza. — Teraz już ja się zajmę naszym gościem. Poprowadził ją pod scenę, czując, że całkiem zaschło mu w gardle. — Zatrzymałem dla pani miejsce, najlepsze w całej sali. — Nie uprzedził mnie pan, że nie należy się stroić — odparła Raisa gniewnie. — Przepraszam. Byłem wytrącony z równowagi. Ale wygląda pani prześlicznie. Komplement zrobił swoje i złość nieco jej przeszła. — Chciałabym wyjaśnić, dlaczego podałam zmyślone imię. Zauważył napięcie w głosie Raisy, więc gładko wpadł jej w słowo, nie dając się wytłumaczyć. — Nie ma za co przepraszać. Nie wątpię, że mężczyźni na okrągło pytają, jak się pani nazywa. Ma pani tego pewnie powyżej uszu. Raisa milczała. Lew pragnął przerwać tę przedłużającą się ciszę, więc dorzucił: — A zresztą to ja powinienem przeprosić. Za to, że tak dziś panią zaskoczyłem. Austin chciał obejrzeć jakąś szkołę. Postawiłem panią w niezręcznej sytuacji. Zachowałem się niewłaściwie. Mogła mi pani przysporzyć kłopotów. Raisa odwróciła głowę. — Wizyta tak dostojnych gości to był dla mnie zaszczyt. W jej głosie zabrzmiała oficjalna nuta, ale nie traktowała Lwa szorstko ani z lekceważeniem. Rozejrzała się po widowni. — Nie mogę się doczekać występu pana Austina.
— Ja również. Dotarli do pierwszego rzędu. — To tutaj. Jak mówiłem, najlepsze miejsca na sali. Lew cofnął się, nieco rozbawiony tym, jak niestosownie Raisa błyszczała pośród zmordowanych robotników. Światła w magazynie pogasły, włączono jaskrawe reflektory sceniczne, które spowiły scenę żółtawym blaskiem. Kamery poszły w ruch. Lew usadowił się na schodkach prowadzących na scenę i patrzył nad głowami widzów. Austin pojawił się z drugiej strony — sadził po schodach wielkimi susami. Jego energia była godna podziwu. Na scenie wydawał się jeszcze wyższy, wręcz imponujący. Lekko skinął ręką, tym skromnym gestem prosząc widownię o zakończenie owacji. Kiedy zapadła cisza, wziął mikrofon i przemówił po rosyjsku. — Pobyt tutaj, w Moskwie, i zaproszenie, żebym zaśpiewał w waszym miejscu pracy, to dla mnie zaszczyt. Zawsze witacie mnie szczególnie gorąco. Nie czuję się tu jak gość. Tak naprawdę uważam, że jestem w domu. Czasami czuję się tu bardziej u siebie niż we własnym kraju. Dlatego że tutaj, w Związku Radzieckim, kochacie mnie nie tylko wtedy, kiedy śpiewam i zabawiam was ze sceny. Tutaj jestem kochany poza sceną. Fakt, że jestem piosenkarzem, w niczym mnie tu nie wyróżnia, mimo że uprawiamy tak skrajnie różne zawody. Tutaj, niezależnie od tego, czy śpiewam, i bez względu na mój sukces, jestem komunistą. Takim samym towarzyszem jak każdy z obecnych. Jestem jednym z was! Słuchajcie tych wspaniałych słów. Jestem taki sam jak wy wszyscy! A to dla mnie największy zaszczyt… być innym, a mimo to traktowanym na równi z pozostałymi. Orkiestra zaczęła grać. Na pierwszy punkt programu Austin wybrał napisaną dla Komsomołu Pieśń przyjaciół, która nawoływała do stawiania nowych miast i budowy nowych dróg. Przeróbka na wersję z towarzyszeniem orkiestry zmieniła ją — propagandowy hymn stał się wydarzeniem muzycznym. Lew z zaskoczeniem stwierdził, że w tym wykonaniu sztywny polemiczny tekst nabrał innego wyrazu. Głos Austina był jednocześnie potężny i intymny. Wypełniał całą olbrzymią przestrzeń. Lew był przekonany, że każdy z widzów odnosił wrażenie, że Austin śpiewa bezpośrednio do niego. Zadumał się na tym, jak to jest dysponować głosem, który doprowadza mężczyzn do płaczu, który niesie spokój i ulgę tysiącowi zmęczonych robotników. W pierwszym rzędzie wypatrzył Raisę. Wpatrywała się w piosenkarza, oczarowana jego głosem. Lew był ciekaw, czy kiedykolwiek spojrzy na niego z takim samym podziwem. Gdy piosenka dobiegła końca, z tyłu sali wybuchło zamieszanie. Widzowie odwracali się, wpatrywali w ciemność. Lew ruszył do przodu i wytężając wzrok, próbował dojrzeć źródło tego hałasu. Z mroku wychynął mężczyzna w mundurze MGB, w wyrzuconej na wierzch koszuli i zabłoconych butach. Wyglądał okropnie, zataczał się jak pijany. Dopiero po chwili Lew uświadomił sobie, że to Grigorij, jego protegowany. Puścił się biegiem, roztrącając innych agentów, żeby dopaść go przed nimi. Złapał praktykanta pod ramię. Grigorij śmierdział alkoholem. Nie zważał na niebezpieczeństwo i jakby nie dostrzegał Lwa. Bił brawo Austinowi, klaszcząc głośno, ale powoli i niezbornie. Lew spróbował wywlec go z magazynu. — Zostaw mnie! — warknął Grigorij jak dziki pies.
Lew unieruchomił w uścisku jego twarz, spojrzał mu w oczy i rozkazał kategorycznie: — Weź się w garść. Co ty wyprawiasz? — Zejdź mi z drogi! — odparował Grigorij. — Posłuchaj… — Posłuchać ciebie? Obym nigdy nie słyszał twojego głosu! — Co ci się stało? — Mnie?! Nie, Lwie Stiepanowiczu, mnie nic się nie stało. Pamiętacie tę malarkę, Polinę? Kobietę, którą kocham? Aresztowali ją. Mimo że złamałem wasz rozkaz i wyrwałem obciążającą ją kartkę… Grigorij podniósł kartkę z dziennika, tę z nagryzmoloną Statuą Wolności. — Aresztowali ją, mimo że niczego w tym dzienniku nie było, bo wbrew waszym rozkazom wyrwałem kartkę. A oni i tak ją aresztowali! Powtarzał się, bełkotał, zlewając zdania, jakby skandował. Lew spróbował mu przerwać: — Wobec tego niedługo ją zwolnią i będzie po sprawie. — Ona nie żyje! Grigorij wykrzyczał te słowa. Znaczna część widowni odwróciła się teraz od Austina do niego. A on mówił dalej, teraz szeptem: — Aresztowali ją ubiegłej nocy. Nie przetrzymała przesłuchania. Słabe serce, tak mi przynajmniej powiedzieli. Słabe serce… słabe serce! Jakie przestępstwo popełniła? Jeżeli to było przestępstwo, mnie też powinniście aresztować. Aresztujcie mnie, Lwie Stiepanowiczu. Zatrzymajcie. I oskarżcie o to, że mam słabe serce. Wolałbym mieć słabe niż silne. Lew poczuł, że zbiera mu się na mdłości. — Grigorij, jesteś zdenerwowany, posłuchaj mnie… — Ciągle powtarzacie, żebym was posłuchał. Ale ja nie będę was słuchał, Lwie Stiepanowiczu, o nie! Brzmienie waszego głosu mnie przeraża. Zbliżali się inni agenci, niektórzy wstali z widowni. Grigorij puścił się pędem, wbiegł po schodkach, minął orkiestrę i dopadł Austina. Lew pobiegł za nim, ale zatrzymał się na szczycie schodów, na skraju sceny. Jeżeli spróbuje zmusić Grigorija do zejścia na widownię, dojdzie do bójki. Na oczach tysięcy widzów. Bo kamery wciąż pracowały. ••• Grigorij stał, mrugając w oślepiającym blasku świateł. Pragnął wykrzyczeć prawdę. Chciał powiedzieć im wszystkim, że właśnie zamordowano niewinną młodą kobietę. Gdy w końcu skupił wzrok na ludziach siedzących w pierwszych rzędach, zrozumiał, że oni już wiedzą… nie o tym, że Polina nie żyje, po prostu znali jej historię, znali setki takich przypadków. Nie musieli dowiadywać się o tym z jego ust. W ogóle nie chcieli tego słuchać. Wszyscy woleli, żeby się nie odzywał. Bali się. Nie o niego, tylko z jego powodu, jakby mogła im się udzielić tocząca go choroba. Był szaleńcem, człowiekiem, który stając na scenie, sam się wystawił na cel… popełnił samobójstwo. W jego działaniu nie kryło się nic szlachetnego. Jakie to ma znaczenie, czy powie im prawdę? Ta prawda była
bezużyteczna, niebezpieczna. Grigorij odwrócił się do człowieka, który stał na scenie obok niego — słynnego Jessego Austina. Na co właściwie liczył? Może na to, że ten marzyciel przepełniony utopijną wizją tego kraju, poznawszy prawdę, z poplecznika zmieni się w krytyka reżimu, dla którego byłby to ciężki cios, a zarazem godna zemsta za zamordowanie Poliny. Spojrzawszy Austinowi w oczy, zrozumiał jednak, że on również nie jest zainteresowany poznaniem prawdy. Austin objął Grigorija i zwrócił się do publiczności: — Nie wiem, czy to mój wielbiciel, czy może chce mi powiedzieć, żebym się zamknął! Rozległy się śmiechy. W pijackim bełkocie Grigorija wyczuwało się zmęczenie i poczucie porażki, gdy wymamrotał: — Towarzyszu Austin. — Wyciągnął kartkę wyrwaną z dziennika. — Co to dla was znaczy? Austin wziął kartkę, uważnie przyjrzał się nagryzmolonemu rysunkowi, a potem znów zwrócił się do widowni: — Nasz przyjaciel pokazał mi rysunek najważniejszego symbolu naszych czasów. To jest Statua Wolności z Nowego Jorku. W moim kraju ten pomnik obiecuje lepszą przyszłość… nadejście wolności dla wszystkich mężczyzn i kobiet bez względu na ich pochodzenie czy rasę. A tutaj wolność już istnieje, jest realna. Grigorij płakał — był otoczony tłumem ludzi, a jednak samotny. Powtórzył słowa Austina silniejszym głosem, który niósł się aż na koniec sali: — Tutaj wolność już istnieje! ••• Na schodach prowadzących na scenę jeden z agentów złapał Lwa za ramię. — Zróbcie coś! Załatwcie to! — A co ja mogę? Mam dołączyć tam do nich na scenie? — Tak! Lew przesunął się do przodu, lecz Austin pokręcił głową na znak, że sam sobie poradzi. Rozpoczął następną piosenkę. Zamierzał ją wykonać dopiero pod koniec, na finał, ale zmienił plany, czując, że musi jakoś wyjść z impasu spowodowanego wtargnięciem Grigorija na scenę. Była to Międzynarodówka — hymn komunizmu. Wyklęty powstań, ludu ziemi, Powstańcie, których dręczy głód! Większość słuchaczy natychmiast wstała. Reszta szybko poszła w ich ślady, a Lew zrozumiał, dlaczego Austin wybrał akurat ten utwór, żeby odwrócić uwagę od zamieszania. Wszyscy znali tekst. Z początku nucili niepewnie, ale to tylko dlatego, że nie wiedzieli, czy powinni się przyłączyć. W miarę jak piosenkarz ich zachęcał, śpiewali coraz głośniej, aż w końcu wszyscy ryczeli na całe gardło, zapewne uważając, że siła ich wrzasku będzie wyznacznikiem lojalności wobec państwa, albo bojąc się, że jeśli nie będą śpiewać, dopóki całkiem nie ochrypną,
staną się tacy sami jak nieszczęsny i smutny Grigorij. Lew również śpiewał, ale nie wkładał w to serca — martwił się o swojego podopiecznego, którego los był przesądzony. Młody człowiek miał łzy w oczach, błyszczały w blasku silnych reflektorów. On także śpiewał: Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata, Przed ciosem niechaj tyran drży! Ruszymy z posad bryłę świata, Dziś niczym — jutro wszystkim my! Austin zakończył pieśń na pierwszej zwrotce. Gdy słowa o ruszaniu z posad bryły świata przebrzmiały, na widowni zerwały się burzliwe oklaski. Na scenę weszli agenci i bijąc brawo, wykrzywieni w sztucznych uśmiechach, otoczyli Grigorija. Zbliżając się do niego, próbowali ukryć mordercze zamiary. Nieświadomy ich obecności młody człowiek stał i machał do jakichś wyimaginowanych przyjaciół w oddali, jakby się żegnał z tym nowym światem. Lew znów poczuł, że ktoś go ciągnie za ramię. Tym razem była to Raisa. Wstała z krzesła i złapała go za rękę. Po raz pierwszy go dotknęła. — Proszę cię — szepnęła. — Pomóż temu człowiekowi. Lew zobaczył w jej oczach strach — niewątpliwie obawiała się o Grigorija, ale także o siebie. Bała się. To lęk ją przywiódł do niego. Nareszcie Lew zrozumiał, co ma jej do zaoferowania — bezpieczeństwo i ochronę. Nie wymagało to szczególnego talentu. Ale możliwe, że w tych niebezpiecznych czasach to wystarczy, wystarczy, żeby stworzyć dom, wystarczy, żeby zadowolić żonę i żeby ktoś go pokochał. Zakrył ręką jej dłoń i obiecał: — Spróbuję.
Piętnaście lat później
Moskwa Nowyje Czeriomuszki Jedna z dzielnic-sypialni z czasów Chruszczowa Mieszkanie nr 1312
24 lipca 1965 roku Idąc po schodach, Lew Demidow czuł, jak mokra od potu koszula klei mu się do pleców i brzucha, tworząc przezroczyste plamy. Każdy ruch palców u stóp wyciskał wilgoć ze skarpetek. Na parterze stała zepsuta winda — na wpół otwarte drzwi były zablokowane, światło w środku mrugało jak oczy zdychającego zwierzęcia. Mimo że wchodził aż na trzynaste piętro, nie spotkał na klatce nikogo. Tak absolutna cisza w budynku mieszkalnym w środku dnia sprawiała niesamowite wrażenie. Dzieci nie bawiły się na korytarzach, ich matki nie wracały z zakupami, nikt nie trzaskał drzwiami, sąsiedzi się nie awanturowali — codzienna krzątanina zamarła w obliczu trwającej od sześciu dni fali upałów. W tego typu blokach beton akumulował ciepło równie chciwie, jak skąpiec ciuła złoto. Na szczycie schodów Lew przystanął, odczekał, aż minie mu zadyszka, po czym, niezauważony przez innych lokatorów na piętrze, wszedł do mieszkania numer 1312. Rozejrzał się po ciasnym lokalu i ściągnął koszulę, odrywając ją od tułowia kawałek po kawałku, niczym pijawki żywiące się jego krwią. Z pokoju dziennego przeszedł do kuchni, gdzie ochlapał twarz wodą. Kapiąca z kranu ciecz była przygnębiająco letnia, ale i tak przynosiła ulgę, więc zamknąwszy oczy, trzymał głowę pod siąpiącym strumyczkiem, nadstawiając policzki, usta, powieki. Zakręcił kurek. Woda spływała mu z mokrej twarzy na szyję. Kiedy otwierał małe okienko, poczuł opór zawiasów, mimo że budynek miał dopiero kilka lat. Najlżejszy powiew nie zakłócał bezwietrznej pogody, skwar wciskał się do mieszkania. Naprzeciwko niego identyczny wieżowiec drgał w rozgrzanym powietrzu jak fatamorgana, pionowe linie setek okien migotały na słońcu. Mieszkanie było typowe niemal pod każdym względem. Miało tylko jedną małą sypialnię, dlatego w pokoju dziennym prymitywnie wydzielono dodatkową przestrzeń do spania. W wielu domach takie prowizoryczne przegrody były stałym elementem wyposażenia — na umocowanej między ścianami rurze wieszano płachtę zasłaniającą dwa wąskie łóżka przed widokiem z kuchni. Lew przekroczył granicę między wspólną częścią lokalu a prywatną. Obok każdego łóżka stały spakowane torby, przygotowane na wyjazd. Zważył je w ręku. Były ciężkie, zwłaszcza jedna. Przez lata przeszukiwał setki mieszkań, więc wyrobił
sobie szósty zmysł ostrzegający go, że coś jest nie tak. Najmniejsze detale w mieszkaniach zdradzały tajemnice ich lokatorów równie drobiazgowo, jak podejrzani wyznawali swoje winy. Obciążającym dowodem mogły być grubość warstwy kurzu na jakiejś powierzchni, mikroskopijne zadrapanie parkietu czy pojedynczy odcisk usmolonego palca na blacie biurka. Wzrok Lwa przykuło jedno z łóżek. Z powodu wyjątkowych nawet jak na lato upałów nie było zasłane kołdrą, lecz cieniutkim prześcieradłem, pod którym wyraźnie rysował się materac, a w nim lekkie wybrzuszenie, malutkie jak krosta i prawie niedostrzegalne. Z pewnością nie zwróciłoby uwagi nikogo, kto nie przeszedł szkolenia w tajnej policji. Wiedziony instynktem podszedł do łóżka i wsunął rękę pod materac. Palcami namacał grzbiet książki. Wyciągnął ją. Okazało się, że jest to notatnik w twardej oprawie. Na okładce nie było żadnego napisu, tytułu czy obrazka — ot, zwyczajny lichy zeszyt, jakich używają uczniowie. Ale papier był drogi, a grzbiet szyty. Lew przewertował zeszyt, sprawdzając, jak dużo jest pogiętych kartek. Połowa brulionu była zapisana, w sumie około dwustu stron. Potrząsnął nim, trzymając za okładki, ale nic nie wypadło. Po tych pobieżnych oględzinach spojrzał na pierwszą stronę. Staranny charakter pisma, drobne, równe litery skreślone ołówkiem, który zawsze był dobrze zatemperowany. Do tego kilka smug w miejscach, gdzie wycierano gumką jakieś słowa i zastępowano je innymi. Ktoś poświęcił temu dużo czasu i dbałości. Lew w swojej karierze badał wiele dzienników. Poszczególne wpisy często były pośpieszne, niechlujne, pisane bez zastanowienia. Tak staranne redagowanie tekstu wyglądało obiecująco, świadczyło o tym, że ten dziennik może zawierać cenne wyznania. Pierwszy wpis pochodził sprzed roku. Lew zastanawiał się, czy oznacza to początek tego tomu, czy może w ten sposób zaczynał się pierwszy dziennik autora. Odpowiedzi dostarczyło mu wstępne zdanie: Po raz pierwszy w życiu czuję potrzebę przelania swoich myśli na papier. Głośno zatrzasnął brulion. Nie był agentem, nie pracował już w tajnej policji. A to nie był lokal podejrzanego, tylko mieszkanie jego rodziny. Dziennik zaś należał do jego córki. Już miał odłożyć brulion z powrotem do tej nieprzemyślanej kryjówki, gdy dobiegł go dźwięk klucza obracającego się w zamku. W przypływie strachu uznał, że nie zdąży schować dziennika — mógłby zostać przyłapany na gorącym uczynku. Trzymając zeszyt, splótł więc ręce za plecami. Zrobił krok w kierunku drzwi, byle dalej od łóżka, i wyprostował się niczym stający na baczność żołnierz. Raisa, jego żona, obrzuciła go wzrokiem od progu. Niosła torbę i była sama. Weszła, zamknęła za sobą drzwi i zniknęła w głębi mieszkania. Pomimo mroku Lew czuł na sobie jej badawcze spojrzenie. Policzki paliły go z zażenowania; było to uczucie zupełnie inne od upału, piekło go od środka. Raisa stała się jego sumieniem. Nie mógł jej okłamywać, rzadko też podejmował ważną decyzję, nie zastanowiwszy się najpierw, jak ona zareaguje. Wywierała na niego presję moralną, sterowała jego uczuciami tak, jak Księżyc steruje przypływami i odpływami. W miarę jak związek Lwa z Raisą się umacniał, słabły jego więzi
z państwem — od początku podejrzewał, że tak się stanie, że zakochując się w niej, weźmie rozwód z MGB. Teraz pracował na stanowisku dyrektora niewielkiej fabryki — nadzorował transporty i odbiór surowców, ciesząc się wśród pracowników opinią skrupulatnego, ale sprawiedliwego szefa. Raisa zbliżyła się, wychodząc z mroku na światło. Lew uważał, że jest jeszcze piękniejsza niż za młodu. Pod jej oczami pojawiły się lekkie zmarszczki, skóra nie była już tak jędrna i delikatna jak kiedyś. Jej rysy złagodniały. A jednak Lew kochał te zmiany, wolał je od nieskazitelnej urody młodości. Przecież był ich świadkiem, zachodziły w czasie, gdy trwał u jej boku, świadczyły o ich związku, o spędzonych wspólnie latach i przypominały mu o najważniejszej zmianie w ich życiu: teraz Raisa go kochała. A kiedyś nie. Pod bacznym spojrzeniem żony zrezygnował z zamiaru odłożenia dziennika na miejsce i podał go jej. Ale Raisa nie wzięła zeszytu, spojrzała tylko na okładkę. — Należy do Jeleny — mruknął Lew. Siedemnastoletnia Jelena była ich młodszą córką, adoptowaną krótko po tym, jak się pobrali. — To dlaczego go trzymasz? — Zauważyłem go pod materacem… — Schowała go? — Tak. Raisa przemyślała to sobie, po czym spytała: — Czytałeś? — Nie. — Nie? Lew skapitulował pod najlżejszym naciskiem, niczym nowicjusz na pierwszym przesłuchaniu. — Przeczytałem tylko pierwsze zdanie, a potem zamknąłem ten dziennik. Właśnie miałem go odłożyć na miejsce. Raisa podeszła i położyła zakupy na stole. W kuchni nalała sobie szklankę wody, po raz pierwszy od powrotu odwracając się do Lwa plecami. Trzema głębokimi haustami opróżniła naczynie, wstawiła je do zlewu i powiedziała: — A gdybym to nie ja weszła, tylko dziewczęta? One ci ufają. Długo na to pracowałeś, ale w końcu nabrały do ciebie zaufania. Nie boisz się, że to zniszczysz? Zaufanie było eufemistycznym określeniem miłości. Lew nie był pewny, czy Raisa mówi wyłącznie o adoptowanych córkach, czy może pośrednio odnosi się do swoich uczuć. — Po co im przypominać o przeszłości? — ciągnęła. — O tym, kim byłeś? Przez tyle lat próbowałeś zostawić przeszłość za sobą. Nie jest już częścią historii naszej rodziny. Nareszcie dziewczęta widzą w tobie ojca, nie agenta. Specjalnie przywołała te szczegóły, niepotrzebnie wracając do wydarzeń z ich przeszłości. Była na niego zła. Chciała mu dopiec do żywego. Zraniony jej słowami, po raz pierwszy podczas tej rozmowy się ożywił. — Zobaczyłem, że coś jest schowane pod materacem. Przecież każdy by się zainteresował, prawda? Jaki ojciec nie postąpiłby tak samo jak ja? — Tyle że ty nie jesteś zwyczajnym ojcem.
Miała rację. Nigdy nie był zwyczajnym mężem. Nigdy nie był zwyczajnym ojcem. Musiał się bronić przed przeszłością równie skutecznie, jak kiedyś bronił państwa przed jego wrogami. W oczach żony zobaczył wyraz skruchy. — Nie chciałam tego powiedzieć — bąknęła. — Raiso, przysięgam, otworzyłem ten dziennik jako ojciec, który się martwi o swoją rodzinę. Ostatnio Jelena dziwnie się zachowuje. Nie zauważyłaś tego? — Denerwuje się przed wyjazdem. — Chodzi o coś więcej. Coś jest nie tak. Raisa pokręciła głową. — Nie zaczynaj od nowa. — Nie chcę, żebyście wyjeżdżały. Nic nie poradzę, że tak to czuję. Ta podróż… — Podjęliśmy decyzję — przerwała mu Raisa. — Wszystko już jest załatwione. Wiem, co sądzisz o tym wyjeździe. Od początku byłeś mu przeciwny, nie podając żadnego konkretnego powodu. Przykro mi, że ty nie jedziesz. Byłabym szczęśliwa, gdybyś był z nami. Czułabym się swobodniej, mając cię przy sobie. Złożyłam wniosek, żebyś też mógł pojechać. Okazało się, że to niemożliwe. Nie jestem w stanie zrobić nic więcej. Co najwyżej mogę się wycofać w ostatniej chwili, nie podając powodów, a to, przynajmniej moim zdaniem, byłoby bez porównania bardziej niebezpieczne. Zerknęła na dziennik. Ją też kusiło, żeby go przeczytać. — A teraz odłóż go, proszę, z powrotem. Lew ściskał brulion, nie chciał się z nim rozstawać. — Martwi mnie to pierwsze zdanie… — Lwie… Raisa nie podniosła głosu. Nie musiała. Odłożył brulion na miejsce, chowając go dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej go znalazł — grzbietem do siebie, mniej więcej pół łokcia od skraju materaca. Przykucnął, sprawdzając, czy po materacu nie widać, że ktoś tam zaglądał. Gdy skończył, cofnął się ze świadomością, że Raisa przez cały czas obserwuje go czujnym wzrokiem.
Następnego dnia Lew nie mógł spać. Za kilka godzin Raisa miała wyjechać z kraju. Dotychczas tylko w nadzwyczajnych okolicznościach rozstawali się na dłużej niż jeden dzień. Walczył w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej — był bohaterem wojennym odznaczonym medalami za odwagę — a mimo to niepokoiła go perspektywa, że zostanie sam. Przewrócił się na bok, słuchając oddechu żony. Wyobrażał sobie, że Raisa oddycha za nich oboje, i starał się dopasować rytmem do niej. Powoli wyciągnął rękę i położył ją na jej boku. Nie obudziła się, ale przez sen zareagowała na dotyk, ujęła jego dłoń i przycisnęła do swojego brzucha niczym cenną pamiątkę. Kiedy uścisnął ją lekko, jej oddech odzyskał dawny rytm. Obawy Lwa związane z tym wyjazdem niewątpliwie wynikały stąd, że nie chciał puścić żony samej. Niewykluczone, że to on wywołał lęk towarzyszący ich planom — wymyślał argumenty przemawiające za tym, że powinny zostać w domu, i rozwodził się nad kwestią bezpieczeństwa i zagrożeń wyłącznie z egoistycznych pobudek. W końcu przestał się łudzić, że uda mu się zdrzemnąć choćby na godzinę, i wstał z łóżka. Poruszając się po omacku w ciemności, trącił stopą walizkę żony. Stała spakowana przy łóżku, jakby nie mogła się doczekać wyjazdu. Kupił tę walizkę piętnaście lat temu, kiedy jeszcze pracował jako agent i miał możliwość zaopatrywania się w specjalnych sklepach. Był to jeden z jego pierwszych zakupów, ponieważ właśnie dowiedział się, że w ramach obowiązków czekają go liczne podróże. Podniecony tą perspektywą i nadęty poczuciem ważności z powodu zadania, jakie mu powierzono, przepuścił na tę elegancką walizkę tygodniowe pobory, wyobrażając sobie, że przemierza kraj w służbie narodu. Teraz tamten dumny, ambitny młody człowiek wydawał mu się obcy. Stracił niemal wszystkie z nielicznych luksusowych przedmiotów, jakie zgromadził w trakcie swojej kariery. Z tamtych dni pozostała mu jedynie walizka, obrastająca kurzem na dnie szafy. Już dawno chciał ją wyrzucić, licząc na to, że żonie spodoba się ta decyzja. A jednak Raisa, która z całego serca nienawidziła jego dawnej pracy, nie pozwoliła mu na luksus tak symbolicznego gestu. Przy obecnych zarobkach nigdy nie byłoby ich stać na podobną walizkę. Podsunął zegarek w stronę okna i w świetle księżyca sprawdził, która godzina. Czwarta rano — już za kilka godzin odwiezie rodzinę na lotnisko i się z nią pożegna, a sam zostanie w Moskwie. Ubrał się po ciemku i wymknął z sypialni. Otwierając drzwi, z zaskoczeniem ujrzał młodszą córkę, która siedziała w ciemności przy kuchennym stole. Pogrążona w zadumie, oparła ręce na blacie przed sobą i splotła dłonie, jakby się modliła. W oczach Lwa siedemnastoletnia Jelena uchodziła za istny cud: uczucia takie jak złośliwość czy mściwość były jej
z gruntu obce, miała niemal nieskazitelny charakter w odróżnieniu od starszej siostry, Zoi — gburowatej, opryskliwej i napastliwej, która na każdą zaczepkę reagowała gwałtownym wybuchem. Jelena spojrzała na ojca. Lew poczuł wyrzuty sumienia na myśl, że odkrył jej dziennik, ale przypomniał sobie, że przecież przeczytał tylko pierwsze zdanie i zaraz go odłożył. Usiadł obok córki. — Nie możesz spać? — zapytał szeptem. Zerknęła na drugą stronę pokoju, w kierunku Zoi. Nie chcąc budzić starszej córki, Lew nie zapalił światła, tylko mały gruby ogarek; nakapał płynnego wosku na dno szklanki po herbacie i umieścił w niej świeczkę. Jelena milczała, jak zahipnotyzowana wpatrywała się w złamany blask promienia. Miał rację, mówiąc wcześniej, że córka dziwnie się zachowuje. Siedziała spięta, zamknięta w sobie, co było do niej zgoła niepodobne. Gdyby rozmowa miała charakter przesłuchania, Lew byłby pewien, że Jelena jest w coś zamieszana. Ale już nie był agentem, więc wściekał się, że wciąż myśli zgodnie z zasadami, które wpojono mu w trakcie szkolenia. Wyciągnął talię kart. Przez najbliższe dwie godziny nie mieli nic lepszego do roboty. — Denerwujesz się? — szepnął, tasując karty. Jelena spojrzała na niego dziwnie. — Nie jestem już dzieckiem. — Dzieckiem? Oczywiście, że nie. Była na niego zła. — Czy coś się stało? O co chodzi? — naciskał. Namyślała się przez chwilę, wbijając wzrok w dłonie, a potem pokręciła głową. — O to, że nigdy nie leciałam samolotem — odparła. — Głupie, co? — Ale powiedziałabyś mi? Gdyby się działo coś złego? — Tak, powiedziałabym ci. Nie uwierzył jej. Rozdał karty, bezskutecznie próbując przekonać samego siebie, że dobrze zrobił, zgadzając się na ten wyjazd. Protestował, dopóki mógł, poddał się dopiero wtedy, gdy zaczęło wyglądać na to, jakby nie chciał ich puścić wyłącznie dlatego, że nie może lecieć z nimi. Decyzja o odejściu z KGB na trwałe splamiła jego kartotekę. Nie miał cienia szansy, że kiedykolwiek dostanie zgodę na wyjazd za granicę. Zatrzymywanie ich ze względu na swoją osobistą sytuację byłoby jednak nieuczciwe. Możliwość zwiedzenia obcych krajów trafiała się nadzwyczaj rzadko. Bardzo prawdopodobne, że taka okazja już nigdy by się nie pojawiła. Grali w karty może ze trzydzieści minut, gdy w drzwiach stanęła Raisa. Uśmiechnęła się, ziewnęła, po czym usiadła z nimi na znak, że też chce zagrać. — Nie liczyłam na to, że uda mi się przespać całą noc — wyjaśniła półgłosem. Z drugiej strony pokoju dobiegło głośne, znaczące westchnięcie. Zoja usiadła na łóżku. Odsunęła zasłonę i spojrzała na grających. Lew czym prędzej rzucił ze skruchą: — Obudziliśmy cię? Zoja pokręciła głową. — Nie mogłam spać. — Słuchałaś, o czym rozmawialiśmy? — zapytała Jelena.
Zoja uśmiechnęła się do siostry, podchodząc do nich. — Tylko po to, żeby spróbować zasnąć. Zajęła ostatnie miejsce przy stole. Siedząc tak we czwórkę przy migoczącej świecy, z potarganymi włosami, stanowili komiczny widok. Lew rozdał wszystkim karty. Patrzył, jak jego kobiety układają je w rękach. Gdyby miał taką moc, zatrzymałby czas, powstrzymał coraz bliższy świt, nie dopuściłby do wschodu słońca i na wieki odwlekł tę chwilę, gdy będzie musiał się z nimi pożegnać.
Manhattan Stacja metra przy Drugiej Alei
Tego samego dnia Po wyjściu ze stacji metra Osip Feinstein snuł się spacerowym krokiem, co chwila zbaczając z kursu i udając ekscentryka, który ma złą passę — dosyć skuteczna sztuczka, zwłaszcza że nie była daleka od prawdy. Powolny chód był prymitywną metodą na zorientowanie się, kto go śledzi. Przeważnie łazili za nim młodzi agenci FBI, fizjologicznie niezdolni do wtopienia się w tłum, bo zawsze byli tak drętwi i sztywni, jakby wykrochmaleni razem z ich koszulami. Zwykle FBI śledziło Osipa raz w miesiącu, bardziej po to, żeby rutynowo uprzykrzyć mu życie, niż zdobyć przeciwko niemu twarde dowody. Od miesiąca jednak chodzili za nim dzień w dzień. Było to drastyczne nasilenie inwigilacji. Członkowie Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych donosili o podobnie wzmożonej aktywności FBI. Osip szczerze im współczuł. W większości nie mieli nic wspólnego ze szpiegostwem. Oni w coś wierzyli, żyli marzeniami o rewolucjach, równości i sprawiedliwości, nosili legitymacje legalnej partii politycznej. To, że komunizm nie był przestępstwem, nie miało jednak żadnego znaczenia. Polityczna przynależność sprawiła, że ich życie wzięto pod lupę. Nękano rozmaitymi oskarżeniami. Pracodawcom podsuwano akta zawierające jedynie czcze domysły na temat poczynań pracowników po godzinach, akta, których konkluzja brzmiała: Zachowanie pracowników wpływa na wizerunek firmy czy przedsiębiorstwa. Na samym dole figurował numer telefonu. Każdego pracodawcę proszono o szpiegowanie na rzecz państwa. W tym roku już trzy osoby straciły pracę. Pewien mężczyzna doznał załamania nerwowego, gdy jego rodzinę, przyjaciół i znajomych wezwano na przesłuchanie. A pewna kobieta w ogóle przestała wychodzić z domu, przekonana, że jest pod obserwacją. Osip przystanął i zerknął przez ramię, taksując idących za nim ludzi. Nikt się nie zatrzymał ani na niego nie spojrzał. Osip znienacka przeszedł na drugą stronę ulicy, następnie snuł się powoli przez jakieś sto metrów, aż nagle ruszył dziarskim krokiem. Skręcił w przecznicę, potem w następną i okrężną drogą wrócił niemal w to samo miejsce, z którego zaczął wędrówkę. Jeszcze raz sprawdził ludzi za sobą i poszedł dalej. Na miejsce spotkania wybrano szpetny niski budynek, spalony letnim słońcem i pełen sponiewieranych imigrantów, takich jak on. No, może niezupełnie takich samych. Osip wątpił, żeby pośród nich byli szpiedzy, chociaż nigdy nic nie
wiadomo. Przy wejściu panował spory ruch, ludzie wyszli na dwór i korzystając z ciepłego wieczoru, kucali na schodach. Osip wyglądał stosownie do okoliczności — jak ostatni obdartus, z ziemistą cerą. Nikt nie zwrócił na niego uwagi — albo skutecznie wtopił się w otoczenie, albo tamtych nie obchodził pięćdziesięciodziewięcioletni kloszard. Wszedł do kamienicy. W korytarzu poczuł, że przepocona koszula klei mu się do ciała. Było wilgotno — parne, cuchnące zgnilizną wieczorne powietrze spowijało go jak całun. Wspinając się po schodach, zdyszany dotarł na siódme piętro. Spodziewał się wszystkiego, co najgorsze, ale i tak zaskoczyło go, jak odrażający jest ten budynek. Plamy na ścianach sprawiały wrażenie, jakby kamienicę toczyła jakaś choroba połączona z wysypką. Osip zapukał do mieszkania numer 61. Drzwi się uchyliły. — Halo? Nie doczekawszy się odpowiedzi, otworzył drzwi na oścież. Promienie zachodzącego słońca, przefiltrowane przez brudne firanki, rzucały na pokój ukośne cienie. Wąski przedpokój biegnący obok wąskiej łazienki prowadził do równie wąskiej sypialni. Stały w niej łóżko, składany stół oraz krzesło. Z sufitu zwisała goła żarówka. Niezmieniana od miesięcy pościel na łóżku błyszczała od tłuszczu. Smród zbijał z nóg. Osip przysunął sobie krzesło i usiadł. W ciepłym jak zupa powietrzu zamknął oczy, zmorzył go sen. Obudził się z niejasnym wrażeniem, że ktoś jest w pokoju; usiadł prosto, zamknął rozdziawione usta. W progu stał mężczyzna. Słońce już zaszło. Żarówka na suficie rzucała słabe światło. Osip nie wiedział, czy włączył ją ten człowiek, czy wcześniej też się paliła. Mężczyzna zamknął drzwi wejściowe. W ręku miał sportową torbę z popękanej skóry. Rozejrzał się po pokoju, zatrzymując wzrok na tłustej pościeli. Zniesmaczona mina wyraźnie świadczyła o tym, że mieszkanie nie należy do niego. Odrzucił kołdrę na bok i przysiadł na skraju łóżka. Dobiegał czterdziestki, może nawet nieznacznie ją przekroczył; z jego postaci biła siła — potężne ramiona, nogi i klatka piersiowa, wyraziste rysy twarzy. Położył torbę na kolanach, rozpiął suwak, wyciągnął niedużą paczuszkę i rzucił ją Osipowi. Ten złapał pakunek — było to zawinięte w folię opium. Ruchem wyćwiczonym przez lata praktyki schował je do wewnętrznej kieszeni marynarki, w której niewielka dziura pozwalała wrzucić coś pod podszewkę. Wielu agentów było uzależnionych — a to od hazardu, a to od alkoholu. Osip co wieczór palił opium, dopóki nie urwał mu się film: kładł się na wznak i rozkoszował najwspanialszym uczuciem na świecie — tym, że zupełnie nic nie czuje. Uzależnienie od narkotyku miało też dodatkowy cel. Dzięki niemu przełożeni Osipa i ci, którzy kontrolowali jego działalność w Związku Radzieckim, byli mniej podejrzliwi. Uważali, że skoro jest nałogowcem, to sprawują nad nim kontrolę. Stał się ich własnością. Był od nich zależny. Nadali mu kryptonim Brązowy Dymek. Ksywka ta, mimo że pogardliwa, podobała się Osipowi. Brzmiała, jakby był rodowitym Amerykaninem, co jak na imigranta, a zarazem szpiega zakrawało na ironię. Nieznajomy raczej nie był tajnym agentem FBI. Nie odezwał się ani słowem. Tajniak z FBI do tej pory nerwowo zasypałby już Osipa setką kłamstw. Ponownie sięgnął do torby. Osip nachylił się, ciekawy, co tamten wyciągnie tym razem. Był to aparat fotograficzny z teleobiektywem. — To dla mnie? — zapytał Osip. Mężczyzna nie odpowiedział, bez słowa położył aparat na stole.
— Chyba zaszła jakaś pomyłka — ciągnął Osip. — Ja nie pracuję w terenie. Cichy, chropowaty głos mężczyzny zabrzmiał jak warknięcie psa. — Jeśli nie pracujesz w terenie, to gdzie? Nie dostarczasz nam żadnych przydatnych informacji. Twierdzisz, że werbujesz nowych szpiegów. Tyle że oni nic nam nie dają. Osip pokręcił głową, udając oburzenie. — Ryzykowałem życie… — To świadome ryzyko kogoś, kto nie ma nic do stracenia. Jesteś ekspertem w unikaniu roboty. Dość tego dobrego. Wypłaciliśmy ci tysiące dolarów i co z tego mamy? — Chętnie podyskutuję o tym, co jeszcze mógłbym zrobić dla Związku Radzieckiego. — To już przedyskutowano. Podjęliśmy decyzję, co musisz zrobić. — Jeśli mogę coś radzić, to oby wasze żądania szły w parze z moimi umiejętnościami. Mężczyzna podrapał się przez koszulę po piersi i spojrzał na swoje paznokcie — zaskakująco długie i nieskazitelnie czyste. — Wkrótce wydarzy się coś niezwykłej wagi. Ale żeby to się udało, należy zrobić dwie rzeczy. Dostałeś aparat fotograficzny. Pokażę ci, co ja dostałem. Nieznajomy położył na stole pistolet.
Przestrzeń powietrzna nad Nowym Jorkiem
Tego samego dnia Zasłona chmur rozsunęła się gładko, jakby ktoś pociągnął sznur kurtyny w teatrze, odsłaniając krążącej w powietrzu publiczności widok na Nowy Jork. Rzeka Hudson rozwidlała się jak kamerton wokół wąskiej wyspy Manhattan, gdzie słynne drapacze chmur stały tak licznie i w tak idealnym porządku, że miasto sprawiało wrażenie jakiegoś geometrycznego tworu złożonego wyłącznie z linii prostych. Raisa spodziewała się, że Nowy Jork, nawet oglądany z powietrza, będzie olbrzymi — stalowy kolos z ciągnącymi się w nieskończoność ośmiopasmowymi arteriami, po których, niczym rzędy mrówek, suną samochody. Przyłapała się na tym, że po raz pierwszy w życiu patrząc na Stany Zjednoczone, wstrzymuje dech jak poszukiwacz przygód, który nareszcie dotarł do owianego legendą miejsca i porównuje tę legendę z rzeczywistością. Chwila ta miała w sobie coś ze snu, choć Raisie nigdy się nie śniło, że kiedykolwiek mogłaby tu przylecieć. Jej marzenia, jakże skromne w swojej prostocie, nie wykraczały poza granice Związku Radzieckiego. Perspektywa odwiedzenia Ameryki nawet nie zaświtała jej w głowie. Oczywiście zastanawiała się, jaki jest naród szkalowany przez władze jej kraju, uważany za największego wroga… jakie jest społeczeństwo uznawane za uosobienie korupcji i zgnilizny moralnej. I nie do końca wierzyła w te zarzuty. Jako nauczycielka czasem musiała powtarzać takie bzdury, wpadając w słuszny gniew i oburzenie w obawie, że jeżeli spróbuje złagodzić ten wizerunek Stanów Zjednoczonych, uczniowie mogą ją zadenuncjować. A jednak bez względu na to, czy w nie wierzyła czy nie, te kłamstwa zapadły jej w pamięć. To miasto i ten kraj były jedynie pojęciami, a nie czymś rzeczywistym — wizją narzuconą przez Kreml. W radzieckich mediach wolno było zamieszczać wyłącznie zdjęcia jadłodajni dla ubogich oraz stojących w kolejkach do pośredniaka bezrobotnych, w zestawieniu z olbrzymimi rezydencjami bogaczy — ludzi, których brzuchy rozsadzały szyte na miarę garnitury. Teraz, po latach, to tajemnicze miasto rozciągało się pod Raisą, obnażone jak pacjent na stole operacyjnym, gotowe przyjąć ją bez żadnych uwag, zastrzeżeń czy nieodłącznego propagandowego bełkotu. Nagle wystraszyła się, że sprowadzenie córek do tego dziwnego nowego świata było błędem. Spojrzała na Jelenę, która siedziała obok niej i wyglądała przez małe okienko krążącego nad miastem samolotu. — I co o tym myślisz? — spytała. Jelena była tak podekscytowana, że nie dosłyszała pytania. Raisa poklepała ją po ramieniu. — To miasto jest mniejsze, niż myślałam.
Jelena odwróciła się do matki. — Naprawdę tu jesteśmy! — To wszystko, co zdołała wykrztusić. Odwróciła się z powrotem do okna, spoglądając na miasto. Raisa wstała i popatrzyła nad oparciem fotela na starszą córkę w rzędzie za nimi. Zoja również siedziała z twarzą przyciśniętą do okna, jak małe dziecko chłonąc wzrokiem każdy szczegół. Raisa usiadła, nabrała pewności, że słusznie postąpiła, zabierając córki do Nowego Jorku — to była nadzwyczajna okazja. Pilot ogłosił, że wkrótce wylądują, i wyjaśnił, że na lotnisku odbywają się przygotowania do przyjęcia samolotu — niewątpliwie czekała ich jakaś uroczystość. W trakcie wyszukanego pożegnania przed wylotem z Moskwy poinformowano ich, że pilotem jest ten sam człowiek, który leciał z Chruszczowem, gdy ten w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku przybył do Stanów Zjednoczonych z oficjalną wizytą, a tupolew należy do floty używanej przez premiera — był to jeden z niewielu samolotów mogących pokonać taką odległość bez konieczności tankowania po drodze. W trosce o międzynarodowy wizerunek Kreml uparł się, że delegacja ma wylądować w Nowym Jorku w najnowocześniejszym samolocie pasażerskim na świecie. Kiedy tupolew 114 zawracał nad morze, szykując się do podejścia na lotnisko imienia Johna F. Kennedy’ego, Raisa dostrzegła mniejszą wyspę, położoną przy dolnym czubku Manhattanu. Dotknęła palcem szyby. — Widzisz? — zwróciła się do Jeleny. Córka nie odrywała twarzy od okna w obawie, że mogłaby przegapić jakiś cud. — Tak, widzę. Co to jest? Raisa ścisnęła jej ramię. — To Statua Wolności. Po raz pierwszy, odkąd przerzedziły się chmury, Jelena się odwróciła. — Co to takiego? W wieku siedemnastu lat Jelena nie miała pojęcia o mieście, w którym wkrótce miała wylądować. Raisa ryzykowała życie, czytając zakazane książki i nielegalne czasopisma z przemytu, ale córkom nie pozwalała ich dotykać. W konflikcie instynktu nauczycielki z instynktem troskliwej matki zawsze wygrywała matka. Świadomie ochraniała córki, nie dopuszczając ich do wiedzy, która mogłaby je napiętnować. Teraz więc wyjaśniła zwięźle: — Słynna wizytówka Nowego Jorku. Widząc podniecenie malujące się na twarzach uczniów na pokładzie samolotu, Raisa nie mogła zaprzeczyć, że oprócz niepokoju czuje także dumę. Była mocno zaangażowana w planowanie i organizację tej wyprawy. Swojej pozycji w delegacji wcale nie zawdzięczała koneksjom politycznym. Wręcz przeciwnie — tak naprawdę musiała się zmierzyć z poważnymi zastrzeżeniami co do swej przeszłości. Na skomplikowanej moskiewskiej scenie politycznej Lew został wyrzutkiem: odmawiając dalszej pracy dla służb bezpieczeństwa, raz na zawsze zniszczył swoją reputację. Od dziesięciu lat trzymał się w cieniu, podczas gdy Raisa stawała się coraz bardziej znaczącą postacią w systemie oświaty. Odkąd awansowała na dyrektorkę szkoły średniej, w której wcześniej pracowała, regularnie spotykała się z ministrem, omawiając takie tematy, jak poziom umiejętności czytania i pisania. Jej szkoła odnosiła sukcesy, które lekceważyłaby
jako czystą propagandę, gdyby sama nie miała w nich udziału. Szczęście odwróciło się w przedziwny sposób. Lew, niegdyś potężny i ustosunkowany, został sam jak palec, bez szans na awans, natomiast jej kariera kwitła, coraz bardziej zbliżając ją do korytarzy władzy. Mąż nigdy jednak nie dał odczuć, że jej zazdrości. Teraz był szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Kochał rodzinę. Żył tylko dla niej. Gotów byłby poświęcić dla nich życie, co do tego Raisa nie miała wątpliwości. Ogarnął ją smutek, że Lwa nie ma tu razem z nimi, że nie może przeżywać tego samego co one. Nie była pewna, czy podobałoby mu się w Nowym Jorku, prawie na pewno byłby spięty, doszukiwałby się spisków i intryg, ale mimo to cieszyłby się, że jest razem z nimi. Zważywszy na ogrom wrogości pomiędzy oboma krajami, wielu komentatorów uważało tę wizytę za naiwność. Delegacja radzieckich uczniów miała wystąpić z koncertami w Nowym Jorku i Waszyngtonie w ramach poprawy stosunków międzypaństwowych. Pomysł wydawał się wzięty z księżyca. Ostatnio doszło do poważnych incydentów dyplomatycznych, kryzys kubański omal nie doprowadził do wybuchu wojny nuklearnej. W porównaniu z nim inne spięcia, jak wykluczenie Związku Radzieckiego z udziału w nowojorskiej Wystawie Światowej, były względnie trywialne, a jednak przyczyniały się do pogorszenia nastrojów. Napięcie sięgało zenitu. Na tym tle pomysł wizyty uczniów zyskał aprobatę władz po obu stronach. Skoro żaden kraj nie mógł sobie pozwolić na kapitulację w kwestiach militarnych, dyplomacji pozostawało niewiele furtek. Pozornie błaha zgoda na te koncerty była jednym z nielicznych ustępstw, na jakie mogło pójść każde z państw. Dyplomaci po obu stronach wypracowali oficjalny cel wizyty, którą nazwano MIĘDZYNARODOWYM UCZNIOWSKIM TOURNÉE POKOJU: Oby dzisiejszym dzieciom przyszło żyć wyłącznie w pokoju. Radzieckich uczniów, w wieku od dwunastu do dwudziestu trzech lat, ściągnięto ze wszystkich stron kraju. Mieli stworzyć pary z ich amerykańskimi rówieśnikami zebranymi z pięćdziesięciu stanów. Na scenie przedstawiciele obu narodów mieli stać na przemian, obok siebie, i trzymając się za ręce, występować przed elitą światowych mediów oraz dyplomacji. Była to dość prymitywna kampania dyplomatyczna, która czasami przeradzała się w farsę — na przykład dyskutowano o tym, czy nie należy zrównoważyć wzrostu i wagi uczniów, żeby jedna grupa nie dominowała na scenie nad drugą. Jednak mimo tych absurdów Raisa uważała tę ideę za godną podziwu. Początkowo zlecono jej wybranie grupy uczniów, którzy najlepiej będą reprezentować swój kraj, do czego zabrała się z entuzjazmem. Ni stąd, ni zowąd poproszono ją, żeby stanęła na czele całej delegacji. Jedyne jej zastrzeżenie dotyczyło tego, że nie chciała się rozstawać z córkami, wobec czego Jelenę i Zoję włączono w skład ekipy. Wprawdzie Zoja nie miała szczególnej ochoty reprezentować ojczyzny — nie kochała swojego kraju i z trudem hamowała buntownicze zapędy — była jednak na tyle mądra, by zdawać sobie sprawę, że szansa na taki wyjazd z pewnością już nigdy się nie powtórzy. Co więcej, odrzucenie propozycji było nie do pomyślenia. Zoja pragnęła zostać
chirurgiem w renomowanym szpitalu. Musiała więc stwarzać pozory wzorowej obywatelki. Widziała, jakie reperkusje dotknęły Lwa, gdy zrezygnował z pracy w charakterze oficera tajnej policji. W przeciwieństwie do starszej siostry Jelena nie miała najmniejszych skrupułów w kwestii wyjazdu — podniecona taką perspektywą, błagała Raisę, żeby przyjęła propozycję. Podczas podchodzenia do lądowania lekkie kołysanie samolotu uciszyło rozemocjonowanych pasażerów. W grupie uczniów, a nawet nauczycieli, rozległy się stłumione okrzyki strachu. Ale biorąc pod uwagę, że nie mieli najmniejszego doświadczenia w podróżowaniu, przez cały lot zachowywali godny podziwu spokój. Gdy przebijali się przez poszarpaną chmurę, Raisa wzięła Jelenę za rękę. Jakkolwiek na to spojrzeć, była to wyjątkowa chwila. Nie dość, że Raisie nie śniło się, że pewnego dnia odwiedzi Stany Zjednoczone, to nawet nie wyobrażała sobie, że doczeka się własnej rodziny. Jako nastolatka znajdowała się w tak rozpaczliwym położeniu — podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej była uciekinierką — że jej ambicje nie wykraczały poza chęć przeżycia. Do dziś uważała za prawdziwy cud, że szczęśliwie zdołała adoptować dwie dziewczynki, które podziwiała i kochała. Po wylądowaniu na pokładzie zapanowała brzemienna cisza, jakby pasażerowie nie całkiem wierzyli, że udało im się przenieść z powietrza na ląd. Znaleźli się na amerykańskiej ziemi. — Spójrzcie przez okna! — ogłosił pilot. — Po prawej ręce! Wszyscy natychmiast odpięli pasy, rzucili się do okien i wyjrzeli na zewnątrz. Stewardesa nakazała Raisie zagnać uczniów z powrotem na miejsca, lecz ta zignorowała polecenie, bo sama nie mogła się oprzeć, żeby nie zerknąć przez okno. Na lotnisku zebrały się tysiące ludzi trzymających balony i transparenty z napisami po angielsku i rosyjsku: WITAJCIE W AMERYCE! — Co oni tu robią? — zdziwiła się Raisa. — Przyszli was powitać — odparła stewardesa. Samolot przestał kołować i się zatrzymał. Otwarto drzwi. W tej samej chwili zaczęła grać szkolna orkiestra dęta, kabinę wypełniły dźwięki muzyki. Kompletnie oszołomieni pasażerowie ustawili się w przejściu. Raisa stała na samym przedzie. Orkiestra szkolna czekała u stóp schodków, grała może niezbyt finezyjnie, za to z wielkim zapałem. Raisa ostrożnie zeszła po schodkach i jako jedna z pierwszych stanęła na płycie lotniska. Z jednej strony tłoczyli się przedstawiciele prasy, co najmniej dwudziestu fotografów; błyskały flesze. Raisa odwróciła się, nie bardzo wiedząc, jak się powinna zachować i dokąd pójść. Kazano im zostawić bagaże na pokładzie, żeby mogli swobodnie cieszyć się tym przyjęciem. Komitet powitalny, cały w uśmiechach, ruszył naprzeciw, ściskając gościom ręce. Raisa spostrzegła grupkę trzymających się na uboczu mężczyzn. Wszyscy byli w garniturach, z rękami w kieszeniach. Ich twarze ziały wrogością. Nie musiała oglądać ich legitymacji czy broni, by wiedzieć, że są to funkcjonariusze amerykańskiej tajnej policji.
••• Jim Yates, agent FBI, patrzył, jak radziecka delegacja ustawia się w trzech równych rzędach — najniżsi z przodu, najwyżsi z tyłu. Orkiestra, balony, publiczność, fotografowie cykający zdjęcia… witali tych gówniarzy niczym gwiazdy filmowe, a jednak żadne z dzieci się nie uśmiechało, miały zacięte miny i zaciśnięte usta. Automaty, pomyślał Yates, zupełnie jak automaty.
Manhattan Hotel Grand Metropolitan Ulica Czterdziesta Czwarta
Następnego dnia Gdyby spytano Zoję, czy zależy jej na koncertach, wzruszyłaby tylko ramionami i odparła, że liczy na sukces, już choćby ze względu na matkę. Sama nie czuła się przydatna i nie wierzyła w doniosłość tego przedsięwzięcia — naiwność pomysłu udawania międzynarodowej przyjaźni poprzez wspólne śpiewanie piosenek budziła śmiech. Zoja wyznawała zasadę, żeby nie mieszać się do polityki ani ideologii. Nie po to szkoliła się na chirurga. Zajmowała się ciałem, ludźmi z krwi i kości, a nie ideami czy teoriami. Wybrała sobie zawód, który był w jej mniemaniu najmniej dwuznaczny moralnie — zamierzała robić, co w jej mocy, żeby pomagać chorym. Do tych koncertów podeszła czysto pragmatycznie. Chciała podróżować, wyłącznie dlatego tu przyleciała. Chciała zobaczyć Nowy Jork. Pragnęła poznać Amerykanów. Nauczyła się trochę angielskiego, więc zamierzała sprawdzić swoją znajomość języka w praktyce. Poza tym za nic nie dopuściłaby do tego, żeby jej młodsza siostra, Jelena, wybrała się w taką podróż sama — musiała nad nią czuwać. Siedząc na skraju łóżka, niecały metr od telewizora, chłonęła amerykańskie programy, które najwyraźniej nadawano przez całą dobę. Ekran obudowany był błyszczącą szafką z drewna orzechowego; z jednej strony miał głośnik, z drugiej zestaw małych przełączników. Instrukcję obsługi na szafce przetłumaczono na rosyjski. Jednak mimo że Zoja kręciła różnymi pokrętłami i wciskała rozmaite guziki, wciąż trafiała na ten sam zestaw. Kreskówki. Poza tym program muzyczny pod tytułem The Ed Sullivan Show — jego gospodarz, ubrany w garnitur Ed Sullivan, zapowiadał muzykę graną przez zespoły, o których nigdy nie słyszała. Dalej następowały kolejne kreskówki, pełne mówiących psów oraz pędzących samochodów, które spadały z urwisk i rozbijały się w feerii złotych i srebrnych gwiazd. Znajomość angielskiego Zoi ograniczała się raptem do kilku zwrotów. Nie przeszkadzało jej to, bo kreskówki były w zasadzie pozbawione dialogów, a w The Ed Sullivan Show nadawano muzykę na żywo, więc nawet podczas przerw, kiedy prezenter coś zapowiadał, a ona nic nie rozumiała, i tak patrzyła z zafascynowaniem. Czy właśnie to oglądają Amerykanie? Czy tak się ubierają? Te filmy przyciągały z hipnotyczną siłą. Zoja wstała skoro świt, żeby obejrzeć ich jak najwięcej. Fakt, że miała w sypialni telewizor — i to w sypialni z osobną łazienką — był tak niewiarygodny, że byłoby grzechem marnować czas na spanie.
Kreskówka właśnie się kończyła. Zoja pochyliła się, podniecona. Ale jeszcze lepsze od kreskówek czy muzyki były programy nadawane w przerwach. Krótkie, żaden nie trwał dłużej niż pół minuty. Czasami pokazywały mężczyzn bądź kobiety, którzy mówili wprost do kamery. Opowiadali o samochodach, zastawie stołowej, rozmaitych narzędziach i przyrządach. Teraz akurat pokazywano pełną klientów restaurację, w której roześmianym dzieciom podawano szerokie puchary wypełnione lodami z polewą czekoladową i owocami. Potem nastąpił kolejny krótki film, tym razem prezentujący zdjęcia niewiarygodnie wielkich domów, za dużych dla jednej rodziny, przypominających raczej olbrzymie dacze. O ile jednak dacze leżą na wsi, o tyle te ogromne domy stały obok siebie, a na starannie utrzymanych trawnikach bawiły się dzieci. Tematem następnego programu były urządzenia do krojenia marchwi, ziemniaków oraz porów i przerabiania ich na zupę. Pokazywano też kremy do twarzy dla kobiet. Męskie garnitury. Sprzęty do różnego rodzaju prac domowych, urządzenia wykonujące wszelkie zadania, jakie można sobie wyobrazić, a wszystko to było na sprzedaż — czysta propaganda, tyle że dotycząca nie polityki, lecz produktów. Zoja nigdy niczego podobnego nie widziała. Rozległo się pukanie. Ściszyła dźwięk, otworzyła drzwi i w progu zobaczyła Michaiła Iwanowa. Był najmłodszym z członków towarzyszącej im ekipy, miał około trzydziestu lat. W delegacji pełnił funkcję jednego z ekspertów od propagandy. Miał pilnować, żeby żaden z uczniów nie przyniósł wstydu państwu, a także zapobiegać próbom wywierania na nich niepożądanego wpływu przez Amerykanów. Zoja go nie lubiła. Był przystojny, próżny, arogancki i pozbawiony poczucia humoru — podręcznikowy przykład lojalnego aparatczyka. Włączył się do przygotowań do tournée trzy miesiące przed wyjazdem i przez kilka godzin tygodniowo prowadził wykłady dla uczniów, zwracając szczególną uwagę na problemy społeczne w Stanach Zjednoczonych i tłumacząc, dlaczego komunizm jest lepszy od kapitalizmu. Rozdał im listę rzeczy, których powinni się wystrzegać. Podczas pobytu za granicą mieli stale nosić te laminowane ściągawki przy sobie. Widniały na nich stwierdzenia w rodzaju: Dla nielicznych ostentacyjne bogactwo, dla większości nędza i ubóstwo. Gdy tylko Michaił zabierał głos, Zoi robiło się niedobrze. Rozumiała zasadę trzymania biedaków na peryferiach, ukrytych tak, żeby nie rzucali się w oczy, i zdawała sobie sprawę, że łatwo jest ulec urokom symboli bogactwa w centrum Manhattanu. Ale nużyło ją jego nieustanne szermowanie partyjnymi dogmatami. Z całej masy ludzi związanych z tym wyjazdem jemu ufała najmniej. Michaił przeszedł obok niej do telewizora i wyłączył go gniewnym ruchem. — Mówiłem ci: żadnej telewizji. To propaganda. A ty dajesz się na nią nabrać. Traktują cię jak idiotkę i rzeczywiście tak się zachowujesz. Na początku Zoja próbowała nie zwracać na niego uwagi. A gdy jej plan nie wypalił, uznała, że wkurzanie go sprawi jej większą frajdę. — Od samego patrzenia nie grozi mi pranie mózgu.
— Oglądałaś kiedyś telewizję? Zdajesz sobie sprawę, ile wysiłku włożyli w przygotowanie programów, które ci pokazują? To nie jest prawdziwa telewizja, jaką oglądają normalni Amerykanie… wymyślili ją specjalnie dla ciebie, tak samo jak zawartość barku w sypialni. W swoim pokoju każdy zastał małą lodówkę pełną coca-coli, cukierków truskawkowo-śmietankowych i czekolady. Przetłumaczona na rosyjski karteczka informowała, że jest to darmowy poczęstunek na koszt hotelu. Zoja zareagowała błyskawicznie. Najpierw wypiła napoje, potem zachomikowała czekoladę. Gdy Michaił przyszedł skonfiskować zawartość lodówki, nic już w niej nie zostało. Wściekł się, urządził jej gruntowne przeszukanie pokoju, ale niczego nie znalazł, ponieważ ukryła tabliczki czekolady pod parapetem. Lew byłby z niej dumny. Michaił znów się nakręcał w kwestii telewizora. Wyłączył go z kontaktu, jakby Zoja nie potrafiła włożyć wtyczki z powrotem. — Nie lekceważ siły przekazu ich programów. One mają ogłupić społeczeństwo. Tutaj nie chodzi o rozrywkę, to główna broń mająca zapewnić utrzymanie się u władzy. Obywatelom tego kraju serwuje się idiotyczny eskapizm, żeby zniechęcić ich do stawiania trudnych pytań. Zoja lubiła go denerwować, uważała, że kiedy się złości, bywa zabawny, ale ta zabawa szybko ją nudziła, więc podeszła do drzwi, żeby skłonić go do wyjścia. Tymczasem on rozejrzał się po pokoju. — Gdzie jest Jelena? — zapytał. — W łazience. Robi kupę. W ramach srania na Amerykanów, więc powinieneś się cieszyć. Był wyraźnie skrępowany. — Załapałaś się na ten wyjazd wyłącznie ze względu na matkę. To błąd, że cię zabraliśmy. Jesteś przeciwieństwem swojej siostry. Ćwicz piosenki. Dzisiejszy koncert ma wielkie znaczenie. Co rzekłszy, wyszedł. Zatrzasnęła za nim drzwi, wściekła, że porównał ją do Jeleny. Jak większość aparatczyków, Michaił rządził, doprowadzając do rozłamu między ludźmi — rodzinami czy przyjaciółmi. Zoja była bliższa siostrze niż ktokolwiek z żyjących i nie życzyła sobie, żeby jakiś rządowy agent sugerował, że jest inaczej. Przycisnęła ucho do drzwi, upewniając się, czy odszedł. Michaił należał do tych, którzy próbują podsłuchiwać z korytarza, żeby się zorientować, co inni o nich myślą. Niczego nie słysząc, przyklęknęła i zajrzała przez szparę pod drzwiami. Nie zobaczyła cienia, jedynie pasmo światła. Mijając łazienkę, zawołała do siostry: — Wszystko w porządku?! — Sekundkę, zaraz wychodzę — odparła Jelena słabym głosem. Siedziała tam już dość długo. Zoja z powrotem wetknęła kabel od telewizora do gniazdka, znów przysiadła na skraju łóżka, włączyła obraz i nieco ściszyła dźwięk. Możliwe, że amerykańskie programy miały na celu ogłupianie widzów. Ale tylko ktoś, komu Kreml wyprał mózg, nie byłby ich ciekawy. •••
Jelenie nic już nie zostało w żołądku, a mimo to nadal czuła, że za chwilę znów zwymiotuje. Nalała sobie szklankę wody, zwilżyła usta. Koszmarnie chciało jej się pić, ale wypluła wodę — wątpiła, czy zdoła przełknąć choćby łyczek. Wzięła ręcznik i wycierając twarz, próbowała wziąć się w garść. Była wstrząśnięta widokiem swej przeraźliwie bladej twarzy. Odetchnęła głęboko. Dłużej nie mogła tego odkładać. Otworzyła drzwi, wyszła do przedpokoju i zaczęła szperać w szafie. Liczyła, że Zoja jest pochłonięta telewizją, a tymczasem siostra zawołała: — Czego tak szukasz?! — Kostiumu kąpielowego. — Wybierasz się na basen? — No chyba tam się chodzi popływać, co? Jelena siliła się na uszczypliwość, żeby ukryć zdenerwowanie, ale to nie leżało w jej naturze i w jej słowach zazgrzytał fałsz. Zoja tego nie zauważyła. — Pójść z tobą? — zapytała. — Nie! — odburknęła Jelena. Zoja wstała i spojrzała siostrze w oczy. — Co się stało? Jelena popełniła błąd, nie powinna być tak opryskliwa. — Nic. Idę popływać. Zobaczymy się za godzinę albo dwie. — Matka przyjdzie na obiad. — Skończę, zanim wróci. Jelena wzięła sportową torbę i wyszła. Rozglądając się, czy nikt jej nie obserwuje, w korytarzu czym prędzej oddaliła się od pokoju siostry. Nie poszła jednak do windy, tylko zatrzymała się przed pokojem numer 844 i przekręciła klamkę. Drzwi nie były zaryglowane. Wszedłszy do środka, zamknęła je za sobą. W pokoju panował mrok, zasłony były zaciągnięte. Z ciemności wyszedł Michaił Iwanow i objął Jelenę. Oparła głowę na jego piersi. — Jestem gotowa. Ujął ją pod brodę i zadarł jej głowę tak, żeby spojrzała mu w oczy. Pocałował ją. — Kocham cię — powiedział.
Manhattan Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Drugiej
Następnego dnia Podziw Raisy nie dotyczył architektury — gmach Organizacji Narodów Zjednoczonych nie wyróżniał się ani szczególną wysokością, ani urodą — zdumiewało ją, że w ogóle się tu znalazła. Był to jej pierwszy dzień w Nowym Jorku i nie mogła ochłonąć z wrażenia związanego z wyjazdem za granicę, w dodatku do kraju określanego jako ich główny przeciwnik. Obudziła się w środku nocy i leżąc w pokoju hotelowym, zdezorientowana, zaczęła macać łóżko w poszukiwaniu Lwa. A skoro go nie znalazła, wstała i rozsunęła zasłony. Widok za oknem nie był zbyt imponujący — boczna uliczka, kilka drapaczy chmur na tle nieba, róg wysokiego biurowca… nic, tylko okna i wystające na zewnątrz obudowy klimatyzatorów. A jednak Raisa stała oniemiała z podziwu, jakby rozciągały się przed nią ośnieżone szczyty gór. Weszła do holu siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych. Była jedynym członkiem delegacji dopuszczonym do udziału w tych wstępnych zebraniach oraz inspekcji sali obrad plenarnych, gdzie miał się odbyć wieczorny koncert. Miała omówić ten występ z dyplomatami radzieckimi najwyższego szczebla, ludźmi na co dzień prowadzącymi skomplikowane negocjacje z władzami amerykańskimi. Liczyła się z tym, że nie będzie lekko. Zapewne zechcą przedyskutować jej plany w najdrobniejszych szczegółach. Dzisiejszy koncert dla delegatów do ONZ, przedstawicieli niemal wszystkich krajów, miał być głównym dyplomatycznym wydarzeniem podczas tournée. Na jutro zaplanowano drugi występ, dla szerokiej publiczności. Zamierzano go sfilmować, a transmisję nadać na cały świat. Następnie delegację czekał przejazd pociągiem do Waszyngtonu, na ostatni cykl koncertów. W trakcie przypominających grę w szachy negocjacji władze radzieckie uparły się, żeby ich grupie nie zapewniać turystycznych atrakcji w postaci zwiedzania Nowego Jorku i Waszyngtonu. Oficjele w Moskwie nie życzyli sobie, żeby uwieczniono radzieckich uczniów, jak z podziwem wybałuszają oczy na drapacze chmur i Statuę Wolności albo ślinią się na widok hot dogów czy bajgli, jakby u siebie cierpieli nędzę i głód. Takie fotografie zostałyby odpowiednio wykorzystane. Pomimo pokojowego, jak deklarowano, charakteru wizyty obie strony polowały na symboliczne zdjęcie, które przesądziłoby o wizerunku tournée
na korzyść jednego z państw — zdjęcie, które rozpowszechnione na całym świecie zapadłoby wszystkim w pamięć. W wyniku tych obaw grupie przydzielono dwóch urzędników mających dbać o reżyserię wszystkich wystąpień publicznych i analizować sytuacje aranżowane przez ich amerykańskich przewodników. Raisy nie obchodziły te gierki, złościło ją tylko, że w trakcie zapewne jedynego wypadu na miasto nie uda im się zobaczyć wielu zakazanych atrakcji. Poważnie zastanawiała się, czy nie wymknąć się wieczorem z Jeleną i Zoją z hotelu i nie wziąć ich na nieoficjalne zwiedzanie miasta. Obejście ochroniarzy byłoby jednak trudne, a poza tym może to jej nauczycielskie nawyki dawały o sobie znać? Ryzykowna sprawa. Raisa chwilowo przestała o tym myśleć i skupiła się na czekającym ją zebraniu. Mimo że mieszkała w Moskwie i piastowała prestiżową funkcję, obawiała się, że wygląda na prowincjuszkę. Korzystając z tego, że dostała sporą kwotę na bieżące wydatki, sprawiła sobie nowe stroje. Dzisiaj włożyła je po raz pierwszy. Czuła się w nich nieswojo, jakby się przebrała w cudze ubranie. W Moskwie czasowo otwarto dla niej oraz dla innych nauczycieli biorących udział w wyprawie specjalne sklepy z artykułami luksusowymi — wyłącznie jednorazowo, tylko po to, żeby delegacja prezentowała się jak należy. Raisa nie miała jednak pojęcia o światowej modzie, więc chociaż pracownicy sklepu tłumaczyli jej, co w Nowym Jorku noszą przedstawiciele elity, podejrzewała, że nie wiedzą, o czym mówią. Dyplomaci, z którymi wkrótce miała się spotkać, przez całe życie obracali się w kręgach najważniejszych ludzi na świecie. Wyobrażała sobie, jak wchodzi do sali, a oni, oceniwszy ją w mgnieniu oka, biorą ją za skromnie sytuowaną kobietę, która rzadko wyjeżdża z Moskwy. Będą się do niej uśmiechać — uprzejmie, z politowaniem, pewni, że Rosjanie wyciągnęli ją z mroków zapomnienia i rzucili na międzynarodową scenę. A ustalą to, zaledwie rzuciwszy okiem na jej pospolite buty i krój żakietu. W normalnych okolicznościach zupełnie nie przejmowałaby się tym, co ktoś obcy pomyśli sobie na jej widok. Nie była próżna. Przeciwnie, starała się nie rzucać w oczy. Jednak w sytuacji takiej jak ta musiała wzbudzać szacunek. Jeśli nie nabiorą do niej zaufania, zapewne zechcą pokrzyżować jej plany. Jadąc windą, Raisa po raz ostatni ukradkiem przejrzała się w lustrze. Ta nerwowa samoocena nie uszła uwagi jej przewodnika — młodego, wykształconego człowieka z zaczesanymi na bok włosami, w niewątpliwie drogim garniturze i starannie wypastowanych butach — który obrzucił ją protekcjonalnym spojrzeniem, jakby potwierdzając słuszność jej obaw: miała tandetne buty, liche ubranie i wyraźnie odbiegała prezencją od ludzi pracujących w tym budynku. Co gorsza, jego wzrok dawał do zrozumienia, że jest wielkoduszny — rozumie jej sytuację, wie, jakim podlega ograniczeniom, więc traktuje ją ulgowo. Raisa milczała, czuła, że traci grunt pod nogami. Wzięła się w garść, za wszelką cenę usiłując puścić ten incydent w niepamięć, a potem weszła do radzieckiego przedstawicielstwa przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Dwaj mężczyźni w nienagannych garniturach wstali z krzeseł. Raisa znała jednego z nich, Władimira Trofimowa. Ten przystojniak po czterdziestce pracował w Ministerstwie Edukacji, w którym oficjalnie zatwierdzono plany wyjazdu. Poznali się w Moskwie. Podejrzewała, że będzie kolejnym zwierzęciem
politycznym, obojętnym na los dzieci, a tymczasem okazał się przyjazny i towarzyski. Dużo czasu spędzał z uczniami, wciągając ich w rozmowy. Trofimow przedstawił nowo przybyłą pozostałym: — Raisa Demidowa. — I dorzucił z udawanym amerykańskim akcentem: — A to jest Evan Vass. Nie spodziewała się, że w zebraniu będzie uczestniczył Amerykanin. Był to wysoki mężczyzna, dobiegający sześćdziesiątki. Spojrzał na nią tak przenikliwym wzrokiem, że na chwilę straciła rezon. Ale jego oczy nie omiotły niby przypadkowo jej ubrania, nie zwrócił uwagi na jej pospolite buty. Podała mu rękę. Ujął jej dłoń tak słabo, jakby dotykał czegoś wstrętnego. Nie potrząsnął nią, jedynie ją przytrzymał. Raisa stwierdziła, że pragnie cofnąć rękę. Vass wyraźnie nie zdawał sobie sprawy, że przez niego poczuła się skrępowana. — Ze spotkania z wami mam przyjemność. — Angielski Raisy był bardzo ograniczony, chociaż starała się nadrobić braki. Trofimow roześmiał się. Vass nie. Puścił dłoń Raisy i odparł płynnie po rosyjsku: — Nazywam się Jewgienij Wasiliew. Dla żartu nazywają mnie Evan Vass. Mam nadzieję, że to tylko dowcip. Ale mnie jakoś nie bawi. — Evan od tak dawna mieszka w Ameryce i jest tak zepsuty przez amerykański styl życia, że zmieniliśmy mu nazwisko — wyjaśnił źródło tego żartu Trofimow. Ta niefrasobliwa wymiana zdań wprawiła Raisę w osłupienie — w tym, że kogoś zepsuł amerykański styl życia, nie było nic śmiesznego, a jednak wyglądało to na zwykłe przekomarzanie się. Ci ludzie żyli w oderwaniu od rzeczywistości, w świecie, w którym nawet najcięższe zarzuty niczym nie groziły. Podczas gdy Trofimow nalewał jej szklankę wody, powtarzała sobie, że tamci mogą traktować się pobłażliwie, ale to nie jej szczebel, więc zasady, które stosują się do nich, do niej się nie odnoszą. Przestała rozpamiętywać niepokojącą scenę powitalną i zrelacjonowała plan koncertu, podkreślając znaczenie wszystkich ustaleń, od wyboru piosenek po rozkład foteli. Poprzedniego wieczoru odbyła już w hotelu pierwsze spotkanie ze swoim amerykańskim odpowiednikiem, a wkrótce czekało ją drugie, tym razem w sali obrad plenarnych. Na popołudnie zaplanowano próbę generalną. Słuchając Raisy, Trofimow palił bez przerwy, uśmiechając się i potakując głową; od czasu do czasu przyglądał się, jak dym z jego papierosa wiruje w prądzie powietrza wytwarzanym przez klimatyzator. Vass nie reagował na jej słowa, przeszywał ją tylko nieruchomym spojrzeniem czarnych jak węgiel oczu. Kiedy skończyła, Trofimow zgasił papierosa. — Brzmi wspaniale — oświadczył. — Ze swojej strony nie mam nic do dodania. Wygląda na to, że panuje pani nad wszystkim. Nie wątpię, że koncerty odniosą olbrzymi sukces. Mężczyźni wstali. Był to znak, że Raisa powinna wyjść, ale stała niepewnie, nie mogąc w to uwierzyć. — Nie macie żadnych uwag? Trofimow uśmiechnął się. — Uwag? Owszem, powodzenia! Nie mogę się doczekać koncertu. To będzie wielki sukces. Ba, triumf, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
Zobaczymy się wieczorem. — Nie przyjdziecie na popołudniową próbę generalną? — Nie, to nie będzie konieczne. Poza tym mogłoby zepsuć cały spektakl. Mamy do pani zaufanie. Bezwarunkowe. Trofimow podszedł do Raisy i odprowadził ją do drzwi. Za nimi czekał młody przewodnik, żeby towarzyszyć jej do sali obrad plenarnych. Trofimow się z nią pożegnał. To samo zrobił Evan Vass. Raisa kiwnęła głową i ruszyła do windy, skonsternowana ich reakcją. W ogóle jej nie przesłuchiwali. Nie demonstrowali swojej władzy. Zachowywali się tak, jakby koncert, na który dyplomaci tak długo załatwiali zgodę, nie miał najmniejszego znaczenia. Dotknęła ramienia przewodnika i zapytała po angielsku: — Gdzie jest toaleta? Skręcił i zaprowadził ją na miejsce. Weszła do łazienki, upewniła się, że jest sama, po czym oparła się o umywalkę. Patrząc w lustro, na swoje brzydkie, niemodne ubranie, zauważyła, jak bardzo jest spięta. Lew się nie mylił; jeśli chodzi o ten wyjazd, instynkt go nie zawiódł.
New Jersey Hrabstwo Bergen Miasteczko Teaneck
Tego samego dnia Agent FBI Jim Yates stał nad śpiącą żoną, patrząc na nią tak, jakby była trupem, a on pierwszym policjantem, który zjawił się na miejscu zbrodni. W samym środku lata, w sypialni rozgrzanej niczym sauna, leżała opatulona po szyję grubą kołdrą. Była nadwrażliwa na hałas, skręcone kłaczki bawełnianych wacików sterczały z jej uszu jak smugi dymu ulatujące z ogniska. Gruba czarna maseczka na oczy pogrążała ją w nieustającej ciemności, odcinając od świata, bo gardziła nawet tak pięknym słonecznym porankiem. Yates nachylił się tak, że jego usta zawisły nad jej czołem. — Kocham cię — wyszeptał. Przewróciła się na bok, plecami do niego, i przegoniła go, krzywiąc się z irytacją i marszcząc brwi. Nie opuściła maski, nie odezwała się. Prostując się, Yates wyobraził sobie, że zdziera tę jej maskę, dotyka jej powiek i rozwiera je, żeby musiała na niego spojrzeć, a jednocześnie spokojnie, nie podnosząc głosu i nie tracąc panowania nad sobą, powtarza: Kocham. Cię. Będzie to powtarzał, coraz głośniej, dopóki mu nie odpowie: Ja. Też. Cię. Kocham. Wtedy jej podziękuje. A ona uśmiechnie się słodko. Właśnie tak należy zaczynać normalny dzień. Kiedy mąż mówi żonie, że ją kocha, powinna mu się zrewanżować tym samym. Nawet jeśli to nieprawda, trzeba przestrzegać rytuału. Tak to się odbywa w każdym związku, w normalnej amerykańskiej rodzinie mieszkającej na porządnych przedmieściach. Yates podszedł do okna, rozsunął zasłony i wyjrzał na ogród — był zapuszczony, klomby kwiatów dusiły się w wysokich po kolana chwastach, splątanych jak włosy wiedźmy. Trawnik już dawno zdechł, ziemia zbiła się w twarde jak kamień bryły — nierówne szczeliny między kępkami lichej, pożółkłej trawy przywodziły na myśl powierzchnię niegościnnego Księżyca. Pośród starannie wypielęgnowanych ogrodów sąsiadów wyglądało to obrzydliwie. Yates
zaproponował, żeby wynajęli ogrodnika, lecz żona odmówiła w obawie, że ktoś obcy kręciłby się po domu, hałasował i rozmawiał z sąsiadami. Yates obiecał, że poprosi ogrodnika, żeby się nie odzywał, nie wchodził do domu i zachowywał się jak najciszej, byleby ten zapuszczony dom nie przynosił im wstydu. Żona wciąż jednak się nie zgadzała. Kiedy był już gotów do wyjścia, obszedł dom, upewniając się, że wszystkie okna są pozamykane. Przystanął przy telefonie i sprawdził, czy przewód jest wyjęty z gniazdka. Dopiero wtedy zszedł schodami na parter. Wydali ciężkie pieniądze, by wyłożyć je najgrubszą wykładziną z najlepszych materiałów z jakiegoś egzotycznego kraju, mającą tłumić wszelkie dźwięki. Wychodząc z domu, przybił pinezką do drzwi kartkę z napisem: PROSZĘ NIE DZWONIĆ ANI NIE PUKAĆ DO DRZWI Początkowo zostawiał wiadomość, że nikogo nie ma w domu. W końcu zrezygnował z tego, bo żona obawiała się, że może to zachęcić włamywaczy. Po powrocie z pracy odpinał kartkę. Ale wychodząc, nawet jeśli miało go nie być przez godzinę albo chociażby przez pięć minut, zgodnie z rytuałem zawsze zostawiał tę kartkę. Jego żona źle znosiła jakiekolwiek zakłócanie spokoju. Wsiadł do samochodu, ścisnął kierownicę, ale nie zapalił silnika. Po prostu siedział, gapiąc się na swój dom. Zakochał się w nim, kiedy go kupił. Uwielbiał tę ulicę z pięknymi ogrodami od frontu, położoną blisko parków i wszelkiego rodzaju sklepów. Latem unosił się tu zapach świeżo skoszonej trawy i zawsze było nieco chłodniej niż w mieście. Mieszkańcy witali się, pozdrawiali. Nic nie wściekało go tak jak ci, którzy nie doceniali tego, że szczęśliwym trafem przyszło im żyć w tej okolicy. Zamieszki rasowe w Jersey City z sierpnia ubiegłego roku to była istna hańba, ludzie na własne życzenie niszczyli miejsce, gdzie mieszkali. Rozruchy dowiodły, że Yates miał rację, sprzeciwiając się zniesieniu segregacji rasowej w szkołach publicznych w Teaneck. Wielu ludzi było dumnych z tego osiągnięcia, które nazwali postępem społecznym. Yates publicznie nie zabierał głosu na ten temat, nie wątpił jednak, że doprowadzi to do napływu obcych, to zaś z kolei do napięć. Raj nie wymaga postępu. Fotografie Jersey City przyprawiły go o szok: rozbite witryny sklepowe, płonące samochody. Niewykluczone, że niektórzy w tej części miasta mieli prawo się uskarżać — bezrobocie zawsze stanowiło problem — ale tylko chorzy na umyśle i ślepi mogli niszczyć swój własny dom, zamiast starać się go odbudować. Yates zamierzał walczyć, żeby to samo nie powtórzyło się tutaj. Skręcił z podjazdu w kierunku Manhattanu, oddalonego o trzydzieści minut jazdy. Wczoraj do późnej nocy został w mieście, żeby upewnić się, czy wszyscy członkowie radzieckiej delegacji, mieszkający w hotelu Grand Metropolitan, są na miejscu. Kiedy już sprawdzono, co trzeba, i nabrał pewności, że Rosjanie są w swoich pokojach, powinien był wrócić do domu, do żony. A tymczasem odwiedził mieszczący się w suterenie bar o nazwie Flet, w pobliżu Broadwayu, gdzie pracowała na pół etatu kelnerka, z którą spotykał się od trzech miesięcy. Młodsza od niego o dwadzieścia trzy lata i piękna, interesowała się zwłaszcza
w większości zmyślonymi historiami o FBI, którymi ją karmił. Kładła się na łóżku naga, z rękami pod głową, a on siedział w rozpiętej koszuli i opowiadał jej o swoich przygodach. Niemal równie dobra jak seks była uwaga, z jaką chłonęła wszystkie anegdoty. Każdą z nich kwitowała: Nie Wia Ry God Ne, wymawiając to jak pięć odrębnych słów, jak gdyby powiedzenie mężczyźnie, że jest niewiarygodny, stanowiło największy komplement, jakim można go obdarzyć. Żona z prawdziwego zdarzenia nabrałaby podejrzeń. Wrócił do domu o czwartej nad ranem, cichutko wszedł krytymi wykładziną schodami na piętro i zobaczył, jak jego połowica, Diane, leży skulona pod kołdrą niczym chore zwierzątko. Mijały dni, a on nigdy nie widział jej w innej pozycji. Było za gorąco na sen, więc położył się na kołdrze nagi, wciąż pachnąc Rebeccą. Nigdy nie zamierzał zdradzać żony. Nie idealizował niewierności. Chciał być dobrym mężem, pragnął tego ponad wszystko. Starał się nie obwiniać Diane za wyrzuty sumienia, które dręczyły go dzień w dzień. Czasami w przypływie frustracji miał ochotę rozerwać ich dom gołymi rękami, rozebrać go deska po desce i cegła po cegle. Żałował, że nie może zacząć życia od nowa — wszystko by zrobił tak samo, w najdrobniejszym szczególe… pomijając Diane. W ubiegłym roku jego rodzice obchodzili pięćdziesiątą rocznicę ślubu. Wydali przyjęcie w ogrodzie. Stawiło się ponad dwustu gości. Wielu przyjechało z innych stanów, niektórzy nawet musieli przylecieć samolotem. Diane nie była w stanie się zebrać. Po dwóch godzinach błagania, walenia dłońmi w stół i zbiciu dwudziestoletniej butelki wina kupionej na prezent, po tym, jak roztrzaskał pięścią szklaną szafkę i pokaleczył sobie kostki ręki, Yates zmuszony był pojechać sam. Zjawił się spóźniony, z zabandażowaną dłonią, w dodatku wcześniej zdążył wydudlić niemal litr whisky. Zajął się smażeniem na ruszcie i stał przy nim niczym służący niemowa, gapiąc się, jak ze skwierczącego mięsa kapią do ognia krople tłuszczu. Wpakował się w najbardziej żałosny, paskudny związek w całej okolicy, o czym wszyscy świetnie wiedzieli. Bywało, że w poczuciu upokorzenia pragnął umrzeć, dosłownie — żeby stanęło mu serce, a płuca wyschły na wiór. Wszyscy lekarze i terapeuci, do których zwracała się Diane, mówili z grubsza to samo. Szwankowały jej nerwy. Brzmiało to niczym diagnoza postawiona sto lat temu i Yates nie mógł uwierzyć, że dzisiaj również słyszy coś podobnego. Może pomogą jej jakieś proszki? Dali mu pigułki, Diane posłusznie je łykała, ale skutek był żaden. Próbując powstrzymać rozpad ich małżeństwa, zaczęli się starać o dziecko, lecz Diane poroniła. Yates modlił się o siłę, żeby nie obwiniać o to żony, a jednak ją obwiniał. Miał jej za złe śmierć swojego dziecka, miał jej za złe tę kelnerkę… miał jej za złe wszelkie niepowodzenia, jakie go w życiu spotkały, ponieważ to ona była ich źródłem. Chciał spełnić swoje marzenie, mieć idealne małżeństwo, dzieci, wyśniony dom… mógł jej to zapewnić i od strony finansowej, i emocjonalnej, był na to gotowy, a ona zaprzepaściła wszystko swoim szaleństwem. Może właśnie taka jest definicja obłędu — niszczyć wszystko, co dobre, bez najmniejszego powodu. Dojechał na Zachodnią Sto Czterdziestą Piątą. Parkując, zamknął okno. Jego samochód był czwartym pojazdem na całej ulicy — w tej części Harlemu nikt by nie zauważył, że jakiś dom popada w ruinę, a jego mieszkanką jest wariatka, która w ogóle nie wstaje z łóżka. Okolica w sam raz dla Diane. Ona nie zasługiwała na ich dom. Tu nie było zieleni ani parków, gdzie mogły się bawić
dzieci. Tutaj dzieciaki biegały po ulicach, podskakiwały na polach do gry w klasy, wyrysowanych kredą na rozgrzanym latem asfalcie, jak gdyby jezdnia przeznaczona była dla nich, nie dla samochodów. Na widok tych dzieci Yates za każdym razem przystawał. Bez miejsca do zabaw, przyszłości ani nadziei… Wkurzali go siedzący po bramach mężczyźni, zbijający bąki, zamiast wziąć się do pracy, zorganizować tym dzieciom jakiś plac czy trawnik od frontu. Ale tamci nigdy nic nie robili — skuleni, gadali z przejęciem, jakby mieli coś ważnego do omówienia. Powaga, z jaką te wyrzutki siedziały i gadały, podczas gdy staruszki, nierzadko dobrze po siedemdziesiątce, dźwigały ciężkie torby z zakupami, zakrawała na żart. Yates nigdy nie widział, żeby któryś z nich pomógł kobietom, żeby ruszył tyłek i zaproponował, że poniesie torby albo otworzy drzwi. Był pewien, że gardzili pracą. Uważali, że są ponad to. Nie znajdował innego wytłumaczenia. Wysiadł z samochodu na lejący się z nieba upał. Budynki z czerwonej cegły wchłaniały promienie słońca, ale tutaj lato nie było tak przyjemne jak w Teaneck, tu buchał koszmarny żar, tropikalna gorączka. Brud głównych ulic był niczym w porównaniu z mniejszymi uliczkami, na których wszędzie piętrzyły się śmieci, jakby czekały, aż przyjdzie powódź i je zmyje. Taka powódź to w sumie niezły pomysł, pomyślał Yates, być może potężny potop zabrałby ze sobą także tych wałkoni i nierobów. Przeszedł na drugą stronę ulicy, czując na sobie ich wzrok; setki oczu zerkały na niego w słońcu. Dzieciaki przerwały zabawę. Mężczyźni zamilkli, obserwując go z hamowaną niechęcią — nie tak wyraźną, żeby napytać sobie biedy, ot tylko tyle, żeby dać mu odczuć swoją nienawiść. Nienawidzą go? No i dobrze! Niech sobie myślą, że jego zdanie o nich ma coś wspólnego z kolorem ich skóry. Choć tak naprawdę miał gdzieś, czy są kolorowi, obchodziło go jedynie to, co z nich za ludzie — jaki jest kolor ich dusz. Mężczyzna to ktoś, kto pracuje. Sam robił wszystko, żeby jego kraj był coraz lepszy. Chciał im powiedzieć, że mężczyzna, który nie pracuje, nie jest mężczyzną, ale nie był pewien, czy go zrozumieją. Ci menele byli dla niego równie obcy jak tamci radzieccy komuniści. Yates pracował w ramach Programu Kontrwywiadowczego FBI — COINTELPRO — od czasu utworzenia go w roku 1956. W ciągu tych dziewięciu lat został jednym z najlepszych agentów programu. Wyrobił sobie nazwisko, udaremniając działania Narodowej Komisji do spraw Zniesienia HUAC (Komisji do spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej). Komisja na rzecz likwidacji komisji! Ci aktywiści nie mieli nawet dość rozumu, by uświadomić sobie, że ich nazwa ociera się o śmieszność, nie mówiąc już o całym tym przedsięwzięciu. Za bardzo zajmowały ich wykłócanie się o prawa zdrajców oraz jałowe akademickie dyskusje o wyższości praw jednostki nad dobrobytem całego społeczeństwa. Yates spodziewał się, że kto jak kto, ale komuniści zrozumieją, że potrzeby większości są daleko ważniejsze od tego, czego chce mniejszość. Ale ich nie obchodziły liczne spiski, które mogły poważnie zaszkodzić jego ojczyźnie. Odrzucali te argumenty, uważali je za sianie paniki. To ich samozadowolenie wzbudzało w nim niesmak. Na własne oczy widział spiskowców, ich plany… rozumiał, że należy chronić amerykański styl życia przed nienawiścią potężnego wroga. Yatesa szybko awansowano na szefa zespołu zajmującego się KPSZ — Komunistyczną Partią Stanów Zjednoczonych. Liczba jej członków malała. Yates nie był pewien, czy nie wynika to z tego, że nowym członkom kazano zejść do
podziemia. Woleli nie ryzykować. Ludzie z COINTELPRO dążyli do całkowitego zniszczenia partii. Nic innego ich nie zadowalało. Nowy przywódca KPSZ, Gus Hall, został przeszkolony w Międzynarodowej Szkole Lenina w Moskwie, więc COINTELPRO nie zamierzało zostawiać mu tyle swobody, by mógł reklamować publiczny wizerunek organizacji albo stworzyć tajną siatkę, która skuteczniej unikałaby środków, jakie przeciwko nim zastosowano. Agenci mieli do wyboru kilka metod: infiltrację, wojnę psychologiczną, naciski prawne — na przykład nękanie przez policję skarbową, która sprawdzała każdy świstek, szukając najdrobniejszych błędów. Mogli nasyłać miejscową policję i wreszcie, co nie bez znaczenia, stosować bezprawne środki nacisku. Yates nie zajmował się tym osobiście, takie rzeczy zlecano emerytowanym policjantom albo ludziom niepowiązanym z FBI. Nie miał jednak w związku z tym żadnych skrupułów. Jak to powiedział Hoover: Celem kontrwywiadu jest paraliżowanie działalności wroga, więc to, czy istnieją fakty na potwierdzenie zarzutów, nie ma najmniejszego znaczenia. Zadaniem funkcjonariuszy COINTELPRO było wyszukiwanie i unieszkodliwianie wichrzycieli, zanim zdołają się posunąć do aktów przemocy. A Yates należał do najlepszych. Wchodząc po schodach czteropiętrowej kamienicy z czerwonej cegły, miał wrażenie, że temperatura wciąż wzrasta. Było tak gorąco, że musiał przystanąć, wyciągnąć chusteczkę i otrzeć pot z czoła. W budynku śmierdziało, ale wolał się nie zastanawiać nad tą mieszaniną niemiłych zapachów. Ruszył dalej i podczas gdy przez jego skórę wyparowywały resztki alkoholu z poprzedniego wieczoru, lustrował wzrokiem obłażący tynk, połamane deski podłogi, przerdzewiałe rury oraz połatane rozmaitymi deskami i tekturą drzwi, niewątpliwie wykopane w trakcie awantury. Czuł wrogość bijącą od ludzi stojących w przejściach i kłębiących się na wspólnych korytarzach — ludzi bez pracy i jakichkolwiek umiejętności, których jedynym majątkiem było wrodzone poczucie niesprawiedliwości. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę gadali o tym, jak to zostali skrzywdzeni, a państwo ich zawiodło. Oceniano, że co najmniej dwadzieścia procent członków KPSZ stanowili Murzyni, a więc znacznie więcej, niż wynosił ich odsetek w populacji kraju; właśnie tak wyobrażali sobie rozwiązanie kwestii braku pracy — zburzyć cały ten gmach, na którym opierało się ich społeczeństwo. Yates uśmiechał się do mijanych ludzi, doskonale wiedząc, że doprowadza ich do szału. Nienawiść buchała z ich twarzy niczym żar z rozpalonego węgla. Mylili się jednak, sądząc, że go to obchodzi. Miał ochotę zapytać siedzącego na oknie młodego człowieka: Myślisz, że twoja nienawiść kogoś obchodzi? W tym pełnym nienawiści świecie ich nienawiść akurat liczyła się najmniej.
Na szczycie schodów zapukał do drzwi. Nieraz stawał w progu tego mieszkania, ale nigdy nie zaproszono go do środka. Dawno już zleciłby przeszukanie lokalu, niestety, nie sposób było tego zrobić bez wiedzy sąsiadów — tutaj ludzie żyli na kupie, szwendając się po wszystkich mieszkaniach. W sumie miał gdzieś, czy się dowiedzą. Nie uważał, żeby ta sprawa wymagała subtelności. Kusiło go, żeby zlecić to przeszukanie, nawet nie dlatego, że spodziewał się coś znaleźć, tylko w ramach wojny psychologicznej. Powstrzymały go kwestie rasowe. Jak mu wytłumaczono, nielegalne przeszukanie mogłoby zaognić stosunki między lokalną społecznością a policją. Nie mogli nawet sfingować włamania, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie okradałby takiej nory jak ta tutaj. Zapukał ponownie, tym razem głośniej. Wiedział, że mieszkanie jest małe, składa się tylko z jednego pokoju. Bez względu na to, co tam się w środku odbywało, dotarcie do drzwi powinno zająć raptem kilka sekund. Może rozpoznali go po sposobie, w jaki zapukał — ze złością, niecierpliwie — bo nikt inny w tej kamienicy nie pukał w ten sposób. W końcu drzwi się otworzyły i stanął przed nim człowiek, któremu FBI nadało kryptonim Wielki Czerwony Głos. — Witaj, Jesse — rzucił Yates.
Bradhurst Harlem Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta
Tego samego dnia Agent Yates oparł się o framugę drzwi, jak najdalej wciskając się do mieszkania. W odpowiedzi żona Jessego Austina podeszła i stanęła obok męża, zasłaniając, na ile to możliwe, wnętrze lokalu — ot, taka ludzka barykada. Yatesa rozbawił jej gest. Wiedział, że nie próbują ukryć nic nielegalnego, żadnych narkotyków czy fantów z kradzieży, jak większość tutejszych rodzin. Okazywali opór dla samego oporu, chroniąc swoją prywatność, okruchy godności i żałośnie próbując się przeciwstawić jego władzy. Jesse był potężnym mężczyzną, wysokim i barczystym. Po jego dawnej sile nie pozostało ani śladu: garbił się, mięśnie mu zwiotczały — niegdyś jędrne ciało nie obrosło tłuszczem, tylko obwisło. Dla odmiany jego żona straciła na wadze. Piętnaście lat temu była piękna, o pełnej, zaokrąglonej gdzie trzeba figurze. Teraz jej chudość wynikała z pracy fizycznej — wory pod oczami, głęboko pobrużdżone czoło. Jeśli chodzi o mieszkanie, nie było tam czego bronić: sypialnia pełniła także funkcję salonu, kuchni i jadalni. Łóżko od piecyka dzieliły raptem dwa kroki, a kolejne dwa prowadziły do łazienki. Yates musiał uczciwie przyznać, że ten lokal był utrzymany w większym porządku i staranniej odmalowany niż zaszczurzone nory, które znał z doświadczenia. Ale najbardziej widoczną różnicą, jedyną oznaką świadczącą o tym, że to mieszkanie ma swoją historię, były stojące tu i tam drogie meble, niczym eksponaty muzealne ocalone z wraku kariery, która poszła na dno. Niepasujące do otoczenia antyki — serwantki i ozdobne stoliczki — dla których nastały ciężkie czasy, płakały za swoimi dawnymi domami przy Park Avenue. Yates skupił uwagę na żonie Jessego — Annie Austin. Była zbyt opanowana i łebska, by tracić nad sobą kontrolę. Podziwiał tę kobietę, naprawdę ją podziwiał. Kiedyś była piękna, fotografowano ją podczas prestiżowych imprez, na których, obwieszona futrami i biżuterią jak księżniczka, zadawała szyku u boku swojego męża zdrajcy. Patrząc na te zdjęcia, Yates mógłby przysiąc, że jej zęby były wyrzeźbione z kości słoniowej — miała nienaturalnie biały, idealny uśmiech. Jakże nisko upadają wielcy — z przepychu do szarości, z bogactwa do nędzy. Ale pomimo niedoli, tej biedy na własne życzenie i zupełnie niepotrzebnej mizerii Jessego, Anna wciąż stała u boku męża. Tyle że teraz wyglądała jak zniszczona dekoracja z choinki, rozbita bombka, która straciła cały splendor i blask.
Yates patrzył, jak Jesse bierze Annę za rękę. Czyżby chciał mu w ten sposób przypomnieć, że mimo wszystko są razem — chociaż Yates i jego koledzy robili wszystko, co w ich mocy, żeby go zniszczyć, włącznie z rozpuszczaniem plotek o cudzołóstwie i oskarżeniami, że napastuje białe dziewczęta? Spreparowanie takich materiałów nie nastręczało najmniejszych trudności — na wielu zdjęciach pokazywano Jessego po koncertach, w otoczeniu wielbicieli, a głównie wielbicielek, przeważnie bardzo młodych. Piosenkarz nie unikał dotyku, stale kogoś obejmował albo przytulał ładne panny. Błoto, którym go obrzucili, przylgnęło na dobre. Gazety ochoczo podchwyciły temat, zgłosiło się wiele dziewcząt, utrzymujących, jakoby Jesse zachowywał się wobec nich niewłaściwie. Rzecz jasna, zrobiły to pod wpływem ludzi Yatesa, ich namów i gróźb, w obawie, że jeśli się sprzeciwią, przypisze im się sympatyzowanie z komunistami. Jednak Anna, jak zawsze lojalna, przy każdej okazji zarzucała tym dziewczynom kłamstwo i publicznie wytykała im brak moralnej odwagi, by przeciwstawić się FBI. Gdyby okazała się słabsza, gdyby zostawiła męża, to Jesse z pewnością by się załamał. Ale pozostała wierna, oddana i niezłomna w uczuciach; była przykładem dobrej żony, takiej, o jakiej marzy każdy mężczyzna. Wciąż kochała Jessego, wciąż trwała u jego boku i wciąż trzymała go za wielką rękę, jakby mógł ją ochronić. Należało przywrócić ją do rzeczywistości — te jego delikatne wielkie ręce jej nie obroniły, wyrządziły jej większą krzywdę, niż gdyby ją spoliczkował. Jesse i Anna byli tak dumni ze swojej miłości, tak dumni ze stałości ich związku, jakby ktoś im doniósł o bezużytecznej, szalonej żonie Yatesa. Agent wyraził na głos swoje myśli: — A kogo to, kurwa, obchodzi? Spojrzeli na niego jak na dziwoląga, a nie kogoś, kto wzbudza strach. Yates lubił świadomość, że ludzie się go boją. Pogrzebał w kieszeniach, szukając papierosów. Zostawił paczkę w samochodzie. Uświadomił sobie, że wciąż jest nieco wstawiony po poprzedniej nocy. — Wielki stary Jesse… Przyznaj się, nie chodzi ci po głowie, żeby się spiknąć z twoimi radzieckimi kolesiami, dopóki są w mieście? Cały czas próbują nawiązać z tobą kontakt, na okrągło. Listy, zaproszenia… Przechwyciliśmy je, ale zawsze istnieje ryzyko, że jakaś wiadomość do ciebie dotarła. A może wysłali kogoś osobiście? Twarz Austina nie zdradzała żadnych uczuć. Z braku papierosa Yates wyjął zapałkę i zaczął dłubać w zębach. — Dobra, skończmy te gierki. Znamy się nie od dziś. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nie wiesz o dzisiejszym koncercie w siedzibie ONZ, gdzie zgraja komunistycznych szczeniaków będzie nam piała z głębi swojej rosyjskiej duszy? Piosenki o pokoju, harmonii na świecie i innych bzdetach, w których, jak obaj wiemy, lubują się komuniści. Pomyślałem, że zajrzę i sprawdzę, czy się tam pojawisz. — Nic nam o tym nie wiadomo — odpowiedziała mu Anna. Yates przysunął twarz do jej twarzy, zmuszając ją do zrobienia kroku w głąb mieszkania. — Naprawdę?
— Naprawdę — potwierdził Jesse. — Nie macie prawa ingerować w naszą korespondencję. Słuchając odpowiedzi piosenkarza, Yates nie spuszczał wzroku z Anny. — Normalnie to brałaby mnie ta poza fałszywej cnotki, proszę pani. Pewnie działała też dwadzieścia lat temu, kiedy obnosiła się pani po mieście z tymi sztucznymi rzęsami, chodziła na bankiety i pokazywała się na okładkach magazynów. Sam może bym na to poleciał. Zawsze miałem słabość do ładnych babek. Jak nic zaprzedałbym duszę diabłu i przeleciał panią tylko po to, żeby mąż mógł sobie odsapnąć. Założę się, że to by panią rajcowało, ale nawet wbijając paznokcie w moje plecy, wmawiałaby pani sobie, że robi to wyłącznie dla niego. Yates zauważył, że Jesse zaciska pięści. Gniew przywrócił starego do życia. Ale stał w miejscu, nie ośmielił się zbliżyć do agenta. — Śmiało, Jesse — rzucił Yates. — Bądź mężczyzną, stań w obronie żonki. Przywal mi. Może ci wybaczy, że zmusiłeś ją do zamieszkania w takiej norze. Twarz piosenkarza drgała z nienawiści niczym trącona struna wiolonczeli. Z trudem zachowując spokój, powtórzył z grubsza to samo, co wcześniej powiedziała Anna: — Nie utrzymujemy już kontaktów z władzami radzieckimi. Nic nam nie wiadomo o przyjeździe Rosjan ani o ich planach. Yates protekcjonalnie pokiwał głową. — Gazet też nie czytacie? Pewnie nawet nie wiecie, gdzie leży Rosja, dobrze mówię? Śpiewający Rosjanie? Czy może być coś milszego dla ciebie, Jesse, niż gromadka ładnych młodych komunistek, które śpiewają piosenki? Czy mi się zdaje, czy sam też kiedyś śpiewałeś? I chyba to były piosenki dokładnie w ich duchu? — Owszem, śpiewałem, ale pan położył temu kres. — Nie przyłożyłem do tego ręki. Śpiewanie to nie zbrodnia. Tyle że jedne piosenki cieszą się wzięciem, a inne, te twoje o miłości do komunistów, ostatnio nie znajdują słuchaczy. Czasy się zmieniają, a wraz z nimi gusta. Nie zauważyłeś, Jesse, że ludzie odchodzą w zapomnienie? Smutne. Nie sądzisz, że to smutne? Na świecie dzieje się tyle smutnych rzeczy, że mógłbym wylać morze łez. Kariery biorą w łeb, talent szlag trafia… smutne, smutne, jakież to kurewsko smutne. Anna wzdrygnęła się, nie spuszczając wzroku z męża, jakby się bała, że może powiedzieć coś nierozważnego. Yates niewątpliwie na to właśnie liczył. — Po co pan tu przyszedł? — zapytała. — Powinienem się obrazić. Mam wrażenie, że wy mnie w ogóle nie słuchacie. Ruscy zaprosili was na ten koncert. Udaremniliśmy kilka prób nawiązania z wami kontaktu, ale oni łatwo się nie poddają. Chcą, żebyś się tam pojawił. A ja chcę wiedzieć dlaczego. Moim obowiązkiem jest mieć oko na takich jak ty… — Czyli jakich? — wpadł mu w słowo Austin. Yates porzucił żartobliwy ton. — A o kim ja tu mówię? O człowieku, który oficjalnie oświadczył, że gdyby wybuchła wojna z Ruskimi, nie walczyłby za Amerykę, o człowieku, który żyjąc w tym kraju, przy każdej nadarzającej się okazji daje wyraz swojej nielojalności wobec ojczyzny. Więc kogo mam na myśli? Komunistę, właśnie o niego mi chodzi. Spojrzał na buty Austina. Były stare i znoszone, ale przedniej jakości, zapewne włoskie, w każdym razie wyszukane — kolejny relikt z czasów, kiedy piosenkarz
tłukł kupę szmalu, rocznie zarabiał więcej, niż taki Yates zdołałby zarobić przez całe życie. Ale czy dziś ktoś by się tego domyślił? — Jesse, wiesz, co tak naprawdę mnie wkurza? — zapytał agent, wciąż patrząc na buty Austina. — Nie wątpię, że wiele rzeczy, proszę pana. — To prawda. Wiele rzeczy doprowadza mnie do białej gorączki. Ale najbardziej ci, którym się powodzi w tym kraju, ludzie tacy jak ty, którzy z niczego dochodzą do wielkich pieniędzy, osiągają sukces, a potem wypinają się na swoich i wskakują do łóżka obcego reżimu. Od Ruskich niczego nie dostałeś. Nie potrafią nawet wykarmić własnego narodu. Jak to możliwe, że kochasz ich, a nie nas? Dlaczego śpiewasz o nich, nie o nas? Jesteś uosobieniem amerykańskiego snu, Jesse, nie rozumiesz tego? Pieprzony amerykański sen to ty. Wstydź się! Yates otarł czoło. Serce waliło mu jak młotem. To już nie było zabawne. Odetchnął głęboko. — Ależ gorąco. Nie wiem, jak wy tu możecie spać. Nie wiem, jak udaje wam się oddychać. Widocznie wasze płuca są innego rodzaju. — Oddychamy tak samo jak pan, agencie Yates — odparła Anna cicho. Yates się skrzywił, jakby go nie przekonała. — W poprzednim mieszkaniu mieliście klimatyzację? — rzucił. — Teraz wam jej brakuje, co? Żadne z nich się nie odezwało, a jemu odechciało się ich prowokować. — Słuchajcie, ja już z wami skończyłem. Zostawię was samych. Ale zanim wyjdę, mam jeszcze jedno pytanie, filozoficzne, nad którym wszyscy powinniśmy się zastanowić. W Związku Radzieckim na pewno są ludzie, którzy nienawidzą swojego kraju, prawda? Więc nie sądzicie, że świat byłby o wiele prostszy, gdyby tamci przenieśli się tutaj, a wy wyjechalibyście do nich? — Może mnie pan obrażać do woli — odparł Jesse bez namysłu. — Ale nie ma pan prawa mi wmawiać, że ten kraj nie jest moją ojczyzną w tym samym stopniu co pańską. To… Yates odwracał się już do wyjścia, lecz wpadł mu w słowo: — Będę ci to powtarzał na okrągło, Jesse. Tak długo, aż sam to pojmiesz. I przyjmij dobrą radę: jeśli masz za grosz rozumu, trzymaj się z dala od tego koncertu. Dobrze ci radzę.
Manhattan
Tego samego dnia Jelena zacisnęła pięści, żeby powstrzymać drżenie rąk. Serce łomotało jej jak szalone, biło dwa razy na sekundę. Musiała wziąć się w garść. Pierwsza część ich planu powiodła się doskonale — udało jej się niepostrzeżenie wymknąć z hotelu. Jej kochanek, Michaił Iwanow, zbadał rozkład Grand Metropolitan i odkrył słabe punkty: taras z basenem na piątym piętrze, monitorowany jedynie od strony głównego wejścia. Amerykańska tajna policja mylnie założyła, że nie można się stamtąd wydostać inną drogą. Taksówka minęła skraj Central Parku, kierując się na północ miasta. Jelena z jednej strony rozumiała, że powinna podziwiać widoki — park, wieżowce, ludzi na chodniku — z drugiej była zbyt rozproszona, nie mogła się skupić, miasto zlewało się w niewyraźną plamę. Wyjrzała przez tylną szybę, sprawdzając, czy nikt nie śledzi taksówki. Nigdy nie jechała w takim ruchu, w tak niewiarygodnym gąszczu samochodów. Tylko nieliczne z nich były służbowe, większość wyglądała na pojazdy prywatne. Byłaby zachwycona, gdyby nie nudności i zawroty głowy. To na pewno przez kołysanie taksówki. Nie mogła znieść myśli, że czuje się tak ze zdenerwowania. Przez całe życie była tą słabszą, młodszą siostrą — spokojną, grzeczną, która nigdy nie sprawia kłopotów. Dla odmiany jej starsza siostra, Zoja, była niezależna, uparta i władcza. To ona za nie decydowała. Miała niepodważalny autorytet. Jelena zawsze zdawała się na siostrę, ulegała jej. Ich relacje wyglądały w ten sposób, odkąd sięgała pamięcią. A przecież miała swoje zdanie. Teraz nadszedł czas, żeby wyjść z cienia starszej siostry i odnaleźć własną tożsamość. Po raz pierwszy w życiu powierzono jej sprawę wielkiej wagi. Dopiero ktoś spoza rodziny docenił jej możliwości. Michaił wybrał właśnie ją. Uważał ją za dorosłą, równą sobie. Jeszcze zanim się zakochali, nigdy nie traktował jej z góry, a nawet zdradził jej prawdziwy powód, dla którego wysłano go w tę podróż. Michaił pracował w tajnym wydziale Ministerstwa Propagandy, zwanym SŁUŻBĄ A. Jak wyjaśnił Jelenie, wydział ten miał na celu krzewienie za granicą pozytywnych cech komunizmu i wytykanie zinstytucjonalizowanych kapitalistycznych nierówności, by móc dowodzić przewagi komunizmu bez odwoływania się do potęgi militarnej czy zastraszania — w ramach próby stworzenia nowego wizerunku ideologii skażonej nadmiarem represji wobec własnego społeczeństwa. Usłyszawszy o tym, że radziecka tajna policja zamordowała biologicznych rodziców Jeleny, Michaił przyznał, że partia popełniała błędy. I uważał, że właśnie te błędy przesłaniają ich ideologiczną wyższość. Komunizm dążył do równości rasowej, wyeliminowania dyskryminacji ze względu na płeć, a także do położenia kresu ubóstwu większości
i rozpasanemu bogactwu nielicznych. Jelena była niezwykle wyczulona na prześladowania i uprzedzenia, kiedy więc nadarzyła się okazja, żeby to zmienić, zgodziła się odegrać swoją rolę. Za panowania Stalina straciła tak wiele, nie wyłączając rodziców, a mimo wszystko wierzyła, że zbrodnicze wybryki jednego tyrana nie powinny zniszczyć marzenia o równości społecznej. I nie zamierzała dopuścić, żeby stała się przez nie równie cyniczna jak Lew. SŁUŻBA A prowadziła, jak to określał Michaił, wyłącznie bierną działalność, taką jak finansowanie publikacji i fundowanie stypendiów dla sympatyków. Była czysto pokojową organizacją, pobudzającą ludzi do sprzeciwu. Rekrutowała amerykańskich naukowców i dziennikarzy, żeby uczciwie opisywali wady systemu kapitalistycznego, założyła też wydawnictwo przyjmujące kontrowersyjne teksty, których żaden inny wydawca by nie opublikował. Firma ta wydała między innymi książkę o tym, że Kennedy’ego zamordowali przedstawiciele skrajnej prawicy, koteria magnatów naftowych i handlarzy bronią. Wydawnictwo nie odnosiło sukcesów komercyjnych, cieszyło się za to renomą w kręgach akademickich ze względu na teksty feministyczne. Jednakże badania reakcji na publikacje dotyczące nierównego traktowania płci dowodziły niezbicie, że realnie rzecz biorąc, bezpośrednie odwoływanie się do kobiet nie daje najmniejszej szansy na zmianę Ameryki. Skoro więc teksty feministyczne w zasadzie poniosły porażkę, sprzedając się w nakładzie około stu egzemplarzy, uznano, że takie manifesty nie są w stanie wzniecić rewolucji. SŁUŻBA A zmieniła zatem front, całą uwagę i dostępne środki poświęcając kwestiom rasowym. Na rogach ulic celowo wybranych miast, takich jak Atlanta, Memphis, Oakland i Detroit, rozdawano bezpłatnie nie tyle książki, ile broszury, mające prowokować szokującymi tytułami: CZARNY ZARABIA PRZECIĘTNIE 4000 DOLARÓW! BIAŁY ZARABIA PRZECIĘTNIE 7000 DOLARÓW! CZARNE DZIECI UMIERAJĄ TRZYKROTNIE CZĘŚCIEJ NIŻ BIAŁE! CZARNE RODZINY ŻYJĄ W NĘDZY TRZYKROTNIE CZĘŚCIEJ NIŻ BIAŁE! Jelena i Michaił, leżąc w łóżku, godzinami rozmawiali o tym, jak to komunizm zaniedbał istotę tego, co w nim najbardziej pociągające — główny powód swojego istnienia. Urzeczonej pasją kochanka Jelenie schlebiało, że ją w to wciągnął. W przeciwieństwie do wiary Michaiła w jej najbliższej rodzinie chyba nikt nie wyznawał żadnej ideologii. Raisa nie poruszała kwestii politycznych, z wyjątkiem tych, które bezpośrednio dotyczyły jej szkoły. Lew nigdy nie zabierał głosu w tych
sprawach, jakby temat polityki był zakazany. Jelenie było żal ojca — zmuszony pracować dla tyrana, z czasem zgubił swój idealizm. Dla niego droga powrotu została zamknięta raz na zawsze. Stracił nadzieję. Pomijając rodzinę, w nic już nie wierzył. Ale to, że Lew stracił złudzenia, nie oznaczało jeszcze, że i ona musi być ich pozbawiona. Michaił był tym mężczyzną, w którego wierzyła. Starsza siostra, Zoja, wyznała jej kiedyś w sekrecie, jak to jest się zakochać. Jelena nie do końca rozumiała uczucia opisywane przez Zoję, dopóki nie poznała Michaiła. Miłość oznaczała podziw i oddanie; z miłości gotowa była zrobić dla niego wszystko, ponieważ wiedziała, że on dla niej zrobiłby to samo. Taksówka właśnie minęła Zachodnią Sto Dwudziestą, zbliżając się do celu — domu przy Zachodniej Sto Czterdziestej Piątej.
Bradhurst Harlem Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta
Tego samego dnia Schodząc po schodach, Yates minął tych samych nierobów snujących się po korytarzach. Skinął im głową i rzucił: — Jak tam, panowie, pracowity dzień? Nie odpowiedzieli. Yates wybuchnął śmiechem. Wątpił, czy ktoś z nich potrafiłby wymienić tytuł choćby jednej piosenki z repertuaru Austina. Niegdyś Wielki Czerwony Głos występował dla milionowej publiczności, a teraz był zapomniany przez Murzynów i białych, przez bogatych i biednych. Yates nie sądził, żeby ci ludzie na korytarzach w ogóle wiedzieli, kim jest mieszkający na ostatnim piętrze starzec. Nikt poniżej trzydziestki nie miał prawa pamiętać jego sukcesów. Radio nie nadawało już piosenek Jessego. W sklepach nie sprzedawano jego płyt. Gazety nie drukowały jego tekstów, najlepsze ilustrowane magazyny nie zamieszczały wywiadów z piosenkarzem. Był tak osłabiony, że brakowało mu hartu ducha, by stanąć w obronie żony, którą Yates obrażał w jego obecności. Zniszczyć czyjąś karierę to jedno; nie nastręczało to większych trudności. Ale złamać czyjegoś ducha to całkiem inna para kaloszy. Widząc, jak Jesse się porusza, przygarbiony do ziemi i oklapnięty, jak z trudem się odszczekuje, Yates był pewien, że jest już bliski ostatecznego zwycięstwa. Dziwiło go, dlaczego Rosjanie tyle razy próbowali skontaktować się z Austinem, błagając, żeby pojawił się na dzisiejszym koncercie. Czego od niego oczekiwali? Nigdy nie zdołaliby mu załatwić pozwolenia na wstęp do siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych. Yates był pewien, że piosenkarz okłamał go, mówiąc, że nic o tym nie wie, i czuł, że coś jest nie w porządku — że coś przegapił, czegoś nie zauważył. Pracował nad Jessem zbyt ciężko i zbyt długo, żeby teraz pozwolić mu na ostatni spektakularny występ w świetle reflektorów. Czując, że kac szybko ustępuje, wyszedł z kamienicy, szukając w kieszeniach papierosów — znowu zapomniał, że zostawił je w aucie. Z boku zauważył kolejną grupę młodych mężczyzn na schodach — dwaj siedzieli, dwaj stali. Jak na nierobów, byli cudacznie wystrojeni — w czyste, wpuszczone w spodnie koszule, kamizelki i marynarki; dwaj z nich byli nawet pod krawatem, jakby pracowali w banku. Palili skręty. Yates podszedł do nich. — Panowie, czy któryś z was byłby tak miły i skręcił jednego dla mnie? Spokojnie mógł wziąć własne papierosy z samochodu, ale dzięki temu miał więcej frajdy. Tamci porozumieli się wzrokiem i westchnęli w duchu, słysząc jego
prośbę. Wiedzieli, że reprezentuje prawo. Więc go nienawidzili. Ale nie mogli odmówić. Powtarzajcie za mną: wasza nienawiść nikogo nie obchodzi. Z radością patrzył, jak ci młodzi twardziele stają się kompletnie bezsilni — pozornie butni i na luzie, są mu służalczo posłuszni, pokorni jak, nie przymierzając, zniewieściałe cioty. Najmłodszy z nich wyciągnął kapciuch i wprawnie skręcił fajkę. Postarał się, żeby papieros wypadł idealnie, bo nie chciał dać Yatesowi pretekstu do wybuchu złości. Bystry gość — rozumiał, że najmniejszy przejaw buntu rozjuszy agenta. Kiedy skończył, podał skręta Yatesowi, ale ten nie sięgnął po zapałki, mimo że miał je w kieszeni. — Lubię, żeby moja fajka trochę się popaliła, zanim się sztachnę. Inny mężczyzna pstryknął zapałką i podsunął ją agentowi pod nos. Yates przytknął koniuszek papierosa do płomienia, zapalił go i zaciągnął się, uśmiechem wyrażając swoją wdzięczność. — Kopę lat, odkąd paliłem taki tandetny tytoń. Przypomniały mi się czasy, kiedy zacząłem jarać jako gówniarz. Życzę wam owocnego dnia, panowie. Wygrzewajcie się dalej na słoneczku. Mężczyzna zgasił zapałkę gwałtownym ruchem nadgarstka — był to największy przejaw emocji, na jaki się ośmielił. Yates zaciągnął się głęboko, napawając się tą chwilą… niezrównaną chwilą w ten piękny słoneczny dzień. ••• Taksówka się zatrzymała. Jelena wyjrzała przez okno. To na pewno tutaj — Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta. Panował tu ruch, ale zupełnie inny niż na Czterdziestej Czwartej. Mało kto czymś się zajmował, większość się obijała. Jelenę martwiło, że będzie się rzucała w oczy — siedemnastoletnia Rosjanka, niemodnie ubrana, nieznająca ani tego miasta, ani tej dzielnicy, ani tutejszej kultury. Było niewiele czasu, nieco ponad godzinę, zanim w hotelu zorientują się, że zniknęła. Cała grupa miała się spotkać na obiedzie przed próbą generalną, po powrocie Raisy z wstępnej wizyty w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jelena spojrzała na zegarek. Jazda taksówką trwała ponad trzydzieści minut, dłużej niż to wynikało z ich obliczeń. Opóźnienie oznaczało, że na odszukanie Austina i rozmowę z nim ma bardzo mało czasu. Wiedziała już, że stał się odludkiem, przestał koncertować, rzadko wychodził z mieszkania, był bezrobotny i sponiewierany moralnie naciskami, jakie na niego wywierano. Taksówkarz — biały — odwrócił się i z troską spojrzał na Jelenę. — Panienka na pewno chce tutaj? Jelena całkiem nieźle radziła sobie z angielskim, ale ten zwrot wprawił ją w zakłopotanie. Powtórzyła więc adres: — Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta. Kierowca skinął głową.
— To tutaj, a jakże. Ale to nie miejsce dla takiej panny jak ty. Nie zrozumiała, o co mu chodzi. — Ile płacę? — zapytała. Taksówkarz wskazał na licznik. Wyjęła pieniądze, które dostała od Michaiła. — Może pan zaczekać? — Jak długo? — Dwadzieścia minut. Kierowca się wahał. Płacąc mu pięć dolarów, Jelena zwróciła uwagę, że suma wyraźnie go ucieszyła. Widocznie była to kwota nie do pogardzenia. — Jeśli pan zaczeka, dam więcej. Skinął głową, zapłata zupełnie zmieniła jego nastawienie. Jelena poczuła, że nim gardzi — jak kimś zakochanym w pieniądzach, kto na widok dolara staje się innym człowiekiem. — Zaczekam. Ale tylko dwadzieścia minut. Jeżeli się spóźnisz, znikam. Jelena wysiadła i zatrzasnęła za sobą drzwi. Przed taksówką stała staroświecka drewniana furmanka, dla ochrony przed słońcem zadaszona jakąś płachtą. Była wyładowana bryłami lodu, szybko topniejącymi w panującym upale. Pośród nich tkwiły małże. Część wciąż była w bladych skorupach, inne, wyjęte z muszli, ugotowane w przyprawach i wystawione na piekący skwar, sprzedawano w zwiniętych z gazet rożkach. Na całej tej zakurzonej ulicy nie było widać samochodów, tylko dzieci grające w piłkę, w klasy albo próbujące wyżebrać okruchy lodu od sprzedawcy małży, który przepędzał je, wygrażając pięścią. Kamienice na pierwszy rzut oka spodobały się Jelenie — niezbyt wysokie, niepodobne do brzydkich betonowych bloków jak ten, w którym mieszkała, zbudowane były z ładnej cegły i wyposażone w metalowe schody przeciwpożarowe. W jednym z okien wystawiono tablicę z napisem: Absolutny zakaz przesiadywania na schodach Jelena nie znała wszystkich słów, zrozumiała jednak, że uprasza się ludzi, by nie blokowali schodów od frontu — kuriozalna prośba, skoro niemal wszystkie schody były okupowane przez grupki mężczyzn. Mieszkanie, do którego zmierzała, znajdowało się nieco dalej. Minęła sprzedawcę małży, dzieci ssące nierówne kostki lodu, który zapewne ukradły, korzystając z nieuwagi handlarza. Nigdy w życiu nie czuła się tak obco. Skrępowana, z trudem powstrzymała się, żeby nie zawrócić biegiem do taksówki. Ale nie musiała iść daleko. Budynek był dokładnie na wprost niej. Na schodach stał mężczyzna — biały, wysoki, w garniturze i z papierosem w ręku. Jelenę ostrzeżono, że Austina nieustannie inwigiluje amerykańska tajna policja. Nie wiedziała, czy ten człowiek jest agentem, w każdym razie nie pasował do otoczenia. To akurat było jasne, niemal tak jasne jak to, że ona także tu nie pasowała. Strzelając oczami na boki, zaczęła szukać jakiejś kryjówki. Za późno. Mężczyzna już ją zauważył. Nie miała wyboru. Ruszyła szybciej, udając, że dokądś się śpieszy. W tej samej chwili mężczyzna zszedł po schodkach, żeby ją zgarnąć. Kiedy się zbliżył, Jelena spuściła wzrok, patrząc pod nogi i wstrzymując oddech.
Minęli się na chodniku. Jelena szła dalej, obok domu Austina, jakby zmierzała gdzie indziej. Skręciwszy za róg, oparła się plecami o ścianę. Nie miała jak wrócić do mieszkania Austina. Droga powrotna do taksówki również była odcięta.
Tego samego dnia Jak na kogoś, kto uważał się za optymistę, Jesse Austin dziwnie się czuł ze świadomością, że dopadła ich rozpacz, którą dostrzegał od czasu do czasu kątem oka. Kiedy jego żona krążyła po mieszkaniu, z jej ciała emanowało skrajne wyczerpanie, nie chodziła już z właściwą sobie kiedyś energią, lecz kolebała się na boki; zmęczenie to miało głębsze podłoże niż zbyt ciężka praca czy wieczna troska o to, skąd wziąć pieniądze — wniknęło w jej kości, przez co stały się ciężkie jak ołów. Anna była wycieńczona. Od nieustannych zmartwień jej włosy straciły blask, oczy zmatowiały, krew odpłynęła z warg… ba, nawet mówiła inaczej niż kiedyś. Z jej słów zniknął żartobliwy ton, już się nie skrzyły ciętą inteligencją. Cedziła je tak, jakby każda sylaba wymagała trudu ponad siły, zdradzając zmęczenie, na które nie zaradzi dobrze przespana noc ani parę dni wolnych od pracy. Od kilku lat Jessemu chodziło po głowie, że siła i odporność Anny nie jest żadnym darem, tylko przekleństwem. Każda inna kobieta by go zostawiła, załamałaby się z nadmiaru stresu. Koledzy i przyjaciele już dawno się od niego odcięli. Kilku zeznawało nawet przeciwko niemu. Stając przed obliczem Komisji do spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej, wytykali go drżącymi palcami z takim oburzeniem, jakby co najmniej popełnił morderstwo. Ale Anna nie opuściła go nigdy, ani na sekundę, i nie było dnia, by Jesse nie czuł się upokorzony jej miłością. Miała rację. Przepowiadała, że ludzie, z których robił sobie wrogów, są mściwi i nigdy niczego nie zapominają. Jesse żartował, że władze mogą odebrać mu wszystko z wyjątkiem głosu, a dopóki głos będzie mu służył, dopóty będzie kontynuował karierę. Mylił się. W latach trzydziestych występował przed nierzadko dwudziestotysięczną publicznością. Podczas światowego tournée w roku 1937 łączna liczba widzów przekroczyła milion. Obecnie nigdzie nie chciano go zatrudnić — ani w wielkich salach koncertowych, ani nawet w najmniejszych, zadymionych barach, spelunkach, w których brzęk butelek zagłuszał śpiewaków. Jesse podpisał umowę, w której obiecał unikać polemik i zobowiązał się wykonywać jedynie piosenki ocenzurowane i uznane za nieszkodliwe, ale to nie wystarczyło. Następnego dnia po jego występie każdego organizatora nachodzili kontrolerzy bhp, inspekcja sanitarna albo policjanci wezwani w związku z rzekomym zakłócaniem porządku publicznego bądź uliczną bójką. Tak czy owak, salę zamykano na kilka tygodni. Dlatego pomimo oburzenia takimi metodami nikt nie mógł sobie pozwolić na powtórzenie tego samego błędu. Ci, którzy się na to odważyli, natychmiast tracili koncesję. Właściciele sal koncertowych, którzy kiedyś po każdym koncercie Jessego ze łzami w oczach i kasą nabitą dolarami ściskali mu dłoń, nie mieli dość przyzwoitości, żeby mu
wyznać, jak się sprawy mają. Nie miał do nich pretensji, że dbali o swoje interesy, ale czy od razu musieli kłamać? Tłumaczyli mu, że jest za stary albo że ten rodzaj muzyki wyszedł z mody. Woleli go obrażać, niż przyznać się, że się boją. To, że ostatnim występem Jessego dla szerokiej publiczności były zeznania przed Komisją do spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej w lipcu 1956 roku, zakrawało na ponury żart. W trakcie przesłuchania piosenkarza kongresmeni cytowali jego słowa w obronie komunizmu i zestawiali je z krytycznymi uwagami na temat Ameryki. Czy rzeczywiście twierdził, że w Związku Radzieckim czuje się bardziej u siebie niż w Stanach Zjednoczonych? Jesse próbował tłumaczyć sens swoich wypowiedzi: że zwrot „u siebie” odnosił się do szacunku, jakim się cieszył za granicą, podczas gdy w swojej ojczyźnie był znieważany, a czarnych uciskano i poddawano segregacji rasowej. Przedstawiono film z jego przemówieniem, nakręcony w moskiewskiej fabryce Sierp i Młot w roku 1950, na którym u dołu ekranu biegły napisy z wypaczonym tłumaczeniem: JESSE AUSTIN: Miejsce Statui Wolności jest tutaj, w Moskwie, a nie w Nowym Jorku. Jesse słyszał stłumione jęki zebranej w Kongresie publiczności oraz chrobot stalówek piór notujących dziennikarzy. Wydał mnóstwo pieniędzy na adwokatów, tylko po to, by uświadomić sobie, że przeciw insynuacjom nie ma się jak bronić. W sali przerzucano się wyrwanymi z kontekstu cytatami. Roztrząsano, dlaczego nie zgodził się podpisać oświadczenia, że nie jest komunistą. Przekazywano sobie z rąk do rąk fotografie z jego wizyt w Moskwie, a na nich kółkami zaznaczono niektórych stojących obok niego ludzi. Osoby te opisano jako agentów KGB i potępiono jako bestie, które mordowały i więziły przedstawicieli własnego narodu. Jesse protestował — komisja nie dysponowała żadnymi dowodami na poparcie tych oskarżeń. Tamci wrzeszczeli na to, że zakreśleni ludzie są funkcjonariuszami tajnej policji, która — jak udowodniono — była narzędziem siania terroru. Czy Austin zaprzeczy, że w Związku Radzieckim wykorzystuje się niewolniczą siłę roboczą w obozach pracy przymusowej, w łagrach, których istnienie wystawia na pośmiewisko jego bajdurzenie o równości i sprawiedliwości? Na co on ripostował, że jeśli nawet rzeczywiście tak jest, to te drakońskie środki stosuje się wyłącznie przeciwko elementom faszystowskim, takim jak ci, którzy doprowadzili do śmierci milionów ludzi, ponieważ w Niemczech nie próbowano ich opanować. Nie zamierza więc płakać z powodu zgonu kilku faszystów. Mimo że żaden sąd nie skazał go za jakiekolwiek przestępstwo, odebrano mu paszport. Nie mógł już odwiedzać Związku Radzieckiego ani przyjmować zaproszeń z krajów niekomunistycznych, takich jak Wielka Brytania, Francja czy Kanada. Nie proponowano mu występów publicznych. Jego kariera muzyczna legła w gruzach. Stacje radiowe przestały nadawać jego utwory. Żadna firma fonograficzna nie chciała wydać mu płyty. Sklepy muzyczne nie oferowały już jego nagrań, stare albumy wycofano ze sprzedaży… To, czego dokonał, znikło na zawsze. Honoraria przestały napływać. Austin od szesnastego roku życia płacił podatki i przysporzył krajowi tysięcy dolarów z zagranicy, ale państwo, które
przecież nie cierpiało na brak dochodów, zrezygnowało z tego źródła podatków. Dochody Jessego spadły do niecałych czterystu dolarów rocznie. Oszczędności poszły na wynagrodzenia prawników, w tym na proces z firmą fonograficzną za zerwanie kontraktu. Żaden sąd nigdy nie wydał korzystnego dla niego wyroku. Zajęło to dwanaście lat, ale w końcu został bez środków do życia. Tamci dopięli swego. Austin był bez grosza przy duszy, tak jak u zarania swojej kariery. Zmuszony do sprzedaży mieszkania w sąsiedztwie Central Parku, był pewien, że FBI informowało wszystkich potencjalnych klientów o jego rozpaczliwej sytuacji finansowej. Uzyskał połowę realnej wartości rynkowej, co nie wystarczyło na pokrycie długów. Anna otworzyła okno, usiadła na parapecie i wyjrzała na ulicę. Kosmyki włosów zwisały po bokach jej twarzy, czekając na powiew wiatru, na który jeszcze długo się nie zanosiło. Jesse podszedł do niej, objął jej szczupłą talię i oparł głowę na jej ramieniu. Chciał powiedzieć, że przeprasza ją po tysiąckroć, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Słysząc stukanie do drzwi, obrócili się jak na komendę. Jesse wyczuł, że Anna się spięła. Różnica między pukaniem agenta a kogoś z sąsiadów polegała na ciszy, która następowała potem. Przyjaciel wołał. Z piętra dochodziły typowe odgłosy krzątaniny. Agent zaś sprawiał, że w budynku zapadała cisza — ruch na klatce zamierał, wszyscy gapili się w oczekiwaniu. Jesse podszedł do drzwi, powtarzając sobie, że Yates tylko czeka na najmniejszy pretekst. Chwycił klamkę, przygotował się na najgorsze i otworzył drzwi. Zamiast Yatesa zobaczył Toma Flukera, starego zrzędę po sześćdziesiątce, który prowadził sklep żelazny na rogu ulicy. Obok niego stała młoda biała kobieta o długich ciemnych włosach. Jesse jej nie znał, ale zanim zdążył się odezwać, Tom rozpoczął zwykłą tyradę: — Złapałem ją, jak próbowała się wemknąć od tyłu, skradała się jak złodziejka. Twierdziła, że szuka ciebie. No to ją pytam, dlaczego nie wchodzi od frontu jak każdy normalny człowiek. A ona gapi się na mnie, jakby nic do niej nie docierało. Najpierw żem pomyślał, że rżnie głupa, potem widzę, że po angielsku to ona nie za bardzo. No i ten jej akcent. Więc słucham dalej. A to Rosjanka! Niby po co Rosjanka się tu kręci i cię szuka? Nie trzeba nam więcej kłopotów, i bez niej mamy ich powyżej uszu. Jesse przeniósł wzrok z młodej kobiety na wykrzywioną z gniewu twarz Toma. Kiedyś FBI próbowało odizolować piosenkarza od lokalnej społeczności. Przyjaciele Jessego i nieznajomi, duchowni i biznesmeni publicznie odżegnywali się od komunistycznych poglądów, twierdzili, że Austin przynosi im wstyd i jest zaprzeczeniem ich wysiłków na rzecz budowania bardziej zintegrowanej Ameryki. Niektórzy nie krytykowali go oficjalnie, chociaż uważali, że ściągając na siebie tak negatywne reakcje, postępuje bezsensownie. Oni starali się o poprawę warunków bytu ich społeczności, walczyli o swoje prawa, a działania Jessego tylko im to utrudniały. Do tej grupy należał Tom. Harował jak wół. Prowadził własny sklep. Jesse stanowił przeszkodę na drodze do spełnienia jego marzeń o sukcesie, o finansowym zabezpieczeniu dzieci i zapewnieniu im lepszej przyszłości. Tom nie miał czasu na ideologię. Na koniec tygodnia podliczał wpływy kasowe, a tacy jak Jesse psuli mu interesy. Z kolei piosenkarz nie miał czasu na ten tok myślenia. Choć stał się obiektem niesprawiedliwości, nigdy nie
zweryfikował swoich przekonań. Takie nastawienie było najgorszym rodzajem uległości — strach, że zrobienie tego, co należy, mogłoby zdenerwować tych, którzy tkwili w błędzie. Tom odwrócił się do młodej kobiety. — Jesteś Rosjanką! — warknął. — Powiedz mu. Dziewczyna zrobiła krok w przód. — Mam na imię Jelena. Panie Austin, czy możemy porozmawiać? Proszę. Mam niewiele czasu. Mówiła po angielsku, ale było jasne, że nie jest to jej ojczysty język. — Dziękuję ci, Thomasie — powiedział Jesse. — Sam się tym zajmę. Tom zawahał się, jakby chciał coś dodać. Jesse wiedział, że najchętniej zawiadomiłby FBI i odciął się od tej sprawy, ale był pewien, że tego nie zrobi — bez względu na dzielące ich różnice poglądów sąsiad nigdy by na niego nie doniósł. Nie należał do tego typu ludzi. Tom zawrócił i nie oglądając się, zbiegł po schodach. Z niedowierzaniem kręcił głową, zniesmaczony, powtarzając na głos słowa, które brzmiały niczym pradawna klątwa: — Rosjanka w Harlemie!
Tego samego dnia Anna zwiesiła głowę, wiedziała, że to się źle skończy. Okłamali agenta Yatesa — wiedzieli o koncercie planowanym na dzisiejszy wieczór w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Członkowie KPSZ, niezależnie od siebie, czterokrotnie próbowali namówić Jessego, żeby się tam pojawił. Chcieli, żeby przemówił do tłumu, spodziewając się, że przed wejściem do gmachu ONZ zbierze się demonstracja zwolenników komunizmu. Za każdym razem stosowali inną metodę. Wysłali starego mędrca, który potrafił cytować z pamięci wszystko, co kiedykolwiek napisał Marks; podstawili mu piękną młodą kobietę, która miała go omotać zalotami; potem młody członek ochotniczej straży komunistów agresywnie zażądał od niego solidarności; a na koniec odwiedziło go małżeństwo w średnim wieku, które również doznało prześladowań ze strony FBI, a przynajmniej tak utrzymywało. Jednak Jesse odmówił im wszystkim, twierdząc, że się wycofał, że jest stary, a dla dobra sprawy wygłosił już aż nadto przemówień. Walkę musiał podjąć ktoś inny, nowy. A kiedy zarzucili mu, że dał się pokonać, nie zaprzeczył, tylko wyrzucił ich za drzwi i przykazał, żeby nigdy więcej nie nachodzili przegranego człowieka. Ta dziewczyna — żar, wytrzeszczone z przejęcia oczy, lukrowana niewinność i idealizm — niewątpliwie była ich ostatnią próbą perswazji. Zdecydowanie mądrzejszy wybór. Nie nafaszerowano jej teorią, nie szermowała cytatami. Promieniała nadzieją i marzeniami, naprawdę w coś wierzyła. Jej wybór poprzedziła staranna analiza, niemająca nic wspólnego z seksem. Ona nie pociągała Jessego fizycznie. Anna nie była ślepa, wierząc, że mąż jest jej wierny, mimo że jakoby zdradzał ją przy każdej okazji — ten ponury obraz Jessego namalowało FBI. Ale on nigdy tego nie zrobił, chociaż w trakcie ich niemal czterdziestoletniego małżeństwa miał po temu niezliczone okazje. Był przystojny, jego głos doprowadzał pełne podziwu kobiety do płaczu. Za młodu, kiedy jeździł w trasy koncertowe, przed jego garderobą tłoczyły się fanki gotowe wyskoczyć z ciuchów na najmniejszy znak zachęty z jego strony. Wiele osób zarzucało Annie głupotę, uważając, że wierzy we wszystko, co ten mistrz łgarstwa wciska jej słodkimi słówkami i syrenim głosem. Ale ona wiedziała swoje. Jego problemem nie była rozwiązłość seksualna, tylko wierność, a wadą — lojalność. Lojalność wobec komunizmu, jego prawdziwej kochanki, nawet za cenę utraty źródła utrzymania. Anna nigdy nie winiła męża za to, że z powodu jego przekonań żyją teraz w nędzy. Przyjaciele błagali ją, żeby kazała mu się zamknąć, odwołać to, co wygadywał, i przeprosić za swoje słowa, nawet jeśli nie byłoby to szczere — wszystko, byleby dali im spokój. Ona jednak stale odrzucała takie pomysły. Jesse
był pełen pasji i szczery do bólu — czyli taki, w jakim się zakochała. Muzyka stanowiła wyraz jego przekonań… nie sposób ich było rozdzielić ani wpływać na zmianę jego osobowości. Nikt nie byłby w stanie sprawić, żeby stał się bardziej strawny, żeby już tak nie prowokował. I chociaż Anna zawsze tak uważała, to prawdę mówiąc, zdarzało się, że zalewała ją fala goryczy. Była jego menedżerem. Pomagała mu w karierze. I w końcu cała ta praca, wszystko, co osiągnęli, rozpłynęło się jak ślady na piasku. Czasami, kiedy myślała o tym, do czego doszli, a co potem stracili, opuszczały ją siły, upadała na duchu i wyobrażała sobie, jak wyglądałoby ich życie, gdyby nie komunizm. W takich chwilach nienawidziła brzmienia tego słowa, gardziła każdą jego sylabą, co jednak wcale nie umniejszało jej miłości do męża. Teraz zwróciła uwagę na to, jak dziarsko Jesse wprowadził ich gościa do środka i zamknął drzwi. Jego przygnębienie po rozmowie z Yatesem wyparowało niczym poranna mgiełka w promieniach słońca. Dziewczyna za wszelką cenę starała się ukryć zdenerwowanie. Wcale jednak nie była przez to mniej przekonująca, przeciwnie — jej jąkanie się i nieporadność miały w sobie zniewalający urok. Odezwała się po angielsku, potykając się na każdym słowie. — Mam na imię Jelena. Jestem uczennicą, przyjechałam do Stanów Zjednoczonych ze Związku Radzieckiego, na tournée. Mamy cykl koncertów w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Dzisiaj występujemy w gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Agent Yates był wprawdzie odrażający, ale nie głupi. Miał rację — Rosjanie nie zrezygnowali. Nawiązali kontakt. Jesse od dawna nie miał złudzeń co do KPSZ, ale nigdy nie potrafił odmówić Rosjanom, jeśli go o coś prosili. Młoda Rosjanka wyraźnie nie wiedziała, do kogo ma się zwracać — prawdopodobnie nie spodziewała się, że zastanie Annę. — Proszę państwa, na ochotnika zgodziłam się wystąpić w roli posłańca. Kiepsko mówię po angielsku. Poinformowano mnie, że pan zna rosyjski. Czy możemy mówić po rosyjsku? Przepraszam pana i proszę o wybaczenie. Ale jeżeli możemy mówić po rosyjsku, unikniemy nieporozumień. Jesse zerknął na żonę. — Będę ci tłumaczył. Anna kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Dziewczyna przeszła na rosyjski. Na dźwięk tego języka, którego Anna nigdy nie rozumiała, twarz piosenkarza się rozpromieniła. ••• Znajomość rosyjskiego wróciła Jessemu w jednej chwili, aż sam się zdziwił, że nadal włada nim tak biegle. Posługiwał się nim niczym językiem ojczystym, a nie wyuczonym. — Już myślałem, że nie jestem wam do niczego potrzebny. Nie chciał, żeby zabrzmiało to, jakby się nad sobą użalał. Młoda Rosjanka pokręciła głową. — Dwa lata temu, kiedy dowiedzieliśmy się o pańskich kłopotach z władzami, powstał szkolny program pisania do pana listów. Tysiące uczniów składało panu
wyrazy poparcia. Sama napisałam na trzy strony. Wszystkie listy zostały wysłane. Na pewno część z nich dotarła. — Nie, nic nie dostałem. — Obawialiśmy się, że tak to się może skończyć. Przejęli te listy. Amerykańska tajna policja otwiera całą pańską korespondencję. Jesse od dawna podejrzewał, że jego listy są przechwytywane, ale nie miał pojęcia, że odbywa się to na taką skalę. Wyobraził sobie młodych agentów FBI, którym zlecono to zadanie, kazano czytać wszystko, te setki listów od dzieci, które następnie analizowano i przepuszczano przez najnowocześniejsze urządzenia do łamania szyfrów. Tymczasem Jelena mówiła dalej: — Prosiliśmy również członków Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, żeby z panem porozmawiali, ale nie udało im się pana namówić na udział w koncercie. Na wzmiankę o KPSZ Jesse się zirytował. — Amerykańscy komuniści tracą tylko czas na wzajemne kłótnie. Nie mają na koncie żadnego sukcesu, którym można by się pochwalić. Dlaczego miałbym coś dla nich zrobić? — Próbowaliśmy się do pana dodzwonić… Rosjanka zaczerwieniła się, nie zamierzała nawiązywać do trudnej sytuacji Austinów. Oni nie mieli już telefonu. — I dlatego zjawiłam się osobiście — ciągnęła. — Ale to nie jedyny powód. Przyszłam zapewnić, że bez względu na to, czy przyjdzie pan na dzisiejszy koncert, czy nie, w Rosji nie został pan zapomniany tak jak w Stanach Zjednoczonych. Mam siedemnaście lat, a pan jest moim bohaterem. Jest pan bohaterem wielu Rosjan w każdym wieku. Radio stale nadaje pańskie piosenki. Dziś jest pan bardziej popularny niż kiedykolwiek. Właśnie dlatego chciałam tu przyjść, proszę pana, bo dowiedzieliśmy się, że pańscy wrogowie karmią pana kłamstwami. My chcemy panu powiedzieć, jak wygląda prawda. Jest pan podziwiany i kochany! Nigdy o panu nie zapomnimy, pańska muzyka jest grana teraz i będzie grana zawsze. Poczuł się jak odmrożony z bryły lodu, w jego ciele rozlało się radosne ciepło. Jego muzyka nie zginęła. Mimo że dorobek Jessego wymazano ze świadomości Amerykanów, piosenki te nadal cieszyły się wzięciem w innym kraju. Pozbawiony słuchaczy w ojczyźnie, wciąż miał publiczność za granicą. Oszołomiony, podszedł do stołu, musiał usiąść. Anna zbliżyła się do niego i wzięła go za ręce. — O co chodzi? Co ona powiedziała? — Wciąż grają w radiu moje utwory. To prawda, czuł się opuszczony przez naród i partię, dla których tak wiele poświęcił. Świadomość, że wcale tak nie jest, była jak balsam na liczne rany, których doświadczył przez lata. Odwrócił się z powrotem do dziewczyny. — Kto cię przysłał? — zapytał. — Instrukcje, które mi przekazano, pochodzą z najwyższych kręgów władz radzieckich — odparła Jelena po rosyjsku. — Nawet jeżeli nasze spotkanie nie przyniesie nic konkretnego, to przynajmniej mogłam panu przekazać wyrazy uznania. Ale zależy nam na tym, żeby wspólnie zrobić coś więcej. Rozumiemy, że
nie może pan już przemawiać ze sceny ani w salach koncertowych, bo nikt nie chce pana zaangażować. Dowiedzieliśmy się, że kiedy doszło do tego po raz pierwszy, pan się nie poddał, przemawiał na rogach ulic, improwizował występy i zamieniał parkingi na sale koncertowe. Teraz jednak donoszą nam, że nigdzie już pan się nie udziela. Jesse zwiesił głowę. Z początku walczył przeciwko metodom FBI, przenosząc swoje słowa na ulicę — stawał na pudłach, skrzynkach po owocach albo na maskach samochodów i zwracał się do wszystkich, którzy chcieli go słuchać. To jednak należało już do przeszłości. Co najmniej od dwóch lat nie wygłosił przemówienia w ten sposób. Nie tylko ze względu na częste interwencje policyjnych patroli i aresztowania za zakłócanie spokoju publicznego. Przechodnie coraz częściej mijali go obojętnie, niektórzy nawet mu wymyślali. Westchnął i odpowiedział po angielsku: — To jest zadanie dla młodych. Anna ścisnęła jego dłonie. — Czy Yates widział, jak tu wchodziła? — rzuciła podniesionym głosem. — Spytaj ją, Jesse. Powtórzył Jelenie pytanie żony po rosyjsku. — Ten Yates służy w amerykańskiej tajnej policji? — upewniła się dziewczyna. — Widziałam go. Ale byłam bardzo ostrożna. To dlatego weszłam do domu od tyłu. Jesse przetłumaczył jej słowa. Ale zamiast ułagodzić jego żonę, rozwścieczyły ją. — Rozumiesz, czegoś narobiła, przychodząc tutaj? Zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Czego jeszcze możecie od niego żądać? Co jeszcze może wam dać? Rozejrzyj się! Czy zostało tu coś do zabrania? Annie rzadko puszczały nerwy. Jesse wstał i oparł ręce na jej ramionach. Ale to tylko jeszcze bardziej ją rozjuszyło. Odepchnęła go, nie dając się uciszyć, wskazała na stos płyt w kącie i zwróciła się do Rosjanki tak, jakby dziewczyna reprezentowała radziecki reżim: — Widzisz? Dziś tylko tak możemy sprzedawać płyty. Mąż tłoczy je na własny koszt, bo żadna firma fonograficzna nie podpisze z nim kontraktu. Oferuje je w subskrypcji wielbicielom, którzy wciąż go pamiętają. Kiedyś jego płyty rozchodziły się w milionowych nakładach. A ile sprzedajesz teraz, Jesse? Ilu masz subskrybentów? Powiedz jej! Przy swojej ograniczonej znajomości angielskiego Jelenie udało się poskładać tylko część tej wypowiedzi. Zrozumiała, że chodzi o leżące w rogu płyty. Według Michaiła, gdy tylko FBI zaczęło rujnować karierę Austina, KPSZ zaproponowała piosenkarzowi bezpośrednie dotacje. On jednak odmówił, powtarzając swoje stanowisko, że nigdy nie brał pieniędzy od radzieckich władz i teraz też nie zamierza — nie zdarzyło mu się przyjąć łapówki, zapłaty ani jakiegokolwiek prezentu. Austin przykucnął obok stosu płyt i zwrócony do Jeleny i Anny plecami, rzekł po rosyjsku: — Pięciuset. Tylu mi zostało. Mam pięciuset subskrybentów. Pięciuset wielbicieli…
Jelena wiedziała, że czterystu spośród prywatnych nabywców tłoczonych na własny koszt płyt należy do KPSZ. Tylko w ten sposób mogli wesprzeć Austina tak, żeby się o tym nie dowiedział. — Czy mogę pana o coś zapytać? — szepnęła niepewnie, wychodząc poza starannie przygotowany scenariusz. — Nie kazano mi tego robić. To jest wyłącznie moje pytanie. Bardzo osobiste. — Śmiało, pytaj, o co chcesz. Jelena podchwyciła spojrzenie Anny i przeszła na łamaną angielszczyznę: — Dlaczego pan popiera Związek Radziecki? Dlaczego pan tyle poświęcił? Pytanie wywarło głębokie wrażenie zarówno na piosenkarzu, jak i na jego żonie. Spojrzeli sobie w oczy i w tej samej chwili różnica zdań między nimi znikła. Nie odpowiedzieli. Przez pewien czas sprawiali wrażenie, jakby zapomnieli o obecności dziewczyny. Jelena popatrzyła na zegarek — musiała wracać do hotelu. Dochodziło południe. — Panie Austin, błagam, mam mało czasu. Musimy znów mówić po rosyjsku. I z powrotem przeszła na język ojczysty: — Jak panu wiadomo, dziś wieczorem dajemy koncert w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Będzie obecna prasa z całego świata. Przybędą najważniejsi dyplomaci. Chcemy, żeby pan również się tam zjawił. Próbowaliśmy oficjalnie załatwić bilety dla pana i pańskiej żony, ale organizatorzy się nie zgodzili. Dlatego przyszłam prosić, żeby zaczekał pan na zewnątrz, na ulicy, i wystąpił z przemówieniem, jeśli czuje się pan na siłach. Na dowód, że nie da pan sobie zamknąć ust. Po koncercie grupa radzieckich uczniów wyjdzie głównym wejściem. Otoczymy pana, będziemy bić brawo i wiwatować. Zdjęcia z tego wydarzenia będą kwintesencją całego tournée. Wszyscy w Stanach Zjednoczonych dowiedzą się o niesprawiedliwości, jaka pana spotkała. Błagam pana, proszę obiecać, że pan tam przyjdzie. W ten sposób chcemy się panu odwdzięczyć. Jelena, poniesiona swoim żarliwym apelem, położyła Austinowi rękę na ramieniu.
Tego samego dnia Osip Feinstein kucał na dachu domu naprzeciwko kamienicy, w której mieszkał Jesse Austin. Gdyby Rosjanka się nie zjawiła, to jemu przypadłoby zadanie przekonania piosenkarza, choć szczerze wątpił, żeby mu się udało. Przez teleobiektyw aparatu fotograficznego śledził, co dzieje się w lokalu, robiąc zdjęcia tej parze: młodej dziewczynie i piosenkarzowi, który powinien mieszkać w luksusowym apartamencie z widokiem na Central Park, a nie w takiej norze. Jesse uzależniony był jednak od narkotyku o wiele silniejszego i bardziej szkodliwego niż opium — od jedynie słusznej ideologii. Osip zwolnił migawkę aparatu, uwieczniając rozgrywającą się przed nim scenę. To ostatnie zdjęcie będzie najbardziej obciążające — jej smukła biała dłoń na jego wielkim czarnym ramieniu, a w tle wygnieciona pościel na łóżku.
Manhattan Hotel Grand Metropolitan Ulica Czterdziesta Czwarta
Tego samego dnia Kiedy Raisa wchodziła do holu, śledziło ją dwadzieścia par oczu — agenci amerykańskiej tajnej policji udający gości hotelowych siedzieli na kanapach i w fotelach, popijając kawę i obserwując każdy jej krok; znad brzegów kubków i gazet wystawały jedynie ich oczy. Z siedziby ONZ Raisę odwieziono do hotelu i spuszczono z oka tylko na czas potrzebny do przejścia od samochodu do obrotowych drzwi Grand Metropolitan. Spodziewała się, że nawet do windy wsiądzie za nią któryś z agentów. Patrząc na obstawę wokół hotelu, uznała, że to stanowczo przesada — tylu funkcjonariuszy pilnujących grupy uczniów. — Na dwudzieste proszę — powiedziała, kiedy drzwi windy się zamknęły. Nie odwracając się do niej, windziarz lekko skinął głową. Była pewna, że to także agent, tyle że przebrany w hotelową liberię. Bacznie obejrzała jego cudaczny strój — czerwony z białymi lampasami. Ani trochę nie wyglądał na szpiega, więc zaczęła się zastanawiać, czy ze strachu nie daje się ponieść wyobraźni — widziała szpiegów na każdym kroku. Próbując się skupić na rzeczywistości, a nie na wyimaginowanych zagrożeniach, powtarzała sobie, że przygotowania do koncertu poszły dobrze. Rozmowy z amerykańskimi partnerami były trudne, ale dało się wytrzymać. Naprzeciwko niej siedział amerykański nauczyciel; miał starannie uczesane siwe włosy i grube owalne okulary. Znaleźli wiele tematów do rozmowy, i wcale nie z grzeczności czy z obowiązku — kierowała nimi autentyczna ciekawość. Porozumiewali się przy pomocy tłumacza. Raisa wyczuwała, że Amerykanin musiał przyjąć pozę ledwo skrywanej wrogości, żeby nie uznano go za sympatyka komunizmu. Podczas ich rozmów główni radzieccy delegaci byli nieobecni, nie mieli najmniejszej ochoty oglądać próby generalnej, więc wymówili się od udziału w przygotowaniach, nie zważając na to, że wydarzenie odbije się szerokim echem na całym świecie. Otworzyły się drzwi. Windziarz się odwrócił. — Pani piętro. Skinęła mu głową i wysiadła, żałując, że nie ma przy sobie Lwa. On nieomylnie potrafił zwietrzyć każdy podstęp. Dopiero kiedy została zdana na własne siły, uświadomiła sobie, jak bardzo przywykła na nim polegać. Zanim doszła korytarzem do pokoju córek, drogę zagrodził jej jeden z aparatczyków od propagandy, Michaił Iwanow. Był przystojny, arogancki i całkowicie zbędny w ich zespole.
— Jak poszły poranne spotkania? — zapytał. Raisę kusiło, żeby potraktować go jak powietrze, ale odparła: — Znakomicie, koncert powinien odnieść wielki sukces. — Robili wam zdjęcia? Zabroniłem fotografowania pod moją nieobecność. — Nie, nikt nie robił mi zdjęć. Nie było dziennikarzy. Uniósł palec, jakby chciał ją skarcić. — Ale musicie uważać na fotografów sprawiających wrażenie amatorów. Ktoś może udawać waszego przyjaciela, mówić, że chce wam zrobić zdjęcie na pamiątkę do swojego albumu, a tak naprawdę to tylko sztuczka mająca uśpić waszą czujność. — Nikt mnie nie fotografował. Dlaczego Michaił Iwanow ją zatrzymuje, zadając te niepotrzebne pytania? Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Raisa odeszła i zapukała do drzwi pokoju córek. Otworzyła jej Zoja. W głębi pomieszczenia grał telewizor. Raisa rozejrzała się po pomieszczeniu. — Gdzie jest Jelena? — zapytała. — Poszła popływać. Raisa instynktownie obejrzała się przez ramię. Zobaczyła, jak Michaił nie wiadomo dlaczego przygląda się jej z wielkim skupieniem.
Tego samego dnia Wchodząc do holu, Jim Yates pozdrowił ruchem głowy swoich kolegów rozlokowanych po całej sali i bez powodzenia udających gości hotelowych. Miał w nosie, czy Ruscy zdają sobie sprawę, że są obserwowani — jeśli są przewrażliwieni, to już ich problem. Podszedł do recepcji, gdzie dostał aktualne dane o ruchach członków radzieckiej delegacji. Według nich hotel opuściła jedynie niejaka Raisa Demidowa, nauczycielka. Zawieziono ją do siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych, skąd wróciła zaledwie kilka minut temu. Yates zostawił listę na ladzie recepcji, po czym ruszył do windy. Młody agent FBI, przebrany za windziarza, uśmiechnął się do niego z zakłopotaniem — źle się czuł w tej cudacznej liberii. — Pamiętasz młodą kobietę, która jechała tą windą? — zapytał Yates. — Jasne, dopiero co wysiadła. — Nie, tamta ma jakieś osiemnaście lat czy coś koło tego. — Nie jestem pewny. Chyba nie. Może skorzystała z drugiej windy. Otworzyły się drzwi. Yates wysiadł, zirytowany opieszałością kolegów. Ich czujność uśpił fakt, że mają do czynienia z miłymi dzieciakami — takie aniołki nie mogą przecież niczego kombinować. Od czasu zapowiedzi przyjazdu tej grupy Yates uparcie twierdził, że Ruscy znajdą sposób, żeby skorzystać z okazji. Podszedł do ozdobnych drzwi prowadzących do sali balowej. Były zamknięte, stosowna tabliczka informowała, że pomieszczenie jest w remoncie. Wyciągnął swój klucz, otworzył ciężkie drzwi i wszedł do ogromnej sali. Całą powierzchnię zajmowało ponad trzydzieści biurek, przy których funkcjonariusze w słuchawkach na głowach pisali coś w notesach. W każdym pokoju zajętym przez radziecką delegację zainstalowano po kilka urządzeń podsłuchowych — na sufitach w sypialni i łazience oraz w ściennych szafach, tak żeby nigdzie nie dało się porozmawiać na osobności. Telewizory doprowadziły do różnicy zdań. Yates uważał, że są zbyt ryzykowne, bo goście hotelowi mogli je włączać na cały regulator, żeby zagłuszyć swoje rozmowy. Nie widział korzyści płynących z bombardowania uczniów kreskówkami, muzyką pop i reklamami. Został przegłosowany. Spreparowany program miał atakować obrazami takiego stylu życia, który przełożeni Yatesa chcieli przesączyć do Związku Radzieckiego — symbolami dostatku i luksusu. W ramach ustępstwa Yates wywalczył tylko tyle, że poziom dźwięku w telewizorach ustawiono tak, by nie dało się zagłuszyć prowadzonych rozmów. Do każdego pokoju przydzielono po dwóch tłumaczy, którzy zmieniali się co dwanaście godzin. Rozmowy nagrywano, ale wyniki potrzebne były natychmiast, więc tłumacze stenografowali wszystko w czasie rzeczywistym. To, co miało
znaczenie, zgłaszali od razu. Resztę spisywali na maszynach po zejściu ze zmiany albo kiedy uczniowie i nauczyciele znajdowali się na zewnątrz bądź spali. Operacja była zakrojona na tak szeroką skalę, że FBI ściągnęło w jedno miejsce największą w kraju grupę językoznawców władających rosyjskim. Yates wziął teczkę z fotografiami radzieckich uczniów. Przyglądał im się już wielokrotnie. Obserwował ich, kiedy wysiadali z samolotu, i patrzył, jak wchodzą do hotelu. Nie był do końca przekonany, czy dziewczyna, którą zauważył na ulicy w Harlemie, wchodzi w skład tej grupy. Bo jak zdołałaby wyjść z hotelu niezauważona? W mrowiu ludzi jej twarz mignęła mu tylko przez chwilę, a potem dziewczyna minęła go i zniknęła za rogiem — czyli raczej nie nawiązała kontaktu z Austinem, najbardziej znanym sympatykiem komunizmu w tej okolicy. Yatesa zdziwiła jej obecność w tej dzielnicy, do której młode białe dziewczęta się nie zapuszczają. Wrócił do samochodu, ale na widok czekającej taksówki również nie ruszył się z miejsca. Młoda kobieta nie wróciła. W końcu taksówkarz odjechał bez pasażera. Z ulicy nie dało się zajrzeć do mieszkania Jessego. Czterdzieści minut później Yates zrezygnował, zwłaszcza że jak najszybciej chciał sprawdzić swoje podejrzenia na miejscu, w hotelu. Przeglądając fotografie, nagle zatrzymał się na czarno-białym zdjęciu kobiety. Jelena, lat siedemnaście. Mieszkała razem ze starszą siostrą. Yates podszedł do stołu, przy którym siedziała tłumaczka przydzielona do tego pokoju. — Co one robią? — zapytał. Kobieta zdjęła słuchawki i odezwała się z silnym rosyjskim akcentem. Ukrył wyraz dezaprobaty — miał do czynienia z imigrantką, najmniej godną zaufania spośród językoznawców. — Starsza siostra cały czas ogląda telewizję. — A młodsza? Jelena? — Poszła popływać. — Dawno? Tłumaczka sprawdziła w notesie. — Opuściła pokój o dziesiątej. — Zgłosiła to pani? — Śledzono ją w drodze na basen. — Czy już wróciła? — Nie. — Tyle godzin siedzi na basenie? Nie wydaje się pani dziwne, że dotychczas nie wróciła? Yates wziął pusty kubek po kawie tłumaczki i walnął nim w blat stołu — w panującej na sali ciszy huk zabrzmiał szczególnie donośnie. Wszyscy spojrzeli na niego. — Chcę wiedzieć, gdzie w tej chwili przebywa jedna z dziewcząt, Jelena, lat siedemnaście. Podobno wcześniej była na basenie. Jeden z agentów podniósł rękę. — Dziewczynę obserwowano, jak szła na basen — wyjaśnił nerwowo. — Na zewnątrz czeka nasz agent. — Czy ona wciąż tam jest? — Nie wychodziła. — A ten agent ją widzi? W tej chwili… czy widzi, co ona robi?
Po krótkiej ciszy padła niepewna odpowiedź: — Agenta nie ma na basenie. Czeka na zewnątrz. Ale ona go nie mijała. Więc nadal musi być w środku. — Postawisz na to swoją karierę? Tamten stracił pewność siebie. — To jedyna droga prowadząca na basen — wyjąkał. — Skoro nie minęła naszego człowieka, to musi tam być. Yates darował sobie ripostę, szybko ruszył do drzwi, przebiegł obok windy i popędził schodami na basen, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Manhattan Piąta Aleja
Tego samego dnia Siedząc w taksówce, Jelena spojrzała na zegarek. Była mocno spóźniona. Uczniowie mieli się zebrać za kilka minut. Wszystko trwało dłużej, niż się spodziewała — i jazda do Harlemu, i przedostanie się do mieszkania Austina, i wyjście z powrotem na ulicę. W obawie, że jest pod obserwacją amerykańskiej tajnej policji, wyprowadzono ją z domu Austina od tyłu. Na pożegnanie pomachała piosenkarzowi ręką, nie wiedząc, czy pojawi się na wieczornym koncercie. Niczego nie obiecał. Ale zrobiła wszystko, co w jej mocy. Hotel miała przed nosem, najwyżej pięćset metrów dalej, ale samochody utknęły w korku. Nie znając po angielsku właściwego zwrotu, rzuciła: — Teraz płacę. Dała kierowcy pieniądze, o wiele za dużo. Nie czekając na resztę, wyskoczyła z taksówki i pobiegła ulicą. Nie poszła jednak do głównego wejścia, tylko skręciła na podjazd dla dostawców. Z tylnej ściany hotelu zwisały składane stalowe schody przeciwpożarowe, prowadzące na taras z basenem na piątym piętrze — droga ucieczki dla tych, którzy zostaliby uwięzieni na zewnątrz, gdyby kryty basen i korytarz okazały się nie do przebycia. Przed wejściem na schody Jelena się rozebrała. Pod bluzką i spódnicą miała kostium kąpielowy. Gdy wcześniej tędy zeszła, za wielkimi pojemnikami na śmieci znalazła ukryte dla niej zawiniątko z ubraniem i buty. Nie miała pojęcia, kto je tam podrzucił, prawdopodobnie jakiś członek KPSZ. Teraz wyrzuciła te tymczasowe ciuchy do śmieci i weszła po schodach. Zarumieniona i zdyszana, dotarła do tarasu na piątym piętrze. Wyjrzała ostrożnie. W tak słoneczny dzień roiło się tam od ludzi. Weszła na taras i śmiało ruszyła w kierunku basenu, chociaż nie była pewna, czy ktoś nie zwrócił uwagi na niecodzienną drogę, jaką się tu dostała. Na skraju basenu stał mężczyzna, którego widziała w Harlemie — agent amerykańskiej policji. Nie mogła wejść tak, żeby jej nie zauważył. A jeśli już wcześniej sprawdził taras, nabrałby podejrzeń, gdyby teraz nagle ją zobaczył. Mógłby odkryć schody przeciwpożarowe. Mógłby znaleźć jej ubranie w śmietniku. Jedynym miejscem, którego nie mógł sprawdzić, była damska przebieralnia. Miała wejście zarówno od strony basenu, jak i z tarasu. Jelena skręciła, oddalając się od agenta. Pchnęła drzwi i weszła do przebieralni. Kiedy szła w kierunku szafki, na jej ramieniu spoczęła czyjaś ręka. Odwróciła się, zaskoczona, i ujrzała Raisę. — Gdzie byłaś? — spytała ją matka. — W saunie.
Zełgała tak w przebłysku geniuszu. Była czerwona na twarzy i zlana potem. Raisa wyraźnie zadumała się nad tą odpowiedzią, Jelena zaś zdała sobie sprawę, że gdyby na jej miejscu była Zoja, matka dalej by ją wypytywała. Ale Raisa skinęła jedynie głową, biorąc wyjaśnienie córki za prawdę. Jelena owinęła się ręcznikiem. — Przyszłaś tu z pokoju w kostiumie kąpielowym? — zdziwiła się matka. Jelena pokręciła głową, wyjmując z szafki swoje ubranie. Ale gdy chciała się przebrać, Raisa powstrzymała ją. — Możesz wziąć prysznic i zmienić ubranie w swoim pokoju. Byle szybko, jesteśmy spóźnione. Jelenę zirytowało, że matka strofuje ją jak dziecko, więc wszelkie wyrzuty sumienia w związku z jej tajnymi poczynaniami szybko znikły. Wychodząc na korytarz, stanęły twarzą w twarz z amerykańskim agentem tajnej policji — mężczyzną z Harlemu. Miał przekrwione oczy, z czarnych źrenic rozchodziły się, niczym korzenie drzewa, czerwone naczynka krwionośne. Na jego koszuli widniały plamy potu. Jelena usiłowała zachować spokój, a tymczasem Raisa zapytała: — Mogę w czymś pomóc? Yates nie zwracał na nią uwagi, patrzył na Jelenę. Wyciągnął rękę, dotknął palcem policzka dziewczyny i zebrawszy kroplę potu, przysunął palec do oczu, jakby ten pot stanowił dowód rzeczowy. — Agent FBI Yates — przedstawił się. — Od tej pory żadnej z was nie spuszczę z oka. Raisa zerknęła na córkę i znów spojrzała na Yatesa. Ten odstąpił na bok. ••• W windzie Raisa milczała. Jelena chciała coś powiedzieć, lecz matka uciszyła ją gniewnym gestem. Na dwudziestym piętrze szybkim krokiem przeszły do pokoju dziewcząt. Dopiero kiedy znalazły się w środku i matka zamknęła za nimi drzwi na klucz, odezwała się: — Jeżeli coś się dzieje, musisz mi o tym powiedzieć. Nie próbuj mnie okłamywać. Mocno złapała córkę za ramię. Jelena była wstrząśnięta. — To boli! — Co się dzieje? Podeszła do nich Zoja. — Co się stało? — spytała. Raisa wciąż patrzyła na młodszą córkę. — Jeleno, natychmiast masz mi powiedzieć, w coś ty się wpakowała! Czując się nieswojo pod bacznym spojrzeniem matki, Jelena odwróciła się do telewizora. Na ekranie leciała kreskówka, samochód w krzykliwych kolorach właśnie spadł z urwiska i roztrzaskał się, wyrzucając fontannę niebieskich, zielonych i różowych gwiazd. — W nic — wydusiła szeptem. Raisa puściła ramię córki. Nie mieściło jej się w głowie, że kiedyś powie Jelenie coś, co właśnie zamierzała powiedzieć:
— Nie wierzę ci.
Moskwa Nowyje Czeriomuszki Jedna z dzielnic-sypialni z czasów Chruszczowa Mieszkanie nr 1312
Tego samego dnia Lew nie liczył na to, że żona i córki odezwą się do niego albo napiszą przed powrotem z podróży. Dotyczyło to wszystkich rodzin, które się pożegnały z synem czy córką. Wmawiano im, że załatwienie połączenia telefonicznego jest zbyt skomplikowane, możliwe wyłącznie w nagłych wypadkach. Minęły dwa dni, odkąd Lew patrzył, jak samolot odlatuje z nimi do Nowego Jorku. Został na lotnisku pośród ostatnich uczestników uroczystości pożegnalnej. Gdy odrzutowiec zniknął im z oczu i wszyscy zeszli z tarasu widokowego, on jeden jeszcze długo spoglądał w dal, za niewidocznym już samolotem. Jego rodzina wyleciała na osiem dni. Miał wrażenie, że nie zniesie tak długiej rozłąki. Nie wyglądało na to, żeby fala upałów zamierzała ustąpić. Mimo że dochodziła północ, Lew siedział przy kuchennym stole w samym podkoszulku i spodenkach. Przed sobą miał szklankę ciepławej wody i rozłożoną talię kart — do czasu powrotu rodziny jego życie zawisło w próżni. Karty służyły odwróceniu uwagi, niczym środek znieczulający łagodnie uśmierzały niecierpliwość. Skupił się na rozdaniu, zdołał osiągnąć stan refleksyjnej bezmyślności. Noce były trudniejsze niż dni. W pracy mógł się przynajmniej czymś zająć, na przykład zamiataniem podłogi — robił to zapewne jako jedyny dyrektor fabryki w historii, żeby doprowadzić się do stanu takiego zmęczenia fizycznego, które pozwoli mu zasnąć. W domu uciekał się do gry w karty, dopóki oczy same mu się nie zamykały, dopóki nie zmorzył go sen. Ubiegłej nocy zasnął przy stole — bał się, że przechodząc do sypialni, może się rozbudzić i straci szansę na złapanie chociażby godziny snu. Dzisiaj czekał na tę samą chwilę, kiedy powieki zaczną mu ciążyć, a on będzie mógł oprzeć głowę na blacie i wtulić twarz w odkryte karty z poczuciem ulgi, że ma za sobą kolejny dzień. Już miał położyć kartę na stole, gdy naraz zamarł, z dwójką pik w palcach. Z korytarza dobiegł go odgłos kroków. Północ to nie jest pora, o której ludzie wracają do domu. Czekał, nasłuchując, dokąd te kroki prowadzą. Ucichły przed jego mieszkaniem. Puścił kartę, podbiegł do drzwi i otworzył je, zanim człowiek w korytarzu zdążył zapukać. Był to agent w mundurze KGB, młody, ociekający potem po wspinaczce na trzynaste piętro. Lew odezwał się pierwszy: — Co jest?
— Lew Demidow? — Zgadza się. O co chodzi? — Proszę, żebyście poszli ze mną. — Po co? — Musicie pójść ze mną. — Czy coś się stało mojej rodzinie? — Dostałem polecenie, żeby was przyprowadzić. Przykro mi. Nic więcej nie wiem. Tylko wpojona dyscyplina powstrzymała Lwa przed złapaniem agenta za ramiona i wyduszeniem z niego odpowiedzi. Inna sprawa, że przypuszczalnie chłopak naprawdę nic nie wiedział. Lew opanował się, wrócił do mieszkania, szybko podszedł do łóżka Jeleny i wsunął rękę pod materac. Dziennik zniknął. ••• W samochodzie wiozącym go do centrum Lew trzymał ręce na kolanach i milczał. Jego myśli wirowały wokół tego, co mogło się stać. Nie zwracał uwagi, dokąd jadą, ocknął się z niepokojących rozważań dopiero wtedy, kiedy samochód się zatrzymał. Znajdowali się przed jego dawnym miejscem pracy — Łubianką, centralą KGB.
Manhattan Hotel Grand Metropolitan Ulica Czterdziesta Czwarta
Tego samego dnia Podczas gdy uczniowie jedli obiad w hotelu, Raisa poprosiła o połączenie telefoniczne z mężem w Moskwie, tłumacząc, że to jedyna możliwość, by mogła z nim porozmawiać przed próbą generalną. Jako młoda kobieta, próbując przeżyć lata stalinowskiego terroru, musiała do perfekcji opanować sztukę kłamania w przekonujący sposób — bała się, że odtrącanie mężczyzn, którzy się do niej zalecali, może skutkować oskarżeniem jej o zachowania antyradzieckie. Tym razem zełgała, że wiekowy ojciec Lwa jest ciężko chory, więc chce się dowiedzieć, czy przypadkiem mu się nie pogorszyło. Amerykanie nie stwarzali problemów, w każdej chwili byli gotowi poczynić odpowiednie przygotowania. Znalazła się jednak pod naciskiem kolegów, zwłaszcza Michaiła Iwanowa, który nie życzył sobie, żeby członkowie grupy dzwonili do domu. Raisa zbyła jego zarzuty stwierdzeniem, że jest szefową delegacji, a nie stęsknioną za domem uczennicą, jej rozmowa telefoniczna z mężem nie powinna go więc obchodzić, zwłaszcza że Amerykanie nie mają nic przeciwko temu. Rzecz jasna, nie łudziła się, że będą mogli porozmawiać bez świadków. I Amerykanie, i Rosjanie usłyszą każde ich słowo. W tej sytuacji musiała porozumiewać się szyfrem. Na jej korzyść przemawiało to, że Lew sam się domyśli, że coś jest nie tak, skoro zadzwoniła. Liczyła na to, że precyzyjnie dobierając słowa, zdoła naświetlić mu sytuację na tyle, by mógł wyrazić swoje zdanie. Od razu powinien się zorientować, czy rzeczywiście dzieje się coś złego, czy też jej obawy są nieuzasadnione. Po powrocie do pokoju przysiadła na skraju łóżka i czekając, wpatrywała się w aparat telefoniczny stojący na szafce pod ścianą. Jeśli władze w Moskwie przychylą się do jej prośby, to ściągną Lwa z mieszkania do telefonu. A gdy już znajdzie się na miejscu, uruchomią połączenie międzynarodowe. Postawiwszy się w sytuacji Amerykanów i Rosjan, Raisa domyśliła się, że obie strony chętnie posłuchają tego, co ma do powiedzenia. Ale jeżeli Rosjanom nie spodoba się choćby jedno słowo, rozmowa natychmiast zostanie przerwana. Minęła prawie godzina. Uczniowie powinni już kończyć obiad, wkrótce miała się zacząć próba generalna. Czas uciekał. Raisa wstała i krążąc po pokoju, powoli traciła nadzieję, że uzyska połączenie. Ni stąd, ni zowąd przyszło jej do głowy, że jeszcze nigdy nie rozmawiała z Lwem przez telefon. Rozległ się dzwonek. Raisa podskoczyła do aparatu. — Mamy pani męża — powiedział ktoś po rosyjsku. — Może pani rozmawiać? — Tak.
Zapadła cisza, a potem rozległ się trzask i jakby szelest papieru. — Lew? Bez odpowiedzi. Czekała. Ale niecierpliwość wzięła górę. — Lew? — Raisa… Jego zniekształcony głos był niemal nie do poznania. Mocniej przycisnęła słuchawkę do ucha, żeby nie uronić ani słowa. Z trudem pohamowała się przed wybuchem uczuć; stąpała po kruchym lodzie i musiała pamiętać o kłamstwach, którymi załatwiła sobie tę rozmowę. — Jak się ma twój ojciec? Lepiej się czuje? Zapadła dłuższa cisza — Raisa nie wiedziała, czy to Lew zbiera myśli, czy może szwankuje połączenie. W końcu odezwał się: — Z ojcem jest wciąż niedobrze. Ale najważniejsze, że mu się nie pogorszyło. Uśmiechnęła się — nie tylko domyślił się, że to kłamstwo posłużyło za pretekst, żeby móc do niego zadzwonić, ale także zostawił jej furtkę, na wypadek gdyby musiała się z nim skontaktować ponownie. — Jak ci idzie? — zapytał. Nie był w stanie ukryć niepokoju w głosie. Nie mogła odpowiedzieć wprost, musiała wyrazić swoje obawy bez wdawania się w szczegóły. — Dzisiaj spotkałam się z władzami w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdzie dajemy pierwszy koncert. W ogóle nie mieli pytań. Wcześniej dopytywali się o kwestie organizacyjne w najdrobniejszych szczegółach. A dzisiaj zatwierdzili mój plan bez żadnych uwag. I znów nastąpiła zwłoka. Raisa czekała, zastanawiając się, jak on to zinterpretuje. W końcu usłyszała: — Bez żadnych uwag? Dokładnie powtórzył jej słowa. To niespotykane, żeby radzieccy urzędnicy wysokiego szczebla nie chcieli odcisnąć na planach swojego piętna, pokazać, kto tu rządzi. — Żadnych. — To pewnie jesteś… zadowolona? — Zaskoczona. Raisa nie wiedziała, ile czasu jej zostało. A koniecznie musiała poruszyć drugą sprawę, która ją niepokoiła. — Lwie, dziewczęta się denerwują. Zwłaszcza Jelena. — Jelena? — W ogóle jej nie poznaję. Większość czasu spędza samotnie. — Rozmawiałaś z nią? — Mówi, że to nic takiego. Raisa usłyszała trzask w słuchawce i przypomniała sobie, że stąpa po kruchym lodzie, a ich rozmowa może się skończyć w każdej chwili. W przypływie strachu wybuchła: — Słuchaj, ja jej nie wierzę. Co mam robić? Tym razem nastąpiła przerwa tak długa, że Raisa była pewna, że ich rozłączono. — Lew? — powiedziała pytająco. — Lew! I wtedy odezwał się stanowczym głosem:
— Nie pozwól jej iść na ten koncert! Raiso, słyszysz mnie? Nie puszczaj jej… Usłyszała stuk. W słuchawce zatrzeszczało. Połączenie zostało przerwane.
Moskwa Plac Łubiański Łubianka — siedziba tajnej policji
Tego samego dnia Lew powtarzał imię Raisy, za każdym razem coraz bardziej podnosząc głos. Ale w słuchawce panowała głucha cisza. Połączenie przerwano. Otworzyły się drzwi gabinetu. Na czas połączenia zostawili Lwa samego, stwarzając absurdalne poczucie prywatności; szczyt cynizmu, zapewne obliczony na uśpienie jego czujności. Pomysł, że rozmowy nie nagrywano i nie analizowano na bieżąco, był po prostu śmieszny. Do gabinetu weszła jakaś kobieta. — Przykro mi, Lwie Stiepanowiczu, nastąpiła awaria na linii. Wyglądała na sekretarkę. Nie nosiła munduru. — Czy możemy jeszcze raz połączyć się z moją żoną? — zapytał. Wygięła usta w nieudolnej imitacji uśmiechu współczucia. — Być może uda się wam porozmawiać jutro. — Dlaczego nie możecie mnie połączyć teraz? — Jutro. Lwa rozwścieczył jej protekcjonalny ton, sugerujący, że w przeciwieństwie do niego ona się zachowuje rozsądnie. — Dlaczego nie teraz? — Przykro mi, ale to niemożliwe. Jej przeprosiny były beznamiętne, nieszczere. Lew wciąż ściskał słuchawkę, wyciągając ją w kierunku kobiety, jakby liczył na to, że ta przywróci ją do życia. — Ja muszę porozmawiać z żoną. — Jest w drodze na próbę generalną. Porozmawiacie jutro. Jej kłamstwo tylko pogłębiło niepokój Lwa. Skoro miała prawo kłamać, to znaczy, że była agentką. Pokręcił głową. — Ona nigdzie się nie wybiera. Robi w tej chwili to samo co ja, trzyma słuchawkę i prosi o ponowne połączenie ze mną. — Jeśli chcecie przekazać jej wiadomość, postaram się załatwić, żeby dostała ją dziś wieczorem. — Proszę nas połączyć teraz. Agentka pokręciła głową. — Przykro mi, nic z tego. Lew ani myślał wypuścić słuchawkę z ręki. — Chcę rozmawiać z kimś tutaj. — Konkretnie z kim? — Z osobą odpowiedzialną.
— Odpowiedzialną za co? — Za to, co tam się wyrabia w Nowym Jorku! — To wasza żona odpowiada za wyjazd do Nowego Jorku. A teraz jest w drodze na próbę generalną. Możecie z nią porozmawiać jutro, dowiecie się, jak jej poszło. Lew wyobraził sobie agentów w sąsiednich pokojach — funkcjonariuszy, którzy najpierw podsłuchiwali rozmowę telefoniczną, a teraz słuchali tej wymiany zdań. Wyobraził sobie ich dyskusje. Ustalili najważniejsze: że ani on, ani jego żona nie wiedzą, co właściwie się dzieje w Nowym Jorku. Nie miał szansy na ponowną rozmowę z Raisą przed jej powrotem do domu i żadne awantury ani naciski z jego strony tego nie zmienią. Raisa była zdana na własne siły.
Manhattan Hotel Grand Metropolitan Ulica Czterdziesta Czwarta
Tego samego dnia Raisa nie wypuszczała słuchawki z ręki, domagając się, żeby Michaił Iwanow z powrotem połączył ją z Lwem. Ale on kręcił głową, jakby osobiście kontrolował ich telefoniczną wymianę zdań. To jego samozadowolenie, to obnoszenie się z władzą, doprowadzało Raisę do szału. — Próba generalna zaczyna się za niecałą godzinę — oświadczył, przybierając rozsądny i spokojny ton. — Uczniowie już zjedli. Musimy wyjeżdżać. Zachowujecie się irracjonalnie. Waszym zadaniem tutaj jest dopilnowanie, żeby koncert przebiegł bez zakłóceń. Teraz to jest dla was najważniejsze. Raisę zaskoczyło, jak głęboką nienawiść żywi wobec tego człowieka. — Minuta wte czy wewte nie zrobi różnicy. — Skoro uważaliście, że nie podołacie obowiązkom bez męża, może to on powinien kierować tym wyjazdem, a nie wy. Rozczarowała mnie wasza nieporadność. Był to bardzo sprytny atak — nalegając dalej na połączenie z mężem, w poniżający sposób potwierdziłaby słuszność jego oskarżeń, że jest słaba. I nie dostałaby zgody na ponowną rozmowę. A błagać nie zamierzała. Odłożyła słuchawkę i wciąż stojąc przy szafce, zastanawiała się nad radą Lwa. — Gdzie jest moja córka? — Jak mówiłem, uczniowie skończyli obiad. Wrócili do swoich pokoi. Są gotowi, zbieramy się w autobusie. Czekamy już tylko na was. Raisa zwróciła uwagę, że nie zapytał, o którą córkę jej chodzi — był pewny, że miała na myśli Jelenę. Ale skąd wiedział? Podsłuchiwał jej rozmowę czy też był w to zamieszany? W to? To znaczy w co? Bez słowa wyszła z pokoju, mijając Iwanowa, chociaż wiedziała, że pójdzie za nią. — Towarzyszko Demidowa! Doszła do końca korytarza i zapukała do pokoju Jeleny. — Co wy chcecie zrobić? — rzucił biegnący do niej Iwanow. Jelena otworzyła drzwi. Raisa odwróciła się do niego w progu. — Zabierzcie uczniów do autobusu. Zejdę za kilka minut. Moja rodzina to nie wasza sprawa. Nie czekając na odpowiedź, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
Zoja i Jelena stały obok siebie, w strojach, które miały nosić na wieczornym koncercie — były gotowe na próbę generalną. — Jeleno, chcę, żebyś została w hotelu — oznajmiła Raisa. — Jeśli dziś wszystko pójdzie bez problemów, weźmiesz udział w jutrzejszym koncercie. Zaskoczona takim obrotem sprawy, Jelena wahała się przez sekundę, po czym skoczyła w kierunku matki, czerwona z oburzenia. — Co ty wygadujesz? Jak mogę opuścić przedstawienie? — Tak postanowiłam. To nie podlega dyskusji. Twarz Jeleny nabiegła krwią. W jej oczach zalśniły łzy. — Więc leciałam tu z Moskwy tylko po to, żeby przesiedzieć cały wyjazd w hotelu?! — Dzieje się coś złego! — Niby co? — Nie wiem. Ale rozmawiałem z Lwem, on też jest zdania, że… Raisa natychmiast pożałowała, że wspomniała o mężu. Jelena od razu wyciągnęła z tego wniosek, że to on stoi za wszystkim. — Z Lwem? Od początku był przeciwny temu wyjazdowi. I co takiego powiedział? To paranoik. Wszędzie widzi intrygi, podstępy i zdradę. Jest chory. Nie żartuję, on jest nienormalny. Nic złego się nie dzieje. Masz moje słowo. Nie ma powodu trzymać mnie w pokoju tylko dlatego, że zgorzkniały były agent zapomniał, że nie cały świat jest pokręcony i złowrogi. Mówiła o Lwie jak o byłym agencie, a nie ojcu. Raisa podkopała jego relacje z dziewczętami. Jelena wybuchła płaczem. — Ze wszystkich uczniów tylko ja mam być zamknięta w pokoju? Bez żadnego powodu? Kiedy pozostali będą występować na scenie, ja mam tu siedzieć sama? Moja prawdziwa matka nigdy by tak nie postąpiła. Rodzona matka zrozumiałaby, jakie to upokorzenie… Zoja wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia siostry na znak, żeby trzymała nerwy na wodzy. Po raz pierwszy ich role się odwróciły. — Jeleno… Ale siostra wyszarpnęła rękę, patrząc na Raisę. — Nie, nikt mi nie będzie mówił, co powinnam czuć. Nikt mi nie będzie mówił, jak mam się zachowywać. Nie jestem dzieckiem! Możesz mi zabronić udziału w koncercie. Masz taką władzę. Ale pamiętaj, jeśli to zrobisz, nigdy tego Lwu nie wybaczę.
Tego samego dnia Yates usiłował zrozumieć tłumaczkę z silnym rosyjskim akcentem. Żyła w tym kraju od ponad czterdziestu lat, wykładała lingwistykę na jednym z najlepszych uniwersytetów, a mimo to nie nauczyła się porządnie mówić po angielsku. — Matka ustąpiła? — zapytał. — Córka przyjedzie na koncert. Dostała zgodę. — Czy dziewczyna wspominała o jakichś planach? Powiedziała coś jeszcze? — Twierdziła, że nie wydarzy się nic złego. — Jest pani pewna? — Tak. — I nie było mowy o żadnym spisku? — dopytywał się. — Mówię po rosyjsku przez całe życie — burknęła tłumaczka. Nie lubiła Yatesa i nie bała się tego okazywać — patrzyła na niego sponad grubych oprawek okularów takim wzrokiem, jakby zasługiwał na najgłębszą pogardę. Jako jedyna spośród lingwistów protestowała przeciwko pomaganiu im w tej operacji, twierdząc, że jest naukowcem, a nie szpiegiem. — Mówi pani po rosyjsku przez całe życie? To raczej długo. Może wciąż zachowała pani sentyment do ojczyzny? Nostalgiczną tęsknotę, w wyniku której od czasu do czasu pomija pani istotny szczegół? Twarz kobiety wykrzywił gniewny grymas. — Niech pan każe sprawdzić zapisy komuś zaufanemu, jeżeli w ogóle komukolwiek pan ufa. Yates włożył ręce do kieszeni. — A może jednak odpowie pani na moje pytania? Pani chwilowo mnie nie obchodzi. Interesuje mnie, o czym mówiła ta rodzina. Czy padło nazwisko Jessego Austina? — Nie. Podniósł pośpiesznie spisaną treść rozmowy Raisy z mężem i zwrócił się do całej sali: — Ta Rosjanka jest lepszym detektywem niż wy wszyscy do kupy wzięci — oświadczył. — Instynktownie wyczuła, że coś jest nie tak. Wie o tym. A ja się z nią zgadzam. Więc bierzcie się do roboty! Wziął teczkę z danymi Raisy Demidowej i jej córek. Zawierała jedynie oficjalne informacje przekazane przez władze radzieckie, dane takie jak jej waga czy tytuły naukowe. Rzucił teczkę z powrotem na stół. — Uczniowie wsiadają do autobusu! — zawołał któryś z agentów. — Chce pan jechać z nimi? Yates zastanowił się.
— Niech nasi agenci nie spuszczają z oka tej rodziny. Mają śledzić ich każdy krok od autobusu do gmachu ONZ. Nie możecie stracić ich z widoku, ani na chwilę. Podczas gdy agenci zajęli się nadzorowaniem uczniów w drodze do autobusu, Yates ruszył wzdłuż stołów tłumaczy, zirytowany, że ani o włos nie zbliżył się do odpowiedzi na pytanie, dlaczego Ruskim tak bardzo zależało na udziale Jessego Austina w koncercie. Wysłali do niego tę dziewczynę, ryzykowała, wymykając się z hotelu. A przecież żadne media nie wspomniałyby nawet o obecności piosenkarza. — Chcę wiedzieć, czy ostatnio odnotowaliśmy jakąś aktywność w Harlemie! — zawołał Yates. Podszedł do niego agent działający w terenie. — Ekipa obserwująca podejrzanego agenta radzieckiego doniosła, że dziś rano był w Harlemie. Zwykle całkiem skutecznie wymyka nam się w metrze. Ale nie tym razem, dzisiaj poszli za nim. — Dokąd się udał? — Na Zachodnią Sto Czterdziestą Piątą. — Co to za jeden? — Niejaki Osip Feinstein.
Manhattan Biuro podróży Global Travel Company Broadway 926
Tego samego dnia W kanciapie na tyłach swojego biura Osip Feinstein wywołał zdjęcia, na których uwiecznił, jak Jesse Austin stoi nad młodą Rosjanką; zmiętoszona pościel w tle sugerowała, że doszło między nimi do zbliżenia. Byłoby lepiej, gdyby to Jesse trzymał ją za ramię, a nie odwrotnie, ale nie szkodzi — obrzydliwe skojarzenia nasuwały się same. Fotografia nie obejmowała żony Austina, która stała poza kadrem. Nikt też się nie dowie, że łóżko było rozbebeszone już przed przybyciem dziewczyny. Ci, którym przyjdzie wydać wyrok, raczej nie zechcą tracić czasu na analizę — natychmiast zareagują oburzeniem. Nie ulegało wątpliwości, kto w tym układzie jest przestępcą, a kto ofiarą. Chociaż spotkanie miało całkowicie niewinny przebieg, fotografia ta stanowiła niepodważalny dowód winy i moralnej kompromitacji — drobna biała dziewczyna, wykorzystana przez starego satyra, żałośnie żegna się z czarnym lubieżnikiem po szemranej schadzce. Osip ze wstydem zwiesił głowę, wpatrując się w pomarszczone dłonie, którymi ściskał fotografie. Ze zdumieniem zauważył, że wciąż jeszcze potrafi odczuwać wstyd. Nie był więc całkiem martwy w środku — przymulony opium, to i owszem, lecz wciąż świadomy swoich wad. Nie na takie życie liczył, przyjeżdżając do Ameryki — nie zamierzał wrabiać bezgranicznie prawego człowieka, którego szczerze podziwiał. Dawno temu Osip również był prawym człowiekiem. I chociaż z czasem został szpiegiem, to tak naprawdę nigdy nie przepadał za Związkiem Radzieckim, za to miał wiele sympatii dla kraju, który teraz zdradzał. Chcąc w jakimś stopniu pogodzić tę sprzeczność, palił opium — to akurat było bardzo skuteczne — oraz szukał usprawiedliwienia, co działało nieszczególnie. Jako młody człowiek przypłynął do Nowego Jorku z przekonaniem, że jest skazany na sukces. I rzeczywiście, miał na swoim koncie sukces, aczkolwiek nie taki, na jaki liczył. W wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat Osip był jednym z najdłużej aktywnych radzieckich szpiegów działających na terenie głównego przeciwnika, jak w szpiegowskim żargonie określano Stany Zjednoczone Ameryki. Czterdzieści lat temu, jako młody chłopak, był ambitnym dziewiętnastolatkiem z Ukrainy, studentem Uniwersytetu Kijowskiego, który planował poświęcić się karierze naukowej. Jednakże czując, jak na szyi jego raczkującej kariery zaciska się pętla uprzedzeń — obelgi wypisywane na drzwiach pokoju, wydrapana na nich gwiazda Dawida, pogarda ze strony wykładowców — zrozumiał, że nigdy nie dochrapie się profesury. Siedząc w zimnym pokoju
i wyglądając na zaśnieżoną ulicę, nie wyobrażał sobie przyszłości w Kijowie. Skoro nie miał w mieście rodziny, nic go tam nie trzymało. Postanowił więc wyjechać, nie tyle ze strachu, ile z chęci wykorzystania drzemiących w nim możliwości. Pierwotnie zamierzał się osiedlić we Francji. Jednak wyjazd z Kijowa przypominał skok z urwiska wprost we wzburzone fale oceanu, bez żadnego wpływu na to, dokąd go poniosą. Ostatecznie fale te wyrzuciły go u progu amerykańskiego konsulatu w łotewskiej Rydze. Tam przez dwa dni przebywał w Państwowym Domu Emigranta, gdzie poddano go serii upokarzających badań i odkażaniu. Wszelkie swoje dobra doczesne poświęcił na wpłatę dla firmy Sowtorgflor, która specjalizowała się w załatwianiu wyjazdów emigrantom. Ściskając dokumenty tranzytowe oraz wyniki badań lekarskich, sześć miesięcy po podjęciu decyzji o wyjeździe wsiadł na pokład statku. Znów zaczął sobie wyobrażać przyszłość — jego przyszłością był Nowy Jork. Dotarł tam w roku 1934 — najstarsi ludzie nie pamiętali gorszego okresu na znalezienie pracy. Na domiar złego miał zdolności wyłącznie intelektualne. W dodatku przed wyjazdem nie zrobił dyplomu, więc mógł się zatrudnić jedynie jako pracownik niewykwalifikowany. Ale był za słaby fizycznie, by skutecznie konkurować z rzeszą zdesperowanych robotników. Przez okno pokoiku w ruderze, który dzielił z pięcioma współlokatorami, obserwował przemarsze Związku Bezrobotnych — rzędy pozbawionych pracy ludzi, snujących się ulicami na południe od Broadwayu. Przez dwa lata klepał biedę, żyjąc skromnie z dnia na dzień, aż przypadkiem natknął się na komunistów, którzy próbowali się podłączyć do protestu rozczarowanych bezrobotnych. Jego instynkt samozachowawczy zwietrzył okazję — Osip zaczepił ich i opowiedział im swoją historię. Uznali, że skoro jest Żydem i biegle włada rosyjskim, to ma zadatki na komunistę. Nakłamał na temat powodu wyjazdu ze Związku Radzieckiego — wyjaśnił, że specjalnie przybył do Stanów Zjednoczonych w samym środku wielkiego kryzysu, bo był pewien, że społeczeństwo kapitalistyczne jest pogrążone w chaosie, więc chciał wzniecić rewolucję. Dzięki znajomości żargonu, sloganów, aforyzmów i teorii olśnił swoich słuchaczy. Komunistyczna Partia Stanów Zjednoczonych była wówczas u szczytu popularności, chociaż sama jeszcze o tym nie wiedziała. W wyborach z roku 1932 kandydat komunistów na prezydenta, William Foster, i James Ford, wyznaczony przez niego na ewentualnego wiceprezydenta Murzyn, zdobyli ponad sto tysięcy głosów, twierdząc, że stoją na czele zmian na rzecz postępu społecznego, i proponując radykalną alternatywę wobec walącego się systemu kapitalistycznego, który doprowadził rzesze pracowników do wyskakiwania z okien biur, a wiele rodzin skazał na wegetowanie w slumsach w Central Parku. Niemal wszyscy związani z KPSZ mieli nadzieję, że wielki kryzys stanowi początek końca kapitalizmu — to znaczy wszyscy z wyjątkiem ich najnowszego nabytku, Osipa. Osip przymierał głodem, był chory i bez pracy. Miał w nosie partię. Obchodziło go wyłącznie to, że tamci mieli pieniądze. Mogli mu płacić — KPSZ nielegalnie otrzymywała pokaźne dotacje ze Związku Radzieckiego, przekazywane za pośrednictwem systemu skrzynek kontaktowych. Mogli go nakarmić i ubrać. Po raz pierwszy od przyjazdu do Nowego Jorku mógł się porządnie najeść, nie licząc, ile kosztuje go każdy kęs. Wrócił do sił. Przez kilka miesięcy rozprowadzał ulotki i służył partii, wykonując rozmaite proste zadania, a następnie
postanowiono, że założy legalną firmę o nazwie Global Travel Company — biuro podróży sprzedające wycieczki do i z Europy Wschodniej oraz Związku Radzieckiego. Dzięki tej przykrywce Osip miał sprowadzać z ZSRR potencjalnych szpiegów, naukowców i uczonych, którzy mogliby spenetrować operacje militarne i naukowe prowadzone w Stanach Zjednoczonych. Władze amerykańskie przyjmowały podania o pracę tych kandydatów, bo byli zbyt utalentowani, żeby z nich rezygnować. Od tej pory Osip prowadził to biuro podróży, które przynosiło tysiące dolarów straty. Zabrzęczał dzwonek u drzwi wejściowych. Przyszedł klient. Prawdziwi klienci trafiali się nadzwyczaj rzadko, raptem kilku na tydzień. Osip wytarł ręce, wszedł do biura i przyjrzał się mężczyźnie. Po czterdziestce, marny wygnieciony garnitur i tandetne, znoszone obuwie. A jednak nosił się z butą i pewnością siebie, które przykrywały niedostatki stroju. Był agentem FBI. Osip dałby sobie głowę uciąć, że to właśnie jego widział przed mieszkaniem Jessego Austina. Agent jeszcze na niego nie spojrzał, zajęty przeglądaniem katalogów. — Czym mogę służyć? — zapytał Osip. Tamten odwrócił się. — Ciekaw jestem, ile by mnie kosztował bilet w jedną stronę do Związku Radzieckiego — odparł, udając oficjalny ton. — Pierwszą klasą, ma się rozumieć. Jestem gotów poznać komunizm z bliska tylko pod warunkiem, że będę podróżował w luksusie — zaznaczył, po czym przeszedł na swój zwykły ton: — Chyba tak się kręci lody w tej branży, co? Dziani goście bulą kupę szmalu, żeby sobie popatrzeć, jak żyją ludzie bez grosza przy duszy? — Chodzi o to, żeby turyści mieli okazję zapoznać się z innym stylem życia. A co sądzą na temat tamtego społeczeństwa, to już ich sprawa — odparł Osip. — My jedynie załatwiamy wszelkie formalności. — Podał klientowi rękę. — Osip Feinstein — przedstawił się. — Jestem właścicielem tej agencji. — Agent Yates. Yates wylegitymował się, ale nie uścisnął Osipowi ręki. Usiadł na krześle i rozparł się tak, jakby oglądał u siebie w domu telewizję. Zapalił papierosa, zaciągnął się, wydmuchał dym i milczał. Osip stał i czekał. — Zakładam, że nie przyszedł pan w sprawie wycieczki. — Zgadł pan. — Więc czym mogę służyć? — Sam mi pan powiedz. — A co miałbym panu powiedzieć? — Słuchaj pan, panie Feinstein, możemy się tak przerzucać słówkami do wieczora. Będzie prościej, jeśli wyłożę karty na stół. Od lat mamy pana na oku. Wiemy, że jest pan komunistą. Uchodzi pan za ostrożnego człowieka i szczwanego lisa. A jednak dzisiaj moim ludziom udało się pójść za panem aż do Harlemu. Wszedł pan do kamienicy w pobliżu domu, w którym mieszka niejaki Jesse Austin. Wyszedł pan kilka godzin później i wrócił do biura, z aparatem fotograficznym na ramieniu. Wszystko widzieliśmy. I właśnie to mnie niepokoi. Taka nieostrożność nie jest w pańskim stylu. Czuję, że pan z nami pogrywa, panie Feinstein. Jeśli się mylę, jeśli czymś pana obraziłem, to nie ma sprawy, zabieram
się stąd i przepraszam, że zająłem panu tyle czasu. Na pewno ma pan mnóstwo pracy ze sprzedażą tych wycieczek. Yates wstał i ruszył do wyjścia. — Proszę zaczekać! — zawołał Osip. Nie chciał, żeby wypadło to tak żałośnie. Yates odwrócił się powoli, z jadowitym uśmieszkiem na twarzy. Osip szybko próbował się zorientować, z jakiego rodzaju gościem ma do czynienia. Liczył, że będzie to ktoś rzeczowy. Tymczasem ten agent był wzburzony, wyglądał na kogoś, kto łatwo ulega emocjom. — Czy pan jest ciotą, panie Feinstein? Wiem z doświadczenia, że komuniści to przeważnie albo cioty, albo Murzyni, albo Żydzi. Wiem, że pan jest Żydem. I widzę, że nie jest pan czarny. Ale co do pedziów, nie jestem ekspertem. Zdarzają się pewnie inni komuniści, sie wie, ale ci, którzy nie wstydzą się wstać i powiedzieć na głos: „Jestem dumny, że jestem komunistą”, to zawsze albo cioty, albo Murzyni, albo Żydzi. Yates zaciągnął się, wypuścił dym i dźgnął Osipa papierosem w pierś. — Z zainteresowaniem śledziłem pańską karierę, panie Feinstein. Od dłuższego czasu wiemy, że to biuro podróży to tylko przykrywka. Pan nas uważa za durniów? Podsyła nam pan szpiegów. A my ich wpuszczamy. Dlaczego? Bo jesteśmy przekonani, że po przyjeździe do tego kraju, jak już zaczną mieszkać w ładnym domu, jeździć fajnym samochodem i jadać porządne żarcie, zaraz zapomną o tej koszmarnej komunistycznej dziurze, którą zostawili za sobą. Będą wobec nas lojalni, bo u nas się żyje lepiej niż u was. I wiesz pan co? Mieliśmy rację. Ilu nam pan tu przysłał? Pewnie coś koło trzystu ludzi plus ich rodziny. Dokładnie było ich trzystu dwudziestu pięciu. — A ilu z nich przekazało panu jakieś tajne materiały? — zadrwił Yates. — Od ilu pan dostał strzęp informacji czy choćby jeden plan? Pomimo wątpliwości co do Yatesa Osip nie mógł się już wycofać. Musiał zrealizować swój plan. — Agencie Yates, wyjechałem ze Związku Radzieckiego z obawy o własne życie — powiedział. — Nie kocham tamtego reżimu. Zacząłem szpiegować dla Związku Radzieckiego wyłącznie dlatego, że w Nowym Jorku nie mogłem znaleźć żadnej innej pracy. Byłem głodny. To było w czasach wielkiego kryzysu. KPSZ miała pieniądze, a ja nie. Oto i cała prawda. Po przystąpieniu do nich nie miałem już drogi odwrotu. Skoro zostałem uznany za komunistę, musiałem się zachowywać tak jak oni. Nigdy nie załatwiałem wiz ludziom, którzy mogli być szpiegami. Tylko naukowcom i inżynierom, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Bali się o życie swoje i swoich dzieci. Nigdy nie sądziłem, że zajmą się szpiegostwem. Nigdy nie oczekiwałem, że dostarczą mi, jak pan się wyraził, strzępów informacji. Korzystałem z radzieckich pieniędzy, żeby pod pozorem infiltracji amerykańskich uniwersytetów, fabryk, a nawet wojska zapewnić im bezpieczeństwo. Oto cała prawda. Miarą sukcesu jest dla mnie nie to, ilu szpiegów stworzyłem, tylko ilu ludziom ocaliłem życie. Yates zdusił papierosa w popielniczce. — Pasjonująca historia, panie Feinstein — skwitował. — Wychodzi pan na bohatera Ameryki, to chciał mi pan przekazać? Powinienem poklepać pana po plecach?
— Agencie Yates, ja już nie chcę pracować jako radziecki agent. Wolę pracować dla władz amerykańskich. Mówiąc to, wystawiam się na śmiertelne niebezpieczeństwo, więc nie ma pan powodu mi nie wierzyć. Yates zbliżył się do Feinsteina. — Chce pan pracować dla władz amerykańskich? — Agencie Yates, pozwoli pan za mną. Dowiodę szczerości moich zamiarów. Osip zaprowadził go do prowizorycznej ciemni, gdzie pokazał mu fotografie Jessego Austina. Dopiero tam zauważył, że agent, obawiając się pułapki, wyciągnął pistolet. — Po co pan robił te zdjęcia? — zapytał Yates, trzymając broń w opuszczonej ręce. — To część planu opracowanego przez radziecki wydział zwany SŁUŻBĄ A. Władze radzieckie zamierzają wykorzystać te koncerty do własnych celów. Poprosili Jessego Austina, żeby dziś wieczorem palnął mowę przed gmachem ONZ. — Od miesięcy próbują go ściągnąć na ten koncert. I co z tego? — Odrzucał wszystkie prośby, więc podesłali mu tę dziewczynę. To Rosjanka i jego wielbicielka. Chcą, żeby Jesse Austin przemówił do tłumu. Tam się zjadą media z całego świata. — Światowe media będą w sali, nie na chodniku. Chce mi pan powiedzieć, że Ruscy usiłują namówić skończonego gwiazdora, żeby pokrzyczał o swoich komunistycznych braciach do jakiejś hołoty na rogu ulicy? A niech se gada, co chce! Mam to w dupie. — Yates parsknął śmiechem i pokręcił głową. — Feinstein, naprawdę ściągnąłeś mnie pan tu tylko po to? — Agencie Yates, po dzisiejszym wieczorze Jesse Austin będzie sławniejszy niż kiedykolwiek, nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo będzie sławny. Yates przestał się śmiać. — Opowiadaj pan, byle wszystko.
Bradhurst Harlem Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta
Tego samego dnia Wieczorem było równie gorąco jak w dzień. Ściany z czerwonej cegły, upieczone w lejącym się z nieba żarze, teraz oddawały ciepło, gotując mieszkańców na wolnym ogniu. Chwila wytchnienia przychodziła mniej więcej godzinę przed świtem i godzinę po nim, kiedy cegły ostygły, a słońce nie paliło jeszcze w pełni — tylko o tej porze dnia było względnie rześko, panowały ludzkie warunki. Jesse siedział na parapecie, choć nie liczył na powiew wiatru. Z zewnątrz nie dolatywały już odgłosy grających w piłkę albo skaczących na skakance dzieci. Sprzedawca małży opchnął cały towar i zabrał furmankę, zardzewiałe koła skrzypiały artretycznie w oddali. Żebracy, którzy przesiadywali w pobliżu wozu z nadzieją, że skapną im jakieś drobne, też się rozchodzili we wszystkie strony, patrząc, gdzie mogliby się przespać, albo szukając nowych miejsc do żebrania. Karciarze przenieśli się z lichymi składanymi stolikami z cienia na chodnik i grali dalej. Ci, którzy w ciągu dnia spali, ożywali z zapadnięciem zmroku. Pojawiała się gorzała, prochy, śmiechy… Jasna strona nocy — pierwszy łyk, pierwszy mach, sama przyjemność. Później zaczynały się bójki, awantury i wrzaski; płaczowi kobiet towarzyszył płacz mężczyzn. Jesse patrzył, jak resztki dziennego światła gasną, pogrążając ulicę w mroku. Obecnie była to jego jedyna rozrywka, bo telewizora już nie mieli, sprzedali go dawno temu. Ale wcale za nim nie tęsknili. Nie mieli ochoty oglądać nadawanych programów ani słuchać puszczanej w telewizji muzyki — bali się sił, które nią kierowały, sił, które w jednej chwili sprawiły, że przestał się pojawiać na ekranie. Jesse pomyślał o innych ludziach, których mógłby poznać i pokochać, gdyby uprzedzone do nich państwo nie zrujnowało im kariery. Ilu artystów — muzyków, pisarzy, malarzy — skazano na życie w strachu? Żałował, że nie może ich zebrać razem, tych zagubionych dusz, posadzić przy swoim stole, nalać im kielicha, wysłuchać ich historii, dowiedzieć się, jakie mają kłopoty, i napawać się ich talentem. Anna ubrała się już do pracy. Pracowała na nocnej zmianie w restauracji czynnej dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na pracę od dziewiątej wieczorem do dziewiątej rano nie godziły się nawet młodsze kelnerki. Anna twierdziła jednak, że woli tę zmianę, bo nocni pijacy dawali większe napiwki i nigdy nie odsyłali potraw, w przeciwieństwie do klientów wpadających coś zjeść za dnia. Teraz stała przy drzwiach, gotowa do wyjścia. Jesse zszedł z parapetu i ujął jej dłonie. — Podjąłeś decyzję? — zapytała.
— Sam nie wiem. Po prostu nie wiem. Przemawiać na chodniku przed gmachem ONZ? Nie mam przerostu ambicji, Anno, ale nie jest to zaproszenie na występ w Madison Square Garden. Nie tak planowałem nasze życie. Nie masz pojęcia, jak fatalnie się z tym czuję. — Jesse, muszę iść do pracy, nie mogę się zwolnić tak w ostatniej chwili. — Nie wiem jeszcze, czy się tam wybiorę, więc nie ma sensu, żebyś tak stała i czekała. A jednak była niespokojna. — Na wypadek gdybyś postanowił pójść, nie chcę, żebyś uważał, że mam coś przeciwko temu. — Wiem o tym. — Nigdy bym cię nie prosiła, żebyś zrezygnował z czegoś, w co wierzysz, jeżeli uważasz, że to jest słuszne. — Anno, co się dzieje? Wyglądała, jakby się miała rozpłakać. Trwało to raptem chwilę, przebłysk uczucia, który przemknął przez jej twarz, lecz zaraz wzięła się w garść. Anna nigdy nie płakała. — Nic, po prostu jestem spóźniona — odparła. — Wobec tego nie trać więcej czasu i nie martw się o mnie. Pocałowała go w policzek, ale nie odsunęła się, tylko wyszeptała mu do ucha: — Kocham cię. W tym momencie te dwa słowa całkiem go dobiły. Zwiesił głowę i wlepił wzrok w podłogę. — Przepraszam cię, Anno — wybąkał załamującym się głosem. — Za te wszystkie kłopoty, za… Uśmiechnęła się. — Słuchaj no, Jesse Austin, nigdy mnie nie przepraszaj, nie za to, co ci zrobili, bo to nie twoja wina. — Znów go pocałowała. — Po prostu mi powiedz, że mnie kochasz. — „Kocham cię” czasami nie wystarcza. — Tylko na tym zawsze mi zależało. Puściła go, wygładziła ubranie, otworzyła drzwi, wyszła i nie zamykając ich za sobą ani się nie oglądając, zbiegła po schodach. Jesse czekał przy oknie. Anna wyszła na ulicę i lawirując między karciarzami, ruszyła do restauracji. Prawie zniknęła z widoku, gdy naraz zatrzymała się, odwróciła i pomachała ręką do męża. Jesse odpowiedział tym samym gestem. Zanim opuścił rękę, jej już nie było. Musiał podjąć decyzję. Spojrzał na zegarek. Za godzinę miał przemówić do grupy nieznanych demonstrantów. Nie wiedział nawet, przeciwko czemu będą protestowali. Najprawdopodobniej nikt go nie rozpozna i będzie się musiał zdrowo napocić, żeby zechcieli go wysłuchać. Koncert zaczynał się o dziewiątej. Według młodej Rosjanki miał trwać zaledwie siedemdziesiąt minut. Jesse postukał w cyferblat ładnego zegarka, kupionego w lepszych czasach. Podczas gdy bił się z myślami, czy przyjąć zaproszenie, przypomniał mu się inny zegarek, którego nigdy nie nosił. Dostał go na samym początku swojej kariery, kiedy po raz pierwszy wyjechał w trasę po całym kraju. Dyrektor sali koncertowej tak się ucieszył z niespodziewanego sukcesu — sprzedano wszystkie bilety na trzy
występy w Monroe w Luizjanie — że wręczył mu ozdobne pudełko zawierające ładny zegarek ze skórzanym paskiem i wygrawerowanym od spodu napisem: WYKONANO W MONROE. Jesse zapomniał już, jak wyglądał ten prezent, za to doskonale zapamiętał dyrektora, który po koncercie zapukał do jego garderoby i wśliznął się ukradkiem, niczym kochanka. Obecna przy tym Anna patrzyła, jak dyrektor w podzięce nerwowo wręcza mężowi zegarek i czym prędzej ucieka. Jesse skwitował zachowanie tego miłego człowieka gromkim śmiechem i rechotał dopóty, dopóki nie zauważył, że Anna się nie śmieje. Wyjaśniła mu, że tamten chciał mu okazać wdzięczność, ale nie miał jak zrobić tego publicznie. Nie mógł ot tak wyjść na scenę po koncercie i wręczyć mu prezent. Nie mógł zaprosić ich na kolację, bo nie chciał, żeby ktoś zobaczył go z nimi w restauracji. Miał prawo zaangażować Jessego na występy, a nawet publicznie bić brawo, ale po zejściu piosenkarza ze sceny nie wolno mu się było z nim pokazywać. Zegarek był piękny, okazały, zwłaszcza dla młodego człowieka, który dopiero miał dojść do wielkich pieniędzy, ale Jesse go nie zatrzymał, tylko zostawił w garderobie, wraz z karteczką: Kolacja wystarczyłaby aż nadto. Nigdy więcej nie zaproponowano mu występów w tym mieście. Łatwo jest kochać ludzi wtedy, gdy śpiewają i tańczą na scenie. Jesse miał siedem lat, kiedy przerobił tę lekcję. Zanim uznali, że lepiej się przenieść na północ, mieszkał z rodziną w Braxton w Missisipi. Była jesień 1914 roku, noc tak gorąca, że po przejściu kilkuset kroków koszula Jessego stała się mokra, jakby szedł w strugach deszczu. Matka i ojciec kazali mu obiecać, że nie ruszy się z domu — oni szli do pracy, zostawiali go samego. Ale tydzień wcześniej skończyło im się drewno i ojciec go zrugał, że się miga od prac domowych. Żeby uniknąć kolejnej bury, chłopak postanowił nazbierać drewna na zapas. Zbieranie suszu szło mu bez trudu, bo wyściółka lasu była wyschnięta na wiór, czuł w rękach szorstką korę. Gałązki chrzęściły pod stopami, trzask suchego drewna niósł się echem pośród drzew. Jesse nie przyznał się nikomu z rodziny, że zawsze bał się lasu — popuszczał wodze wyobraźni, płatała mu figle. Powtarzał sobie, że jest głupi. Czasami nawet wyrywało mu się to na głos. — Nie bój się, Jesse. Tu są tylko robale i moskity, nic więcej. Ale kiedy przestawał mówić, głosy wracały. Potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć wody z uszu. Ale głosy nie umilkły, było ich więcej niż jeden, pewnie dwa albo trzy. — Nie tak to się robi! — W ten sposób! — Stań tam. — Pomóżcie mi tu! — Teraz dobrze. — Przygotujcie aparat fotograficzny! Jesse oddalił się w przeciwną stronę, wszedł głębiej w las i głosy nieco ucichły. Skręcił, wyszedł z lasu i skierował się do miasta. Głosy przybrały na sile.
Powinien był uciec do domu. Powinien był rzucić to drewno i zwiewać w te pędy, a jednak szedł dalej, tam skąd dobiegały te dźwięki. Gdy dotarł na skraj lasu, niedaleko miasteczka, ze zdumieniem zobaczył olbrzymi tłum. Zdziwiło go, że rodzice tak stanowczo kazali mu nie ruszać się z domu, chociaż wyglądało na to, że większość ludzi postąpiła wręcz odwrotnie. Stali półkolem, zwróceni do niego plecami — było tam pewnie ze sto osób. Jesse uświadomił sobie, że przypominają widownię, a nie zwykły tłum. Ci z tyłu i po bokach trzymali płonące gałęzie — migoczące pochodnie, reflektory na scenie, wyrzucające w nocne niebo snop czerwonych iskier. Potrzebowali ich, bo księżyc nie dawał wiele światła, po niebie przetaczały się ciężkie chmury i tylko z rzadka przedzierał się krótki przebłysk. Zważywszy na to, że ci ludzie zebrali się w lesie, Jesse pomyślał, że są wyjątkowo dobrze ubrani — kobiety w odprasowane suknie, dziewczęta w równie stosowne stroje. Mężczyźni włożyli koszule i wpuścili je w spodnie. Wystroili się jak do kościoła albo do teatru. Część mężczyzn wachlowała się słomkowymi kapeluszami, panie oganiały się od moskitów i much eleganckimi ruchami wypielęgnowanych palców, lecz Jesse widział plamy potu na ich plecach — a jednak wcale tak bardzo się od niego nie różnili. Nie zauważyli chłopczyka schowanego za drzewem — objuczonego drewnem, z liśćmi we włosach i w tak wyświechtanym ubraniu, jakby zrobiono je z leśnego runa. Widzowie byli zauroczeni tym, co się działo przed nimi, ale Jesse nie pojmował, co mogło ich tak rozbawić w tym głębokim lesie. Był za niski, żeby zobaczyć, co tam się wyrabia, a nie ośmielił się wyjść zza drzewa, bo widownia składała się wyłącznie z białych, więc wiedział, że lepiej im nie przeszkadzać. Nagle, jak zaczarowani, wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci na polanie jednocześnie spojrzeli na korony drzew. Jesse też zadarł głowę, licząc na to, że zobaczy ognie sztuczne — wybuch oślepiających gwiazd. Zamiast nich ujrzał jednak to, po co się tu zebrali — taniec, dwie nogi tańczące na niebie. Nigdy nie widział, żeby ktoś tak tańczył, ten taniec był nerwowy, dwie czarne bose stopy niedotykające ziemi; taniec bez rytmu i podkładu muzycznego, taniec w ciszy, trwający nie dłużej niż minutę albo dwie. Zanim te stopy skończyły tańczyć, Jesse zgniótł wszystkie uzbierane gałęzie; jego buty zasypała sproszkowana kora. Jeden z widzów podniósł wielki aparat skrzynkowy. Błysnął flesz, na mgnienie oka oświetlając wszystko, co skrywała noc. Do dziś Jesse zastanawiał się, dlaczego mężczyzna czekał ze zrobieniem zdjęcia do samego końca. Może nie chciał przegapić ani sekundy tego wspaniałego tańca? Kiedy ta młoda Rosjanka zapytała Jessego, dlaczego tak wiele poświęcił dla komunizmu, a także gdy nieznajomi, przyjaciele i rodzina chcieli wiedzieć, dlaczego zamiast kłapać o polityce, nie zamknie się i nie zacznie szastać pieniędzmi, nie powiedział im prawdy. Co sprawiło, że stał się komunistą? Nie został nim z powodu nienawiści, z jaką jego rodzina spotkała się po przeprowadzce do Nowego Jorku, ani obelg, jakimi go obrzucano. Nie spowodowały tego bieda ani trud, z jakim rodzice próbowali związać koniec z końcem. W trakcie koncertu otwierającego jego pierwsze wielkie tourneé, stojąc na scenie przed wypełnioną po brzegi salą i patrząc, jak bogaci biali oklaskują jego śpiew i taniec, zrozumiał, że kochają go wyłącznie wtedy, kiedy jego nogi
poruszają się w rytm muzyki, a z ust wydobywa się śpiew, nie mowa. Bo po koncercie, kiedy jego nogi już nie tańczyły, nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Uwielbienie na scenie mu nie wystarczało. Śpiewanie to było o wiele za mało.
Manhattan Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych Sala obrad plenarnych Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Czwartej
Tego samego dnia Widownia składała się z najważniejszych dyplomatów na świecie — zaproszono przedstawicieli krajów członkowskich ONZ. Sala obrad plenarnych była wypełniona po brzegi. Koncert miał się zacząć lada chwila. Raisa, jak dziecko przed szkolnym przedstawieniem, zerknęła na widownię zza kulis, zastanawiając się, czy jej obawy związane z tym koncertem nie ocierają się o paranoję. Ponosiła ją wyobraźnia, czerpiąca natchnienie z jej przeszłości, kiedy to w każdym słowie kryły się niebezpieczeństwo i intryga. Wyszła na prowincjuszkę wcale nie z powodu ubrania, tylko przez paniczny strach przed występem na tak dostojnym forum. Teraz wstydziła się swojego wcześniejszego zachowania. Dopiero pomyślny przebieg próby generalnej ją uspokoił, pomógł jej dojść do siebie, zobaczyć wszystko we właściwym świetle i zrozumieć, że niedawny wybuch był po prostu śmieszny. Spojrzała na radzieckich uczniów — stali w rzędzie, gotowi do wyjścia na scenę. Miała ich podtrzymywać na duchu, a nie sama tracić głowę. Podeszła do każdego po kolei, uśmiechem dodając im otuchy, i zatrzymała się przy Jelenie. Niechętnie ustąpiła i pozwoliła córce wystąpić, bojąc się, że jeśli się nie zgodzi, Jelena zrzuci winę na Lwa i go znienawidzi. Mimo to od czasu kłótni prawie ze sobą nie rozmawiały, atmosfera między nimi wciąż była napięta. Raisa schyliła się i szepnęła: — Dla mnie to też jest nowa sytuacja. Nie wytrzymałam napięcia. Przepraszam. Wiem, że wypadniesz olśniewająco. Mam nadzieję, że będziesz się świetnie bawiła. I liczę, że nie popsułam ci tego wieczoru… nie miałam takiego zamiaru. Jelena płakała. Raisa szybko otarła łzy z jej twarzy. — Nie płacz — rzuciła. — Proszę cię, przestań beczeć albo ja też się rozpłaczę. Uśmiechnęła się, próbując ukryć, że sama jest bliska łez. — To moja wina — dodała. — Nie Lwa, nie miej do niego pretensji. Skup się tylko na występie. Baw się dobrze. Miłego wieczoru.
Już miała wrócić na przód kolejki uczniów, gdy Jelena złapała ją za rękę i rzekła: — Mamo, nigdy bym się w nic nie wpakowała, gdybym nie była pewna, że będziesz ze mnie dumna. Specjalnie użyła słowa „mamo”. — Wiem — odparła Raisa zwięźle, bojąc się, że nie utrzyma emocji na wodzy. Szybko wróciła na swoje miejsce. Musiała wziąć się w garść, przygotować do wyprowadzenia uczniów na scenę. Odetchnęła głęboko — musiała odnieść sukces, za wszelką cenę. To było wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. Wiele lat temu, jako uciekinierka podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, myślała wyłącznie o tym, żeby przeżyć. Za czasów reżimu Stalina, kiedy była nauczycielką w Moskwie, pragnęła jedynie uniknąć aresztowania. Gdyby mogła się cofnąć w czasie i pokazać tej żyjącej w strachu młodej kobiecie fragment przyszłości — tę znakomitą publiczność w tak niezwykłej sali, a do tego dwie piękne córki u boku — tamta nigdy by w to nie uwierzyła. Teraz szkoda jej było jedynie tego, że nie ma z nią Lwa. Nie z powodu jakichś spisków czy zdrady — gorzko żałowała, że w ogóle wbiła sobie coś takiego do głowy — ale dlatego, że nikt inny nie rozumiał, jak daleką drogę przebyła. Zabrzmiał muzyczny sygnał. Orkiestra była gotowa. Publiczność ucichła. Raisa wyprowadziła swoich uczniów, maszerując krok w krok z amerykańskim dyrektorem szkoły. Czuła, że uprzejme brawa są podszyte niepewnością. Nikt nie mógł przewidzieć, jak się potoczy ten bezprecedensowy koncert. ••• W drodze na scenę Jelena powtarzała sobie, że nie skłamała. Matka niewątpliwie będzie dumna, kiedy zrozumie, co próbowała załatwić jej córka — jakże potrzebną demonstrację uwielbienia i podziwu dla Jessego Austina, człowieka niesłusznie prześladowanego za przekonania, geniusza, którego represyjne państwo zniszczyło dlatego, że wierzył w miłość i sprawiedliwość. Oczywiście na początku Raisa się wścieknie, będzie zła, że Jelena trzymała to w tajemnicy. Że o niczym jej nie powiedziała. Ale kiedy pierwszy gniew minie, na pewno ją zrozumie, a może nawet będzie podziwiać jej odwagę. Patrząc na salę, dekoracje, flagi i elitarną publiczność — szykownie wystrojoną polityczną arystokrację — Jelena doszła do wniosku, że cały ten spektakl jest sztuczny, oderwany od realnych zagadnień i problemów. Ten koncert nie obiecywał żadnych zmian społecznych ani postępu, był sterylny, wyzuty z gniewu i oburzenia, żeby nie urazić dostojnych gości. Protest na ulicy nie był skierowany przeciwko temu czy innemu rządowi — miał charakter uniwersalny, wymierzony był w nietolerancję i nienawiść, nierówność i nieludzkie podejście do człowieka. Świat potrzebował drugiej rewolucji, rewolucji praw obywatelskich. A najlepszym kołem zamachowym dla niej był komunizm. Przecież Raisa musi być dumna z tego, co Jelena i Jesse Austin wkrótce osiągną. Brawa ucichły.
Harlem Bradhurst Róg Ósmej Alei i Zachodniej Sto Trzydziestej Dziewiątej Restauracja Nelsona
Tego samego dnia Niedroga i stale pełna gości restauracja wzięła nazwę od nazwiska właściciela, Nelsona — człowieka, którego okoliczni mieszkańcy wręcz uwielbiali. Traktował pracowników sprawiedliwie i zawsze wiedział, kiedy pożartować z klientami, a kiedy wysłuchać ich problemów. Anna nie znała nikogo, kto tak jak on potrafił wyczuwać potrzeby innych ludzi. Pomógł jej, kiedy rozpaczliwie potrzebując pieniędzy, szukała roboty. Nie musiał zatrudniać kobiety w jej wieku, i to bez doświadczenia — do wyboru miał młodsze, ładniejsze dziewczyny, które wiedząc, jak flirtować z klientami, przynosiłyby większy dochód. Anna odwdzięczyła się za przysługę w ten sposób, że nigdy go nie zawiodła, ani razu się nie spóźniła ani nie urwała wcześniej z pracy. Opowiadała wszystkim, że podjął dla niej ryzyko, nie obawiając się reperkusji. Klienci doceniali to, że Nelson dał jej pracę, a on pewnie zdawał sobie z tego sprawę. Ostatecznie FBI nie narobiło mu kłopotów, nie postąpiło tak jak w przypadku Jessego. Anna podejrzewała, że cieszyli się na myśl, że została zmuszona pracować na zmywaku i szorować zaschnięte talerze. Ale jeśli liczyli na to, że ciężka praca ją upokorzy, to byli w grubym błędzie. Wchodząc do restauracji i szykując się do objęcia zmiany, nagle zrozumiała, że Jesse przyjmie zaproszenie tej młodej dziewczyny do wygłoszenia przemówienia dziś wieczorem — to było jasne jak słońce. Choćby nie wiadomo ile rozsądnych powodów przemawiało za tym, żeby nie występować przed gmachem ONZ, to wygłaszanie tyrady na ulicy w tłumie demonstrantów było dokładnie w stylu Jessego Austina. Anna nie mogła zostawić go tam samego. Szybko podeszła do Nelsona i wzięła go pod rękę. — Wiesz, że nigdy tego nie robiłam i więcej nie zrobię. Ale muszę wracać do domu. Dziś wieczorem nie mogę pracować. Muszę być z mężem. Nelson spojrzał Annie w oczy, zauważył jej minę i ton głosu, po czym skinął głową. — Stało się coś złego? — Nie, to nic złego. Ale mąż musi coś zrobić, a ja powinnam być tam razem z nim. — Zgoda, Anno. Rób, co musisz. Nie martw się o lokal. W razie czego sam będę podawał do stołów.
Ujęta jego uprzejmością, cmoknęła go w policzek. — Dziękuję. Odwróciła się, zrzuciła fartuch i jak najszybciej wyszła z restauracji. Przez całą drogę do domu biegła — na drugą stronę ulicy, między karciarzami przy stolikach, w oparach dymu z papierosów, aż dotarła do klatki schodowej w ich kamienicy. Wbiegając na górę po dwa stopnie naraz, czuła na sobie wzrok sąsiadów. Litowali się nad nią, uważali, że cierpi przez takiego męża. Nic bardziej mylnego. Była najszczęśliwszą kobietą pod słońcem, mogąc dzielić z nim życie. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi do mieszkania. Jesse stał na łóżku i przemawiał do otwartego okna, jakby się zwracał do dziesięciotysięcznej publiczności. Wokół jego stóp walały się ręcznie zapisane kartki ze wszystkimi przemówieniami, jakie wygłosił.
Manhattan Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych Sala obrad plenarnych Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Czwartej
Tego samego dnia Jim Yates przecisnął się powoli na tył sali i stamtąd obserwował przedstawienie. Komuniści zmieszali się z amerykańskimi uczniami, a ponieważ wszyscy byli identycznie ubrani — chłopcy w białe koszule i czarne spodnie, dziewczęta w białe bluzki i czarne spódniczki — nie dało się odróżnić ich narodowości. Według wydrukowanego programu, obramowanego flagami mnóstwa krajów, kompozytorzy piosenek pochodzili z całego świata. Nawet liberalni organizatorzy koncertu nie mogli dopuścić komunistycznych pieśni propagandowych, hymnów sławiących Związek Radziecki jako najpotężniejszy naród na świecie, który zetrze w proch wszystkich wrogów, na czele ze Stanami Zjednoczonymi. Komuniści zachowają je sobie na powrót, odśpiewają je zaraz po wyjściu z samolotu w Moskwie. A skoro Rosjanie nie mogli zaprezentować swoich piosenek, Amerykanie również zrezygnowali ze swoich, żeby przypadkiem nie urazić gości. Nie móc śpiewać własnych utworów we własnym kraju! Oczywiście nie był to kraj Yatesa — gmach Organizacji Narodów Zjednoczonych nie podlegał jurysdykcji Stanów Zjednoczonych, mimo że stał w Nowym Jorku. Ten teren bez jednego wystrzału przekazano organizacji międzynarodowej. Tutaj Yates nie był nawet agentem FBI, tylko jednym z zaproszonych gości. Kiedy piosenka dobiegła końca i rozległy się brawa, rozejrzał się po sali. Biali dyplomaci stanowili mniejszość. Kilku przedstawicieli zgotowało dzieciom owację na stojąco. Ze swojego miejsca Yates nie mógł ich rozpoznać — prawdopodobnie Kubańczycy albo reprezentanci Ameryki Południowej. Tymczasem prawda wyglądała tak, że podczas gdy na scenie uczniowie śpiewali ręka w rękę, ich rządy kombinowały, jak by tu zniszczyć tych drugich. Groteskowa farsa. Yates był zbulwersowany, że w Ameryce znaleźli się rodzice gotowi puścić swoje dzieci na ten koncert. Te matki i ci ojcowie zasługiwali na to, żeby im się bliżej przyjrzeć. Spojrzał na zegarek, postukał paznokciem w cyferblat. Już wkrótce prawdziwy występ miał się odbyć na zewnątrz.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Manhattan Przed siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczonych Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Czwartej
Tego samego dnia Jesse Austin niósł skrzynkę po jabłkach, którą wziął z kuchni restauracji Nelsona. Przemawiał już na rogach ulic, więc wiedział, że jeśli nie stanie na jakimś podwyższeniu, nie ma szansy, żeby go ludzie wysłuchali, mimo że był wysokim i doświadczonym mówcą. Każdemu wykonawcy potrzebna jest scena, więc z braku wyboru nawet zwykła skrzynka była lepsza niż chodnik. Wychodząc z metra, zobaczył, że ta część Pierwszej Alei została zamknięta dla ruchu kołowego. To jednak wcale nie uspokoiło atmosfery, przeciwnie — brak samochodów tylko podkreślał wrażenie, że demonstracja jest wyjątkowa. Patrząc na scenę rozgrywającą się przed gmachem Organizacji Narodów Zjednoczonych, Jesse zobaczył, że zgromadziły się setki ludzi, o wiele więcej, niż się spodziewał. Anna ujęła go za wolną rękę. Była zdenerwowana. Policjanci obstawili teren, tworząc zamkniętą strefę. Niektórzy mieli na sobie pełne wyposażenie bojowe, inni siedzieli w siodłach i patrolowali pierwszy szereg demonstrantów; konie parskały, ten motłoch wyraźnie nie przypadł im do gustu. Manifestujący otoczyli się barykadami jak bydło w zagrodzie, w tłumie wznoszono krzykliwe, ręcznie wymalowane transparenty z prześcieradeł rozciągniętych na drewnianych palach, atakujące jaskrawymi kolorami — zupełnie jak arrasy, tyle że z innego materiału. Wycięte litery naklejono pojedynczo, nierówno, co nasuwało wrażenie dziecięcej naiwności. Czytając hasła, Jesse zorientował się, że demonstranci to mieszanka różnych grup. Zobaczył też coś, czego dotychczas nie widział w Nowym Jorku — protestujący przeciwko wojnie wietnamskiej, z gitarami i bębnami, stali ramię w ramię ze schludnymi mężczyznami i kobietami w wykrochmalonych bluzkach; ci atakowali partię komunistyczną — jedni nieśli plakaty wzywające do wyzwolenia Węgier spod radzieckiej dominacji, inni posługiwali się wyświechtaną trawestacją hasła z czasów walk z Indianami:
DOBRY CZERWONY TO MARTWY CZERWONY Slogan ten powtarzano do znudzenia od tak dawna, że Jesse zachodził w głowę, dlaczego nie potrafią wymyślić czegoś innego… ale na jego widok nabrał jeszcze większej ochoty, żeby do nich przemówić. Zawsze uważał, że każda wymierzona w niego groźba czyni go jeszcze silniejszym. Przybył za późno, najlepsze miejsca wśród demonstrantów były już zajęte i nie miał się jak dostać pod bramę, tak jak prosiła Jelena. Będą się musieli zadowolić z Anną staniem na obrzeżach tego tłumu — sytuacja daleka od ideału, więc był na siebie zły, że nie dotarł szybciej. Kiedy ruszyli wzdłuż ludzkiej ciżby, ktoś zawołał: — Jesse Austin! Odwrócił się i zobaczył, że jakiś mężczyzna przy bramie przywołuje go ruchem ręki. Nie miał pojęcia, kim jest ten człowiek, ale wraz z Anną posłusznie podeszli do niego. Był młody i uśmiechał się przyjaźnie. — To miejsce jest dla was! Specjalnie je zatrzymałem! Znajdowali się tuż obok głównej bramy, tak jak zażyczyła sobie Jelena. Mężczyzna wziął skrzynkę od Jessego i przerzucił ją na drugą stronę barykady. Najpierw sprawdził, czy barykada jest stabilna, a potem spojrzał na piosenkarza. — Przeskakuj! Jesse parsknął śmiechem. — Może trzydzieści lat temu! — odkrzyknął. Trzymając Annę za rękę, wszedł w tłum, powoli przedzierając się do skrzynki. Mężczyzna bronił jej przed innymi demonstrantami, bo kilku chciało się na nią wdrapać. Widząc piosenkarza, położył mu rękę na ramieniu. — To pański dzień. Niech im pan walnie wszystko prosto z mostu! Kawa na ławę! Jesse uścisnął mu rękę. — Kim pan jest? — Pańskim przyjacielem. Ma pan ich dużo więcej, niż się panu wydaje.
Tego samego dnia Yates wyszedł z gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych jeszcze w czasie trwania koncertu. Normalnie nie dopuszczono by demonstrantów tak blisko siedziby ONZ, tylko skierowano do parku Ralpha Bunche’a albo na plac Daga Hammarskjölda przy Czterdziestej Siódmej i Pierwszej Alei, jedną ulicę od wejścia dla gości i cztery ulice od tego, którym wjeżdżali dyplomaci najwyższego szczebla. Decyzja o dopuszczeniu protestujących tak blisko miała charakter symboliczny — chciano pokazać, że w przeciwieństwie do Związku Radzieckiego Stany Zjednoczone nie obawiają się jawnej krytyki. A pośród demonstrujących brylował Jesse Austin, korzystający do woli ze swobód gwarantowanych przez ten kraj — z wolności wypowiedzi, nieistniejącej w państwie, które tak wynosił pod niebiosa. Na ulicy Yates zobaczył, jak do Jessego podchodzi policjant, przerywa mu i wskazuje na skrzynię, na której ten stoi. Yates podbiegł do dowódcy jednostki i złapał go za ramię. — Wycofaj swojego człowieka! — ryknął, przekrzykując wrzawę. — Nikt nie ma prawa tknąć Jessego Austina! — A kto to jest Jesse Austin? Yates ucieszył się, że policjantowi nazwisko to nic nie mówiło. — Ten wysoki, ten czarny stojący na skrzyni! Ma zostać na miejscu! — Nie ma prawa stać na podwyższeniu, nie w pobliżu głównego wejścia. Yates stracił cierpliwość. — W dupie mam wasze zasady! Słuchaj, co do ciebie mówię! Tego faceta nie wolno tknąć. To Ruscy go tu zaprosili, mają nadzieję, że go stąd wywalimy. Zacznie stawiać opór, a my wylądujemy na czołówkach gazet, jeśli go wywleczemy. Właśnie o to mu chodzi! Po to tu przyszedł! To słynny zwolennik komunizmu, ważna figura wśród czarnych. Nie zależy nam na zdjęciach pokazujących, jak pięciu białych gliniarzy maltretuje starego czarnego piosenkarza. Jesteśmy w środku wojny propagandowej. Nie życzę sobie dzisiaj żadnego stosowania przemocy. Bez względu na rodzaj prowokacji. Dotarło? Nikt nie ma prawa tknąć tego człowieka!
Tego samego dnia Jesse nie mógł uwierzyć, że policjant się wycofał, odszedł, nie zabronił mu stać na skrzyni. Zerknął na Annę. Wydawała się równie zdziwiona. Widocznie ze względu na obecność prasy policji nakazano zachowywać się powściągliwie, nie interweniować, popuścić cugli demonstrantom — taktyczna decyzja mająca pokazać amerykańską swobodę wypowiedzi; decyzja cyniczna, ale Jesse zamierzał w pełni wykorzystać tę wolność słowa, nawet jeśli była przyznana jedynie na ten jeden wieczór. Stojąc na skrzyni po jabłkach, miał widok ponad głowami tłumu na całą demonstrację, setki twarzy; jedne wymalowane jak kwiaty, inne wykrzywione z gniewu i oburzenia. Zaczął przemawiać, najpierw nieśmiało, bo poza żoną nikt go nie słuchał, nawet stojący najbliżej niego. Nie przypominało to przemówienia, wyglądało raczej na to, że jakiś szurnięty staruch gada sam do siebie. — Przybyłem tu dzisiaj… Już na starcie głos mu się załamał, nie bardzo wiedział, czy ma czytać, czy improwizować. W końcu postanowił skorzystać z tekstu, który napisał sobie w mieszkaniu, nie przejmując się tym, że nikogo to nie obchodzi. Skupił się na jednym punkcie w tłumie, udając, że znów jest na scenie, znów występuje dla wielotysięcznej publiczności, która kupiła bilety. Niestety, nieustające walenie w bębny przeciwników wojny wybijało go z rytmu. Słowa mu się mieszały, urwał w połowie wątku i przeszedł do następnego. Przerwał po raz drugi i wrócił do pierwszej kwestii, zastanawiając się, jakie to ma znaczenie, czy mówi po rosyjsku, czy po angielsku, skoro i tak nikt go nie słucha. Był już zniechęcony, gdy naraz poczuł, że Anna bierze go za rękę. Spojrzał na żonę. Ścisnęła mu dłoń i poradziła: — Po prostu mów, co czujesz. Rozmawiaj z nimi tak, jakbyś rozmawiał ze mną, ze szczerego serca. To dlatego ludzie zawsze cię słuchali. Bo nigdy nie kłamałeś, nie udawałeś niczego, mówiłeś jedynie to, w co naprawdę wierzysz. Jesse odciął się od łomotu bębnów. Podniósł rękę, szykując się do przemówienia. Nie zdążył jednak powiedzieć ani słowa, bo zawołał go jeden ze starszych demonstrantów przeciwko wojnie — muskularny facet z niechlujną brodą i gitarą zawieszoną na szyi. Na gołej piersi miał wymalowaną pacyfę. — Jesse Austin! Zaskoczony, że ktoś go rozpoznał, Jesse stracił wątek. Zanim pozbierał myśli, facet przepchnął się do niego i uścisnął mu rękę. — Od początku uwielbiam twoją muzykę — oświadczył. — Powiedz, Jesse, czy oni zabili Malcolma X dlatego, że sprzeciwiał się wojnie wietnamskiej? Ja nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Oni zabiją każdego, kto występuje przeciwko tej wojnie. Malcolm X mówił, że wszyscy czarni powinni popierać
Wietnamczyków, a nie żołnierzy amerykańskich. To dlatego dostał kulkę, nie sądzisz? A ty za kim się opowiadasz? Za Wietnamczykami czy Amerykanami? Malcolm X został zastrzelony na początku roku. Jessemu nieraz przychodziło do głowy, że w tym morderstwie chodziło o coś więcej. Najwygodniej było obarczyć winą organizację Nation of Islam, a tam, gdzie istnieje wygodne rozwiązanie, prawda zwykle leży gdzie indziej. Już miał odpowiedzieć, gdy mężczyzna zawołał do swoich kolegów: — Hej, tu jest Jesse Austin! Nikt nie reagował, widząc go stojącego na skrzyni, ale na dźwięk jego nazwiska wszyscy odwrócili się i zainteresowali. Od strony grupy antykomunistów dobiegły pełne obrzydzenia krzyki: — Jak śmiałeś powiedzieć, że w Ameryce nie czujesz się jak w domu?! — Twierdziłeś, że chętnie walczyłbyś z amerykańskim wojskiem! Stary pacyfista puścił oko do piosenkarza. — Lepiej uważaj, co mówisz — ostrzegł go. — Nigdy nic takiego nie mówiłem! — odkrzyknął Jesse. — Ja wierzę w pokój, nie w wojnę. Pierwsze oskarżenia spowodowały, że tama pękła i ze strony antykomunistów, którzy najlepiej znali Jessego jako znienawidzony obiekt drwin, popłynęły kolejne podstępne łgarstwa: — Czy to prawda, że masowo uwodziłeś białe dziewczęta? — Dlaczego nie płacisz podatków? — Siedziałeś w więzieniu? — Przyznaj się, zdradzałeś żonę? — Podobno tłuczesz ją po pijaku! Jesse nie widział twarzy wszystkich oskarżycieli, słyszał tylko głosy. W przeciwieństwie do swoich przeciwników, odpowiadając na zarzuty, starał się powściągnąć gniew. — Właśnie że płacę podatki! Nie spędziłem w więzieniu ani dnia, chyba że odwiedzałem skazańców potrzebujących pomocy. I nigdy nie tknąłem białej dziewczyny, nic z tych rzeczy, tak samo jak nigdy nikogo nie uderzyłem, zwłaszcza żony, którą kocham ponad wszystko. Powtarzacie tylko bezwstydne oszczerstwa! To kampania nienawiści i kłamstw! Głos mu drżał. Te łgarstwa dotknęły go do żywego, przypomniał sobie, że jest bezsilny, i patrzył, jak tamci niszczą jego reputację. Czując, że mąż jest w opałach, Anna weszła na skrzynię, stanęła obok i objęła go w pasie, żeby się przytrzymać. — Czy stałabym teraz obok męża, gdyby to była prawda? Czy zostałabym z nim, kiedy władze zabrały nam dom? I uniemożliwiły nam pracę? Kiedy pozbawiły nas środków do życia, tak że nie mieliśmy co włożyć do garnka? Straciliśmy wszystko. A wy chętnie słuchaliście ich kłamstw. To teraz poznajcie prawdę. Jesse nigdy w życiu nikogo nie skrzywdził. Nie wdawał się w bójki w barach ani w uliczne rozróby. Ani razu nie podniósł na mnie głosu! A jeśli chodzi o wojnę, nawet by mu się nie śniło wystąpić zbrojnie przeciwko komukolwiek. On nie uznaje przemocy. Wierzy w miłość! Wierzy, że potęga miłości pokona wszystko! Wierzy w sprawiedliwość dla wszystkich mężczyzn i kobiet, bez względu na miejsce urodzenia i kolor skóry. Możecie się nie zgadzać
z naszymi przekonaniami, wasze prawo. Możecie nas uważać za głupców, skoro hołdujemy takim wartościom. Ale nie wmawiajcie nam, że się nie kochamy. Gdy zeszła z podwyższenia, Jesse zauważył, że dzięki jej słowom wyraźnie zyskał przychylność tłumu, szala przechyliła się na jego stronę. Pożałował, że wycofał się z wystąpień publicznych. Dopuścił do tego, by jego milczenie utorowało miejsce insynuacjom. Miał obowiązek głosić prawdę, nawet jeśli główne środki przekazu były dla niego zamknięte. Miał obowiązek przeciwstawiać się wrogom bez względu na kłody, jakie rzucano mu pod nogi. Sponiewierany, uwierzył, że prawda nic nie znaczy. Ale liczyła się, była silniejsza niż te kłamstwa, które ludzie słyszeli w ich głosach. Podniesiony na duchu, spróbował przejść od wymiany zdań do polemiki. Najwyższy czas powiedzieć, co tu przyszedł. — No to skoro już odparliśmy te fałszywe oskarżenia, może porozmawiamy o ważniejszych rzeczach? Co naprawdę jest ważne dla milionów Amerykanów w tym wspaniałym kraju? Niesprawiedliwość, uprzedzenia, nietolerancja i zinstytucjonalizowana dyskryminacja nie tylko czarnych Amerykanów, ale wszystkich biednych Amerykanów! Odłożył przygotowany tekst i zaczął mówić z głowy. Słowa oburzenia, doskonalone przez lata protestów i setki przemówień, przyszły mu równie łatwo, jak potoczyste, klarowne zwroty i frazy po rosyjsku. Jego publiczność pęczniała, schodzili się ku niemu mężczyźni i kobiety w każdym wieku, niezależnie od rasy. Część pacyfistów też dołączyła do niego, odkładając bębny, żeby go nie zagłuszać. Od niemal dziesięciu lat nie występował przed tak ogromną widownią, która nie przyszła tu ze względu na jego piosenki, nie dla rozrywki, tylko po to, żeby zmienić świat. Tłum wciąż gęstniał, coraz więcej ludzi wciskało się na teren odgrodzony stalowymi barykadami. Nagle jakaś rozjuszona kobieta zawołała wściekle: — Jeżeli tak bardzo kochasz Związek Radziecki, dlaczego się tam nie przeniesiesz?! Wracaj z nimi! Jesse, z każdą chwilą coraz bardziej pewny siebie, ucieszył się z okazji do riposty. — A niby po co miałbym się przenosić, skoro moja ojczyzna jest tutaj? To tu przeżyłem całe życie. Tu są pochowani moi rodzice! I ich rodzice! Jestem takim samym Amerykaninem jak pani, a może nawet lepszym, na pewno lepszym, bo ja naprawdę wierzę w wolność słowa, w równość, czyli pojęcia, które pani w ogóle nie przychodzą do głowy. Tak panią zaprząta wymachiwanie amerykańską flagą, że nie ma pani czasu zastanowić się nad tym, co ta flaga symbolizuje! Do kobiety dołączyła grupa z frakcji antykomunistów, którzy na zmianę zaczęli zagłuszać Jessego, przekrzykując hałas; niektóre ich komentarze docierały do niego, inne nikły w zgiełku. — Mieszkasz w Ameryce, a obrażasz własny kraj! — Obrażam wyłącznie takich jak ty, do których nie dociera, że wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety na ziemi są ludźmi w tym samym stopniu. Ty może tego nie pojmujesz, ale na całym świecie rozumieją nadzieję na lepsze życie. Pragnienie sprawiedliwego traktowania nie zależy od tego, gdzie się mieszka i w jakim języku się mówi. Jesse wskazał gmach Organizacji Narodów Zjednoczonych.
— Ten budynek reprezentuje cały świat pod jednym dachem. Bo takie są realia naszej egzystencji. Żyjemy pod tym samym niebem. Oddychamy tym samym powietrzem. To samo słońce jest źródłem ciepła dla nas wszystkich. Praw obywatelskich nie tworzy polityka władz. One powstały wcześniej! Rządy istnieją właśnie po to, żeby bronić tych podstawowych praw człowieka. Te prawa nie mają nic wspólnego z tym, na kogo głosujesz w wyborach, gdzie mieszkasz, jaki jest kolor twojej skóry ani ile masz w portfelu. One są niezbywalne. Więc będę bronił tych praw, dopóki starczy mi tchu, dopóki krew płynie w moich żyłach! Jesse wiedział, że koncert niedługo się skończy. Radziecka delegacja wyjdzie na ulicę, młodzi uczniowie wmieszają się w tłum, otoczą go. Uśmiechnął się na tę myśl.
Biuro podróży Global Travel Company Broadway 926
Tego samego dnia Osip Feinstein, przykuty kajdankami do kaloryfera i zamknięty w ciemności, stracił poczucie czasu. Był na głodzie, pocił się. Zwykle o tej porze paliłby już opium, więc głód narkotykowy przytępił wszelkie zmysły, w tym uczucie, jakiego doświadczałby każdy normalny człowiek w tej sytuacji — strach. Zlał się w spodnie, wciąż były mokre. Nadgarstki bolały go w miejscach, gdzie metal wrzynał się w skórę. Nie był w stanie poruszać palcami. Fotografię Jessego Austina z rosyjską dziewczyną zabrano, a wrażenie, jakie Osip odniósł na widok agenta Yatesa, potwierdziło się w pełni — że jest to wyjątkowo niebezpieczny człowiek. Mimo otumanienia Osip zorientował się, że ktoś się kręci przed gabinetem. Drzwi otworzyły się powoli. Zamrugał w ostrym świetle. Stanął nad nim rosyjski agent, ten sam, od którego dostał aparat fotograficzny. Gdy oczy Osipa przywykły do światła, zobaczył, że facet ma w ręku pistolet. — Źle się stało, że zaufałeś FBI, to zaskakujący błąd, zważywszy na to, jak przebiegły byłeś przez te wszystkie lata. Osip nie miał siły stawiać oporu… nie miał nawet siły walczyć o życie. — Uciekam przed wami od trzydziestu lat. — Nie będziesz już musiał uciekać, Osipie. Mężczyzna wziął butelkę hydrochinonu, jednego z chemikaliów używanych do wywoływania filmów. Skropił tym łatwopalnym płynem ubranie i twarz Osipa, wlał mu go do gardła, opryskał oczy. Środek był tak żrący, że Osip miał wrażenie, że skóra mu się pali, jeszcze zanim mężczyzna podłożył ogień.
Manhattan Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych Sala obrad plenarnych Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Czwartej
Tego samego dnia Koncert dobiegł końca. Publiczność biła brawo. Amerykański uczeń stojący obok Zoi był tak podniecony owacją na stojąco, że aż uścisnął jej rękę. Miał dwanaście, najwyżej trzynaście lat. Uśmiechał się. W tym momencie nie obchodziło go, że Zoja jest Rosjanką — byli przyjaciółmi, członkami zwycięskiego zespołu. Sukces należał im się po równo. Zoja poniewczasie zdała sobie sprawę, że plany jej matki wykraczały poza jakość przedstawienia. To Raisa wpadła na pomysł, żeby wszyscy — uczniowie amerykańscy i radzieccy — byli ubrani tak samo, i to ona wymyśliła, żeby zamówić nowe utwory u kompozytorów z wielu różnych krajów. Sposób, w jaki elita światowej dyplomacji biła brawo, dowodził, że koncert uniknął licznych potencjalnych pułapek — nikogo nie obraził, a dla każdego miał coś miłego. Raisa lawirowała w gąszczu różnych subtelności z pewnością zawodowego dyplomaty, więc dyplomaci na widowni wyrazili jej swoje uznanie. Zoja wyszła za amerykańskim chłopcem za kulisy, podczas gdy sala obrad wciąż rozbrzmiewała owacjami. W korytarzu uczniowie się rozproszyli i zaczęli obściskiwać, podekscytowani sukcesem. Raisa i amerykański dyrektor szkoły zaśmiewali się — jakże inaczej wyglądała ta rozmowa w porównaniu z ostrożną konwersacją w trakcie próby generalnej. Zoja cieszyła się z sukcesu matki. Raisa zasłużyła sobie na to, powinna być dumna z tego, co osiągnęła. Teraz Zoja żałowała, że tak cynicznie podchodziła do tej imprezy i w przeciwieństwie do Jeleny nie wspierała matki. Rozglądając się w gąszczu uczniów, nigdzie nie mogła wypatrzyć siostry. Jelena stała w rzędzie kilka osób za nią, a teraz gdzieś znikła. Zoja zaczęła jej szukać, przeciskając się przez tłum, w który wmieszali się widzowie napływający od strony sali. Korytarz zapełniał się ludźmi pragnącymi im pogratulować, nieznajomi ściskali jej dłoń. Zobaczyła, jak Michaił Iwanow, ten macher od propagandy, toruje sobie drogę wśród uczniów. Wyglądało na to, że wcale się nimi nie interesował, mimo że robiono im zdjęcia. Zoja ruszyła za nim.
••• Upojona sukcesem Raisa usilnie próbowała znaleźć córki. Trudne zadanie, skoro korytarze były zatłoczone po brzegi. Stała więc w miejscu, powoli rozglądając się w tłumie. Dziewcząt nigdzie nie było widać. Poczuła, jak ze strachu ciarki wędrują jej od stóp do brzucha; nie zwracała uwagi na składane gratulacje, ignorowała tych, na których miała tu wywrzeć wrażenie. Wydostała się ze ścisku i poczuła ulgę na widok Zoi. Podbiegła do niej. — Gdzie jest Jelena? Zoja, blada z niepokoju, spojrzała na matkę. — Nie wiem — odparła. Uniosła rękę i wskazała przed siebie. Raisa ujrzała Michaiła Iwanowa — zwrócony do niej i uczniów plecami, wyglądał przez wielkie okna w holu na ulicę i demonstrantów. Za nim fotografowie błyskali fleszami, robiąc zdjęcia dzieciom, ale on się nie odwracał, pochłonięty tym, co działo się na zewnątrz. Podeszła do niego, chwyciła go za ramię, odwróciła i zmierzyła jego przystojną twarz tak wściekłym wzrokiem, że aż się cofnął, ale nie puściła jego ręki. — Gdzie jest Jelena? Chciał ją okłamać — widziała to tak wyraźnie, jakby patrzyła na mechanizm zegarka. — Nie kłam, bo przysięgam, że zacznę wrzeszczeć na oczach tych wszystkich dostojnych gości — ostrzegła go. Nie odezwał się. Raisa zerknęła na demonstrację i szepnęła: — Jeżeli coś jej się stanie, zabiję cię.
Manhattan Przed siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczonych Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Czwartej
Tego samego dnia Jelena bez przeszkód wyszła z gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wszystko było przygotowane — ustalono trasę, sposób, w jaki miała minąć ochroniarzy, i znaleziono niewidoczne dla kamer monitoringu przejście w budynku, prowadzące do wyjścia, przez które wymknęła się niezauważona. Na zewnątrz dano jej ciemnoczerwony płaszcz z kapturem, by mogła ukryć twarz. Niczego nie pozostawiono przypadkowi. Gdy tylko koncert się skończył, natychmiast oddzielono ją od grupy. Michaił z nią nie poszedł. Za nic nie mógł się znaleźć na fotografii, bo obecność propagandysty podważyłaby autentyczność zdjęcia. Podczas próby generalnej plany uległy zmianie. Michaił wyjaśnił, że nie da się wprowadzić pomiędzy demonstrantów całej grupy uczniów — zdołają przemycić tylko Jelenę. Amerykanie załatwili autobus, który przewoził uczniów od drzwi do drzwi — spod siedziby ONZ prosto do hotelu. Kierowcami byli agenci FBI. Jelena musiała więc pójść sama. Cała operacja spoczywała na jej barkach — szansa na rehabilitację komunizmu w oczach świata, na stworzenie nowej pozytywnej wizji, której uosobieniem będzie zdjęcie młodej Rosjanki i starszego Amerykanina… most łączący dwa narody i dwa pokolenia. Fotografia stanie się potężnym wyrazem globalnej ideologii, przypomni światu, że Związek Radziecki potrafi skupić na olbrzymim terytorium ludzi różnych ras i kultur. Jelena nareszcie wyjdzie z cienia starszej siostry, udowodni Michaiłowi, że jest godna zaufania i miłości. Wydostała się z gmachu ONZ na ulicę w pewnej odległości od głównej grupy demonstrantów. Żeby dotrzeć do Jessego, musiała jakoś minąć policyjny kordon. Naciągnąwszy kaptur na głowę, przerażona, że zatrzymają ją po drodze, szybko ruszyła w kierunku protestujących. Serce waliło jej jak młotem. Szła ze zwieszoną głową, co pewien czas zerkając na stojącego na skrzyni Jessego. Pochłonięty przemówieniem, nie miał pojęcia, że się do niego zbliżała. Najłatwiej byłoby przeskoczyć przez barykadę, bała się jednak, że zgarnie ją policja, więc wmieszała się w tłum. Odetchnęła głęboko, zdjęła kaptur — w otoczeniu ludzi czuła się o wiele bezpieczniej, niż idąc samotnie ulicą. Brnąc powoli do przodu, popychana, zauważyła, że to nie chaotyczny spęd, tylko skupiona publiczność — wszyscy patrzyli w tę samą stronę, słuchając Jessego Austina, najwyższego i zdecydowanie
najbardziej widocznego z mówców, którego głos górował nad tłumem. Jesse nie miał mikrofonu, nie trzymał kartek z tekstem przemówienia. W niczym nie przypominał cichego, uprzejmego starszego pana, z którym Jelena spotkała się w jego mieszkaniu. Zwracając się do zebranych, emanował gniewem i siłą. Jelena była urzeczona wystąpieniem — Jessemu taki protest przychodził równie łatwo i naturalnie jak oddychanie. W porównaniu z ogłupiającym koncertem w sali, ze starannie wybranymi, nieszkodliwymi piosenkami, wypranymi z wszelkich elementów prowokacji i autentycznego pragnienia zmian, tutaj królował jazgot i wrzask. No i bardzo dobrze. Jelena nigdy w życiu nie uczestniczyła w demonstracji. W Moskwie niczego podobnego nie widziała i nie wyobrażała sobie, żeby w obliczu takiego protestu milicja stała bezczynnie. Tymczasem policjanci nowojorscy zgromadzili się na jezdni, nie na chodniku, co pozornie wyglądało, jakby otoczyli tłum, mieli go pod kontrolą, a w rzeczywistości trzymali się z dala i — o dziwo — wcale nie reagowali. Austin najwyraźniej nic sobie nie robił z takiego pokazu siły. Jelena stanęła na palcach i patrzyła, jak porusza rękami w rytm zdań, jak podkreśla każdy zwrot ruchem dłoni. Miał na sobie białą koszulę z podkasanymi rękawami, jakby przemawianie wiązało się z ciężkim wysiłkiem fizycznym. Jego przekaz wykraczał poza same słowa — było w nim coś magicznego. W porównaniu z wiecznie markotnym, introwertycznym Lwem, z jego cynizmem, Jesse Austin był najbardziej kipiącym życiem człowiekiem, jakiego Jelena widziała. Przeciskanie się do przodu przypominało pływanie pod prąd, drobną dziewczynę popychano i szturchano, publiczność ani myślała się rozstąpić. Nikt nie chciał stracić miejsca w pobliżu Jessego. Jelena miała mało czasu. Władze wkrótce się zorientują, że jej nie ma, a kiedy ją dopadną, czeka ją kara. Nieważne, byleby tylko zdołała stanąć do zdjęcia obok Jessego. Wyjęła z kieszeni radziecką flagę. Teraz miała szansę, żeby coś udowodnić, pokazać Jessemu, jak bardzo cenią sobie jego wysiłki i że nigdy o nim nie zapomną. Kiedy go obejmie, flaga będzie powiewała za jego plecami i zdobędą upragnione zdjęcie — oni dwoje, stojący ramię w ramię. Jelena zrezygnowała z dobrych manier, zaczęła się rozpychać łokciami. Jesse zauważył ją w chwili, gdy się przedarła przez pierwszy rząd. Schylił się, złapał ją za rękę i wciągnął na skrzynię. Jak na swój wiek był zaskakująco silny. Jelena dopiero teraz zobaczyła jego żonę. Pani Austin zrobiła coś, czego nie robiła od dawna — uśmiechnęła się. Widok Jeleny na skrzyni wywołał w tłumie chór komentarzy. Nie rozumiała, co wykrzykują, ale dokładnie wiedziała, co robić. Puściła flagę, która rozwinęła się za jej plecami. Jesse złapał ją. W jego oczach mignął strach, zrozumiał istotę prowokacji. Jelena wystraszyła się, że pewnie będzie chciał zwinąć flagę. On jednak puścił ją tak, że łopotała za nimi na wietrze. Publiczność rzuciła się do przodu, napierając na skrzynię niczym fala. Zewsząd błyskały flesze, dziennikarze zadawali pytania, rozwścieczeni demonstranci kłębili się razem z zachwyconymi stronnikami piosenkarza. Jesse machnął ręką w powietrzu jak kosą. — Chcę wam wszystkim przedstawić moją przyjaciółkę. To uczennica ze Związku Radzieckiego! Musiał przekrzyczeć ryk słuchaczy — jedni wrzeszczeli na znak poparcia, inni z obrzydzeniem. Zgorszona publiczność nie wierzyła własnym oczom.
Dziewczyna nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Austin uniósł rękę, w której wciąż trzymał flagę. — Pochodzimy ze skrajnie różnych środowisk — ciągnął. — A mimo to zjednoczyło nas dążenie do równości. Urodziliśmy się na innych kontynentach, a jednak wierzymy w te same rzeczy! Sprawiedliwość! Uczciwość! Flesze nie przestawały błyskać. Ten sukces wprawił Jelenę w euforię. W tym momencie spełniły się wszystkie jej nadzieje. Ogłuszający huk sprawił, że Jesse Austin i cały tłum ucichli — ten huk przywodził na myśl grzmot pioruna, był tak głośny, tak niespodziewany, jakby wyspa Manhattan rozpadła się na dwie części. Skrzynka zadrżała. Jelena poczuła wibracje wędrujące po nodze. Kiedy dźwięk przebrzmiał, zapadła pełna niedowierzania cisza, tak szokująca i dziwna, jakby na nocnym niebie zabłysło słońce. Trwała nie dłużej niż sekundę, a potem Jelena usłyszała narastające dzwonienie — bolesne, rozsadzające uszy. Poczuła swąd dymu. Poczuła zapach metalu. Część demonstrantów stała jak wryta, osłupiała ze zdumienia. Inni, z rozdziawionymi ustami, wybałuszali oczy. Jelena powoli opuściła ręce — radziecka flaga zniknęła, leżała na chodniku, rozwinięta niczym koc na polanie. Austin stał obok niej, z jedną ręką na piersi, jakby odgrywano hymn państwowy. Przysunął się do Jeleny i oparł o nią, jakby chciał jej zdradzić szeptem jakąś tajemnicę. Nie powiedział jednak ani słowa, tylko przewrócił się na nią, padł jak ścięte drzewo, jak olbrzymi pradawny dąb. Oboje spadli ze skrzyni i poturlali się w przeciwnych kierunkach. Austin grzmotnął o stalowe bariery, dziewczyna wpadła między demonstrantów — walnęła głową w czyjąś pierś i czepiając się ubrań, żeby spowolnić upadek, runęła na chodnik. Leżała między nogami protestujących, zbierając kopniaki, gdy tłum w panice rzucił się do ucieczki. Zasłoniła rękami głowę i między lasem nóg patrzyła, jak pani Austin pada na klęczki obok męża. Tłum przerwał barykady, wylał się na ulicę, demolował kolejne bariery. Obok Jeleny wylądował ręcznie wymalowany transparent. Wstała, lecz czyjś kopniak posłał ją na kolana. Spróbowała ponownie — tym razem utrzymała się na nogach. Wciąż dzwoniło jej w uszach. Z naprzeciwka nadchodził kordon policji — ze wzniesionymi pałkami maszerowali na szarżujących na nich demonstrantów. Jelena dokuśtykała do Jessego i uklękła. Jego białą koszulę zabarwiła czerwień, plama rozszerzała się szybko, pochłaniając każdy widoczny skrawek bieli. Pomimo dzwonienia w uszach dziewczyna usłyszała, jak pani Austin woła: — Pomocy! Policjanci otoczyli miejsce zbrodni. Z demonstrantów pozostała tylko garstka. Jakaś kobieta ujęła Jelenę za twarz i spojrzała jej w oczy. — Jeleno! Nic ci nie jest? Ta kobieta mówiła po rosyjsku. ••• Oglądając Jelenę, Raisa nie zauważyła krwi na jej koszuli ani śladów obrażeń na ciele. Zdjęła z córki czerwony płaszcz, płaszcz, którego nigdy nie widziała.
W kieszeni było coś ciężkiego. Sięgnęła do niej i zacisnęła dłoń na zimnej metalowej rękojeści. Pistolet. W jednej chwili, bez cienia wątpliwości, zrozumiała, że Jesse Austin zginął od kuli wystrzelonej z tego pistoletu.
Manhattan Szpital Bellevue Pierwsza Aleja 462
Tego samego dnia Anna kurczowo przytrzymywała się umywalki, pewna, że jeśli ją puści, to upadnie na podłogę. Nie oddychała w naturalnym rytmie, wyrywała każdy haust powietrza, a ten urywany oddech towarzyszył sześciu słowom, które powtarzała na okrągło, nie mogąc się pogodzić z tym, że to prawda. Jesse nie żyje. A ja tak. Ostrożnie oderwała prawą rękę od umywalki i odkręciła kurek, puszczając zimną wodę. Nabrała wody w zagłębienie dłoni i uniosła ją do twarzy. Zanim ręka dotarła do celu, cała woda przeciekła między palcami, zostało zaledwie kilka zimnych kropli. Anna przycisnęła je do czoła. Spłynęły i zebrały się pod oczami jak łzy — tyle że nie była w stanie płakać. Spróbowała powtórzyć te słowa na głos, zastanawiając się, czy dzięki temu w nie uwierzy. — Jesse nie żyje. A ja tak. Nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niego, nie potrafiła sobie wyobrazić, że kiedy się jutro obudzi, jego nie będzie obok niej, a potem będzie musiała wyjść do pracy i wrócić do pustego mieszkania. Razem walczyli z przeciwnościami losu, razem cieszyli się z sukcesów. Razem przemierzyli cały kraj i razem gnieździli się w tej ciasnocie w Harlemie. Cokolwiek robili, robili to razem. Zajęło to władzom niemal pięćdziesiąt lat, ale w końcu go dopadli. Nie założyli mu stryczka na szyję, nie zastrzelili go na skraju lasu, ale chociaż zabójcy nie mogli pokazywać publicznie swoich twarzy i poklepywać się dumnie po plecach, bez dwóch zdań był to lincz dokonany na oczach publiczności i przed obiektywami aparatów fotograficznych. Nie będzie płakała, jeszcze nie. Nie zostanie wdową opłakującą śmierć męża nad jego grobem. Jesse nauczył ją o wiele więcej. I zasługiwał na coś lepszego. Czując, że stopniowo odzyskuje jako taką kontrolę nad ciałem, Anna wyprostowała się i zakręciła kran. Podeszła do drzwi łazienki, otworzyła je. Daleko, na końcu korytarza, zobaczyła policjantów, którzy czekali, żeby ją przesłuchać. Wyszła i skręciła w przeciwną stronę — wiedziała dokładnie, co musi zrobić.
Manhattan Siedemnasty komisariat Ulica Wschodnia Pięćdziesiąta Pierwsza 167
Tego samego dnia Raisa przewidziała niebezpieczeństwo, rozmawiała o nim z Lwem, który potwierdził, że zagrożenie jest realne, ale jej pobożne życzenia nie sprawiły, że znikło. Przez wiele lat nie ufała nikomu, nie wierzyła w żadne obietnice, wychodząc z założenia, że podstawą wszelkich stosunków międzyludzkich jest oszustwo i dbanie o własny interes. Takie życie okazało się wyczerpujące i destrukcyjne, jednak przyniosło skutek — Raisa przeżyła, chociaż reżim wymordował tysiące ludzi. Ale nie takiego życia, nie takiego stanu umysłu pragnęła dla córek. Nie uczyła ich, że jeśli nieznajomy pyta je o imię, mają skłamać. Nie wbijała im do głów, że zawsze i wszędzie należy zachować czujność i podejrzliwość. Nie chciała, żeby doszukiwały się podstępu w każdym przejawie uczucia i stawiały pod znakiem zapytania każdą przyjaźń. W ten sposób zawiodła jako matka i nie sprawdziła się jako nauczycielka. Z tego, że Lew zostawił swoją przeszłość za sobą, wcale nie wynikało, że ciemne moce przestały istnieć. On się zmienił. Ona jednak mylnie założyła, że podobnie zmienił się cały świat. Pilnowana przez policjantkę, nie chciała usiąść, tylko stanęła w kącie celi, oparta plecami o ścianę, z rękami splecionymi pod biustem. Nie miała żadnych wiadomości o Jelenie. Umieszczono je w areszcie w osobnych celach, zostały rozdzielone podczas chaosu, jaki zapanował po dokonaniu morderstwa. Przez te kilka sekund, kiedy Raisa miała okazję tulić córkę, Jelena znów była małą dziewczynką, dziewczynką, którą adoptowała dwanaście lat temu — zagubioną, zdezorientowaną, szukającą obrony przed światem, którego nie rozumiała. Wtuliła twarz w pierś matki, z rękami mokrymi od krwi Jessego Austina, i płakała jak dziecko. Raisa chciała ją zapewnić, że wszystko będzie dobrze, ale nie było dobrze, nie tym razem, i Raisa nie potrafiła się nawet zdobyć na przekonujące kłamstwo. Oszołomiona tym, co się stało, zapomniała powiedzieć Jelenie, że ją kocha. To będzie pierwsza rzecz, jaką córka od niej usłyszy przy następnym spotkaniu, nawet gdyby trwało tylko sekundę. Raisa nie znała szczegółów spisku, w który się uwikłała Jelena. Cokolwiek to było, mogła dać się uwieść wyłącznie obietnicy lepszego świata. Była taka sama jak Lew — spokojna optymistka, marzycielka, która skończyła z cudzą krwią na rękach. Raisie pękało serce na myśl, że jej mała dziewczynka, ta idealistka, już nigdy nie będzie taka sama, bez względu na wszelkie zapewnienia i obietnice, jakie usłyszy. Lew jej
pomoże. Przeszedł przez to samo, doświadczył tego na własnej skórze, więc będzie wiedział, co powiedzieć. Muszą tylko wrócić do domu. Otworzyły się drzwi i do celi wszedł Yates, ten agent z hotelu. Jak na kogoś, kto tak katastrofalnie nadzorował ochronę, wydawał się przedziwnie zadowolony. Nasuwało się tylko jedno wyjaśnienie — w ten czy inny sposób też był w to zamieszany. Obok niego stanęła starsza kobieta. Nie nosiła munduru. — Pojedziecie z nami — oświadczyła. Jej rosyjski był doskonały. — Gdzie jest moja córka? Kobieta przetłumaczyła pytanie agentowi. — Na przesłuchaniu — odparł. Wychodząc za nimi, Raisa powiedziała po rosyjsku: — Moja córka nikogo nie zabiła. Kobieta znów przetłumaczyła, ale Yates nie raczył odpowiedzieć, prowadząc je do głównego biura — otwartego pomieszczenia pełnego biurek, krzeseł i ludzi, głównie policjantów. Wciąż dzwoniły telefony, wszyscy się przekrzykiwali i przepychali. — Dokąd mnie zabieracie? — Przenosimy panią — odparł Yates, wysłuchawszy tłumaczenia. — A czy moją córkę też przenosicie? Nie doczekała się odpowiedzi na to pytanie. Yates był zajęty rozmową z innym mężczyzną. Czekając, zdezorientowana i wystraszona Raisa rozglądała się po pomieszczeniu. Kręciło jej się w głowie. Już miała poprosić o szklankę wody, gdy naraz zauważyła kobietę — jedyną czarną kobietę w pokoju. Murzynka miała na sobie cywilne ubranie. Obok stał mundurowy. Coś do niej mówił, ale ona go nie słuchała. Całą uwagę skupiała na Raisie i Yatesie, wpatrywała się w nich z niepokojącym przejęciem. Yates poniewczasie też ją zauważył. Zareagował ostro, wykrzykując jakiś rozkaz. Mundurowy złapał kobietę za ramię, próbując ją odciągnąć. Wyrwała mu się i podniosła drugą rękę. Trzymała w niej pistolet. Raisa już widziała tę kobietę — klęczała obok zwłok Jessego Austina, wznosząc do nieba modły o pomoc, która nie nadchodziła. Teraz w jej oczach ujrzała ból i miłość, miłość, która przeszła w gniew. Gdy z lufy pistoletu trysnęły błyski białego światła, Raisa pożałowała, że na koniec nie zdążyła powiedzieć Jelenie, że nie ma do niej pretensji i że bardzo ją kocha.
Harlem Bradhurst Róg Ósmej Alei i Zachodniej Sto Trzydziestej Dziewiątej Restauracja Nelsona
Następnego dnia Nikt z personelu nie pracował, klienci przestali jeść — wszyscy, zwróceni w stronę radia, słuchali serwisu informacyjnego. Nelson stał z ręką na pokrętle, którym nastawił głośność na cały regulator. Kilka kobiet płakało. Podobnie jak kilku mężczyzn. Dla odmiany dobiegający z radia głos był suchy i beznamiętny. — Wczoraj wieczorem zginął Jesse Austin, popularny przed laty piosenkarz. Został zastrzelony na oczach tłumu. O popełnienie tego morderstwa podejrzewa się Rosjankę, komunistkę, która podobno była kochanką ofiary. Jak donoszą źródła w policji nowojorskiej, Rosjanka zeznała po morderstwie, że zastrzeliła Austina, ponieważ nie dotrzymał obietnicy małżeństwa. Austin jakoby miał się z nią ożenić i wywieźć ją z Rosji radzieckiej. Ale piosenkarz był już żonaty. To jednak nie koniec tej tragicznej historii. Wczoraj wieczorem wdowa, pałając żądzą zemsty, wniosła pistolet na posterunek policji i zastrzeliła Rosjankę. Zabiwszy podejrzaną, pani Austin strzeliła do siebie… Nelson zdjął radioodbiornik z lady, wyrwał kabel z gniazdka i uniósł go ponad głowę. Klienci patrzyli na niego w milczeniu. Nelson rozmyślił się, odstawił radio, a po chwili zwrócił się do obecnych: — Jeśli ktoś chce słuchać tych łgarstw, niech to robi gdzie indziej. Zajrzał do kantorka i wrócił z wielkim szklanym słojem, który postawił na ladzie obok kasy. — Urządzam zbiórkę. Nie na pogrzeb, to nie czas na kwiaty, a zresztą Jesse by ich nie chciał. Zamierzam wynająć kogoś, żeby się dowiedział, kto naprawdę zamordował Jessego i Annę. Potrzebujemy prawników. Prywatnych detektywów. Nie mogę się wypowiadać w waszym imieniu. Ale ja chcę się dowiedzieć. Muszę wiedzieć, jak to było. Wyciągnął portfel i wsypał całą zawartość do słoja. Jeszcze przed południem słój był napełniony po brzegi — kelnerki wrzucały swoje napiwki, klienci też się dokładali. Przeliczając to, co udało się zebrać, i zapisując sumę w księdze rachunkowej, Nelson usłyszał jeden z utworów Jessego. Wyszedłszy z kantorka, zobaczył, że klienci i kelnerki stoją przy oknie i wyglądają na ulicę, skąd dobiegała muzyka. Przeciął salę, otworzył drzwi i wyszedł na dwór.
William, młody chłopak, którego rodziców dobrze znał, stał na skrzynce i śpiewał jedną z piosenek Jessego. Nie miał w ręku kartki, znał tekst na pamięć. Przechodnie zatrzymywali się, zbierali wokół skrzynki, tworzyli widownię. Mężczyźni zdejmowali kapelusze. Dzieci przestały się bawić — stały, słuchały i gapiły się na młodego człowieka. Nic więcej nie umiem, więc śpiewam I życie swoje znoszę z godnością. Nic więcej nie umiem, więc śpiewam I marzę, byśmy się cieszyli wolnością. Przyglądając się widzom, Nelson wiedział, że bez trudu mógłby tu ściągnąć tysiąc słuchaczy. Sam mógłby przemówić do tłumu, miał wiele do powiedzenia — może nie byłby to głos Jessego, ale znalazłby swój własny. Przypomniawszy sobie, co Jesse odpowiadał na pytanie, w imię czego ponosi tak wielkie ryzyko, Nelson nareszcie zrozumiał. Prowadzenie restauracji, nawet takiej, która się cieszy wzięciem, to za mało.
Tydzień później
Związek Radziecki 29 kilometrów na północny zachód od Moskwy Lotnisko Szeremietiewo
4 sierpnia 1965 roku Frol Panin patrzył, jak pusty pas startowy spływa ulewnym deszczem. Pogoda się załamała, błękitne niebo i palące słońce zasnuły groźne, ponure chmury. W wyniku wielotygodniowych upałów trawa obok pasa startowego pożółkła, a ziemia popękała, ale była tak sucha, że deszcz nie wsiąkał w nią, tylko ściekał dalej. Kontrolerzy lotów zastanawiali się, czy przy tak złej pogodzie nie przekierować samolotu na inne lotnisko. Panin uznał jednak, że przesadzają z ostrożnością, i odrzucił ten pomysł. Przyjęcie tych pasażerów wymagało przygotowań na ogromną skalę. Jeśli nie wydarzy się nic nadzwyczajnego, wylądują tutaj. Powracający uczniowie nie wiedzieli, bo i skąd, jak szerokim echem odbiło się morderstwo Jessego Austina w Związku Radzieckim i za granicą. Na świecie wzbudziło sensację. W kraju przyjęto mniej histeryczną, bardziej wyważoną metodę postępowania — „Prawda” podała w wątpliwość oficjalną wersję wydarzeń, aczkolwiek nie napisała wprost, że to kłamstwo. Tak czy owak, tych młodych ludzi należało starannie pouczyć i pomóc im się otrząsnąć z szoku kilku ostatnich dni. Lotnisko roiło się od agentów KGB, psychologów oraz propagandystów. O ile przed wylotem zgotowano uczniom wesołe pożegnanie, o tyle ich powrót zaplanowano bez pompy — ani orkiestry, ani kolorowych wstążek czy alkoholu; nawet dziennikarzy zaproszono zaledwie kilku. Pomimo próśb rodzin oraz przyjaciół nie zezwolono im na przyjazd. Lotnisko zostało odcięte od świata. W wieku sześćdziesięciu jeden lat Frol Panin dorobił się godnej carów srebrnobiałej barwy włosów, nadającej mu wygląd starannie ostrzyżonego czarnoksiężnika. Wciąż zachowywał szczupłą posturę. Zmarszczki na jego twarzy nie przypominały zwykłych bruzd, były jak karby wycinane po każdym z licznych wielkich triumfów w trakcie długoletniej kariery. Ostatnie zwycięstwo odniósł, współpracując ściśle z przewodniczącym Breżniewem w celu usunięcia starzejącego się, coraz bardziej nieobliczalnego Chruszczowa. Wyszło jednak na to, że ich osiągnięcie przeszło bez rozgłosu, bo Chruszczow, przybity degradacją, poddał się bez walki. Ten były rolnik nie stracił życia — rozsądnie usunął się do wiejskiej głuszy, czyli wrócił tam, skąd zaczął. Panin był szarą eminencją polityki, jednym z najważniejszych ludzi na Kremlu. Mimo to wysłano go tutaj, z pozornie
trywialnym zadaniem, by siedział i czekał na przylot pasażerów. Został wmieszany w operację, do której nie przyłożył ręki — ba, w ogóle o niej nie wiedział. Czekając, zapisał sobie, żeby przejrzeć wszystkie protokoły SŁUŻBY A — podlegającej mu komórki wywiadu. Najwyraźniej nie doceniono ich talentu do prowokacji. Wokół niego krążyli agenci i urzędnicy — dostarczali informacji, odpowiadali na pytania, spełniali prośby. Przychodzili do niego nawet kontrolerzy ruchu lotniczego, jak gdyby również chmury podlegały jego władzy. Jego ochroniarz i kierowca w jednej osobie stał za nim, od czasu do czasu pytając, czy niczego mu nie trzeba, i przynosząc świeże szklanki herbaty, w miarę jak przylot samolotu się opóźniał. Panin był tu wyłącznie ze względu na jednego człowieka — Lwa Demidowa. Kiedyś pracowali razem, więc w dziwnym poczuciu lojalności, a może wręcz sympatii — chociaż uczucia były mu z gruntu obce — postanowił wziąć to zadanie na swoje barki. Niebo było tak ciemne, a deszcz tak rzęsisty, że Panin dostrzegł samolot dopiero wtedy, gdy ten znalazł się kilkaset metrów nad ziemią. Maszyna zakołysała skrzydłami, ustawiając się na ścieżce. Lądowanie przebiegło bez zakłóceń. Panin wstał, gdy samolot podkołował i się zatrzymał. Jego kierowca, sumienny młody człowiek, już zawczasu rozłożył nad nim parasol. Zasłonięty przed deszczem Panin obserwował wysiadających członków delegacji. Jako jeden z pierwszych wyszedł Michaił Iwanow, propagandysta przydzielony do tej nieprzemyślanej operacji. Młody i przystojny, wydawał się zdenerwowany, powoli schodząc po schodkach — być może spodziewał się, że gdy tylko znajdzie się na ziemi, zostanie aresztowany. Zauważył Panina i chociaż go nie rozpoznał, zaczął się obawiać wszystkiego, co najgorsze. Panin wyszedł mu naprzeciw. — Michaił Iwanow? Młody człowiek skinął głową, twarz ociekała mu strugami deszczu. — Tak? — Nazywam się Frol Panin. Dostaliście nowy przydział. Musicie natychmiast wyjechać z miasta. Mam tu samochód, odwiezie was na dworzec, skąd wieczorem odchodzi wasz pociąg. Nie wiem, dokąd was przenoszą, dowiecie się tego w wagonie. Stworzono dla was całkiem nowe stanowisko. Nie ma czasu na powrót do domu, nie ma czasu na pakowanie. Wszystkie niezbędne rzeczy kupicie sobie na miejscu. Michaił Iwanow był wystraszony i zmęczony, nie wiedział, czy to jest utajnione aresztowanie, czy tylko degradacja. — Iwanow, nie znacie mnie. Za to ja wiem, co zrobiliście, i znam Lwa Demidowa, ojca Jeleny — wyjaśnił Panin. — Kiedy się dowie, co się stało, odszuka was, a potem zabije. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Musicie natychmiast wyjechać z miasta. To ważne, żebym nie wiedział, gdzie wylądujecie, ponieważ Demidow mnie o to zapyta, a gdybym go okłamał, od razu by się zorientował. I właśnie dlatego jeżeli powiecie komukolwiek, gdzie jesteście, komuś z waszej rodziny, to was znajdzie. Wasza jedyna szansa to robić, co mówię, i zniknąć bez słowa. Ma się rozumieć, decyzja należy do was. Powodzenia. Panin poklepał Michaiła po ramieniu i odszedł, zostawiając go osłupiałego na deszczu.
Przyglądając się wychodzącym z samolotu uczniom, porównywał ich reakcje z filmem dla wiadomości telewizyjnych — wtedy wchodzili do samolotu i skąpani w słońcu, roześmiani, machali rękami do kamery, podnieceni perspektywą lotu przez Atlantyk. Teraz byli zmęczeni i wystraszeni. Panin czekał na dziewczęta, z którymi miał się spotkać, a których nie widział od wielu lat — na Zoję i Jelenę. Gdy zauważył je na schodkach, ruszył naprzód; kierowca szedł za nim tak, że Panin cały czas miał parasol nad głową. — Nazywam się Frol Panin — zwrócił się do dziewcząt. — Nie znacie mnie. Przyjechałem, żeby was odwieźć do domu. Jestem przyjacielem waszego ojca. Waszą matkę znałem słabo, ale szczerze wam współczuję, to była wyjątkowa kobieta. Wydarzyła się straszna tragedia. No ale chodźcie, uciekajmy z tej ulewy. Samochód czeka w pobliżu. Dziewczęta popatrzyły na niego beznamiętnie. Były pogrążone w żalu. Młodsza, Jelena, mrugając na deszczu, spojrzała na pas startowy, gdzie prowadzono Michaiła Iwanowa do samochodu. Nie obejrzał się, co sprawiło jej ból. Panin nie mógł uwierzyć, że nawet teraz, po tym wszystkim, co się wydarzyło, wciąż kocha Iwanowa i nadal wierzy, że on również ją kocha. W samochodzie przekazał dziewczętom najświeższe informacje, podkreślając reakcję na to, co się stało w Nowym Jorku, a także sposób, w jaki przedstawiano te wydarzenia, choćby nawet nie miało to nic wspólnego z prawdą. Wersję Amerykanów, drukowaną w gazetach od Nowego Jorku po San Francisco, od Londynu po Tokio, łatwo było sprzedać czytelnikom ze względu na ładunek dramatyzmu i sensacji. Według niej piękna Raisa Demidowa miała romans z Jessem Austinem, znanym kobieciarzem. Trwało to od roku 1950. Poznali się podczas jednej z tras koncertowych Jessego. Odwiedził jej szkołę, po czym zaprosił Raisę na koncert w fabrycznym magazynie. Istniał film, radziecka propagandówka, na którym Raisa gratuluje piosenkarzowi po występie. Zakochała się w Amerykaninie i błagała go, żeby wywiózł ją ze Związku Radzieckiego. To, że się przespali, dla niego w ogóle się nie liczyło, natomiast zmieniło życie Raisy. Wpadła w obsesję na jego punkcie, zasypywała go listami, a nawet posunęła się do tego, że słysząc o jego kłopotach z władzami amerykańskimi, kazała uczniom ze swojej szkoły zorganizować masową wysyłkę listów. W tym momencie Jelena nie wytrzymała i przerwała mu: — To nieprawda! — krzyknęła. Panin uciszył ją ruchem ręki. On przecież jedynie przedstawia im prawdę taką, jaką zna świat. W tej wersji Raisa jawiła się jako postać romantyczna, zadurzona w piosenkarzu, przekonana, że łączy ich miłość doskonała, na przeszkodzie której stoją ich kraje. Ale Jesse puścił ich wspólną noc w niepamięć, potraktował jako seksualne odprężenie. Na wieść, że radziecka delegacja wybiera się do Stanów Zjednoczonych, Raisa wcisnęła się w jej skład, żeby znów się połączyć z kochankiem. Marzyła, że wystąpi o azyl, zamieszka u Austina i rzuci znienawidzonego męża, Lwa, nawiasem mówiąc, agenta tajnej policji. Kiedy odwiedziła Jessego w Harlemie, po raz drugi doszło między nimi do zbliżenia. Istniało nawet zdjęcie, na którym Raisa Demidowa, mała jak karzełek obok potężnego Austina, stoi na tle rozbebeszonego łóżka. — To ja tam byłam, nie Raisa! — krzyknęła znów Jelena.
Zniecierpliwiony Panin wyjaśnił, że tak brzmi wersja stworzona przez władze amerykańskie, które chciały rozładować sytuację. Wracając do przebiegu wypadków, powiedział, że w trakcie tego spotkania Jesse oświadczył Raisie, że będzie musiała wrócić do Rosji, do męża, bo on nigdy nie zostawi żony. W przypływie zazdrości i rozpaczy Raisa kupiła pistolet. I śmiertelnie postrzeliła Austina przed wejściem do gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Złapano ją z bronią w ręku. Jelena nie mogła się powstrzymać. — To kłamstwo! — krzyknęła. — Podłe kłamstwo! Panin skinął głową, rzeczywiście było to kłamstwo. Ale właśnie taką wersję wydarzeń Stany Zjednoczone przekazały prasie i domagały się poparcia Związku Radzieckiego w tej sprawie. Związek Radziecki przystał na to, nie stawiając żadnych warunków. Samotna zabójczyni, brak spisku, za którym stałyby jakieś potężne siły… tragiczna historia nieodwzajemnionej miłości i gniewu wzgardzonej kobiety. Pozostałe koncerty w ramach tournée pokoju odwołano. Frol Panin i wiele osób na Kremlu solidnie się napracowali, żeby delegacja mogła wrócić bez zbędnej zwłoki. Ostatecznie uczniów zwolniono i zezwolono im na powrót do domu. Jak dotąd nie podano, kiedy Amerykanie wydadzą zwłoki Raisy. Obserwując z tylnego siedzenia limuzyny reakcję dziewcząt na spreparowaną na ich użytek opowieść, Panin zmienił temat. — Musicie zrozumieć, że Lew nie jest już tym samym człowiekiem co kiedyś. Wiadomość o śmierci żony… — Urwał, szukając właściwego słowa. — … poruszyła go. Nie mówię o zwykłym poczuciu żalu po stracie bliskiej osoby. Jego reakcja była o wiele silniejsza. Nie jest już tym człowiekiem, jakiego pamiętacie. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że po waszym powrocie przestanie szaleć. Starsza z sióstr, Zoja, odezwała się po raz pierwszy. — Co możemy mu powiedzieć? — zapytała. — Lew będzie chciał wiedzieć ze szczegółami, co tam się stało. A doskonale potrafi poznać, czy ktoś go okłamuje, został wyszkolony w tym kierunku. Jest pewny, że oficjalna wersja wypadków to kłamstwo. I oczywiście ma rację. Dla niego nie ulega wątpliwości, że był to spisek. Same musicie zdecydować, co mu powiecie. Nie stawiam wam żadnych ograniczeń, możecie mówić, co chcecie. Ty, Jeleno, być może obawiasz się powiedzieć mu prawdę. Ale w jego obecnym stanie ducha bardziej bym się obawiał go okłamać.
Moskwa Nowyje Czeriomuszki Jedna z dzielnic-sypialni z czasów Chruszczowa Mieszkanie nr 1312
Tego samego dnia Winda wciąż nie działała. Zmuszona wchodzić na trzynaste piętro pieszo, Jelena osłabła, trzęsły jej się nogi. W połowie drogi na ostatni podest zobaczyła drzwi do ich mieszkania. Zatrzymała się, nie mogła zrobić ani kroku dalej, przerażona na myśl o człowieku, którego zastanie w środku. Lew się zmienił, ale jak? Przysiadła na schodach. — Nie dam rady — wykrztusiła. Lew nigdy nie zrobił im krzywdy, nigdy nie podniósł na nie ręki ani nawet ich nie skrzyczał. Mimo to się bała. Zawsze miał w sobie coś takiego, co ją niepokoiło. Czasami przyłapywała go na tym, że siedzi sam jak palec i spogląda na swoje dłonie takim wzrokiem, jakby się zastanawiał, czy należą do niego. Widywała, jak wygląda przez okno, nieobecny duchem — a chociaż każdemu zdarza się śnić na jawie, to w jego przypadku nie chodziło o zwykłe błądzenie myślami. Mrok zbierał się wokół niego jak gradowe chmury. Gdyby miał świadomość, że go obserwuje, wykrzesałby z siebie uśmiech — słaby, powierzchowny, bo w środku wciąż tkwiłby pogrążony w ciemności. Myśl o Lwie bez Raisy przerażała Jelenę. — On cię kocha — szepnęła Zoja. — Pamiętaj o tym. — A jeśli nas kochał tylko z uwagi na Raisę? — Bzdura. — Może ze względu na nią zdecydował się na dzieci? Jeżeli to, co w nim kochamy, też robił tylko dla niej? — Sama wiesz, że to nieprawda. Zoja powiedziała to bez przekonania. Frol Panin przykucnął. — Nic się nie martwcie. Będę z wami — obiecał. Weszli na piętro. Frol Panin zapukał do drzwi. Jelena cieszyła się z jego obecności, mimo że nie miała do niego zaufania i nic o nim nie wiedziała. Był spokojny, wyważony. Nie mógł się równać z Lwem pod względem siły, ale wydawał polecenia tak władczym tonem, że nie wyobrażała sobie, żeby ktoś go nie posłuchał. Czekali we troje. Usłyszeli kroki. Otworzyły się drzwi. W człowieku, który stanął przed nimi, trudno było rozpoznać ojca dziewcząt. Spuchnięte z żalu oczy wydawały się nieludzko wielkie. Policzki miał ziemiste,
zapadnięte. Jego ruchy zdradzały obłęd. Bez żadnego powodu składał dłonie jak do modlitwy, a potem rozłączał je i zwieszał ręce po bokach. Spoglądając w jakąś stronę, nie odwracał głowy, tylko całe ciało. Zerknął nad ich głowami na korytarz i schody, zapewne licząc na to, że jakimś cudem zobaczy Raisę. Pomimo tego, co mu powiedziano, w tych olbrzymich oczach wciąż czaiła się nadzieja. Ta jego wiara była tak żałosna, że Jelena wybuchła płaczem, zanim zdążyła się odezwać. Jeszcze długo pewnie by tak stali, bo Lew nie był w stanie wydusić słowa, gdyby nie Panin, który opanował sytuację i wprowadził dziewczęta do środka. Jelena, zdezorientowana długim lotem, zmianą czasu, emocjami z ostatniego tygodnia i spotkaniem z ojcem, przez chwilę zastanawiała się, czy nie pomylili mieszkania. Poprzestawiane meble, łóżka ułożone jedno nad drugim, krzesła przesunięte pod ściany, jakby ktoś szykował parkiet do tańca. Na środku pomieszczenia, dokładnie pod lampą na suficie, stał stół kuchenny. Cały blat zajmowały wycinki z radzieckich gazet na temat zabójstwa Jessego Austina. Poza tym kartki zapisane wyszukanym charakterem pisma oraz zdjęcia Jessego. I fotografie Raisy. Przy stole stało jedno krzesło. Sceneria nie budziła wątpliwości — był to pokój przesłuchań. — Opowiedzcie mi wszystko. — Ochrypły głos Lwa brzmiał jak zdarta płyta. Znów mocno splótł palce i z nieludzkim skupieniem słuchał relacji Jeleny o tym, co się stało w Nowym Jorku. Opowiadała coraz bardziej emocjonalnie, gubiąc się w kilku punktach, myląc nazwiska i rozwlekle uzasadniając różne posunięcia. W takich momentach Lew wpadał jej w słowo, prosząc, żeby ograniczała się do suchych faktów, albo domagając się sprecyzowania pewnych rzeczy. Dopytywał się z pedantycznym przywiązaniem do najdrobniejszych szczegółów. Nie unosił się, nie krzyczał — ten brak emocji był niepokojący. Coś w nim umarło, pomyślała Jelena, kiedy skończyła opowieść. — A teraz daj mi, proszę, swój dziennik — polecił Lew. Spojrzała na niego, zmieszana. — Twój dziennik — powtórzył. — Daj mi go. Jelena zerknęła na siostrę, a potem znów popatrzyła na ojca. — Mój dziennik? — Tak, twój dziennik. Gdzie on jest? — Wszystko skonfiskowali Amerykanie, zabrali nam ubrania, bagaże, wszystko. Dziennik miałam w walizce. Lew wstał i zaczął chodzić po pokoju. — Powinienem był go przeczytać. — Potrząsnął głową, wściekły na siebie. Jelena nic z tego nie rozumiała. — Mój dziennik? — Znalazłem go przed waszym wyjazdem, schowałaś go pod materacem. Odłożyłem go na miejsce. Na pewno zawierał informacje o tym Michaile Iwanowie. Mam rację? Na pewno zastanawiałaś się, co do ciebie czuje. Na pewno opisałaś dokładnie, o co cię poprosił. Byłaś zakochana. I ślepa. Ale ja bym dostrzegł, że wasz związek to oszustwo. Zatrzymał się w pół kroku i zasłonił twarz rękami. — Gdybym przeczytał ten dziennik, wszystkiego bym się domyślił. I mógłbym temu zapobiec. Nie puściłbym was na ten wyjazd. Raisa by żyła. Gdybym tylko postąpił tak, jak przystało na agenta. Pomyślałem jednak, że nie należy szperać
w twoich rzeczach. Ale ja taki właśnie jestem. Tym się zajmuję. Niczego innego nie potrafię. Mogłem ocalić Raisę. Mówił tak szybko, że słowa zlewały się ze sobą. — Kochasz go, tego Michaiła Iwanowa, tego, co pracował dla tajnego wydziału? On ci tylko wmawiał, że chodzi mu o równość i sprawiedliwość. Jeleno, on cię nie kochał. Udawał uczucie, żeby tobą manipulować. Niektórym chodzi o pieniądze. Inni dążą do władzy. A ty pragnęłaś miłości. Taka była twoja cena. Kupili cię. Zaplanowali to. Ta miłość była oszustwem, najbardziej oczywistym, najprostszym podstępem pod słońcem. Jelena otarła łzy; po raz pierwszy zalała ją fala gniewu. — Skąd ta pewność? Nie wiesz, co się naprawdę wydarzyło. — Jestem pewny. Sam planowałem takie operacje. Co gorsza, oni doskonale wiedzieli, że tylko ktoś, kto nie ma pojęcia o spisku, zdoła przekonać Jessego Austina do przyjścia na koncert. Potrzebowali kogoś zakochanego. Kogoś pełnego miłości i optymizmu. Inaczej Jesse Austin zwietrzyłby podstęp. Wyczułby, że go okłamujesz albo że sama nie wierzysz w to, co mówisz. Gdybyś go nie poprosiła, za nic by się nie wybrał na ten koncert. Jelena wstała. — Wiem, że to moja wina! Wiem! Lew pokręcił głową i zniżył głos. — Nie, mam pretensje do siebie — powiedział. — Niczego cię nie nauczyłem. Wypuściłem cię w świat gołą, naiwną, i proszę, do czego doszło. Chcieliśmy z Raisą cię chronić, żeby takie rzeczy jak kłamstwa, oszustwa czy podstępy były ci obce, ale tak wygląda prawda o naszej egzystencji. Zawiodłem ciebie. Zawiodłem Raisę. Mogłem jej dać tylko jedno, ochronę, ale nawet tego jej nie zapewniłem. Lew zwrócił się do Frola Panina: — Gdzie jest teraz Iwanow? — Wiem tylko, że w tej chwili siedzi w pociągu. Ale nie mam pojęcia, dokąd jedzie. Lew milczał przez chwilę. Czuł, że Panin mówi prawdę, a jednak nie wyzbył się podejrzeń. — Kto zabił moją żonę? — Oficjalna odpowiedź brzmi: Anna Austin. — To kłamstwo. — Nie wiemy, co naprawdę się tam stało. Lew się wściekł. — Wiemy, że oficjalna wersja wydarzeń to kłamstwo! To jedno wiemy na pewno. Frol Panin skinął głową. — Owszem, ta wersja nie wydaje się prawdopodobna. Jednak żeby uniknąć kryzysu dyplomatycznego, zgodziliśmy się nie podważać przebiegu zdarzeń podanego przez Amerykanów. — Kto zabił Jessego Austina? My? Czy Amerykanie? To nasza robota, mam rację? — Z tego, co wiem, plan zakładał tylko ściągnięcie Jessego Austina przed gmach ONZ. Liczono na to, że zostanie aresztowany, że policja wywlecze go siłą, a gdyby przypadkiem udało się wplątać w całe zamieszanie jednego z uczniów, byłoby to
korzystne z propagandowego punktu widzenia. Intrygę wypichcił wydział, który za wszelką cenę próbuje osłabić antykomunistyczne nastroje panujące obecnie w Stanach Zjednoczonych. Chcieli odbudować karierę Jessego Austina. Zależało im, żeby znowu był sławny. Lew znów zaczął krążyć po pokoju. — Od początku wiedziałem, że spróbujecie wyciąć jakiś numer, inaczej nie potraficie. Nie mogliście po prostu ograniczyć się do samej organizacji koncertu. Musieliście pójść dalej. Zrobić coś więcej. — To był nieprzemyślany plan, który w dodatku wziął w łeb. — Załatw mi zgodę na wyjazd do Nowego Jorku. Daj mi się zająć śledztwem. — Lwie, przyjacielu, posłuchaj mnie. To, o co mnie prosisz, jest niewykonalne. — Muszę się dowiedzieć, kto zamordował moją żonę. Muszę znaleźć sprawców i ich zabić. — Posłuchaj, ty nigdy nie dostaniesz zgody na wyjazd. To nie wchodzi w rachubę. Nic na to nie poradzisz. Lew pokręcił głową. — Nic nie poradzę?! A co innego mi pozostało?! Daję słowo, że znajdę jej zabójcę. Znajdę tego, kto za tym stał. Znajdę ich wszystkich.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Tego samego dnia Lew nie potrafiłby określić, jak długo siedział na dachu swojego budynku, ale był tu co najmniej od kilku godzin. Po wyjściu Panina przy pomocy dziewcząt przywrócił pokój do dawnego stanu, żeby znów przypominał dom. Oba łóżka stanęły obok siebie. Potem zabrał się do szykowania kolacji, lecz nagle przerwał, zostawiając niedogotowane potrawy. Przychodziło mu do głowy tylko jedno miejsce, gdzie mógł się udać — dach. Czasami, z braku wolnej chaty, nastolatki przychodziły tu na macanki. Ale z powodu ulewy tego wieczoru nie było nikogo. Lew, choć przemókł do suchej nitki, nie czuł zimna. Patrzył na miasto, na zamazane przez deszcz światła Moskwy. Wstał, podszedł na skraj dachu i spojrzał z wysoka w dół. Stał tam przez wiele minut, próbując znaleźć powód, dla którego miałby się cofnąć. W końcu przypomniał sobie złożoną obietnicę. Odsunął się od krawędzi dachu, odwrócił plecami do miasta, a potem zszedł do mieszkania, które jeszcze niedawno uważał za swój dom.
Osiem lat później
Granica rosyjsko-fińska Punkt kontrolny po stronie radzieckiej 760 kilometrów na północny zachód od Moskwy 240 kilometrów na północny wschód od Helsinek
Nowy Rok 1973 Plecak należał do mężczyzny postrzelonego podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy z Finlandią. Pomimo surowej zimy i głębokiego po pas śniegu w lasach podjął niebezpieczną przeprawę, zapewne licząc na to, że pogoda w połączeniu z ciemnością pomoże mu przedostać się niepostrzeżenie przez granicę. Przypadkowe bądź celowe wkroczenie na ten ściśle kontrolowany teren traktowano jako próbę ucieczki na Zachód, a więc akt zdrady. Żołnierzom patrolującym lasy, często na nartach, przykazano strzelać tak, żeby zabić. Gdyby zdrajca zdołał się prześliznąć, uzyskać azyl za granicą i przekazać wrogom tajne informacje na temat Związku Radzieckiego, groziłyby im daleko posunięte reperkusje. Eli Romm, szef tej strefy, stanąłby przed trybunałem i prawie na pewno straciłby stanowisko, a być może także wolność, oskarżony o zaniedbanie obowiązków albo — co gorsza — o celowy akt sabotażu. Eli zbadał zawartość plecaka. Zawierał podstawowe produkty spożywcze: wodę, chleb i suszone mięso. Do tego ciemne ubranie na zmianę, gruby wełniany koc, kilka pudełek zapałek, zapas lekarstw, ostry nóż myśliwski oraz stalowy kubek — typowe wyposażenie turysty, nic ciekawego. Eli przewrócił plecak do góry nogami. Nic więcej z niego nie wypadło. Zbadał podszewkę, przesuwając palcami wzdłuż szwów, przekonany, że znajdzie tam jakieś dowody. Miał rację. W materiale wyczuł wybrzuszenie, tajny schowek. Rozciął materiał, zerwał łatę, a pod nią odkrył kieszeń z kilkoma zawiniętymi w folię złotymi monetami — dowód, że była to poważna próba ucieczki, przygotowana nadzwyczaj starannie. Złota w zasadzie nie sposób było zdobyć od zwyczajnych obywateli, co sugerowało, że zamieszane jest w to obce mocarstwo, a ten człowiek jest zawodowym szpiegiem. Tajny schowek zawierał nie tylko złoto. Romm znalazł dwie fotografie. Spodziewał się jakichś tajnych materiałów, a tymczasem czekało go rozczarowanie, z punktu widzenia wywiadu zdjęcia nie miały żadnej wartości — przedstawiały dwie kobiety przed trzydziestką, podczas ich ślubów. Do tego dochodził plik papierów. Romm rozłożył je i jeszcze bardziej się zdziwił na widok
licznych, starannie wygładzonych, spłowiałych wycinków z radzieckich gazet, szczegółowo opisujących zabójstwo Jessego Austina, popularnego przed laty piosenkarza i komunisty, którego zastrzeliła w Nowym Jorku jego kochanka, niejaka Raisa Demidowa. Morderstwo popełniono dość dawno temu, artykuły pochodziły z roku 1965. Wszystkie opatrzono mnóstwem komentarzy spisanych drobnym, starannym charakterem pisma — przemyśleniami na temat śledztwa wraz z listą nazwisk ludzi, z którymi ten człowiek chciał porozmawiać. Z notatek niedwuznacznie wynikało, że pragnął się przedostać do Nowego Jorku, do Stanów Zjednoczonych — ich głównego przeciwnika. Motywacja, jaka nim kierowała, na pozór była tak cudaczna, że Eli zaczął się zastanawiać, czy te wycinki nie są zaszyfrowane. Będzie musiał przekazać całą sprawę bezpośrednio do Moskwy, zgłosić ją najwyższym władzom. Więzień przebywał w celi na dole — żołnierz z patrolu postrzelił go, ale nie zabił. Oddawszy strzał z daleka, z karabinka snajperskiego, strażnik ruszył na poszukiwanie rannego. Nie znalazł go. Uciekinier jakimś cudem przedarł się przez śnieg. Strażnik wrócił do bazy, żeby sprowadzić posiłki do przeszukania okolicy. W końcu zbiega osaczyły psy — miał szczęście, że uszedł z życiem. Pojedyncza rana postrzałowa nie zagrażała życiu, więc w koszarach zapewniono mu podstawową opiekę lekarską. Jego nieustępliwość, sposób, w jaki wymykał im się przez wiele godzin, choć wobec tak przeważających sił nie miał szans, a także porządek i dyscyplina, z jakimi spakował plecak, wskazywały na wojskowe wyszkolenie. Nie chciał rozmawiać ze strażnikami, odmówił też podania nazwiska. Eli wszedł do celi i przyjrzał się siedzącemu na krześle mężczyźnie. Miał obandażowany prawy bark w miejscu, gdzie weszła kula. Przed nim stał nietknięty talerz z jedzeniem. Z powodu upływu krwi był blady. Ramiona okryto mu kocem. Eli nie akceptował tortur. Obchodziła go wyłącznie obrona granicy, a przy okazji swojej kariery. Z wycinkami i ze zdjęciami w ręku, usiadł przed zatrzymanym i podsunął mu je pod nos. Na ich widok mężczyzna się ożywił. — Jak się nazywacie? — zapytał Eli. Tamten nie odpowiedział. — Grozi wam kara śmierci — przypomniał mu Eli. — Rozmowa z nami leży w waszym interesie. Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby go nie słuchał, gapił się na wycinki, na fotografię piosenkarza Jessego Austina, zastrzelonego na ulicy w Nowym Jorku. Eli zaszeleścił papierami. — Dlaczego są dla was takie ważne? Więzień wyciągnął rękę i chwycił papiery, jego palce zacisnęły się mocno na wycinkach. Eli wyczuł, że jeśli ich nie puści, zatrzymany i tak mu je wyrwie. Zaciekawiony, rozluźnił uchwyt i patrzył, jak zbieg zbiera papiery przed sobą, traktując je z takim szacunkiem, jakby były mapą prowadzącą do ukrytego skarbu.
Siedem lat później
Prowincja Kabul Jezioro Qargha 9 kilometrów na zachód od Kabulu
22 marca 1980 roku Lew, zwrócony plecami do Kabulu, w ubraniu wszedł do jeziora. Najpierw po kolana, potem dalej; krew sącząca się z jego spodni khaki tworzyła na wodzie czerwone pierścienie Saturna. Przed nim w jasnoniebieskie niebo wzbijały się zaśnieżone szczyty pasma górskiego Koh-e-Qrough. Wiosenne słońce świeciło jeszcze za słabo, żeby ogrzać lodowate wody rzeki, niosące z gór topniejący śnieg. Rozgarniając palcami szmaragdową powierzchnię jeziora, Lew wiedział, że powinno mu być zimno, lecz kiedy zanurzył się po pas, poczuł wspaniałe ciepło. Gdyby mógł zaufać swojemu ciału, przysiągłby, że brodzi w tropikalnej wodzie, tak przyjemnej jak słońce padające na jego spękaną, opaloną skórę. Nie uniósł rąk, wlokły się za nim w jeziorze. Już wkrótce woda sięgała mu do ramion — dotarł na skraj płycizny i stanął na krawędzi, za którą zaczynał się ostry spadek podłoża. Jeszcze krok i zniknie pod powierzchnią, kamienie w kieszeniach pociągną go w dół, na samo dno, gdzie spocznie w warstwie mułu. Stał na grani urwiska. Woda ochlapywała mu górną wargę, tuż pod nosem, a każdy jego powolny oddech marszczył powierzchnię jeziora. Krew miał gęstą od opium. Dopóki się nie rozrzedzi, narkotyk ochroni go przed zimnem i wszystkim innym — rozczarowaniem tym, jak przyszło mu żyć, i żalem za życiem, jakie prowadził dawniej. Teraz, w tym momencie, był wolny od wszelkich trosk, ze światem łączyła go jedynie cienka nić. Nie czuł nic poza zadowoleniem, które nie miało nic wspólnego ze szczęściem; była to taka ulga jak wtedy, kiedy mija ból, przechodzi niezadowolenie — cudowna uczuciowa pustka. Opium sprawiło, że stał się pusty, wydrążyło z niego gorycz i wyrzuty. Nie obchodziło go już, że nic nie osiągnął, chociaż poprzysiągł zemstę, obiecał wymierzyć sprawiedliwość. Narkotyk nie dopuszczał myśli o porażkach, skazał je na czasowe wygnanie, trzymał je z dala, jednak były gotowe wrócić z chwilą, gdy skutki działania opium ustąpią. Woda obmywająca mu usta kusiła go, żeby pójść dalej. Już tylko jeden krok. Po co się zdawać na narkotyki, żeby osiągnąć imitację pustki, skoro prawdziwa pustka jest w zasięgu ręki? Jeszcze jeden krok, a spocznie na dnie jeziora i ostatnim śladem jego istnienia będzie sznur bąbelków wypływających
z jego ust na szmaragdową powierzchnię. Kamienie w kieszeniach dołączyły do chóru szeptów popychających go do zrobienia tego ostatniego kroku. Lew ani drgnął, głuchy na te wezwania. Nieważne, ile razy tu stał, nieważne, jak bardzo był pewny, że tym razem przekroczy już granicę, nie mógł się zmusić do zerwania tej cienkiej nitki wiążącej go ze światem. Nie potrafił zrobić ostatecznego kroku. Efekt opium zaczął ustępować. Zmysły Lwa nawiązały kontakt z rzeczywistością, zetknęły się z nią jak planety ustawione w jednej linii. Woda była zimna. Jemu też było zimno. Dygocząc, sięgnął do kieszeni, wyciągnął gładkie kamienie i wypuścił je z rąk. Poczuł wibracje, gdy uderzyły o dno jeziora. Odwrócił się od gór, powoli dobrnął do brzegu i powlókł się z powrotem do Kabulu.
Prowincja Kabul Kabul Dystrykt Karta-i-Seh Bulwar Darulaman
Tego samego dnia Zanim Lew dotarł do mieszkania, słońce zaszło, a jego ubranie wyschło, zostawiając za nim ślad z kropli na pylistym podłożu, gdy wracał okrężną drogą znad jeziora. W miarę jak poziom opium w jego ciele spadał niczym piasek w klepsydrze, w krwiobiegu zaczęły krążyć poczucie porażki i melancholia — wirus atakujący umysł, który tylko chwilowo został osłabiony. Lew był w tym mieście sam, odseparowany od córek; za całe towarzystwo służyły mu wspomnienia żony, myśli nieodłącznie związane ze świadomością, że jej morderca uniknął kary. Przypomniał sobie upokarzającą próbę przedostania się do Nowego Jorku i mięśnie na jego karku się spięły, blizna po ranie w barku zapiekła jak otwarta rana, a czoło zmarszczyło się pod napływem szczegółów tej sprawy. Dlaczego Jesse Austin został zastrzelony i co miała do tego jego żona? Co naprawdę wydarzyło się tamtego wieczoru? W duszy Lwa zawrzał niebezpieczny niepokój — nie mógł tak tego zostawić, tyle że był dalszy od prawdy niż kiedykolwiek. Opium nie przynosiło odpowiedzi, jedynie odsuwało takie myśli na jakieś dwanaście godzin. Nie przebierając się, w ubraniu padł na łóżko — cienki materac na środku pokoju. Mieszkanie było funkcjonalne, ale odstręczające. Lew zrezygnował z zakwaterowania w jednej z rządowych rezydencji, w których wyżsi urzędnicy czuli się bezpiecznie, ukryci za wartowniami i ogrodzeniami z drutu kolczastego, albo w nowo powstałych blokach mieszkalnych, gdzie każdy lokal wyposażony był w klimatyzację i własny agregat na ropę, na wypadek gdyby siadła elektryczność, co zdarzało się niezwykle często. Nigdy nie jadał z innymi oficerami w kantynach, gdzie serwowano importowaną rosyjską żywność, ani nie bywał w barach dla stęsknionych za domem radzieckich żołnierzy. Krążył odległy jak Księżyc, na orbicie swojego zawodu, ale nieczęsto go widywano, z rzadka tylko zatrzymywał się na chwilę, żeby przypomnieć innym o swojej obecności, po czym znów znikał, poruszając się po swej samotnej, eliptycznej trajektorii. Nie zważając na protokół, sam sobie znalazł mieszkanie i wytargował czynsz bezpośrednio z właścicielem, zamiast skorzystać z oficjalnych radzieckich kanałów. Kierował się tylko jednym kryterium — lokal w niczym nie mógł przypominać domu, w którym mieszkał kiedyś wraz z żoną i córkami. Dlatego
spodobała mu się bliskość głośników nad herbaciarnią, skąd nadawano wezwania muezina do modlitwy — dźwięk, który wypełniał jego mieszkanie, dźwięk, którego nigdy nie słuchał w towarzystwie rodziny. Zależało mu na tym, żeby jego życie było zapchane rzeczami, które nie kojarzyły się z Raisą… obce do tego stopnia, by w niczym nie przypominało mu tego, które stracił. Wielkie okna wychodziły na miasto i otaczające je góry — trudno o bardziej odmienny od Moskwy widok. Nawet rozkład mieszkania był dziwaczny: jedno olbrzymie pomieszczenie służyło za sypialnię, salon i kuchnię. Brak osobnych pokoi był absolutnie nadrzędnym warunkiem — zamknięte drzwi siały zamęt w jego wyobraźni. Pierwsze mieszkanie, które wynajął w Bala Hissar, centrum starego Kabulu, zaprojektowano dla tradycyjnej rodziny islamskiej, miało więc z tyłu pomieszczenie dla żony i córek. Przebywając w nim, Lew często słyszał stłumiony głos Raisy. Pędził wtedy do drzwi, otwierał je gwałtownie i patrzył na pusty pokój. Kiedyś w nocy dobiegł go głos Jeleny, a potem Zoi, i też zerwał się na równe nogi. Pomysł, że rodzina mogłaby znów żyć razem z nim, choć naciągany, powodował, że na dźwięk wyimaginowanych głosów Lew sprawdzał puste pokoje, czasami kilka razy w ciągu nocy. Był o krok od obłędu. Czasowo rozwiązał problem, wyjmując drzwi z futryn i wieszając w korytarzu lustra, tak żeby zawsze widział pustą przestrzeń. Ale zaczął się rozglądać za stosowniejszym mieszkaniem. Teraz wyciągnął swoją fajkę — cienką drewnianą rurkę z małym stalowym dzbankiem, oddalonym mniej więcej o dwie trzecie długości od ustnika. Wokół brzegu widniały nierówne karby, środek poczerniał od palącego się opium. Dla przełożonych nałóg Lwa nie był tajemnicą, chociaż nigdy o tym nie wspominano. Za cichą zgodą system pozwalał żołnierzom i urzędnikom korzystać z wszelkich dostępnych rozrywek. W ten sposób próbowano zrekompensować im zbyt skromny żołd, nierównoważący niebezpieczeństw czyhających w Afganistanie. Lew nie palił opium dla przyjemności, tylko w ramach tej samej logiki, którą kierował się przy wyborze mieszkania — chciał, żeby jego ciało stało się obce, zupełnie niepodobne do tego, które niemal co noc leżało obok Raisy przez piętnaście lat wspólnego życia. Owszem, był uzależniony, ale wzięło się to z jego strategii radzenia sobie z bólem. Pośpiesznie wyciągnął ukryty zapas, odłamał grudkę wielkości grochu, lecz palce tak mu dygotały, że opium upadło na podłogę, pokrytą grubą warstwą kurzu. Odszukał je na czworakach, podniósł do oczu i przyjrzał się utytłanej bryłce. Dmuchnął na nią, ale kurz nie opadł — opium było lepkie. No i dobrze. Umieścił je na stalowej tacce, zapalił świecę i niecierpliwie czekał, aż grudka zajmie się ogniem. Opium nie pali się tak łatwo jak tytoń i wymaga stałego dopływu ciepła. Położył się na łóżku i leżąc na brzuchu, trzymał stalową tackę nad świecą; nie spuszczał wzroku z opium, nie mogąc się doczekać, kiedy się stopi w płomieniu, a dym powędruje przez fajkę. Opium się zajęło, bryłka zmieniła kształt. Lew zaciągnął się głęboko, zatrzymał dym w płucach. Dym powoli rozproszył jego niepokój, frustracje — i porażki się rozmyły. Kiedy już znieczulił swoje uczucia tak, jak chirurg znieczula pacjenta przed operacją, mógł wrócić wspomnieniami do Raisy i badać je z wywołanym opium dystansem, jak gdyby należały do człowieka z innego, dalekiego świata. W Moskwie otaczało go życie, które stworzył razem z nią, poczynając od ich mieszkania po miasto, parki, rzekę; nawet hurgot przejeżdżającego tramwaju
przyprawiał go o fizyczny ból w piersi, powodował, że milkł w pół słowa. Mroźne zimy, upalne lata — pamięć o niej odciskała się na wszystkim. Przez kilka miesięcy po jej zabójstwie zaślepiała go, niczym blask słońca, żądza przeprowadzenia śledztwa, przesłaniająca wszystkie inne zmartwienia. Budził się z tą jedną myślą i z nią zapadał na kilka godzin w gorączkowy, niespokojny sen. Nagabywał władze, zasypywał je listami, błagał o zgodę na wyjazd do Nowego Jorku, ale za każdym razem dostawał tę samą odpowiedź: że to, o co prosi, jest niemożliwe. Ciało Raisy wróciło do Moskwy. Lew zażądał powtórnej sekcji zwłok. Ku jego zdziwieniu wyrażono zgodę, zapewne w nadziei, że potem pogrąży się w żałobie i przestanie nieustannie ponawiać tę samą prośbę. Radzieccy lekarze potwierdzili werdykt Amerykanów — taki oto, że Raisa zginęła od kuli wystrzelonej z odległości mniej więcej dziesięciu metrów; od jednego pocisku z pistoletu o dużej sile rażenia, który trafił ją w tors, tuż poniżej żebra. Przeczytawszy ten raport, Lew uparł się, że musi zobaczyć zwłoki na własne oczy. Jego żona leżała na stalowym stole, przykryta białym prześcieradłem. Ujął skraj materiału i odsłonił ją do pasa — koszmarne spotkanie po rozłące. Zawsze blada skóra Raisy była teraz woskowa, poprzecinana niebieskimi żyłkami. Ignorując zakaz dotykania ciała, otworzył jej oczy. Kiedyś biły z nich inteligencja, spryt i wesołość, były czujne i figlarne zarazem, ale w tych utkwionych w sufit oczach nic z tego nie zostało. Zaskoczony tak radykalną zmianą, przez chwilę zastanawiał się, czy ma przed sobą tę samą kobietę, jakby jej inteligencja i siła były zbyt duże, by dały się zgasić na zawsze, jakby musiał po nich pozostać choćby szczątkowy ślad. Gdy już doszedł do siebie, jak przystało na policjanta, przystąpił do beznamiętnego badania zwłok. Wyjął mały notes. Wziął ołówek. A kiedy spojrzał na pierwszą stronę, zobaczył bazgroły, mimowolnie skreślone jego drżącą ręką. Wziął się w garść, wydarł kartkę i zapisał kilka spostrzeżeń, które skonsultował ze stojącym obok lekarzem. Raisa zmarła z upływu krwi. Jako były żołnierz, na widok rany od razu się zorientował, że śmierć nie była natychmiastowa, lecz powolna i bolesna. Zapytał lekarza, ile czasu — jego zdaniem — minęło od postrzału do zgonu. Raisę zabito na Manhattanie, zaledwie o kilka minut drogi od najlepszych szpitali na świecie. Lekarz nie potrafił tego dokładnie określić, twierdząc, że zależy to od cech osobniczych, na które nie ma reguły. Przyciśnięty przez Lwa, szacunkowo podał, że minęło od dwudziestu do trzydziestu minut — co dowodziło niezbicie, że oficjalna wersja wydarzeń to bujda. Raisę można było uratować. Ustaliwszy to, umocnił się w swoim postanowieniu — musiał się dostać do Nowego Jorku, za zgodą władz albo bez niej. Był tak ślepy na wszystkie inne rzeczy, że dopiero Zoja zmusiła go, by naprawił szkody powstałe w wyniku jego obsesyjnego myślenia o śledztwie. W ciągu kilku miesięcy od powrotu Jelena opuściła się w nauce, straciła na wadze… zamknęła się w sobie, bała się zawierania nowych przyjaźni i podejrzliwie traktowała przyjaciół, których znała od lat. Uważała, że jej obowiązkiem jest trwać przy udręczonym ojcu, nie zostawiać go samego, ale oglądanie go w tym stanie sprawiało jej ból. Zoja uświadomiła mu, że tak dalej żyć nie mogą, że muszą razem, całą rodziną, wrócić do normalności. Jej zdecydowanie i inteligencja przypomniały mu Raisę. Wprawdzie nie zrezygnował ostatecznie ze śledztwa, lecz uświadomiwszy sobie, jak nikłe są szanse na szybki przełom,
skierował swoją energię na inne tory; kwestię Nowego Jorku zepchnął na dalszy plan, nie okazując dłużej, że ta sprawa wciąż go zaprząta. Osiągnąwszy kompromis, żyli razem jeszcze przez siedem lat. W tym czasie Lew wielokrotnie bywał szczęśliwy, ale jego radość mijała znienacka na wspomnienie Raisy, do której stale wracał myślami. Tyle że nauczył się lepiej ukrywać uczucia przed córkami. Znów nauczył się kłamać, udawać. Jelena doszła do siebie. Skończyła studia. Zoja została lekarką. Obie znalazły miłość. Jelena pierwsza wyszła za mąż, w wieku dwudziestu jeden lat — ponownie wdała się w romans, jeszcze raz się zakochała. Zoja poczekała ze ślubem trochę dłużej. A kiedy już obie córki wyprowadziły się do własnych mieszkań, Lew uznał, że spełnił obietnicę. Zostawszy sam, wrócił do pomysłu, którego nigdy nie porzucił. Latami zastanawiał się nad tą sprawą, a wciąż nie wyrobił sobie zdania. Nie wiedział, co kryło się za planem zamordowania Jessego Austina. Doszedł do wniosku, że w pierwszej kolejności musi odszukać Michaiła Iwanowa — propagandystę, który wrobił jego córkę. Wcale nie dlatego, że pałał żądzą zemsty, tylko dlatego, że Iwanow miał istotne informacje na temat wydarzeń tamtego wieczoru. Logika nakazywała odnalezienie go przed wyprawą do Nowego Jorku. Iwanow nie mieszkał już w Moskwie. Trzeba było wiele wysiłku i łapówek, by dowiedzieć się, że przeniesiono go do miasta Perm w środkowej Rosji. Po przybyciu do Permu, dokąd wyjechał bez zezwolenia, Lew odkrył, że Iwanowa przysłano tam natychmiast po powrocie z Nowego Jorku; teraz pracował w lokalnych władzach i stale zaglądał do kieliszka. Kilka lat temu, w zimie, upił się, wyszedł na środek jeziora, wpadł do przerębla i zmarł na zapalenie płuc. Niektórzy twierdzili, że był to wypadek, inni, że popełnił samobójstwo. Lew zajrzał na cmentarz. Odkrycie prawdy po siedmiu latach było trudniejsze niż kiedyś. Dowody rzeczowe, wspomnienia i świadkowie zacierali się jak tusz na wycinkach z gazet, które zebrał. Nie mógł tracić więcej czasu. Zaczął obmyślać plan przedostania się do Nowego Jorku. Za odłożone ze skromnej pensji pieniądze kupował na czarnym rynku złoto, niezbędne po przekroczeniu granicy, i starannie planował, jaką trasą dotrzeć do Stanów Zjednoczonych. Przygotowania te dawały mu iskierkę nadziei na dojście do prawdy, bez względu na to, jak trudno będzie jej dociec. ••• W Boże Narodzenie 1973 roku zjadł kolację z rodziną — córkami i zięciami. Wręczył im prezenty. Pocałował ich na pożegnanie. Nawet się nie zająknął o swoich planach. Następnego dnia wyruszył w podróż w kierunku granicy z Finlandią. Niemal mu się udało, postrzelili go, a potem złapali dosłownie kilka metrów od celu. Ta nieudana próba i pojmanie go mogły się skończyć egzekucją. I znów pomogła mu interwencja Frola Panina. Ten wątły i schorowany już starzec ostrzegł go jednak: Następnym razem już nie będę mógł ci pomóc.
Te same słowa Lew skierował kiedyś do swojego protegowanego. Władze, interpretując jego próbę przekroczenia granicy jako wyraz żałoby, a nie zdradę, postawiły mu ultimatum — dożywocie albo praca tak niebezpieczna, że nikt nie zgłaszał się do niej na ochotnika.
Prowincja Kabul Kabul Dystrykt Karta-i-Seh Ambasada radziecka Bulwar Darulaman
Następnego dnia Kapitan Anton Waszczenko obudził się o piątej rano. Wstał na pierwszy dzwonek budzika — nie pozwalając sobie na chwilę zwłoki, wysunął nogi spod kołdry i postawił je na zimnej podłodze. Dyscyplina sprawiała mu satysfakcję. Po omacku odszukał stalową manierkę z zaparzoną poprzedniego wieczoru mocną, zimną kawą. Pociągnął długi łyk, a potem w ciemności ubrał się na przebieżkę. Włożył podkoszulek, spodenki i tenisówki; pod pachą ciasno przypiął kaburę z pistoletem samopowtarzalnym Makarowa. Trasa jego biegu, licząca z grubsza pięć kilometrów, prowadziła bulwarem Darulaman, przez most na rzece Kabul, do centrum miasta. Proponowano mu, że skoro już tak bardzo pragnie ćwiczyć, niech biega w kółko po pasie startowym na silnie strzeżonym lotnisku. Odrzucił ten pomysł. Zamierzał biegać w pobliżu miejsca zamieszkania, jak zawsze. W Stalingradzie, gdzie się wychowywał po Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, biegał między ruinami budynków i niewybuchami, truchtając po gruzowisku — dzieciństwo upłynęło mu pod znakiem spustoszeń. Tutaj, w Kabulu, jego trasa prowadziła obok slumsów i posiekanych kulami ministerstw. Odmówił mieszkania pod ochroną, zamknięcia w bezpiecznych wojskowych garnizonach poza obrębem miasta. Wyszedł za bramę ambasady i potruchtał w kierunku centrum miasta. Biegając w Rosji, zwykle przez pierwszy kilometr miał mięśnie ociężałe od snu, ale wrażenie mijało, gdy wpadał we właściwy rytm i zaczynała działać kofeina. Natomiast w Kabulu od pierwszych kroków miał się na baczności, a serce waliło mu szybko — nie z wysiłku czy z powodu nadmiernej prędkości, tylko dlatego, że ktoś w każdej chwili mógł spróbować go zabić. W odległości kilkuset metrów rozległy się strzały. Waszczenko powstrzymał odruch, by się zatrzymać i przyczaić, ponieważ odgłosy dobiegały z daleka, z odległej dzielnicy. Sporadyczne serie z pistoletów maszynowych stanowiły stały element życia w tym mieście, podobnie jak gryząca mieszanka zapachów: gotowanego jedzenia i nieoczyszczonych ścieków kilka metrów dalej. Ale nawet w chwili, gdy jego ręka śmignęła w stronę broni, nie marzył o tym, żeby być teraz gdzie indziej. Kapitan świetnie się czuł w warunkach ekstremalnych. Życie w Rosji, z żoną i dziećmi, zupełnie go nie interesowało. Już po kilku dniach w domu stawał
się drażliwy. Pogodził się z tym, że nie jest dobrym ojcem — tej sztuki nigdy nie opanuje. Codzienne wystawianie się na próbę — tego mu było trzeba, wyłącznie dzięki temu czuł, że żyje. Dla radzieckiego żołnierza nie istniała misja bardziej niebezpieczna niż Afganistan i chociażby z tego tylko powodu kapitan nie chciałby być gdzie indziej. Przybył tu przed trzema miesiącami jako członek elitarnej jednostki specnazu, wysłanej w charakterze forpoczty przed głównym natarciem wojsk mających ocalić liczącą sobie zaledwie rok rewolucję komunistyczną przed upadkiem w wyniku nieudolnych rządów. W mieście przebywali już radzieccy doradcy, ale gościli tu w charakterze dyplomatów zaproszonych przez niepodległe władze afgańskie. Kapitan brał udział w pierwszej od ponad dwudziestu lat inwazji Związku Radzieckiego na obcy kraj — skomplikowanej logistycznie operacji prowadzonej na olbrzymim terytorium. Szybki sukces opierał się na zorganizowaniu całej akcji tak, by komunistyczny reżim Afgańczyków nie zorientował się, że najechali ich sprzymierzeńcy. Jak na operację wojskową, było to śmiałe założenie, któremu kapitan przyklaskiwał z całego serca. W Wigilię 1979 roku wylądował na lotnisku w Kabulu, a w tym samym czasie inne oddziały specnazu leciały do bazy Bagram na północy, rzekomo w celu wzmocnienia i tak już wystarczającej pomocy wojskowej udzielonej reżimowi. Pierwszy sprawdzian nastąpił wtedy, gdy kapitan i jego ludzie wysiedli w Kabulu z samolotów, które wylądowały bez zezwolenia, z pogwałceniem prawa międzynarodowego. Rosjanie ruszyli do stacjonujących tam afgańskich sił rządowych — żołnierzy, których nie uprzedzono o ich przybyciu. Kilku Afgańczyków uniosło broń, celując z radzieckich pistoletów maszynowych do swoich radzieckich sprzymierzeńców. W tym momencie cała inwazja zawisła na włosku, ale kapitan zareagował błyskawicznie, rzucił broń i wymachując rękami, popędził do przodu, jakby się witał z ukochanym towarzyszem. Spodziewał się, że kule przerobią mu pierś na durszlak. Nie padł jednak ani jeden wystrzał, więc kontynuowano inwazję, pod płaszczykiem programu pomocy militarnej. Siódmej i Ósmej Dywizji Afgańczyków obiecano nową amunicję i wykastrowana, przerobiona na atrapy broń spoczęła w równych szeregach na piasku, czekając na nowe naboje, które nigdy nie dotarły. Afgańskim wojskom pancernym powiedziano, że dostaną nowy sprzęt, więc mają zebrać ropę z baków na potrzeby nowych maszyn. A kiedy już paliwo trafiło do kanistrów i pod klucz, tutejsze czołgi stały bezużyteczne, podczas gdy radzieckie spokojnie przekraczały granicę. Kapitan obserwował to wszystko z mieszanymi uczuciami. Ten sukces dawało się wytłumaczyć wyłącznie w jeden sposób — afgańskim żołnierzom brakowało doświadczenia, dyscyplina nowoczesnej armii była im z gruntu obca. Ich łatwowierność wynikała z organizacji armii na sposób zachodni oraz wpajania im tego, jak mają postępować. Nie potrafili się połapać, że dany rozkaz jest co najmniej dziwny. Na takich to właśnie żołnierzach kapitan i jego ludzie mieli polegać w tłumieniu powstań. Przejęli w spadku ludzi, którzy podkulili ogony i rozpierzchli się w popłochu, kiedy oddziały zmotoryzowane najechały Afganistan od strony Turkmenistanu i Uzbekistanu; żołnierzy, którzy nie oddali jednego strzału, kiedy obce wojsko w sile pięćdziesięciu tysięcy chłopa przejęło kontrolę nad ich krajem. Waszczenki nie martwiła siła wojsk afgańskich, tylko ich słabość. Inwazja miała na celu przejęcie afgańskiej machiny militarnej, powstałej
i budowanej latami dzięki hojnym dotacjom. Radzieccy żołnierze przybywający do Afganistanu nie mieli toczyć wojny, lecz kierować nią, posługując się miejscową armią. Ale jeszcze zanim opadł pustynny kurz wzbity przez inwazję, stało się jasne, że nie istnieje żadna machina wojenna, którą można by przejąć. Gdy wojska radzieckie rozproszyły się po kraju, opanowując główne miasta, takie jak Herat, Farah, Kandahar i Dżalalabad — dzięki bliskim ideału manewrom wojsk pancernych i piechoty — siły afgańskie poszły w rozsypkę. W Nowy Rok afgańska Piętnasta Dywizja zbuntowała się w Kandaharze. Kiedy do miasta wkroczyła radziecka Dwieście Pierwsza Dywizja, afgańska Jedenasta Dywizja po prostu zdezerterowała, w ciągu raptem kilku godzin nic z niej nie zostało. Dla kapitana nie ulegało wątpliwości, że prawdziwa wojna dopiero ich czeka. Nie należał do grupy oficerów optymistów, którzy opór stawiany komunistycznemu państwu uważali za prymitywny, rozproszony i zdezorganizowany — za plemienną opozycję uzbrojoną w przypadkowe, nierzadko liczące sobie pięćdziesiąt lat karabiny, kierowaną przez zwaśnione frakcje. Taka ocena, aczkolwiek trafna w świetle analizy zebranych materiałów, pomijała kluczowy element przewagi, jaką miał wróg — fakt, że oni byli u siebie. Przewaga uzbrojenia nie gwarantowała zwycięstwa w tutejszym zagadkowym terenie. Kapitan, zafascynowany aurą tajemniczości otaczającą ten kraj, godzinami czytał o historii oporu w Afganistanie, o pokonaniu Brytyjczyków i ich żałosnym odwrocie z Kabulu. Uderzyło go przede wszystkim to, że od czasu wypędzenia Brytyjczyków Afgańczycy nie przegrali żadnej wojny. Czy można sobie wymarzyć lepszego przeciwnika w charakterze odskoczni do błyskotliwej kariery? Waszczenko ruszył na tę wojnę z najgłębszym szacunkiem dla przeciwników, a zarazem z niewzruszoną pewnością, że będzie pierwszym żołnierzem, przed którym ci wielcy wojownicy złożą broń albo — jeśli taka będzie ich wola — polegną w boju. Kiedy kończył przebieżkę, niebo rozjaśniły pierwsze promienie słońca. Niektóre sklepy były już otwarte, w mieszkaniach na tyłach rozpalano nową podpałkę pod piecami. Nagle kapitan zarył w miejscu i okręcił się na pięcie, wyciągając broń. Lufa pistoletu wycelowała w czoło dzieciaka — małego chłopca, który biegł za nim, przedrzeźniając go, żeby zaimponować grupce kolegów. Na widok broni śmiechy zamarły. Przerażony chłopak rozdziawił buzię. Kapitan schylił się i delikatnie postukał lufą pistoletu w przednie zęby dzieciaka, jak gdyby pukał do drzwi. Środkiem jezdni przytruchtał chudy jak szczapa bezpański pies, błysnął oczami w ustępującym mroku i pierzchnął. Dla kapitana Waszczenki zaczął się nowy dzień.
Prowincja Kabul Kabul Dystrykt Karta-i-Seh Bulwar Darulaman
Następnego dnia Lew obudził się, odkleił twarz od poduszki, stanął na chwiejnych nogach i spojrzał na ślad swojej sylwetki odciśnięty w materacu. Bolały go mięśnie. Napięty, wysuszony nabłonek na brzuchu wyglądał jak stara wyprawiona skóra. Ciałem Lwa wstrząsnął suchy kaszel. Miał na sobie to samo ubranie, w którym poprzedniego dnia wszedł do jeziora. Do tej pory wyschło na wiór. Wygładził pogniecioną koszulę, pokuśtykał do wyjścia i włożył ciemnozielone japonki. Plastikowe podeszwy kłapały na każdym stopniu, gdy schodził na parter. Otworzył drzwi frontowe i wyjrzał z ciemności mieszkania na jasne słońce, uliczny rozgardiasz… przeszedł z jednego świata do drugiego. Przed domem jechał kharkar, zbieracz śmieci, poganiając batem wynędzniałego muła, który ciągnął za sobą wóz wyładowany wszelkimi brudami miasta. Wóz hurkotał, koła piszczały. Gdy kharkar zniknął, Lew nabrał pełne płuca powietrza, wdychając opary diesla i zapach przypraw. Zastanawiał się, ile godzin musi minąć, zanim znów zapadnie noc. Słońce przedzierało się przez smog. Lew zadarł głowę, zmrużył oczy, zerknął na niebo i ocenił, że jest już po południu. Z zasady nie palił przed zmrokiem. Nie przebierając się, nie myjąc i rezygnując z jedzenia, wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Nie zamykał ich na klucz, bo w mieszkaniu i tak nie było nic, co warto by ukraść. Poczłapał alejką do zardzewiałego roweru, który czekał tam na niego jak wierny kundel. Roweru też nie przypinał łańcuchem, grat chronił się sam, bo był kompletnie bez wartości. Przełożył nogę nad siodełkiem, zachwiał się niebezpiecznie, odepchnął od ściany, zygzakiem wyjechał alejką na główną ulicę, a tam wmieszał się w tłum rowerów i zaprzężonych do koni wozów. W odpowiedzi na klaksony jednych gruchotów inne pluły dymem z rur wydechowych. Lew telepał się z boku na bok, usiłując nie spaść z siodełka, aż wreszcie w całym tym chaosie odzyskał kruche poczucie równowagi. Mijał siódmy rok jego służby w charakterze radzieckiego doradcy komunistycznego reżimu w Afganistanie. Do jego kompetencji należało szkolenie tajnej policji — zmuszono go do przyjęcia pracy, jakiej żaden funkcjonariusz KGB nie chciał się podjąć. Wiązały się z nią rozliczne niebezpieczeństwa. Kilku doradców zamordowano w okrutny sposób, niektórym publicznie ścięto głowy, atakowano biura terenowe. Lew dostał najbardziej znienawidzone zajęcie
w społeczeństwie, w którym nienawidzono go nie tylko jako agenta, lecz także jako okupanta. Jego zadaniem — zarówno teraz, jak i przed inwazją wojsk radzieckich — było stworzenie w Afganistanie policji politycznej, zdolnej obronić dopiero raczkującą partię komunistyczną. Eksport komunizmu do Afganistanu nie był możliwy bez jednoczesnego eksportu policji politycznej — partia i policja działały ręka w rękę: ideologia plus aresztowania. Lew musiał wrócić do pracy, którą w ojczyźnie rzucił przed laty i którą Raisa tak gardziła. Porzucenie stanowiska, zaniedbanie obowiązków albo próba ucieczki groziły mu egzekucją. Obowiązywała go dyscyplina wojskowa. Słusznie podejrzewając, że Lew nie wystraszy się gróźb skierowanych przeciwko niemu, uwiązali go na smyczy, zapowiadając, że poważne reperkusje dotkną jego córki — ich reputacja i szanse kariery legną w gruzach. Został niewolnikiem w służbie państwa i jako taki nie miał wyboru — musiał wypełniać powierzone mu zadania ze świadomością, że przełożeni nie zmartwią się, jeśli nie przeżyje. On jednak trzymał się tego swojego pokręconego życia i obecnie miał najdłuższy staż ze wszystkich radzieckich doradców w Afganistanie. Afgańska partia komunistyczna, stosunkowo młody twór, powstała zaledwie kilka lat przed tym, jak w 1973 roku Lew wylądował zdezelowanym helikopterem na lotnisku w Kabulu. Szumnie nazwana Ludowo-Demokratyczną Partią Afganistanu, była kierowana przez Nur Mohammeda Tarakiego, agenta na usługach Związku Radzieckiego o kryptonimie NUR. Ponieważ partia nie była u władzy, Lew nijak nie mógł stworzyć tak złożonej struktury jak oficjalna policja, dlatego na początku jego praca ograniczała się wyłącznie do obrony partii przed zniszczeniem przez wrogie siły, zarówno krajowe, jak i zagraniczne. Zupełnie jakby się cofnął w czasie do okresu wczesnego Lenina, kiedy komunizm wegetował jako partia niszowa, zagrożona śmiertelnymi atakami ze wszystkich stron. Unicestwianie licznych spisków CIA oraz tłumienie rywalizacji na scenie wewnętrznej wymagało koszmarnej walki. Mało kto był równie zdziwiony jak Lew, kiedy po kwietniowym puczu wojskowym z roku 1978 władzę przejęła partia komunistyczna. Agent NUR został prezydentem Afganistanu i przewodniczącym Rady Rewolucyjnej. W tym momencie obowiązki Lwa się zmieniły. Teraz już mógł doradzać, w jaki sposób zorganizować działalność tajnej policji, a także mundurowej oraz więzień — sił powołanych wyłącznie w jednym celu, mianowicie utrzymania i ochrony władzy komunistycznej. Lew chciał uniknąć zdziczenia i brutalności, które cechowały wczesne lata jego pracy jako funkcjonariusza tajnej policji, dlatego zaproponował wersję umiarkowaną, powściągliwą. Pomysł ten uznano za naiwny i odrzucono. Nowy komunistyczny reżim stworzył policję wzorowaną na modelu stalinowskim, prowadzącą prywatne wojny i aresztującą kogo popadnie. Po latach ostrożności i walki o dojście do władzy prezydent szybko upoił się sianiem terroru. Decydowanie o tym, czy ktoś ma umrzeć, czy żyć, stało się jego chlebem powszednim, codziennie podsuwano mu listy nazwisk do odhaczenia lub skreślenia. Jak na ironię, sukces partii zmarginalizował rolę Lwa. Nie był im już potrzebny. Pisywał więc sprawozdania — informował w nich Kreml o najświeższych poczynaniach potwora, którego sam pomógł stworzyć. Stojący poza prawem prezydent profanował meczety i aresztował przywódców religijnych. Ta kampania antyreligijna, mimo że z gruntu
nieprzemyślana, była prowadzona niezwykle sumiennie. Lew domyślał się, że widocznie pojęcie Boga irytowało świeżo upieczonego dyktatora, który sam przecież przypisywał sobie boską władzę. Równie chybione były prezydenckie próby przerobienia Afganistanu z dnia na dzień na komunistyczną modłę. Na mocy dekretu numer 8 ograniczył on prywatną własność ziemską do sześciu hektarów. Nadwyżki zostały skonfiskowane przez państwo. Wywołało to oburzenie społeczeństwa, od wieków związanego kulturowo z ziemią. Rodziny żyły tam, skąd pochodziły, ich tożsamość nierozłącznie wiązała się z miejscem zamieszkania. Tradycja ta była daleko ważniejsza niż żale bezrolnych chłopów uprawiających dzierżawioną ziemię. Narastał bunt, a tymczasem prezydent majstrował przy rzeczach, nad którymi miał władzę, a więc nie tykał poglądów i wiary społeczeństwa, tylko zmienił flagę — usunął godło w postaci minbaru, czyli kazalnicy w meczecie, i zastąpił je pięcioramienną gwiazdą. W dniu, w którym wciągnięto na maszt nową flagę, prezydent nakazał czcić kolor czerwony. Gołębie smarowano czerwonym atramentem, mieszkańcom Kabulu polecono przemalować na czerwono zewnętrzne ściany mieszkań, uczniowie malowali czerwoną farbą swoje krzesła i biurka. Do Lwa przyszedł list z prośbą, żeby rozważył przemalowanie roweru na czerwono. Zachował to pismo, oznaczył jako dowód rzeczowy i tej samej nocy dołączył je do raportu dla Kremla, w którym opisywał katastrofalną klęskę ich satelickiego reżimu, przewidując rychły upadek rządu. Związek Radziecki nie miał innego wyjścia, niż zaangażować się bezpośrednio. Inwazji dokonano przed trzema miesiącami, w Wigilię 1979 roku. Wraz z napływem nowych żołnierzy Lew przestał być jedynym Rosjaninem w mieście. Ulice Kabulu opanowały radzieckie czołgi. Prezydenta zamordowano, na jego miejscu posadzono Babraka Karmala, który jako nowy prezydent pokornie spełniał rozkazy Rosjan. W programie radiowym potępiono wybryki byłego przywódcy, a także obiecano zaprowadzić prawo i sprawiedliwość. Nowy reżim miał być właśnie sprawiedliwy, a nie zbójecki, prezentować szerokie spektrum poglądów, a nie stosować okrutne kary. Jednakże przejaw dobrej woli w postaci usunięcia pogardzanego przywódcy przyćmiła nienawiść wywołana obecnością obcych wojsk, którą prezydent zalegalizował, zwracając się do nich o pomoc, jakby ich tam jeszcze nie było; za podstawę prawną posłużył mu Traktat o Przyjaznych Stosunkach i Dobrosąsiedzkiej Współpracy. Nawet niezorientowani obserwatorzy potrafili przejrzeć tę cyniczną polityczną farsę na wylot. W lutym antyradzieckie demonstracje przerodziły się w rozruchy. Zginęło trzysta osób. Ale nawet tylu zabitych nie wystarczyło do powstrzymania aktów przemocy — sklepy w Kabulu były zamknięte przez tydzień. Zarządzono paradę lotniczą, przelot odrzutowców i helikopterów miał być demonstracją siły i ukrytą groźbą, że jeśli zbuntowane dzielnice się nie podporządkują, zostaną zniszczone, zrównane z ziemią. Z każdą chwilą wzrastała potrzeba posiadania silnej, skutecznej tajnej policji. Nową służbę przemianowano, teraz jej nazwa brzmiała KHAD, Państwowa Agencja Informacyjna — afgański odpowiednik KGB. Składano fałszywe obietnice. Że skończyła się epoka bezsensownego okrucieństwa. Koniec z krwawymi jatkami. Nie będzie już czerwonych gołębi. Prezydent Karmal ogłosił trzynasty stycznia 1980 roku dniem żałoby narodowej po tych wszystkich, którzy zginęli
z rozkazu byłego prezydenta, a już następnego dnia Lew, zaangażowany w charakterze wykładowcy, rozpoczął zajęcia ze świeżo zwerbowanymi afgańskimi agentami. Radzieccy koledzy żartowali, że doradca specjalny Lew Demidow, z bujną siwą brodą i postarzałą, popękaną od upalnego afgańskiego słońca skórą, wygląda jak tubylec. Przyznawali wprawdzie, że nie nosił salwar kameez, tradycyjnego miejscowego stroju, ale z drugiej strony nie chodził też w mundurze — a zatem nie był jednym z nich. Ubrania Lwa stanowiły stylistyczną mieszankę: lokalne koszule z dzianiny, a do tego radzieckie spodnie z fasunku wojskowego, amerykańskie okulary przeciwsłoneczne marki Ray-Ban oraz produkowane masowo w Chinach plastikowe japonki. Należał do raptem kilku radzieckich doradców władających dari — dialektem perskiego, którym posługiwały się klasy rządzące w Afganistanie, mniej popularnym wśród ludności niż język pasztuński. Dari był pierwszym obcym językiem, jaki Lew opanował, i obecnie posługiwał się nim częściej niż rosyjskim. W wolnych chwilach czytał o historii i kulturze tego kraju i przy okazji stwierdził, że jedyną konkurencją dla opium jako metody ucieczki od rzeczywistości jest nauka. Nie licząc komunistycznych dogmatów, od trzydziestu lat w zasadzie nie przeczytał ani jednej książki, a teraz stanowiło to jego główne zajęcie. Władze tolerowały niekonwencjonalne zachowania i dziwactwa Lwa z pobłażliwością niespotykaną w Związku Radzieckim. Zasady i przepisy obowiązujące w kraju tutaj dyskretnie ignorowano. Pojęcie dyscypliny nabrało nowego znaczenia. Kabul był miastem granicznym, kolebką rewolucji, która przycupnęła na skraju urwiska, codziennie narażoną na to, że zapanuje tam anarchia. Doradcy masowo błagali o zgodę na powrót do domu, rezygnowali ze stanowisk, powoływali się na kłopoty zdrowotne, a nawet specjalnie zarażali się czerwonką. Przekonywali, że nigdy nie wrosną w miejscowy krajobraz w takim stopniu jak Lew. Ale choć był on radzieckim doradcą o najdłuższym stażu w Kabulu, wcale nie uważał się za tubylca w większym stopniu niż wtedy, gdy tu wylądował. Plotki, że stał się krajowcem, rozpowszechniali wystraszeni radzieccy żołnierze, którzy dopiero co wysiedli z samolotów i w większości nigdy nie byli za granicą. Afgańczycy, z którymi się stykał, absolutnie nie uważali go za jednego z nich. Miał tu wielu znajomych, ale ani jednego przyjaciela. Był cudzoziemcem, a tych nie dzielono na lepszych i gorszych. Uważano, że różni się od innych Rosjan. Na pozór w nic nie wierzył — ani na gruncie nacjonalistycznym, ani duchowym — i nie piał hymnów pochwalnych na cześć swojego kraju. Wydawało się, że jest niespokojny, podenerwowany, ale nic nie wskazywało na to, żeby tęsknił za ojczyzną. Ani słowem nie wspomniał o żonie. Nie opowiadał o córkach, nie pokazywał ich zdjęć. O sobie w ogóle nic nie mówił. Nie pochodził z tego kraju, ale tak samo nic nie wiązało go z tym, który zostawił za sobą. Pod wieloma względami Afgańczykom łatwiej przychodziło zrozumieć typowych radzieckich żołnierzy, tych w mundurach, z ich ideologią, determinacją, celami, strategią i planami. Oni przynajmniej coś sobą reprezentowali, nawet jeśli to coś było godne pogardy, a ich samych należało pokonać. Lew nie reprezentował niczego. A dla tubylców nihilizm był pojęciem jeszcze bardziej obcym niż komunizm. •••
Lew nacisnął hamulce. Ciężarówka przed nim złapała gumę na wyboju i z paki wysypały się tysiące butelek z uzdatnioną wodą do picia. Ci, którzy ucierpieli w zamieszaniu, wszczęli pyskówkę. Ruch na ulicy zamarł. Kierowcy ze zniecierpliwieniem trąbili klaksonami. Lew zerknął na dachy, na przypadkowych gapiów — widział dostatecznie dużo wypadków drogowych w Kabulu, by poznać, czy to inscenizacja zapowiadająca zasadzkę. Wśród samochodów nie zauważył pojazdów radzieckich, skoro więc zator nastąpił wyłącznie z powodu fatalnego stanu dróg, a rozjuszeni uczestnicy zdarzenia nie zwracali na niego uwagi, zaczął lawirować między leżącymi butelkami, aż w końcu minął ciężarówkę. Obejrzał się przez ramię — dzieciaki pakowały butelki do podartych koszul i pierzchały z łupem. Odjechał z miejsca wypadku, jakby nic się nie wydarzyło. Przyśpieszając, zaczął recytować napisany wiele stuleci temu wiersz Hasana ibn Sabbaha: Zgubiłem się, Wędrując sam przez pustynię. Czeka mnie długa droga, A ja, bez pomocy i bez towarzysza, Nie wiem, gdzie leży mój cel. W przeciwieństwie do narratora wiersza Lew zawsze miał jasno wytyczony cel. Katusze polegały na tym, że nie miał jak dotrzeć na miejsce. Wiedział, do czego dąży, ale nie mógł tego osiągnąć. Mamrocząc tekst, zamknął oczy na pustej drodze, puścił kierownicę, rozpostarł ramiona i kolebał się zygzakiem na rowerze.
Prowincja Kabul Kabul Komenda główna policji Dih Afghanan
Tego samego dnia Nara Mir, kandydatka na agentkę, chętnie czytała książki w oczekiwaniu na przyjazd nauczyciela, towarzysza Lwa Demidowa. Dziś spóźniał się już o kilka godzin, co jednak nie należało do rzadkości. Niesolidny i nieobliczalny, był chyba najdziwniejszym ze znanych jej ludzi, a z pewnością najbardziej obcym, na przeciwległym biegunie jej wrażliwości. Mimo to nie mogła się doczekać jego wykładów, chociaż nie potrafiła sobie wyobrazić, że był funkcjonariuszem osławionego KGB. Miała dwadzieścia trzy lata, jej szkolenie dobiegało końca i już wkrótce jako agentka będzie nadzorowała edukację ideologiczną w szkołach oraz oceniała uczniów, typując tych, którzy jako przydatni reżimowi powinni objąć posady państwowe, i wyłapując takich, którzy mogli sprawiać kłopoty, a nawet stanowić zagrożenie. Uważała, że to zajęcie nie ma nic wspólnego ze szpiegostwem — przecież obowiązkiem każdego nauczyciela jest ocenianie uczniów bez względu na to, czy pracuje na potrzeby wywiadu, czy nie. Perspektywa ta podniecała Narę, stawiała ją na czele zmian społecznych, dawała jej możliwości, jakie jeszcze kilka lat temu były niedostępne dla kobiet w tym kraju. Narę zwerbowano niedawno, w ramach przebudowy afgańskiej tajnej policji, rozpoczętej zaledwie przed trzema miesiącami. Dawna tajna policja, KAM, obrosła złą sławą jako klika rzeźników i sadystów, którzy nie służyli wyższym celom i nie wyznawali żadnej ideologii. Nara za nic nie zgodziłaby się dla nich pracować. Na szczęście mroczne czasy ich rządów przeszły już do historii. Nowy prezydent obiecał epokę umiaru i nieposzlakowanej uczciwości. Rosjanie zamierzali uczynić z jej kraju mocarstwo, równie wielkie jak Związek Radziecki. Nara pragnęła mieć swój udział w tych przemianach. Sąsiednia Uzbecka Socjalistyczna Republika Radziecka mogła się poszczycić tym, że w stu procentach zlikwidowała analfabetyzm. W Afganistanie czytać potrafiło zaledwie dziesięć procent mężczyzn i dwa procent kobiet. Przeciętna długość życia wynosiła tu czterdzieści lat, a w Uzbekistanie — siedemdziesiąt. Niemal połowa dzieci umierała, nie dożywając piątego roku. Nikt nie twierdził, że warto utrzymywać obecny stan rzeczy. Jednakże przełom wymagał wprowadzenia radykalnych zmian, co nieuchronnie musiało wywołać sprzeciw. Żeby postęp miał jakiekolwiek szanse przetrwania, potrzebni byli ludzie tacy jak Nara, mający bronić reżimu. Należało zachowywać czujność wobec tych, którzy z uporem
kurczowo trzymali się przeszłości. W pewnych regionach Afganistanu życie toczyło się tym samym trybem od tysięcy lat i w rezultacie wszelkie próby reform zawsze napotykały tam opór. To było nieuniknione. Podobnie jak, niestety, straty w ludziach, co z kolei było godne ubolewania. Przed rokiem w mieście Herat doszło do powstania przeciwko obowiązkowej edukacji kobiet. Pracujących tam radzieckich doradców wywleczono na ulice, ścięto im głowy, a ich zwłoki obnoszono jak na groteskowej paradzie. Jedynym wyjściem było zbombardowanie miasta, co pociągnęło za sobą śmierć wielu cywilów, zanim udało się stłumić powstanie. Nieodzownym narzędziem stała się przemoc. Nara nie miała wątpliwości, że za tymi wybuchami krwawego oporu stoi kilku wpływowych tradycjonalistów, ludzi, którzy za to, że podjęła pracę i że nosi mundur, najchętniej by ją ukamienowali. Ale w końcu izolacja dysydentów ocali życie tysięcy i zdecydowanie poprawi byt milionów. Spojrzała na zegarek. Towarzysz Demidow wciąż się nie zjawiał, więc przekartkowała zeszyt z ćwiczeniami i wybrała jeden z zestawu cytatów: Idee są potężniejsze od karabinów. Skoro nie pozwalamy naszym wrogom na posiadanie karabinów, to dlaczego mamy im pozwolić na posiadanie idei?1 Powstańcy byli przeważnie analfabetami — większość z nich nie potrafiła czytać ani pisać — ale opętanymi jedną ideą: że ta inwazja jest niesprawiedliwa, komunizm to zagraniczne obrzydlistwo, a oni i tak zwyciężą, choćby wysłano przeciwko nim na śmierć nie wiadomo ilu znakomicie uzbrojonych żołnierzy. Po swojej stronie mieli Boga. Stała za nimi historia. Na ich korzyść przemawiało przeznaczenie. Te idee były daleko groźniejsze niż ich przestarzała broń. Pytanie brzmiało: jak można kogoś odwieść od wiary w nieuchronne zwycięstwo? Na dźwięk otwieranych drzwi Nara podniosła głowę. Przyjechał jej nauczyciel. Z siwymi włosami, ze szpakowatą brodą i skórą o wiele ciemniejszą niż u innych Rosjan wyróżniał się spośród obcokrajowców zarówno aparycją, jak i osobowością. Nara Mir nigdy nie widziała go w mundurze. Nie zauważyła, żeby starał się dbać o wygląd. Wydawał się wiecznie roztargniony, jakby bez przerwy śnił na jawie i tylko z rzadka rzeczywistość wymagała jego uwagi. Uznała, że jest przystojny, szybko jednak odsunęła od siebie tę myśl jako niemającą nic do rzeczy. Lew poniewczasie zauważył, że Nara jest jedyną uczennicą w klasie. — A gdzie są pozostali? — zapytał ochrypłym, oschłym głosem. — Wszyscy poszli do domu — odparła. Bez irytacji czy rozbawienia beznamiętnie popatrzył na puste biurka. — Zajęcia miały się zacząć w południe — dodała Nara tytułem wyjaśnienia, obawiając się, że zabrzmi to jak krytyka. Towarzysz Demidow spojrzał na ścienny zegar. Spóźnił się o trzy godziny. Odwrócił się z powrotem do Nary. — Siedzisz tu od trzech godzin? — zdziwił się. — Tak. — Jak długo jeszcze zamierzałaś czekać?
— Z przyjemnością nadrobiłam zaległości w nauce. Tutaj jest ciszej niż u mnie w domu. Podszedł do niej, wziął jej zeszyt do ćwiczeń i przejrzał zbiór cytatów. — Wolałam się upewnić, czy rozumiem mądrości naszej partii — wyjaśniła. Za każdym razem, kiedy wspominała o partii, towarzysz Demidow przyglądał jej się uważnie, niewątpliwie oceniając jej lojalność. — Ufaj i sprawdzaj — odczytał z notatek. — Bez względu na to, jak bardzo się komuś ufa, zawsze należy go bacznie obserwować — powiedziała, chcąc mu zaimponować. — Sens sprowadza się do tego, że jako agenci nie możemy sobie pozwolić na luksus zakładania, że ktoś jest niewinny. — Wiesz, kto to powiedział? Nara kiwnęła głową. — Towarzysz Stalin — oświadczyła dumnie. Lew przyglądał się uczennicy wymawiającej imię Stalina, jakby był mądrym i uwielbianym członkiem starszyzny wioski, przyjacielem wszystkich i niczyim wrogiem. Nara miała niezwykle delikatne rysy twarzy. Ani jednej ostrej linii — okrągłe kości policzkowe, mały krągły nosek, ale uwagę przykuwały przede wszystkim zaskakująco wielkie jasnozielone oczy. Ich wyjątkowo jasny odcień powodował, że były jeszcze piękniejsze — zupełnie jakby do wody wpuszczono zaledwie kilka kropli barwnika. Nadawały dziewczynie wyraz skupionej ciekawości, co w połączeniu z jej gorliwością sprawiało wrażenie, jakby próbowała przyswoić sobie i zrozumieć każdy szczegół otaczającego ją świata. Jej twarz i zachowanie przypominały mu młodą łanię, zwierzę, które usiłuje wyglądać dostojnie jak strażnik lasu, ale jest jeszcze młode i wylęknione. Tak silne kojarzenie jej ze zwierzęciem, którego nigdy nie widziała, a pewnie nawet nie znała z nazwy, było cokolwiek dziwne. Oceniając ją jedynie po aparycji, Lew byłby gotów iść o zakład, że nie nadaje się na agentkę. Trudno było sobie wyobrazić, że ktoś tak łagodny i otwarty potrafiłby sięgnąć po — jak to określano — niezbędne środki. Czy byłaby zdolna aresztować swoich rodaków? Lew uznał jednak, że pozory mylą, a zresztą zbyt wiele razy pomylił się w ocenie innych, by dawać wiarę tak powierzchownym obserwacjom. Jeśli chodzi o zrozumienie słów Stalina, dla niej były to jedynie abstrakcyjne pojęcia, które wykuła na pamięć, żeby zrealizować swoje ambicje. Ona nigdy nie wcielała tych słów w czyn, nie widziała, w jaki sposób zmieniły całe społeczeństwo, jak stworzyły naród, w którym nikt nie ufał nikomu, nawet rodzinie, przyjaciołom, kochankom. Dla niej „Ufaj i sprawdzaj” było komunistycznym aforyzmem, czymś, co się powtarza — bo za to powtarzanie czeka pochwała. Nara była nie tylko ambitna, ta idealistka i utopistka autentycznie wierzyła w wizję społeczeństwa doskonałego i bez cienia cynizmu czy wątpliwości poważnie traktowała obietnice wprowadzenia postępu. Zdaniem Lwa, pod tym względem bardzo przypominała Jelenę. Być może dlatego tolerował jej fanatyczną lojalność wobec komunizmu, postrzegał ją przez pryzmat osoby, która nie potrafi żyć bez konkretnego marzenia. Zapewne nabrał do niej sympatii również dlatego, że spod jej pewności siebie wyzierała melancholia, jakby stroskaną duszę pomalowano optymizmem. Nie wierzył, że została w klasie tylko dlatego, że chciała się pouczyć. Ukrywała się tu przed czymś, co czekało w domu.
A skoro tak, to jej pewność siebie nie była naturalna, lecz wyuczona. Czasami Nara gryzła się w język, wycofywała z jakiejś uwagi czy jakiegoś spostrzeżenia w obawie, że posunęła się za daleko. Podobnie jak Raisa, także ta młoda kobieta zorientowała się, że uroda bywa niebezpieczna, więc specjalnie starała się wyglądać bezpłciowo, nosząc za duży mundur, którego fatalny krój ukrywał jej figurę. Włosy zawsze miała związane do tyłu. Ani śladu makijażu, ani kropli perfum. Lew widywał, jak czerwieniła się na każdy przejaw zainteresowania, bo nie znosiła, kiedy ktoś się na nią gapił — przez co pewnie znienawidziła też swoją urodę. Piękno i smutek tej dziewczyny uderzały Lwa zawsze równocześnie, jakby nie dawało się ich dostrzegać osobno. Skoro pozostali uczniowie sobie poszli, już miał odesłać ją do domu, gdy do klasy wszedł kapitan Waszczenko. Lwa bawiło, że kapitan najwyraźniej uważał pukanie do drzwi za przejaw słabości, a wpadanie do pokoju bez zapowiedzi za demonstrację siły — triumf nad etykietą. Od czasu świątecznej inwazji kilkakrotnie mieli okazję rozmawiać i Lew doszedł do wniosku, że w kontaktach z nim najlepiej jest walić prosto z mostu. Często o wiele łatwiej przychodzi zrozumieć bezwzględność niż umiar. Jeśli tylko miał wybór, Waszczenko zawsze wybierał najbardziej agresywne podejście. Nie bawił się w ceregiele. Nie interesowały go przywileje, nie pociągały wygody dostępne dla oficerów armii. Nie był szczególnie wysoki, ale krzepki, silnie zbudowany; cały wydawał się zwarty i zbity, od tułowia, przez barki i pierś, po szczękę. Lew ze zdziwieniem stwierdził, że kapitana trudno nie lubić — to tak, jakby nie lubić rekina czy innego śmiertelnie groźnego drapieżcy. Nie przejawiał psychologicznych zaburzeń w rodzaju sadyzmu czy perwersyjnego upodobania do przemocy — jego interesowały wyłącznie względy praktyczne. Krótko mówiąc, robił wszystko, co trzeba, i nigdy nie dawał za wygraną. Kapitan niecierpliwie zwrócił się do Lwa po rosyjsku: — W nocy zniknął wysokiej rangi oficer Czterdziestej Armii. Nie doszło do naruszenia zabezpieczeń w siedzibie sztabu. Nie ma śladów włamania. Podejrzewamy dezercję. Z terenu zniknął samochód. Moi ludzie szukają tego człowieka. Ustawiliśmy posterunki na wszystkich drogach. Ale przepadł bez śladu. Potrzebna nam wasza pomoc. Nikt nie zna Kabulu tak dobrze jak wy. — Nikt poza Afgańczykami. Kapitan nie miał czasu na nonszalanckie przepychanki słowne. — Jeżeli wciąż jest w mieście, znajdziecie go, jestem tego pewien — naciskał. — Czy to ważny człowiek? — Ważny. Ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby pokazać, że dezercja nie będzie tolerowana. Lew po raz pierwszy usłyszał o przypadku dezercji. Był pewien, że wkrótce nastąpią kolejne. Lata były długie i upalne, szerzyły się choroby, a w dodatku byli daleko od domu. — Czy to jedna z waszych uczennic? — zapytał kapitan, jakby dopiero teraz dostrzegł Narę Mir. — Kursantka. — Weźcie ją ze sobą. — Ona nie jest jeszcze gotowa. Kapitan zbył to zastrzeżenie machnięciem ręki.
— Przesiadując tutaj, nigdy nie będzie gotowa. Sprawdzicie, jak sobie radzi przy prawdziwym śledztwie. Potrzeba nam agentów, nie uczniów. Weźmiecie ją ze sobą. Nara Mir zaczerwieniła się — zrozumiała, że rozmawiają o niej.
Siedziba sztabu Czterdziestej Armii Pałac Tapa-e-Tajbeg 10 kilometrów na południe od Kabulu
Tego samego dnia Z usadowionego na grani pałacu roztaczał się widok na dolinę, za którą w oddali wznosił się łańcuch gór — malownicze położenie jak na miejsce, skąd sterowano okupacją Afganistanu. Według norm światowych był to skromny pałacyk, przypominał raczej rezydencję, willę kolonialną albo prezydencką daczę, w każdym razie nie umywał się do pełnych przepychu pałaców carów. Pomalowany na pastelowe barwy i złożony głównie z filarów oraz olbrzymich łukowatych okien, wcześniej służył za letni pawilon królowi, gdy zmęczył go zgiełk stolicy. Zbocza góry opadały tak stromo, że pałac zajmował cały szczyt, ogrody zaś leżały poniżej, na schodkowatych tarasach. Niegdyś nawadniane i pielęgnowane dla uciechy króla przez świtę służących, obecnie były zaniedbane i zapuszczone, w wyschniętych krzewach róż roiło się od niedopałków papierosów i łusek po nabojach. Lew w towarzystwie Nary wysiadł z samochodu; wciąż miał na sobie zielone japonki i ubranie, w którym poprzedniego dnia wskoczył do jeziora. Kiedyś już wezwano go do tego pałacu, żeby — niczym poddanemu, który coś przeskrobał — udzielić mu reprymendy za to, że się ubiera niestosownie i nie goli. Opinie te wygłaszali ludzie, którzy dopiero co tu przybyli, nie ogarnęli jeszcze rozumem ogromu zadania, jakie ich czeka, więc czepiali się regulaminowych dupereli, podczas gdy całe dywizje uciekały z rozpadającej się afgańskiej armii. Lew nie przejmował się ich krytyką i znów był ubrany niechlujnie, ale wątpił, żeby jeszcze raz chciało im się udzielać mu nagany. Minęło kilka miesięcy — dostatecznie dużo czasu, żeby zaczęli się zajmować ważniejszymi problemami. Lwa i Narę zaprowadzono pod strażą do budynku. W trakcie oschłej prezentacji radzieckie dowództwo było głęboko zażenowane zniknięciem jednego ze swoich i niezadowolone z ich obecności; nie podobał im się zwłaszcza płynący z tego wniosek, że być może Nara będzie w stanie pomóc tam, gdzie sami zawiedli. Wojsko zrujnowało wnętrza, machina wojenna zdetronizowała królewskie błahostki. Misternie zdobione antyki, przeznaczone teraz do celów praktycznych, zastawiono pokaźnymi transponderami. Nieporęczny i brzydki sprzęt wojskowy zupełnie nie pasował do otoczenia, ale nowych okupantów nie obchodziły cele przyświecające budowie pałacu, a więc rozkosze, dekadencja i piękno. Tam gdzie kiedyś wisiały dzieła sztuki i portrety monarchów, teraz straszyły mapy kraju z zaznaczonymi pozycjami jednostek pancernych i dywizji piechoty.
Lwa i Narę zabrano na piętro, do kwatery. Uprzedzając wyniki śledztwa, oświadczono, że zaginiony oficer zdezerterował, chociaż po prawdzie Lew nie wyobrażał sobie, co innego mogłoby się przydarzyć wojskowemu. Poszukiwany nazywał się Fiodor Mazurow i jak na tak poważne stanowisko był bardzo młody — niedawno przekroczył trzydziestkę. Awansował zdumiewająco szybko. Czytając jego akta, Lew zwrócił uwagę, że Mazurow nigdy nie wyjeżdżał za granicę i nie miał zaprawy w boju. Był żołnierzem zawodowym. Lew wyobrażał sobie, jaki szok musiał przeżyć po przylocie do Afganistanu — kraju tak krańcowo różnego od znanego mu świata. — Nie rozumiem, po co tu przyjechaliśmy — odezwała się Nara. — Wiemy, że jest w Kabulu. Przeszukali już jego pokój i nic nie znaleźli. A pan na co liczy? Lew wzruszył ramionami. — Mogli coś przeoczyć. — Na przykład co? — dociekała Nara nieustępliwie. — Pokój wiele mówi o tym, kto w nim mieszka. Nara skrzywiła się w skupieniu, próbując dociec, o co chodzi wykładowcy. Nic nie wymyśliła. — Być może w Związku Radzieckim przeszukiwanie mieszkania podejrzanego ma sens. Większość Afgańczyków ma w domach niewiele dobytku… trochę ubrań, podstawowe meble, naczynia kuchenne. Nam pokój nic nie mówi o jego mieszkańcu. Czy to się nie odnosi również do radzieckich żołnierzy? Dostają regulaminowy fasunek. Co odróżnia jeden pokój od drugiego? — Zawsze są jakieś różnice, bo nawet jeśli dwie osoby posiadają dokładnie te same rzeczy, ciekawy jest sposób, w jaki je rozkładają. Poza tym w grę wchodzi wiele nietypowych czynników. Na przykład pieniądze, papierosy, butelki alkoholu, listy, dokumenty, dziennik… Nara przemyślała to sobie. — Dziennik? Czy wielu Rosjan prowadzi dzienniki? — Częściej kobiety niż mężczyźni, ale żołnierzom nierzadko pomaga zapisywanie tego, co wydarzyło się w ciągu dnia. — Zdziwiłabym się, gdyby w Kabulu znalazło się z pięćdziesiąt dzienników, może nawet w całym Afganistanie. Liczy pan na to, że ten żołnierz prowadził dziennik? — Przekonamy się. Fiodor Mazurow dostał małą sypialnię na ostatnim piętrze. Jak na oficera nadzorującego krwawą okupację, było to dziwne miejsce. Zamiast na żelaznej pryczy, na jakich zwykle spali wojskowi, Fiodor Mazurow sypiał w wyszukanym łożu z baldachimem — ale przecież w tym celu tam stało. W skład umeblowania pokoju wchodziły żyrandol, rozbity w drobny mak niczym kolekcja wybitych zębów, oraz biurko z drewna orzecha włoskiego — jeden z nielicznych mebli w pałacu, które się zachowały w nietkniętym stanie. Z portretu nad łóżkiem spoglądał Lenin; pośpiesznie przybity obraz, za mały na tę ścianę, na tle śladu po poprzednim portrecie wydawał się jeszcze bardziej skarlały. Lew przeszedł na drugą stronę pokoju, rozglądając się dookoła. Żołnierzowi przydzielono tę klitkę, żeby urządził się w niej po swojemu — z pewnością odcisnął na niej swoje piętno. Nara została w progu, jako sceptyczny obserwator, który nie chce zakłócać mu pracy.
— Co widzisz? — zapytał ją Lew. Rozejrzała się po pokoju z wielką pewnością siebie, wątpiąc, czy zauważy coś ciekawego. Lew przywołał ją. — Stań obok mnie. Podeszła do niego i jeszcze raz obejrzała pokój. — Widzę łóżko. Lew podszedł i zajrzał pod łóżko. Stała tam para butów. Obejrzał podeszwy: były to ciężkie buty robocze z przydziału, z czarnej skóry, za ciepłe jak na warunki afgańskie, więc porzucone jako niepraktyczne. Wstał, wsunął rękę pod materac i przewrócił go na drugą stronę. Nic pod nim nie znalazł. Przeszedłszy do biurka, stwierdził, że zostało oczyszczone. Ani śladu papierów. Zajrzał do kosza na śmieci. Nic do niego nie wyrzucono. — Jeśli nic nie znajdujesz, to także jest ważne odkrycie — zwrócił się do Nary. — Wiemy, że nie podjął decyzji o ucieczce spontanicznie, pod wpływem impulsu. Starannie ją sobie przemyślał. Oczyścił pokój. Przewidywał, że go przeszukamy. Otworzył szufladę i z zaskoczeniem zobaczył swoje odbicie. Leżało tam ozdobne lustro ścienne, większe od portretu Lenina. Podniósł je i przyjrzał mu się uważnie. Było ciężkie, antyczne, w srebrnej oprawie z wygrawerowanym na krawędzi wzorem. Lew rozejrzał się po pokoju. — Skąd to się tu wzięło? Nara wskazała portret na ścianie. — Nie zamienił lustra na Lenina? — Nie, jest o wiele mniejsze niż obraz, który tam wisiał wcześniej. Lew zerknął na powierzchnię lustra — na krawędziach zauważył mnóstwo odcisków palców. — Często go używano — oznajmił, po czym przeszedł na rosyjski i zwrócił się do czekającego w progu strażnika: — Wiecie, skąd się tu wzięło to lustro? Strażnik pokręcił głową. — Gdzie jest łazienka? — spytał Lew. Niosąc lustro pod pachą, wraz z Narą przeszedł za strażnikiem do łazienki — mrocznego pomieszczenia, poważnie uszkodzonego podczas walk: wybite szyby czasowo zastąpiono deskami. Lustra były rozbite w drobny mak. — Tutaj też nie ma lustra — zauważył Lew i znów zwrócił się do strażnika: — Jak się golicie? — Ja tu nie mieszkam. Lew szybko wyszedł z pokoju, wrócił na korytarz i przyjrzał się różnym jasnym śladom na ścianach. Znalazł dosyć podobny. Zawiesił tam lustro — było dokładnie tych samych rozmiarów, wróciło na swoje pierwotne miejsce. Zerknął na Narę. — Wziął jedno z nieuszkodzonych luster w budynku i trzymał je u siebie w pokoju — powiedział. Nara podeszła do niego — podekscytowana doniosłością odkrycia, powoli zaczynała rozumieć proces, którego była świadkiem. — Ten oficer dbał o swój wygląd? — A o czym to świadczy? — zapytał Lew. — Że był próżny? — Że poznał kobietę.
Prowincja Kabul Kabul Dystrykt Murad Khani
Tego samego dnia Nara okazała się niezastąpiona w ocenie kobiet, z którymi dezerter miał kontakt. Większość z nich znała albo osobiście, albo ze słyszenia i szybko wykluczyła te, które za żadne skarby nie wdałyby się w coś tak skandalicznego jak romans. Lew nie był przekonany, czy jego młoda podopieczna rozumie, że pod wpływem miłości nawet najbardziej godni zaufania ludzie zachowują się nieprzewidywalnie — bo nie sądził, żeby Nara kiedykolwiek się zakochała. Postanowił jednak zgodzić się z jej wstępnymi wnioskami, bo sam prawie nic nie wiedział o kobietach z listy. Mimo że Fiodor Mazurow spędził w tym kraju trzy miesiące, nie miał specjalnie okazji do nawiązania romansu. W przeciwieństwie do wielu stolic w strefie działań wojennych w Kabulu nie było burdeli, chociaż Lew słyszał, jak kilku najwyższych rangą wojskowych chciało stworzyć taki przybytek dla napływających żołnierzy. Kobiety byłyby sprowadzane z zagranicy, pewnie ze wschodnich satelitów ZSRR — przywożone drogą lotniczą niczym skrzynie nabojów albo pocisków artyleryjskich — a burdele nie prowadziłyby działalności komercyjnej, tylko wchodziły w skład infrastruktury wojskowej i były utrzymywane w tajemnicy, żeby nie obrazić uczuć religijnych pobożnej miejscowej społeczności. Na razie nie wprowadzono w życie tego planu — któremu niewątpliwie nadano jakiś obleśny kryptonim — wobec czego młody oficer najwyraźniej zakochał się w Afgance. Status kobiet w tym kraju był taki, że nie pracowały w sklepach, nie zabijały czasu w herbaciarniach, a przypadkowe spotkanie ich na ulicy też raczej nie wchodziło w rachubę. Nara stanowczo twierdziła, że ta kobieta musi pochodzić z wyższych klas, bo tylko w tych sferach społeczeństwa istniało coś na kształt ograniczonej integracji mężczyzn i kobiet. Przeglądając wykazy spotkań i obowiązków Mazurowa, zwrócili uwagę na jedną kobietę. Oficer regularnie spotykał się z afgańskim ministrem, członkiem nowo powołanego rządu, który miał dwudziestokilkuletnią córkę — po studiach uniwersyteckich, biegle władającą rosyjskim i zatrudnioną jako tłumaczka ministra. Adres zaprowadził ich do zbudowanego w tradycyjnym stylu stuletniego domu z bogato zdobionymi glinianymi ścianami. Większość podobnych domów zburzono, więc ten przykład kunsztu budowlanego nie był już typowym elementem dzielnic, tylko odosobnionym dziwolągiem, wymierającym gatunkiem. Utrzymany w odcieniach ciemnej czerwieni i brązu, stał przy wąskiej zabytkowej
ulicy. Zdaniem Lwa, dobrze się stało, że romans skrył się pod dachem jednego z nielicznych przykładów pięknej architektury, jakie ostały się w całym mieście. Niegdyś była to stosunkowo bogata dzielnica zamieszkana przez wyższe klasy, teraz jednak żadna część stolicy nie sprawiała wrażenia uprzywilejowanej. Nigdzie nie było bezpiecznie, nigdzie nic nie chroniło przed krwawymi wybuchami przemocy. Lew nie zapukał, posłużył się wytrychem. Ciężki żelazny zamek, starego typu, był trudniejszy do sforsowania niż wiele nowoczesnych konstrukcji. Ozdobny grawerunek odzwierciedlał misterną mechanikę w środku. Nara zaczęła się denerwować. — A jeśli się pomyliłam? Ten człowiek jest ministrem. Lew skinął głową. — To czekają nas poważne kłopoty. Ale próbując zdobyć zgodę, obrazilibyśmy ministra i dali podejrzanemu dość czasu, żeby zdążył uciec. Dlatego chodzi o to… Podniósł palec do ust, nakazując Narze, żeby była cicho. Jeśli się okaże, że się pomylili, wyjdą ukradkiem, nie zostawiając śladów swojej bytności. W końcu Lew usłyszał trzask solidnego rygla. Pchnął drzwi. Nie sądził, żeby minister był w to zamieszany osobiście, pewnie nie miał pojęcia o sytuacji córki, nawet gdyby podejrzenia okazały się słuszne. Zbyt wiele by ryzykował, a sądząc z jego akt, tak szczwany polityk musiał zdawać sobie sprawę z poważnych reperkusji — nie ze strony radzieckich sprzymierzeńców, tylko jego afgańskich kolegów. Praca z Rosjanami to zupełnie co innego niż wydanie córki za radzieckiego żołnierza. Lew wątpił, żeby ta para zdążyła opuścić miasto, chociaż w duchu miał nadzieję, że uciekli. Nie targał nim konflikt wewnętrzny — całym sercem był po stronie zakochanych. Ara, bo tak miała na imię córka ministra, prawie na pewno ukrywała kochanka i obmyślała ich kolejny ruch, wierząc, że jeśli przetrwają pierwszą falę poszukiwań, uda im się ruszyć w drogę, kiedy uwagę władz przykują inne sprawy. Na parterze nadspodziewanie wielkiego domu nie zastali nikogo. Skradając się niczym włamywacze, weszli na schody. Nara, tak młoda i niedoświadczona, zachowywała się wręcz teatralnie, jakby prowadzili ćwiczenia w ramach treningu agentów, a nie byli na prawdziwej akcji. Lew pchnął jakieś zamknięte drzwi. Ara, zwrócona do nich plecami, siedziała przy zarzuconym papierami biurku. Usłyszała, jak wchodzą, wstała i odwróciła się, zaskoczona i wystraszona. Nie miała wyboru, musiała się zgodzić na przeszukanie domu. Przez chwilę zbierała myśli, po czym odezwała się po rosyjsku: — Kim jesteście? Co robicie w moim domu? Uderzająco piękna, zaprezentowała zimną krew i wyniosłość, jakie zwykle idą w parze z uprzywilejowaną pozycją i wykształceniem. Była autentycznie wstrząśnięta, ale oburzenie udawała — jej głos drżał nie z gniewu, tylko ze strachu, na całkiem inną nutę. Lew był pewny, że dezerter jest na miejscu. Omiótł pokój wzrokiem. Nie zauważył żadnej kryjówki. — Nazywam się Lew Demidow — odpowiedział w języku dari. — Jestem specjalnym doradcą tajnej policji. Gdzie on jest? — Kto? — Aro, posłuchaj mnie uważnie. Cała ta sprawa może się jeszcze dobrze skończyć. Fiodor Mazurow może wrócić do swoich obowiązków. Powie im, że się
upił, miał chandrę albo myślał, że to wolny dzień. Nieważne, jaką wymówkę sobie znajdzie. Wymyśli jakieś kłamstwo. Zniknął zaledwie osiemnaście godzin temu. Ma nieskazitelny przebieg służby. Po raz pierwszy znalazł się za granicą. W dodatku twój ojciec jest ministrem. Nikomu nie zależy na skandalu, wszyscy wolą uniknąć kłopotliwej sytuacji. Rosjanie chcą go aresztować, ale równie chętnie zatuszują sprawę. Działając wspólnie, możemy wszystko naprawić. Ale potrzebna mi twoja pomoc. Gdzie on jest? Ara pragnęła skłamać, a jednocześnie kusiła ją ta oferta. Lew podszedł do niej, próbując pokazać, że to nie żaden podstęp. — Nie mamy wiele czasu. Jeżeli mnie okłamiesz, a inni go znajdą, zanim się dogadamy, nie złożą ci takiej samej propozycji. A znajdą was najpóźniej w ciągu kilku godzin. Nie tylko my potrafimy wyciągnąć wnioski, które nas tu doprowadziły. Ara spojrzała na Lwa, a potem na Narę, rozważając za i przeciw. — Nie wiem, o czym pan mówi. Powiedziała to słabym głosem, z trudem dokończyła zdanie, słowa więzły jej w gardle. Lew westchnął. — A więc mam wezwać wojsko, żeby przeszukało dom? Zjawią się za kilka minut. Rozwalą ściany i porąbią wszystkie meble. W obliczu takiej perspektywy Ara przestała udawać, zwiesiła głowę. Podeszła do drzwi. W progu odwróciła się do Lwa. — Obiecuje pan nam pomóc? — spytała błagalnie. — Daję słowo. Wpatrywała się w jego twarz, próbując wyczytać z niej, że jest dobrym człowiekiem. Trudno powiedzieć, do jakich wniosków doszła. Najprawdopodobniej po prostu uznała, że nie ma wyboru, sprowadziła ich na dół i otworzyła drzwi do piwnicy. Dzięki temu, że pod niskim łukowatym sufitem panował naturalny chłód, piwnica służyła za spiżarnię. Ara zapaliła świeczkę i w kącie ujrzeli Fiodora Mazurowa, zaskoczonego widokiem kochanki w asyście dwojga agentów tajnej policji. — Siedź spokojnie — rzucił Lew po rosyjsku. — Pomogę wam. Ale musicie robić dokładnie to, co wam każę. Mazurow nie odpowiedział. Lew zwrócił uwagę na jego zaciśnięte pięści. Ten człowiek na pewno miał broń. I był gotów poświęcić życie dla kobiety, którą kochał. — Powiedz mi, co właściwie planowaliście? — zapytał Lew z czystej ciekawości, bez cienia cynizmu. — Chcieliście uciec razem? Ara wzięła kochanka za rękę. Nara nie potrafiła ukryć reakcji na tak zuchwałą, jak na Afgankę, demonstrację uczuć. — Zamierzaliśmy się przedostać do Pakistanu — wyjaśnił Mazurow. Powiedział to bez przekonania. Plan był z góry skazany na niepowodzenie. Musieliby jakoś ominąć nie tylko radzieckie punkty kontrolne, lecz także bastiony partyzantów na granicy. Jednak Lew był ostatnią osobą, która mogłaby krytykować ryzykowne przedsięwzięcia. Uświadomił sobie, że chociaż głęboko wczuwa się w ich sytuację, nie wynika to tylko ze zrozumienia czy współczucia —
pragnął uciec razem z nimi. Ich plan przypomniał mu własną próbę przedostania się do Nowego Jorku, równie odważną, co głupią. — I co dalej? Zamierzaliście żyć sobie szczęśliwie w Pakistanie? — zapytał. Fiodor już miał zaprzeczyć, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Lew domyślił się, co naprawdę planowali. — Chcieliście wystąpić o azyl? — rzekł. — Do kogo zamierzaliście się zwrócić? Do Amerykanów? Myśleliście, że oni was obronią? Gdyby rzeczywiście tak było, Mazurow nie uniknąłby egzekucji. Za żadne skarby nie mogli ujawnić tej części planu, inaczej Lew nie mógłby się z nimi dogadać i uratować Fiodorowi życia. Powinni zrzucić tę osiemnastogodzinną nieobecność na karb chwilowej utraty wiary w siebie albo upojnej nocy seksualnych igraszek. Sądząc z tego, jak bardzo przełożonym Fiodora zależało na utworzeniu burdeli, ta druga wymówka mogła się spotkać ze zrozumieniem. Wszyscy czekali na słowa Lwa, a tymczasem on zastanawiał się, jaką metodę przyjąć. — Po pierwsze, musisz mnie zapewnić, że zrobisz wszystko, co ci każę — powiedział. — Zapomnij o ucieczce do Pakistanu. Tak czy owak, był to szalony plan. Gdyby cię nie zabili Rosjanie, zrobiliby to mudżahedini. Po drugie, musisz się stawić na służbie i przyrzec lojalność wobec wojska. Zapewnij ich, że to już się nie powtórzy. Dochodzący z góry hałas przerwał mu wyliczanie szczegółów tego zaimprowizowanego planu. Ktoś stał u drzwi. Lew spojrzał na schody i słysząc głosy, zwrócił się do Ary: — Twój ojciec? Pokręciła głową. Za dużo kroków. Nagle do piwnicy weszło kilku radzieckich i afgańskich żołnierzy. Mazurow sięgnął po broń. Rosjanie wzięli na cel nie tylko jego, lecz także Arę. Widząc, że jest w potrzasku, otoczony, młody oficer rzucił pistolet na podłogę i podniósł ręce. Ara spojrzała na Lwa. — Dał pan słowo! — wysyczała jadowicie. Lew nie pojmował, skąd się wzięli żołnierze. Nikomu nie zdradził swoich planów, nikomu nie mówił, dokąd się wybierają. Powoli odwrócił się do Nary. Stała tuż za nim, trzymając ręce za plecami. W odpowiedzi na jego przeszywające spojrzenie wyjaśniła: — Kapitan prosił, żebym informowała go o naszych posunięciach. Lew popełnił błąd, zachował się jak amator. Uwierzył, że tę dziewczynę przydzielono mu po to, żeby się czegoś nauczyła. A tymczasem miała go szpiegować. Zważywszy na jego przeszłość, nic dziwnego, że kapitan podjął takie środki ostrożności, skoro miał do czynienia ze zbiegiem. Fiodora Mazurowa wyprowadzono pod lufami karabinów. Ara patrzyła na to w milczeniu, czując, że najmniejszy przejaw uczucia mógłby sprowokować afgańskich żołnierzy. Jej nie aresztowano, taki incydent skompromitowałby ministra. To on postanowi, czy i jaką karę jej wymierzyć. Gdyby była sprytna, wyparłaby się miłości, stwierdziła, że to Mazurow się w niej zadurzył, i zrzuciła na niego całą winę. Ale była zakochana, więc Lew nie sądził, żeby tak postąpiła, mimo że na pewno przysporzy jej to wiele cierpień i okryje ją hańbą.
Wychodząc z piwnicy jako ostatni, Lew zwrócił się do swojej praktykantki, Nary Mir: — Masz zadatki na świetną agentkę. Przyjęła jego słowa za dobrą monetę, nie rozumiejąc ukrytego w nich podtekstu. — Dziękuję — odparła z uśmiechem.
Prowincja Kabul Kabul Dystrykt Murad Khani
Tego samego dnia W całej dzielnicy wysiadł prąd, więc Nara musiała dokończyć wieczorne modły w świetle usmolonej sadzą lampy naftowej. Myślami krążyła wokół losów dezertera, oficera Fiodora Mazurowa, i Ary, jego kochanki, a zarazem kobiety, którą kiedyś podziwiała jako postępową postać w swojej dzielnicy. Wykształcona, pracująca i inteligentna Ara stanowiła wzór do naśladowania. Więc chociaż Nara postąpiła zgodnie z rozkazem, nabrała teraz wątpliwości, czy słusznie zawiadomiła kapitana Waszczenkę, że to Ara jest ich główną podejrzaną. Gdyby tego nie zrobiła, być może Lew zdołałby ocalić ich oboje. Z drugiej strony to przecież nie jej wina, że się wpakowali w kłopoty. Ona tylko informowała o tym, czym się zajmują z Lwem Demidowem. Niech tamci poniosą odpowiedzialność za swoje czyny. A jednak własne argumenty jakoś jej nie przekonały, w modlitwie wciąż przeszkadzały jej nowe wątpliwości. Ara okryje się hańbą, być może czekają ją również tortury. Bo nawet jeśli jej ojciec, jako minister komunistycznego rządu, uchodził za liberała, to stosunek do seksu nie miał nic wspólnego z poglądami politycznymi, więc na pewno konserwatywnie podchodził do romansu córki. Fiodor stanie przed sądem wojskowym. Arę osądzi ojciec i to on wymierzy jej karę. Oddychając głęboko, bez poczucia tego wewnętrznego spokoju i harmonii, które zwykle osiągała dzięki modlitwom, zwinęła dywanik. Modły kobiet w świątyniach były źle widziane, zalecano praktykowanie religii w zaciszu domowym. Wprawdzie nie istniały przeszkody natury teologicznej zabraniające kobietom modlenia się w meczecie, ale ich obecność obwarowano tak surowymi przepisami, że modły publiczne stały się zbyt uciążliwe. Ostatnim razem Narę oskarżono o używanie perfum — w rezultacie musiała się przyznać, że do mycia rąk użyła mydła i stąd ten zapach. Upokorzona obwąchiwaniem przez grono mężczyzn, którzy mieli wydać wyrok, od tej pory modliła się w domu. Rozglądając się po pokoju, patrząc na dywanik modlitewny, na ubrania, szafę, krzesło i lampę, zamyśliła się nad lekcją, jakiej udzielił jej towarzysz Demidow. Gdyby jakiś agent miał przeszukać jej pokój, to jedynymi przedmiotami świadczącymi o tym, że czymś się wyróżnia, że jest kontrowersyjna, byłyby rzeczy otrzymane od Rosjan — zeszyt do ćwiczeń i tanie pióro. Zazwyczaj, jeśli chciała się pouczyć, musiała przemycać podręczniki do sypialni. Trzymała je na dworze, schowane w szczelinie popękanego chodnika z suszonej cegły na wąskiej bocznej uliczce, opakowane w plastikową folię dla ochrony przed deszczem
i pyłem. Wyjmowanie ich tak, żeby nie zauważył jej nikt z sąsiadów albo żaden z chłopców bawiących się na dworze, wymagało tyle zachodu, że często zastanawiała się, czy przypadkiem nie przesadza z ostrożnością, czy wyszkolenie nie zmąciło jej oceny sytuacji. Ale taktyka ostrożności się sprawdzała — rodzice tak chłodno przyjęli jej decyzję o zapisaniu się na uniwersytet, że trudno sobie wyobrazić ich gniew na wieść o tym, że pracuje, w dodatku w afgańskiej tajnej policji. Ojciec Nary, Memar, należał do najwybitniejszych architektów w kraju. Ten pochodzący z nominacji starszy cechu został wybrany na łącznika z przedstawicielami władz, dzięki czemu stał się jednym z najbardziej wpływowych ludzi decydujących o wszystkich większych projektach budowlanych w Kabulu. Jako ustad, czyli mistrz w swoim fachu, znający zawód na wylot, prowadził kurs dla praktykantów, do których należał starszy brat Nary. Ale chłopak tylko trwonił szanse, jakie mu stworzono. Był leniwy, większość czasu spędzał na ulicach Kabulu, szpanując przed kolegami wykonanym na specjalne zamówienie, importowanym motocyklem. Przystojny, ogólnie lubiany, wolał się udzielać towarzysko, niż uczyć. Nary nigdy nie zapytano, czy chciałaby uczestniczyć w tym kursie, nigdy też nie zabrano jej na któryś z placów budowy ojca. Nie zabroniono jej pójść w jego ślady wyłącznie dlatego, że coś takiego nikomu w ogóle nie przychodziło do głowy. Ojciec nie rozmawiał z nią o swoich sprawach i nie miał takiego zamiaru. Żeby się o nim czegoś dowiedzieć, musiała wszcząć własne śledztwo — podsłuchiwać prywatne rozmowy, czytać jego listy, czyli robić to, czym później zajęła się zawodowo. Udało jej się odkryć, że jako młody człowiek przeprowadził się do Kabulu ze wsi dzięki pieniądzom swojego ojca, który dorobił się na przemycie skór i futer karakułów z Afganistanu do Chin. Przybył do stolicy z nadzieją, że wspomoże rodzinę, którą zostawił we wsi spustoszonej przez jedną z najdotkliwszych susz w historii. Za wszelką cenę chciał wejść do klasy średniej, ale obawiał się, że jego religijny konserwatyzm zdradza prowincjusza. Był bogaty i pobożny — kierował się w życiu religią i zmysłem handlowym, a te dwie rzeczy nie zawsze idą w parze. Przedsiębiorczość pozwoliła mu jednak pójść na kompromis. Nara chodziła do szkoły, bo córki jego klientów również się uczyły. Kiedy postanowiła nie nosić burki, tolerował to, bo klienci też nie zmuszali do tego swoich córek. Zezwolenie córce na chodzenie bez zasłony było wyrazistym sygnałem społecznym, mającym korzenie w roku 1959, kiedy to kobiety z zamożnych mieszczańskich rodzin wyszły z odkrytymi twarzami na ulice Kabulu podczas obchodów Dnia Niepodległości. Ale Nara nie miała złudzeń, wiedziała, że tolerancja ojca wynika z jego strategii handlowej. W głębi serca był ortodoksyjny, irytował się na samą myśl, że córka zdobyła wykształcenie. Jako biznesmen osiągnął wszystko, co sobie zaplanował. Ale jeśli chodzi o rodzinę, nie powtórzył tego sukcesu. Jego syn okazał się głupkiem, a córka nie miała męża. Nara godzinami zamartwiała się rozłamem w rodzinie. Nie dość, że nie miała męża, to w dodatku nikt się do niej nie zalecał, nawet podobno światli synowie elity, którym rzekomo nie przeszkadzało jej wykształcenie. Ale w praktyce nawet najbardziej liberalni mężczyźni woleli tradycyjne żony — i niewątpliwie właśnie dlatego wykształcona Ara zaryzykowała związek z radzieckim żołnierzem. Nikt
inny by się w niej nie zakochał. Dotyczyło to również Nary, tyle że ona sama zgotowała sobie taki los. Mogła wziąć rozbrat z rodziną i się wyprowadzić. A jednak mimo wszelkich trudności kochała rodziców i rozumiała, że decydując się na taki krok, straciłaby ich na zawsze. Nigdy by jej nie odwiedzili. Nie mogła się pogodzić z myślą, że kompromis nie wchodzi w rachubę. Jej ojciec szedł przecież na kompromisy, to na nich oparł swoją karierę. Przyszłość Afganistanu zależała od kompromisu. Nowy prezydent to rozumiał. Poszedł na kompromis w kwestii wiary. Liczni wrogowie państwa twierdzili, że muzułmanin nie może pogodzić islamu z pracą dla LudowoDemokratycznej Partii Afganistanu. Utrzymywali, jakoby komunizm oznaczał bombardowanie meczetów i palenie Koranu. Nowy prezydent wykonywał pojednawcze gesty wobec islamu. Nawet w tak drażliwej kwestii jak wykształcenie kobiet, w obronie ich prawa do edukacji zaczerpnął argumenty ze świętej księgi, cytując odpowiedni werset Koranu, opisujący stworzenie mężczyzny i kobiety: …was stworzył z jednej istoty i stworzył z niej drugą do pary; a z nich dwojga rozprzestrzenił wiele mężczyzn i kobiet2. A zatem idea równości miała podstawy religijne. Nara musiała to przekazać rodzicom w taki sposób, żeby zrozumieli. Być może jej wiara przybrała nieco inną postać od tej, jaką znali, ale była równie żarliwa. Nara uważała swoją rodzinę za model testowy, za kraj w miniaturze. Gdyby więc ją porzuciła, jak mogłaby pracować nad zjednoczeniem ojczyzny? Położyła się, ze zmęczenia nie miała już siły czytać ani myśleć. Wyczerpana tak obfitującym w wydarzenia dniem, marzyła tylko o tym, żeby zasnąć. Właśnie zamierzała zgasić lampę, gdy usłyszała jakiś dźwięk. Rodziców i brata nie było w domu, wyjechali z wizytą do rodziny na wsi — krewnych, z którymi Nara nie utrzymywała stosunków. Ta wielopokoleniowa rodzina uosabiała najgorszy rodzaj tradycjonalizmu i nie przyjęłaby jej nawet w charakterze gościa. Nara kucnęła na łóżku i otworzyła okno. Dom stał na stromym zboczu góry. Oni mieszkali na ostatnim piętrze. Wyjrzała na boczną uliczkę, na której chowała swoje podręczniki. Niczego nie zobaczyła. Ale dźwięk się powtórzył, coś jakby skrzypnięcie. Dochodził z głębi mieszkania. Wstała z łóżka, wyszła z pokoju i bezszelestnie podeszła boso do drzwi frontowych. Do mieszkania prowadziły wąskie ceglane schody. Gdy ktoś po nich wchodził, skrzypiała drewniana futryna drzwi. Nara zazwyczaj nie bała się zostawać sama. U stóp schodów wejścia broniła krata z grubych stalowych prętów — furtka zamknięta na kłódkę. Nie ma mowy, żeby jakiś intruz dostał się pod drzwi. Nara podeszła bliżej, przycisnęła ucho do drewna. Czekała. Siła wywalanych drzwi, a może zwyczajny szok rzuciły ją na podłogę. Zadarła głowę i zobaczyła, jak dwaj mężczyźni wchodzą do jej mieszkania, wykopując resztki drewnianej płyty. Zareagowała, zanim zdążyła pomyśleć — zerwała się na równe nogi i rzuciła w kierunku sypialni. Jeden z intruzów obalił ją na ziemię. Wyczołgała się spod niego, dopełzła do sypialni. Gdy próbowała uklęknąć, drugi napastnik poczęstował ją kopniakiem. W życiu nie zaznała takiego bólu, miała
wrażenie, że jej żołądek eksplodował. Runęła na podłogę i zwinięta w kłębek, próbowała złapać oddech. Mężczyzna patrzył na nią pełnym nienawiści wzrokiem, a kiedy się odezwał, mówił z takim gniewem w głosie, jakby się znali osobiście, chociaż był całkiem obcy. — Zdradziłaś swój kraj. Tymczasem drugi mężczyzna rzucił się na Narę, przyciskając ją do podłogi. Gdy usiadł jej na piersi, pod jego ciężarem powietrze uszło z jej płuc. Trzymając zeszyty Nary, zaczął wyrywać z nich kartki — całe strony starannie zapisanych tekstów, cytaty ze Stalina, to, czego się nauczyła od Lwa Demidowa, porwane na strzępy spadało na jej twarz. Intruz zmiął papier w garści i spróbował wepchnąć jej go do gardła. Mocno zacisnęła usta. W odpowiedzi napastnik na chwilę się uniósł, a potem opadł na nią z powrotem. Jęknęła, a wtedy wepchnął jej papier do ust, rozwierając zęby kostkami dłoni i zatykając jej gardło. Drugi stał tuż obok i przyglądał im się z góry. — Zachciało ci się wykształcenia… — zadrwił. Nie była w stanie oddychać. Chciała rozorać paznokciami twarz napastnika, ale odtrącił jej ręce i dalej wpychał papier do ust. Było go już tyle, tak zatykał gardło, że się zadławiła, zebrało jej się na wymioty. Bezradnie machając rękami, złapała za pościel i ściągnęła ją z łóżka. Nie mogła skupić wzroku, przed oczami wirowały jej plamy. Nagle zacisnęła na czymś dłoń — na piórze, którym spisywała notatki. Wysunęła stalówkę i wymierzyła w napastnika. Pióro utkwiło mu w szyi. Mimo że była osłabiona atakiem, wbiło się dostatecznie głęboko, żeby mężczyzna krzyknął z bólu. Puścił ją. Wypluła część papieru i odetchnęła z trudem. Odzyskała wzrok, zebrała myśli, doszła do siebie, więc wcisnęła pióro głębiej, pchając z całej siły i czując na ręku spływającą krew. Napastnik stoczył się z niej i runął na bok. Nara wstała, nie mogła uwierzyć, że zdołała się uwolnić. Wypluła resztę notatek. Wskoczyła na łóżko, oddalając się od intruzów na tyle, na ile pozwalała ciasnota pokoju. Drugi mężczyzna przyklęknął obok rannego. Kiedy wyciągnął pióro, krew trysnęła strumieniem. Podczas gdy bezskutecznie usiłował zatamować krwotok, Nara, korzystając z zamieszania, oceniła odległość dzielącą ją od drzwi. Musiałaby się za bardzo zbliżyć do napastników. A nawet gdyby udało jej się ich minąć, dopadliby ją w salonie albo na schodach. Czując na bosych stopach zimny powiew wieczornego wiatru, odwróciła się do okna. Tylko tędy miała szansę uciec. Weszła na parapet, a stamtąd podciągnęła się na dach. W związku z awarią prądu na ulicy nie było światła. Miasto pogrążyło się w ciemności, zaciemnienie rozlało się po całej dzielnicy jak plama ropy i powędrowało dalej, przez dolinę aż na odległe góry; tylko tu i tam błyskały płomyki lamp naftowych albo świec. Droższe posiadłości oraz budynki rządowe miały własne prądnice na ropę, więc teraz oślepiały swoim światłem — getta jasności. Nara usłyszała, jak ręka drugiego napastnika uderza w dach tuż obok niej, i ruszyła bosymi stopami po betonie, kierując się do domu sąsiadów; w ciemności nie potrafiła odróżnić dachów od przerw między nimi. Namacawszy palcami stóp skraj swojego dachu, odbiła się i skoczyła najwyżej, jak mogła. Zamachała nogami w powietrzu i wylądowała na sąsiednim dachu. Przewróciła
się, pozbierała i biegiem ruszyła dalej. Poczuła silne wibracje, gdy prześladowca wylądował za jej plecami. Nie obejrzała się, pędziła co sił w nogach; podeszwy jej stóp bębniły o chropowaty beton, oczy przyzwyczajały się do ciemności. Podskoczyła i zwinnie wylądowała na następnym dachu. Zrobiła zaledwie dwa kroki, gdy znowu poczuła wibracje — napastnik nadrabiał dystans. Nie mogła się oprzeć, żeby się nie odwrócić, i kilka metrów za sobą ujrzała ciemną postać, która wyciągała po nią ręce. Zrozpaczona popatrzyła przed siebie, oceniając odległość między domami. Za daleko. Nie da rady przeskoczyć. Nie miała jednak nic do stracenia. Jej stopy oderwały się od dachu, ciało wzbiło się w powietrze. Przez chwilę była pewna, że wyląduje bezpiecznie, a potem zaczęła spadać, o włos przed następnym dachem, tak że uderzyła o ścianę domu. Odbiła się od niej i spadła. Jedną ręką zdołała zaczepić się o parapet. Ale nie była w stanie się utrzymać, palce rozwarły się pod jej ciężarem, poleciała dalej i gruchnęła na ziemię w dziwnej pozycji. Leżała nieruchomo, nie bardzo wiedząc, czy może się poruszyć. Obmacała ciało, uniosła się. Bolało, ale nie aż tak, żeby ją zatrzymać. Czekała, wstrzymując oddech. Tamten nie skoczył, inaczej by go usłyszała. Spojrzała w górę, na rozgwieżdżone niebo, i zobaczyła jego ciemną sylwetkę na skraju dachu. Nagle zniknął. Pewnie szukał innej drogi na dół. Dźwignęła się na nogi i pokuśtykała alejką, zataczając się, biegnąc, skręcając na oślep. Sprzyjała jej ciemność, dzięki niej trudniej było ją śledzić. Kiedy wybiegła na główną ulicę, nie mając pojęcia, gdzie się znajduje ani jak daleko uciekła, zobaczyła wchodzącą do domu kobietę. Podbiegła do niej, błagając: — Pomocy! Na wpół goła, utytłana ziemią i błotem, wyglądała nieprzyzwoicie. Kobieta zatrzasnęła drzwi. Prąd zaczął płynąć, zacinając się niczym jąkała. Latarnie na ulicy zamigotały i zamruczały nad głową, oświetlając jej pozycję.
Prowincja Kabul Kabul Dystrykt Karta-i-Seh Bulwar Darulaman
Tego samego dnia Wróciwszy do domu po aresztowaniu dezertera, Lew przez kilka godzin palił opium, próbując stłumić dręczący go niepokój. Słuchając planu wypichconego przez parę kochanków, którzy chcieli wyruszyć w beznadziejną podróż, przypomniał sobie nie tylko własne udaremnione ambicje dotarcia do Nowego Jorku, lecz również swoje podróże z Raisą, te po Związku Radzieckim i do Budapesztu. Patrząc na determinację tych młodych, nawet jeśli ich pomysł był szalony, musiał zadać sobie pytanie, czy porzucił marzenie o wyjaśnieniu zabójstwa Raisy. Mówił sobie, że przecież jest tu na specjalnych warunkach. Nie może opuścić Afganistanu, bo inaczej jego córki w Moskwie będą miały zrujnowane życie. A zresztą rada, jakiej udzielił Fiodorowi i Arze, była prawdziwa — na trasie do Pakistanu czekały przeszkody nie do pokonania. Drogi były kontrolowane przez wojska radzieckie, samoloty i helikoptery pilnowały ich z powietrza, natomiast w górach i na pieszych szlakach rządzili partyzanci, którzy z miejsca zabiliby każdego Rosjanina, bez względu na to, czy był dezerterem, czy nie. Ostatecznie jednak nie udało im się nawet wyjechać z Kabulu. Mimo to ich porażka miała w sobie coś szlachetnego. Lew doceniał tak romantyczny poryw. Pomyślał o Jelenie — ona też pewnie wdałaby się w taki spisek, gdyby urodziła się tutaj, w Kabulu. Był pogrążony w tych myślach, kiedy stopniowo dotarł do niego jakiś hałas, natarczywe pukanie do drzwi. Rozwalony na łóżku, nie opuścił fajki — zastanawiał się, czy ten hałas jest prawdziwy, czy to tylko wytwór jego wyobraźni. Nie zamierzał wstawać, wolał poleżeć i poczekać. Drugiej próbie, tym razem jeszcze bardziej gorączkowej, towarzyszył krzyk. To był głos kobiety. Lew zaciągnął się głęboko i nadal leżał bez ruchu, zatrzymując bezcenny dym w płucach. Bierny, nieruchomy, ani myślał wstać i otworzyć drzwi. — Lwie Demidow! — zawołała kobieta. Wypuścił dym z płuc, obserwując kształt ulatującej smugi, a potem potarł szczecinę na nieogolonej twarzy i doszedł do wniosku, że to realna kobieta, a nie wytwór wyobraźni. — Otwarte! — krzyknął bez przekonania. Ale jego głos przypominał szept. Nie mogła go usłyszeć. Zapukała ponownie. Z największym wysiłkiem Lew podniósł głos.
— Otwarte! Drzwi się otworzyły i do środka wbiegła kobieta pokryta skorupą błota i ziemi. Zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz w zamku, a potem padła na podłogę i zaczęła szlochać — kupka nieszczęścia. Spojrzała na Lwa przez zasłonę rozpuszczonych, potarganych włosów. Nara Mir, jego najbardziej obiecująca kursantka. Mimo że leżała zaledwie kilka kroków dalej, ubłocona i cała w siniakach, zwracając się wprost do niego — żałosna postać, która na pewno wzbudziłaby litość każdego normalnego mężczyzny — Lew czuł się od niej oderwany. Zupełnie jakby zanurzony w wannie, patrzył na tę kobietę spod powierzchni wody. Należeli do innych światów — jego był ciepły i spokojny, jej zaś wzburzony i zimny. Nie było to uczucie obojętności czy bezdusznego lekceważenia. Lew chciał wiedzieć, co Nara mówi, był ciekaw tego, co się stało. Poczuł kopa po ostatnim machu, głęboko wciągnął powietrze przez nos i wyobraził sobie, że gdyby bogowie istnieli, pewnie patrzyliby na ludzkość tak, jak on patrzył teraz na Narę — jak chłodni obserwatorzy rozgrywających się wydarzeń. Zamknął oczy. ••• Nara zamilkła. Jej mentor, zagadkowy Lew Demidow, człowiek, do którego zwróciła się w potrzebie, ledwo zaszczycił ją spojrzeniem w tym jej opłakanym stanie i zasnął. Nie utulił jej, nie pocieszył ani nie zapewnił, że ją obroni. Pozwolił, żeby leżała na podłodze we krwi i w siniakach, nie proponując pomocy, ba! — nawet nie wykazując cienia troski. O dziwo, ten brak zainteresowania pomógł jej ochłonąć. Była teraz najbardziej kompetentną osobą w pokoju. Wstała, podeszła do łóżka i spojrzała na swojego mentora — z fajką leżącą na otwartej dłoni, ze zwieszoną głową i bezwładny, wyglądał jak kukiełka z odciętymi sznurkami. Czuła zapach opium. Nie wiedziała, że jest nałogowcem, ale teraz nie ulegało to wątpliwości. Był nieobliczalny, roztargniony i niesolidny, jednak w przypadku cudzoziemca zwykle składa się jego dziwactwa na karb tego, że pochodzi z obcego kraju. Nara oceniła sytuację. Była w mieszkaniu, za zamkniętymi na klucz drzwiami. Gdyby nadal brakowało prądu, zapewne udałoby jej się dotrzeć tutaj niepostrzeżenie. A przy zapalonych latarniach była ścigana przez całą drogę, nie zdołała zgubić napastnika. Podeszła szybko do okna, kucnęła i wyjrzała na zewnątrz. Spodziewała się, że zobaczy jednego człowieka, a tymczasem na ulicy ujrzała całe zbiegowisko, przynajmniej pięciu czy sześciu mężczyzn. Rozwścieczoną grupę, która zebrała się u stóp schodów. Niewątpliwie uwagę sąsiadów zwróciła niekompletnie ubrana kobieta wbiegająca do mieszkania radzieckiego doradcy. Napastnik przybiegł tu ledwie kilka sekund za nią, a teraz brylował w tłumie, podsycając emocje. Nie zamierzał rezygnować. Była to zorganizowana grupa, tłum, który chciał ich zlinczować, zabić oboje, tak jak niedawno w Heracie wykonano egzekucję na Afgance i radzieckim doradcy. Ustalając, jak daleko stąd do instytucji rządowych, zastanawiała się gorączkowo, skąd może nadejść pomoc. Ambasada radziecka mieściła się na
południowym skraju bulwaru Darulaman. Nara musiała znaleźć telefon. Odeszła od okna i wróciła do łóżka Demidowa. Spał jak zabity. Zostawiła nauczyciela i przeszukała mieszkanie, ale nie znalazła telefonu. Dziwne, że jak na kogoś, kto uważał, że przejrzenie czyjegoś dobytku pozwala poznać charakter człowieka, sam posiadał tak niewiele. W całym mieszkaniu znajdowało się mniej mebli niż w jej pokoiku. Jeżeli nie oślepił jej paniczny strach, to nie było tu nic użytecznego. Ponownie przeszukała mieszkanie. Tym razem znalazła gniazdko telefoniczne. Patrzyła na nie tępo, aż w końcu zrozumiała, że Lew Demidow nie ma aparatu telefonicznego. Cały on! Nie chciał, żeby się z nim kontaktowano i zawracano mu głowę. A zatem największa szansa ucieczki przepadła. Czując, jak serce ze strachu podchodzi jej do gardła, uklękła obok nauczyciela, złapała go za kark i potrząsnęła gwałtownie. Skoro nie posiadał telefonu, to może miał chociaż broń. — Obudź się! Wywrócił oczami, jakby toczył dwa ciężkie głazy, na moment błyskając białkami. Nara pobiegła do kuchni, napełniła brudny kubek zimną wodą, wróciła do łóżka i chlusnęła mu w twarz. ••• Lew otworzył oczy i dotknął mokrej twarzy. Nie pamiętał, co się działo w ciągu ostatnich kilku minut, więc na widok swojej najbardziej obiecującej kursantki stojącej u stóp łóżka zaczął się zastanawiać, co ona robi w jego mieszkaniu. Przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Od jak dawna tam stała i skąd się tu wzięła? Bezskutecznie próbował sobie przypomnieć jej imię. Pławiąc się w poczuciu maksymalnego komfortu, chciał jedynie spać. Czując, że oczy same mu się zamykają, zapytał skrzekliwym głosem: — Co ty tu robisz? Przykucnęła obok niego. Zauważył, że krwawi z ust, a policzek ma posiniaczony. Ktoś ją pobił. Kiedy się odezwała, mówiła piskliwie, głośno, więc zirytował się, że zakłóca mu spokój. — Próbowali mnie zabić. Włamali się do mojego mieszkania. Lew poczuł, że fajka do opium wysuwa mu się z ręki. Próbował ją złapać, zamknąć dłoń, ale było za późno. — Nie rozumie pan?! — krzyknęła. — Oni są na zewnątrz! Śledzili mnie po drodze! Jesteśmy w niebezpieczeństwie! Lew skinął głową, chociaż sam nie wiedział, czemu przytakuje. Oddychając głęboko, patrzył, jak Nara bierze świecę i stawia ją pod jego wyciągniętą ręką, tak że przypaliła mu skórę. Jego mózg powoli zarejestrował to uczucie jako ból. Na skórze pojawiły się bąble. Gwałtownie cofnął rękę — był to najszybszy ruch, jaki wykonał od wielu godzin — i patrzył, jak na skórze formuje się czerwony, gorejący pęcherz, a na jego kruchej od opium skorupce pojawiają się pęknięcia. Poczuł mdłości, ból mieszał się z błogostanem po narkotyku — dwa znoszące się wzajemnie uczucia. Wstał i zachwiał się, jakby siedział okrakiem na dwóch światach — na życiu po opium i w świecie realnym, pełnym bólu, żałoby i straty. Oparł się o ścianę, mdłości się
nasilały. Podszedł do zlewu i włożył rękę pod zimną wodę. Ból nasilił się, osłabł, a potem wrócił jeszcze bardziej dotkliwy niż dotąd. Lew zdołał się powstrzymać i nie zwymiotował. Odwrócił się w głąb pokoju i obejrzał obrażenia swojej kursantki, domyślając się powoli, co musiało się wydarzyć przed jej przybyciem. Była odziana tylko częściowo, więc wskazał na swoje nieliczne ubrania, rozrzucone po podłodze i na jedynym krześle. — Weź, co ci się przyda. A kiedy przebierała w jego skromnym zapasie ciuchów, zapytał: — Kto ci to zrobił? Zanim zdążyła odpowiedzieć, w mieszkaniu zapadła ciemność. Wyłączono prąd. Lew wyjrzał przez okno na zewnątrz. W domu naprzeciwko paliły się światła. Sąsiedzi też mieli elektryczność. Widocznie ktoś odciął kable prowadzące do mieszkania. Spojrzał na ulicę. Zebrało się tam co najmniej dziesięciu mężczyzn. — Kim oni są? — zapytał. — Nie wiem. W domu napadli mnie dwaj mężczyźni. Jednego raniłam. Drugi mnie ścigał. — Mówili coś? — Odkryli, że pracuję w tajnej policji. Zastanawiał się przez chwilę, oglądając pęcherz. Nara podeszła do niego, przebrana w szare workowate spodnie. — Ma pan broń? Pokręcił głową, patrząc, jak nagle siły opuszczają dziewczynę, a mina jej rzednie. Po raz pierwszy Nara wydawała się bezradna. — I co teraz zrobimy? Lew wiedział, że jeżeli tłum sforsuje drzwi, jego wieloletni pobyt w Afganistanie na nic mu się nie przyda. Tłuszcza zabije go bez namysłu, nie widząc żadnej różnicy między nim a żołnierzami, którzy niedawno przybyli tu w mundurach Armii Czerwonej. Coś uderzyło w drewniane drzwi. Po kolejnym silnym ciosie pojawiła się zygzakowata biała rysa. Lada chwila wedrą się do środka. Podniósł materac i oparł go o drzwi. Na dole ułożył pościel oraz swoją kolekcję książek. Połamał jedyne krzesło i nogą zgarnął kawałki drewna na kupę. Rozejrzał się, co by tu jeszcze można spalić. Jego wzrok padł na plik rozpoczętych listów do córek, które zostawił w kraju. Było tam co najmniej pięćdziesiąt częściowo zapisanych kartek, nieporadne próby korespondencji, z której zrezygnował, zniechęcony nieudolnością w wyrażaniu tego, co czuje. Jego pisanina wypadała rzeczowo, beznamiętnie — opisywał szczegółowo, jak wygląda miasto albo jak z czasem coraz bardziej smakują mu nieznane wcześniej potrawy. Nie potrafił wyrazić słowami prostego faktu, że tęskni za córkami i żałuje, że swoim wyjazdem sprawił im ból. — Lwie Demidow! — krzyknęła Nara. Napastnicy zasypywali drzwi gradem ciosów. Już niemal byli w środku. Z listami w ręku Lew podniósł pękatą, staromodną lampę naftową. Cisnął nią o drzwi. Lampa rozbiła się, nafta zalała drewno. Lew wziął świecę i podpalił płyn. Płomienie śmignęły po podłodze, w górę materaca, po drewnie. Materac trzasnął, strzelił i natychmiast wszystko stanęło w ogniu.
Lew chwycił zapasowy baniak z naftą i pokazał Narze gestem, żeby podeszła za nim do okna po drugiej stronie mieszkania. — Wejdź na dach. Dach z drewnianym okapem był kryty blachą. Nara wiedziała, że okap zajmie się ogniem. — Na dach? — upewniła się. Skinął głową. — Miejmy nadzieję, że ktoś nas uratuje, zanim się zawali. Napastnicy, zdezorientowani pożarem, przestali wyłamywać drzwi. Gdy Nara podciągała się na dach, Lew zabrał swoją fajkę do opium. Usiadł na parapecie i cisnął drugi baniak nafty w sam środek ognia. Plastik szybko się stopił. Wchodząc na dach, Lew poczuł nagły podmuch gorąca, obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak z trawionego ogniem materaca bucha czarny dym. Z dachu patrzył, jak potężne kłęby dymu wzbijają się w nocne niebo. Może patrol przybędzie na czas. Nara kucała w rogu, jak najdalej od ognia. Lew usiadł obok niej. Jedyne, co mu jeszcze zostało, to ubranie, które miał na sobie, plik niedokończonych, źle napisanych listów do córek oraz fajka do opium w kieszeni. Siedząc po turecku, patrzył, jak płomienie przedzierają się przez fragment dachu. Zostało im niewiele czasu. Po raz pierwszy tego wieczoru zachował się jak każdy normalny mężczyzna i objął swoją pokiereszowaną kursantkę.
Prowincja Kabul Dystrykt Surobi Zapora wodna Barqi-Sarobi 50 kilometrów na wschód od Kabulu
Tego samego dnia Fahad Mohammed siedział na grani nad rzeką Kabul i wyjadał z garści palone w cukrze migdały. Nad przepaścią wisiał jasny księżyc, ale nawet bez jego światła dałby radę zejść stromym zboczem opadającym do rzeki. Między górami umieściła się, niczym gigantyczne betonowe usta, zapora wodna Sarobi. Jej znaczenie strategiczne dla okupantów było nie do przecenienia — właśnie ona zapewniała stolicy znaczną część elektryczności. Drogę dojazdową zabezpieczały punkty kontroli oraz zasieki z drutu kolczastego. Na szczycie zapory stały dwa czołgi, jeden zwrócony na północ, drugi na południe, z wysoko uniesionymi lufami, jakby w obawie, że góry mogą się zbuntować i zmiażdżyć tę cenną konstrukcję. Radzieckim planistom zabezpieczenia zapewne wydawały się imponujące, ale Fahad nic sobie z nich nie robił. Żaden atak mudżahedinów nigdy nie był i nie będzie prowadzony drogą. Jak to z upodobaniem powtarzał swoim ludziom: Ruscy za wszelką cenę chcą kontrolować drogi. Ale ten kraj nie składa się z dróg. Niech je sobie wezmą. A my zatrzymamy resztę Afganistanu. Tamy broniło w sumie około pięćdziesięciu żołnierzy — afgańscy rekruci pod dowództwem okupantów. Twierdzenia o rzekomej koalicji dwóch równorzędnych partnerów zakrawały na zniewagę — Afgańczycy pełnili funkcję służebną, tylko wykonywali rozkazy, byli niewolnikami we własnym kraju, co u Fahada budziło wstręt. Sposób rozlokowania tak licznych wojsk dowodził jednak wiary w to, że zaminowane zbocza gór powstrzymają każdy atak. Jedząc ostatniego migdała, Fahad patrzył właśnie na jedną z tych min — bulwiasty przedmiot oddalony o niecałe dziesięć metrów. Spokojnie można by ją wziąć za kamień, ponieważ te miny nie były rozmieszczane przez specjalistyczne jednostki, tylko zrzucane z samolotów wroga. Specjalnie zaprojektowane skrzydełka nadawały im ruch wirowy i spowalniały lot, umożliwiając miękkie lądowanie — w groteskowy sposób naśladowało to rozsiewanie nasion w przyrodzie. Żadna inna broń nie wyglądała równie niewinnie. Kolory plastikowych opraw różniły się w zależności od miejsca zrzutu — czerwone czy
żółte na gołej ziemi, zielone na terenach porośniętych roślinnością — dlatego dzieci często brały je za zabawki. Uważny obserwator mógł wypatrzyć miny, ale wykrywacze metalu były wobec nich bezradne, bo w środku znajdował się tylko cienki aluminiowy zapalnik. Fahad oceniał, że w tych górach rozrzucono ich kilka tysięcy — a żadna nie miała nikogo zabić. Po przebadaniu min okazało się, że ładunki wybuchowe są zbyt małe, żeby zagwarantować skutek śmiertelny. Miały tylko okaleczać. Dla okupantów ranny mudżahedin był bez porównania więcej warty niż trup. Ranienie żołnierza mogło doprowadzić do przerwania ataku, żeby ci, co przeżyli, mogli go zabrać w bezpieczne miejsce. Zwłoki nie nastręczały takich problemów — zostawiano je tak, jak leżały. Fahad wrócił do swoich ludzi. — Allahu akbar. W grupie rozległ się szmer powitania, a kiedy ucichł, Fahad pierwszy ruszył w dół, prowadząc do parowu. Miał w zespole jeszcze czterech ludzi, w tym swojego młodszego brata, Samira — młodzieńca o delikatnych, kobiecych rysach. Fahad — o wiele wyższy i szczuplejszy — był jego przeciwieństwem. Stojąc nieruchomo, wydawał się niezgrabny. Ale poruszał się elegancko i zwinnie — jako jeden z najszybszych piechurów wśród żołnierzy, potrafił przemierzać olbrzymie odległości bez choćby krótkiej przerwy, popijając tylko nieco wody z mijanych rzek. Kochał swoich trzech braci, w tym także Samira, chociaż miał poważne zastrzeżenia co do jego żołnierskich zdolności. Samir zajmował się materiałami wybuchowymi. Na tę misję wybrał kama — stabilną mieszankę, która nie wybucha przypadkowo i daje się odpalić wyłącznie ładunkiem umieszczonym w środku. Ten, kto ją niósł, mógł ją upuścić, kopnąć, potknąć się i na nią przewrócić, a i tak nikt by nie zginął. Samir większość wolnego czasu poświęcał na konstruowanie nowych rodzajów bomb: bawił się różnymi zapalnikami i eksperymentował z mechanizmami zegarowymi, badał siłę rażenia gwoździ umieszczonych w ładunku wybuchowym, a także kulek z łożysk, znacznie trudniejszych do zdobycia. Nie miał upodobania do walki wręcz ani zadatków na przywódcę. Ale jego talent do tworzenia bomb był nieoceniony. I co najważniejsze, nie miał blizn zdradzających jego profesję, żadnych brakujących palców czy odłamków bomby w oku. Radzieccy żołnierze, zapewne wyprowadzeni w pole jego delikatną twarzą, nigdy go nie podejrzewali, więc bez problemu mijał posterunki kontrolne, a takiego Fahada zawsze zatrzymywali i rewidowali, jakby potrafili wyczytać z jego miny kipiącą w nim wściekłość i mordercze zamiary. Przed tą misją Fahad chciał, żeby brat został w domu. Ale Samir przekonywał go, że ma największe doświadczenie z materiałami wybuchowymi, więc będzie niezbędny na zaporze, by uzbrajać bomby w zależności od sytuacji. Po licznych kłótniach Fahad w końcu ustąpił. Czuł jednak przez skórę, że nie była to słuszna decyzja, napawała go niepokojem, który nijak nie chciał go opuścić. Po zejściu na dół czekał ich kilometrowy marsz pod prąd rzeki do zapory, poza zasięgiem wzroku strażników na warcie. Nie mieli jak rozbroić min, lecz w ciągu dnia Fahad oczyścił drogę, wytyczając trasę, którą mogli się poruszać w ciemności. Szli powoli, gęsiego, po śladach stóp odciśniętych w ziemi, bo korzystanie z latarek nie wchodziło w rachubę. Kiedy po każdym kroku grunt usuwał im się spod nóg, nie mogli się niczego przytrzymać, żeby nie trącić miny,
więc musieli się zatrzymywać i próbować odzyskać równowagę. Zejście na dół parowu zajęło im niemal godzinę. Księżyc wyszedł zza skał, oświetlając rzekę Kabul. Wróg, który na rozmaite sposoby zabezpieczył się przed możliwością ataku, jakoś zapomniał o rzece. Myślał według utartych schematów, zgubił go brak elastyczności. Fahad wszedł do rzeki, powstrzymując się, żeby nie krzyknąć z zimna. Usłyszał, jak jego ludzie, wchodząc za nim do wody, gwałtownie wciągają powietrze. Nie mieli specjalistycznych ubrań — zrezygnowali z tradycyjnych luźnych koszul na rzecz amerykańskich T-shirtów, które nie ciągnęły się za plecami w bystrym nurcie. Gdyby woda zalała im głowy i szyje, nie przetrzymaliby długo w tej temperaturze. Musieli więc brnąć po płyciznach, żeby nie zmoczyć górnych partii ciała. Tylko skradanie się chyłkiem stwarzało im szansę na to, że zdołają przeżyć, podłożyć i zdetonować ładunki wybuchowe, a potem bezpiecznie wrócić. Operacja nie miała na celu zburzenia tamy. Nawet przy biegłości Samira byłoby to niewykonalne, aczkolwiek zapewniłoby niesamowity widok. Zamierzali zniszczyć tunele biegnące pod zaporą, powodując takie naruszenie stabilności konstrukcji, że trzeba by ją zamknąć na czas potrzebny do naprawy, co sparaliżowałoby operacje w Kabulu. Radziecki reżim musiałby się skupić na zapewnieniu dostaw energii, przegrupować swoje oddziały w okolice stolicy, a tymczasem ruch oporu rósłby w siłę. Byłoby to wielkie zwycięstwo psychologiczne — cios w serce źródła energii okupanta, zadany tego samego dnia, gdy starszy brat Fahada, Dost Mohammed, miał wymordować co do jednego kursantów szkolących się na funkcjonariuszy tajnej policji. Pokonali ostatni zakręt rzeki i dokładnie na wprost siebie ujrzeli zaporę. Wyraźnie widzieli nastawnię, dyżurni stali przy oknach. W tym miejscu, na najwęższym odcinku, rzeka była najbardziej wzburzona, a prędkość nurtu zależała od ilości wody spuszczanej przez tamę. Jedno wciśnięcie przycisku w nastawni mogło zwolnić tyle wody, żeby zalała łożysko rzeki i zniosła ich grupę z prądem. Kilka reflektorów omiatało dolinę i rzekę; kiedy ich światło padło tuż przed Fahadem, ten kucnął, żeby tylko jego głowa wystawała nad powierzchnię. Światło przesunęło się dalej. Gdy Samir znalazł się na odległość wyciągniętej ręki od stromej betonowej ściany, wziął się do roboty. Pozostali zebrali się wokół niego. Tkwiąc w bezruchu, Fahad poczuł, że dopadły go dreszcze. Nie mógł ich powstrzymać, ręce mu dygotały. Zaniepokojony o koordynację ruchów brata, podszedł, żeby mu pomóc, i zobaczył, że Samir wcale nie szykuje ładunków wybuchowych, tylko próbuje wyciosać dziurę w betonie. — Co ty wyrabiasz? — obrugał go. Huk wody spływającej z zapory zagłuszał ich rozmowę. — Jeżeli umieszczę ładunki w betonie, nawet płytko, to siła wybuchu pójdzie w górę, rozejdzie się po całej konstrukcji — wyjaśnił Samir. — A wtedy może całe to cholerstwo runie! Fahad się wściekł. — Nie taki był plan. Mamy ją tylko uszkodzić, i już. Drążenie dziury jest zbyt ryzykowne. Usłyszą nas! Nie mamy czasu! — Rzeka grzmi tak, że zagłuszy odgłosy naszej pracy.
— Nie musisz się przede mną popisywać — rzekł Fahad błagalnie. — Uzbrój ładunki i zjeżdżamy stąd! Trzymaj się planu! Tu nie chodzi o twoją dumę! Samir odwrócił się, obrażony, i znów uderzył w beton, próbując wyrąbać w nim dziurę. Reflektor przesunął się z brzegu rzeki w kierunku ściany zapory. Tym razem szperał celowo, starannie. Usłyszeli coś. Fahad pokazał swoim ludziom, żeby się schowali pod powierzchnią, i pociągnął brata za sobą. Snop światła padł na wodę, zrobiła się jasna jak w dzień. Fahad zaczął się modlić. Na pierwszą salwę wystrzałów zareagował powoli, łudząc się, że to się nie dzieje naprawdę. Tak bardzo chciałby cofnąć czas i kazać bratu, żeby został w domu. Wciąż zanurzony, patrzył, jak woda wokół niego robi się czerwona. Wstał. Ostrzał był zmasowany, kule siekały betonową zaporę, przebijały wodę. Jeden z jego ludzi unosił się na powierzchni. Samir żył, stał przyciśnięty do zapory; sparaliżowany ze strachu, nie był w stanie się ruszyć. Fahad sięgnął po ładunki. Muszą odpalić je teraz — sami wprawdzie zginą, ale wyrządzą jak najwięcej szkód. Kula trafiła jego brata prosto w twarz, zniekształcając ją nie do poznania. Fahad wypuścił torbę z rąk — ładunki wybuchowe odpłynęły z prądem. Dwaj pozostali ludzie odpowiedzieli ogniem, bezsensownie opróżniając magazynki, choć nie widzieli celów. Fahad nie strzelał — padł na kolana i oburącz ujął głowę brata. Zawiódł. Miłość do brata go zaślepiła. Ten chłopak nie był żołnierzem. Nie powinien był mu pozwolić iść z nimi. Rozległ się grzmot i poziom wody podniósł się gwałtownie, w jednej chwili sięgnęła mu od pasa po ramiona. Rzeka nabrzmiała. Spust wody narastał z każdą chwilą. Woda wylewała się z zapory jak szalona, wpadając z hukiem do rzeki obok niego. Fahada oderwało od zwłok brata, prąd porwał go i uniósł w bystrym nurcie. Bezradnie pędził w dół rzeki. Kiepsko pływał, a nagle znalazł się pod wodą, jego ciało odbijało się od dna. Wierzgnął nogami, ale złapała go następna fala i przewróciła. Wyrżnął o kamień, na chwilę stracił przytomność. Kiedy się ocknął, był na powierzchni. Nurt zwolnił, wezbrana rzeka opadła i Fahad zdołał utrzymać się na nogach, nie poszedł już pod wodę. Wkrótce prąd zniósł go kilkaset metrów od zapory. Z oddali dobiegał terkot pistoletów maszynowych. Widząc, że został sam, Fahad dał się nieść z nurtem. Zmaltretowany, zastanawiał się, dlaczego nie zginął.
Prowincja Kabul Kabul Komenda główna policji Dih Afghanan
Następnego dnia Lew i Nara zostali uratowani w ostatniej chwili, kilka minut później dach się zawalił. Kilku mężczyzn z tłumu próbowało się wspiąć na górę po tych fragmentach domu, których nie trawił ogień. Ich zawziętość pchnęła Lwa do działania — zaczął przydeptywać im dłonie i kopać ich po twarzach. Podczas gdy zajmowała się pozostała część domu, w tym sklep pod mieszkaniem, tłuszcza czekała na śmierć pary na dachu. Nara wtuliła twarz w ramię Lwa, nie była w stanie patrzeć na pełznące coraz bliżej płomienie. Blaszane pokrycie odkształcało się, wypaczało, parząc im bose stopy tak, że musieli skakać niczym grające w klasy dzieci. W chwili gdy już zastanawiali się, czy lepiej rzucić się w ogień, czy skoczyć w tłum na ulicy, nadciągnął oddział radzieckich żołnierzy wezwany do zamieszek. Wojskowi pomogli im zejść z dachu i zawieźli na posterunek policji, gdzie najpierw zbadał ich lekarz, a potem, kiedy już dostali jeść, przekazano im najnowsze wieści. Uratował ich oddział wojska, ponieważ w mieście wprowadzono stan wojenny. Napad na Narę nie był odosobnionym incydentem. W skoordynowanej serii ataków wzięto na cel wszystkich kursantów z klasy Lwa. Przeżyła jedynie Nara. Morderstw dokonano w ciągu czterech godzin. Po zaznaczeniu miejsc zbrodni na mapie miasta okazało się niezbicie, że nie mogła popełnić ich jedna grupa. W sumie zginęło piętnaście osób: dziewięciu kursantów i sześciu rodziców — albo dlatego, że usiłowali przeszkodzić zabójcom, albo uznano, że ponoszą winę za wykształcenie dzieci. Morderstwa były wyjątkowo okrutne. Sprawcy mieli podwójny cel — zabić i sprowokować. Część ofiar znaleziono z poderżniętymi gardłami i odciętymi językami. Jednemu mężczyźnie ścięto głowę, a na czole wycięto komunistyczny sierp. Zaatakowano tajną policję jako instytucję, w ramach wojny propagandowej prowadzonej nie na falach eteru, lecz za pomocą rozlewu krwi, a skala i brutalność tych zabójstw gwarantowały, że całe miasto będzie mówiło tylko o tym. Do wszystkich, którzy zastanawiali się nad kolaboracją z rządem niewiernych, wysłano wiadomość — czeka ich śmierć. Lwa nie pocieszało to, że zawsze szczerze uprzedzał swoich kursantów o niebezpieczeństwach związanych z tym zawodem i o tym, że spotkają się z nienawiścią, jakiej dotychczas nie zaznali.
W przeciwieństwie do pozostałych oficerów kapitan Waszczenko nie zdradzał przejęcia ani zmęczenia — tradycyjnie wszedł do pokoju bez pukania, z właściwą sobie energią. — Naro Mir, dobrze, żeście przeżyli. Zaimponowaliście nam swoją siłą. Jesteście żywym dowodem na to, że nas nie da się pokonać tak łatwo. A ponieważ tylko wy pozostaliście przy życiu, odegracie kluczową rolę w wyjaśnieniu tych zbrodni. Lew uniósł rękę i wpadł mu w słowo: — Nara dopiero niedawno zaczęła się uczyć rosyjskiego. Może powinienem jej tłumaczyć? Kapitan skinął głową, zupełnie niespeszony tym, że przyjął błędne założenie. Odczekał, aż Lew skończy tłumaczyć, i podjął: — Te morderstwa wzbudziły sensację. Po to je popełniono. Całe miasto o niczym innym nie mówi. Dlatego musimy wyjaśnić tę sprawę jeszcze dzisiaj. Moim zdaniem to nie przypadek, że w tym samym czasie, kiedy mordowano kursantów, przeprowadzono zuchwały atak na zaporę wodną Sarobi. Gdyby się powiódł, cała stolica zostałaby bez prądu. Te dwa incydenty razem wzięte poważnie nadszarpnęłyby nasz autorytet, twierdzenie, że panujemy nad sytuacją, nie brzmiałoby już wiarygodnie. Na szczęście atak na zaporę Sarobi spalił na panewce. Próbujemy zidentyfikować tych, którzy chcieli podłożyć bomby. Nara wysłuchała tłumaczenia. — A co z tym człowiekiem, którego raniłam? — zapytała. — Zabrali jego zwłoki z waszego domu, zanim się zjawiliśmy. Na miejscu znaleźliśmy jedynie krew, nic więcej. Jedno jest pewne… tak dalej być nie może. Oficer, który zdezerterował, zostanie stracony. To będzie jasny sygnał dla naszych żołnierzy i równie wyraźny sygnał musimy wysłać Afgańczykom: że ci, którzy podniosą na nas rękę, zginą. Lew nie przetłumaczył jego słów, tylko zapytał: — Fiodor Mazurow zostanie stracony? Zerknął na Narę, żeby sprawdzić, czy wie, o co chodzi. Szok na jej twarzy świadczył o tym, że zrozumiała. Takiej lekcji nie sposób się nauczyć w klasie — musiała się przekonać na własnej skórze, jakie to uczucie mieć na sumieniu człowieka. Tymczasem kapitan, któremu obce były takie emocjonalne rozterki, radośnie mówił dalej: — Jak powiedziałem, zostanie rozstrzelany dla przykładu. Z tego samego powodu musimy przykładnie ukarać tamtych napastników i przywrócić spokój w mieście. Uchyliłem rozkaz wprowadzenia stanu wojennego. Nie należy wyolbrzymiać znaczenia tych zbrodni, tylko je umniejszać. Życie niech się toczy zwykłym trybem. A my złapiemy morderców. Zapadła cisza. — A ta kobieta, Ara? — odezwała się Nara łamaną ruszczyzną. Kapitana zaczynało irytować, że dopytują się o sprawy, które uznał za zakończone. — To już problem jej ojca. Straciła pracę. Została upokorzona. Przypuszczam, że czeka ją teraz ciężkie życie. Ale pretensje może mieć wyłącznie do siebie. Lew ściskał w kieszeni plik niedokończonych listów. Wyobraził sobie, że tej rozmowy słuchają jego córki, wyobraził sobie, że obok stoi Raisa, i doskonale
wiedział, jak by zareagowały. Oburzone, błagałyby o litość, upraszałyby Waszczenkę, żeby okazał łaskę Fiodorowi i Arze. Nie rozumiałyby, że Lew nic nie jest w stanie zrobić. Uznałyby, że to dla niego tylko pretekst, by stać i przyglądać się bezczynnie. Ale nawet gdy wyobraził sobie ich gniew, był zbyt sponiewierany, zbyt zmęczony, żeby postawić się kapitanowi, zwłaszcza że wiedział, że decyzja już zapadła, jest nieodwołalna, i żadne słowa ani czyny jej nie zmienią. On był jedynie doradcą, człowiekiem, który nic nie znaczył, któremu płacili za opinie bez względu na to, czy się do nich stosowali, czy nie. Wcześniej próbował uratować parę kochanków. Ale teraz jego satysfakcja, że uniósłby się oburzeniem, już na nic im się nie przyda. — Próbowałem — mruknął pod nosem. Waszczenko i Nara spojrzeli na niego. — Mówiliście coś? — zapytał kapitan. Lew powrócił do tematu śledztwa, zgłaszając swoje obiekcje: — Jak mamy wyjaśnić sprawę morderstw, skoro brak podejrzanych? Sami mówiliście, że ktoś usunął zwłoki napastnika. — Jest trop. — Jaki? Nie przejmując się, że Nara nie włada biegle rosyjskim, kapitan zwrócił się bezpośrednio do niej: — Wasi rodzice. Najwyraźniej zrozumiała jego słowa, bo zaszokowana powtórzyła łamaną ruszczyzną: — Moi… rodzice…? Kapitan odwrócił się do Lwa, rozpacz dziewczyny nie uszła jego uwagi. — Jej rodziców zatrzymano i przewieziono do aresztu. Chcę, żeby to ona ich przesłuchała. A wy jej w tym pomożecie. A zatem poproszono Lwa, żeby się zajął przesłuchaniem. — Moi rodzice? — powtórzyła Nara. Praktyka czyni mistrza, więc jej rosyjski poprawiał się z każdą chwilą.
Prowincja Kabul 8 kilometrów na wschód od Kabulu
Tego samego dnia Lew jechał powoli, odwykł od prowadzenia pojazdów wojskowych czy jakichkolwiek innych, nie licząc roweru. Przydział samochodu UAZ-469 — radzieckiej wersji amerykańskiego jeepa, z kuloodpornymi szybami i opancerzoną karoserią po bokach — teoretycznie miał im zapewnić bezpieczeństwo. Z tyłu wieźli flary sygnalizacyjne, dodatkowy zapas benzyny, apteczkę, wodę, suchy prowiant, broń i amunicję. Lew wolałby jednak poruszać się po okolicy swoim rowerem. Chmura pyłu wyrzucanego spod tylnych kół jeepa tworzyła smugę dymu wzbijającą się na dobre dwadzieścia metrów i w rezultacie cała dolina dokładnie znała pozycję samochodu. Ale kapitan Waszczenko uparł się, żeby wzięli UAZ-a — nie rozumiał, że jadąc pojazdem, który z daleka wygląda na radziecki, będą dużo bardziej narażeni na ostrzał. Błędnie wierzył, że technologia skutecznie likwiduje zagrożenie ze strony partyzantów. Dzisiaj pancerna blacha i kuloodporne szyby mogły ochronić Lwa i Narę, ale za kilka miesięcy wróg opracuje nowe metody destrukcji. W odpowiedzi Rosjanie zwiększą zabezpieczenia pojazdów, wzmocnią drzwi oraz podwozie. Tyle że zawsze łatwiej jest niszczyć, niż chronić. Właśnie dlatego Lew był pewien, że prędzej czy później ta okupacja weźmie w łeb — musieli bronić zbyt wiele rzeczy, które zbyt wielu ludzi chciało zniszczyć. I bez względu na liczbę wysłanych żołnierzy czy ilość wydanych pieniędzy ta nierównowaga nigdy się nie zmieni. Nara, siedząca obok Lwa, prawie się nie odzywała od czasu, gdy dostała rozkaz przesłuchania rodziców. Tuż po świcie specnaz otoczył ich rodzinną wioskę, a następnie wywleczono ich z domu i zapakowano do helikoptera. Słysząc to, Nara spytała, czy nic im się nie stało. Martwiła się o ich zdrowie, przekonana, że stawiane im zarzuty są bezpodstawne. Wbiła sobie do głowy, że jedzie do więzienia z jedną misją — załatwić im zwolnienie. Lew wolał jechać w milczeniu, tyle że w panującej ciszy słyszał myśli Nary tak wyraźnie, jakby wypowiadała je na głos: argumenty w obronie zachowania rodziców. Oni mnie kochają. Nigdy by mnie nie skrzywdzili. Są spokojni. To dobrzy ludzie. Jestem ich córką.
Głowiąc się nad tym, jak najlepiej dowieść ich niewinności, i wynajdując przyczyny, dla których rodziców nie było w domu w czasie ataku, Nara nie mogła się oprzeć, żeby nie wypróbować w końcu siły swoich argumentów na Lwie. — Mój ojciec wybudował w Kabulu więcej obiektów niż ktokolwiek z żyjących ludzi. To twórca, wizjoner, a nie terrorysta. Zapewne jest staroświecki. Jak większość mężczyzn. Być może w pewnym sensie go rozczarowałam. Ale to jeszcze nie czyni z niego mordercy. Lew oderwał wzrok od drogi i spojrzał na tę piękną dziewczynę o wielkich jasnozielonych oczach. W przeciwieństwie do Raisy była taka naiwna i szczera… trudno sobie wyobrazić, żeby Raisa kiedykolwiek była do tego stopnia łatwowierna. Lew nie znał drugiej tak przebiegłej i twardej kobiety jak żona. Nie był pewien, czy Nara Mir oczekuje, żeby jej zaprzeczył. Nie odpowiedział więc, tylko zjechał na bity trakt. Zza chmury dymu wyłoniły się przed nimi kontury więzienia Pul-i-Charki. Plany budowy i projekt tego obiektu powstały wprawdzie przed rewolucją komunistyczną, ale tak się przypadkiem złożyło, że roboty ukończono wraz z jej nadejściem, co stwarzało nieodparte wrażenie, jakby jedno nie mogło się obejść bez drugiego — osławione więzienie polityczne potrzebowało rewolucji dokładnie w tym samym stopniu, w jakim rewolucja potrzebowała osławionego więzienia politycznego. O dziwo, Lew był tu po raz pierwszy. Dotychczas unikał Pul-i-Charki, nie przyjmował żadnych zadań, które miały z nim coś wspólnego. Nie musiał wchodzić do środka, żeby wiedzieć, jak tam jest. Nieludzkie warunki. Usankcjonowane upokarzanie i poniżanie. Za rządów byłego prezydenta ulubionym narzędziem tortur stosowanym przez strażników były potłuczone butelki po napojach; prezentując niewytłumaczalną lojalność wobec Amerykanów, szczególnie upodobali sobie dostępny w Kabulu napój gazowany o nazwie fanta — coś w rodzaju słodzonej wody o smaku pomarańczowym. Nie unikali jednak powszechniej znanych metod, czasami przejętych wprost od Rosjan, jak elektrowstrząsy, pięści i pałki. Nawet okrucieństwo korzysta z oklepanych chwytów. Podobieństwa nie ograniczały się jedynie do narzędzi terroru, dotyczyły również słów tych, którzy ów terror zaprowadzali. Aarif Abdullah, jeden z byłych szefów więzienia Pul-i-Charki, chełpił się kiedyś przed Lwem: Milion Afgańczyków, tyle powinno pozostać przy życiu… milion komunistów, bo reszty nam tu nie trzeba. Wytępimy ich co do jednego. Ta obojętność wobec ludzkiego życia, ta absurdalna, mrożąca krew w żyłach pompatyczność mogłyby być hymnem autorytaryzmu. Tak górnolotne oświadczenia wygłaszali ludzie upojeni władzą nad życiem i śmiercią, nieświadomi tego, że zachowują się mniej więcej tak samo jak radzieccy strażnicy i dyrektorzy więzień żyjący trzydzieści, czterdzieści lat wcześniej, tysiące mil stamtąd, w otoczeniu śniegu i lodu, a nie piasku pustyni. Mimo że dysponowali najwyższą władzą, nie przejawiali ani cienia indywidualizmu czy charakteru, jak gdyby władza opętała tych niedoszłych bogów i zamieniła ich w marionetki.
Lew zatrzymał samochód. Nara denerwowała się coraz bardziej, nie wiedziała, co zrobić z rękami. Otworzyła schowek. W środku był pistolet z zapasowym magazynkiem. Przez chwilę Lew obawiał się, że dziewczyna zwymiotuje. Spojrzała na niego bezradnie. — Przecież ja jestem ich córką — wybąkała. Wyjął okulary przeciwsłoneczne, spojrzał na zapiaszczone szkła, ale nie fatygował się, żeby je wytrzeć. Dotarli na miejsce.
Prowincja Kabul 10 kilometrów na wschód od Kabulu Więzienie Pul-i-Charki
Tego samego dnia Więzienie, niczym olbrzymią pustynną fortecę, otaczały wysokie na trzech chłopa mury z żółtej cegły, które biegnąc nierówną linią po terenie, łączyły przysadziste wieże strażnicze z dachami w kształcie piramid. Chudzi jak patyk strażnicy w niedopasowanych mundurach snuli się w cieniu, z przedpotopowymi karabinami przewieszonymi przez ramię. Sceneria wyglądała jak żywcem wyjęta z westernu — placówka na granicy, a w niej proch strzelniczy, stajnie i whisky. Lew spoglądał na więzienie przez zamazane szkła odblaskowych okularów przeciwsłonecznych, a ściśle nie tyle na sam budynek, ile na rozległy teren dookoła. Obiekt na kompletnym zadupiu, postawiony na jałowej równinie, chociaż nic nie uzasadniało jego istnienia; forteca, która nie ma czego bronić — ani rzeki, ani doliny, żadnych zbiorów czy ludzi, zupełnie jakby powstała przed tysiącami lat i przetrwała, mimo że powód, dla którego ją wzniesiono, został pochłonięty przez piasek. Symbolika tego odległego miejsca nie pozostawiała wątpliwości — geograficznie i moralnie poza zasięgiem cywilizacji, żyło we własnym świecie. Lew słyszał, że podobno stracono tu piętnaście tysięcy ludzi, był jednak nieczuły na takie statystyki, nieczuły na złą sławę. W swoim życiu nasłuchał się już tylu liczb na temat tylu więzień, widział tak wiele list, słyszał szeptanki o tylu okropnościach. Bez względu na prawdziwe dane było pewne, że żaden z tych mężczyzn ani żadna z tych kobiet nie doczekali się godnego pochówku, ich zwłoki wrzucono do płytkich dołów za murami. Być może dlatego zaprojektowano to więzienie tak, żeby wyglądało jak forteca broniąca uwięzionych w piasku gniewnych dusz. Pomysł był trochę nie z tej ziemi, ale możliwe, że Lew podszedłby do tego poważniej, gdyby tylko wierzył w życie pozagrobowe. Wszedł do tego więzienia-fortecy, co wyglądało z grubsza tak, jakby wpuszczano go do średniowiecznego zamku przez olbrzymie wrota. I, podobnie jak średniowieczny zamek, ten obiekt miał na celu wyłącznie ochronę władzy. Tutejsze mury nie miały nic wspólnego ze sprawiedliwością. Radzieckie wojska okupacyjne natychmiast doceniły znaczenie tego więzienia i wysłały tu oddział żołnierzy równie duży jak do elektrowni czy budynków ministerialnych. To tutaj wykonywano czarną robotę związaną z obroną reżimu, eliminując niebezpieczne elementy ze społeczeństwa. Zastrzeżenia Rosjan wobec metod byłego prezydenta nie wynikały z przyczyn moralnych, w krwawych czystkach nie było nic złego, jednak mordować należało sprytnie i z korzyścią dla partii, a nie w ramach
prywatnych porachunków. Zabijanie jak popadnie było taktycznym błędem, podkopującym komunistyczny reżim — morderstwa miały pacyfikować naród, a nie wzburzać ludzi, ułatwiać pracę okupantom, a nie komplikować. Lew nie znał mijanych po drodze radzieckich żołnierzy, ale każdy pozdrawiał go skinieniem głowy, jak to jeden obcokrajowiec drugiego. Między żołnierzami różnych narodowości takie poczucie koleżeństwa nie istniało, Afgańczycy i Rosjanie nie bratali się, nie tylko z powodu bariery językowej, ale przede wszystkim ze względu na głęboką nieufność. Zaledwie przed trzema miesiącami bezpośrednią kontrolę nad Pul-i-Charki sprawował despotyczny prezydent, zastrzelony następnie przez Rosjan. Część jego zastępców również zginęła, lecz wielu strażników zostało i podciągnięci pod nowe kierownictwo, pracowali tu nadal. W ciągu kilku minut Lew doliczył się trzech odrębnych grup — żołnierzy radzieckich, nowych afgańskich strażników oraz pozostałości starej gwardii. Gdyby miał sporządzić raport, napisałby, że wybuch buntu jest więcej niż prawdopodobny. Nieuchronnie musiały się tu panoszyć korupcja, zdrada i donosicielstwo. Zaleciłby przysłanie posiłków i obsadzenie więzienia wyłącznie przez Rosjan. Taki zlepek wątpliwych sojuszy powszechnie występował również w policji i w wojsku. Lew znał wojskowych doradców, którzy uważali, że jedynym rozwiązaniem dla Rosjan jest przejęcie wszystkiego. Integracja i współpraca były czystą fikcją, propagowaną przez polityków, którzy nie chcieli wysyłać więcej żołnierzy. Nara wzięła się w garść, bała się okazywać słabość w tym dzikim, nieprzyjaznym otoczeniu. Na ile Lew mógł się zorientować, była tu jedyną funkcjonariuszką. Setki oczu śledziły ją z mieszaniną pożądania i pogardy. Na miejsce zaprowadził ich wyjątkowo służalczy naczelnik więzienia, niedawno mianowany przez reżim i próbujący się przypodobać. Opowiadał o zmianach, jakie zaprowadził w więzieniu, rozwodząc się nad rozmaitymi szczegółami, jak świeżo wyczyszczone, ulepszone kuchnie zapewniające podstawową, ale pełnowartościową strawę. — To nie sztuka poprawić zaopatrzenie w żywność, jeśli wcześniej więźniów w ogóle nie karmiono — skomentował Lew. Naczelnik, zaskoczony tym, że Rosjanin nie tylko biegle posługuje się językiem dari, lecz również potrafi w nim żartować, wybuchł gromkim śmiechem. — Ma pan rację, lepiej jeść byle co niż nic. To prawda. Jeżeli jego dobry humor nie skrywał mrocznej duszy, facet nie miał najmniejszych szans. Lew przewidywał, że nie utrzyma się tu dłużej niż miesiąc. Nara została nieco w tyle — w ten sposób okazywała, że chciałaby porozmawiać w cztery oczy. Lew zaczekał, aż naczelnik się wysforuje, żeby otworzyć drzwi, a wtedy zatrzymał się i odwrócił do dziewczyny. Jej głos drżał ze wzruszenia. — Nie mogą mnie zobaczyć w takim stanie — rzuciła. — To znaczy w jakim? — W mundurze… Moi rodzice. — Czy wiedzą, że pracujesz w tajnej policji? Pokręciła głową. — Nie uczył mnie pan, w jaki sposób przesłuchiwać podejrzanych — dodała. — Ja się szkolę na wykładowcę. Nie powinno mnie tu być. To nie ma sensu. Inni lepiej
się nadają do tego zadania. — Udało ci się dokonać aresztowania. Z tym też sobie poradzisz. — Nie dam rady. — To, że są twoją rodziną, nie ma tu nic do rzeczy. Twoją rodziną jest teraz państwo. — Boję się. Lew zapewne by jej współczuł, gdyby nie była tak bezlitosna dla dezertera. — Nie przyjechałaś tu, żeby zadawać im pytania. Twoja obecność ma ich sprowokować. Kapitan nie wysłał cię dlatego, że uważa cię za specjalistkę od przesłuchań. Tym zajmą się ludzie, którzy są już tu na miejscu. Ty posłużysz jedynie jako rekwizyt. — Rekwizyt? Nie rozumiem. — Te przesłuchania to tylko teatr. Ludzi aresztuje się wyłącznie dla efektu. Przedefilujesz przed rodzicami i na tym się skończy. Nikt nie oczekuje od ciebie, żebyś ich o coś pytała. — Nie dam rady. Naczelnik krążył w pobliżu, próbując się zorientować, na czym polega problem. Do głosu Lwa wkradła się niecierpliwość. — Naro Mir, jesteście agentką. Pracujecie dla państwa. Nie macie prawa odmówić wykonania rozkazu tylko dlatego, że zadanie jest dla was trudne do przełknięcia. Macie zrobić to, co konieczne. Widocznie zawiodłem jako nauczyciel, skoro nie dałem wam tego jasno do zrozumienia. Nara zapomniała się w gniewie. — A pan by przesłuchiwał własnych rodziców? — warknęła. Lew położył rękę na jej ramieniu, jakby chciał ją wesprzeć, lecz jego odpowiedź nie dodała jej otuchy. — Dla was takie dylematy są świeże, wydają wam się trudne. Ale dla mnie to stara śpiewka, którą słyszałem aż za często. Musicie sobie uświadomić, że okropne położenie, w jakim się dziś znaleźliście, nie jest niczym nadzwyczajnym ani wyjątkowym. To normalka.
Tego samego dnia Na potrzeby zakwaterowania i przesłuchań co ważniejszych więźniów politycznych przeznaczono osobne skrzydło. Kamienne podłogi były tu czystsze, strażnicy czujniejsi, a wentylatory na suficie działały — nieomylna oznaka, że w pobliżu przebywa większa grupa radzieckich urzędników. Powitał ich jeszcze jeden doradca wysłany do Afganistanu. Był fachowcem od zmiękczania więźniów, wydobywania z nich informacji — zawodowym specjalistą od przesłuchań. — Nazywam się Władimir Borowik. Średniej budowy ciała, o siwiejących włosach i delikatnych dłoniach, był bezbarwny jak biurokrata średniego szczebla. Młodszy od Lwa, miał ze czterdzieści lat i okazywał mu całkiem niepotrzebny szacunek. Działał mu w ten sposób na nerwy, bo sugerował, jakoby Lew był w takim miejscu czymś w rodzaju autorytetu. Prawdopodobnie jednak próbował się tylko zaprzyjaźnić z rodakiem, który mógłby mu dotrzymać towarzystwa w mieście i doradzić, jak przeżyć następne kilka miesięcy, gdzie można się napić, a gdzie znaleźć kobiety. Borowik traktował Narę jak powietrze, chociaż to ona była najważniejszym elementem przesłuchania. Odezwał się po rosyjsku, tak szybko, że Lew nie miał czasu tłumaczyć. — Przyjechałem tu dopiero dwa tygodnie temu. Zakwaterowali mnie w bazie wojskowej. Nie powiem, żeby mi się podobało w tym kraju. Ale płacą tak dobrze, że nie mogłem odmówić. Zarobię tu pięć razy więcej niż w kraju. Zamierzam wytrwać tu te sześć miesięcy, a jeśli zdzierżę, to może nawet rok, a potem wrócić do domu i przejść na emeryturę. Takie mam marzenie. Ale pewnie skończy się tak, że wrócę do kraju, w miesiąc czy dwa przeputam całą forsę i znów tu przyjadę. W końcu Nara zmuszona była mu przerwać, korzystając ze swej ograniczonej znajomości rosyjskiego. — Przepraszam, nic nie zrozumiałam. — Nie powiedział nic, co warto by tłumaczyć — odparł Lew w dari. Naczelnik więzienia zniknął, zostawiając ich samych — wolał nie mieć z tą sprawą nic wspólnego. Po drodze do celi Borowik zwrócił się do Lwa szeptem, nie wiadomo dlaczego zniżając głos, jakby zagrażał im podsłuch: — Rodzice tej kobiety ani razu nie zapytali o to, jak się ma i czy jest bezpieczna. — Ruchem głowy wskazał Narę i mówił dalej: — Powiedziałem im, że padła ofiarą brutalnego ataku. Ale ich to wcale nie obchodzi. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że mieli z tym coś wspólnego. Ojciec to dumny człowiek. Z mojego doświadczenia wynika, że dumnych więźniów najłatwiej jest złamać. Nara spojrzała na Lwa, czekając na tłumaczenie. On jednak się nie odzywał, więc Borowik mówił dalej:
— Z ojca jest kawał nudziarza. Albo milczy, nadęty, albo peroruje i grzmi na tematy polityczne. Matka wcale się nie odzywa, nawet kiedy zwracam się z pytaniem bezpośrednio do niej. Nie mogę się doczekać, jak zareagują na widok córki. — Spojrzał ostrożnie na dziewczynę i dodał: — Niezła sztuka. Jest szansa, żeby potem się z nią zabawić? To jedna z najbardziej rozrywkowych kobiet tutaj, prawda? Mówiono mi, że tylko z tymi w mundurach można się zadawać. Bo te w maskach na gębie nie dają, zgadza się? Coraz bardziej sfrustrowana Nara zwróciła się do Lwa błagalnie: — Co on powiedział? — Że twoi rodzice nie współpracują — odparł. Kiedy doszli do celi, Borowik dokładnie poinstruował ich, jak mają wchodzić. — Ja wejdę pierwszy, potem pan, a na końcu Nara Mir. Ważne, żeby między pańskim wejściem a jej upłynęła przynajmniej minuta, niech rodzice pomyślą, że nie mają więcej gości. A wtedy ona zjawi się w celi i ich zaskoczy. Podczas gdy otwierano drzwi, Lew przetłumaczył to dziewczynie. Z trudem skupiała się na tym, co mówił. W końcu lekko kiwnęła głową na znak, że zrozumiała swoją rolę w tym przedstawieniu. Strażnik otworzył stalowe drzwi. Borowik wszedł do środka, a Lew zaraz za nim. Rodzice Nary siedzieli na ustawionych obok siebie krzesłach. Matka, której zabrano burkę, miała odsłoniętą twarz. Ze wstydu siedziała zgarbiona, ze zwieszoną głową, nie patrząc nikomu w oczy; wbijała wzrok w kawałek kamiennej posadzki między stopami. Dla odmiany ojciec siedział z rękami na kolanach i wysoko uniesioną głową. Lew nie musiał go o nic pytać. Nie ulegało wątpliwości, że ten człowiek albo osobiście zatwierdził zamordowanie swojej córki, albo co najmniej brał udział w tym planie. Borowik nie mylił się, opowiadając o jego dumie — z tego mężczyzny pycha biła na odległość. Borowik wyprosił z celi afgańskiego tłumacza. Skoro zjawił się Lew, jego obecność nie była potrzebna. Zaskoczyło to ojca Nary, lecz milczał, czekając, aż oni pierwsi się odezwą. W tym momencie w celi pojawiła się Nara; zatrzymała się w progu, a potem weszła do środka, z rękami niezręcznie zwieszonymi po bokach. Przypominało to teatrzyk amatorski, a jednak odniosło skutek. Ojciec popatrzył na mundur córki, świdrował wzrokiem szczegóły jej ubioru, jego barwy, symbole nowego reżimu. Sądząc z jego reakcji, już wcześniej wiedział, że córka pracuje dla rządu. Opanował się, przybrał kamienny wyraz twarzy i rozparł się na krześle. Borowik nachylił się do Lwa. — Niech go pan zapyta, czy nie wstyd mu, że zlecił napad na własną córkę — powiedział. Lew przetłumaczył pytanie. Zanim jednak ojciec Nary zdążył odpowiedzieć, dziewczyna wystąpiła do przodu. — Ojcze, pozwól, że ci pomogę. Zaszła pomyłka. Jestem tu po to, żeby wyjaśnić, że nie masz nic wspólnego z tymi atakami. Współpracuj z nami, a za kilka godzin stąd wyjdziecie. Ta propozycja pomocy sprawiła mu większą udrękę, niż gdyby Nara zagroziła użyciem przemocy. Sapnął, zdumiony naiwnością córki. — Pomożesz mi? — powiedział. — Ojcze, na pewno jesteś wstrząśnięty charakterem mojej pracy.
Pełna złudzeń, mówiła dalej, relacjonowała swoją fantazję o jego niewinności, fikcję, którą obmyśliła podczas jazdy do więzienia. — Pod wieloma względami się różnimy. Ale ja wiem coś, o czym oni nie mają pojęcia. Łączy nas miłość. Pamiętam, jak trzymałam cię za rękę. Kochałeś mnie, gdy byłam dzieckiem. Kiedy dorosłam, to już nie było takie proste. Chciałam ci powiedzieć o mojej rekrutacji. Ale zastanów się, ty także pracujesz dla rządu. Projektujesz budynki. Ja też mam rządową posadę. Będę wykładała na uniwersytecie, może w jednym z budynków, które pomogłeś stworzyć. Ojciec pokręcił głową, zawstydzony jej demonstracją uczuć i mówieniem o miłości. Dla niego było to upokarzające, więc ją uciszył: — Znaleźliśmy twoje książki, te polityczne manifesty, i twoje notatki o tym, jak odróżnić kandydatów do pracy dla rządu od tych, którzy mogą stanowić zagrożenie. Czy zamierzałaś na nas donosić? Prędzej czy później byś nas wydała, gdybyśmy powiedzieli coś nie po linii partii albo skrytykowali okupantów. — Nie, nigdy. Ja chcę wam pomóc. — Mnie nie pomożesz. Zniszczyłaś mi życie. Nawet ulicznica nie okryłaby naszej rodziny takim wstydem jak ty. Nara rozdziawiła usta. Lew zobaczył, że się zachwiała, przez chwilę wyglądało na to, że będzie musiała się oprzeć o ścianę. Nie zrobiła tego. Wyczuwając słabość córki, ojciec mówił dalej — chciał jej dopiec, pragnienie zadania jak największego bólu było silniejsze niż instynkt samozachowawczy. — Pozwoliłem, żebyś się kształciła, a ty czego się nauczyłaś? Ślepoty. Nie widzisz, co dzieje się z twoim krajem. Został podbity. Skradziono ci go na twoich oczach, a ty uważasz to za powód do świętowania. Nara, która wciąż nie otrząsnęła się z szoku, uczepiła się jednego z przygotowanych zawczasu argumentów — o tym, że ojciec jest budowniczym, twórcą, a nie terrorystą. — Ty też pracujesz dla rządu. Jesteś architektem. — Powiedzieć ci, czego mnie nauczyła historia otaczających nas budynków? Setki lat temu brytyjscy najeźdźcy zniszczyli starożytny bazar Charchata w odwecie za zabicie ich posła. Dla najeźdźców więcej znaczy życie jednego ze swoich od życia naszego narodu. Jeden ich oficer jest wart więcej niż całe miasto, które obracają w gruzy. To samo dotyczy radzieckich żołnierzy, ponieważ to nie jest ich kraj, ich ojczyzna, więc choćby dokonali największych spustoszeń, zawsze mogą wrócić do swoich miast i rodzin. Ja nigdy nie pracowałem dla Ruskich. Pracowałem dla narodu afgańskiego, dla mieszkańców Kabulu. Nara podeszła i zatrzymała się trzy kroki od ojca. Lew pomyślał, że ten ją uderzy, nawet tutaj. W celi. Nie skrępowano mu rąk ani nóg. — Wiedziałeś o ataku? — spytała Nara. — Czy wiedziałem? Sam im narysowałem rozkład mieszkania i zaznaczyłem krzyżykiem miejsce, gdzie będziesz spała. Lew nie przetłumaczył dotychczas ani słowa. Zerknął na Borowika. Ten jednak najwyraźniej dokładnie wiedział, co się dzieje, i zapytał: — Ojciec się przyznał do winy, tak? Lew przytaknął ruchem głowy. — No to łatwiejszą część mamy za sobą — ciągnął Borowik. — Ale nam potrzebne są nazwiska wszystkich, którzy byli w to zamieszani.
— On ich nam nie poda, nie ma mowy — odparł Lew szeptem. Borowik przyznał mu rację. — Duma, która nam pomogła, teraz działa na naszą niekorzyść. Ma pan rację, ojciec nie poda nam nazwisk. Ale jego żona to zupełnie inna sprawa. Skinął ręką na strażnika przy drzwiach. Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi do sąsiedniej celi. Pojawił się młody człowiek z opaską na oczach i ze skutymi na plecach rękami. Lew go nie znał. Ale matka Nary wstała, po raz pierwszy uniosła głowę, splotła dłonie i krzyknęła błagalnie: — Nie! Był to rozpaczliwy, niemal zwierzęcy wrzask. — Co to za jeden? — zapytał Lew Borowika. — Brat Nary. Zdaje się, że mamusia świata poza nim nie widzi. Zgodziła się na śmierć córki. Przekonajmy się, czy zgodzi się także na śmierć syna. Nara zbladła niemal tak samo jak jej matka. Borowik nachylił się do Lwa. — Idę o zakład, że poznam nazwisko w ciągu pięciu minut — szepnął mu na ucho. I zaklaskał niczym sułtan domagający się jedzenia. Wszedł strażnik, niosąc tacę z nierdzewnej stali, na której stała butelka napoju o smaku pomarańczowym. Płyn świecił w mroku celi, kolor nalepki fanty przypominał wyblakły błękit. Strażnik postawił tacę na stole, a potem wyciągnął z kieszeni otwieracz do butelek, tak ceremonialnie jak kelner w luksusowym hotelu. Stalowy kapsel z brzękiem spadł na podłogę. Borowik podszedł i wielkimi haustami wydudlił butelkę do dna; z kącika ust pociekła mu pomarańczowa strużka. Odstawił pustą butelkę na skraj stołu i puścił ją. Tak jak to sobie zaplanował, spadła na podłogę i pękła na dwie części. Ujął szyjkę — tulipan o poszarpanych brzegach wyglądał jak szklana pięść. Ta jawna, zapierająca dech okrucieństwem groźba nawiązywała do złej sławy, jaką cieszyło się więzienie. Lew miał tego dość. Odwrócił się bez słowa, przepchnął obok Nary i wyszedł z celi. Borowik wołał za nim od drzwi, ale Lew się nie obejrzał. Mijając tłumacza, którego wcześniej wygnano, powiedział: — Będziesz im potrzebny. Zapytawszy strażnika o drogę, opuścił to skrzydło więzienia. Pragnął jak najszybciej znaleźć się na dworze. W końcu udało mu się wyjść na zapiaszczony i pusty plac do ćwiczeń. Odszedł w najdalszy róg, usiadł, oparł się o mur i zamknął oczy. Słońce padało tylko na jego wyciągnięte nogi, resztę ciała miał w cieniu. Po nieprzespanej nocy był zmęczony, więc w przyjemnym cieple szybko zapadł w sen. ••• Cień się przesuwał, więc kiedy Lew się obudził, słońce sięgało mu już do piersi. Grzbietem dłoni otarł usta. Dopiero teraz zauważył, że nie jest sam. Niedaleko, na piachu placu do ćwiczeń, siedziała Nara, również oparta plecami o mur. Nie miał pojęcia, od jak dawna tam była. Zerknął na nią przez zmrużone oczy i zobaczył, że nie płakała. — No i? — wychrypiał.
— Matka kocha mojego brata. Podała nam nazwisko. Nara się zmieniła. Była inna. Odrętwiała.
Prowincja Kabul Kabul Rondo Sar-e-Chowk
Tego samego dnia Lew zlustrował wzrokiem rondo, jedno z najbardziej ruchliwych skrzyżowań w mieście. Sar-e-Chowk było czymś więcej niż zwyczajnym skrzyżowaniem — mieścił się tu targ, na którym nie tylko handlowano rozmaitymi towarami, lecz także sprzedawano informacje oraz usługi. Wokół jezdni rozstawiono wozy z produktami. Za nimi, w zatłoczonych herbaciarniach, mężczyźni przesiadujący na plastikowych krzesłach obserwowali te poczynania z czujnością żeglarza stojącego na oku na dziobie statku. Trzymali szklanki herbaty w ręku i papierosy w długich chudych palcach, tlące się niebezpiecznie blisko ich krzaczastych bród; wiedzieli o wszystkim, co dzieje się w mieście. Ubijano interesy, wymieniano się poglądami, dyskutowano. Było to centrum, z którego mieszanina plotek, pogłosek i wiedzy o handlu rozchodziła się wśród społeczeństwa, jakby napędzana okrężnym ruchem pojazdów; ośrodek pozostający całkowicie poza kontrolą reżimu komunistycznego, skoro działał bez linii telefonicznych umożliwiających podsłuch czy listów do przechwycenia. Lew z wystudiowaną obojętnością przechadzał się między wozami handlarzy, pośród setek ludzi wracających na koniec dnia do domów. Jedni jeszcze coś kupowali, inni przystawali, żeby pogadać, kupcy zwijali interes w zapadającym zmierzchu. Lew miał niewiele czasu na znalezienie tego, kogo szukał. Kapitan Waszczenko uparł się, że ich główny podejrzany jeszcze dziś ma trafić do aresztu. Matka Nary Mir podała im nazwisko młodego człowieka, który nazywał się Dost Mohammed. Zeznała, że to on stał za tymi atakami. Sam się zgłosił do ojca Nary ze szczegółami planu i poprosił ich, żeby konkretnego dnia wyjechali z domu. Dla kapitana liczyła się przede wszystkim szybkość, a nie rozwaga. Lew czuł, że kwestia winy jest drugorzędna. Nie wszczęto intensywnego śledztwa w sprawie zarzutów, przeprowadzono jedynie podstawowe czynności. Afgańska policja wiedziała tylko, czym z grubsza zajmuje się ten człowiek, ale nic poza tym. Nie mieli w aktach jego zdjęcia. Ich biurokracja była rozpaczliwie zacofana. Każdy wiarygodny reżim autorytarny opiera się na informacji — władze muszą znać swoich obywateli. Ale pomimo wszelkich wad systemu kapitan z uporem obstawał przy aresztowaniu w ciągu dwudziestu czterech godzin od ataków. Kiedy Lew zaprotestował przeciwko urządzaniu nalotu na targ, skoro nie wiedzieli nawet, jak wygląda podejrzany, kapitan zbeształ go, podkreślając, że w Afganistanie nie mogą postępować tak jak KGB za czasów Lwa i aresztować ludzi o czwartej nad ranem, gdy wszyscy jeszcze śpią. W oczach wroga wyszliby na
stare baby uciekające się do oszustw i podstępów. Jeżeli chcieli podporządkować sobie Afganistan, musieli wykazać się męstwem, odwagą i zuchwałością. Przebiegłość i chytrość tutaj uchodziły za słabość, nie zaletę. Publiczne wymierzenie sprawiedliwości na jednym z najbardziej ruchliwych skrzyżowań w mieście byłoby zdecydowaną i stosowną odpowiedzią na okrucieństwa dokonane ubiegłego wieczoru. Jeśli chodzi o ryzyko, że tłum stawi im opór, kapitan nie widział problemu. Przeciwnie, wyraził nadzieję, że wrogowie się ujawnią. Niech chwycą za broń. Bo wtedy zginą. Nie mając fotografii, wiedzieli jedynie, że podejrzany posiada wóz, z którego zazwyczaj na tym skrzyżowaniu sprzedawał rozmaite afgańskie słodycze, suszone owoce oraz prażone w miodzie orzechy. Był to jeden z najgorszych profili podejrzanego, z jakimi Lew się spotkał w swojej karierze. Jedni twierdzili, że Dost Mohammed ma dwadzieścia pięć lat, inni — że trzydzieści. Ponieważ większość tubylców nie potrafiła liczyć, wiek oceniano zwykle na podstawie wyglądu. Lew będzie musiał się wdać w rozmowę i wybadać, czy dany człowiek to Dost Mohammed. A potem wróci do czekającej w pobliżu jednostki, która za jego zgodą przypuści szturm na targ i dokona aresztowania. Zakładano, że nikt nie będzie podejrzewał mężczyzny w zielonych japonkach, którego oczy i twarz nosiły widoczne ślady zażywania opium. Lew nie był tego taki pewny. Szukając właściwego straganu, rozważał problemy, jakie ich czekają. Niezliczone drogi ucieczki powodowały, że nawet gdyby dostali potężne wsparcie, nie zdołają zabezpieczyć całego terenu. Wróg miał tam wiele punktów obserwacyjnych. Mógł wystawić czujki. Podejrzany pracował tutaj od lat. Znał dynamikę targowiska, przypływy i odpływy klientów — instynktownie wyczuje, że coś jest nie tak. Lew postanowił coś kupić, żeby choć trochę mniej rzucać się w oczy. Jakiś starzec, który sprzedawał tylko jajka z ułożonych w wysoką stertę pojemników, z imponującym spokojem znosił gorączkowy rozgardiasz, choć groziło mu, że cały towar wyląduje stłuczony na ziemi. Na stoisku z owocami Lew kupił granaty i dostał torbę z tak cienkiej folii, że rozciągnęła się pod ciężarem owoców, ostatnich w tym sezonie. Obszedł już prawie cały targ. Została mu jeszcze północna strona ronda. Przeszedł przez jezdnię do ostatnich straganów rozstawionych przed herbaciarniami. Były tam dwa składane stoły ze stalowymi miskami z pestkami dyni, zieloną soczewicą oraz ziarnami roślin strączkowych i zbóż. Żaden z siedzących przy nich mężczyzn w najmniejszym stopniu nie zainteresował się Lwem. Ruszył więc dalej i przystanął koło wozu z rozłożonymi połciami mięsa. Ucięty krowi łeb spoglądał w niebo, mrowie much łaziło po ścięgnie jak linoskoczkowie po linie. Z wonią podrobów mieszał się jakiś słodki zapach. Lew ruszył jego śladem i dotarł do wąskiego wozu pełnego drewnianych skrzyń. Służyły za coś w rodzaju szuflad ze słodyczami: nuql-e-nakhud (ciecierzycą prażoną w cukrze), nuql-e-badam (migdałami w cukrze) oraz nuql-e-pistah (orzeszkami pistacjowymi prażonymi w cukrze). Lew oglądał towar, nie patrząc na sprzedawcę, i dopiero kiedy coś wybrał, spojrzał na niego i zamówił: — Nuql-e-badam, trzysta gramów. Sprzedawcą był młody, najwyżej trzydziestoletni człowiek o przebiegłym spojrzeniu. W przeciwieństwie do tamtych dwóch przy stolikach on wyraźnie interesował się Lwem. Z jego miny niczego nie dało się wyczytać, ale właśnie przez
to zdradzała wszystko. To jego opanowanie było wyćwiczone, a nienawiść starannie ukryta. Nasypał migdałów w cukrze do papierowej torby. Lew sięgnął po portfel, żeby zapłacić, a jednocześnie odłożył granaty na skraj wozu. Sprzedawca wziął pieniądze i patrzył, jak jego klient odchodzi. Lew nie miał okazji spytać go, jak się nazywa, ani nawiązać rozmowy. Uważał jednak, że to chyba jest ich podejrzany. Chociaż nie tylko partyzanci nienawidzili okupantów. Na końcu ulicy, jakieś pięćset metrów od skrzyżowania, spotkał się ze zniecierpliwionym kapitanem. Obok niego stała Nara. — Na północnym skraju targu jest człowiek sprzedający migdały w cukrze — poinformował Lew. — Czy to on? Czy to jest Dost Mohammed? — Nie mogłem go spytać, jak się nazywa. — Ale macie wyczucie w takich sprawach. Czy to on? Lew prowadził wiele śledztw, aresztował mnóstwo ludzi. — Prawdopodobnie to on. Ale ostrzegam was, kapitanie, to się źle skończy. Kapitan przytaknął ruchem głowy. — Nie dla mnie — zapowiedział. ••• Lew siedział na schodach jakiegoś domu, gapiąc się na papierową torbę z lepkimi migdałami w cukrowej polewie. Przysiadła na nich mucha i przyklejona do słodyczy, wierzgała nogami, podczas gdy cukier i syrop utworzyły krzepnącą skorupę na jej skrzydłach. Jednostki wojska wyszły z ukrycia z gotową do strzału bronią. Kapitan szedł na czele, za wszelką cenę pragnął dokonać aresztowania i pokazać miastu, kto tu rządzi. Lew zamknął oczy, nasłuchując pisku opon i gwaru targowiska. Słyszał krzyki, wrzaski, rosyjski mieszał się z językiem dari. Padły strzały. Lew wstał. Obok zobaczył Narę — chyba nigdy nie widział kogoś, kto wyglądał tak samotnie. Razem poszli w stronę skrzyżowania, mijając wojskową blokadę, i weszli na zatłoczone targowisko w tym samym czasie, gdy nisko nad ich głowami zaczął krążyć helikopter. Od wzbijanego przez rotory podmuchu brezentowe płachty nad straganami wydęły się jak żagle na wietrze. Część kramów się przewróciła, towary wysypały się na ziemię. Lew zerknął na stoisko z jajkami — na ziemi walały się rozbite skorupki i żółtka. Lew i Nara przecisnęli się między tłumem Afgańczyków — wielu z nich, rzuconych na kolana, klęczało z rękami splecionymi na głowach i z lufami pistoletów maszynowych przystawionymi do pleców. Ten, od którego Lew kupił granaty, przeszył go pełnym nienawiści wzrokiem. Od czasu inwazji Lew nie mógł się trzymać na uboczu, lekceważony i nieważny, niewidoczny, żyjąc, jak gdyby nie istniał. Przestał już być duchem, teraz stał się uosobieniem okupacji w tym samym stopniu co nadgorliwy kapitan. Podejrzany nie zginął. Żołnierze afgańscy i radzieccy otoczyli go w pobliżu kramu z przyprawami. Postrzelili go w ramię, krew spływała mu z ręki. Nara dotknęła Lwa, ale trzymała się za jego plecami, ukryta przed wzrokiem podejrzanego.
— Czy to on na ciebie napadł? — zapytał Lew, chociaż z góry znał odpowiedź. Potwierdziła skinieniem głowy. Podejrzany zadarł koszulę. Do tułowia miał przymocowane kilka plastikowych torebek, takich, w jakich na straganach sprzedaje się soki. Przeciekały, płyn spływał po jego ciele i wsiąkał w ubranie. Nagle w jego ręku mignęła iskra, błysnął płomień — zapalona zapałka, która pojawiła się znikąd. Mężczyzna poklepał spodnie, materiał zajął się ogniem, który błyskawicznie przeniósł się na koszulę i podpalił torby. W jednej chwili podejrzany zamienił się w żywą pochodnię. Zapaliła mu się broda. Skóra odchodziła od kości. Ból stał się nie do zniesienia, mężczyzna zaczął biegać wte i wewte, wymachując rękami, podczas gdy płomienie wzbijały się w niebo. Jeden z żołnierzy uniósł broń, żeby go zabić, ale kapitan chwycił lufę jego pistoletu maszynowego i opuścił ją do ziemi. — Niech się pali — powiedział. Wkrótce płonący podejrzany opadł na kolana. Płomienie zgasły, benzyna się skończyła. Mężczyzna wciąż się ruszał — nie jak człowiek, tylko jak ożywione za sprawą magii dymiące zwłoki — aż znieruchomiał pod jednym z uginających się od przypraw stołów. Stół się rozgrzał, nasiona przypraw pękały z gorąca. Dookoła unosił się smród palonego ciała i sumaku. Lew śledził niezwykły kolorowy dym wzbijający się w niebo, niebieskie i zielone smugi. Jak okiem sięgnąć, ze wszystkich okien wystawały głowy małych chłopców i młodych mężczyzn — kapitan miał swoją upragnioną publiczność podczas aresztowania. Starcy w kawiarniach ze spokojem trzymali szklanki i papierosy — nie po raz pierwszy oglądali coś takiego i doskonale wiedzieli, że nie po raz ostatni.
Granica prowincji Laghman i Nangarhar Wioska Sokh Rot 116 kilometrów na wschód od Kabulu 9 kilometrów na zachód od Dżalalabadu
Następnego dnia Zabi miała dopiero siedem lat, więc tkanie dywanu było dla niej za trudne. Dlatego spędziła ranek na przygotowywaniu dwóch barwników używanych do farbowania materiału. Od zgniecionych skórek granatów miała poplamione na czerwono paznokcie. Possała czubek palca, dziwiąc się, że kolory mają konkretny smak — czerwień smakowała jak kwaśny sok owocowy, jeszcze bardziej cierpki niż paskudna chai-e-siya, czarna herbata, którą jej ojciec pijał co rano, tak mocna, że zostawiała na brzegu szklanki brązowy osad. Druga misa zawierała brązowy barwnik powstały ze zmiażdżonych łupin orzechów włoskich, a zatem bardziej pracochłonny w przygotowaniu. Zabi musiała gnieść łupiny, a potem ucierać je na proszek gładkim kamieniem, dodając po trochu ciepłej wody i mieszając. Nabrała kropelkę barwnika na czubek języka. Brązowa pasta ze skorupek miała charakterystyczną ziarnistą konsystencję, ale była w zasadzie bez smaku. Zabi doszła do wniosku, że w brązie konsystencja jest ważniejsza niż smak, a następnie uznała, że skoro myśli o takich głupotach, to najwidoczniej się nudzi. Matka Zabi siedziała w ciasnym kręgu ze swoją khaha khanda, grupą najbliższych przyjaciółek. Plotkując, tkały wzorzyste dywany. Część tych wyrobów przeznaczano na użytek własny, większość szła na sprzedaż. Zabi miała się przyglądać i uczyć. Szykowanie barwników przez pewien czas sprawiało jej frajdę, teraz jednak ręce bolały ją od gniecenia łupin orzechów, a matka ani myślała skończyć robotę. Będą pracowały nad dywanami przez cały dzień, pewnie także jutro, a może nawet pojutrze. Na podłodze pojawił się kwadrat światła — chmury się przerzedziły. Zabi miała ochotę wyjść na dwór, wiedziała jednak, że jeśli poprosi o pozwolenie, matka się nie zgodzi. Bojąc się odmowy, po kawałeczku przesuwała się po podłodze do drzwi, trzymając stalową misę, w której mieszała pastę. — Muszę przynieść więcej wody — powiedziała. Nie czekając na odpowiedź, kipiąc energią, wypadła psotnie na dwór i tupiąc bosymi stopami na gładkiej błotnistej ścieżce, minęła domy, aż wybiegła za Sokh Rot. Wioskę ze wszystkich stron otaczały sady — całą dolinę porastała bujna zieleń, drzewa sadzono tak, żeby po jednych zbiorach zawsze nadchodziły kolejne: migdały, orzechy włoskie, morele, jabłka i ciemne śliwki. Każdy sad miał system
nawadniania. Ocembrowany głęboki kanał doprowadzał wartką strugą wodę z gór, a potem dzielił się na mniejsze odgałęzienia biegnące do poszczególnych sadów. Ojciec Zabi tłumaczył, że dzięki ich pomysłowości wioska Sokh Rot należy do najbogatszych w regionie i słynie ze swoich zbiorów oraz wspaniałego szpaleru drzew morwy, który witał przybyszy skręcających z głównej szosy do centrum wioski. Mimo tak pięknego otoczenia Zabi była jedyną dziewczynką, która lubiła bawić się na dworze. Laila i Sahar czasami wychodziły na zewnątrz, ale miały dopiero trzy latka, więc nie wypuszczały się daleko i zazwyczaj wychodziły z domu tylko po to, żeby nakarmić kozy. Inne dziewczęta, te starsze, spędzały czas pod dachem. Jeśli już wychodziły, to zawsze elegancko ubrane i w konkretnym celu, a nie żeby się bawić. Zabi wolno było przesiadywać z nimi i z matką i słuchać ich opowieści. Musiała przyznać, że w domu bywało fajnie, zwłaszcza jeśli panował ziąb albo padało, czasami też sprawiało jej przyjemność pieczenie, gotowanie, szycie albo przygotowywanie barwników… ale nie cały czas, nie dzień w dzień. Zwolniła bieg dopiero wtedy, gdy oddaliła się od wioski na tyle, żeby nikt nie mógł jej zawołać. Wciąż trzymała stalową miskę. Odłożyła ją pod pień największej moreli na środku trzeciego, licząc od wioski, sadu. Była boso. Nieważne. Nie czuła zimna. Spacerując między drzewami, myślała o tym, co niedawno usłyszała od matki: Jesteś już prawie kobietą. Słowo „kobieta” zabrzmiało jak komplement, a mimo to uwaga ta zaniepokoiła Zabi. Kobiety w wiosce nigdy nie bawiły się na dworze, nigdy nie biegały po sadach ani nie wspinały się na drzewa. Jeżeli bycie kobietą oznaczało rezygnację z robienia tych wszystkich rzeczy, to wolała pozostać dziewczynką. Kiedy doszła na skraj sadów, przystanęła obok głównego rowu irygacyjnego dostarczającego wodę z gór. Kanał był szeroki i głęboki, a nurt bystry. Podniosła liść, rzuciła go na powierzchnię wody i patrzyła, jak odpływa szybko. Żadne wykręty, że musiała pójść po wodę, nie uchronią jej przed burą. Czekało ją lanie. Nie przejmowała się tym, bała się tylko jednej kary — zakazu wychodzenia na dwór. Zadarła głowę i tęsknie spojrzała na góry; jakżeby chciała pewnego dnia wspiąć się na te szczyty i spojrzeć stamtąd na dolinę. Nagle zaskoczył ją czyjś głos: — Hej, ty tam! Odwróciła się, przerażona, że zaraz zostanie zbesztana. Między drzewami moreli szedł starszy chłopak. W ostrym słońcu Zabi nie widziała dokładnie jego twarzy. — Dlaczego jesteś taka smutna? — zapytał. Podniosła rękę, osłaniając oczy przed słońcem, i spojrzała na twarz chłopaka. Był to Sayed Mohammed, czternastolatek, zupełnie niepodobny do swoich starszych braci, którzy rzadko bywali w wiosce. — Wcale nie jestem smutna — wykrztusiła nieśmiało. — Kłamczucha! Przecież widzę.
Zabi nie odpowiedziała, ten chłopak ją onieśmielał. W wiosce słynął ze śpiewu i z poezji. Mimo że był tak młody, często przesiadywał i rozmawiał z dorosłymi, popijając ich gorzką herbatę, jakby był jednym z nich. — Co tu robiłeś? — zapytała, zmieniając temat. — Pisałem wiersz. — Potrafisz to robić, spacerując? Sayed uśmiechnął się. — Piszę je w głowie. — To pewnie masz dobrą pamięć. Sprawiał wrażenie, jakby poważnie zastanawiał się nad jej słowami. Sayed prawie o wszystkim myślał z powagą. — Mam metodę na zapamiętywanie wierszy. Śpiewam je innym. Te, które nie są dobre, szybko wylatują mi z głowy. Ty nie zapominasz rzeczy, które ci się nie udały? Zabi wolno pokiwała głową, próbując naśladować jego rozważny sposób bycia. Ale zanim zdążyła odpowiedzieć, zwrócił uwagę na jej paznokcie. — Dlaczego masz czerwone palce? — Robiłam barwnik — odparła i nagle, chcąc mu zaimponować, rzuciła: — A wiesz, że czerwony kolor ma gorzki smak? Ku swemu zaskoczeniu zaciekawiła go. — Nie bujasz? — Szykowałam barwnik przez cały ranek. Próbowałam go kilka razy. — Z czego go robiłaś? — Ze skórek granatów. Zabi ucieszyła się, że nie palnęła jakiegoś głupstwa. Sayed podrapał się po twarzy. — Czerwony ma gorzki smak… Mógłbym wykorzystać ten pomysł w wierszu. — Naprawdę? — zdumiała się dziewczynka. — Flaga Związku Radzieckiego jest czerwona, więc twierdzenie, że czerwony gorzko smakuje, ma wydźwięk polityczny. Zerknął na jej minę. — Wiesz, co to Związek Radziecki? — zapytał. — To najeźdźcy. Pokiwał głową, wyraźnie zadowolony. — Najeźdźcy! Tak mógłbym zatytułować swój wiersz. Pierwszy wers mógłby brzmieć mniej więcej tak… — Zawiesił głos, zamknął oczy i pogrążył się w zadumie, szukając najlepszego pomysłu. — Czerwona flaga gorzka jak? — rzucił w końcu. — Skórka granatów? — podsunęła Zabi. Parsknął śmiechem. — Czy to nie za uprzejme dla naszych wrogów? Sugerować, że ich ideologia smakuje jak nasz narodowy owoc? Nie możemy porównywać owocu rosnącego tutaj, na afgańskiej ziemi, do flagi najeźdźców. Co rzekłszy, odszedł — najwyraźniej zapomniał o Zabi. Ale ona pragnęła usłyszeć więcej, a poza tym nie chciała, żeby rozmowa skończyła się po jej głupiej propozycji, więc go dogoniła. — Zaśpiewasz mi jakiś wiersz?
— Nie śpiewam swoich wierszy małym dziewczynkom. Muszę dbać o reputację. Ja śpiewam wyłącznie wojownikom. Urażona dziewczynka przystanęła. Jej reakcja nie uszła uwagi Sayeda. — Nie bierz sobie tego do serca — powiedział. Zabi zebrało się na płacz. Znienawidziła bycie dziewczynką. — A wiesz, że ojciec gardził moimi wierszami? — zwrócił się do niej Sayed łagodniejszym tonem. — Bił mnie, kazał mi milczeć. Mówił, że śpiewanie i poezja są dobre dla kobiet, kazał mi brać przykład z braci. To prawda, że niektóre wiersze są kobiece, takie jak kołysanki albo nakhta, śpiewane przez kobiety opłakujące śmierć bohatera. Właśnie nakhta natchnęły mnie myślą, żeby pisać wiersze dla bohaterów, nie żałobne, tylko triumfalne, z okazji ich zwycięstw nad najeźdźcami. W poezji chodzi o coś więcej niż tylko o to, żeby była ładna i wpadała w ucho. Musi czemuś służyć. Musi wyrażać gniew. Zaczął skubać liście drzewa. — Zaśpiewałem ojcu te nowe wiersze — ciągnął. — I zmienił zdanie. Już więcej mnie nie bił. Coraz częściej opowiadał mi o wydarzeniach w naszym kraju, żeby moja poezja była bardziej precyzyjna. Od czasu tej zmiany tematem moich wierszy jest opór… śpiewając, protestuję przeciwko temu, jak się traktuje naszych afgańskich braci i siostry. Ojciec jest ze mnie dumny. Sprowadza wojowników z gór. Opowiadają mi swoje historie, a ja je przerabiam na wiersze. Opracowuję poetycką historię naszej wojny, tysiące różnych wierszy. Ojciec zabierze mnie w podróż po górach, będę występował w obozach. Wiedziałaś, że moi bracia to wojownicy? — Nie, nie wiedziałam. — Walczą z Ruskimi. Samir powiedział mi, że zamierza wysadzić tamę, żeby woda się wylała i zmyła ruskie czołgi. Niedługo wrócą do wioski, a wtedy opiszę ich zwycięstwa w wierszach piękniejszych niż wszystkie, jakie dotąd stworzyłem. Cała wioska się zbierze, żeby ich posłuchać. Sayed przykucnął obok Zabi i zniżył głos do szeptu, jakby ktoś był w sadzie i mógł ich podsłuchać. — Chcesz posłuchać wiersza? Gdybyś go zaśpiewała na ulicach Kabulu, aresztowaliby cię i rozstrzelali. Ale jeżeli ci go zaśpiewam, nie możesz powiedzieć nikomu, nikt nie może się o tym dowiedzieć, nigdy. Obiecujesz dochować tajemnicy? Podekscytowana i zdenerwowana Zabi nie chciała okazać po sobie strachu, więc tylko kiwnęła głową. — Obiecuję. — Karmal! — zaczął śpiewać Sayed, lecz przerwał i zapytał: — Czy wiesz, kto to jest Karmal? Zabi pokręciła głową. Nie znała nikogo o nazwisku Karmal. — Karmal jest prezydentem. Wiesz, kto to prezydent? — Starszy wioski? — Tak, w pewnym sensie. Jest władcą, przywódcą, tyle że nie my go wybraliśmy, nie mieszkańcy tego kraju. To najeźdźcy pomogli mu dojść do władzy, żeby wykonywał ich polecenia. Wyobraź sobie, że naszego starszego wybrali mieszkańcy innej wioski położonej tysiące kilometrów stąd. Bez sensu, prawda? A teraz wyobraź sobie, że ten starszy nawet nie urodził się w naszej
wiosce, tylko przybył z zewnątrz, zjawił się tu, na naszej ziemi, i dyktuje, co nam wolno, a czego nie. Zabi zrozumiała — taki system był bez sensu. Sayed wrócił do pieśni. — Karmal! Synu Lenina… Znów przerwał. — Wiesz, kim jest Lenin? — zapytał. Dziewczynka pokręciła głową. Takie nazwisko nie obiło jej się o uszy. — Lenin to człowiek, który stworzył komunizm. Tak się nazywa religia, którą wyznają najeźdźcy. Dla nich Lenin jest bogiem, a może prorokiem, w każdym razie ma w sobie coś boskiego… bo jego zdjęcia wieszają w swoich szkołach i domach. Czytają jego słowa i skandują. Zaczął śpiewać od początku: Karmal! Synu Lenina! Nie dbasz o religię ani o wiarę. Oby śmierć zajrzała ci w oczy I oby spotkało cię nieszczęście. Ty synu zdrajcy, Synu Lenina! Pomimo wyjaśnień Zabi nie do końca pojęła sens tego wiersza. Ale uwielbiała głos Sayeda, więc na koniec nagrodziła go oklaskami. Uśmiechnięty chłopak już miał się ukłonić, gdy naraz odwrócił się niczym wystraszone zwierzę i spojrzał w niebo. Zabi nie słyszała nic poza szumem wody w kanale nawadniającym. Sayed stał bez ruchu, wpatrzony w pusty błękit nieba. Po jakimś czasie dziewczynka również usłyszała ten hałas — dźwięk niepodobny do niczego, co znała. Sayed złapał ją w talii i podsadził na najbliższe drzewo. Zabi wdrapała się wyżej. — Co mam robić? — Patrz w niebo! I mów, co widzisz! Zabi była lekka, ale drzewo niezbyt stare, więc gałęzie ugięły się pod jej ciężarem. Hałas narastał. Poczuła, że pień drzewa wibruje. Nie mogąc wdrapać się wyżej, wystawiła głowę nad koronę liści. — I co widzisz? — zapytał chłopak. Wprost na nią, nisko nad drzewami, nadlatywały dwie machiny wojenne — gigantyczne stalowe owady z kikutami skrzydeł i wirującymi łopatkami, które siekały powietrze, zamazując błękit nieba nad nimi. Z przodu miały okno — szklaną bańkę niczym przerażające kolosalne oko potwora. Te latające maszyny były tak nisko, że dziewczynka widziała twarz pilota, ukrytą pod hełmem. Kiedy przelatywały nad nią, miała wrażenie, że gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby dotknąć ich stalowych brzuchów. Sayed coś do niej krzyczał, ale nie słyszała jego słów, tylko grzmot wirujących rotorów. Drzewami wstrząsnął podmuch wiatru — wywołana przez człowieka burza. Zabi mocniej przytrzymała się gałęzi. Całe
drzewo się trzęsło. Nie zważając na to, że Sayed kazał jej zejść na ziemię, patrzyła, jak dwa gigantyczne stalowe owady krążą nad wioską. Pierwszy wybuch był tak potężny, że zmiótł Zabi z drzewa, coś walnęło ją w pierś i odrzuciło do tyłu. Spadła, łamiąc gałęzie pod sobą. Gdyby Sayed jej nie złapał, runęłaby na ziemię. Z ognia buchał żar. Nad nimi wyrósł grzybek dymu, wzbijał się w niebo jak wypuszczony na wolność zły duch. Położone najbliżej wioski sady zajęły się ogniem, korony drzew płonęły. Nastąpił drugi wybuch, podmuch powietrza był tak silny, że wygiął rzęsy Zabi. Sayed ocknął się i puścił biegiem, taszcząc dziewczynkę pod pachą niczym zwinięty dywan. Wokół nich spadały grudy ziemi. Zabi obejrzała się, zobaczyła unoszący się nad drzewami czarny dym, który przesuwał się w ich kierunku jak skraj złowrogiej chmury. Nagle chmura się rozstąpiła, przez dym przedarło się stado górskich kucyków. Pędziły z wytrzeszczonymi oczami, płonącymi grzywami i poczerniałą, spaloną skórą. Niektóre albo straciły wzrok, albo oślepił je paniczny strach — waliły łbami w wąskie pnie moreli, które pękały, a kuce padały na ziemię, ryjąc kopytami. Jeden, mimo rozerwanego podbrzusza, biegł dalej. Minął ich w chwili, gdy drugi padł obok nich, podkulając nogi i wywalając język na wierzch. Znów rozległy się mechaniczne grzmoty. Jedna z latających maszyn przedarła się przez czarną chmurę i zawisła dokładnie nad nimi. Sayed przyśpieszył, gnał z tym samym panicznym strachem w oczach co kuce padające na ziemię dookoła. Nie było gdzie się ukryć. Zabi ujrzała z przodu rów irygacyjny. Zanim do niego dotarli, nastąpił trzeci wybuch — ziemia zapadała się, grudy gleby tryskały w górę, liście wibrowały. Sayed rzucił Zabi przed siebie. Przez chwilę leciała w powietrzu, a potem spadła wprost do kanału i zanurzyła się w lodowatym bystrym nurcie. Przeturlała się na plecy i spojrzała w górę spod wody. Ani śladu Sayeda. Przeskoczył nad nią płonący kuc, jego kopyta uderzyły w betonowe ocembrowanie. Błękitne niebo znikło, zastąpił je ogień. Lodowata woda zaczęła bulgotać i wrzeć.
Prowincja Kabul Kabul Dystrykt Jada-e-Maiwand Osiedle mieszkaniowe Microrayon
Trzy dni później Mieszkanie było całkiem nowe, zbudowane na zlecenie władz. Wnętrze pachniało świeżą farbą i klejem. Lew spróbował otworzyć okno, lecz było zabite na stałe, zapewne ze względu na bezpieczeństwo — szyby wykonano ze szkła bezodpryskowego produkcji radzieckiej, a import każdej z nich kosztował dużo więcej, niż afgański szklarz zarabiał przez rok. Lew oparł głowę o okno, patrząc, jak zachód słońca przedziera się przez gęsty miejski smog i rozjaśnia pokłady pyłu i kurzu czerwonym i pomarańczowym światłem. Był na piątym piętrze, na szczycie budynku, który w Moskwie uchodziłby za nijaką betonową kamienicę, niewartą uwagi. Ale w Kabulu ta bezbarwność przykuwała wzrok — zagraniczna anomalia wzorowana na projektach radzieckich, zupełnie niepodobna do tradycyjnych, zdobionych sztukaterią domów. Te bloki mieszkalne, stawiane w zawrotnym tempie bez korzystania z tradycyjnych metod budowlanych i pomocy lokalnych wykonawców, od czasu inwazji wyrastały w dystrykcie Jadae-Maiwand jak grzyby po deszczu. Budynek, w którym znajdował się Lew, ukończono przed tygodniem. Otoczony ogrodzeniem z drutu kolczastego i oświetlony reflektorami teren był patrolowany przez radzieckich, a nie afgańskich żołnierzy, co dobitnie oddawało nieufność panującą między wojskami obu krajów. Obawiając się działań odwetowych po brutalnej, wykonanej publicznie egzekucji Dosta Mohammeda, personel radziecki — w tym doradcy — przeniósł się na strzeżone osiedla. Protesty Lwa na nic się nie zdały. Nie przewidywano wyjątków. W ciągu kilku godzin siły okupacyjne zamknęły się we własnym getcie, pozostawiając obraz rozłamu i podejrzeń — dokładnie takie dziedzictwo, jakiego życzył sobie Dost Mohammed. Po przeprowadzce Lew najpierw zdjął cztery pary drzwi między pokojami i ułożył je na podłodze. Dzięki temu w salonie powstało miejsce, skąd miał widok na całe mieszkanie i mógł potwierdzić, że nikogo nie ma, nie pozwalając wyobraźni dręczyć się wspomnieniami rodziny. Ale i tak rozkład pomieszczeń za bardzo przypominał lokal, w którym mieszkał z Raisą i dziewczętami — była to wierna kopia typowo radzieckiego mieszkania wyposażonego w półki ze sklejki i szafy. Lew nie musiał się rozpakowywać. Cały jego dobytek mieścił się na stoliku: plik niedokończonych listów do córek oraz fajka do opium. Postanowił nie zbierać korespondencji otrzymywanej od Jeleny i Zoi, a to z tego prostego
powodu, że nie potrafił się oderwać od lektury — bez przerwy wertował listy na chybił trafił, tak że w końcu słowa i zdania mieszały się ze sobą, kompletnie bez sensu. Po każdym kolejnym czytaniu miał coraz większe wątpliwości, czy właściwie zrozumiał przekaz, więc czytał od nowa, wpadając w obsesyjną spiralę absurdu. Porównywał różne listy ze sobą, zachodząc w głowę, dlaczego Zoja tym razem napisała ledwie osiemset słów, skoro zwykle pisała ponad tysiąc, albo zastanawiając się, czy styl Jeleny nie wskazuje, że traktuje go coraz chłodniej, i czy ostatnie słowa — „Kocham cię” — napisała szczerze, czy może dlatego, że tak wypada. Z tonu tekstu niczego nie dało się wywnioskować. Pewnej upalnej letniej nocy przeczytał jednostronicowy list od Jeleny kilkaset razy i powtarzałby to w nieskończoność, gdyby po opium nie zmorzył go sen. Od tej pory każdy list czytał najwyżej trzykrotnie, a potem go palił, tyle że już od kilku miesięcy nie dostał nowej korespondencji. Ten brak kontaktu mógł wynikać z bałaganu w dostarczaniu poczty — czasami dostawał kilka listów naraz — ale najprawdopodobniej brał się stąd, że nie odpowiedział na ostatni list. Formułowanie myśli przychodziło mu z coraz większym trudem, więc zirytowany własną nieporadnością, pisał setki różnych wersji, choć nienawidził każdego słowa. Krążąc po szorstkiej wykładzinie dywanowej — która w tym kraju nie miała najmniejszego sensu, skoro dywany po kilku dniach były całe w piachu i kurzu — poczuł, że koniecznie musi się sztachnąć. Szykując działkę, usłyszał cichą muzykę dobiegającą z mieszkania jego nowej sąsiadki, Nary Mir. Po próbie aresztowania Dosta Mohammeda Lew odprowadził swoją jedyną pozostałą przy życiu kursantkę do jej rodzinnego domu, żeby zabrała swoje rzeczy; najważniejsze z nich, książki na temat marksizmu, ukryła na zewnątrz w płonnej nadziei, że rodzice ich nie znajdą. Dla ochrony dostali dwóch radzieckich żołnierzy. Zanim byli gotowi do powrotu, wokół samochodu zebrał się tłum, napierał coraz bardziej. Żołnierze wystrzelili w powietrze, żeby rozproszyć motłoch, a Lew wepchnął Narę do pojazdu. Kiedy przeciskali się przez tłuszczę, w przednią szybę uderzyła mała plastikowa torebka. Wypływający z niej kwas rozpuszczał szkło. Lew zabronił żołnierzom wysiadać i kazał jechać dalej, czując, że ta prowokacja jest wstępem do zasadzki. Nara, teraz pogardzana przez społeczność, do której niegdyś należała, zachowała spokój. W reakcji na status banitki zaczęła szlifować swój rosyjski. — Mój rosyjski niedobry — wyjaśniła. — Chcę, żeby był lepszy. Od tej pory musimy więcej mówić po rosyjsku. Przez resztę drogi, podczas gdy szyba skwierczała i się topiła, Nara czytała rozmówki rosyjskie, jakby nic się nie stało. Zaciekawiony muzyką Lew wykrzesał z siebie dość siły, żeby odłożyć palenie na później, i włożył japonki. Wyszedł na korytarz i zapukał do Nary. Żeby mu otworzyć, musiała zwolnić kilka solidnych zasuw. Mimo że nie była na służbie, miała na sobie mundur. Przywilej zakwaterowania na prawach Rosjan przyznano jej nie po to, żeby zademonstrować równość obu stron, lecz głównie dlatego, że stała się żywym symbolem porażki partyzantów, którzy zamierzali wymordować wszystkich funkcjonariuszy odbywających szkolenie. Była talizmanem okupantów, więc postanowili ją chronić. Bez osłony wojskowych patroli i poza ogrodzeniem z drutu kolczastego nie przeżyłaby nawet kilku godzin.
Na stole w salonie stał pokaźny magnetofon kasetowy. — Czy muzyka nie jest zbyt… duża? — zapytała Nara po rosyjsku. A nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa, przeszła na dari: — Czy nie jest za głośna? — Nie. Była to piracka kaseta z zachodnim popem, jedna z tych, które można było znaleźć na targowiskach, wystawiane na chustach i ze skserowanymi okładkami oryginalnych albumów. Sprowadzano je z zagranicy i sprzedawano z kolosalnym zyskiem siłom okupacyjnym. Lew nie miał pojęcia, co to za muzyka ani kim jest wykonawca. Tekst śpiewano po angielsku, z amerykańskim akcentem. Piosenkarz miał rewelacyjny głos. — Czy to źle, jeżeli komunista kupuje albumy amerykańskich wykonawców? — spytała Nara, autentycznie zdenerwowana. Lew pokręcił głową. — Nie sądzę, żeby komuś to przeszkadzało. — Kapitan dał mi kieszonkowe. Do tej pory nigdy nie miałam własnych pieniędzy. Wydałam je. Wydałam jednego dnia, co do grosza. Kupowałam całkiem niepotrzebne mi rzeczy, dopóki nie przepuściłam wszystkiego. Źle zrobiłam? — Nie. — Ten piosenkarz nazywa się Sam Cooke. Słyszałeś o nim? — Nie interesuję się muzyką. Słuchali jeszcze przez chwilę. W końcu Lew odezwał się: — Znałem kiedyś amerykańskiego piosenkarza. Był komunistą i wiele lat temu, za czasów mojej młodości, odwiedził Moskwę. Miałem mu zapewnić ochronę. Nazywał się Jesse Austin. Miał głos podobny do tego wykonawcy. Tyle że Jesse Austin nie śpiewał popu. Nara wzięła ze stołu w salonie długopis oraz notes i zapisała: JESSE AUSTIN, jakby był podejrzanym, którym należy się zająć. — Jutro spróbuję znaleźć go na bazarze — obiecała. Lew nigdy nie pomyślał o tym, żeby poszukać jego nagrań. — Jeśli ci się uda, daj mi znać. Posłuchamy razem. Rozejrzał się po mieszkaniu. Jego wzrok padł na książki o komunizmie, teraz wystawione na półkach — książki, które kiedyś Nara musiała ukrywać w rozpadlinie chodnika w zaułku, które rozwścieczyły jej rodziców i doprowadziły do zamachu na jej życie. Poza tym dziewczyna prawie nic nie miała, mieszkanie było niemal tak puste jak Lwa. Piosenka dobiegła końca. Taśma zatrzeszczała. Rozpoczął się kolejny utwór. — Twoje życie w Moskwie pewnie bardzo się różniło od tego tutaj? — spytała Nara. Lew skinął głową. Nie podobał mu się obrót, jaki przybrała ta rozmowa. — To prawda. — Tęsknisz za rodziną? Dotychczas nigdy nie pytała go o życie prywatne, teraz miał jej za złe, że to zrobiła. Już chciał się pożegnać i wrócić do siebie, gdy dorzuciła: — Oni rozstrzelają mojego ojca. Irytacja przeszła mu bez śladu. — Tak, wiem — odparł.
— A matka trafi do więzienia. Tak samo jak mój brat. Dotychczas nie żyłam bez rodziny. — Będzie ci ciężko. Spojrzała mu w oczy z żałosną mieszaniną samotności i determinacji. — Czy z czasem jest łatwiej? Pokręcił głową. — Każdy uczy się radzić sobie z tym na swój sposób. Nie wszedł w głąb mieszkania, cały czas stał w progu, nie chcąc naruszać jej poczucia przyzwoitości. Nie zaprosiła go do środka. To by było niestosowne. Z drugiej strony czuł, że Nara nie chce, by sobie poszedł, i czeka, aż sam ją zapyta, czy może wejść. Nie potrafiła się zdobyć na to, żeby wyjść z tą propozycją. — Spróbuję się przespać — powiedział po chwili. Odwrócił się i odszedł. Nie obejrzał się, chociaż korciło go, żeby sprawdzić, czy dziewczyna go obserwuje. Zatrzymał się przed drzwiami swojego mieszkania. Wyobraził ją sobie samą w tym gołym, świeżo pomalowanym, bezdusznym lokalu. Śmieszne, ale pomyślał o tym, żeby wrócić. Nara straciła rodzinę. To jasne, że potrzebowała towarzystwa. Ale czy na pewno chciał z nią być teraz tylko dlatego, że została sama? Oboje znaleźli się w identycznej sytuacji, sami jak palec, wyrzuceni poza nawias. To wcale nie musiało być krępujące. Co złego w tym, że się zaprzyjaźnią? Odwrócił się powoli. Nara stała w progu. Nie zamknęła drzwi, ale też nie patrzyła na Lwa. Na końcu korytarza pojawił się kapitan Waszczenko, szedł do nich ze zwiniętą mapą pod pachą. — Mam do was sprawę — powiedział. — Pogadajmy w mieszkaniu Lwa. Nara zaczekała, aż kapitan ją minie, a potem szła schowana za jego plecami tak, że Lew nie miał okazji zobaczyć jej miny. Gdy weszli do środka, kapitan rozłożył mapę na stole, nie zwracając uwagi na Lwa chowającego fajkę do opium, a potem wyjął pistolet i użył go jako przycisku do papieru. Mapa przedstawiała góry i dolinę w pobliżu Dżalalabadu, niedaleko granicy z Pakistanem. — Zakładałem, że istnieje związek między zabójstwami w Kabulu a nieudaną próbą wysadzenia zapory wodnej Sarobi — zagaił kapitan. — Miałem rację. Za morderstwami w Kabulu stał Dost Mohammed. Przy tamie znaleźliśmy zwłoki Samira Mohammeda, znanego konstruktora bomb. Ci dwaj to bracia. Nasz informator twierdzi, że w sumie braci jest czterech, oprócz nich jeszcze młody chłopak o imieniu Sayed oraz budzący postrach Fahad, uważany za wielkiego wojownika. Cała ta rodzina jest komórką powstańczą. Postawili sobie za cel destabilizację Kabulu. Trzy dni temu wysłaliśmy jednostkę do ich rodzinnej wioski położonej niedaleko Dżalalabadu. Piechotę miały wspierać z powietrza helikoptery Hind. Podobno wieśniacy pierwsi zaczęli strzelać. Helikoptery odpowiedziały ogniem. Konflikt przybrał na sile. Waszczenko przerwał i zerknął na Lwa. — Zginęło kilkaset osób, w tym kobiety i dzieci. Ale teraz mamy inny problem. Wieści o masakrze rozeszły się po okolicy. Obawiamy się, że rozpalą buntowników nie tylko w tamtej prowincji, ale również tutaj, w Kabulu. W stolicy już wiedzą o masakrze. Ludzie oskarżają nas, że zaatakowaliśmy wioskę
z zemsty. Zirytowało to wielu naszych afgańskich sprzymierzeńców. Uważają, że odwet był niewspółmierny do przewinienia. Lew domyślił się, do czego zmierza kapitan. — Macie w wojsku wydział wewnętrzny. Każcie im przeprowadzić śledztwo. Wymierzcie komuś sprawiedliwość na pokaz. — Tu nie chodzi o przyszpilenie naszych ludzi. Oni tylko robili to, co do nich należało. To kwestia wizerunku publicznego. Musimy się wybrać do tego regionu i wykonać jakiś pojednawczy gest. Jesteście naszym najbardziej doświadczonym doradcą, rozumiecie tych ludzi. Ci terroryści sprawiają nam więcej kłopotów po śmierci niż za życia. Chcę, żebyście wynegocjowali zawieszenie broni w zamian za jakąś rekompensatę. Lew uważał, że założenie Waszczenki jest absurdalne. Podrapał szczecinę na brodzie. — Kapitanie, będę z wami szczery. Wyprawa do tej wioski to strata czasu. Oni nie chcą od nas niczego poza tym, żebyśmy wynieśli się z ich kraju. A tego chyba nie pozwolicie mi zaproponować, prawda? Nie zwracając uwagi na zastrzeżenia Lwa, Waszczenko zabrał pistolet, ale mapę zostawił na stole. — Wyruszamy z samego rana — oświadczył. — Potrzebuję ludzi do negocjacji, takich, którym ufam, i dlatego Nara Mir pojedzie z nami. Sprawdziła się już jako obiecująca agentka. Dla zachowania pozorów dobrze będzie mieć ze sobą chociaż jedną Afgankę. Zebrał się do wyjścia równie nagle, jak się pojawił. W drzwiach przystanął i obejrzał się na Lwa i Narę. — Przetłumaczycie jej wszystko, co wam powiedziałem, tak? Zatrzasnął drzwi, zostawiając ich samych.
Droga z Kabulu do Dżalalabadu 100 kilometrów na wschód od Kabulu 25 kilometrów na zachód od Dżalalabadu
Następnego dnia Lew siedział obok Nary z tyłu opancerzonego UAZ-a. Zwróceni do siebie plecami, wyglądali w przeciwnych kierunkach. Tkwili w tej pozycji przez większą część długiej, niewygodnej drogi, nie odzywając się do siebie, unikając swojego wzroku i podziwiając widoki, podczas gdy konwój, opuściwszy Kabul, przemierzał jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg na świecie — do Dżalalabadu. Zmuszeni do pokory wobec afgańskiego krajobrazu, obrali trasę prowadzącą wokół gór, nad przełomami Surobi; droga wiła się nad kilkusetmetrowymi pionowymi urwiskami, zbocza gór usiane były wrakami spalonych samochodów, które spadły w przepaść. To było terytorium zasadzek, śmiercionośne nie mniej niż wylot przełęczy Salang, gdzie ukryci w górach partyzanci wybijali obsady konwojów przewożących paliwo. Z przodu UAZ-a, obok kapitana, siedział oficer. Dodatkową osłonę zapewniał drugi samochód z czterema radzieckimi żołnierzami — ten skromny, jak na standardy wojskowe, konwój w razie potrzeby mógł wezwać przez radio wsparcie z powietrza. Co jakiś czas kapitan odwracał się i mówił coś do Lwa, ale z jego nieprzeniknionej miny nie dało się wyczytać, czy domyślał się, do czego doszło ubiegłego wieczoru. Z drugiej strony, zgodnie z radzieckimi zwyczajami, nowe bloki mieszkalne z pewnością były na podsłuchu. Poprzedniego wieczoru popełnili błąd, dali się ponieść chwili jak napalone nastolatki. Nie powinni byli się całować. Nara z pewnością podzielała zdanie Lwa. Byli samotni — dwie zagubione dusze w swoich nijakich, pustych nowych mieszkaniach. Lew nie pamiętał dokładnie, w jaki sposób doszło do pocałunku — rozmawiali, stojąc blisko siebie i oglądając rozłożoną na stole mapę. Nara wskazała wioskę, w której się urodziła, ale w której nigdy nie była mile widziana. Nakreśliła trasę, którą jej dziadek szmuglował futra do Chin, i wytłumaczyła, że przemytnicy masowo ginęli podczas przeprawy przez góry. Jakby ta myśl dopiero teraz przyszła jej do głowy, zdała sobie sprawę, że dziadek na pewno wiedział o spisku na jej życie i prawdopodobnie wyraził na to zgodę. Zmartwiła się i wyjaśniła dlaczego. Chyba właśnie wtedy Lew dotknął dziewczyny, żeby ją pocieszyć, a może przypadkowo musnął jej dłoń. Nie był pewny. Ale chociaż sam wstęp zatarł mu się w pamięci, to już pocałunek pamiętał doskonale — rezultat od dawna tłumionego przez opium seksualnego napięcia, żalu, a może obu tych czynników naraz. Przez chwilę napawał się prostą przyjemnością, o której dawno zdążył zapomnieć — niepohamowaną żądzą — przekonany, że uleganie temu
popędowi jest jedynym sensownym wyjściem. Kiedy jednak objął ją w talii, wyczuł, że jej ciało drży z emocji i ze zdenerwowania — Nara była tak niedoświadczona. Cofnął się. Stała przed nim z lekko rozchylonymi ustami, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie mogła zebrać słów. Miał wrażenie, że tkwili tak naprzeciwko siebie przez kilka minut, chociaż równie dobrze mogła to być kwestia sekund, zanim Nara wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Gdy zniknęła, Lew zapalił fajkę, napełniając płuca opium, które zastępowało mu kontakty z drugim człowiekiem. Wyczerpany, oparł głowę o kuloodporną szybę i zamknął oczy. ••• Lew obudził się i stwierdził, że samochód stoi. Nary nie było obok niego. Nikt nie siedział za kierownicą. Wysiadł, otwierając ciężkie opancerzone drzwi. Za drogą rozciągały się niebieskozielone wody jeziora. Po drugiej stronie szosy wznosiła się wysoka, stroma góra. Byli przy zaporze wodnej Darwanta, niedaleko celu podróży, wioski Sokh Rot położonej w dolinie za tą właśnie górą. Kapitan stał ze swoimi ludźmi, część z nich paliła papierosy. Nara oddaliła się od pozostałych i stojąc nad brzegiem jeziora, patrzyła na jego powierzchnię. Lew podszedł do niej. Mając świadomość, że kapitan ich obserwuje, zawahał się, nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Dotknął wody, mącąc odbicie Nary. — Nie musimy robić z tego problemu. Nie odpowiedziała. — Całą… odpowiedzialność biorę na siebie — dodał. — To nie twoja wina. Nie chciał mówić nic więcej, ale nie mógł się powstrzymać, żeby nie opatrzyć każdej uwagi wyjaśnieniem. — To był błąd, błąd, nad którym możemy przejść do porządku. Tak mi się zdaje. Dziewczyna wciąż milczała. — Najlepiej będzie zachowywać się tak jak przedtem — ciągnął. — Jakby nic się nie wydarzyło. Powinniśmy się skupić na czekającym nas zadaniu. Jesteśmy blisko. — I czym prędzej sprecyzował: — To znaczy blisko wioski, nie w sensie bliskości między nami z powodu tego, do czego doszło wczoraj wieczorem. Nie twierdzę, że nie możemy być sobie bliscy w przyszłości, na stopie przyjacielskiej. Chcę być twoim przyjacielem. Jeśli zechcesz… Lew żałował, że kapitan nie zamówił transportu helikopterem, co skróciłoby podróż z wielu godzin do minut. Jednak zważywszy na okoliczności i rzekomą masakrę dokonaną przez dwa helikoptery Hind, przybycie do wioski drogą powietrzną oznaczałoby brak wyczucia, mogłoby jeszcze bardziej oburzyć ludność albo wzniecić ogólną panikę. Lew uznał za dziwne, że kapitan postanowił osobiście zająć się tym problemem. Dane wywiadowcze mówiące o tym, że masakra wznieci bunt w Kabulu, były wielce nieprecyzyjne. Równie mętne jak pomysł, że można sobie kupić wybaczenie obietnicą rozwoju, wybudowania ośrodka zdrowia, szkoły, studni albo stadem utuczonego bydła; Lew nie pojmował, dlaczego kapitanowi chciało się tracić czas na taki gest. Wziął ze sobą
jedynie fajkę oraz skromny zapas opium, przewidując, że aż do zakończenia sprawy będą zmuszeni zatrzymać się w pobliskim Dżalalabadzie. W miarę jak zbliżali się do celu podróży, kapitan Waszczenko — o dziwo — robił się coraz bardziej rozmowny. — Wiecie, co mnie najbardziej rozczarowało od czasu przyjazdu do tego kraju? — zapytał. Pytanie było retoryczne, więc mówił dalej, nie czekając na odpowiedź. — Podczas inwazji brałem udział w ataku na pałac prezydencki, gdzie stacjonuje Czterdziesta Armia. Gdzie mieszkał ten dezerter… byliście tam. Nara zrozumiała dosyć, żeby podsunąć nazwę: — Tapa-e-Tajbeg. Kapitan przytaknął ruchem głowy. — Plan zakładał pojmanie prezydenta. Spodziewaliśmy się, że jego prywatna ochrona się podda. Ale w przeciwieństwie do wszystkich innych dywizji afgańskich ta stawiła opór. Musieliśmy się wedrzeć siłą. Po raz pierwszy walczyłem w pałacu królewskim. Na podłogach walały się potłuczone drogie kryształy. Żyrandole spadały z sufitów. Obrazy i inne dzieła sztuki były posiekane kulami. Kapitan roześmiał się. — Wyobraźcie sobie walki w muzeum, właśnie tak to wyglądało. Musieliśmy się chować za antykami, z których każdy był warty więcej, niż zarobię przez całe życie. Trzeba przyznać, że strażnicy walczyli dzielnie, zważywszy, że nie mieli najmniejszych szans na wygraną. Podejrzewam, że zdawali sobie sprawę, że tak czy inaczej zginą, bez względu na to, co zrobią. Zabezpieczaliśmy pałac pokój po pokoju. Chciałem być tym, który złapie albo zabije prezydenta. To dopiero byłaby zdobycz! Postawiłem na to, że schował się w swojej sypialni. Przecież w sytuacji zagrożenia każdy się kryje w sypialni, no nie? Sypialnia kojarzy się z bezpieczeństwem albo z najbardziej stosownym miejscem na śmierć. Ale się pomyliłem. Inny członek mojej ekipy znalazł prezydenta w barze. Gość miał tam swój prywatny bar. Siedział na krześle, zwrócony plecami do drzwi, i sączył pięćdziesięcioletnią whisky. Strzelili mu w plecy, uważając, żeby nie stłuc karafki. Opiliśmy tą whisky nasz sukces. Ale ja nie miałem powodu do radości. Do tej pory jestem zły na siebie, że wybrałem nie ten pokój, co trzeba. Z żalem pokręcił głową. — Nigdy nie zastrzeliłem dyktatora — podsumował. — Za to posadziliście na stołku następnego. Być może trafi wam się druga szansa — zauważył Lew. Ku swemu zdziwieniu rozbawił kapitana. — Jeśli nadejdzie pora, ruszę wprost do jego prywatnego baru — zapowiedział. Po czym ten beznamiętny mężczyzna odwrócił się i pozwolił sobie na znaczący uśmieszek. — Może jej to przetłumaczycie, co? — rzucił. Mniej więcej tak samo brzmiały jego ostatnie słowa, kiedy poprzedniego wieczoru zostawiał Lwa sam na sam z Narą. Lew miał rację — pokoje były na podsłuchu.
Granica prowincji Laghman i Nangarhar Wioska Sokh Rot 116 kilometrów na wschód od Kabulu 9 kilometrów na zachód od Dżalalabadu
Tego samego dnia Kiedy zbliżyli się do miejsca masakry, krajobraz się zmienił. Zamiast ukwieconych drzew sterczały zwęglone szkielety — poczerniałe gałęzie i doszczętnie wypalone pnie wyglądały jak dziecięce rysunki węglem. W epicentrum droga zniknęła, pojawiły się spopielałe kratery otoczone wyszczerbionymi jak zęby trolla pniakami — pozostałością po rosnących tam drzewach. Kapitan kazał zatrzymać samochód. Lew wysiadł i natychmiast zwrócił uwagę na unoszący się z ziemi ostry chemiczny swąd. Każdy podmuch wiatru wzbijał spirale drobnego pyłu, wokół nich wirowały w powietrzu czarne smugi. Pod stopami chrzęścił popiół. Lew pochwycił spojrzenie Nary. Dotychczas nie zetknęła się z tym, jak wygląda wojna poza granicami Kabulu. Była wstrząśnięta. Lew zastanawiał się, ile potrwa, zanim dziewczyna zacznie usprawiedliwiać te zniszczenia i wyszukiwać argumenty uzasadniające ich konieczność. Niewątpliwie ten proces już się rozpoczął. Gliniane ściany domów nie leżały w gruzach, po prostu znikły. Na skraju wioski pozostało jeszcze kilka ruin — zwalone na kupę błoto, wysuszone i spękane na słońcu. — Co spowodowało takie zniszczenia? — zapytał Lew. Kapitan nosił okulary przeciwsłoneczne; w odblaskowych szkłach Lew ujrzał swoje zniekształcone odbicie. — Te wioski wydają się pogodne i urocze… typowe prymitywne zaścianki z domami z krowiego łajna, dzieciakami uganiającymi się za kozami, z dzbanami, garnkami i workami ryżu. A tak naprawdę służą terrorystom za kryjówki. Ci bracia, którzy stąd pochodzili, mieli wystarczająco dużo materiałów wybuchowych, żeby spowodować takie same, a nawet większe zniszczenia. Chcieli wysadzić zaporę wodną. Macie pojęcie, ilu ludzi by zginęło, nie tylko żołnierzy, ale i cywilów? Kto to zrobił? To robota wieśniaków, którzy tu mieszkali. Sami sobie zgotowali ten los. Nasze helikoptery znalazły się pod ostrzałem. Lew nie znał tajnych danych technicznych helikopterów bojowych Hind, wiedział tylko, że są silnie uzbrojone, a czubki rotorów mają pokryte tytanem. Ostrzał z karabinów i pistoletów maszynowych nie byłby w stanie ich strącić. — Jaka była siła ognia?
Kapitan pogrzebał nogą w ziemi. — Nie przyjechaliśmy tu, żeby prowadzić dochodzenie na temat tego, czy nasi piloci podjęli błędną decyzję — oświadczył. — Na mój gust wybór bomb paliwowopowietrznych był ze wszech miar uzasadniony. Jesteśmy tu po to, żeby przekonać tych ludzi, że istnieje lepsze i mądrzejsze wyjście niż prowadzenie z nami walki… że w walce z nami ucierpią miliony. Lew, któremu wojskowy żargon kapitana nic nie mówił, nawiązał do wcześniejszego określenia: — Bomby paliwowo-powietrzne? Dotychczas o nich nie słyszał. Waszczenko rzucił okiem na Narę. Wprawdzie szpiegowała Lwa, a nawet doniosła na dezerterów, ale była cudzoziemką, więc jego zaufanie do niej miało swoje granice. Zniżył głos do szeptu i zaczął mówić tak szybko, żeby dziewczyna nie mogła zrozumieć jego rosyjskiego: — Fale uderzeniowe, jakie wywołują, trwają znacznie dłużej, a ich ciśnienie jest takie, że trudniej przeżyć. Wysysają tlen z powietrza. Normalne materiały wybuchowe zawierają dużo utleniaczy. Bomby termobaryczne składają się głównie z paliwa. Słuchając kapitana, Lew zrozumiał, dlaczego wojskowi planiści byli tak pewni zwycięstwa w tej wojnie. Dysponowali tak pomysłową bronią, że nic poza wygraną nie wchodziło w rachubę. — Chodzi o to, żeby na pewno nikt nie przeżył? — upewnił się. — Bomby próżniowe skonstruowano z myślą o sieciach jaskiń. Jeśli nawet taka bomba nie zniszczy jaskini, to przynajmniej wyssie cały tlen, zamieniając teoretycznie bezpieczną bazę w śmiertelną pułapkę. — A wioski? — dociekał Lew. Nie oczekiwał odpowiedzi, bo kapitan już się oddalał, ale nareszcie zrozumiał, dlaczego posłużono się tymi bombami. Ta broń miała zagwarantować, że nikt nie przeżyje, ale w taki sposób, żeby to, co będzie widać po ataku, nie wskazywało na mordercze zamiary. Nara przykucnęła. Na ziemi leżał stalowy garnek, cały czarny, ale poza tym nieuszkodzony. Wytarła mały kawałek do czysta. Na skraju dawnego centrum wioski tworzyło się płytkie jezioro popiołu. Toksyczna breja chlupotała u stóp Lwa. Atak zniszczył sieć rowów irygacyjnych nawadniających sady. Woda z gór wciąż docierała, tyle że nie miała się gdzie gromadzić. Lew nabrał jej w zagłębienie dłoni. Przeciekła mu między palcami, zostawiając plamę na skórze. Starł osad kciukiem. Kapitan się zniecierpliwił. — Musimy się dostać na wzgórza, pogadać z ludźmi i dowiedzieć się, czego chcą — powiedział. — Rzecz jasna, posadzimy nowe sady, oczyścimy wodę i rozdzielimy ziemię między krewnych tych, którzy zostali zabici. Zajmiecie się negocjacjami. Lew stanął obok Nary. — Nara i ja pójdziemy sami — powiedział. — Lepiej, żebyście zostali tu ze swoimi ludźmi. Kapitan pokręcił głową, nawet nie próbował przemyśleć tej propozycji. — To może być niebezpieczne — zaoponował. — Jeśli pójdziecie z nami, będzie jeszcze gorzej.
Kapitan wyjął lornetkę i spojrzał na najbliższą wioskę. — Dostaną ośrodek zdrowia albo szkołę. Nie musimy się z nimi specjalnie cackać. ••• Wioska leżąca najbliżej miejsca masakry nazywała się Sau. Było to skupisko domów na zboczu góry, położone kilkaset metrów powyżej doliny. Z tej pozycji wieśniacy mogli obserwować, jak helikoptery wiszą nad ich sąsiadami, wystrzeliwują pociski i zrzucają bomby, a ogień trawi drzewa i domy. Wydawało się, że do wioski jest niedaleko, jednak przejście przez spaloną ziemię, a potem wdrapanie się na tarasowe stoki po betonowym skraju kanału nawadniającego zajęło im niemal godzinę. Waszczenko nie dość, że uparł się iść z nimi, to jeszcze wziął ze sobą pięciu żołnierzy. Lew nie bardzo wiedział, co sądzić o postawie kapitana. To prawda, istniał element ryzyka. Ale w wiosce zasadzka raczej im nie groziła. Taktyka mudżahedinów polegała na atakowaniu pozycji radzieckich w taki sposób, żeby nie było na kim wziąć odwetu, skoro siły napastników rozpływały się w górach. Im nie zależało na odbijaniu miast, ponieważ w razie zwycięstwa dawaliby radzieckim wojskom cel do ataku. Nie pozwalali się więc wciągnąć w tradycyjną wojnę, tylko kąsali okupanta, zadając mu jak najwięcej ran — zwykle płytkich, a czasami dotkliwych. Chcieli wykrwawić Ruskich, podczas gdy tamci zrzucali bomby na ziemię i skały czy — jak w tym przypadku — na drzewa moreli. Lew otarł pot z czoła, przyglądając się niedalekiej już wiosce Sau. Była mała. O ile Sokh Rot założono pośród niegdyś żyznych sadów, o tyle tutaj rolnictwo najwyraźniej ograniczało się wyłącznie do hodowli kóz, które rozpierzchały się przed przybyszami. Jak na taką dziurę, na środku wsi zgromadził się zaskakująco liczny tłum, kilkuset mężczyzn, wielokrotnie więcej, niż zwykle można było spotkać w tak małej wiosce. Lew przyśpieszył i dołączył do Nary oraz kapitana. — I co o tym sądzicie? — zapytał. Wskazał na tłum. Zjawiało się coraz więcej ludzi, schodzili z gór albo przybywali z drugiej strony doliny. Kapitan rozejrzał się po okolicy, lustrując wzrokiem zgromadzonych ludzi. Z nieprzeniknioną miną oświadczył uroczyście: — Chcą na własne oczy zobaczyć ogrom zniszczeń. Lew pokręcił głową, wskazując drugą stronę doliny. — Dlaczego się tłuką przez dolinę? Stamtąd mają znakomity widok. Po co się tu schodzą? Kapitan nie odpowiedział. ••• Lew niespokojnie pokonał ostatnie kilka metrów, stanął na środku wioski i stwierdził, że jest otoczony ze wszystkich stron.
Wioska Sau 118 kilometrów na wschód od Kabulu 7 kilometrów na zachód od Dżalalabadu
Tego samego dnia Na pierwszy rzut oka wioska liczyła nie więcej niż czterdzieści domów, a jednak tłum był tak wielki, że większość mężczyzn tłoczyła się ramię w ramię; w samym środku panował ścisk jak na bazarze w Kabulu. Byli tam młodzi chłopcy, mężczyźni w sile wieku oraz starcy. Większość dotarła do wioski górskimi szlakami, było ich tak wielu, że część z nich zajęła miejsca wyżej, kucając na występie tarasu niczym wrony na linii telefonicznej. Wioska stała się celem pielgrzymek, ludzie ściągali do niej ze wszystkich stron. Niektórzy nieśli prezenty — dzbany koziego mleka, miski suszonych owoców, orzechów i jagód — zupełnie jakby odbywało się święto religijne albo wesele. Świąteczny charakter zgromadzenia powinien uspokoić Waszczenkę. A jednak kapitan był wyraźnie poruszony. Żołnierze specnazu z gotową do strzału bronią zajęli pozycje obronne, ale żaden z nich nie wycelował w wieśniaków — taki akt prowokacji nie zostawiałby możliwości odwrotu. Lew ocenił, że sytuacja w każdej chwili grozi wybuchem przemocy, więc wystąpił do przodu i uniósł ręce, pokazując, że nie ma broni. — Nie jestem uzbrojony — odezwał się w języku dari. — Przyszliśmy tu, żeby porozmawiać. Zdawał sobie sprawę, że jego stwierdzenie jest bez znaczenia, skoro otaczali go uzbrojeni po zęby komandosi z sił specjalnych. Mur nieprzeniknionych twarzy nie pozwalał się zorientować, czy w ogóle go zrozumieli. Afgańczycy z miast nie mieli problemu z jego akcentem, ale na wsi mogło być z tym gorzej. Odwrócił się do Nary. — Przemów do nich — polecił. — Dodaj im otuchy. Nara wystąpiła do przodu i stanęła obok niego. — Atak na wioskę Sokh Rot to był straszliwy błąd — powiedziała. — Nie takie są intencje władz. Przyjechaliśmy porozmawiać o tym, w jaki sposób odbudować wasz rejon. Chcemy na nowo obsadzić sady i oczyścić glebę. Pragniemy, żeby na tych polach znowu wyrosły owoce. Jesteśmy tu po to, żeby was wysłuchać. Chcemy pracować z wami, pod waszym kierownictwem. Mówiła żarliwie, autentycznie zmartwiona spustoszeniami, i ze szczerym pragnieniem odbudowania społeczności, która zginęła. Ale mimo że oficjalnym celem ich podróży była próba pojednania, kapitan wyraźnie błądził myślami gdzie indziej. Z przejęciem rozglądał się na prawo i lewo, nie domagając się tłumaczenia ani nie wydając żadnych poleceń.
W tłumie wywiązała się ożywiona dyskusja — zarzewie hałaśliwej kłótni. Przekrzykiwano się, argumenty fruwały w powietrzu. Awantura zakończyła się równie raptownie, jak wybuchła, i tłum znów pogrążył się w milczeniu. Lew zaryzykował i ruszył tam, gdzie zaczęła się sprzeczka. Przyglądając się twarzom mijanych wieśniaków, przystanął obok starca z niezwykłą, płomiennorudą brodą. Wyzywające spojrzenie mężczyzny biło w oczy tak samo jak jego broda. Rozpierała go duma, za wszelką cenę pragnął się odezwać, złożyć oświadczenie. Z trudem utrzymywał język za zębami. Lew podejrzewał, że najmniejszy gest może go sprowokować. — Atak na Sokh Rot to była zbrodnia. Pomóż nam. Doradź coś. Jak moglibyśmy naprawić krzywdy? — zapytał. Jak można się było spodziewać, starcowi rozwiązał się język. Wskazał spalony teren, na którym kiedyś leżała wioska. — Pomóc wam? Już mówię, jak wam pomożemy. Pokonamy was. Wygnamy was z tej ziemi. Jeszcze nam za to podziękujecie, to nie jest wasz kraj. Macie potężną broń. Ale żadna broń stworzona przez człowieka nie może się równać z potęgą Allaha. Jego miłość nas obroni. To prawda, zesłał nam znak. Tłum ostro zareagował na jego słowa. Mężczyźni krzyczeli, żeby zamilkł. — Jaki znak? — dociekał Lew. Coraz więcej głosów nawoływało starca, żeby się nie odzywał, on jednak ani myślał milczeć. — Przeżyło dziecko! — krzyknął. — Cudowny chłopiec! Patrzcie na tych wszystkich ludzi, oni przybyli zobaczyć ten cud! Patrzcie, jak ich natchnął. Zabierajcie się z naszej wioski. Nie potrzebujemy waszej pomocy. Obejdziemy się bez was, sami odbudujemy swój kraj! Kilka osób w tłumie podchwyciło jego okrzyk. — Zabierajcie się! Część tłumu ożyła — jedni bili brawo i wiwatowali, a ci bardziej rozważni, z twarzami wykrzywionymi z irytacji, nawoływali porywczych ziomków, żeby się uciszyli. Lew nie tracił czasu. — Ktoś przeżył? — upewnił się szybko. — Chłopiec? Kilku ludzi odciągało starca od niego. Spróbował ruszyć za nim, ale inni mężczyźni zagrodzili mu drogę. Kapitan Waszczenko przepchnął się przez tłum, chciał się dowiedzieć czegoś więcej. — Co tu się dzieje? — Nie wszyscy zginęli — wyjaśnił Lew. — Przeżyło jedno dziecko. Według nich to cud. Kapitan nie wyglądał na zaskoczonego. — Wiedział pan o tym dziecku? — spytał Lew. Waszczenko nie zaprzeczył. — Dotarły do nas pogłoski. Najpierw historia o masakrze, potem opowieści o chłopcu. Oni wierzą, że ten chłopak jest żywym dowodem na to, że komunizm poniesie klęskę. Nasze źródła w Kabulu donoszą, że zaledwie w ciągu kilku dni postać cudownego chłopca stała się dla powstańców najcenniejszym chwytem propagandowym. Śpiewają już wiersze o chłopcu, którego chroni ręka Boga. To śmieszne. Ale tylko wczoraj liczba dezerterów z armii afgańskiej podskoczyła
o trzysta procent. Straciliśmy także pięciu oficerów politycznych, jeden z nich zastrzelił swoich kolegów. Wygląda na to, że ten cud jest ważniejszy od samej masakry. Lew zrozumiał, dlaczego kapitan tak się tym interesował — atak bombowy na wioskę nie był wart jego uwagi, ale ten cud to całkiem inna para kaloszy. Podeszła do nich Nara. — Powinniśmy odejść — powiedziała, nieświadoma rozwoju wypadków. — Tych ludzi jest za dużo. Nie ma z kim negocjować. Tłum ani myślał się uspokoić. Kapitan pokręcił głową. — Powiedzcie im, że chcę zobaczyć to dziecko. Lew osłupiał. — Nie zgodzą się. Poczytaliby to za obrazę. Nara ma rację. Musimy się zbierać. Wrócimy, kiedy nastroje trochę się uspokoją. — Powiedzcie im, że chcę zobaczyć to dziecko — powtórzył kapitan, tak jakby Lew w ogóle się nie odezwał. — Przetłumaczcie. Lew obstawał przy swoim. — Wrócimy później, kiedy będzie mniej ludzi. Waszczenko odwrócił się do Nary. — Chcę zobaczyć to dziecko — oświadczył. Rozkaz to rozkaz, więc Nara przemówiła do tłumu podniesionym głosem: — Jeśli się zgodzicie, chcielibyśmy na własne oczy zobaczyć tego cudownego chłopca. Prośba wywołała ogólną wściekłość. Niektórzy mężczyźni unieśli ręce, inni krzykiem wyrazili swój sprzeciw — w jednej chwili rozległo się sto protestów. Ktoś rzucił kamieniem, który trafił Narę w policzek. Upadła na kolana, trzymając się za twarz. Zanim Lew do niej dotarł, gruchnęła salwa z broni maszynowej. Pistolet Waszczenki mierzył w niebo, ale żołnierze wycelowali w tłum. Lew przecisnął się do kapitana. — Jeśli się wycofamy, nikt nie zginie — powiedział. — Ale jeżeli zostaniemy, dojdzie do wybuchu przemocy. Nie zwracając uwagi na jego słowa, kapitan spokojnie pomógł dziewczynie wstać. — Nic wam się nie stało? Pokręciła głową. — Powiedzcie im jeszcze raz, że mają mi pokazać tego chłopca. Nara powtórzyła rozkaz w języku dari. Gdy skończyła, kapitan znów posłał serię z pistoletu maszynowego w niebo. Opuścił broń i wycelował w tłum. Jeden z komandosów wziął granat, wyjął zawleczkę i rzucił go na ziemię. Mimo to nikt w tłumie się nie ruszył, nikt też nie powiedział, gdzie przebywa chłopiec. — Nie pokażą wam go! — rzekł Lew z naciskiem. Uznawszy, że doradca ma rację, kapitan ruszył do największego domu, uważnie przyglądając się stercie prezentów na zewnątrz. Lew poszedł za nim. Wchodząc do środka, kapitan zwrócił się do swoich żołnierzy: — Otoczyć teren. Nikt nie ma prawa wejść. Bądźcie czujni. Lew i Nara weszli do domu, a żołnierze zostali na zewnątrz, z gotową do strzału bronią.
W środku panował mrok, pod sufitem zebrała się cienka chmura dymu, falująca tak, jakby znalazła się w potrzasku. Płonęły ustawione w półkole świece, paliło się kadzidło. Duszący zapach oszałamiał. Na środku pomieszczenia stało — niczym scena — podwyższenie nakryte pięknie tkanym dywanem, a na nim leżał chłopiec. Okryty białymi chustami, miał nie więcej niż czternaście lat, chociaż niezwykły wygląd nie pozwalał bliżej określić jego wieku. Kompletnie łysy, pozbawiony brwi i rzęs, ubrany był i ułożony tak, że przywodził na myśl symbol religijny. Nie było widać poparzeń, jego skóry nie tknęły płomienie ani odłamki bomb… wyglądał tak, jakby nic nawet go nie drasnęło. Obok niego, ale nie na podwyższeniu, siedzieli dwaj starcy — świadectwo, jak ważny jest ten czternastolatek, wyniesiony nad dwóch starszych. Lew przyjrzał się twarzy chłopca i zauważył, że jest przerażony. Kapitan odwrócił się do Nary. — Spytajcie ich, w jaki sposób chłopiec przeżył atak — polecił. Nara przetłumaczyła jego pytanie. Jeden ze starców odezwał się cicho, gestykulując jedną ręką, podczas gdy druga spoczywała na jego kolanie. — Zrzuciliście bomby, paląc drzewa, pola i ludzi. Wasze machiny odleciały, pozostawiając zabitych. Niektóre ciała były spopielałe, inni wyglądali jak żywi, ale w ich płucach nie było życia. Paliły się domy. Paliły się drzewa. A potem, kiedy dym się rozrzedził, zobaczyliśmy tego chłopca. Wszystkie włosy na jego ciele spłonęły. Był nagi. A mimo to nie został nawet draśnięty. Był chroniony, idąc boso przez jatkę, jaką zgotowały wasze helikoptery bojowe. Gdy starzec zamilkł, Nara spojrzała na Lwa; nie była w stanie przetłumaczyć tego, co usłyszała. — Tłumaczcie! — ryknął kapitan. Lew pokrótce streścił mu wypowiedź starca, który spojrzał na kapitana wyzywającym wzrokiem i powiedział w dari: — Ten chłopiec jest dowodem na to, że was pokonamy. Waszczenko nie czekał, aż Lew przetłumaczy jego słowa. Uniósł broń i strzelił chłopcu w głowę.
Tego samego dnia Lew stał z nadzieją, że cud okaże się prawdą, a chłopiec wstanie, nietknięty, dowodząc, że nie da się go zabić za pomocą kul ani bomb, bo naprawdę czuwa nad nim moc boska. Chłopak leżał nieruchomo na pięknym wzorzystym dywanie pokrywającym podest; na spowijających go śnieżnobiałych szatach nie było śladu krwi. Kapitan Waszczenko opuścił broń. Ten żołnierz, odznaczany za męstwo i odwagę, zastrzelił nastolatka tylko po to, żeby czegoś dowieść — że Boga nie ma, a nawet jeżeli jest, to nie zamierza się mieszać do tej wojny. Że Afgańczycy nie mają po swojej stronie sił nadprzyrodzonych. I że walczą z armią, która nie cofnie się przed zrobieniem tego, co konieczne. Wszystko to dało się wyrazić jednym strzałem. Lew podszedł do podwyższenia, nachylił się i przytknął palce do szyi chłopca. Poczuł ciepło jego ciała, ale tętna nie było. — Załatwione — oznajmił kapitan. Lew nie znał tego chłopca. Nie wiedział, jak ma na imię ani w jakim jest wieku. Podczas siedmiu lat spędzonych w Afganistanie był świadkiem okropności popełnianych przez afgańskich komunistów i powstańców, przez fanatyków religijnych i fanatyków komunizmu — ścinania głów, morderstw, masowego rozstrzeliwania ludności przez plutony egzekucyjne… Wiedział, że bez względu na to, co zrobi czy powie, ci ludzie nadal będą ginęli. Kapitan, całkiem słusznie, pewnie by argumentował, że chłopak był wystarczająco duży, żeby walczyć, żeby nosić AK-47, ostrzeliwać konwoje, przenosić ładunki wybuchowe. Gdyby nie umarł tutaj, równie dobrze mógł zginąć podczas nalotu albo od miny przeciwpiechotnej. Oburzenie Lwa nikomu nie było potrzebne do szczęścia, a już z pewnością nie Afgańczykom, których napędzał własny gniew. To była operacja wojskowa. Kapitan nie dał się ponieść nerwom, nie kierował się nienawiścią ani sadystyczną przyjemnością, po prostu dokonał oceny sytuacji. Chłopiec należał do aktywów wroga tak samo jak, nie przymierzając, zapas karabinów. Misja Waszczenki była prosta — obalić wersję cudu. Lew, bez przerwy przejmując się tym, że pocałował Narę, nie wpadł na to, że deklarowany cel ich misji jest jedynie przykrywką dla popełnienia morderstwa. Był ślepy, otępiały od opium i z braku snu. Do środka zajrzało dwóch żołnierzy. Widząc martwego chłopca, upewnili się, że kapitanowi nic się nie stało. Oni znali prawdziwy cel tej misji. Waszczenko niecierpliwie popchnął Lwa i Narę do drzwi. — Zjeżdżamy stąd, ale już! Nikt z tłumu nie mógł być świadkiem egzekucji, ale wszyscy na pewno usłyszeli wystrzał.
Niczym posąg, który się zbudził do życia, jeden ze starców w chacie ocknął się i z opóźnieniem zaczął lamentować. Zaskoczony jego pełnym bólu zawodzeniem, Lew odwrócił się gwałtownie; domyślił się po tej reakcji, że starzec był ojcem chłopca. Jednocześnie na zewnątrz żołnierze otworzyli ogień, strzelając seriami z pistoletów maszynowych. Lew, wciąż kucając z palcami na szyi chłopaka, widział, jak tłum rozprasza się, ucieka, a niektórzy padają na ziemię. Kapitan podszedł do wyjścia, uniósł broń i zaczął strzelać od progu. W całym tym zamieszaniu Lew zapomniał sprawdzić starca, który wstał chwiejnie i zbliżał się do niego z zakrzywionym nożem; ostrze sterczało z jego dłoni niczym szpon. Starzec uniósł rękę nad głowę, szykując się do ciosu. Wyszkolenie i instynkt walki opuściły Lwa, wobec napastnika z nożem był całkiem bezradny. Ramię starca poleciało do tyłu niczym pociągnięte za sznurek. Kapitan znów wystrzelił, trafił starego w bark i w brzuch. Afgańczyk padł na kolana. Czwarty strzał rzucił go na podłogę, niedaleko zwłok chłopca. Lew tkwił w tej samej pozycji, nadal czekał, żeby nóż wbił mu się w kark. Kapitan wycelował w drugiego Afgańczyka, który bez słowa siedział po turecku na podłodze, zabił go strzałem w pierś, po czym znów zajął się walką na zewnątrz. Lew wstał powoli. Nogi miał jak z ołowiu, był pewien, że się przewróci. Czuł się, jakby majaczył. Świece migotały, dym wirował. Wybuch na zewnątrz przywrócił go do rzeczywistości. Po przyjeździe nie zauważył, żeby jacyś Afgańczycy mieli tu broń, ale najwyraźniej skądś ją wyciągnęli. Kapitan nie wychodził z chaty — teraz klęczał w progu, przeładowywał broń i strzelał precyzyjnie. Zwłoki chłopca za plecami zupełnie mu nie przeszkadzały. Dach przecięła seria z broni maszynowej, kule wyżłobiły linię w glinianej podłodze. Uwięziony dym uciekł przez dziury, przez które do środka wpadło światło dzienne. Wieśniacy prowadzili ostrzał z górskiej grani. Kapitan odpowiadał ogniem, walił w tarasowe pola i krzykiem wydawał rozkazy pozostałym żołnierzom. Nagle wybiegł na otwarty teren. Kolejna seria przebiła dach, kule posiekały ciało martwego starca. Lew nie próbował się kryć. Ktoś złapał go za nadgarstek — to Nara pociągnęła go na tył domu. Znaleźli się w kuchni. Stał tu gliniany piec, przy którym kuliły się cztery kobiety; obok nich był wysoki stos cienkiego pieczywa dla gości odwiedzających cudownego chłopca. Jeden placek, doszczętnie spalony, wciąż leżał na ogniu. Przerażone kobiety bały się poruszyć i go zdjąć. Dookoła trzaskały serie z broni maszynowej. Lew kucnął przy ogniu, zrzucił placek nan z pieca i po raz pierwszy dokładnie przyjrzał się Afgankom. Jedna z nich nie była kobietą, lecz małą dziewczynką, miała nie więcej niż siedem, osiem lat. Była prawie całkiem łysa, jeśli nie liczyć sterczących tu i tam kilku kępek włosów, skręconych przez żar. Skórę na czaszce miała czerwoną, obtartą. Do tego ślady oparzeń na twarzy i rękach. Lew powoli zaczął nie dowierzać w to, czego był świadkiem. Jak to możliwe, że włosy chłopca spłonęły, skoro skóra pozostała nienaruszona? Pomijając cuda, jego wygląd wymykał się wszelkiej logice. Lew widział wiele mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy przeżyli rozmaite spustoszenia, ale nikt z nich nie przypominał tego chłopca — wyglądali dokładnie tak jak ta dziewczynka. Uświadomił sobie, że chłopcu ogolono głowę. Zmieniono jego wygląd. Przebrano go tak, żeby pasował do roli. Jeżeli przeżyła tylko jedna osoba, to nie był nią on,
lecz ta dziewczynka. Zastąpiono ją jakimś chłopcem, w którym wieśniacy widzieli pewnie przyszłego wojownika albo symbol, który mogliby obwozić po wioskach. Dziewczynka nie nadawała się do ich planu. Żeby cudownie ocalałe dziecko dało się wykorzystać, musiał nim być chłopiec. Lew rzucił okiem na minę Nary — jego podopieczna doszła do tych samych wniosków. Usłyszeli, że kapitan woła ich z zewnątrz. Lew przyłożył palec do ust. W mrocznym świetle pieca Nara nie zareagowała, stała bez ruchu, z twarzą przesłoniętą dymem unoszącym się ze spalonego placka. Bez wątpienia rozumiała, że kapitan zabije tę dziewczynkę tak samo, jak zabił tamtego chłopca. Dla niego płeć dziecka nie miała znaczenia. — Odjeżdżamy! — krzyknął kapitan. Lew przesunął się do drzwi, dając Narze znak, żeby szła za nim. Ale ona ani drgnęła, tylko zawołała łamaną ruszczyzną: — Kapitanie Waszczenko, koniecznie powinniście to zobaczyć!
Tego samego dnia Nie wiedząc, po co go wzywają, kapitan ostrożnie zajrzał do kuchni, z uniesioną bronią — spodziewał się pułapki. Lew, oszołomiony decyzją Nary i przekonany, że nie rozumiała konsekwencji swoich czynów, próbował wyprowadzić ich stamtąd jak najszybciej, dając Narze drugą szansę na ocalenie dziewczynki. — Chodźmy — ponaglił ich. Nie docenił więzi łączącej Narę z partią. Przedkładała państwo nad niego; postąpiła wbrew jego radom, wbrew własnemu kodeksowi moralnemu — bo wiedział, że taki miała. A przecież chciał ją uchronić przed popełnianiem tych samych błędów, jakie on popełnił jako agent. Miała już jeden taki na koncie, nie okazała litości dezerterowi i jego kochance. Ale po tym nie będzie już miała odwrotu, zmieni się niczym rozgrzany plastik, który nie może wrócić do poprzedniego kształtu. Targał nią potężny konflikt. Była lojalna wobec partii, lojalna wobec państwa. Teraz to państwo było jej rodziną, a pocałunek Lwa z poprzedniego wieczoru potwierdził to, co i tak już wiedziała — że żaden Afgańczyk nigdy się z nią nie ożeni. Zostanie sama, znienawidzona przez swoją społeczność, chroniona jedynie przez kapitana i jemu podobnych. Jej życie zależało od okupantów. Gdyby Rosjanie przegrali tę wojnę, ona umarłaby razem z nimi. Pozycja Lwa — ani pełnoprawnego Rosjanina, ani Afgańczyka — niczego jej nie gwarantowała. Chwycił ją za rękę. — Naro, chodźmy stąd — nalegał. Uwolniła dłoń, wskazała dziewczynkę i zwróciła się do kapitana łamaną ruszczyzną: — Dziecko. Niecierpliwość kapitana zniknęła, skupił się na dziewczynce i podszedł do niej, przyglądając jej się uważnie. W ciągu kilku sekund uświadomił sobie jej znaczenie. — Zostawcie ją! — krzyknął Lew. Położył rękę na ramieniu kapitana. Ten wstał raptownie i dźgnął Lwa kolbą pistoletu maszynowego. — Jak wam się zdaje, Lwie Stiepanowiczu, dlaczego fatygowałem się tu osobiście? Jak sądzicie, dlaczego nikomu nie powierzyłem tej misji? Bo tylko ja jestem gotów zrobić to, co należy. Patrząc na tę dziewczynkę, ktoś inny mógłby nie zauważyć, jak wielkie stwarza niebezpieczeństwo. Wróg nafaszerowany przesądami nawet w obliczu pewnej klęski nie przestanie walczyć. Przez tę dziewczynkę setki radzieckich żołnierzy mogłyby stracić życie. Mogłyby przez nią
zginąć tysiące Afgańczyków. Wasza litość doprowadziłaby do dużo większego rozlewu krwi. Waszczenko wziął dziewczynkę na ręce i wyniósł ją z domu. Nara ruszyła za nim. Lew został w kuchni wraz z trzema kobietami — ich twarze kryły się w mroku, wokół nich wirował dym z pieca. Trzy nieznajome, czekające na to, jaką podejmie decyzję. Lew nie miał powodu przejmować się tym, co sobie o nim myślą. Nigdy więcej ich nie spotka. To bez sensu, denerwować się ich spojrzeniami, skoro nie widział ich oczu. Z tym tylko, że w ciemności przestały być nieznajome — miał przed sobą trzy kobiety swojego życia: dwie córki oraz żonę, Raisę. A nic na świecie nie liczyło się dla niego bardziej niż to, co o nim myślą. Nieważne, że nigdy więcej nie weźmie Raisy za rękę, nigdy jej nie dotknie ani nie pocałuje. Z córkami najprawdopodobniej też już się nigdy nie zobaczy. W tej chwili były z nim tu, w tym pokoju, i go oceniały. Dym z paleniska stał się chmurą opium, w której znajdował kiedyś schronienie. Teraz jednak nie miał się gdzie ukryć. Czas podjąć decyzję — czy ma zawieść swoją rodzinę w taki sposób, w jaki przysiągł nigdy więcej tego nie zrobić? Wrócił do głównego pomieszczenia, schylił się nad zwłokami starca i wziął jego długi, zakrzywiony nóż.
Tego samego dnia Wieś stała w ogniu. Na ziemi leżały dziesiątki mężczyzn. Kilku rozpaczliwie trzymało się za rany, jakby próbowało poskładać swoje ciała do kupy. Inni odpełzali żałośnie, pozostawiając w pyle krwawy ślad. Lew szedł między leżącymi, przechodził nad nimi, poruszając się powoli i trzymając za plecami zakrzywiony nóż. Dom zniszczono — od wrzuconego do środka granatu zawaliła się ściana, drewniany dach zajął się ogniem. Trzech żołnierzy ze specnazu nie żyło. Czwarty, postrzelony, nie mogąc utrzymać broni, wspierał się na ramieniu jedynego komandosa, który nie został ranny. Ten walił w górę z obu pistoletów maszynowych, zasypując grań kulami. Wściekły z powodu opóźnienia, krzyknął ochrypłym głosem: — Wynośmy się stąd! Kapitan zmusił dziewczynkę, żeby uklękła na środku wioski. — Oto wasze cudowne dziecko! — ryknął w kierunku gór i kryjówek, gdzie schronili się ci, którzy przeżyli, i skąd bojownicy prowadzili ostrzał. — Oto jest dziecko, którego podobno nie można zabić! Przystawił lufę do jej głowy. Idący za kapitanem Lew zamachnął się nożem, naśladując ruch ręki starca i celując w kark Waszczenki. Nie był już tak szybki i nie miał takiej wprawy jak dawniej, wiek i opium zrobiły swoje. Kapitan usłyszał go i odwrócił się, blokując cios uniesioną ręką. Ostra klinga przecięła przedramię kapitana na tyle głęboko, że wypuścił broń. Lew znów podniósł sztylet, chciał uderzyć raz jeszcze. Nie zważając na ranę, kapitan podciął mu nogi. Lew padł na plecy, wypuścił nóż i leżał, patrząc na niebo. Podszedł do niego żołnierz specnazu, ze skierowaną w dół lufą. Lew przeturlał się do dziewczynki, która wciąż klęczała na ziemi, i zawołał w dari: — Uciekaj! Ani drgnęła. Nawet nie otworzyła oczu. Gruchnęła seria z pistoletu maszynowego. Lew, którego nie drasnęła ani jedna kula, nie rozumiał, jak to możliwe, że komandos spudłował. Spojrzał w górę. Zobaczył, jak żołnierz pada na plecy, pociągając za sobą rannego kolegę. Kilku uzbrojonych wieśniaków skorzystało z zamieszania i strzelając, ruszyło w ich kierunku. Osamotniony, pozbawiony broni kapitan cofnął się pod ostrzałem. Oceniwszy sytuację — przeważające siły wroga uniemożliwiały dotarcie do dziewczynki — popędził ścieżką prowadzącą w dół wzgórza, ścigany gradem kul. Lew sprawdził, co z dziewczynką. Wciąż miała zamknięte oczy.
Usiadł i podczołgał się do niej. Dotknął jej twarzy. Otworzyła oczy i spojrzała na niego przez splątane, nadpalone rzęsy. — Jesteś bezpieczna — wyszeptał. Uzbrojeni wieśniacy wracali, otaczali go. Ich przywódca, wysoki, chudy i niezgrabny, miał kałasznikowa AK-47 produkcji radzieckiej. Podszedł do leżącego na ziemi rannego żołnierza i strzelił mu w głowę. Odwrócił się do Nary, która stała bez ruchu, chwycił ją za ramię i rzucił na ziemię obok Lwa. Cudowną dziewczynkę zabrano. Przywódca stanął nad Lwem, przyglądając mu się z góry z pogardą i konsternacją zarazem. — Dlaczego zaatakowałeś jednego ze swoich żołnierzy? — Nie jestem żołnierzem. Nie jestem lojalny wobec ludzi gotowych zabić dziecko. — Jak się nazywasz? — Jestem Lew Demidow, specjalny doradca radzieckich wojsk okupacyjnych. A kim pan jest? — Nazywam się Fahad Mohammed. Lew nie pokazał po sobie, że zna jego imię i nazwisko. Narze się to nie udało. To był brat człowieka, którego aresztowali i zabili w Kabulu, brat konstruktora bomb zastrzelonego nad zaporą wodną oraz brat chłopca zabitego w wiosce. Fahad odwrócił się do Nary. — I co, zdrajczyni, wiesz, kim jestem? Kilku bojowników wzięło ją na muszkę.
Tego samego dnia Kiedy kapitan Waszczenko oddalił się od wioski na bezpieczną odległość, przystanął, zasapany. Był blady, kręciło mu się w głowie. Bandaż z oderwanego kawałka koszuli, którym obwiązał ranę, był cały mokry, krew spływała mu na dłoń. Wyglądało na to, że nikt go nie ściga, więc był przekonany, że zdoła dotrzeć do jeepów. Odwrócił się i spojrzał na wioskę Sau. Według wszelkiego prawdopodobieństwa bojownicy zabiją Narę Mir i Lwa Demidowa. Ale cudowna dziewczynka wciąż żyła. Nieudana próba zamachu na jej życie przemawiała za tym, że mała rzeczywiście jest pod boską opieką i że Rosjanie przegrają tę wojnę. Waszczenko tylko pogorszył sytuację. Zginęło pięciu żołnierzy, ich ciała ptaki rozdziobią jak ścierwo, mundury staną się trofeum, a broń będą obnosić jak na jarmarku — kule, które nie dały rady zabić małej dziewczynki. W samochodzie był aparat nadawczo-odbiorczy. Wezwie siły powietrzne, żeby ostrzelały całe pasmo górskie. Zamieni te bujne góry w kłęby czarnego dymu. Zrówna z ziemią wszystkie domy. Na samą myśl o tym kapitan poczuł się zdecydowanie lepiej.
Prowincja Nangarhar Dystrykt Rodat 15 kilometrów na południe od Dżalalabadu 3100 metrów nad poziomem morza
Następnego dnia Lew nie został stracony, co nie znaczy, że był bezpieczny. Leżał skulony na dnie jaskini, trzymając się za brzuch. Skurcze nadchodziły falami. Głód opium powodował, że czuł się jak zanurzony pod wodą, nie mógł oddychać. Czy można walczyć z własnym ciałem, które za wszelką cenę pragnie się wynurzyć? Opium było mu tak niezbędne do życia jak powietrze. Jego organizm nie potrafił już funkcjonować bez narkotyku, ani fizycznie, ani psychicznie. Lew zapomniał, w jaki sposób normalni ludzie żyją z godziny na godzinę, jak sobie radzą ze swoimi lękami i frustracją. Narkotyki uwalniały go od bólu, tłumiły żal. Przez siedem lat nie odczuwał innych potrzeb niż wdychanie dymu do płuc na koniec dnia i doprowadzanie się do stanu odrętwienia, bez którego mógłby spróbować zrobić coś głupiego. Porzucił ambitne plany przedostania się do Ameryki, przestał się łudzić, że pewnego dnia odnajdzie człowieka, który zamordował mu żonę. Nie przyznawał się do tego przed sobą, udawał, że jedynie odkłada wyjazd, prawda jednak była taka, że zrezygnował ze śledztwa, teraz rytm jego życia był wyznaczany wyłącznie przez nałóg, codzienne doprowadzanie się do nieprzytomności. Bez narkotyku wracała brutalna rzeczywistość, poczucie porażki. Nie osiągnął jedynej rzeczy, na jakiej mu zależało — nie zdołał wymierzyć sprawiedliwości zabójcy Raisy, a przecież tylko to mógł jej zaoferować. Z dorosłego stał się noworodkiem chowającym się w łonie opium. Objawy głodu pojawiły się wtedy, gdy Fahad Mohammed wyprowadzał ich z doliny — początkowo przypominały mu o tym, że jest narkomanem, stosunkowo łagodnie. Nasiliły się, kiedy zignorował ostrzeżenie. Lew dygotał przez całą drogę, jego ciałem wstrząsały zimne dreszcze, mimo że szli dziarskim krokiem. Fahad utrzymywał tak niesamowite tempo, był tak szybki, a jego długie nogi tak zwinne, że od czasu do czasu musieli podbiegać, żeby dotrzymać mu kroku. Lew i Nara na zmianę nieśli cudowną dziewczynkę o imieniu Zabi. Zaszokowana i oszołomiona, nie skarżyła się ani nie zadawała żadnych pytań. Gdy Fahad oddalił się na tyle, że nie mógł ich usłyszeć, Nara chciała porozmawiać, ale Lew się do tego nie nadawał. O zmierzchu jego stan drastycznie się pogorszył. Trząsł się przy każdym kroku, z najwyższym trudem utrzymywał się na ścieżce, stawiając nogi w jednej linii; ciało miał lepkie, jego twarz ociekała potem. Z nastaniem ciemności zaczęły się pierwsze naloty — oślepiający blask
pożaru i wywołany płonącymi chemikaliami zachód słońca. Zatrzymali się na chwilę, obserwując ogień ogarniający zbocza gór, błyski światła, zrównane z ziemią domy i spalone na popiół pola, wylatujące w powietrze wioski. Gdy bomby zaczęły padać coraz bliżej nich, Fahad poderwał wszystkich do biegu. Ciemność sprzyjała im, kiedy uciekali w noc. Słyszeli i czuli odgłosy, wstrząsy i swąd bombardowania; w pewnym momencie bomba spadła tak blisko, że całą ścieżkę zasnuł dym. Myśliwce śmigały po nocnym niebie, biorąc na cel ścieżki, które właśnie minęli. Wybuchy wstrząsały okolicą, jakby toczono tę wojnę z glebą i kamieniami Afganistanu. Lew błagał o chwilę przerwy. Zatrzymał się nad rzeką, udając, że chce się napić wody. Wyciągnął zawiniątko z opium i mimo że fajka się stłukła, kombinował, jak by tu zapalić, ale Fahad wyrwał mu narkotyk z ręki, zmiażdżył w dłoni i wyrzucił do rzeki. Lew, oszalały z bólu, jakby stracił miłość swojego życia, wskoczył w nurt, na oślep macając powierzchnię wody i chlipiąc żałośnie. Szlochając jak dziecko, zanurzony po pas, odwrócił się i ujrzał, że wszyscy troje gapią się na niego. Nie czuł się upokorzony, był na to zbyt chory. Fahad odszedł bez słowa, niosąc dziewczynkę. Nara odczekała chwilę, a potem ruszyła za nim, zostawiając Lwa samego. Dobrze się złożyło, że odeszła, bo Lew, nie panując nad czynnościami fizjologicznymi, kucnął w rzece i zwymiotował, a jednocześnie dopadła go biegunka. Gdy w końcu wyszedł z wody, powlókł się za tamtymi; nie mógł wyprostować pleców, zataczał się, przekonany, że jeszcze jeden krok, a zwali się na ziemię i już się nie podniesie. Zanim się zatrzymali na odpoczynek, wpadł w delirium, nie bardzo wiedział, co się dzieje, gdzie się znajdują i dokąd zmierzają. W wiosce udzielili im schronienia, ale nie był w stanie zasnąć, regularnie wymiotował, a kiedy już nic nie zostało mu w żołądku, pluł żółcią i kwasem, po czym z powrotem układał się w pozycji płodowej na materacu z juty. O świcie Fahad zerwał ich i poganiał, gdy siedzieli przy śniadaniu złożonym z pieczywa nan i herbaty. Lew nic nie jadł, popijał tylko małymi łyczkami słodką herbatę, bo niczego innego nie utrzymałby długo w żołądku. Drugi dzień marszu okazał się jeszcze gorszy niż pierwszy. Lew nie dość, że był chory, to w dodatku osłabł i trzymał się ostatkiem sił. Fahad nie chciał się zatrzymać ani zwolnić, wręcz przeciwnie — domagał się, żeby szli coraz szybciej. Nastąpiła druga tura nalotów, ale radzieckie bombowce zawsze były o jedno pasmo górskie za nimi. Lew chwiejnie brnął dalej, mając przed oczami jedynie widok opium na powierzchni wody. Górski szlak był coraz bardziej stromy, a on padał już z nóg. Nie ucieszył się, gdy w końcu Fahad oznajmił, że dotarli do celu. Po prostu pozwolił, żeby nogi się pod nim ugięły, i runął na ziemię u wejścia do jaskini. ••• Trawiony gorączką, skulony na zimnym kamiennym podłożu, Lew powoli uświadomił sobie, że czyjaś ręka spoczywa na jego ramieniu. Przeturlawszy się, zobaczył, że ktoś podaje mu stalowy kubek słodkiej czarnej herbaty; chwycił go, poczuł ciepło rozchodzące się po dłoniach i spojrzał na kobietę, która przyniosła
poczęstunek. Usiadł, ochlapując palce herbatą, i nie zważając na ból, zadumał się nad tym, że Raisa ociera mu czoło zimną szmatką. Pragnął jej dotknąć, bał się jednak, że to tylko zjawa, która przy najlżejszym kontakcie rozmyje się i zniknie. Oniemiały z radości, obserwował jej wargi, a każde wypływające z nich słowo uważał za cud. — Spróbuj wypić herbatę, zanim ostygnie — powiedziała. Posłusznie siorbnął słodki czarny napój, ani na sekundę nie spuszczając oczu z kobiety. — Śniło mi się nasze pierwsze spotkanie — wykrztusił. — Pamiętasz? — Nasze pierwsze spotkanie? — Wysiadłem na nie swojej stacji metra tylko po to, żeby zapytać, jak się nazywasz. Powiedziałaś mi, że masz na imię Lena. Przez bity tydzień opowiadałem wszystkim, że zakochałem się w pięknej Lenie. A potem znów na ciebie wpadłem, w tramwaju. Nie wiem, dlaczego tak się napaliłem, skoro było oczywiste, że nie życzysz sobie towarzystwa. Byłem pewny, że jeśli zamienisz ze mną kilka słów, to mnie polubisz, a jeśli polubisz mnie choć trochę, to pewnego dnia może i pokochasz. Gdyby tak się stało, gdyby ktoś taki jak ty potrafił mnie kochać, to by znaczyło, że chyba nie jestem aż tak straszny? Kiedy się dowiedziałem, jak naprawdę masz na imię, wcale się nie przejąłem. Przeciwnie, byłem tym podniecony. Opowiadałem wszystkim, że kocham się w pięknej Raisie. Pokpiwali sobie ze mnie, że tydzień wcześniej to była Lena, a teraz Raisa. Ale zawsze chodziło o ciebie. Lew nie ośmielił się mrugnąć, zmuszał się, by nie zamykać oczu, jakby jeden ruch powiek mógł przenieść kobietę w niebyt. Mocno ściskał kubek, żeby nie mogła cofnąć rąk. — Tak mi przykro, że nie dotarłem do Nowego Jorku — podjął. — Próbowałem. Wiem, że gdybyś była u mojego boku, udałoby nam się tam dostać. Bo prawda jest taka, że bez ciebie byłem i jestem nikim. Miłość do ciebie to jedyna rzecz w moim życiu, z której jestem dumny. Odkąd umarłaś, jestem złym ojcem, a co najgorsze, znów stałem się agentem… wykonuję zawód, którym gardziłaś. Rozpłakał się, łzy rozmyły obraz Raisy. — Zaczekaj! — krzyknął. Otarłszy oczy, przekonał się, że stojąca przed nim kobieta to nie jego żona, lecz Nara Mir. Nara przez jakiś czas siedziała w milczeniu. W końcu spytała: — Twoja żona miała na imię Raisa? Lew zamknął oczy. Zanurzony w ciemności, odetchnął głęboko. — Tak, moja żona miała na imię Raisa — przytaknął. Przez te wszystkie lata, kiedy palił opium, nie dane mu było ujrzeć wyraźnej wizji swojej żony, nigdy nie doświadczył halucynacji, nawet przez mgnienie oka nie zobaczył jej ani nie poczuł przed sobą. A teraz znalazła się u jego boku bez pomocy narkotyku. Nazywanie tego objawem głodu byłoby błędem, przeciwnie — właśnie opium pozbawiło go głodu świata. To były reakcje kogoś, kto wreszcie do świata wraca. Wstał powoli. Trzymając się jedną ręką ściany jaskini, znalazł drogę do wyjścia. Była noc. Świecił księżyc. Przed sobą miał strome zbocze doliny, w oddali wznosiły się góry, przywodzące na myśl grzbiet śpiącego prehistorycznego gada.
Ogniska w wiosce migotały niczym strącone z nieba, okryte hańbą gwiazdy, podczas gdy te na niebie skrzyły się blaskiem; Lew nigdy nie widział ich aż tylu naraz. Otępienie minęło, z dziecięcym zachwytem podziwiał ten widok. Miał jeszcze coś do zrobienia na tym świecie. Nie tylko to czuł, lecz również w to wierzył.
Następnego dnia Nara siedziała w wejściu do jaskini, obserwując wschód słońca. Poszatkowane szczytami gór nierówne promienie światła zapowiadały piękny dzień. A jednak widok słońca nie sprawiał jej przyjemności, nie napawał nadzieją. Jako uciekinierka, ścigana przez radzieckie bomby i wyczerpana, nie miała czasu ani energii zastanawiać się nad swoim postępowaniem. Ale gdy już znalazła bezpieczne schronienie w jaskini, potrafiła myśleć jedynie o decyzji wezwania kapitana Waszczenki. W głowie słyszała dźwięk własnych słów — jej głos był ohydny, brzmiały w nim samozadowolenie i duma, złudna wiara w to, że zasłużyła się dla dobra państwa. Koniecznie powinniście to zobaczyć! Ściągnęła go do rannej dziewczynki, doskonale wiedząc, jakie ma wobec niej zamiary. Że zastrzeli małą tak samo jak tego chłopca. Nie mogła się usprawiedliwiać niewiedzą. Była gotowa patrzeć na egzekucję siedmioletniej dziewczynki. Jej osobowość przeszła nieodwracalną przemianę. Nawet kiedy rodzina spiskowała, jak ją zabić, nawet widząc nienawiść w oczach ojca, nigdy nie wątpiła w swój charakter. Była z gruntu dobra. Często opacznie ją rozumiano. Ale zawsze miała szlachetne intencje. Nie była taka jak ci mężczyźni, którzy ją zaatakowali, nie była podobna do ojca, który zaplanował jej śmierć, ani do matki, która milcząco aprobowała jego działania. Wściekłość czy gniew nie leżały w jej naturze. Napędzały ją idealizm, nadzieja i nie bała się wyrażać własnego zdania. Owszem, w rezultacie była samotna i nikt jej nie kochał. Ale lepiej żyć w izolacji, niż sprzeniewierzać się temu, w co wierzyła, i szukać akceptacji ludzi, których nie szanowała. Miłość oparta na obłudzie jest nic niewarta. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze postępowała tak, jak trzeba, chociaż utrudniała tym sobie życie. Ale to już należało do przeszłości. Płynął stąd nieunikniony wniosek. Skoro straciła jedną rodzinę, nie chciała stracić drugiej — państwa. Okazała się tchórzem. Nasuwało się więc pytanie, czy jej zalety nie są przypadkiem osobistą ambicją przebraną za ideologię. Tak jak nie potrafiła wystąpić przeciw decyzji kapitana, tak nie mogła poprzeć sprzeciwu Lwa — stanęła z boku, nie odważyła się zająć stanowiska. Zarówno komunistyczne państwo, jak i naród afgański uważały ją za zdrajczynię. Według Lwa Demidowa była po prostu słaba moralnie. Czy po to z takim trudem zdobyła wykształcenie, żeby teraz fabrykować usprawiedliwienia dla zabójstwa małej
dziewczynki? Czy po to przeczytała tyle książek? Miała ochotę spalić się ze wstydu. Było to uczucie pokrewne żałobie, jakby jej indywidualność umarła. Na myśl, że mała Zabi obudzi się i poprosi o śniadanie, nieświadoma, że to ona wzywała do jej egzekucji, Narę dusiło w gardle. Usiadła, z trudem chwytając powietrze. Po chwili wstała, wyszła z jaskini i ruszyła ścieżką w dół. Nikt ich nie pilnował, ponieważ wszelkie próby ucieczki byłyby daremne — nawet mając kilka godzin wyprzedzenia, nie mieliby się gdzie ukryć. Tamci złapaliby ich i zabili. Po kilku krokach wąski górski szlak jeszcze bardziej się zwęził, z jednej strony czyhało pionowe urwisko — trzydziestometrowy spadek. Nara stanęła na krawędzi i spojrzała w dół. Nie użalała się nad sobą, czuła, że to jedyne wyjście. Nie wiedziała już, jak ma żyć. Nie znała swojego miejsca na tym świecie. Nie miała powrotu ani do komunistycznego reżimu, ani do tej małej dziewczynki. Zamknęła oczy, gotowa zrobić krok w przepaść, na pewną śmierć. — Co robisz? Nara odwróciła się, zaskoczona. Obok niej stała Zabi. — Myślałam, że śpisz — odparła Nara drżącym głosem. Zabi podniosła ręce, pokazując oparzenia. — Boli mnie. Jasna maść używana do leczenia poparzeń się starła, widać było ostre strupy, uszkodzoną skórę i czerwone plamy żywego mięsa. Nara próbowała przepędzić małą. — Wracaj do jaskini. Idź już, proszę. — Ale ja nie mogę spać. — Wracaj do jaskini! Słysząc podniesiony głos, Zabi odwróciła się powoli. Gdy Nara została sama, spojrzała w przepaść. Nie myślała jednak o śmierci, tylko o tym, z czego przyrządzić nową maść. Bez niej Zabi będzie drapała strupy i może się wdać zakażenie. Nara wiedziała co nieco o leczniczych właściwościach niektórych górskich roślin — nauczył ją tego dziadek, kiedy była małą dziewczynką. Uwielbiała te lekcje. Dziadek znał wszystkie rośliny rosnące w górach Afganistanu — jako przemytnik nieraz musiał się nimi żywić, żeby przeżyć. Zamiast myśleć o samobójstwie, Nara przypomniała sobie, że z jagód jałowca można zrobić uśmierzający ból balsam, zwłaszcza jeśli się go zmiesza z naturalnym olejem, na przykład wyciśniętym z orzechów albo nasion. Odwróciła się od przepaści i puściła biegiem, żeby dogonić maleńką dziewczęcą postać. — Zaczekaj! — krzyknęła. Zabi zatrzymała się. Nara schyliła się i uważnie obejrzała jej skórę. — Nie drap się, to bardzo ważne. Zabi zaszlochała. — Swędzi mnie. Słysząc rozpacz w głosie dziewczynki, Nara wybuchła płaczem, nie mogła powstrzymać łez. — Zrobię ci nową maść. Wtedy przestanie cię swędzieć. Obiecuję. Zabi przestała płakać, zaskoczona łzami Nary. — Dlaczego płaczesz?
Nara nie była w stanie wydusić słowa. — Ciebie też boli? — dociekała Zabi. Nara otarła łzy z oczu.
Tego samego dnia Lew usiadł niezdarnie, bolały go wszystkie mięśnie. Przespał się po raz pierwszy od trzech dni. Wciąż chwytały go bolesne kurcze. Z odwodnienia, braku pokarmu i wyczerpania drżały mu ręce. Wargi miał spękane, skórę pokaleczoną, włosy potargane, a pod paznokciami czarny brud. Spróbował doprowadzić się do ładu bez pomocy lustra. Złamaną zapałką po kolei wydłubał czerń spod paznokci, wycierając zbieraną na patyczku grubą warstwę brudu o ziemię. Kubkiem zimnej wody pobieżnie przemył twarz, zeskubał kawałki wysuszonej skóry z ust i przygładził włosy. Domagający się opium wewnętrzny głos nękał go uporczywie, ale już nie ogłuszał wrzaskiem, przycichł, przypominał szept z oddali. Lew czuł się dostatecznie silny, żeby nie zwracać na niego uwagi. Powrócił inny głos, jego własny, i nakazywał mu się skupić na najpilniejszej sprawie, czyli ucieczce — nie ucieczce w niebyt po opium, tylko z tej pieczary, w której ich uwięzili. Przede wszystkim musiał się zorientować w sytuacji — nie był pewien, ilu żołnierzy przebywa w tej bazie. Nie wiedział nawet, gdzie się znajdują. A skoro już zaczął myśleć o ucieczce, nasunęło mu się pytanie: dokąd ma uciekać i po co? Od tak wielu lat jego życie było pozbawione celu, że nie pamiętał, kiedy ostatnio realizował własne marzenia albo ambicje. Nie mógł przebąblować kolejnych dni i tygodni w mgle oparów opium. Musiał podjąć rozmaite decyzje. Musiał zaopiekować się nową rodziną. Przypomniał sobie ambitne plany radzieckiego dezertera — przekroczenie granicy z Pakistanem, zwrócenie się do Amerykanów z prośbą o azyl i uzyskanie ich ochrony w zamian za informacje na temat okupacji Afganistanu. Decydując się na taki krok, odniósłby podwójną korzyść: nie dość, że by przeżył, to jeszcze miałby szansę dostać się do Nowego Jorku. O ile jednak to rozwiązanie uratowałoby Narę i Zabi, o tyle dezerterując, sprowadziłby niebezpieczeństwo na swoje córki w Moskwie. Jego otępiały od opiatów umysł nie nadawał się do roztrząsania takich dylematów. Czując, że ma przed sobą długą podróż, zrobił się głodny, choć zaledwie wczoraj byłby gotów przysiąc, że nigdy więcej nie zazna tego uczucia. Nara i Zabi siedziały w wejściu do jaskini. Przysiadł się do nich, dyskretnie zwracając uwagę na okolicę i liczbę żołnierzy. Dziewczęta jadły shlombeh, zsiadłe mleko z naszpikowanym przyprawami chlebem nan. Mimo że czuł się lepiej, zrezygnował z zsiadłego mleka i zadowolił się kawałkami ciepłego pieczywa. Jadł powoli, starannie przeżuwając każdy kęs. Gęste ciasto, przyprawione pokruszonymi nasionami kardamonu, było ostre w smaku. Gdy odrywał następny kawałek, olej zabarwił czubki jego palców na żółto. Dziewczynka przyglądała się, jak jadł.
— Lepiej się czujesz? — zapytała. Lew przeżuł kęs i dopiero wtedy odpowiedział: — O wiele lepiej. — A co ci było? — Zachorowałem. — Daj mu spokojnie zjeść — upomniała dziewczynkę Nara. Ale Zabi dopytywała się dalej. — Zachorowałeś? A na co? — Czasami można zachorować, jeśli się straci nadzieję. To nie jest zwyczajna choroba. Może ją spowodować utrata woli, celu w życiu albo rozpacz. Zabi słuchała każdego słowa z taką uwagą, jakby wygłaszał mądrości pradawnych mędrców. — Jak na najeźdźcę, bardzo dobrze mówisz w moim języku — zauważyła. Jak na dziewczynkę bez rodziny, z dala od domu, domu, którego zniszczenie widziała na własne oczy, Zabi była bezpośrednia, szczera do bólu i niczego się nie bała. — Przybyłem do tego kraju jako gość — wyjaśnił Lew. — Wtedy jeszcze nie było tu radzieckich wojsk. Ani garnizonów. Postanowiłem się nauczyć waszego języka. Ale masz rację. Odkąd mój kraj dokonał inwazji, nie jestem już waszym gościem. — Czy twoim bogiem jest Len-In? Lew uśmiechnął się, rozbawiony sposobem, w jaki wymówiła to nazwisko. Łagodnie pokręcił głową. — Nie, Lenin nie jest moim bogiem. Skąd o nim wiesz? Zabi nabrała łyżką zsiadłego mleka. — Od kolegi. Zamierzał napisać o nim wiersz. Ale nie żyje. Zginął w ataku. Moja rodzina też zginęła. — Wiem. Zabi nie wspominała więcej o rodzinie ani o ataku, w którym zginęli jej bliscy. Zajadała zsiadłe mleko, nie okazując po sobie bólu. Miała niezwykłą jak na tak małe dziecko zdolność do introspekcji, a może nawet uciekała w ten sposób od koszmaru wydarzeń, których była świadkiem. Będzie potrzebowała pomocy, żeby otrząsnąć się z tego szoku. Na razie jednak zachowywała się tak, jakby nie działo się nic nadzwyczajnego. Lew nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Zauważył, że poparzenia na dłoniach, ramionach i głowie małej pokrywa świeża maść. — Mogę? — zapytał. Ujął jej rękę i powąchał maść. — Co to jest? — Takie coś, żeby oparzenia nie swędziały — odparła Zabi. — Bo nie zagoją się, jeśli się będę drapała. Tak mówi Nara. — Ale skąd wzięłaś tę maść? Dostałaś ją od żołnierzy? — Same ją zrobiłyśmy, kiedy spałeś — odpowiedziała mu Nara. — Z olejku migdałowego, gotowanych jagód jałowca i kwiatów zebranych na dworze. Żołnierze dali nam tylko olejek. Same znalazłyśmy pozostałe składniki. Zabi uparła się, żeby dodać kwiaty. — Nie wiedziałyśmy, co to za kwiatki — dorzuciła dziewczynka. — Nie znałam ich. Jeszcze nigdy nie byłam tak wysoko. To pierwsza góra, na którą się wspięłam. Nara pogłaskała ją po włosach. — Próbowałam jej tłumaczyć, że coś, co jest piękne, nie zawsze jest niegroźne.
— Zanim dodałam te kwiatki do lekarstwa, ona zjadła jeden, żeby sprawdzić, czy mi nie zaszkodzi — wyjaśniła Zabi. — Widziałam, jak położyła go sobie na języku, a potem połknęła. Miał niebieskie płatki. — Przerwała i spojrzała na swoje palce. — Wiedzieliście, że czerwony kolor ma gorzki smak? Znienacka, bez widocznego powodu, wybuchła płaczem; nie mogła powstrzymać łez. Nara objęła ją delikatnie, uważając, żeby nie urazić poparzonych miejsc. Lew wiedział, że cokolwiek zaplanuje, zrobi to razem z nimi. Weźmie je ze sobą. Nie mógłby ich zostawić.
Tego samego dnia Po śniadaniu Lew czekał na okazję, żeby porozmawiać z Narą na osobności. Nadarzyła się, kiedy Zabi nakładała na oparzenia świeżą maść. — Przejdź się ze mną. Wyszli z jaskini i ścieżką biegnącą zboczem góry doszli nad przepaść. Lew wyraźnie się śpieszył, lecz Nara była roztargniona. Wziął ją pod rękę, żeby się skupiła — nie wiedział, ile mają czasu. — Naro? Spojrzała na niego. — Uważasz mnie za hipokrytkę, bo opiekuję się Zabi, jakby nic się nie stało — powiedziała. — Najpierw zrobiłam wszystko, żeby ją zabili, a teraz opatruję jej rany? Powiedz mi, jak powinnam postąpić? — Popełniłaś straszliwy błąd. Kiedyś ja również bywałem w takiej samej sytuacji jak ty. I popełniałem takie same błędy, wierząc, że robię to dla dobra sprawy. Tyle że ci, których skrzywdziłem, nie przeżyli. Ale ty masz szansę. Być może ona naprawdę jest cudownym dzieckiem… skoro przeżyła. — Nawet jeśli nim nie jest, nigdy nie zapomnę tego, co zrobiłam. — To prawda. Będziesz musiała znaleźć sposób, jak z tym żyć. To trudne, ale możliwe, a ona potrzebuje kogoś, kto się nią zajmie. Jest sama. Możesz ją pokochać, jeśli ci na to pozwoli. Strażnicy nie poszli za nimi, więc Lew ucieszył się, że ochrona nie jest już tak rygorystyczna. Podczas gdy Nara zadumała się nad swoim postępowaniem, zmienił temat i przeszedł do planów ucieczki. — Co ci żołnierze zamierzają z nami zrobić? — spytał. — Mówili coś? Nara pokręciła głową. — Prawie się nie odzywali. Traktowali nas całkiem dobrze. Dali nam jeść. I dali nam ten olejek, z którego zrobiłyśmy maść. — A Fahad Mohammed? — Jest tutaj. Nie wpuścili nas w głąb jaskini. Po przybyciu dali nam koc i zabronili rozpalać ognisko. Bali się, że ktoś mógłby nas zobaczyć. — A Zabi? Jak się czuje? — Martwi się… — Chodzi mi o to, czy jest dość silna, żeby uciec? — wpadł jej w słowo. Spojrzał na ścieżkę, oceniając ich pozycję i wysokość. Zbliżał się do nich mężczyzna z kucem na postronku; objuczone prowiantem zwierzę dyszało z wysiłku. Pytanie Lwa wprawiło Narę w osłupienie. — Uciec? Dokąd?
— Nie możemy tu zostać. — Więc uciekniemy? — Tak. — A twoim zdaniem jak daleko uda nam się dojść? Oni znają te szlaki. Znają wszystkie wioski stąd do Pakistanu. Nie mamy ani cienia szansy. Jak myślisz, dlaczego nie fatygują się i nie trzymają nas pod strażą? Dlaczego nas nie związali? — Mam za sobą wiele trudnych podróży. Ale bez ciebie nie pójdę. — Nie wiem, co robiłeś w przeszłości. Ale to jest mój kraj. Musisz mnie słuchać. Nie boję się śmierci. Jednak to, co proponujesz, jest niewykonalne. Lew nie naciskał dalej, bo z jaskiń wyszła grupa mudżahedinów. Wśród nich górowała wysoka postać Fahada Mohammeda. Nie przejął się, widząc, że Lew i Nara opuścili jaskinię. — Zebrała się jirga — oznajmił. Jirga to rada starszych, organ podejmujący decyzje. — Chcecie, żebym stanął przed jej obliczem? — zapytał Lew. — Staniecie przed nią we troje. Chodźcie za mną. Po raz pierwszy zagłębiwszy się w sieć jaskiń, Lew był pod wrażeniem pomysłowości, z jaką je urządzono. W głębi znajdowały się drewniane schody prowadzące co najmniej dziesięć metrów w dół do nierównego pasażu — stworzonego przez ludzi korytarza, wysadzonego dynamitem i podpartego stemplami. W kilku różnej wielkości składach z obu stron zgromadzono wielkie zapasy broni i żywności. Korytarz kończył się kolejnymi schodami prowadzącymi w dół, do naturalnej komnaty pod gigantyczną kopułą; wyglądało to jak kolosalna bańka powietrza uwięziona w skale w okresie formowania się gór. Mieli tam bieżącą wodę — górski strumień. Powietrze było chłodne i wilgotne. Na pewno istniał jakiś naturalny system wentylacyjny, inaczej tak głęboko i daleko od wylotu jaskini nie byłoby cyrkulacji powietrza. Baza stanowiła pomysłowe połączenie środowiska naturalnego z dziełem człowieka — w tej centralnej komnacie można było mieszkać we wnętrzu góry, pod osłoną tysiąca metrów skały i śniegu nad nimi. Lew naliczył sześciu mężczyzn. Podobnie jak starszyzna wioski, nie nosili mundurów, za to u boku mieli rozmaitą broń — pistolety tak stare, że można je było uznać jedynie za relikty wojny, albo karabiny. Siedzieli skuleni w typowej pozycji, na podwiniętych nogach, opatuleni grubymi pattu — kocami, które spowijały ich niczym kokon. Światło w jaskini zapewniała elektryczność, żeby płonące pochodnie nie psuły powietrza. Na podłożu biegła sieć kabli łączących akumulatory — ludzie żyli w tym mroku jak nietoperze. Lew odczekał chwilę, aż jego wzrok przywyknie do ciemności, a potem spojrzał na twarze siedzących. On został im przedstawiony jako pierwszy, a Narę i Zabi zatrzymano przy wejściu do tej sklepionej komnaty. Siedzący pośrodku rady mężczyzna, najwyraźniej ich przywódca, wstał. — Khareji przez trzy dni bombardowali dolinę i strzelali do każdego, kto się pojawił na szlakach. Wysłali setki żołnierzy, żeby cię odnaleźć. Jesteś dla nich cenny. Wyjaśnij to. Khareji oznaczało cudzoziemca, słowo to wypowiadano z pogardą. Lew nie był pewien, po co Rosjanie wysłali w dolinę aż tylu żołnierzy, ale uznał, że w tych okolicznościach warto podkreślić, z jak ważną figurą mają do czynienia.
— Nie jestem żołnierzem — odparł. — W tym kraju nie oddałem ani jednego strzału. Jestem doradcą. Żyję w Afganistanie od wielu lat, dłużej niż wszyscy inni doradcy. Nikt nie wie o radzieckich interesach w tym kraju tyle co ja. Pisałem raporty dla Kremla… — I co w nich było? — przerwał mu jeden z mężczyzn. — Doradzałem w wielu różnych sprawach. Twierdziłem między innymi, że nie należy dokonywać inwazji na ten kraj. — Nie posłuchali twojej rady. A zatem nie jesteś nikim ważnym. — Czasami postępowano zgodnie z moimi wnioskami. Ale często nie. Członkowie rady zaczęli naradzać się szeptem. W końcu ich przywódca znów zabrał głos. — Jest tak, jak myśleliśmy. Będziesz cennym zakładnikiem. Fahad Mohammed postąpił słusznie, że cię nie zabił. Wykonał gest na znak, że Lew ma się usunąć na bok, i skinął ręką na Zabi. — Decyzja zapadła. Chłopiec będzie udawał jedyną osobę, która przeżyła nalot na wioskę Sokh Rot. To, że ty cudem przeżyłaś, na nic nam się nie przyda. Wiemy, że ta historia bardzo zainspirowała naród. Zostaniesz odesłana. Znajdziemy ci nowy dom. Zapewnimy ci ochronę przed Rosjanami. A potem ruchem ręki przywołał Narę. — I w końcu mamy tę kobietę. To zdrajczyni. Jest jeszcze gorsza niż khareji. Ta Afganka stała się niewolnicą okupantów, morderczynią. Zostanie stracona. Wyrok będzie wykonany natychmiast.
Tego samego dnia Dyskusja nie wchodziła w rachubę. Wyrok zapadł i zanim Lew zdążył zaprotestować, członkowie rady już wstali. Żołnierze wywlekli Narę. Lew chciał pójść za nimi, ale jakiś młody mężczyzna, z niemal całkiem zakrytą twarzą, stanął przed nim, zagradzając mu drogę. Narę i Zabi wyprowadzono z jaskini. Lew bezsilnie patrzył, jak członkowie rady wchodzą po schodach. — Zaczekajcie! — krzyknął do nich. Nie zwracając na niego uwagi, jeden po drugim opuszczali komnatę. Lew nie rezygnował. — Ona może wam się przydać! — krzyknął jeszcze raz. Ostatni z członków rady przystanął. — Przyda nam się. Przyda nam się jej trup, jako symbol tego, co czeka Afgańczyków, którzy zdradzą swój kraj — syknął i skinął ręką na strażnika. — Przyprowadź go. Niech sobie popatrzy. Strażnik odczekał, aż wszyscy wyjdą z komnaty, i dopiero wtedy wpuścił Lwa na schody. Lew utknął z tyłu grupy, więc próbował się przepchnąć do przodu, ale nikt nie ustępował mu drogi. Dotarł do wylotu jaskini jako ostatni, w samą porę, by zobaczyć końcowe przygotowania. Nara miała skrępowane ręce i nogi. Od jej nadgarstków biegł sznur przywiązany do karku parchatego kucyka, którego widział wcześniej. Kucyk nie taszczył zapasów, jak założył Lew, tylko miał posłużyć jako narzędzie egzekucji. Stał przed jaskinią i zdenerwowany zamieszaniem, grzebał kopytem w ziemi i prychał. To on miał zawlec Narę na śmierć. Zabi — przypadkiem, a może specjalnie — stała z przodu tłumu. Zmuszono ją do oglądania tego widowiska razem z pięćdziesiątką zebranych w tym celu partyzantów. Lew przepchnął się do przodu, ale wycelowana w niego broń kazała mu się wycofać. Krzyknął więc do jednego z członków rady: — Mam propozycję! Ich przywódca pokręcił głową. — Uważasz, że jesteśmy okrutni? A jak komuniści obchodzą się ze swoimi wrogami? Torturują. Rozstrzeliwują. Tysiące Afgańczyków już zginęły. A zginie jeszcze wiele tysięcy. Wasi żołnierze zabijają całe niewinne rodziny, licząc na to, że zlikwidują jednego wojownika. Nie masz nic na jej obronę. Jej nie da się bronić. Jest zdrajczynią. Żaden układ nie wchodzi w rachubę. Twoje propozycje nas nie interesują. Jeden z członków starszyzny klepnął kuca, ten ruszył, szarpnął Narę i przewrócił ją na ziemię. Podłoże jaskini rozorało jej twarz do krwi. Była zakneblowana, więc nawet nie mogła krzyczeć.
— Ile karabinów chcecie za jej życie?! — wrzasnął Lew na cały głos. Kuc, smagany przez innych Afgańczyków, przyśpieszył. Nara, wywleczona z jaskini, szorowała po chropowatej piaszczystej ścieżce; ziemia zatykała jej nos. Nikt nie słuchał Lwa, nikt nie zwracał na niego uwagi. Krzyknął więc jeszcze raz: — Ile karabinów chcecie za jej życie?! Przywódca rady skwitował jego słowa wybuchem śmiechu. — Możesz sobie wziąć tę kobietę za dziesięć tysięcy pistoletów maszynowych i tysiąc moździerzy! — odkrzyknął. Członkowie starszyzny parsknęli śmiechem. — Zgoda — odparł Lew. — Jeżeli natychmiast przerwiecie tę egzekucję. Starszyzna przestała się śmiać. — Dziesięć tysięcy karabinów, a może i więcej — dodał Lew. Przywódca podniósł rękę. — Chcę posłuchać, co ma do powiedzenia — oświadczył. Na polecenie rady zatrzymano kuca. Do tej pory Nara szorowała po ziemi dobre dwadzieścia metrów. Nie ruszała się. Zabi zacisnęła dłonie w piąstki i zakryła oczy. Przywódca podszedł do Lwa. Trącił tytoniem. Patrząc na niego z bliska, Lew zdał sobie sprawę, że jest o wiele młodszy, niż na to wskazywał jego wygląd — miał spękaną skórę i siwą brodę, ale Lew był od niego starszy. — Jeśli twoja propozycja nas nie zainteresuje, odwleczesz jej śmierć zaledwie o kilka sekund. Lew miał ostatnią szansę. — Sam pan powiedział, że Związek Radziecki chce mojej śmierci. To prawda. Przyznał pan, że jestem cennym zakładnikiem. Zgadzam się. Ale niech pan sobie zada pytanie, jaki byłby najgorszy rozwój sytuacji z ich punktu widzenia? Przywódca rady wzruszył ramionami. — Najgorsze już się stało. Pojmaliśmy cię żywcem. Powiesz nam wszystko, co wiesz. — Mógłbym wam podać dane techniczne broni maszynowej na pokładzie helikopterów Hind. Mógłbym zaznaczyć na mapach ruchy wojsk. Takie informacje moglibyście ode mnie dostać w ciągu kilku godzin. Ale od tego nie przybędzie wam karabinów, moździerzy ani amunicji, której tak potrzebujecie. Z drugiej strony niech pan sobie przemyśli taki wariant. Co by się stało, gdyby najważniejszy radziecki doradca zbiegł do Stanów Zjednoczonych? Musielibyście mnie tylko przerzucić przez granicę do Pakistanu. Afgańczyk pokręcił głową. — To podstęp. — Wcale nie, ta propozycja jest jak najbardziej serio. Niech pan sobie wyobrazi, co by się stało, gdybym przekonał Amerykanów, żeby wsparli waszą walkę. — Jak byś to zrobił? — Mówiąc im prawdę o tej wojnie. Wyjaśniając, co Związek Radziecki, ich największy przeciwnik, ma do stracenia. — A co takiego ma do stracenia? — Tutaj, w Afganistanie, Amerykanie mają okazję zadać cios radzieckiej potędze militarnej bez wywoływania wojny nuklearnej. Radzieccy dowódcy najwyższego szczebla zdają sobie z tego sprawę. Są przerażeni, boją się tego ponad wszystko. Liczą na to, że Amerykanów nie obchodzi kraj położony tak daleko od
nich. Mają nadzieję, że nauczeni doświadczeniem z Wietnamu, z ostrożności nie uświadamiają sobie wagi tego konfliktu. Ale ja przekonam Amerykanów, że nadarza im się szansa, której nie mogą przegapić. Lew był bohaterem wojennym, dziesiątki razy ryzykował życie w obronie Związku Radzieckiego przed nacierającymi wojskami faszystów. A teraz zdradzał swoją ojczyznę, wystawiał radziecką armię na niebezpieczeństwo, ale przecież nie po to walczył, żeby jego kraj bombardował wioski i palił pola uprawne. Członkowie rady zebrali się, żeby przedyskutować jego pomysł — ich szepty rozbrzmiewały echem w jaskini. Pozostali młodzi żołnierze milczeli, przez cały czas zachowując neutralne stanowisko i nie wyrażając własnego zdania. Lew nie był w stanie patrzeć na Narę. Miała zwieszoną głowę, ubranie w strzępach. Z ran na nogach płynęła krew. Nie był pewien, czy jest przytomna. W końcu członkowie rady znów zajęli się Lwem, próbując rozgryźć jego chęć ucieczki od strony ideologicznej. — Trudno nam zrozumieć twój pomysł. Po co miałbyś się okrywać wstydem? Zostałbyś zdrajcą. — Moje powody nie powinny was obchodzić. — Musimy uwierzyć w twoją szczerość. — Spytajcie Fahada Mohammeda. Widział, jak zaatakowałem przełożonego nożem. Zraniłem go. Ja już jestem zdrajcą. — To mógł być podstęp. — W jakim celu? Spytajcie naocznego świadka, czy jego zdaniem tylko udawałem. Członkowie rady odwrócili się do Fahada Mohammeda. — I co o tym sądzisz? — Jeśli to był podstęp, to nie rozumiem, po co. Ostrożna odpowiedź, ale nie pełne poparcie, więc Lew musiał się bardziej postarać, żeby przekonać swoich słuchaczy. — Zrobię, co wam obiecałem. Zostanę zbiegiem. Powiedzcie, co sądzicie o mojej propozycji. — Zainteresowała nas. Lew wytoczył kolejne argumenty. — Potrzebujecie wsparcia Amerykanów. Potrzebujecie ich broni, nowych karabinów, a nie tych przedpotopowych strzelb, które nie są w stanie strzelać na wprost. Ani zardzewiałych pistoletów, które nosicie u pasa. Wam są potrzebne pociski rakietowe. Musicie mieć możliwość niszczenia helikopterów i samolotów. Przywódca starszyzny pokiwał głową, dumając nad jego słowami. — W jaki sposób chcesz to osiągnąć? Amerykanie ci nie zaufają. — Przeprowadźcie nas przez granicę do Pakistanu. Wiem, że korzystacie z pomocy pakistańskiej tajnej policji. A oni muszą mieć kontakt z kimś z CIA. — Całkiem możliwe. — A zatem wy również możecie się skontaktować z CIA. Poproście Pakistańczyków, żeby zorganizowali spotkanie. — I co dalej? Jak mamy zaufać słowu zdrajcy? — Mnie nie musicie ufać. CIA nie zapewni mi ochrony, jeżeli nie uzna, że jestem dla nich cenny. Powiem im wszystko, inaczej zostawią mnie na pastwę losu. — A czego żądasz w zamian? — zapytał przywódca.
— Nara Mir i ta dziewczynka pojadą ze mną. Propozycja spotkała się z oburzeniem. Ale zanim zdążyli wszcząć kłótnię, Lew podjął: — Moja propozycja obraża wasze poczucie tego, co dobre, a co złe. Wiem jednak, że podejmiecie pragmatyczną decyzję. Narkotyki u wielu z was budzą odrazę, a mimo to handlujecie nimi w zamian za broń. Z niechęcią myślicie o tym, że właśnie Amerykanie mieliby wam pomóc w pokonaniu wroga, ale zdajecie sobie sprawę, że bez ich wsparcia trudniej będzie wam wygrać tę wojnę. Moja ucieczka do Stanów Zjednoczonych będzie ciosem dla Związku Radzieckiego, a dla was propagandowym sukcesem. Ale nie tylko. Przede wszystkim powiem Amerykanom to, co powinni usłyszeć. To ich jedyna szansa na walkę bez wysyłania choćby jednego żołnierza. Na pozór zachowując neutralność, mogą przysporzyć Związkowi Radzieckiemu olbrzymich kłopotów. Czy wam by uwierzyli, gdybyście tłumaczyli im to samo? Oni wiedzą, że potrzebujecie pieniędzy i uzbrojenia. A mnie uwierzą? Tak, bo ja niczego od nich nie chcę. — Każdy czegoś chce. Ty chcesz jej. Cudzoziemcy przybywają tu i zabierają nasze kobiety, nie mam racji? Chcesz ją na żonę? — Moja żona nie żyje. — Więc chcesz sobie wziąć następną? Właśnie ją? — Jesteśmy przyjaciółmi. — Przyjaciółmi? — zdziwił się przywódca. Członkowie rady skwitowali to śmiechem. — Wszyscy potrzebujemy przyjaciół — podkreślił Lew. Przywódca przestał się śmiać i zadumał się z powagą. — Będziemy głosować.
Góry Hindukusz Granica afgańsko-pakistańska Przełęcz Chajber 1000 metrów nad poziomem morza 180 kilometrów na południowy wschód od Kabulu 30 kilometrów na północny zachód od Peszawaru
Następnego dnia Granicę mieli przekroczyć w nocy. Fahad Mohammed zgłosił się na ochotnika, wręcz uparł się, że to on przeprowadzi ich do Pakistanu. Decyzja ta zaskoczyła Lwa. Fahad nienawidził ich z całego serca, nie robił z tego tajemnicy i wyraźnie się cieszył, że obejrzy egzekucję Nary. W ciągu trzech dni w wyniku radzieckich operacji wojskowych stracił trzech braci. Wprawdzie nie miał pojęcia, jak istotną rolę odegrali Lew i Nara w pojmaniu i śmierci jego najstarszego brata Dosta Mohammeda w Kabulu, ale skoro byli agentami niewiernych, morderców z sił okupacyjnych, pałał do nich nienawiścią równie gorącą jak do pilotów helikopterów, którzy spalili jego wioskę, zabijając kobiety, dzieci i starców. A mimo to sam zgłosił się na tę misję, gdy rada starszych w głosowaniu przyjęła propozycję Lwa. Członkowie rady byli podzieleni — nieznaczna większość wierzyła, że amerykańskie wsparcie wpłynie na los tej wojny, pozostali uważali, że zwracanie się o pomoc przynosi im ujmę. Uszanowali jednak wyniki głosowania, obstawali tylko przy tym, żeby tak niezwykle ważną misję powierzyć jednemu z ich najlepszych żołnierzy. Fahad Mohammed miał przeprowadzić ich do Peszawaru w Pakistanie, a tam omówić ofertę z najważniejszymi sprzymierzeńcami — ISI, pakistańską służbą wywiadu, z którą ściśle współpracowali przy opracowywaniu strategii i która zaopatrywała ich w broń. Gdyby Pakistańczycy przystali na propozycję — a ich poparcie miało kluczowe znaczenie dla powodzenia operacji — skontaktowaliby się z agentami CIA, z którymi skrajnie nacjonalistyczna frakcja mudżahedinów nigdy się nie stykała i nie prowadziła żadnych interesów. Ucieczka Lwa mogła okazać się trampoliną do nawiązania bezcennych stosunków; członkowie rady zapalili się do pomysłu, że ich grupa wojowników jako jedna z pierwszych skorzysta z pomocy amerykańskiej, gdyby do takiej doszło — rozumieli bowiem zagrożenie wynikające z sytuacji, w której rywalizujące z nimi odłamy
bojowników otrzymywałyby uzbrojenie, oni zaś nie dostawaliby nic. Im zależało nie tylko na pokonaniu Rosjan, co uważali za nieuchronne — nie przebierając w środkach, walczyli także o władzę między sobą, prowadząc grę wybiegającą daleko w przyszłość, w czasy po klęsce okupanta. Po dotarciu do Peszawaru Lwa czekało przedstawienie powodów, dla których zdecydował się przejść na drugą stronę. Trudna sprawa. Na ile znał sytuację Amerykanów, zmagali się z silną opozycją wewnętrzną, która — zwłaszcza mając w pamięci Wietnam — sprzeciwiała się zaangażowaniu w Afganistanie, co skrzętnie podsycali Rosjanie, świadomi, że amerykańska opinia publiczna nie będzie tolerowała kolejnej kosztownej kampanii militarnej na drugim końcu świata. Prezydent Carter wystąpił z ultimatum, grożąc, że Stany Zjednoczone nie wezmą udziału w igrzyskach olimpijskich w Moskwie, jeżeli wojska radzieckie nie wycofają się z Afganistanu, i jako ostateczny termin wyznaczył koniec lutego. A kiedy luty się skończył, wydano oficjalne oświadczenie, w którym potwierdzono, że amerykańscy sportowcy nie pojadą na olimpiadę. Jednak ten symboliczny protest także wzbudził kontrowersje, więc skoro nawet tak bierne posunięcie nie znalazło poparcia amerykańskiej opinii publicznej, trudno byłoby sobie wyobrazić zgodę społeczeństwa na operację militarną. Afganistan był daleki w sensie geograficznym, a jego znaczenie strategiczne co najmniej wątpliwe. Całkiem możliwe, że CIA nie będzie zainteresowana ucieczką Lwa albo uzna, że w obecnej napiętej sytuacji przyznanie mu azylu odebrano by jako wyraźną polityczną prowokację. Jeśli CIA nie przyjmie propozycji, to Fahad z pewnością ich zabije — ta niewypowiedziana groźba wciąż wisiała nad tą misją. No ale to już był problem na przyszłość, na razie nie dotarli jeszcze do Pakistanu. Ucieczka z Afganistanu prowadziła Jedwabnym Szlakiem, jedną z najstarszych tras handlowych, o którą walczono przez tysiące lat. Ponieważ góry po obu stronach pokonać mogli wyłącznie najbardziej doświadczeni alpiniści, strategiczną furtką dla wojsk, różnych drani, kupców i zbiegów była przełęcz Chajber. A skoro podróżowali z małą dziewczynką, przeprawa przez góry nie wchodziła w rachubę, pozostawała im jedynie przełęcz. Biegły nią dwie drogi — jedna dla tradycyjnych karawan i wozów, druga dla ciężarówek. Obie znajdowały się pod kontrolą wojsk radzieckich, a całej przełęczy broniły potężnie wzmocnione patrole oraz liczne punkty kontrolne. Fahad wymyślił, że pójdą obok drogi i posuwając się wzdłuż niej, pokonają zbocza po obu stronach granicy. W niektórych miejscach ukształtowanie terenu nie stanowiło problemu, w innych urwiska były naprawdę strome. Powodzenie zależało od tego, czy utrzymają właściwy dystans między pozycjami wojsk radzieckich a pułapkami na drodze: im dalej od przełęczy, tym bardziej zdradliwa wspinaczka. Ale im bliżej niej, tym większe ryzyko, że ich odkryją. Noc była bezksiężycowa i bezgwiezdna — niespodziewana burza przesłoniła niebo, groźne chmury przetaczały się nad nimi, pędziły z zawrotną prędkością. Jedynym źródłem światła były błyski piorunów, jak iskry z krzemienia, którym nie dało się rozniecić ognia. Wiejący z naprzeciwka zimny, silny wiatr sprawiał, że szli skuleni, co spowalniało marsz. W pobliżu pozycji radzieckich musieli się kryć pod osłoną ciemności. Za dnia nad górskimi szlakami krążyły helikoptery bojowe, strzelające z karabinów maszynowych do ludzi na ścieżkach. Fahad twierdził, że od początku inwazji nie widział, żeby aż tylu radzieckich żołnierzy
pilnowało granicy. Lew zastanawiał się, czy te helikoptery miały za zadanie ich wyśledzić. Kapitan Waszczenko mógł przejrzeć ich zamiary. Wobec tak intensywnych działań wojskowych za wszelką cenę musieli przekroczyć granicę przed świtem. Po kilku godzinach marszu, wspinania się i gramolenia na czworakach dotarli na płaski szczyt góry, usiany rzadkimi zaroślami. Po prawej teren opadał stromo aż do kontrolowanej przez Rosjan drogi — widzieli zapalane przez żołnierzy światła. Na szczęście wichura zagłuszała hałas, jaki powodowali. Z obawy, żeby ich nie odkryto, nie mogli używać pochodni — nawet płomyk zapałki mógłby ich zdradzić. Fahad szedł przodem, instynktownie wyczuwając, którędy wiedzie ścieżka — byli całkowicie zdani na jego znajomość terenu. Nagle zatrzymał się i spojrzał na niespokojne niebo. — Burza się nasila — oznajmił. — Zdążymy ją gdzieś przeczekać? — zapytał Lew. — Najbliższe schronienie znajduje się już w Pakistanie. — Więc mamy się cofnąć? Lew, przyzwyczajony do stoicyzmu mudżahedina, spodziewał się, że Fahad z miejsca odrzuci ten pomysł. Tymczasem on poważnie się nad nim zastanowił. — Doszliśmy za daleko. Powrót jest równie trudny jak droga do celu. — Wobec tego chodźmy dalej — skwitował Lew. Już miał ruszyć w drogę, gdy poczuł szarpnięcie za ramię. Zabi. Nie widział jej w ciemności, usłyszał jedynie, jak powiedziała: — Posłuchaj. Słyszał tylko burzę. Nagle przez hałas przedarł się mechaniczny odgłos — huk silników odrzutowych. Mimo że było ciemno choć oko wykol, Lew spojrzał w niebo, w kierunku nadlatującego samolotu, z nadzieją, że jakaś błyskawica oświetli wroga. Oczywistym celem bombardowania były krawędzie przełęczy Chajber — ten teren zawsze stanowił wielkie skupisko broni i przemytników narkotyków, a w ich przypadku również zbiegów politycznych. — Musimy uciekać! Krzyk Lwa rozpłynął się w burzy. Ale nie mieli dokąd uciec, płaskowyż nie zapewniał żadnej osłony. Grzmot silników narastał. Lew kucnął i zakrył ciałem Zabi, gdy samolot przelatywał dokładnie nad ich głowami. Huk silników odrzutowca stopniowo zamarł, zagłuszony przez burzę. Nie spadły bomby ani inne materiały wybuchowe. Widocznie był to samolot transportowy. Lew wstał z ulgą i spojrzał na czarne niebo. Przez chmury przedarła się błyskawica i w ułamku sekundy zobaczył setki czarnych plamek opadających ku nim niczym płatki śniegu. Światło zgasło. Lew nadal wpatrywał się w ciemność, czekając na następny błysk. Gdy się go doczekał, płatki śniegu były już raptem kilka metrów nad nimi — tyle że nie był to śnieg, lecz przedmioty wielkości pięści, spadające na nich wirowym ruchem. — Nie ruszać się! — zawołał Fahad. W pobliżu wylądowała pierwsza mina motylkowa. Lew nie widział jej, usłyszał tylko, jak stuknęła o piach, a potem następna, i jeszcze jedna; jedne padały blisko, inne daleko. Nie wybuchały, leżały na powierzchni ziemi, otaczając ich z każdej strony. W świetle kolejnej błyskawicy Lew ujrzał, jak mina wiruje w powietrzu dokładnie nad nim, celując w jego głowę. Odsunął się o krok,
pociągając za sobą Zabi, a mina opadła przed jego twarzą, niemal trącając go w nos, i wylądowała na ziemi między nim a Fahadem — dokładnie w miejscu, gdzie zamierzał postawić stopę. W ciągu kilku minut cały płaskowyż stał się nie do przebycia. Nie mogli iść dalej. Ale wrócić również nie mogli.
Tego samego dnia Znaleźli się w pułapce. Nawet za dnia poruszaliby się w żółwim tempie, zmuszeni do starannego omijania min, których plastikowe pokrywy były kolorystycznie zbliżone do pomarańczowej i czerwonej barwy terenu. — Rano rozwidni się na tyle, że uda nam się je obejść — rzekła Nara. Brak przekonania w jej głosie zdradzał, że sama nie wierzy w to, co mówi. — Jesteśmy zaledwie kilka metrów od radzieckich patroli granicznych — mruknął Lew. — Być może zdążymy — odparła. — O wschodzie słońca w pierwszej kolejności przeszukają to miejsce. Fahad przerwał im tę dyskusję. — Musimy zaczekać do brzasku! — zawołał. — Nie mamy wyboru. Uważajcie, żeby nie szurać nogami ani nie zasnąć. Jesteście bezpieczni tylko w miejscu, gdzie teraz stoicie. Rano musimy się stąd zbierać jak najszybciej, z pierwszym światłem. A teraz odpoczywajcie. Lew przykucnął i obrócił się, uważając, żeby nie przesunąć stóp. Objął Zabi, chciał ją ogrzać. Nara zrobiła to samo z drugiej strony. Ich dłonie spotkały się na plecach dziewczynki, spletli palce. Pomyślał, że może powinien cofnąć rękę, ale rozmyślił się i ujął dłonie Nary. Przytuleni do siebie, czekali na świt. ••• Nie potrafili ocenić, jak długo to trwało. Wyczerpani, niemal majacząc w ciemności z zimna, stracili poczucie czasu. Wiatr się wzmógł, wirował wściekle wokół nich, jakby chciał ich zepchnąć na miny. Teoretycznie odpoczywali, ale ziąb odbierał im siły. Zapewne o świcie zyskają kilka minut, zanim nadlecą helikoptery bojowe, ale równie możliwe, że ta skromna przewaga okaże się niewystarczająca. Zmordowani po tej ciężkiej nocy, będą musieli gonić resztkami sił, żeby zdążyć się schronić. Lew poczuł, że coś mokrego spadło mu na kark. Dotknąwszy skóry, namacał okruch lodu. Zadarł głowę, spoglądając w niebo. Kolejna grudka wylądowała na jego rzęsach, następna trafiła go w czoło. W ciemności rytm bębnienia deszczu przyśpieszył, za kilka sekund przemokną do suchej nitki. Podczas gdy Lew dumał, że teraz już nie uda im się ogrzewać aż do rana, deszcz przeszedł w grad, kulki lodu siekły z taką siłą, że piekła ich skóra. Poczuł, jak palce Nary w geście rozpaczy zaciskają się na jego dłoni. Ich podróż dobiegła końca. Nagle obok nich, w odległości zaledwie kilku kroków, rozległ się wybuch — niewielki, przypominający granat błyskowy.
— Co to było?! — zawołał Lew. — Mina! — odkrzyknął Fahad. W pobliżu wybuchła druga. Lew poczuł zapach dymu i gwałtowny podmuch powietrza. Kolejna mina eksplodowała kilkaset metrów dalej. Odpalały je kulki gradu trafiające w czujniki. Wkrótce cały płaskowyż ogarnęły rozbłyski światła i kłęby dymu. W miarę jak burza gradowa przybierała na sile, eksplozje były coraz częstsze, tak liczne, jakby uciekinierzy dostali się pod ostrzał z moździerzy. Zabi, przerażona kanonadą, zaniosła się płaczem. Lew przypomniał sobie minę tuż przed nim, puścił Narę i Zabi i odwrócił się czym prędzej, znowu nie przesuwając stóp. Gdyby mina wybuchła tak blisko, pewnie by ich zraniła. Wyciągnął ręce i macał na oślep, żeby osłonić ją przed gradem. Spadający lód dotkliwie smagał mu dłonie. Po chwili stracił czucie w rękach poniżej łokci. Grad padał nadal, burzę przerywał niosący się po płaskowyżu huk eksplozji. Lew poczuł, że drżą mu ręce. Nie wytrzyma długo w takiej pozycji, próbując osłaniać urządzenie, które miało ich zabić. Grad stopniowo przeszedł w lodowaty deszcz. Kolejne miny wybuchały coraz rzadziej, aż w końcu eksplozje się skończyły. Lew opuścił ręce, nie był już w stanie trzymać ich przed sobą. Klasnął w dłonie, żeby przywrócić krążenie, ale palce nie reagowały, jego ręce przypominały dwa zimne połcie mięsa. Przemarznięty, nie potrafił się zastanowić nad skutkami gradu, uświadomił mu to dopiero krzyk Fahada: — Mamy czystą drogę! Czy rzeczywiście wszystkie miny zostały zniszczone? A może wybuchy skończyły się wraz z ustaniem opadów gradu? Lew, któremu wróciło czucie w palcach, zawołał do Fahada: — Skąd ta pewność? — Ta misja jest błogosławiona! — odkrzyknął Afgańczyk. Zdaniem Lwa takie stwierdzenie nie miało żadnej wartości, nie ulegało jednak wątpliwości, że jeśli zostaną na miejscu, nie przeżyją — czekając na świt, zamarzną na śmierć. — Musimy zaryzykować — powiedział. Nara była bardziej ostrożna. — Nie wiemy, czy szlak jest czysty — zaprotestowała. — Część min została zniszczona, ale na pewno nie wszystkie, może nawet większość się zachowała. — Jesteś niewierna! — ryknął wściekle Fahad. — Nie pojmujesz znaczenia tego, co się stało! — Moja wiara nie spowodowała, że zgłupiałam! — odparła ze złością. — Nie wierzę w to, że jestem nietykalna. — Nieważne, w co kto wierzy — przerwał im Lew. — Nie możemy tu zostać! Do rana będziemy zbyt słabi, żeby biec, za słabi na ucieczkę. Musimy iść dalej. Podjąć świadome ryzyko. Ja pójdę pierwszy. — Jesteś powodem tej misji — odparł Fahad. — To ciebie chce CIA. Jeśli zginiesz, nasze wysiłki pójdą na darmo. Pierwsza powinna pójść dziewczyna. — Zgoda — powiedziała Nara. — Ruszę przodem. — Nie ty — zaoponował Fahad. — Dziewczynka, cudowne dziecko, to ona odnajdzie drogę. Nie przypadkiem była z nami, kiedy to się stało. Musimy jej zaufać.
Pomijając bębnienie deszczu, zapadła cisza, a tymczasem Lew zastanawiał się, w jaki sposób wykazać nonsens sugestii Fahada. Ten człowiek szczerze wierzył, że Zabi chroni boska moc. Nie ze strachu zaproponował wysłanie przodem małej dziewczynki, która miała ich przeprowadzić przez pole minowe — kierowała nim pobożność. Lew nie wątpił, że Fahad, ze swoim przerostem dumy, wolałby poświęcić życie, niż wyjść na kogoś, kto chowa się za plecami dziecka. Ale każda inna decyzja w jego przekonaniu byłaby po prostu obrazą Boga. — Ja pójdę przodem — odezwała się w końcu Nara; jej staranny dobór słów zdradzał talenty dyplomatyczne. — Poprowadzę was. Jeżeli Allah się obrazi, to zginę, a jeśli nie, to dalsza dyskusja jest bezcelowa. Nie ma takiej możliwości, Fahad, to nie wchodzi w rachubę, żeby Zabi poszła pierwsza. Przynajmniej dopóki ja żyję. Jak można się było spodziewać, Afgańczyk się obraził. — To nie ma nic wspólnego z odwagą. Chętnie sam poszedłbym pierwszy… Nara nie pozwoliła mu dokończyć. — Bez ciebie zginiemy wszyscy. Bez Lwa misja poniesie fiasko. Ja jestem jedyną osobą, która może podjąć ryzyko. Teologia ani odwaga nie mają tu nic do rzeczy. Chodzi o zdrowy rozsądek. Idę pierwsza. Wy pójdziecie za mną. — Nie, Naro, ty musisz nieść Zabi — zaprotestował Lew. — Ja pójdę przodem. Odrzuciła ten pomysł. — Mną CIA się nie zainteresuje. Bez Fahada jako przewodnika się zgubimy. To muszę być ja. Dalsza dyskusja nie ma sensu. Ty będziesz musiał ponieść Zabi. Nie czekała na odpowiedź. Ominęła Lwa, trzymając go w pasie, i już miała zrobić krok w przód, gdy zatrzymał ją jego okrzyk. — Stój! Lew przypomniał sobie o minie, która wylądowała dokładnie przed nimi. Z twarzą zalaną strugami deszczu odczekał, aż błyskawica rozświetli niebo. Mina wciąż tam leżała, nietknięta. Nara też ją ujrzała. Puściła Lwa, obeszła minę i ruszyła przed siebie, mijając Fahada. Lew podniósł Zabi. — Trzymaj mnie za szyję — polecił. Osłabiony gradobiciem, czuł pracę zmęczonych mięśni, mimo że dziewczynka była lekka. Kiedy przechodził nad miną, nogi drżały mu z wysiłku. Nara, idąca na czele grupy, zniknęła z widoku, rozpłynęła się w ciemności. Lew usłyszał jej głos. — Fahad, idź dokładnie po moich śladach. Obejmij mnie w talii. Nie ma innego sposobu! Tylko tak uda nam się wyjść z tego cało. Lew był ciekaw, czy Afgańczyk odmówi. Ale Fahad zawołał do niego: — Ty musisz zrobić tak samo! Lew oparł jedną rękę na plecach Fahada, a drugą podtrzymywał Zabi. Kiedy już utworzyli coś na kształt ludzkiego pociągu, ruszyli w drogę, po omacku szurając nogami, prowadzeni jedynie sporadycznym światłem błyskawic. Burza minęła, przesunęła się nad góry Pakistanu. Lew słyszał ciężkie sapanie Fahada. Słyszał chlupot ich butów. Każdy krok, po którym zapadali się nogami w mokrą ziemię, napawał ich poczuciem ulgi. Lew poczuł, jak przerażona Zabi ściska go za szyję. Po raz pierwszy w życiu omal nie zaczął się modlić.
Pakistan Północno-Zachodnia Prowincja Pograniczna Peszawar 43 kilometry na południowy wschód od granicy z Afganistanem
Dwa dni później Ciężarówka podskoczyła na wyboju — jednym z wielu na tej dziurawej drodze — wyrywając Lwa ze snu. Drzemał na najdroższym łóżku na świecie — na heroinie wartej kilka milionów dolarów, ukrytej w workach na mąkę, noszących symbole organizacji charytatywnej z Zachodu. Głos nałogowca wciąż podpowiadał mu, żeby zapalił, ale ten głos z dnia na dzień był coraz słabszy. Położenie Lwa pośród narkotyków było okrutnym sprawdzianem jego determinacji, ale przecież opium służyło mu jedynie jako środek tłumiący pragnienie porzucenia pracy, a także likwidujący niepokój i płonne nadzieje na śledztwo w sprawie zamordowania żony. Jednak to, co jeszcze niedawno było nieosiągalne, teraz miał w zasięgu ręki — przelot do Ameryki i wolną drogę do Nowego Jorku. Krótko po przebyciu pola minowego znaleźli się w Pakistanie. Ponieważ szli w niemal całkowitej ciemności, nie mogli ocenić, czy wszystkie miny zostały zdetonowane. Pytanie, czy czuwała nad nimi ręka boska, czy po prostu mieli szczęście, pozostało bez odpowiedzi. Lew nie tracił czasu na roztrząsanie tej kwestii. Walcząc w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, widział kolegów, którzy — przekonani, że uratował ich cud, bo kula utkwiła w jakimś religijnym bibelocie — bez przerwy zastanawiali się nad znaczeniem tego cudu, tylko po to, by zginąć kilka tygodni później. Pomimo sceptycyzmu cieszył się, że wrogość ich przewodnika osłabła. Gdy wzeszło słońce, przepędzając resztki burzy, wszyscy czworo zatrzymali się na grzbiecie pakistańskiej góry, skąd patrzyli, jak radzieckie helikoptery bojowe krążą w oddali, nad przełęczą Chajber. Gdyby postanowili czekać do brzasku, zostaliby złapani. Dlatego bez względu na to, jak było naprawdę, niewątpliwie wyglądało to na cud. Zziębnięci, brudni i wyczerpani dotarli do Dary — niewielkiego miasteczka w północnym, plemiennym regionie Pakistanu, pełniącego funkcję stolicy nieistniejącego oficjalnie kraju. Rejon mylnie uważany za państwo buforowe, w którym króluje bezprawie, tak naprawdę rządził się prawem przetrwania i handlu. Lew spodziewał się, że radziecki cywil, kobieta, ciężko poparzona dziewczynka i mudżahedin wzbudzą powszechne zainteresowanie, ale w tej mieścinie nie obowiązywały żadne konwenanse — zakazy religijne czy polityka
rządowa — a jedynie potrzeby czysto materialne; był to bazar, na którym handlowano trzema najważniejszymi artykułami na świecie: narkotykami, bronią oraz informacją. Mieszkańców obchodziło wyłącznie to, co masz do sprzedania i co chciałbyś kupić. W chatach rozrzuconych po całym miasteczku jak herbaciarnie produkowano heroinę, za dolary można było kupić surowe opium w torbach załadowanych na grzbiety mułów. Broń sprawdzano, a potem testowano za miasteczkiem, strzelając do pniaków drzew. Skrzynie z amunicją oglądano tak, jakby to były kufry pełne rubinów i szmaragdów. Zbierano datki na fundusz wojenny. Te datki z kolei kradziono. Lojalność kupowano, a następnie łamano. Na sprzedaż wystawiano tajemnice wywiadu. Wymyślano zwycięstwa, porażkom zaprzeczano. Z północy napływali uciekający przed wojną uchodźcy z Afganistanu, często poważnie okaleczeni, z nogami poszarpanymi przez odłamki bomb. Od południa przybywali nieliczni zachodni dziennikarze i podróżnicy — jedni w tradycyjnych luźnych strojach, inni w spodniach khaki od czołowych projektantów i z wymyślnymi gadżetami. Sądząc z niewielkiej liczby dziennikarzy — a przecież tędy prowadziła najkrótsza droga do Afganistanu — Lew uznał, że ta wojna dotychczas nie przykuła uwagi społeczeństw Zachodu. Taki brak zainteresowania nie wróżył powodzenia jego przejściu na drugą stronę. Wprawdzie wydostali się z Afganistanu, nie znaczyło to jednak, że nic im już nie groziło. W rejonach plemiennych Rosjanie przejawiali niezwykłą aktywność, przekraczali granicę z częstotliwością świadczącą o tym, że suwerenność Pakistanu mają w głębokim poważaniu. Lew uczestniczył w rozmowach, podczas których planowano serię tajnych operacji mających na celu destabilizację sytuacji w regionie i wymuszenie na władzach Pakistanu patrolowania granicy na całej długości, a nawet jej zamknięcia. Karą za udzielanie pomocy mudżahedinom miały być wyrafinowane akty prowokacji, mimo że Pakistan oficjalnie deklarował neutralność. Jako agentów komuniści zamierzali wysłać Afgańczyków, prawdopodobnie udających uchodźców. Udało się nawet zwerbować przekupionych mudżahedinów. Fahad absolutnie nie wierzył, żeby jakiś mudżahedin zaprzedał się Ruskim. Lew powiedział mu jednak, że na własne oczy widział listy mężczyzn opłacanych przez Rosjan, ludzi, którym nadano kryptonimy, i wyjaśnił, że po każdej stronie znajdą się przekupni bądź słabi, na których znajdą się haki. Fahad z niesmakiem pokręcił głową i odparował, że Lew mówi jak człowiek z przeżartego korupcją i brakiem zasad Zachodu. Postarał się, żeby jak najszybciej zniknęli w chai-khana — herbaciarni — gdzie zaprowadzono ich na zaplecze, a sam zajął się organizowaniem transportu do stolicy regionu, Peszawaru. Dopiero tam mogli nawiązać kontakt z pakistańskim wywiadem, a konkretnie z ISI — Inter-Services Intelligence, służbą specjalną znaną z silnych związków ideologicznych z islamskimi fundamentalistami i należącą do najpotężniejszych sprzymierzeńców mudżahedinów. Po wyjściu Fahada cała trójka natychmiast zasnęła, przytulona na szorstkim materacu pod cienkim kocem; rozgrzewało ich jedynie niewielkie ognisko. Wyglądali jak postacie z bajki. Gdy Lew się obudził, zobaczył, że Fahad siedzi przy ogniu i popija herbatę; jego długie, tyczkowate ciało okrywał koc. Rzeczywiście był nadzwyczajnym żołnierzem, wydawało się, że nigdy nie odpoczywa i nigdy nie traci czujności. Jego siła nie była na pokaz, nie wynikała z brawury, nie
obchodziło go, co Lew o nim myśli. Widząc, że rosyjski zbieg się obudził, podał mu słodką zieloną herbatę. Lew wziął kubek, przysiadł się do niego i siedzieli razem przy ogniu, w milczeniu — najdziwniejsi sprzymierzeńcy, jakich sobie można wyobrazić. Ale jeszcze raz będą potrzebowali najdziwniejszych sprzymierzeńców, jeżeli ISI zechce ich skontaktować z CIA. ••• Do celu dotarli dopiero wieczorem. Lew wysiadł z ciężarówki, zaskoczony panującym w Peszawarze zamętem — po kilku dniach spędzonych w ciemnościach górskiej głuszy i regionach plemiennych na nowo musiał się przyzwyczaić do zgiełku. Heroina, na której spali, osiągnie cenę milionów dolarów dopiero na ulicach Ameryki i Europy — na tych gwarnych ulicach te worki były warte co najwyżej kilka tysięcy dolarów od sztuki. Ciężarówka z hurgotem potoczyła się dalej, plując czarnym dymem z obluzowanej rury wydechowej. Lew zastanawiał się, kto lub co ma większą szansę na dotarcie do Stanów Zjednoczonych — narkotyki czy oni. Poszli za Fahadem wąską boczną uliczką, wzdłuż witryn sklepów i rynsztoków zapchanych jaskrawymi papierkami po cukierkach, które wyglądały jak zerwane przez burzę płatki kwiatów. To miasto różniło się od Kabulu bardziej wyrazistą architekturą kolonialną — wysadzone drzewami aleje otaczały ozdobne budynki z różowoczerwonej cegły z dzwonnicami. Podobnie jak w Kabulu, także i tu uderzał ostry kontrast między tym, co stare, a tym, co nowe. Majestatyczne, wielusetletnie meczety sąsiadowały z nowoczesnymi gmachami, które sprawiały wrażenie, jakby miały nie przetrwać kolejnego roku. Słupy telefoniczne sterczały jak wygięte pod różnymi kątami chwasty, z których wyrastały setki wiszących nad ulicą drutów. Nędza przeplatała się z bogactwem. Wojna za miedzą sprawiła, że ta zapomniana placówka nagle nabrała znaczenia, rozwinął się tu nowy, lukratywny przemysł — szpiegostwo, czyli uprawiane zawodowo oszustwo. Fahad zaprowadził ich do pensjonatu dla klientów z Zachodu; z boku budynku wisiał wymalowany na drewnie szyld z napisem po angielsku: GOOD NIGHT PENSJONAT W wąskim korytarzu mrugała goła żarówka. W recepcji zamiast obsługi funkcjonował magazyn beczek z olejem jadalnym. Fahad nie fatygował się dzwonieniem na recepcjonistę. Wszedł do środka pod złamanym wentylatorem na suficie, który zwisał krzywo jak zasuszony, wyssany owad w pajęczej sieci. Znaleźli się w niewielkiej restauracji. Kilka kwadratowych stołów ustawiono pod jedną ścianą, jakby czekały na rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny. Były nakryte biało-czerwonymi obrusami z plastiku, na których leżały jaskrawożółte serwetki oraz brudne sztućce, noszące ślady setek odcisków palców. Klientelę tworzyli wycieńczeni turyści, zagubione dusze uciekające byle dalej od domu, oraz poszukiwacze przygód i najemnicy. Łatwo można ich było odróżnić po kondycji
fizycznej — jedni byli silni, inni słabi — i po wyposażeniu — jedni nosili sznurowane skórzane buty za kostki, inni klapki z wymalowanymi na kolorowo paznokciami. Naczelne dowództwo wojsk radzieckich niepokoiło się, że mudżahedini zasilają swoje oddziały zachodnimi najemnikami opłacanymi za pieniądze z handlu narkotykami, ponieważ uważało, że tylko ludzie Zachodu znają się na walce. A tymczasem na swoim terenie to mudżahedini byli nie do pobicia, najlepsi na świecie. Dla nich wojna była sprawą osobistą, walczyli dla zasady, nie z chęci zysku, więc nie zawracali sobie głowy najemnikami. Nie ufali ich motywacji, uważali, że z istoty rzeczy nie można na nich polegać. Poszczególne grupki siedziały przy stolikach, omawiając plany nad talerzami tłustych frytek. Nie było alkoholu ani personelu. Część gości obejrzała się na wchodzących z ciekawością; inni, kompletnie naćpani, mieli wszystko gdzieś. Gdy Fahad wchodził do kuchni, minął go zuchwały karaluch, który wybiegł tak, jakby był jedynym kelnerem w tym przybytku. Kilka sekund później Afgańczyk wrócił z kluczem. Na ostatnim piętrze mieściło się pięć pokoi — trzy po jednej i dwa po drugiej stronie korytarza. Zajęli ostatni, narożny, z oknami wychodzącymi na obie ulice. Stało tam łóżko, ale nie było łazienki — wspólna toaleta znajdowała się piętro niżej. Podłoga skrzypiała. Tynk obłaził ze ścian. Pościeli po poprzednich lokatorach nie uprano, tylko wsunięto ją pod materac. Fahad rzucił klucz na łóżko. — Idę na spotkanie z ISI. Jeśli odmówią nam pomocy, to znaczy, że nasza misja się nie powiodła. Ja nie mam kontaktu z nikim z CIA. A nie możemy się do nich zwrócić bezpośrednio, bez zgody ISI. — Moglibyśmy pojechać do Islamabadu i pójść prosto do ambasady — zaproponował Lew. — Nie bez zgody Pakistańczyków. Teraz jesteśmy w ich kraju. Moje rozkazy nie podlegają dyskusji. To oni zdecydują, co dalej. Jeżeli spróbujecie się dostać do ambasady amerykańskiej beze mnie, znajdę was i zabiję — ostrzegł Fahad. Co rzekłszy, wyszedł. Lew wziął Zabi i położył ją na łóżku. — Czy my umrzemy? — zapytała. — Nie. — Ale on powiedział… — Nie zwracaj uwagi na jego słowa — przerwała jej Nara. A Lew dorzucił: — Nie mieliśmy okazji porozmawiać o tym, co się dzieje. Pewnie miesza ci się w główce. Rozumiesz, dlaczego zostając w Afganistanie, byłabyś w niebezpieczeństwie? Dziewczynka przygryzła paznokieć, ale się nie odezwała. — Rosjanie bardzo się boją przegranej — ciągnął Lew. — Dlaczego? — Martwią się, że wyszliby na słabeuszy. Są gotowi na wszystko, żeby do tego nie doszło. Mają mnóstwo broni. I użyją jej wobec całego narodu… mężczyzn, kobiet i dzieci. Twój kraj nie jest bezpieczny ani dla ciebie, ani dla mnie, ani dla Nary. — To gdzie będziemy mieszkali? — spytała Zabi.
— Musimy sobie znaleźć inne miejsce. — A nie możemy zostać tutaj? — Nie sądzę. Nara usiadła obok dziewczynki. — Tutaj jest wielu ludzi z naszego kraju. Stracili swoje domy i rodziny, tak samo jak ty i ja. Nie mają już nic. Mieszkają w obozach dla uchodźców, tysiące śpią pod plastikowymi płachtami, bez czystej wody. To ciężkie życie. Byłoby niebezpieczne, może nawet równie niebezpieczne jak wojna. Nad wiek rozwinięta intelektualnie Zabi rozumiała argumenty, jakie jej przedstawiono. — A dokąd możemy pójść? — zapytała. — Jest szansa, że uda nam się wyjechać do Ameryki — odparł Lew. — Słyszałaś o tym kraju? Pokręciła głową. — Leży bardzo daleko — tłumaczył. — Jest całkiem inny niż świat, jaki znasz. Nie ma tam wojen, za to jest czysta woda i jedzenie. To bezpieczny kraj, w którym mamy szansę. Tutaj nie ma dla nas przyszłości. Do końca życia musielibyśmy walczyć o przetrwanie. Zabi była nie w ciemię bita. — A jakie kłopoty czekają nas w Ameryce? — spytała. — Pojawią się rozmaite wyzwania. Dla ciebie życie tam będzie nie do poznania. Będziemy obcymi. Ludźmi z zewnątrz. Oni się posługują innym językiem. Będziesz się musiała nauczyć innego stylu życia. Ale jeżeli opanujesz ich język i nauczysz się żyć tak jak oni, uznają cię za jedną z nich. — Czy mają tam takie góry jak u nas? — zwróciła się Zabi do Nary. Nara, zakłopotana, zasięgnęła porady Lwa. — Nie wiem. Czy w Ameryce są góry? Skinął głową. — To olbrzymi kraj. Mają góry. Mają pustynie. Są tam lasy. I plaże. Będziesz mogła pływać w jeziorach albo w morzu. — Co to jest morze? — zaciekawiła się dziewczynka. Nie dość, że nigdy nie widziała morza, to w dodatku o niczym takim nie słyszała. Lew zastanawiał się przez chwilę, zrozumiał, co tak daleka podróż oznacza dla tej małej dziewczynki. Szukał najlepszego sposobu, jak jej to wyjaśnić. — Morze to taka wielka woda, wielka jak cały kraj. Zamiast ziemi jest tylko woda, równie głęboka, jak góry wysokie. Jest w niej pełno zwierząt, tak jak w jeziorze, ale niektóre z nich są olbrzymie, wielkie jak ten budynek. — Ryba tak wielka jak dom?! — wykrzyknęła zdumiona Zabi. — To nie ryby, nazywamy je wielorybami. Oddychają powietrzem, tak jak my. — Jeżeli oddychają powietrzem, to dlaczego żyją w wodzie? Lew nie odpowiedział, przypomniał sobie podobne rozmowy, które prowadził z Jeleną, kiedy była mała. Zafascynowana światem, wciąż dopytywała się o kolejne szczegóły. Niekończące się pytania — co jej siostra skrzętnie parodiowała — świadczyły o zażyłości i zaufaniu, nie tylko o ciekawości. Tak samo było teraz z Zabi — zwracała się do niego, żeby pomógł jej zrozumieć, na czym polega ten nowy świat. Ale w tym nowym świecie nie będzie miejsca dla jego córek. Jeżeli opuści Pakistan jako zdrajca, już nigdy nie zobaczy Jeleny ani Zoi.
Uznał, że jest to nie do przyjęcia, tak samo jak nie do przyjęcia była myśl, że nie uda mu się wyjaśnić morderstwa żony. Tyle tylko, że powrót do Związku Radzieckiego w roli człowieka, który usiłował zbiec i przejść na drugą stronę, skończyłby się dla niego egzekucją. Co gorsza, istniało ryzyko, że obie córki spotka kara, jeżeli wyjdzie na jaw, że uciekł z kraju. Ich bezpieczeństwo zależało od tego, czy Rosjanie uznają, że Lew zginął w nalotach albo zabili go mudżahedini. Przede wszystkim należało więc utrzymać ucieczkę w tajemnicy. Nigdy więcej nie będzie mógł napisać do córek. Nie będzie mógł do nich zadzwonić. Jeśli zachoruje, zostanie sam. A jeśli to one zachorują, nie będzie mógł siedzieć u ich boku. Pogrążony w tych ponurych rozmyślaniach, zapomniał o pytaniu Zabi. Wstał. Dziewczynka ścisnęła mu dłoń. — Opowiedz mi coś więcej o morzu — poprosiła. Pogłaskał ją po włosach. — A ty byłeś w Ameryce? — dopytywała się. — Kiedyś próbowałem się tam dostać, ale mi się nie udało. — A nam się uda? — Szanse wyglądają obiecująco. Zabi usłyszała niepewność w jego głosie. Ujęła dłoń Nary. — A gdyby nam się nie udało, zostaniesz ze mną? — zapytała. Nara skinęła głową. — Nigdy cię nie zostawię, żeby nie wiem co — powiedziała. — Masz moje słowo. W jej głosie nie było cienia niepewności. Nara była gotowa oddać życie za tę dziewczynkę. Lew miał nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Następnego dnia Lew czekał przy oknie, wyglądając na ulicę. Za jego plecami spały Zabi i Nara. Chciał, żeby wypoczęły, a jednak zżerał go niepokój. Minęło dziesięć godzin, odkąd Fahad wyszedł z pensjonatu. Za kilka godzin nadejdzie ranek, a wciąż nie mieli żadnych wiadomości. Gdyby Fahadowi się nie powiodło, mogliby spróbować dotrzeć do ambasady amerykańskiej na własną rękę — podjąć próbę przedostania się do Islamabadu i wystąpić o azyl bez pośrednictwa pakistańskiej służby wywiadowczej. Pomijając problemy logistyczne, z jakimi wiązała się taka podróż, Lew nie był przekonany, czy uda się dobić targu bez zgody Pakistańczyków. Jedyną alternatywą byłaby ucieczka. Otworzył drzwi, sprawdził korytarz. Pusto. Zapukał do drzwi pokoju naprzeciwko. Bez odpowiedzi. Obejrzał zamek i stwierdził, że przy tak lichej konstrukcji wystarczy jedno uderzenie barkiem, żeby wyłamać drewnianą futrynę. Przeszukanie pokoju wykazało, że nie było w nim żadnej torby, zupełnie nic. Sprawdził okno. W odróżnieniu od pokoju, w którym się zatrzymali, stąd można było się wydostać na ulicę — parapet sięgał opadającego do ziemi szyldu. Trudne zadanie, co nie znaczy, że niewykonalne. Czym prędzej wrócił do siebie i obudził Narę. — Chcę, żebyś zaczekała w drugim pokoju. Nie zapalaj światła. Bądź absolutnie cicho. Gdyby coś mi się stało, uciekaj. Nie próbuj się dostać do Islamabadu. Ani do ambasady amerykańskiej. Nie ufaj nikomu. Po prostu uciekaj. Bez słowa protestu Nara podniosła rozespaną Zabi i zaniosła ją na drugą stronę korytarza. W progu zawahała się, cofnęła, cmoknęła Lwa w policzek, po czym weszła do pokoju i zatrzasnęła drzwi. Po powrocie do siebie Lew przysiadł na skraju łóżka. Rozejrzał się, szukając czegoś, co mogłoby posłużyć za broń. Nic takiego nie znalazł, za to zobaczył swoje odbicie w lustrze. Wyglądał jak dzikus i obszarpaniec — nie takie wrażenie chciał sprawiać, jeżeli zamierzał się sprzedać jako cenne źródło informacji. Pośpiesznie przygładził włosy i już miał zejść do łazienki piętro niżej, gdy ktoś zapukał do drzwi. Stanął z boku i zawołał: — Kto tam? — Fahad. Lew otworzył drzwi. Afgańczyk wszedł w towarzystwie dwóch ludzi w garniturach. Starszym z nich był pakistański oficer wywiadu, dobiegający siedemdziesiątki mężczyzna o rzadkich włosach i bystrym spojrzeniu. Agent CIA był w tym samym wieku co Lew. Miał ściągniętą twarz i zabarwione na żółto białka oczu. Wysoki i chudy, wyglądał trochę jak szkielet. O ile żylaste ciało
Fahada zdradzało siłę i zwinność, o tyle postura agenta CIA świadczyła, że jego życie wypełniają lektura, pijaństwo i intrygi. Jak przystało na nałogowców, Lew i facet z CIA natychmiast złapali kontakt, nawiązali milczącą nić porozumienia. W przeciwieństwie do Lwa agenci nosili znakomicie skrojone, czyste marynarki oraz wykrochmalone koszule, aczkolwiek bez krawatów. W przypadku agenta CIA odnosiło się wrażenie, że elegancki strój ma na celu ukrycie subtelnych oznak wskazujących na jego nałóg. Ubranie Pakistańczyka miało natomiast podkreślić jego pozycję i władzę. Agent CIA wyciągnął do Lwa rękę. — Nazywam się Marcus Greene. Przedstawił się po rosyjsku, bezbłędnie, po czym przeszedł na płynny dari i zaproponował: — Powinniśmy mówić w języku zrozumiałym dla wszystkich. Agent pakistański również uścisnął dłoń Lwa i także przedstawił się w dari: — Abdur Salaam. To nie jest moje prawdziwe imię i nazwisko, ale na potrzeby tego spotkania będzie w sam raz. Greene uśmiechnął się. — Ja naprawdę mam na imię Marcus. Nie jestem aż tak ostrożny jak mój kolega. Abdur Salaam zrewanżował się uśmiechem. — Ciebie nie próbują zabić radzieccy agenci. Nie twierdzę, że nasz gość chciałby się mnie pozbyć. Fahad ręczy za jego szczere zamiary. A rzadko daje za kogoś głowę, zwłaszcza jeśli chodzi o Rosjanina. Greene podszedł do okna i sprawdził ulicę — na pozór beztrosko, ot, niedbały rzut oka — a potem przysiadł na parapecie, wyprostował nogi przed sobą i wygładzając kant spodni, zapytał: — Chce pan przejść na drugą stronę, panie Demidow? Rzucił to nonszalancko, z nutką sceptycyzmu i niechęci. Ale, co gorsza, bez większego zainteresowania. — W zamian za azyl — zaczął Lew ostrożnie — nie tylko dla mnie, ale i dla… — Tak, dla dziewczynki i kobiety. A swoją drogą, gdzie one są? — Bezpieczne. Greene milczał, ten brak zaufania nie uszedł jego uwagi. — Chcemy rozpocząć nowe życie, we trójkę — dorzucił Lew. Greene odpowiedział szybkim skinieniem głowy, jakby słyszał tę prośbę tysiące razy i chciał jak najszybciej wrócić do oferty dotyczącej kwestii wywiadowczych. — Nie jest pan żołnierzem, mam rację? — zapytał. — Jest pan cywilnym pracownikiem na usługach afgańskiego rządu, doradcą. Jakiego rodzaju informacjami pan dysponuje? — Pracowałem dla władz Afganistanu przez siedem lat — oznajmił Lew z naciskiem. — W jakim charakterze? — Szkoliłem ich służby specjalne. Zanim reżim komunistyczny doszedł do władzy, pomagałem im przetrwać. Gdy przejęli władzę, dalej robiłem to samo, zmieniły się narzędzia i środki, ale charakter pracy pozostał bez zmian. Greene zapalił papierosa.
— A czym pan się zajmował przed przyjazdem do Afganistanu? — Pracowałem w KGB. Greene zaciągnął się głęboko, zatrzymując dym w płucach. Fahad, który jako żołnierz nieobeznany z subtelnościami negocjacji dyplomatycznych stracił cierpliwość, warknął do Lwa: — Mów o ruskich operacjach w Afganistanie, nie o KGB. Zależy nam, żebyś podzielił się z nimi tymi informacjami. Lew, niczym wystraszone dziecko, czym prędzej wymienił główne punkty: — Znam specyfikację techniczną i wszelkie dane sprzętu, jakim się posługują… czołgów, helikopterów, wszystkiego, czego używają teraz i co wkrótce sprowadzą. Znam plany rozlokowania Czterdziestej Armii. Mogę wam podać przewidywany współczynnik śmiertelności przed inwazją i to, jak się zmienił od czasu okupacji. To samo dotyczy nakładów finansowych. Znam nazwiska prawie wszystkich oficerów z najwyższego dowództwa i wiem, jaki mają stosunek do tej wojny. Znam nasze ograniczenia, wiem, ilu żołnierzy możemy stracić i jakie koszty jesteśmy w stanie ponieść. Informacje, których mogę dostarczyć, pozwolą wam precyzyjnie określić, kiedy Związek Radziecki nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko się wycofać. Greene pstryknął papierosa na dywan, popatrzył, jak się pali, a w końcu przydeptał go obcasem. — Wyjaśnię panu, jak rzecz wygląda z naszego punktu widzenia — powiedział. — My nie zamierzamy się mieszać do tej wojny. — Pakistan również podobno się do niej nie miesza — wtrącił się Salaam. Słysząc to, Greene uniósł brew, jakby słowa Pakistańczyka były dla niego przejawem ironii, i podjął: — Społeczeństwo w Stanach Zjednoczonych nie ma najmniejszej ochoty, żebyśmy się wikłali w ten konflikt. Udzielając panu azylu, ryzykujemy wywołanie poważnego spięcia z Rosjanami oraz politycznej wojny, której przebieg mógłby nam się wymknąć spod kontroli. Oni by zażądali pańskiego powrotu. My byśmy odmówili. I tak na okrągło. Kto wie czym by się to skończyło. Lew czym prędzej sprostował jego założenie. — Pełna zgoda. Jest rzeczą najwyższej wagi, żeby Rosjanie nie dowiedzieli się o mojej ucieczce. I nie ma powodu, żeby ich o tym informować. Na pewno są przekonani, że zginąłem podczas nalotów i bombardowania. Moje szanse na przedostanie się do Pakistanu były żadne, zresztą nigdy by mi się to nie udało bez pomocy Fahada. Rosjanom nie przyjdzie do głowy, że mudżahedin byłby gotów udzielić mi pomocy. Nawiasem mówiąc, Fahad mógłby ogłosić, że jestem ich zakładnikiem, a po jakimś czasie oświadczyć, że wykonali na mnie wyrok. Lew nie wspomniał o córkach pozostawionych w Moskwie, nie chcąc wprowadzać dodatkowych komplikacji. Greene znów zaciągnął się papierosem. Sprawiał wrażenie, jakby doceniał przemyślany plan, jaki Lew mu przedstawił. — Bardzo sprytna propozycja — przyznał. — To oczywiste, że nie podalibyśmy wiadomości o pańskiej ucieczce, co nie znaczy, że mimo wszystko nie dowiedzieliby się o tym na własną rękę. Lew czekał, czuł, że Greene zamierza wyłożyć kawę na ławę. — Jestem pewien, że posiada pan wiele interesujących nas informacji — powiedział agent CIA. — Mam inną propozycję. Możemy przesłuchać pana tutaj,
wypłacić określoną kwotę… — Nic z tego — przerwał mu Lew. — Musimy znaleźć sobie nowy dom, nowy kraj. Tutaj znaleźliby nas, wytropili i zabili. Abdur Salaam zerknął na Marcusa Greene’a. Obaj działali ręka w rękę, zamierzali uzyskać jak najwięcej informacji, nie dając nic w zamian. Greene wzruszył ramionami. — Gdyby Stany Zjednoczone były zmuszone zaangażować się w ten konflikt, choćby nawet nieoficjalnie, to, owszem, byłby pan dla nas cennym nabytkiem. Ale Stany Zjednoczone nie są zobowiązane do takiego kroku. Nie podjęły jeszcze decyzji. I dlatego, niestety, muszę panu odmówić.
Tego samego dnia Greene i Salaam dziarskim krokiem zeszli po schodach. Skoro nie udało im się dobić targu na własnych warunkach, jak najszybciej chcieli zakończyć to spotkanie. Lew, czując, że negocjacje wiszą na włosku, szedł za nimi i błagał: — Musi istnieć jakiś sposób, żebym pana przekonał. Już teraz mógłbym przekazać informacje dowodzące, ile jestem dla was wart. — Powinien mi pan powiedzieć jak najwięcej — odparł Greene, nie odwracając się. — Nie zdradzę panu wszystkiego tylko po to, żeby zostać na lodzie. — Wobec tego jesteśmy w kropce. Porozmawiam o panu z moimi przełożonymi. Niewykluczone, że podejmą inną decyzję. Proszę tu zaczekać. To potrwa najwyżej kilka dni. — Ale pan im doradzi, żeby odrzucili moją prośbę o przyznanie azylu? Stwierdzi pan, że informacje, jakich mogę dostarczyć, nie są warte ryzyka? — To nie ja podejmę ostateczną decyzję. Lew nie potrafił dłużej ukrywać desperacji. — Oni pana posłuchają! — krzyknął. — Postąpią zgodnie z pańskim zaleceniem. Jest pan jedynym człowiekiem, który się ze mną spotkał! Greene już miał odpowiedzieć, lecz zatrzymał się tak gwałtownie, że Lew omal się z nim nie zderzył. U stóp schodów stał kapitan Waszczenko. Kapitan miał po bokach dwóch Afgańczyków — specjalnych agentów i przewodników, ponieważ nie władał ani językiem dari, ani urdu. Przebrany w zachodnie ubranie, udawał podróżnika. Efekt był raczej mizerny, w cywilnym stroju kapitan wyraźnie czuł się nieswojo. Pomimo parnego wieczoru miał na sobie obszerną kurtkę, pod którą niewątpliwie ukrywał broń. Fahad, o jeden stopień za Lwem, sięgnął po pistolet, ale Greene ruchem ręki nakazał im spokój, chciał uniknąć strzelaniny na schodach. Nastąpił kłopotliwy impas. W końcu kapitan zawołał po rosyjsku: — Nie pozwolimy, żebyście go zabrali! Waszczenko zakładał, że CIA ochoczo przyjmie Lwa pod swoje skrzydła. Greene mógł go wyprowadzić z błędu, oświadczyć, że Lew ich nie obchodzi, i natychmiast przerwać ten impas, a tymczasem wskazał restaurację. — Może o tym pogadamy? Oficer wywiadu pakistańskiego nie był tak uprzejmy. Nie znając rosyjskiego, zwrócił się do Greene’a w urdu. Lew nie rozumiał, o czym mówią, obserwował tylko ich mowę ciała. Greene potakiwał ruchem głowy, hamując zapędy kolegi w obawie, że może dojść do eskalacji przemocy. Odpowiedział Salaamowi w urdu i dodał po rosyjsku:
— Pogadajmy. Lwa nie zaskoczyło, że kapitan Waszczenko go odnalazł, raczej był pod wrażeniem. Wzmożona obecność wojsk nad przełęczą Chajber sugerowała, że kapitan przejrzał jego zamiary — w końcu Lew już próbował dostać się do Ameryki. Więc jeśli nawet Waszczenko nie wiedział, którędy Lew zamierza uciec, obstawił Peszawar, przekonany, że ich trasa wiedzie przez to miasto. Bezprawnie wkraczając do Pakistanu, wykazał się nie lada zuchwalstwem. Odszukanie i pojmanie zbiega groziło poważnym incydentem dyplomatycznym. Lew wątpił, żeby Kreml dał kapitanowi zgodę na przekroczenie granicy. Rosjanie mogliby się wyprzeć związku z afgańskimi agentami, ale nie z oficerem radzieckiej armii. Całkiem możliwe, że Waszczenko działał na własną rękę, z pobudek osobistych, żeby za wszelką cenę naprawić błąd, jaki popełnił w wiosce Sokh Rot. Usiedli przy jednym z jaskrawych stołów, wciąż zastawionym brudnymi naczyniami, których nikt nie uprzątnął — Lew, Greene i Salaam z jednej strony, kapitan naprzeciwko nich. Fahad i obaj Afgańczycy stali z rękami na broni, niczym wojownicy trzymający wartę podczas spotkania królów. Greene zwrócił się po angielsku do pozostałych gości. Lew domyślił się, że kazał im wyjść, bo bez protestu opuścili salę. Tylko najemnicy trochę się ociągali, liczyli na to, że może znajdą klientów na swoje usługi. Gdy zrobiło się pusto, Greene zapalił kolejnego papierosa i rozsiadł się niczym dobrotliwy profesor, gotów wysłuchać pracy swojego studenta. Waszczenko zwrócił się do Lwa: — Nikt nie sądził, że udało wam się przeżyć. Z wyjątkiem mnie. Czytałem wasze akta. Macie za sobą kilka ryzykownych wypraw. Ja wiedziałem, że spróbujecie się przedostać do Pakistanu. Jestem tu po to, żeby was od tego odwieść. Lwie Stiepanowiczu, jesteście bohaterem wojennym, służyliście ojczyźnie przez długie lata. Nie możemy pozwolić wam na ucieczkę. A co ważniejsze, nie wierzę, żebyście naprawdę chcieli uciec. Lew nie odpowiedział, czekał na ciąg dalszy. Po tej delikatnej perswazji z pewnością nastąpią groźby. — Lwie Stiepanowiczu, popełniliśmy błąd z tą dziewczynką. Ja go popełniłem. Wy tylko próbowaliście ją uratować. Rozumiem, dlaczego postąpiliście tak, a nie inaczej. Sam też jestem ojcem. Stwierdzenie to było śmiechu warte, ale Lew pilnował się, żeby niczego po sobie nie okazywać. — Ja naprawdę wierzyłem, że jej śmierć uratuje życie tysięcy ludzi, inaczej nigdy bym się nie zachował w ten sposób — ciągnął kapitan. — Może miałem rację, może się myliłem. Nieważne. Mit o cudownym dziecku już się rozszedł, a ona nie ma z tym nic wspólnego. Zabicie jej nic by nam nie dało. Ta historia żyje własnym życiem. To coś, czego wcześniej nie rozumiałem. Zabiorę was z powrotem. Nie wysuniemy wobec was żadnych zarzutów. Możecie zamieszkać we trójkę w Związku Radzieckim, jeśli taka będzie wasza wola. Narze i tej małej pewnie by się tam spodobało, nie sądzicie? Dostatecznie długo już służyliście w Afganistanie. Z waszej pensji uzbierała się ładna sumka. Moglibyście żyć w luksusie, we własnym kraju, blisko swoich córek. Powinniście pomyśleć o córkach. Jak brzmią ich imiona? Waszczenko doskonale wiedział, jak się nazywają.
— Już nigdy nie zobaczą ojca, jeżeli nadal będziecie się upierać przy ucieczce — ciągnął. — Mogą nawet trafić na przesłuchanie, a ich lojalność stanie pod znakiem zapytania. Celnie wymierzona groźba i kusząca oferta. Lew zastanowił się nad perspektywą powrotu do Moskwy. Odnowiłby kontakt z córkami. Nara i Zabi byłyby bezpieczne. Pytanie tylko, czy ta propozycja jest szczera i czy może zaufać kapitanowi, że dotrzyma słowa. Równie dobrze od razu po powrocie do Kabulu mogą go rozstrzelać. Fiodor, dezerter, który zbiegł raptem na jeden dzień i to tylko dlatego, że się zakochał, stanął przed plutonem egzekucyjnym. Zdrada Lwa należała do dużo poważniejszych wykroczeń. Waszczenko zostawił go sam na sam z myślami o mieszaninie zachęt i gróźb i zwrócił się do Greene’a, kierując atak na kraj, który gotów był przyjąć uciekiniera. — Powinniście się dobrze zastanowić, czy ten człowiek będzie dla was cennym nabytkiem, czy kamieniem u szyi — powiedział. Zanim Lew zdążył wtrącić swoje trzy grosze, agent odpowiedział kapitanowi płynną, elegancką ruszczyzną: — Bardzo dokładnie przemyśleliśmy sobie wszystkie za i przeciw. I zatwierdziliśmy wniosek o azyl. Poza tym pan Demidow nie przebywa już na terytorium kontrolowanego przez Rosjan Afganistanu, tylko w Pakistanie, a tutaj wasza władza nie sięga. Mój kolega Salaam jest wściekły, ponieważ bezprawnie wtargnęliście do jego kraju. Niestety, nie możemy wam wydać Demidowa. Lew zdołał się opanować na tyle, żeby nie krzyknąć z radości ani nie wybałuszyć ze zdumieniem oczu na Greene’a; starał się reagować tak, jakby to kłamstwo było najszczerszą prawdą. Tymczasem Greene bawił się paczką papierosów. — Zwracam też panu uwagę, że aresztowanie w Pakistanie radzieckiego oficera… bo zakładam, że pan nim jest… zdenerwowałoby pakistańskie władze. Zostałby pan uznany za szpiega. Napytałby pan sobie problemów o wiele większych niż te, które próbuje pan załatwić swoim przyjazdem. Greene szybko przetłumaczył swoje słowa na urdu, co oficer pakistańskiego wywiadu skwitował skinieniem głowy. Lew wiedział, że kapitan Waszczenko za nic nie pozwoliłby się wziąć żywcem. A gdyby w Peszawarze znaleziono jego zwłoki, władze radzieckie odcięłyby się od niego, wymyślając dowolną liczbę pretekstów. Nieśmiały młody kelner podszedł do nich z czterema butelkami coca-coli na metalowej tacy. Kapitan splótł palce i oparł ręce na stole. — Pakistańczycy zaopatrują Afgańczyków w broń i pomagają im na wszelkie sposoby. Z punktu widzenia Związku Radzieckiego ich rzekoma neutralność nie jest żadną zaletą. Nie obchodzi nas, czy urazimy ich uczucia, czy nie. Greene zerknął na Salaama, pokrótce streścił mu wypowiedź Waszczenki, a potem zwrócił się do kapitana: — A zatem na czym stoimy? Dość powiedzieć, że zamordowanie agenta CIA w Pakistanie drastycznie zmieniłoby stosunek Stanów Zjednoczonych do tej wojny. Kapitan uśmiechnął się.
— Nikomu nie musi się stać krzywda. My tylko chcemy naszego człowieka. To proste jak drut. Wam on się na nic nie przyda. Stany Zjednoczone nie będą przecież tak głupie, żeby wysyłać swoje wojska do Afganistanu. Po co miałyby się angażować w konflikt tak daleko od domu? Informacje Demidowa nie mają dla was żadnej wartości. Mina agenta CIA w zasadzie się nie zmieniła, a jednak jakimś cudem z wyrazu jego twarzy biła wyraźna niechęć do kapitana. — Przepraszam, wciąż nie znam pańskiego nazwiska — mruknął. — To kapitan Anton Waszczenko — przedstawił go Lew. Na jakiś czas zapadła cisza — rozważano za i przeciw, brano pod uwagę dostępne opcje. Agent Greene palił nadal, strząsając popiół do nietkniętej coca-coli. Kapitan się niecierpliwił. W końcu zwrócił się do Lwa: — Lwie Stiepanowiczu, wracajcie ze mną do Afganistanu. Wy się nie odnajdziecie w Ameryce. Tym dwóm kobietom, które próbujecie osłaniać, nic już nie grozi. A uciekając, postawilibyście wasze córki w kraju w koszmarnej sytuacji. Lew zwiesił głowę, zastanawiając się nad tym, co czeka Jelenę i Zoję, gdyby wieści o jego ucieczce się rozniosły. Sądząc z ruchu gałek ocznych, kapitan Waszczenko dyskretnie rozważał, co może mu grozić. Jego jedynym poważnym przeciwnikiem był Fahad. Greene sprawiał wrażenie człowieka przebywającego w innym świecie — niczym się nie przejmując, zaciągał się głęboko i wypuszczał dym przez nos. Lew nabrał przekonania, że kolejne słowa Waszczenki będą ostatnimi, zanim ucieknie się do przemocy. — Nie mieszajcie się do Afganistanu — przestrzegł kapitan. — Afgańczycy nienawidzą was dokładnie tak samo jak nas. Przestańcie się mieszać w nasze sprawy, przestańcie zaopatrywać mudżahedinów w broń, a w ciągu kilku miesięcy zaprowadzimy tam prawo i porządek. Otworzymy szkoły, wyremontujemy drogi, odbudujemy infrastrukturę. Zapewnimy społeczeństwu wykształcenie. A jeśli Stany Zjednoczone przystąpią do wojny, na lata pogrążycie ten kraj w chaosie. Pod koniec nie znajdziecie ani jednego sojusznika. Stworzycie reżim, który w zamian za pomoc odpłaci wam pogardą. Greene wrzucił papierosa do butelki coca-coli; niedopałek zasyczał na powierzchni. — Przekażę pańską wiadomość moim przełożonym — powiedział. Następnie przetłumaczył rozmowę Pakistańczykowi. Salaam słuchał uważnie, a potem zamienił kilka słów z agentem CIA, który przetłumaczył na rosyjski: — Salaam pozwoli wam stąd wyjść i was nie aresztuje. Nic więcej nie może wam zaproponować. Powalczycie sobie innym razem. W jego interesie nie leży eskalacja wrogości między Pakistanem a Rosjanami. W trakcie tej wymiany zdań Lew nie zabierał głosu. Dyskusja dobiegała końca, chociaż obie strony nie doszły do porozumienia. Nie miał wyboru, musiał działać. Kolanem trącił stół tak, że jedna butelka coca-coli spadła na podłogę. Kiedy rozbiła się, a mężczyźni odruchowo spojrzeli w stronę, skąd dobiegł hałas, zerwał się z miejsca, chwycił ze stołu brudny nóż i wbił go kapitanowi w szyję. Odwrócił ich uwagę, a ponieważ opium nie przytępiało już jego zmysłów i odzyskał szybkość, Waszczenko nie zdołał odeprzeć ataku. Nóż przebił gardło kapitana.
Dwaj afgańscy agenci patrzyli na to przerażeni — zagrożenie ze strony Lwa nie przyszło im do głowy. Fahad zareagował najszybciej, wyciągnął pistolet i zastrzelił obu Afgańczyków. Nie dobił siedzącego Waszczenki. Lew chwycił ręce kapitana i przyszpilił do blatu. Nawet śmiertelnie ranny, ten człowiek dysponował niesamowitą siłą, próbował się uwolnić. Ale Lew trzymał go mocno, udaremniając jego ruchy. Kapitan wierzgał i kopał nogami. W końcu siły go opuściły, zamknął oczy, ale Lew go nie puszczał, trzymał jego ręce długo po tym, jak kapitan znieruchomiał. Wreszcie puścił Waszczenkę i gdy ten osunął się na podłogę, wyprostował się i oznajmił: — On nie pozwoliłby, żebym wyszedł stąd żywy. Sam też nie dałby się pojmać żywcem. Żaden kompromis nie wchodził w rachubę. Minęło wiele czasu, odkąd Lew kogoś zabił. Greene, który wciąż siedział, odsunął eleganckie buty od kałuży kapiącej na podłogę krwi. — Rosjanie zadali sobie wiele trudu, żeby pana uciszyć — rzekł. — Jest pan dla nich wart więcej, niż mi się zdawało. Salaam rzucił okiem na zwłoki. Kucnął i przeszukał kieszenie kapitana. — Przyznacie nam azyl? — szepnął Lew do Greene’a. — Poprze pan moją prośbę? Greene przemyślał to sobie. — Tak. ••• Lew powoli wchodził po schodach, nie bardzo wiedząc, czy powinien się cieszyć, czy martwić. Nie miał pewności, czy uda się utrzymać jego ucieczkę w tajemnicy. Ale po latach oczekiwań miał wreszcie otwartą drogę do Nowego Jorku, a Nara i Zabi, bez względu na wszystko, zyskają nowy dom. Ta myśl sprawiła, że pognał na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Na ostatnim piętrze pobiegł korytarzem do pokoju i gwałtownie otworzył drzwi. Zasłony były rozsunięte, na łóżko padał jasnopomarańczowy blask ulicznych latarni. Nary i Zabi nigdzie nie było widać. Wszedł do środka, minął łóżko i wtedy je zobaczył — siedziały po turecku na podłodze, ukryte w kącie. Usiadł obok nich. Nie potrafił jednak wyrazić słowami tego, co wydarzyło się na dole… tego, że mają szansę na nowy dom. Zobaczył, że Nara i Zabi nie zwracają uwagi na jego uśmiech, tylko patrzą na jego ręce. Ręce, które w pośpiechu zapomniał umyć. Były upaćkane krwią. Przyszło mu na myśl, żeby je schować, ale chyba dobrze się stało, że je zobaczyły. Krew na jego rękach była ceną, jaką zapłacił za ich wolność.
Sześć miesięcy później
Manhattan Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Drugiej
15 listopada 1981 roku Lew stał na Pierwszej Alei, przed głównym wejściem do siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych, dokładnie w miejscu, gdzie przed szesnastu laty zastrzelono Jessego Austina. Po przejrzeniu fotografii i artykułów prasowych, po ślęczeniu godzinami w Bibliotece Publicznej Nowego Jorku, uzyskawszy dostęp do dowodów, o których marzył od czasu śmierci Raisy, precyzyjnie ustalił, gdzie stała skrzynka przytargana przez Austina aż z Harlemu — scena jego zabójstwa. Nie było tam płyty ani tablicy pamiątkowej, żadnego pomnika. Chodnik niczym się nie wyróżniał, przechodnie nie mieli powodu zastanawiać się nad tym, co tu się stało, ani nad tymi, którzy tego wieczoru zginęli. Lew często tu przychodził i stawał ze splecionymi na plecach rękami, jakby miał przed sobą nagrobek, a nie krawężnik. Zastanawiał się tu nad wieloma aspektami tej sprawy, których wciąż jeszcze nie pojmował. Przede wszystkim nie rozumiał, dlaczego zabito Austina ani dlaczego władze radzieckie i amerykańskie najwyraźniej ręka w rękę tuszowały to, w jaki sposób doszło do morderstwa. Dlaczego sprawcy podrzucili pistolet jego córce? Czy wsunęli go do kieszeni jej płaszcza tylko po to, żeby wrobić w morderstwo Raisę? Rozbieżności dowodziły, że w ostatniej chwili doszło do zmiany planów i musieli improwizować. Ale bez odpowiedzi pozostawało zwłaszcza jedno pytanie: Kto zamordował moją żonę? Odpowiedzi w książkach historycznych były stekiem kłamstw, niewykrywalnych dla przypadkowego czytelnika pochłoniętego historią cudzołóstwa i zakazanej namiętności — opowiastką wymyśloną w celu ukrycia najważniejszych faktów. Zamknąwszy oczy, Lew przenosił się w tamten wieczór, czuł żar bijący z tłumu i parne letnie powietrze. Mógł uklęknąć obok zwłok Austina na ulicy i patrzeć, jak krew zabarwia jego białą koszulę na czerwono. Widział wyraz twarzy Anny Austin — otwarte do krzyku usta. Słyszał rozpacz w jej głosie, proroczy strach, że nikt nie przyjdzie im z pomocą. Wyobrażał sobie, jak ogarnięty paniką tłum
przewraca barykady, brzęk metalu dźwięczał mu w uszach. Widział swoją żonę, przysuwał się do niej tak blisko, że słyszał bicie jej serca, kiedy tuliła Jelenę, tak blisko, że słyszał płytki, urywany oddech córki, gdy jej marzenia o lepszym świecie legły w gruzach. Widział całe zajście niczym złudzenie optyczne, jasno i wyraźnie, a jednak nie potrafił zrozumieć tego, co widzi. Dziwne, że chociaż ten wieczór uwieczniono na niezliczonych fotografiach, na żadnej z nich nie było widać Jeleny. A przecież według jej relacji znajdowała się w samym sercu tego chaosu, trzymała radziecką flagę za plecami Jessego Austina. Ale nie potwierdzał tego żaden dowód, ani jedna gazeta nie wspomniała o jej roli. Rozpowszechniono całkiem inną historię, popartą zaledwie jednym symbolicznym zdjęciem, którego w Związku Radzieckim nie pokazano, więc Lew go wcześniej nie widział — fotografią Raisy obok zwłok Austina. Zdaniem Lwa, żona po prostu reagowała na wołanie o pomoc. Ale amerykańskie społeczeństwo dostrzegło w niej oszalałą z zazdrości morderczynię. Kolejne zdjęcie pokazywało Raisę w mieszkaniu Jessego Austina — trzymała dłoń na ramieniu piosenkarza, a w tle widać było zmiętoszone łóżko. Lew wiedział, że fotografia była spreparowana — Jelena powiedziała mu, że to ona odwiedziła Austina, nie Raisa. Dopóki nie przybył do Ameryki, nie rozumiał, jak wielkim wstydem okryto publicznie jego żonę; nie dostrzegał, jak zachłannie dziennikarze rzucili się na ten tragiczny radziecko-amerykański trójkąt miłosny. Najbardziej przebiegła kobieta, jaką znał, jedyna, którą kochał prawdziwą miłością, zapisała się na kartach historii jako naiwna, żyjąca złudzeniami kochanka. A największy idealista spośród znanych mu mężczyzn, jeden z niewielu, których szczerze podziwiał, został opisany jako lubieżny kłamca, człowiek tak niemoralny, że zdaniem wielu zasługiwał na to, żeby skończyć z kulką w sercu. Przychodząc tutaj, Lew nie zawsze zostawał na zewnątrz. Można było się umówić na zwiedzanie gmachu ONZ, więc zwiedził budynek i słuchał przewodników, chociaż niewiele rozumiał z ich angielskiego. Obejrzał salę, w której odbył się koncert podopiecznych Raisy, ale nie dlatego, że potrzebne mu to było do śledztwa. Lubił myśleć o tym, jaki odniosła tu sukces; ta uciekinierka z czasów wojny, która przeżyła stalinowskie czystki, poprowadziła koncert w takim miejscu, rzuciła na kolana wiwatującą na jej cześć elitę dyplomatyczną. Zoja mówiła mu, że sukces koncertu przeszedł najśmielsze oczekiwania, a Raisie udało się osiągnąć wszystko, co zamierzała. Ale podczas gdy ona planowała nadzieję, muzykę i piosenki, inni zaplanowali morderstwo. Minęło dwadzieścia minut, a Lew nie ruszył się z miejsca, nadal stał ze splecionymi na plecach rękami. Strażnicy przed wejściem do gmachu ONZ przyglądali mu się podejrzliwie. Taksówkarze zwalniali, pytając, czy go gdzieś podrzucić. Ale on nigdzie się nie wybierał. Koniec podróży. Teraz jego jedynym zadaniem było śledztwo. Spoglądając na drapacze chmur, pomyślał, że to strażnicy sekretów miasta, nieme olbrzymy, odpowiedzi zamknięte w stali, betonie i szkle. Nie zostawił pod gmachem ONZ kwiatka. Nie interesowały go miejsca pamięci, tylko złapanie zabójcy żony. Przykazano mu, żeby dla własnego bezpieczeństwa się tu nie pokazywał. Gdyby Rosjanie podejrzewali, że uciekł, łatwo mogliby go znaleźć. To miejsce obstawiliby w pierwszej kolejności. Lew, jak to on, zignorował zalecenia. Ze świadomością, że jest śledzony, poszedł w kierunku stacji metra. Wiedział o tym,
nie musiał się zatrzymywać ani odwracać, wiedział, że agent siedzi mu na ogonie, nawet nie widząc go kątem oka. Podpowiadał mu to wyostrzony przez długie lata instynkt. Nie miał za złe amerykańskim służbom specjalnym, że obserwują jego ruchy. Zazwyczaj pozwalał się śledzić, żeby się czuli spokojni. Ale nie dziś — dziś miał coś do załatwienia, a nie chciał tego robić na oczach FBI.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Bradhurst Harlem Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta
Mijając kamienicę, w której kiedyś mieszkał Jesse Austin, Lew oparł się pokusie i nie wszedł do środka. Regularnie przychodził w te okolice, jakby wierzył, że zachowały się jakieś ślady z przeszłości, jakiś odcisk dnia, w którym zjawiła się tu Jelena, pełna marzeń o równości i sprawiedliwości. Jak dotąd jego upór nie został nagrodzony — wszelkie pytania zbywano, odpowiedzi wahały się od wrogich do świadczących o tym, że pytani nie mieli pojęcia, o co chodzi. W całym budynku nie było nikogo, do kogo by się nie zwracał, przez co wśród mieszkańców uchodził za świra. Zapukawszy do dawnego mieszkania piosenkarza, zapytał łamaną angielszczyzną obecnych lokatorów, parę młodych ludzi, czy znają Jessego Austina. Pokręcili głowami, najwyraźniej przeświadczeni, że szuka kogoś, kto wciąż tam mieszka. Nie potrafił sprecyzować prawdziwego celu swojej wizyty, więc pokazał im wycinki prasowe dotyczące morderstwa. Sądząc z ich zmieszania, nie słyszeli o zabójstwie, nie mieli pojęcia, kim był Jesse Austin, a już z pewnością nie mieściło im się w głowach, dlaczego ten dziwaczny obcokrajowiec dopytuje się o niego po upływie szesnastu lat. I chociaż byli bardziej uprzejmi niż większość jego rozmówców, zamknęli mu drzwi przed nosem i przekręcili klucz w zamku. Lew minął kamienicę i poszedł dalej, ściskając artykuły, które pokazywał niemal wszystkim, zwłaszcza tym, którzy w czasie, kiedy popełniono oba morderstwa, byli już dorośli. Przebywając w Związku Radzieckim i w Afganistanie, zawsze uważał, że największą przeszkodą jest dotarcie do Nowego Jorku. Mylił się, nie docenił trudności, jakie napotka cudzoziemiec próbujący rozwiązać sprawę sprzed szesnastu lat, o której nikt nie chce pamiętać. Po drugiej stronie ulicy mieściła się kawiarnia, zawsze pełna gości — coś w rodzaju klubu towarzyskiego, popularnego wśród starszej klienteli. Lew przeszedł przez jezdnię i zajrzał do środka. Jak to w porze lunchu, lokal tętnił gwarem i życiem; kelnerki przeciskały się bokiem między ciasno ustawionymi stolikami — niektóre robiły to nawet z pewną gracją. Ubrane w fartuchy w niebiesko-białe paski, roznosiły kopiate talerze mało eleganckich, za to na oko pysznych potraw. Z sali widać było kuchnię, skąd buchała para i dochodził nieustający brzęk talerzy. Większość stołujących się tu ludzi wyraźnie przekroczyła pięćdziesiątkę. Z pewnością ktoś znał Jessego Austina i prawdę o jego śmierci, nawet jeśli były to tylko pogłoski. Lew chętnie posłuchałby nawet najbardziej wydumanych spekulacji.
Gdy podchodził do kobiety przy kasie, irytowała go własna kiepska znajomość angielskiego — ta językowa nieporadność, która jeszcze bardziej zrażała do niego i tak już podejrzliwych słuchaczy. — Chcę zadać pytania. O tym człowieku… To Jesse Austin. Podczas gdy rozkładał artykuły, kobieta przekrzywiła głowę z osłupieniem, które widział już setki razy. — Chono tu! — krzyknęła w kierunku kuchni. Pojawiła się starsza kobieta. Na widok Lwa od razu pokręciła głową. Miał pecha, kiedyś już prosił ją o pomoc. Odmówiła. — Niech pan wyjdzie! — Proszę… — Już panu mówiłam. Powiedziałam, że nie! Lew postanowił rzucić na głos nazwisko piosenkarza i zobaczyć, czy ktoś zareaguje. — Chcę mówić o Jessem Austinie. — Wynoś się pan, jazda stąd! Wrzasnęła tak głośno, że na sali zapadła cisza, klienci wlepili w niego wzrok, gapiły się kelnerki, a wszyscy próbowali go rozgryźć. Lew zwrócił uwagę na jedną ciekawą rzecz — choćby nie wiadomo jak złościł tę kobietę, choćby nie wiadomo jak się denerwowała, nigdy nie groziła, że wezwie policję. Podniósł wycinki z gazet i pokazując je wszystkim klientom, jeszcze raz powtórzył nazwisko. — Jesse Austin. Proszę. Ktoś. Porozmawia ze mną. Wyszedł i szwendał się na zewnątrz, na wypadek gdyby ktoś postanowił odpowiedzieć na jego prośbę. Ale nikt się nie zjawił. Lew westchnął. Miał nadzieję, że ta kobieta nie pracuje tu codziennie. Będzie próbował ponownie, do skutku. Prędzej czy później nadejdzie przełom.
Nowy Jork Brighton Beach
Tego samego dnia Późnym popołudniem metro dojeżdżało do Brighton Beach prawie puste. Lew siedział wpatrzony w reklamę, na której piękna młoda kobieta w bikini trzymała butelkę pomarańczowego napoju gazowanego z napisem: FANTA Nikt z pasażerów nie wiedział, jak złą sławą okryta była ta marka, nikt z nich nie miał pojęcia, w jaki sposób używano tych butelek w Kabulu… ci ludzie nie znali strachu zżerającego umysły więźniów oczekujących na przesłuchanie. Tutaj, w Nowym Jorku, był to po prostu słodzony napój, symbol frywolności i zabawy, nic więcej. Patrząc na tę reklamę, Lew poczuł się jak przybysz z innego świata. Jeden z pasażerów czytał gazetę, u jego stóp osuwała się torba z zakupami. Inny mężczyzna, mimo że były wolne miejsca, stał uwieszony poręczy; zatopiony w myślach, nie zwrócił uwagi, że pociąg wyjechał spod ziemi na powierzchnię. Matka siedziała obok córki, która dyndała nogami, bo jej stopy nie sięgały podłogi wagonu. Lew przypomniał sobie córki, które zostawił w Rosji. Nie było dnia ani godziny, żeby o nich nie myślał. Nie widział ich od ośmiu lat i nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek jeszcze je zobaczy. Cena tego śledztwa okazała się wysoka. Bolała go świadomość, że Jelena i Zoja nawet nie wiedzą, czy ich ojciec żyje. Nie mógł się z nimi skontaktować. Nie mógł ryzykować, że radzieckie władze dowiedzą się, że nie zginął. Gdyby do tego doszło, z pewnością wzięliby dziewczęta na cel. Tak jak nie mógł uwierzyć, że nigdy nie wyjaśni śmierci Raisy, tak samo nie potrafił pogodzić się z tym, że nie zobaczy już Jeleny i Zoi, mimo że nie miał pomysłu, jak i kiedy mogłoby do tego dojść. Pomijając reklamy, metro było jedynym miejscem, w którym — zdaniem Lwa — życie w Moskwie i w Nowym Jorku aż tak bardzo się nie różniło. Dojeżdżanie do pracy zrównuje ludzi. Lew zawsze z ciekawością patrzył, jak otwierają się drzwi i wchodzi nowa fala pasażerów. Dyskretne, przelotne flirty pasażerów były dalekim echem jego przypadkowego spotkania z Raisą w moskiewskim metrze. Ale to wspomnienie wcale go nie martwiło, przeciwnie — zastanawiał się, czy ci obcy sobie ludzie się rozejdą i nigdy więcej nie spotkają, czy może spróbują przekształcić to zrządzenie losu w coś więcej. Gdy wysiadał w Brighton Beach, akurat wyszło słońce, więc rozpiął płaszcz — jesień już się kończyła, a jednak było mu ciepło. Ze zdumieniem rozejrzał się po okolicy, wciąż nie mógł się przyzwyczaić do tego, że ten dziwny nowy świat jest
teraz jego domem. Sam pomysł wydawał mu się cudaczny. Być może to z powodu córek w Rosji nie wyobrażał sobie, żeby naprawdę potrafił się tu zadomowić. Po przylocie do Stanów Zjednoczonych wraz z Narą i Zabi przez kilka tygodni stale przenosili się z jednego tymczasowego mieszkania w New Jersey do drugiego — co powodowało chaos i zamęt, a jednak dla Lwa nie było aż tak dziwne jak to, że w końcu dostali stały adres. Uparł się na Nowy Jork, ale nie chcąc zdradzać swoich prawdziwych intencji, podkreślał, że to miasto stwarza większe możliwości. Żyła tam liczna społeczność emigrantów z Rosji, więc jego nieznajomość angielskiego nie byłaby aż takim problemem, a poza tym jako cudzoziemiec mniej rzucałby się w oczy niż w jakimś małym mieście. I rzeczywiście, żył pod przybranym nazwiskiem, nie zwracając na siebie uwagi, a ciekawskim wyjaśniał, że uciekł przed prześladowaniami. Nara i Zabi zajmowały sąsiednie mieszkanie, również występując pod nowymi nazwiskami. Stworzono im fałszywe życiorysy. Udawały, że są z Pakistanu, żeby tym trudniej było je odnaleźć, gdyby komuś na tym zależało. Chciały, żeby Lew zamieszkał razem z nimi, to jednak by się kłóciło z ich przybraną tożsamością. Prowadzili więc dwa osobne gospodarstwa domowe, jako zaprzyjaźnieni imigranci. Nara oficjalnie została matką Zabi. Dostała na to stosowne papiery. Lew czasami przyłapywał ją na tym, że wczytywała się w nie, jakby nie wierzyła w to, co tam jest napisane. Dziewczynka, którą sama wystawiła na śmierć, w świetle prawa była teraz jej córką, a ta sprzeczność nie dawała jej spokoju. Nie wpłynęła jednak na nią destrukcyjnie, wręcz przeciwnie, Nara stała się oddaną matką. A ponieważ była za młoda jak na siedmioletnią córkę, wszelkie pytania na ten temat ze strony obcych zbywała brzemienną ciszą, sugerując, że wyjaśnienie jest zbyt ponure, by się wdawać w szczegóły — co przynajmniej częściowo było zgodne z prawdą. Tak więc czwarty dom Lwa mieścił się teraz w Brighton przy Szóstej, w mieszkaniu na trzecim piętrze. Nie udało im się załatwić widoku na morze, w zasadzie w ogóle nie mieli widoku z okien, ale mieszkanie było wygodne, wyposażone w klimatyzację, lodówkę oraz telewizor. W przeciwieństwie do swoich mieszkań w Kabulu tutaj Lew nie wyjął drzwi między pokojami. Nieznośny niepokój minął bez śladu. Opium też już nie było mu potrzebne — znów został śledczym. Przekręcił klucz w zamku. Wchodząc do salonu, wyczuł, że ktoś jest w środku. Gdyby to był radziecki agent, Lew bez dwóch zdań by zginął, zanim zdążyłby zapalić światło. Mając to na uwadze, sięgnął w stronę kontaktu.
Tego samego dnia Marcus Greene, nienagannie ubrany, wyjął papierosa i rozsiadł się, jakby był u siebie w domu. — Coś taki zdenerwowany? — rzucił. Lew nie odpowiedział. Nie podobało mu się, że bezceremonialnie włamują się do jego mieszkania, zakładają podsłuch w telefonie albo przeszukują jego rzeczy, kiedy nie ma go w domu — wiedział o tym, bo nigdy nie odkładali wszystkiego na miejsce. Nie miał jednak złudzeń — należał do Amerykanów, był ich własnością intelektualną, więc mogli się zachowywać, jak im się żywnie podobało. Dlatego pytanie Greene’a zabrzmiało niemal komicznie: — Czy mogę zapalić? Lew skinął głową, zdjął płaszcz i powiesił go w przedpokoju. Po powrocie do salonu stanął przed agentem. — Dlaczego nie jest pan w Pakistanie? — zapytał. — Dostałem urlop, odwiedzam rodzinę. Greene głęboko zaciągnął się papierosem, tak czule i z miłością, jak to potrafią tylko nałogowcy. Lew usiadł naprzeciwko niego, pochylił się i oparł ręce na kolanach. — Nie byłem dobrym ojcem — oświadczył Greene, ale nie użalał się nad sobą. — Mam swoje wady i pewnie tego żałuję. Ale skoro nic nie zrobiłem, żeby się zmienić, te moje żale pewnie niewiele są warte, przynajmniej zdaniem mojej żony i synów. Mówię ci o tym, bo między innymi dlatego tu jestem. Wiem, ile dla ciebie znaczy rodzina, nie tylko ta, którą przywiozłeś do Nowego Jorku, ale i ta, którą zostawiłeś w Związku Radzieckim. — Co się stało? — zapytał Lew zduszonym z napięcia głosem. — Rosjanie podejrzewają, że żyjesz. Sądziliśmy, że po zabiciu kapitana nikt nie zdoła tego potwierdzić. I może rzeczywiście tak jest. Ale oni sondują teren. Kiedy byłem w Peszawarze, postarali się, żeby dotarły do nas informacje na temat twoich córek, Zoi i Jeleny… Lew wstał, jakby natychmiast chciał wyjść. Greene ruchem ręki nakazał mu usiąść z powrotem. Lew nie zareagował, więc w końcu agent CIA także wstał. — Nie mamy możliwości sprawdzenia tych plotek. Może to tylko kłamstwa mające cię wywabić. Naciskali na mnie, żebym ci o tym nie mówił, ale zdaję sobie sprawę, że chciałbyś wiedzieć. A czy uwierzysz w te historyjki, czy nie, to już zależy od ciebie. — Jakie historyjki? — Po twojej ucieczce obie córki wezwano na przesłuchanie. Tak samo potraktowano ich mężów. Zostali zwolnieni, ale ich przyszłość stoi pod znakiem
zapytania. Następnym krokiem będzie aresztowanie. Na razie do tego nie doszło, ale w każdej chwili mogą to zrobić. To tylko prymitywna przynęta, chociaż, sądząc z twojej miny, skuteczna. — Jeżeli nie wrócę, trafią do aresztu? Do tego sprowadza się ich groźba? — Słuchaj, nie wiemy, czy to nie jest zwyczajna gra. Oni nie mają pewności, że żyjesz. — Może mają źródło w Ameryce? — To raczej mało prawdopodobne. Rosjanom nie bardzo wychodzi infiltracja CIA. Jeśli powstrzymasz się od wszelkich działań, jeżeli nie zareagujesz, dojdą do wniosku, że zginąłeś, i twoim córkom nic złego się nie stanie. Tego akurat jestem pewny. Jednak Lew wiedział lepiej, jak funkcjonuje KGB, znał ten sposób myślenia. Pamiętał, jak sam się zachowywał jako ambitny młody agent. Pokręcił głową. Ze strachu o los córek, jaki sam im zgotował, zrobiło mu się niedobrze. — Mam mało czasu — powiedział.
Tego samego dnia Podczas kolacji Lew milczał, dłubiąc w jedzeniu, które ugotował. Groźba wobec jego córek zostanie spełniona, mimo że były niewinne. Za panowania Stalina ustalono, że winy ojca przenoszą się na syna. Jedno wykroczenie, jeden zarzut mogły zniszczyć całą rodzinę, gdy jad podejrzenia rozchodził się w krwiobiegu. Nastały inne czasy, ale w tym zakresie niewiele się zmieniło. Ten tok myślenia wciąż był zakorzeniony w KGB — organizacji, która zachęcała do zawierania małżeństw pomiędzy swoimi funkcjonariuszami i budowała dynastyczną strukturę agentów, odmiennych od zwyczajnych obywateli. Między innymi dlatego zawsze sprzeciwiali się małżeństwu Lwa z Raisą. Jeżeli nie odda się w ich ręce, jego córki trafią do aresztu, będą przetrzymywane w jak najgorszych warunkach. Złośliwość KGB jest bezosobowa, wynikająca z procedury i z gruntu przewidywalna. Tak jak niewinność córek Lwa nie miała żadnego znaczenia, tak samo nie liczyło się to, że nie byli pewni, czy on naprawdę żyje. Wywiad radziecki w Stanach Zjednoczonych był słaby, przynajmniej w porównaniu z rozbudowaną siatką ich agentów w Europie. Mimo to mieli sposoby na skłonienie Lwa, żeby się ujawnił. Tak wiele zależało od tego, czy uwierzą w jego śmierć. Niestety, ten plan spalił na panewce. Lew odsunął talerz. Nara i Zabi wiedziały, że coś jest nie tak, i co chwila zerkały na siebie. Nie mógł im przekazać tego, czego się dowiedział, ponieważ nie postanowił jeszcze, co z tym zrobić. Ale taka niepewność niepotrzebnie wzmagała tylko napięcie. Zabi dopiero co wróciła od psychiatry. Jej obrażenia fizyczne wyleczono, wciąż jednak chodziła na terapię, miała po dwie sesje tygodniowo. Proces ten i tak się opóźnił o kilka miesięcy, bo najpierw — razem z Narą — przeszła intensywny kurs angielskiego. Lew urywał się z tych lekcji, skupiał się przede wszystkim na śledztwie. Zawsze jednak miał czas, żeby odwieźć Zabi do psychiatry; zaskoczyło go, że lekarka nie przyjmuje w szpitalu, tylko w ładnie urządzonym pokoju we własnym domu. Po kilku sesjach nabrał zaufania do terapii. Zabi nie obawiała się tych spotkań. Rzecz jasna, wszelkie koszty pokrywały amerykańskie władze — płaciły za ich wszystkie wydatki. W zamian za to Lew spotykał się z oficerami wywiadu i przekazywał informacje o Afganistanie. Jego wiedza na temat Związku Radzieckiego była mocno zdezaktualizowana, zwłaszcza jeśli chodzi o KGB i tajną policję. Te informacje interesowały przede wszystkim historyków i naukowców — kilku z nich uzyskało nawet certyfikat bezpieczeństwa i mogło z nim porozmawiać. Jedynie relacje z Afganistanu objęto klauzulą tajności. Lew nie potrafił ocenić, czy i jaki wpływ mają na politykę Amerykanów — nie zaufano mu na tyle, żeby cokolwiek mu mówić, jego wyłącznie przepytywano. Niektóre z tych pytań zdradzały ich sposób
myślenia. Niewątpliwie w CIA znaleźli się i tacy, którzy gorąco popierali finansowanie powstańców i dostarczanie im broni. Ale czy wprowadzono to w czyn, tego już Lew nie wiedział. Gdy skończyli kolację, pozbierał talerze i wrócił do stołu z kartonem lodów, który kupił w sklepie spożywczym prowadzonym przez Ukrainkę, jedną z nielicznych osób w sąsiedztwie, z którymi w ogóle rozmawiał — w Nowym Jorku był równie nietowarzyski jak w Kabulu. Nakładając łyżką lody do trzech miseczek, oznajmił: — Jutro lecę do Waszyngtonu. Pamiętacie pracę, o której wam opowiadałem? Jest archiwum przedmiotów związanych z działalnością szpiegowską Rosjan w Stanach Zjednoczonych. Chcą, żebym rzucił na to okiem, może uda mi się wyjaśnić znaczenie niektórych eksponatów. Nara była zaskoczona. — Myślałam, że od dwóch miesięcy już się tym nie zajmujesz — powiedziała. — Chcą, żebym tam poleciał natychmiast. — Dlaczego? Powód był prosty — przypuszczali, że Lew już niedługo zabawi w Ameryce. Zachował to w tajemnicy i tylko wzruszył ramionami. — Nie wiem. — I dodał słabym głosem: — Robię, co mi każą. — Zostawiasz nas? — spytała Zabi. Nie był w stanie spojrzeć jej w oczy. Zaczął grzebać łyżką w lodach. — Nie będzie mnie tylko przez kilka dni.
Waszyngton Siedziba główna FBI Gmach J. Edgara Hoovera Pennsylvania Avenue 935
Następnego dnia Lew miał zostać w Waszyngtonie przez kilka dni, w zależności od postępu prac. Skazany na to, że jego pobyt w Stanach Zjednoczonych nagle i drastycznie się skrócił, czym prędzej chciał wrócić do Nowego Jorku — zaczęło mu się palić ze śledztwem. Najprawdopodobniej była to kwestia nawet nie miesięcy, lecz tygodni, zanim władze Związku Radzieckiego podejmą dalsze represje w stosunku do jego córek. Gdyby posunęli się do aresztowania Jeleny i Zoi, nie wytrzymałby dłużej i pewnie jeszcze tego samego dnia zacząłby pakować walizki. Wyjazd do archiwum, kiedyś nieszkodliwy, teraz zabierał mu cenny czas. Na lotnisku powitał go Simon Clarke, przyjaźnie nastawiony mężczyzna, który przedstawił się jako archiwista — podobny do sowy facet po pięćdziesiątce, w okrągłych okularach w złotych oprawkach i z delikatnie zaokrąglonym, niczym łagodny stok, brzuszkiem. Mówił płynnie po rosyjsku, gramatycznie bezbłędnie, ale z amerykańskim akcentem; Lew domyślił się więc, że rzadko rozmawiał z rodowitymi Rosjanami. Uprzejmy i dobroduszny Clarke miał nadzieję, że Lew rzuci nieco światła na obrastające kurzem eksponaty — nierozwikłane jak dotąd tajemnice radzieckich protokołów wymierzonych w ich głównego przeciwnika. Clarke posłużył się określeniem z radzieckiego żargonu szpiegowskiego — „główny przeciwnik” — chcąc się pochwalić znajomością ich tajnego kodu. Podczas krótkiego zwiedzania miasta, w drodze do archiwum, zatrzymali się przed siedzibą FBI. Był to nowoczesny gmach z betonu, zupełnie nieprzypominający siedziby tajnej policji w Rosji, Łubianki, z jej majestatyczną historyczną fasadą w samym centrum Moskwy. Najwidoczniej architektom nie chodziło o to, żeby gmach Hoovera był imponujący, tylko żeby wydawał się niezniszczalny. Projekt nie miał żadnych ozdób, zero dekoracji — była to hybryda parkingu i elektrowni, jakby FBI mieściło się w tej samej klasie funkcjonalności. Archiwum, niezaznaczone na żadnej mapie ani niewymieniane w żadnym oficjalnym rejestrze, mieściło się trzy ulice dalej, przy Ósmej. Żadnej tabliczki, recepcji, po prostu niczym niewyróżniające się drzwi, wychodzące wprost na ulicę niczym schodki przeciwpożarowe. Wejście było wciśnięte między dwa wielkie biura — drzwi bez numeru czy skrzynki na listy, zupełnie jak magiczny portal, który przechodnie mijają obojętnie, nieświadomi kryjących się za nim tajemnic.
Clarke wyciągnął klucze, otworzył drzwi i zapalił światło na wąskiej klatce schodowej. Wepchnął Lwa do środka, zamknął drzwi na klucz, a potem sprowadził gościa na dół. Powietrze było suche, jakby pozbawione wilgoci przez jakąś maszynę. Na dole schodów mieściło się małe, ponure biuro, w którym Clarke wyłączył instalację alarmową. Z boku widniały stalowe drzwi przypominające wejście do bankowego skarbca. Po wprowadzeniu kodu rozległ się cichy syk i drzwi się otworzyły. Światła zapaliły się automatycznie — rząd migających jedna po drugiej jarzeniówek — i ukazało się archiwum w całej okazałości. Było znacznie większe, niż Lew się spodziewał — stalowe regały ciągnęły się setkami metrów. Ale w przeciwieństwie do biblioteki nie zawierały książek. Wszystko trzymano w identycznych brązowych kartonach ustawionych obok siebie w równych odstępach. Były ich tysiące. Lew spojrzał na Clarke’a. — Aż tyle tego jest? — zdziwił się. Archiwista skinął głową. — Materiały z siedemdziesięciu lat. Większość jest zrozumiała, ale nie wszystkie. Lew ruszył przed siebie, ale Clarke położył rękę na jego ramieniu. — Zanim zaczniemy, muszę panu wyjaśnić kilka zasad. Dostałem polecenie przeszukania pana, zanim pan wyjdzie. Proszę się nie obrażać, to standardowa procedura obowiązująca wszystkich naszych gości. Musi pan włożyć te rękawiczki, niczego nie wolno dotykać gołymi rękami. Poza tym może pan oglądać, co tylko pan zechce. Aha, i nie wolno używać wiecznych piór ani atramentu w żadnej postaci. Nie ma pan przy sobie pióra? Lew pokręcił głową, zdjął marynarkę i powiesił ją w biurze. — Niech pan ją lepiej weźmie ze sobą — doradził Clarke. — Tam jest zimno, ze względu na właściwą konserwację pomieszczenie jest klimatyzowane. Siedemdziesiąt lat zamrożonych szpiegowskich tajemnic, tysiące prób zdrad, oszustw i morderstw, przechowywane z pieczołowitością godną największych osiągnięć ludzkości. Pomieszczenie nie było szczególnie wysokie, za to jego zaskakująca szerokość nadawała mu surrealistyczne proporcje — wyglądało jak przydeptane pudełko na buty. Całość archiwum zbudowano z betonu, więc dominowały tam dwa kolory — szarość betonu i brąz kartonowych pudeł. Do szumu powietrza co jakiś czas dochodziły lekkie wibracje powodowane przez wagony kolejki podziemnej. Przez całą długość archiwum biegły ponumerowane alejki. Żadnych znaków, żadnych tablic informacyjnych. Clarke widocznie odgadł, o czym myśli jego gość, bo rzucił: — Niech pan się nie martwi! Nie chcemy, żeby przejrzał pan to wszystko. Odłożyłem kilka pudeł z rzeczami, o których, mam nadzieję, będzie pan mógł powiedzieć coś bliższego. Ale proszę się rozejrzeć wszędzie, być może coś wpadnie panu w oko. Może zapozna się pan z całym archiwum, zanim siądziemy do materiałów, które wybrałem? Jednakże pomimo zapewnień, że Lew ma prawo oglądać, co zechce, Clarke nie odstępował go na krok. Lew czuł się onieśmielony. Przystanął przy alejce, którą wybrał na chybił trafił. Każde pudło zaopatrzono w nalepki z numerem — długim szeregiem
niezrozumiałych na pierwszy rzut oka znaków. I każde miało pokrywę uniemożliwiającą zajrzenie do środka. — W biurze mamy katalog opisujący zawartość pudeł według oznaczeń kodowych — poinformował Clarke. — Chociaż nie wszystko trzymamy w pudłach. Niektóre przedmioty… o dziwnych kształtach albo zbyt duże… stoją osobno. Umieściliśmy je w głębi, na końcu sali. Przyniosę panu egzemplarz katalogu, może się przydać. Clarke zawrócił i szybko poszedł do biura. Lew niespokojnie krążył po archiwum, pogrążony w myślach o śledztwie. Machinalnie otworzył najbliższe pudło. Zawierało pieniądze — pliki banknotów o niskich nominałach, pięcioi dziesięciodolarowych, ale dziewiczych, nieużywanych; niezła sumka. Lew podejrzewał, że są to fałszywki produkcji radzieckiej. Jeden plik zapakowano do plastikowej torebki z napisem: OSTROŻNIE. Prawdopodobnie banknoty nasączone były jakimś środkiem chemicznym albo trucizną. Lew zakrył karton, przeszedł do następnej alejki i otworzył kolejne pudło. To zawierało sprzęt naukowy — mikroskop oraz inne urządzenia, których nie znał — ometkowany datami sprzed około pięćdziesięciu lat. I znów nie znalazł żadnych wyjaśnień, niczego na piśmie. Po przejrzeniu trzeciego i czwartego pudła przyszło mu do głowy, że znakomita większość tego archiwum okaże się banalna. Wyglądało na to, że Amerykanie zbierają wszystko, co w jakikolwiek sposób wiąże się z radzieckim protokołem szpiegowskim. Już miał zawrócić i zaczekać na powrót Clarke’a, gdy zauważył jeden z tych zbyt dużych przedmiotów. Ruszył na tyły archiwum i ujrzał laskę z sękatego drewna. Przez chwilę obracał ją w rękach, zastanawiając się, czy ma jakąś dodatkową funkcję, tajną skrytkę w środku, może z zatrutym ostrzem. Zrezygnował i odłożył ją na półkę. Był tam staroświecki aparat nadawczoodbiorczy wielkości telewizora, zapewne używany do tajnych połączeń radiowych. Obok stała walizka. Lew przykucnął i dotknął jej trzęsącymi się dłońmi. Jego dłonie zmieniły się z biegiem lat, ale nie ta walizka — staromodna, z obciągniętą skórą rączką i zardzewiałym stalowym zamkiem. Mimo że nie widział jej od szesnastu lat, nie ulegało wątpliwości, że jest to ta sama walizka, którą kupił jako młody funkcjonariusz tajnej policji. Walizka, którą Raisa zabrała do Nowego Jorku.
Tego samego dnia Lew wstał i spojrzał przez szparę między pudłami, sprawdzając, czy Clarke nie kręci się w pobliżu. Nigdzie go nie zauważył. Wrócił do walizki i choć jego ręce wciąż trzęsły się ze zdenerwowania, otworzył zamki i zajrzał do środka. Spotkało go druzgocące rozczarowanie. Walizka była pusta. Wziął się w garść, oddychał głęboko. Przesunął palcem po podszewce, szukając notatki czy listu ukrytego pod materiałem. Nie zauważył ani nacięć, ani zaszytych schowków. Obejrzał walizkę z zewnątrz, odwrócił ją do góry dnem, obmacał jej spód i rogi. Usłyszał kroki Clarke’a na betonowej podłodze. — Panie Demidow? Walizka nie dawała żadnych wskazówek. Lew obejrzał sąsiednie przedmioty — stało tam ze dwadzieścia innych walizek. Żadnej z nich nie rozpoznał. Ale z pewnością znajdowały się tu również rzeczy Jeleny i Zoi. Zostały skonfiskowane, dziewczęta wróciły do Rosji tylko w tym, co miały na sobie, całą resztę im zabrano. Lew zanotował w pamięci numer identyfikacyjny walizki Raisy. Kroki się zbliżały, Clarke był o kilka metrów od Lwa. Gdy się pojawił, Lew stał już z dala od walizki żony. Clarke uśmiechnął się. — Znalazł pan coś? — Nie, nic ciekawego. Słowa Lwa zabrzmiały nieprzekonująco, ale Clarke nie podjął tematu. Trzymał wielką księgę w twardej oprawie i w koszulce z folii. — Oto katalog — powiedział. Lew wziął od niego tomiszcze, otworzył je i zaczął kartkować. Nie wspomniał o swoim odkryciu, starał się zachować spokój i obojętność. Clarke przyjaźnie położył rękę na jego ramieniu. — Pozwoliłem sobie zebrać kilka pudeł. Chętnie poznam pańskie zdanie na temat tego, co zawierają. Czytelnia mieściła się obok biura, wewnątrz archiwum, żeby nie można było nic wynieść. Znajdowały się tam stół, lampa biurowa, krzesło; było też kilka pudeł do przejrzenia. Clarke pogadał chwilę z Lwem, wyjaśniając, co go interesuje. Lew słuchał go jednym uchem, przeżywał katusze, nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie sprawdzi numer identyfikacyjny walizki w katalogu. W końcu Clarke zostawił go samego i Lew mógł obejrzeć wpisy. System numeracji był dość skomplikowany. Zapisał zapamiętany numer kodowy walizki i znalazł odnośnik. Opis brzmiał:
SPRAWA CZERWONY GŁOS 1965 NY Zajrzał do słownika. Słowo CZERWONY niewątpliwie odnosiło się do komunizmu, do wybitnego komunistycznego głosu — a więc do Jessego Austina. Lew patrzył na numery kodowe, próbując wykombinować, w jaki sposób odszukać inne dokumenty związane z tym samym śledztwem. Nie potrafił rozszyfrować systemu, a nie chciał prosić o pomoc, więc z braku wyboru musiał przejrzeć wszystkie wpisy po kolei. Sunąc palcem w dół kartek i nieustannie sprawdzając, czy nie nadchodzi Clarke, dotarł do połowy katalogu. Tam jego palec zatrzymał się na słowach: SPRAWA CZERWONY GŁOS Zapisał lokalizację pudła — kod 35/9/3.3 — zamknął katalog, a kartkę schował do kieszeni. Wstał, przesunął się do przodu i zobaczył, że Clarke urzęduje w pobliskim biurze. Był zajęty, więc Lew zaryzykował i szybko ruszył w stronę alejki numer 35. Na miejscu skręcił w prawo, przesuwając ręką po pudłach, aż dotarł do dziewiątego segmentu. Pudło stało na górnej półce, trzecie z brzegu. Lew zdjął je drżącymi ze wzruszenia rękami. Było ciężkie, nie bez trudu postawił je na podłodze. Uniósł pokrywę powoli, jakby otwierał kufer pełen skarbów. W środku zobaczył mnóstwo dokumentów, szczegóły koncertu w siedzibie ONZ, program, oficjalne listy z Kremla na temat tej podróży i Międzynarodowego Uczniowskiego Tournée Pokoju, wraz z sugestiami i protokołem. Jako były agent, po latach szperania w papierach i rzeczach osobistych podejrzanych, potrafił wyczuć, co jest ważne, a co nie. To były oficjalne dokumenty państwowe. Prześlizgiwały się tylko po tournée. Sięgnął więc na samo dno pudła i namacał coś twardego — grzbiet zeszytu. Był to dziennik. Odczytał pierwszy wpis niemal z pamięci, znał te słowa prawie tak dobrze, jakby wyszły spod jego ręki: Po raz pierwszy w życiu czuję potrzebę przelania swoich myśli na papier.
Bradhurst Harlem Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta
Trzy dni później Siedząc z tyłu taksówki, Lew ściskał notes, do którego przepisał najważniejsze szczegóły z dziennika Jeleny. Nie mógł go wykraść, więc gdy tylko zostawał sam, przeglądał go kartka po kartce w archiwum. Ostatni wpis pochodził z dnia poprzedzającego koncert — z przedostatniego dnia życia Raisy. Gdy Jelena wróciła do hotelu ze spotkania z Austinem, odprowadzono ją do pokoju. Szykując się do próby generalnej, wymknęła się do łazienki i zapisała ostatnią rzecz. Ta pośpiesznie nabazgrana kartka bez wątpienia była najważniejsza. Lew wyrwał ją z dziennika, wraz ze swoimi notatkami schował do skarpetki i w ten sposób wyniósł wszystko z archiwum. Dziennik zawierał głównie informacje, które Jelena przekazała mu zaraz po powrocie do Moskwy, w tym także to, jak podszedł ją ten propagandysta, Michaił Iwanow, i jak dalej rozwinął się ich związek. Czytanie o jej uczuciach, o tym, jak nabrała się na udawaną miłość i niby szlachetne, wzniosłe intencje człowieka, który ją zdradził, łamało serce jej ojca, a zarazem doprowadzało go do szewskiej pasji. Ona naprawdę wierzyła, że celem misji jest pokazanie opuszczonemu, szkalowanemu piosenkarzowi, że w komunistycznej Rosji wciąż go kochają. Idealizm Jeleny był równie silny, jak jej uwielbienie dla Iwanowa. Wszystko, co zrobiła — każdy jej błąd — było podyktowane miłością. Lew domyślał się, że wybrano ją do tej operacji właśnie ze względu na jej pragnienie miłości. Czytając słodkie słówka, jakimi Iwanow uwodził jego córkę, zastanawiał się, gdzie popełnił błąd jako ojciec i dlaczego nie uchronił córek przed oszukańczym światem, którym zajmował się zawodowo. Jeżeli mógłby je czegoś nauczyć, to tego, jak wykrywać kłamstwa. Jelena zdawała sobie sprawę, że prowadzenie dziennika — zwłaszcza dotyczącego tak sekretnych spraw — jest ryzykowne, więc posługiwała się prymitywnym szyfrem: nazwiska numerowała, a opisy podawała w formie skrótowej. Normalny czytelnik miałby trudności ze zorientowaniem się, o co w tym chodzi, ale nie jej ojciec. W większości udało mu się przypisać numery do nazwisk. Propagandysta Iwanow miał numer 55. Jesse Austin występował jako numer 71, a jego żona Anna jako 17 — takie odwrócenie cyfr wiele mówiło o romantycznej naturze Jeleny. Kilku numerów Lew nie zdołał powiązać z nazwiskami, a nie miał wątpliwości, że właśnie te są najbardziej istotne.
AGENT 6 Córka opisała go pośpiesznie nabazgranym zdaniem: On mnie przeraża. Szyfr odnosił się do agenta FBI, którego Jelena zobaczyła w Harlemie, gdy wychodził z mieszkania Jessego Austina — tego samego, który śledził ją w drodze do hotelu. Tym razem Lew nie jechał do Harlemu sam. Obok niego siedziała Nara. Jako kursantka w Kabulu brała udział tylko w jednym śledztwie — w aresztowaniu zakochanego dezertera, co skończyło się jego egzekucją. Lew uznał, że powinien dać jej możliwość zamknięcia krótkiej kariery śledczej udziałem w dochodzeniu przeciwko komuś, kto rzeczywiście zasługiwał na to, żeby go złapać. Ale pomijając ten szlachetny gest, tak naprawdę potrzebował jej pomocy. Nara władała angielskim znacznie lepiej niż on. Niezmordowanie szlifowała język, bo jak najszybciej chciała się wtopić w otoczenie, zadomowić w Nowym Jorku i znaleźć sobie pracę. No i poza tym, że biegle mówiła po angielsku, była też piękna i urocza, więc mogła namówić na zwierzenia tych, z którymi on, szorstki gbur, nic nie zwojował. Na zdrowy rozum powinien się do niej zwrócić już na początku, tyle że nie był pewien, czy należy ją w to wciągać. Bez względu na to, co sądziła o jego śledztwie, czułaby się zobowiązana mu pomóc. A skoro zdobywanie poufnych informacji było jawnym pogwałceniem zasad przyznania azylu, nie chciał jej narażać na nieprzyjemności. W drodze powrotnej z Waszyngtonu zrozumiał jednak, że nie ma czasu do stracenia i że bez Nary sobie nie poradzi. Wysłuchała go, gdy opowiedział jej całą historię — o poszukiwaniach w bibliotece, o swoich nieudanych rozmowach w Harlemie. Była wstrząśnięta, że będąc tak długo poza domem, nie zwiedzał miasta, tylko grzebał w przeszłości. Tak jak się spodziewał, zaniepokoiła się, że mogą rozgniewać swoich amerykańskich gospodarzy. Ostatecznie była teraz matką i musiała myśleć o przyszłości Zabi. Z drugiej strony uważała, że ma obowiązek udzielić mu pomocy. Zawdzięczała mu życie. Dlatego z mieszanymi uczuciami, pełna obaw, niechętnie, ale z poczucia obowiązku oraz z ciekawości zgodziła się na udział w poszukiwaniu zabójcy Raisy. Taksówka stanęła. Lew wysiadł i przytrzymał Narze drzwi. Sięgnął do kieszeni, żeby zapłacić kierowcy. Między drobnymi miał tam notatki przepisane z dziennika oraz wydartą z niego kartkę. W tym ostatnim, najważniejszym wpisie Jelena wspominała, że do mieszkania Jessego Austina zaprowadził ją wściekły starzec, którego oznaczyła numerem 111. Jesse Austin wyjaśnił jej, że ten stary był na nią zły, bo prowadził w okolicy sklep żelazny i uważał, że komunizm psuje mu interes i szkodzi całej społeczności. Lew postanowił zajrzeć pod numer 111 na Sto Czterdziestej Piątej, licząc na to, że mieści się tam sklep żelazny; tymczasem pod tym adresem stała kamienica. Udało im się wśliznąć do środka, więc zapukał do drzwi numer 111. Wraz z Narą porozmawiali z lokatorem, starszym mężczyzną, który mieszkał tam prawie
przez całe życie, ale nigdy nie prowadził sklepu żelaznego i nie rozumiał, dlaczego go o to pytają. Mimo to Lew zaryzykował i spytał go, czy znał Jessego Austina. Starzec spojrzał na niego dziwnie. Było jasne, że znał piosenkarza, może nawet całkiem dobrze, ale tylko pokręcił głową i zamknął im drzwi przed nosem. Lew zerknął na Narę. — Sama widzisz, z czym muszę się zmagać — rzucił z irytacją. — Nikt nie chce gadać. Nie zapomnieli o nim, ale nie chcą o nim mówić. — Widocznie mają swoje powody — odparła zwięźle. Lew nie był w pojednawczym nastroju. — Tacy zawsze mają powody, żeby trzymać gębę na kłódkę — burknął. Na ulicy machnął ręką, wskazując zapuszczony sklep żelazny — staroświecką ruinę. Witryna była zagracona, w środku panowała ciemność. Nara spojrzała na niego. — Skąd wiesz, że to ten sklep? — spytała. — Nie wiem. Wskazał ręcznie wymalowany szyld z napisem: „Interes rodzinny od trzydziestu lat!”. Gdy otworzył drzwi, nad nimi zabrzęczał mały dzwonek z brązu. Trąciło stęchlizną. Ladę pokrywał kurz. Panował ogólny bezład. Na ścianie za kasą zamontowano plastikowe szuflady sięgające sufitu, pełne rozmaitych drobiazgów, jak śruby, gwoździe, nakrętki i zawiasy. Właściciel — młody człowiek, ledwo po trzydziestce — wyszedł z zaplecza, zsunął okulary do czytania na czubek nosa i przyjrzał się niecodziennym klientom. Skupił wzrok na Lwie i rzucił nieprzyjaznym tonem: — Pana już tu chyba widziałem? Nara wysunęła się do przodu i odparła płynną angielszczyzną, zgodnie z tym, co przećwiczyli z Lwem w domu: — Szukamy informacji o słynnym piosenkarzu, który mieszkał w tej okolicy. Nazywał się Jesse Austin. Na dźwięk tego nazwiska mężczyzna zdjął okulary i odłożył je na ladę. — Zgadza się, pan jesteś ten od Jessego Austina. A w ogóle to o co wam biega? — Nazywam się Lew Demidow — przedstawił się Lew i odwrócił do Nary, zawstydzony swoim angielskim. — A ja jestem Nara Mir — powiedziała. — To mój przyjaciel. Lew znał Jessego Austina, dawno temu. Próbujemy uzyskać informacje. — Znałeś pan Jessego Austina? — rzekł mężczyzna, obserwując Lwa. — Nie wierzę. — To prawda. — Nie jesteś pan z Nowego Jorku, no nie? — Jestem z Rosji. — Z Rosji? I znałeś pan Jessego? — Poznaliśmy się w Moskwie. — W Moskwie? Właściciel sklepu uparcie powtarzał słowa Lwa w formie pytania, więc Lew nie bardzo wiedział, jak odpowiedzieć. — A pani to kto? — zwrócił się sklepikarz do Nary. — Tłumaczka? — Jestem jego przyjaciółką.
— I czego chcecie? Lew odezwał się do Nary w dari: — Chcę wiedzieć, jak naprawdę zginął Jesse Austin, chcę znać prawdę, a nie to, co piszą w gazetach. Nara tłumaczyła, a Lew obserwował reakcję sklepikarza. Ten pokręcił głową i wskazał im drzwi. — Ja tam nic nie wiem. A teraz się wynoście. Nie żartuję. Nie zawracajcie mi więcej głowy. To jest sklep. Jak chcecie coś kupić, to… Nie zdążył wrócić na zaplecze, bo Lew zaryzykował i krzyknął: — Twój ojciec znał Jessego Austina! Sklepikarz odwrócił się raptownie i wyraźnie wściekły, przeszył Lwa oskarżycielskim wzrokiem. — A co pan wiesz o moim ojcu? — warknął. — Po kiego pan go do tego mieszasz? Obyś pan miał dobry powód! — Pański ojciec spotkał się z Jessem Austinem w dniu, kiedy go zastrzelili — odparł Lew za pośrednictwem Nary. — Przyprowadził mu do mieszkania młodą Rosjankę. Pokłócili się. Gdy Nara przetłumaczyła słowa Lwa, sklepikarz oniemiał. Po chwili wziął się w garść. — I czego pan chcesz? — zapytał. Lew wyczuł, że nastąpił przełom, i postanowił wykorzystać tę przewagę. — W gazetach pisali, że Jessego Austina zastrzeliła Rosjanka. Pisali, że ta Rosjanka nazywała się Raisa Demidowa. Gazety się mylą. Ona go nie zabiła. To kłamstwo. I zaryzykował: — Pana ojciec wiedział, że to nieprawda. — Jakżeś pan na to wpadł? Lew powtórzył słowa, które wykuł po angielsku na pamięć: — Raisa była moją żoną.
Harlem Bradhurst Róg Ósmej Alei i Zachodniej Sto Trzydziestej Dziewiątej Restauracja Nelsona
Tego samego dnia Mężczyzna, którego Jelena ukryła w dzienniku pod numerem 111, nazywał się Tom Fluker i już nie żył; sklep żelazny, jak trafnie domyślił się Lew, prowadził jego syn, William. Kiedy już nabrali do siebie zaufania, William zgodził się opowiedzieć o wydarzeniach poprzedzających śmierć Jessego Austina. Opisał rozmowę swojego ojca z piosenkarzem i wyjaśnił, że Tom był wściekły na Austina, bo przez niego zaczęli inwigilować i podejrzewać całą okoliczną społeczność. — Jesse doprowadzał ojca do szału. Ojciec nazywał go wichrzycielem. Ale kiedy go zastrzelili, nie powiedział, że sam się o to prosił, nic z tych rzeczy. Zrobił coś, o co nigdy bym go nie podejrzewał. Rozpłakał się. Pamiętam, jak myślałem, że to dziwne, bo nigdy nie powiedział o Jessem dobrego słowa, a kiedy gościa zabili, opłakiwał jego śmierć. Byłem wtedy mały i wydawało mi się, że jedno kłóci się z drugim. William namówił ich na wizytę w restauracji Nelsona; zamknął sklep i zgodził się pokazać im drogę. Podczas licznych poszukiwań w tej dzielnicy Lew wielokrotnie mijał tę restaurację, ale nie zaglądał do niej, bo mieściła się kilka przecznic od domu Austina i wyglądała na nową. Ani Jelena w swoim dzienniku, ani prasa w artykułach poświęconych Austinowi o niej nie wspominały. Po drodze William nabrał do nich sympatii, co niewątpliwie było zasługą Nary. Od razu przypadła mu do serca i Lew widział, że wyraźnie jej to schlebia — William był całkiem przystojny. W przeciwieństwie do sklepu żelaznego, który sprawiał wrażenie, jakby od trzydziestu lat niczego w nim nie zmieniono, restauracja była świeżo odnowiona. William wskazał na jej front gestem przewodnika wycieczek. — Nie dajcie się zwieść pozorom. Ta restauracja stała tu, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Prowadził ją Nelson, przyjaciel mojego ojca. Obaj stworzyli swoje firmy z niczego. To była najbardziej wzięta restauracja w dzielnicy, dopóki… — Zawiesił głos. — Nie mnie opowiadać tę historię — dorzucił. W środku personel kończył pracę po lunchu — sprzątano ze stołów, przy których pozostało tylko kilku gości, staruszków, którzy nie mając nic lepszego do roboty, siedzieli nad kubkami kawy. William złapał za ramię przechodzącą kelnerkę.
— Możemy pogadać z Yolande? Kelnerka otaksowała wzrokiem Lwa i Narę, odwróciła się i przez kuchnię przeszła do biura. Po dłuższej chwili wróciła w towarzystwie kobiety po trzydziestce, ubranej w żakiet. Kobieta była wysoka i uderzająco piękna. Oceniła prezencję Lwa i Nary w najdrobniejszych szczegółach, a następnie podeszła z wyciągniętą ręką. Oczekiwała ich — William uprzedził ją telefonicznie. — Miło cię widzieć, Willie — rzuciła. Uścisnęła dłoń Lwa. — Jestem Yolande — przedstawiła się, a potem podała rękę Narze. Lew dokonał prezentacji: — Nazywam się Lew Demidow, a to jest moja przyjaciółka, Nara Mir. Yolande uśmiechnęła się. — Porozmawiajmy w biurze — zaproponowała. Była nienagannie ubrana, za to jej biuro przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy — biurko zarzucone wysokimi stosami papierów i teczek, ściany obwieszone fotografiami w ramkach i wycinkami z gazet. Nie czekając na pozwolenie, Lew odruchowo zaczął przyglądać się zdjęciom. Dopiero po chwili zorientował się, że Yolande stoi obok niego. Cofnął się i zaczerwienił, zawstydzony, że pozwolił sobie na tak bezceremonialne zachowanie. Kobieta zachęciła go ruchem ręki, żeby oglądał dalej. — Śmiało — rzuciła. Centralną postacią większości zdjęć był jeden mężczyzna. Ale nie Jesse Austin, Lew nie znał tego człowieka. — To mój ojciec, Nelson, w czasach kiedy występował na wiecach — wyjaśniła Yolande. Wskazała jedną fotografię, przesuwając palcem z ojca na tłum i zatrzymując się na twarzy nastolatki. — A to ja. Lew zwrócił uwagę, że nie wyglądała na równie zaangażowaną w marsz jak inni wokół niej — ot, młoda dziewczyna zagubiona w rojnym tłumie. — Pańską żoną była Raisa Demidowa? — spytała Yolande, autentycznie zaciekawiona. Lew przytaknął ruchem głowy. — Ona nie zabiła Jessego Austina — powiedział. Yolande uśmiechnęła się łagodnie jak dobrotliwa nauczycielka. — Wiem o tym. Tak samo jak wszyscy mieszkańcy tej okolicy. W Harlemie nikt nie uważa, że pańska żona kogokolwiek zabiła, proszę pana. Być może ta dzielnica jest jedynym miejscem na świecie, gdzie jej niewinność nie budzi wątpliwości. Mój ojciec z pewnością w to nie wierzył, ani przez sekundę. Prasa rozpisywała się o tym, jak to pańska żona była kochanką Jessego. Kłamstwo stało się prawdą. Oszczerstwa i plotki trafiły na łamy prasy, chociaż możliwe, że dziennikarze znali prawdę, tylko bali się ją opublikować. Trudno ich za to winić. Tak czy owak, po kilku miesiącach wszyscy o tym zapomnieli, a teraz to jest skandal, do którego prawie nikt się nie przyznaje. O dziwo, pańska żona spotkała się z licznymi wyrazami współczucia. Ludzie twierdzili, że to nie jej wina. Że dała się nabrać. Chciała jedynie uciec ze Związku Radzieckiego, bo obiecano jej życie w Ameryce.
A kiedy zorientowała się, że musi wracać, wpadła w rozpacz. Takie kłamstwo schlebiało Ameryce. Sprytnie. Przypuszczam, że dlatego dawano mu wiarę. Nara przetłumaczyła jej słowa, a tymczasem Yolande siedziała i obserwowała reakcję Lwa. Gdy Nara skończyła, Yolande wyciągnęła do Lwa fotografię przedstawiającą jej ojca przy pracy w restauracji. — Kiedy zastrzelono Jessego, miałam czternaście lat — podjęła. — To zmieniło moje życie, nie dlatego, że znałam zabitego, tylko dlatego, że zmienił się mój ojciec. Przedtem prowadził restaurację, i robił to dobrze. Od urodzenia miał smykałkę do interesów. Po zamordowaniu Jessego stał się aktywistą, organizował przemówienia i wiece, drukował ulotki. Prawie go nie widywałam. Restauracja popadła w kłopoty. Stała się miejscem dyskusji. Większość stałych klientów przestała tu przychodzić w obawie, że ktoś ich zobaczy i przyczepi im łatkę radykałów. Ci, którzy się nie wystraszyli i działali z moim ojcem, w zamian za pomoc stołowali się tu za darmo. Pieniądze się skończyły. Przez politykę ojciec napytał sobie kłopotów z prawem, omal mu nie zamknęli restauracji. Nasyłali inspekcje, które stwierdzały, że kuchnia jest brudna, a to była nieprawda, bo sama ją czyściłam. Lew trafnie zinterpretował zdjęcie — Yolande nie stała na czele protestów, wmieszała się w nie przypadkiem. Sercem była tutaj, w rodzinnym interesie, a nie w bieżącej polityce. No i była zła. Uważała tę restaurację za swoje dziedzictwo — sprzątała w niej, nauczyła się ją prowadzić, a wszystko tylko po to, żeby narazić się na czyjeś groźby. Swój gniew kierowała głównie w stronę niesprawiedliwych kontrolerów z inspekcji sanitarnej, ale częściowo także pod adresem ojca. — W końcu ojciec podupadł na zdrowiu, więc przejęłam ten lokal, zmieniłam w nim wszystko oprócz nazwy i restauracja znów zaczęła na siebie zarabiać. Koniec z polityką. Dosyć bajdurzenia o zmienianiu świata. Koniec darmowych posiłków. Podczas gdy Nara tłumaczyła jej słowa, William włączył się do rozmowy. — Mój ojciec powiadał, że najlepsze, co może zrobić aktywista, to prowadzić interes uczciwie i płacić podatki, żeby wejść do grona elity — oświadczył. Yolande wzruszyła ramionami. — Jesse płacił olbrzymie podatki, rocznie płacił więcej niż ja przez całe życie. Nie przysporzyło mu to względów. Oni wciąż go nienawidzili — odparowała. Wysunęła szufladę i wyciągnęła paczkę papierosów oraz szklaną popielniczkę w kształcie liścia. Zrobiła to niechętnie, jakby próbowała rzucić nałóg. — Kto go zabił? — zapytał Lew. Yolande zapaliła papierosa. — Czy to jest dla pana najważniejsze? — spytała. — Indywidualna odpowiedzialność? Czy ci, którzy za tym stali? Lew zwrócił się do Nary, upewniając się, że dobrze zrozumiał pytanie. Nie musiał się zastanawiać nad odpowiedzią. — Mnie interesuje tylko konkretna osoba. Nie walczę z żadnym systemem — oświadczył. Yolande zaciągnęła się. — Nie wiemy na pewno, kto zabił Jessego — powiedziała. — Ojciec uważał, że FBI. Nigdy się z nim nie spierałam, ale moim zdaniem to nie miało sensu. FBI już wcześniej pokonało Jessego. Pozbawili go wszystkiego, co miał… kariery
i pieniędzy. Zszargali jego nazwisko. Po co mieliby go zabijać? Możliwe, że nienawidzili go do tego stopnia, że nie potrzebowali specjalnych powodów, ale jako kobieta interesu nie kupuję tej wersji. Przyszła kelnerka z kawą i nalała im po kolei. Nara skorzystała z okazji, żeby nadrobić zaległości w tłumaczeniu. Lew wyciągnął notatki przepisane z dziennika Jeleny i zwrócił się do Nary: — W dniu, kiedy zamordowano Jessego Austina, moja córka przyjechała do Harlemu, żeby z nim porozmawiać, namówić go na przemówienie do demonstrantów przed siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Natknęła się na agenta FBI, który wychodził z domu Jessego. W dzienniku opisuje go jako Agenta Sześć. Zapytaj ją, czy nie wie przypadkiem, o kogo może chodzić. Yolande podziękowała kelnerce, a ta odeszła. — Agent FBI w mieszkaniu Jessego? — mruknęła. — Zachodził do niego taki jeden. Nie pamiętam, jak się nazywał. Anna, żona Austina, opowiadała o nim mojemu ojcu. Ta kobieta była pełna miłości, nigdy nie powiedziała o nikim złego słowa, ale do nikogo nie pałała taką nienawiścią jak do tego agenta. Pomasowała głowę, próbując sobie przypomnieć nazwisko. Upiła łyk kawy, wyraźnie cierpiąc z tego powodu, że nic nie przychodzi jej do głowy. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lew czekał, obserwując kobietę. Jej zapalony papieros leżał na popielniczce, a mimo to przypaliła nowego, zaciągnęła się i wydmuchała dym pod sufit. — Przykro mi. Nie pamiętam. Kłamała. Lew zauważył zmianę wyrazu jej twarzy. Zapalając papierosa, próbowała ukryć wspomnienie ceny, jaką zapłacił jej ojciec za mieszanie się do tej sprawy. Usłyszawszy o Agencie 6, przypomniała sobie, co to był za człowiek. Lew przywołał w pamięci słowa, jakimi Jelena opisała Agenta 6: On mnie przeraża. Yolande również była przerażona. Lew zwrócił się do Nary: — Wyjaśnij Yolande, że rozumiem, dlaczego nie chce się w to mieszać. Obiecaj, że nigdy nie ujawnię jej nazwiska. Poza tym przekaż jej, że ja i tak się dowiem, co się wydarzyło tamtego dnia, nawet jeżeli mi nie pomoże. Słuchając tłumaczenia, Yolande nachyliła się do Lwa. — Tajemnicę morderstwa Jessego pochowano dawno temu — powiedziała. — Mało komu zależy na ujawnieniu prawdy. Nawet tym, którzy mieszkają w tej okolicy. Czasy się zmieniły. Wszystkim nam się polepszyło. Spojrzała w oczy Lwa. — Widzę w panu tę samą determinację, jaką widziałam u mojego ojca — oświadczyła. — A on nigdy by mi nie wybaczył, gdybym panu nie pomogła. Westchnęła. — Agentem Sześć niemal na pewno był niejaki Yates. Agent Jim Yates.
New Jersey
Następnego dnia Podczas jazdy autobusem z Nowego Jorku Nara, pochłonięta widokiem za oknem, prawie cały czas milczała. Uświadomiwszy sobie konsekwencje ich kroku, nabrała pewności, że to śledztwo poważnie narusza warunki azylu, i zwątpiła w sensowność prób ujawnienia tak kontrowersyjnej sprawy, skoro żyli na łasce swoich amerykańskich gospodarzy. Celowe podejmowanie prowokacyjnych działań nie było mądre w sytuacji, gdy ich istnienie powinno pozostać tajemnicą. Na co Lew liczył po upływie szesnastu lat, co miał nadzieję osiągnąć? Nie dojdzie do aresztowania ani procesu, nazwiska jego żony nikt nie oczyści… podręczników do historii nie będzie się pisać od nowa. Nara nie wyraziła swoich myśli na głos, nie próbowała odwieść Lwa od jego postanowienia, a jednak wyraźnie wyczuwał targające nią wątpliwości. Z kolei ona nie protestowała przeciwko jego planom, bo także czuła, co on myśli — że konfrontacja z agentem Yatesem jest nieunikniona. Po rozmowie w restauracji Nelsona Yolande zabrała Lwa i Narę do swojego domu i pozwoliła im przejrzeć kolekcję ojca — wielki zbiór artykułów prasowych z okresu morderstwa, opisujących wydarzenia owego wieczoru i komentujących oba zabójstwa. Yolande trzymała te wycinki w albumie, niczym rodzinne fotografie. I w pewnym sensie tak było, ponieważ znajdowały się tam jedyne zdjęcia jej ojca z okresu, gdy stał się aktywistą. Większość artykułów Lew zdążył już przeczytać w bibliotece publicznej, ale niektórych — z prasy lokalnej i ulotek — nie znał. Wśród nich natrafił na wzmiankę o agencie FBI Yatesie. Yolande przekonywała, że pominięcie go w materiałach głównych środków przekazu dowodzi bez dwóch zdań, że był w to zamieszany — przecież na zdrowy rozum tak prominentny funkcjonariusz, człowiek, który odwiedził Jessego Austina w dniu śmierci, powinien być szeroko eksponowany. Jedyny artykuł wspominający o Yatesie Nelson dostał w liście od zaprzyjaźnionego aktywisty z New Jersey, dwa miesiące po morderstwie — niewielki materiał z lokalnej gazety donoszący o tym, że zamieszkały w Teaneck agent FBI Jim Yates przeszedł na emeryturę z powodu choroby żony, ponieważ zamierzał spędzać z nią więcej czasu. Do tekstu dołączono zdjęcie. Wiadomość podano w taki sposób, jakby ten człowiek był bohaterem. Nelson dopisał na marginesie: Dlaczego tak naprawdę przeszedł na emeryturę? Z nabazgranych na wycinkach uwag i komentarzy Nelsona Lew zorientował się, że zabójca nie był dla niego tak istotny jak system, któremu służył. Nelson
poświęcił całą energię na próby dokonania szerszych zmian społecznych — był takim samym marzycielem jak Jelena i Jesse Austin. Lew już dawno porzucił ambicje ideologiczne — doprowadziły go niemal do ruiny, a Nelson znalazł się przez nie na skraju bankructwa. Marzenia o lepszym świecie wiązały się ze zbyt dużym ryzykiem. Gdy autobus dojeżdżał do Teaneck, Nara odwróciła się do Lwa. Wyraźnie zdenerwowana, odetchnęła głęboko i zapytała go stanowczo: — Zostawisz nas, prawda? Tylko nie kłam. Powiedz mi prawdę. Nie zostaniesz w Stanach Zjednoczonych, tak? Coś się zmieniło. Lew pożałował, że wcześniej jej się nie zwierzył. Nara nie była już naiwną młodą kursantką. Zażądała, żeby dopuścił ją do swoich planów, i absolutnie miała prawo poznać prawdę. — Rosjanie wiedzą, a przynajmniej podejrzewają, że uciekliśmy. Nękają moje córki. Na razie robią to tylko w ramach ostrzeżenia. Ale aresztują je, jeśli nie oddam się w ręce władz. Żeby ochronić córki, muszę się ujawnić, nie mam innego wyjścia. — Kto ci o tym powiedział? — Marcus Greene. Nara wpatrywała się w otwarte dłonie, jakby szukając wypisanej na nich odpowiedzi. — Więc zamierzasz wrócić? — A mam wybór? — Powrót do Związku Radzieckiego i tak pewnie nic ci nie da. — Mój kraj nie jest już taki jak kiedyś. Nie mają interesu w tym, żeby krzywdzić moje córki. Mszczą się tylko wtedy, gdy przyświeca im konkretny cel. Wierzę, że jeżeli wrócę, moim córkom nic złego się nie stanie. Ale nie jestem pewien… — Potraktują cię jak zdrajcę. — Bo jestem zdrajcą. — Zostaniesz stracony? — Pracuję dla Amerykanów. Informacje, których im dostarczam, skutkują śmiercią radzieckich żołnierzy. — Ci żołnierze giną dlatego, że wysłano ich do Afganistanu, a nie przez ciebie. — To nie ma znaczenia. Jestem zdrajcą. To nie podlega dyskusji. — Czy własne życie nic dla ciebie nie znaczy? Lew zastanowił się nad odpowiedzią. — Moje życie postrzegam tylko przez pryzmat osób, które kocham — odparł. — A nas kochasz? — Oczywiście, że tak. — I mimo to nas zostawisz? — Naro, ja nie mam wyboru. Za wszelką cenę starała się utrzymać emocje na wodzy. Była matką, w ocenie sytuacji musiała się kierować chłodną logiką. — Jeśli znajdziesz agenta Yatesa, nie zapominaj, że wyjeżdżasz z tego kraju. A my zostajemy. Musimy jakoś ułożyć tu sobie życie. Przez twoje działania mogą nas spotkać przykre konsekwencje. — Za nic nie pozwoliłbym, żeby tobie albo Zabi stało się coś złego, tak samo jak nie dopuszczę, żeby ucierpiały Jelena i Zoja.
— Ściganie Yatesa nie pomoże twoim córkom. — To prawda. — Więc po co ci to? — Nie robię tego dla nich. — Tylko dla żony? — Tak. — Nie wierzę ci. Ona nie żyje. — Obiecałem jej to. Nie potrafię tego wyjaśnić. Nara pokręciła głową. — Nie robisz tego dla niej, tylko dla siebie. Ty nie kierujesz się w życiu wyłącznie myślą o ludziach, których kochasz, ale również o tych, których nienawidzisz. Lew wpadł w gniew. — Zgoda, masz rację. Jeżeli ktoś, kogo kochasz ponad wszystko, pada ofiarą morderstwa, to pojawia się nienawiść. Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała się o tym przekonać. Nara odwróciła się do okna. Była zła. Lew też był zły. Czy pogoń za zabójcą żony rzeczywiście wynikała z egoistycznej nienawiści i zgorzknienia? Nie odczuwał tego w ten sposób, chociaż nie potrafiłby wyjaśnić, kto jeszcze miałby skorzystać na tym, co robi. To śledztwo było dla niego sprawą najwyższej wagi, jakby nie miał w tej kwestii wyboru. Odwrócił się od Nary i jechali w milczeniu, aż autobus dotarł do celu ich podróży — miasteczka Teaneck.
New Jersey Hrabstwo Bergen Miasteczko Teaneck Cedar Lane
Tego samego dnia Lew stał w Teaneck, pośród zwiniętych czerwonych i żółtych jesiennych liści, czekając, aż Nara oczaruje sklepikarzy i skłoni ich do odpowiedzi na pytania. Zaglądała od sklepu do sklepu przy głównej ulicy, prezentując spryt i wdzięk świadczące o tym, że byłaby z niej znakomita agentka. Lew był ciekaw, jaki zawód w końcu wybierze. Wyobrażał sobie, że mogłaby zostać równie natchnioną nauczycielką jak jego żona. Znienacka zachciało mu się płakać, cierpiał na myśl o jej przyszłości, bo wiedział, że nie będzie jej z nią dzielił. Nara wyszła ze spożywczego i podeszła do Lwa. Wziął się w garść i zapytał: — Masz coś? — Yates wciąż tu mieszka. Jego żona umarła kilka lat temu. — Dali ci jego adres? Zawahała się. — Posłuchaj, powiem to po raz ostatni, więc się na mnie nie denerwuj. Nie przyniesie ci wstydu, jeśli sobie odpuścisz. — Naro, przez te wszystkie lata nie było ani jednego dnia, żebym nie myślał o tym, co spotkało Raisę. Jeśli o mnie chodzi, nie zaznałem spokoju i nie zaznam, dopóki nie odkryję prawdy. Jestem zmęczony, Naro, już zbyt długo o tym myślę. Pragnę tego, co proponujesz, marzy mi się odpoczynek. Chcę zasnąć i nie budzić się zlany zimnym potem, myśląc o tym, co się wydarzyło. Muszę to doprowadzić do końca. — I co zamierzasz zrobić, kiedy staniesz z nim twarzą w twarz? — Nie potrafię przewidzieć, jak zareaguję, bo nie wiem, co mi powie. Nara była coraz bardziej zmartwiona. Lew uśmiechnął się i ujął jej dłoń. — Zachowujesz się, jakbym miał przekroczyć granicę moralną, za którą nie ma już odwrotu. Nie zapominaj, że kiedyś był to dla mnie chleb powszedni. Aresztowałem tyle niewinnych osób. Ścigałem ludzi w imieniu państwa, dobrych ludzi, łomotałem do drzwi, nie wiedząc o podejrzanym nic poza tym, że jego nazwisko jest na liście. — Byłbyś gotów robić to dalej? — spytała. — Nie. Ale zamierzam dopaść tego, kto zabił moją żonę. Przerwał, zastanawiając się, czy przypadkiem Nara nie chce się wycofać. — Dostałaś ten adres? — zapytał.
Spojrzała na niebo. — Dostałam. ••• Ogród od frontu był zapuszczony, porośnięty wysokimi po kolana chwastami i gęstymi krzewami — skrawek ziemi zupełnie niepasujący do ulicy, przy której inne ogrody były starannie utrzymane i pielęgnowane. Zielsko smagało Lwa po łydkach, gdy z Narą u boku brnął zarośniętą ścieżką do frontowych drzwi. Na podjeździe nie stał żaden samochód. Lew zapukał, a potem zajrzał do środka przez okno. Światła były zgaszone. Przekręcił klamkę — dom zamknięto na klucz. Szybko wyciągnął z kieszeni wytrych ze spinacza do papieru. Nara bez słowa patrzyła na niego z niedowierzaniem, jakby nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że jako agent tajnej policji włamywał się do domów niezliczonych podejrzanych. Po kilku sekundach drzwi stanęły otworem. Lew schował wytrych do kieszeni i wszedł do domu. Nara zawahała się przez mgnienie oka, a następnie poszła w jego ślady i zamknęła za sobą drzwi. Yates zajmował duży dom dla całej rodziny, dwupiętrowy, z piwnicą i ogródkiem na tyłach — modelowy przykład podmiejskiej normalności. A jednak panowała w nim atmosfera daleka od pogody ducha i przytulności, wyczuwało się nieustające napięcie. Wszystko było zniszczone, zaniedbane, od zdziczałego ogrodu od frontu po nijaki wystrój wnętrza — neutralne kolory, podrabiane antyki, przeszklona szafka pełna porcelanowych bibelotów… Najbardziej puszyste dywany, jakie Lew kiedykolwiek widział, grube jak futro arktycznego zwierza, dobrano pod kolor tapet, które z biegiem lat wyblakły od słońca. Był to dom dla rodziny, po której nie zostało śladu; brakowało nawet zdjęć, z wyjątkiem jednej fotografii ślubnej przedstawiającej przystojnego mężczyznę i piękną kobietę; teraz oboje pokrywał kurz. Podczas gdy rozglądali się po domu, każdym krokiem wzbijali kłęby kurzu, który osiadał na ich butach. Jedynie kuchnia zdradzała ślady, że niedawno ktoś z niej korzystał. Fugi między kafelkami zarosły czarnym brudem. W zlewozmywaku piętrzyły się nieumyte kubki po kawie i wzorzyste talerze. Lew zajrzał do lodówki. Stały w niej kartony mleka. W zamrażalniku znalazł stos gotowych potraw — naliczył siedem zestawów. Widział, że z każdą chwilą ciekawość Nary wzrasta; pragnęła szperać dalej, a jednocześnie gnębiły ją obawy. Po raz drugi razem przeszukiwali dom podejrzanego, jako mentor i uczennica. — Wątpię, żeby agent Yates należał do tych, którzy prowadzą dziennik — zażartował Lew. — A jaki on jest? I znów przypomniał sobie wpis w dzienniku Jeleny: On mnie przeraża.
Ten dom nie rozwiałby jej obaw. Zastanawiając się, czy zajrzeć na piętro, czy zejść do piwnicy, Lew wybrał piwnicę; domyślał się, że Yatesa pociąga panujący tam mrok. Do drewnianych schodów przybito gwoździami prostokątne kawałki dywanu — byle jak, niestarannie, co nasuwało pytanie, po co w ogóle ktoś zadał sobie ten trud. Odpowiedzi dostarczył sufit pokryty czarną dźwiękochłonną pianką. Betonową podłogę również wyłożono kawałkami materiału — resztkami wykładziny dywanowej z parteru. Tu nie chodziło o estetykę ani wygodę, tylko o wytłumienie hałasu — o stworzenie cichego pomieszczenia, odciętego od świata kokonu. Naprzeciwko wielkiego, ustawionego na podręcznym stoliku telewizora stał sfatygowany fotel. Była tam też druga lodówka, a w niej równiutko poustawiane butelki piwa, zwrócone nalepkami do przodu. Obok walały się niedawno czytane gazety z rozwiązanymi krzyżówkami. Lew sprawdził chałupniczej roboty półki. Stały na nich biografie gwiazd sportu, encyklopedie, słownik szaradzisty, z którego Yates najwyraźniej korzystał przy rozwiązywaniu krzyżówek. Poza tym czasopisma wędkarskie. I pornografia. Piwnica przypominała pokój nastolatka, ukryty pod rozpadającym się domem na pozór szacownej rodziny. Przez wykładzinę na schodach i dźwiękochłonny sufit ani Lew, ani Nara nie usłyszeli wchodzącego Yatesa. Dopiero gdy Lew odwrócił się do Nary, żeby jej coś powiedzieć, zauważył mężczyznę stojącego na szczycie krytych dywanem schodów.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Tego samego dnia Musiał być kiedyś przystojny, pomyślał Lew. Przypomniał sobie jego ślubną fotografię, na której miał gęste ciemne włosy i dobrze skrojony garnitur. Ale te czasy już minęły — pod zabarwionymi na żółto oczami Yates miał wyraźne wory. Jakby dla kontrastu z obwisłą skórą, usta miał zaciśnięte w wąską kreskę. Siwe włosy przygładzał na żel, jak za młodu, tyle że teraz sprawiało to wrażenie ckliwej imitacji, pastiszu młodości. Jego garnitur również niegdyś zapewne był modny, ale dzisiaj — znoszony i wytarty — wyglądał jak relikt przeszłości. Poza tym był za obszerny, agent stracił na wadze. Z zawartości lodówki Lew wywnioskował, że jego ciało zredukował alkohol. Postępująca starcza słabość nie złagodziła jednak jego aparycji, fizyczna bezbronność nie zmniejszyła agresywności postawy. Ten człowiek był zatwardziały, więc bez względu na swoje przewinienia i rolę w wypadkach owego wieczoru patrzył na nich z bezczelną pewnością siebie, nie okazując cienia skruchy. Przyszli po niego, włamali się do jego domu, a jednak to on odezwał się pierwszy, z pozycji władzy, zadowolony z siebie, że nie dał się zaskoczyć. — Spodziewałem się waszej wizyty. Lew doszedł do siebie i odezwał się do Nary w dari: — On wie, kim jesteśmy? Nie zdążyła przetłumaczyć, Yates sam się domyślił, jak brzmiało pytanie, i rzekł: — Nazywasz się Lew Demidow. W KGB Lew poznał wielu błyskotliwych i bezwzględnych agentów, ludzi, którzy w mgnieniu oka potrafili wykryć czyjeś słabości i wykorzystać je w tej samej chwili, bez żadnych skrupułów czy oporów moralnych. Właśnie dzięki tej niewzruszonej pewności siebie byli tak cenni dla służb w rodzaju tajnej policji, gdzie wątpliwości nie są w cenie. Yates należał do tego typu ludzi. Jelena słusznie się go bała. — Skąd się dowiedział, że jesteśmy w Stanach Zjednoczonych? — zwrócił się Lew do Nary. Yates beztrosko zszedł po schodach, otworzył lodówkę i wyciągając piwo, rzucił przez ramię: — Co to za język? — Dari — odparła Nara; z drżenia jej głosu Lew zorientował się, że boi się tego człowieka tak samo jak Jelena.
— Ten, w którym mówią w Afganistanie? — Jeden z kilku. — Może dlatego w pani kraju jest taki bajzel. Każdy kraj powinien mieć jeden język. Tu mamy ten sam problem… stale wdzierają się kolejne języki, ludziom miesza się od tego w głowach. Jeden kraj, jeden język… Zdziwiłaby się pani, ilu ludzi się denerwuje, słysząc taką sugestię. Ale dla mnie to jest logiczne. Yates zerwał kapsel z butelki i upuścił go; blaszka bezdźwięcznie spadła na puszysty dywan. Pociągnął łyk, otarł pianę z ust i słuchał, jak Nara z opóźnieniem tłumaczy mu pytanie Lwa: jak ich rozpoznał i skąd wiedział, że przebywają w Stanach Zjednoczonych. Sprawiał wrażenie, jakby świetnie się bawił, będąc w centrum zainteresowania i czując się ważny, co nie zdarzyło mu się od wielu lat. — Skąd wiedziałem, że się zjawicie? FBI poinformowało mnie, że mąż Raisy Demidowej dostał u nas azyl. Słysząc źle wymówione nazwisko żony, Lew poczuł, że skacze mu ciśnienie. Ta językowa niezdarność zakłuła go nie mniej niż celna obelga. Yates z zaskakującą wrażliwością wyczuł jego reakcję i powtórzył nazwisko: — Raisa Demidowa… to była twoja żona, dobrze mówię? — Raisa Demidowa była moją żoną — odparł Lew po angielsku. Nie zapanował nad tonem głosu ani wyrazem twarzy, jego intencje były widoczne jak na dłoni. Yates znów pociągnął solidny haust piwa, zaciskając wąskie wargi na szyjce butelki; jego grdyka podskakiwała przy każdym łyku. Ani na chwilę nie spuszczał Lwa z oczu. W końcu opuścił rękę z butelką. — FBI nie sądziło, że spróbujesz mnie odszukać — powiedział z bezbrzeżną pogardą. — Twierdzili, że to mało prawdopodobne. A ja? Ja wiedziałem, że się zjawisz. Nie wierzyłem, że przypadkiem wylądowałeś w Stanach Zjednoczonych. Tamci wmawiali mi, że to zwykły zbieg okoliczności, nikt tego nie zaplanował, po prostu zrządzenie losu… że przeznaczenie rzuciło cię do kraju, w którym zamordowano ci żonę. Wolno pokręcił głową. — Dzisiejsi agenci są tak głupi, że aż się chce płakać — ciągnął. — A jacy wydelikaceni! Chodzą na kursy dobrych manier, uczą się, jak się posługiwać czterema różnymi rodzajami sztućców. Pokończyli wyższe uczelnie i potrafią przebiec maraton, za to o życiu nie mają zielonego pojęcia. Studenciki z gnatami za pasem. Wylali mnie, masz pojęcie? Czekał, aż Nara to przetłumaczy, ciekaw reakcji Rosjanina. Lew skinął głową. — Przeszedłeś na emeryturę już kilka miesięcy po morderstwie mojej żony — powiedział. — Byłem jednym z najlepszych agentów w historii FBI. Za moich czasów w biurze pracowali tacy, co działali na własną rękę, stosowali dowolne metody, byleby załatwić sprawę, i nikt się ich nie czepiał. Dawali nam swobodę działania, możliwość podejmowania decyzji. Nas rozliczali z rezultatów, nie z procedury. Nie narzucano nam ograniczeń ani zasad. Robiliśmy to, co należało zrobić. Ale to już przeszłość. FBI się zmieniło. Teraz chcą mieć tam takich, którzy robią, co im się każe, myślą w określony sposób i grają zespołowo. Bez inicjatywy, bez jaj, a każda decyzja wymaga podpisów na czterech papierkach.
Zapatrzył się tęsknym wzrokiem w dal, jakby zapomniał, że ma gości. Nagle odwrócił się do Lwa. — Przychodząc tutaj, dużo ryzykujecie. Wystarczy jeden telefon, a mogę wywalić was z tego kraju. Tłumacząc jego słowa, Nara patrzyła na Lwa błagalnie, dawała mu znak, że pragnie wyjść. Yates natychmiast zauważył różnicę zdań między nimi, więc rzucił pośpiesznie: — Nie zrozumcie mnie źle, niczego takiego nie zrobię. Rzadko kto mnie odwiedza, a już na pewno nie ludzie, z którymi można pogadać na ciekawe tematy. Był samotny. I próżny. A także dumny. Lew notował w pamięci te jego cechy niczym zawodowy spec od przesłuchań, próbując ocenić, czy facet będzie gadał i jak wiele trzeba, żeby pękł. Kombinacja jego wad i słabości wyglądała obiecująco. Yates od wielu lat nie miał nic do powiedzenia. Był zgorzkniały. Fakt, że wymazano prawdę z historii, gnębił go równie mocno jak Lwa. Chciał opowiedzieć swoją wersję. Chciał mówić. Lew musiał go tylko podbechtać. Yates usiadł i zapadł się w swoim wygodnym fotelu tak swobodnie, jakby oglądał w telewizji zawody sportowe. — Słyszałem, że przeszedłeś na drugą stronę — powiedział. — Jak na komunistę to chyba normalne. Z mojego doświadczenia wynika, że koniec końców większość komuchów zdradza swoją ojczyznę. Wy, czerwoni, nie potraficie dochować wierności. A ja najbardziej sobie cenię lojalność. Jestem pewien, że Stany Zjednoczone mają najbardziej lojalnych obywateli na świecie, i między innymi dlatego wygramy zimną wojnę. Weźcie mnie, na przykład: opiekowałem się żoną aż do jej śmierci, całe lata po tym, jak przestała mnie kochać. Nieważne, że już mnie nie kochała. Nieważne, że ja też jej nie kochałem. Ale jej nie zostawiłem. Znałem wszystkie jej potrzeby. Zaprojektowałem ten dom tak, żeby spełniał jej wszelkie wymagania. I chociaż niektórym trudno się z tym pogodzić, wiedziałem też, czego potrzebuje mój kraj… A on potrzebował siły do walki z wrogami. Więc dawałem mu siłę. Nigdy nie szedłem na kompromis. Nigdy z niczego się nie wycofywałem. Robiłem wszystko, co konieczne, i gdyby było trzeba, zrobiłbym to jeszcze raz. Kiedy Lew słuchał tłumaczenia Nary, Yates przerwał jej: — Przyszliście tu, żeby mnie zabić? Lew zrozumiał jego słowa. Ale zanim zdążył odpowiedzieć, Yates parsknął śmiechem. — Śmiało, nie krępuj się! — rzucił. Lew posłużył się wyćwiczonym zwrotem: — Chcę odkryć, kto zabił moją żonę. — I też chcesz go zabić? Widzę to w twoich oczach. Ty i ja… my wcale tak bardzo się nie różnimy. Robimy, co trzeba, i tyle. Yates sięgnął do kieszeni, wyjął mały rewolwer i położył go na oparciu fotela. Uważnie obserwował reakcję Lwa na widok broni. Po chwili mówił dalej, jakby rewolweru tam nie było. — Przebyłeś szmat świata, więc chcę ci pomóc, na ile potrafię. Kto zabił twoją żonę? Kto zabił twoją piękną rosyjską żonkę? Ładna była, co? Ślicznotka. Nic dziwnego, że ci jej brakuje. Idę o zakład, że nie wierzyłeś we własne szczęście, że ci
się trafiła taka sztuka. Trudno zrozumieć, po kiego została nauczycielką. Po mojemu się marnowała. W Ameryce zrobiłaby karierę jak się patrzy… jako modelka, aktorka… jej twarz byłaby na okładkach wszystkich magazynów. — Kto ją zastrzelił? — spytał Lew. Yates zakręcił butelką z resztką piwa, jak gdyby mieszał jakąś miksturę. — Nie ja — odparł. W trakcie swojej kariery Lew słyszał tysiące zaprzeczeń. Teraz, ku swemu rozczarowaniu, był pewien, że Yates mówi prawdę.
Tego samego dnia Yates uniósł trzy palce. — Tamtego wieczoru zginęły trzy osoby: Jesse Austin, Anna Austin i twoja żona. Wielu czarnych uważało, że to ja zdmuchnąłem starego Jessego. Oni mnie mają za diabła, więc to ja go kropnąłem, chociaż stałem wtedy po drugiej stronie ulicy, z rękami w kieszeniach, otoczony przez świadków, takich z prawdziwego zdarzenia, a nie tych, co to chcą zasłużyć na awans albo skrócić sobie odsiadkę. Przez te wszystkie lata setki razy grożono mi śmiercią. Yates wskazał na półki z książkami. Lew obejrzał się, sądząc, że zobaczy tam związany plik listów z pogróżkami. Ale nie było ani listów, ani żadnych dowodów na to, że agentowi ktoś groził. Yates nie pokazał im nic, tylko mówił dalej: — Czarnuchy wyrzekają na lincz, ale tak naprawdę wkurza ich to, że sami nie mieli okazji linczować białych. Właśnie tyle oznacza dla nich równość… prawo linczowania nas w ramach odwetu. Linczowania wszystkich, bez względu na kolor skóry. Wybuchnął śmiechem i rechotał przez cały czas, gdy Nara tłumaczyła jego słowa. Wyraźnie ubawiony własnym żartem, uważał, że kryje się w nim głęboka mądrość. Nie zaczekał, aż Nara skończy tłumaczyć, tak bardzo palił się do opowiedzenia swojej historii. — Prawda jest taka, że do głowy mi nie przyszło, żeby zabić Austina. FBI też niczego takiego nie sugerowało, klnę się na Boga. Ani razu o tym nie rozmawialiśmy, nawet wtedy, kiedy ten stary dureń piał całemu światu, jak to wolałby walczyć za komunizm niż za ojczyznę. Lwa nie interesowały retoryczne popisy, nie chciał wysłuchiwać rozlicznych powodów, dla których Yates nienawidził Austina. — Kto go zastrzelił? — zapytał. — Wasi. Zabili go komuniści. Jesse Austin zginął od kulki ruskiego agenta. Lew pokiwał głową i westchnął. — Wierzę ci. Yates opuścił butelkę i patrzył na Narę, gdy tłumaczyła mu to, co powiedział Lew. Zawsze uważał, że zabójstwo Jessego Austina było spiskiem Rosjan, nie Amerykanów. — Moja córka Jelena była w Nowym Jorku wraz z całą grupą — rzekł Lew w języku dari. — Pracowała dla radzieckiej agencji rządowej. Wierzyła, że jej misja polega na wskrzeszeniu kariery Jessego Austina. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że to było kłamstwo. Nabrali ją. Nigdy jednak nie zdołałem odkryć, dlaczego mój kraj chciał, żeby Jesse Austin zginął. Rzecz jasna, moja córka nic o tym nie wiedziała.
Wysłuchawszy tłumaczenia, Yates skinął głową. — Jelena? Ona nie mogła ci tego wyjaśnić. O niczym nie miała pojęcia. Kiedy ją aresztowaliśmy, przez cały czas nic, tylko płakała. Szczerze wierzyła, że dzięki niej kariera Jessego nabierze rozpędu. Żal dupę ściska, że była taka głupia. Słysząc to, Lew wpadł w szewską pasję. Wykorzystano jego córkę dlatego, że była marzycielką, młodą dziewczyną, która się zakochała. Kiedy ten człowiek sobie z niej zadrwił, tak bardzo zapragnął go zabić, że musiał na chwilę zamknąć oczy, powściągnąć gniew i dać Yatesowi wygadać się do woli. — Potrzebowali kogoś takiego jak ona, żeby wywabiła Austina z domu. On żył jak pustelnik, nigdzie nie wychodził. A tu przychodzi do niego dziewczyna, wciska mu kit o zmienianiu świata, więc nie może jej odmówić. Tylko ktoś taki jak ona mógł przekonać Jessego Austina. Lew w końcu zrozumiał, że naiwność Jeleny nie tylko ułatwiła manipulowanie nią — była też kluczem do sceptycyzmu Austina, jedynym sposobem ściągnięcia go na koncert. Podczas gdy Nara tłumaczyła jego słowa, Yates przez cały czas bawił się rewolwerem. — Nie dziwię się, że nie mogłeś wpaść na to, jaki był cel tego zabójstwa — podjął, gdy skończyła. — Trudno wyobrazić sobie bardziej pokrętny spisek niż to, co wysmażyli na Kremlu. Oni tam uznali, że z Jessego Austina nie mają już żadnego pożytku. Nie puszczali go w radiu, nikt go już nie znał, nikt nie kupował jego płyt. Nie mógł się załapać na występ w byle barze, a co dopiero w sali koncertowej. Ja zrobiłem, co do mnie należało. Sprawiłem, że stary stał się nikim. A Ruscy na zimno przyjrzeli się swojemu największemu poplecznikowi i uznali, że martwy przyda im się bardziej niż żywy. Twój rząd miał fioła na punkcie tego, że to społeczność czarnych doprowadzi do wybuchu rewolucji w Ameryce. Na mój gust wymyślili sobie, że skoro czarni są poniewierani, to powstaną, zrzucą kajdany i przebudują państwo na socjalistyczną modłę. Że wystarczy jedna iskra, żeby eksplozja tej rasowej beczki prochu obaliła kapitalistyczny reżim i zmieniła Stany Zjednoczone w czerwonych. Taki był plan. Zarechotał, ubawiony tym pomysłem. — Nie wiem, czy w naiwności swojej uwierzyli, że stary Austin może być taką iskrą, w każdym razie wierzyli, że zamordowanie go wywoła napięcia na tle rasowym. Gdyby go zabili, to bez względu na fakty każdy Murzyn w Ameryce pomyślałby, że oto FBI zlinczowało pyskatego czarnucha. Nikt nie uwierzyłby w spisek komunistów, wszyscy myśleliby, że to robota FBI. Po zabójstwie ten zapomniany starzec znów stałby się sławny, sławniejszy niż kiedykolwiek za życia, byłby męczennikiem czarnej rewolucji. Kilka miesięcy wcześniej zastrzelono Malcolma X. Dwa zabójstwa Murzynów w ciągu roku to trochę podejrzane, muszę im to przyznać. Mieli nadzieję, że po śmierci Austina wszyscy zaczną kupować jego płyty i słuchać nagrań z jego przemówieniami. Uważali, że pozbawiając go życia, tchną życie w jego mit. Podczas gdy Nara tłumaczyła, Yates prawie przez cały czas się uśmiechał, rozbawiony ironią zabójstwa Austina, i z czułością wspominał czasy, kiedy był panem życia i śmierci. — Żeby ich plan się powiódł, musieli go zwabić w jakieś publiczne miejsce, tam gdzie będą światowe media. Dlatego podczepili się z tym planem do koncertu.
— Przecież musieli się liczyć z tym, że FBI ogłosiłoby publicznie, że to był spisek komunistów — zaprotestował Lew po rosyjsku. Nara zaczęła się zmagać z tłumaczeniem, ale Yates zrozumiał, co powiedział Lew, i uśmiechnął się. — Im bardziej FBI próbowałoby przekonać społeczeństwo, że za spiskiem stoją komuniści, tym bardziej ludzie by wierzyli, że to robota FBI. Tak właśnie się rodzą teorie spiskowe. Nawet jeśli oficjalna wersja jest prawdziwa, to musi brzmieć jak kłamstwo, dlatego że im głośniej wykrzykujesz prawdę, tym więcej ludzi doszukuje się jej gdzie indziej. Komuniści nie mogli otwarcie wrobić w to FBI, nie mieli odpowiednich środków ani możliwości. Dlatego postanowili się posłużyć twoją córką, Jeleną, stwarzając pozory, jakoby sypiała z Austinem. Biali Amerykanie uwierzyliby, że zastrzeliła go z zazdrości. Czarni nie. Plan opierał się na podtekście seksualnym i insynuacji… postawili na to, że czarna społeczność automatycznie uwierzy, że FBI jest zdolne do każdej podłości. Yates zwlókł się z fotela, schował rewolwer do kieszeni i poszedł do lodówki po następne piwo. Zerwał kapsel i rzucił go na dywan. Upił łyk, niecierpliwie czekając, aż Nara skończy tłumaczyć. — Skąd ty to wszystko wiesz? — zapytał Lew, gdy usłyszał, co przetłumaczyła Nara. — Nie od Jeleny, ona nie miała o tym pojęcia. — Wyjaśnił mi to dokładnie niejaki Osip Feinstein, pedał, Żyd i komunista. Był w to zamieszany, ale strach go obleciał. Jak każdy komuch, chciał przejść na drugą stronę. Chciał, żebym go bronił niczym jakąś damulkę w opałach. — Nie chciał mieć nic wspólnego ze śmiercią Jessego Austina? — Może podobały mu się piosenki starego. Nie wiem, czym się kierował. Ale zaczął sypać, zakapował swoich kolesiów. — Przyszedł do ciebie przed zabójstwem czy po? Yatesa korciło, żeby skłamać, lecz rozmyślił się i wzruszył ramionami. — Feinstein prowadził w Nowym Jorku agencję organizującą wycieczki do komunistycznej Europy dla naszych bogatych i durnych czerwonych — wyjaśnił. — Zajmował się tym od lat. Aż tu nagle zachciało mu się pogadać. No to wpadłem do niego, a on mnie prosi, żebym zapobiegł morderstwu. Powiedział, że mogę uratować Jessego Austina. W zamian za to chciał, żebym go ukrył, wsadził do mamra, bo się bał, że Ruscy go zabiją. — A ty nic nie zrobiłeś? — rzekł Lew. Yates skinął głową. — Nic nie zrobiłem. No, prawie nic. Nie wiedziałem, czy w tym, co mówił, jest choćby źdźbło prawdy. W całej historii szpiegostwa nie było drugiego takiego jak on, co by tyle razy zmieniał front. Nie można mu było ufać nawet jako wrogowi. Po drugie, pomyślałem sobie, że skoro komuchy chcą załatwić jednego ze swoich, to po kiego mam im wchodzić w paradę? Niby dlaczego miałbym ratować starego Jessego, faceta, który chciał walczyć z Amerykanami? Nie chciałem, żeby Jesse Austin dalej opluwał ten kraj. Po cholerę ratować komucha, który nienawidzi Ameryki? Dlaczego FBI miałoby ocalić zdrajcę? Było nie było, Jesse stanął po niewłaściwej stronie. I zapłacił za swoją decyzję życiem. — A dlaczego Feinstein nie zwrócił się do innego agenta, skoro ty się nie zainteresowałeś? Yates z uznaniem pokiwał głową.
— Przykułem go kajdankami do rury i zamknąłem w jego biurze, żeby nie mógł się wtrącić i nie wygadał się przed kimś innym. Pozwoliłem, żeby Jesse Austin pojawił się na demonstracji. I na tym kończy się mój udział. Ja niczego nie planowałem. Nie zabiłem go. I twojej żony też nie zabiłem. Moja wina sprowadza się do tego, że nie zatrzymałem całej tej zabawy. Oparł się o ścianę i zadumany, mówił bardziej do siebie niż do Lwa. — Czy jako agent FBI zaniedbałem swoje obowiązki? Ja twierdzę, że nie. I powiem ci dlaczego. Wiedziałem, że zamordowanie Austina nie wywoła rewolucji. Nie doszłoby do niej, nawet gdyby każdy czarnuch, sztuka w sztukę, uważał, że to prezydent Lyndon Johnson osobiście zlecił zabójstwo Austina. W jego rozumowaniu nie było miejsca na taki czynnik jak to, że należało ratować Austina, ponieważ był obywatelem amerykańskim, w dodatku niewinnym. — Większość czarnych wierzy w Boga. Chodzą do kościoła. Modlą się. Śpiewają. A komuniści nie. Komuchy Boga nienawidzą. Dlatego nigdy nie było wystarczająco dużo bezbożnych czarnuchów… nigdy nie było dość takich Austinów, żeby zamieszki mogły się przerodzić w powstanie. Yates powiedział już prawie wszystko, co miał do powiedzenia. Ale Lew wciąż nie uzyskał odpowiedzi na pytanie, które go tu przywiodło. — Kto zamordował moją żonę? Yates zrobił wielkie oczy, jakby ta część historii wyleciała mu z pamięci. — Przecież sam znasz odpowiedź! — krzyknął. — Po tym, jak Austin dostał kulkę, zabraliśmy twoją żonę i córkę do aresztu. Posterunek oblegały tłumy. Na ulicy czekali dziennikarze. Wybuchły protesty. Kiedy przyjechała Anna Austin, nikt nie pomyślał, żeby ją zrewidować, zapłakaną wdowę. Siedziała w biurze i czekała, twierdziła, że ma jakiś dowód. Ja wtedy przesłuchiwałem twoją żonę. Chcieli z nią pogadać radzieccy dyplomaci. No to wyszliśmy razem z pokoju przesłuchań do głównej sali. Anna Austin wyciągnęła gnata. Ona zawsze mnie nienawidziła. Pewnie sobie ubrdała, że to ja zabiłem jej męża. Oddała cztery strzały, zanim zastrzelił ją jeden z funkcjonariuszy. Żadna kula mnie nie drasnęła. Poszły w biurko, w ściany… a jedna przeleciała mi koło ucha. To cud, że żyję. Jedna z tych kul przypadkiem trafiła twoją żonę… dostała w brzuch. Koniec, kropka. To był przypadek, nie ma w tym żadnej tajemnicy. Czekałeś tyle lat, ale wiedziałeś o tym przez cały czas… oficjalna wersja jest prawdziwa. To Anna Austin zabiła twoją żonę. Nie chciała tego zrobić, ale tak wyszło. I przewidując reakcję Lwa, Yates dorzucił: — Mnóstwo świadków może to potwierdzić. Widzieli, jak to się stało. Widzieli, jak Anna pociąga za spust. Jak twoja żona pada. Lew przemyślał sobie to wyjaśnienie. — Anna Austin nie zamierzała zabić mojej żony? — zapytał w końcu. Yates zbliżył się do niego. — To mnie chciała załatwić. Ale jej się nie udało. Nie miała cela, pewnie nigdy w życiu nie strzelała. Potem skłamaliśmy w kwestii motywów, ale nie przeinaczyliśmy faktów. Jesse Austin zginął. Anna Austin zginęła zastrzelona przez policjanta. Byliśmy w opałach. Dwoje czarnuchów zastrzelonych tego samego wieczoru, w tym jedna baba na posterunku policji? Harlem stanąłby w ogniu. Nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy wypichcić na użytek publiczny taką
historyjkę, że nawet gdyby nam ludzie nie uwierzyli, nijak nie uzgodniliby między sobą, jak to było naprawdę. Musieliśmy jakoś zebrać to wszystko do kupy. Ci na dużo wyższym szczeblu niż ja uznali, że społeczeństwo kupi bajeczkę o kochance Austina. Postanowiliśmy obwieścić światu, że twoja żona miała z nim romans i zastrzeliła go z zazdrości. Anna przyjechała na posterunek i się zemściła. To pasowało do faktów. Były fotografie twojej żony na miejscu zbrodni. Zrobiliśmy fotomontaż jednego zdjęcia tak, żeby mieć spotkanie twojej żony z Austinem w jego mieszkaniu… wycięliśmy Jelenę i na to miejsce wstawiliśmy twarz Raisy. Robiliśmy to w pośpiechu. Przyjrzyj się tej fotografii… proporcje się nie zgadzają. Osip Feinstein spalił się wraz ze swoim biurem, Ruscy ukarali go tak za to, że ich zdradził. Wybuchły zamieszki, ale na małą skalę. Obrońcy praw obywatelskich zorganizowali marsze protestacyjne… Nic z tych rzeczy nie wywołało szerszych reperkusji, nie mówiąc już o rewolucji. Ostatecznie większość uwierzyła, że zabójstwa były konsekwencją tragicznego romansu. Tylko czarni powątpiewali, ale nawet wśród nich większość miała to gdzieś. Poszło nam jak z płatka, więc nie mogłem uwierzyć, że FBI chce, żebym odszedł. Twierdzili, że powinienem zrobić wszystko, żeby powstrzymać zabójstwo Jessego Austina. Yates pokręcił głową. Było jasne, że nie martwią go morderstwa ani śmierć trojga ludzi, tylko to, że stracił pracę. Zbrodniarz uważający się za bohatera. Kiedy Nara skończyła tłumaczyć, ostrzegł ich: — Nic nie możecie z tym zrobić. Ta historia nikogo już nie obchodzi. Nikt wam nie uwierzy. Żadna gazeta tego nie opublikuje. Nie ma dowodów. Spróbujcie napytać nam kłopotów, a mój rząd wywali was z tego kraju. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Jeżeli liczyłeś na przeprosiny, to szkoda twojego czasu. Przez tę aferę straciłem pracę, pracę, którą kochałem i w której byłem dobry. Tak że ja też zapłaciłem swoje. Koniec rozmowy. Albo natychmiast opuścicie mój dom, albo zadzwonię, gdzie trzeba, i z powrotem wylądujecie w afgańskim bajzlu. Lew zacisnął dłoń na jednej z biografii leżących na stole. Gdy Yates znalazł się w jego zasięgu, zamachnął się i wyrżnął go w szczękę. Były agent padł na podłogę. Lew błyskawicznie wyjął mu rewolwer z kieszeni, uklęknął mu na piersi i przyszpilając go do podłogi, oświadczył po rosyjsku: — Robiłem gorsze rzeczy niż zabicie takiego śmiecia jak ty. Spojrzał na przerażoną Narę i powiedział w dari: — Tłumacz, co mówię. — Lwie! — Tłumacz! Odwrócił się z powrotem do Yatesa. — Moja żona nie umarła od razu. Trwało to dwadzieścia minut. Skonała z upływu krwi. Możliwe, że Anna Austin postrzeliła ją przez przypadek, ale to ty zostawiłeś ją na śmierć, zgadza się? Bo co, bałeś się, że Raisa opowie światu, jak to Anna Austin próbowała cię zabić? Moja żona leżała na podłodze, błagała o pomoc… a ty zwietrzyłeś okazję, może nie? Uderzył Yatesa rewolwerem w usta, rozcinając mu wargę. — Odpowiadaj! Yates splunął krwią, posłuchał tłumaczenia Nary, a potem oświadczył zimno: — Cokolwiek mi zrobisz, i tak twoja żona na zawsze pozostanie w ludzkiej pamięci jako dziwka.
Lew wysłuchał tłumaczenia, odciągnął kurek rewolweru i polecił po angielsku: — Opowiedz mi, jak zginęła. Yates milczał. Lew przycisnął lufę do brzucha byłego agenta, dokładnie w tym miejscu, w które została postrzelona Raisa. — Mów. Yates pokręcił głową. Lew pociągnął za spust.
Tego samego dnia Nara przyklękła na podłodze obok Yatesa, chciała mu pomóc. Ale Lew ją powstrzymał. — Dostał kulkę dokładnie w to samo miejsce co moja żona — oznajmił. — Ona umarła po dwudziestu minutach. Powiedz mu, że być może wytrzyma tak długo. Chociaż jest starszy i dostał z przyłożenia, więc według wszelkiego prawdopodobieństwa nie ma aż tyle czasu. Nara przetłumaczyła, jąkając się przy każdym słowie. — Jesteśmy w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, więc nikt nie usłyszał wystrzału — podjął Lew spokojnie. — Przeżyje wyłącznie wtedy, jeśli się nad nim zlituję, mimo że on nie okazał litości mojej żonie. Zastanowię się nad tym, kiedy poznam prawdę. Nara przetłumaczyła, błagając Yatesa, żeby zaczął mówić. Lew zwrócił się do byłego agenta FBI po rosyjsku, jakby ten mógł go zrozumieć: — Kiedy Anna Austin do ciebie strzeliła, to ty odpowiedziałeś ogniem, nie jakiś inny policjant. Trafiłeś ją i zabiłeś, mam rację? I dopiero widząc, że nie żyje, uświadomiłeś sobie, w co się wpakowałeś. Tego samego dnia odwiedziłeś Jessego Austina. Który właśnie zginął. A teraz zastrzeliłeś jego żonę. Ale nagle, widząc, że moja żona jest ranna, zwietrzyłeś okazję… owszem, była poważnie ranna, ale nie umarłaby, gdybyś sprowadził pomoc. Zatuszowanie sprawy nie wyszło od twoich przełożonych. To był twój pomysł. Ale żeby plan się powiódł, moja żona musiała umrzeć. Mam rację? Yates zacisnął usta, nie zamierzał nic mówić. Próbował zatamować krwotok, uciskając ranę. Nie zwracał uwagi na pytania. Lew odciągnął jego rękę i z otwartej rany znów popłynęła krew. — Czy to samo zrobiłeś mojej żonie? — zapytał po rosyjsku. — Też przytrzymałeś jej rękę? Czoło Yatesa ociekało potem, cały się trząsł. — Opóźniłeś wezwanie karetki? — dociekał Lew. Tym razem przy tłumaczeniu Nara już się nie jąkała — ciskała w niego oskarżeniami. Ona też chciała usłyszeć odpowiedź. Ale Yates milczał. Lew przemawiał do niego jak do dziecka, nie podnosząc głosu: — Yates, czas ucieka. Jeżeli mi nie odpowiesz, będę patrzył, jak umierasz, tak samo jak ty patrzyłeś na moją żonę. To, co mam przed sobą, potraktuję jako powtórkę tego, co się wydarzyło w Nowym Jorku, więc nie musisz mówić, żebym zrozumiał, co tam się stało. Będę tu siedział i patrzył, jak się wykrwawiasz na śmierć.
Yates, mistrz w wyczuwaniu ludzkich słabości, niewątpliwie widział, że Lew nie zawaha się spełnić swojej groźby. — Zostałeś z nią, prawda? Przez dwadzieścia minut pilnowałeś, żeby na pewno umarła. Wpadłeś na pomysł, żeby powiązać te morderstwa, ogłosić, że Anna zabiła Raisę z zemsty, ale nie była to zemsta wymierzona w ciebie. Yates usiadł, spojrzał na zakrwawioną koszulę, czerwoną aż po pierś, i na krew rozlewającą się po dywanie. — Mów — polecił Lew po angielsku. W końcu Yates zareagował. Skinął głową. Lew chwycił go za twarz. — To za mało — warknął. — Chcę to usłyszeć z twoich ust. Gadaj: czy zostawiłeś ją na śmierć? — Tak, zostawiłem ją na śmierć — potwierdził Yates przez zakrwawione zęby. Lew zniżył głos niemal do szeptu. — Moja żona spędziła z tobą ostatnie chwile życia. Opisz mi je. Twarz Yatesa pokryła upiorna bladość. Zamknął oczy. Lew uderzył go płaską dłonią w policzek, zmuszając do odpowiedzi. Tamten otworzył usta, ale się nie odezwał. — Jej ostatnie minuty — rzekł Lew. — Chcę je poznać. Yates próbował się złapać za ranę po kuli, ale Lew wciąż trzymał jego rękę. — Masz mało czasu. Yates przemówił. Brzmiał jak człowiek, który usiłuje nie pójść pod wodę i w panicznym strachu łapczywie chwyta powietrze. — Powiedziałem jej, że karetka jest już w drodze. Nie uwierzyła mi. Wiedziała, że kłamię. Próbowała wołać o pomoc. A kiedy sobie uświadomiła, że pomoc nie nadejdzie, uspokoiła się. Oddychała powoli. Sądziłem, że to potrwa tylko kilka minut, ale minął prawie kwadrans. Bardzo krwawiła. Pomyślałem, że pogodziła się z tym, że umrze. Pokręcił głową. — Zaczęła mówić. Bardzo cicho, jakby się modliła. Myślałem, że to po rosyjsku. Ale mówiła po angielsku. Zwracała się do mnie. Więc się przysunąłem. Poprosiła, żebym jej przekazał… twojej córce… — Jelenie? Yates przytaknął ruchem głowy. — Że nie jest na nią zła. I że ją kocha. Mamrotała to na okrągło. „Powiedz jej, że nie jestem na nią zła. Powiedz jej, że ją kocham”. Potem zamknęła oczy. I już ich nie otworzyła. Lew płakał. Łzy spływały mu po twarzy, nie mógł ich otrzeć, bo wciąż przytrzymywał ręce Yatesa. Wziął się w garść na tyle, by spytać: — Nie przekazałeś tego Jelenie? Nawet na to nie było cię stać? Tamten pokręcił głową. Lew wstał. Uwolniony Yates przycisnął rękę do rany, tamując krwotok. Wróciła mu pewność siebie i złość. — Odpowiedziałem na twoje pytania! Wezwij karetkę! — krzyknął. Lew wziął Narę za rękę i bez słowa poprowadził wytłumionymi schodami na górę. Usłyszeli dochodzący z tyłu krzyk: — Wezwijcie karetkę, do kurwy nędzy!
W korytarzu Lew odłożył rewolwer na szafkę. Telefon stał pod ślubnym zdjęciem przedstawiającym Yatesa z piękną żoną, skazanych na wspólne życie pełne obowiązków i wzajemnej niechęci. Trzymając słuchawkę przy uchu, z palcem na tarczy telefonu, Lew spoglądał na zdjęcie i powtarzał sobie szczegóły zeznania Yatesa; wyobrażał sobie ostatnie minuty Raisy — fizyczny ból, przedłużające się cierpienia i haniebną, samotną śmierć z upływu krwi na podłodze posterunku policji. Nie miał cienia wątpliwości, że agent Jim Yates zasłużył na śmierć. Wiara w to, że okazanie mu łaski zmieniłoby jego serce, byłaby ckliwym nadużyciem. Tacy jak on niczego nie żałowali. Uczucia takie jak żal czy niepewność były im z gruntu obce. Kontemplacja i introspekcja służyły im jedynie do utwierdzania się w tym, w co i tak już wierzyli. Zawsze byli gotowi usprawiedliwiać swoje działania. Lew słyszał wewnętrzny głos domagający się sprawiedliwości: Pozwól mu zdechnąć! Po to tu przyjechał, po to przebył taki szmat drogi i ryzykował tak wiele. Czy dotarł tak daleko tylko po to, żeby ratować faceta, który zamordował jego żonę? Nie szukał moralnej satysfakcji, potwierdzenia, że jest lepszym człowiekiem niż jego przeciwnik. Uratowanie Yatesa nie napełniłoby go poczuciem dumy. Gniew i ból z powodu straty żony były dziś równie silne jak w dniu, kiedy się o tym dowiedział — uczucia te miały nakręcać go do działania, a nie potwierdzać, że jest przyzwoity. Wiedza o tym, co naprawdę się stało, nie uśmierzała jego bólu, nie zapewniała mu wewnętrznego spokoju. Jego wściekłość była równie silna, a wzburzenie nie mniejsze niż kiedyś. Możliwe, że gdyby pozwolił Yatesowi umrzeć we własnej piwnicy, gdyby skazał go na samotną, żałosną śmierć, jak przystało na człowieka kierującego się w życiu nienawiścią, to poczułby się inaczej, odzyskał spokój, do którego dążył. Pozwól mu zdechnąć! Niech zdycha. Nara dotknęła jego ramienia. — Lwie? Kiedy się do niej odwrócił, nie zobaczył Raisy, ale z pewnością stała u jego boku, tak samo jak Nara. Tak naprawdę Raisa pałałaby jeszcze większą nienawiścią do Yatesa niż on. Nigdy by mu nie wybaczyła, że dopuścił do śmierci Jessego Austina. Nigdy nie wybaczyłaby mu, że nie przekazał jej ostatnich słów Jelenie. To przez jego milczenie Jelena wciąż się obwiniała, niosła bagaż wyrzutów sumienia, który zmienił jej charakter i wpłynął na dalsze życie. A jednak Lew był pewien, że nawet nienawidząc Yatesa do tego stopnia, Raisa wezwałaby karetkę. Wybrał numer i podał słuchawkę Narze. — Podaj im adres — polecił. — Każ im się pośpieszyć. — Dokąd idziesz? — spytała. — Pomóc Yatesowi.
Nowy Jork Brighton Beach
Tego samego dnia Lew siedział na plaży, obserwując załamujące się na brzegu fale oceanu. Zachód słońca skurczył się do czerwonej smugi, zapadająca noc gasiła resztki dnia. Lew przerzucał z ręki do ręki gładki kamyk z taką regularnością, jakby to był czasomierz odmierzający minuty do nastania ciemności. Teraz już jedno wiedział na pewno — prawda nie przyniosła mu pocieszenia. To, co odkrył, wcale nie ułatwiało mu pogodzenia się ze śmiercią Raisy. Od bólu nie było ucieczki, nie można się było od niego odciąć. Nie dało się go zamknąć na cztery spusty. Dzisiaj, na tej plaży, tęsknił za Raisą równie mocno jak przez te wszystkie lata. Wciąż nie wyobrażał sobie przyszłości bez niej, tak samo jak w chwili, gdy dowiedział się o jej śmierci. Na myśl, że kiedy się jutro obudzi, nie będzie jej u jego boku — chociaż było tak już od wielu lat — wciąż miał ochotę wyć z samotności. Bo tak naprawdę całe to śledztwo było wyszukanym sposobem na to, żeby przez piętnaście lat nie przyjmować do wiadomości, że zwyczajnie nie potrafi bez niej żyć. I nigdy się tego nie nauczy. Mimo że kłóciło się to ze zdrowym rozsądkiem, próbował ożywić Raisę, badając tajemnicę jej śmierci i uzasadniając swoją obsesję na jej punkcie poprzez wtłoczenie jej w pracę śledczego. Niewyjaśniona tajemnica zapewnia ofierze nieśmiertelność. Z perspektywy czasu Lew uświadomił sobie, że Zoja od początku rozgryzła istotę jego śledztwa i wiedziała, że nie przyniesie mu pocieszenia. Miała rację. Dowiedział się, kto zamordował jego żonę, dlaczego i w jaki sposób. Potrafił sobie już wyobrazić wydarzenia z owego wieczoru w Nowym Jorku, rozumiał każdy szczegół, w pełni pojmował motywy uczestników. Ale ważne było to, że nareszcie zdał sobie sprawę z daremności prób ożywienia Raisy, zrozumiał, że niewyjaśniona zagadka dawała mu złudne poczucie obecności żony, że jedynie ścigał odbicie kobiety, którą kochał. Nigdy więcej nie zobaczy Raisy. Nie będzie spał u jej boku, już jej nie pocałuje. Z tą myślą w głowie, wypuścił z ręki ciężki otoczak. Zapadła noc. Czerwona smuga zachodu słońca zniknęła. Błyszczały jasne światła Coney Island. Na dźwięk kroków odwrócił się. Zbliżały się Nara i Zabi. Stanęły nad nim, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Lew poklepał ziemię obok siebie. — Posiedźcie ze mną przez chwilę — poprosił. Nara usiadła z jednej strony, Zabi z drugiej. Lew ujął dłoń małej. Nie wiedziała, o co chodzi, ale czuła, że dzieje się coś złego. — Zostawiasz nas? — spytała. Lew skinął głową. — Muszę wracać do domu.
— A to nie jest nasz dom? — To jest twój dom. Ja muszę wrócić do Rosji. — Dlaczego? — Tam zostały moje córki. Mają kłopoty. Wciąż spotykają je kary, które powinny dotknąć mnie. Nie mogę na to pozwolić. — A one nie mogą tu przyjechać? Mogłyby zamieszkać z nami. Chętnie wezmę je do swojego pokoju. — Nie dostaną zgody na wyjazd. — Nie chcę, żebyś wyjeżdżał. — A ja nie chcę cię zostawiać. — Nie mógłbyś zostać do Gwiazdki? Czytałam o tym w szkole. Chcę spędzić święta z tobą. Kupilibyśmy choinkę i zawiesili na niej lampki. — Zrobisz to z Narą. — A kiedy wrócisz? Lew nie odpowiedział. — Ale wrócisz do nas, prawda? — Wątpię. Zabi rozpłakała się. — Czy zrobiłyśmy ci coś złego? — wychlipała. Lew ujął jej rączkę. — Jesteś najwspanialszą dziewczynką na świecie. Czeka cię tu cudowne życie razem z Narą. Jestem tego pewien. Osiągniesz, co tylko sobie zamarzysz. A ja będę się cieszył, słuchając o twoich sukcesach. Ale jest jeszcze jedna rzecz, którą muszę załatwić.
Miesiąc później
Radziecka przestrzeń powietrzna nad Moskwą
13 grudnia Wyglądając przez okno samolotu pasażerskiego, który radzieckie władze wynajęły, żeby sprowadzić go do domu, Lew z rozczarowaniem stwierdził, że nad Moskwą wiszą groźne chmury, jakby zasłaniały ją przed wzrokiem wracającego zdrajcy, nie chciały pokazać mu stolicy, której przysięgał bronić przed wrogami w kraju i za granicą. Bez względu na to, jak próbował racjonalizować swoje działania, wstydził się. On, który dumnie walczył jako radziecki żołnierz, gotowy poświęcić dla ojczyzny życie, ostatecznie ją zdradził. Ale choć głęboko wstydził się za siebie, to jeszcze większym wstydem napawał go fakt, że jego naród zaprzepaścił szanse rozwoju społecznego, doprowadził do industrializacji zła, zmuszając obywateli do współudziału w morderczej gospodarce nakazowej i budując fabryki śmierci we wszystkich zakątkach kraju, od łagrów na Kołymie po Łubiankę, siedzibę tajnej policji — budynek majaczący gdzieś pod tymi zimowymi chmurami. W świetle ideałów stanowiących podstawę rewolucji październikowej oni wszyscy, w większym lub mniejszym stopniu, byli zdrajcami. Podróż z Nowego Jorku odbywała się w niesamowitej atmosferze, Lwa otaczały same puste miejsca, w samolocie nie było nikogo poza agentami KGB, którzy go pilnowali, oraz dyplomatami wysłanymi przez Moskwę, żeby nadzorowali jego powrót. Wchodząc na pokład, nie czuł strachu, zastanawiał się nad tym, ile pieniędzy wyrzucono w błoto, żeby go sprowadzić. Jako zdrajcy o międzynarodowej sławie przyznano mu do dyspozycji cały samolot. Wspominając przywileje, za którymi kiedyś gonił jako młody agent, nie mógł się nadziwić, że — jak na ironię — nawet najpotężniejszemu funkcjonariuszowi KGB, posiadającemu największą daczę i najdłuższą limuzynę, nigdy nie przydzielono całego samolotu pasażerskiego. Chodziło o zachowanie pozorów. Deportacja Lwa odbywała się na oczach całego świata, relacjonowały ją wszystkie środki masowego przekazu, więc nie tolerowano by najdrobniejszych oszczędności. Tak jak Raisę wysłano do Nowego Jorku najbardziej nowoczesnym odrzutowcem w kraju, żeby zaimponować głównemu przeciwnikowi, tak samo Lew dezerter wracał najnowocześniejszą maszyną z radzieckiej floty powietrznej, pokonującą trasę z Nowego Jorku do Moskwy bez międzylądowania. Radzieckie władze chciały pokazać światu, że nie mają kłopotów finansowych. Ta rozrzutność miała zatuszować obciążenia wynikające z niebotycznie rosnących kosztów wojny w Afganistanie, o czym Lew szczegółowo poinformował Amerykanów. Negocjacje na temat jego powrotu do Związku Radzieckiego jasno pokazały, że Amerykanie pozbywają się go z przyjemnością. Był nieobliczalny, mieli z nim same kłopoty, a przecież wyciągnęli już od niego wszystko, na czym im zależało;
dzięki uzyskanym informacjom zrozumieli, że porażka w Afganistanie upokorzy Rosjan. I że udzielając pomocy afgańskim powstańcom, wyczerpią zasoby Związku Radzieckiego, który będzie musiał wysyłać coraz więcej wojsk, więc jego nieuchronna klęska okaże się tym bardziej kosztowna politycznie. Incydent między Lwem a byłym agentem FBI, Jimem Yatesem, zatuszowano. Yates przeżył. Jego rewelacje nigdy nie wyjdą na światło dzienne. Historia została spisana i nikt nie zamierzał pisać jej od nowa — do encyklopedii i podręczników przemycono kłamstwa. Winą za postrzelenie Yatesa w jego miłym podmiejskim domku w Teaneck obarczono włamywacza, który spartolił skok. Lew zapewnił władze amerykańskie, że nie będzie sprawiał więcej problemów, nie wyda też oświadczenia na temat śmierci Jessego Austina, pod warunkiem że zostawią Narę i Zabi w spokoju. Przypieczętowano pakt milczenia. Lew nie bez satysfakcji przyjął symetrię polegającą na tym, że dla wygody zmanipulowano postrzelenie Yatesa tak samo, jak uczyniono to z zamordowaniem Jessego Austina. Yates zgodził się na taki obrót sprawy, aczkolwiek w wywiadzie dla lokalnej gazety zaznaczył, że na temat włamywacza może powiedzieć tylko jedno — był czarny. Jeśli chodzi o władze radzieckie, Lew nie zdołał uzyskać żadnych gwarancji oprócz jednej — że jeśli wróci, jego córki nigdy więcej nie będą nękane. Poprosił, żeby mógł się zobaczyć z córkami w ciągu dwudziestu czterech godzin od wylądowania w Moskwie, tyle że nie miał żadnej karty przetargowej. Jego wina nie ulegała wątpliwości. Przekazał ich głównemu przeciwnikowi tajne informacje, więc czekał go proces o zdradę, proces, w którym werdykt już zapadł. Gdy samolot podchodził do lądowania, Lew próbował wyobrazić sobie wydarzenia z minionych ośmiu lat, to, co się działo od czasu jego ostatniej bytności w Moskwie — ośmiu lat, podczas których był oderwany od życia swoich córek i zięciów. Przypomniawszy sobie listy, które otrzymywał, uświadomił sobie, że już się nie boi powrotu do miasta pełnego wspomnień o Raisie. Coś się zmieniło. Teraz był podekscytowany. Wracał tam, gdzie się zakochał. Tutaj będzie bliżej niej niż przez te wszystkie lata, kiedy próbował rozwikłać tajemnicę jej śmierci. Kiedy koła dotknęły pasa startowego, zamknął oczy. Był w domu.
Moskwa Więzienie śledcze Butyrki Areszt przejściowy dla oczekujących na proces Ulica Nowosłobodskaja 45
Tydzień później Z rękami i nogami skutymi tak mocno, że nawet stojąc, musiał się pochylać, Lew przez kilka godzin czekał w przedpotopowym pokoju przesłuchań więzienia okrytego złą sławą już od chwili zbudowania go przed stu laty. Tysiące razy nadzorował tę procedurę — upokarzające skuwanie kajdanami, atmosferę zastraszania i psychologiczną presję nieustannej obserwacji przez strażników stojących w każdym rogu. Nie grożono mu użyciem przemocy. Zastosowano torturę znacznie bardziej wyrafinowaną niż ból fizyczny. Lew przebywał w Moskwie już siódmy dzień, a jak dotąd nie spotkał się z córkami. Nie rozmawiał z nimi przez telefon, w ogóle nic nie wiedział o tym, jak się mają. Codziennie zaraz po pobudce informowano go, że tego dnia go odwiedzą. Wprowadzano go do tego pokoju przesłuchań i mówiono, że córki wkrótce się zjawią. Czekał niecierpliwie, przebierając nogami. Minuty wlokły się jak godziny. Na ścianie nie było zegara, strażnicy nie reagowali na jego pytania. Ta tortura polegała między innymi na tym, że traciło się poczucie czasu. Nie było okien, żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Dlatego Lew wypracował własną metodę na to, żeby nie zwariować. Po suficie biegła goła rura. Jedno z zardzewiałych złączy przeciekało, zbierała się na nim woda, tworząc kroplę. Kiedy kropla osiągała odpowiedni ciężar, spadała i wszystko zaczynało się od nowa. Lew liczył, ile sekund trwa taki cykl. Potem liczył kolejny, i następny. Kropla spadała mniej więcej co sześćset dwadzieścia sekund, więc na tej podstawie obliczał, jak długo siedzi w pomieszczeniu. Dzisiaj naliczył już czterdzieści osiem kropli — a zatem czekał osiem godzin. Wczoraj siedział tu dwanaście godzin, pełen nadziei licząc krople — aż poinformowano go, że córki nie przyjdą. Powtarzano tę nieznośną procedurę dzień w dzień, a Lew z nadziei popadał w rozpacz. Nikt mu nie wyjaśniał, na czym polega problem — czy złośliwie odmawiano córkom prawa do odwiedzin, czy może to one nie chciały się z nim spotkać. Jego oprawcy oczywiście wiedzieli, że będzie się zadręczał myślą o tym, że córki nie chcą go widzieć na oczy, ale nie rozwiewali tych wątpliwości, które toczyły jego umysł jak robak jabłko. Istniała i taka możliwość, że córki nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Lew nie wiedział, jak przyjęły wiadomość o jego ucieczce, a potem o powrocie. Miały
prawo mieć mu za złe, że przysporzył im tyle kłopotów — były aresztowane, przesłuchiwane, a ich rodziny obarczono zbiorową odpowiedzialnością za jego zdradę. W ciągu sześciu miesięcy spędzonych w Ameryce nie miał pojęcia o tym, czy nie ucierpiały ich kariery, czy nie zniszczono im reputacji. A może bały się go odwiedzić ze strachu, że taka wizyta zmieni ich życie. Przetrawiając te myśli raz za razem, czuł, jak mięśnie jego pleców tężeją, a dłonie zaciskają się w pięści. Otworzyły się drzwi. Lew wstał, na ile pozwalały mu na to kajdany. Zaschło mu w gardle, nade wszystko pragnął zobaczyć się z córkami. Zmrużył oczy, patrząc w mrok. — Jelena? Zoja? Z ciemności korytarza wyszedł funkcjonariusz KGB. — Nie dzisiaj.
Tego samego dnia Lew dostał osobną celę — nie z uprzejmości, raczej obawiali się, że gdyby wtrącono go do zbiorowej celi, jako starszy już pan mógłby się nabawić gruźlicy i nie doczekać procesu. W regularnych odstępach czasu odsuwała się kratka w drzwiach i klawisz zaglądał do środka, sprawdzając, czy Lew nie próbuje się zabić. Odkąd go tu wsadzili, przespał nie więcej niż trzydzieści minut. Z upływem dni w ogóle zrezygnował ze snu, chodził tylko tam i z powrotem — cela miała cztery na dwa kroki — a jego myśli obracały się wokół perspektywy, że już nigdy nie zobaczy córek. W celi zapaliło się światło. Lew był zaskoczony. W nocy nikt go nie odwiedzał. Otworzyły się drzwi. Wszedł czterdziestokilkuletni mężczyzna w towarzystwie strażnika. Lew go nie znał, ale elegancki garnitur i buty wskazywały, że to ktoś ważny, zapewne polityk. Mimo tych oznak władzy mężczyzna był zdenerwowany. Nie potrafił wytrzymać wzroku Lwa dłużej niż przez sekundę. Nie zamknęli za sobą drzwi, a strażnik nie odstępował nieznajomego na krok. Dopiero wtedy Lew zauważył, że strażnik ściska pałkę, na wypadek gdyby musiał bronić mężczyzny. W końcu nieznajomy zebrał się na odwagę, spojrzał aresztantowi prosto w oczy i zapytał: — Znacie mnie? Lew pokręcił głową. — Gdybym wam podał nazwisko, nic by wam nie powiedziało. Ale gdybym się wam przedstawił tak, jak nazywałem się kiedyś… Lew czekał na ciąg dalszy. — Kiedyś nazywałem się Michaił Iwanow. W pierwszym odruchu Lew chciał podejść i zmiażdżyć mu krtań, lecz biorąc pod uwagę swój wiek i kondycję, nie był pewien sukcesu. Pohamował instynkt i powściągnął gniew. Nie osiągnął już tylko jednej upragnionej rzeczy — nie doczekał się wizyty córek. Zabicie Iwanowa zapewne sprawiłoby mu satysfakcję, ale wtedy z całą pewnością nie zobaczyłby Jeleny i Zoi przed egzekucją. Iwanowowi wyraźnie ulżyło, że Lew się na niego nie rzucił. — Zmuszono mnie do zmiany nazwiska — powiedział z naciskiem. — Wyobrażam sobie, że musiało być wam ciężko — zadrwił Lew. Iwanow zirytował się na siebie samego. — Ja tylko próbuję wyjaśnić, dlaczego nie udało wam się mnie odnaleźć — powiedział. — Zmianę nazwiska doradził mi Frol Panin. Był pewien, że będziecie mnie ścigali, choćby minęło nie wiem ile lat. I szukaliście mnie. Dlatego musiałem udawać… — Że zginęliście?
— Tak. — Panin był mądry. Ocalił wam życie. — Lwie Stiepanowiczu, wierzycie, że człowiek może się zmienić? Lew przyjrzał mu się uważnie. Wyczuwał autentyczną skruchę i zastanawiał się, czy to nie podstęp… kolejna forma kary. Modulując głos, żeby zamiast wrogości wyrażał tylko głęboki sceptycyzm, odparł: — Czego chcecie? — Nie przyszedłem was przepraszać. Wiem, że byłby to gest bez znaczenia. Proszę, nie posądzajcie mnie o próżność, nie zamierzam się chełpić, ale tak się złożyło, że mam teraz olbrzymie wpływy i władzę. — Jakoś mnie to nie dziwi. Lew pożałował, że go obraził — to było dziecinne i małostkowe. Ale Iwanow to przełknął. — Zapadła decyzja, że nie dostaniecie zgody na widzenie z córkami — powiedział. — Uznano, że tylko ta kara będzie dla was dość dotkliwa. Nie zobaczycie ich, nie porozmawiacie z nimi, nie dostaniecie od nich żadnej wiadomości. Lew opadł z sił, zachwiał się. Iwanow czym prędzej pośpieszył z wyjaśnieniem. — Nie mogę się mieszać do waszego procesu. Udało mi się jednak złożyć wniosek o zgodę na odwiedziny dla Jeleny i Zoi. Moją prośbę rozpatrzono pomyślnie. Odwiedzą was jutro. Taki przeskok z dna rozpaczy do euforii okazał się zbyt wielki. Lew, wyczerpany brakiem snu, przysiadł na skraju łóżka i ukrył twarz w dłoniach, oddychając głęboko. — W zamian za to mam tylko jedną prośbę — ciągnął Iwanow. — Nie mówcie Jelenie, że ja wam to załatwiłem. Proszę, w ogóle o mnie nie wspominajcie. To by ją zdruzgotało. Minęła dłuższa chwila, zanim Lew pozbierał myśli. — Mogliście załatwić to, niczego mi nie mówiąc? — zapytał słabym głosem, bez śladu gniewu czy oburzenia. Iwanow skinął głową. — Owszem, mogłem. Odwrócił się i chciał wyjść. — Dlaczego? — zawołał za nim Lew. Iwanow zawahał się, wyjął fotografię i podał mu ją drżącymi palcami. Zdjęcie przedstawiało Michaiła Iwanowa siedzącego obok żony. Kobieta nie była może piękna, ale całkiem ładna, miała wielkie oczy i szczerą twarz. — Przyznaliście się jej do tego, że załatwiliście moim córkom widzenie? — spytał Lew. — Tak. — I powiedzieliście jej dlaczego? — Ona sądzi, że ze zwykłej uprzejmości, uważa to za przejaw mojej dobroci. Lew przez chwilę przyglądał się minom pary na zdjęciu, a potem wbił wzrok w podłogę. Iwanow schował fotografię do kieszeni. — Według niej jestem dobrym człowiekiem — dodał. — Na nic więcej nie mam prawa liczyć.
Następnego dnia I znów Lew siedział w pokoju przesłuchań, ze skutymi rękami i nogami, czekając na wizytę córek. I znów minęło kilka godzin, a on nie uzyskał odpowiedzi od strażników, nie miał pojęcia, co się dzieje. Zerknął na rurę w rogu sufitu. Na zardzewiałym złączu zbierała się trzydziesta trzecia kropla. Minęło niemal sześć godzin. Czyżby Iwanow go okłamał? Nie, jego twarz wyrażała autentyczną skruchę, nie można jej było sfingować. Ale może manipulowali nim ludzie ważniejsi od niego, oszukali go, zapewniając, że może przekazać dobre wieści, tylko po to, żeby zdrajca tym bardziej cierpiał, kiedy córki znowu się nie pojawią. Narzędziami tortur były nadzieja i rozpacz — władze żonglowały nimi z taką zręcznością, popisywały się takim okrucieństwem, że na myśl o przyszłości Lew dusił się z braku powietrza. Będzie tu tak siedział w całkowitej nieświadomości, dręczony łamanymi obietnicami. Nigdy się nie dowie, czy to córki nie chcą go odwiedzić. Nie dowie się, czy same wolą trzymać się od niego z daleka. A ten brak wiedzy go złamie, i to na długo przed końcem procesu, którego wynik był już przesądzony. Gdy spadła trzydziesta trzecia kropla, nie potrafił dłużej walczyć z frustracją; pochylił się, skłonił przed swoimi oprawcami i oparł głowę na stole. Po jakimś czasie otworzyły się drzwi. Lew się nie wyprostował. Nie spojrzał na wejście. Gdyby wyobraził sobie córki w progu celi, a ich by tam nie było, pewnie nie przeżyłby rozczarowania. Czuł, że jego serce słabnie pod presją ostatniego tygodnia. Nie potrafił jednak zdusić resztek nadziei, więc nastawił uszu. Słyszał kroki tylko jednej osoby — tupot buciorów funkcjonariusza KGB. Zamknął oczy i zacisnął zęby w oczekiwaniu na te koszmarne słowa: Nie dzisiaj. A jednak strażnik nic nie powiedział. Po chwili Lew otworzył oczy, przestraszony trzepotaniem serca. Znów wytężył słuch i dobiegł go charakterystyczny odgłos płaczu. Usiadł raptownie. W drzwiach stały jego córki. Jelena płakała. Zoja trzymała siostrę za rękę. Obie były piękne, każda na swój sposób, i obie się bały. Lew zamarł, nie był w stanie się odezwać ani zdobyć na uśmiech. Nie chciał się poczuć szczęśliwy, dopóki się nie upewni, że to nie sen ani spowodowane niewyspaniem omamy. Może majaczył, może tylko wyobrażał sobie córki, podczas gdy w rzeczywistości wciąż leżał z głową na stole. W przeszłości umysł płatał mu rozmaite figle. W jaskini w Afganistanie objawiła mu się Raisa. Była niosącym ulgę złudzeniem, które znikło, rozmyło się, gdy łzy napłynęły mu do oczu.
Wstał, pobrzękując kajdanami. Córki weszły w głąb celi, powoli zbliżały się do niego. Obserwując je w ruchu, patrząc na szczegóły ich figur, był zdumiony, jak żywe wydają się te zjawy. Ale nie czas jeszcze na radość. Nie będzie się śmiał ani napawał tą chwilą. Nie stać go na takie ryzyko. Nie wątpił, nie wątpił ani przez chwilę, że znikną, gdy tylko ich dotknie, że jeśli zamknie oczy, rozpłyną się, rozpuszczą w świetle, przepadną, a on zostanie sam. Były jedynie projekcją jego umysłu, fatamorganą, którą wymyślił sobie jako obronę przed brutalną rzeczywistością — taką, że już nigdy ich nie zobaczy. Wyczerpany, roztrzęsiony, na skraju utraty zmysłów, odezwał się do nich: — Udowodnijcie mi, że istniejecie naprawdę. W tym momencie zauważył, że Jelena jest w ciąży — wcześniej o tym nie wiedział, nikt go nie poinformował. Łzy pociekły mu z oczu, a córki rzuciły się do niego, przytuliły. I w końcu Lew pozwolił sobie na chwilę szczęścia.
Podziękowania
Szczególne dzięki składam serdecznej przyjaciółce Zoe Trodd. Kiedy pisałem Agenta 6, poświęcała mi swój czas, udzielała rad i poparcia, a także uczestniczyła w zbieraniu materiałów, zwłaszcza na temat komunizmu w Ameryce, między innymi objeżdżając opisywane miejsca w Nowym Jorku. Zoe okazała się nieocenionym źródłem informacji — jest wspaniałą przyjaciółką i błyskotliwą kobietą. Miałem szczęście współpracować z dwoma znakomitymi redaktorami — Mitchem Hoffmanem z Grand Central Publishing oraz Suzanne Baboneau z Simon & Schuster UK. Chciałbym podziękować również Felicity Blunt z agencji Curtis Brown za pomoc przy wydaniu tej książki oraz Robertowi Bookmanowi z CAA — obojgu bardzo wiele zawdzięczam. Na koniec pragnę podziękować Benowi Stephensonowi za wsparcie w ciągu ostatnich dwóch lat.
Spis treści O książce Strona ty tułowa O autorze Tego autora Strona redakcy jna Dedy kacja Moskwa. Plac Łubiański. Łubianka — siedziba tajnej policji Moskwa. Most Moskworiecki. Tramwaj KM Moskwa. Plac Łubiański. Łubianka — siedziba tajnej policji Moskwa. Dom na Skarpie. Ulica Serafimowicza 2 Moskwa. Sklep spoży wczy nr 1. Delikatesy Jelisiejewa. Ulica Twerska 14 Moskwa. Szkoła Średnia nr 7. Ulica Awtozawodska Moskwa. Fabry ka Sierp i Młot. Magnitogorsk Piętnaście lat później Moskwa. Nowy je Czeriomuszki. Jedna z dzielnic-sy pialni z czasów Chruszczowa. Mieszkanie nr 1312 Manhattan. Stacja metra przy Drugiej Alei Przestrzeń powietrzna nad Nowy m Jorkiem Manhattan. Hotel Grand Metropolitan. Ulica Czterdziesta Czwarta Manhattan. Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczony ch. Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Drugiej New Jersey. Hrabstwo Bergen. Miasteczko Teaneck Bradhurst. Harlem. Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta Manhattan Bradhurst. Harlem. Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta Manhattan. Hotel Grand Metropolitan. Ulica Czterdziesta Czwarta Manhattan. Piąta Aleja Moskwa. Nowy je Czeriomuszki. Jedna z dzielnic-sy pialni z czasów Chruszczowa. Mieszkanie nr 1312 Manhattan. Hotel Grand Metropolitan. Ulica Czterdziesta Czwarta Moskwa. Plac Łubiański. Łubianka — siedziba tajnej policji Manhattan. Hotel Grand Metropolitan. Ulica Czterdziesta Czwarta Manhattan. Biuro podróży Global Travel Company. Broadway 926 Bradhurst. Harlem. Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta Manhattan. Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczony ch. Sala obrad plenarny ch. Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Czwartej Harlem. Bradhurst. Róg Ósmej Alei i Zachodniej Sto Trzy dziestej Dziewiątej. Restauracja Nelsona
Manhattan. Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczony ch. Sala obrad plenarny ch. Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Czwartej Manhattan. Przed siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczony ch. Róg Pierwszej Alei i Wschodniej. Czterdziestej Czwartej Biuro podróży Global Travel Company. Broadway 926 Manhattan. Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczony ch. Sala obrad plenarny ch. Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Czwartej Manhattan. Przed siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczony ch. Róg Pierwszej Alei i Wschodniej. Czterdziestej Czwartej Manhattan. Szpital Bellevue. Pierwsza Aleja 462 Manhattan. Siedemnasty komisariat. Ulica Wschodnia Pięćdziesiąta Pierwsza 167 Harlem. Bradhurst. Róg Ósmej Alei i Zachodniej Sto Trzy dziestej Dziewiątej. Restauracja Nelsona Ty dzień później Związek Radziecki. 29 kilometrów na północny zachód od Moskwy. Lotnisko Szeremietiewo Moskwa. Nowy je Czeriomuszki. Jedna z dzielnic-sy pialni z czasów Chruszczowa. Mieszkanie nr 1312 Osiem lat później Granica rosy jsko-fińska. Punkt kontrolny po stronie radzieckiej 760 kilometrów na północny zachód od Moskwy. 240 kilometrów na północny wschód od Helsinek Siedem lat później Prowincja Kabul. Jezioro Qargha. 9 kilometrów na zachód od Kabulu Prowincja Kabul. Kabul. Dy stry kt Karta-i-Seh. Bulwar Darulaman Prowincja Kabul. Kabul. Dy stry kt Karta-i-Seh. Ambasada radziecka. Bulwar Darulaman Prowincja Kabul. Kabul. Dy stry kt Karta-i-Seh. Bulwar Darulaman Prowincja Kabul. Kabul. Komenda główna policji. Dih Afghanan Siedziba sztabu Czterdziestej Armii. Pałac Tapa-e-Tajbeg. 10 kilometrów na południe od Kabulu Prowincja Kabul. Kabul. Dy stry kt Murad Khani Prowincja Kabul. Kabul. Dy stry kt Murad Khani Prowincja Kabul. Kabul. Dy stry kt Karta-i-Seh. Bulwar Darulaman Prowincja Kabul. Dy stry kt Surobi. Zapora wodna Barqi-Sarobi. 50 kilometrów na wschód od Kabulu Prowincja Kabul. Kabul. Komenda główna policji. Dih Afghanan Prowincja Kabul. 8 kilometrów na wschód od Kabulu Prowincja Kabul. 10 kilometrów na wschód od Kabulu. Więzienie Pul-i-Charki Prowincja Kabul. Kabul. Rondo Sar-e-Chowk Granica prowincji Laghman i Nangarhar. Wioska Sokh Rot. 116 kilometrów na wschód od Kabulu. 9 kilometrów na zachód od Dżalalabadu Prowincja Kabul. Kabul. Dy stry kt Jada-e-Maiwand. Osiedle mieszkaniowe Microray on Droga z Kabulu do Dżalalabadu. 100 kilometrów na wschód od Kabulu. 25 kilometrów na zachód od Dżalalabadu Granica prowincji Laghman i Nangarhar. Wioska Sokh Rot. 116 kilometrów na wschód od Kabulu. 9 kilometrów na zachód od Dżalalabadu
Wioska Sau. 118 kilometrów na wschód od Kabulu. 7 kilometrów na zachód od Dżalalabadu Prowincja Nangarhar. Dy stry kt Rodat. 15 kilometrów na południe od Dżalalabadu. 3100 metrów nad poziomem morza Góry Hindukusz. Granica afgańsko-pakistańska. Przełęcz Chajber. 1000 metrów nad poziomem morza. 180 kilometrów na południowy wschód od Kabulu. 30 kilometrów na północny zachód od Peszawaru Pakistan. Północno-Zachodnia Prowincja Pograniczna. Peszawar. 43 kilometry na południowy wschód od granicy z Afganistanem Sześć miesięcy później Manhattan. Siedziba Organizacji Narodów Zjednoczony ch. Róg Pierwszej Alei i Wschodniej Czterdziestej Drugiej Bradhurst. Harlem. Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta Nowy Jork. Brighton Beach Waszy ngton. Siedziba główna FBI. Gmach J. Edgara Hoovera. Pennsy lvania Avenue 935 Bradhurst. Harlem. Ulica Zachodnia Sto Czterdziesta Piąta Harlem. Bradhurst. Róg Ósmej Alei i Zachodniej. Sto Trzy dziestej Dziewiątej. Restauracja Nelsona New Jersey New Jersey. Hrabstwo Bergen. Miasteczko Teaneck. Cedar Lane Nowy Jork. Brighton Beach Miesiąc później Radziecka przestrzeń powietrzna nad Moskwą Moskwa. Więzienie śledcze Buty rki. Areszt przejściowy dla oczekujący ch na proces. Ulica Nowosłobodskaja 45 Podziękowania Przy pisy
1 Wypowiedź przypisywana Stalinowi. 2 Koran, przekład J. Bielawskiego, Warszawa 1986.