Tytuł oryginału: DAY 7 Copyright © Kerry Drewery, 2017 Originally published in the English language as Day 7 by Hot Key Books, an imprint of Bonnier Zaffre Limited, London. The moral rights of the author have been asserted. Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book Projekt okładki: Rachel Lawston Zdjęcia na okładce © Shutterstock.com Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Marta Stasińska, Alicja Kaszyńska Cytat z Long Walk to Freedom Nelsona Mandeli wykorzystano za zgodą Little, Brown Book Group. Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki bądź zostały użyte w fikcyjnym kontekście. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A jeśli ją kopiujesz, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl ISBN 978-83-8057-249-2 Wydawnictwo Debit Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 email:
[email protected] www.mlodybook.com.pl www.facebook.com/BookMlody www.instagram.com/mlodybook E-wydanie 2018 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl
Spis treści
Prolog Dzień 1 Studio telewizyjne Isaac Martha Isaac Premier Przed blokiem śmierci 18.30. Czołówka programu Sprawiedliwością Jest Śmierć Patty i premier Martha
Dzień 2 Isaac Martha Pani B. Martha 18.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Martha Eve Martha Premier
Dzień 3 Martha Isaac Martha Dom Stantonów Isaac 14.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Martha
Dom Stantonów Martha Patty i premier Martha
Dzień 4 Dom Stantonów Martha Max i Cicero 10.30. Początek programu Dzwoń po Sprawiedliwość Przed budynkiem sądu Dzwoń po Sprawiedliwość Przed budynkiem sądu 18.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Dom Stantonów Isaac Martha Premier
Dzień 5 Martha Isaac Max Martha Max 18.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Martha Joshua Martha Isaac
Dzień 6 Martha High Rises Martha 18.30 Sprawiedliwością Jest Śmierć Martha Sprawiedliwością Jest Śmierć Isaac Sprawiedliwością Jest Śmierć
Martha Isaac Premier
Dzień 7 Martha Isaac Max Martha Dom Stantonów Max Martha Isaac Max Martha Isaac Max Premier Eve i Cicero Martha 18.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Max i Joshua Martha Eve i Cicero Isaac Martha Sprawiedliwością Jest Śmierć Martha Isaac Max i Joshua Martha Sprawiedliwością Jest Śmierć Isaac Eve i Cicero Max i Joshua Sprawiedliwością Jest Śmierć Martha
Po wszystkim
Max i Joshua Blok śmierci Martha Dom Stantonów 1.30. Na ekranie czołówka programu Dzwoń po Sprawiedliwość Premier Martha Blok śmierci Martha
Podziękowania Przypisy
Dla Baronów: Janet, Jacka, Helen i Paula, a także ku pamięci Edwarda, Prince’a i Rocky’ego, który lubił mówić „jazda!”
W czasach powszechnego oszustwa mówienie prawdy urasta do rangi rewolucji. ANONIM
Prolog Powinnam być martwa. Powinnam być martwa. Czuję zimne powietrze w płucach. Ktoś trzyma mnie za rękę. Słyszę krzyki. „Martho, co…?” „Martho, kiedy…” „Martho, jak…?” Za głośno. Za głośno! Zamknijcie się. Błagam. Światła. Białe światła. Światełka z telefonów obserwują. Wielkie kamery oślepiają. Fotografują. Cyk, cyk, cyk. Nie komentuję. Idę. Idę przed siebie, trzymając pierścionek, który mi dałeś. Oddalam się od ciebie. I tak mi przykro. Tak przykro. Rozpadam się. Część mnie zostaje przy tobie. I jeśli umrzesz, ta część umrze wraz z tobą.
DZIEŃ 1
STUDIO TELEWIZYJNE 10.30. Na ekranie napisy początkowe nowego programu Dzwoń po Sprawiedliwość W głębi szerokiego studia na trybunach zasiada publiczność. Na pierwszym planie, po prawej stronie sceny, stoi platforma z błyszczącym czarnym stanowiskiem dla świadka, otoczonym w górnej części ochronną szybą. Na ścianie z lewej strony widnieje duży ekran. Między sceną a trybunami przy długim stole siedzi troje jurorów. Przed każdym znajduje się przesadnie wielki niebieski przycisk, a nad każdym wisi trójwymiarowe logo przedstawiające lekko podświetlone, mrugające powoli oko – symbol programu Dzwoń po Sprawiedliwość. Żwawa muzyczka cichnie i na scenę wkracza gospodyni programu, Kristina, w obcisłym szarym prążkowanym kostiumie ze spodniami i jasnoniebieskiej bluzce z głębokim dekoltem. Uśmiecha się i odrzuca na bok kręcone blond włosy. Aplauz powoli milknie. Witam w kolejnym wydaniu programu Dzwoń po Sprawiedliwość, w którym zaprezentujemy fascynujące materiały dotyczące przestępstw, kłamstw i wyroków, cichej niewinności i hałaśliwej winy. Spodziewajcie się łez, wyznań i wybuchów szału!
KRISTINA:
Publiczność klaszcze i wiwatuje. KRISTINA:
Nie traćmy czasu i przejdźmy do meritum: przed państwem nasi dzisiejsi jurorzy, którym przypadła w udziale niewiarygodna szansa ferowania wyroków. Panie i panowie, pamiętajcie, że potrzeba jedynie większości głosów: do skazania oskarżonego wystarczą dwa przyciśnięte dzwonki, dwa głosy oznaczające „winny”!
Kristina milknie, światła nad gośćmi jaśnieją. KRISTINA: Powitajmy gromko jurorkę numer 1 – Avę, emerytkę z Camden, która
od dziecka marzyła o występie w telewizji. Najazd kamery na rozradowaną Avę, machającą jak szalona. Po chwili kamera przesuwa się na drugiego z gości. KRISTINA: Powitajmy Sadiqa, naszego drugiego jurora. Pochodzi z niewielkiej
wioski w hrabstwie Derbyshire i marzy o karierze w branży muzycznej. Sadiq uśmiecha się ciepło. KRISTINA:
I na sam koniec trzeci z dzisiejszych jurorów – Candice z Birmingham. Candice pragnie zostać aktorką. Powitajmy ją brawami!
Kamera pokazuje Candice, która przyjmuje dramatyczną pozę, odrzuca włosy do tyłu i uśmiecha się od ucha do ucha. KRISTINA: Cóż za inspirującą grupę poszukiwaczy sprawiedliwości dziś gościmy!
Czas na pierwszego przestępcę, kogoś, kogo wielu z państwa może już dobrze znać. Z pewnością znam go ja – to były więzień celi śmierci i niedawny gość programu Sprawiedliwością Jest Śmierć. Przed nami Gus Evans we własnej osobie! Gra muzyka. Reflektory krążą po studiu i w końcu zatrzymują się na wychodzącej zza kulis szczupłej, potarganej postaci w wyblakłych i podartych dżinsach oraz pomiętej koszulce. Prowadzony przez ochroniarza Gus ze spuszczoną głową wchodzi na podest i staje w budce dla świadka. Strażnik przekręca klucz, zamykając Gusa w środku. Muzyka cichnie, światła zastygają w miejscu. KRISTINA: Wspaniale cię znowu widzieć, Gus. Ile to minęło… Tydzień?
Śmieje się. Gus kiwa powoli głową. KRISTINA: Nie wiem jak inni, ale ja nie mogę się doczekać opowieści o tym,
co porabiałeś przez tych siedem dni i co cię tu przywiodło. Przyjrzyjmy się temu bez zbędnych ceregieli.
Odwraca się do ekranu wyświetlającego wczorajszy obraz z monitoringu słynnego bloku śmierci. Monumentalnej, przytłaczającej fasady pozbawionego sumienia wymiaru sprawiedliwości, w którym za nowoczesnymi drzwiami i lśniącą elewacją codziennie odbywa się bolesna wędrówka więźniów ku celi śmierci, a neonowe oko i jego obietnica rozrywki dla wszystkich, którzy włączą program, przysłaniają brutalną rzeczywistość wyroków ferowanych za pomocą publicznego głosowania w siódmym dniu udręki. Obraz na ekranie koncentruje się na Gusie. Mężczyzna stoi w pewnej odległości od tłumu demonstrantów trzymających transparenty z napisami: „Życie za życie” i „Żądamy bezpieczeństwa na ulicach”. Gus trzyma plakat z napisem: „Jedna osoba, jeden głos”. Porusza ustami, wykrzykując jakieś hasła, przestępuje z nogi na nogę, by uchronić się przed zimnem, po czym wymachuje pięścią w powietrzu. Obok zatrzymuje się samochód. Gus puszcza plakat i ucieka. Tłum rzuca się na samochód, popycha go i kołysze, ale kamera wycofuje się, zgubiwszy Gusa w tłumie. Samochód przewraca się na bok, potem na dach. Szkło rozsypuje się po jezdni, następuje cięcie, a po nim niewyraźne zbliżenie na płaczącą na ziemi młodą kobietę oraz siedzącego na poboczu starszego mężczyznę ze szmatką przytkniętą do zakrwawionego czoła. Znów cięcie i na ekranie pojawia się Gus z wykrzywioną gniewem twarzą. Trzyma dłonie na przewróconym samochodzie. Kristina patrzy na niego i kręci głową. KRISTINA:
Chyba mogę w imieniu nas wszystkich powiedzieć, że jesteśmy odrobinę wstrząśnięci twoim zachowaniem. Zachowaniem, które spowodowało obrażenia niewinnych cywilów, wśród nich młodej kobiety i starszego pana widocznych na filmie.
Odwraca się z powrotem do ekranu. KRISTINA: Zobaczmy, o co dokładnie jesteś oskarżony.
Obraz Gusa przesuwa się na prawą stronę ekranu, a po lewej pojawia się świecący niebieski napis: „PRZESTĘPSTWO”. Pod nim mrugają rzędy diod, budując napięcie. W końcu rozbrzmiewa głośny brzęk i mruganie ustaje, a z liter tworzy się napis: „ZAKŁÓCENIE MIRU, WSZCZYNANIE BURD, WYWOŁANIE ZAMIESZEK”.
Publiczność mamrocze. Przy pulpicie Gus podnosi rękę i otwiera usta, ale do uszu słuchaczy nie dociera żaden dźwięk. Ochroniarz odczepia od pasa pałkę i ostrzegawczo postukuje nią w szkło. KRISTINA:
Trzy przestępstwa przeciwko porządkowi publicznemu. Trzy! Szanowni państwo, jakie jest państwa zdanie na ten temat?
Na sali rozbrzmiewają odgłosy niezadowolenia. KRISTINA: Czy chcemy, by ktoś taki chodził po naszych ulicach? Ktoś, komu
daliśmy szansę, a on cisnął ją nam prosto w twarz? Ktoś, kto udawał przyjaciela naszego siostrzanego programu Sprawiedliwością Jest Śmierć, a w rzeczywistości nadal zadawał się z przestępcami? Ktoś, komu podaliśmy rękę, choć był nędzarzem z Rises, a on nie docenił naszego gestu? Czy chcemy go widzieć na naszych ulicach? Publiczność buczy. KRISTINA: Osobiście wolałabym nie, ale nie ode mnie to zależy. To wasz kraj,
wasze zasady i wasza demokracja. Wy tu rządzicie. Decyzja spoczywa w rękach tych trojga przedstawicieli, którzy dzielnie zgłosili się do jej podjęcia i wyłożyli sporo z własnej kieszeni w zamian za zaszczyt i odpowiedzialność reprezentowania opinii publicznej. Najpierw jednak dowiedzmy się, jaki wyrok otrzyma Gus Evans, jeśli nasi jurorzy uznają go za winnego. Ponownie obraca się do ekranu. Pod listą przestępstw ukazuje się słowo „SUMA”, a obok niego mruga rząd diod, by ostatecznie zatrzymać się z brzękiem, tworząc napis: „7 LAT”. Kristina wydaje przeciągły gwizd. KRISTINA:
Uzbierałeś sobie spory wyroczek, Gus. Nieprawdaż, moi drodzy? A niech to! Spory, ale muszę przyznać, że zasłużony. I rzecz jasna, stanowiący poważne ostrzeżenie dla każdego, kto chciałby zakłócać istniejący porządek.
Idzie przez studio w stronę Gusa.
KRISTINA: Oczywiście w prawdziwej demokracji nie możemy pozwolić, by nasi
jurorzy wydali werdykt bez wysłuchania oskarżonego. Zatrzymuje się przy budce dla świadka. Światełka nad nią i Gusem jaśnieją. KRISTINA: Gus, masz trzydzieści sekund na wygłoszenie mowy. Czas…
Na ekranie za nimi widok Gusa na miejscu przestępstwa zastępuje duży stoper pokazujący :30. Mikrofon Gusa włącza się z charakterystycznym pyknięciem. KRISTINA: …start!
Liczba na ekranie natychmiast przechodzi w :29. GUS: Yyy… KRISTINA: Nie marnuj cennych sekund, Gus! Masz szansę przekonać nas o swojej
niewinności! GUS: Ja… yyy… ja tylko… KRISTINA: Może uznałeś, że najlepszą strategią będzie szczerość. Tak czy owak
muszę cię ostrzec, że w odróżnieniu od poprzedniego wymiaru sprawiedliwości, nasz nie wchodzi w żadne układy! Śmieje się. KRISTINA: Wierzymy w uczciwe i sprawiedliwe karanie za przestępstwa, a nie
w pobłażanie komuś tylko dlatego, że przyznał się do czegoś, co i tak było oczywiste. Stoper pokazuje :16. GUS: Nic nie zrobiłem! Nie wsz…wsz…cząłem żadnych burd! Nie wywołałem
zamieszek ani nic! To jakieś pier… Mikrofon milknie w pół słowa. Stoper pokazuje :00. Gus nadal porusza ustami, pluje na szybę i uderza dłońmi w szkło, które zachodzi parą. Kamera obraca się ku uśmiechniętej Kristinie.
KRISTINA: Twój czas się skończył, Gus. Przejdźmy teraz do naszych jurorów.
Czy podobnie jak zgromadzona tu publiczność i widzowie zgromadzeni przed telewizorami i ekranami komputerów uważacie, że sprawiedliwość jest ważna? Stukocząc wysokimi obcasami, zmierza w stronę trojga sędziów. Oświetlenie znów się zmienia: reflektory rozjaśniają Avę, Sadiqa i Candice. Trójwymiarowe oczy nad nimi trzaskają jak iskry i każda z tęczówek robi się lodowatoniebieska. Stoper na ekranie ponownie pokazuje :30. KRISTINA: Jako pierwsza głos zabierze Ava. Avo, widziałaś video i słyszałaś
mowę obronną Gusa. Masz trzydzieści sekund na ogłoszenie swojej decyzji. Stoper zaczyna odliczać. Starcza dłoń Avy zawisa nad przyciskiem. KRISTINA: Avo, muszę cię pogonić. Jeśli uznajesz Gusa za winnego i zalecasz
wysłanie go na siedem lat do więzienia, masz na to jeszcze… Zerka na ekran. KRISTINA: …dziesięć sekund. Pamiętaj, naciskasz przycisk, jeśli jest winny, a nie
naciskasz, jeśli jest nie… Ava uderza w przycisk obiema dłońmi. Oko nad jej głową jaśnieje, trzaska głośniej i świeci bardziej niebiesko. KRISTINA: Raz!
Zostały nam dwa głosy. Potrzebna jest większość. Gus, jeśli Sadiq uzna cię za winnego, natychmiast będziesz mógł rozpocząć odsiadywanie wyroku. Sadiqu, oddaję ci głos. Ekran ponownie rozpoczyna odliczanie. Sadiq trzyma dłonie na stole po obu stronach przycisku, w który wbite jest jego spojrzenie. Światło niebieskiego oka pada na niego. Dłonie mężczyzny drżą. KRISTINA: Zostało piętnaście sekund.
Sadiq unosi obie dłonie nad przyciskiem.
KRISTINA: Dziesięć.
Z każdą sekundą ekran pulsuje. Publiczność odlicza głośno. Sadiq zerka na Gusa, krzyżuje ręce na piersi i kręci głową. KRISTINA: Pięć. Wciąż masz czas. Trzy. Dwa. Jeden.
Oko nad Sadikiem gaśnie i mężczyzna znika w mroku. KRISTINA:
Panie i panowie oraz widzowie przed telewizorami, cóż za niespodzianka! Sądziłam, że sprawa jest jednoznaczna. Gus, wygląda na to, że rzucono ci koło ratunkowe. Czy uda się ciebie wyciągnąć? O tym przekonamy się za chwilę.
Podchodzi do trzeciej osoby. KRISTINA: Candice, decyzja należy do ciebie! Los Gusa jest w twoich rękach. Ale
czy te ręce są gotowe wymierzyć sprawiedliwość? Miejmy taką nadzieję. Naciśnij ten guzik, a Gus Evans, były więzień celi śmierci, obecnie oskarżony o trzy – trzy! – przestępstwa przeciw porządkowi publicznemu, wskutek których ranne zostały setki niewinnych cywilów, pójdzie na siedem lat do więzienia. Rób, co ci serce dyktuje, Candice! Masz trzydzieści sekund… czas start! Stoper zaczyna odmierzać. Każda sekunda migocze na niebiesko w przyciemnionym studiu. Candice w udawanym przerażeniu obejmuje dłońmi policzki. Publiczność wykrzykuje rady. Dziewczyna obraca się i patrzy na nią. Niektórzy kierują kciuki w dół, inni kręcą głową. CANDICE (krzyczy): Co robić? Co robić?
Wzrusza ramionami, wyciąga obie dłonie i kładzie je na przycisku. Drżą. Publiczność wiwatuje, lecz kiedy Candice zerka na Gusa, ich spojrzenia się krzyżują. Mężczyzna rzuca jej przelotny uśmiech. Dziewczyna cofa dłonie. Widownia buczy i gwiżdże. KRISTINA: Piętnaście sekund, Candice! Zadaj sobie pytanie, czy chciałabyś się
znaleźć w środku zamieszek wywołanych przez tego człowieka? A gdyby tam była twoja matka? Babcia? Co podpowiada ci serce? Dwanaście sekund! CANDICE (krzyczy): Nie wiem!
Stoper odlicza: 10, 9… Candice znów zerka na widownię. Jakiś mężczyzna wpatruje się w nią intensywnie. KRISTINA: Siedem sekund, Candice. Sześć. Nie trać czasu!
Mężczyzna mówi coś bezgłośnie. Candice sięga do kieszeni. Kamera tego nie wyłapuje, ale dziewczyna wyjmuje wizytówkę, na której nabazgrano jakiś adres i słowa: „Jeśli go skażą, zapraszam jutro na próbę”. KRISTINA: Trzy. Dwa.
Candice patrzy na mężczyznę, a potem na przycisk. KRISTINA: Jeden.
Candice obiema dłońmi uderza w przycisk. Oko ponad jej głową jaśnieje, rzucając na nią fosforyzujący niebieski blask. Na platformie Gus zatacza się przy pulpicie i przeczesuje palcami włosy. Jego usta bezgłośnie wypowiadają jakieś słowa. Publiczność wiwatuje. Kristina się uśmiecha. KRISTINA
(przekrzykując publiczność): Panie i panowie, telewidzowie, jury wydało werdykt! Słuszny, jak sądzę. Dzięki niemu będziemy się czuć bezpieczniej. Gus, choć nie przyznajesz się do winy, sprawiedliwość zwyciężyła. Lud przemówił. Zostajesz skazany!
Wszystkie reflektory włączają się i pląsają po studiu, w którym rozbrzmiewa triumfalna melodia. Ochroniarz przekręca klucz i otwiera budkę. KRISTINA: Gusie Evans, od tej chwili rozpoczynasz odbywanie wyroku. Łączna
kara za ciężkie przestępstwa, których się dopuściłeś, wynosi siedem lat więzienia bez możliwości ułaskawienia lub zwolnienia warunkowego. Część publiczności wstaje i zaczyna miarowo klaskać, gdy ochroniarz prowadzi przez scenę Gusa ze skutymi na plecach rękami, lecz podniesioną głową. GUS (krzyczy): To jakaś kpina! Szwindel! Nikogo nie interesuje prawda, więc
wymyślają bzdury! Obudźcie się, debile! Obudźcie się! KRISTINA: Dziękujemy wszystkim widzom za udział i uwagę, a jurorom za sprawiedliwy werdykt. Ochroniarz prowadzi Gusa przez scenę. Gdy zbliżają się do stołu jurorów, z cienia wyłania się niewidoczny dla kamery mężczyzna, ten sam, który wcześniej patrzył na Candice. MĘŻCZYZNA: Ostrzegaliśmy cię, Gus. Trzeba było posłuchać. Teraz widzisz, jaką
mamy władzę. Szkoda, że o tym zapomniałeś. Znika w ciemnościach. Gus idzie dalej, już z pochyloną głową.
Isaac Nigdy nie zaznałem takiej ciszy. Słyszę ruch własnych powiek i przelewanie się śliny w ustach. Mój oddech niemal ogłusza. Nie pozwolili mi wygłosić przemówienia: stwierdzili, że musi wystarczyć to, co powiedziałem wczoraj. Pytali, czy jestem idiotą. „Co ci odbiło? Bierzesz na siebie winę, żeby ochronić tę szmatę?” Nie odpowiadałem. Milczałem i starałem się nie myśleć, gdy golili mi głowę, rozbierali mnie do naga i wkładali mi więzienny drelich. „Nie zniżaj się do ich poziomu” – powtarzałem sobie. Teraz siedzę w Celi 1. Przede mną jeszcze sześć cel i sześć dni. Parodia wymiaru sprawiedliwości, system karmiący się kłamstwami i sensacją, nagłówkami i plotkami zamiast uczciwości i prawdy. System, w którym oszukana, omamiona publiczność na podstawie propagandy i dezinformacji decyduje o tym, kto będzie żył, a kto umrze. Wszystko musi być czarne lub białe. Winny – niewinny. Nie ma miejsca na odcienie szarości ani na przyczyny. Tak lub nie – zero wyjaśnień. „Oko za oko” – głosi prawo. Wiedziałem o tym. Wiedziałem, kiedy pociągałem za spust i zabijałem człowieka, który nazywał siebie moim ojcem. To, że gdybym tego nie zrobił, Martha by zginęła, nie ma znaczenia w systemie, w którym brak miejsca na rozum. Fakt: zabiłem go. Fakt: jestem winien. Fakt: umrę.
Martha Chcę jeść, bo mówili, że mi to pomoże. Oni, to znaczy Eve, Cicero i Max. Chcę, ale nie mogę. Leżę na łóżku, bo mówili, że jeśli się wyśpię, poczuję się lepiej i rano coś wymyślimy. Ale jak mogłabym zasnąć? Mam przed oczami twoją twarz, Isaacu. Czuję twoją dłoń na swojej. I słyszę twój szept. Nie mogę spać. Nie mogę jeść. Nie mogę zaakceptować świata, w którym ciebie nie ma. Kręci mi się w głowie. Próbuję złapać oddech. Napieram na drzwi sypialni i biegnę przez korytarz do kuchni, do salonu, dławiąc się niechcianymi łzami. Czuję mdłości. I mrowienie w rękach. Mocuję się z zamkiem i otwieram drzwi na taras. Zimno uderza we mnie jak kamień. Budzi mnie. Zmusza do zaciągnięcia się lodowatym powietrzem. Lód skrzypi pod butami, gdy przedzieram się przez ogród i padam w trawie. Tęsknię za tobą, Issacu. I przykro mi. Tak cholernie mi przykro. Przewracam się na plecy. Wieje wiatr. Drżę. Gapię się w blade niebo, żałując, że jest dzień i nie widać gwiazd. Naszych gwiazd. One nie znają winy ani niewinności.
Czy wyglądasz teraz przez to maleńkie okienko i podobnie jak ja patrzysz w niebo? Wypieram rzeczywistość i wyobrażam sobie, że jesteś tu ze mną. Naprawdę czuję dotyk twojej dłoni.
Isaac „Idź w zaparte” – wbijał mi do głowy człowiek, który nazywał siebie moim ojcem. Było to wtedy, gdy mu powiedziałem, że na egzaminie odpisywałem od siedzącego obok chłopaka. Z płonącymi ze wstydu policzkami wymamrotałem, że wpadłem w panikę i nie wiedziałem, jak zrobić wykres, a chłopak zauważył, że od niego ściągam, i powiedział o tym nauczycielowi. Jackson mnie wyśmiał. „Miej jaja, chłopie!” Wtedy do kuchni weszła Patty, moja macocha, i zobaczyła nas stojących razem. Rzadki widok. Jackson z dezaprobatą pokręcił głową i opowiedział jej, co się stało. „Powiedziałem mu – rzekł, wskazując mnie – że niczego nie mogą mu udowodnić. Wystarczy, że zaprzeczy, a nie będzie miał powodu do obaw”. Tyle że ja chciałem zostać ukarany. Należało mi się. Dzięki ściąganiu dostałem szóstkę i znalazłem się wśród najlepszych, choć na to nie zasłużyłem. W oczach Jacksona widziałem jednak dumę zamiast rozczarowania. „Wykorzystałeś okazję – powiedział. – Dobra robota”. „Niczego ci nie udowodnią – przytaknęła Patty. – Mają tylko słowo przeciwko słowu. Nauczyciel nic nie widział, prawda? Tylko ten chłopak”. „Właśnie – dodał Jackson. – Jeśli chcesz coś osiągnąć w życiu, bierz przykład ze mnie i idź po trupach. Ty tylko wykazałeś się inicjatywą”. „Nie – szepnąłem. – Oszukałem”. Patty patrzyła na mnie jak na głupka. „Jest równie naiwny jak ty, kiedy się poznaliśmy – burknęła do Jacksona, po czym zrobiła krok w moją stronę. – Nikt ci nie pomoże, jeśli sam sobie nie pomożesz. Spójrz na ojca: jak twoim zdaniem dotarł tam, gdzie dziś jest? Wykorzystując sytuacje, które stwarzało mu życie. – Zrobiła retoryczną pauzę. – Ja go tego nauczyłam”. Jackson nie odpowiedział. Wychodził już z pokoju. Następnego dnia w szkole, stojąc przed wychowawcą i odpowiadając na zarzuty, nie potrafiłem się zmusić do kłamstwa i wyznałem wszystko. Kiedy Patty usłyszała, że za karę muszę przez tydzień zostawać dłużej po lekcjach,
nazwała mnie idiotą, ale Jackson tylko uniósł gazetę. Na pierwszej stronie widniał nagłówek Isaac Paige ambasadorem nastoletnich przestępców i moja własna twarz, która zdawała się ze mnie szydzić. Wtedy nie miałem argumentów. Byłem winny i wiedziałem o tym, kiedy zaglądałem w kartkę tamtemu chłopakowi. Teraz też nie mam nic na swoje usprawiedliwienie: jestem winny i wiedziałem o tym, że będę winny, gdy pociągałem za spust. A jednak to zrobiłem. Oko za oko. Przysuwam łóżko do okna. Skrzypi niemiłosiernie, ale nikt nie przychodzi. Nade mną rozpościera się rześki zimowy błękit nieba. Naszego nieba, Martho. I naszych gwiazd. One wciąż tam są, choć niewidoczne w świetle dnia. Przekręcając głowę tak, że jest mi niewygodnie, widzę ścieżkę, którą szedłem na dziedziniec. Rośnie tam drzewo. Wygląda dziwnie, jakby ktoś zasadził je stanowczo zbyt blisko budynku. Jego konary są nagie. Czekają na wiosnę, która na powrót tchnie w nie życie. A jednak ono wciąż tam jest. Widzę ptaka na gnieździe. Ciekawe, czy przetrwa zimę. Może ktoś go karmi i dogląda. Mam taką nadzieję. Czy ty też go widziałaś, gdy tu byłaś, Martho? Szkoda, że nie mogliśmy przynajmniej porozmawiać po tym, jak opuściłaś Celę 7. Szkoda, że nie mogłem spędzić z tobą więcej czasu. Trzymać cię w ramionach, mówić ci, że cię kocham i że przyjaźń z tobą napawa mnie dumą. Przed siedmioma dniami przebywałaś w tym miejscu, leżałaś na tym łóżku, wśród tych samych białych ścian. Czas pędzi tak szybko. Nie czeka na nic i na nikogo. Ty i ja walczyliśmy, by odmienić wymiar sprawiedliwości, oczyścić go z korupcji i sprawić, by był uczciwy. Nadal walczymy. Ale nawet jeśli zwyciężymy, czy wciąż będzie stosowana kara śmierci? Czy obywatele naszego kraju tego chcą? A jeśli tak, czy to czyni ją sprawiedliwą?
Premier Prywatny odrzutowiec stoi na płycie lotniska pod pogodnym listopadowym niebem. Drzwi otwierają się i ze środka wychodzi premier w otoczeniu dwóch ochroniarzy. U szczytu metalowych schodów przystaje, by poprawić okulary lustrzanki połyskujące w promieniach zimowego słońca. Z uśmiechem odsłaniającym oszałamiająco białe zęby zbiega rączo po stopniach i robi kilka zamaszystych kroków w kierunku czekającej prasy i widzów. Unosi obie ręce w prośbie o spokój, omiata wzrokiem twarze i kamery. Czeka, aż zrobi się cicho jak makiem zasiał, i dopiero zaczyna przemówienie. – Panie i panowie, dziękuję za to gorące powitanie po tak długiej nieobecności, zwłaszcza że sam dzień jest raczej chłodny. Publiczność chichocze, a on znów się uśmiecha. – Błękit nad nami nieco zakłamuje fakt, że ostatnimi czasy było tu raczej burzliwie. Przebywając poza granicami, obserwowałem rozwój naszego wymiaru sprawiedliwości, a w szczególności z wielkim zainteresowaniem oraz najwyższą troską przyglądałem się niektórym więźniom cel śmierci. Przerywa, wypina pierś i unosi podbródek. – Mamy obowiązek pamiętać, że nasz system jest nowatorski, przodujący i inspirujący. Nie możemy dopuścić, by zaburzyły go jakieś nieprzemyślane reakcje. Naszym obywatelskim obowiązkiem jest ochrona systemu przed manipulatorami, którzy pragną mu zaszkodzić. – Zadajmy sobie pytanie: jaki inny kraj na świecie pozwala każdemu obywatelowi być sędzią w dowolnej sprawie? Znają państwo odpowiedź? Ze stoickim spokojem rozgląda się po twarzach. Nikt się nie odzywa. – A wiedzą państwo, dlaczego jej nie znają? Bo taki kraj nie istnieje. Jesteśmy ikoną, pionierami, siłą, do miana jakiej inni mogą jedynie dążyć. Nie zapominajmy o tym ani na chwilę. Dziękuję. Zaczyna się oddalać. – Panie premierze! – woła jeden z dziennikarzy. – A co z Marthą Honeydew? Była niewinna. Jak to świadczy o naszym wymiarze sprawiedliwości? Premier się zatrzymuje. Przez chwilę stoi bez ruchu. Potem odwraca się i kiwa głową.
– W życiu, także w życiu przywódcy, często pojawia się konieczność zakwestionowania znaczenia oraz społecznych oczekiwań wobec tego, co nazywają niewinnością. To jeden z tych przypadków. – Panie premierze, ona ośmieszyła ten system! – woła inny dziennikarz. Premier uśmiecha się i kręci głową. – Wierząc w to, ośmiesza pan jedynie siebie – mówi. – Gdyby wszyscy wysuwający takie oskarżenia przyjrzeli się sposobowi działania naszego wymiaru sprawiedliwości, zobaczyliby jak na dłoni, że możliwość wpłynięcia na decyzje dotyczące winy lub niewinności osób osadzonych w celi śmierci jest praktycznie żadna. Ponownie próbuje odejść, lecz atakuje go seria pytań, mikrofonów i dyktafonów wycelowanych w twarz. Premier robi nonszalancki krok w tył i uśmiecha się do tłumu. Jedno z pytań rozbrzmiewa głośniej niż pozostałe. – A co z korupcją? Premier unosi okulary słoneczne. – Co z nią? – pyta niewinnie. – Wczoraj padło wiele oskarżeń. Młody Paige dysponował mnóstwem dowodów i wysuwał poważne zarzuty. Twierdzi, że to jego ojciec, Jackson, zabił matkę Marthy Honeydew. Jeśli to prawda, to stracony za to młody człowiek był niewinny, a wideo pokazuje… Premier podnosi rękę. – Pozwoli pani, że przerwę. Tego rodzaju bezzasadne zarzuty są wyłącznie amatorską próbą podważenia wszystkiego, czym szczyci się ten kraj. Nie mogę się zgodzić… – Przecież one nie były bezzasadne! Chłopak miał dowody. A dokumenty, które wyniósł z gabi… Premier parska śmiechem. – Właśnie tego najbardziej się obawiam i przeciwko temu musimy się zjednoczyć. Ludzie rzucający takie oszczerstwa próbują zniszczyć to, o co ten kraj przez tyle lat zabiegał i na co zasługuje: pokój i bezpieczeństwo. – Nie zapominajmy, jak diametralnie spadła liczba przestępstw z użyciem przemocy, odkąd wprowadziliśmy Głosowanie dla Wszystkich. Czy chcą państwo wyrzucić całe to bezpieczeństwo przez okno? Wątpię. Takie oskarżenia nie są niczym więcej niż właśnie oskarżeniami i nie zasługują na nasze zainteresowanie. Przecież jednym z powodów, dla których rozwiązano sądy, było ciągłe zagrożenie korupcją, często uniemożliwiającą wymierzenie winnym
sprawiedliwości. Dilerzy narkotykowi dostawali niższe wyroki za to, że wsypywali wspólników, morderców sądzono za nieumyślne spowodowanie śmierci, jeśli przyznali się do winy i w ten sposób zaoszczędzili sądowi wydatków, policjantom odpuszczano, jeśli godzili się przymykać oko na cudze grzechy. To musiało się skończyć! – Unosi dłoń. – I się skończyło. Dzięki wam! Błagam więc, bądźcie dumni ze wszystkiego, co wspólnie osiągnęliśmy. Nie ryzykujcie utraty tego z powodu plotek i bujd. Wy, ja i mój rząd przysięgaliśmy, że nie będziemy sankcjonować żadnej formy korupcji. Że będziemy ją zwalczać. Panie i panowie, z dumą oświadczam, że obstajemy przy tym! Potraktowaliśmy zarzuty Paige’a poważnie. Zgodnie z wytycznymi, które wydałem przed wyjazdem na wakacje, policja kryminalna dokładnie zbadała materiał, skrupulatnie go przeanalizowała i uznała, że jest fałszywy. Dokumenty zabrane rzekomo z gabinetu Jacksona Paige’a oraz domniemany film z monitoringu nie były niczym innym, jak tylko starannie sfabrykowaną mistyfikacją. Milknie na chwilę i rozgląda się po zgromadzonych. – Bądźmy dumni z naszych standardów moralnych i bądźmy silni. Nie pozwólmy, by widzimisię słabszych zdyskredytowało to, co nam jest drogie. Kamery błyskają, mikrofony wyciągają się ku niemu, w powietrzu rozbrzmiewają gniewne pytania, gdy tymczasem spokojnie podchodzi do niego młoda kobieta. – Chodźmy już, panie premierze – szepcze. Nie przestając się uśmiechać, premier kiwa głową, macha do tłumu, oddala się i wchodzi do terminala. Sofia idzie za nim w bezszelestnym obuwiu, spodniach i eleganckim sweterku, z naręczem dokumentów i notatnikiem na czubku sterty. Wtapia się w tło, lecz jej oczy czujnie obserwują wszystko i wszystkich. Po przejściu przez płytę lotniska wchodzą do budynku i znikają z oczu publiczności i dziennikarzom. Uśmiech natychmiast znika z twarzy premiera. Z wykrzywionymi gniewem rysami mężczyzna obraca się na pięcie, podpiera pod boki i spaceruje w tę i we w tę. – Do diabła!– wykrzykuje. – Co ta cholerna dziewucha nawyprawiała! Musimy natychmiast zrobić z tym porządek! – Zatrzymuje się i potrząsa głową. – Do jasnej cholery! – Wydyma policzki. – Sofio, co mamy dzisiaj w planach? – Wiele osób prosiło o rozmowę z panem – odpowiada kobieta, zaglądając do notesu. – „National News” chciałoby zrobić wywiad, Sprawiedliwością Jest Śmierć zaprasza do uczestnictwa w programie w roli gościa specjalnego albo
do połączenia na żywo, jest też zaproszenie do talk-show i prośba magazynu „Celebrity Now!”… Premier gestem nakazuje jej milczenie. – Nic z tych rzeczy. Chcę porozmawiać z Patty Paige. Ściągnij ją.
Przed blokiem śmierci Martha siedzi na tylnym fotelu samochodu, postukując palcami w zakurzony plastik drzwi. Eve przekręca kluczyk w stacyjce i silnik milknie. Zmęczone niebieskie oczy patrzą w lusterko. – Moim zdaniem to zły pomysł – mówi kobieta. – To podsuń mi lepszy – prycha Martha. – Odkąd się poznałyśmy… kiedy to było, przed tygodniem?… co chwila zasypujesz mnie genialnymi pomysłami. Siedzący w fotelu pasażera Cicero obraca się do niej i unosi brwi. – Żyjesz, nie? – fuka. – Jak myślisz, co by się stało, gdyby Eve nie była twoją doradczynią więzienną? Eve kręci głową. – To nie ma znaczenia. – Jak to nie ma? – Cicero uderza pięścią w fotel. – Martho, narażaliśmy dla ciebie życie! Max także. Co by było, gdyby władze się dowiedziały, że to on włamał się do systemu i pokazał ludziom, że nie ty zabiłaś Jacksona? Albo gdyby się zorientowały, że to ja dzwoniłem do programu i zniekształconym głosem wstawiałem się za tobą? Albo że Eve przenosiła grypsy między tobą i Isaakiem? – Patrzy na nią surowo i kręci głową. Martha zapada się głębiej w fotel. – Myślałaś o konsekwencjach? – łagodniejszym tonem pyta Cicero. Eve kładzie mu dłoń na kolanie. – Nie teraz – szepcze. Cicero wzdycha i odwraca się. Przez chwilę wszyscy milczą. Martha podnosi rękę, wyciera parę z szyby i wygląda na zewnątrz. Zgromadzeni na chodniku reporterzy wpatrują się w samochód. – Przepraszam – mówi dziewczyna. – Masz rację. Wszyscy pomogliście mi się stąd wydostać. Dzięki. – Każdy zrobił swoje – mówi Eve. – Ale to nie my tam siedzieliśmy. Martha wzrusza ramionami. – Ludzie muszą mnie wysłuchać – mówi cicho. Eve rozpina pas, odwraca się do dziewczyny i przez chwilę patrzy na nią.
W końcu Martha podnosi wzrok. – Rozumiem. Ale chcę, żeby wiedzieli, że nie jestem potworem. I jak bardzo… – Urywa, głośno przełyka ślinę, po czym bierze głęboki oddech. – Jak bardzo… Isaac… to co… – Odwraca wzrok i ociera twarz rękawem. – Chcesz, żebym poszła z tobą? – pyta Eve. Martha kręci głową. – Dam radę. Ale… – urywa i bierze głęboki oddech – …będziecie tu na mnie czekać? Eve uśmiecha się nieznacznie i kiwa głową. – Jasne.
18.30. Czołówka programu Sprawiedliwością Jest Śmierć Na granatowym ekranie migoczą i trzaskają białe iskierki. Pośrodku pojawia się ogromne oko z lodowatoniebieską tęczówką. Gdy mruga, wokół czarnej źrenicy krążą słowa: „Oko za Oko za…” MĘSKI GŁOS ZZA KADRU: Wytwórnia Oko za Oko zaprasza…
Słowa przestają krążyć, ponownie rozbrzmiewają trzaski, gładkie litery stają się poszarpane. Oko czerwienieje i zamyka się. MĘSKI GŁOS ZZA KADRU: …na dzisiejsze wydanie programu Sprawiedliwością
Jest Śmierć, które poprowadzi… Granatowy kolor jaśnieje i w kiczowatym studiu zapalają się światła, odbijane przez srebrnoniebieską podłogę. Po prawej stronie widać wielki ekran z logo w kształcie oka – słowa powoli się kręcą, a oko mruga – zaś po lewej lśniący stół w kształcie rogala z wysokimi połyskującymi stołkami rozmieszczonymi w głębi i po bokach, przodem do skrytej w mroku publiczności. MĘSKI GŁOS ZZA KADRU: …Joshua Decker!
Reflektor oświetla Joshuę stojącego przed stołem. Mężczyzna ma na sobie ciemnogranatowy dopasowany garnitur i wyprasowaną białą koszulę. Jego wzorzysty krawat odbija światło. Joshua robi kilka kroków po studiu, stukocząc butami. Zatrzymuje się i mruga do wiwatującej publiczności. JOSHUA:
Witam publiczność zgromadzoną w studiu i widzów przed telewizorami! Dziękuję za kredyt zaufania! To niesamowita radość znów być z państwem w tym kultowym programie!
Publiczność wiwatuje jeszcze głośniej. JOSHUA: Jak może państwu wiadomo, nasza droga Kristina Albright przeniosła
się na inne poletko. Prowadzi teraz program Dzwoń po Sprawiedliwość. Jeśli jeszcze go nie oglądaliście, zaklinam was, żebyście jak najszybciej zaczęli! Cóż za kaskada rozrywki! Sprawiedliwość podawana na żywo, werdykty wydawane przez jurorów wybieranych spośród zwykłych śmiertelników, takich jak państwo! Wystarczy unieść dłoń, pomyśleć, że ktoś jest winien, i bęc, naciskasz niebieski guzik i czekasz, by się dowiedzieć, czy większość zagłosowała tak jak ty! Chcą państwo w tym uczestniczyć? Publiczność milczy. JOSHUA: Pytam, czy chcą państwo w tym uczestniczyć? WIDOWNIA: Taaak! JOSHUA: W takim razie proszę wejść na stronę www.wytworniaokozaoko.com,
zajrzeć do zakładki Dzwoń po Sprawiedliwość u góry ekranu i zapisać się do kolejki po bilety! By zasiąść na widowni, wystarczy 99 funtów. Tyle co nic! 499 funtów zapłacą państwo za zostanie jednym z wszechpotężnych jurorów osądzających nie jednego, lecz wszystkich winnych przedstawianych w danym wydaniu! Jakież inne społeczeństwo stwarza każdemu z nas możliwość zostania najwyższym sędzią? Ekscytujące, prawda? Uzbierała nam się już pokaźna lista, więc niech państwo nie zwlekają i zarejestrują się już dziś! Wróćmy jednak do dzisiejszego programu… Milknie na moment. Światła przygasają. Joshua podchodzi bliżej publiczności. JOSHUA: Sam nie mogę uwierzyć, że prowadzę ten program! Dziękuję wszystkim
za entuzjastyczne przyjęcie. Czuję się zaszczycony i uprzywilejowany. Publiczność wiwatuje. JOSHUA:
A skoro o tym mowa… trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej uprzywilejowanego niż ostatni nabytek celi śmierci, Isaac Paige. Jakąż przyszłość miał przed sobą ten młody człowiek i jak lekkomyślnie ją przekreślił! Tak było? Co o tym myślicie?
Publiczność szemrze.
JOSHUA: Wielu sądzi, że zmarnował sobie życie. Ale może miał dobre intencje?
Może zrobił to z miłości? Czy była to zbrodnia w afekcie? A co wy, drodzy widzowie, zrobilibyście dla kogoś, kogo kochacie najbardziej w świecie? Publiczność milczy. Joshua krzywi się lekko i gwałtownie podnosi dłoń do ucha. Opanowuje się i mówi dalej. JOSHUA (swobodnym tonem): A może, jak twierdzą niektórzy, został wmanewrowany w całą tę sytuację i w sfałszowanie tego, co nazywa dowodami korupcji? Trudno to jednoznacznie ocenić. Zatrzymuje się blisko pierwszego rzędu i uśmiecha do siedzącej tam kobiety. Ta chichocze, a wśród publiczności rozlega się pomruk. Joshua mruga, po czym obraca się do kamery. JOSHUA: Być może nieco światła rzuci na tę sprawę nasz dzisiejszy gość. Tak,
drodzy państwo, tego wieczoru będziecie mieli okazję powitać naprawdę wyjątkowego gościa. Być może jedyną osobę, która jest w stanie nam to wszystko wyjaśnić! Z pewnością nie sądzili państwo, że to kiedykolwiek nastąpi, ale oto przed nami dopiero co zwolniona z celi śmierci… Martha Honeydew! Powitajmy ją brawami! Muzyka dudni, światła pląsają i zza kulis wychodzi Martha. Publiczność klaszcze skąpo, gdy dziewczyna podchodzi do stojącego przy stoliku Joshuy. Gospodarz programu uśmiecha się i chce ją objąć, lecz ona odsuwa się sztywno. Muzyka cichnie, światła nieruchomieją, Joshua i Martha zajmują miejsca. JOSHUA: Miło cię widzieć, Martho. N i e z w y k l e miło. Czujemy niewysłowioną ulgę, że jesteś wolna. MARTHA: Dziękuję. JOSHUA: Nasi reporterzy donoszą, że mieszkasz obecnie ze swoją doradczynią…
a raczej eksdoradczynią… Eve Stanton. To prawda? MARTHA (kiwa głową): Tak. JOSHUA: Na razie.
MARTHA: Słucham? JOSHUA: Eve n a r a z i e pozwala ci mieszkać u siebie. MARTHA: Nie rozumiem.
Joshua śmieje się i rzuca spojrzenie na milczącą chłodno widownię. JOSHUA: Wiadomo ci, co powiedział wczoraj po twoim zwolnieniu detektyw
inspektor Hart z wydziału kryminalnego? Martha gapi się na niego. MARTHA: N…nie.
Zapada cisza. Joshua spogląda na publiczność. JOSHUA:
Ojej. Cóż, moi drodzy, wygląda na to, że ta wiadomość spadnie na naszą drogą Marthę jak grom z jasnego nieba. Patrz, Martho.
Logo przesuwa się na prawą stronę ekranu, a na lewej pojawia się obraz inspektora Harta w mundurze obwieszonym medalami odbijającymi światło reflektorów. Film rusza. Martha zastyga wpatrzona w ekran. DI HART
(na filmie): Cała ta sprawa to jeden wielki szwindel. Od początku mówiłem, że chodzi o coś więcej, i niestety miałem rację. Honeydew ośmieszyła władze, ofiarę, Isaaca Paige’a, policję i społeczeństwo. Jako obywatel i wyborca jestem oburzony, że wykorzystała zwykłych, niewinnych i wrażliwych ludzi. Obiecuję wam, że to się nie powtórzy. Nie będziemy jej sądzić za marnowanie czasu policji. Wkrótce zostanie wysłana na gruntowne badanie zdrowia psychicznego, a do tej chwili będzie pod baczną obserwacją. Być może nie popełniła konkretnej zbrodni, za którą osadzono ją w celi śmierci, lecz nie oznacza to, że może swobodnie chodzić po ulicach. Bezpieczeństwo publiczne zawsze będzie dla nas priorytetem.
Obraz jego wykrzywionej twarzy zastyga na ekranie. Martha nie odrywa
od niego wzroku. JOSHUA (łagodnie): Jak się z tym czujesz?
Martha kołysze się na krześle, zamyka oczy i zaciska palce na brzegu stołu. JOSHUA: Martho, jak się z tym czujesz?
Dziewczyna otwiera oczy i znów wpatruje się w ekran. MARTHA: Niedobrze mi. JOSHUA: Przykro mi to słyszeć. Mówię szczerze. Zeszły tydzień był dla ciebie
straszny, prawda? MARTHA: Nie bardziej niż dla innych w tym miejscu. Ale co miał na myśli Hart,
gdy mówił…? JOSHUA: No tak, tak, tyle że ty… MARTHA:
Możecie to puścić jeszcze raz? Dlaczego on mówi, że oszukałam Isaaca?
JOSHUA (z troską): Wrócimy do tego, Martho. Jak już wspomniałem, przeżyłaś
ciężkie chwile. A przecież byłaś niewinna. Martha przenosi na niego wzrok. MARTHA: Podobnie jak inni. Na przykład Oliver Barkova. JOSHUA: Cóż, ty tak twierdzisz, ale… MARTHA: Przecież to już wiadomo. Prawda?
Zwraca się do widowni. MARTHA: Wiecie, że nie zabił mojej matki, bo zrobiła to ta menda Jackson Paige.
Zgadza się? Publiczność milczy.
JOSHUA: Martho, muszę cię prosić, żebyś nie używała takich słów. MARTHA: Ale wiesz, że on to zrobił? Wszyscy już wiedzą. Widzieliście film
z monitoringu, słyszeliście nagranie, czytaliście materiały znalezione przez Isaaca… Publiczność pomrukuje i szepcze. Kilka osób, słuchając jej słów, z niedowierzaniem i dezaprobatą kręci głową. Martha obserwuje ich reakcję, marszczy brwi i znów patrzy na Joshuę. Joshua zaciska zęby. Przez chwilę wygląda tak, jakby chciał powiedzieć coś innego, ale się rozmyśla. JOSHUA (cicho): Chodzi o to nagranie?
Detektyw znika z ekranu i pojawia się na nim ziarnisty obraz z monitoringu. Na zbliżeniu Isaac celuje z pistoletu do Jacksona. Martha jest poza kadrem. Pistolet wypala, widać rozbłysk, Jackson pada. Akcja się cofa, scena jest odtwarzana po raz drugi, a potem trzeci. I tak w kółko. Publiczność się wzdryga. Film zatrzymuje się w momencie upadku Jacksona. Kamera w studiu kieruje się z powrotem na Joshuę i Marthę. MARTHA:
Tu nie ma wszystkiego! Nie widać, że Jackson mi groził! Ktoś to pociął. To oszustwo! A co z…
KTOŚ Z WIDOWNI (krzyczy): Isaac musi umrzeć! Oko za oko!
Publiczność wiwatuje. MARTHA: Ale… to nie tak… Nie wiecie, jak było naprawdę. On to zrobił, żeby
mnie uratować! GŁOS Z WIDOWNI
(krzyczy): Zrobił to, bo jest samolubnym, niewdzięcznym gnojkiem! Jackson dał mu szansę, zabrał go ze slumsów, a on co! Tak mu się odwdzięczył!
Martha wstaje tak energicznie, że przewraca krzesło.
MARTHA (krzyczy): Nieprawda!
Obchodzi stół i celuje palcem w publiczność. MARTHA:
A co z ludźmi, którym płacił Jackson? Co z łapówkami i zatuszowanymi przestępstwami? Widzieliście to nagranie. Jackson zaciskał mi wtedy pasek na szyi, do cholery! Chciał mnie zabić! Gdyby nie Isaac…
JOSHUA: Martho, przykro mi to mówić, ale władze uważają, że sfałszowałaś… GŁOS Z WIDOWNI: Ty kłamliwa dziwko! MARTHA:
Co? Przecież to widzieliście! Wszyscy to widzieliście, gdy ja siedziałam w Celi 7! Pokazali to w telewizji!
Obraca się do Joshuy, który siedzi spokojnie przy stole. MARTHA: Powiedz coś! Przecież to leciało w tym cholernym programie! Tak czy
nie? Oczy zachodzą jej łzami. JOSHUA (cicho): Usiądź, Martho. Takie nagranie nie istnieje. GŁOS Z WIDOWNI: Kłamliwa franca! Sławy jej się zachciało! Masz nierówno pod
sufitem, kobieto! Powinni cię zamknąć! JOSHUA: Proszę o spokój. MARTHA (krzyczy): Pieprzyć spokój! On zabił mi matkę. Celowo ją przejechał.
Mieliśmy to na filmie z monitoringu! Isaac pokazał to na żywo w telewizji! Głos jej się łamie. Publiczność wybucha drwiącym śmiechem. MARTHA
(krzyczy przez łzy): Mieliśmy dowody korupcji! Listy, dokumenty! Nazwiska przekupionych policjantów! Wszystkie kłamstwa czarno na białym!
Śmiech się wzmaga. Martha wpatruje się w publiczność. Po twarzy płyną jej łzy. Kamera odjeżdża. Joshua staje obok dziewczyny i kładzie dłoń na jej ramieniu, lecz Martha ją strząsa. JOSHUA (cicho): Martho, usiądź. Nie pomagasz sobie.
Martha ignoruje go i biegnie w stronę publiczności. MARTHA: Otwórzcie oczy! Ślepi jesteście, do cholery? Naprawdę myślicie…
Część publiczności wstaje i krzyczy. Dwaj ochroniarze wchodzą na scenę, chwytają Marthę i odciągają ją od widowni. Joshua wyjmuje z kieszeni chusteczkę i ociera pot z czoła. Publiczność nadal krzyczy. Kolejne osoby wstają. Ktoś rzuca butem, a ten przelatuje nad Joshuą i trafia Marthę. Joshua uchyla się przed kolejnym. Ochroniarze ciągną Marthę, Joshua dotyka ucha, uspokaja się i z uśmiechem spogląda w kamerę. JOSHUA: Ach, te emocje! Sprawiedliwością Jest Śmierć nie może się bez nich
obyć! I publiczność, i panna Martha rozgrzani do czerwoności! A co państwo o tym myślą? Jakie jest państwa zdanie w sprawie aresztowania Isaaca Paige’a? Uruchamiamy telefony i czekamy na opinie! Proszę także nie zapominać, że trwa głosowanie. Wystarczy zadzwonić pod 0909 87 97 77 i dodać 7, jeśli uważają go państwo za winnego, lub 0, jeśli za niewinnego. Można również głosować esemesowo, wysyłając na numer 7997 SMS ze słowem ŚMIERĆ lub ŻYCIE, albo przez naszą stronę www.wytworniaokozaoko.com, klikając na zakładkę „Isaac Paige – nastoletni morderca” u szczytu strony. Połączenia telefoniczne są naliczane według taryfy premium, więc należy koniecznie poprosić o pozwolenie osobę opłacającą rachunki. SMS kosztuje 5 funtów plus standardowa opłata operatora, głosowanie internetowe także 5 funtów, a opłata za rejestrację na stronie 20 funtów. Regulamin znajdą państwo na naszej stronie internetowej. Wracamy po krótkiej przerwie na wiadomość od naszego sponsora, Cyber Secure.
Następuje najazd kamery na ekran, na którym pojawia się logo Cyber Secure w postaci pierzastej chmurki ze złotą kłódką zatrzaskującą się w lewym dolnym rogu i strumieniem informacji – nazwisk, adresów, e-maili, dokumentów – wpływającym do chmurki. KOBIECY GŁOS ZZA KADRU: Cyber Secure – trzymamy pod kluczem najważniejsze
dane w tym kraju.
Patty i premier Patty stoi w ogrodzie za domem pod niebem ciemnym od skłębionych chmur, ubrana w długi płaszcz z podszewką. Na głowie ma starannie ułożoną czapkę ze sztucznego futra. Przytupuje i krzyżuje dłonie na piersi. – Nie rozumiem, dlaczego nie możemy porozmawiać w domu – mówi, wyrzucając z ust obłoczki pary. Staroświecka latarnia obok niej łagodnie oświetla idealne grządki. Jej blask odbija się od zmrożonych ścieżek wypielęgnowanego trawnika. Obok lampy na drewnianej ławce pod rozległym dębem siedzi premier. Podnosi wzrok na Patty. – Dobrze wiesz dlaczego – odpowiada. Skórzane rękawice skrzypią, gdy rozpiera się na ławce, kładzie łokcie na oparciu i krzyżuje przed sobą nogi w wystających spod płaszcza wyprasowanych na kant spodniach. – Nie mam pojęcia, dlaczego nasz związek musi być utrzymywany w tajemnicy – kontynuuje kobieta. Premier parska śmiechem. – Bo twoja interpretacja słowa „związek” znacząco się różni od jego powszechnej interpretacji. – Nie rozumiem. – No właśnie – zaśmiał się. – Myślisz, że przyniosę ci… – W tej chwili nie rozmawiamy o naszym układzie. Rozmawiamy o twoim synu i tej dziewczynie. – U k ł a d z i e? – powtarza Patty. Premier udaje, że nie słyszy. – Jak mogłaś do tego dopuścić? Szczerze mówiąc, zawiodłaś mnie. Więcej się po tobie spodziewałem. Sprzątanie tego bałaganu przybiera groteskowe rozmiary. Patty odwraca wzrok, sięga do kieszeni płaszcza i wyjmuje paczkę papierosów. Chwyta jednego między palce i zapala zapalniczkę. Płomyk wydobywa z półmroku zmarszczki na jej twarzy.
Premier patrzy na nią. – Nie w moim ogrodzie – mówi. Patty odsuwa kciuk i płomyk znika. – Nie bądź taki ważny – burczy. Premier wstaje ze śmiechem. – Wiedziałem, że warto się z tobą zadawać, Patty. Potrafisz mnie rozbawić. – Rozluźnia krawat i zdejmuje go przez głowę. – Ale wróćmy do twojego bachora. Patty wpatruje się w niego, drżąc z zimna. – On ma szesnaście lat, do cholery. Nie mogę go pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę! – Wygląda na to, że w ogóle nie potrafiłaś go upilnować. – To nie… – Ani jego, ani męża. – Cóż, przynajmniej tego ostatniego mamy już z głowy. Premier pochyla się ku niej i zarzuca jej na szyję swój szal. Patty wpatruje się w niego znieruchomiała. – Mam wrażenie – mówi premier, lewą ręką zaciskając szal – że zapomniałaś, z kim rozmawiasz. Mógłbym z tobą skończyć – unosi prawą dłoń ku jej twarzy i pstryka palcami w rękawiczce – ot tak. Gdzieś w oddali rozbrzmiewa syrena radiowozu lub karetki pogotowia. – Ta smarkula Honeydew sprawia kłopoty – cedzi premier. – Trzeba ją uciszyć. Jeśli pozwolimy jej się rozkręcić, może zdobyć popularność. Ja swoje zrobiłem. Teraz twój ruch. – Zaufaj mi – mówi Patty. – Mam wszystko pod kontrolą. – Czyżby? To moi ludzie usunęli wszystkie linki do tej żałosnej przemowy twojego syna, zniszczyli film z kamery przemysłowej, przerobili każdy obciążający materiał, przechwycili telefony od świadków i doprowadzili do tego, że media nie zostawiają na Honeydew suchej nitki. A ty co w tej sprawie zrobiłaś? – Powtarzam, żebyś mi zaufał. Załatwię to. Premier rozluźnia szal. – Mam nadzieję – syczy. – Mam nadzieję, do licha ciężkiego!
Martha To samo niebo. Te same gwiazdy. Ten sam świat. Ten sam syf, tylko inaczej rozmieszczony. Ja na zewnątrz, ty w celi. Tęsknię zs tobą, Issacu. Co za gówno. Co za cholerne gówno. Co jakiś czas wydaje mi się, że jednak umarłam. Muszę wtedy porozmawiać z Eve i Maxem albo popatrzeć, jak Cicero przygryza ten swój idiotyczny wąs, żeby sobie przypomnieć, ile zrobili, aby mnie uratować. Przez chwilę oglądałam bezpośrednią transmisję z Celi 1, nie mogłam jednak znieść patrzenia na twoje cierpienie. Siedziałam z nimi przy stole i próbowałam jeść posiłek przygotowany przez Maxa, ale żołądek się buntował. Musiałam słuchać, jak Eve, Cicero i Max tłumaczą mi, że cała twoja walka na nic się zdała, bo wszystko, co pokazałeś w telewizji, albo znikło w jakiejś czarnej dziurze, do której wpadają brakujące informacje, albo ludzie zostali przekonani przez policję i rząd, że to sfałszowałeś. Dopiero wtedy uwierzyłam, że żyję. Czegoś takiego po prostu nie byłabym w stanie wymyślić. – Martha może u nas mieszkać, prawda, mamo? – zapytał Max, nakładając mi na talerz lazanię. – Jasne – odpowiedziała, ale nie śmiałam spojrzeć jej w oczy, wiedząc, co bym tam zobaczyła. Kłamie. Kłamie, żeby poprawić mi samopoczucie. Ale ja doskonale wiem, co będzie jutro. Wracamy do punktu wyjścia, Isaacu. Nie zrezygnuję jednak z walki o ciebie. Zrobię, co będzie trzeba. Tyle że nie wiem co. Bądź przy mnie, w moich myślach, i pomóż mi to odkryć.
DZIEŃ 2
Isaac Siedzę na białym krześle obrotowym pośrodku wirtualnego białego gabinetu. Bose stopy marzną na zimnych płytkach podłogi. Krzyżuję ręce na piersiach. Więzienny drelich też jest biały, a przynajmniej, jak sądzę, kiedyś był, bo teraz wygląda raczej na brudnoszary. – Isaacu Paige – mówi komputer metalicznym kobiecym głosem, wyraźnie oddzielając sylaby – witaj w drugim dniu pobytu w budynku śmierci. Jestem twoją wirtualną doradczynią i mam za zadanie zadbać o twoje samopoczucie psychiczne i emocjonalne. Jak się dziś miewasz? Pochylam się do przodu i zaglądam w maleńką kamerkę zamontowaną u góry ekranu. – Martho. – Głos mi zachrypł od długiego milczenia. Muszę odchrząknąć. – Oglądasz to? – Prosimy o powstrzymanie się od mówienia o sprawach niezwiązanych bezpośrednio z zadanym pytaniem. Jak się pan dziś miewa, panie Paige? Udaję, że nie słyszę. – Mam nadzieję, że tak – mówię. Rozlega się wibracja, a po niej głuche dudnienie. – Wkrótce wyświetlimy obrazy z twojej przeszłości. Twoim zadaniem będzie dzielenie się refleksjami i wspomnieniami w celu poinformowania o nich widzów i ułatwienia nam monitorowania twojego samopoczucia. Oto pierwszy z nich. Na ekranie pojawia się zdjęcie młodej kobiety. Ma na sobie szpitalną koszulę, a na rękach trzyma niemowlę w niebieskim kocyku. Jej twarz lśni od potu, a włosy są potargane, ale mimo to uśmiecha się szeroko. To moja mama. Moja prawdziwa mama. Mam ochotę odpowiedzieć uśmiechem. Powstrzymuję się, żeby nie dawać im satysfakcji. – Mam nadzieję, że jesteś bezpieczna – mówię znów do Marthy. Zdjęcie mamy znika, a w jego miejsce pojawia się pucołowaty chłopczyk o zmierzwionych włosach. Ja. Na koszulce mam odznakę z wielką liczbą 2, a na stoliku przede mną stoi mały czekoladowy torcik urodzinowy. Chciałbym
pamiętać tamten dzień. Mama siedzi obok i patrzy na mnie z uśmiechem. Mrugam gwałtownie i wykrzywiam twarz, nim zdążę się powstrzymać. – Mam nadzieję, że prasa sprawdza teraz fakty – mówię, by odwrócić swoją uwagę. Następne zdjęcie przedstawia chłopca w szkolnym mundurku stojącego w drzwiach jakiegoś budynku. Obok widnieje szyld „Dzwonkowy Dom”. To musiał być pierwszy dzień mojej nauki. Wpatruję się w zdjęcie dłużej, niżbym chciał: spodnie chłopca wydają się nieco przetarte na kolanach, a bluza jest zmechacona. Koszulka pod nią wygląda na nieco poszarzałą. Ale ja sam jestem czyściutki, włosy mam umyte i uczesane, stoję z wypiętym torsem i szerokim uśmiechem. Zrobiła dla mnie wszystko, co mogła. – Mam nadzieję, że ludzie przyglądają się liście przestępstw, którą przedstawiłem – kontynuuję. – I że sprawiedliwość zwycięży. Że wszyscy wreszcie zrozumieją, jak ci, którzy mają władzę i pieniądze, manipulują systemem. – Przypominamy ci, Isaacu – odzywa się głos z komputera – że komentowanie tych zdjęć jest twoją powinnością. To niezmiernie ważne, by społeczeństwo wiedziało, jakie są twoje uczucia wobec rodzonej matki i sytuacji, w której się znalazłeś. Nie reaguję. Trwam w bezruchu, wpatrzony w stare zdjęcie, na którym spoglądam niewinnie w obiektyw, nieświadom, że za niecały rok moje życie nieodwracalnie się zmieni. Na koniec pojawia się coś innego: pierwsza strona gazety. Złote serce słynnego milionera – głosi nagłówek. Słowa płyną przez ekran niczym podpowiedź z promptera. Odruchowo zaczynam czytać. W świecie, w którym często brakuje nam czasu, by się zatrzymać i pomóc tym, którzy mieli mniej szczęścia, potrzeba czegoś niezwykłego, co zmusiłoby nas do działania. Wczorajszy dzień ponad wszelką wątpliwość dowiódł, że słynny milioner Jackson Paige nie należy do ludzi odwracających wzrok od cudzego nieszczęścia. Tragiczna historia doczekała się happy endu. W zeszłym tygodniu relacjonowaliśmy wstrząsające samobójstwo młodej kobiety z High Rises. Najwyraźniej nie potrafiąc poradzić sobie z trudną sytuacją życiową, skoczyła z balkonu swego mieszkania, pozostawiając na pastwę losu sześcioletniego syna Isaaca.
Czy to, że najbardziej wspaniałomyślny obywatel tego kraju przypadkiem znalazł się w pobliżu miejsca tragedii, należy rozpatrywać w kategoriach cudu? Czy też przywiodło go tam przeznaczenie? Nie chcąc, by nieszczęsny chłopiec musiał dorastać w sierocińcu, Jackson Paige i jego cudowna żona Patty zaoferowali mu miejsce w swoim domu i przyszłość, o jakiej inne dzieci nie śmią nawet marzyć… Mam ochotę załamać ręce nad głupotą i naiwnością tego przekazu, ale powstrzymuję się od reakcji. Na ekranie pojawia się zdjęcie z gazety. Ja w nieskazitelnym czarnym garniturze, pod krawatem, w butach o barwie idealnie współgrającej z trawą, na której stoję. Włosy mam zaczesane z wojskową precyzją. Obok mnie stoi trumna mamy. Pamiętam uczucie odrętwienia. Płaczu nie pamiętam, ale na zdjęciu po moim policzku spływa jedna łza. Czyżby dodali to dla efektu? Chrząkam i pochylam się do przodu. – Tęsknię za tobą – mówię do kamerki. – Tęsknię za tobą, Martho Honeydew. Za tobą też, mamo, ale tego im nie powiem. – Isaacu – napomina mnie głos z komputera – przypominamy ci, że ta usługa ma ci ułatwić poradzenie sobie z problemami i pomóc przeanalizować oraz być może zamknąć wszelkie traumatyczne zdarzenia z przeszłości, zanim przyjdzie ci opuścić ten świat. Materiał wideo ma pomóc widzom w zdobyciu gruntownej wiedzy o tobie, by mogli odpowiednio zagłosować. Nie transmitujemy go po to, żeby dać ci okazję do bezpośredniej komunikacji z konkretnymi osobami. Komunikacja ze światem zewnętrznym jest surowo zakazana i każda kolejna próba jej nawiązania zaowocuje natychmiastowym i permanentnym usunięciem cię z naszego serwisu doradczego. Znów patrzę na zdjęcie. Gołe nogi obok mnie muszą należeć do Patty, a te po mojej drugiej stronie, w szarych spodniach, do Jacksona. – Martho Honeydew – mówię z uśmiechem. – Kocham cię. Ekran ciemnieje, światła gasną i zostaję w ciemnościach.
Martha – Ja też cię kocham – szepczę do telewizora, tak cicho, by nikt nie usłyszał. Eve z telefonem przy uchu stoi obok Cicera w oknie kuchni i wygląda przez żaluzje. Próbuje się gdzieś dodzwonić. Myślą, że ich nie słucham, ale dociera do mnie każde słowo. – W życiu nie widziałam tylu dziennikarzy – mamrocze Eve. – Sępy – odpowiada Cicero. – Liczą na to, że uda im się coś zobaczyć i że będą mogli ją obsmarować na pierwszej stronie. – Może powinniśmy z nimi pogadać. – Eve ścisza głos. – Przekazać im jej wersję. Albo obiecać wywiad w zamian za opublikowanie dokumentów Jacksona? – Coś za coś? Fajny pomysł, ale im nie można ufać. Pomyśl o tym, co zrobili dzisiaj w Sprawiedliwością Jest Śmierć. Ten urywek z monitoringu tylko pogorszył sprawę. Oni potrafią zafałszować wszys… Odwracam się, żeby im powiedzieć, że jestem gotowa to zrobić. Nie pozwolę sobą manipulować. Może rozmowa z mediami coś da… Ale Eve przykłada palec do ust. – Dzień dobry – mówi do telefonu. – Tu Eve Stanton. Czy mogłabym rozmawiać z kimś odpowiedzialnym za… Ścisza głos tak, że niewiele do mnie dociera, ale jestem niemal przekonana, że pada słowo „adopcje”. Słyszę za plecami jakiś syk i obracam się gwałtownie. Max stoi przy kuchence, czytając z telefonu, który trzyma w jednej ręce, podczas gdy drugą miesza coś na patelni. Nie wiem, co to jest, ale pachnie ładnie. Fajnie, że ktoś dla mnie gotuje. Fajnie, że nie muszę jeść żarcia z paczki ani z kartonu. Fajnie jest mieszkać w ciepłym domu. Obracam się z powrotem do telewizora. Isaac w gabinecie wirtualnego doradcy zniknął i został zastąpiony „śniegiem” i szumem. Eve podarowała mi łańcuszek, abym mogła sobie zawiesić na szyi pierścionek łamigłówkę, który dostałam od Isaaca. Nie udało mi się jeszcze wykombinować,
jak poskładać poszczególne elementy. Chwytam pilota i przyciskam guziki. Cela 7 pusta, w Celi 6 jakiś facet, w Celi 5 stara, bardzo stara kobieta, Cele 4 i 3 puste, Cela 2… też pusta. Więc gdzie, do diabła, jest Isaac? Odstawiam kubek z kawą i obgryzam paznokcie. Nie umiem się powstrzymać. Jest! Otwierają się drzwi i ktoś wrzuca go do środka. Isaac od razu patrzy w ekran. Musi wiedzieć, że go obserwuję. Jezu, o ile łatwiej byłoby mi nie czuć tego strasznego bólu, tej u d r ę k i. O ile łatwiej by mi było, gdybym mogła go nienawidzić. Być wściekła, że zajął moje miejsce. O ileż łatwiej by mi było, gdybym nie żyła. Obraz się zmienia. Jedna z kamer filmuje Isaaca z drugiego końca celi, ale on o tym nie wie. Teraz widzę tylko tył jego ogolonej głowy. Ktoś dotyka mojego ramienia. Odwracam się. – Martho – Cicero uśmiecha się, wokół oczu tworzą mu się zmarszczki – może byś coś zjadła? Max zrobił naleśniki. Pozwalam się zaprowadzić do stołu i posadzić. Trudno mi zrozumieć ich życzliwość. Czuję się przytłoczona… ale w przyjemny sposób. Eve wchodzi do pokoju, wyłącza telefon i siada naprzeciwko mnie. – Jak oni to zrobili? – pytam. Cała trójka patrzy na mnie. – Co? – pyta Eve. – Pozbyli się wszystkich nagrań z wczoraj. Musiały je widzieć miliony ludzi. W internecie powinno być pełno kopii. Ale ich nie ma. Cicero kładzie przede mną egzemplarz „National News”. Na pierwszej stronie widnieją dwa zdjęcia. – Jesteś na czołówkach wszystkich gazet. To interesuje ludzi bardziej. Spójrz na te sensacyjne nagłówki. Zdjęcia. Ja w zeszłym tygodniu, w więzieniu, ogolona na łyso. Obok – Isaac wczoraj. Ależ z nas para! MIŁOSNA DESPERACJA – głosi olbrzymi nagłówek. Przysuwam sobie gazetę i czytam. W bezprzykładnym akcie wielkiej miłości syn sławnego milionera Jacksona Paige’a wystąpił w programie Sprawiedliwością Jest Śmierć i zadeklarował, że to on, a nie oskarżana o to Martha Honeydew, winien jest morderstwa swego
ojca. Niektóre źródła utrzymują, że Honeydew od początku przyznawała się do winy po to, by oszczędzić swego kochanka, Isaaca Paige’a. Policzki mi płoną na widok słowa „kochanek”. O ile początkowo opinia publiczna wydawała się sympatyzować z obojgiem, obecnie sondaże wskazują, że zdecydowana większość społeczeństwa czuje się oszukana i ma żal o marnowanie pieniędzy podatników. W dzisiejszej ankiecie wiele spośród osób, które głosowały w procesie wytoczonym Marcie Honeydew przez państwo, zadeklarowało, że będą się domagać od wytwórni Oko za Oko zadośćuczynienia, choć regulamin nie przewiduje takiej możliwości. Inne źródła skłaniają się ku opinii, że Honeydew wprowadziła w błąd Paige’a… Nie mogę dalej czytać. Nie mogę patrzeć na te zdjęcia. Składam gazetę. Max kładzie przede mną talerz z naleśnikiem i przesuwa w moją stronę syrop. Podnoszę głowę i widzę, jak bierze gazetę i wrzuca ją do kosza. – Nie przejmuj się – mówi. – Ludzie to kupują – zauważam. – Wierzą w to. – Nadal mamy wszystkie te dokumenty! – wybucha Cicero. – Kopie filmów ze wszystkich kamer i… – Ale oni myślą, że to fejki – mamroczę. Rozlega się syk. To Max wlał na patelnię kolejną porcję ciasta. – I co z tego? – odpowiada. – Wrzucę to do netu. Niech ludzie sami sprawdzą, czy jest przerobione. Dam linki pod artykułami, w komentarzach, gdzie wszyscy się żalą. Dotrzemy z tym do nich. Będzie dobrze. Chciałabym w to wierzyć, ale Max nie zna życia tak dobrze jak ja. – Ostygnie – mówi, wskazując łopatką mój talerz. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam naleśnika. W jakiś Tłusty Czwartek wieki temu, kiedy jeszcze żyła mama. Ale nie powiem, żebym teraz miała na niego ochotę. Albo na cokolwiek. – Jedz – mówi Max. – Dobrze ci zrobi. Nie chcę być niegrzeczna, więc chwytam widelec. Eve siada obok mnie. – On uwielbia gotować – szepcze. – Dzięki temu czuje się potrzebny. I ma rację. – Będzie dobrą żoną. – Cicero uśmiecha się z drugiej strony stołu. Wygląda
na to, że to ich tradycyjny żart. – Słyszałem to, sędzio – mówi Max. – Jak ci nie smakuje, to nie jedz. – Dużo tam ludzi? – Wskazuję głową okno, goniąc widelcem po talerzu kawałek naleśnika. Eve przytakuje. – Tak. Narobiłaś sporo zamieszania. Wzruszam ramionami. – Nie takiego, o jakie mi chodziło. Nie sądziłam, że to się tak potoczy. Myślałam, że… że to Isaac będzie tu dzisiaj siedział. Nie planowałam tego! – Niektórzy z nich tak to widzą. – Więc dlaczego mi tego nie powiedzą? – Uderzam widelcem o talerz. – Nic nie osiągnęłam. Powinnam była pozwolić im mnie wywieźć i oszczędzić wam problemów. – Zanim do nich wyjdziesz, wiedz, że niektórzy są po twojej stronie, ale większość cię nienawidzi – ostrzega mnie Max. Czuję ucisk w żołądku. Eve patrzy na niego wstrząśnięta. – Max… – Och, Martho, daj spokój. Ogłaszasz milionom widzów, że ludzie rządzący tym krajem są skorumpowani. Mówisz im, że ktoś, kogo czcili jak boga, jest mordercą, oszustem, sypiał z prostytutkami i handlował narkotykami. Myślałaś, że wszyscy będą ci dziękować za pokazanie im, jacy byli naiwni i durni? Łatwiej cię nienawidzić i nazywać kłamczuchą, niż zmierzyć się z prawdą! – Ale… Max nakłada naleśnik na talerz Eve. – Jeśli teraz się wycofasz, uznają, że zrobiłaś to dla sławy czy coś w tym stylu. Uwierzą, że jesteś niezrównoważona, czy co tam rząd próbuje im wmówić. Musisz iść za ciosem, walczyć jeszcze zacieklej, być jeszcze bardziej uparta. Wrzucimy do netu cały materiał, w tym wycinki z monitoringu, i damy im dowody, którym nie będą mogli zaprzeczyć. Ale prawda nie jest dla nich wygodna, więc będą z tobą walczyć do upadłego. Dzwonek do drzwi. Zamieramy. – Może jakiś dziennikarz zaryzykował? – zastanawia się Cicero. – Może. – Eve wzrusza ramionami, ale w jej oczach dostrzegam obawę. Gdy wstaje i wychodzi z pokoju, Max i Cicero zerkają na siebie. Sędzia kiwa głową i idzie za Eve.
Wstaję, skradam się ku drzwiom pokoju i wyglądam na korytarz. – Możesz im zaufać – mruczy znad zlewu Max. – Wiem – szepczę, ale jestem zaciekawiona i przestraszona. Skradam się na palcach wzdłuż korytarza. W przeciągu marzną mi kostki, ale głosy wciąż są za ciche. Powoli, bezszelestnie zbliżam się do zakrętu. Tu słychać lepiej. – Otrzymaliśmy wiadomość, że Martha Elizabeth Honeydew nie ma prawnego opiekuna, choć jest niepełnoletnia – dobiega mnie głęboki męski głos. – Twierdzicie tak tylko wtedy, gdy wam to pasuje – odpowiada Cicero. – Detektyw inspektor Hart wydał polecenie przewiezienia jej do placówki opiekuńczej, gdzie zostaną oszacowane jej potrzeby psychologiczne i emocjonalne i gdzie pozostanie do osiągnięcia pełnoletności. Co? To jakaś kpina. – Ja się nią opiekuję – zauważa Eve. – Może tu zostać. – Nie figuruje pani w rejestrze osób mogących się opiekować nieletnimi. – Dzwonię na ich numer od rana, ale mnie nie łączą! Jestem doradczynią i mam wszystkie certyfikaty potrzebne do pracy z nieletnimi. – Ale nie jest pani zarejestrowana. Pozwalając nieletniej zostać u pani, złamalibyśmy zasady. Wykazaliśmy się dobrą wolą, pozwalając pani zabrać ją na jedną noc. – Tu będzie szczęśliwsza – oponuje Eve. – To już nie nasza sprawa. – Jak można się zarejestrować? – Trzeba wypełnić formularze… – To niech pan mi je da! – Proszę się uspokoić. Formularze są dostępne w odpowiednich placówkach. Może je pani sama odebrać albo możemy poprosić, by je pani wysłano, ale uprzedzamy, że rozpatrywanie wniosku trwa około sześciu miesięcy. A teraz musimy zabrać uciekinierkę. – U c i e k i n i e r k ę? Nie mam ochoty dalej słuchać. Biegnę wzdłuż korytarza z powrotem do kuchni i zamykam drzwi. Max gapi się na mnie. – Buty! – mówię. – Szybko! – Co? – Daj mi jakieś buty!
Od strony drzwi dobiega krzyk Cicera. – Nie macie prawa tu wchodzić! – Co się dzieje? – pyta Max. – Przyjechali po mnie. Gdzie te buty? Wybiega z kuchni i po chwili wraca z kurtką. – Masz! – Wygrzebuje buty spod stołu. – Ona nigdy nie kładzie ich na miejsce. – Nie m a c i e p r a w a wchodzić do mojego mieszkania! – dobiega z drugiej strony korytarza głos Eve. Wkładam płaszcz i buty. – Mamy nakaz. Proszę się odsunąć. Jezu. Oni już są w domu. – Chcę rozmawiać z waszym przełożonym – oponuje Eve. – Detektyw inspektor Hart jest teraz zajęty. – Żądam rozmowy. – Może sobie pani żądać, ale ten dokument daje nam prawo wejścia do pani mieszkania i… – Dokąd pójdziesz? – pyta Max. Kręcę głową. – Nie wiem. Załatw mi trochę czasu, dobra? Powiedz, że jestem w łazience czy coś. – Jasne. Obracam się do drzwi na taras, ale Max chwyta mnie za rękę. – Będziesz potrzebować forsy – mówi. – Daj spo… Wyjmuje z kieszeni 40 funtów. – Bierz. Wpatruję się w niego. Przecież on mnie wcale nie zna. I w dodatku miał przeze mnie tyle kłopotów. Powinien mnie olewać, a nie… – Proszę mnie nie dotykać! – dobiega nas podniesiony głos Eve. – Bierz – syczy Max i wciska mi do kieszeni zwitek banknotów. – I to! – Otwiera szufladę z rupieciami i wyjmuje komórkę. – Stara, ale naładowana. I ma trochę forsy na karcie. – Max… – Milknę, słysząc trzask drzwi. – Będziemy szukać tak długo, aż ją znajdziemy. – Jazda – pogania mnie Max. Kiwam głową i wybiegam do ogrodu.
Chowając się wśród żywopłotu, widzę jeszcze dwóch gości w garniturach wpadających do kuchni i gapiących się na Maxa siedzącego przy stole i spokojnie wkładającego sobie do ust naleśnika. Dzięki, Max. Równy z ciebie gość. Co teraz? Przekradam się przez ogrody, przeciskam przez żywopłoty, przechodzę przez płotki i murki, w końcu docieram do ruchliwej ulicy gdzieś w pobliżu miejsca, w którym City łączy się z Alejami. Mogłabym iść dalej. Wtopić się w tłum. Mówią, że pod latarnią jest najciemniej. Mży. Drobne kropelki niezauważalnie przemaczają ubranie. Nikt nie zwraca uwagi na nic z wyjątkiem samego siebie – wpatrują się w ekrany telefonów, spieszą się dokądś albo zastanawiają, co zjeść na podwieczorek. A ja nie mam pojęcia, co z sobą począć. „Czego chcesz, Martho?” – zadaję sobie bezgłośne pytanie. Bezpieczeństwa. Domu. Pociechy. Miłości. Isaaca. Chcę wolności dla Isaaca. Chcę z nim być i chcę, żeby cały świat poznał prawdę. „Wysokie wymagania” – odpowiada głos w mojej głowie. Niby dlaczego? „Co byś zrobiła, żeby to osiągnąć?” Złe pytanie. Poprawne brzmi: „Czego byś nie zrobiła?”. Idę dalej. Moknę dalej. Dalej czuję się samotna i bezużyteczna. Nogi, głowa, mózg, czy cokolwiek to jest, prowadzą mnie ulicami, o których istnieniu nie miałam pojęcia, póki gdzieś w oddali nie pojawiają się kontury Rises. „Czyli jednak masz jakąś orientację w przestrzeni” – szepczę do siebie. Zasnuty chmurami świat jest szary i mroczny. Szare niebo, szare chodniki, szare miasto. Jest tak ciemno, że mimo wczesnej pory w domach palą się światła. Iskierki życia. Idę w stronę Rises. Rozjaśnione domy wyglądają jak roboty. Każde światełko
to dioda – kiedy zmienią kolor, naładowany robot znów będzie mógł się poruszać. U wejścia do tunelu widzę wszystkie te cholerne kwiaty, wypchane zabawki i inne bzdety, które ludzie zostawili tu dla Jacksona. Jak to możliwe, żeby całe społeczeństwo było tak ślepe? Zmanipulowane, omamione? Jak to możliwe, że nikt nie zadaje pytań, nie widzi zasłony dymnej? Na samą myśl o tym dostaję szału. Jakim cudem tylu ludzi daje sobą manipulować? Zdaje mi się, że słyszę kroki za plecami. Czyjeś obcasy stukoczą o beton. „Rusz się!” – fukam na siebie. Wychodzę z tunelu, mijam zamknięte sklepy i przez niestrzyżony trawnik idę pospiesznie w stronę zaniedbanego parku ze złamaną ławką i huśtawkami. Na tych huśtawkach siadywaliśmy, Isaacu. Myślałam, że już nigdy ich nie zobaczę. Oczy zachodzą mi łzami. Chciałabym wierzyć, że to od wiatru, ale nie jestem pewna. Ocieram twarz, koncentruję się. W oddali widzę samochody – chyba radiowozy, choć bez błyskających kogutów. Zaryzykować czy przejść w bezpiecznej odległości? Ryzykuję i zbliżam się jeszcze trochę do Żonkilowego Domu. Mojego domu. Wokół kręci się trochę ludzi. Jakieś nastolatki siedzą na murku, przygarbiona kobieta niesie zakupy, starszy facet pcha wózek sklepowy. Policji nawet nie przyszłoby do głowy, by przepytywać takie osoby. Bo i po co? Młodzież dałaby im popalić, kobieta mamrotałaby coś bez ładu i składu, a staruszek pewnie za bardzo śmierdzi. W każdym razie tak bym myślała, gdybym była policjantem. W rzeczywistości młodzież po prostu chciałaby się zabawić i zwrócić na siebie uwagę, kobieta poprosiłaby o pomoc w dźwiganiu siatek, a staruszek chętnie dałby się aresztować, żeby móc przenocować w ciepłym i suchym miejscu. Stereotyp? Nie. Widziałam to milion razy. Podchodzę bliżej, zwalniam i chowam się w cieniu niedaleko kubłów na śmieci. Matko, jak one cuchną! Ciekawe, czego te gliny tu szukają. Pewnie mnie. Chciałam odwiedzić panią B. albo wpaść do swojego mieszkania po jakieś ciuchy i inne potrzebne rzeczy,
ale najwyraźniej byłam zbytnią optymistką. Wyglądam zza kubła w momencie, w którym ulicą przemykają białe reflektory. Osłaniam oczy i widzę parkujący samochód. Duży, wypasiony, ze spersonalizowaną rejestracją. P P41GE. Co, u licha, robi tu Patty? Przywieram do ziemi i stamtąd patrzę, jak z pojazdu wysuwają się jej nogi, a po nich elegancki płaszcz. Drzwiczki trzaskają, do moich nozdrzy dociera zapach ciężkich perfum. – Pani Paige! – woła od drzwi Żonkilowego Domu policjant. – Nie powinna się tu pani kręcić bez eskorty. Idzie w jej kierunku. – Potrafię o siebie zadbać, bez obaw – odpowiada Patty. – W zasadzie nie wolno tu parkować, ale dla pani zrobimy wyjątek – kontynuuje policjant, zbliżając się do niej. – Mogę wiedzieć, jaki jest cel pani wizyty w tym miejscu? – Chcę złożyć kondolencje pani Lydii Barkovej. – Pani B.? – Dlaczego wszyscy tak na nią mówią? „Mogłabym ci to powiedzieć – myślę – ale nie mam zamiaru”. – Tak czy owak – mówi dalej Patty – biedaczka tyle przeszła. Uznałam, że mam moralny obowiązek zaoferować jej wsparcie. Przy okazji przyniosłam trochę jedzenia. Słyszę szelest torby z zakupami. – Wszyscy podziwiamy pani wielkie serce. Godnie zastąpiła pani swego męża. Czy ten facet się podlizuje, czy naprawdę jest aż takim idiotą? – Proszę pozwolić się odprowadzić do drzwi mieszkania – ciągnie gliniarz. – Mogę zaczekać, aż pani wyjdzie, i eskortować panią z powrotem do auta. Nie chcielibyśmy, żeby spotkało panią coś złego. „Co za palant!” – myślę. Kompletnie pokrzyżował mi plany dostania się do własnego mieszkania. Nie ma szans, żebym się prześliznęła, gdy on będzie stał pod drzwiami pani B. Patrzę, jak przytrzymuje drzwi, puszcza Patty przodem i w ślad za nią wchodzi do Żonkilowego Domu. Cóż, zostało mi tylko jedno wyjście. Modląc się, żeby policjanci nie zwrócili na mnie uwagi, wychodzę zza kubłów i oddalam się przez trawnik.
Pani B. W podkolanówkach, grubej spódnicy i bluzie drepcze z kuchni, niosąc na tacy stary wyszczerbiony dzbanek i naczynia nie do kompletu. Gdy przechodzi przez drzwi salonu, mruży oczy i marszczy nos w obronie przed duszącym zapachem perfum i kosmetyków gościa. Filiżanki dzwonią o spodki, gdy stawia tacę na stole między sofą a krzesłem. – Jakież to miłe z pani strony! – Patty siada na brzegu sofy i zakłada nogę na nogę. Mimo zimy ma na sobie krótką spódniczkę. Pani B. w milczeniu nalewa herbatę. – Wszyscy bardzo się martwimy o Marthę! – ciągnie Patty. Pani B. spogląda na nią zdziwiona. – Mieliśmy nadzieję, że będzie pani wiedziała, dokąd poszła. Bo wie pani, że uciekła, prawda? – Co znaczy „wszyscy”? – pyta pani B. – Słucham? – Powiedziałaś pani: „wszyscy bardzo się martwimy”. – Cóż… – odpowiada Patty. – Wszyscy to wszyscy. – Pani B. podnosi filiżankę, nie odrywając wzroku od Patty. – Ja, przyjaciele, prasa oraz oczywiście pani Stanton i pan Cicero. – Pani ich znasz? Przyjaźnicie się? – Z panią Stanton i panem Cicero? Tak. – Dziwne, bo nie jesteście podobni. Zapada niezręczna cisza. Patty podnosi filiżankę i upija łyczek, pozostawiając na brzegu różową smugę. – Nie rozumiem, co pani insynuuje – cedzi. Pani B. patrzy na nią w milczeniu. – Tak czy owak, wszyscy się martwimy – kontynuuje Patty. – Chcemy jedynie, żeby Martha była bezpieczna. I szczęśliwa. – I możecie jej w tym pomóc? – Cóż, sądzę, że tak. – Nie chodzi o kasę? – pyta pani B. Patty chichocze nerwowo. – Jak mogłoby chodzić o pieniądze?
– No bo jak Isaac dostanie czapę, to Martha weźmie całą forsę. A pani nic. Oprócz… jak to napisał Jackson? „Niewielkiego zachowku?” Czyli? – Co… – Koniec z drogimi perfumami, kosmetykami, ciuchami, butami – ciągnie z błyskiem w oku pani B. – Jak bieda przyciśnie, to może i będzie trzeba iść do tej, jak to nazywają… r o b o t y! Już pewnie się zapomniało, co to znaczy, nie? – Patty gapi się na nią jak sroka w gnat. – Coś pani powiem, pani Paige. Zakład, że Martha więcej się natyrała w swoim szesnastoletnim życiu niż pani w… ile to pani masz? Czterdzieści pięć? Siedem? Patty robi się czerwona jak burak. – Trzydzieści sześć! – wyrzuca z siebie. – Mam trzydzieści sześć lat! – Wynocha mi stąd – mówi pani B. – Nie wiem, gdzie jest Martha, ale nawet gdybym wiedziała, to i tak bym nie powiedziała. Pani się o nią martwisz? Ha, ha. Dobrze wiemy, że chodzi tylko o – pociera kciukiem o palec wskazujący – money, money, money. Jak w tej piosence, co nie? Patty wstaje. – Bynajmniej. To nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Ta dziewczyna jest dla mnie jedynym łącznikiem z moim własnym synem. – Jasne – mruczy z lekceważącym gestem pani B. – Myślałam… myślałam… – jąka się Patty – …myślałam, że będziemy się wspierać… pocieszać… – Bierze drżący oddech i sięga po chusteczkę do designerskiej torebki. – Pójdę, jeśli pani sobie tego życzy, ale błagam… – wyciera nos – …gdyby się z panią skontaktowała, niech ją pani poprosi o kontakt ze mną. Oto mój numer. – Kładzie wizytówkę na stole obok filiżanek. – Do widzenia. Pani B. milczy. Mruży oczy i odprowadza ją wzrokiem. Idąc w stronę windy, Patty wyjmuje z torebki buteleczkę środka dezynfekującego, z kwaśną miną wylewa sobie trochę na dłonie i starannie wciera w każdy palec z osobna.
Martha Pada już naprawdę solidnie, wielkimi grubymi kroplami. Lubię deszcz, ale nie wtedy, kiedy nie mam dokąd pójść. Wówczas jest fatalnie. Dotarcie pod dom Gusa zajęło mi sporo czasu. Kluczyłam, kryłam się w cieniu, unikałam ludzi. Nie, żebym im nie ufała, ale wieści w takich miejscach szybko się rozchodzą – nawet te szeptane. Ludzie lubią plotkować. „Zdradzę ci tajemnicę, tylko nikomu nie mów” – powie jeden. „Jasne, że nie” – odpowie drugi, a potem wypapla pierwszej napotkanej osobie. Okna Gusa są ciemne i zasłonięte. Dziwne. Pukam do drzwi i czekam. Cisza. Pukam do okna. Może zasnął na sofie? Wciąż cisza. Wiatr wyje w trawie, a deszcz przemoczył mnie już do nitki. Zaglądam przez szparę na listy. Nic nie widać. – Gus! – wołam. Nie odpowiada. – Nie ma go. Obracam się gwałtownie, gotowa do natychmiastowej ucieczki. – Nie oglądasz telewizji? Uff, to tylko sąsiad Gusa. Dzięki Bogu. – Zabrali go – mówi. Marszczę brwi. – Dokąd? – Był w tym całym programie. Nie za bardzo wiem, o co tam chodziło. Mieli te wielkie dzwonki. Zamieram. – Dzwoń po Sprawiedliwość – cedzę. – O, właśnie. No i mu dowalili. Już tu nie wróci. – Ile dostał? – Parę lat. Siedem czy ileś. Szkoda chłopa.
Przyglądam mu się. Jest stary, ma na sobie szlafrok i kapcie. Deszcz skleja mu rzadkie włosy. – Niech pan wraca do domu – mówię. – Zmarznie pan na kość. Mocniej naciągam kaptur, by ukryć twarz. Za późno. – Martha Honeydew. – Wyciąga kościstą dłoń. Między palcami trzyma klucz. – Bierz. Potrzebujemy więcej takich jak ty. Ogrzej się i wysusz, żebyś mi nie wykitowała. Ale nie siedź za długo, bo cię znajdą. Przez chwilę wpatruję się w niego. Przypominam sobie słowa Maxa o tym, że niektórzy są po mojej stronie. Staruszek obraca się i odchodzi, a ciemność połyka go równie szybko, jak go wypluła. „Żebyś mi nie wykitowała” – powtarzam w myślach i prawie się uśmiecham. Cóż, spróbuję. Nie dam im satysfakcji z mojej śmierci. Poza tym nie zamierzam zostawić Isaaca na pastwę losu. Mieszkanie Gusa jest zimne i wilgotne. Nie zapalam światła, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Poruszam się po omacku, z trudem omijając puste pudełka po pizzy i puszki po napojach. Idę do kuchni i otwieram lodówkę, ale znajduję tam tylko ćwierć litra mleka, kawałek szynki ze stwardniałymi, pociemniałymi brzegami i resztki chińskiego dania w plastikowym pudełku. Rozważam podgrzanie go, ale diabli wiedzą, od kiedy tam leży. Buszuję po kredensach. Trafiam na płatki kukurydziane, kilka torebek chipsów i kawę rozpuszczalną. To musi wystarczyć. Wracam do lodówki, wyjmuję mleko i wącham. Śmierdzi tak, że omal nie rzygam. Cóż. Poprzestanę na suchych płatkach i czarnej kawie. Muszę umyć kubek i miseczkę. Włączam telewizor, ściszam dźwięk i suszę się przy grzejniku elektrycznym. Jego pręty z czasem rozgrzewają się do czerwoności, a do moich nozdrzy dociera dziwny zapach palonego kurzu. Ściągam z łóżka kołdrę. Nie wiem, kiedy Gus ostatni raz ją prał, ale nawet jeśli trochę cuchnie, pozwala mi się ogrzać. Oglądam relację ze skazania Gusa. Owinięta jego kołdrą i jego zapachem, myślę o tym, jak się o mnie troszczył w Rises, i robi mi się potwornie smutno. Nie zrobił nic złego. Przeciwnie, ze wszystkich sił starał się pomóc.
A oni wykorzystali go do zdobycia potrzebnych im informacji, odwrócili się od niego, gdy zobaczyli, że nie popiera ich systemu, a kiedy im się postawił, pozbyli się go. Siedem lat? Co mu zostanie, kiedy stamtąd wyjdzie?
18.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Słychać intro z wplecionym biciem serca. Na olbrzymim ekranie kręci się logo z okiem. Zapalają się światła. Zza kulis wychodzi Joshua w błyszczącym jasnoszarym garniturze i spodniach ciasno opinających pośladki. Promienna, starannie ogolona twarz uśmiecha się szeroko. Gospodarz programu zatrzymuje się na skraju sceny, blisko publiczności, a ta wiwatuje. Joshua unosi rękę w dziękczynnym geście. Muzyka cichnie, aplauz milknie. JOSHUA:
Witam serdecznie publiczność w studiu oraz widzów przed telewizorami. Dziękujemy, że są państwo z nami!
Publiczność klaszcze. JOSHUA: Mamy dziś dla państwa prawdziwe rarytasy! Zapewniam, że przed nami
wspaniała uczta. Podekscytowanie niemal odbiera mi głos. Chcą państwo poznać powód? PUBLICZNOŚĆ (krzyczy): Taaak! JOSHUA: Tak myślałem!
Uśmiecha się, maszeruje przez studio do zakrzywionego stołu i siada na wysokim taborecie na jego skraju. Przed nim rozpostarty jest plik kartek. JOSHUA (z powagą): Szanowni państwo, nasza zeszłotygodniowa wspólna podróż
wyboistą drogą zakończyła się przerażającymi scenami w Celi 7 z Marthą Honeydew w roli głównej. Wszyscy przeżyliśmy szok, niektórzy traumę. Niestety, to nie koniec naszych stresów. Gdy my siedzimy tu z wypiekami na twarzach, Isaac Paige, młody człowiek, za którego Martha była gotowa oddać życie, odbywa właśnie tygodniową podróż z Celi 1 do 7. Jak pewnie pamiętacie, wczoraj rozmawiałem z Marthą, lecz…
Urywa, rozgląda się, przykłada palec do ust, po czym znów zwraca się do widowni. JOSHUA:
Może to tylko ja wciąż się zastanawiam, co pchnęło Marthę ku przyznaniu się do takiej zbrodni i jak Isaac mógł spokojnie pozwolić na to, by rzekoma miłość jego życia skazała się na niemal pewną śmierć. Nie mogę przestać myśleć o tragicznej historii młodzieńczej miłości. Nie wstydzę się przyznać przed państwem, że uroniłem parę łez.
Z poważną miną kręci głową. JOSHUA: I nie boję się państwu powiedzieć, że mam mętlik w głowie. Co rusz
zmieniam zdanie i próbuję sobie to wszystko lepiej wytłumaczyć. A gdzież najlepiej szukać wytłumaczenia, jak nie na samym szczycie, u człowieka, którego wybraliśmy na przywódcę naszego kraju. Z radością witamy w programie premiera Stephena Renarda! Rozlega się dźwięczna muzyka. Joshua wstaje i klaszcze. Premier wchodzi na scenę w szaroniebieskim garniturze Savile Row, wykrochmalonej białej koszuli i niebieskim krawacie. Zatrzymuje się na chwilę i uśmiecha tak szeroko, że światła studia odbijają się od jego śnieżnobiałych zębów. Publiczność wstaje i klaszcze. Premier pozdrawia ją gestem i podchodzi do stołu. Muzyka milknie. Premier i Joshua podają sobie ręce. Przywódca siada pierwszy, gospodarz programu po nim. JOSHUA (z uśmiechem): Dziękuję, że mimo tylu zajęć znalazł pan czas, by nas
odwiedzić. Goszczenie pana w naszym programie to wielki zaszczyt. Premier prostuje się na krześle i wygładza garnitur. PREMIER:
Bardzo dziękuję za zaproszenie. Ten program oraz Dzwoń po Sprawiedliwość są kwintesencją demokracji panującej w naszym społeczeństwie. To integralny element rozwoju naszego wymiaru sprawiedliwości, docierający do wszystkich warstw społeczeństwa i ukazujący sprawy ze wszystkich punktów widzenia, co pozwala na podejmowanie inteligentnych i wyważonych decyzji. Czuję się –
cały nasz rząd się czuje – wielce uprzywilejowany, mając taką platformę, dzięki której świat może zobaczyć nasze nowatorskie osiągnięcia. JOSHUA:
Dziękujemy panu premierowi za miłe słowa. Czy jest szansa, że usłyszymy pańskie opinie na temat najnowszych wypadków? W tej sprawie pojawiło się wiele kontrowersji. Pewne osoby w ostrych słowach wytykają nam, że omal nie zamordowaliśmy niewinnej nastolatki.
Joshua krzywi się i dotyka ucha. Premier siedzi niemal bez ruchu. PREMIER: Joshuo… mogę się tak do pana zwracać? JOSHUA: Oczywiście. PREMIER:
Cóż zatem, Joshuo… Przede wszystkim pozwolę sobie poprawić terminologię. W przypadku kary śmierci określenie „zamordować” nie jest ścisłe…
Joshua marszczy brwi i zagląda w notatki. JOSHUA: Według moich informacji definicja morderstwa… PREMIER
(ze śmiechem): Och, nie kruszmy kopii o szczegóły. Skupmy się na tym, co w tej sprawie istotne. Jak już wspominałem, zawsze znajdą się osoby lubujące się w sianiu zamętu i kontrowersji. Ma to swoje pozytywne strony, bo zmusza nas do przyglądania się naszym decyzjom, zasadom i opiniom, by się upewnić, że naprawdę reprezentujemy większość społeczeństwa. Ważne jest rozpatrzenie poglądów tych jednostek, które w końcu stanowią jakąś, choć niewielką, cząstkę społeczności. Jako światowi przywódcy i straż, która chroni interes społeczny, musimy jednak zachować siłę i odwagę, by bronić swoich przekonań i nie tracić z oczu tego, co jest s ł u s z n e i co zapewni narodowi bezpieczeństwo.
Publiczność wiwatuje. Premier czeka cierpliwie. PREMIER:
Ja i mój gabinet głęboko wierzymy, że życie wielu ludzi jest
ważniejsze od życia pojedynczej osoby. Nie znaczy to, że lekceważymy decyzję – przeciwnie, nasz wysiłek skupiony jest na tym, by decydować słusznie. Obraca się w stronę widowni. PREMIER:
Poszukajmy w tej sprawie logiki. Marthę Honeydew oskarżono o zastrzelenie Jacksona Paige’a. Gdyby skazano ją na śmierć, stracilibyśmy jedną osobę. Szesnastoletnią, a więc matematycznie, używając średniej długości życia zaczerpniętej z Biblii – trzy razy po dwadzieścia lat plus dziesięć, czyli razem siedemdziesiąt – stracilibyśmy około pięćdziesięciu czterech lat życia. Teraz załóżmy, że zostałaby uznana za niewinną i po uwolnieniu zabiłaby ponownie. Pamiętajmy, że już zabiła trzydziestosześcioletniego mężczyznę, co daje stratę trzydziestu sześciu lat. Jej następne zabójstwo mogłoby przynieść stratę trzydziestu, czterdziestu, a może nawet pięćdziesięciu lat. Trzeba też wziąć pod uwagę rozmiary wywołanego bólu, spustoszenia w rodzinach, którego nie da się zmierzyć statystykami. Bólu żon, matek, mężów, ojców, dziadków, lecz także dzieci. Dzieci! Osieroconych, porzuconych na pastwę losu z powodu bezrozumnego czynu pojedynczej osoby.
Urywa, wzdycha i kręci głową. PREMIER: Osoby, którą p o s t a n o w i l i ś m y uwolnić! Osoby, którą mogliśmy
usunąć z tego świata, uniemożliwiając jej dalsze czynienie zła, gdybyśmy tylko nie powstrzymali się od działania. Kolejna tragedia obciąży n a s z e sumienia, bo mogliśmy jej zapobiec. Szanowni państwo, jeśli o mnie chodzi, wolę nie ryzykować. Proszę mi powiedzieć, czy… Wstaje i idzie powoli w stronę widowni. Reflektor podąża za nim. PREMIER: …czy uwolniliby państwo tygrysa z zoo, mówiąc ludziom, że chociaż
ma ostre zęby, prawdopodobnie nikogo nie ugryzie? Czy pozwoliliby mu państwo chodzić tymi samymi ulicami, którymi chodzą państwa rodziny? Czy wyjęliby państwo pająka z terrarium, wiedząc, że jest śmiertelnie jadowity, lecz wierząc, że nawet chodząc po państwa
dzieciach, nie zrobi im krzywdy? Prawda, że nie? Zatrzymuje się na skraju sceny. PREMIER:
Mamy do czynienia z identyczną sytuacją. Jak już wielokrotnie podkreślałem i będę podkreślał, dopóki mam taką możliwość, bezpieczeństwo publiczne jest sprawą priorytetową i zrobię wszystko, by o nie zadbać.
Publiczność wstaje i wiwatuje. Premier skłania lekko głowę. PREMIER (głośniej): Kto chciałby żyć w społeczeństwie, w którym dzieci nie
mogą bezpiecznie wrócić ze sklepu do domu? W którym nasze córki i siostry boją się chodzić po zmroku na skróty przez wąskie zaułki? W którym nasi dziadkowie boją się otworzyć komuś drzwi? W którym młodociani gangsterzy siedzą na rogach ulic i terroryzują przechodniów? Cóż, z pewnością nie ja. I póki ja tu rządzę, nie dopuszczę do takiej sytuacji! Idzie z powrotem do stolika. Publiczność gwiżdże, wiwatuje, klaszcze. Joshua uśmiecha się i unosi ręce, by ją uciszyć. Premier siada. JOSHUA: Święta racja, panie premierze. Dziękujemy bardzo. Wygląda na to, że
społeczeństwo czuje się bezpieczniej z panem u władzy. Jeśli pan pozwoli, chciałbym poruszyć jeszcze jedną kwestię, która wypłynęła w zeszłym tygodniu. Być może i ją uda się nieco rozjaśnić. PREMIER: Ależ oczywiście. Po to tu jestem. Proszę pytać. JOSHUA: Przenigdy nie chciałbym zostać uznany za wichrzyciela, ale sądzę, że
lepiej głośno wypowiedzieć i rozwiać wątpliwości, niż… PREMIER: Niż je wypierać. Oczywiście. Zgadzam się w całej rozciągłości. JOSHUA:
Czy mógłby nam pan zdradzić swoje zdanie w sprawie ceny głosowania? Niektórzy stoją na stanowisku, że obecny system faworyzuje osoby, które mogą sobie pozwolić na głos.
PREMIER: Cieszę się, że poruszyłeś ten temat i że mam szansę odnieść się do tych
obaw. Jak zawsze z uwagą wysłuchaliśmy głosów społeczeństwa, któremu służymy, i z radością mogę dziś obwieścić, że planujemy nadać osobom mniej uprzywilejowanym te same prawa co pozostałym. Mamy jeden z najlepszych wskaźników przestrzegania praw człowieka na świecie, a wprowadzenie wspomnianej nowelizacji może nas wywindować na sam szczyt. Dla zapewnienia równości od dziś każda osoba w najuboższej części kraju, High Rises, otrzyma na własność telefon komórkowy, by mieć dostęp do internetu i móc głosować w tym kultowym programie. Ludzie ci będą mogli go doładowywać oraz ściągnąć aplikację programu Sprawiedliwością Jest Śmierć, która, jak ci wiadomo, podaje aktualne informacje na temat wszystkich spraw, statystyki, historie bohaterów oraz umożliwia głosowanie jednym kliknięciem, za co od razu zostaje pobrana opłata z konta. Joshua kiwa głową z szerokim uśmiechem. JOSHUA: A jednak, by zagłosować, nadal muszą pła… PREMIER (przerywa mu pospiesznie): Jesteśmy pierwszym państwem w historii,
które rozwiązuje problem dyskryminacji technicznej w sposób dający najuboższym te same możliwości, które mają majętni. Czuję się zaszczycony i dumny, mogąc brać w tym udział. Publiczność znów wiwatuje, a premier opuszcza głowę i unosi rękę. JOSHUA: Drodzy widzowie, co sądzicie o tej propozycji? Brzmi nieźle, prawda?
Bardzo to wspaniałomyślne ze strony rządu, choć jeszcze lepsza i bardziej uczciwa byłaby możliwość darmowego głosowania. Nagle wzdryga się i dotyka ucha. Premier ignoruje jego słowa. PREMIER:
Rozpoczynamy już procedurę. W tym momencie nasi pracownicy chodzą od domu do domu, odwiedzają świetlice, gabinety lekarskie i poczty i wszędzie rozdają telefony.
Joshua znów się uśmiecha, ale jakby nieszczerze i pod przymusem. JOSHUA: A zatem jeśli ogląda nas ktoś w Rises, proszę pamiętać, że przysługuje
państwu darmowy telefon. Wystarczy otworzyć drzwi, gdy ktoś zapuka. Wracamy po krótkiej przerwie. Proszę nie zapomnieć o głosowaniu! Wszystkie potrzebne informacje znajdą państwo u dołu ekranu. Przez dolną część ekranu przesuwa się niebieski pasek z naniesionymi na srebrno liczbami i danymi. Uśmiech Joshuy powoli znika.
Martha Wyłączam głos. Wiatr za oknem wyje, puste puszki turlają się po drodze, Bóg wie, co furkocze w rynsztokach… ale jestem pewna, że dobiegł do mnie jeszcze inny dźwięk. Co to było? Drzwi? Wiatr grzechocze w skrzynce na listy i uderza deszczem o okna, ale to też nie to. Ktoś rozmawia. Brzmi jak sąsiad, który był tu wcześniej. Wyłączam telewizor. Oprócz czerwonych prętów grzejnika jedynym światłem jest to docierające zza firanek. Słyszę drugi głos. Ktoś zamyka drzwi. Premier mówił coś o chodzeniu od domu do domu i rozdawaniu telefonów… Do moich uszu dociera pukanie, nie w drzwi domu Gusa, ale gdzieś bardzo blisko. Drżę, jakby wrzucono mi lód za kołnierz. Mocno naciągam na siebie kołdrę, jakby mogła mnie uchronić przed całym złem tego świata. Czekać czy węszyć? Wciąż owinięta kołdrą, podchodzę na palcach do okna i wyglądam przez szczelinę między firankami. Przed drzwiami przeciwległego domu stoi elegancki facet. Obok niego drugi. Ma ze sobą wypełniony czymś wózek. Czyżby listonosz? Bierze coś z wózka, wręcza mieszkańcowi domu i każe mu się podpisać. Potem odwraca się i patrzy w moje okno. Prosto na mnie. Nie mam pojęcia, czy mnie widzi. Chyba nie. Nie wydaje się świadom mojej obecności. Poznaję go jednak. Widywałam go w okolicy. Zawsze chodzi tu ten sam listonosz i zawsze kiwa głową.
Ale tym razem mruga. Cholera. Odsuwam się od okna w nadziei, że ciemność mnie ukryje, ale wciąż widzę kontury tamtych dwóch. Elegant się odwraca. – Co za gówniana robota – mamrocze. – Nie mam pojęcia, dlaczego skierowali do niej kogoś na pańskim stanowisku – odpowiada listonosz. – Przecież każdy głupek potrafiłby to zrobić. Nawet ja. – Bez urazy – mówi elegant – ale niech pan pamięta, że jednocześnie szukamy tej dziewczyny, co zwiała. Wie pan, tej Honeydew. – Wciąż jej nie znaleźli? – W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. No dobra, gdzie teraz? Skończmy tę parszywą robotę, bo chcę jak najszybciej być w domu. Cienie przesuwają się w stronę moich drzwi. Przykucam za nimi. Nie mają szyby, więc nikt mnie nie zobaczy. W drzwiach tkwi klucz, ale nie pamiętam, czy go przekręciłam. Sprawdzić? Czy lepiej nie? Zaryzykować, że coś usłyszą? Czy kucać tu i czekać? Nagle rozlega się takie walenie, że drzwi omal nie wypadają z zawiasów. Zasłaniam dłonią usta, by nie krzyknąć. – Co za rudera! – mruczy facet. – Nikogo tu nie ma – odpowiada listonosz. – To dom Gusa Evansa. Wczoraj go skazali. – Hm – zastanawia się elegant – a bezdomni? Skrzynka na listy grzechocze. Czyjeś palce otwierają klapkę. Zamieram. – Chyba też nie. Klapka opada. – Niech pan napisze „niedoręczone”. Zadzwonię i poproszę, żeby ktoś sprawdził to miejsce. Nie mam zamiaru kręcić się tu w nieskończoność przy tej pogodzie. Odchodzą, ale ja długo jeszcze nie ruszam się z miejsca. Słyszę, jak pukają do kolejnych sąsiadów. Ktoś im otwiera. Facet nawija o darmowych telefonach, akcie dobrej woli ze strony władz, wyrównywaniu szans i takich tam duperelach. Pyta kobietę o nazwisko, upewnia się co do adresu, każe podać datę
urodzenia, numer ubezpieczenia społecznego, imiona członków rodziny… To jakaś cholernie podejrzana sprawa. Nie wiem, co oni knują – pieprzony premier Renard i jego ekipa – ale nie mogę ryzykować pozostania tutaj. Do Eve też nie mogę wrócić. Nie mogę iść do pani B. ani do własnego mieszkania. Więc dokąd? Dlaczego jednym zawsze wiatr wieje w oczy, a innym wszystko przychodzi tak łatwo? Chwytam stary plecak Gusa i wciskam do środka koc. Raz jeszcze grzebię w szafkach, znajduję niedokończone opakowanie ciastek, zabieram je, po raz ostatni omiatam wzrokiem dom, na wszelki wypadek chowam klucz do kieszeni i ruszam w stronę City, oddalając się od swojego domu i swojego świata. Przeszłam kilka kilometrów. Bolą mnie nogi. Buty Eve są ciepłe, ale trochę obcierają. Chyba porobiły mi się bąble. Myślałam o podjechaniu pociągiem lub autobusem, ale nie odważyłam się ryzykować. Kurtka Maxa pozwala mi jakoś znieść chłód, ale twarz i stopy mam zmarznięte. Dłonie wcisnęłam w rękawy. Nie wiem, gdzie jestem. Kieruję się w stronę świateł i ludzi. Liczę na anonimowość w tłumie. Po drodze rozmyślam i zadaję sobie pytania. Czy w ośrodku opiekuńczym naprawdę jest tak źle? Czy nie powinnam pozwolić im się zabrać? Byłoby mi tam ciepło i sucho. Karmiliby mnie. Mogłabym chodzić do szkoły. Może wszystko wróciłoby do względnej normalności. „Tak myślisz? – odpowiadam sobie. – Przecież oni interesują się tobą tylko dlatego, że czegoś od ciebie chcą. Nawet jeśli zniszczyli film z tamtej nocy, pozbyli się wszystkiego, co Max albo Cicero umieścili w internecie, i zdyskredytowali cię, wiedzą, że wciąż masz oryginały. Boją się ciebie. Zbyt wiele osób z tej listy ma coś do stracenia. Jeśli teraz się poddasz, to koniec”. Próbuję myśleć logicznie. Przypominam sobie o telefonie Maxa. Mogłabym go włączyć, zadzwonić i usłyszeć znajomy, przyjazny, życzliwy głos. Zapytać Maxa, co się dzieje, ile udało mu się zrobić. Może założył nową stronę albo kanał z filmami? Jest wieczór drugiego dnia i na razie nie zdołałam w żaden sposób pomóc Isaacowi.
Zostało mu pięć dni. Po drugiej stronie ulicy dostrzegam sklep z telewizorami. Przemykam między samochodami. Na witrynie stoi wiele odbiorników nastawionych na różne kanały. Idę wzdłuż wystawy, aż trafiam na wiadomości. Spiker porusza bezgłośnie ustami, po czym na ekranie pojawia się temat dnia: oczywiście Isaac. Na jego widok wstrzymuję oddech. Wygląda strasznie. Ogolona głowa, na której widać niewielkie zadrapania ze strupami; zaczerwienione oczy, na policzku siniec, o którym doskonale wiem, że przedtem go tam nie było. Jezu, Isaacu, tak mi przykro. Wszystko wiruje mi przed oczami. Otaczający mnie ludzie spieszą gdzieś w swoich sprawach, nie rozglądając się na boki. Łzy płyną mi po twarzy. Mrugam, by się ich pozbyć, a gdy znów patrzę na ekran, już cię tam nie ma. Podążam za tłumem, nie podnosząc głowy. Zauważam jednak, że ludzi jest coraz więcej, całe mrowie. Idąca obok mnie kobieta ładnie pachnie i ma idealną fryzurę. Jej buty stukoczą o chodnik. Jakie to cudownie z w y c z a j n e. Wyjmuje spod pachy jakieś zawiniątko i pokazuje towarzyszce. Pada na nie światło latarni. Z trudem powstrzymuję krzyk. Potykam się, serce wali mi jak młotem, a twarz mnie pali, lecz dotrzymuję kroku tamtym dwóm kobietom. Z błyszczącej okładki spogląda na mnie uśmiechnięta twarz Isaaca. Kurczę, co to jest? Jakaś pamiątkowa broszura? O co tu… U góry widnieje napis: Sprawiedliwością Jest Śmierć. U dołu oko, a Isaac w środku. To broszura przedstawiająca osoby, których życie dobiega kresu. Dlaczego nigdy o niej nie słyszałam? Czy to jakaś nowość? Zatrzymuję się. Ludzie wpadają na mnie, ale nie mogę usunąć im się z drogi. Nie jestem w stanie się poruszyć. Rozglądam się po tłumie. Uśmiechnięte twarze, radość, eleganckie ciuchy, makijaż, błyszczące włosy. Pomalowane paznokcie trzymające b r o s z u r y z twarzą Isaaca na okładce! Odwracam się i brnę pod prąd w kierunku, z którego nadchodzi tłum. Już
wiem, dokąd dotrę. Trajkoczące głosy zlewają się, ale wyłapuję jedną głośniejszą rozmowę. Nasłuchuję ze spuszczoną głową. – Mówię ci – peroruje kobieta – moja mama pracuje w prasie i była w Celi 7 przy tym wszystkim. Opowiadała mi, co naprawdę się stało. – Zatuszowali to? – pyta facet. – Mówi, że pokazali film, na którym Jackson celuje do Marthy z pistoletu, i drugi, na którym to on przejeżdża jej mamę autem. Mieli dokumenty poświadczające te potworności… – Podobno sfałszowane. – Ale film na sto procent był prawdziwy! Mama nagrywała wszystko telefonem, po czym jej szef nagle, n a g l e powiedział, że wszystkie telefony mają być uaktualnione do nowej wersji i… Oddala się i przestaję ją słyszeć. Cholera. Przepycham się przez resztki tłumu i jestem na miejscu. Po obu stronach rozciąga się czarny płot, przed sobą mam masywne drzwi, nade mną wznosi się wysoki, szeroki budynek, a u jego szczytu, w miejscu, w którym niegdyś widniało piękne okrągłe okno, teraz znajduje się logo z okiem o lodowatoniebieskiej tęczówce połyskującej w ciemnościach jak osobna planeta. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Nadal nazywają ten gmach Królewskim Sądem Sprawiedliwości, ale sprawiedliwości już tam nie ma. Jedynie studio programu Sprawiedliwością Jest Śmierć i biura wytwórni. Może któregoś dnia to miejsce ponownie stanie się tym, czym było kiedyś. Odsuwam się i z bramy jakiegoś domu przyglądam kamiennym ścianom z łukowymi oknami. Z zewnątrz, nie licząc oka, wszystko wygląda gotycko i staro, ale wewnątrz jest nowocześnie, błyszcząco. My się uśmiechamy, wy klaszczecie. Opowiadamy wam o skandalach, a wy piszczycie z radości. Chcecie więcej? Więcej widzów, więcej głosów, więcej forsy. Mówicie, że nie ma dymu bez ognia. Więc my zabijamy kilka osób, a wy wiwatujecie. Przestępczość spada, więc twierdzicie, że system się sprawdza. Zamknij oczy, ignoruj fakty, nie zadawaj pytań. Tak jest prościej.
Mnie to nie dotyczy, myślisz. Czemu miałbym się przejmować? Apatia. W pobliżu skrzypi brama. Naciągam kołnierz na twarz i przywieram do ściany. – Zamówić panu taksówkę, panie Decker? – pyta męski głos. – Dziękuję, przejdę się. Zimne powietrze dobrze mi zrobi – odpowiada drugi głos. Decker? Czyżby to był Joshua Decker, ten prezenter? Wychylam się na moment i widzę, jak idzie w moją stronę. O w mordę. To naprawdę on! Wstrzymuję oddech. – Jak pan sobie życzy! – odkrzykuje drugi głos. – Ja tam nie mam ochoty marznąć! Joshua wzdycha i podnosi kołnierz, by ochronić się przed wiatrem. Przechodzi tak blisko mnie, że mogłabym go dotknąć. Oczywiście nie robię tego. Odprowadzam go wzrokiem. I myślę o tym, jak byłam razem z nim w telewizji, na próżno starając się uratować Isaaca. Wychodzę z bramy i podążam w ślad za Joshuą. Idzie dość wolno. Mija Old Bailey, dawny budynek sądu, i wchodzi na most Tysiąclecia. Zatrzymuje się na środku, opiera o barierkę i patrzy w dal. Ciekawe, o czym myśli. Mimo sporej odległości widzę, że nie przypomina siebie z telewizji ani z czasu naszego spotkania. Wydaje się smutny. Po chwili rusza dalej. Ja za nim. Czekam w zaułku, gdy Joshua wchodzi do sklepu monopolowego i wychodzi z butelką w siatce. Zwalniam, gdy przechodzi przez ulicę, klucząc między samochodami. Jestem pewna, że mnie nie zauważy. W tych ciemnościach, przy wietrze, zepsutych semaforach, połyskujących reflektorach oraz światłach stopu samochodów i autobusów, przy wszystkich ludziach dookoła nie da się wyłowić z tłumu pojedynczej osoby. Joshua zatrzymuje się przed domem, o jakim marzę: schodki prowadzące do dużych drewnianych drzwi, duże okna po obu stronach, staroświeckie poręcze. Gdy ktoś mu otwiera, wychodzę z cienia i przechodzę przez ulicę.
Eve – Max! – Eve zatrzaskuje za sobą drzwi i idzie przez dom. – Max, gdzie jesteś? – Przyszło coś do ciebie – mówi chłopak, gdy matka wchodzi do kuchni. – Kazali mi pokwitować odbiór. – Podaje jej list. Lekko drżącą ręką Eve chwyta kopertę, rozdziera ją i wyjmuje kartkę. Czyta i unosi dłoń do ust. – Złe wieści? – Niestety. Podaje mu list i odwraca się, oddychając ciężko. – „Nieprzekazanie Marthy Elizabeth Honeydew w ręce władz do południa dnia jutrzejszego zostanie uznane za naruszenie bezpieczeństwa narodowego i sprzeciw wobec decyzji władz, co zaowocuje aresztowaniem Pani i oskarżeniem o popełnienie przestępstwa przeciwko wymiarowi sprawiedliwości” – czyta na głos Max. Podnosi wzrok. – Chcą cię a r e s z t o w a ć? Niby jakim cudem nieoddanie im Marthy miałoby być przestępstwem przeciwko wymiarowi sprawiedliwości? – Nieważne – odpowiada Eve. – Coś wymyślą. Uważają ją za zagrożenie. Nas też. – Bo wiedzą, że mamy oryginalne pliki i dokumenty? I filmy z monitoringu? Nawet jeśli wmówili wszystkim, że to ściema? – Po co mieliby ryzykować, skoro mogą nas uciszyć, nim ktoś zacznie słuchać tego, co mamy do powiedzenia? – pyta retorycznie Eve. – Nie uda im się. Już zeskanowałem papiery i wysłałem do wszystkich redakcji, programów telewizyjnych i tak dalej. Wszędzie, gdzie się dało. Założyłem stronę w internecie i wrzuciłem tam filmy. Nie powstrzymają mnie. – Ale z tym – Eve wskazuje list – nie wygramy. – Chyba nie zamierzasz naprawdę jej wsypać? – pyta Max. – A jak miałabym to zrobić? Przecież nie wiem, gdzie jest. Milczą. Max wyciąga rękę, by włączyć czajnik. – Potrzebuję wina, nie kawy – mamrocze Eve i wyjmuje butelkę z kredensu. Max czyta dalej. – Taki czyn zagrożony jest maksymalną karą dożywotniego więzienia… –
zerka na matkę, która nalewa sobie wina – …lecz decyzja w poszczególnych przypadkach zapada w oparciu o regulamin programu Dzwoń po Sprawiedliwość. Eve wciska korek na miejsce. – Trzy przypadkowe osoby mają decydować o moim losie. Dwa głosy i leżę. Nawet nie ma jak się wywinąć. Unosi kieliszek, patrząc synowi w oczy. – Max – mówi – jeśli mnie zamkną… – Nie martw się – pociesza ją. – Już mi to mówiłaś. Jeśli coś się stanie, mam poświadczone notarialnie pismo, że mogę mieszkać z… – Nie o to… – przerywa mu kobieta. – Daj spokój, mamo. Wszystko będzie w porządku. Pogadasz z nimi i wyjaśnisz sytuację. – Obejmuje ją. – Nie zasługuję na takiego syna – szepcze Eve.
Martha Nie widzę, kto wpuszcza go do domu. Dostrzegam jednak uśmiech i ulgę na twarzy Joshuy. Ulgę człowieka, który znalazł się w bezpiecznym miejscu z ukochaną osobą i może już zdjąć maskę. Przyjemność przebywania w domu i nieprzejmowania się resztą świata. Jaki on jest naprawdę? Czuję, że to nie ten sam facet, którego widuję w telewizji – facet z idealnie zaczesanymi włosami, w eleganckich ciuchach, o uśmiechu gwiazdy filmowej. Wchodzę po trzech stopniach i staję przed błyszczącymi czarnymi drzwiami, po których spływają krople deszczu. Z okien sączy się łagodne światło, na parapetach po każdej stronie rosną kwiaty w długich donicach, obok drzwi stoi skrobaczka do butów. Ale ja nie mogę oderwać wzroku od mosiężnej kołatki. Dotykam jej. Podnoszę. I opuszczam łagodnie. „Co ty wyprawiasz? – rugam się w myślach. – Co chcesz w ten sposób osiągnąć?” Zimno mi. Jestem głodna, zmęczona i samotna. Chcę… potrzebuję… „Chcesz, żeby cię złapali? Żeby Joshua zadzwonił na policję, żeby cię zabrali i żebyś już nigdy nie zakosztowała wolności?” Ale jeśli tak wygląda wolność, czy naprawdę jej chcę? Mam przed oczami twarz Isaaca na pamiątkowych broszurach i choć nie umiem odpowiedzieć, wiem, że jeszcze się nie poddałam. Schodzę na ulicę i zamierzam się oddalić, ale coś mnie powstrzymuje. Imponujący dom Joshuy składa się z czterech kondygnacji: parteru, sutereny i dwóch pięter. W suterenie pali się światło. Cofam się i dostrzegam wąskie schodki prowadzące w dół – na jednych stopniach wije się bluszcz, inne są popękane. Trzymając się w cieniu zwisającego bluszczu, schodzę ostrożnie. Od strony ulicy jestem niewidoczna. Ktokolwiek jest w środku, także mnie
nie zobaczy w ciemnościach. Za to ja go widzę. Joshua rzuca klucze do miski na stole i zdejmuje buty. Ściąga skarpetki i stoi z zamkniętymi oczami, poruszając palcami. Do pokoju wchodzi drugi facet – nieznajomy, ciemnowłosy, średniego wzrostu – zdejmuje z ramion Joshuy kurtkę i wiesza na kołku przy drzwiach. Joshua siada przy stole i ukrywa twarz w dłoniach. Drugi mężczyzna podchodzi i kładzie mu dłonie na ramionach, a potem obejmuje go za szyję, przytula i całuje. „Kurczę – myślę – nieźle się z tym ukrywał. Ciekawe dlaczego”. A potem uświadamiam sobie, że Joshua jest nową twarzą w Sprawiedliwością Jest Śmierć. Kobiety lgną do niego. Ile z nich włącza telewizor tylko po to, by zobaczyć przystojnego gospodarza? Czy twórcy programu wiedzą, że jest gejem? Czy miałoby to dla nich znaczenie? A dla publiczności w studiu? Dla widzów? Dla głosujących? Drugi mężczyzna siada obok Joshuy, który podnosi głowę i kręci nią. Na policzkach ma łzy. Partner podaje mu chusteczkę. „Nie powinnam na to patrzeć” – myślę i wycofuję się na ulicę. Co dalej? Wykorzystać cenne 40 funtów, które dostałam od Maxa, i spróbować znaleźć pokój? Ale czy to bezpieczne? Chciałabym móc wcisnąć przycisk „pauza” i zatrzymać na chwilę swoje życie, by spokojnie pomyśleć i odsapnąć. Jestem potwornie zmęczona i zmarznięta na kość, ale muszę iść dalej. Każda minuta, każda sekunda, którą marnuję, przybliża Isaaca do śmierci. „Odpoczniesz za pięć dni – mówię sobie. – Wtedy się wyśpisz. Wtedy będziesz mogła obejrzeć się za siebie i wiedzieć, że zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy”. Tyle że w tej chwili nie robię nic. Zupełnie nic. Potrzebuję miejsca, gdzie mogłabym pomyśleć i zaplanować dalsze ruchy.
Premier Idzie korytarzem wyłożonym drewnianą boazerią, bezgłośnie stąpając po grubym dywanie. Ze ścian spoglądają na niego portrety dawnych przywódców. Widział je mnóstwo razy i podobnie jak dziś przechodził obok, nie zaszczycając ich spojrzeniem ani myślą. W jego oczach te postacie nie są częścią historii i nie mają żadnego znaczenia. To tylko obrazy. Przechodzi przez dwuskrzydłowe drzwi i zaraz skręca w lewo. Przykłada kciuk do panelu dotykowego na ścianie. Drzwi otwierają się z trzaskiem i premier wchodzi do pomalowanego na niebiesko pomieszczenia. Jedną ścianę zajmuje wielki ekran. Otacza go kilka mniejszych, z których każdy pokazuje co innego – ulice, drogi, fasady domów, sklepów czy szkół. Na środkowym widnieje satelitarny obraz City, Alej i Rises z mnóstwem kropek: jedne są nieruchome, inne poruszają się w różnych kierunkach i z różnymi prędkościami. Na jednym z dwóch skórzanych obrotowych foteli siedzi asystentka premiera, Sofia. – Panie premierze – mówi – zebrałam wszystko w jeden film. To z całą pewnością ona. Premier siada. – Jak co wieczór, przeglądałam obraz z domów celebrytów. Joshua Decker niedawno został przeniesiony na wyższy poziom inwigilacji. W przeciwnym razie znalezienie tego materiału zajęłoby mi jeszcze z godzinę. – Naciska guziki i obraz z małych ekranów znika. – Cofnęłam zapis i prześledziłam jej trasę. W Rises są luki, bo wiele kamer zostało uszkodzonych, więc obraz bywa niewyraźny albo nie ma go wcale. Na wszystkich ekranikach widać to samo – zmontowane filmy z kamer przemysłowych ukazujące Marthę na różnych ulicach. – W końcu jednak udało mi się prześledzić całą jej drogę. Wygląda na to, że zatrzymała się w domu Gusa Evansa. Na głównym monitorze czerwone kropki znikają i pojawia się zbliżenie na Rises. – Potem, gdy wszystkie nowe telefony się uaktywniły i zaczęliśmy je śledzić,
zauważyłam, że pewien stary sygnał pasuje do jej trasy. Dziewczyna ma ze sobą telefon Maxa Stantona. Na szczęście zarchiwizowaliśmy te wszystkie sygnały, więc wciąż mamy do nich dostęp. Naciska kolejne guziki i na ekranie widać pojedynczą kropkę. – Jest tu. A przynajmniej była. – To na pewno ona? – pyta premier. – Tak. Jak pan widzi, kiedy zestawi się materiał z monitoringu z sygnałem z tego telefonu… – Urywa, naciska guziki i środkowy ekran wyświetla trasę czerwonej kropki, podczas gdy pozostałe pokazują drogę Marthy przez miasto. – Niesamowite. Możemy śledzić każdy jej ruch? – Tak, panie premierze. A teraz, dzięki pańskiemu pomysłowi z telefonami dla wszystkich, możemy śledzić każdego. – O to mi właśnie chodziło. – Uśmiecha się półgębkiem premier. – Oby tylko nikt się nie dowiedział. Niektórzy mogą mieć obiekcje, że się ich śledzi. Premier macha lekceważąco ręką. – Wystarczy im wytknąć, że pewnie mają coś do ukrycia. Nie, Sofio, to nie jest żaden problem. Doskonała robota. Zaufałem ci i wiem już, że w przyszłości mogę ci powierzać bardziej odpowiedzialne zadania. Świetnie. Możesz iść. Daję ci wolne na resztę wieczoru. Sofia zerka na zegar na ścianie: jest wpół do dwunastej. – Dziękuję – odpowiada i wychodzi. Premier rozsiada się wygodnie. Fotel trzeszczy i skrzypi. Premier postukuje palcami w brodę, mruży oczy, wzdycha. Pochyla się nad klawiaturą, wywołuje na ekranie menu i w rubryce „osoba” wpisuje „Patty Paige”. Obraz na moment mętnieje, wiruje, po czym wyostrza się na satelitarnym widoku miasta z nieruchomą czerwoną kropką wewnątrz budynku. Premier chwyta leżący na biurku telefon i dzwoni. Czerwona kropka wychodzi z budynku w boczną uliczkę. – Halo? – odzywa się Patty. – Jak się masz, kochanie? Milczenie, w tle słychać zgiełk samochodów. – Stephen? – Dla ciebie pan premier. Owszem, to ja. Jak sobie radzisz? – Dziękuję, dobrze. – Kamień z serca. Martwiłem się, że ciężko znosisz utratę męża i to, że twój
syn trafił do celi śmierci. – On nie jest moim synem. – Nie czujesz przypadkiem potrzeby utopienia smutków w alkoholu? – Jeszcze bardziej przybliża obraz z satelity. Na drzwiach baru, z którego przed chwilą wyszła Patty, widnieje neon z nazwą „Holly’s”. – Pamiętam, że lubiłaś chodzić do Holly’s. – Do tej speluny? Chyba kpisz – oburza się kobieta. – Jestem w samochodzie. Zjechałam na pobocze. Pewnie słyszysz odgłosy z drogi. – Ależ nie wątpię, nie wątpię – odpowiada premier, patrząc, jak kropka przesuwa się bliżej drogi. – Darzę cię całkowitym zaufaniem. – Świetnie – mówi Patty. – Wszystko jest pod kontrolą, tak jak ci obiecałam. W ogóle nie ma o czym mówić. Załatwię sprawę z Honeydew. – Byłoby okropnie, gdybyśmy nie rozumieli się w stu procentach, Patty. Jak już mówiłem, musiałbym wówczas położyć kres naszej przyjaźni i porozumieniu. Do tej pory przynosiły one korzyści obu stronom, ale jeśli tak ma być nadal, potrzebuję twojej pełnej kooperacji. – Oczywiście – odpowiada Patty. – Więc gdzie jest Honeydew? – Premier ponownie wywołuje menu. – Noo… – Bo jeśli dobrze pamiętam, wielokrotnie powtarzałaś, że zajmujesz się tą sprawą. Wpisuje „Martha Honeydew” i wciska „enter”. – Zapewniam, że… – Gdzie ona t e r a z jest, Patty? Obraz się oddala, po czym na skraju ekranu pojawia się czerwona kropka i następuje zbliżenie. – Teraz… – Chcesz, żebym ja ci to powiedział, Patty? – Ukrywa się w Rises. – Bynajmniej. – Premier prycha. – Widocznie jednak tego nie wiesz, a skoro nie wiesz, to raczej wątpliwe, żebyś miała sytuację pod kontrolą. Przytupuje niecierpliwie. Patty milczy. – Jest w parku niedaleko domu Joshuy Deckera. Tam, gdzie muszla koncertowa. Masz dwadzieścia cztery godziny. Jeśli w tym czasie nie załatwisz sprawy, twoja opinia zostanie nieodwracalnie zszargana. Rozumiemy się? – Jak…
– Nie mam zamiaru dotrzymywać umowy za ciebie. Wyłaź z tej speluny i jazda do roboty. – Szpiegujesz mnie? Premier nie odpowiada na zarzut. – Sofia będzie cię informować o rozwoju sytuacji. A teraz bierz się do dzieła, Patty. Spadanie z piedestału, na którym się umościłaś, może być bolesne. Jutro wieczorem. Żadnego „ale”. Odkłada telefon i przygląda się ekranom. – Kłopotliwa z ciebie młoda dama, Martho Honeydew – mruczy.
DZIEŃ 3
Martha Strasznie mi zimno. Mimo kurtki i koca zmarzłam na kość. Nie pamiętam, kiedy ostatnio porządnie się wyspałam. Pewnie zanim zastrzeliłeś Jacksona. Kiedy byliśmy razem w moim mieszkaniu. Czekam, aż wzrok przywyknie do ciemności. Widzę kontury drzew i poruszające się na wietrze gałęzie. Słyszę, jak szeleszczą. Nie mam dokąd pójść: nie mogę zwrócić się o pomoc do jedynych osób, jakim ufam. Więc siedzę tutaj. W jakimś kościele uderza dzwon. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Piąta nad ranem. W takim razie chyba jednak się zdrzemnęłam. Zdejmuję łańcuszek z szyi i trzymam pierścionek łamigłówkę na otwartej dłoni. Przyglądam mu się. Pięć połączonych ze sobą ogniw, ale w kawałkach. Na próżno próbuję je ułożyć. W głowie kołaczą mi słowa Isaaca: „Mam nadzieję, że będziesz go nosić i pamiętać mnie, gdziekolwiek będę, i że zainspiruje cię on do działania”. Znów kombinuję z połączeniami, ale fragmenty się blokują, a kiedy próbuję je odblokować, całość znów się rozsypuje. Sfrustrowana zakładam łańcuszek z powrotem na szyję. Próbuję, Isaacu. I nie przestanę. Pierścionek to kolejny powód, dla którego muszę cię stamtąd wyciągnąć. Tylko ty możesz mi pokazać, jak działa. Podnoszę wzrok na rozgwieżdżone granatowe niebo. Nasze niebo, Isaacu. Nasze gwiazdy. Nie wyobrażam sobie, jak to będzie na nie patrzeć, gdy odejdziesz. Wydaje mi się, że przyglądam się pociągowi pędzącemu po szynach, na których utknął samochód. Wszyscy inni też stoją wokół i czekają na rzeź. Wiem, że pociąg się zbliża. Mam świadomość, że mogłabym go jakoś zatrzymać albo spowolnić, ale nie zdążę, nim uderzy w auto. Matko, to jakaś masakra! Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że to wszystko się wydarzy, wyśmiałabym go. Dwa tygodnie temu mogłabym uwierzyć w część przepowiedni. Gdyby powiedział mi to tydzień temu, nie jestem pewna, czy
zrobiłabym to, co zrobiłam w Celi 7.
Isaac Czekam na wschód słońca i przenosiny do kolejnej celi. Wczoraj, w drodze między poprzednią celą a tą, spojrzałem w głąb korytarza i zobaczyłem drzwi Celi 7. Czają się w głębi niczym brama do nieba. Albo do piekła. Albo jak przejście w teatrze. My znajdujemy się za kulisami, a publiczność czeka po drugiej stronie na przedstawienie. Czy dostanie to, czego chce? Czy uzna mój w y s t ę p za wart aplauzu? A może zgotuje mi owację na stojąco? Co za farsa. Robi mi się niedobrze z nerwów i strachu.
Martha Dzień 3, a ja wciąż nie zdołałam cię stamtąd wyciągnąć ani w żaden sposób ci pomóc. Wyjmuję z kieszeni telefon Maxa. Do tej pory rzadko używałam telefonów. Nie było mnie na nie stać. Miałam starą komórkę, wielką niemal jak cegła i nadającą się wyłącznie do dzwonienia, ale szybko zabrakło mi forsy, a poza tym i tak nie było do kogo dzwonić. Ta jednak jest bardziej wypasiona. Wyświetlacz pokazuje, że jest piąta szesnaście i że mam jedną nieodebraną rozmowę. „Dom” – głosi podpis. Przez chwilę ściska mnie w żołądku, ale przecież to nie mój dom. Pewnie Max zadzwonił ze swojego mieszkania, żebym wiedziała, że mogę odebrać. To było o wpół do trzeciej. Musiałam spać. Jest też wiadomość tekstowa. Udaje mi się ją otworzyć. „Gdzie jesteś? Martwię się. Spotkamy się? Zadzwoń”. „Później” – myślę. Wstaję. Nogi mnie bolą, a ramiona mam sztywne. „Że też to wszystko nie wydarzyło się wiosną albo latem” – narzekam w duchu, wychodząc spod muszli i wlokąc się przez park. Jest cicho. Spokojnie. Jeśli cię stamtąd wyciągnę, Isaacu, może zamieszkamy tutaj? Będziemy kopać jesienne liście albo chodzić po oszronionej trawie. I trzymać się za ręce w wełnianych rękawiczkach. Wychodzę z parku. Na ulicach panuje większy ruch, niż się spodziewałam. Dziwne uczucie – miasto się budzi, ludzie idą do pracy. Obserwuję ich i zastanawiam się, co się dzieje w ich światach – czy są szczęśliwi, czy smutni, czy umiera ktoś, kogo znają, czy muszą się martwić, co włożą do garnka? Czasem widać emocje na twarzach i w oczach, ale większość osób ma opadnięte ramiona i maszeruje szarym chodnikiem jak roboty. Automaty. Zaprogramowane na przejście z punktu A do punktu B konkretną drogą. Zaprogramowane na wiarę w to, co się im mówi, i niezadawanie pytań.
Zaprogramowane na czytanie gazet i ślepą wiarę w to, co tam napisano. Zaprogramowane tak, by przez minutę użalały się nad cierpiącymi, potem poczuły ulgę, że nie są na ich miejscu, a chwilę później zapomniały o całej historii. Apatia. Ignorancja. Tchórzostwo. Stop. Nawijam jak jakaś zwariowana aktywistka. Jestem na miejscu. Przede mną rozpościera się blok śmierci – duży, wysoki, ponury. Boję się go. Ale tam jest Isaac. Czarne żelazne pręty, czarne żelazne bramy, ogromne drewniane drzwi, a nad nimi wielkie czujne oko rozświetlone na zimny błękit. Co kilka minut wokół tęczówki kręci się hasło „Oko za Oko”, po którym następuje wywołująca dreszcz imitacja wyładowania elektrycznego. Przypomina mi się moment, w którym siedziałam na tym okropnym krześle przypięta pasami za nadgarstki, z zimną koroną na głowie. Ten strach… To, jak bliski był koniec… A teraz Isaac… Mrużę oczy, by dostrzec coś w ciemnościach. Obok drewnianych drzwi widnieje naniesiony znacznie mniejszymi literkami napis: „Sponsor: Cyber Secure” i logo ukazujące pierzastą chmurkę z kłódką. Podchodzę do bramy. Ścieżka po drugiej stronie prowadzi przez dziedziniec, mija drzewo, skręca i biegnie do bramki, przez którą widzowie przybywają na egzekucje. Dziwne, jak bardzo pociesza mnie widok tego drzewa. Ośmielam się stać tam jeszcze przez kilka sekund, a kiedy spomiędzy gałęzi wylatuje ptak, uśmiecham się na myśl o życiu, które wciąż trwa. Drobne rzeczy są ważne. Idę wzdłuż płotu, a im bardziej oddalam się od miejsc, które widzi publiczność, tym większe zaniedbania dostrzegam. Kilka latarń się nie pali, jedna mruga. Za zakrętem płot ustępuje miejsca staremu murowi. Podążam wzdłuż niego. Coraz bardziej oddalam się od drogi. W końcu ścieżka zmienia się w trawnik. Żadnych świateł, samochodów, nic. Wciąż jest ciemno. Ledwo widzę własną dłoń, poruszając nią przed oczami. Mam wrażenie, że znalazłam się z dala od City.
Stopy mi zmokły. Ziemia jest miękka i błotnista. Trudno się dziwić, skoro wciąż pada. Podnoszę głowę i dostrzegam koniec muru, ale nic więcej. Przed sobą mam drzewo. Niewysokie, ale może… Zastanawiam się. Obchodzę je, dotykam go, badam grubość korzeni, staram się zobaczyć w ciemnościach jak najwięcej. Głowę wypełniają mi pomysły, na których realizację może nie starczyć odwagi. „Co takiego mi grozi?” – pytam bezgłośnie. Słowa zawisają w zimnym powietrzu jak obłoczek ciepłego oddechu. Wzdycham. Właśnie, co? Co mam do stracenia? Drzewo ma pełno konarów na różnych wysokościach, więc wspinam się bez trudu. Raz-dwa i już siedzę na murze. Dostrzegam blok śmierci – w tej części niski i nieco zaniedbany. Pewnie nie musi dobrze wyglądać, bo nikt tu nie przychodzi. Widzę też okna. Jezu, jakie to dziwne. Przez głowę przelatują mi wizje tego, co dzieje się w środku. Czy jest tak jak przed tygodniem? Eve mówiła, że coś zmieniają, wymyślają nowe rzeczy. Z okna po lewej stronie dobiega jaskrawe białe światło, więc pewnie tam znajduje się Cela 1. Nadal. I… rany, tyle ostatnio padało… Która to przeciekała, trójka? A może teraz numeracja jest inna? Tak zwana sprawiedliwość wymyśla coraz to nowe tortury. Isaac powinien być w dwójce. Przeniosą go dopiero po wschodzie słońca, a teraz jest jakieś wpół do szóstej. W listopadzie słońce wschodzi znacznie później. To musi być okno Celi 2. Przyglądam się wszystkim po kolei – faktycznie są coraz mniejsze. Patrzę na ziemię. Jeśli zeskoczę, czy będę mogła wrócić? Hm… Ale tam jest Isaac! To jego cela, tak blisko! Zeskakuję, nim rozum zdąży mi to wyperswadować. Lądowanie mam twarde, ale obywa się bez kontuzji. Pędzę przez trawnik ku oknu Isaaca. A potem stoję tam i nie mam pojęcia, co robić. Okno nie znajduje się zbyt wysoko: gdybym zawołała, pewnie by mnie usłyszał. Mogłabym też poszukać czegoś, na co dałoby się wdrapać, i może zdołałabym go zobaczyć?
Porozmawiać z nim? Rozbić szybę, jeśli tam w ogóle jest szyba – nie pamiętam tego – i potrzymać go za rękę? Być z nim. Sam na sam. Dzieli nas zaledwie kilka metrów. Może ze trzy. Na moment zamykam oczy i wyobrażam go sobie leżącego na łóżku. Gdybym mogła wejść do celi, położyć się obok niego, objąć go, wszystko inne przestałoby istnieć. Gdybym tylko mogła. Odsuwam się i biorę głęboki oddech. – Isaac! – szepczę najgłośniej, jak potrafię. Czekam. Cisza. – Kocham cię! – ośmielam się krzyknąć, ale wiatr uderza mnie w twarz i porywa słowa. Oczy mnie pieką. Mrugam, głośno biorę kolejny oddech, by krzyknąć raz jeszcze, jak najgłośniej. Ale zamieram z wypełnionymi powietrzem płucami. „Nie możesz! – strofuję się. – Pomyśl, co by się stało. Tam każdy ruch filmuje kamera. Przybiegną w ciągu paru sekund. Nie masz szans”. Z ciemności spoglądam w światło. „Nie martwisz się, że cię złapią?” – pyta rozum. Pewnie, że się martwię, ale muszę to zrobić. „Co? Zobaczyć go jeszcze raz?” Tak! Powiedzieć, że się nie poddałam i że o nim pamiętam. „Chcesz, żeby musiał patrzeć, jak znów cię zabierają?” Nie znajduję odpowiedzi. „Daj spokój, Martho. Odejdź. To, co chcesz zrobić, jest niewykonalne i cholernie głupie”. Chcę się kłócić ze sobą tak długo, aż znajdę sposób, który nie będzie niewykonalny ani głupi, ale w gruncie rzeczy wiem, że taki nie istnieje. Gdybym nie wiedziała, że muszę być silna, po prostu usiadłabym i zapłakała. Wciąż przywierając do ściany, rozglądam się. Wszędzie panują ciemności, ale zza rogu dociera odrobina światła. Schylam się i ostrożnie posuwam wzdłuż ściany, po czym wyglądam zza rogu. Widzę płot i frontową bramę, przy której zawsze stoją w kolejce ludzie, którzy chcą się dostać do środka. Nie ośmielam się iść dalej, ale przynajmniej
wiem, gdzie się znajduję. Widzę drzewo rosnące w pobliżu dawnej sali doradztwa, wyciągające nagie gałęzie ku księżycowi. Dlaczego to drzewo tak dodaje mi otuchy? Bo Eve je zasadziła, choć nie powinna? Bo popełniła akt cichego nieposłuszeństwa? Była dla mnie dobra. Ona i pozostali. Mam u nich wielki dług wdzięczności. Odwracam się. Nie mogę dać się złapać. Tylko jak się stąd wydostać? Wygląda na to, że mam trzy możliwości. Mogę wrócić tam, skąd przyszłam, i spróbować wspiąć się na mur. Mogę jak gdyby nigdy nic podejść do bramy z taką pewnością siebie, że nikt – a przynajmniej taką mam nadzieję – nie będzie mnie zatrzymywał. Albo do płotu i próbować się prześliznąć między prętami. Żadna z tych wersji nie brzmi dobrze. „Ty idiotko! – ochrzaniam siebie. – Coś ty narobiła? Po cholerę tu wlazłaś?” Myślałam sercem, a nie głową, odpowiadam. A ty się zamknij. Patrzę na płot, na oświetlonych przez latarnie ludzi mijających bramę, a potem oglądam się za siebie. Może jednak opcja wspinania się na mur była najlepsza? Potem dostrzegam coś innego. Kiedy dobudowuje się coś nowego do starych konstrukcji, w którymś miejscu stare i nowe muszą się połączyć. W miejscu, gdzie stary mur spotyka się z nowym płotem, ktoś najwyraźniej skrewił i pozostawił szczelinę. To moja szansa. Klucząc, docieram do muru, a potem przekradam się wzdłuż niego do płotu. Teraz rozumiem, skąd ta szczelina: stoi tam przycementowany do ziemi kosz na śmieci. Pewnie usunięcie go nie wymagałoby wielkiego wysiłku, ale chętnie ucałowałabym robotnika, który podjął tę decyzję. W ciągu kilku sekund wspinam się na kosz i zeskakuję po drugiej stronie. Wracam na główną drogę nieco bardziej ubłocona i śmierdząca. I bardziej nieszczęśliwa. Ze spuszczoną głową, naciągniętym kapturem i rękami w kieszeniach idę przed siebie. Na co ja liczyłam? Po co w ogóle tu przyszłam? „Nie wyciągniesz go – mówię sobie. – To niemożliwe. Wiesz o tym. On zginie, a ty zostaniesz sama”.
Bawię się pierścionkiem na szyi, usiłując połączyć elementy, jakbym dzięki temu miała uzyskać jakąś magiczną podpowiedź. Co teraz? Jakie mam m o ż l i w o ś c i? Pustka w głowie. Pustka, pustka, pustka. Czuję się potwornie b e z u ż y t e c z n a. Obok mnie zatrzymuje się jakieś auto. Idę dalej. Nie oglądam się. „Odpieprz się – mówię w myślach. – Daj mi spokój”. Słyszę mechaniczny dźwięk opuszczanej szyby. „Nie zatrzymuj się” – powtarzam sobie. Samochód jedzie za mną. Szukam drogi ucieczki w lewo, ale jej nie znajduję. Chcę przejść na drugą stronę ulicy, ale nie mogę. Zwalniam nieco. On też. Potem przyspieszam. On też. Odwracam się i idę z powrotem. Cholera. Zatrzymuje się i zawraca. Co teraz? – Martha? – dobiega mnie ni to syk, ni szept. Kobiecy głos. Rozglądam się wzdłuż ulicy. Naprawdę nie mam dokąd uciec. – Martha, kochanie, wsiądź do auta. Porozmawiajmy. „Kochanie?” „Kochanie?” Co ona sobie wyobraża?! Raz jeszcze się obracam i chcę przebiec przez ulicę, ale samochód nagle wyrywa do przodu i zatrzymuje się o centymetry ode mnie. Kładę ręce na masce i zaglądam przez szybę. Cholerna Patty Paige. Uśmiecha się i wskazuje miejsce obok siebie. U ś m i e c h a s i ę d o m n i e. Stoję bez ruchu. Na drugiej nitce drogi jakiś samochód zwalnia i kierowca opuszcza szybę. – Wszystko w porządku? – pyta.
Gapię się na niego. Jestem jak królik złapany w światła reflektorów. Nie mam się gdzie schować. Kiwam głową. – W porządku – mamroczę, po czym najspokojniej jak potrafię przechodzę na stronę pasażera i wsiadam do samochodu Patty. W tej chwili ona wydaje mi się najlepszym wyjściem, co tylko świadczy o tym, jak beznadziejna jest moja sytuacja. – Czego pani chce? – pytam, sadowiąc się w fotelu. Patty rusza, drzwi się blokują. Jestem uwięziona. Nigdy nie jechałam takim samochodem, lśniącym, o dziwnym zapachu, z cyfrowym wyświetlaczem pokazującym prędkość, poziom paliwa i tak dalej. Fotel jest ciepły; czuję się, jakbym się zsikała. – Ładnie się tak odnosić do kogoś, kto ratuje ci tyłek? – Ciekawe podejście – zauważam – biorąc pod uwagę fakt, że omal mnie pani nie przejechała. Może pani słyszała, że ktoś już zabił samochodem jedną Honeydew. Chyba nie chce pani zostać oskarżona o naśladownictwo. Zatrzymuje się na światłach. Silnik automatycznie gaśnie. – Fajne autko – mówię. – O ile kogoś na takie stać. Radzę jednak o nie dbać, bo kupno nowego może być kurewsko kosztowne. – Kobiety nie powinny się tak wyrażać. Parskam śmiechem. Światło się zmienia i Patty rusza. – Ma pani problem z tym, że kobiety klną, ale nie z tym, że manipulują całym krajem i zabijają niewinnych ludzi? – O czym ty mówisz? – Proszę mnie wypuścić. – Wcale nie chcesz wysiadać. – Patty włącza kierunkowskaz i zjeżdża na drogę dwujezdniową. – Mam dla ciebie propozycję. – Nie jestem zainteresowana. – Będziesz. – Skręca w dobrze ukryty zjazd. – Daj mi pięć minut na wyjaśnienia, a potem odwiozę cię, dokąd zapragniesz. Nie chcę mieć z nią nic wspólnego, ale milczę i patrzę na oświetloną przez reflektory wąską, wyboistą drogę, której z pewnością nie można nazwać ulicą i która prowadzi gdzieś w ciemność – do nieznanego mi miejsca, w którym nikt mnie nie znajdzie. Wkładam rękę do kieszeni i dotykam telefonu Maxa. – Dokąd jedziemy? – pytam cicho. – W ustronne miejsce – odpowiada Patty.
„Ustronne?” Przypominam sobie, co napisał w swoim liście Isaac. Chce, żebym to ja, a nie ona, odziedziczyła po nim pieniądze. A gdybym nie istniała? Gdybym umarła? Komu wtedy przypadłby jego majątek? „Najbliższej krewnej” – podpowiada mi głowa. Jezu. Patty nie zrobiłaby czegoś takiego. „Ależ oczywiście, że by zrobiła” – kontynuuję dialog ze sobą. Po cholerę wsiadałam do tego auta? Nie jedziemy szybko. A gdybym wyskoczyła? Nic z tego. Drzwi są zablokowane. A gdybym nawet zdołała je otworzyć, co wtedy? Przejechałaby mnie. Cholera. Zatrzymuje auto, nim podejmuję decyzję. Wyłącza światła. – Chodź – mówi. Wysiada z samochodu. Idę za nią, ale staram się nie podchodzić za blisko. Serce wali mi jak młotem. Dłonie mam spocone. Musimy być nad rzeką: słyszę szmer wody i czuję wilgoć w powietrzu. – Chodź! – pogania mnie Patty. – Zaraz wzejdzie słońce. Popatrzymy, jak przegląda się w wodzie. „Wypchaj się” – myślę. Wiem, jak zimna jest woda. I diabli wiedzą, co do niej nawrzucali. Pewnie wózki sklepowe i stare samochody. Jeśli mnie wrzuci, mogę połamać nogi. – Zostaję tutaj – mówię. – Jak tam chcesz. Wzruszam ramionami. – Mamy wspólny problem – mówi Patty, zbliżając się do mnie. – Isaaca. – Isaac jest problemem? – Jego sytuacja nim jest. Wracam do auta i opieram się o nie, żeby ją wkurzyć. Przesuwam palcami po karoserii. – Cokolwiek o mnie myślisz, panno Honeydew – kontynuuje Patty – wiem, że bardzo ci zależy na tym chłopaku. Ja też nie chcę jego śmierci. Straciłam już jednego mężczyznę i nie mam zamiaru stracić kolejnego.
Miałabym w tej sprawie wiele do powiedzenia, ale trzymam gębę na kłódkę. – Rozumiem twoje głębokie i szczere uczucia do niego. Źle się stało, że sprawy tak się potoczyły. Naprawdę uważam, że całego tego… s p e k t a k l u można było uniknąć. Albo zakończyć go w inny sposób. – Spektaklu? – pytam. Ignoruje mnie. – Mimo wszystko to mój syn. Wychowałam go. I mam wobec niego zobowiązania. – I? – Czekam, aż przejdzie do sedna. Przybliża się do mnie chyłkiem, trzymając dłonie głęboko w kieszeniach sztucznego futra. Czyżby tam coś ukrywała? – Sądzę, że wyciągnięcie Isaaca stamtąd leży w interesie wszystkich. Ściska mnie w żołądku. Wyciągnięcie? W jaki sposób? – Nie zasłużył na śmierć – ciągnie Patty. – Jackson był świnią. Teraz mogę to powiedzieć. Wcześniej byłam zdana na jego łaskę. Był okropnym despotą. Pewnie Isaac ci mówił? Patrzy na mnie, ale pozostaję nieprzenikniona. To brzmi jak wyuczone przemówienie. Obserwuję jej ruchy, jej ręce i staram się odgadnąć, co knuje. – We dwie mogłybyśmy to łatwo załatwić. – Przybliża się jeszcze bardziej. – Jak? – pytam, wściekła na siebie, że dałam się wciągnąć w rozmowę. – Wysadzając ścianę budynku. Parskam śmiechem. – Zwariowała pani. Serio. Uważam, że ma pani coś z głową. Zaczynam się oddalać, czując ulgę… a może rozczarowanie? – Chcesz siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak go zabijają?! – woła za mną. – Nawet nie spróbujesz? On się nie poddał. Twierdzisz, że go kochasz? Staję jak wryta. I stoję, smagana zimnym wiatrem znad rzeki. Pewnie, że go kocham. Jak ona śmie sugerować coś innego? „Pamiętasz, co powiedziałaś wieczorem? – pyta moja głowa. – Jak to było?” Każda minuta, każda sekunda, którą marnuję, przybliża Isaaca do śmierci. – A co będzie, jak przypadkiem wysadzimy jego albo zabijemy kogoś innego? – pytam. – Nie użyjemy aż tyle ładunku, głupia krowo. Czy przypadkiem nie mówiła przed chwilą o wysadzeniu ściany? – Czego chce pani użyć? Materiałów wybuchowych? Bomby? – Lepiej nie używać słowa na „b”. Ludzie mają wobec niego uprzedzenia.
To nie będzie – ścisza głos – bomba w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, raczej coś, co pokazują w filmach, kiedy ktoś włamuje się do sejfu. Trzeba jedynie zrobić dziurę i wyciągnąć go przez nią. W głowie dzwoni mi mnóstwo alarmów. Oczywiście mediom, policji czy rządowi „wysadzenie” natychmiast będzie się kojarzyć z bombą. Ale… Jezu… jest tyle „ale”… – A po co ja jestem pani potrzebna? Żeby było na kogo zrzucić winę i spokojnie odejść? Jak zawsze z czystymi rękami? – W pewnych rzeczach jestem dobra, a w innych nie. Przyznaję. Mogę załatwić ładunek, mam znajomości, ale nie dostanę się w pobliże budynku. – A skąd pani wie, że ja to potrafię? Odwraca się i patrzy na mnie z uniesionymi brwiami. – Albo udajesz idiotkę – mówi – albo myślisz, że to ja nią jestem. Pożałujesz. – A kto zrobi to wszystko tak, żeby zadziałało? Nie mogę uwierzyć, że wypowiadam tak idiotyczne słowa, zamiast obrócić się na pięcie i odejść, zostawiając tę pomyloną pindę z jej idiotycznym pomysłem. Ale wiem, dlaczego to robię. Dla Isaaca. – Mam znajomego, który dostarczy ładunek i powie ci, jak go podłożyć, żeby wszystko się udało. Wpatruję się w przepływającą obok nas rzekę. – A co potem? – pytam. – Gdy będzie po wszystkim? – Co zechcesz. – Wzrusza ramionami. – Chcę tylko, żeby Isaac był bezpieczny i szczęśliwy… – Nie chodzi o forsę? – przerywam jej. Przekrzywia głowę. – No dobrze. Owszem. Spodziewam się pewnego zysku. Myślę, że uczciwie będzie poprosić Isaaca, by podzielił majątek swego ojca na pół. Jedna połowa dla niego, druga dla mnie. – Dlaczego mnie to nie dziwi? – Mogłabym żądać stu procent. W końcu ludzkie życie nie ma ceny, prawda? Ale nie jestem taka pazerna. Poza tym oboje będziecie sobie mogli pójść, dokąd zechcecie. Nie będę was zatrzymywać. – Nie wiem… – odpowiadam. – To… poważna sprawa. Jeśli mnie złapią… – Nie złapią. – Jeśli ktoś zostanie ranny albo zginie i mnie oskarżą, wyląduję z powrotem w bloku śmierci. – Tam, gdzie teraz siedzi Isaac, za to, że uratował życie t o b i e – mówi
z naciskiem Patty. – Nie mamy czasu do stracenia. Jeśli się na to nie piszesz, będę musiała poszukać kogoś innego, kto zechce go uratować. „Kogoś innego? – kołacze mi w głowie. – Niby kogo? I co Isaac o tym pomyśli? A jeśli ten ktoś coś zawali i Isaac zginie?” – Masz dwadzieścia cztery godziny. – Podaje mi kartkę z numerem swojej komórki. – Jeśli się nie odezwiesz, uznam, że twoje uczucia do niego nie są tak silne, jak lubisz udawać. Znajdę kogoś, komu bardziej zależy. Czuję się, jakby kopnęła mnie w brzuch. Mam jeszcze jedno pytanie. – Jak to możliwe, że ma pani dość wpływów, by załatwić ładunki i zagwarantować, że nas nie złapią, ale nie dość, by wyciągnąć stamtąd Isaaca? Wybucha śmiechem. – Niechętnie to przyznaję, zwłaszcza przed tobą, ale moje wpływy nie są nieograniczone. Zwłaszcza od czasu waszych zeszłotygodniowych wyczynów. Dzięki temu planowi każda z nas dostanie to, czego chce. Ty Isaaca, a ja swoją dolę i współczucie społeczeństwa. A wyobraź sobie powszechne oburzenie wywołane jego oficjalnym uniewinnieniem. Ludzie kochali Jacksona – kontynuuje Patty. – Chcą, żeby ktoś odpowiedział za jego śmierć. To umocni ich wiarę w system, a póki mają wiarę, nie będą niczego kwestionować. Niezależnie od tego, jak bardzo jej nienawidzę, nie jest głupią blondynką, którą udaje. Jest cwaną, perfidną manipulatorką. – Ale ja chcę, żeby kwestionowali! – odpowiadam. – To zły system. Chodzi o to, by go obalić. – Nie. Chodzi o to, by pozwolić ludziom w i e r z y ć, że są słuchani i że mają jakiś udział w rządzeniu. Wmówić im, że żyją w demokracji, co oczywiście jest dalekie od prawdy. Od czasu do czasu jednak trzeba im rzucić kość. Tym razem kością jest Isaac. – Ale jeśli go uwolnimy… – Dowiedzą się, że to terroryści, i jeszcze bardziej będą nas wspierać. Spoglądam przez rzekę na odległe mury Tower. Myślę o ludziach, których tam stracono, i o Isaacu, będącym coraz bliżej współczesnego odpowiednika tamtych egzekucji. „Jak mogę to zrobić? – myślę. – To wbrew wszystkiemu, w co wierzę!” Ale chodzi o Isaaca. „Cztery dni! Jak chcesz w cztery dni zmienić opinię społeczną?” Musi być inny sposób. Biorę głęboki wdech.
Martha Honeydew – córka, przyjaciółka, dziewczyna, kochanka. Martha Honeydew – oskarżona o morderstwo, uwolniona z celi śmierci, zbiegła przed władzami. Martha Honeydew – terrorystka? – Dwadzieścia cztery godziny – mówi Patty, po czym wsiada do samochodu i odjeżdża, a ja zostaję nad rzeką ze swoimi myślami.
Dom Stantonów Eve siedzi na łóżku ze spiętymi z tyłu włosami, zaczerwienionymi oczami i pomazaną twarzą. Przez lekko rozsunięte zasłony wpada smuga światła i rozjaśnia rozłożone na kołdrze zdjęcia. Niektóre przedstawiają Eve. Inne Maxa. Jeszcze inne jego ojca, Jima. A kolejne ich wszystkich. Między nimi leżą wycinki ze starych gazet, pożółkłe i kruche. Sprawiedliwość znów zwycięża – głosi jeden z nagłówków. Humanitarysta stracony za niehumanitarny czyn – mówi inny. A napis nad zdjęciem ciała Jima na krześle elektrycznym w Celi 7 stwierdza: Jim Stanton – równie martwy jak jego ofiara. Eve odwraca zdjęcie. Oczy zachodzą jej łzami, ale strzepuje je, bierze ze stolika notes i długopis, po czym, oddychając ciężko, zaczyna pisać: Kochany Maxie! Nigdy nie mogłam znaleźć właściwego momentu, żeby Ci to powiedzieć. Wolałabym to zrobić twarzą w twarz, ale wszystko zmienia się tak szybko, że nie chcę, aby to wypłynęło, zanim zdążę Ci wytłumaczyć całą sprawę. Jeśli to czytasz, to znaczy, że aresztowali mnie za pomoc Marcie, a w takim wypadku obawiam się, że raczej prędzej niż później ktoś ujawni tajemnicę, którą przed Tobą ukryłam, i wykorzysta ją, by zwiększyć sprzedaż gazety, nie troszcząc się o to, jak Ty się z tym czujesz. Chcę, żebyś poznał prawdę, zanim udramatyzują ją media. Chcę, żebyś się dowiedział tego ode mnie. A przede wszystkim, Max, chcę Cię przeprosić. Obok niej leży koperta z imieniem chłopaka. Korytarzem człapie do kuchni Cicero w piżamie i szlafroku. Max siedzi przy stole pochylony nad laptopem, z niezdrowo zarumienioną twarzą i stertą papierów oraz skoroszytów wokół. Chłopak zerka na gościa i marszczy brwi.
– Spałem na sofie – mówi Cicero. – Prasa będzie miała używanie – mruczy Max, ponownie z nosem w laptopie. – Wciąż czyhają pod naszą bramą. Cicero wzrusza ramionami i włącza czajnik. – Max, między mną a… – To nie moja sprawa, sędzio – przerywa mu chłopak. Cicero krzyżuje ręce na piersi. – Co robisz? Max nie przestaje stukać w klawisze. – Zamknęli mi stronę – mamrocze. – Tę z filmami. Miała sporo wejść i trochę komentarzy. Niektórzy próbowali ją dyskredytować. Pisali, że to wszystko teorie spiskowe i tak dalej. Ale inni z nimi dyskutowali. T r o c h ę ludzi nam wierzy, tyle że… Wzrusza ramionami. – Potrzeba czasu? Kiwa głową. – Być może zbyt dużo, żeby coś osiągnąć, zanim będzie za późno. Zakładam nową stronę. Zobaczymy, co teraz zrobią. – Mogą cię namierzyć? – Tak zakombinowałem, że nie powinni. – A co z nagraniami Marthy w Celi 7 ze Sprawiedliwością Jest Śmierć? – pyta Cicero. Max kręci głową. – Nawet jeśli zachowali kopię dla siebie, umocnili zabezpieczenia. Nie jestem w stanie się do nich włamać. Wstukuje coś i otwiera stronę logowania do Sprawiedliwością Jest Śmierć. Wklepuje coś jeszcze i pojawia się link. – To chyba najlepszy sposób. Wygląda na to, że niektórzy pracownicy, producenci czy członkowie ekipy telewizyjnej mogą wchodzić do systemu. Gdybym się dostał tą drogą, może udałoby mi się przeszukać witrynę i znaleźć zarchiwizowane materiały. O ile ich nie skasowali… Ale potrzebuję czasu, a… – Znów kręci głową. Cicero podchodzi do kredensu, wyjmuje dwa kubki i robi kawę. – Zastanawiałem się, jak Jackson to wszystko sam zorganizował. To naprawdę skomplikowane – kontynuuje Max. Cicero odwraca się od lodówki. – Myślisz, że ktoś inny brał w tym udział?
Max kiwa głową. – Na przykład kto? – pyta sędzia, nalewając kawę. – Hm, Patty Paige? – Patty Paige? – powtarza z niedowierzaniem Cicero. – Przecież to jakaś, przepraszam za wyrażenie, t ę p a d z i d a. Max bierze od niego kubek, wraca do komputera i przegląda leżące wokół niego papiery. – Spójrz na tę listę Jacksona. – Rozpościera arkusz. – Zwróć uwagę, jacy ludzie na niej figurują. Cicero wodzi wzrokiem po nazwiskach. – Penny Drayton, DI Hart, Ian Chobury… Czekaj… wszyscy oni byli ze mną w programie. – Czytaj dalej. – Albert DeLonzo… – Czyta resztę listy. – Sami dziennikarze. Max przytakuje. – A dalej politycy. – Cicero czyta. – Mnóstwo polityków. – Więcej polityków niż kogokolwiek innego. I w dodatku w jakimś porządku. – Hm… Kanclerz, minister zdrowia, minister edukacji… prawie cały gabinet… – Ci, którzy mają największą władzę – mówi Max. – Nie licząc samego premiera. – Wskazuje dopisek przy jednym z nazwisk. – Niektóre notatki wyglądają bardzo poważnie, na przykład ta przy Jonnym Weście, tym prezenterze. To naprawdę szok. Ale spójrz na to, co napisano przy ministrze spraw wewnętrznych. Cicero znajduje nazwisko, czyta i uśmiecha się. – Minister spraw wewnętrznych stracił dziewictwo z prostytutką? – No właśnie. Kogo to obchodzi? – Tu chodzi o szantaż – mówi Cicero. – Zdziwiłbyś się, jak ludzie przejmują się seksem. Kiedy byłem sędzią, właśnie takie sprawy najbardziej ich zawstydzały. Gdy coś takiego przeniknie do wiadomości publicznej, natychmiast staje się viralem. – Kręci głową. – I ani słowa o premierze? – Ani słowa. Podobnie jak o rodzinie Patty. – Jej rodzice mieli spore pieniądze i wpływy – zauważa Cicero – ale wszystko stracili, zanim wyszła za Jacksona, a jej brat… coś tam się wydarzyło. – Przygładza długie wąsy. – Jak on miał na imię? Stuart? Stan? Coś w tym stylu. Nie pamiętam, żebym coś o nim czytał w gazetach, ale krążyły plotki. Coś o jakimś ataku, aresztowali go czy jakoś tak.
Obaj w zamyśleniu popijają kawę. – To może być zbieg okoliczności – mówi w końcu Max. – Wolałbym nie wierzyć w niego zbyt pochopnie – odpowiada Cicero. Raz jeszcze przygląda się liście. Nagle rozbrzmiewa dzwonek. Nim zdążą zareagować, słychać walenie do drzwi, natarczywe i coraz głośniejsze. – Co jest? – Cicero zrywa się na równe nogi. Max milczy ponuro. Zbiera papiery, odłącza laptop od prądu i pędzi z tym wszystkim przez dom. – Otwierać albo wyważymy drzwi! – słychać głos. Eve wybiega z pokoju, nakładając sweter na piżamę. – Co się dzieje! – woła. – Kto to? Cicero otwiera usta, ale ona już pędzi do drzwi. Gdy Max wraca z pustymi rękami, Eve wchodzi do pokoju w towarzystwie trzech policjantów. – Mówiliście, że mam czas do południa! – wykrzykuje. – Zmieniono nam rozkazy – odpowiada jeden z przybyłych i przenosi wzrok na sędziego, który stoi obok w piżamie i boso. – Pan Cicero? – Policjant unosi brwi. – Spałem na sofie – mówi sędzia z naciskiem. – Jestem tu gościem. Policjant powoli kiwa głową. – Jakie rozkazy? – pyta Eve. – Jeśli nadal będzie pani odmawiać przekazania nam Marthy Honeydew lub informacji o miejscu jej pobytu, aresztujemy panią pod zarzutem popełnienia przestępstwa przeciw wymiarowi sprawiedliwości. – Marthy tu nie ma. I nie wiem, gdzie jest. – Mamy powody, by sądzić inaczej. – Nic nie wiem. Wracajcie i przekażcie to swoim przełożonym. – Obawiam się, że to niemożliwe. Jeśli nie wrócimy z Marthą Honeydew lub informacjami na temat miejsca jej pobytu, musimy wrócić z panią. – To jakaś kpina! – wykrzykuje Cicero. – Nie mogę wam przekazać żadnych informacji – mówi cicho Eve. – W takim razie, pani Stanton, musimy panią aresztować. – Przecież mówi, że nie wie, gdzie jest Martha! – wrzeszczy Max. – Co wam to da, że ją zabierzecie? Skoro nie wie, to na komisariacie też nie będzie wiedziała, prawda? – My tylko wykonujemy rozkazy – odpowiada policjant. – Pani Stanton, proszę ze mną.
– Pod jakim zarzutem? – pyta Cicero. – Już mówiłem. Przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. – To się nie trzyma kupy – zauważa Cicero. – Przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości występuje wtedy, gdy ktoś uniemożliwia wymierzenie sprawiedliwości sobie lub komuś. – Świetna pamięć – stwierdza policjant. – Proszę mi więc wyjaśnić, co się tu dzieje – żąda Cicero. – Jaka sprawiedliwość ma być wymierzona Marcie Honeydew? Jakie przestępstwo popełniła ta dziewczyna? – Nie zawiadomiła władz, że mieszka sama, choć jest niepełnoletnia. Gdy to odkryto, nie oddała się w ręce władz, wskutek czego żyje w stanie permanentnej bezopieki. – „Bezopieki?” Czy takie słowo w ogóle istnieje, czy też wymyślił je pan na poczekaniu? – Nie ma nikogo, kto mógłby wziąć pełną odpowiedzialność za jej czyny, ani rodzica, ani opiekuna… – Przecież deklarowałam, że chcę być jej opiekunką! – wtrąca Eve. – Nie złożyła pani wniosku, a póki ten nie zostanie złożony i rozpatrzony, nie ma możliwości, by nieletnia była pod pani opieką. – Ale… – Zatem nie ma nikogo, kto mógłby wziąć pełną odpowiedzialność za jej czyny, ani rodzica, ani opiekuna, a mimo to nieletnia przebywa poza instytucją opiekuńczą, więc władze nie mają nad nią kontroli. – I to jest przestępstwo, tak? – pyta Cicero. Policjant nie odpowiada. – Pani Stanton, nie chcemy urządzać sceny. Będzie lepiej, jeśli pani pójdzie z na… – To jakieś pierdoły! – wykrzykuje Max. Eve rzuca mu wymowne spojrzenie. – Max, daj spokój. – Pani Stanton, jeśli nie pójdzie pani z nami po dobroci, obawiam się, że będziemy musieli użyć siły. – Nie ma mowy! – wrzeszczy Max. Eve podnosi rękę. – Czy mogę przynajmniej się ubrać? – pyta. – Niestety. – Policjant rozkłada ręce. – Mamy wyraźne polecenie zabrania pani najszybciej, jak tylko się da.
– Co takiego? Nawet ubrać mi się nie dacie? – Eve, możemy się sprzeciwić… – Nie możecie, panie Cicero. Pani Stanton popełniła przestępstwo, a my mamy nakaz jej aresztowania podpisany przez samego premiera. – Czyżby była a ż t a k groźna? – Martha Honeydew stanowi poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego i porządku publicznego. – Daj spokój, Cicero – mówi Eve, wkładając buty. – Co się ze mną stanie? – pyta. – Nie jesteśmy upoważnieni do udzielania takich informacji – odpowiada policjant. Eve zerka na Cicera, a on kiwa głową, starając się dodać jej otuchy. – Może pan to sprawdzić oficjalnymi kanałami – mówi policjant i wręcza mu wizytówkę. – Tu jest numer infolinii i numer sprawy pani Stanton. Można się dowiedzieć, na jakim etapie jest ta sprawa. – Po cenie premium? – pyta Cicero. Policjant milczy. Eve podchodzi do Maxa i przytula go. – Nie martw się, mamo – mówi chłopak. – Wszystko będzie w porządku. Kobieta odsuwa się na odległość ramion i patrzy mu w oczy. – Uważaj, komu ufasz – mówi, po czym odwraca się i wychodzi.
Isaac Patrzę, jak cień sztachet porusza się na przeciwległej ścianie w miarę wznoszenia się słońca. Chciałbym, żeby się ociepliło, ale wciąż potwornie marznę. Zastanawiam się, czy na dworze jest szron. Czy pokrywa gałęzie drzewa za oknem. Czy ptak wciąż tam żyje. Ludzie, którzy to wszystko wymyślili, byli cwani. Kamera mnie obserwuje, ale widownia nie wie, jak tu zimno. Nie mogę się schować pod koc, bo pomyślą, że się poddałem. Nie mogę chodzić po celi w tę i z powrotem, by się rozgrzać, bo pomyślą, że to z nerwów. Robię, co w mojej mocy, by nie drżeć z zimna, które oni uznaliby za strach. Siedzę więc na skraju łóżka i udaję, że mi ciepło. Na chwilę zamykam oczy. Przypominam sobie, jak poszliśmy z Marthą do Bracken Woods. Rozpaliliśmy ogień, który teraz trzaska radośnie, a dym unosi się to w jednym, to w innym kierunku zależnie od woli wiatru. Obejmuję Marthę. Czuję ciepło jej ciała i to, jak jej pierś unosi się i opada z każdym oddechem. Patrzymy na siebie. Chcę powiedzieć, że ją kocham, ale się powstrzymuję. Za wcześnie na to. Mogłaby nie uwierzyć, a może nie odwzajemnia moich uczuć? Ostatniej nocy wiatr zrobił mi kawał: zdawało mi się, że słyszę, jak Martha mówi mi, że mnie kocha. Byłem tego pewien. Tak bardzo chciałbym, żeby to była prawda. Żeby Martha była tu ze mną, obok mnie, i szeptała te słowa. Otwieram oczy. Wspomnienia i marzenia znikają. Znów jestem w zimnej celi. Wstaję, rozprostowuję więzienny kombinezon i robię trzy kroki w stronę okna. Nie ma szyby. Unoszę na moment twarz, by odetchnąć świeżym powietrzem, ale lodowaty wiatr zapiera mi dech. Stoję twardo. Szczypanie na twarzy i w gardle przypomina mi o tym, że żyję. Dopiero kiedy nie mogę już znieść zimna, opuszczam głowę i patrzę na swoje bose stopy. Bose stopy na piasku. Stopy ośmiolatka, tamtego dnia bynajmniej nie zziębnięte, lecz przegrzane na skąpanej w słońcu plaży. Obok mnie druga para stóp, równie małych, ale pokaleczonych,
posiniaczonych, z odpadającym lakierem na paznokciach. – Zakładaj sandały. Obracam się i widzę rozpartą na leżaku kobietę w ogromnych okularach słonecznych i jaskraworóżowym stroju kąpielowym. Patty. Wyjmuje z uszu słuchawki. – Nie po to wydałam na nie tyle pieniędzy, żebyś ich nie nosił – mówi. – A o n a może? – pytam. Dziewczynka uśmiecha się do mnie i łapiemy się za ręce. – Do wody! – woła dziewczynka. Chcę biec z nią, ale Patty chwyta mnie za ramię i wbija mi w skórę ostre jak szpony paznokcie. – Ona nie ma sandałów, bo jej na nie nie stać – syczy. – Nie zadajemy się z takimi ludźmi. Chuda twarz i wielkie oczy dziewczynki patrzą na mnie błagalnie, a ja nie mogę z nią biec. – Dlaczego? – pytam. – Przyjrzyj się tej rodzinie! – mówi Patty. – Tanie ciuchy i ręczniki, pewnie z jakiegoś d y s k o n t u. A jej włosy, na litość boską! Nie wiem, co jest nie tak z włosami dziewczynki ani dlaczego nie należy kupować ręczników w dyskoncie, cokolwiek to jest. Nie mam też pojęcia, czemu nie powinno się kupować tanich ubrań. Ale puszczam dłoń dziewczynki i kręcę głową. Dziewczynka oddala się biegiem, a Patty ponownie zakłada słuchawki i obraca się, by smażyć się z drugiej strony jak kurczak na rożnie. Kładę się na drugim leżaku. Po chwili wraca Jackson z dwoma koktajlami. – Mogę iść do wody z kimś innym? – pytam go. Dlaczego przypominam sobie o tym d o p i e r o t e r a z, po tylu latach? – Czy to te kąpielówki, które mama ci kupiła parę dni temu? – pyta Jackson. Kiwam głową. Jackson zerka na Patty, ale ona odgrodziła się od świata słuchawkami. – W takim razie nie ma mowy, stary – szepcze Jackson. – Zabiłaby mnie, gdybym pozwolił ci wejść w nich do morza. – Kręci głową. – Za dużo kosztowały, żeby je niszczyć. Kładzie koktajle na drewnianym stoliku. – Trzeba jednak przyznać, że dobrze w nich wyglądasz – dodaje. Rozwalam się na leżaku z konsolą do gier.
– Te dzisiejsze dzieciaki – mówi Jackson, nie odrywając ode mnie wzroku. – Tyle plaży do zabawy, a one wolą gry wideo. Odkładam grę i wbijam wzrok w swoje stopy. W celi nie ma nic do roboty, więc wspomnienia wracają falą. Zwłaszcza te, które wolałbym odpędzić. Pamiętam, że to Jackson chodził na wywiadówki w szkole. To on nauczył mnie jeździć rowerem. Wybudował dla mnie domek na drzewie. Czytał mi komiksy do snu. A ja go zastrzeliłem. Jacksona, który zabił mi matkę. Jacksona, który sprzedawał narkotyki. Jacksona, który przejechał mamę Marthy. Jacksona, który poświęcał innych, by uratować swój tyłek. A ja go zastrzeliłem. Nie potrafię pogodzić tych dwóch wizji. Wygląda na to, że żyły równocześnie obok siebie. Może nikt nie jest naprawdę dobry ani naprawdę zły, a może po prostu jedna z wersji ostatecznie wygrała. Albo stało się coś, co pomogło jej wygrać.
14.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Dudni intro z biciem serca, logo z okiem mruga i świeci, światła nad głowami widzów gasną, a zapalają się te nad sceną. Zza kulis wychodzi Joshua w grafitowych spodniach i kamizelce oraz rozpiętej pod szyją fioletowej koszuli. Uśmiecha się szeroko i macha do publiczności. Publiczność klaszcze i wiwatuje. Joshua przechodzi na środek sceny, zatrzymuje się i podnosi ręce. JOSHUA:
Szanowni państwo, dziękuję i witam w popołudniowym wydaniu Sprawiedliwością Jest Śmierć!
Publiczność wiwatuje jeszcze mocniej. JOSHUA:
W dzisiejszym programie zobaczą państwo relację na żywo ze wszystkich cel. Przyjrzymy się także statystykom i zbadamy, kto prawdopodobnie umrze. To będzie widowisko, którego z pewnością nie chcieliby państwo przegapić, ale najpierw…
Robi pauzę retoryczną, mruży oczy i pochyla głowę. JOSHUA: Najpierw nasz dzisiejszy gość specjalny!
„Uuuuu” – wyje publiczność. JOSHUA: Zanim jednak poznamy jego tożsamość, zajrzyjmy na scenę dramatu,
który nas tu przyciągnął. To przypadek i n n y n i ż k t ó r y k o l w i e k z dotychczasowych, jakich byliśmy świadkami. Prawdziwy rarytas w Sprawiedliwością Jest Śmierć. Szanowni państwo, przed nami tragedia Isaaca Paige’a! Przy wtórze wolniejszej, patetycznej muzyki Joshua podchodzi do stołu i siada na wysokim taborecie po lewej stronie. Z ekranu po prawej znika oko. Zastępuje je obraz z Celi 3. Muzyka cichnie.
JOSHUA: Wszyscy znamy tę tragiczną i wstrząsającą historię. Rekordowa liczba
dwadzieścia pięć i pół miliona widzów oglądała skazanie za zabójstwo Jacksona Paige’a niewinnej Marthy Honeydew oraz zwrot akcji za sprawą tego młodego człowieka… Unosi rękę ku ekranowi. Na widowni panuje cisza. JOSHUA:
…który przyznał się do przypisywanej jej winy. Był to doprawdy poruszający i dramatyczny bieg wypadków…
GŁOS Z WIDOWNI: Ale nadal nie wiemy, co powiedział! Transmisja wysiadła! DRUGI GŁOS Z WIDOWNI:
Chciał pan chyba powiedzieć, że rekordowa liczba widzów oglądała pusty ekran!
TRZECI GŁOS Z WIDOWNI: I nie ma tego w powtórkach! Ani w internecie! Nikt nie
wie, co się wydarzyło! Publiczność krzyczy coraz głośniej. Joshua nie próbuje jej uciszać. Krzywi się i dotyka ucha, a potem podnosi rękę, by zasłonić oczy przed światłem. Widownia tupie, głosy słabną. Joshua wstaje. JOSHUA: Najwyższy czas przywitać naszego dzisiejszego gościa…
Publiczność cichnie. JOSHUA:
Szanowni państwo, prosimy o oklaski dla osoby blisko związanej z naszą dzisiejszą sprawą. Osoby, która zna nieszczęsną Marthę Honeydew jak matka i która z całą pewnością rzuci światło na domniemany związek dziewczyny z Isaakiem Paige’em. Przywitajmy rzeczniczkę Isaaca Paige’a, jedyną osobę, która gości w naszym programie po raz trzeci… Lydię Barkovą!
Światła się zmieniają. Publiczność wiwatuje. Zza kulis drepcze pani B. w swojej staroświeckiej spódnicy i bluzie, z okularami w rogowej oprawie zsuniętymi na czubek nosa. Przechodzi wzdłuż stołu i niezdarnie siada na wysokim taborecie.
Joshua wstaje, podaje jej rękę i siada z powrotem. Zapada cisza. JOSHUA: Pani B., o ile mogę panią tak nazywać… PANI B. (kiwa głową): Możesz pan. Jesteś pan dżentelmenem. Szanuję pana. JOSHUA (cicho, marszcząc brwi): Dziękuję, to bardzo uprzejme z pani strony.
Pani B., to musi być dla pani bardzo trudny i stresujący czas. PANI B.: Zgadza się, panie Decker.
Nerwowo wykręca dłonie. JOSHUA: Prawdę mówiąc, jeśli przyjrzymy się ostatniemu rokowi pani życia,
straciła pani swoją przyjaciółkę Beth Honeydew – matkę Marthy – swojego syna… PANI B.
(przerywa): Nie straciłam, panie Decker. To za ładne słowo. Zostali zabici. Zamordowani.
JOSHUA: „Zamordowani” to mocne słowo, pani B. PANI B.:
Sprawdziłam definicję morderstwa. Według słownika to: „Celowe zabicie jednej osoby przez inną”. Wiemy z filmu, z tego tam całego monitoringu, że Jackson zaplanował zabicie Beth.
Wśród publiczności słychać pomruki i widać błyski włączanych telefonów. PANI B.: A to niby co jest? To krzesło elektryczne, które zabrało mi Olliego,
mojego syna, mojego n i e w i n n e g o syna? JOSHUA: Kara śmierci. Sprawiedliwość. PANI B.: Czy to nie jest celowe zabicie jednej osoby przez drugą?
Joshua nie odpowiada. Pani B. obraca się na stołku, siada prosto i powoli kręci głową. PANI B.:
Zaskoczyłeś mnie pan, panie Joshua. Spodziewałam się tego po kobiecie, która tu wcześniej była. Jak jej tam? Taka chuda lala
z plastikową gębą. JOSHUA: Kristina? PANI B.: O właśnie, Kristina. Ale pan? Nie jesteś pan głupi i nie masz sieczki
we łbie, przecież widzę. Wiesz pan dobrze, co tu się dzieje. Ale jesteś pan cwany. Skomplikowany. To było morderstwo i dobrze pan o tym wiesz. Widzę po twarzy. Widziałeś pan, co się wydarzyło w Celi 7. Słyszałeś pan dowody na polityków i ważne osoby, co nie? JOSHUA:
Przykro mi, pani B. ale nie rozumiem, co pani sugeruje. O ile mi wiadomo, trwa śledztwo w sprawie tego, co się stało z nagraniem z tamtego wieczoru, oraz w sprawie stanu umysłu Marthy, ale nie pamiętam…
PANI B.:
Tak panu mówi ten głos w uchu? Każe zrobić ze mnie wariatkę? Stukniętą ruską babę, która nie rozumie po angielsku? Czy to coś w uchu panem steruje?
JOSHUA: Pani B., czy możemy na razie zostawić ten temat i zająć się Isaakiem?
Pani B. odchyla się do tyłu, opuszcza głowę i spogląda znad okularów. PANI B.: Isaakiem? Dobra. Pogadajmy o Isaacu. Powiedz mi pan, panie Decker,
jak ci ludzie tutaj i tamci w domach mają dobrze głosować, jeśli nie wiedzą, co się stało? JOSHUA: Wiedzą, że Isaac przyznał się do zastrzelenia swego przybranego ojca,
Jacksona Paige’a. PANI B.: A wiedzą, czemu to zrobił? JOSHUA: W świetle prawa powody zabicia jednostki są nieistotne dla orzeczenia
o winie oskarżonego. Ale zmieńmy temat, pani B., i porozmawiajmy o związku Isaaca z Marthą. PANI B.: Nie, pogadajmy o prawie. Wiem, co mówi prawo, panie Decker, ale chcę
się dowiedzieć, co p a n myślisz.
Obraca się w stronę publiczności. PANI B. (krzyczy): I chcę wiedzieć, co wy myślicie!
Wstaje i idzie w kierunku widowni. Oszołomiony Joshua wodzi za nią wzrokiem. PANI B.:
Co myślicie? Chcecie wiedzieć, czemu Isaac zabił ojca? Wszyscy, którzy byli w sali dla widzów, wiedzą, bo widzieli fragment filmu! Ludzie, którzy siedzieli tu, gdzie wy teraz siedzicie, też go widzieli! Ale nic nie mówią!
Zatrzymuje się na skraju sceny i celuje palcem w powietrze. PANI B.:
Rząd ukrywa prawdę i zamyka ludziom gęby! Nie chce, żebyście wiedzieli, że Jackson przejechał Beth Honeydew samochodem. Ale jest film, na którym to widać. Jackson zabił Beth, ale oskarżyli o to mojego syna. I go zamordowali. A Isaac? Isaac zastrzelił Jacksona, żeby uratować Marthę! Widzieliśmy na filmie, jak Jackson zaciska jej pasek na szyi i mówi, że ją zabi…
Jej mikrofon milknie. PANI B. (krzyczy): Wyłączyli mikrofon! Zaraz wyłączą program! Albo mnie! JOSHUA podchodzi do niej energicznie. JOSHUA (szepcze): Lydio… proszę, niech pani wróci do stolika.
Krzywi się i chwyta za ucho. CZWARTY GŁOS Z WIDOWNI:
Isaac Paige zasłużył na śmierć! Chcemy sprawiedliwości! Chcemy bezpiecznych ulic dla naszych dzieci!
PIĄTY GŁOS Z WIDOWNI:
Oko za oko! Zastrzelił swojego ojca! Widziałem to! Wszyscy to widzieliśmy!
PANI B.: Oko za oko to głupota! Bez sensu!
SZÓSTY GŁOS Z WIDOWNI:
Takim sojusznikom jak pani powinno się zamknąć gęby! Zasrani dobroczyńcy! Gdyby to od was zależało, wszystkich byście wypuścili! To morderca! Nie chcemy morderców na ulicach! Chcemy mieć pewność, że nasze rodziny są bezpieczne!
PANI B. (krzyczy): Precz z karą śmierci!
Studio wypełniają gniewne okrzyki publiczności. PIĄTY GŁOS Z WIDOWNI: Mamy wypuścić morderców dzieci? Pozwolić im chodzić
po ulicach, żeby znowu zabili? Pani jest nienormalna! PANI B.: To żadna sprawiedliwość… PIĄTY GŁOS Z WIDOWNI: A wypuszczenie ich? Jaka to sprawiedliwość dla ofiary?
Ale wiadomo, tego pani nie powie. Przecież pani syn był mordercą! PANI B.: Nie! CZWARTY GŁOS Z WIDOWNI: Sojusznicy morderców są równie niebezpieczni jak
mordercy! Powinno się was zamknąć! PIĄTY GŁOS Z WIDOWNI:
Zamknąć ich wszystkich w Rises! Tam żyją sami przestępcy i ich przyjaciele!
PANI B.: Mylisz się! My mamy serca! Nie chodzi nam tylko o forsę tak jak wam! PIĄTY GŁOS Z WIDOWNI: Odgrodzić ich murem!
Publiczność krzyczy i szydzi coraz głośniej. Niektórzy wstają i wymachują pięściami. Joshua chwyta panią B. za przedramię i próbuje odciągnąć. JOSHUA: Lydio, chodźmy. PANI B.: Nie ma mowy. Będę bronić tego, w co wierzę.
Część publiczności wchodzi na krzesła, inne osoby celują w scenę telefonami i filmują. W stronę sceny leci butelka coli, ląduje z sykiem i rozpryskuje się. W ślad za nią kartonik popcornu, nadgryziony burger…
JOSHUA: Lydio, proszę! Chodźmy!
Kolejna plastikowa butelka leci w stronę sceny i uderza panią B. w klatkę piersiową. Joshua ciągnie kobietę mocniej. Publiczność wybiega z miejsc i kieruje się ku nim. Światła mrugają. Słychać trzaski. Na ekranie nad sceną ponownie pojawia się oko i zalewa całe studio lodowatym błękitem.
Martha Muszę rozjaśnić sobie w głowie. Podjąć decyzję. Idę w głąb City, by się ukryć w tłumie. Z kapturem na głowie i rękami w kieszeniach. Anonimowa, a przynajmniej taką mam nadzieję. Ludzi tu co niemiara. Robią zakupy na święta. Patrzę na ich torby, prawdopodobnie pełne rzeczy, których nikt i tak nie chce. Ktoś na mnie wpada. Obracam się i wtedy to widzę. Na stoisku z gazetami wyeksponowano jedną okładkę. I z tej okładki patrzy na mnie… Moja własna twarz. Zatrzymuję się i wbijam w nią wzrok. To zdjęcie, które zrobiono mi po aresztowaniu. Wpatruję się w nie oniemiała. Ludzie wpadają na mnie, popychają, prychają z dezaprobatą, kręcą głowami, a ja stoję jak wryta. Wyglądam okropnie. Mam ogoloną głowę, a oczy dzikie i przerażone. Nagłówek głosi: Szalona Martha. Przysuwam się bliżej i usiłuję rzucić okiem na artykuł, pozostając niezauważona przez sprzedawcę. Szanowana psycholog Penny Drayton uważa, że Honeydew cierpi na poważne zaburzenie osobowości (…) skonstruowała skomplikowaną piramidę kłamstw (…) pragnie zwrócić na siebie uwagę (…) należy ją odizolować dla bezpieczeństwa innych. Żołądek wywraca mi się do góry nogami. Niszczą mnie. Wymyślają niestworzone rzeczy, by się obronić. Dlaczego pozwoliłam sobie myśleć, że tego nie zrobią? Czyż nie postępowali tak zawsze? Nie mogę dalej czytać. Niedobrze mi. Z impetem wpada na mnie jakaś kobieta. – Co to za stanie na środku chodnika! – wrzeszczy. – Z drogi! Mam ochotę podnieść głowę i coś odpyskować, ale nie wolno mi tego zrobić. – Przepraszam – mamroczę i odsuwam się na bok. Przed sobą mam witrynę sklepu z telewizorami i… Cholera!
Znowu ja. Na każdym ekranie. Chwilę później moje zdjęcie przesuwa się w róg, a na ekranach pojawia się spikerka. Minę ma poważną, ale nie słyszę jej słów. Mogę tylko patrzeć. Na pasku u dołu biegnie jakiś tekst. Mrużę oczy, by lepiej widzieć. WRÓG PUBLICZNY I ZAGROŻENIE DLA BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO, MARTHA HONEYDEW, UKRYWA SIĘ PRZED WŁADZAMI. OSTRZEGAMY, BY SIĘ DO NIEJ NIE ZBLIŻAĆ. KTOKOLWIEK JĄ ZOBACZY, PROSZONY JEST O NATYCHMIASTOWY KONTAKT Z NASZYM NUMEREM ALARMOWYM. PRZEWIDZIANO NAGRODĘ ZA POMOC W JEJ ARESZTOWANIU.
Czy wszyscy się na mnie gapią, czy po prostu popadłam w paranoję? Cała się trzęsę. Jezu. Jak oni mogą? Co ja takiego zrobiłam? „Zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego?” Obraz na ekranach znów się zmienia. Obraz z kamery pokazuje mnie biegnącą przez ogrody za domem Eve. Skąd oni to mają? Przechodzi mnie dreszcz. „Gęś łazi po twoim grobie”, powiedziałaby pani B. Patrzę pomiędzy ekranami do wnętrza sklepu. Stoi tam jakiś mężczyzna. Wygląda na pracownika. Nasze spojrzenia się krzyżują. Facet marszczy brwi. Odwracam się, wtapiam w tłum i podnoszę wzrok na wielki ekran wiszący nad kinem. Zazwyczaj wyświetlają się na nim jakieś piksele, reklamy albo ogłoszenia. Ale nie dziś. Dziś wyświetlam się ja. Gigantyczna ja. O co tu…? Spod kaptura usiłuję przyglądać się ludziom. Wielu patrzy w ekran. Niektórzy wskazują go towarzyszom i robią zdjęcia komórkami. Mam ochotę krzyczeć: „Ja nic nie zrobiłam!”. Trzęsę się, do oczu napływają mi łzy. Dlaczego oni to robią? Muszę się stąd wydostać. Idę szybkim krokiem, starając się omijać ludzi wpatrzonych w ekran. Za zakrętem trafiam na kolejne stoisko z gazetami. I następne zdjęcia.
Niech to szlag. Niech to jasny szlag. Biorę kolejny zakręt. Idę w dół alejką, przechodzę przez ulicę, skręcam w boczną uliczkę, nie mając pojęcia, gdzie jestem ani dokąd zmierzam. Byle przed siebie. Przekraczam szeroką arterię i znajduję węższy, cichszy zaułek. Nie wiem, czy to dobrze. „Oni się ciebie boją – mówi głos w mojej głowie. – Boją się tego, co wiesz”. Tylko co ja mam robić? Przed sobą słyszę hałas i widzę tłum. Trzeba się w niego wtopić. Tak będzie łatwiej. Idę szybko i wychodzę na szeroką ulicę. Przed sobą mam Królewski Sąd Sprawiedliwości – studio, w którym kręci się Sprawiedliwością Jest Śmierć. Mnóstwo wieżyczek i okien, wielkich drzwi i barier. I to oko. To cholerne oko. Ale… hej, co tam się dzieje? Coś dziwnego wisi w powietrzu. Jakieś wyczekiwanie, nerwowość. Ludzie wybiegają z głównych drzwi i zza budynku. Wrzeszczą, skandują, wygrażają pięściami. Usiłuję wychwycić jakieś słowa. Przechodzę przez pasy na drugą stronę ulicy, by sprawdzić, co tu się wydarzyło. Nadstawiam uszu. Ludzi jest coraz więcej. Skąd oni się wzięli? Wślizguję się w tłum. – Co się dzieje? – wołam do jakiegoś faceta, który trzyma wzniesioną pięść i gapi się na wejście. – Cholerni sojusznicy! – wrzeszczy. Milczę. Nie podnoszę głowy. – Ta cała Barkova chce zlikwidowania kary śmierci! – oburza się facet. – Mówi, że mamy odpuszczać mordercom! Przechodzi mnie dreszcz. – Lydia Barkova? Uśmiecha się krzywo, ale jest zbyt zajęty wymachiwaniem pięścią, by na mnie spojrzeć. – Taaa, to babsko z Rises. Była w programie. T r z e c i r a z! To chyba mówi samo za siebie, nie? Broniła Isaaca Paige’a. Bredziła coś o tym, że nie ma sprawiedliwości, że kara śmierci jest niemoralna, powiedziała, że ludzie z City nie mają serca ani sumienia! Co za bzdety! – A skąd pan wie, że to powiedziała? Był pan przy tym? Naprawdę użyła takich słów?
– Cały internet o tym gada! Wszyscy wiedzą! Obraca się do mnie, a ja chowam twarz głębiej pod kaptur. – Gadasz jak oni! Jesteś z Rises? To wracaj tam! – Kręci głową. – Święta racja, że powinni postawić mur! Oddalam się od niego. Wystarczy. To jakiś koszmar. Ludzie kipią nienawiścią i nakręcają się kłamstwami. Mijam kobietę w średnim wieku wpatrzoną w ekran telefonu, na którym jest wyświetlona witryna „National News”. Wielkie czerwone litery nagłówka krzyczą: Rzeczniczka Rises za uwolnieniem morderców. „Nie – myślę. – Ona by tego nie powiedziała”. Demonizują nas. Uczą ludzi nienawiści do nas. Ale kim są ci „oni”? Kto za tym stoi? I dlaczego to robi? „Chcą odebrać wam siłę – mówi głos w mojej głowie. – Boją się was”. Jakiś gość wpada na mnie i patrzy mi w twarz. Odwracam wzrok. Za późno. Facet staje jak wryty. – Martha Honeydew! Przepycham się przez ciżbę, byle dalej od niego. – Martha Honeydew? – woła. Wciąż się przepycham, ale tłum napiera. – Tam! – woła ktoś. – Honeydew! Cholera. Gdzieś z przodu słychać rechot i krzyk. Ludzie obracają się w tamtą stronę. Na szczęście. Ale co tam jest? Wytężam wzrok. Pani B. Wychodzi właśnie z budynku. Tłum ryczy i napiera. Połyka mnie. Jestem za niska, by coś zobaczyć ponad głowami krzyczących, skandujących i wyzywających ludzi. Wszystko zlewa się w wielki chaos. Bezskutecznie usiłuję się wyrwać, ale silna, wściekła masa ciągnie mnie ze sobą. Znowu rozbrzmiewa jakiś ryk. Nie wiem, co się dzieje. Słyszę kopyta na asfalcie. Brzęk rozbijanego szkła. Świst.
Krzyki. Przepycham się coraz energiczniej w kierunku czarnego płotu i wielkich drzwi. Na próżno. Tłum pcha mnie to w jedną, to w drugą stronę. Nad głową latają mi kamienie, butelki, śmieci wyciągnięte z koszy. Ludzie wrzeszczą. Boję się. – Decker! – woła ktoś. Podnoszę wzrok i pomiędzy głowami otaczających mnie ludzi dostrzegam Joshuę Deckera ciągnącego za rękę panią B. Co on z nią robi? – Pani B. – syczę. – Pani B.! Nie może mnie słyszeć, a jednak patrzy w moją stronę. Nasze spojrzenia się krzyżują. Uśmiech rozjaśnia jej sympatyczną twarz, oczy marszczą się za okularami, a całe ciało się prostuje. Od dawna nie widziałam jej tak radosnej. Kocham ją jak matkę. Nikogo bliższego nie mam. Jest moją ostoją i najlepszą przyjaciółką. Strząsa dłoń Joshuy i przepycha się do mnie z rozłożonymi ramionami. Uśmiechamy się do siebie i wszystko inne znika. Pani B. Moje światło w ciemnościach. Moja ostoja. Tylko co teraz? Widzę, jak Joshua kręci głową i próbuje iść za panią B. Opuszcza wzrok. Znów słychać kopyta. I nagle wokół roi się od policji, koni i ludzkich ciał. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Na ulicy rozpylono jakiś gaz, który wszystko pokrywa mgiełką. – Pani B.! – nawołuję. – Pani B.! Idę przez mgłę z rozłożonymi rękami, pochylona do przodu. Oczy mnie szczypią. Ludzie uciekają, jedni z krzykiem, inni z płaczem. Kaszlą, naciągają szaliki na usta, ocierają twarze. – Pani B.! – wołam. W powietrzu latają kolejne przedmioty – kamienie, cegły – ale nie zwracam na nie uwagi. Brnę przez chmurę, kaszląc, łzawiąc, smarkając. Ona musi tu gdzieś być. Powiew silnego zimnego wiatru częściowo rozwiewa chmurę.
Jest! Widzę panią B. Ale ktoś biegnie w jej stronę. I ma nóż w dłoni. Pędzę co tchu, ale on dopada ją pierwszy. Widzę, jak pani B. marszczy brwi i kręci głową. Widzę, jak nóż wchodzi w jej ciało. – Pani B.! – wydzieram się. – Lydio! Nie obchodzi mnie, że mnie schwytają. Biegnę do niej. Nieważne, co lata mi nad głową. Pani B. leży już na ziemi, a on dźga ją ponownie. – Nie! – zawodzę. Dostrzegam Joshuę. Oczy ma zaokrąglone z przerażenia, usta otwarte. Nim zdążam dobiec, napastnik upuszcza nóż, odwraca się i ucieka. Padam na ziemię koło jej ciała. – Nie! – krzyczę. – Nie, nie, nie! Dotykam jej twarzy, głaszczę włosy, patrzę w oczy. Są puste. – Pani B.! – wołam. – Pani B.! Nie, to niemożliwe! Dłonie zsuwają jej się z brzucha. Krew płynie strumieniem. Potrząsam głową, tarmoszę jej ubranie. Jest przesiąknięte krwią, która spływa na ziemię i tworzy kałużę. Klękam. Całe dłonie mam we krwi. Dotykam twarzy pani B., poruszam jej głową, szukam pulsu, nasłuchuję oddechu… – Nie, nie, kurwa, nie! Joshua klęka obok mnie. – Zaplanowałeś to?! – wrzeszczę. – Próbowałem ją ratować – mamrocze z gniewem. – Chciałem ją stąd wyprowadzić. – Wiedziałeś, że ktoś chce ją zabić? – Żartujesz? – syczy. Jest blady i ma szkliste oczy. Nie wiem, czy mogę mu wierzyć. – Uciekaj! – mówi. – Jeśli cię złapią… – Nie mogę! – wołam. – Muszę z nią zostać. Walczyć. Ci ludzie muszą się dowiedzieć… Joshua kręci głową. – Nie w ten sposób. Polują na ciebie. Jeśli cię tu zobaczą, obwinią cię o to wszystko. Chcą zrobić z ciebie potwora. – Ale… – Patrzę na jej ciało i nie mogę uwierzyć. – Martho – szepcze Joshua. – Musisz uciekać! Rozejrzyj się!
Niechętnie podnoszę głowę. Gaz wokół nas się rozprasza. Ludzie wyłaniają się z mgły niczym duchy. Za nimi czarne hełmy poruszają się w szyku jak mrówki. W naszą stronę. W moją stronę. – Leć! – ponagla mnie Joshua. – Już! Kiwam głową i podnoszę się. Jestem roztrzęsiona, mdli mnie, kręci mi się w głowie, ale przepycham się przez tłum i uciekam co sił w nogach.
Dom Stantonów „Przed budynkiem, znanym kiedyś jako Królewski Sąd Sprawiedliwości, a obecnie będącym siedzibą programu Sprawiedliwością Jest Śmierć, wybuchły dziś zamieszki” – czyta beznamiętnie z promptera spiker telewizyjny. „Demonstranci zdenerwowali się, gdy goszcząca w programie Lydia Barkova zaczęła nawoływać do likwidacji kary śmierci, twierdząc, że »mordercy także zasługują na współczucie«”. „Pani Barkova występowała w roli obrończyni Isaaca Paige’a, a wcześniej żarliwie dowodziła niewinności własnego syna oraz poszukiwanej obecnie Marthy Honeydew. Rzecznik prasowy programu podkreśla, że są to jej prywatne opinie i w żaden sposób nie odzwierciedlają poglądów twórców programu ani wytwórni Oko za Oko”. „Po programie miał miejsce nieszczęśliwy incydent, wskutek którego pani Barkova została pchnięta nożem i poniosła śmierć. Panuje przekonanie, że tę zbrodnię mógł popełnić krewny ofiary morderstwa, którego sprawca został uniewinniony minimalną liczbą głosów. Jeśli to się potwierdzi, być może trzeba będzie zrewidować zasady głosowania, przy których oskarżony zostaje zwolniony, o ile za jego skazaniem optowało mniej niż pięćdziesiąt procent głosujących”. „Gdy tylko policja poda dalsze szczegóły tej szokującej sprawy, natychmiast je państwu zakomunikujemy”. „Pora na dalsze informacje…” Cicero zaczyna rozpakowywać chińskie danie. Zerka na Maxa. – Znałeś ją? – Nie, ale wiem, że wiele znaczyła dla Marthy – mówi chłopak, wyjmując widelce z szuflady. – W dzisiejszych czasach nie wiadomo, w co wierzyć. Podejrzewam, że pani B. nie powiedziała w programie tego, co sugerują. Cicero kręci głową. – Skąd mielibyśmy znać całą prawdę? Max gapi się na stojące przed nim danie. – Jakoś nie chce mi się jeść. Mamę zabrali, nie wiadomo, co z Marthą, a teraz jeszcze pani B. – Siebie nie musisz za to karać.
Wzrusza ramionami. – To wszystko po prostu nie mieści mi się w głowie. Sam pomysł, że można kogoś zabić z powodu tego, co powiedział. Albo co rzekomo powiedział. Zastanawiam się jednak… – Urywa i drapie się w głowę. – To im bardzo na rękę, prawda? – Co? – Że zabito kogoś, kto nie bał się występować przeciwko karze śmierci. I kto w dodatku był przyjacielem i sojusznikiem Marthy. – Chcesz powiedzieć, że to zaplanowali? Zaprosili ją do programu, żeby głośno wyraziła swoje zdanie i żeby potem mogli ją uciszyć? – Nie wiem… po prostu pytam. Kiedy okłamali cię w jednej sprawie, jak możesz wierzyć, że nie okłamią w każdej innej? – Max wkłada do ust odrobinę jedzenia i żuje w zamyśleniu. – Dzwoniłem na ten numer, żeby zapytać o mamę – mówi w końcu. – Ale strasznie długo czekałem w kolejce do rozmowy, a w końcu mnie rozłączyli. – Milknie, na chwilę opuszcza głowę, odkłada widelec. – Strasznie się martwię – szepcze. Cicero patrzy na niego i widzi ból, który chłopak dotąd starał się ukrywać. – Wiem – odpowiada łagodnie. – Ja też próbowałem, z tym samym skutkiem. Ale jestem pewien, że wszystko dobrze się skończy – mówi bez przekonania, unikając wzroku Maxa. – Zadzwonię jeszcze raz. – Chłopak wyjmuje telefon z kieszeni. – Użyj domowego – proponuje Cicero. – Będzie taniej. Leży u mamy w pokoju. Max kiwa głową, zostawia niedojedzone danie, wychodzi z kuchni i idzie przez korytarz do pokoju Eve. Na chwilę zatrzymuje go głupie uczucie, że powinien zapukać. W końcu wchodzi. Zasłony są rozsunięte i część pokoju jaśnieje w świetle ulicznych lamp. Max rozgląda się i dostrzega rodzinne zdjęcie przy łóżku, pluszowego misia, którego kupił jej na Dzień Matki, książkę, którą wypożyczył dla niej z biblioteki, i zmiętą pościel, jakby Eve wyciągnięto prosto z łóżka. Mruży oczy, by widzieć w półmroku. Dostrzega komórkę Eve, jakieś kartki i długopis. – Jest tam! – woła z kuchni Cicero. Max omiata wzrokiem resztę pokoju i znajduje telefon stacjonarny po drugiej stronie łóżka. Gdy sięga po niego, jego dłoń zahacza o coś na wpół ukrytego pod fałdami kołdry. Koperta. Koperta z jego imieniem.
Prostuje się z telefonem w ręce. – Max! – woła ponownie Cicero. Max gapi się na swoje imię na zaklejonej kopercie. – Znalazłeś? Jedzenie ci stygnie. Chłopak chowa kopertę do kieszeni. – Mam! – woła i wybiega z pokoju.
Martha Jestem odrętwiała. Chora. Oniemiała. Pusta. Płaczę. Idę. Idę. Idę. Nie znajduję słów. Nie mogę myśleć. Mówić. Usiądź, Martho. Usiądź. Zwiń się w kłębek. Zrezygnuj. Umrzyj. Siadam. Chodnik. Chłód. Mokro. Zwijam się w kłębek. Nienawidzę siebie. Serdecznie nienawidzę. Zamykam oczy. Uwolnijcie mnie. Zabierzcie mnie. Przenika mnie zimny wiatr. Leniwy wiatr. To pani słowa. Pamiętam, jak kiedyś powiedziała pani do mnie: „Ten wiatr jest leniwy. Zbyt leniwy, żeby cię ominąć – zamiast tego przechodzi przez
ciebie”. Mówiła pani różne rzeczy. „Trzymaj rękę na swoim groszu”. „Gruszki nie spadają z drzew”. Zabawne rzeczy. „Upadnij siedem razy, a za ósmym wstań” – to jedno z pani powiedzonek. Otwieram oczy. Ile razy upadłam? Tak czy owak muszę wstać, prawda? Albo się poddać. Co mogę zrobić? Choć może właściwe pytanie brzmi: „Czego nie mogę zrobić?”. Pierścionek łamigłówka podskakuje mi na szyi, a w głowie kołaczą słowa Isaaca: „Początkowo niełatwo go złożyć, ale jeśli wytrwasz, uda ci się”. Serio? Co jeszcze mówiłeś? „Mam nadzieję, że zainspiruje cię on do działania”. Wyjmuję z kieszeni telefon i drżącymi palcami przyciskam klawisze. Przykładam go do ucha. Słyszę, jak dzwoni. – Słucham? – odzywa się głos. Oddycham ciężko. – Martha? – pyta głos. – Martho, to ty? – Max – udaje mi się wyjąkać wśród szlochu. – Max, ja… Nie mogę mówić. Tylko słuchać. Kiwać głową. Rozglądać się. – Proszę – szepczę. Mamroczę nazwę ulicy z tabliczki nad głową i upuszczam telefon. Opieram się o ścianę i znów zamykam oczy. Budzi mnie zapach, a przynajmniej tak mi się zdaje. Zapach kawy i… co to takiego? Chińskie jedzenie? Otwieram oczy. Jestem opatulona kocem, a obok mnie stoi Max. – Przykro mi – szepcze i podaje mi kartonowy kubek. Sięgam po niego i zastygam. Moje ręce są całe we krwi. Rękawy też. Patrzę w dół. Spodnie też mam zakrwawione. Jezu.
– Byłaś z nią? – pyta Max. Kiwam głową. – Zadźgali ją – mamroczę. – Wiem – szepcze. – Strasznie mi przykro. Podaje mi kartonik z chińskim żarciem. – Jedz – powiedział. – Sorry, że same resztki. Nic innego nie było w domu. – Dzięki – odpowiadam. – A jeśli to zaplanowali? – pyta. Wzruszam ramionami. – Niczego nie udowodnię. – Patrzę na niego. – Co teraz? Eliminują nas jedno po drugim? Pozbywają się nas. Zamykają nam gęby. Gus, pani B. … Isaac… Siada obok mnie. Mam ochotę płakać z ulgi, że jest przy mnie przyjaciel. – Aresztowali moją mamę – mówi. – Jezu, za co? Wyjaśnia. Robi mi się niedobrze. Czuję się winna, głupia i samolubna. – Nawet n i e m y ś l o ujawnieniu się – ostrzega, odgadując moje myśli. – Ale… – Nie. Nie i już. Ona by tego nie chciała. Chcę się z nim kłócić, ale jest już wystarczająco zmartwiony, więc na razie odpuszczam. – Może i nie – mówię. – Martho… – Muszę uratować Isaaca – bełkoczę z ustami pełnymi makaronu, by zmienić temat. Patrzę na Maxa. Czy powinnam mu powiedzieć o propozycji Patty? Zdradzić jej plan? Czy nie będzie próbował mi tego wyperswadować? Jeśli chcę jeszcze zobaczyć Isaaca, jeśli chcę uwolnić niewinnego człowieka i razem z nim walczyć o sprawiedliwość, jakie mam wyjście?
Patty i premier – Mam już serdecznie dosyć tego skradania się! – mówi Patty. – Przedzierania się przez ogrody i tajne przejścia! Dlaczego nie mogę wchodzić głównymi drzwiami jak wszyscy inni! Premier w zapiętym po szyję wełnianym palcie rozpiera się wygodnie na ławce. – Teraz, gdy Jackson nie żyje! – dodaje Patty. Premier ignoruje jej utyskiwania. – Rozumiem, że załatwiłaś sprawę? – Wiesz, że zawsze możesz na mnie polegać. Próbuję ją wciągnąć w plan… – Próbujesz? – Zgodzi się, to tylko kwestia czasu. Możesz być pewien. – Ale jeszcze się nie zgodziła? – N…no nie, ale… – Więc nie załatwiłaś sprawy. – Przecież mówię, że się zgodzi. – Patty. – Wmanewrowałam ją w sytuację, w której czuje się bezradna i nie ma dokąd pójść. Zapłaciłam komuś, żeby się pozbył tej jej rosyjskiej przyjaciółki. I… – Zapłaciłaś za zabicie Barkovej? To ty wywołałaś tę awanturę? – To nie awantura, tylko element planu. Planu, który się powiedzie. A jeśli nie, będziesz mógł ją aresztować za to morderstwo. Była tam. – Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, byłoby wsadzenie ją z powrotem do bloku śmierci i udzielenie jej głosu. Trzeba ją uciszyć. Musi zniknąć i to tak, żeby nigdy nie mogła wrócić. – Ale jeśli… – Przestań mi przerywać. Nie zapominaj, z kim rozmawiasz. Zastanawiasz się, dlaczego nie podzielam twego entuzjazmu ani pewności? Czy aby nie dlatego, że wcześniej obiecywałaś złote góry, których nigdy nie zobaczyłem? Na przykład zapewniałaś, że przechowywanie informacji w twoim domu to dobry pomysł. Że są tam bezpieczne. Nie wiem, dlaczego w ogóle cię słucham. Naprawdę nie wiem. – Moim zdaniem wiesz – odpowiada Patty.
– Grożenie mi to zły pomysł – cedzi premier. – Nie jesteś chyba tak głupia, by chcieć mnie szantażować? – Wydmuchuje powietrze, tworząc obłoczki pary. – Każda niezałatwiona sprawa oznacza więcej dodatkowej roboty. – Wstaje i wygładza palto. – Ostatni raz daję ci szansę, Patty, ale chcę być na bieżąco informowany o wszystkim, co się wydarzy w związku z tym twoim p l a n e m. – Co? Dlaczego? Mówiłeś, że można mi zaufać. – Powtarzam raz jeszcze: dzwoń do Sofii i informuj ją o wszystkim. – Ale ja mam wszystko pod kontrolą! – Uprzejmość i szacunek, Patty. O to cię zawsze prosiłem. Nie zawiedź mnie teraz. Na moment kładzie jej dłoń na ramieniu. Potem odchodzi w ciemność.
Martha Max załatwia mi pokój w hostelu. Udaje, że to dla niego. Przez chwilę siedzi ze mną. Fajnie mieć towarzystwo, ale proszę go, żeby już szedł. Nie wiem, czy Cicero wie o naszym spotkaniu. Wolałam nie pytać. Eve ma jutro wystąpić w Dzwoń po Sprawiedliwość. Pokój jest w fatalnym stanie. W niektórych miejscach odpada tapeta, okno grzechocze, wiatr wdziera się do środka. Na dywanie widnieje podejrzana plama, a prześcieradło jest niemal przezroczyste. Słyszę, jak ludzie łażą po schodach. Gadają, śmieją się. W pokoju nade mną ktoś chodzi, a obok łóżko co rusz uderza o ścianę. Ale co tam. Jak się nie ma, co się lubi… Jestem sucha. Mam co jeść. Wzięłam prysznic, choć w towarzystwie pająków i stonóg. Mogę tu siedzieć w ciuchach, które przyniósł mi Max, i oglądać w telewizji ciebie, Isaacu. Telewizor wygląda na najnowszy nabytek w pokoju. Co ciekawe, jest przypięty kłódką do haka w ścianie. Czy ktoś naprawdę mógłby go ukraść? Patrzę w ekran i widzę ciebie. „On na ciebie czeka” – przypomina mi rozum. Schudłeś, Isaacu. Źle wyglądasz. Siedzisz na skraju łóżka i rozglądasz się nerwowo. Co się z tobą dzieje? Co oni ci zrobili? Dotykam ekranu. Niech to wszystko się zmieni, myślę. Niech to wszystko się zmieni. Co za dzień. Co za tydzień. Rok. Całe cholerne życie. „I co teraz zrobisz, Honeydew?” – pytam siebie. A jaki mam wybór? Wzdycham, wyjmuję z kieszeni telefon i wstukuję numer z kartki. – Patty – mówię, gdy odbiera telefon – wchodzę w to. Nienawidzę tej krowy, ale kocham jej syna.
DZIEŃ 4
Dom Stantonów – Gotowy? – Cicero owija się długim płaszczem przeciwdeszczowym. Max idzie korytarzem. – Nie musi pan tego robić, sędzio. – To jedyne wyjście, Max. – Ale forsa jest pańska. – A cóż innego miałbym z nią zrobić? Max wzrusza ramionami. – Szczerze, przychodzi mi do głowy z milion rzeczy. – Pewnie nie takie, na które ja miałbym ochotę. – Cicero uśmiecha się pod wąsem, a w jego oczach za grubymi szkłami pojawia się błysk. Rzadki widok. Max bierze czapkę z wieszaka. – W takim razie chodźmy. Gdy sięga do kieszeni po klucze, zastyga. Pod palcami szeleści mu koperta znaleziona na łóżku mamy. – Wszystko OK? – pyta Cicero. Max zamyka oczy i oddycha głęboko. – Wszystko OK, Max? – T…tak. – Mocno ściska kopertę. – Twoja mama jest silną kobietą. Wyciągniemy ją. Wieczorem będzie w domu. Max puszcza kopertę. – Ma pan rację. – Wzdycha. Idą w stronę auta, przepychając się przez tłum podtykających im pod nos mikrofony dziennikarzy i łowców sensacji z aparatami fotograficznymi. – Co zrobisz, jeśli twoja matka zostanie skazana? – woła jeden. – Jakie to uczucie stracić kolejnego rodzica? – pyta drugi. – To prawda, że Cicero miał romans z twoją matką? – Jak to jest być dzieckiem przestępczyni? – Nie słuchaj ich – mówi mu do ucha Cicero. – Chcą cię sprowokować. Nie daj im satysfakcji. – Myślisz, że to rodzinne? – woła kolejny głos.
– Jesteś zły, że wystawiła cię na niebezpieczeństwo? – Jak się z tym czujesz? Pytania bombardują ich niczym grad kul. – Wsiadaj. – Cicero otwiera drzwiczki samochodu. Nawet gdy Max jest już w środku, reporterzy wciąż gapią się przez szybę i błyskają mu fleszami w twarz. Cicero uruchamia silnik. Jakiś reporter wali w szybę. – Dajcie nam coś na okładkę! – woła. – Chyba że mamy pogrzebać w waszej przeszłości! Max ponownie dotyka koperty. Samochód rusza. Cicero parkuje w bocznej uliczce. Wysiadają. Echo zatrzaskiwanych drzwiczek odbija się od otaczających ich wysokich budynków i sędzia przez chwilę spogląda nerwowo w ciemne okna nieznajomych. Z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie i naciągniętym kapturem Max idzie przodem, a w pewnej odległości za nim, zerkając w każdą mijaną uliczkę, podąża Cicero w swojej wełnianej czapce, z postawionym kołnierzem. Idą ciężkim, samotnym krokiem. Zabytkowe budynki City spoglądają na nich z góry i wskazują drogę. Niebo jest ciemne i pełne skłębionych chmur, jakby wkrótce miała nadciągnąć burza. Biorą jeden, potem drugi zakręt. Cisza ustępuje miejsca szumowi jezdni, zrazu słabemu, potem coraz wyraźniejszemu. Jeszcze jeden zakręt i do ich uszu dobiegają głosy. Wrzawa wkrótce zagłusza stukot ich kroków. – Jesteśmy na miejscu – mówi Max i bierze głęboki oddech. Cicero kiwa głową. Nad nimi wznosi się budynek Old Bailey zwieńczony posągiem bogini Iustitii z rozłożonymi szeroko ramionami, w jednej ręce trzymającej wagę, w drugiej miecz. Cicero i Max zatrzymują się i rozglądają. Ulice są zamknięte. Między słupkami rozciągnięto żółtą policyjną taśmę zatrzymującą ruch. Unieruchomione samochody ryczą klaksonami, radiowozy wokół zablokowanego obszaru mrugają kogutami, naganiacze kuszą ofertami, gazeciarze machają najnowszymi wydaniami, a sprzedawcy fast foodów wykrzykują ceny. – Ale tłum – mamrocze Cicero.
– Jak na jarmarku – dodaje Max. – Zawsze tu tak jest? Cicero kręci głową. – Nigdy. Trzymając się blisko siebie, brną przez ciżbę. Grupy dobrze ubranych nastolatków filmują się nawzajem telefonami, garstka facetów w garniturach rozmawia o interesach, a gromada świętoszkowatych mamuś z drogimi wózkami stoi w kręgu, podając sobie termosy z kawą i wyszukane przekąski domowej roboty. – Dlaczego tyle osób interesuje się moją mamą? – pyta Max. – Nie sądzę, żeby naprawdę się interesowały – odpowiada Cicero. – To wygląda na ustawkę. Skręca w lewo, zwalnia i idzie w stronę ochroniarza. Ledwo zauważalnie kiwają sobie głowami. Cicero i Max przystają. – Sędzia Cicero – mówi cicho ochroniarz. – Miło pana widzieć. – Mnie pana również – odpowiada Cicero. – Kopę lat. Przykro mi, że stracił pan pracę w sądzie. – Ściśle rzecz biorąc, wszyscy ją straciliśmy. – Hm… – Cicero wzrusza ramionami. – Przy okazji, to Max, syn Eve Stanton. – Wskazuje chłopaka. – Miło mi. – Ochroniarz podaje Maxowi rękę. – Przejdźmy do rzeczy, sędzio. Lepiej, żeby nikt pana nie rozpoznał. – Jasne. – Cicero wyjmuje z wewnętrznej kieszeni płaszcza grubą kopertę. – Tak, jak się umawialiśmy. Mężczyzna przytakuje i chowa kopertę. – Kim oni są? – pyta sędzia. – Trzej faceci – szepcze ochroniarz. – Kobiety na ogół mają więcej współczucia, może dlatego żadnej nie wzięli. Jeden, Lucas, niby dobrze ubrany, w garniturze i pod krawatem, lecz okrycie ma wyświechtane. Jakby włożył swoje najlepsze niedzielne ubranie, a do niego płaszcz, w którym chodzi do roboty. Siwy, z czołem wielkości deski do prasowania, ale pełnym zmarszczek. Można go rozpoznać na kilometr. Ale… – Zamyśla się, ociera twarz dłonią i wzdycha. – Sprawa jest trudna, bo zdaje mi się, że ma z panem porachunki. Jego córkę zamordowano, gdy mieliśmy jeszcze sądy. Orzekał pan w tamtej sprawie. – Wystarczy, domyślam się. Podejrzanego nie skazano? – Właśnie. Pewnie będzie lepiej, jeśli zajmie się nim chłopak. Co do pozostałych, drugi facet jest potężny, z ogoloną głową, typ twardziela. Na imię
ma Jase. Pewnie właściciel chihuahua albo czegoś w tym stylu, wie pan. Cicero rozgląda się po czekających w kolejce i znajduje człowieka pasującego do opisu. – Ale ma długi, o których nie wie jego żona – ciągnie ochroniarz. – Nie wygląda mi na kogoś, kto przyszedł tu z własnej woli. Założyłbym się, że złożył wniosek o bilet, bo myślał, że odsprzeda go drożej i zarobi. Ostatni facet, Raif, to ten zdenerwowany w garniturze. Typ gościa, co to nawet w słoneczny dzień na wszelki wypadek nie rozstaje się z parasolem. Wie pan, co mam na myśli. – Jasne. – Myślę, że on też może mieć coś w zanadrzu. Niewiele znalazłem na jego temat. W internecie zero informacji. Tajemniczy gość. Przepraszam, że nie udało mi się go lepiej rozpracować, ale nie miałem zbyt wiele czasu. – Nie ma sprawy – mówi Cicero. – Jakoś sobie poradzę. – Ludzie zrobią wszystko dla forsy, sędzio. – W i ę k s z o ś ć ludzi – odpowiada z uśmiechem Cicero. Ochroniarz kiwa głową. – Pan zawsze był wyjątkiem od reguły. Cicero wkłada ręce do kieszeni. – Proszę pozdrowić małżonkę. I powiedzieć, że brakuje mi jej ciasta czekoladowego. – Przekażę, sędzio. Powodzenia. Tobie też, Max. Bądźcie ostrożni.
Martha W nocy co chwila się budziłam. Przed oczami miałam ciało pani B. Nie mogłam się pozbyć tego obrazu. Kto mógł to zrobić? Czy Max ma rację, że to zaplanowali? To brzmi jak teoria spiskowa wymyślona przez kogoś, kto zamyka się w jakiejś klitce, oblepia ściany gazetami i przykleja sznureczki do zdjęć, aż w końcu wywożą go do czubków. Ja chyba taka nie jestem, co? Wymknęłam się z hostelu, gdy recepcjonista gadał przez telefon na zapleczu. Na biurku leżała gazeta z moim zdjęciem na okładce, a w telewizji spiker mówił o pani B. Zamarłam na chwilę i prawie na pewno usłyszałam swoje nazwisko oraz słowo „nagroda”. Rzuciłam klucz na biurko i uciekłam. Nie odważyłam się pójść na śniadanie, choć było wliczone w cenę. Pospiesznym krokiem wyszłam na ulicę równie zimną jak stosunek naszego rządu do ludzi, którzy nie mają forsy. Nie wiem, dlaczego udają, że przyznają nam jakieś ulgi. Nie ma w tym krzty prawdy. Jedną ręką dają, a drugą zabierają. Byłoby lepiej, gdyby po prostu zostawili nas w spokoju. Nietrudno zauważyć, że nas nienawidzą. Im bardziej zbliżam się do Old Bailey, tym bardziej tłum gęstnieje. W powietrzu słychać dziwne bzyczenie. Nie podoba mi się to. Działa na nerwy. Skręcam za róg i… Matko. To jest szaleństwo do kwadratu. Przerażające szaleństwo. Co tu robią ci w s z y s c y ludzie? I w dodatku tak odstawieni! Wygląda, jakby ktoś kazał mieszkańcom City i Alej włożyć swoje najlepsze odświętne ciuchy i zgonił ich tutaj. Po co? Dlaczego tyle osób miałoby się interesować sprawą Eve?
Rany, jeśli ktoś mnie rozpozna, zlinczują mnie. Ale nie mogę odejść. N i e m o g ę. Reporterzy rozmawiają z ludźmi, kamery podążają za nimi. Chyba nie spodziewają się zrównoważonych opinii? Nie widzę tu nikogo, kto wyglądałby na osobę pochodzącą z Rises. O matko, ktoś tu nawet sprzedaje balony! I flagi! Nie mówiąc już o popcornie. Jakby za tymi drzwiami czekał cyrk. Starożytny Rzym. Gladiatorzy walczący na śmierć i życie. Kto twierdzi, że jesteśmy dziś bardziej cywilizowani? Nie do wiary. Dostrzegam jakiś transparent. „Precz z sojusznikami morderców!” – głosi napis. A co ten facet ma na plakietce? „Okrutna sprawiedliwość dla niektórych to dobra sprawiedliwość dla wszystkich”. Że co? A ten? „Śmierć mordercom”. To hasło już słyszałam. Jeden z kamerzystów wspiął się na słup od latarni i filmuje teren. Pewnie, najlepiej pokazać jedną opinię i stwierdzić, że wszyscy ją podzielają. To zaplanowana manipulacja, dyskredytacja, propaganda. Rozmawiają z jakąś kobietą. Przybliżam się ostrożnie, odwrócona do nich plecami, i nasłuchuję. – Nie wiem jak inni, ale ja bardzo się przejmuję całą sytuacją i martwię o bezpieczeństwo naszych dzieci. Martha Honeydew bez wątpienia jest pozbawioną serca, egoistyczną jednostką i całkowicie zgadzam się z opinią władz, że jest niezrównoważona psychicznie. Osobiście powiedziałabym nawet, że przejawia cechy psychopatyczne lub socjopatyczne. Z całą pewnością wywarła wpływ na nieszczęsnego Isaaca Paige’a i nie dała wyboru nam, porządnym obywatelom: jeśli chcemy przestrzegać prawa ustanowionego przez nasz rząd, a oczywiście chcemy, musimy skazać biednego chłopaka na śmierć. W końcu zabił człowieka. – Uważa pani, że prawo jest sprawiedliwe? – Prawo to p r a w o. Trzeba go przestrzegać, a nie je kwestionować. Pani Stanton powinna o tym pamiętać, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej poprzednie
stanowisko i autorytet. Niewątpliwie nadużyła swoich kompetencji. – Gdyby była pani dziś w jury, co by pani zrobiła? – Nie mam najmniejszych wątpliwości. Jest winna. Dla mnie nie musi nawet s i ę o d z y w a ć. Zrobiła rzecz niewybaczalną. Powinna być przykładnie ukarana i dostać najwyższy wyrok przewidziany za takie przestępstwo. Pomagając Marcie Honeydew i wspierając ją, popełniła przestępstwo przeciw wymiarowi sprawiedliwości i naruszyła stabilność państwa, przez co wywołała zagrożenie dla zwykłych obywateli. Wielokrotnie ostrzegano, mówił to nawet sam pan premier, że Honeydew stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego. Ja też tak uważam. Nie widzę tego, ale kobieta najwyraźniej zwraca się w stronę tłumu. – Czy chcemy, żeby nasze dzieci mogły bezpiecznie chodzić do szkoły? – CHCEMY! – odkrzykuje tłum. – Czy chcemy jeździć autobusami i pociągami bez obaw, że wcześniej jechała nimi Martha Honeydew? – CHCEMY! – Czy chcemy, żeby nasz kraj był rządzony sprawiedliwie i demokratycznie? – CHCEMY! – Czy uważamy, że pani Stanton nadużyła władzy? – UWAŻAMY! – W takim razie musi ją spotkać kara! – KARA! KARA! KARA! – skanduje ogłuszająco tłum. Kurwa, myślę, to się nie mieści w głowie.
Max i Cicero Max poprawia kaptur, by lepiej zasłonić twarz, i niby od niechcenia podchodzi do stojącego w kolejce samotnego mężczyzny w spodniach wyprasowanych w ostry jak brzytwa kant, ale w kurtce pokrytej psią sierścią. – Przepraszam, pan Lucas? Mężczyzna mruży oczy i przygląda mu się. – Tak. Czym mogę służyć? – Raczej to ja mogę pomóc p a n u – mówi Max. – Mam propozycję. – Nie jestem zainteresowany. Lepiej stąd idź – odpowiada facet cichym, beznamiętnym głosem. Wyjmuje ręce z kieszeni i usiłuje wyprostować chude ramiona. – Myślę, że byłby pan, gdyby… Lucas rzuca się do przodu, chwyta Maxa za szyję i podnosi. – Zapewniam cię, że n i e! – syczy z wykrzywioną twarzą i występującym na wysokie czoło potem. – Długo na to czekałem i żaden szczyl nie popsuje mi tej chwili. A teraz – opuszcza go na ziemię – zjeżdżaj stąd. Max otwiera usta, by dyskutować, ale Lucas ostrzegawczo unosi palec. – Dobra, dobra – mamrocze chłopak i odchodzi. Cicero przemieszcza się przez tłum. Chyłkiem zmienia okulary, mocno naciąga czapkę na czoło, a szalik na twarz. Koncentruje uwagę na osiłku, którego ochroniarz przedstawił jako Jase’a, zbliża się do niego i przystaje. Osiłek patrzy na niego. Cicero uśmiecha się przelotnie. – Ale dziś zimno – zagaja, pocierając dłonie. Jase kiwa głową. Cicero wyjmuje z kieszeni piersiówkę, pociąga łyk i podaje ją Jase’owi. – Brandy. Rozgrzewa w takie dni. – Na zdrowie – odpowiada Jase i popija. – Ma pan bilet? Cicero kręci głową i chowa flaszkę do kieszeni. – A chce pan kupić? – pyta Jase. – Może. – Sędzia wzrusza ramionami. – A chce pan sprzedać? Jase rozgląda się, wzdycha, obraca do Cicera i opuszcza głowę, by na niego spojrzeć.
– Szczerze mówiąc, kupiłem go dla żony. Ostatnio trochę się między nami nie układało. Chciałem jej zrobić niespodziankę. – Rozumiem. – A ona rzuciła nim we mnie, kiedy się dowiedziała, ile kosztował. Więc pomyślałem, olać ją, sam pójdę. – Śmieje się. Cicero uśmiecha się pod krzaczastym wąsem. – Ale teraz trochę żałuję – dodaje Jase. – Ach, te kobiety. – Właśnie. Ma pan żonę? – Nie – odpowiada Cicero. – Nie spotkał pan właściwej? – Coś w tym stylu. Wie pan co? Może moglibyśmy sobie pomóc. – Urywa na moment, walcząc z chęcią odsunięcia się od cuchnącego Jase’a. – Szczerze mówiąc, jest jedna taka. A przynajmniej mam nadzieję. Chodziła do szkoły z Eve Stanton i pamięta ją z czasów, gdy była prawniczką. Kumplują się, a o n a, ta babka… Jase potakuje. – …uważa, że Stanton po prostu zdenerwowała się utratą pracy i potrzebuje czasu. Ona zawsze stara się widzieć w ludziach to, co najlepsze. Zwłaszcza w takich jak my, ludziach z City i Alej. Jest bardzo zmartwiona sytuacją, a ja pomyślałem, że może gdyby… Jase śmieje się i szturcha go łokciem. – Chce pan się jej podlizać! – Coś w tym stylu. – Chce pan, żeby wypuścili Stanton? Chce pan kupić ode mnie bilet, żeby wygłosić przemówienie dla tej swojej laski? Cicero drapie się po głowie. – Chciałbym, ale nie wiem, czy chcę wystąpić w telewizji. Może urządzimy to inaczej? Chwilę czeka, aż jego słowa dotrą do Jase’a. – Nie chce pan, żebym nacisnął guzik. – Osiłek mruży oczy. – Ale ja też mam swoje poglądy w tej sprawie. Wie pan. Też mam moralność. – Jasne – odpowiada Cicero. – Szanuję to. Ale gdyby pan chciał… Jestem pewien, że doszlibyśmy do porozumienia. Wynagrodzę to panu… – Wyjmuje z kieszeni marynarki zwitek banknotów. – Na razie tyle, drugie tyle po fakcie. Pod warunkiem że nie wciśnie pan guzika. Jase się uśmiecha.
– Nie obchodzi mnie, co pan ma do zaoferowania – mówi do Cicera ostatni z jurorów, Raif, wykrzywiając wąskie usta i marszcząc nos. – Ta kobieta musi zostać przykładnie ukarana. Zlekceważyła nasze prawo i sprowadziła na kraj niebezpieczeństwo, ukrywając znaną kryminalistkę. Jak mnie pan nie przestanie nagabywać, będę zmuszony wezwać ochronę, którą zapewne zainteresuje fakt, że próbuje mnie pan przekupić. Cicero kiwa głową, szczelniej owija się przydługim płaszczem i znika w tłumie. Wysoki głos Raifa przyciągnął zbyt wiele spojrzeń. Sędzia idzie w jednym kierunku, potem w drugim, klucząc, by zniknąć ciekawskim z oczu. „Tylko jeden – myśli. – Mam nadzieję, że Max przekabacił swojego”. Rozbrzmiewa głośna, dramatyczna muzyka z bębnem imitującym bicie serca. Ludzie się zatrzymują, przerywają rozmowy i patrzą. Cicero też. Na wielkiej metalowej konstrukcji rozwija się obszerny ekran, a na nim pojawia uśmiechnięta twarz Kristiny Albright. – Panie i panowie, telewidzowie i goście – szczebiocze prezenterka, a muzyka cichnie – dziękujemy, że tyle osób chce nas oglądać. Wkrótce otworzymy drzwi dla naszych szanownych jurorów i publiczności, ale w odpowiedzi na tak olbrzymie zainteresowanie będziemy również transmitować program dla państwa za pośrednictwem naszego innowacyjnego ekranu zewnętrznego! Tłum wiwatuje. – Całkowicie za darmo! – Umalowane usta Kristiny rozszerzają się w uśmiechu. Tłum wiwatuje jeszcze głośniej. – A wszystko to dzięki naszemu sponsorowi, Cyber Secure, oraz hojności widzów. Mamy nadzieję, że pogoda nadal będzie nam dopisywać i że będą się państwo dobrze bawili w naszym towarzystwie. Kolejna fala aplauzu. Muzyka znów gra. Twarz Kristiny powoli znika, zastąpiona przez logo z okiem. Kolejka powoli zaczyna się przesuwać. Max patrzy na ludzi, którzy będą decydować o losie jego matki. Gdy tłum się przerzedza, chłopak dostrzega Cicera – sędzia stoi wyprostowany z rękami w kieszeniach. Dla niepoznaki nie zatrzymuje na nim wzroku. Rozgląda się dalej i nagle… Widzi w oddali parę oczu wpatrzonych w niego spod naciągniętego na twarz kaptura. Przez moment spoglądają na siebie i ledwo dostrzegalnie kiwają głowami. Potem Max leciutko przekrzywia głowę na bok, obraca się i powoli idzie przez
ciżbę. Tamta osoba podąża za nim, klucząc i starając się nie odrywać od niego wzroku. Trochę to trwa, ale w końcu spotykają się w bocznej uliczce. – I jak? – pyta dziewczyna. – Nie powinno cię tu być – odpowiada Max. Zza rogu wychodzi Cicero. – Martha? – szepcze zdumiony. – Wiem, co chcecie powiedzieć, ale musiałam przyjść. Cicero podchodzi i kładzie jej dłoń na ramieniu. – Dobrze cię widzieć – mówi – ale tu nie jest bezpiecznie. – Ani tu, ani nigdzie – odszeptuje Martha. – Musiałam. Ze względu na Eve.
10.30. Początek programu Dzwoń po Sprawiedliwość W studiu rozbrzmiewa żwawe intro. Światła zapalają się i tańczą po całej sali, publiczność prostuje się na krzesłach, przez widownię przebiega pomruk wyczekiwania. MĘSKI GŁOS ZZA KADRU
(głośno): Panie i panowie, widzowie w domach i zgromadzeni przed budynkiem, witamy w dzisiejszym odcinku Dzwoń po Sprawiedliwość!
Oklaski i wiwaty. MĘSKI GŁOS ZZA KADRU: Przed państwem jedyna w swoim rodzaju… Kristina
Albright! Zza kulis sprężystym krokiem wychodzi Kristina w obcisłej niebieskoseledynowej sukience z głębokim dekoltem, pofałdowanej z jednej strony. Na nogach ma szpilki. Macha do publiczności, zarzuca blond włosami i uśmiecha się, ukazując olśniewająco białe zęby. KRISTINA (przekrzykując aplauz): Dziękuję! Dziękuję państwu serdecznie!
Aplauz cichnie. KRISTINA: Witam w programie, na który wszyscy czekali! Przed nami mnóstwo
emocji! Nasz program jest znacznie bardziej ekscytujący od siostrzanego Sprawiedliwością Jest Śmierć! A to dlatego, że pokazujemy wam w s z y s t k o – od ataków kwasem po porwanie, od pobić po burdele, od oszustw po wypadki samochodowe. Pełen wachlarz przestępczości! I jakie fascynujące sprawy! Potakuje sama sobie i rozgląda się po widowni. KRISTINA: Prawda, że fascynujące?
WIDOWNIA (chórem): Prawda! KRISTINA: Stuprocentowa prawda! I dzisiejsze wydanie nie będzie wyjątkiem,
bo właśnie w nim nastąpi zwieńczenie długiego dramatu i skandalu z Eve Stanton w roli głównej. Niektórzy z widzów głośno wciągają powietrze. KRISTINA: Wiemy oczywiście, że nasi stali widzowie śledzą wzloty i upadki,
próby i zawiłości, w które obfituje saga Paige’ów. Od szokującego zamordowania naszego bohatera Jacksona Paige’a poprzez odkrycie, że stoi za tym ta mała bestia Honeydew, która nakłoniła jego syna do zbrodni, aż po… Zawiesza głos i kręci głową. KRISTINA
(cicho): …niewysłowiony w s t r z ą s, którego doznaliśmy, uświadamiając sobie, że jeśli chcemy żyć w zgodzie z naszymi zasadami, młody człowiek musi zostać ukarany śmiercią za czyn, do którego go namówiono.
Przechadza się po scenie. Reflektory podążają za nią. KRISTINA: Wszystko to sprawia, że dzisiejszy temat jest tak ważny! Kluczowe dla
bezpieczeństwa narodowego będzie odnalezienie Marthy Honeydew, przekazanie jej do ośrodka opiekuńczego i staranne zbadanie. Inaczej się nie dowiemy, co zrobi następnym razem ani kto da się nabrać na jej niecne manipulacje. Zatrzymuje się przed widownią, która siedzi jak urzeczona. KRISTINA: Wydaje się jednak, że dzisiejsza oskarżona nie troszczy się o nasze
bezpieczeństwo, skoro notorycznie ukrywała wiedzę na temat miejsca pobytu Honeydew, narażając życie nasze i naszych bliskich: mężów i żon, dzieci i rodziców, starszych i niedołężnych oraz młodych i nieporadnych. Popełniła czyn egoistyczny, czyn butny i lekceważący wobec prawa i władzy. Szanowni państwo, drodzy jurorzy, gdybym to ja miała przed sobą jeden z tych przycisków, nie zawahałabym się go użyć. W końcu, jaki mamy wybór? Czekać biernie, aż ktoś zginie
albo zostanie wmanewrowany w popełnienie potwornych czynów? Urywa i patrzy na widownię, a potem na każdego z jurorów. KRISTINA: A oto i ona!
Dźwięczy muzyka, reflektory krążą po sali, publiczność wiwatuje. Zza kulis wychodzi eskortowana przez ochroniarza Eve, rozczochrana, bez makijażu, nadal w piżamie i starym swetrze. Publiczność buczy i gwiżdże. Eve z opuszczoną głową zajmuje miejsce dla świadka. Kristina prostuje się dumnie. Muzyka milknie, światła nad widownią przygasają, a te nad jurorami, Kristiną i Eve nadal świecą. KRISTINA: Pani Stanton, za chwilę usłyszy pani bardzo poważne zarzuty. Zarzuty
dotyczące czynów, które mogą wpłynąć na życie tysięcy, a nawet milionów ludzi, a panią wtrącić do więzienia na wiele lat. Przyszłość pani syna, już mocno zagrożona przez to, że był wychowywany tylko przez jedno z rodziców, teraz wisi na włosku. No bo proszę pomyśleć, kto zatrudni dziecko przestępczyni? Eve nie reaguje. KRISTINA:
Pani Stanton, ze względu na naszą publiczność, aby dostarczyć jurorom wszelkiej potrzebnej do głosowania wiedzy oraz dla zapewnienia sprawiedliwego werdyktu kierujemy się demokratyczną zasadą udzielenia oskarżonej głosu. Zacznijmy od potwierdzenia kilku faktów. Czy to prawda, że przydzielono panią Marcie Honeydew jako doradczynię?
Eve przybliża usta do mikrofonu. EVE: Prawda. KRISTINA: Proszę odpowiadać „tak” lub „nie”. EVE: Tak. KRISTINA: Czy to prawda, że przywiązała się pani do tej dziewczyny, uwierzyła
w jej niewinność i próbowała ją przekonać do zmiany zeznań? EVE: Ona była niewinna. Stracenie jej byłoby… KRISTINA: Tak czy nie, pani Stanton? EVE (cicho): Tak. KRISTINA: Kolejne pytanie. Proszę pamiętać, by odpowiadać „tak” lub „nie”. Czy
wzięła pani Marthę Honeydew do siebie i nie oddała jej władzom, gdy przyszły ją zabrać do placówki opiekuńczej? EVE (wzdycha): Tak, ale… KRISTINA:
I ostatnie pytanie. Od czasu wprowadzenia Głosowania dla Wszystkich i obecnego sposobu funkcjonowania bloku śmierci odsetek zbrodni spadł o osiemdziesiąt siedem procent. Groźni przestępcy zniknęli z ulic, a te stały się o niebo bezpieczniejsze. Czy to prawda, że mimo to pozostaje pani zaciekłą przeciwniczką naszego systemu stosowania kary śmierci i walczy o jego zmianę, co może stanowić zagrożenie dla życia wielu obywateli?
EVE: Pani słowa są mylące. KRISTINA: Tak czy nie? Brak odpowiedzi zaowocuje natychmiastowym aresztem
dla pani. EVE: Twierdzono, że sądy są skorumpowane i zmanipulowane, a zamiast tego
zafundowano nam to? W czym to jest lepsze? KRISTINA: Ostatnie ostrzeżenie, pani Stanton. Proszę o odpowiedź: czy pragnie
pani obalić nasz obecny system sądowy? EVE: Tak. KRISTINA: Dziękuję. Podsumujmy. Pani Eve Stanton oznajmiła nam, że podczas
pobytu Marthy Honeydew w bloku śmierci wierzyła w jej niewinność i zachęcała ją do zmiany zeznań. Jest zaciekłą przeciwniczką obecnego wymiaru sprawiedliwości, który każdego dnia ratuje życie
niewinnych, i celowo ukrywała przed władzami Marthę Honeydew, stanowiącą zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa, przez co stworzyła zagrożenie dla życia każdego członka naszego społeczeństwa. Milknie i czeka, aż jej słowa zapadną w umysły słuchaczy. Powoli kręci głową. Eve milczy, lecz stoi prosto. KRISTINA:
Spójrzmy teraz na ekran i dowiedzmy się, o jakie dokładnie przestępstwa jest oskarżona.
Po lewej stronie dużego ekranu widnieje napisane dużymi, podświetlonymi niebieskimi literami słowo: PRZESTĘPSTWO. Pod nim mrugają rzędy diod. KRISTINA: Proszę o prezentację przestępstw!
Rośnie napięcie. Rozlega się gong i światła gasną. Pierwsza linijka głosi: „POMOC I WSPARCIE DLA ZNANEJ PRZESTĘPCZYNI”. Druga: „PRZESTĘPSTWO PRZECIWKO WYMIAROWI SPRAWIEDLIWOŚCI”. I wreszcie trzecia: „STWORZENIE ZAGROŻENIA DLA CUDZEGO ŻYCIA”. Przez widownię przetacza się pomruk. KRISTINA: Trzy poważne przestępstwa! Sprawdźmy, ja-ką karę może otrzymać
pani Stanton, jeśli, a raczej gdy, zostanie uznana za winną. Publiczność wiwatuje i kiwa głowami. Kristina obraca się z powrotem do ekranu. Pod wyszczególnieniem przestępstw, obok słowa „RAZEM”, diody mrugają, po czym gasną do wtóru gongu. Publiczność milknie. KRISTINA:
Ojej! Zdaje się, że to najdłuższy wyrok, jaki kiedykolwiek widzieliśmy w Dzwoń po Sprawiedliwość. Oczywiście całkowicie zasłużony, lecz mimo to jestem pewna, że wstrząsający dla pani Stanton i jej rodziny.
Stojąca na miejscu dla świadka Eve blednie na widok decyzji, którą wypluł ekran: „30 LAT”. KRISTINA:
Nim pani wyjdzie na wolność, pani syn zdąży skończyć szkołę i uczelnię, znaleźć pracę oraz partnerkę. Najprawdopodobniej będzie
już miał dzieci. Wnuki, które będą się wychowywały bez babci. Ciekawe, w jakim będą wieku, gdy pani wyjdzie. I w jakim wieku będzie pani, pani Stanton. Można się nawet zastanawiać, czy w ogóle dożyje pani tej chwili. Przechodzi na drugi koniec sceny i patrzy w kamerę. KRISTINA: Z pewnością jest to dramatyczny moment w życiu pani Stanton i jej
rodziny, ale oczywiście oskarżona powinna była o tym pomyśleć, zanim weszła na drogę zbrodni. Przejdźmy teraz do naszych jurorów. EVE
(krzyczy): A gdzie moich trzydzieści sekund? Mam prawo do trzydziestosekundowej wypowiedzi!
Kristina obraca się do niej, wykrzywiając drwiąco usta. KRISTINA (ze śmiechem): Eve, czy pani nie słyszała moich wcześniejszych słów?
Odpowiadanie na pytania było pani wypowiedzią. Trwało znacznie dłużej niż zwyczajowe trzydzieści sekund. EVE: Nie, to niesprawiedliwe! Chcę przemówić do mojej rodziny. Max, słuchaj,
nie wierz… Mikrofon się wyłącza. Eve milknie w pół słowa, choć ciągle porusza ustami, wykrzywia w gniewie twarz i wali pięściami w szybę przed sobą. KRISTINA: Ależ Eve! Czyżby pani nie wiedziała, że złością nigdy niczego nie
da się rozwiązać? Uśmiecha się do kamery. W tle wciąż słuchać uderzenia pięści. KRISTINA
(głośniej): Być może Eve po raz ostatni widziała syna jako osoba wolna. Być może po raz ostatni oddychała świeżym powietrzem i zjadła ostatni posiłek na wolności. Wyrok może się wydawać surowy, ale spośród wszystkich ludzi to właśnie Eve Stanton z całą pewnością była świadoma ryzyka wiążącego się z popełnianiem przestępstw, których się dopuściła. Jurorzy, oddaję decyzję w wasze ręce. Odpowiedzialność za bezpieczeństwo naszego narodu spoczywa w koniuszkach waszych palców. Nim jednak się dowiemy,
co postanowiliście, chwila przerwy dla naszego sponsora. Widzimy się za chwilę! Uśmiecha się. W rogu ekranu wyskakuje logo Cyber Secure: pierzasta chmurka z kłódką.
Przed budynkiem sądu – A gdybym się teraz ujawniła? – pyta Martha. Oglądają relację, ukryci w cieniu markizy pustego sklepu. – To by nic nie zmieniło – mówi Max. – Mieliby wtedy was obie. – Przecież wzięli ją tylko dlatego, że nie dostali mnie. – Max ma rację – wtrąca Cicero. – Nie wycofają się już. Powiedzą, że muszą ją ukarać, by dać innym przykład, a tak naprawdę będą po prostu chcieli ją unieszkodliwić. – Zaczynam myśleć, że chcą unieszkodliwić nas wszystkich – zauważa Martha. – Sprawiamy kłopoty, prawda? Ci ludzie tutaj, ludzie z forsą, niczego nie kwestionują ani nawet nie słuchają, bo nie jest im to do niczego potrzebne. Wciąż myślą: „To mnie nie dotyczy, to nic ważnego”. Dopóki się nie okazuje, że to jednak ich dotyczy. – Oczywiście nie masz na myśli tu obecnych – mówi Max. – Ma rację – mamrocze Cicero i gapi się w dal. Martha próbuje dostrzec, co przyciągnęło jego uwagę. Na ekranie widnieje jej więzienne zdjęcie i nadrukowane w poprzek niego słowo „POSZUKIWANA” oraz numer telefonu. – Jednego chyba przekonałem – mruczy do siebie Cicero. – Ale co z pozostałymi? – Wzrusza ramionami. – Diabli wiedzą. Zdjęcie Marthy znika.
Dzwoń po Sprawiedliwość Muzyka cichnie, przechodząc w dudnienie serca. Eve z nieruchomą twarzą stoi na miejscu dla świadka, wciąż otoczona grubym szkłem. Kristina z poważną miną podchodzi do jurorów. KRISTINA: Witamy ponownie po przerwie. Czas na decyzję!
Przystaje. Światło reflektorów kieruje się w dół. KRISTINA: Pierwszym z nich jest Raif, lat 39, żonaty, ojciec trojga dzieci. Dzieci,
na których bezpieczeństwie z pewnością mu zależy. Raif, słyszałeś odpowiedzi Eve na nasze pytania i widziałeś, o co jest oskarżona. Masz trzydzieści sekund na decyzję, czy zaufać pani Stanton i uwierzyć, że zrozumiała swój błąd, czy też uznać, że byłoby to zbyt niebezpieczne dla społeczeństwa. Czas… start! Na ekranie cyfrowy zegar odlicza w dół od :30, a obok niego zmieniają się slajdy pokazujące dzieci płaczące na brudnych ulicach. RAIF: Proste jak drut.
Uderza w przycisk, oko na ekranie się otwiera i spływa z niego niebieskie światło. Publiczność cichnie. KRISTINA: Jeden za. Zostaje dwóch, ale czy podejmą decyzję równie szybko jak
Raif? Raif, który niewątpliwie bardzo poważnie podchodzi do swoich obowiązków wobec społeczeństwa. Czy pozostali jurorzy także uznają, że decyzja jest p r o s t a j a k d r u t? Dla mnie z pewnością taka jest. Ale oddajmy im głos. Drugi dzisiejszy juror to Jase, technik motoryzacji, żonaty ze swoją ukochaną z liceum, która, jak twierdzi, nadal jest jego ukochaną. Jakież to wzruszające. Jase, masz trzydzieści sekund na oddanie głosu. Stoper odlicza. :29, :28, :27. Eve spuszcza głowę. Jase spokojnie rozgląda się
po morzu twarzy na widowni. KRISTINA:
Jase, zostało ci piętnaście sekund. Jeśli chcesz się przyczynić do bezpieczeństwa narodowego, teraz masz szansę! Dwanaście sekund.
Stoper pokazuje :10 i tyka dalej, a światła z każdym uderzeniem mrugają. Jase wyciąga przed siebie pulchne dłonie. KRISTINA (razem ze stoperem): Trzy… dwa… jeden… zero!
Światła wokół Jase’a gasną i pochłania go ciemność. KRISTINA: Cóż za niespodziankę nam zgotowałeś! Panie i panowie, przyznam
wam się, że jestem wstrząśnięta! Sądziłam, że sprawa jest oczywista, a tymczasem nie! Swoją drogą, bardzo to smutne, gdy ktoś przedkłada jednostkę ponad społeczeństwo. Najwyraźniej Jase jest zgorzkniały i stracił z oczu priorytety. Być może nasz ostatni juror wykaże się większym poczuciem moralności. Witam trzeciego z dzisiejszych decydentów, Lucasa. Lucas, ten przypadek jest dla ciebie szczególny, prawda? LUCAS: Owszem, Kristino. Dziękuję za udzielenie mi głosu. Piętnaście lat temu
zamordowano moją córkę Anitę. Mężczyzna o s k a r ż o n y o jej zabicie był sądzony według starych zasad. Uniewinniono go. Sędzia Cicero stwierdził, że nie ma wystarczających dowodów, by go skazać. KRISTINA:
Bardzo mi przykro z powodu twojej tragedii. Wszyscy głęboko ci współczujemy. Ta sprawa musi budzić w tobie ogromne emocje, zwłaszcza że Eve Stanton jest bliską przyjaciółką człowieka, który wypuścił mordercę twojej córki. Zapewne nie muszę ci uświadamiać, że orzekasz w jednej z najważniejszych spraw, a może i w najważniejszej sprawie, jaką kiedykolwiek rozpatrywaliśmy w Dzwoń po Sprawiedliwość. Jestem przekonana, że wiesz, jak zagłosować, ale muszę przypomnieć naszej widowni, że aktualnie mamy jeden głos za i jeden przeciw. Decyzja należy więc do ciebie, Lucasie. Na twoich barkach spoczywa ogromna odpowiedzialność. Pamiętaj, jaka jest stawka tego głosowania. Twoje trzydzieści sekund zaczyna się…
teraz! Stoper zaczyna tykać. Lucas przez chwilę wpatruje się w dzwonek. Potem podnosi wzrok. :20, :19, :18 – odlicza stoper. KRISTINA (szeptem do kamery): Potrzebujemy tego głosu, by pani Stanton została
wymierzona sprawiedliwość. Stoper odlicza :10, tykanie staje się głośniejsze, światła migoczą do rytmu. Eve za zbrojonym szkłem stoi prosto, z nieruchomą twarzą. Lucas podnosi głowę i patrzy na nią. Stoper pokazuje :5. KRISTINA: Lucasie, decyduj, proszę!
:04 KRISTINA (drżącym głosem): Lucas, zostały sekundy…
Lucas podnosi ręce. :03. KRISTINA: Trzy sekundy…
Przesuwa dłonie w stronę przycisku. :02 KRISTINA: Lucas.
I unosi w górę. :01 LUCAS:
:00
Człowiek, którego oskarżono o zabicie mojej córki, był niewinny. Prawdziwy zabójca wciąż jest na wolności. Żądam powrotu dawnego systemu!
Lucas znika w ciemnościach. Kristina stoi jak wryta. Jeden z widzów klaszcze powoli. Kristina dotyka ucha, uśmiecha się sztucznie i patrzy w kamerę. KRISTINA: Cóż… szanowni państwo, widzowie w studiu i poza nim, musicie
przyznać, że nasze programy są emocjonujące! Cóż za niespodzianka! Nie wiem jak państwa, ale mnie zafrapowała logika Lucasa. Najpierw jednak odpowiedzmy sobie na pytanie, jaka przyszłość czeka panią Stanton? Czy będzie mogła chodzić bezpiecznie po naszych ulicach? Czy na każdym kroku będą jej towarzyszyć podejrzliwe spojrzenia? Czy całe społeczeństwo zaakceptuje ten werdykt? To dopiero czas pokaże. Obraca się ku Eve, a kamera oddala się, by objąć całe studio. Z widowni dobiegają nienawistne okrzyki i skrzypienie krzeseł. KRISTINA: Eve… GŁOS Z WIDOWNI: Ty samolubna dziwko!
Coś uderza o zbrojone szkło. Eve odskakuje. Rozbite jajko spływa po szybie. Po nim drugie i kolejne. Eve przykuca. Do studia wkraczają ochroniarze. Publiczność coraz głośniej krzyczy i urąga, przepycha się i prze ku scenie, tupiąc jak stado koni. KRISTINA (głośno): Widzę, że emocje sięgnęły zenitu. Wrócimy za chwilę…
Zbliżenie kamery na Kristinę miotaną w tę i we w tę przez przebiegających ludzi. KRISTINA (krzyczy): …by pokazać wam sprawę dwojga ludzi oskarżających się
n a w z a j e m o przemoc fizyczną. Cóż to będzie ze spektakl!
Przed budynkiem sądu – Dzięki Bogu. – Max obraca się do Cicera i Marthy. – Teraz musimy ją stąd bezpiecznie wywieźć. – Będzie wam potrzebny samochód – mówi Martha. Max wygląda zza rogu. Na wielkim ekranie ochroniarz próbuje wyprowadzić ze studia jego skuloną mamę, bombardowaną jajkami i papierowymi torebkami z mąką. Cięcie. Widok ze studia zastępuje obraz z kamer przemysłowych przed budynkiem. Zbliżenia na wykrzywione w gniewie lub rozwrzeszczane twarze wybranych widzów. – Pańskie auto jest za daleko – mówi Max. – Ale przed wejściem stoi kilka samochodów telewizyjnych. Niech ją pan zawiezie do domu jednym z nich. Ja wrócę później. – Dokąd się wybierasz? – pyta Cicero. – Muszę stąd wyprowadzić Marthę. – Hej, dam sobie radę – oponuje dziewczyna. – Mama na pewno chce cię zobaczyć. Max kręci głową i wkłada ręce do kieszeni. Jego palce dotykają skraju koperty. – Zrozumie – mamrocze. Cicero przygląda mu się. W końcu kiwa głową. – Dobra. Widzimy się w domu. Gdy znika w tłumie, Martha obraca się w stronę Maxa. – Co z tobą? – pyta. – Ze mną? Niby czemu? – Okłamałeś go. Co się dzieje? Co masz w kieszeni? Chłopak wzrusza ramionami. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Dalej, zjeżdżajmy stąd. – Tędy – mówi Martha, obracając się plecami do sądu. – Ale i tak wiem, że kłamiesz.
18.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Granatowy ekran z białymi plamkami brzęczy i trzaska. W tęczówce kręcą się słowa „Oko za Oko”. Przez środek ekranu przepływa tytuł Sobotnia sofa i rozbrzmiewa intro, słodsze i spokojniejsze niż w dni powszednie. Tytuł znika i w mniejszym studio zapalają się światła. Na miękkiej skórzanej sofie siedzi, założywszy nogę na nogę, Joshua w spodniach w delikatną kratkę, błękitnej koszuli i granatowym krawacie. Na małym stoliku przed nim leżą rozłożone gazety. JOSHUA: Witam wszystkich w kolejnym wydaniu Sprawiedliwością Jest Śmierć!
Publiczność klaszcze skąpo. JOSHUA:
Do sekcji Sobotnia sofa zaprosiłem dziś dwoje wyjątkowych gości. Pierwszego już państwo znają: to detektyw inspektor Hart.
Kamera odjeżdża w bok i pokazuje Harta rozpartego wygodnie na drugiej sofie, z rozłożonymi szeroko grubymi nogami i w mundurze ciasno opinającym brzuch. Detektyw uśmiecha się sztucznie, z wyraźną niechęcią. JOSHUA:
Mamy też nową twarz. Twarz, która zwykle trzyma się z dala od mediów, lecz należy do osoby ważnej i doskonale poinformowanej. Szanowni państwo, powitajmy nie kogo innego jak osobistą asystentkę premiera, panią Sofię Nachant.
Do studia wkracza Sofia w szarych spodniach i eleganckim sweterku. Joshua wstaje i z szerokim uśmiechem podaje jej rękę. Detektyw inspektor Hart nie rusza się z miejsca, pozdrawiając Sofię jedynie lekkim skinieniem głowy. JOSHUA:
SOFIA:
Dziękuję państwu za poświęcenie swojego cennego czasu na odwiedziny u nas. To wielka przyjemność gościć państwa.
Dla mnie przyjemnością jest być tu, Joshuo, i w końcu poznać pana osobiście, inspektorze.
DI HART (półgębkiem): Nawzajem. JOSHUA:
SOFIA:
Sofio, to musi być dla pana premiera niezmiernie pracowity okres. Jestem zaskoczony, że panią wypuścił.
Z wielką chęcią sam wystąpiłby raz jeszcze, lecz nie pozwoliły mu obowiązki. Przesyła jednak pozdrowienia, a ja będę mówić w jego imieniu.
JOSHUA:
Doskonale. Pani Nachant, ostatnimi czasy miały miejsce pewne skandaliczne wydarzenia, które wstrząsnęły naszym narodem. Czy chciałaby pani podzielić się z nami swoimi refleksjami na ich temat?
SOFIA: Proszę wybaczyć, Joshuo, ale sądzę, że nie docenia pan wytrzymałości
naszych obywateli. Owszem, wydarzyły się pewne niepokojące rzeczy: zamordowano znaną osobę, omal nie stracono za to niewinnej nastolatki, okazało się, że mężczyznę zabił jego własny syn, na oczach tłumu zasztyletowano starszą panią, insynuowano korupcję na najwyższych szczeblach… JOSHUA: Czy moglibyśmy na chwilę przerwać? Powiedziała pani, że i n s y n u
o w a n o korupcję na najwyższych szczeblach. Czy policja nie zbadała tej sprawy i nie wykazała, że to Martha Honeydew wpadła na pomysł oszkalowania rządu? Jestem zaskoczony, że porusza pani tę kwestię. DI HART: To była kupa wierutnych bzdur. I wielka obraza dla naszych ciężko
pracujących funkcjonariuszy. Ci ludzie codziennie narażają życie, a jakaś smarkula wyjeżdża ze swoimi mrzonkami i ich obsmarowuje! To skandal. Publiczność klaszcze i wiwatuje. Sofia uśmiecha się leciutko i kiwa głową. SOFIA: Rozumiem pańską frustrację, ale ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył
pan premier, byłoby zasugerowanie społeczeństwu, że zamiatamy takie sprawy pod dywan. Pamiętajmy, że zdaniem tej dziewczyny nie kto inny jak pan, inspektorze, winien był przestępstw o charakterze s e k s u a l n y m… Detektyw inspektor Hart prycha i patrzy na Sofię. Publiczność rozgląda się
zdumiona. Joshua zamiera z otwartymi ustami. DI HART: Młoda damo, mógłbym kazać panią aresztować za oszczerstwo. SOFIA: Ja tylko stwierdzam fakt. DI HART: I mam wierzyć, że Steve upoważnił panią do powiedzenia tego w jego
imieniu? SOFIA: Steve? DI HART: Premier. Steve. Pozwolił pani… SOFIA: Bardzo się pan spoufala z panem premierem. JOSHUA (ze śmiechem): Wygląda na to, że niektórzy są tu w dobrej komitywie.
Cóż, takie bywają plusy… DI HART (celując palcem w powietrze): A ponadto, droga panno Nachant… SOFIA: Proszę nie zwracać się do mnie per „panno”. Mój stan cywilny nie jest
przedmiotem tej rozmowy. DI Hart potrząsa głową. DI HART
(głośniej): Droga p a n i Nachant, gdzie dokładnie widziała pani te oskarżenia? Kiedy rzekomo dziewczyna je wysunęła?
SOFIA: Myślę, że pan wie kiedy. DI HART: To nie jest temat do dyskusji w popularnym programie, p a n i Nachant.
To… SOFIA: Temat na prywatną dyskusję? Bez udziału narodu? Raczej nie. I jestem
przekonana, że w innych okolicznościach zalecałby pan dokładne przyjrzenie się sprawie, inspektorze Hart. Inaczej mogłoby nam przyjść do głowy stare porzekadło: „Kto się usprawiedliwia, ten się oskarża”. Prawda? DI HART: Ty pierdo…
JOSHUA
(pospiesznie): Bardzo przepraszam, ale czy moglibyśmy nie używać takich słów?
DI HART: Nie wiem, w co sobie pogrywa Steve, ale…
Zbliżenie na Joshuę, który dotyka ucha i uśmiecha się nerwowo. Wciąż słychać głośne gderanie detektywa Harta, ale głos Joshuy jest wyraźniejszy. JOSHUA:
Bardzo przepraszamy naszych widzów, a zwłaszcza oglądające nas dzieci, za użyte słownictwo. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony. Czas na przerwę. Pozostańcie państwo z na…
DI HART (krzyczy): Kłamstwa, zasra…
Głośna muzyka zagłusza ich słowa, a obraz ze studia ustępuje miejsca czołówce.
Dom Stantonów Skulona w rogu sofy i owinięta kocem Eve z lampką wina zastygłą w drodze do ust ze zdumieniem wpatruje się w telewizor. Na podłodze obok niej siedzi równie zaskoczony Cicero z pogrzebaczem wycelowanym w trzaskający w kominku ogień. – Sofia Nachant? – pyta Eve, wciąż nie zmieniając pozycji. – Mhm – mruczy Cicero. – Dziewczyna ma… – Szuka właściwego słowa. – Jaja? – podpowiada Eve, pociągając w końcu łyk wina. Sędzia przytakuje i wkłada pogrzebacz do kominka. – Właśnie.
Isaac Cela 4. Wszystkie są podobne, ale każda mniejsza od poprzedniej. Poza tym w jednych jest cieplej, a w innych zimniej. Ciężko się siedzi w izolatce. Pamiętam, jak uczyliśmy się w szkole o Nelsonie Mandeli i o tym, że przez osiemnaście lat był zamknięty na wyspie Robben. Jedna wizyta na rok, trwająca tylko pół godziny, dwa listy na rok, mała cela, wiadro zamiast ubikacji, legowisko na podłodze. Ja mam do odsiedzenia tylko siedem dni. Połowę już zaliczyłem. Bez porównania. Ciekawe, jak często Mandela zastanawiał się nad tym, czy umrze w celi. W więzieniu jest mnóstwo czasu na myślenie. Ciągle przypominam sobie tamte lekcje i nie mogę ich zapomnieć. „Nauczyłem się, że odwaga to nie brak strachu, lecz jego pokonanie. Odważny człowiek to nie taki, który się nie boi, lecz taki, który przezwycięża strach”. Czuję strach. Boję się śmierci. Nie bycia martwym, tylko fizycznego momentu umierania. Każdego dnia walczę ze sobą, by nie płakać. Nie jestem odważny. Ale będę takiego udawał. I będę się starał pamiętać, co było mi dane. I że wielu ludzi nigdy tego nie miało. Ale wspomnienia bolą. Podobno pamięć jest subiektywna. Moje obecne wspomnienia takie jednak nie są. Krok po kroku pokazują mi, jak naprawdę żyłem. Pamiętam, jak Patty zaciągnęła mnie do sklepu z grubymi dywanami i regałami z drewna orzechowego z mnóstwem koszul wszelkich rozmiarów i kolorów, z mosiężnymi wieszakami pełnymi marynarek, kamizelek, kapeluszy, muszek, krawatów. Nawet cylindrów i meloników. Do miejsca, w którym wejście do środka uruchamia dzwonek nad drzwiami i obsługa mierzy cię wzrokiem od stóp do głów, oceniając nie tylko rozmiar ubrania, ale i to, ile musiało kosztować.
Patty kazała mi przymierzać spodnie i koszule, marynarki i bluzy, a starszy facet ze skrzypiącymi kolanami chwytał mnie za udo i spinał materiał z takim entuzjazmem, że byłem pewien, iż pokłuje mnie do krwi. – Pewnie to jakaś wyjątkowa okazja, prawda, szanowna pani? – zapytał aksamitnym głosem wyraźnie wskazującym na to, że nigdy w życiu nie mieszkał w Rises. Usadowiona na skraju obitego aksamitem fotela Patty założyła nogę na nogę i uśmiechnęła się. – Pewnie w przypadku niektórych tak by było – odparła ze swoim sztucznym akcentem z wyższych sfer, wymawiając słowo „niektórych” z wyraźnym przekąsem – ale dla mnie i mego małżonka staje się to raczej codziennością. Pan premier zaprosił nas na obiad. – Wspaniale! – zaszczebiotał staruszek. – I chłopiec będzie państwu towarzyszył? – Steven – pan premier – bardzo chce go poznać. Już wcześniej dotarły do mnie pogłoski o niej, Jacksonie i premierze, ale z całą pewnością nigdy dotąd nie słyszałem, że ja mam się z nim spotkać. Przyglądałem się zachowaniu jej i krawca. Przypominało taniec. Patty przez cały czas starała się wywrzeć na nim wrażenie, nieświadoma, że staruszek uważa ją za coś w rodzaju błota, które przykleiło mu się do buta, i kompletnie głucha na sarkazm w jego głosie. Najwyraźniej istniała jakaś hierarcha eleganckich ludzi, a ona znajdowała się na samym jej dole. Z pierwszego spotkania z premierem niewiele zapamiętałem. Docierały do mnie skrawki ich rozmowy: „…muszą zapracować na wygrzebanie się z biedy…” „…wartość pieniężna informacji…” „…obopólna korzyść…”. Skrawki odpowiedzi Patty: „…cokolwiek możemy zrobić…” „…wizerunek publiczny…” „…nasze ustalenia…”. Cała reszta jest zamazana, ale pamiętam, że kiedy podał mi rękę, jego uścisk był mocny, lecz dłoń zimna. Uśmiech szeroki, lecz sztuczny. I że, choć czasem milkł, by wysłuchać rozmówców, jego odpowiedzi zawsze były głośne i wypowiadane tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Pamiętam też bardzo wyraźnie, że zastanawiałem się, dlaczego Jackson siedzi tak cicho i skąd w ogóle Patty zna premiera. Oraz dlaczego krawiec ze sklepu, który w końcu był tylko facetem szyjącym ubrania, patrzy na nią z takim politowaniem, podczas gdy premier, przywódca kraju, zaprasza ją na obiad i śmieje się z jej żartów. Dla jedenastoletniego mnie nie miało to sensu, ale zasiało we mnie ziarno wątpliwości. Wystraszyło mnie, choć nie rozumiałem dlaczego. Od lat wiedziałem, że premier i jego ludzie zaglądają ludziom do głów i serc w poszukiwaniu słabości, i od lat patrzyłem, jak jego osoba emanuje nie tylko władzą, ale i żądzą jej utrzymania. I przez te wszystkie lata pamiętałem skrawki tamtej rozmowy, choć bez kontekstu nie mogłem z nich wydobyć żadnego sensu. A jednak… Przechodzi mnie dreszcz. Zamykam oczy i wyobrażam sobie siebie w tamtym sklepie. Ubrania przełożone bibułką, zapakowane do pudełek i toreb. Zapach przywodzący na myśl świeżo wypraną odzież oraz wosk pszczeli, gładką drewnianą ladę pod palcami, odgłos kasy, na której pracownik wstukiwał kody, cenę na wyświetlaczu. Patty otwierającą torebkę i trzymającą złotą kartę kredytową w palcach z wymalowanymi paznokciami. Krawca uśmiechającego się do niej z kartą w rękach. – Proszę wybaczyć, ale transakcja została odrzucona… Za mało środków na koncie… Najprawdopodobniej jakiś problem techniczny… – Zaczekaj na dworze – powiedziała do mnie Patty. Wyszedłem i czekałem tam w nieskończoność. – Jutro przywiozą – poinformowała mnie, gdy wreszcie wyszła. – Przynajmniej nie musimy dźwigać. Skinąłem głową i uwierzyłem. „Wartość pieniężna informacji” – mówił premier. „Za mało środków na koncie” – powiedział krawiec. Przypadek? – zastanawiam się teraz. Ale przecież im nie brakowało pieniędzy, prawda? A może? Może to był ich sposób na wzbogacenie się? Chciwość ważniejsza od przyzwoitości. Mam w głowie zbyt wiele pytań, na które już nigdy nie poznam odpowiedzi.
Chciałbym móc omówić je z Marthą. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że piszę: „Kochana Martho”. Nie. Wyobrażam sobie, że ty to czytasz. Idziesz przez Bracken Woods, wiszące nisko nad horyzontem zimowe słońce przesącza się przez gałęzie i migocze na pokrywającym ziemię szronie. Docierasz na polanę, siadasz na pniu niedaleko miejsca, w którym kiedyś się schroniliśmy, i wyjmujesz list z kieszeni dżinsów. Twoje palce go rozwijają, a oczy tańczą powoli na jego powierzchni, chłonąc każde słowo. Mam nadzieję, że udało mi się napisać coś, co wywołuje twój uśmiech i pozwala ci zrozumieć, ile dla mnie znaczysz. „Kocham Cię?” „Tęsknię za Tobą?” To tylko słowa, a słowa to za mało. Gdybym mógł z nich zrezygnować i przelać uczucia z głowy prosto na kartkę. Ech, co za brednie. Listy, słońce, uczucia… Otwieram oczy. Muszę zapomnieć o listach, parku i zobaczeniu dziewczyny, którą kocham, bo przyszłość nie zarezerwowała dla mnie nic oprócz czterech ścian. I bolesnej śmierci.
Martha – Po co tu przyszliśmy? – pyta Max. Podchodzi na skraj nabrzeża i wpatruje się w wodę w dole. – Bo tu jest cicho – odpowiadam. – Żadnych ludzi. Żadnych plakatów z moją ohydną gębą. Nikt nie patrzy. – Nie jesteś ohydna… Wzruszam ramionami. Miło, że tak mówi, ale to w jego stylu. Siadamy na brzegu i machamy nogami. Patrzymy, jak słońce zniża się nad horyzontem, barwiąc powierzchnię rzeki na pomarańczowo. Chciałabym móc pójść za nim tam, dokąd odchodzi. – Jeszcze ci nie podziękowałam – szepczę – za to, co zrobiłeś z komputerami i tak dalej. I z szybą w celi. Już dawno powinnam była ci podziękować za to i za wszystko inne. – Nie trzeba – mówi Max. – Właśnie że trzeba. Także za to, co zrobiłeś wczoraj. Myślałam, że znów będę musiała spać w parku. – Chcesz wrócić do hostelu? – Nie, chyba się zorientowali, że coś jest nie tak. – To może gdzieś indziej? Kręcę głową. – Dzięki, ale nie mam odwagi ryzykować. Przez chwilę milczymy, ale Max wyłamuje nerwowo palce. Czuję, że chce mi coś powiedzieć. – Czy mieszkanie w placówce opiekuńczej naprawdę byłoby takie złe? – pyta w końcu. – Chodzi mi o to, że nie widzę innej opcji. Chcesz żyć na ulicy, aż skończysz osiemnaście lat? To jeszcze dwa lata! Starałam się o tym nie myśleć. – To straszne miejsca – szepczę. – Kiedyś musiałam tam spędzić miesiąc, gdy mama była w szpitalu. Lekarze przysłali urzędników, żeby mnie zabrali. Traktują cię tam jak zwierzę gospodarskie. Zrób to, zrób tamto, zaoszczędź im forsy. Czujesz się jak w więzieniu. Lubię pracować, nie boję się, że ubrudzę sobie ręce, ale to było coś innego. Coś jak… – Jak obóz pracy?
– Pewnie tak. Wiesz, chodzisz do szkoły, karmią cię i tak dalej, ale zabijają w tobie osobowość. W dodatku… – Milknę, wzdycham i patrzę na ostatnie promienie znikającego za horyzontem słońca. – Sądzę, że nigdy by mnie nie wypuścili – szepczę. – Znajdowaliby powody, by mnie przenosić z jednej instytucji do drugiej. Myślę… myślę, że to byłby mój koniec. A przynajmniej koniec mojej wolności. Max kiwa głową. – Rozumiem. – Przykro mi, że zwaliłam się wam na głowę – dodaję. – Twoja mama… – Miałaś okazję oglądać Isaaca? – przerywa mi. – Przez chwilę, wieczorem. – Chcę go zapytać, jakie są statystyki, ale nie mam odwagi. – Jest bardzo silny. – Max jak zawsze stara się mnie pocieszyć. – Co z twoimi stronami internetowymi? – pytam. – Ktoś się zainteresował? Kręci ponuro głową. – Nie mogę uwierzyć, że ludzie to lekceważą. Te osoby – piosenkarze, prezenterzy telewizyjni, aktorzy i tak dalej – powinny świecić przykładem, a my pokazujemy, kim są naprawdę. I nikogo to nie obchodzi. – Strony za każdym razem są wyłączane. Trochę ludzi zdążyło je zobaczyć. Dostałem parę wiadomości od osób, które pisały, że są wstrząśnięte – mówi chłopak. – Ale większość nazywa mnie kłamcą i wichrzycielem. – To ci, co myślą, że wszystko wiedzą najlepiej? – Właśnie. Niektórzy uważają, że propagujemy teorie spiskowe. Ale inni chyba się boją. Ludzie, którzy mają dużo forsy, ci z City, Alej, a nawet takie rodziny jak moja, mieszkające niedaleko tych miejsc, boją się, że jeśli coś pisną, mogą stracić pracę i wylądować w Rises. – To nie tragedia. Nie wszyscy tam są ćpunami, prostytutkami czy mordercami. – Wiem – mówi Max. – Jedyna różnica polega na tym, że ćpuny z City noszą garnitury. – A prostytutki mają designerskie gacie – dodaję, by rozładować atmosferę. Uśmiecha się. – To samo, tylko inaczej. – Pani B. lubiła mówić: „To samo mięso, inny sos” – dodaję. Chcę się uśmiechnąć, ale mi nie wychodzi. Przez chwilę oboje milczymy. – Nie wiem, co powiedzieć o Isaacu – mówi w końcu cicho Max. – Poprawili
zabezpieczenia i nie mogę się dostać do systemu, żeby zagłosować, tak jak to zrobiłem poprzednio. Jego słowa zawisają między nami. Myślę o Patty, o tym, na co się zgodziłam, i co to będzie oznaczać. – Nie przejmuj się – odpowiadam. – Ale on… Obracam się do niego. Mam słowa na końcu języka, a zarazem wiem, że nie wolno mi ich wypowiedzieć. Max ucieka wzrokiem. Trzyma rękę w kieszeni i szeleści czymś. – Co tam masz? – pytam. Nadal na mnie nie patrzy, ale coś w jego twarzy się zmienia. – Nic. – Jasne. – Wiem, że trafiłam w czułe miejsce. Wyjmuje ręce z kieszeni. – Nic ważnego. Taki tam list. – Od kogo? Podnosi z ziemi parę kamyków i po kolei wrzuca je do wody. – Od mamy. Wsłuchuję się w plusk kolejnych kamyków i rozmyślam. Na pewno myślała, że ją skażą. Może zastanawiała się, jakie sprawy z jej historii mogą wyciągnąć media. Wiem coś, czego Max nie wie. Pewnie Eve uznała, że powinien się tego dowiedzieć bezpośrednio od niej. – Co napisała? – pytam. – Nie prze… – Co ci powiedziała? Żebyś przeczytał, jak ją skażą? – Kiedy ją zabrali… poszedłem do jej pokoju… a on leżał na łóżku pomiędzy papierami… – Nie wie, że go znalazłeś? Kręci głową. Cholera. Czego ona by chciała? Co powinnam powiedzieć? „Myśl, myśl” – poganiam siebie. – Daj mi go – mówię. – Co? – Daj mi go. Otworzę, przeczytam i powiem ci, co w nim jest. Dzięki temu nie będzie mogła się na ciebie gniewać za to, że go przeczytałeś, prawda? Dawaj. Wyjmuje list z kieszeni. Papier łopocze na wietrze.
– Daj – szepczę. Powoli wyciąga go w moją stronę. – Czasem – mówię, biorąc list, rozdzierając kopertę i wyjmując trzy luźne kartki – człowiekowi się wydaje, że chce coś wiedzieć, a kiedy już się tego dowiaduje, żałuje. Tak to jest z pokusami. Rozprostowuję kartki i zaczynam czytać. Raz… Dwa… Trzy. W słabym świetle sączącym się z okien otaczających nas budynków czytam spisane ręcznie wyznanie Eve. Wyznanie tajemnicy, która zabiła jej męża, ojca Maxa, i zmieniła życie ich obojga. „I co?” – pyta gestem Max. – Wiesz, że to nie może być nic dobrego, prawda? – Chyba tak. – OK. Drę kartki na pół, a połówki znów na pół. Drę tajemnicę, która mogłaby wywołać jedynie ból. – Co ty wyprawiasz? – Wyciąga rękę i próbuje mi wyrwać papier. Odsuwam się i drę dalej, na coraz mniejsze skrawki. – Przestań! – Rzuca się, by je złapać, ale ja rzucam je przed siebie niczym konfetti, by opadły do wody. – Dlaczego to zrobiłaś?! – krzyczy Max. – Gdyby chciała, żebyś wiedział, sama by ci go dała. – Był zaadresowany do mnie! – Ale w z i ą ł e ś go bez pytania! – odkrzykuję. – To nie daje ci prawa… – Zgadza się. Ale tobie też nie daje prawa do czytania. – Dlaczego ty masz o tym decydować? Dlaczego wszystko musi się kręcić wokół ciebie? – Wcale… – Wiem, że zabili twoją matkę i tak dalej, ale to nie moja wina! – Czy ja mówię… – A teraz moja rodzina została w to wciągnięta, mama i ja. Ona poszła za to pod sąd, a moje życie się spieprzyło. Nie możemy nawet wyjść z domu! Wszystko przez c i e b i e! Otwieram usta, by się kłócić, ale Max ma rację. Został w to wciągnięty.
To nie była jego wina, jego problem ani nic. – Przeczytałaś list i wiesz, co tam było. A ja nie wiem. I to ma być uczciwe? „Nie – myślę. – Ale co w ogóle jest uczciwe?” Wstaję i odchodzę od brzegu. Wiatr dmie coraz mocniej, a ciężkie krople deszczu uderzają mnie w głowę, na której ledwie odrasta meszek. Zakładam kaptur. – Chroniłam cię! – wołam przez ramię i zaraz się orientuję, że to nieprawda. – Chroniłaś? N i e p o t r z e b u j ę ochrony. I n i e c h c ę. Kto jak kto, ale ty powinnaś to rozumieć. Przypadkiem wplątałaś się w nasze życie i nagle znasz moją mamę lepiej niż ja? Przygryzam język. „Nie mów mu, że wiedziałaś o tym, zanim przeczytałaś list. Nie mów mu o wszystkich innych ludziach, którzy prawdopodobnie wiedzieli” – powtarzam sobie. Mogłabym to zrobić. I wiem, że bardzo by go zabolało. Ale zamiast tego pozwolę mu się złościć. – Przepraszam – mamroczę. – Wiem, że jesteś zestresowany, ale proszę, nie krzycz na mnie. – Z e s t r e s o w a n y? – prycha. Cholera, znów niewłaściwe słowo. – Fakt, jestem zestresowany, bo jakaś dziewczyna wciągnęła mnie i wszystkich innych w swoje popieprzone życie, a potem uciekła i zostawiła nas z bałaganem, którego nie umiała posprzątać! O nie. Trochę bzdur mogę znieść, ale to już za wiele. Odwracam się, podchodzę do Maxa i ze złością celuję w niego palcem. Deszcz leje już na całego, a wiatr zmienił się w wichurę. – Ja nie umiałam posprzątać?! – drę się. – Ja? Ja właśnie sprzątam! – Tak? Jakoś nie widzę, żebyś robiła cokolwiek choćby w przybliżeniu przypominającego sprzątanie. – Nie mogę ci więcej powiedzieć. Do diabła. Prawie się wygadałam. – Kolejna rzecz, której nie możesz mi powiedzieć? Dlaczego? – Bo nie chciałbyś tego wiedzieć. Tak jest dla ciebie lepiej. – Kolejna rzecz, której nie chciałbym wiedzieć! – wrzeszczy z furią. – Jeśli nie chcesz powiedzieć mi tego, powiedz, co było w liście mamy! Ech. Jestem beznadziejna w kłótniach. – Nie – mówię. – Nie ja powinnam ci to mówić. To jej sprawa. Ani moja, ani twoja. A tej drugiej rzeczy nie mogę ci powiedzieć, bo… bo… Odwracam się z powrotem do rzeki. „Nie płacz, Martho – powtarzam sobie. –
Daj spokój, bądź silna. Jak Isaac”. – Bo co? Patrzę na niego wilgotnymi oczami, ale nie pozwalam sobie na płacz. Z trudem przełykam ślinę. – Jezu, boję się, rozumiesz? Boję się. Max podchodzi do mnie. Jego twarz łagodnieje. – Co się dzieje? – pyta. Kręcę głową, a łzy wbrew mojej woli płyną, mieszając się z deszczem. Chciałabym stąd uciec. – Ktoś… ktoś p o d d a ł mi pewien pomysł. Pomysł na uwolnienie Isaaca. Max unosi brwi. – Jak? – pyta cicho. – W celach są kamery, do systemu komputerowego nie sposób się włamać. Uwierz, próbowałem. To miejsce jest lepiej strzeżone niż… nie wiem, Alcatraz, Fort Knox i tak dalej. – Wiem, jak się dostać na teren. – Nawet jeśli tak, to co dalej? Poza tym kamery szybko cię wyłapią. Jedyny sposób, żeby się dostać do budynku, to… nie wiem… wysadzić ścianę. Zerkam na niego. – Daj spokój – mówi. – To z ł y pomysł. – Podsuń mi lepszy – odburkuję. Oddalamy się od nabrzeża. Jest zimno, mokro, wiatr smaga. Czas wrócić do cywilizacji, poszukać schronienia, ogrzać się. Chowamy się pod wiatą przystanku autobusowego i stoimy, trzęsąc się z zimna i słuchając, jak deszcz bębni o blaszany dach. Patrzę na pędzące samochody i ciężarówki. Ich światła rozmywają się w deszczu, a opony bryzgają na chodniki fontannami. Z mojego kaptura kapie woda. – Wracaj do domu – mówię do Maxa. – Tylko jeśli pojedziesz ze mną. – Wiesz, że nie mogę. – W takim razie hostel albo hotel. Nie mam zamiaru cię tu zostawiać – odpowiada stanowczo. Na przystanku zatrzymuje się autobus. Zaglądam przez zaparowane szyby. W środku pali się światło i… Cholera. Znów moja twarz z więzienia na plakacie przyklejonym do ściany niczym afisz reklamowy. Max też ją dostrzega.
– Wiesz, że się nie odważę – mówię. Jakiś facet wysiada, zerka na nas i odchodzi. Autobus rusza i włącza się do ruchu. – Nie możesz spać na ulicy – oponuje Max. Nie odpowiadam. Nie wiem, czy lepiej ukrywać się na widoku, czy zaszyć się w jakimś miejscu. Czy bezpieczniej jest w tłumie, gdzie nikt na nikogo nie zwraca uwagi, czy w miejscu, gdzie może mnie rozpoznać recepcjonista, sprzątacz albo gość. Z deszczu pod rynnę. Nie, lepiej nie ryzykować. – Namierzyliby mnie – mówię. – Zaszyję się gdzieś w pobliżu. – Wychodzę spod wiaty i idę wzdłuż ulicy. Max za mną. – W tym deszczu? – Jedź do domu, Max. Dam sobie radę. Twoja mama będzie się martwić. – Nie zostawię cię tu. – Przecież nie możesz ze mną zostać. – Więc wracaj do Rises. Ktoś cię tam przenocuje. Jestem pewien, że ci pomogą. Zatrzymuję się i patrzę na niego. – Nie mam zamiaru ich narażać. Nie mogę. Ani ich, ani ciebie. Idę dalej, nie wiedząc dokąd. Max wciąż podąża za mną. Skręcamy w jakąś ścieżkę, wzdłuż której biegnie płot. Fale deszczu w świetle lamp wyglądają jak płachty. – Jedź do domu – powtarzam. Chcę być sama. Kręci głową. – Już i tak za dużo dla mnie zrobiłeś – nalegam. – Jedź. – Ale… – Proszę. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. – Chcesz, żebym jechał? – pyta w końcu Max. – Czy po prostu uważasz, że powinienem? – Chcę – odpowiadam. – Co zamierzasz robić? – pyta. – Przetrwać – odpowiadam ze smętnym uśmiechem. – Oby. Przytula mnie. Jego dotyk jest przyjemny i dodaje mi sił. Ale to niedobrze. Nie mogę sobie teraz pozwolić na słabość. Muszę zachować czujność.
Patrzę, jak odchodzi. Bądź silna, powtarzam sobie. Nie biegnij za nim, nie błagaj, żeby zabrał cię do domu. Wcale nie potrzebujesz ciepłej kąpieli ani jedzenia. Nie chcesz zobaczyć Eve ani Cicero. Nie chcesz poczuć, że gdzieś masz swoje miejsce. Że ktoś naprawdę cię lubi. I cieszy się na twój widok. Że ktoś mógłby się z tobą zaprzyjaźnić. Jesteś sama jak palec. Musisz tak myśleć. To twoja sprawa. Twoja i nikogo innego. Nie możesz ich narażać. Dość już zrobili. Pozwól im odejść. Max zniknął, wchłonięty przez mrok i tłum. Nie powinnam była mu mówić o tym, że chcę podłożyć ładunek pod ścianę budynku śmierci. Powinnam milczeć jak grób. Listu też nie należało drzeć. Niepotrzebnie się wtrąciłam między nich. W ogóle nie powinnam była pakować się w to wszystko. Powinnam udawać, że nic nie wiem, i nie marzyć o tym, że będę kimś więcej niż anonimową sierotą z Rises. Gdy nią byłam, wszystko było bezpieczniejsze i prostsze. „Serio? – pyta mój rozum. – Serio wszystko było prostsze? Twoja mama zginęła, a ty czyściłaś kible, żeby przeżyć. Zero przyszłości, zero perspektyw, zero nadziei”. Nadal ich nie mam, odpowiadam. Tak naprawdę mam jeszcze mniej: ani domu, ani przyjaciół, ani rodziny, ani pracy, pieniędzy, edukacji… „Ale masz szansę na…” Na co? Na forsę, którą Isaac zapisał mi w testamencie? Nie zobaczę z niej ani grosza. Musiałabym oddać się w ręce władz, a wtedy co? Zresztą i tak tego nie zrobię. „Masz nadzieję, odpowiedzialność i determinację, które są warte więcej niż każde pieniądze”. Tak się składa, że w tej chwili nie mam nic. „Przyjaciół. Eve…” Nie. Nie chcę, żeby czuli, że są mi coś winni. Spowodowałam już zbyt wiele bólu, zbyt… Do diabła, a teraz jeszcze użalam się nad sobą. Nie. Nie chcę współczucia. Pragnę jedynie być uczciwa. Mam wyrzuty sumienia wobec wszystkich. Ciągle widzę panią B. Tyle dla mnie zrobiła, a ja… Nie mam pojęcia, co robić. Czuję się pusta. Samolubna. Głupia.
Samotna. Chcę dokądś pójść, ale nie wiem dokąd. Chcę być z Isaakiem. Nie chcę, żeby go zabili. Widzę tylko jedno wyjście, choć ono mi się nie podoba. Mijam sklep na rogu – ktoś wychodzi i drzwi pikają – potem monopolowy, z którego wytacza się jakiś gość w garniturze, wrzeszcząc do telefonu, a w drugiej ręce trzymając butelkę w papierowej torebce. Przechodzę obok restauracji, która pachnie tak cudownie, że dosłownie skręcają mi się kiszki. Wchodzę w boczną uliczkę, potem w kolejną. Nie mam pojęcia, gdzie jestem, i nie obchodzi mnie to. W oddali widzę wejście do metra. Zmierzam w jego stronę. Tam przynajmniej będzie sucho. Wchodzę na stację. Uciekłam przed deszczem i wiatrem, ale i przed światłem. Cienie płatają mi figle – mam wrażenie, że kręcą się tu jakieś wielkie szczury albo wynędzniałe psy. Jeszcze dalej jest ciemno jak w studni. I strasznie. Straszniej niż w Rises. Bolą mnie nogi, zwłaszcza stopy. Próbuję nie myśleć o tym, co może się znajdować na ziemi – osuwam się i siadam oparta o ścianę, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Mogłabym tu umrzeć i pies z kulawą nogą by się o tym nie dowiedział. A gdyby nawet, niewielu by to obchodziło, a niektórzy może nawet by świętowali. Jak to możliwe, że nienawiść przychodzi ludziom tak łatwo? Jak to możliwe, że oceniają mnie na podstawie tego, co przeczytali w gazetach albo usłyszeli w telewizji? To nie jestem ja. Nazywam się Martha Elizabeth Honeydew. Urodziłam się 31 maja. Lubię psy, ale przy kotach kicham. Kiedyś miałam złotą rybkę o imieniu Swampy. Moim ulubionym batonem jest Twix. Nie lubię buraków. Wolę myć naczynia niż je wycierać. Piję mocną herbatę z mlekiem i dwiema łyżeczkami cukru. Uwielbiam ciastka. Oto ja. Płakałam w pierwszym dniu szkoły. Nie miałam najlepszej koleżanki, choć wszystkie inne dziewczynki miały. Oto ja.
Na pogrzeb mamy wybrałam piosenkę, którą mi śpiewała, gdy byłam mała. Odkąd odeszła, noszę w sobie pustkę. Przez pierwszy miesiąc po jej śmierci spałam w jej łóżku, nie zmieniając pościeli, żeby wciąż czuć jej zapach. Oto ja. Oczy mnie szczypią. Mrugam. Pociągam nosem. Kręcę głową. „Daj spokój, dziewczyno. Nie płacz, powtarzam sobie. Jesteś silna”. Nie mam żadnych kwalifikacji. Dyplomów. Rodziny. Prawdziwych przyjaciół. Nikogo oprócz Isaaca, który za kilka dni może być martwy. Oto ja. Wycieram nos grzbietem dłoni i trę oczy. Nie rycz. Nie mam przyszłości. Nadziei. Niczego. Oto ja. Z mojego gardła wyrywa się szloch. Nie poddawaj się. Nie mam niczego i nikogo. Oto ja. Mrugam. Łzy spadają. Nie poddawaj się! Kiedy ja już nie mogę. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy. Osuwam się, kładę głowę na ziemi i płaczę jak jakiś bezużyteczny, żałosny, bezradny wrak. „Nie bądź słaba!” – mówi głowa. Jestem – odpowiadam. Jestem słaba. I to jest mój koniec.
Premier Z idealnie prostym krawatem i zapiętą marynarką stoi pośrodku gabinetu i przygląda się, jak wywlekają Eve z sądu i ciągną w stronę zaparkowanego w pobliżu samochodu. Włosy kobiety są potargane i posklejane surowym jajkiem, piżama i sweter poplamione i przysypane mąką. Premier mruży oczy. Pokój oświetlają jedynie telewizory, słaba lampka nocna i płomyk z otwartego kominka. – Oglądał pan rano Sobotnią Sofę? – pyta z mroku Sofia. – A powinienem? – odpowiada chłodno premier. – To twoja rola. Zakładam, że wszystko poszło dobrze. Rozpina marynarkę, zdejmuje ją i wiesza na oparciu krzesła. – Chce pan obejrzeć? – pyta dziewczyna, robiąc krok do przodu, ale wciąż nie wychodząc z cienia. – A powinienem? – pyta ponownie. Sofia zastanawia się przez chwilę. Ogień trzaska, cienie igrają na podłodze, płomienie migoczą na ścianach i ciężkich kotarach. – Nie – odpowiada Sofia. Robi kolejny krok do przodu, podnosi karafkę ze szkła ołowiowego, nalewa z niej szklaneczkę trunku i podaje premierowi. Blask ognia rysuje wzorki na jej twarzy. – Oglądają materiał ze wszystkich kamer w okolicy – mówi. – „Oglądają?” – Pańscy pracownicy w niebieskim pokoju. – Podaje mu szklaneczkę. – Znaleźli coś? – Tak – odpowiada cicho Sofia. – Zauważyli… – Niech no zgadnę – przerywa jej premier. – Cicero i spółka? Sofia kiwa głową. Premier unosi szklaneczkę do ust i pije. – Wygląda na to, że zmieniają się w cichych rewolucjonistów. – W dodatku prawie na pewno… Dzwoni telefon w kieszeni marynarki. Premier gestem nakazuje dziewczynie milczenie.
– Patty – mówi do telefonu – mówiłem ci, żebyś przekazywała wszystko Sofii, zamiast zawracać mi głowę. – Słucha dalej i posępnieje. – Rozumiem. Z chłopakiem od Stanton? – Milknie na moment. – Jestem pewien, że będziemy mogli przekazać ci aktualne informacje, a wtedy załatwisz sprawę. – Popija kolejny łyk alkoholu i na jego twarzy wykwita chytry uśmieszek. – „National News?” Doskonale! Nie ograniczaj się. Jesteś w tym mistrzynią. Chylę czoła przed twoim pomysłem! Rozłącza się i rozmyśla, trzymając telefon przy policzku. – Tyle pieczeni przy jednym ogniu – mruczy do siebie.
DZIEŃ 5
Martha Mam zamknięte oczy. Ale chyba wciąż jest ciemno. Ciemno i dziwnie. Myślę, myślę… próbuję sobie przypomnieć… Byłam z Maxem. Było zimno, mokro… Padało. Jechał autobus. Potem szliśmy… Kazałam mu odejść, a sama schroniłam się na stacji metra. Co dalej? Zaczęłam się nad sobą użalać. Położyłam się na ziemi, jakby już na niczym mi nie zależało. Było tam lodowato i cholernie mokro. A teraz… teraz nie jest… Nie jest mi zimno. Jestem sucha. Leżę na czymś miękkim, przykryta czymś ciepłym i suchym. Kocami? Kołdrą? Coś ładnie pachnie. Jest cicho. Poruszam stopami. Są suche. Wiercę się. Co ja mam na sobie? Gdzie jestem? Co się…? Siadam gwałtownie. Otwieram oczy. Mrugam. Jest ciemno, ale skądś dochodzi słabe światło, jakby odległej lampy. Znów mrugam, staram się dostrzec coś więcej. Leżę w łóżku przykryta wielką miękką kołdrą, ubrana w puszystą różową piżamę, której rękawy są dla mnie za długie. Rozglądam się po pokoju, ale nikogo nie widzę. Zachodzę w głowę, gdzie jestem. Firanki w oknie, regały, plakaty na ścianach, biurko… Drzwi się otwierają i wpada światło. Oślepiona unoszę rękę i patrzę przez palce. – Dzień dobry, śpiochu! – dobiega mnie wysoki, przenikliwy głos. – Patty? – chrypię. – Co ja tu, do dia… – Ładnie mi dziękujesz za to, że uratowałam ci życie. Gapię się na nią. – Co? – Znalazłam cię nieprzytomną na poboczu i ryzykując własne bezpieczeństwo, wyskoczyłam z auta, zabrałam cię i przywiozłam tutaj. Gapię się na nią zdumiona.
– Jak to możliwe, że się nie obudziłam? – Cóż – mamrocze – nie chciałam, żebyś zaczęła się opierać, więc użyłam odrobiny chloroformu. – Co takiego?! – Bez obaw, nic ci nie będzie. – A gdzie w ogóle jestem? – Już ci mówiłam. W moim domu. – W pani… – No dobrze, skoro jesteś taka drobiazgowa, to konkretnie w domu Isaaca, ale chwilowo go tu nie ma, więc… – Wzrusza ramionami. – To jego pokój. Ale nie bój się, pościel zmieniłam. Dałabym ci któryś z pokoi gościnnych, ale jeden jest zawalony ubraniami, w drugim leżą spakowane walizki, a dużego oczywiście używam do ćwiczeń, bo w sali do fitnessu jest remont. Rozglądam się. Jego plakaty na ścianach, jego zeszyty na biurku, ubrania w szafie, zdjęcia stojące na półce. Przyglądam im się. Są tam nasze fotografie – jedna przedstawia nas razem w Bracken Woods, inna uśmiechniętą mnie na huśtawce. – Nie mogę uwierzyć, że mnie pani uśpiła chloroformem. – Martwiłam się o ciebie. Uznałam to za rozsądny sposób na przywiezienie cię tutaj. Przyglądam się jej. – Fajnie. A teraz proszę mi powiedzieć, dlaczego naprawdę pani mnie tu przywiozła. Wzdycha, krzyżuje ramiona na piersiach i opiera się o ścianę. – Bałam się, że umrzesz, jeśli cię tam zostawię. – I to panią obchodzi? Kręci głową z dezaprobatą. – A, rozumiem – mówię. – Nie chodzi o mnie, tylko o to, co mam zrobić. – Zgodziłaś się – przypomina mi, wymachując w powietrzu komórką. – Tak naprawdę ma mnie pani totalnie w dupie, ale jestem potrzebna, żeby wyciągnąć Isaaca z więzienia. Zgadza się? Nie odpowiada. Spuszczam nogi z łóżka. – Nadal jednak nie wiem, jak mnie pani znalazła. Śledziła mnie pani czy co? – Mniej więcej. Moje ubranie z wczoraj leży zmięte na podłodze. Obok niego telefon, który dostałam od Maxa.
– No to dzięki, ale muszę już iść. – Nie ma mowy. – Czyżby? Patty maszeruje przez pokój i włącza telewizor. – Nie, młoda damo. Nigdzie nie pójdziesz. Chyba że chcesz zostać złapana, a to nie jest na rękę ani mnie, ani Isaacowi. Jak wtedy miałybyśmy go uratować? Włącza jakiś kanał z wiadomościami i znowu widzę swoje więzienne zdjęcie. – Myślałam, że zauważyłaś plakaty „Poszukiwana” rozwieszone na ulicach. – Nie potrzebuję pani. Sama dam sobie radę. – To skąd się tu wzięłaś? – Nie znalazłam się tu z własnej woli. Pani mnie porwała i uśpiła! Śmieje się. Mam ochotę ją uderzyć. – Gdybym tego nie zrobiła, już byś nie żyła. Albo leżałabyś w jakimś szpitalu przykuta kajdankami do łóżka. – Chcą mnie wysłać do ośrodka opiekuńczego, a nie do więzienia. – To zaszło już znacznie dalej i dobrze o tym wiesz. – Nie zrobiłam nic złego. – Z pewnością zdążyłaś zrozumieć, że nikogo nie obchodzi, czy rzeczywiście cokolwiek zrobiłaś. Fakty są takie, że jesteś tu i tu pozostaniesz, więc zamknij się i nie fikaj. Weź prysznic, bo cuchniesz jak diabli, znajdź sobie jakieś ciuchy i zejdź na dół. Musimy omówić szczegóły planu. Nauczę cię, jak odpalić ładunek. Odwraca się i wymaszerowuje z pokoju. – Franca – mamroczę pod nosem.
Isaac Tu wszystko jest wspomnieniem. Wszystko jest przeszłością, bo przyszłości nie ma. Siedzę na skraju materaca i myślę o tym, że tydzień temu byłaś tu ty. Jak ci się udawało zachować taką siłę? Co ci robili w każdym z tych pomieszczeń? Z zewnątrz, gdy patrzy się na obraz z kamer, cele wydają się większe, wygodniejsze i bardziej z n o ś n e. To dlatego, że ludzie zarządzający tym miejscem są cwani i przebiegli. Pokazują wszystko inaczej, niż naprawdę wygląda. W dzisiejszej celi ściany, łóżko i podłoga są białe, tak jak w pozostałych, ale okienko jest jeszcze mniejsze i podobnie jak w poprzednim nie ma w nim krat – tylko otwór. Brakuje miejsca, by przyciągnąć tam łóżko, a nawet gdybym mógł to zrobić, okienko jest zbyt małe, by przez nie wyjrzeć. Widzę jedynie niebo, wyobrażam sobie ulice i budynki, pamiętam drzewo i ptaka. Są tu cztery kamery, każda u szczytu jednej ściany. Wiem, kiedy która filmuje, bo włącza się czerwone światełko, podobne do tego w Terminatorze, i cały czas podąża za mną. Gdy się obracam, pracę przejmuje inna kamera, żeby widzowie zawsze mieli dobry widok. Pogrywam sobie z nimi w dziwną grę, obracając się to do jednej, to do drugiej, to znowu do innej, tak szybko, żeby nie nadążały. Albo skupiam się na jednej i patrzę w jej czerwone oko, a przez głowę przemykają mi wspomnienia. Przypomina to badanie u optyka, światła stopu w ciemnościach, światełko czuwania na wielkim telewizorze Jacksona albo diodę na laserowym urządzeniu Patty do odchudzania. Pamięć to osobliwa rzecz. Nigdy nie wiesz, co i kiedy przyjdzie ci do głowy. Zamykam oczy i myślę o w s z y s t k i m, co mieli oni – najnowocześniejszy alarm przeciwwłamaniowy, najdroższy system kina domowego z odbiornikami w każdym pokoju, ogrzewanie podłogowe, zasłony na pilota… Otwieram oczy. Co to za warkot? Ściana przede mną się zmienia. Pojawiają się na niej różne barwy, wzory, obrazki, zdjęcia. Skąd to się wzięło?
Odwracam głowę. Warkot dochodzi z przeciwległej kamery. Która najwyraźniej jest również projektorem. Patrzę na ścianę. Obraz się wyostrza i rozpoznaję Marthę. Ma długie włosy, a więc zdjęcie zrobiono przed jej aresztowaniem. Jest roześmiana i wygląda na bardzo szczęśliwą. Odpowiadam uśmiechem. Wtedy obraz się zmienia. Kolory się mieszają, rozpraszają, po czym Martha pojawia się na nowo. Wciąż ma długie włosy, lecz teraz wygląda inaczej. Wpatruje się we mnie błagalnie. Wyciągam rękę, choć wiem, że jej tam nie ma. Skąd to zdjęcie się wzięło? Kto je zrobił? Kolejna zmiana. Zbliżenie twarzy Marthy. Pasek Jacksona zaciśnięty wokół jej szyi. Zmiana. Stopklatka przerażonej twarzy Marthy w momencie, w którym kula dosięgła Jacksona. Plamki krwi rozbryzgujące się w powietrzu. Zmiana. Zbliżenie na nas oboje tej samej nocy. Wpatrujemy się w siebie, przestraszeni i zagubieni. Włącza się dźwięk. „Ja mogę być męczennicą, ale ty musisz być bojownikiem”. „…nikiem …nikiem” – powtarza echo. Zmiana. Sama Martha. Ręce trzyma w górze, niebieskie światło błyska na jej twarzy. Zmiana. Brzytwa goli jej głowę. Włosy spadają. Martha płacze. Zmiana. Leży na podłodze celi w białym kombinezonie. Na palcach ma krew. Zmiana. W Celi 7. Korona opada jej na głowę. Zmiana. Zmiana. Zmiana. Odwracam głowę. Nie zniosę tego dłużej. Warkot milknie. Kilka sekund później odzywa się znowu, z innej kamery, i ściana przed moimi oczami zaczyna wyświetlać kolejne obrazy.
Długie włosy. Uśmiechnięta, radosna Martha. Strach ściska mnie za gardło. To pętla. Wiem, co zobaczę za chwilę. Pasek. Kula. Krew. Męczennica. Bojownikiem… nikiem… nikiem… Niebieskie błyski. Ręce w górze. Brzytwa na głowie. Spadające włosy. Łzy. Zamykam oczy. Nie zniosę tego. Znów się obracam, tym razem na bok. Projektor naprzeciwko mnie ożywa. I zaczyna wyświetlać obrazy. Tortura. Zawsze bezpośrednio pod kamerą, która mnie filmuje, wskutek czego widzowie niczego nie widzą. Jakie to sprytne i wyrachowane. Znów się odwracam i cały spektakl rozpoczyna się na kolejnej ścianie. Jeszcze raz. I wszystko od początku. Jak to wygląda dla ludzi przed telewizorami? Obracam się to w tę, to we w tę? Kręcę głową? Muszę sprawiać wrażenie wariata. Kogoś, kogo nie powinno się wypuszczać na wolność. To woda na młyn dla tych, którzy mnie tu wsadzili. Robię dokładnie to, czego chcą. Zamykam oczy, ale część mnie nie może się oprzeć patrzeniu na Marthę, więc znów je otwieram. Do zapętlonego filmu dodano nowe sekwencje: szyderczy uśmieszek Jacksona i Patty śmiejącą się tym swoim przenikliwym głosem, który wdziera mi się do głowy i wibruje w niej. Zakrywam uszy dłońmi. Mam dość tych manipulacji i zadręczania. Zamykam oczy, nucę, by zagłuszyć dźwięki, i kołyszę się w przód i w tył, by się uspokoić. Oddychaj powoli… wdech… wydech… wdech… wydech…
Wtulam twarz w materac, ale wciąż widzę błyski i mimo zasłonięcia uszu słyszę śmiech Patty, głos Jacksona, płacz Marthy. Wyobrażam sobie, że jestem gdzie indziej, daleko stąd, ale nie potrafię długo utrzymać żadnego wątku. Zamiast tego do głowy wdzierają mi się niechciane pytania i myśli. Śmiech Patty. Powinienem był zareagować wcześniej. Głos Jacksona. Powinienem był słuchać, kwestionować, działać. Płacz Marthy. Jej mama nadal by żyła. Czuję się winien. J e s t e m winien. Rozpacz pani B. z powodu Olliego. Zasłużyłem na śmierć. Powinienem umrzeć. – Aaaa! – Wstaję i wrzeszczę na wyświetlające się obrazy. – Aaaa! – Walę pięścią w ścianę, wkładając w to tyle furii i siły, że ręka boli jak diabli. Padam na podłogę. W głowie mi huczy, pięść piecze. Nade mną wciąż wyświetlają się obrazy, do uszu dochodzą dźwięki. Unoszę zranioną pięść w promień projektora i twarz Patty wyświetla się na mojej dłoni, zamiast na ścianie. Poruszam dłonią tak, by jej usta znalazły się na moich zakrwawionych knykciach. – Lepiej je pocałuj – szepczę. – Nie, ty nigdy byś tego nie zrobiła. Kim ja w ogóle dla ciebie byłem? Towarem do pokazywania na imprezach i w czasopismach? Biednym sierotą, którego uchroniłaś przed biedą? Kładę dłoń na piersi i zamykam oczy. – Niezły dowcip. Patty, która dwa razy z rzędu zdobyła tytuł Matki Roku pisma „Dobre Rodzicielstwo”; która cały czas gadała i uśmiechała się do wszystkich, tylko nie do mnie. Matka Roku, która wciąż syczała coś do telefonu, knuła i kombinowała. Rozmowy, które niechcący podsłuchałem, gdy próbowałem oglądać telewizję, grzałem wodę na herbatę dla niej albo otwierałem puszkę z fasolą, żeby zrobić sobie obiad. „Jeśli to zrobię, ile możesz mi zagwarantować?” – mamrotała do słuchawki. „Teraz ja pociągam za sznurki finansowe”.
„To kwota, jaką dajesz za ich wspólne zdjęcia? Tak, rozumiem. Za wszystko, co się nadaje… Czy moglibyśmy za jakiś czas znów się na to umówić? Jasne, że z kimś innym. Kimś wysoko postawionym”. Bla, bla, bla, mruczałem do siebie i naśladowałem jej mimikę, smarując tost masłem i nakładając fasolę. Matka Roku? Jasne. Chwila! Doznaję olśnienia. Siadam gwałtownie. Ile takich rozmów podsłuchałem? Wszystkie były podobne. Obrazy wciąż migoczą przed moimi oczami, ale nie zwracam na nie uwagi. Myślę. „To dobry układ dla nas obojga” – słyszę jej słowa. „Zgadzam się – tajemnice są amunicją przeciwko innym, ale dzielenie się nimi z tobą to deponowanie ich w banku”. Wszystko – w s z y s t k o! – kręciło się, i pewnie wciąż się kręci, wokół pieniędzy i manipulacji. Ale jaki udział miała w tym Patty?
Max W ciszy swego pokoju Max włącza komputer i siada przed monitorem. Wchodzi do internetu i wpisuje adres strony. Czeka, a kółko kręci się i kręci. Max rozsiada się wygodnie i pociąga łyk letniej kawy. W końcu pokazuje się napis: „Strona o podanym adresie nie istnieje”. Max marszczy brwi, pochyla się nad klawiaturą i ponownie wpisuje adres, tym razem wolniej i staranniej. Kółko znów się kręci i ostatecznie na ekranie pojawia się ten sam napis. Max wzdycha, wyjmuje komórkę i próbuje na niej, lecz z tym samym skutkiem. Wraca do komputera i przez chwilę przebiera palcami nad klawiaturą, ale zanim zdecyduje, co robić, słyszy sygnał e-maila. Max otwiera wiadomość. „Strona, którą założyłeś, została zgłoszona jako naruszająca rządowe zalecenia dotyczące bezpieczeństwa publicznego. Po zbadaniu zgodności z ustawą antyterrorystyczną strona została zlikwidowana, a cała jej zawartość usunięta. Ponowna publikacja tych treści zagrożona jest karą więzienia”. Max wydyma policzki i głośno wypuszcza powietrze. „Z ustawą antyterrorystyczną?” Kręci głową. Rozlega się pukanie do drzwi i po chwili do pokoju zagląda Eve. – Mogę wejść? – Możesz. Eve zamyka za sobą drzwi i przysiada na skraju łóżka. – Wszystko w porządku? – Taaa… – mamrocze chłopak. – Cieszę się, że jesteś w domu. – Ja też. Myślę, że Cicero ma z tym coś wspólnego, ale nie chce mi nic powiedzieć. Max wzrusza ramionami. – Podejrzewam, że ciebie też wciągnął? – indaguje dalej matka. Chłopak milczy. – Bądź ostrożny – mówi Eve. Wstaje, by wyjść, ale zatrzymuje się w drzwiach. – Max… Zanim mnie zabrali, zostawiłam w swoim pokoju kopertę, a teraz nie mogę jej znaleźć. Nie wiesz przypadkiem, co się z nią stało?
Max kręci głową. – A co w niej było? – Coś, co lepiej byłoby usłyszeć niż przeczytać. – Eve czeka na jego reakcję, ale w tym momencie rozbrzmiewa sygnał SMS-a i Max przenosi wzrok na komórkę. – Nie wiem, gdzie się podziała, mamo – odpowiada. – Nieważne. – Eve macha ręką, wychodzi z pokoju i zamyka drzwi. Max patrzy w ekran telefonu. Mruga, potrząsa głową, odwraca wzrok, znów patrzy. „Strony nie będą działać. Daj sobie z nimi spokój. Istnieje inny sposób. Nie jesteś sam”. Numer, z którego wysłano wiadomość, nic mu nie mówi. „Kim jesteś?” – pisze. Po chwili przychodzi odpowiedź. „Przyjacielem. Sojusznikiem”. Max zamiera na moment, potem szybko przebiera palcami po klawiaturze. „Jaki inny sposób?” – pisze i czeka na odpowiedź. Dźwięk SMS-a. „Za wcześnie. Bądź ostrożny. Obserwują cię”. „Obserwują?” Odpowiedź przychodzi szybko. „Nic więcej teraz. Czekaj. Odezwę się”. W zamyśleniu wygląda przez okno. Jego uwagę przykuwa coś na szczycie słupów telefonicznych po drugiej stronie ogrodu. Podchodzi bliżej okna i wpatruje się w drzewa, które częściowo zasłaniają słupy. Jest przekonany, że widział jakiś ruch. Zdjęty dreszczem, zasłania okna, choć jest środek dnia. Telefon znów dźwięczy. Max patrzy na ekran. „Możesz zasłaniać okna, ale oni i tak wiedzą, gdzie jesteś”. Nogi uginają się pod nim. Opada na fotel, wypuszczając telefon z ręki. W ciemnościach pokoju jasny ekran i widniejące na nim ostrzeżenie gapią się na niego z podłogi.
Martha Siedzę na jego łóżku, otoczona jego rzeczami – zdjęciem z dzieciństwa ukazującym chłopca na plaży, brudną koszulką rzuconą na podłogę, torbą szkolną, z której wystają podręczniki – i oglądam go w telewizji. Patrzę na to od rana. Poszłam do łazienki, zeszłam na dół, wróciłam i dalej patrzę. Strasznie tu cicho. Zupełnie inaczej niż w Rises. Z zewnątrz nie dobiegają krzyki ani odgłosy bójek, nie widać fajerwerków, którymi komunikuje się zainteresowanym, że handlarze narkotyków przywieźli nowy towar. Kaloryfery działają, gorąca woda się nie kończy, okna dobrze się zamykają, a zamka u drzwi nie da się otworzyć nożem do smarowania. Takie tam drobiazgi. Na razie nie widziałam nikogo oprócz Patty. Nawijała przez telefon, potem powiedziała do mnie: „Na razie” i znikła. Wiecie, czego mi brakuje w tym luksusie? Kogoś, kto by się do mnie uśmiechnął, gdy wchodzę do pokoju. Kogoś, kto by zapytał, czy chcę herbaty, położył mi dłoń na ramieniu. Towarzystwa. Najpierw to wszystko robiła mama. Potem pani B. Isaac. Eve. Cholerna maszyneria, której organami są Dzwoń po Sprawiedliwość i Sprawiedliwością Jest Śmierć oraz wszystko, co się z nimi wiąże, pożarła nas w całości. Siedzimy teraz w jej brzuchu i walczymy o przetrwanie. Czuję, jak mnie rozkłada niczym soki trawienne jakiegoś olbrzymiego złego wieloryba. Może cały kraj jest tym wielorybem. Nie – tylko system. Rząd. To wszystko sprawka władz, one za tym stoją, a my, zwykli ludzie, jesteśmy… No właśnie, czym? Planktonem? Doprowadzili mnie do punktu, w którym nie mam innego wyjścia, jak tylko stać się przestępczynią, którą ze mnie robią. Mogę patrzeć, jak chłopak, którego kocham, zostaje zabity za uratowanie mi życia i walkę o sprawiedliwość dla mojej mamy, Olliego i całej reszty, albo
zgodzić się na wysadzenie ściany bloku śmierci i pomoc w jego ucieczce. Mogę tu zostać i popełnić przestępstwo albo uciec przez okno. Sumienie mi mówi, że nie mam wyjścia.
Max Max człapie w piżamie do kuchni, wciąż wstrząśnięty tym, co przeczytał i zobaczył. Pod pachą trzyma laptop, a w ręku mikrofon. Kable ciągną się po ziemi. Eve i Cicero siedzą przy stole, obejmując dłońmi kubki z kawą. Przed nimi leżą talerze z nienapoczętymi kanapkami. – Mam pomysł – mówi Max. – Dzisiaj leci Sprawiedliwością Jest Śmierć z telefonami od widzów, prawda? – Tak – potwierdza Eve. Max kładzie laptop na stole. – Świetnie. Pamięta pan, co ostatnio zrobiliśmy? Cicero kiwa głową. – Martha też ma telefon – dodaje Max.
18.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Rozbrzmiewa intro z rytmicznym biciem serca. Wokół logotypu z okiem skwierczą i trzaskają białe plamki. Muzyka cichnie, logo przesuwa się na skraj granatowego ekranu i na scenę wkracza Joshua w szytym na miarę niebieskim garniturze, białej koszuli i burgundowym krawacie. Uśmiecha się szeroko. Publiczność wiwatuje. Joshua przystaje, obraca się wokół własnej osi i przybiera teatralną pozę. Z widowni dobiegają radosne pohukiwania. Joshua puszcza oko. JOSHUA: Szanowni państwo, witamy serdecznie w dzisiejszym programie! Czeka
nas mnóstwo atrakcji! Proszę się wygodnie rozsiąść przy drinku i czekoladce, na które z całą pewnością państwo zasługują, i zapomnieć o codziennych troskach. Urywa. Publiczność klaszcze i pokrzykuje. JOSHUA: Jak zapewne państwu wiadomo, w niedzielę zwykle mamy dyskusje
z gośćmi, ale w tym tygodniu, by urozmaicić państwu oglądanie, postanowiliśmy zaprezentować po trochu tego i owego. Mamy dziś więc nie tylko… Obraca się do ekranu podzielonego teraz na siedem prostokątów. Z czterech z nich spoglądają spode łba osadzeni. Pierwszy prostokąt jaśnieje i przesuwa się na środek ekranu. Widoczny w nim człowiek jest wyraźnie roztrzęsiony i strzela oczami to w jedną, to w drugą stronę. JOSHUA: Nowego osadzonego w Celi 1…
Prostokąt wraca na swoje miejsce, a na środek przesuwa się czwarty, ukazujący mężczyznę leżącego na podłodze z twarzą zakrytą dłońmi. JOSHUA:
Krwiste szczegóły morderstwa dokonanego rzekomo przez Billa Dandy’ego z Celi 4…
Cela Billa ustępuje miejsca Celi 7, której wymizerowany mieszkaniec wydaje
się szukać czegoś na podłodze. JOSHUA: Czas ostatecznej decyzji dla człowieka z Celi 7. Wkrótce to państwo
ocenią, czy dokonał napadu z bronią na bank, czy jest niewinny… Cela 7 wraca na swoje miejsce. Joshua obraca się do kamery. JOSHUA: Przede wszystkim jednak, drodzy państwo, mamy do omówienia ten
przypadek! Tak, ten, na który czekaliście i o którym tyle rozmawiacie. Temat wszechobecnych plotek! Nazwisko, które jest na ustach wszystkich, we wszystkich gazetach i hashtagach, które śledzicie. Nie mówię o nikim innym, jak o synu zamordowanego słynnego milionera, sierocie z Rises, którego, o ironio, zeszłoroczny magazyn „Celebrity Now!” obwołał młodym ambasadorem sprawiedliwości. Przed nami Cela 5 i Isaac Paige! Publiczność znów wiwatuje. Światła nad widownią ciemnieją. Cela Isaaca przesuwa się na środek ekranu, pozostałe bledną. Chłopak leży na łóżku wpatrzony w sufit. Kamera koncentruje się na jego obrzmiałej twarzy i zaczerwienionych oczach. JOSHUA:
Wygląda na przybitego. Ciekawe, ilu z was mu współczuje, a ilu pomoże przeważyć szalę jeszcze mocniej na jego niekorzyść. Drodzy telewidzowie, za chwilę będziecie mieli okazję do nas zadzwonić i podzielić się swoim zdaniem! Jesteśmy go niezmiernie ciekawi! Odblokowujemy już linie telefoniczne. Dzwońcie! Gdy nasze telefonistki będą odbierać rozmowy, my przyjrzyjmy się statystykom tej sprawy. Jak wy, nasi wierni widzowie, oceniacie Isaaca Paige’a? Czy jest winny, czy niewinny zabójstwa swego ojca, Jacksona Paige’a, dobroczyńcy i milionera, który pracą własnych rąk dorobił się ogromnego majątku, uratował tego chłopaka z Rises i podzielił się z nim bogactwem, doświadczeniem i możliwościami?
Joshua nie przestaje się uśmiechać, a jego głos czaruje, ale oczy są matowe. Podchodzi do ekranu. Widok z celi Isaaca przesuwa się na prawo, a po lewej stronie pojawiają się dwie kolumny. Nad jedną widnieje słowo „Winny”, nad drugą „Niewinny”.
JOSHUA: A oto statystyki!
Poziomy na kolumnach falują, diametralnie zmieniając położenie do wtóru głośnego tykania, które nagle milknie. Kolumna „Winny” jest wysoka, „Niewinny” – niska. JOSHUA:
Popatrzmy! Wygląda jednoznacznie, prawda? Dziewięćdziesiąt dziewięć procent głosów na „Winny” i tylko jeden procent na „Niewinny”. Poproszę słuchacza numer 1 o komentarz w tej sprawie.
Przy akompaniamencie trzasków Joshua podchodzi do stołu i siada. Kamera przybliża jego sylwetkę. JOSHUA: Halo? Czy mamy kogoś na linii? Słuchaczu numer 1, słyszysz mnie? SŁUCHACZ NUMER 1: Halo, halo? JOSHUA: Słyszymy cię! Jak masz na imię i co chciałbyś nam powiedzieć? LUTHER:
Mam na imię Luther. Chcę powiedzieć… w sumie to chcę o coś zapytać. Przegapiłem zeszłotygodniowy program z Marthą w Celi 7 i chciałem go obejrzeć z archiwum, ale kiedy próbuję go odtworzyć, nic tam nie ma. Jest pusty, jakby wszystko wymazano! I…
JOSHUA (ze śmiechem): Luther, chyba zadzwoniłeś pod zły numer! Powinni cię
przekierować do działu technicznego, mój drogi! Publiczność śmieje się wraz z nim. LUTHER: Nie. U sąsiada dzieje się to samo, u sprzedawcy też, i kumple, z którymi
chodzę na mecze, też mówili, że ich żony próbowały oglądać powtórkę. Wszędzie to samo. W ogóle nie ma tego materiału w internecie. JOSHUA: Luther, jeśli mogę ci na chwilę przer… LUTHER: I jeszcze koledzy mówili, że Martha opowiadała o jakimś skandalu
korupcyjnym i różnych rzeczach, które zostały zatuszowane. Podobno
chodziło o bardzo poważne przestępstwa i… JOSHUA: Luther, złotko, wygląda na to, że masz nieaktualne informacje. Gdybyś
był na bieżąco, wiedziałbyś, że wszystkie te zarzuty zostały dokładnie przeanalizowane… LUTHER: Tak, słyszałem o tym, ale nie wyobrażam sobie, żeby tak poważne
sprawy można było dokładnie przeanalizować w tak krótkim czasie. Zwłaszcza że zazwyczaj naszemu rządowi tyle czasu zabiera… Rozmowa się urywa. JOSHUA: Ojej, chyba zerwało nam się połączenie z Lutherem. Jaka szkoda!
Mruga do kamery i dotyka ucha. JOSHUA: Przejdźmy zatem do kolejnego słuchacza. Czy mamy kogoś na linii?
Słuchaczem numer 2 jest… Malcolm! Czy się słyszymy? MALCOLM: Tak, słyszę cię. JOSHUA:
Cieszymy się, że do nas dzwonisz. Malcolmie, co chciałbyś nam powiedzieć w tej sprawie? Czy masz jakieś zdanie na temat Isaaca Paige’a? Czy kolejny nastolatek w bloku śmierci oznacza, że mamy do czynienia z degrengoladą społeczeństwa, czy tylko jego najmłodszych przedstawicieli? Myślisz, że powinniśmy się obawiać naszej własnej młodzieży? Media sugerowały potrzebę godziny policyjnej dla niepełnoletnich. Czy masz na ten temat wyrobione zdanie?
MALCOLM: Mam wyrobione zdanie na wiele tematów, ale powiem ci coś, co cię
zaciekawi. Coś, co powinno zaciekawić wszystkich. Sprawa Isaaca Paige’a nie jest taka prosta, jak myślicie. Pracuję w jednej z głównych gazet w kraju i w zeszłym tygodniu miałem możliwość oglądania wypadków w Celi 7 z sali dla widzów. Co to był za szwindel! Mogę wam powiedzieć, że te dokumenty, o których mówił Luther… Joshua marszczy brwi, mimowolnie dotyka ucha i zmienia pozycję na krześle.
JOSHUA:
Malcolmie, obawiam się, że muszę ci przerwać. Nie wolno nam dyskutować o toczących się śledztwach.
MALCOLM: Sam mówiłeś, że sprawa została d o k ł a d n i e p r z e a n a l i z o w a
n a. Więc jest zamknięta. Skończona. Wracając do tematu… Jak już wspominałem, byłem tam i nagrywałem całe wydarzenie, w tym przemówienie Isaaca, podczas którego pokazał te dokumenty. Specjalnie zrobiłem na nie zbliżenie i zapewniam was, że nie były sfałszowane… JOSHUA: Malcolmie, muszę cię ostrzec, że publiczne rzucanie oskarżeń… MALCOLM: Nie wtedy, gdy są prawdziwe. A ja wiem, że to, co widziałem, jest
prawdą. Wiem na sto procent, że Albert DeLonzo, redaktor naczelny „National News”, został swego czasu aresztowany za handel twardymi narkotykami, ale ostatecznie nie postawiono mu zarzutów. Wiem, że oskarżenia Penny Drayton o znęcanie się nad dziećmi zostały zamiecione pod dywan. Wiem, że niezliczone oskarżenia o nadużycia seksualne wobec prezentera Jamiego Howdingera zostały zignorowane przez śledczych na rozkaz kogoś z góry. Wiem, że detektyw inspektor Hart wciąż zajmuje swoje stanowisko dzięki łapówkom, a nie kompetencjom, a także że Jackson Paige dokumentował to wszystko, by uniknąć kary za popełniane przez siebie przestępstwa i nadal żyć w luksusie. Ponadto tamtego wieczoru na nagraniu z monitoringu, które dziwnym trafem jest już niedostępne, wyraźnie pokazano, jak Jackson celowo zabija… Połączenie znów się urywa. Słychać tylko szum. Joshua rozsiada się wygodnie i składa ręce. Publiczność milczy. JOSHUA:
Mogę jedynie przeprosić państwa za problemy techniczne. Przeprowadzenie dyskusji wydaje się dziś zadaniem prawie niewykonalnym. Cóż, spróbujmy raz jeszcze. Czy mamy kogoś na trzeciej linii? Halo, halo? Czy możesz się przedstawić i powiedzieć nam pokrótce, z czym dzwonisz?
SŁUCHACZKA NUMER 3: Witaj, Joshuo. Dziękuję za dopuszczenie mnie do głosu.
JOSHUA:
Cała przyjemność po mojej stronie. Przepraszam, nie dosłyszałem twojego imienia.
SŁUCHACZKA NUMER 3: Jeśli ci wyjawię swoje imię, odbierzesz mi głos, ty albo
ten głos w twoim uchu. Moim zdaniem ty jesteś w porządku, ale ten głos nie lubi, jak ktoś mówi rzeczy, które skłaniają ludzi do myślenia i kwestionowania. JOSHUA: Zadziwiasz mnie, tajemnicza słuchaczko. Ale i intrygujesz. SŁUCHACZKA NUMER 3: To dobrze. Ilu mamy w tej chwili widzów, Josh? Jakie są
s t a t y s t y k i oglądalności? JOSHUA: Obawiam się, że nie mam dostępu do bieżących statystyk. SŁUCHACZKA NUMER 3: A gość w uchu co ci podpowiada?
Joshua wzdycha ciężko, unosi brwi i dotyka ucha. JOSHUA:
Mówi, że zwykle ogląda nas dwanaście-trzynaście milionów, ale ostatnio zainteresowanie wzrosło, więc prawdopodobnie mamy dziś ponad piętnaście milionów widzów.
SŁUCHACZKA NUMER 3: Dużo. JOSHUA: I wszyscy czekają na twoje słowa. SŁUCHACZKA NUMER 3: Dobrze. Chcę zrobić eksperyment, ale publiczność musi
współpracować. To coś w rodzaju gry. Obiecuję, że nie zrobię nic nielegalnego ani niekulturalnego. Sprawa dotyczy Isaaca. OK? JOSHUA: Zgadzam się. Przynajmniej chwilowo. SŁUCHACZKA NUMER 3: W takim razie niech wszyscy, widzowie w domach też,
zamkną oczy i pomyślą o osobie, którą kochają najbardziej na świecie. Kto to jest? Mama, ojciec, brat, siostra? A może najlepsza koleżanka? Albo mąż lub żona, partner, ktokolwiek. Wyobraźcie sobie, że jesteście razem. Ukochana osoba siedzi naprzeciw was. Uśmiechacie się do siebie. Jesteście szczęśliwi. Wy ich kochacie, oni was kochają,
nie wyobrażacie sobie życia bez nich. Czujecie to? Czujesz to, Josh? JOSHUA: Tak. Jestem z ukochaną osobą.
Kamera przesuwa się po widzach, którzy siedzą z zamkniętymi oczami. Niektórzy trzymają za rękę kogoś siedzącego obok, inni ściskają komórkę, jakby to przez nią łączyli się z najbliższymi. SŁUCHACZKA NUMER 3: Wszyscy czują się dobrze i swojsko? W takim razie teraz
wyobraźcie sobie, że ktoś zachodzi was od tyłu i szepcze, że zaraz was zabije. Zarzuca wam na szyję sznur albo pasek. Jesteście przerażeni, co? Myślicie sobie: „To koniec, zaraz umrę”. Wciąż patrzycie na ukochaną osobę, ona wciąż patrzy na was, i oboje wiecie, że za kilka minut lub nawet sekund to wszystko się skończy, bo jakiś wariat wyciśnie z was ostatni oddech. Boicie się jak diabli! Urywa. W studiu panuje cisza. SŁUCHACZKA NUMER 3: Jesteście tam? JOSHUA (cicho): Tak.
Publiczność mamrocze. SŁUCHACZKA NUMER 3: Tylko osoba, którą kochacie i która was kocha, może
temu zapobiec. On, ona, ktokolwiek to jest, może was uratować, bo ma pistolet. Może go wycelować i strzelić do człowieka, który chce was zabić. Rozlega się zbiorowe westchnienie ulgi. SŁUCHACZKA NUMER 3:
Tyle że wtedy ten ktoś, kogo kochacie, zostanie aresztowany i stracony za uratowanie wam życia. Zabił, więc w myśl obowiązującego prawa musi zostać zabity. Nie kierowała nim jednak agresja ani nienawiść, lecz miłość. W naszym wymiarze sprawiedliwości nie ma miejsca na miłość. Uważam, że to jest niewłaściwe. Przez to skrzywdzono mnie i Isaaca. Isaac zabił Jacksona, bo Jackson próbował zabić mnie. Nikt – prawie nikt – jednak o tym nie wiedział, bo wszystkie dowody zniszczono lub
ukryto. To nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. JOSHUA: Martho, to ty?
Przez widownię przetacza się pomruk. MARTHA: Nasz system widzi wszystko w czerni i bieli. Potrzebujemy szarości
i miłości, a przynajmniej współczucia. Musimy się temu sprzeciwić i wspierać się wzajemnie. A możemy to zrobić tylko poprzez zakwestionowanie systemu. Isaac jest winny zabicia człowieka, ale błagam was, żebyście zobaczyli cały obraz sytuacji, wszystkie odcienie szarości, i zagłosowali na „Niewinny”, traktując to jednocześnie jako głos przeciwko systemowi. Pokażmy, że razem jesteśmy silni i że ra… Po raz trzeci połączenie się urywa. W studiu panuje cisza. JOSHUA:
A niech to! Technika naprawdę nas dziś zawodzi. Bardzo państwa przepraszam! Mieliśmy w kolejce jeszcze wiele osób pragnących zabrać głos, ale wygląda na to, że będziemy musieli…
GŁOS Z WIDOWNI (krzyczy): Przenieść debatę do studia! JOSHUA: …zrobić przerwę na… GŁOS Z WIDOWNI (krzyczy): Chcemy głosu! JOSHUA: …wiadomość od naszego sponsora. Przyznają jednak państwo sami, że
dotychczasowe rozmowy, wśród nich wyjątkowa wypowiedź cudownej Marthy Honeydew, były doprawdy niezwykłe! Wracamy za chwi… Przestaje mówić i gapi się na widownię. Wyjmuje słuchawkę z ucha. JOSHUA:
Właściwie dlaczego nie? Wiadomość od sponsora może poczekać. Porozmawiajmy z publicznością. Szanowni państwo, proszę pozostać na miejscach. Podejdę do państwa.
Wstaje i idzie w stronę widowni.
JOSHUA: Proszę o podniesienie ręki, jeśli ktoś…
W studiu zapada ciemność. Widownia krzyczy i buczy. JOSHUA: Proszę zachować spokój, wyg…
Jego mikrofon zostaje odłączony. W telewizorach w domach, sklepach i biurach oraz na ekranach urządzeń przenośnych transmisja ze studia zostaje przerwana i pojawia się nagranie błękitnego nieba z pierzastymi chmurkami. Teksty, zdjęcia i dane wpływają do jednej z chmurek, po czym na jej skraju zatrzaskuje się kłódka. KOBIECY GŁOS ZZA KADRU: Cyber Secure, sponsor Sprawiedliwością Jest Śmierć
i Dzwoń po Sprawiedliwość oraz udziałowiec wytwórni Oko za Oko, poważnie traktuje bezpieczeństwo twoich danych i gwarantuje przechowywanie ich w zgodzie z najsurowszymi na świecie procedurami…
Martha – Niezła sztuczka – stwierdza Patty, wpadając do pokoju. Wyrywa mi telefon, rzuca go na ziemię i miażdży obcasem. – Rozumiem, że stoi za tym ten uroczy chłoptaś od Stantonów? Ten, który myśli, że tak się zna na technice? – Lepiej niż pani – odpowiadam. – To twój plan B na wypadek śmierci Isaaca? – Na jej durnej twarzy wykwita obrzydliwy uśmieszek. – Ty franco – mówię. Z radością walnęłabym ją w ten głupi ryj. Ale tego nie zrobię. – Po cholerę ci to było? Ludzie nie uznają go za niewinnego. Przecież to zrobił. – To była deklaracja. Kop w dupę dla rządu. – Pilnuj swojego parszywego jęzora. Pokazuję jej środkowy palec. – Cóż, chyba nie mogę cię winić za to prymitywne zachowanie. Tak cię matka wychowała. – Okoliczności nauczyły mnie przeklinać – odpowiadam spokojnie. – Za to może pani obwinić swojego męża. A poza tym kogo to obchodzi? Jakoś nie widzę, żeby pani zależało na Isaacu, bo inaczej byłaby mi pani wdzięczna. O co tu w ogóle chodzi? Najpierw chce go pani ratować, a teraz… Patty wzdycha, opuszcza ramiona i przewraca oczami jak jakaś stereotypowa nastolatka. – M ó w i ł a m c i, że to nie tak działa. Ludzie potrzebują kozła ofiarnego i widoku wymierzanej sprawiedliwości. Inaczej zmieni się układ sił. Ludzie muszą wiedzieć, kto rządzi i co się stanie, jeśli mu się nie podporządkują. Taka jest prawda. – Bredzi pani jak potłuczona. – Twój przypadek tylko potwierdza, że mam rację. – Jest pani rozgoryczoną głupią krową. To łagodna wersja. – Mam zadzwonić do władz i powiedzieć im, że tu jesteś? – Jak pani chce. I w ogóle po cholerę było mnie tu przywozić? – Mamy umowę. Musisz się nauczyć paru rzeczy.
– A, faktycznie. Chce pani zrobić ze mnie terrorystkę. To ma być ten dobry przykład ze strony dorosłych. – Jaką tam terrorystkę. Nie wpadaj w samozachwyt. – Pomogę pani, o ile statystyki nie spadną. Jeśli będzie wyglądało na to, że Isaac zostanie uniewinniony, to nie ma mowy. – Nie miej złudzeń. Widziałaś wyniki. Nigdy przedtem nie były tak przytłaczające i konsekwentne. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent na „Winny”, a pozostałe jeden procent to pewnie sprawka twoja i tych telefonów, które rozdał premier. Dobry ruch z jego strony. Niech ludzie myślą, że coś mogą. – Nie zamierzam z panią dyskutować – mówię, sama nie wiedząc, jakim cudem udaje mi się zachować spokój. – Niech mi pani pokaże, co trzeba, ale powtarzam, że jeśli wyniki będą korzystne dla Isaaca… – A nie będą – wtrąca Patty. – …to tego nie zrobię – kończę. Wydyma usta, krzyżuje ręce i gapi się na mnie. – Jesteś naiwna i głupia – stwierdza. – Kobieto, czy ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo? – pytam. – Ile ty w ogóle masz lat? Odwraca się, idzie do drzwi, ostentacyjnie je otwiera i zatrzymuje się w korytarzu. – Nie – mówi i zamyka drzwi, nim zdążę odpowiedzieć. „Infantylna krowa” – mruczę pod nosem.
Joshua Siedzi na krześle pośrodku jakiegoś pokoju. Jest tak ciemno, że widzi jedynie niewyraźne cienie utkane ze światła sączącego się z ulicy daleko w dole. – Gdzie jestem? – rzuca w mrok. – Na ostatnim piętrze – odpowiada męski głos. – Dlaczego? – Trzeba ci przypomnieć, jaką pracę wykonujesz i jaka odpowiedzialność na tobie ciąży. Pozwalasz, by uwidaczniały się osobiste emocje. To niedopuszczalne. – Ale… – Wiele osób sądzi, że s y m p a t y z u j e s z z oskarżonym. – Te telefony to nie moja wina. – Zbyt długo pozwalałeś tym ludziom mówić. Powinieneś był przerwać. – Ja nie miałem możliwości ich rozłączenia. Wy tak. Mężczyzna staje nad Joshuą. – Chwila… Ty nie jesteś ze Sprawiedliwością Jest Śmierć ani z Oko za Oko… – zauważa Joshua, przyjrzawszy mu się. Mężczyzna nie odpowiada. – Skąd jesteś? Z rządu? Mężczyzna idzie przez pokój, stukocząc obcasami. Zatrzymuje się i nagle pokój rozświetla ekran telewizyjny. Joshua wzdryga się i odwraca wzrok. – Więc teraz rząd decyduje, co możemy oglądać w telewizji? I co mówią ludzie? – pyta. – Jedno i drugie jest ważne dla bezpieczeństwa i dobrostanu naszego narodu – odpowiada mężczyzna, idąc z powrotem ku niemu. – Patrz! – rozkazuje zza pleców Joshuy. Ekran mruga i zaczyna odtwarzać nagranie. Joshua siedzi przy stole w Sprawiedliwością Jest Śmierć w towarzystwie Kristiny i Eve. Patrzy na Eve, przykrywa jej dłoń swoją i mówi: – Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi, Eve. Wspieramy cię. Kolejne nagranie: bardziej ziarnisty obraz ukazuje wieczorną ulicę, którą raz po raz przejeżdża samochód, ludzie chodzą to w jedną, to w drugą stronę. W zasięgu kamery pojawia się samotny mężczyzna. Kamera śledzi go idącego
wzdłuż ulicy, wchodzącego po stopniach dużego edwardiańskiego domu, szperającego w kieszeniach, w końcu poddającego się i sięgającego do kołatki. Kamera robi najazd na postać mężczyzny i po chwili z pikseli wyłania się twarz. W pokoju Joshua siedzi niemal bez ruchu, przyglądając się, jak jego przyjaciel otwiera drzwi i wpuszcza go do domu. Gdy jednak drzwi zaczynają się zamykać i obraz zastyga w momencie, kiedy mężczyźni całują się na powitanie, prezenter podnosi oczy do sufitu i kręci głową. – No i? – pyta. – Mnie to nie przeszkadza – mówi mężczyzna. – Ale wielu osobom będzie. – Nie wiem, w którym wieku ty żyjesz… – Widzowie cię lubią, ale… – Chyba nie doceniasz naszych widzów. Są pomocni, mądrzy, otwarci… – …i w wielu wypadkach obłudni. Zdziwiłbyś się, ilu jest w naszym społeczeństwie wysoko postawionych, wpływowych bigotów. – Czy ty mi grozisz? Bez odpowiedzi. Obraz na ekranie znów się zmienia. Tym razem kamera patrzy ze szczytu Old Bailey na wielki tłum, który skanduje, lży, przepycha się. System wyławia poszczególne twarze i na chwilę zatrzymuje je w kadrze. Nagle hałas się wzmaga i kamera odjeżdża. Z budynku sądu wychodzi Joshua, łagodnie prowadzący panią B. Kamera przez moment pokazuje każde z nich z osobna, a potem podąża za nimi, prezentując mijane przez nich postacie z transparentami, które krzyczą lub wygrażają pięściami w powietrzu. Widziany z góry tłum porusza się jak stado szpaków, to w jedną, to w drugą stronę, po czym bez uprzedzenia rozdziela się, pozostawiając pusty krąg wokół osoby leżącej na ziemi. Z brzucha pani B. tryska krew i tworzy na chodniku kałuże i strużki. Ktoś rzuca się do przodu. Zbliżenie na twarz Marthy, stopklatka. Kamera odjeżdża i widać Joshuę biegnącego w stronę tej dwójki. Siedzący w pokoju Joshua bez ruchu wsłuchuje się w trzaski, które po chwili zmieniają się w jego zniekształcony głos. „Martho, musisz uciekać!” Obraz zastyga na zbliżeniu ich dwojga i nieruchomego ciała. – Tworzy się tu dziwna koalicja – zauważa mężczyzna. – Dlaczego kazałeś jej uciekać? Joshua nie odpowiada.
– Wiesz, że jest poszukiwana przez władze? – Wiem. – I że twoim obywatelskim obowiązkiem jest informowanie o miejscu jej pobytu? – Wyjaśnij mi, dlaczego władze jej poszukują – żąda Joshua. – Stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa naszego kraju. – A jeśli się z tym nie zgadzam? – To bez znaczenia. Czy pomogłeś jej w jakikolwiek inny sposób? Kręci głową. – Nie. Przed nimi pojawia się satelitarne zdjęcie Londynu. Za plecami Joshuy jego rozmówca postukuje w jakieś urządzenie i na ekranie ukazują się dwie czerwone kropki. Po serii zbliżeń i wyostrzeń obraz koncentruje się na konkretnym domu – domu Joshuy. Widok schodzi na poziom ulicy i przy kropkach pojawiają się nazwiska. Martha Honeydew. Joshua Decker. – Co? Jak? Ja nigdy… – Zaprosiłeś ją do domu? – Nie! Kropka oznaczająca Marthę przechodzi przez ulicę. Joshua wchodzi do domu. Kilka sekund później Martha znów się przemieszcza. Wchodzi po schodach domu, przystaje, schodzi i przesuwa się w stronę okna sutereny. – Nie miałem pojęcia, że ona tam jest! – mówi Joshua. – Lubi pan swoją pracę, panie Decker? Lubi pan w ogóle mieć pracę? – Owszem – odpowiada Joshua. – I nie wiedziałem… – A swój dom pan lubi? I swoje przytulne życie z partnerem? – Pewnie, że lubię. – W takim razie zalecam rozwagę. Joshua wpatruje się w ekran. – Drugiego ostrzeżenia nie będzie. Słychać stukot oddalających się butów. Drzwi się uchylają, ale z zewnątrz nie dochodzi światło. Gdy znów się zamykają, Joshua wzdycha ciężko, odchyla się do tyłu na krześle i kręci głową.
Martha – To naprawdę proste – mówi Patty. – Jasne. Jak coś spieprzę, to najwyżej się zabiję. – Czy ty musisz się tak dziwnie zachowywać? Patrzę na nią i mam ochotę powiedzieć: „A czy ty musisz być taka zepsuta, nienawistna i podła?”. – W takim razie niech pani sama to zrobi – proponuję. Kręci głową z politowaniem. – Po prostu muszę mieć pewność, że nic nie pomyliłam – kontynuuję. – Nie chcę przypadkiem zabić nas obojga. Ani nikogo innego. A ona po prostu wychodzi. Ta kobieta doprowadza mnie do szału. Gdyby tylko istniał inny sposób wydostania Isaaca, nawet nie przyszłoby mi do głowy się w tym babrać, ale jest jak jest. Zerkam na faceta siedzącego wraz ze mną w garażu Patty. Chudego okularnika z szopą kręconych włosów. Gdyby był starszy, wyglądałby jak jakiś szalony profesor. – Żeby zginąć, musiałabyś dosłownie na tym usiąść – mówi. – Skąd mam wiedzieć, czy mogę ci ufać? – pytam. – Ufać mi? – Przeczesuje palcami włosy. Wyobrażam sobie, że wygarnia z nich myszy. – A czy masz inne wyjście? Uśmiecha się jakoś dziwnie. Może jestem jego eksperymentem naukowym. – To bardzo proste – mówi. – Jeśli tylko będziesz postępować zgodnie z instrukcjami, nic nie może pójść nie tak. – A jak się wysadzę? – A co ja przed chwilą mówiłem? – Przewraca oczami za szkłami okularów. – Yyy… – Musiałabyś dosłownie… – Dobra, wiem. Gada i gada o tym, co jest w plecaku, gdzie go umieścić i tak dalej. Szybko się wyłączam i machinalnie przytakuję. – Jakieś pytania? Gapię się na niego beznamiętnie. – A jeśli on będzie się znajdował zaraz za tą ścianą, którą wysadzę?
Krzyżuje ręce na piersi, unosi brwi i wbija we mnie wzrok. Wygląda na to, że mówił już o tym, kiedy nie słuchałam. – Według planów, które mi dostarczono, eksplozja nastąpi w takim miejscu celi, w którym on praktycznie nie ma prawa się znajdować. Zamykam oczy, pocieram palcami drażniący meszek na głowie i próbuję sobie przypomnieć… Isaac będzie w Celi 7. Jest większa od pozostałych i o ile pamiętam, eksplozja ma nastąpić naprzeciwko drzwi. Czy kiedykolwiek siedziałam w tym miejscu? Spacerowałam w jego pobliżu? Nie pamiętam. Nie mogę myśleć. – A ludzie w sali dla widzów? Czy nie… – Pamiętaj, co ci mówiłem: to będzie niewielka eksplozja i prawdopodobieństwo, że ktoś zostanie ranny, jest praktycznie zerowe. Musiałabyś dosłownie… Kiwam głową. – No dobra – mówi facet. – Teraz mi to wszystko powtórz. Kręcę się niespokojnie. – Czuję się jak w szkole – mamroczę. – Wysadzałaś coś w szkole? – No dobra… – Dawaj. Zamykam oczy i wyobrażam sobie trasę. – Przechodzę przez mur za rogiem, tam, gdzie poprzednio, i trzymając się blisko budynku docieram do miejsca, za którym jest Cela 7. Znajdę ją, bo zaraz przy budynku rośnie w tym miejscu krzak, a obok niego jest studzienka odpływowa. Wyciągam pokrywę i wciskam plecak do otworu. Potem uciekam przez płot. – Nie. Jeśli uciekniesz, nie będziesz mogła mu pomóc. – Właśnie. Sorry. No więc wycofuję się jak najdalej pod płot i ukryta w cieniu odpalam ładunek za pomocą komórki. Unoszę w powietrze komórkę, którą mi dali. – A potem? – Jak tylko wybuchnie, biegnę z powrotem do budynku, wyciągam Isaaca przez otwór i oboje przechodzimy przez płot koło śmietnika. – A potem? Wzdycham.
– Będziesz na nas czekał w aucie za rogiem i zawieziesz nas w jakieś bezpieczne miejsce. Unosi dwa kciuki, mruży oczy i uśmiecha się w swój dziwaczny sposób. Odpowiadam tym samym. – Co tu mogłoby pójść nie tak? – pytam sarkastycznie. Wraca Patty. – Nic – odpowiada. Wtedy zaczynam się naprawdę bać.
Isaac Projekcja się urwała. Strażnicy odeszli. Liczyłem: trzy pary butów maszerujących korytarzem, najpierw jedna, potem druga i trzecia. Główne drzwi otwierały się i zamykały trzykrotnie. Teraz nie słychać butów, brzęku kluczy, nawet gwizdania. Słońce zaszło w ciszy i nikt nie zapalił świateł. Ale w domu, na telewizorach i komputerach, ludzie wciąż oglądają program i widzą tę celę lepiej niż ja sam, skąpaną w zielonym świetle noktowizyjnym. Oglądasz mnie, Martho? Widzisz mnie teraz? Co robisz? Jak ci minął dzień? Szkoda, że nie możesz mi tego opowiedzieć. Chciałbym wiedzieć, że ludzie teraz nas słuchają. Że dowiedzieli się wreszcie o niesprawiedliwości i korupcji. Chciałbym, żebyś opowiedziała mi o szoku i zgrozie, jakie ich ogarnęły na wieść o tym, czego osoby mające władzę nad krajem i nad nami dopuściły się, by tę władzę zachować. Chciałbym wiedzieć, że gazety opublikowały te historie, bo to był ich obowiązek, i że stacje telewizyjne podały je jako wiadomość dnia, tak by dotarła do każdego domu. Chciałbym zobaczyć uśmiech, z którym mówiłabyś mi, że to, o co walczyliśmy, w końcu się spełnia. Może powoli, ale przestępstwa popełnione przez detektywa Harta, Alberta DeLonza i im podobnych przenikają do świadomości publicznej i wszyscy, którzy nadużywali swoich stanowisk, przewracają się jak klocki domina, pozostawiając na miejscu jedynie osoby, które nie dały się skorumpować. W ciemnościach wyobrażam sobie, jak stoisz wyprostowana i przemawiasz do ludzi, którzy wreszcie postanowili cię słuchać. Duma z ciebie pozwala mi zapomnieć o moim fatalnym położeniu i budzi nadzieję. Godzę się z tym, że dla mnie jest już za późno, ale przed tobą, Martho, rozpościera się szczęśliwe życie z wieloma możliwościami.
Ciekawe, co zrobisz. Może wrócisz do szkoły, a potem pójdziesz na studia? Kim mogłabyś zostać? Adwokatem, by walczyć o cudze prawa? Tak, wyobrażam sobie, że to by ci się podobało. I byłabyś w tym dobra. W ciemnościach widzę cię starszą i mądrzejszą, jak stoisz przed wypełnioną ludźmi salą w sądzie. Tak, znów mamy sądy, bo oprócz ciebie także inni walczyli o nie i wygrali. Dobrze argumentujesz. Mówisz z pasją, lecz spokojnie. Cieszysz się szacunkiem: ludzie znają twoją przeszłość i wiedzą, jak ciężko musiałaś walczyć o swój sukces. Wyobrażam sobie, jak bierzesz świadka w krzyżowy ogień pytań albo przepytujesz oskarżonego. Łączysz dłonie w ten sposób, że stykają się palcami. Na jednym z nich błyszczy pierścionek złożony z pięciu przeplecionych ogniw. Pierścionek łamigłówka mojej mamy. Udało ci się go rozpracować! „Początkowo niełatwo go złożyć – pisałem w liście do ciebie – ale jeśli wytrwasz, uda ci się”. Napisałem też, że rozświetliłaś moje życie i że nadszedł czas, byś rozświetliła też życie innych. Wytrwałaś. I nawet siedząc w ciemnościach tej celi, wiem, że rozświetlisz życie innych ludzi. Wiem też, że będziesz wspominała ten czas ze świadomością, że cię kochałem. Choć mnie już dawno nie będzie.
DZIEŃ 6
Martha W nocy nie mogłam spać. W domu Patty jest za ciepło. Nie przywykłam do tego. Otworzyłam okno, by wpuścić wiatr i deszcz. Dzięki nim czułam się żywa. Potem wyjęłam z szafy ciuchy Isaaca – spodnie od dresu, koszulkę i bluzę z kapturem – włożyłam je i stałam w oknie przy zgaszonym świetle, patrząc na City. Szalone, potrzaskane miejsce pełne szalonych, potrzaskanych ludzi. Wiecie, jakie to uczucie tu przebywać? Jakby się było w szkole i widziało, jak grupa uczniów znęca się nad samotnym dzieciakiem. Podchodzisz do nich i mówisz, żeby go zostawili, a oni zamiast przestać, atakują ciebie. Więc mówisz im, że to nie twoja sprawa, ale oni nie słuchają, nie chcą słuchać, i od tej pory zawsze, z a w s z e znęcają się nad tobą i nie możesz przed nimi uciec. Właśnie takie. Tyle że to ja wciągnęłam w to wszystkich innych. Chciałabym po prostu wrócić do domu. Wejść, rzucić w korytarzu szkolną torbę i usiąść przy stole w kuchni. Mama zrobiłaby gorącą czekoladę i zapytała, jak mi minął dzień. Odpowiedziałabym, że nienawidzę matmy, a ona podałaby mi ciastko. Potem opowiedziałabym jej, jak stara pani Seaton pierdnęła, gdy pisała na tablicy, i wszyscy pękali ze śmiechu. Mama nie miała czasu nic ugotować, bo cały dzień pracowała, więc pobiegłabym do baru po frytki, a ona usmażyłaby w tym czasie jajka z kiełbasą. W barze spotkałabym Olliego i ponarzekała mu na matmę, a on powiedziałby, że taka matematyka nie będzie mi w życiu potrzebna i że nie mam się czym przejmować. Przytuliłby mnie jak siostrę, odprowadziłabym go do domu, a pani B. wyjrzałaby przez drzwi i dała mi trochę ciasta miodowego na podwieczorek. Nie mieliśmy wiele, ale mieliśmy siebie. Czasem życie przypomina domek z kart, prawda? Wystarczy przypadkiem trącić jedną, a całość się wali. Teraz wszystko, co pozostało, balansuje chwiejnie na mojej głowie. Ktoś puka do drzwi. – Dlaczego otworzyłaś okno? Jest listopad! Po co ja płacę za ogrzewanie? Nie chce mi się z nią dyskutować, więc siadam na łóżku, a ona zamyka okna
i podkręca kaloryfer. Potem odwraca się i lustruje mnie wzrokiem od stóp do głów, a ja czuję, że powinnam się wytłumaczyć z włożenia ciuchów Isaaca, ale w końcu buntowniczy duch wygrywa. – Dziś pogrzeb Lydii Barkovej – mówi beznamiętnie Patty. – Gdzie? – pytam. – Nie możesz iść – odpowiada. – Pytam, gdzie ją chowają, a nie, czy mogę iść – mówię, starając się nie podnosić głosu. – A skąd mam wiedzieć? – oburza się. – W jakimś okropnym miejscu na północy Rises. Krematorium czy coś. – Nie – odpowiadam. – Nie chciała być skremowana. Chciała, żeby ją pochowali. Obok męża i Olliego. Tak mi mówiła. Patty wzrusza ramionami. – Ja tylko mówię, co słyszałam. Ona i tak nie żyje, więc się nie dowie. Co za pinda. Mrużę oczy, by nie dać jej satysfakcji zobaczenia moich łez. – Jak zdechniesz, to przypilnuję, żeby cię wyrzucili na wysypisko – cedzę. – Mewy będą miały pożywkę na parę dni. – Mierzę ją wzrokiem. – Albo tygodni – mówię z przekąsem. – Albo miesięcy. – I uśmiecham się. Otwieram szafę Isaaca i wyjmuję ciemną kurtkę z kapturem. – A ty dokąd się wybierasz? – pyta Patty. – Wychodzę. – Nie ma mowy! A jak cię ktoś rozpozna? Nasz plan… Wychodzę z pokoju. – Złapią cię! – woła za mną Patty. Zaryzykuję.
High Rises Eve włącza kierunkowskaz, zjeżdża na pobocze obok zejścia do tunelu i gasi silnik. Siedzący w fotelu pasażera Cicero wzdycha i patrzy przez przednią szybę na kwiaty złożone w hołdzie Jacksonowi. Kiedyś kwitnące i kolorowe, teraz upodabniające się do szarego chodnika pod nimi, odarte ze zwiędniętych płatków, zmiecionych przez porywisty wiatr i wymytych przez deszcz do kanałów albo gnijących i śmierdzących na drodze. Siedzący z tyłu Max pochyla się naprzód. – Co się z nimi stanie? – pyta. – Nie wiem – odpowiada Eve. – Ludzie zazwyczaj zanoszą je na grób albo przynajmniej wyrzucają te, które zwiędły. – „Miarą człowieka jest to, co myślą o nim ludzie w momencie jego śmierci” – cytuje Max słowa ze Sprawiedliwością Jest Śmierć. Cicero wciąż wpatruje się w kwiaty. – Zgnilizna – mamrocze. Eve wysiada z auta. Pozostali idą w jej ślady. Wiatr daje się we znaki, więc kobieta wyjmuje z torebki wełnianą czapkę i nakłada ją sobie na głowę, a dłonie chowa głęboko do kieszeni. Max bierze ją pod rękę. Gdy skręcają za róg, z jednego ze sklepów wychodzi sprzedawca. Przekręca klucz w drzwiach i zamyka okiennice. Wchodzą do parku. Ławka jest pusta, na huśtawkach i przy kubłach też nikogo nie ma; tylko w oddali widać kilka sylwetek idących w stronę drogi po prawej stronie. Przez głowę Eve przelatują wspomnienia poprzedniej wizyty, spotkania z Gusem, rozpoznania go, odwiedzin u pani B., zdjęć wiszących na jej ścianach i bibelotów, które teraz trafią do sklepu charytatywnego albo na śmietnik. – Wszystko w porządku? – pyta Max. Eve kiwa głową, ale on wie, że nic nie jest w porządku. W końcu wychodzą na ulicę prowadzącą do krematorium. Wokół kręci się mnóstwo osób w garniturach i krawatach, w eleganckich paltach albo zawiązanych ciasno pelerynach przeciwdeszczowych. Mężczyźni ogoleni,
z idealnymi fryzurami, kobiety wymalowane, z wypielęgnowanymi paznokciami. Niektórzy rozmawiają przez komórki, inni notują coś w notatnikach. Niewielu czeka bezczynnie. – Dużo ludzi – zauważa Eve. Cicero rozgląda się ostrożnie. – Oni nie są z Rises – mówi Max. Otwierają się tylne drzwi stojącej w pobliżu furgonetki i wychodzi z nich facet z kamerą. – Nie – odpowiada Cicero. – Z mediów. – Sporo ich – obserwuje Max. Cicero przytakuje. – Mam nadzieję, że Martha się nie zjawi. Stojący wokół nich ludzie odwracają się i patrzą w dal. Kamery również kierują się w tamtą stronę. Zalega niespokojna cisza. Max, Eve i Cicero zerkają po sobie zdumieni. Powoli, w milczeniu depcząc skoszoną trawę, zmierza w ich kierunku ogromne ludzkie stado z uniesionymi, lecz posępnymi twarzami. – To są ludzie z Rises – szepcze Cicero. Idą spokojnie, z godnością. Jedni w grupkach, inni pojedynczo. Jedni z wypiętą piersią i uniesioną brodą, inni z chusteczkami przy nosach i zaczerwienionymi oczami. Dostojeństwo. Chmura ciemnych ubrań zlewających się w jedno. Stworzona z bólu, zjednoczona w żałobie, związana szacunkiem. Media, dziennikarze, kamery i gapie rozstępują się niczym Morze Czerwone i kiedy ich oczom ukazuje się otoczona przyjaciółmi i sąsiadami trumna z panią B., wszyscy spuszczają głowy i kładą dłonie na sercach. Cicero ujmuje dłoń Eve i ściska. Z Maxem u boku, ignorując wycelowane w nich kamery, patrzą, jak trumna powoli zmierza w ich stronę.
Martha Dobrze jest znów tu być. Tu, gdzie moje miejsce, gdzie ludzie mnie znają i rozumieją. Ale nie wychylam się. Nie wszystkim warto ufać. Niektórzy mogą na mnie donieść, licząc na to, że dostaną nagrodę. Rozumiem ich: te pieniądze mogłyby zmienić ich życie. Mogliby zapłacić czynsz, spłacić hipotekę i długi, pojechać pierwszy raz w życiu na wakacje albo, nie wiem, może nawet wysłać dziecko na studia i dać mu szansę na jakąś przyszłość. Potrzeba wiele samozaparcia, żeby oprzeć się takiej okazji, która sama pakuje ci się w ręce. Pomyśl, ile jedzenia mógłbyś kupić. I że byłbyś w stanie posłać na drzewo szefa, który od lat uprzykrza ci życie. Dostać z banku rachunek, na którym nie ma debetu. Przez całą zimę mieć włączone grzejniki. Pieniądze mają moc. Któż wie o tym lepiej niż my? Jasne, miło być tu z powrotem, ale wolałabym mieć ku temu przyjemniejsze powody. I chciałabym móc zostać. Wraz z kilkoma osobami idę przy trumnie. Chciałam pomagać ją nieść, ale na niosących wszyscy się gapią, więc wcisnęłam się pomiędzy nich. Idę ze spuszczoną głową i od czasu do czasu muskam prawą ręką drewno trumny. Pani B. … Buty stąpające przede mną należą do Sama. Są wytarte na palcach, ale chyba przejechał je czarnym markerem. Takim samym jak ten, którym rysował po rękach Olliego, gdy byliśmy w podstawówce, i pani B. dostała szału, bo jeden z rysunków przypominał penisa i nie chciał się zmyć. Chłopak się rozpłakał, a ona zaczęła go przepraszać. Za mną idzie Asa. Słyszę, jak pociąga nosem i oddycha ciężko. Nie ma rodzeństwa ani żadnych bliskich przyjaciół. Uwielbia grać w piłkę nożną, choć jest beznadziejny. Niemal słyszę, jak woła do Olliego: „Cho na piłę!”, nawet jeśli na dworze leje jak z cebra. Ollie był zbyt miły, by odmówić, ale po powrocie zawsze dostawał straszny ochrzan od pani B. Nigdy jej nie mówił,
dlaczego wychodził. Tylko wzruszał ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Przecież to nie moja wina, że pada”. Starszy facet naprzeciwko niego to p r z y j a c i e l pani B. Tak go nazywała. Pan Stanley, ale nie wiem, czy to jego imię, czy nazwisko. Kiedyś próbowałam ją o niego podpytywać. „To tylko przyjaciel” – odpowiedziała, po czym spojrzała na zdjęcie swego dawno zmarłego męża i nie dodała nic więcej. Oglądam się, by zobaczyć jego twarz. Głowę ma podniesioną, pierś wypiętą, a po policzkach płyną mu łzy. Nie ukrywa ich. Pokazuje wszystkim swój ból i rozpacz. „Przepraszam” – myślę, żałując, że nie mogę powiedzieć tego głośno. „Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam”. Drewno znów ociera się o moją dłoń. Myślę o pani B. leżącej w trumnie. Nie mogę uwierzyć, że już jej z nami nie ma. Że nie otworzy mi drzwi w jakimś okropnym fartuchu kupionym na targu, że nie usłyszę jej „zaszyfrowanego” pukania do drzwi oznaczającego, że herbata jest gotowa, nie poczuję zapachu jej miodowego ciasta ani nie zjem jedynej rzeczy, która nie podobała mi się w jej kuchni: tego okropnego gęstego sosu zalepiającego usta i zmieniającego się w galaretę, gdy się go zostawi na talerzu. Trudno uwierzyć, że już jej nie ma… N i g d z i e. Nie ma i już. Po prostu. Po prostu nie żyje. Zbyt wiele śmierci, zbyt wiele pogrzebów i bólu. Wszystko rozmywa mi się przed oczami. Biorę głęboki oddech, by się nie rozpłakać, mrugam i patrzę na ostatniego z niosących trumnę idącego przede mną, ale od tyłu go nie rozpoznaję. Zauważam za to znajomą twarz w tłumie po lewej stronie. To Eve! I patrzy prosto na mnie. Czuję ucisk w gardle. Chcę do niej podbiec i zarzucić jej ręce na szyję. Chcę, żeby mnie przytuliła i zaopiekowała się mną jak w zeszłym tygodniu. Jestem potwornie zmęczona samotnością i tym, że nie mogę sobie pozwolić na chwilę słabości. Kiwa mi głową, a ja odpowiadam ruchem oczu. Nie odrywam od niej wzroku, gdy zbliżamy się do drzwi krematorium. Zatrzymujemy się. Pewnie ktoś na przedzie robi przejście albo otwiera drzwi. Ktoś dotyka mojej dłoni. Wzdrygam się. Ale to tylko Eve. – Nie odwracaj się – szepcze. – Wszędzie są media i agenci rządowi.
Opuszczam głowę. Na szczęście otaczające mnie osoby są wyższe i skutecznie mnie ukrywają. – Przykro mi z powodu pani B. – mówi Eve. Nie mogę wydobyć głosu. „Weź się w garść” – powtarzam sobie w duchu. Ale nie potrafię. Drżę cała, a z oczu ciekną mi łzy. – Biedactwo – mówi Eve i mocno ściska moją dłoń. – Chciałabym móc wszystko zmienić… Tłum znowu rusza i ciągnie mnie ze sobą. Eve idzie obok. – Spotkajmy się potem. Szybko wycieram twarz i marszczę brwi. – Gdzie? Ale tłum pociąga mnie dalej, a ona zostaje z tyłu. Opuszczam głowę i drepczę przed siebie. Gdy wchodzimy po betonowych schodkach krematorium, patrzę na swoje stopy i przypominam sobie, kiedy poprzednio tu byłam. Wtedy, kiedy mama… A teraz pani B. Kto będzie następny? Isaac. Dotykam zawieszonego na szyi pierścionka, którego wciąż nie złożyłam. Kaplica jest pełna. Nie ma ani jednego wolnego siedzenia. Ludzie stoją wzdłuż nawy i na tyłach, gdzie teraz stanęłam i ja, ukryta pośród osób, którym na mnie zależy, choć jestem im niemal obca. Znają moje imię, patrzyli, jak prawie umieram, znają moje najsłabsze punkty. Czuję się, jakbym stała przed nimi naga. Jakby wiedzieli o mnie wszystko, choć się nie znamy. „Jesteś ich nadzieją” – mówi głos w mojej głowie. „Znają prawdę. Głosowali za twoją niewinnością. Wydali na ciebie pieniądze. Nie znają cię, ale uwierzyli, że postąpiłaś dobrze. Masz u nich dług wdzięczności”. A także u mamy, u Olliego i u pani B. I u Eve, za to, że się o mnie zatroszczyła. U Cicera za to, że mnie bronił. U Maxa za pomoc. Jak to możliwe, że zadłużyłam się u tylu osób? Wpatruję się w trumnę, mimowolnie wyobrażam sobie leżącą w niej panią B. i nagle braknie mi tchu, jakbym dostała cios w klatkę piersiową. Chcę uciec i zostawić to wszystko za sobą. Chcę zapomnieć. Zbyt wiele bólu, zbyt wiele wspomnień.
Łzy przysłaniają mi widok. – Hej – syczy mi do ucha czyjś głos. Obracam się powoli. Obok mnie stoi jakaś dziewczyna. – Chodź ze mną – szepcze. Ocieram oczy i patrzę na nią. – Dokąd? – Zaraz tu wejdą agenci rządowi i zaczną sprawdzać każdego po kolei. Musisz wiać. Chodźmy! – Ciągnie mnie za rękę. – Znamy się? – W zeszłym roku chodziłyśmy razem na francuski. No dalej, chodź – błaga. – Nie ma czasu! – Ale… – Co ci przyjdzie z tego, że cię zgarną? Przenoszę wzrok na trumnę. – Nie mogę. – Musisz! Pani Barkova nie chciałaby, żeby cię złapali. Chodź, pomogę ci. Proszę. Za chwilę zrobią tu totalny cyrk. Znów mnie ciągnie. Ma rację, myślę. Nie mogę pozwolić, żeby pogrzeb pani B. zmienił się w polowanie na czarownice. To jej chwila. Muszę się z tym pogodzić i uciekać. Idę za dziewczyną. Z pochyloną głową przepycham się przez tłum, co rusz kogoś depcząc albo szturchając. Wygląda to strasznie lekceważąco. Dziewczyna cicho otwiera drzwi. Zasłaniam oczy w obronie przed słońcem. Drzwi zamykają się za mną, a dziewczyna odciąga mnie kilka metrów od budynku i puszcza. Mrużę oczy, by wzrok przywykł do światła. – Tu jest! – przeszywa powietrze głos dziewczyny. Serce we mnie zamiera. Co ona robi? – Żądam nagrody za przyprowadzenie Marthy Honeydew! – woła. – Tu jest! Co za gnida. – Co? – syczę. – Kim ty jesteś? Dlaczego…? – Wreszcie widzę ją wyraźniej: droga kurtka, przedłużone włosy, tipsy. – Ty nie… Uśmiecha się. Zęby ma tak białe, że omal znów nie ślepnę. Powiedziała, że chodziła ze mną na francuski, a ja przecież nie miałam francuskiego od siódmej klasy.
Powiedziała „pani Barkova”, a przecież o pani B. nikt tak nie mówi. Ta dziewczyna nie pochodzi z Rises. Przyjechała z City albo z Alej, bo podejrzewała, że mnie tu znajdzie. – Ty świnio! – cedzę. – Jak ś m i e s z zabierać mnie z pogrzebu przyjaciółki? Jak możesz być tak samolubna? Jestem rozwścieczona do granic. Mam ochotę roztrzaskać jej tę głupią mordę. Jak ona mogła? – Żądam nagrody! – woła znowu i próbuje mnie chwycić za przedramię. Wyrywam się. – Jak możesz robić coś takiego na p o g r z e b i e?! Drzwi krematorium otwierają się i zamykają z trzaskiem. – Martho! – To Eve. – Uciekaj! Zerkam we wskazywanym przez nią kierunku, ocieram łzy i widzę pędzących w moją stronę agentów rządowych, za którymi biegną dziennikarze z kamerami na ramionach. Przepraszam, że ich tu sprowadziłam, pani B. Tyle pani przeze mnie wycierpiała, choć zawsze wspierała pani i mnie, i moją mamę, a ja nie mogę nawet zostać na pani pogrzebie. Strasznie mi przykro. – Martho! – Eve biegnie po schodach w moją stronę. – Wiem, wiem – mamroczę. Ale najpierw muszę coś zrobić. Podbiegam do zadowolonej z siebie francy o szyderczym uśmieszku, białych zębach i wypielęgnowanych paznokciach, która pociera ręce na myśl o nagrodzie, i pluję jej w twarz. – Nie złapią mnie! – syczę. – Nici z twojej forsy! Potem odwracam się i biegnę.
18.30 Sprawiedliwością Jest Śmierć W studiu rozbrzmiewa motyw przewodni, reflektory kierują się w dół i oślepiają. Kamera unosi się nad wiwatującą widownią, po czym zatrzymuje na przygaszonym Joshuy, który siedzi już po lewej stronie stołu w brązowych spodniach w kratkę, dwurzędowej kamizelce, granatowej koszuli i krawacie tej samej barwy. Na dużym ekranie z prawej strony logo z okiem mruga i porusza się, jakby obejmowało wzrokiem całe studio. Muzyka cichnie. JOSHUA: Szanowni państwo, witamy ponownie w najpopularniejszym programie
wytwórni Oko za Oko. Czeka dziś na państwa mnóstwo wspaniałej rozrywki oraz zapierające dech w piersiach wieści! Publiczność wydaje żartobliwe okrzyki zdumienia. Joshua śmieje się cicho. JOSHUA: Podamy najnowsze statystki wszystkich więźniów bloku śmierci oraz
pikantne szczegóły dotyczące nowej więźniarki Celi 1. Cóż to za niesamowita historia! Panie i panowie, Celę 1 zajmuje dziś Georgina Parsons, o s i e m d z i e s i ę c i o s i e d m i o l a t k a oskarżona o uduszenie męża! Urywa, by dać wybrzmieć żywiołowej reakcji tłumu. Kamera najeżdża na jego twarz. JOSHUA (cicho): Śmiertelnie chorego męża. Czy mamy do czynienia z moralną
łamigłówką? Czy może z ewidentną winą? I czy to ma znaczenie? Omówimy te kwestie później, bo najpierw… Kamera odjeżdża. JOSHUA: A co państwo najbardziej chcieliby dziś zobaczyć?
Kamera unosi się nad widownią. Światła po tej stronie studia jaśnieją.
PIERWSZY GŁOS Z WIDOWNI: Egzekucję! DRUGI GŁOS Z WIDOWNI: Powrót Marthy! TRZECI GŁOS Z WIDOWNI: Torturowanie Isaaca! JOSHUA: Blisko, ale jednak nie.
Milknie, wstaje od stołu i podchodzi do ekranu. JOSHUA:
Dziś nie tylko przeniesiemy się specjalnie dla państwa do Celi 6, by oglądać naszego ojcobójcę, sojusznika Rises i kochanka Marthy Honeydew – Isaaca Paige’a – ale i będziemy mogli z nim porozmawiać. Na żywo!
Wskazuje kamerę. JOSHUA:
Widzowie w domach również otrzymają niepowtarzalną szansę rozmowy z więźniem! Za jedyne 59 funtów i 99 pensów można wystartować w konkursie do jednego z trzech miejsc gwarantujących możliwość rozmowy z więźniem celi śmierci i zadawania mu pytań! Chcecie wiedzieć, jak zdobyć ten przywilej? Nic łatwiejszego! Wystarczy zadzwonić pod 0909 87 97 76 i nagrać na pocztę głosową pytanie, jakie chcieliby państwo zadać. Można też wejść na www.wytworniaokozaoko.com, zarejestrować się i zapłacić wpisowe.
Urywa i odsuwa się na bok. Ekran po prawej stronie sceny się zmienia: oko przemieszcza się do rogu, a pośrodku pojawia się obraz na żywo z Celi 6. U dołu widnieje pasek z aktualnym wynikiem głosowania. JOSHUA:
Ze wszystkich pytań wybierzemy te najbardziej dociekliwe i wymagające, więc proszę się dobrze zastanowić!
Kamera skupia się na Isaacu, który postukuje palcami o palce i mówi coś bezgłośnie, patrząc w dal. JOSHUA: Mogą się państwo dowiedzieć, co kieruje tym młodzieńcem, zapytać
o jego uczucia do Marthy Honeydew, o stosunki z ojcem albo o to,
dlaczego pociągnął za spust i odebrał mu życie. Niepowtarzalna szansa za jedyne 59,99! By zwiększyć swoje szanse, można się zapisać wiele razy i zadać tyle pytań, ile tylko się zechce. To jedyna w swoim rodzaju sposobność dowiedzenia się, jakie mechanizmy zachodzą w umyśle mordercy. Stojący obok ekranu Joshua znów pojawia się w centrum obrazu. JOSHUA: Co dzieje się w głowie tego oszołomionego młodzieńca? Wystarczy
jeden krok, by mieć szansę o to zapytać. Taka okazja może się już nie powtórzyć. Mruga porozumiewawczo do widowni, przez którą przetacza się pomruk aprobaty. JOSHUA: Palce na klawiaturę i do dzieła! Po wiadomości od naszego sponsora
poinformujemy państwa, które pytania wybrano. Kamera zatrzymuje się na jego twarzy, wychwytując moment, w którym znika z niej sztuczny uśmiech.
Martha Biegnę. Ścieżka pod stopami. Po trawie, po schodach, alejkami. Mijam budynki. Szybciej, szybciej. Okrążam Żonkilowy Dom, przebiegam między kubłami i przez Tulipanowy Dziedziniec. Biegnę. Płuca płoną, klatka piersiowa krzyczy, serce dudni. Zaczyna mi brakować sił. „Nie pękaj, Martho! Jazda, naprzód!” Oglądam się za siebie. Nic nie widzę. „Biegnij, dziewczyno, biegnij!” Więc biegnę. Tam, gdzie nie sięgają światła. Gdzie nie ma latarń. Całe szczęście, że dzień jest szary, krótki, zimowy. Ściemnia się. Nie widzę swoich stóp ani drogi. Ktoś może się tu czaić. Albo coś. Albo nic. Zwalniam, skręcam. Wiem, gdzie szukać krzewów i żywopłotów. Skradam się jak wtedy, gdy bawiłam się z Olliem w chowanego. Teraz cicho! Cii, Martho, cii… Dopiero zmierzcha, ale długie cienie potrafią oszukać. Mój oddech świszcze w ciszy, jakbym dusiła świnkę morską. Albo próbowała grać na akordeonie. Prostuję ramiona i biorę wielkie hausty powietrza. Nogi mam jak z waty. „Zwolnij” – myślę. Przełykam ślinę i próbuję się uspokoić. Wyglądam zza krzaka i widzę ich w oddali. Rozmyte ciemne sylwetki, nic więcej, ale i tak wiem, kto idzie przodem.
Ta cholerna laska z City, której nie obchodzi nic oprócz kasy. Ale dlaczego miałoby to mnie dziwić? Tyle pieniędzy, tyle możliwości, tylko zasad zero. Z drugiej strony, uwierzyła mediom. Myśli, że jestem taka, jaką mnie malują, więc wsypanie mnie wydaje jej się słuszne. Wskazuje w tym kierunku. Wie, dokąd pobiegłam. Pewnie ma jakąś kamerkę noktowizyjną czy inny gadżet, który kupił jej tatuś, i widzi, że tu przykucnęłam. Ale coś tam się dzieje. Pozostali, pewnie agenci rządu, stoją z rękoma na biodrach lub w kieszeniach, otoczeni kordonem ludzi – domyślam się, że mieszkańców Rises – którzy blokują im drogę. Nie krzyczą, nie pchają się, po prostu spokojnie stoją. A tamci goście nie robią nic, by się przedostać. Dziewczyna wrzeszczy i wskazuje paluchem w moją stronę, a oni nic. Patrzą na nią niemal jakby… jakby mieli to wszystko gdzieś. Wychylam się nieco bardziej. Dziewczyna wydziera się na nich, a oni wciąż stoją, nie próbując się przedrzeć przez kordon mieszkańców Rises. Dlaczego? Nie mam pojęcia, dlaczego mieliby pozwolić mi odejść, ale nie zamierzam tu zostawać, by się tego dowiedzieć.
Sprawiedliwością Jest Śmierć Ekran wypełnia wielki rysunek pierzastej białej chmurki na błękitnym niebie. Na jej lewym skraju zapięta jest połyskująca złota kłódka, a przez niebo przemykają ku chmurze przypadkowe fragmenty tekstów i zmyślonych danych osobowych. Formują się słowa „Cyber Secure”. W chmurę uderza piorun, ale tekst pozostaje nienaruszony. KOBIECY GŁOS ZZA KADRU: Cyber Secure. Chronimy twoje dane przed każdym
niebezpieczeństwem. Chmurka odpływa. Ekran ciemnieje i pośrodku niego pojawia się logo z okiem. Niewidoczna publiczność wiwatuje, rozbrzmiewa cichy sygnał z biciem serca. MĘSKI GŁOS ZZA KADRU: Wytwórnia Oko za Oko wita po przerwie w programie…
W miejscu oka pojawia się siedzący przy długim stole uśmiechnięty Joshua. MĘSKI GŁOS ZZA KADRU: …Sprawiedliwością Jest Śmierć!
Bicie serca ustaje. Joshua podnosi ręce, by uciszyć widownię. JOSHUA: Witam ponownie publiczność zgromadzoną w studiu, widzów przed
telewizorami i wszystkich, którzy oglądają nas na ekranach telefonów, komputerów i wszędzie indziej, gdzie można na bieżąco śledzić to, co się dzieje w Sprawiedliwością Jest Śmierć, a jest tych możliwości naprawdę sporo i wciąż opracowujemy nowe! Przed przerwą daliśmy państwu ostatnią szansę na zadanie pytań więźniowi bloku śmierci Isaacowi Paige’owi. Wstaje i podchodzi do ekranu. JOSHUA: Czy podczas przerwy pracowicie wstukiwali państwo numer? Myśleli
intensywnie nad pytaniami, które ś m i e r t e l n i e państwa nurtują?
Czy linie telefoniczne rozgrzały się do czerwoności? Mam nadzieję, że tak, bo właśnie w tej chwili telefony zostały wyłączone. Obraca się do ekranu. Oko mruga w prawym górnym rogu, a pośrodku pojawia się seria zer. JOSHUA: Sprawdźmy, ile zgłoszeń do naszego wyjątkowego konkursu odnotował
system. Zera zaczynają migotać, po czym rozbrzmiewa gong i na ekranie wyskakuje liczba. Joshua wydaje cichy gwizd. JOSHUA: Po raz kolejny możemy się przekonać, jak niewiarygodnie popularny
jest nasz program! Szanowni państwo, nasz system odnotował dwanaście milionów sto pięćdziesiąt tysięcy zgłoszeń! Publiczność wiwatuje i klaszcze. JOSHUA: Ale które pytania okazały się najszczęśliwsze? Nim się tego dowiemy,
zajrzyjmy do Celi 6 i sprawdźmy, jak się czuje nasz więzień. Wszystko oprócz oka w rogu znika z ekranu, na którym pojawia się transmisja na żywo z Celi 6. Isaac siedzi na podłodze na skraju materaca, wystukując palcami jakiś rytm i patrząc w górę, w kierunku okienka. Jego więzienny drelich, niegdyś biały, teraz jest szary i brudny.
Isaac Jutro umrę. Jutro. Umrę. Powtarzam te słowa w myślach i szeptem, ale mój umysł nie potrafi ich pojąć. Jutro rano przeniosą mnie do tamtej celi. Pasami przymocują do krzesła za nogi i ręce. Opuszczą mi na głowę hełm, a potem na oczach tych wszystkich ludzi przeszyje mnie prąd i zabije. W zeszłym tygodniu, gdy była tu Martha, szukałem w internecie odpowiedzi na pytanie, co dzieje się wtedy z ciałem. Przeczytałem to kilka razy, bo nie mogłem uwierzyć. Dlaczego to jest legalne? Jak to możliwe, by jakikolwiek rząd pozwalał na taką potworność? Doszedłem do wniosku, że chodzi o spektakl. Z tego samego powodu ludzie przez palce oglądają horror, przybiegają na miejsce wypadku samochodowego albo przyglądają się operacjom w telewizji, nie przestając powtarzać, jakie to straszne, potworne, odrażające. Sensacja, dreszcz, fala adrenaliny przepływającej przez twoje ciało i ulga, że nie tobie się to przytrafia. W starożytnym Rzymie tysiące widzów przyglądały się gladiatorom walczącym na śmierć i życie, we Francji tłumy gromadziły się wokół gilotyn, w naszym kraju rzucali zgniłym jedzeniem w skazańców prowadzonych z Old Bailey na stryczek. Wygląda na to, że ludzka natura niewiele się zmieniła. Dziś mamy to samo, tyle że z domieszką show-biznesu. Parcie na szkło, dreszcz emocji, chwila w świetle reflektorów, bileciki, komentarz na żywo. I ciągłe powtarzanie, że t o, c o r o b i m y, j e s t s ł u s z n e. Pozbywając się tych jednostek, c z y n i m y ś w i a t l e p s z y m! Rzadko przeklinam nawet w myślach, ale „pierdoły” to chyba najłagodniejsze określenie, jakiego mogę tu użyć. To my, głosujący, jesteśmy przestępcami i mordercami. To my w swoich bezpiecznych domach z pełnymi lodówkami, ciepłymi łóżkami, wielkimi telewizorami i miękkimi sofami, jedną ręką sięgając po piwo czy kawę albo wkładając pizzę do piekarnika, drugą chwytamy telefon, by decydować o czyimś życiu. Przeglądamy artykuły o zbrodniach i oburzamy się, a potem patrzymy
na spikselowaną, zamazaną twarz oskarżonego i wysyłamy SMS, czekając, aż obsłużą nas w supermarkecie albo restauracji. Rzucamy kalumnie i formułujemy opinie w oparciu o czyjś wygląd. Zbyt blisko osadzone oczy, zbyt rzadkie włosy, zbyt wysokie czoło, zbyt duży brzuch, zbyt gruba szyja. Słyszałem, jak niektórzy mówią: „On wygląda jak morderca” albo „Ona wygląda na oszustkę”. Widziałem, jak wychodzą z sali dla obserwatorów z uśmiechem na ustach i podają sobie ręce albo przybijają piątkę. Zadowoleni, że ich świat stał się odrobinę bezpieczniejszy, gdy unicestwiono zło. A jednak ono wciąż żyje wewnątrz nich. Moja śmierć nie sprawi, że świat stanie się bezpieczniejszy ani mniej bezpieczny, niż jest teraz lub był w zeszłym tygodniu. Mam jedynie nadzieję, że przynajmniej w jednej duszy zasieje ziarno wątpliwości albo choć jedną osobę skłoni do działania. A cała reszta, przybijająca piątki i gratulująca sobie nawzajem? Pieprzyć ją. – Witaj, Isaacu. Tu Joshua Decker z programu Sprawiedliwością Jest Śmierć. Skąd dobiega ten głos? Z mojej głowy? – Nie obawiaj się. W ścianie musi być głośnik. A może ja zwariowałem? – Isaacu, naród na ciebie patrzy. Chciałbyś się przywitać? Naród? Wszyscy? Martha? – D…do… – jąkam się. Mój głos brzmi dziwnie. Kaszlę i próbuję ponownie. – D…do k…której k…kamery? – Tej przed tobą. Chcesz nam pomachać? Muszę ci powiedzieć, że cieszysz się ogromną popularnością. Mnóstwo ludzi oddałoby życie, by móc z tobą porozmawiać. – J…est t…tam M…Martha? – Nie, Marthy tu nie ma. Chcesz wody? Stoi na prawo od ciebie. Wcześniej jej tam nie było. Podnoszę plastikowy kubek i piję. Przyjemne uczucie. – Isaacu, pozwól, że opiszę ci sytuację. Właśnie przeprowadziliśmy konkurs, w którym widzowie zabiegali o możliwość zadania ci pytania, i wierz mi, młody człowieku, że odzew był gigantyczny. Z pewnością docenisz fakt, że ludzie czują tak przemożne pragnienie porozmawiania nie tylko z więźniem celi śmierci, lecz także z kimś, kto zabił własnego ojca. Próbuję wstać, ale nogi mam jak z waty i kręci mi się w głowie.
Chcę się zbliżyć do kamery, lecz ona znajduje się zbyt wysoko. – Zaraz ogłosimy zwycięzców i połączymy ich z tobą, byście mogli porozmawiać bezpośrednio. Czy Martha to ogląda? – Pierwszą zwyciężczynią jest Shamra z Norwich. Shamro, zadaj swoje pytanie. Norwich. Kiedyś tam byliśmy. Katedra, rzeka… – Cześć, tu Shamra. Ale czad! Nie mogę uwierzyć, że rozmawiam z prawdziwym mordercą. – Zadaj pytanie, proszę – podpowiada jej Joshua. – Ha! Jasne. Kurde, ale się jaram! Cześć, Isaac, super jest z tobą rozmawiać, kumpele będą mi zazdrościć i… – Pytanie, Shamro – strofuje ją Joshua. – A, właśnie, pytanie. Jakbyś mógł spędzić swój ostatni dzień z kimś sławnym, to kogo byś wybrał i co byś mu powiedział? – Świetne pytanie, Shamro! Isaacu, jak brzmi twoja odpowiedź? – Martha. – Wciąż boli mnie gardło. – Spędziłbym ten dzień z Marthą. Powiedziałbym jej, że mi przykro. I że ją kocham. – Ale mi chodziło o kogoś sławnego, jakąś piosenkarkę czy coś! – Z Marthą. Tylko z nią. – Odchylam się do tyłu i patrzę w kamerę. – Dziękujemy za telefon, Shamro, i gratulujemy! Jesteś pierwszą osobą spośród publiczności, która k i e d y k o l w i e k miała okazję rozmawiać z więźniem bloku śmierci! A teraz połączmy się z naszym drugim gościem. Czy ja mam omamy? „Martho, oglądasz to? – pytam bezgłośnie, poruszając ustami do kamery. – Jesteś tam?” – Naszą drugą szczęściarą jest Elspeth z Whitby. Gratulacje, Elspeth! Whitby. Jedźmy do Whitby, Martho. Brodźmy w morzu, czytajmy Drakulę, jedzmy rybę z frytkami. – Dziękuję! Nie mogę uwierzyć, że wygrałam. Nigdy w życiu nic nie wygrałam. Jestem… jestem… kompletnie oszołomiona! – Twoje pierwsze w życiu zwycięstwo i od razu, jako druga osoba w historii, masz okazję porozmawiać z więźniem bloku śmierci i słynnym mordercą, na żywo, w krajowej telewizji! Co za niezwykły sukces! – Wiem, Joshuo. Rozmowa z tobą także jest zaszczytem. Taki z ciebie uroczy człowiek. – Och, proszę. Jeszcze przewróci mi się w głowie.
– Hm… cóż… No dobrze. Witaj, Isaacu. Dlaczego ta kobieta chce ze mną rozmawiać? – Isaacu, jesteś tam? – Jest, jest, Elspeth. Pytaj śmiało. – OK. Moje pytanie jest takie: gdybyś mógł zmienić jakiś fakt ze swojej przeszłości, co by to było i dlaczego? – Cóż za wspaniałe, przemyślane pytanie, Elspeth! Co odpowiesz, Isaacu? – Nic – mówię. – Nic? Jak to nic? – dziwi się. – Nic – odpowiadam. – Wydałam 59 funtów i 99 pensów, a ty odpowiadasz mi jednym słowem? To nie w porządku. Żądam więcej. Albo niech mi zwrócą pieniądze. – Niestety, regulamin konkursu wyklucza możliwość zwrotów – mówi Joshua. – Isaacu, może rozwinąłbyś trochę swoją odpowiedź? – Właśnie, właśnie! Rozwiń – domaga się kobieta. – Naprawdę nic byś nie zmienił? Nawet tego, że zastrzeliłeś ojca? Czy naprawdę tak trudno to zrozumieć? – Gdybym go nie zastrzelił, on zabiłby Marthę – tłumaczę. – Nie chciałem tego robić, ale… – Och, daj spokój! Wszyscy wiedzą, że to bzdura! – Co? Widzieliście wideo z Marthą. – Jakie wideo? Wstaję, podchodzę do miejsca, w którym u szczytu ściany zamocowaną kamerę, i ze złością spoglądam prosto w nią. – Film z monitoringu. Musiała go pani widzieć. Pokazywałem go podczas przemówienia. Widać tam, jak Jackson grozi Marcie. Film, dokumenty, cały materiał dowodowy. Nie widziała go pani? – Nie. Widziałam tylko film, na którym strzelasz do Jacksona. Ale Marthy tam nie było. – Co? – Drapię się w głowę. – Przecież to nie ma sensu. On zaciskał jej pas na szyi. Chciał ją udusić. Kobieta wybucha śmiechem. Dosłownie. Jej śmiech odbija się od ścian celi jak chichot klauna z horroru. – Wcale nie. Chyba trochę pomieszało ci się w głowie. Dlaczego Jackson Paige miałby zrobić coś takiego? Na p r a w d ę tracisz rozum. Zastrzeliłeś swojego ojca. Nikogo oprócz was tam nie było. Widziałam to wszystko na filmie.
Czy oni próbują mnie w coś wrobić? – Myli się pani – mówię. Nie daj się wciągnąć, powtarzam sobie. Bądź spokojny i skoncentrowany. – Opowiada pani brednie. Było całkiem inaczej. – Ja opowiadam brednie? To ty wymyślasz niestworzone rzeczy. – Znów się śmieje, a ja wzdrygam się na dźwięk echa. – Wiesz co? Mam nadzieję, że złapią Marthę i że ona też odpowie za swój udział w tej zbrodni. – Złapią Marthę? Jak to „złapią”? – Wiesz co? Zgłosiłam się, bo chciałam wierzyć, że masz w sobie coś dobrego. Każdy zasługuje na drugą szansę. Gdybyś żałował swojego czynu, może zagłosowałabym za twoją niewinnością, bo w końcu jesteś sławny, ale ty nie żałujesz. Zamordowałeś z zimną krwią i zasługujesz na śmierć. – Nic nie rozumiem! – krzyczę do kamery. – Co tam się, do cholery, dzieje? O co chodzi z tym łapaniem Marthy? Co to u…? I co z filmem? Joshuo, ty wszystko widziałeś! Powiedz jej! Powiedz im, że ja… – Jestem kompletnie skołowany. „Złapać Marthę?” „Złapać?” O co im chodzi? Czy robią to celowo, żeby mnie wyprowadzić z równowagi? Żeby mieć lepszy spektakl? – Jackson zabił matkę Marthy! I moją! – wrzeszczę do kamery. – Marthę też chciał zabić! Dlatego go zastrzeliłem! – Jesteś rozgoryczonym młodzieńcem i nawet mi cię żal, ale naprawdę sądzę, że świat bez ciebie będzie lepszy i bezpieczniejszy. Mam nadzieję, że wszyscy, którzy nas teraz słuchają, myślą tak samo. – Jej głos staje się cichszy i poważniejszy. – Wiesz, niedawno słyszałam przemówienie premiera. Powiedział: „Tajemnice to amunicja przeciwko innym” i miał rację. Jeśli wiesz, że ktoś ma niecne plany, możesz go powstrzymać, ale twoje potajemne spotkania z Honeydew były amunicją, która wybuchła ci w ręku. Co ona gada? Jestem tak wściekły, że cały się trzęsę. Płonę i wyłamuję palce. Przyciągam łóżko pod kamerę i staję na nim. Dosięgam kamery i ciągnę za obudowę, ale trzyma się mocno. Nie mogę wymacać żadnych kabli. Ta kobieta, jak jej tam było na imię, wciąż nawija, ale już jej nie słucham. Spokojnie, powtarzam sobie. Nie daj się ponieść złości. Rozglądam się po celi. Nie znajduję nic, czym mógłbym się posłużyć, więc ostatecznie unoszę prawą rękę i uderzam w obiektyw pięścią. Okruchy szkła wbijają mi się w knykcie. Bolały już po wczorajszym, a teraz pieką jak diabli. Biorę się w garść i przesuwam łóżko do drugiej kamery, po czym i tę rozwalam. To samo robię z kolejną. W końcu zostaje tylko jedna.
„Nie będę waszym zwierzątkiem z zoo” – myślę. Teraz zagramy według moich reguł. Staję na skraju łóżka i spoglądam w ostatnią kamerę. Jeżeli umiesz słuchać, jak czereda pusta Przeinacza twe myśli, by schlebiać głupocie – cytuję – I jak cię oczerniają jej plugawe usta – a sam nie skłamać na jotę; Weź się w garść, powtarzam sobie. Bądź silny, mów dalej. Pamiętasz Kiplinga, uczyłeś się go na pamięć. Nie przestawaj. Jeśli będąc przystępny, godności nie tracisz, I trzymasz z ludem, będąc na królewskim chlebie, Jeżeli możesz kochać przyjaciół jak braci, Choć nie są wszystkim dla ciebie, Jeżeli umiesz patrzeć, sądzić i dociekać, Nie stając się sceptykiem ani burzycielem, Spod władzy marzeń zawsze w czas uciekać, rozmyślań nie czynić celem, Jeśli jesteś stanowczy, choć bez porywczości, Jeśli umiesz być dzielnym, nie będąc zuchwały, Jeśliś pełen dobroci i pełen mądrości, bez pedanterii i więzów morału, Jeśli umiesz przyjąć sukcesy i klęski i kłamcom też stawić czoło, Jeśli umiesz pozostać spokojny i męski, gdy widzisz popłoch wokoło, To losy i bogowie zwycięstwa i króle splotą ci wieniec z wawrzynu, a nadto, co jest więcej niż chwała i króle, będziesz Człowiekiem, mój synu1. Ręka mnie piecze. Została mi do powiedzenia tylko jedna rzecz. Nie będę dłużej ich klaunem i popychadłem. – Martho, kocham cię. To moje ostatnie słowa. Mózg to dziwny i sprytny organ: gdy tu siedziałem, pokazał mi wiele wspomnień. Rzeczy, które widziałem i słyszałem, ale nie potrafiłem połączyć ich w jedno. Chyba wreszcie mi się to udało. To zdanie, które zacytowała kobieta – „Tajemnice to amunicja przeciwko innym” – już kiedyś słyszałem. I wiem, kiedy to było. Roztrzaskuję ostatnią kamerę.
Sprawiedliwością Jest Śmierć W studiu panuje cisza. Joshua stoi przed ekranem, na którym widać wyłącznie migoczące plamki. Wypuszcza powietrze, opuszcza ramiona, zamyka oczy, kręci głową i dopiero potem patrzy w kamerę. JOSHUA: Nie wiem jak państwo, ale po obejrzeniu tego i usłyszeniu wiersza nie
czuję się za bardzo człowiekiem. Idzie przez scenę do stolika, rozluźniając po drodze krawat i rozpinając górny guzik. Kamera wykonuje niezborny ruch, po czym podąża za nim. JOSHUA: Czuję się raczej jak oszust i kłamca. Chyba czas, żebym się podniósł
i zainspirowany przez tych młodych ludzi zaczął żyć w zgodzie z samym sobą. Długo balansowałem na cienkiej linie między swoim wizerunkiem publicznym a życiem prywatnym. Być może nadeszła chwila, w której muszę wybrać jedno z nich. Siada przy stole. Kamera krąży nad jego twarzą. JOSHUA: Wiele osób zna prawdę, ale niewiele ją głosi.
Opuszcza głowę, wzdycha ciężko i ponownie patrzy w kamerę. JOSHUA: Film z monitoringu, o którym mówili w tym programie Martha i Isaac,
został tak zmontowany, żeby Martha znalazła się poza kadrem. Ale była tam i Jackson naprawdę groził jej śmiercią. Naprawdę założył jej pas na szyję i dlatego Isaac go zabił. Kocha Marthę i był gotów poświęcić własne życie, żeby ją ratować. Jackson zabił też matkę Marthy i pozwolił, by kozłem ofiarnym został Oliver Barkova. Zabił matkę Isaaca i adoptował chłopaka, by dobrze wypaść w oczach społeczeństwa. Gdyby w ubiegłym tygodniu byli państwo w Celi 7 z Marthą, wiedzieliby to wszystko, ale nagrania z tamtego wydarzenia zniszczono, a każdego, kto je widział, uciszono w ten czy inny sposób.
Urywa. Ciężko przełyka ślinę. JOSHUA:
Nie potrafię dłużej siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak piętrzą się oszustwa. Nie wiem, ile mam czasu, nim wyłączą sygnał, ale jestem pewien, że nie wystarczy go na wyjaśnienie wszystkiego, więc zamiast tego proszę, żebyście po wyjściu stąd sami zaczęli zadawać pytania i szukać prawdy na temat naszego kraju i jego przywódców. Zacznijcie od znalezienia nielicznych istniejących jeszcze kopii materiału z tamtego dnia, ostatnio widzianych na stronach internetowych założonych specjalnie po to, by dać świadectwo prawdzie, lecz systematycznie likwidowanych przez władze. Myślicie, że mamy wolność słowa? Przemyślcie to.
Rozwiązuje krawat, wstaje i idzie w stronę widowni. JOSHUA: I jeszcze jedno: odkąd w wytwórni Oko za Oko dowiedzieli się, że
jestem gejem, wykorzystywali ten fakt do manipulowania mną. Grozili, że zniszczą karierę mnie i mojemu partnerowi, tu i wszędzie indziej. Mówili, że naszym krajem rządzą dwulicowi intryganci. I oczywiście mówili prawdę. Dwulicowi intryganci zrobią wszystko, by utrzymać się przy władzy. Wierzę jednak, że mieszkańcy tego kraju są lepsi niż ci, którzy nimi władają. Wierzę, że są życzliwi i współczujący, wyrozumiali i tolerancyjni. I wierzę, że mają w sercach miłość. Modlę się o to. Modlę się o lepszą przyszłość dla nas wszystkich. Wątpię, bym jeszcze kiedyś stanął na tej scenie, więc błagam was, żebyście żyli z otwartymi oczami i sercami, kwestionowali to, co się wam mówi, i dochodzili do własnych wniosków, jakiekolwiek by…
Martha Widzę szum na ekranie i czuję iskry w palcach, którymi przesuwałam po zakurzonym szkle, by dotknąć twarzy Isaaca. Już zna prawdę. Wie, że się ukrywam. Szkoda. Zawiodłam go. Wciąż go zawodzę. Muszę to zmienić. „Wyciągnę cię stamtąd, Isaacu – obiecuję w duchu. – Dam radę. Jestem ci to winna”. Wyglądał strasznie. Wycieńczony, z ogoloną na łyso głową i śladami po brzytwie, z zadrapaniami na palcach. Spocony, z popękanymi ustami i przekrwionymi oczami. Chciałabym go przytulić, umyć mu twarz i głowę, oczyścić dłonie, zabandażować knykcie. Wyglądał na załamanego. „Wszystko będzie dobrze, Isaacu” – kontynuuję obietnice. Na ekranie pojawia się logo z okiem. Patrzę na słowa kręcące się wokół tęczówki: „Oko za Oko za Oko za…” I tak bez końca. Błędne koło. Zabijamy zabójców i sami stajemy się zabójcami. Pokażcie mi Isaaca. Proszę! Ludzie będą się burzyć. Miały być trzy pytania, a udało się zadać tylko dwa. Nikt jednak nie odzyska pieniędzy. Zawsze jest jakaś klauzula napisana drobnym drukiem. Jeśli nie mogę zobaczyć go na żywo, pokażcie choć nagrania! „Poszukaj we wspomnieniach – podpowiada mi głowa. – Znajdziesz lepsze kąski”. Nie chcę wspomnień. Chcę go mieć teraz. Pragnę, żeby był tu ze mną. Nie chcę tego popieprzonego, chorego świata. Chcę pokoju, sprawiedliwości, prawdy. Chcę Isaaca. Proszę. Będę się o to modlić, chodzić do kościoła. Będę wierzyć. Błagam, Boże, pomóż mi. Przecieram oczy, żeby lepiej widzieć. U dołu ekranu pojawiają się statystyki. Co pokazywały wczoraj?
Dziewięćdziesiąt dziewięć procent głosów na „Winny”. Gapię się w ekran i oczy wychodzą mi z orbit. To niemożliwe. Tylko sześćdziesiąt siedem procent na „Winny”? Serio? S e r i o? Wypadam z sypialni i zbiegam ze schodów. Dywan jest tak gruby, że stopy zapadają się w niego, a dom tak wielki, że mogłabym chodzić po nim pół godziny i wciąż znajdować nowe pokoje. Takie przynajmniej mam wrażenie. Skądś dobiega głos Patty rozmawiającej przez telefon i ten jej przeraźliwy śmiech. Co ją tak bawi? Jej syn jest w bloku śmierci. Mąż nie żyje. Straciła wszystkie pieniądze z wyjątkiem zapomogi na życie, cokolwiek to znaczy. Dostrzega mnie w drzwiach. – Muszę kończyć – mówi do słuchawki. – Pogadamy później. Na razie. Nie uwierzycie, ale macha do telefonu. – Sześćdziesiąt siedem procent – mówię jej. Unosi wysoko pomalowane brwi i wzrusza ramionami. – No i? To wciąż większość. Co za pinda. Ignoruję jej słowa. – Oglądała pani program? – Taa… Dureń. Złamał sobie karierę. Wszyscy udają, że są tacy otwarci. Gówno prawda. Mają takie same uprzedzenia jak zawsze. – Wcale nie. Ja na przykład mam gdzieś to, czy on jest gejem. – Może ty tak, moja droga, ale uwierz mi: ci, którzy są u władzy i podejmują decyzje, mają inne zdanie. – Lubię go. – Lubisz go, bo sympatyzuje z takimi jak ty. Teraz dowiedzieli się o tym ludzie z City i Alej. Ludzie, którzy coś z n a c z ą. Nie znajdzie tu pracy. Ludzie lubią się otaczać podobnymi sobie. – Co za bzdury. – Przeciwnie, szczera prawda. – Śmieje się, odrzucając włosy na bok. – Twój problem polega na tym, że kompletnie nie zauważasz różnicy. Teraz, gdy… – Gdyby ludzie znali prawdę, reszta zeszłaby na dalszy plan. – Och, przymknij się. – Unosi ręce w geście zniecierpliwienia. – Nie mam teraz czasu na ciebie i twoje morały. Nie zawracaj mi głowy. – Przyszłam tu tylko po to, żeby powiedzieć, że wynik jest niski, więc nie
zamierzam wysadzać więzienia. – Już to mówiłaś. Wzruszam ramionami. Matko, jak ja nienawidzę tej baby. – Jeśli chcesz zostawić jego los w rękach ludzi, którymi tak gardzisz, to twoja sprawa. Osobiście sądziłam, że stać cię na więcej. Że masz… j a j a. – Tu nie chodzi o jaja, tylko o zaufanie – odpowiadam. – Nic pani nie zrozumiała. Po co miałybyśmy podkładać ładunek i ryzykować wszystko, skoro i tak go wypuszczą? – Jesteś tępa i łatwowierna, Martho Honeydew, ale rób, co chcesz… – Nie odpowiada na moje pytanie. – Poczekajmy na jutrzejsze wyniki. A teraz wybacz… – Podnosi telefon i zaczyna stukać w klawisze.
Isaac W snach widuję matkę, ale tylko we fragmentach. Związane w kucyk jasne włosy, zmarszczki wokół oczu, dżinsy, które zawsze nosiła, jej dłoń trzymająca moją, moje palce bawiące się jej pierścionkiem łamigłówką. Nigdy nie słyszę jej głosu ani nie widzę całej postaci. Ciekawe, czy jeszcze kiedyś ją zobaczę. A jeśli tak, to czy ją rozpoznam? I czy ona rozpozna mnie? Przepraszam, mamo. Tyle dla mnie poświęciłaś. Myślisz, że wyrzucam to wszystko w błoto, czy też patrzysz na to tak samo jak ja? Nie mam pojęcia. Tamta kobieta mówiła coś o potrzebie złapania Marthy. Czy to znaczy, że Martha się ukrywa? Dlaczego? Przed kim? Co tam się, u diabła, dzieje? Przecież ją uniewinnili. Powinni dać jej spokój.
Premier Rozparty w rozkładanym skórzanym fotelu premier obserwuje rzędy ekranów przed sobą. Jest sam w niebieskim pokoju. Machinalnie wciska klawisze na pilocie, by wywołać kolejne ekrany i przez chwilę się im przyglądać. W drugiej ręce trzyma szklaneczkę whisky. Leżący obok niego telefon dzwoni. Premier zerka na wyświetlacz, wydaje przeciągłe westchnienie i dopija trunek. – Patty – mamrocze – dlaczego, u diabła, dzwonisz o tej porze? Słuchając odpowiedzi, odstawia szklaneczkę na biurko i przesuwa palcem po jej brzegu. – Widziałem, widziałem. Znacznie niższe, niżbym sobie życzył, ale to bez znaczenia. Wszystko wróci do normy. Milknie, po czym jego brwi leciutko wędrują w górę. – Tak powiedziała? Cóż, to twój problem. Jeśli chcesz kontynuować naszą obopólnie korzystną współpracę, zalecałbym dotrzymanie zobowiązań. Załatw sprawy tak, żeby dziewczyna nacisnęła guzik. Rozłącza się. Wpisuje na pilocie nazwisko, przyciska coś i na satelitarnej mapie pojawia się czerwona kropeczka w dużym budynku na obrzeżach City. Przytrzymuje guzik. Następuje zbliżenie na kropkę, obok której widnieje napis „Gus Evans”. Jeszcze większe zbliżenie – i obok nazwiska pojawia się napis „Więzienie Miejskie”. – O jednego mniej – mruczy pod nosem. – O dwoje, jeśli liczyć tę ruską babę. Naciska kilka dalszych klawiszy. Słowa i kropka znikają, a obraz znów się oddala. Kolejne trzy kropki pojawiają się w innej części miasta. Kliknięcie – i obok nich widnieją podpisy. Eve Stanton. Max Stanton. Thomas Cicero. Trzyma palec na przycisku i obraz się zbliża, pokazując wszystkie trzy kropki wewnątrz domu Eve. – Świetnie – szepcze do siebie premier.
Pochyla się naprzód, znów postukuje w przyciski i wywołuje inne miejsce na mapie, po czym przybliża je, póki nie ukazuje się napis: „Blok śmierci”. Premier dotyka palcami ekranu i mierzy odległość między budynkiem a parkingiem na jego dziedzińcu. – Dwie pieczenie, jeden ogień, Jackson Paige plus reszta, to razem będzie… – liczy w myślach – …siedem. Wykrzywia twarz we wrednym uśmieszku i z powrotem rozsiada się w fotelu. Skórzane obicie skrzypi pod jego ciężarem. – Jeśli nie tak, to siak. Unosi ręce w powietrze i rozprostowuje, zachwycony własnym planem, nieświadom faktu, że w ciemnościach za nim kryje się jakaś postać, a jej długie palce oscylują wokół przycisku nagrywania.
DZIEŃ 7
Martha Kurczę, musiałam przysnąć. Oglądałam go tak długo, że film mi się urwał. W jego pokoju, w jego domu, na jego telewizorze. Która godzina? Oczy mam zamglone od snu. Telewizor wciąż chodzi. Jego telewizor. Isaac w telewizorze Isaaca. Dziewiąta. Jezu. Zostało dwanaście godzin. Statystyki pokazują, że dziewięćdziesiąt osiem procent głosujących opowiada się za winą Isaaca. Znów podskoczyło. Jakim cudem aż tak? Ostatnich dwanaście godzin twojego życia, Isaacu. „Chyba że go wydostaniesz” – podpowiada mi głowa. Chcesz powiedzieć: „Chyba że zostaniesz zamachowcem” – odpowiadam jej. Gramolę się z łóżka, podchodzę cicho do okna i patrzę na City budzące się do nowego dnia, dla niektórych będącego jednym z wielu, ale dla mnie, dla ciebie, będącego… Końcem świata?
Isaac Cela 7. Dzień 7. I oto jestem, wpatrzony w pomieszczenie, przed którym tydzień temu stałem. „Godzina: dziewiąta zero zero – mówi elektroniczny głos. – Do możliwej egzekucji zostało: dwanaście godzin. Bieżące statystyki wynoszą: dziewięćdziesiąt osiem procent za, dwa procent przeciw. Kolejny komunikat za: godzinę”. Regularne komunikaty. Nie byłem świadom, że i ty je dostawałaś. Nie wiem nawet, co o tym myśleć. Cóż. Przynajmniej będę przygotowany. Tyle że… chyba już jestem. Nie mam szans na wyjście stąd. Odnoszę wrażenie, że się z tym pogodziłem. Strasznie jest czekać na śmierć. Czy pójdę do piekła za to, że go zabiłem? Wydaje mi się, że już tam trafiłem. A może jednak pójdę do nieba, bo zrobiłem to, by cię uratować? Bo poświęciłem własne życie w zamian za twoje? Co postanowi Bóg? Ale przecież ja nawet nie jestem chrześcijaninem. Ani muzułmaninem czy hinduistą. Nie praktykuję żadnej religii. Więc czeka mnie ciemność? Pustka? Nicość? A może reinkarnacja w formę, na którą zasługuję. Chrząszcza? Karalucha? Sam nie wiem, w co wierzę. A właściwie wiem. Wierzę w ludzi i ich człowieczeństwo. I w twoją siłę, Martho. Dziewiąta. Dwanaście godzin. Siedemset dwadzieścia minut. Czterdzieści trzy tysiące dwieście sekund. Teraz już mniej. Minęło piętnaście minut. Co mi przyjdzie z tego, że byłem dobry z matematyki?
Wolałbym sam się zabić niż zginąć z ich rąk. Sam wybierać te sekundy, minuty i godziny. Ale nic z tego. Będę walczył do końca.
Max Cofa się w głąb wiaty przed wiatrem szalejącym po pustym peronie. Na horyzoncie widać pierwsze oznaki świtu, ale noc wciąż trzyma się mocno. Po całonocnej wędrówce w poszukiwaniu Marthy – w Bracken Woods, na stacji metra, w okolicach krematorium, w mieszkaniach i kryjówkach – jest przemarznięty do szpiku. Trzęsie się, twarz ma bladą, a koniuszki palców posiniałe. Wygląda na to, że nie ma jej w Rises. Max rozgląda się w poszukiwaniu jakichś oznak życia albo informacji, kiedy może się spodziewać pierwszego porannego pociągu, ale widzi tylko stertę zwiędłych kwiatów, które przy zejściu do tunelu pozostawiono w hołdzie dla Jacksona, wczorajsze gazety, torebki po frytkach i puszki po napojach turlające się po kanałach albo leżące pod drzwiami. Obraca się na dźwięk kroków. Facet w średnim wieku ubrany w kombinezon roboczy, odblaskową kurtkę i buty ze wzmocnionymi czubkami pozdrawia go skinieniem głowy. Pod pachą trzyma gazetę. – Max Stanton – mówi, chowając ręce do kieszeni. Max przygląda mu się bez słowa. – Szukasz Marthy? – pyta facet. – Tu jej nie znajdziesz. – Sam do tego doszedłem – burczy Max. – Wie pan, kiedy przyjedzie pociąg? Nie odrywając od niego wzroku, facet wskazuje głową za siebie. – Słyszysz? Max wytęża słuch. Coś turkocze wśród wiatru. – Aha. Jedzie. Patrzy wzdłuż torów ponad ramieniem mężczyzny. Po chwili z ciemności wyłaniają się dwa światełka. – Jedzie prosto do City? – Mniej więcej. – Facet wciąż nie odrywa od niego wzroku. – Jeśli cię to pocieszy, zrobiłbym to samo dla swojej żony. Światła się zbliżają, turkot pociągu narasta. Max marszczy brwi. – Słucham? – Chroniłbym ją. Żeby mogła się opiekować dzieciakami. Tak jak twoja mama tobą.
– Nie wiem, o czym pan mówi – mamrocze Max i wychodzi spod wiaty na peron, po którym hula wiatr. – Pewnie opublikują przeprosiny. Reflektory oświetlają stację, pociąg hamuje z piskiem. – Ale o co chodzi? – woła Max. – Jak to? – odkrzykuje mężczyzna. – To ty nie wiesz? Twoja mama… – Pociąg zatrzymuje się i cichnie, ale on nie ścisza głosu. – …przyznała się do morderstwa! Maxowi opada szczęka. – Do cze…? – Masz. – Facet wyciąga gazetę spod pachy i podaje mu. – Wybacz, myślałem… – Wiatr porywa resztę jego słów. Max gapi się na gazetę. – Zatrzymaj ją. – Rozmówca kładzie mu dłoń na ramieniu. – Mówiłem szczerze. Zrobiłbym to samo dla swojej żony i dzieci. Max nie może oderwać wzroku od gazety. – Wsiadaj – mówi robotnik. – Następny dopiero za godzinę. Chłopak kręci głową i odchodzi.
Martha Pieprzyć Patty i jej plan. Nie mogłam patrzeć na jedzenie ani picie, więc po prostu siedziałam w kuchni, oglądałam wschód słońca i rozmyślałam, kiedy nagle weszła ona, radosna jak skowronek, ufryzowana, wypacykowana, i oznajmiła, że idzie do spa, a potem na lunch. – Jak to? – zapytałam. – A co z…? Nawet nie pozwoliła mi dokończyć. Powiedziała coś o tym, że jeszcze kupa czasu, i wyszła z tym durnym uśmieszkiem na durnej gębie. Więc mówię: pieprzyć ją i jej zasrany plan. Sama to zrobię. Spakuję żarcie i ciuchy na zmianę, wyciągnę plecak z garażu i jazda. Ukryję się gdzieś i poczekam, aż zapadnie zmrok. A potem… Cholera. Już zaczynam się denerwować.
Dom Stantonów Ogień w kominku zgasł wiele godzin temu. Sterta popiołu w kształcie kłody, która długo utrzymywała się na kratce, w końcu się rozsypuje. Na sofie Eve porusza się przez sen, aż zrzuca koc. Budzi ją chłód. Kobieta powoli otwiera oczy i rozgląda się po pokoju. Na włączonym telewizorze trwa relacja z celi Isaaca. Eve siada gwałtownie na widok statystyk u dołu ekranu. Bijące od telewizora światło rzuca niepokojące cienie. Strząsając z siebie resztki snu, pani Stanton podnosi telefon i patrzy na wyświetlacz. Żadnych wiadomości. Co? Już południe? Jakim cudem spała tak długo? Na bosaka wychodzi z salonu i przez kuchnię idzie do korytarza. Przystaje przy drzwiach: na haczyku nie ma klucza Maxa. Obraca się: na wieszaku brakuje jego kurtki. Buty też zniknęły. Wyjmuje z kieszeni telefon i wybiera numer. Telefon dzwoni i dzwoni, ale Max nie odbiera. W kuchni na chwilę zatrzymuje się przy barku, ale ostatecznie go nie otwiera, tylko nastawia czajnik. Czekając, aż woda się zagotuje, włącza telewizję, by obejrzeć południowe wiadomości. – …na wschodzie. Na południu możliwe przelotne deszcze. Krótko mówiąc, dziś przed wyjściem z domu proszę nie zapomnieć o parasolu. – Prezenter uśmiecha się do kamery. – A teraz wróćmy do studia. Eve wyjmuje z kredensu kubek i zdejmuje z półki słoiczek z kawą rozpuszczalną. – Dziękuję – odpowiada spiker ze studia. – Nim wrócimy do tematów dnia, zajrzyjmy do dzisiejszych gazet. Eve sypie kawę do kubka, odwraca się, wyjmuje mleko z lodówki i odkręca nakrętkę. – Na głównych stronach „The Daily” i „National News” króluje ta sama historia, w „The Daily” pod tytułem Hipokryzja, a w „National News” zatytułowana Bardzo mi przykro. Oba tytuły odnoszą się do najnowszych wieści… Eve nalewa mleko do kubka i podnosi wzrok na ekran.
– …o liście, jaki Eve Stanton napisała do swego syna Maxa. Oczy niemal wychodzą jej z orbit. – Stanton, niegdyś pracująca jako doradczyni oskarżonych, walczyła o ustanowienie tego stanowiska po tym, jak jej mąż został uwięziony, a następnie stracony za morderstwo, któremu zaprzeczał, nazywając je zabójstwem w samoobronie. Wstrząśnięta Eve stoi nieruchomo, nie odrywając wzroku od ekranu. – Jej list podaje jednak jego winę w wątpliwość. Oto, co pisze pani Stanton: „Powinnam była powiedzieć ci to już dawno, ale nie mogłam znaleźć właściwej chwili. Jestem ci winna prawdę i ważne, żebyś usłyszał ją ode mnie, a nie od kogoś innego. Bardzo mi przykro, ale tamtego człowieka zabiłam ja… Upuszcza kartonik z mlekiem, a ten z plaśnięciem spada na podłogę, spryskując kredensy i jej nogi białym płynem oraz tworząc kałużę u stóp. – …a nie twój ojciec”. Potem następują dalsze wyjaśnienia, na które jednak… Pobladła Eve oddycha z trudem, próbując uspokoić skołatane serce. Powoli unosi dłoń do ust. – Nie – szepcze. – Nie, nie, nie! Osuwa się na podłogę i nie zważając na rozlane mleko, przykuca, opierając się o nią dłońmi. Nie może opanować drżenia. – Nie wiadomo, jak list dotarł do prasy – kontynuuje spiker – lecz obie gazety utrzymują, że analiza pisma istotnie wskazuje na autorstwo pani Stanton. Eve podnosi się z podłogi i idzie do sypialni, ignorując mleko kapiące z dłoni i spływające po nogach. – Nie – powtarza. – Błagam, Boże, nie! Wyciąga szuflady, wertuje sterty papierów, grzebie w koszu na śmieci, ale nigdzie nie znajduje tego, czego szuka. – Kurwa! – wykrzykuje. Patrzy na swoje odbicie w lusterku przy łóżku. – Kurwa! – krzyczy raz jeszcze, podnosząc lusterko i rzucając nim o ścianę. Spomiędzy bosych stóp patrzą na nią fragmenty jej twarzy.
Max Stoi wpatrzony w wodę, która unosi się i rozbija o mur. Palce jego trampek wysuwają się poza skraj doku. Po rzece pędzi motorówka. Max czeka na falę, która zmoczy mu spodnie. W kieszeni dzwoni telefon. Chłopak wyjmuje go i patrzy na ekran. „Mama” – głoszą litery. Czeka, aż telefon zamilknie. Wyświetlacz wskazuje cztery nieodebrane połączenia i jedną wiadomość na poczcie głosowej. Max wciska guzik i przykłada telefon do ucha. Poczta odtwarza głos Eve. „Max… Max, bardzo mi przykro. Możemy porozmawiać? Oddzwonisz? Nie tak miałeś się tego dowiedzieć. To wyglądało inaczej, niż mówią. Nie zmusiłam ojca, on… Nie mogę o tym rozmawiać w ten sposób. Proszę, Max, wróć do domu. Porozmawiajmy. Proszę”. Następuje trzask, a po nim głos z automatu: „Wciśnij 1, by skasować, 2, by odtworzyć ponownie, 3, by zapisać”. Wciska jedynkę i chowa telefon do kieszeni. Przez chwilę wpatruje się w rzekę. Potem znów wyjmuje telefon i wywołuje numer. – To ja. Musimy pogadać. Możemy się spotkać?… Dobra. Za godzinę. Na razie. Bierze głęboki oddech, po czym wolno wypuszcza powietrze. Unosi wysoko rękę, wyrzuca telefon do wody i odchodzi.
Martha Jestem totalnie skołowana. Plecak z bombą gapi się na mnie, niewinnie oparty o ścianę garażu, jakby zawierał sprzęt sportowy lub coś w tym stylu. A nie ładunek. Samo patrzenie na niego wywołuje we mnie mdłości. „Jeśli się na to nie piszesz, będę musiała poszukać kogoś innego, kto zechce go uratować – dźwięczy mi w głowie głos Patty. – Kogoś, komu bardziej zależy”. Przewrotna krowa. „Prawdopodobieństwo, że ktoś zostanie ranny, jest praktycznie zerowe” – powiedział mi tamten facet. Co mogłoby pójść nie tak? Gapię się dalej. – Wszystko – mówię na głos. Ale jaki mam wybór? Jeśli tego nie zrobię, on umrze. Zegar na ścianie przypomina mi pobyt w celi. Trzecia po południu. Sześć godzin do możliwej egzekucji. A Patty wciąż nie ma. Plecak gapi się na mnie. Obok niego leży telefon, który ma zdetonować ładunek. Mam wrażenie, że wskazują na mnie i z dezaprobatą kręcą głowami. „Na plecaku jest pełno twoich odcisków” – mówi głos w mojej głowie. – Pieprzyć to – odpowiadam. Podnoszę plecak, biorę telefon i wychodzę z garażu.
Isaac Jak się czułaś, kiedy tu byłaś? Bałaś się tak bardzo jak ja? Tęskniłaś za obecnością kogoś, kto potrzymałby cię za rękę albo przytulił? Kogoś, kto szeptałby ci do ucha, że wszystko będzie dobrze, choć i tak w głębi serca wiedziałabyś, że to niemożliwe? Czy udało ci się złożyć pierścionek? Masz go na palcu? Chciałbym, żebyś tu ze mną była. Siedzielibyśmy razem na podłodze, zamknęli oczy i wspominali wieczory spędzone w Bracken Woods, by zostały w nas na zawsze. Na tym świecie jest tyle nienawiści, tyle strachu i tak mało zrozumienia. Mam nadzieję – Boże, i to jaką! – że zdołasz coś zmienić, Martho. Gdziekolwiek teraz jesteś.
Max – Musisz z nią porozmawiać. – Cicero podnosi do ust papierowy kubek i wysysa kawę przez dziurkę w pokrywce. Ludzie krzątają się wokół nich, przepychają przez przestrzeń między stolikami, by stanąć w kolejce po frytki i burgery, albo snują się z tacami w poszukiwaniu wolnych miejsc. Dzieci trzymają rodziców za rękę, kółka wózków ślizgają się na płytkach podłogi. Co za hałas. Max pociera skronie. – Wiedział pan? – pyta. – Nie – odpowiada szeptem Cicero. Max bawi się słomką w kubku. – Nie jest pan zły? Cicero w zamyśleniu przygładza wąs. – Nie. – Przecież ona – Max pochyla się ku niemu przez stół – zabiła kogoś i pozwoliła, żeby ukarali za to mojego tatę. – Hmm… – Cicero kiwa wolno głową. – On sam wziął na siebie winę. Nie zmuszała go. – Zginął za to. – Dla niej. Dla ciebie. Max prycha gniewnie. – Jak Jezus czy coś w tym stylu? Cicero opiera się o tył krzesła. – Nie. Jak człowiek, który kochał swoją rodzinę. – Co za pierdoły! Cicero marszczy brwi. Matka z dziećmi siedząca przy sąsiednim stole z dezaprobatą kręci głową. Sędzia splata palce i pochyla się w stronę chłopaka. – Max – szepcze – jak oni dotarli do tego listu? Przecież nie dostali go od ciebie. Eve myśli, że włamali się do domu. Max opuszcza głowę i wbija wzrok w stół. Z jego twarzy trudno coś wyczytać. – Max? To ty?
Kręci głową. Na stół spada łza. Max ociera twarz gniewnym gestem, głośno pociąga nosem i podnosi twarz na sędziego. – Nie. Ale wziąłem list z jej pokoju w dniu, w którym ją aresztowali. Pamięta pan, jak poszedłem tam po telefon? Zobaczyłem na łóżku kopertę z moim imieniem i ją wziąłem. Ale nie otworzyłem. – Znów odwraca wzrok. Przy sąsiednim stole siedzi jakaś para. Mężczyzna zdejmuje jedzenie z tacki i obraca kubek, ukazując widniejące na nim zdjęcie Marthy z podpisem: „Poszukiwana za przestępstwa przeciwko narodowi. Nagroda za wskazanie”. – Ona go wyrzuciła – szepcze Max. Cicero marszczy brwi. – Martha – wyjaśnia chłopak. – Spotkałem się z nią. Wzięła ode mnie list. Otworzyła, przeczytała, podarła na skrawki i wyrzuciła do rzeki. – W takim razie skąd oni…? Wzrusza ramionami. – Kiedy się z nią widziałeś? – pyta Cicero. Max ukrywa twarz w dłoniach. – To wszystko jest takie pogmatwane, sędzio. Martha… ona ma zamiar… – Zamyka oczy i zasłania dłonią usta. – Co? Chłopak podnosi głowę, w oczach ma łzy. – Co, Max? Max przesuwa dłoń na bok, by osłonić usta przed siedzącą obok parą. – Nie mogę panu powiedzieć. Ale proszę mi obiecać, że będzie się pan dzisiaj trzymał z dala od bloku śmierci. Pan i moja mama. – Nic nie rozumiem, Max! Twoja mama będzie chciała… – Muszę iść – mówi Max i wstaje gwałtownie. – Jest jeszcze jedna rzecz, którą mogę zrobić. Cicero próbuje go schwycić, ale chłopak się wyślizguje. – Nie mieszaj się w to. To zbyt niebezpieczne. – Niech pan pilnuje, żeby jej tam nie było. – Max celuje palcem w Cicero. – I sam trzyma się z daleka. Odwraca się, przepycha przez stojących w kolejkach ludzi i znika w tłumie.
Martha Nieszczęścia chodzą parami. Ktoś powiedział, że „Dziel i rządź” to dobra strategia. I na to wygląda. Max będzie teraz zły na matkę, na mnie i pewnie też na Cicera. Eve… nie licząc tego, że będzie wściekła i przybita, w dodatku pewnie zostanie aresztowana. A ja? Jedno jest pewne: w pierwszej kolejności wyrzucę do kosza tę cholerną gazetę i przeklnę osobę, która napisała artykuł. Mimo to cieszę się, że go przeczytałam i że o wszystkim wiem. Ale skąd oni, do diabła, mieli ten list? Nie mogli go przeczytać, zanim dostałam go od Maxa. Był zaklejony. Jak długo go czytałam? Maksymalnie minutę. Potem podarłam i wrzuciłam do rzeki. Stamtąd nie mogli go wyłowić. Więc jak…? Podnoszę wzrok i patrzę na czubek słupa najbliższej latarni. Dostrzegam kamerę. Rozglądam się wokół. Jakieś sto metrów dalej znajduję kolejną. Patrzę z powrotem na gazetę. Przyglądam się zdjęciu listu; sprawdzam, pod jakim kątem zostało zrobione. O w mordę. Wygląda jak klatka z kiepskiej jakości filmu. Przechodzi mnie dreszcz. Po prostu przeczytali mi go przez ramię. Gnoje. Tyle że… nie mogli wcześniej wiedzieć o jego istnieniu. Czy to był po prostu łut szczęścia? Nikt mnie nie śledził. Jak więc… Idę wąskim przesmykiem między starymi domami. Wychodzę na dziedziniec. Jest tam kafejka ze stolikami na zewnątrz. Siadam i próbuję myśleć logicznie. Zamykam oczy i przez głowę przemykają mi obrazki z zeszłego tygodnia. Migawki ze Sprawiedliwością Jest Śmierć, sprzed Old Bailey, sprzed studia telewizyjnego w Królewskim Sądzie Sprawiedliwości, z domu Patty. Gdzieś tam musi się kryć odpowiedź. Szukaj jej, powtarzam sobie. Myśl, analizuj.
Zacznij od początku. Występ w Sprawiedliwością Jest Śmierć. Potem dom Eve. Rany, jak ciężko przywołać detale. Wszystkie się miesza. Ucieczka. Mieszkanie Gusa. Faceci na zewnątrz. Faceci rozdający wszystkim telefony. Jezu! Przemówienie premiera. Jego deklaracja podarowania telefonów wszystkim mieszkańcom Rises. No jasne! Ale przecież ja nie dostałam telefonu. Nigdy nie miałam własnego. Dopóki… Dopóki Max mi go nie dał. Wyśledzili mnie przez telefon Maxa. Śledzą wszystkich.
Isaac Chciałbym wiedzieć, czy przyjdziesz. Czy będziesz patrzyła na moją śmierć? Czy zechcesz przemówić w mojej obronie, nawet jeśli wiesz, że to niczego nie zmieni? „Godzina: siedemnasta zero zero. Do możliwej egzekucji…” Czy będę mógł towarzyszyć ci po śmierci? Czy będziesz czuła moją obecność? Czy mogę pozostać z tobą przez całe twoje życie? Szeptać ci do ucha, gdy będziesz spała? Mówić, że wciąż cię kocham? „…zostało: cztery godziny. Bieżące statystyki…” Czy znajdziesz nową miłość? Czy wtedy odejdę? Czy będziemy razem po twojej śmierci? Czy też zapomnisz o mnie, o nas, o naszej historii, gdy tylko zamknę oczy? „…wynoszą: dziewięćdziesiąt sześć i cztery dziesiąte procenta za, trzy i sześć dziesiątych procenta przeciw. Kolejny komunikat za…” Umrę i nie zostanie po mnie nic. Tylko stara tabliczka albo płyta nagrobna, która z czasem zarośnie mchem i skruszeje. Ślad życia, które nic nie znaczyło i niczego nie dokonało. O którym wszyscy zapomnieli. „…godzinę”.
Max Idzie drogą, to skąpany w świetle, to skryty w cieniu. Dzień dobiega już końca i latarnie uliczne rysują na szarej ścieżce kałuże światła. Mija wysokie domy w stylu edwardiańskim, podnosząc głowę na każdy i sprawdzając numer. Zatrzymuje się przy 64. Patrzy na pomalowane na czarno drewniane drzwi u zwieńczenia schodów. W oknach nie palą się światła. Max ze spuszczoną głową pokonuje stopnie, przystaje na moment, w końcu stuka kołatką i czeka. Nikt nie otwiera. Stuka ponownie. Po kilku minutach z drugiej strony dźwięczą klucze i drzwi się otwierają. W snopie światła, które musiał zapalić przed chwilą, stoi Joshua. – Jestem Max Stanton, syn Eve. Przyjaźnię się z Marthą Honeydew. – Wiem, kim jesteś. Myślałem, że ten telefon to jakiś żart, ale najwyraźniej nie. – Nie wiem, o czym pan mówi, ale potrzebuję pańskiej pomocy. Ona jej potrzebuje. Jeśli mnie pan nie wpuści, zginą ludzie i wszystko pójdzie w diabły. Joshua przez chwilę wpatruje się w niego ze zmarszczonym czołem, oddychając ciężko. – Chyba powinniśmy pojechać do studia – mówi w końcu. Max unosi brwi. – Nie sądzę, żeby przyjęli pana z otwartymi ramionami po tym, co się wczoraj wydarzyło. – Nie zamierzam prowadzić programu – odpowiada Joshua i odsuwa się na bok, by wpuścić Maxa.
Premier – Obiecałaś, że tego przypilnujesz, i nie przypilnowałaś – rzuca do telefonu, siedząc przed baterią ekranów. – Diabli wiedzą, gdzie ona się podziała. Moi ludzie przeglądają filmy i nigdzie jej nie widzą. Gdybyś przynajmniej pamiętała, jak była ubrana… Jesteś całkowicie niekompetentna i zadbam o to, byś osobiście została pociągnięta do odpowiedzialności. Nie chcę słuchać przeprosin. Pogadamy, jak będzie po wszystkim. Na razie odgrywaj swoją rolę. Gdy premier odkłada telefon, rozlega się pukanie do drzwi i do pokoju wchodzi Sofia. – Wszystko w porządku? – pyta. Premier uśmiecha się blado. – Doskonale, dziękuję.
Eve i Cicero – Zostajemy tu – mówi sędzia. Stoi przy kuchennym stole. Eve szczotkuje włosy. – Nie ma mowy. Muszę tam być. Jestem mu to winna. – Przede wszystkim masz zobowiązania wobec własnego syna, a on prosi, żebyś tam nie jechała. – Zrozumie. – Nie, Eve. Nie sądzę. Musisz go posłuchać. – Jest na mnie zły i chce się odegrać. Nie chce, żebym interesowała się kimś innym. Okłamałam go i zraniłam, ale muszę pojechać dziś do bloku śmierci. – Eve… – Nie, Cicero. – Odkłada szczotkę i zdejmuje kurtkę z oparcia krzesła. – Prasa będzie miała używanie. Zgotują ci piekło. – Mam to gdzieś. Nie będę siedzieć przed telewizorem i oglądać, jak zabijają tego chłopaka. – Eve… – Nie ustępuje Cicero. Eve obraca się i ujmuje go za rękę. – Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Nie chcę robić nic, co nas poróżni. Cicero uśmiecha się smutno. – Ale muszę tam jechać – kontynuuje Eve cicho, łagodnie. – Po tym dzisiejszym artykule w następnej kolejności mogą się zabrać za mnie. – Nie zrobią tego – mówi Cicero i ściska jej dłoń. – Nie teraz. – To całkiem prawdopodobne, Cicero. Nie mogę okazać słabości. M u s z ę tam być. Proszę, zrozum mnie. – OK – szepcze mężczyzna. – Dziękuję. – Eve pochyla się i całuje go w policzek.
Martha Ukryta pod kapturem, z ładunkiem wybuchowym w plecaku i detonatorem w kieszeni idę ulicami City. Mam mnóstwo czasu do zabicia, więc podążam za tłumami to tu, to tam. Ściemnia się. Długie zimowe noce i szare deszczowe dni, w które słońce chowa się za grubą kurtyną chmur, doskonale pasują do mojego nastroju. Patty pewnie teraz szaleje. A przynajmniej powinna. Od czasu do czasu przystaję. Zerkam na czyjś telewizor, by przeczytać statystyki, albo przysłuchuję się rozmowom. Wszyscy tu gadają tylko o tym. Wiadomość dnia. Trudno się dziwić: media zachowują się tak, jakby na świecie nie działo się nic innego. Żadnych wojen, klęsk żywiołowych, niepokojów politycznych w innych krajach. Gdzie tam: jedyne godne uwagi wydarzenie na świecie to to, że nastolatek zabił swego przybranego ojca i zostanie za to stracony, a każdy, kto ma z nim coś wspólnego, na przykład Eve albo ja, jest szumowiną. Skręcam za róg. Moim oczom ukazuje się studio telewizyjne w Królewskim Sądzie Sprawiedliwości. I setki zgromadzonych wokół ludzi. Przez moment przyglądam się, jak stoją z telefonami, robią zdjęcia, wysyłają wiadomości czy nagrywają najnowsze informacje z ekranu przed budynkiem. Chcą być na miejscu, gdy zapadnie decyzja. W przyszłości ktoś zapyta: „Gdzie byłeś, gdy pierwszego nastolatka uznano za winnego i skazano na śmierć?”. A oni będą mogli się pochwalić nagraniem albo selfie. Wszyscy sprawiają wrażenie podekscytowanych i zadowolonych. Sępy. Wszyscy oprócz tego chłopaka, który już cztery razy przeszedł obok bocznych drzwi. Co chwila się zatrzymuje i patrzy na coś, co trzyma w rękach. Co on wyprawia? Odwraca się i w końcu widzę jego twarz.
Cholera. Co tu robi Max? Przebiegam przez ulicę między samochodami i dołączam do niego. Zerka na mnie i rozpoznaje moją twarz pod kapturem, ale się nie zatrzymuje. – Gdzie byłaś? – syczy. – I po co tu przyszłaś? – Mogłabym zapytać cię o to samo. Przystaje w końcu i patrzy na mój plecak. – Czy to…? Kiwam głową. – Martha, do cholery! Pierwszy raz słyszę przekleństwo z jego ust. – Co… dlaczego… Tu są s e t k i ludzi! Co ty wyprawiasz? Gdzie jest… – Detonator? U mnie w kieszeni. – Cholera! – klnie znowu. – Przymknij się, Max. Jest wyłączony. Nie mam zamiaru go uruchamiać. – Nie mogę uwierzyć, że tu z tym przyszłaś. I co w ogóle tu robisz? Nie powinnaś być przy bloku śmierci? Jaki masz plan? Nigdy… Unoszę ręce. – Cicho! Po prostu spaceruję. Miałam dość Patty. A ty co kombinujesz? Opuszcza ramiona. Wyjmuje ręce z kieszeni i pokazuje mi coś ukradkiem. – Klucz i brelok zbliżeniowy. – Skąd je wziąłeś? Ogląda się przez ramię. – Od Joshuy – mówi cicho. – Jak to? – Już po piątej – mówi, zerkając na zegarek. – Zostało mniej niż cztery godziny. Mam się tam z nim spotkać, jeśli znajdę właściwy pokój. – Chwyta mnie za ręce i ściska. – Myślę, że uda mi się zmienić wyniki. Nie będziesz musiała… tego robić. Czuję mrowienie na całym ciele i robi mi się niedobrze, ale z ulgi. – Myślałam, że nie da się już wejść do systemu. – Jeśli Joshua pomoże mi od środka, to jest szansa. Pozwól mi spróbować, dobra? Zanim… to zrobisz. Daj mi trochę czasu. – Jasne. Ale… ile? I co, jeśli…? – Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań – mamrocze. – Sama musisz zdecydować. – Znów patrzy na zegarek. – Muszę iść. Chcę życzyć mu powodzenia, przytulić go i powiedzieć, że jestem
mu ogromnie wdzięczna i że to może się udać, ale tylko kiwam głową. Max idzie w kierunku bocznych drzwi, a ja odwracam się i znikam w tłumie.
18.30. Sprawiedliwością Jest Śmierć Światła się zapalają, publiczność klaszcze. Na ekranie wokół tęczówki kręci się napis „Oko za Oko”. Słowa się zatrzymują i rozpadają przy dźwiękach z syntezatora. Zza kulis wychodzi Kristina Albright w szpilkach i obcisłej białej sukience z głębokim dekoltem, sięgającej nieco przed kolana, z rozpuszczonymi blond włosami. Oklaski na chwilę ustają, po czym przeradzają się w pohukiwania i okrzyki aprobaty. Kristina uśmiecha się szeroko. Jej białe zęby i naszyjnik z diamentów odbijają światło. KRISTINA: Dobry wieczór, panie i panowie! Witamy widzów na całym świecie
w ekscytującym odcinku specjalnym programu Sprawiedliwością Jest Śmierć! Aplauz jest ogłuszający. Kristina ze śmiechem odrzuca do tyłu włosy i unosi dłonie o idealnie wypielęgnowanych paznokciach, by uciszyć publiczność. KRISTINA: Dziękuję za miłe powitanie! Niestety nasz stały prowadzący, Joshua
Decker, nagle zachorował i w ostatniej chwili musiałam go zastąpić. Joshuo, jeśli nas oglądasz, wiedz, że nie musisz się spieszyć z powrotem. Zdrowiej spokojnie. Przyznaję jednak, że czuję się zaszczycona, mogąc być tu znowu, zwłaszcza w tak pomyślnym dniu. Milknie i czeka, aż wybrzmią oklaski. KRISTINA:
Cóż za niezwykły wieczór nas dziś czeka! Oczywiście na samym szczycie znajduje się sprawa zabójstwa Jacksona Paige’a. Co się stanie z jego niewdzięcznym synem? Czy zostanie stracony, na co zdaniem wielu z państwa zasłużył? Nie mogę się doczekać werdyktu!
Przechodzi przez studio i siada przy stole, zakładając nogę na nogę i kołysząc stopą w powietrzu.
KRISTINA: Jestem pewna, że podobnie jak ja, śledzili państwo tę sprawę dzień
po dniu, a nawet godzina po godzinie, nasłuchiwali każdego słowa artykułowanego przez Isaaca, obserwowali każdy jego ruch i tworzyli sobie w głowie zdanie o nim. Muszę jednak przyznać, moi drodzy, że mnie ten gość wydaje się zimny jak głaz. Jestem rozczarowana, że okazał tak niewiele emocji. Nawet wczorajszy wyskok z niszczeniem kamer wydawał się zaplanowany, by zepsuć nam przyjemność patrzenia, a nie motywowany prawdziwą pasją. Na ekranie po jej prawej stronie logo przesuwa się do rogu, a pośrodku pojawia się przekaz na żywo z Celi 7. KRISTINA:
Spójrzcie państwo sami: żadnego nerwowego chodzenia po celi, obgryzania paznokci, żadnych krzyków, wrzasków, walenia pięściami w szkło. Nie uronił nawet łzy. Jak by go państwo scharakteryzowali? Nieczuły? Obojętny? Pozbawiony wyrzutów sumienia? Ja przynajmniej takie mam wrażenie. Z całą pewnością człowiek niewinny albo ktoś, kto zawinił, lecz żałuje swego czynu, płakałby teraz jak bóbr. Panie i panowie, młodzieży, dzieci, babcie i dziadkowie: ja wiem, jak bym zagłosowała i jak głosowałam. Nie chcę, by taki potwór chodził tymi samymi ulicami co ja i moja rodzina.
Urywa i czeka, aż jej słowa przenikną do wszystkich umysłów. KRISTINA:
Zobaczmy, jak na niecałe trzy godziny przed możliwą egzekucją wyglądają sondaże. Prosimy o dane.
Na ekranie przekaz z celi zmniejsza się i ucieka na prawo, a po lewej stronie pojawiają się dwie kolumny: „Winny” i „Niewinny”. KRISTINA:
Godzinę temu dziewięćdziesiąt osiem procent głosów wskazywało na winę oskarżonego. Między nami mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego nie sto. Spójrzmy, jak to wygląda w tej chwili.
Czerwone słupki unoszą się i opadają. Napięcie rośnie. KRISTINA: To czekanie mnie wykańcza!
Słupki zatrzymują się z brzękiem. Kristina robi wielkie oczy. Publiczność milczy. KRISTINA:
A to ci niespodzianka! Czyżbyśmy mieli do czynienia z awarią sprzętu? Zaledwie osiemdziesiąt cztery procent zagłosowało na „Winny”. Cóż za spadek! Spróbujmy odświeżyć dane.
Wyniki znikają z ekranu. Słupki znów unoszą się i opadają, po czym zatrzymują się na dźwięk gongu. Kristina stoi nieruchomo z otwartymi ustami. Cisza w studiu staje się nieznośna. KRISTINA: A niech to! Siedemdziesiąt osiem! Jeszcze mniej! Wygląda na to, że
obserwujemy gwałtowną zmianę poglądów, jakiej nie widzieliśmy od czasu sprawy Stantona. Tyle że w drugą stronę. Jakie to ekscytujące! Uśmiecha się sztucznie. Publiczność klaszcze bez przekonania. KRISTINA:
Stoimy u progu czegoś wyjątkowego. Co myślą głosujący? Czy wiedzą coś, czego my nie wiemy? Z pewnością ten młody człowiek, który publicznie przyznał się do zabicia własnego ojca, nie może liczyć na uniewinnienie. Z pewnością nie chcą państwo, by mógł chodzić naszymi ulicami. Przypomnijmy, jak można głosować: jeśli uznają państwo Isaaca Paige’a za winnego, należy zadzwonić pod numer 0909 87 97 77 i dodać na końcu „7”, jeśli za niewinnego, dodać „0”. Głosując SMS-em, należy napisać „ŚMIERĆ” lub „ŻYCIE” i wysłać wiadomość pod numer 7997. Można też zagłosować przez internet, wchodząc na naszą stronę www.wytworniaokozoko.com, klikając zakładkę „Isaac Paige – nastoletni morderca” u góry ekranu i rejestrując głos. Na tej samej stronie znajdą państwo wszystkie aktualne informacje na temat opłat i regulamin głosowania. Wracamy po krótkiej wiadomości od naszego sponsora, Cyber Secure.
Max i Joshua Siedzą przy komputerze w małym pomieszczeniu w piwnicy Królewskiego Sądu Sprawiedliwości, pod studiem telewizyjnym. Jedynymi światłami są niebieski poblask ekranu i biały pasek pod zamkniętymi na klucz drzwiami. Max uderza w klawisze, a Joshua przesuwa informacje i okienka na ekranie dotykowym. – Wciąż jest siedemdziesiąt cztery procent – szepcze prezenter. – Nie mogę działać zbyt gwałtownie – mówi Max. – Ludzie zaczęliby coś podejrzewać. Poza tym cały czas przychodzą nowe głosy i podbijają wynik. – Dużo ich przychodzi? Chłopak kiwa głową. – S p o r o. Kilka numerów dzwoni raz za razem i głosuje na „Winny”. Kto mógłby aż tak pragnąć śmierci Isaaca? – Nie o niego im chodzi – odpowiada Joshua – tylko o to, co reprezentuje. Te numery muszą należeć do rządu. Tak naprawdę są więc finansowane z podatków. – O, kolejny numer robi to samo. I ma ten sam prefiks. – Też rząd. – Kurczę… Im bardziej obniżam wynik, tym zacieklej oni starają się go podwyższyć. Działam na niekorzyść podatników. – Nie możesz tak myśleć. Walczysz o coś ważniejszego od pieniędzy. – Nic nie jest ważniejsze od pieniędzy. – Władza – mówi Joshua. – Dla nich władza jest wszystkim. To, co robisz ty i twoja b a n d a… – Nie jesteśmy bandą. – Oni tak was postrzegają. Zagrażacie ich władzy. Zrobią wszystko, by was powstrzymać. – Wszystko? To znaczy co? – Cokolwiek. Zabiją, przekupią, okłamią, zaszantażują, pomówią o coś. Przecież to wiesz. Już to robili. Cały czas to robią. Nie powstrzymasz ich inaczej, niż odbierając im władzę. – A pan dlaczego nagle się tak zaangażował? Myślałem, że jest pan jednym z nich. Joshua przez chwilę patrzy mu w oczy. Potem przenosi wzrok na ekran.
– Sześćdziesiąt dziewięć procent. – Dzięki – mamrocze Max. – Za co? – Za pomoc. – Hmm… Po moim wczorajszym przemówieniu twoja wizyta była jak zrządzenie losu. Teraz albo nigdy. Rozumiesz? – Myśli pan, że pana zwolnią? – Jasne. Jestem zaskoczony, że jeszcze tego nie zrobili. Na razie tylko mnie zawiesili. – Przerywa i patrzy na zmęczoną twarz Maxa. – Możesz mi się zrewanżować – dodaje. – Jak? – Porozmawiaj z mamą. Zamierają na dźwięk kroków na korytarzu. Stłumione głosy, z których nie da się wyłowić żadnych słów. – Jeśli tu zajrzą, to po nas – szepcze Max. – Fakt – przyznaje Joshua.
Martha Co czują ci wszyscy ludzie? Gniew? Niepokój? Strach? Podniecenie? Wszyscy są nakręceni. To przypomina wyładowanie elektryczne. Trajkoczą podniesionymi głosami, wskazują palcami, kręcą głowami. Wyniki na wielkim ekranie się zmieniają. Co tam robi Kristina? Wygląda na zdenerwowaną. Gdzie jest Joshua? Brzdęk! Słupki się zatrzymują. Wielkie jaskrawoczerwone cyfry przy słowie „Winny” głoszą: „67%”. Ludzie pokrzykują, szydzą. Przepychają się i szturchają. Nikt się nie uśmiecha, wszyscy są wściekli. Wściekli, że ktoś może zostać uniewinniony. Że ktoś może pozostać przy życiu. Jak mogą być tak nieczuli? To prawda, zabił, ale to wszystko nie jest takie jednoznaczne. Tyle że oni nie chcą zawracać sobie głowy. Chcą sprawiedliwości. W swojej wersji. Potrzebują kozła ofiarnego. Kogoś, kogo można by wskazać palcem i zrzucić na niego całą winę. Od kogo słyszałam te słowa? Od Patty. Jezu, Patty. Bomba w plecaku. Detonator w kieszeni. Pot występuje mi na czoło. Chcę stąd uciec. Ci ludzie mnie przerażają. Jak można tak bardzo pragnąć czyjejś śmierci?
Eve i Cicero Eve postukuje palcami w kierownicę. Knykcie ma suche i miejscami popękane, a paznokcie poobgryzane i zniszczone. Sznur samochodów przed nimi ciągnie się w nieskończoność, a na szybie pojawiają się pierwsze krople deszczu. Wycieraczki skrzypią. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? – pyta cicho Cicero. – Nie wiem – odpowiada kobieta. – Z wielu powodów. Wtedy nie znałam cię tak dobrze. Nie chciałam cię stawiać w trudnej sytuacji. Sędzia kiwa głową. – Czyja to była decyzja? O tym, żeby wziął winę na siebie? Eve patrzy na niego. – A czy miałoby to dla ciebie znaczenie? Gdybym powiedziała, że poprosiłam go, żeby zginął za mnie, czy znienawidziłbyś mnie? – Nie, Eve. Bynajmniej. Deszcz pada coraz mocniej. – Próbowałam mu to wyperswadować. Błagałam, ale się uparł. Nie mogłabym… – Uderza dłońmi w kierownicę. – Skąd się wziął ten cholerny korek? Już jesteśmy spóźnieni. Cicero wzdycha. – Eve, uspokój się, proszę. Porozmawiajmy. Eve nie odpowiada. Włącza radio, przeskakuje kanały i zatrzymuje się na dźwięk znajomego głosu Kristiny Albright. – …wręcz niewiarygodne. W ciągu dwóch godzin poparcie spadło aż o trzydzieści trzy procent i obecnie wynosi sześćdziesiąt pięć procent. Eve i Cicero patrzą po sobie. – …bezprecedensowa – trajkocze dalej Kristina. – Nawet w porównaniu ze sprawą Stantona. – Może mu się udać – szepcze Cicero. – …gniewne i hałaśliwe tłumy przed blokiem śmierci i studiem telewizyjnym w Królewskim Sądzie Sprawiedliwości skandują, że głosowanie zostało sfałszowane – kontynuuje Kristina. – Chcą krwi – mówi Eve. – Nie pogodzą się z jego uniewinnieniem. Jeśli zostanie zwolniony, zlinczują go.
Dźwięczy telefon w kieszeni Cicero. Sędzia wyjmuje go, mruży oczy za grubymi okularami i czyta wiadomość. „Z Joshuą. Przeliczamy głosy. Jest nadzieja. Trzymajcie kciuki”. – Musimy tam jechać – mówi Cicero, patrząc przez szybę na nieruchomy sznur samochodów. – Co? – dziwi się Eve. – Zmieniłeś… – Zmieniły się okoliczności – odpowiada Cicero, chowając telefon do kieszeni. Eve bez ostrzeżenia zjeżdża na pobocze. – Zakaz parkowania! – protestuje Cicero. – Nie możesz zostawić tu auta. Eve wyjmuje kluczyk ze stacyjki i otwiera drzwi. – W tej chwili mam to gdzieś – oświadcza.
Isaac To wszystko przypomina sen. Zły sen. Kiedy pojawiły się ostatnie statystyki, pomyślałem, że śnię albo mam halucynacje, że mnie czymś nafaszerowali albo ładują mi prosto do mózgu fałszywe obrazy. Zacząłem się uderzać po twarzy najmocniej, jak potrafiłem, ale nic się nie zmieniło z wyjątkiem tego, że bolało, więc chyba jednak nie śnię. Zegar za moimi plecami wskazuje dziewiętnastą pięćdziesiąt osiem.. Pewnie przy następnej aktualizacji wynik na nowo podskoczy powyżej dziewięćdziesięciu procent. Nie mogę sobie pozwolić na nadzieję, że wyjdę stąd i znów zobaczę Marthę. Że będę żył. Stoję przed szybą, patrząc na krzesła, na których siedzą obserwujący mnie ludzie. Przyjrzałem się każdemu po kolei, ale jej tam nie ma. Dlaczego? Kobieta, która wczoraj dzwoniła, mówiła coś o „łapaniu” Marthy. Chciałbym, żeby ktoś mi to wyjaśnił. Tylko kto? Tu przychodzi jedynie strażnik, który bez słowa przeprowadza mnie z celi do celi. Miałem nadzieję, że przyjdzie. Chciałem ją zobaczyć po raz ostatni. Ale nie chciałem, żeby patrzyła na moją śmierć. Pragnąłem, by zachowała dobre wspomnienia, a nie obraz moich oczu wylatujących z orbit, płonących włosów albo tego, jak krzyczę z bólu. A jeśli rzeczywiście się ukrywa? I jeśli jakimś cudem stąd wyjdę? Patty też nie ma. Puste krzesło w pierwszym rzędzie musi być zarezerwowane dla niej. Nie widzę również Eve. Ani Cicera. Ani Maxa. Dlaczego? „Godzina: dwudziesta zero zero. Do możliwej egzekucji zostało: jedna godzina. Bieżące statystyki…” Ściska mnie w żołądku. Strasznie długie są te przerwy w komunikatach. Może chodzi o budowanie napięcia, a może o dokładne sprawdzenie wyników – nie wiem. Wdech, wydech, wdech, wydech. Kręci mi się w głowie. „…wynoszą: sześćdziesiąt trzy procent za, trzydzieści siedem procent
przeciw. Kolejny komunikat za: trzydzieści minut”. Cholera. Muszę oprzeć dłoń o szybę, by się uspokoić. Żeby mnie skazać, potrzebna jest większość. Gdyby procent głosujących za „Winny” spadł jeszcze o trzynaście i jedną dziesiątą,, mógłbym się uratować. Mógłbym się uratować. Ale… Martho, czekaj na mnie. Bądź tam, gdy wyjdę. Jeśli… Nie. Nie wolno mi robić sobie nadziei.
Martha City kompletnie oszalało. Nie mówi o niczym innym. Na każdym ekranie, w każdej gazecie i rozmowie jest tylko jeden temat. „To morderca”. „Zasłużył na śmierć”. „Pieprzyć wyniki, i tak trzeba go usmażyć”. „I tę całą Honeydew razem z nim! Obydwoje są winni!” Wzdrygam się na dźwięk swego nazwiska. Ulicami przetaczają się tłumy. Jedni z poważnymi twarzami przepychają się i uciekają do domów – zdenerwowani rodzice ciągną dzieci albo pchają wózki, chcąc jak najszybciej uciec w bezpieczne miejsce. Inni mają gdzieś cały rozgardiasz i kupują ciuchy, jedzą w restauracjach albo stoją oparci o barierki, nie zważając na otaczający ich chaos. Większość jednak wyłącza telewizory i wychodzi z domów, kawiarń i barów, by kierować się w to samo miejsce: do bloku śmierci. Idę z nimi. Została niecała godzina na zejście z wynikiem poniżej pięćdziesięciu procent. Chcę tam być, gdy go wypuszczą. A jeśli nie? Wiem, co muszę wtedy zrobić. I zrobię to. Big Ben w oddali wybija kwadrans. Do diabła. Pędź, Martho. Musisz zdążyć.
Sprawiedliwością Jest Śmierć Na prawo od sceny widnieje ekran wypełniony przekazem z Celi 7. Kristina stoi obok niego, uśmiechnięta sztucznie od ucha do ucha. Rozemocjonowana publiczność komentuje, rozmawia przez komórki albo stuka w klawisze. KRISTINA:
Cóż za niezwykły wieczór! Oto najnowsze statystyki w naszym kultowym programie, dowód prawdziwej demokracji i sprawiedliwości w…
PIERWSZY GŁOS Z WIDOWNI:
Jakiej sprawiedliwości? To morderca! Powinien
umrzeć! KRISTINA:
…w waszych głosach. Głosowaliście dziś mnóstwo razy. Zarejestrowaliśmy ogółem…
DRUGI GŁOS Z WIDOWNI: Bo wszyscy chcą zobaczyć, jak ten drań się smaży!
Uśmiech znika z twarzy Kristiny. Przez chwilę wydaje się zagubiona, ale szybko znowu spogląda w kamerę. KRISTINA: Spójrzmy na najnowsze wyniki.
Przekaz z celi wędruje na prawą stronę ekranu, a po lewej pojawiają się dwie kolumny. Czerwone światełka migoczą. KRISTINA: Nie wiem jak państwo, ale ja nie mogę się doczekać, aż kolumna
„Winny” znów się zapełni. Brzdęk! Kristina patrzy w ekran. Za „Winny” głosowało pięćdziesiąt pięć procent respondentów. Słupki są niemal równe! Prowadząca patrzy na publiczność, która odpowiada spojrzeniami spode łba. Kobieta odchrząkuje i zwraca się z powrotem do kamery. KRISTINA: Zostało pół godziny. Tu jeszcze może się zdarzyć wszystko!
TRZECI GŁOS Z WIDOWNI: Fałszują wyniki! CZWARTY GŁOS Z WIDOWNI:
Chcemy jego śmierci! Społeczeństwo zasługuje na sprawiedliwość! My, naród, zasługujemy na sprawiedliwość!
PIĄTY GŁOS Z WIDOWNI: Śmierć dla morderców! Bez wyjątku!
Publiczność wykrzykuje obelgi. Jedni wstają, inni unoszą pięści. Na scenę wchodzi dwóch ochroniarzy. Kristina przywołuje z powrotem na twarz plastikowy uśmiech, lecz w oczach ma niepewność. Wraca do stołu i siada niezgrabnie na wysokim taborecie.
Martha Pot spływa mi po plecach. Biegnę ulicami. Przepycham się przez tłum, który ciągnie mnie to w jedną, to w drugą stronę. Wściekły tłum. Ludzie patrzą na siebie bykiem, szydzą, kręcą głowami. Są głodni. To zwierzęta, którym wymyka się ofiara. Wampiry żądne krwi. Szaleńcy. Mocniej naciągam kaptur. Diabli wiedzą, co by zrobili, gdyby mnie rozpoznali. Przeciskam się między młodymi mężczyznami z puszkami piwa w rękach. – Jak go wypuszczą, to skurwiela załatwimy – mówi jeden. – K u l k a w ł e b i już. Oko za oko – sekunduje mu drugi. – To są jakieś jaja! Za dużo ludzi w tym cholernym kraju popiera morderców. Trzeba z tym zrobić porządek! Władza dla narodu! ŚMIERĆ MORDERCOM! Skandują to hasło w nieskończoność. Rozbrzmiewa w powietrzu, odbija się echem w mojej głowie. Przechodzę na drugą stronę ulicy i idę obok jakiejś matki z dwójką dzieci. Mam nadzieję, że przy nich będzie bezpieczniej. – Wiecie, dokąd idziemy, prawda? – słyszę jej słowa. Dzieci wpatrują się w nią. – Pan mówi w Biblii: „Oko za oko, ząb za ząb”. Taka jest wola Boska, ale niektórzy ignorują Świętą Księgę i Słowo Boże. Co ona bredzi? – Bóg chce, żeby on umarł. Musimy przypilnować, by jego życzenie się spełniło. „Odpieprzcie się od niego” – myślę i pcham się dalej przez tłum, wbrew nadziei wierząc, że są w nim także ludzie, którzy wierzą w sprawiedliwość dla wszystkich i w kochającego, wyrozumiałego, wybaczającego Boga, o ile w ogóle chcą w niego wierzyć; którzy nie kupują bez zastrzeżeń wszystkich bzdur wyczytanych w szmatławcach i nie idą na rzeź jak baranki, tylko myślą
i wyrabiają sobie własne zdanie. Im bardziej zbliżam się do bloku śmierci, tym bardziej tłum gęstnieje. Ludzie stoją na płocie, trzymając transparenty z hasłami wyrażającymi żądanie śmierci Isaaca, tak jakby domagali się czyjegoś życia. Ich nienawiść unosi się w powietrzu jak para z ust, wciska się w pory mojej skóry i dociera do kości. Ale nie dam się zarazić. Mam ochotę wołać: „Mylicie się! Otwórzcie oczy! Zastanówcie się, dlaczego to zrobił! Wy tępi, płytcy…”. Rany, nie znajduję nawet słowa, żeby ich określić. Imbecyle? Idioci? Tylko bez obelg, Martho. Używaj mózgu, nie zniżaj się do ich poziomu. Uprzedzeni. Dwulicowi. Nietolerancyjni. …popaprańcy. Po prostu nie da się inaczej. Dziwne myśli zwykle przychodzą w dziwnych chwilach. Pamiętasz szkołę? Pamiętasz pana Shawa od religii? I jego ulubione powiedzenie? „Nie ma nic groźniejszego od sumienia bigota”. Nie pamiętam, kto to powiedział. Ktoś sławny? Nie mam pojęcia, ale teraz rozumiem te słowa. Logo na budynku mruga w ciemnościach: lodowatoniebieska neonowa tęczówka przypomina nam wszystkim, co się stanie, jeśli się nie podporządkujemy. Od czasu do czasu skwierczy jak błyskawica. Albo prąd. Otaczają mnie ludzie żądni krwi chłopaka, którego kocham. To boli bardziej niż cokolwiek, co mogłoby mnie zranić fizycznie. – Jakie wyniki? – pytam kobietę sprawdzającą coś na telefonie. – To jakaś cholerna kpina! – burczy i pokazuje coś za moimi plecami. Obracam się i widzę wielki ekran rozstawiony przez dziennikarzy. – Tylko pięćdziesiąt dwa procent! – wścieka się na widok liczb. – Nie do wiary! To ma być sprawiedliwość? Zastrzel człowieka, przyznaj się, a puszczą cię wolno. Kpiny! – Sami głosowaliśmy za takim systemem – zauważam, nie podnosząc głowy. – Pewnie to działa w dwie strony. – Co? Wzruszam ramionami. – Przypuszczam, że wiele niewinnych osób straciło życie. – Lepiej tak niż odwrotnie – burczy kobieta.
Chcę się z nią kłócić, ale nie mam czasu. Przepycham się do płotu i zaglądam na drugą stronę. Widzę ścieżkę prowadzącą do pomieszczenia dla obserwatorów Celi 7, okno byłego gabinetu doradcy, przez które tyle razy wyglądałam, wierząc, że wyjdę na wolność. Widzę drzewo, na którym siedział ptaszek dający mi nadzieję i przypominający o tym, że na zewnątrz jest świat. Wspomnienia na chwilę mnie zatrzymują. Wszystko mogło się potoczyć inaczej. Mogłoby mnie już nie być. Dostałam nowe życie. Muszę je wykorzystać. Biorę głęboki oddech. Dalej, dziewczyno! Koło gabinetu doradcy, na trawniku, urządzono prowizoryczny parking. Pewnie ze względu na licznych gości. Ale nie stoją tam zwykłe samochody, tylko same eleganckie fury. Auto Patty pewnie też gdzieś tu jest. Staram się odczytać tablice rejestracyjne. Oto i ono: „P P41GE”. Zaparkowała przy samym budynku, żeby nie musieć zbyt daleko chodzić i nie zmoczyć sobie włosów. Ktoś mnie popycha. Chwytam się płotu, by nie upaść. – Jedenaście minut – słyszę jego głos. – Ale wciąż mamy większość, no nie? Pięćdziesiąt dwa procent. I tak go usmażą! „Muszę się zaraz tam dostać” – myślę i przepycham się w stronę zakrętu, za którym znajduje się przerwa w murze. Czas działać. Zostało tylko jedenaście minut. Znikam w mroku za zakrętem.
Isaac Czuję się jak zwierzę w zoo. Albo krowa w rzeźni. Nie wiem, co robić ani co myśleć. Potrafię jedynie patrzeć na nich, tak jak oni patrzą na mnie. Nie chcę się obrócić i zobaczyć t e g o k r z e s ł a, myśleć o wszystkich, winnych czy niewinnych, którzy siedzieli na nim przede mną, czy wspominać chwili, gdy siedziała na nim Martha, a ja na to patrzyłem. Czuję się jak hipokryta. Przecież jestem winien, a statystyki… Nie, nie mogę o nich myśleć. Nie wolno mi się łudzić. Czekam, aż na trzy minuty oddadzą mi głos. Chcę wyjaśnić, przepraszać; po prostu mówić i być słuchanym. Patty jest już na miejscu. Zauważa mój wzrok i macha. Uśmiecha się. Co ją tak cieszy? Nie odwzajemniam gestu. Eve rozmawia z ochroniarzem, jedną ręką wspiera się pod bok, drugą wymachuje mu przed nosem. Obserwuję ją. Pokazuje trzy palce, obraca się i wskazuje mnie. O co jej chodzi? Obracam się, słysząc dźwięk za plecami. Otwierają się drzwiczki na końcu celi. Przez moment rozważam przeciśnięcie się przez nie i próbę ucieczki, ale potem widzę, co jest za nimi. Na szynach wjeżdża to samo urządzenie, którego użyto w przypadku Marthy. Pełna automatyka – nie potrzeba kata, nie ma zagrożenia, że człowiek popełni błąd. Urządzenie wibruje cicho, jakby już było włączone i gotowe do działania. I chyba tak jest. Zatrzymuje się za krzesłem. Metalowa korona zawisa nad nim, czekając na moją głowę. Robi mi się niedobrze. Trzęsę się. Nie mogę odwrócić wzroku. Robię krok w kierunku maszyny i wyciągam rękę, by dotknąć metalu. Drga i wydaje specyficzny zapach, przypominający ten wydobywający się z przegrzanej prostownicy do włosów Patty albo ze sztucznych ogni. Zapach rozgrzanego metalu. Przyglądam się dokładniej i widzę ciemne plamy na koronie, a także na skórzanych paskach krzesła. Dotykam ich.
Ile nadgarstków przytrzymywały? Nogi uginają się pode mną i osuwam się na kolana. Po twarzy płyną mi łzy. Boję się. Potwornie się boję. Chciałbym, żebyś była tu ze mną. Chciałbym cię przytulić. Martho… Słyszę bębnienie i obracam się. To Eve stoi przy szybie i uderza w nią. Podnoszę się z wysiłkiem i wlokę w jej kierunku. Przykłada dłoń do szyby. Robię to samo. Eve patrzy na mnie z troską i miłością. I ze łzami w oczach. Unoszę trzy palce i marszczę brwi, ale ona kręci głową. Czy to znaczy, że nie udzielą mi głosu? Jak mogą tak nagle, bez wyjaśnienia zmieniać zasady? Mówi coś bezgłośnie, lecz nie potrafię odczytać przesłania. Widzę jedynie, że w kółko powtarza jedno słowo. „Nadzieja?” Tak! To jest to słowo. Za jej plecami Cicero kłóci się z ochroną. Kiwam głową do Eve, by jej przekazać, że zrozumiałem. Odpowiada kiwnięciem, odrywa dłoń od szyby, ociera twarz i wraca na miejsce. Dlaczego ty tego nie zrobiłaś, Patty? Czy przypadkiem nie wybrano cię Matką Roku w „Dobrym Rodzicielstwie” dwa lata z rzędu? Ale pewnie nie ma już sensu się nad tym zastanawiać. Patty nie będzie mnie bronić, gdy skończy się głosowanie. Tego jestem pewien. Może zrobi to Eve. Liczyłem na Marthę, ale… „Godzina: dwudziesta pięćdziesiąt”. Nadzieja, myślę. „Do możliwej egzekucji zostało: dziesięć minut. Bieżące statystyki…” Przez moją głowę przelatują zasłyszane gdzieś zdania. Nadzieja to negacja rzeczywistości. Nadzieja matką głupich. Nadzieja to największe zło, bo przedłuża ludzką udrękę. W moim wypadku, w tej chwili, nadzieja byłaby śmieszna. Bolesna. Wybacz, Eve, ale nie masz racji. Przerwa trwa i trwa. W głowie pulsuje, w brzuchu się przewraca. Unoszę rękę i widzę, jak drży. Nogi trzęsą się pod mną.
„…wynoszą: pięćdziesiąt jeden procent za, czterdzieści dziewięć procent przeciw. Koniec głosowania za: pięć minut”. Pięćdziesiąt jeden procent. Boże. Osuwam się na ziemię i chowam głowę między kolanami. Jezu. Nic już nie wiem. Potrzeba tylko jednego i jednej dziesiątej procenta, żebym wyszedł stąd wolny. Nadzieja. Czy odważę się ją mieć? Zamykam oczy i w wyobraźni wyciągam rękę, a Martha wyciąga do mnie swoją. Koniuszki naszych palców są tak blisko… Nadzieja widzi niewidzialne, czuje nienamacalne i osiąga niemożliwe.
Max i Joshua – Nie możesz zrobić tego raz, a dobrze? – pyta Joshua. Max kręci głową, waląc dziko w klawiaturę. – Próbuję, ale ludzie głosują jak opętani. Jest tyle głosów na „Winny”, że z trudem daję radę. – Zablokuj linie telefoniczne. – Głosują też przez internet i SMS-ami. – Nie da się zablokować wszystkich? – Nie mamy czasu! – wykrzykuje Max. Josua przykłada palec do ust. – Ciii… Jak nas usłyszą… – OK – szepcze Max. – Mógłbym zablokować wszystkie linie, ale to zabrałoby mi tyle czasu, że słupek podskoczyłby mocno i nie zdążyłbym potem tego zrównoważyć. Rozumie pan? Joshua patrzy na zegarek. – Trzy minuty do końca głosowania.
Martha Przez mur, przez trawnik, w cieniu samochodów, obok drzewa Eve i wreszcie za róg na tyły budynku, gdzie nikt mnie nie widzi. Chyba że zmienili położenie kamer. Wtedy jestem ugotowana. Wciąż słyszę tłum. Widziałam ostatnie wyniki: pięćdziesiąt jeden procent. Boże, mam nadzieję, że nie będę musiała odpalać ładunku! Znajduję drogę w świetle dochodzącym z okien. Idę wzdłuż ściany, dotykając jej ręką i liczę okna, by mieć pewność, że jestem na miejscu. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć i siódma cela bez okna. Mijam kolczasty krzew i rynnę. Jeszcze trzy kroki i stop. Schylam się. Jest! Znajduję pokrywę. „Tylu więźniów rzyga albo sra w celi – tłumaczył mi facet od ładunku – że musieli wyłożyć podłogę płytkami, bo inaczej nie dałoby się jej wyczyścić. Zrobili odpływ, żeby wymywać wężem wszystkie nieczystości. Oczywiście ludzie stojący przed budynkiem nie chcą tego widzieć, więc ujście jest za nim”. „Super”, pomyślałam wtedy. Wkładam palce w szczelinę i wyrywam pokrywę. Z dziury wylatuje cuchnący grudkowaty płyn. Z trudem łapię powietrze. Całe szczęście, że nie widzę dokładnie jego koloru. „Weź się w garść”, strofuje mnie głowa. Chwytam plecak i wpycham go do otworu. Potem włączam telefon, sprawdzam, czy jest gotowy do detonacji, i chowam go do kieszeni. I nagle się zatrzymuję. Nie wiem dlaczego. Ciekawość? Może. Z powrotem wyjmuję telefon. Mam jakieś dwie minuty do końca głosowania. Siedem do egzekucji. Jeśli… Szybko. Szybko. Ręce mi się trzęsą, palce są zdrętwiałe i niezdarne, ale udaje mi się wyjąć torbę i otworzyć zamek. Jak wygląda ładunek wybuchowy?
Wkładam dłoń do środka i trafiam na coś twardego. Zimnego, lepkiego. Wyjmuję to. I mogę tylko się gapić. Co to… C o t o?! To jest… Znów chwytają mnie mdłości. Obracam się i wymiotuję. To przecież… Jezu, nic z tego nie rozumiem, ale wiem ponad wszelką wątpliwość, że to, co trzymam w ręku, nie jest żadnym ładunkiem wybuchowym. To… pocieram kciukiem opakowanie i mrużę oczy… to… „Modelina” – czytam. Co takiego? Wstaję i ciskam nią o ziemię. M o d e l i n a? Nawet nie próbowali tego upodobnić do ładunku! Jezu… Co teraz? Jakie są wyniki? Niech to jasna cholera! Skrewiłam, Isaacu, i już nie mogę nic zrobić. Przepraszam cię. Strasznie cię przepraszam. Oddalam się, zawracam, na nowo podchodzę do plecaka i kopię go. – Kurwa! – wrzeszczę i kopię znowu. „A jeśli… a jeśli…?” – kołacze mi się po głowie. Przed oczami mam mroczki, jakbym zbyt szybko wstała. „Idź w miejsce, w którym będzie słychać, jak podają wyniki” – podpowiada mi głowa. „Nie rozklejaj się teraz, dziewczyno. Jazda!” Właśnie. Jazda. Nie rozklejaj się. Musisz zachować zdrowe zmysły, by móc go powitać, gdy wyjdzie. J e ś l i wyjdzie.
Sprawiedliwością Jest Śmierć Kordon ochroniarzy odgradza publiczność od sceny. Kristina stoi obok ekranu, nerwowo przebierając palcami. Publiczność hałasuje – jedni rozmawiają przez telefon, inni stukają w klawisze, jeszcze inni stoją i krzyczą albo wygrażają ochroniarzom, strzykając śliną. Kristina dotyka ucha, uśmiecha się i patrzy w kamerę. KRISTINA: Panie i panowie, wierni widzowie przed telewizorami, widzę, że nasz
nowatorski, rewolucyjny program jak zawsze budzi ogromne emocje. Zostało nam… Urywa i patrzy na stoper na ekranie. KRISTINA: …trzydzieści sekund do końca głosowania.
Isaac Patrzę na widownię, a ona na mnie. Marthy wciąż ani śladu. Czy ogląda mnie gdzie indziej? W telewizji? Szkoda, że jej tu nie ma. Ilekroć mój wzrok pada na Eve, ta podnosi dłoń i dotyka nią serca. Myślałem, że będę już spokojny, pogodzony z sytuacją, ale zamiast tego mam wrażenie, że lada chwila zemdleję, dostanę torsji albo znów osunę się bezwładnie na podłogę. Trzęsę się, w głowie mi pulsuje, dłonie mam spocone i kompletnie nie wiem, co ze sobą zrobić. Gdy siedzę na podłodze, czuję, że muszę wstać, gdy stoję, muszę chodzić, gdy chodzę, muszę usiąść. Chciałbym, żeby czas rozciągnął się w nieskończoność i decyzja nigdy nie zapadła, a jednocześnie chciałbym, żeby to potworne wyczekiwanie wreszcie się skończyło. Mój mózg jest jednym wielkim chaosem i nonsensem. Poddaję się. Ten stres jest nie do zniesienia. „Godzina: dwudziesta pięćdziesiąt pięć. Koniec głosowania”. Cholera. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. „Ostateczne wyniki…” Osuwam się na podłogę. Łzy ciekną mi z oczu. Trzęsę się. Kręci mi się w głowie. „Czterdzieści osiem i siedem dziesiątych procenta za, pięćdziesiąt jeden i trzy dziesiąte procenta przeciw”. Boże jedyny. Boże. Bo… Podnoszę głowę. Czterdzieści osiem procent za? Za czym? Przez chwilę ogarnia mnie panika. Nie pamiętam, co oznacza „za”, a co „przeciw”. Potem widzę, jak Eve wstaje.
Zapłakana, ale uśmiechnięta. Odwzajemniam uśmiech i łzy spływają mi po twarzy. Wracam do domu. Będę żył. Będę żył, Martho. Wkrótce będziemy razem.
Eve i Cicero Eve odchyla się w krześle i zamyka oczy, ale z kącików wciąż spływają jej łzy. Cicero kładzie jej dłoń na ramieniu, a ona opiera się o niego, chłonąc jego ciepło i empatię. W milczeniu wyciągają dłonie ku sobie.
Max i Joshua Ekran komputera gaśnie i w pokoju zapada zupełna ciemność. Joshua zdejmuje płaszcz z oparcia krzesła i wkłada. Max zapina kurtkę i obraca się do prezentera. – Nadal nie rozumiem, dlaczego otworzył mi pan drzwi. Ani dlaczego mi zaufał. Joshua podnosi kołnierz i wzdycha. – Odebrałem telefon – mówi. – Ktoś… jakiś kobiecy głos… mówił, że idzie do mnie młody człowiek i że powinienem mu pomóc. – Skąd oni… ona…? – Max milknie. – Nie wiem – szepcze Joshua. Max idzie w stronę drzwi. – Kto to był? – Nie mam pojęcia. – Joshua kręci głową. – Ktoś, kto potajemnie nas wspiera? Przyjaciółka? Któż to wie? Zastanawiałem się, czy to nie pułapka. Czy to w s z y s t k o nie jest pułapką. Ale zaraz pomyślałem: co mam do stracenia? Jeśli nie teraz, to kiedy? I zaryzykowałem. – Wciąż ryzykujemy – zauważa Max. – Myśli pan, że damy radę się wymknąć niepostrzeżenie? – Miejmy nadzieję – odpowiada Joshua. – Wiem, gdzie jest droga pożarowa.
Sprawiedliwością Jest Śmierć Wściekła publiczność napiera na kordon ochroniarzy, wymachując pięściami i wykrzywiając w furii twarze. Kristina stoi pośrodku sceny z rozłożonymi rękami. KRISTINA (krzyczy): Proszę o spokój! PUBLICZNOŚĆ (chórem): SPRA-WIE-DLI-WOŚĆ, SPRA-WIE-DLI-WOŚĆ!
Uśmiech powoli znika z twarzy prezenterki i kobieta wycofuje się ze sceny.
Martha Mrugam i patrzę, patrzę i mrugam. Odwracam wzrok, zamykam oczy, otwieram je i znów patrzę na wyniki. A one wciąż są takie same. Czytam je na głos z ekranu rozstawionego przez dziennikarzy: „Za: 48,7%. Przeciw: 51,3%”. To prawda. Prawda! On wraca do domu. Jest uratowany. Jezu. Zataczam się, opieram o pień drzewa i przypominam sobie inne drzewo, drzewo Eve, i ptaka wśród gałęzi. Co to za grudka w mojej kieszeni? A, to telefon. Detonator. Wybucham śmiechem. – Nie potrzebowałam go, Patty, mimo twojej podwójnej zdrady! – mówię do nieba. Naszego nieba, Isaacu, z naszymi gwiazdami, w które znów będziemy razem patrzeć. Łzy ciurkiem płyną mi po twarzy, ale mam to gdzieś. Obchodzi mnie jedynie to, że człowiek, którego kocham, jest bezpieczny i że wciąż istnieje nadzieja. Wychodzę z mroku i idę przez trawnik. Widzę samochód Patty zaparkowany blisko budynku. Widzę drzwi, którymi wyjdzie Isaac. I widzę drzewo Eve. Uśmiecham się i płaczę jednocześnie. Jestem tak po-dekscytowana, że nie potrafię spokojnie stać. Całe moje ciało drży, a palce mrowią. Wkładam ręce do kieszeni i machinalnie wciskam przycisk na telefonie. HUK!
Błysk. Jasność. Szok. Uderzenie. Płomień. Ogień.
Żar. Dym. Gruz. Pył. Cisza.
PO WSZYSTKIM
Max i Joshua – Co to było? – pyta Max. W ślad za innymi obracają się w stronę bloku śmierci. W powietrzu rozchodzi się chmura dymu, częściowo przysłaniając oko na niebie, które nie świeci już tak złowrogo. – Blok śmierci – mówi Joshua. Max kręci głową. – Zrobiła to. Ale dlaczego? – Co? – pyta Joshua. – Cholera, moja mama tam jest! – woła chłopak. – Widziałem przez okno, jak wchodziła! I biegnie w stronę dymu.
Blok śmierci Cisza. Pył. Bezruch. Gruz. Krzyk. Wrzask. Płacz. Kaszel. Plucie. Ostatnie tchnienie. Ciała. Przyćmione światła. Niebieskie błyski. Błysk, ciemność, błysk, ciemność. Wycie syren. Głośniejsze. Błyski kogutów. Coraz bliżej. Na miejscu.
Martha Co… Co się…? Moja głowa… ręce… plecy… Ucisk w gardle. Nie mogę oddychać. To przez pył. Jezu. „Siadaj, dziewczyno. Rozejrzyj się. Ogarnij to”. Ściany runęły. Auta płoną. Wyją alarmy i syreny. Niektóre osoby przemieszczają się chwiejnie, inne wciąż leżą. „Myśl, myśl!” Byłam przy bloku śmierci. Widziałam wyniki. Uniewinnili Isaaca. Szłam na spotkanie z nim. Byłam podekscytowana, radosna. „Kombinuj dalej!” Badam dłońmi swoje ciało. Żyję. Oddycham. Coś leży obok mojej nogi. Telefon. Jezu. Nie. O nie. „Nacisnęłaś guzik. To twoja sprawka”. Nie! W plecaku była modelina. Nie ładunek. Prawdziwa bomba znajdowała się gdzie indziej. Wrobili mnie. Eksplozja nie nastąpiła za budynkiem. I nie była mała, jak obiecywał tamten facet. To był cholernie potężny wybuch, który zmiótł dach. „Ty to sprawiłaś”. Mój żołądek fika koziołka. Czuję ucisk w piersi.
Nie mogę złapać tchu. Jestem oszołomiona. Z trudem wciągam odrobinę powietrza, podnoszę głowę i rozglądam się wokół. Rzeź. Ale… gdzie właściwie był ładunek? Na parkingu. Na nowym parkingu, zaraz obok wejścia. „Oszukali cię. Cały czas tobą manipulowali. Nigdy nie miałaś zdetonować ładunku, żeby pomóc Isaacowi w ucieczce. Miałaś zdetonować bombę, żeby…” – Ręce do góry! – woła w moją stronę jakiś głos. „…żeby mogli cię wrobić”. Niech to szlag. Patrzę przed siebie, ale przed oczami migoczą mi gwiazdki. Poza nimi niewiele widzę. Chyba zemdleję. – Ręce do góry, już! Wykonuję rozkaz. „Zatańczyłaś dokładnie tak, jak ci zagrali”. Oślepia mnie światło latarki. Mrużę oczy. – To nie ja! – wołam. Dobrze jednak wiem, że to nieprawda. Podnoszą mnie z ziemi. Z trudem utrzymuję się na nogach. Głowa mi opada. Widzę, jak jeden z nich bierze telefon i wrzuca go do plastikowej torby. – To nie moja wina! – wołam. – Ja nie chciałam! Wrobili mnie! Z wysiłkiem podnoszę głowę. W twarz błyskają mi flesze, niebieskie światła radiowozów i karetek pogotowia, pomarańczowe światła latarń i białe plamki filmujących telefonów. Ktoś biegnie w moją stronę. „Proszę, niech to będzie Isaac”. Zbliża się. Ciemny kształt na jasnym tle. – Martha! – krzyczy. To Eve. – Eve! – bełkoczę, próbując się opierać przytrzymującemu mnie policjantowi. Nogi mam jak z waty. – To nie moja wina! Wrobili mnie. To Patty. Ona to uknuła.
Eve próbuje do mnie podejść, ale policja ją odciąga. – Niemożliwe – mówi. – Patty była w środku. Kręcę głową. Nic nie rozumiem. – Mówiła mi… – Ale Eve ma rację. Dlaczego Patty miałaby tam być, gdyby wiedziała, że to nastąpi? – Przysięgam ci, to nie ja. Musisz mi uwierzyć. Ale jeśli nie Patty za tym stoi, to kto? Eve kiwa głową. Za jej plecami pojawia się Cicero. Znów się chwieję. Policjanci ciągną mnie za ręce i skuwają je na plecach kajdankami. Eve rzuca się do przodu i obejmuje mnie. Tym razem jej pozwalają. – Wierzę ci – szepcze mi do ucha. Wpatruję się w nią. – Co z Isaakiem? Nie odpowiada. W oczach ma łzy. Kręcę głową. – Nie. Nie mów mi tego. Po tym wszystkim? To niemożliwe. – Nie… – zaczyna, ale policja jej przerywa. – Martho Elizabeth Honeydew, jesteś aresztowana pod za… Przestaję słuchać. Jakie to ma teraz znaczenie?
Dom Stantonów Eve, Cicero, Max i Joshua siedzą przy słabym świetle wokół kuchennego stołu, trzymając kubki z kawą, kieliszki z winem i szklaneczkę z whisky. W tle słychać wiadomości telewizyjne. Na stole leżą talerze pełne wysychających ledwie napoczętych bułek z boczkiem i kiełbasek w cieście, a pomiędzy nimi zdjęcia i skrawki papieru. Max podnosi jedną z fotografii. – Załatwili nas na cacy – mówi. Zdjęcie przedstawia jego i Joshuę fałszujących statystyki w sali komputerowej. – Skąd to wszystko się wzięło? – pyta Joshua. – Ktoś wsunął to pod drzwiami, gdy nas nie było – odpowiada Eve. Cicero pociąga łyk whisky, po czym przygryza wąs. Zerka na Eve, ale ona odwróciła się w stronę telewizora. Marszczy brwi, chwyta pilota i podkręca głos. – Policja przypuszcza, że za tragiczną eksplozją, która przed kilkoma godzinami wstrząsnęła blokiem śmierci, stoi znana już grupa dysydentów dążących do obalenia rządu: Thomas Cicero, Eve Stanton, Joshua Decker, Max Stanton, Martha Honeydew, Isaac Paige i nieżyjąca już Lydia Barkova. Nadano im kryptonim Rises 7. – Paige nadal ma status zaginionego – kontynuuje spiker. – Prawdopodobnie nie żyje. Honeydew jest w rękach policji. Czekamy na informacje o pozostałych członkach grupy. – Co robimy? – pyta Cicero. – Pójdziemy tam, gdzie będziemy mile widziani – odpowiada Max. – Do Rises. Rozlega się pukanie. Cała czwórka zamiera i patrzy po sobie. – Eve Stanton! – słychać krzyk zza drzwi. – Wiemy, że pani tam jest! Otwierać! Nikt się nie rusza. – Eve Stanton, mamy nakaz aresztowania pani za morderstwo i przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości! Eve kręci głową.
– Idźcie – mówi do pozostałych. – Ukryjcie się w Rises. Poradzę sobie z nimi. – Mamo… – Proszę otworzyć albo wyważymy drzwi! – Idźcie – mówi Eve i pochyla się w stronę Maxa. – Kocham cię. Chłopak kiwa głową w milczeniu. Kobieta wstaje. Cicero chwyta ją za rękę. Eve nieruchomieje na chwilę i niemal widać, jak przeskakuje między nimi iskra porozumienia. – Idźcie – powtarza Eve i kieruje się ku drzwiom.
1.30. Na ekranie czołówka programu Dzwoń po Sprawiedliwość Powolna, smutna muzyka. Światła krążą wokół studia, by ostatecznie spocząć na Kristinie stojącej obok czarnego stanowiska dla świadka w ciemnozielonej sukni z czarną koronką wokół talii, w czarnych butach z lakierowanej skóry, ze szmaragdowym naszyjnikiem. Z upiętych w kok włosów opadają na twarz starannie rozmieszczone kosmyki. Czarna szminka lśni na uśmiechających się nieznacznie wargach. KRISTINA: Witamy państwa w nocnym wydaniu specjalnym programu Dzwoń
po Sprawiedliwość. Publiczność klaszcze, ale jest poważna i przygaszona. KRISTINA:
To niespodziewane wydanie transmitujemy dla państwa na żywo w następstwie tragicznych wydarzeń, jakie zaszły przed kilkoma godzinami w bloku śmierci. Myślą i modlitwą jesteśmy ze wszystkimi, których dotknęły skutki tego bezdusznego zamachu.
Robi retoryczną pauzę i na chwilę opuszcza głowę. Publiczność milczy. Kristina podnosi wzrok. KRISTINA: Ogromną radość i pewną ulgę przyniosła nam jednak wiadomość, że
podejrzaną aresztowano na miejscu zbrodni i zgodnie z naszym modelem sprawiedliwości, wkrótce otrzyma zasłużony wyrok. Obraca się lekko. KRISTINA: Proszę o wprowadzenie oskarżonej Marthy Honeydew!
Ochrona prowadzi przez scenę Marthę ze skutymi na plecach rękami, w pokrytym pyłem ubraniu, z zakrzepłą krwią na kolanach i łokciach. Twarz zataczającej się dziewczyny jest podrapana, posiniaczona i zakrwawiona.
Widownia gwiżdże i buczy. KRISTINA: Ta odrażająca sprawa powinna być załatwiona jak najszybciej, więc
przejdźmy natychmiast do rzeczy. O jakie zbrodnie tym razem oskarżona jest była więźniarka celi śmierci Martha Honeydew? Po lewej stronie ekranu, pod napisem „ZBRODNIA”, diody migoczą i nieruchomieją, układając się w słowa. Lista ciągnie się przez całą długość ekranu: „ZNISZCZENIE BUDYNKU PUBLICZNEGO, WTARGNIĘCIE, ZNISZCZENIE CUDZEJ WŁASNOŚCI, PLANOWANIE ZAMACHU, ZAKUP NIEDOZWOLONEJ SUBSTANCJI, WYWOŁANIE WYBUCHU, SPOWODOWANIE POWAŻNEGO USZCZERBKU NA ZDROWIU, STWORZENIE ZAGROŻENIA ŻYCIA, ZDETONOWANIE UMIESZCZONEGO W SAMOCHODZIE ŁADUNKU WYBUCHOWEGO WŁASNEJ PRODUKCJI…”. MARTHA (ze stanowiska dla świadka): Co? Bomba w samochodzie? Nie zrobiłam
żadnej z tych rzeczy! Przysięgam! Kristina przesuwa palcem po szyi i mikrofon Marthy zostaje wyłączony. Dziewczyna unosi ręce w geście wzburzenia. KRISTINA:
Cóż za lista! A teraz proszę nam powiedzieć, jaki wyrok jest przewidziany za te przestępstwa.
Obok słowa „RAZEM” mrugające diody zatrzymują się, wyświetlając zamiast liczby lat słowo „DOŻYWOCIE”. Publiczność reaguje okrzykami. GŁOS Z WIDOWNI: Ta dziwka powinna się smażyć! Dlaczego nie czapa? KRISTINA: Otóż to. Muszę państwu wytłumaczyć, że ponieważ w tej chwili nie
mamy potwierdzonych ofiar śmiertelnych, nie można wymierzyć kary śmierci. Dodam jednak, że jeśli zostaną znalezione ciała Patty Paige lub Isaaca Paige’a, którzy wciąż są uznawani za zaginionych, albo jeśli któraś z ośmiu osób przebywających na OIOM-ie nie przeżyje, Honeydew ponownie trafi do bloku śmierci. GŁOS Z WIDOWNI: Niby jak? Przecież go wysadziła.
Kristina emanuje pewnością siebie. KRISTINA: Proszę się nie obawiać, są inne miejsca. Gwarantuję panu, że blok
śmierci nadal będzie istniał. Najpierw jednak musimy zamknąć dzisiejszą sprawę. Przedstawiam państwu pierwszą jurorkę. Jest nią Robbi. Robbi, co sądzisz o oskarżonej? Masz trzydzieści sekund. Stoper rusza. ROBBI: Nie potrzebuję trzydziestu sekund.
Z impetem uderza w dzwonek. Oko świeci z góry. KRISTINA: Ojej. Jakie emocje! Ale nie spieszmy się tak. Nasza publiczność lubi
odrobinę suspensu. Drugim jurorem jest Ishaan. Czas start! ISHAAN: Dlaczego nie udzielono jej głosu na trzydzieści sekund? KRISTINA:
Mogłoby to zranić uczucia rodzin poszkodowanych osób. Zostało ci dwadzieścia pięć sekund.
ISHAAN: Nie rozumiem, co dobrego może wyniknąć z zamknięcia jej. KRISTINA: Chyba nie chcesz, żeby chodziła wolno po naszych ulicach? ISHAAN: Ale… PUBLICZNOŚĆ (skanduje): Do pierdla! Do pierdla! Do pierdla! KRISTINA: Piętnaście sekund.
Pierwsza jurorka, Robbi, z dezaprobatą kręci głową. ROBBI (do Ishaana): Popierasz bandytów, kurwa, czy jak? Naciśnij ten pieprzony
guzik! To twój obowiązek! Szturcha go w ramię. Ishaan odsuwa się od niej. KRISTINA: Ishaanie, musisz podjąć decyzję. Siedem sekund.
Publiczność skanduje głośniej. Ishaan kręci głową, podnosi rękę i delikatnie przyciska guzik. Zapala się drugie oko.
Publiczność eksploduje aplauzem. Kristina się uśmiecha. KRISTINA:
Zatem, szanowni państwo, jury podjęło decyzję. Potrzebowaliśmy do tego zaledwie dwóch głosów, ale dla dobra demokracji również trzeciemu z jurorów dajmy możliwość zagłosowania i dowiedzmy się, czy werdykt będzie jednogłośny! Sid, czas start!
Sid spogląda na pozostałych, a potem na Marthę, która stoi w milczeniu z opuszczoną głową. KRISTINA: Czy chciałbyś szybko coś powiedzieć, Sid?
Od strony widowni dobiegają krzyki i urąganie. SID (kiwa głową): Chyba tak. Dzisiejsza młodzież jest cholernie rozwydrzona.
W moich czasach takie coś nie mieściłoby się w głowie. Powinno się ją przykładnie ukarać. KRISTINA: Dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście… SID (unosi w powietrze oskarżycielsko palec): W zeszłym tygodniu zakpiła sobie
z nas i z prasy. Zrobiła wszystkich w konia. Nie powinna nas kosztować ani gro… KRISTINA: Dziewięć, osiem, siedem. SID: Powinna wrócić do bloku śmierci!
Publiczność wiwatuje. KRISTINA: Pięć, cztery, trzy…
Sid uderza pięścią w ostatni dzwonek i wszystkich troje oczu rzuca jaskrawoniebieskie światło na studio i poranioną twarz Marthy. Kristina uśmiecha się promiennie.
Premier Siedzi odchylony w fotelu przed ścianą w niebieskim pokoju. Na jednym z dużych ekranów trzy postacie – Cicero, Max i Joshua – z torbami w rękach właśnie wyszły ze stacji metra i idą w kierunku trawnika, za którym rysują się budynki Rises. Premier przenosi wzrok na ekran po lewej, nadający transmisję z posterunku policji. Wciska guzik i kamera najeżdża na twarz Eve wpatrzonej w leżący przed nią na stole formularz zatytułowany: „REGULAMIN BLOKU ŚMIERCI”. Eve podnosi długopis i podpisuje dokument. Na ekranie z prawej ochrona prowadzi Marthę przez studio programu Dzwoń po Sprawiedliwość. Dziewczyna uchyla się przed jajkami i zgniłymi owocami, którymi ciska w nią publiczność. Na koniec premier patrzy na największy, umieszczony u góry ekran, na którym widać zniszczony przez wybuch blok śmierci. Karetki i radiowozy odjechały, pył opadł. Wokół budynku łopocze na wietrze broniąca dostępu żółta policyjna taśma. Premier uśmiecha się, pochyla naprzód i wyłącza ekrany. – Kończę na dzisiaj, Sofio – mówi. – Wykonaliśmy kawał świetnej roboty. Ogromnie mi pomogłaś. Nikt nie odpowiada, ale on nawet tego nie zauważa. Wstaje i ściąga z wieszaka płaszcz, mamrocząc do siebie: – Wszystkie pieczenie przy jednym ogniu!
Martha Zabrali mi ubranie i dali biały więzienny kombinezon. Pierścionek, który dostałam od Isaaca, też zabrali. I kazali mi stać w klatce na dworze. Powiedzieli, że nie chcą na swoim komisariacie takich śmieci jak ja. Że nawet na podwórzu kłuję ich w oczy. Przynajmniej kajdanki mi zdjęli. Marznę. Ale jakie to ma znaczenie? Białe reflektory nadjeżdżającego auta niemal mnie oślepiają. A więc to koniec. Ostatnie chwile wolności, nim zawiozą mnie do więzienia. Wolności? A co to w ogóle jest wolność? Czy kiedykolwiek jej zaznałam? Czy zaznał jej ktokolwiek z nas? Otwierają się tylne drzwi. Rozlega się brzęczek i metalowa bramka przede mną też się otwiera. Czyjeś ręce chwytają mnie za ramię i wpychają do samochodu. Przynajmniej jest tu ciepło. Trzaskają drzwiczki. Silnik ryczy i samochód rusza. Nie podnoszę głowy. Nie chcę nic widzieć.
Blok śmierci Pusto. Tłumy się rozeszły. W ciemnościach, w skradzionym aucie siedzi mężczyzna. Czeka. Zabrakło mu już łez. Prostuje się i wyszedłszy z samochodu, cicho zamyka drzwi. Rzuca spojrzenie za siebie, po czym przechodzi spokojnie przez ulicę i schyla się, by ominąć żółtą policyjną taśmę. Unikając światła, przestępuje przez resztki zburzonego muru i kieruje się na teren więzienia dla skazańców. Mija przewrócone drzewo ze sterczącymi korzeniami i połamanymi, powykręcanymi konarami. Dotyka go, jakby szukał w nim pociechy, po czym idzie dalej i znika wśród zgliszczy. Wychodzi stamtąd pół godziny później. Dłonie ma pokaleczone i pokrwawione, twarz podrapaną, a całe ciało pokryte pyłem. Ale niesie coś w ramionach.
Martha Światła mijanych latarń błyskają przez szyby radiowozu. Jasno, ciemno, jasno, ciemno. Ale zmieniają się zbyt szybko, bym mogła przyjrzeć się kierowcy. Podróż do więzienia – nie mam pojęcia którego – trwa dłużej, niż się spodziewałam, jednak niezbyt mnie to obchodzi. I tak jest po wszystkim. Tyle bólu, tyle strat. Tyle niesprawiedliwości. Nie mam już siły walczyć. Przegrałam. – Wypij coś – odzywa się kierowca kobiecym głosem. Zaraz potem uderza we mnie plastikowa butelka. Otwieram usta, żeby rzucić jakąś kąśliwą uwagę o tym, że chcą mnie otruć, ale zmieniam zdanie. Po prostu odkręcam butelkę i piję z wdzięcznością. – Dzięki – mamroczę. Obracam się i patrzę przez okno na moje rodzinne miasto, którego nigdy więcej nie zobaczę. „Źle mnie potraktowało” – myślę, ale przecież ono jest ofiarą w tym samym stopniu co my. Nie wiem, dokąd jedziemy, ale wiem którędy. Wysoko w górze widzę nadpęknięte oko migoczące niebieskim światłem. Płaczę cicho, patrząc, jak oko rośnie w miarę naszego zbliżania się do niego. Jesteśmy tuż obok. Pod nim. Kobieta włącza kierunkowskaz, skręca i zatrzymuje się. – Co… gdzie…? – mamroczę, ale nie odpowiada. Siedzimy. Silnik chodzi. Nie potrafię się powstrzymać przed wyglądaniem przez okno na obraz nędzy i rozpaczy, który według nich jest moim dziełem. Gruzy, resztki budynku. Drzewo Eve wyrwane z korzeniami, ptak prawdopodobnie zabity. Wybuch nie nastąpił tam, gdzie zostawiłam plecak, tylko na parkingu przed budynkiem. Wybuchł samochód pułapka. Umieścili tam ładunek, a mnie dali detonator i okłamali, że ładunek jest w plecaku. Wrobili mnie. To ich robota. Zabili Isaaca, którego ja próbowałam uratować.
Tylko kto za tym stoi? Patty? W takim razie dlaczego weszła do środka? Te same pytania w kółko krążą mi po głowie, a ja wciąż nie znajduję na nie odpowiedzi. Nie wiem, co robię w tym samochodzie i co w ogóle się tu dzieje, kim jest ta kobieta i dlaczego mnie tu przywiozła. Nic nie wiem. Otwieram usta, by ją zapytać, ale ona nagle świeci reflektorami w ciemność. – Przesuń się – mówi cicho. Wykonuję polecenie i słyszę kliknięcie odblokowywanych drzwi. – Zostań tu. Jeśli spróbujesz ucieczki, mogę cię usunąć z powierzchni Ziemi w ciągu pół godziny. Zrozumiano? Kiwam głową. Wysiada, przebiega przed samochodem i znika mi z oczu. Wciąż nie widziałam jej twarzy. Mogłabym się teraz ulotnić, prawda? Nie znalazłaby mnie, prawda? Mogę przynajmniej spróbować. Oż kur…! Zastygam. Mrugam. Wytężam wzrok. W świetle reflektorów idzie w stronę auta jakiś facet. Ostrożnie dźwiga w ramionach coś długiego i najwyraźniej ciężkiego. Kobieta z samochodu wskazuje mu drogę. Mężczyzna z wysiłkiem stawia każdy krok. Mam wrażenie, że drżą mu nogi. Jest chudy i nie wygląda na silnego. Rozczochrany, obdarty… Chwila. Drzwiczki się otwierają. – Martho, pomóż mi. To Gus. Matko jedyna, to on! – Skąd…? – próbuję pytać, ale milknę, bo Gus pochyla się ku mnie, a w jego ramionach.… Ciało. On niósł ciało.
Ciało… Kładzie go obok mnie. Obejmuję dłońmi jego głowę i kładę ją sobie na kolanach. – Czy on…? – Nie potrafię wypowiedzieć tych słów. Za bardzo się boję tego, co mogę usłyszeć. Drzwiczki się zamykają. Ciemność. Dotykam jego szyi, szukam pulsu. Błagam. Nic. Jezu, nic nie czuję. Gus wsiada do auta. Kobieta sadowi się za kierownicą. Silnik się włącza i samochód rusza. – Jak? – pytam wśród szlochów, dotykając zimnej dłoni Isaaca. – Spytaj tę panią – odpowiada Gus, obracając się do mnie w ciemnościach. – Kim pani jest? – pytam zamiast tego. Zerka na mnie w lusterku. Jej oczy błyszczą, jakby właśnie spłatała komuś f i g l a. – Mam na imię Sofia. Myślę, że możemy współpracować. Dokończyć to, co zaczęłaś. Ale najpierw… – wskazuje leżącego na moich kolanach Isaaca. Czyżby…? Serce bije mi mocno z mieszaniną nadziei i strachu. Pochylam się nad zakrwawionym, poobijanym ciałem, przysuwam twarz do jego twarzy i jestem przekonana, że czuję słaby oddech.
Podziękowania Wielkie podziękowania dla całej załogi Hot Key Books: Emmy Matthewson, Tiny Mories, Charlotte Norris, Talyi Baker, Melissy Hyder, Monique Meledje, Ruth Logan, Emily Burns, Emily Cox i Carli Hutchinson. Szczególne i jak zawsze gigantyczne wyrazy wdzięczności dla mojej rewelacyjnej agentki Jane Willis i reszty ekipy UA oraz dla Poppy za jej entuzjastyczne czytanie! Dziękuję czytelnikom i bibliotekarzom, wśród których są Bobbie Quinn, Eammon Griffin, Melanie Wheeler, Katherine Jago, Lawrence Dunn, Robin Garland, Tarnia Roberts, Jo Smedley. A także czytelnikom z LTC: Gail Castledine, Michelle Cooper, Laurze Peach, Laurze Stott-Allworthy, Ros i Philowi, Mags i Seanowi, Steve’owi i Jo. Steve, czuję się zaszczycona, że Cela 7 była pierwszą książką, jaką przeczytałeś od czasu ukończenia szkoły! Dziękuję ekipie z LAC oraz Mickowi i Debbie – tak, pamiętam rozmowę, którą prowadziliśmy, biegnąc przez pastwisko! Za mnóstwo śmiechu i dosadnych dyskusji dziękuję Kate i Richardowi Conwayom, Tracey Wilkinson, Chrisowi Gilesowi i Jac Hall. Wybaczcie, że do tekstu nie trafili ani p******eniec, ani k***fon! Dziękuję też pisarzom: Keris Stainton, Rhian Ivory, Jo Nadin, Zoe Marriott, Sheenie Wilkinson, Pauli Rawsthorne, Vanessie Lafaye, Rachael Lucas, Beth Miller, Emmie Curtis, Sarah Todd Taylor, Liz Kessler, Eve Ainsworth, Liz de Jager, Antonii Honeywell, Essie Fox, Louisie Treger i Rae Earl. Chrisowi Callaghanowi za to, że wciąż mnie rozbawia, zwłaszcza swoimi selfie! A także grupie The Prime Writers za pomoc i wsparcie – jesteście super! Ogromne dzięki dla znajomych autorek, fanek SF i obrończyń mojego zdrowia psychicznego, Rebeki Mascull i Emmy Pass, za ich rozsądne rady, cierpliwe słuchanie moich narzekań i za to, że zawsze mają ciasto na podorędziu. Martinowi i klubowi książki Mim’s za dyskusje, które zmuszają mnie do tego, by więcej myśleć i lepiej pisać. Bardzo pomogła mi rodzina: Russ, Jess, Danny, Bowen, mój tata Richard Gage, a także Ann i Colin Gage, Meghan Holden i David Smith, Janet, Jack,
Paul Baron, Helen i Patrick Megginsonowie, Pat Sheard i Dan Hill (przemyciłam Cię do podziękowań dla rodziny, Dan!). I na koniec dziękuję Tobie, Czytelniku. Bez Ciebie nie byłoby książek, bibliotek ani księgarń i świat byłby uboższy.
Kerry Drewery Kerry Drewery jest autorką Celi 7, pierwszej części tej ekscytującej trylogii, przetłumaczonej już na kilkanaście języków, oraz dwóch wysoko cenionych, bardziej typowych literacko powieści YA: A Brighter Fear z 2012 roku (wybranej książką miesiąca portalu Love Reading 4 Kids i nominowanej do Leeds Book Award) oraz A Dream of Lights z 2013 roku (nominowanej do CILIP Carnegie Medal, nagrodzonej Highly Commended at the North East Teen Book Award i nominowanej do Hampshire Independent Schools Book Awards). Obie zostały wydane przez HarperCollins w Wielkiej Brytanii oraz przez Callenbach w Holandii.
1 Rudyard Kipling, Jeżeli, przeł. Jan Muszkowski. Cytat za: Remigiusz Grzela, Było, więc minęło, Warszawa 2013.