c.s.FRieOoiAP KOROOA cfeof PRZEŁOŻYŁ ZBIGNIEW A. KRÓLICK! pRoLog Miał szminkę na policzku. Kiedy powiał wiatr, czuł tę tłustą plamę na zziębniętej skó...
12 downloads
19 Views
4MB Size
c.s.FRieOoiAP
KOROOA cfeof PRZEŁOŻYŁ ZBIGNIEW A. KRÓLICK!
pRoLog Miał szminkę na policzku. Kiedy powiał wiatr, czuł tę tłustą plamę mna zziębniętej skórze. Czerwona, pomyślał. Szkarłatna. Niejasno przypominał ją sobie, tak samo jak kobietę, która pozostawiła ten ślad. Wargi. Piersi. Uda. Części ciała oddzielone od całości. Ciało bez duszy. Próbował przypomnied sobie jej imię i nie zdołał. Czy to jego wina, czy jej? Jaka kobieta zarzuca sied na dziedzica Merenthy, którego nazwisko stało się synonimem nieszczęścia? Przed nim wznosił się zamek zimne kamienne łuki zarysowywały się w ciemnościach nocy księżycowym blaskiem neomarmu-ru. Kiedyś w oknach paliły się światła, na wielkim kominku trzaskał ogieo, a po dziedziocu rozchodził się zapach grzanego wina. Niegdyś tłum służby wybiegłby powitad przybywającego o tak późnej porze gościa. Kiedyś w drzwiach stanąłby samSamieli marszcząc brwi, spoglądał na młodszego brata zsiadającego z konia, szykując się do całonocnego wykładu o tym, co przystoi. Albo czekałaby tam Imelia, równie zatroskana, ale łagodniejsza w połajankach. Albo Betrise, szeroki w ramionach i wojowniczy. Już nie. Już nigdy. Wszyscy odeszli. Zsiadł z konia - a raczej próbował to zrobid - ale był tak pijany, że stanąwszy na ziemi, zatoczył się i ledwie zdołał uniknąd stratowania przez przestraszone zwierzę. W ostatniej chwili wyjął stopę ze strzemienia i przez chwilę przytrzymywał się rumaka, ciężko dysząc. To był zawsze najgorszy moment, tych kilka pierwszych minut po powrocie do domu, kiedy uświadamiał sobie, jak bardzo jest samotny. Będąc w mieście, mógł udawad, że wszystko jest w porządku - grając, ucztując i zawzięcie uganiając się za kobietami, każąc ciału oddawad się przyjemnościom, jakby w ten sposób mógł zmusid do tego i duszę - lecz po powrocie na zamek to złudzenie 9
rozwiewało się jak dym i nie zostawało mu nic. Zupełnie nic. Czuł w sobie ogromną pustkę, której nie zdołały zapełnid pieszczoty żadnej kobiety, a dręczące go wspomnienia były tak okropne, że nie mogła ich zagłuszyd największa ilośd alkoholu. Udało mu się rozsiodład konia i puścid go wolno. Wiedział, że powinien go oporządzid, lecz w tym momencie nie był w stanie się tym zająd - ani czymkolwiek innym. W stajni było siano i woda, a koo potrafił je znaleźd. Wielki mur, który wzniesiono wokół zamku podczas wojny w 846 roku teraz osypywał się, ale nadal mógł służyd jako ogrodzenie pastwiska. To wystarczy. Musi wystarczyd. Nie miał siły - ani chęci - robid nic więcej. Dlaczego pozostałem przy życiu? pomyślał z rozpaczą. Nie po raz pierwszy zadawał sobie to pytanie. Samiel poradziłby sobie. Samiel płakałby i szalał... a potem poskładałby swoje życie z kawałków i jakoś żył dalej. Gromadząc nowe wspomnienia. Ucząc się zapominad. Mieli w sobie taką siłę wszyscy członkowie jego rodziny... Wszyscy oprócz Andrysa. Playboya. Hazardzisty. Czarnej owcy w rodzinie. Dlaczego tylko jego oszczędzono? Dlaczego tamtej strasznej nocy, kiedy wymordowano mu rodzinę, jemu jednemu pozwolono przeżyd? Wiesz dlaczego. Nie chcesz tego zrozumied, ale musisz. Gmerając przy zamku, odepchnął od siebie tę myśl. Była zbyt bolesna. Mógł przetrwad tylko próbując zapomnied, wszelkimi możliwymi sposobami walcząc ze wspomnieniami. Nawet pijąc do upadłego. Nawet zażywając narkotyki, zakazane środki, które na chwilę łagodziły przerażenie i przynosiły namiastkę spokoju. Wszystko, co dawało chwilową ulgę. Umierał. Rozważał tę myśl, idąc przez wielki hol zamku, spoglądając na wiszące na ścianach portrety. W odpowiednich warunkach człowiek może umierad długo. Zycie może wyciekad z niego stopniowo, z każdym dniem, aż w koocu nie pozostanie nic prócz cielesnej skorupy, zimnej i bezbarwnej jak zwłoki. Popatrzył na portrety innych ocalałych i zadrżał. Było ich siedmiu, a ich imion oraz dat narodzin i śmierci nauczył się za młodu jak
katechizmu. Siedmiu mężczyzn, którzy przeżyli zagładę ich rodzin i przetrwali, by przedłużyd ród. Jak to zrobili? Dlaczego to zrobili? Jak człowiek może zapomnied o czymś takim, mied żonę, spłodzid dzieci i zacząd wszystko od nowa, jakby nic się nie stało? Zaśmiał się krótko, ponuro. 10
Jakiekolwiek posiadali magiczne umiejętności, on na pewno ich nie odziedziczył. Nawet nie potrafił pojąd ich charakteru. Tym razem wybrałeś najsłabszego, pomyślał. Jakby zabójca jego rodziny mógł go usłyszed. Najmniej godnego. Może jednak go słyszał. Może znał myśli ich wszystkich i wybrał Andrysa, ponieważ gdzieś w głębi jego duszy dostrzegł... Co? Nie oszukuj się, pomyślał z goryczą. Nie ma w tobie niczego wartościowego i on o tym wie. Obejrzał portrety tych siedmiu, jeden po drugim, i aż nazbyt wyraźnie dostrzegł to, co go z nimi łączyło. Gdybyż tego nie widział! Gdybyż nie rozumiał... Zataczając się, z jękiem podszedł do barku i nalał sobie pełny kielich trunku z pierwszej lepszej butelki. Słodki kordiał, ulubiony napój jego nieżyjącego brata. Szybko opróżnił kielich, krzywiąc się i usiłując nie smakowad syropowatego płynu, który spływał mu do gardła. Alkohol był teraz jego eliksirem i ukojeniem, a smak nie miał znaczenia. Gdyby tylko wiedział, jak wprowadzid go bezpośrednio do krwi, zrobiłby to i oszczędził sobie kłopotu z kieliszkami. Nagle wydało mu się, że w kącie pokoju poruszył się jakiś cieo. Przestraszony Andry^ upuścił kieliszek, który rozbił się na posadzce z neomarmuru, opryskując mu nogi lepką cieczą. W komnacie roz-szedł się słodki zapach pomaraoczy. Niewielka strata, ale zupełnie wyprowadziła go z równowagi. Łzy pociekły mu po policzkach, a z nimi wróciły wspomnienia minionego dnia. Jej głos. Jej ciało. I pogarda. Boże w niebiosach! O ileż lepsza byłaby całkowita utrata męskości od tej wegetacji i nieustannego lęku, że wspomnienie rzezi pozbawi go sił w decydującym momencie. A sprawdzał to dostatecznie często, by zacząd mied nadzieję, że może - tylko może -w koocu zaczął wracad do zdrowia... Apotem nagle komnata, w której przebywał, wydawała się zbryzgana krwią, a ciało, które tak rozpaczliwie ściskał, zmieniało się w zwłoki, posiekane na kawałki części ciała... Splótł ramiona na piersi i zadrżał. To musi się skooczyd. Boże, to musi się skooczyd. Tak czy inaczej. Jak długo tak można? Dopóki z tym nie skooczysz. Nie ma
innego sposobu. Czy będzie bolało bardziej? Przecież już jesteś martwy, prawda? Tak jak reszta twojej rodziny. Zabił ich szybko, a ciebie powoli, ale jednak zabił. - O Boże - szepnął. - Pomóż mi. Proszę. Teraz wracały wspomnienia, jak zawsze nocami. Jak trucizna sączyły się w jego mózg, pozbawiając zmysłów. Czy to prawdziwa 11
krew, tam na dywanie? Czy w powietrzu unosi się odór śmierci? Jęknął i usiłował z tym walczyd, ale nie miał sił. Krew. Rozbryzgana wszędzie. Szkarłatne krople lśniące w świetle lampy jak tysiąc nieoszlifowanych granatów rozrzuconych na dywanie, podłodze i wokół nóg wielkiego stołu. Krew kapiąca z... Kapiąca z... - Nie! - szepnął. - Proszę. Nie to. Krew zbierała się przy nogach fotela, krew ściekająca strużkami po neohebanowych rzeźbieniach, krew cieknąca z głowy jego brata, nadzianej na szpic oparcia fotela, niczym na włócznię wojownika... Zacisnął powieki i wstrząsnął nim spazm przerażenia. To były bolesne wspomnienia Boże, jakże bolesne! Czy nie ma żadnego sposobu, żeby je powstrzymad? - Zrobię wszystko - szepnął, drżąc jak w febrze. - Wszystko. Byle tylko to się skooczyło! Komnata wyglądała jak pobojowisko, zbiór obrazów zbyt okropnych, by ogarnąd je umysłem. Ciało Imelii, leżące na wielkim stole. Wypatroszone. Długie jedwabiste włosy Betrise, zanurzone w kałuży krwi, kilka kroków od ciała. Djgnna. Mark.^Abechar. Wszyscy Tarrantowie, co do jednego, oprócz Andrysa. WszyscyFracia, siostry i kuzyni, którzy mogli sobie rościd prawo do tego nazwiska, aż po bezbronne niemowlę, również leżące we krwi. I spoglądający na to wszystko, jakby z ponurego tronu, jego bratSamiel. Samiel, najstarszy z nich, który sam obwołał się neohrabią Merenthy. Postawił oczy w słup, jakby odwracał je od tego okropnego widoku, a krew na jego wykrzywionej twarzy czyniła ją w dwójnasób nierealną parodią ludzkiego przerażenia. Przez chwilę Andrys był zbyt wstrząśnięty, by zareagowad. Potem wezbrały w nim mdłości, mdłości, zgroza i przerażenie - potworne i odbierające zmysły. Zgiął się wpół i zwymiotował. Skurcze raz po raz wstrząsały jego ciałem, aż nie miał już czego zwracad, a nawet wtedy nie ustały. Jakby dzięki temu wysiłkowi mógł uwolnid się od strachu. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że w komnacie jest ktoś jeszcze: jakaś wysoka postad, ponura i milcząca, stojąca na środkupoko-ju. Wyglądała tak złowrogo i emanowała takim
chłodem, że łzy na twarzy Andrysa wyschły w mgnieniu oka. Chociaż w mroku nie widział twarzy nieznajomego, nie miał żadnych wątpliwości. Człowiek czy demon, to był morderca jego rodziny. A teraz go obserwował. Czekał. 12
Przerażony Andrys cofał się, aż oparł plecy o ścianę. Po drodze potrącił krzesło, które przeleciało po śliskiej od krwi posadzce i w koocu upadło na leżącą na niej siostrę Andrysa. - Kim jesteś? - zawołał zduszonym głosem, napiętym jak jego nerwy. - Czego chcesz? Nieznajomy stał przez chwilę bez ruchu. W mrożącej krew w żyłach ciszy Andrys słyszał bicie swego serca. Potem mroczna postad poruszyła się i jedwabiście gładki głos oznajmił: - Jestem pierwszym i jedynym neohrabią Merenthy. Pod Andrysem ugięły się ze strachu kolana i byłby upadł, gdyby nie przytrzymał się ściany. - Pierwszy neohrabią nie żyje -jęknął. - Nie żyje! Od dziewięciuset lat spoczywa w grobie, chciał dodad. Krzyknąd. Lecz te słowa nie przechodziły mu przez gardło. - Skądże - odparła postad. - Jednak tę wersję wolał twój ojciec, więc tak ci powiedziano. Ten znamienity Tarrant! Sądził, że trzyma jąc cię w nieświadomości, zapewni ci bezpieczeostwo. Nieznajomy obrócił się na moment, spoglądając na odciętą głowę Samiela. - Oczywiście, nie udało mu się. Nigdy się nie udaje. Postad zrobiła krok w stronę Andrysa, który z przerażenia stracił kontrolę nad zwieraczami i ciepła strużka moczu pociekła mu po nodze. Nagle zapragnął gromu z jasnego nieba, który zabiłby go od razu, nie każąc czekad, aż spotka go taki los jak... jak tamtych. Jak Samiela, Imelię i Marka. Dobry Boże, tylko nie tak, proszę, och, proszę... Postad zatrzymała się, jakby wyczuła, że jeszcze jeden krok okaże się nie do zniesienia dla napiętych jak struny nerwów Andrysa. - On znał prawdę. -Nieznajomy wskazał Samiela. - Pierworod ny zawsze zna prawdę. To jeden z pierwszych warunków, jakie na rzuciłem tej rodzinie, kiedy zgodziłem się, by ród przetrwał. W chwi li, gdy włożył na głowę koronę tego hrabstwa, kiedy przywłaszczył sobie tytuł, wiedział, jaką zapłaci za to cenę. Andrys potrzebował prawie minuty, by zrozumied jego słowa. By uwierzyd.
- A więc o to chodzi? - wykrztusił w koocu. - Wszystko to... dla tego? Z powodu tytułu? Wyczuł gniew budzący się w tej mrocznej postaci - to nie był poryw palącej ludzkiej wściekłości, raczej mroźnej jak powiew arktycz-nego wiatru. 13
- Ja obdarzyłem tę rodzinę życiem oznajmiła lodowatym głosempostad. -I ustaliłem warunki, na jakich pozwalam jej przetrwad. Oszczędziłem waszego przodka, chociaż bez trudu mogłem go za bid. Nie uczyniłem tego ze współczucia, lecz dlatego, że byłem cie kaw, czego zdołają dokonad potomkowie mojego rodu. Tak więc po zostawiłem wam moje ziemie, mój zamek, moje bogactwa i bibliotekę której prawdziwa wartośd przekracza wasze wyobrażenia wszyst ko to i jeszcze więcej. Nieprzebrane skarby. Zabroniłem wam tylko dwóch rzeczy... a po jedną z nich wciąż ktoś sięga. Zdarzyło się to już osiem razy. - Szerokim gestem wskazał na zamordowanych. Uważaj to za przestrogę. -I za to zabiłeś ich wszystkich? wyszeptał Andiys. - Za błąd popełniony przez Samieła? Wszystkich? Czarna postad przez chwilę spoglądała na niego w milczeniu. Nagle Andrys zdał sobie sprawę, że gors koszuli ma zabrudzony wymiocinami, a nogawkę spodni mokrą od moczu. Poczerwieniał ze wstydu. - Ta jego pomyłka była wyzwaniem - odparła zimno postad i tego nie zniosę. A co do moich metod... przekonałem się, że im su rowsza lekcja, tym większe prawdopodobieostwo, że zostanie zapa miętana. Pamiętaj o tym, wychowując swoich potomków. Potomków? Przez moment nie mógł sobie przypomnied, co oznacza to słowo i czy może go dotyczyd. Jego potomkowie? Jeszcze nie miał dzieci. I nigdy nie będzie miał, jeśli ta postad go zabije... Nagle zrozumiał. Wszystko. Stanęły mu przed oczami postacie Ocalałych. Tajemniczych postaci, których dzieje były owiane tajemnicą, które przetrwały, by przedłużyd ród, podczas gdy wszyscy inni poumierali na skutek chorób, wojen lub (o czym niejasno wspominały kroniki) jakichś okropnych wypadków. Lub zostali wymordowani. Tak jak tu? O mój Boże, pomyślał z rozpaczą Andrys. Niech to okaże się pijackim
snem. Spraw, bym obudził się na zapleczu jakiejś gospody i odkrył, że upiłem się do nieprzytomności i to był tylko koszmar, senny koszmar. Proszę, Boże, spraw to... - Widzę, że rozumiesz - zauważył nieznajomy. - Wierzę, że nie będziesz tak głupi, by powtórzyd błąd brata. Odwrócił się, zamierzając opuścid Andrysa, zostawid go samego 14
wśród pomordowanych. Aby mógł pogodzid się z losem, jeśli zdoła. Kiedy się odwrócił, promieo księżyca padł na jego twarz, ukazując rysy. Oświetlając ją... - Nie! -jęknął Andrys. - Nie! Ta twarz była tak podobna do jego własnej, że zaczął wrzeszczed i nie mógł przestad, bo nagle zrozumiał zrozumiał! - jaka upiorna duma mogła popchnąd człowieka do wymordowania całej rodziny i oszczędzid jednego jej członka, najbardziej doo podobnego. Pojął to, chociaż nie potrafił tego wytłumaczyd, chod skręcał się na samą o tym myśl. I wiedział, że od tej pory, ilekrod spojrzy w lustro, zobaczy tę twarz, nie swoją, że z odbicia popatrzą na niego te oczy straszliwie puste, srebrzyste i tak podobne, a zarazem niepodobne do jego oczu, które spoglądały na bezkres piekieł i oczekujące nao męki... Jęczał. Piakal. Zwinął się w kłębek i łzy spływały mu po twarzy. Zanosił się niepohamowanym płaczem, który często wstrząsał nim w nocy. Czy to się nigdy nie skooczy? Czy te wspomnienia nigdy nie zblakną, chod trochę? Kiedy będzie mógł patrzed na twarz pierwszego neohrabiego Merenthy, nie skręcając się z odrazy? Nigdy. Dopóki z tym nie skooczysz. - O Boże - jęknął. - Nie mogę już tego znieśd. Wtedy usłyszał ten głos - szept nie głośniejszy niż potok łez -który przeszył go dreszczem, jakby ktoś drapał go paznokciami po krzyżu. Niewątpliwie był to demoniczny głos - żadne żywe stworzenie nie potrafiłoby wydad takiego dźwięku. Andrysie Tarrancie. Czy tego naprawdę chcesz? Zapomnienia? Czy też chciałbyś znów cieszyd się życiem? Podparł się na łokciu, a drugą ręką otarł łzy. Przed nim stała postad nieco podobna do ludzkiej, chociaż nie miała w sobie nic ludzkiego. Była to plątanina ostrych krawędzi, spowita ciemnością, a wokół niej cienkie macki czarnej mgły wiły się jak żmije. Światło lampy rozszczepiało oczy widma na tysiące różnokształtnych kawałków, odbijających płomieo milionem lśniących iskier. Przez chwilę spoglądał ze zgrozą na istotę, którą przywołał jego strach. Nigdy dotąd nie zmaterializował
niczego równie konkretnego, tak niebezpiecznie fascynującego. Zważywszy, ile Andrys wypił, było zdumiewające, że ten stwór nie bełkotał. Potem zdał sobie sprawę z niebezpieczeostwa, jakie mu grozi. Gdzieś z podświadomości wygrzebał ochronną modlitwę, którą 15
wymamrotał pod nosem, podnosząc kieliszek i z całej siły rzucając nim w demona. Nagle zapragnął, żeby słuchał go tak, jak wytwory fae często słuchały członków jego rodziny. Rozzłościło go, że ten stwór wybrał sobie właśnie taki moment, by go nękad. Demon nie poruszył się. Kielich przeleciał przezeo i uderzył o ścianę, rozbijając się. Słodki kordiał pociekł po boazerii. - Nie stworzyłeś mnie poinformował go demon. -1 nie zdo łasz mnie odpędzid. Jego głos był jak tłuczone szkło, zgrzytliwy i kruchy. - Przybyłem porozmawiad z tobą. Oczywiście, jeśli najpierw chcesz zniszczyd częśd zastawy... Ruchem głowy stwór wskazał na barek. - Poczekam. Kulturalny i sardoniczny głos demona zupełnie go rozbroił. - Czego chcesz? - wyjąkał Andrys. - Przybyłem ci pomóc. Uratowad cię. - Nie! - Dostatecznie dużo wiedział o demonach, żeby się zorientowad, iż ten szukał jakiegoś punktu zaczepienia, sposobu, by go dopaśd. Nawet kompletnie pijany zdawał sobie sprawę z niebezpieczeostwa. Odejdź ode mnie! - Jesteś pusty, Andrysie Tarrancie rzekł demon, wbijając weo błyszczące oczy. - Tak bardzo pusty. Próbujesz wypełnid tę dziurę alkoholem, narkotykami, setkami ciał kobiet, ale bezskutecznie, prawda? - Zostaw mnie w spokoju wyszeptał ochryple. - Wiem czego chcesz. Nie dam ci tego. Nie... - Pomimo to, że mógłbym cię uleczyd? - zapytał demon. - Chociaż mógłbym wypełnid tę pustkę w twojej duszy i znów przywrócid cię do życia? Naprawdę chcesz, żebym odszedł? Zamknął oczy i zacisnął drżące dłonie w pięści. To kłamstwa. Na pewno. Kłamstwa i oszustwa przykrojone do jego potrzeb. Nie mógł sobie pozwolid na słuchanie tego stwora, na cieo nadziei. Koszt byłby zbyt wysoki. Gdyby się zgodził, by to coś zaspokoiło jego potrzeby, pozbyłby się krwi, mózgu, snów albo czegoś równie istotnego... Ponieważ właśnie tak działają demony, czyż nie? Gdy tylko dasz im punkt zaczepienia, jesteś już właściwie martwy. Tylko co miał do stracenia?
Gdzieś z oddali usłyszał własne słowa, jakby wymawiał je ktoś inny: - No już - szepnął. - Powiedz... - Masz wroga. Zamierzam go zniszczyd. Potrzebuję do tego 16
sprzymierzeoca. Ludzkiego sprzymierzeoca. Krótko mówiąc, potrzebuję ciebie. I jestem gotowy zapłacid za tę przysługę, dając ci sposób na osiągnięcie spokoju. - Moja rodzina została zamordowana. Nie możesz tego zmienid. Cokolwiek proponujesz... - A co z zemstą? Te słowa wywołały dreszcz. - Zabiłby mnie szepnął, wyczuwając iskrę nadziei, jaką nagle rozpaliło to słowo, i oie chcąc jej gasid. - Nie miałbym szans. - On cię nie zabije. Ludzkie życie jest dla niego tanie, lecz twoja śmierd byłaby koocem waszego rodu, a on nigdy nie zniszczy żadnego ze swych tworów. Nie, Andrysie Tarrancie, jesteś jedynym człowiekiem na tej planecie, którego on nigdy nie zabije. Dlatego cię potrzebuję. - A więc będzie mnie dręczył... - Bardziej niż teraz? Andrys spuścił głowę. I zadrżał. - On jest potężny - powiedział demon. - Byd może jest naj potężniejszą żywą istotą, jaką stworzyła ta planeta. I złą, bez wąt pienia. Ale jest też dumny i nieskooczenie próżny, i to go zgubi. Głos zmienił się, był teraz gładki jak jedwab. Uwodzicielski. Ła godnie jak narkotyk pieścił mózg Andrysa. - Wiesz, czego chcę. Te raz pozwól, że ci pokażę, co mogę ofiarowad w zamian. Strach ścisnął zimną dłonią serce Andrysa. Sto generacji Tarran-tów krzyczało doo, by uciekał. Tylko... Tylko że... Co miał do stracenia? - Pokaż - szepnął. I nagle przyszło mu do głowy, że może z pomocą tego demona mógłby dopaśd łotra, który wymordował jego rodzinę, odpłacid mu za... Lecz nie szybką śmiercią, o nie. I nie zwykłym bólem. Jakimś cierpieniem, równie dotkliwym jak to, na jakie tamten skazał Andrysa powolną śmiercią za życia, gniciem duszy nie pozostawiającym nic prócz rozpaczy, pozbawieniem wszelkiej dumy, pychy, siły, władzy i nadziei... Wyobraził sobie wyniosłego neo-hrabiego Merenthy, bezsilnego na skutek jego działao, i nagle poczuł, że budzi się w nim jakieś dawno już zapomniane uczucie. Sens życia. Cel. Nadzieja. Krew raźniej popłynęła mu w żyłach 17
i zadrżał, gdy pobudziła jego mózg. Ta myśl przeszyła dreszczem całe ciało. Nagle wszystko zniknęło. Równie nagle jak się zaczęło. Nadzieja, pewnośd, poczucie siły wszystkie te uczucia wchłonęła noc, jakby nigdy ich nie było. Pozostała tylko iskra ciepła w lędźwiach, jakby dopiero co był z kobietą. I pustka tak ogromna, że wydawała się gotowa go wchłonąd. - No? - zapytał demon. - Chcesz znowu żyd? Czy też mam cię zostawid, żebyś zapił się na śmierd i zmienił jedno piekło na dru gie? Co wybierasz? Drżały mu dłonie, gdy usiłował pozbierad myśli. Wiedział, że umowa z demonem to samobójstwo. Nikt nigdy na tym nie wygrał. A on nie był teraz w stanie podejmowad życiowych decyzji. Ale... Zapragnął powrotu tego uczucia. Chciał go tak bardzo, że miał jego smak na języku. Oddałby duszę, żeby znów to poczud... a ten demon wcale jej nie żądał, prawda? Tylko pomocy Andrysa przy uwolnieniu świata od mordercy. Przy oczyszczeniu imienia Tarrantów. - Przecież mogę to odwoład powiedział w koocu. - Kiedy tyl ko zechcę. Jeśli powiem, że to już koniec, odejdziesz i zostawisz mnie w spokoju. Zgoda? Kanciasta twarz wykrzywiła się. Mozaikowe ślepia rozbłysły. Ten grymas był czymś więcej niż uśmiechem i sprawił, że powietrze zdawało się drżed od nienawiści, która przepełniła duszę Andrysa. - Jestem na twoje rozkazy - szepnął demon.
ŚlAt) 0€mOT)A
1 dzie w blasku księżyca, krocząc cicho jak duch po wybielonych deszczem rdeskach. Wszędzie wokół niej marynarze naprawiają zniszczenia po burzy: łatają żagle, rozplątują liny, odwiązują części wyposażenia przywiązane dla bezpieczeostwa do pokładu. Wiatr jest rześki i świeży, i wydaje jej się, że wyczuwa w nim zapach lądu. Tak blisko, tak bardzo blisko... Przez chwilę drży i jest bliska rezygnacji. Jeszcze miesiąc, powiedział kapłan. Może mniej. Potem jednak przypomina sobie, jak będzie wyglądał ten miesiąc -tak samo jak wszystkie dotychczas spędzone na tym statku. To utwierdzają w postanowieniu. Już dosyd, mówi sobie. Dosyd. Morze jest teraz spokojne, wyładowało swój gniew przez ostatnie trzy dni. W świetle księżyca nie widzi białych grzebieni na powierzchni, tylko szkliste czarne fale i sporadyczne błyski gwiazd. Spokojne, jakże spokojne. Śmierd musi byd właśnie taka: ciemnośd, bezruch i głucha cisza - gładkie królestwo, które lekko faluje, wchłaniając kolejną duszę. Wolne od trosk. Wolne od bólu. Wolne od strachu i rozsiewającego go demona, który już pewnie zagląda do jej kabiny srebrzystymi oczami, zastanawiając się, gdzie też podziała się pasażerka. Na myśl o nim oddech więźnie jej w krtani i ciało przeszywa dreszcz. Nie, szepcze. Nigdy więcej. Staje na relingu, czarnymi palcami nóg wyczuwając okrągłe drewno. Morze pod nią... - Mes! - słyszy za plecami głos żeglarza. Przez moment wyobraża sobie jego właściciela - tego niebieskookiego chłopca z Faraday, opalonego, szczupłego i jakże niewinnego - a potem leciutko pochyla się do przodu, w noc. - Mes! Nie! Słyszy kroki i po chwili nie czuje już pod palcami gładkiej poręczy, spada w ciemnośd w chwili, gdy on dociera do miejsca, gdzie przed chwilą stała. Potem głośny tupot nóg i krzyki, gdy nadbiegają inni marynarze. Te dźwięki wydają się dochodzid z innego świata. Jakby ze snu. Ona unosi się, szybuje nad falami. Spada. Woda pod nią
21
sprawia, że czeka niecierpliwie - teraz już nie szklista, ale aksamitna, chłodna i chętna - a potem ten moment mija, gdy ona przebija powierzchnię. Zimne fale rozchodzą się i wpada w nie, szamoce się w lodowatej głębinie, wyrwana ze snu przez mroźną rzeczywistośd morza. Krztusi się słoną wodą i w nagłym ataku przerażenia walczy, żeby wypłynąd na powierzchnię. Myśl o samobójstwie pierzcha, zastąpiona ślepym przerażeniem duszącego się zwierzęcia. Woda ścieka jej po twarzy, gdy w koocu unosi usta nad powierzchnię fal i spazmatycznie Japie oddech. Uspokaja się dopiero po dwóch lub trzech głębokich haustach. Drżąc, kaszle i wypluwa połkniętą wodę, a jej zziębnięte ciało instynktownie unosi się na falach. Nad nią uwijają się marynarze. Jeden zdjął grubą wełnianą kurtkę, a drugi chwycił koło ratunkowe. Czy skoczą za nią do wody? Uratują ją i zmuszą, by nadal żyła? Ta myśl jest bardziej przerażająca niż perspektywa śmierci. Czując, że serce wali jej jak młotem, zaczyna odpływad od statku. Czego obawia się bardziej? Nagle go dostrzega, stojącego wśród innych. Czarna sylwetka. Zupełnie nieruchoma. On jest jak samo morze - jak śmierd - i pomimo dzielącej ich odległości czuje w głowie jego napierające myśli: szukające, analizujące, rozważające. Jego głód. Widzi, jak mężczyzna kładzie dłoo na ramieniu jej niedoszłego zbawcy i mimo dzielącej ją od nich odległości słyszy słowa równie wyraźnie, jakby stała obok niego na pokładzie. - Dokonała wyboru ~ mówi im Łowca władczym tonem, który nie uznaje sprzeciwu. - Zostawcie ją. Spojrzenie srebrzystych oczu nie odrywa się od twarzy, Łowca obserwuje, czeka, wyczuwa w jej obecności śmierd, i to go fascynuje. Przeraża Pomimo całej jego potęgi, mimo wieków bogatych doświadczeo, ten moment jest dla niego całkowicie niedostępny i niezrozumiały. Ona czerpie z tej myśli nową siłę i przestaje poruszad rękami. Fale kołyszą ją łagodnie i pieszczą twarz, gdy zaczyna się zanurzad. Czuje na ustach słony smak wody i krwi, w miejscu gdzie w panice przygryzła sobie wargę. Czy on potrafi to wyczud? Czy to obudzi w nim głód wystarczający, by pożałował obietnicy, jaką złożył tyle miesięcy
temu: że jeśli ona zechce umrzed, zamiast mu służyd, on uszanuje jej wybór i pozwoli jej odejśd? Ona nie jest w stanie zrozumied tej skomplikowanej mieszaniny honoru i okrucieostwa, z jaką się u niego zetknęła. Który demon dotrzymałby obietnicy, widząc, jak jedyne źródło jego pożywienia znika w odmętach? 22
W przypływie otuchy nurkuje w too. Morze zamyka się nad jej głową, otulają ciemnośd. Płynie w dół, najgłębiej jak potrafi, aż płuca pękają z braku powietrza. Wtedy głęboko zaczerpuje tchu, wpuszczając w swe ciało zimny mrok. Morska woda wypełnia jej płuca, i może w innym miejscu, w innym czasie, poczułaby ból. Nie teraz. Skurcze płuc są wspaniałym hymnem wolności i, zapadając w ciemnośd, napawa się przyjemnością umierania. Tym razem bez strachu. Tak mi przykro, Łowco. Tym razem nie nasycisz się strachem, poczujesz jedynie kwaśno-słodkie objęcia śmierci. To zaledwie przekąska dla takich jak ty. Przykro mi... Najświątobliwszy Ojcze! Piszę do ciebie z pokładu ,3ożej Chwały", żeglującej wraz z towarzyszącym jej statkiem na zachód, do portu Faraday. Usiłując powrócid do domu, jesteśmy na morzu już od dziesięciu miesięcy, licząc wedle czasu Primy, i ani jeden tydzieo nie minął bez niespodzianek. Wschodnie Wrota okazały się zamknięte, gdyż ciągnące na wschód prądy były za szybkie, a okoliczne wulkany zbyt aktywne, żebyśmy zdołali tamtędy przepłynąd. Mimo poważnych zastrzeżeo kapitan Rozca skierował statek na południe, na nieznane wody, na których nawet jego rozległa wiedza okazała się dla nas prawie bezużyteczna. Miał nadzieję, że zdołamy przepłynąd na zachód między Ognistymi Wyspami, a następnie dostad się w zasięg tropikalnych prądów i wrócid do domu. Niestety, Nowatlantyda nie sprzyjała nam. Zaledwie obraliśmy ten kurs, a nastąpił wybuch tak potężny, że ogłuszył nas z odległości wielu kilometrów. Żeglarze miotali się w duszącym dymie, ratując żagle przed padającym na nas ognistym gradem. Tego dnia mieliśmy wielu rannych i byłoby ich więcej, gdyby nie Gerald Tarrant, który wykorzystał zasnute dymem niebo i nienaturalną ciemnośd, aby posłużyd się swą Sztuką. Ukryty w ostrzu jego miecza zimny ogieo rozbłysł z silą i jasnością błyskawicy... - Cholera - mruknął Damien. - Nie mogę tego wysład. Ponownie przeczytał akapit, a
potem zmiął kartkę w kulę i cisnął na bok. Wylądowała na stercie podobnych, zalegających na pokładzie kabiny. Objął głowę rękami, usiłując się skupid. 23
Najświątobliwszy Ojcze! Oto szczegóły mojej podróży do wschodnich krain, którą podjąłem w imię Boga i ku Jego wieczystej chwale. Pięd miesięcy zajęła „Złotej Chwale" przeprawa przez Nowatlan-tydę, którą to podróż Bóg pozwolił nam odbyd bez uszczerbku dla żadnego z naszych towarzyszy podróży. Wiedzieliśmy, że w przeszłości pięd wypraw podążało przed nami tym szlakiem, ale nie wiedzieliśmy nic o ich losie. Ku naszemu zdziwieniu i zadowoleniu na tym odległym brzegu znaleźliśmy lud całkowicie oddany Jedynemu i naukom Jego Proroka. Dowiedziawszy się, że my również podróżujemy w imię Boga, ci ludzie przyjęli nas gościnnie i pokazali nam swą ziemię, która wydawała się istnym rajem. Nawet fae została tam ujarzmiona zgodnie z naukami Proroka. Moją duszę przepełniła radośd i nadzieja, gdy na własne oczy ujrzałem, jakie cuda może czynid powszechna wiara. Niestety, niebiaoski wizerunek tego kraju okazał się tylko fasadą. Kiedy zaczęliśmy podejrzewad, iż pod powierzchnią tego pozornego raju kryje się mroczniejsza prawda, byliśmy zmuszeni uciekad na pustkowia, od dawna pozostawione fae i jej wytworom. Podróżowaliśmy we troje: ja, kobieta rakhów, Hesseth - oraz czarnoksiężnik Gerald Tarrant. Skłamałbym, mówiąc, iż kiedykolwiek w pełni ufałem Łowcy lub że dobrze się czułem w towarzystwie kobiety rakhów, lecz w trakcie naszej wyprawy odkryliśmy wspólny cel, który pozwolił nam przezwyciężyd naturalne uprzedzenia. Sądzę, iż z całym przekonaniem mogę stwierdzid, że żadne z nas w pojedynkę nie przetrwałoby tej podróży. W istocie, kilkakrotnie nawet wspólnymi siłami ledwie zdołaliśmy ujśd z życiem z opresji. W czasie podróży przeżyliśmy wiele okropnych chwil, których opisu oszczędzę Waszej Świątobliwości. Wystarczy rzec, iż ta kraina została zatruta dawno temu i w przemyślny sposób. Gerald Tarraht odkrył, że dokonano tego za sprawą demonicznych sił, sprzymierzonych z ludzkimi czarami, a ja nie widziałem powodu, by w to wątpid. Aby dowiedzied się więcej o nieprzyjacielu (i ewentualnie poznad jego słabe strony), ruszyliśmy dalej na południe,
do krainy znajdującej się poza zasięgiem wiernych Jedynego. Tam ludzie i rakhowie zawarli niezwykły pakt, zmierzający do zniszczenia wyznawców Boga oraz ich wiary. Ich kraj był dobrze przygotowany na odparcie ataku i o mało nie zginęliśmy, próbując się tam dostad. Wtedy zginęła Hesseth i zawsze będę żałował, iż nie zdołałem zapewnid jej należytego pochówku 24
ani lepszego miejsca spoczynku niż zalany krwią wąwóz w obcej i niegościnnej krainie. Tam też wróg nawiązał kontakt z Geraldem Tar-rantem, proponując mu za zdradę naszej sprawy nagrodę tak sowitą, że musiała poruszyd nawet jego zimne serce. - Do licha. - Przez długą chwilę spoglądał na ostatnie zdanie, a potem westchnął i skreślił je. - O tym nie mogę mu powiedzied, prawda? Usiadł wygodniej, starając się nie myśled o tamtych dniach. Obawy. Podejrzenia. Gdyby wówczas wiedział to, co wiedział teraz -że Tarrant sprzedał ich, aby zbliżyd się do wroga i skutecznie go zaatakowad - czy sprawy potoczyłyby się inaczej? Wróg ofiarował Ge-raldowi Tarrantowi prawdziwą nieśmiertelnośd. Czy Damien mógł byd pewien, że Łowca jej nie przyjmie? Raczej nie, pomyślał. Któżby przewidział, że w ostatecznym rozrachunku próżnośd Łowcy okaże się silniejsza od jego żądzy nieśmiertelności, a myśl o zniszczeniu jego największego osiągnięcia równie nieznośna jak obawa przed wygaśnięciem jego rodu? Przecież oba były dziełem Łowcy, prawda? Ostatnimi śladami jego obecności na Emie. Cóż w tym dziwnego, że kochał Kościół równie silnie, jak go nienawidził, i udał zdradę, by złapad w pułapkę człowieka, który zamierzał zniszczyd jego dorobek? Nieśmiertelnośd. Zycie bożka, nie znającego strachu przed karą boską. Damien już nigdy nie będzie mógł spojrzed Łowcy w twarz, nie przypominając sobie dokonanego przez tamtego wyboru. Już nigdy nie będzie w stanie udawad, że rozumie Geralda Tarranta lub siły, które tamten reprezentuje. Nie po tym. Z westchnieniem znów podniósł pióro i zaczął pisad. Ustaliliśmy, że naszym nieprzyjacielem jest Książę tej krainy, związany czarnoksięskim przymierzem z demonem spełniającym jego życzenia. Niestety, żałuję, że prawda nie okazała się taka prosta. Taki sojusz stworzyłby konkretnego wroga, którego można by pokonad - a przynajmniej poważnie osłabid - w jednej bitwie. Tymczasem odkryliśmy, iż człowiek
nazywający się Księciem Nieśmiertelnym był jedynie marionetką w szeroko zakrojonym przedsięwzięciu, którego stawką są ludzkie dusze. I chociaż uwolniliśmy tę krainę i jej sąsiadkę z północy spod wpływów demona, obawiam się, że to zaledwie początek wielkiej i strasznej rozgrywki. 25
Teraz znamy już kilka faktów o naszym prawdziwym wrogu, demonie tak silnym i chytrym, że może okazad się największym zagrożeniem dla istnienia człowieka na Ernie. Tu i teraz nosi imię Calesta, lecz niektórzy ludzie nazywają go innymi imionami, a nawet oddają mu boską cześd. Jest prawdziwym demonem, pod względem mocy i postaci, co oznacza, że może oddziaływad na ludzi w sposób równie subtelny i złożony, jakby sam był człowiekiem. Potrafi tworzyd złudzenia tak przekonujące, że nawet moc Łowcy nie zdoła ich przejrzed i podtrzymywad przez bardzo długi czas. Pochodzi z rodziny demonów zwanych Iezu i jak wszyscy Iezu jest odporny na zwyczajne metody zwalczania demonów. Na razie nie znamy pewnego sposobu, aby go powstrzymad. Ponadto żywi się (jak każdy Iezu) ludzkimi emocjami, preferując najostrzejsze przejawy sadyzmu nad łagodniejsze uczucia, jakimi zadowalają się jego mniej groźni pobratymcy. Mówiono, iż takie demony żyją chwilą i brak im umiejętności osiągania - a nawet formułowaniadalekosiężnych celów. To z pewnością rtie jest prawdą w tym przypadku. Calesta zamierza zmienid nasz świat, a po tym, co widziałem we wschodnich krainach, mogę tylko z dreszczem grozy powiedzied, że jest w stanie to zrobid. Byliśmy świadkami skuteczności jego działao na wschodzie, gdzie machinacje tego demona pogrążyły kraj głęboko wierzących i dobrych ludzi w koszmarnej wojnie, której okropności wzdragam się opisad. Mogę się tylko modlid, aby kroki, jakie podjęliśmy dla przeciwdziałania jego wysiłkom, okazały się skuteczne. Tyle dusz może paśd łupem jednego demona! Nic lepiej nie dowodzi, jak bardzo nasz Kościół jest potrzebny temu światu, także dlaczego miecz, kusza, pistolet czy tarcza są zaledwie cieniami jedynego prawdziwego na Emie oręża, jakim jest wiara. Tak oto wracam, z sercem ciężkim od brzemienia tej wiedzy. Bądź pewny, iż podczas tej wojny będę twoim najwierniejszym żołnierzem, dopóki nie nadejdzie dzieo, kiedy znajdziemy sposób na zniszczenie tego demona lub wypędzenia go na zawsze ze świata ludzi. Twój najpokorniejszy i posłuszny... - Jeszcze jeden raport? - powiedział
Tarrant, stając w drzwiach kajuty. Damien obrzucił go gniewnym spojrzeniem, które mówiło, że nie trzeba mu przypominad o poprzednim liście do Patriarchy ani o kłopotach, jakie może na niego ściągnąd. Wysłał go, zamiast stawid się 26
osobiście przed zwierzchnikiem, i kiedy wreszcie stanie przed ojcem świętym, będzie musiał słono za to zapłacid. - Nie tym razem - rzekł krótko. Zakooczył list, szybko podpisał go i odłożył na bok. Nie dało się zaprzeczyd, że zasłużył na gniew Patriarchy. Pytanie tylko, jak długo ten gniew potrwa i jaką przybierze formę. A także, czy ojciec święty zrozumie, że cały ich świat stoi teraz w obliczu zagrożenia i jeśli Kościół ma zwyciężyd, należy zapomnied o osobistych urazach. - A więc doręczysz go osobiście? - Nie mam innego wyjścia, prawda? - odparł z niechęcią, której nie zdołał ukryd. - Muszę wracad. Dobrze o tym wiesz. „Wracaj do domu"- nalegał demon Karril. „Wród do domu najszybciej jak możesz. Jeśli tego nie zrobisz, dasz demonowi Caleś-cie czas... a wtedy świat, do którego wrócisz, może nie byd tym samym, jaki opuściłeś". To mówił rok temu. Może jest już za późno? - Boisz się - myślał głośno Łowca. Nagle ogarnęła go złośd, wściekłośd wzbierająca w nim od dziesięciu miesięcy. - Masz cholerną rację! - wybuchnął. -1 przychodzisz w samą porę, żeby się tym napawad. Nagromadzony w ciągu całej podróży gniew wylewał się z niego i Damien w żaden sposób nie mógł tego powstrzymad. - Co czyni cię lepszym od Iezu, z którym walczymy? Co czyni cię bardziej godnym życia niż on? W tym momencie jakoś nie pamiętam. Jeśli te słowa rozgniewały Łowcę lub obudziły w nim jakieś inne uczucie - niczym tego nie okazał. - Takie gwałtowne oskarżenia nie pasują do ciebie, Vryce - od parł chłodnym, opanowanym tonem. - Jeśli zirytowała cię śmierd tej dziewczyny, powiedz mi to. Damien gwałtownie zaczerpnął tchu. - Ty ją zabiłeś. - Zaproponowałem jej umowę, którą zaakceptowała. Sama podjęła decyzję, od początku do kooca. Chyba o tym zapominasz. Nigdy nie wpływałem na jej wolę ani nie próbowałem nakłonid do służby. Dobrze o tym wiesz. Zdawała sobie sprawę z moich potrzeb i zgodziła się je zaspokajad. Gdyby przeżyła tę
podróż, zostałaby sowicie wynagrodzona za swe starania. Fakt, że postanowiła zerwad naszą umowę... 27
- Zabid się! Odebrad sobie życie! Tak mów - warknął Damien. - Nie używaj eufemizmów. Zabiłeś tę dziewczynę tak samo, jakbyś własnymi rękami poderżnął jej gardło. Ty. - Wiedziała, kim jestem - rzekł cicho. - Tak samo jak ty. I radzę ci, żebyś pogodził się z tym faktem, zanim dopłyniemy do portu, wielebny Yryce. Nasz wróg i tak jest wystarczająco niebezpieczny. Jeśli pozwolimy, by coś nas poróżniło, jaką będziemy mied szansę na jego pokonanie? Damien chciał coś powiedzied, ale jakoś zdołał opanowad gniew, odepchnąd go od siebie. Razem z nienawiścią. Wraz z obrzydzeniem. Ponieważ Tarrant miał rację, niech go szlag. Nie mogli sobie pozwolid na swary. Nie teraz. - W porządku - mruknął. - A więc jakie mamy szanse? Powiedz. Odpowiedziało mu milczenie. Srebrzyste oczy Tarranta były zwierciadłami, w których odbijały się zle przeczucia Damiena. Bardzo niewielkie, zdawały się mówid. Po co szacowad je słowami? W koocu kapłan odwrócił się i cicho zaklął pod nosem. - Nigdy cię nie okłamałem przypomniał Łowca. - Nie. - Damien nabrał tchu i spróbował wyprostowad palce. Dło nie bezwiednie zacisnęły mu się w pięści. - Nie, nigdy mnie nie okła małeś. -1 po długiej jak wiecznośd chwili zdołał dodad: - Poradzisz sobie? Tarrant nie od razu zrozumiał, o co Damien go pyta. - Bez tej dziewczyny? Sztywno kiwnął głową. - Ach - rzekł Tarrant i zamilkł. Miałem nadzieję, że przetrwa dłużej. - Odpowiedz na pytanie - warknął. - Czy dopłynę żywy do portu? Tak. Czy będę w należytej formie, by podjąd walkę z wrogiem, kiedy tam dopłyniemy? Nie, jeśli przez miesiąc będę głodował, wielebny Vryce. - Po chwili dorzucił: - Wiedziałeś o tym, prawda? Kapłan zamknął oczy i głośno wypuścił powietrze z płuc. - Tak. Wiedziałem. - Czy mam to zrozumied jako propozycję? Przypomniał sobie podróż na wschód i koszmary, jakie zsyłał na
niego Tarrant, by żywid się jego lękiem. Nie było to doświadczenie, które kapłan chciałby powtórzyd, lecz jaki miał wybór? Pozwolid, by Tarrant osłabł z głodu i stał się bezużyteczny, zanim 28
przypłyną do Faraday? Kazad mu żywid się strachem członków załogi? Damien westchnął przeciągle i skrzywił się. - Tak - mruknął. - To propozycja. Tyle, ile potrzebujesz... -1 nie więcej - dokooczył gładko neohrabia. - Rozumiem. Boże. Te sny. Po miesiącu człowiek może oszaled. Czy Łowca nie mógłby zamiast nich pid jego krwi? Miał w sobie tyle z wampira, że czasem mogło to byd możliwe. Czy chwilowe osłabienie nie byłoby lepsze od psychicznych męczarni? Ponownie spojrzał na Łowcę, próbując dostrzec głód w tych bladych, zimnych oczach. Czasem zadziwiało go, jak ludzki wydawał się neohrabia, którym kierowały pobudki jak najdalsze od człowieczych. - Żadnych snów o Patriarsze powiedział mu. - Ani o Koście le. W jakiejkolwiek formie. Zgoda? Kąciki ust Tarranta wygięły się w nikłym uśmiechu, w bladych oczach zabłysły iskierki. -Żadnych snów o Patriarsze obiecał. -Przynajmniej jeśli chodzi o te zesłane przeze mnie. - Tak. - Odwrócił się, nie chcąc patrzed ani na niego, ani na list. - Te koszmary mam i bez ciebie, czyż nie? Faraday: klejnot wschodu, serce wszelkiego handlu, schronienie dla wszystkich statków handlowych przemierzających okoliczne wody. W przeciwieostwie do innych wielkich portów Erny to miasto nie opierało swego bezpieczeostwa na układzie terenu, lecz na murach, śluzach, zaporach i ludziach, tworzących skomplikowany system ostrzegawczy, czyniący tę przystao w takim stopniu bezpieczną, w jakim mogło byd jakiekolwiek przybrzeżne miasto. Faraday... Zniszczone. Dostrzegli to już z daleka, a podpłynąwszy bliżej, zobaczyli szczegóły. Wielki falochron, wznoszący się dziesięd metrów nad powierzchnią morza i chroniący port, był teraz mocno poszczerbiony. Sterczały z niego połamane belki, głęboko wbite między głazy resztki jakiegoś statku pochwyconego przez morze i ciśniętego o mur. W mętnej wodzie pływały kawałki masztów, relingów i ożaglowania. Czasem dostrzegali w
niej coś, co mogło byd ludzkimi szczątkami, lecz tak poszarpanymi przez drapieżne ryby, że nie dało się ich zidentyfikowad. 29
Na szczycie muru krzątali się ludzie, dokonując pospiesznych napraw. Damien dostrzegł, że nerwowo spoglądali przy tym na wschód, jakby starając się ocenid stan morza Jednak wielkie fale czasem uderzają bez ostrzeżenia, a sądząc po tych zniszczeniach... Damienowi ścisnęło się serce, gdy minęli pierwszy falochron. Nienawidził morza. Nienawidził jego potęgi i nieobliczalności. A najbardziej nienawidził ograniczeo, jakie nakładało człowiekowi, hamując rozwój cywilizacji. Rozca z ponurą miną skierował „Bożą Chwałę" i towarzyszący jej statek ku wąskiemu wejściu do portu. Damien powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył port, z nabrzeżem zasłanym kawałkami połamanych pomostów i strzaskanych statków. - To nie powinno się zdarzyd mruknął Rozca. - Nie tutaj. - Nie można zatrzymad tsunami. Kapitan prychnął i ruchem głowy wskazał na Faraday. - Oni mogli. Może nie powstrzymad je, ale nie dopuścid, by kogoś zabiły. Na brzegu mieli urządzenia machnął ręką w kierunku klifo wego urwiska - które potrafiły namierzyd trzęsienie ziemi aż w Nowatlantydzie, i tylu dobrych ludzi modlących się o ich skutecznośd, że by działały prawie niezawodnie. Na całym wybrzeżu rozmieścili obserwatorów i syreny alarmowe... Jeszcze nie było tsunami, których nadejścia nie zdołaliby przewidzied. Wyprowadzali na głębokie wody te statki, które mogli, inne cumowali w specjalnym doku unoszącym się na fali, zamykali śluzy, żeby port nie wysechł, a potem wynosili się z tego miejsca.. Może nie umieli powstrzymad żywiołu, ale potrafili cholernie dobrze się przygotowad. Od czasu, gdy przed stu laty zakoo czono budowę ostatniej śluzy, w Faraday nie zatonął ani jeden statek. Spojrzał na port, mrużąc oczy w blasku słooca. Głęboko osadzone oczy nadawały jego twarzy jeszcze bardziej ponury wygląd. - Nie tym razem - mruknął. - Do licha, spójrz tam! Minęli śluzę i falochron, więc teraz nic im już nie zasłaniało widoku na port. Damien zacisnął dłoo na relingu, spoglądając na to, co było niegdyś największym portem wschodniego wybrzeża i porównując go z tym, który
opuścili prawie dwa lata temu. W miejscu, gdzie przedtem z brzegu wystawały tuziny wąskich pomostów, teraz pozostało zaledwie kilka, a i z tych prawie połowa była bardzo zniszczona Brakowało całych odcinków nadmorskiego bulwaru, oraz wszystkich budynków, które kiedyś przy nich stały. A w wodzie unosiły się szczątki masztów i strzępy żagli w takiej ilości, że Damien był pewien, iż wezbrane morze roztrzaskało tu niejeden statek wraz z pasażerami. 30
Tsunami. Na tym niestabilnym świecie zawsze były groźne i Da-mienowi nieraz zdarzało się płynąd statkiem, który nie chciał zawinąd do portu, gdy poziom wód był o kilka centymetrów wyższy niż normalnie, co mogło zapowiadad uderzenie wielkiej fali. Faraday jednak uczyniła z zapobiegania jej skutkom prawdziwą naukę, którą rozwinęła w takim stopniu, że ta straszliwa fala zmiatająca wszystko na swej drodze, tu wyrządzała minimalne zniszczenia. Dotychczas. Słysząc za plecami ciche syknięcie, lekko obrócił głowę. Zobaczył Tarranta. Neohrabia wstał wcześnie słooce zaledwie zaszło za wysoki brzeg i jego blask jeszcze rozświetlał niebo - ale zapewne usłyszał zamieszanie na pokładzie i chciał sprawdzid, co je spowodowało. A może zwęszył zapach śmierci i zapragnął ustalid, skąd dochodzi. Osłonił oczy urękawiczoną dłonią i spoglądał na otaczające ich ruiny. Damien, nie pytając, wiedział, że Łowca sięga swą Sztuką na dno morza, usiłując znaleźd jakąś informację w miejscowych prądach fae. - Najpierw uderzyła tsunami - rzekł w koocu. - Następne fale były... przypadkowe. - Zgadujesz czy wiesz? Powoli pokręcił głową, mrużąc oczy w blasku zachodzącego słooca. - Woda jest wystarczająco płytka, by użyd Sztuki, chociaż ledwie, ledwie. Widzę tylko niewyraźny obraz. - Rozca mówi, że port był dobrze chroniony. - Owszem - przytaknął neohrabia. Jednak niewystarczająco. - Potrafisz wyjaśnid dlaczego? Spojrzenie wyblakłych oczu przywarło do niego. Ich białka były lekko przekrwione od dogasającego słooca. Damien zrozumiał, że wyjście na pokład wiele kosztowało Łowcę. - Byd może nie powinieneś pytad „dlaczego", ale „kto". Damien dopiero po chwili zrozumiał, co neohrabia miał na myśli. - Calesta? Łowca skinął głową. - Można by uznad, że taka klęska żywiołowa to dzieło natury i nic poza tym. Tylko że to trochę dziwny zbieg okoliczności, prawda? Taka katastrofa wita nas zaraz po powrocie do domu. Nasz nieprzyjaciel z przyjemnością przyłożyłby do niej rękę.
- Przecież on nie może wywoływad tsunami, prawda? - A kiedy Tarrant nie odpowiedział, Damien naciskał: Mówiłeś, że 31
Iezu mają władzę tylko nad ludzkimi zmysłami, nie nad materialnym światem. - Tak mówiłem. Tylko że nigdy nie wątpiłem we wszechstronnośd tej władzy, wielebny Yryce. Ani w niebezpieczeostwo, jakie ona stanowi dla tych, którzy nie są przygotowani, aby stawid jej czoło. Iluzje Iezu nie mogą stworzyd prawdziwej fali... mogą jednak oślepid tych, których zadaniem jest ją wykryd i ostrzec innych. - Sądzisz, że tak się tu stało? - Myślę, że to bardzo możliwe. Uważam, iż nasz wróg uznałby to za bardzo odpowiednie powitanie. W ten sposób przypomina nam o jego mocy oraz daje znad, że ma nas na oku. Tak. Bardzo odpowiednie. Zacisnął usta, ponownie próbując wykorzystad fae. Po kilku minutach zniechęcony potrząsnął głową. Zaczekaj, aż wylądujemy, wielebny Yryce. Wtedy powiem ci więcej. Tutaj... fae jest zbyt słaba Ląd. Damien smakował to słowo, gdy wielki statek szykował się do wysadzenia pasażerów na brzeg. Po jedenastu miesiącach żeglugi prawie zapomniał, co oznacza słowo ląd, jaki ma on wygląd i zapach, jak stawiad nogi na nieruchomej ziemi. W dodatku na ziemi bez wulkanów. Po miesiącach spędzonych na Nowatlantydzie miał wrażenie, że skóra przesiąkła mu odorem siarki. Zastanawiał się, czy zdoła go usunąd, używając mydła. Boże, to była piekielna wyprawa... - Wrócisz do Jaggonath powiedział Łowca. Damien obrzucił go przenikliwym spojrzeniem. - Przecież musimy, prawda? Karril ostrzegał... - Abyśmy wrócili do domu, Yryce. Nie mam pojęcia, co to dla ciebie oznacza. Nagle pojął. Tylko o to nie odważył się zapytad przez te długie miesiące podróży. O to, o czym tak usilnie starał się nie myśled. - Wracasz do Puszczy. Tarrant skinął głową. - Wiedziałeś, że tak będzie. Och tak, wiedział - gdzieś w głębi duszy, gdzie każdy chowa fakty, o jakich woli zapomnied. Tylko że teraz musiał spojrzed prawdzie w oczy. Łowca wróci do Puszczy. Oczywiście. A Damien powróci do Jaggonath.
Oczywiście. Obaj sprawdzą swoje terytoria, obaj ocenią, jakie szkody poczynił wróg podczas ich nieobecności. Oddzielnie, zapomniawszy o kilkuletnim przymierzu... Powinien byd rad, że w koocu uwolni się od Łowcy. Jakoś jednak go to nie cieszyło. - Uważasz, że to rozsądne? zapytał spokojnie. 32
- Sądzę, że nieuniknione. Czy pomógłbyś mi zaprowadzid porzą dek w Puszczy? Twoja dusza nie przeżyłaby takiej próby. A przecież Puszcza to moja baza wypadowa. Muszę ją zabezpieczyd, nim zaj mę się czymś innym. - Słaby uśmiech wykrzywił mu wargi. - A ty raczej nie mógłbyś przedstawid mnie Patriarsze, no nie? Wygląda na to, że w naszym obopólnym interesie powinniśmy na jakiś czas się rozdzielid. - Na jakiś czas - przytaknął Damien, zastanawiając się nad tym. Neohrabia stał bokiem do niego, ukazując swój wyrazisty profil i w milczeniu spoglądając srebrzystymi oczami na port. W koocu rzekł: -Mamy wspólnego wroga. Ze względu na jego moc i zamiary... bylibyśmy głupcami, nie łącząc naszych sił. - Taak. - Damien ciężko oparł się o reling. - Pomyślałem tak samo, tylko nie uważam tego za głupotę, a samobójstwo. Tarrant odwrócił się do niego. Przez chwilę, tylko przez króciutką chwilę, Damienowi wydawało się, że dostrzega błysk strachu w tym beznamiętnym spojrzeniu - rysę na gładkiej zbroi arogancji. - Byd może - szepnął. - Byd może.
2 zerwone pastylki. Lśniące jak krople krwi. Białe proszki. Miękkie jak pył, Co gorzkim smaku. Czarne pigułki. Aksamitne i szkliste, niosące zapomnienie. Andrys ustawił je na hotelowej komodzie, buteleczki lśniące w świetle lampy. Zauważył, że drżą mu dłonie. W pokoju było za gorąco. Spokojnie, Andrys. Nie denerwuj się. Już prawie jesteś na miejscu. Pięd dni w drodze. Niełatwa podróż dla kogoś, kto rzadko opuszczał rodzinne strony. Niełatwo wejśd między obcych, którzy nie znają twego nazwiska ani dziedzictwa, a nazwa twego hrabstwa jest dla nich zaledwie miejscem na mapie, nie bardziej i nie mniej znaczącym od każdego innego. Nigdy nie kochał Merenthy ani go nie nienawidził. Te pojęcia implikowały silne emocje, a prawdę mówiąc, traktował swoje hrabstwo jako coś oczywistego. Po prostu było tam. Posiadłośd Tarran-tów znajdowała się na jego skraju, a rodzina Andrysa niegdyś sprawowała w nim władzę. Teraz jednak, kiedy je opuścił, znalazł w sobie pustkę, której nie zdołało wypełnid nawet najlepsze wino. Czuł się zagubiony w miastach wschodu, a czasem, kiedy nadchodziła ciemna noc i otaczały go obce dźwięki i zapachy, miał wrażenie, że jeśli tylko się położy, zamknie oczy i zaśnie, cała ta obcośd uniesie go w dal. Aż zmieni się w westchnienie tego obcego wiatru, cichnący w mroku szept gasnącej nadziei. Czasem modlił się do Calesty, jak do boga. Czasami demon odpowiadał na jego modły. Wtedy duszę Andrysa wypełniały sny o zemście, przeganiając samotnośd. Wówczas czuł nienawiśd tak silną, tak ponaglającą, że drżał jak w febrze jeszcze kilka godzin później, a jego umysł ogarniało kojące odrętwienie. Te sny... Były bólem i ekstazą niemal nie do zniesienia, katharsis tak przerażającą i potrzebną, że kiedy Calesta nie odpowiadał na jego wołania, Andrys płakał bezradny i zrozpaczony jak zagubione dziecko. 34
Teraz te sny były wszystkim, co miał. I tylko nienawiśd trzymała go przy życiu. Ona i narkotyki. Alkohol osłabiał strach, przytępiał ból wspomnieo. Cerebus wyzwalał tkwiące w nim szaleostwo, bestię, którą od czasu do czasu musiał wypuszczad na wolnośd, inaczej pożarłaby go żywcem. Spo-walniacz dawał barwne wizje i muzykę w świecie poszarzałym od smutku. A czarne pigułki ściemniaczabłogosławionego ściemnia-czasprowadzały Zapomnienie oraz cienie śmierci spowijające go jak kokon, łagodziły wszelkie cierpienia, nadzieje i obawy, pozwalając zapomnied o każdej, nawet najmniejszej drobinie tej męki zwanej życiem. Na wystarczająco długą chwilę, by zdołał odpocząd, aby mógł się przespad. Sciemniacz dla tkwiącego w nim tchórza, obawiającego się żyd, lecz jeszcze bardziej bojącego się umrzed. Spojrzał na buteleczki z ich kuszącą zawartością. Przybył do Jaggonath późnym popołudniem, wynajął pokój, zjadł skromny posiłek i najlepiej jak mógł oczyścił się z kurzu po podróży. Teraz... zacisnął palce na buteleczce z czarnymi pigułkami i zamknął oczy, jakby fizyczna bliskośd mogła w jakiś sposób przenieśd zawartośd do jego żył. Nie, jeszcze nie. Nie teraz. Przed zmrokiem powinien jeszcze obejrzed miasto, przygotowad się do jutrzejszego zadania. Przynajmniej tyle, prawda? Niechętnie puścił buteleczkę, pozostawiając ją obok innych. Później, obiecał sobie. Później. To było wielkie i gwarne miasto, pełne nieznośnych widoków, dźwięków i zapachów. Wyczuwał w nim podskórny niepokój, którego smak niemal mial na ustach, gdy kroczył zatłoczonymi ulicami, usiłując poruszad się tak jak miejscowi, czyli nikogo nie dotykając. Zabłocony bruk ulic nie dawał pewnego oparcia dla stóp, ale przynajmniej było tu czysto. Znał miasta, w których prawo nie wymagało używania tych dziwnych przyrządów do chwytania kooskiego łajna. Jego zapach przekraczał ludzkie pojęcie. Tutaj, dzięki przedziwnemu połączeniu uprzejmej tolerancji z przepisami prawa, w bramach nie tłoczyli się starzy pijacy, po chodnikach nie włóczyli narkomani o błędnych spojrzeniach, snujący szalone marzenia o chaosie i
zbrodniach, nie było nawet rozczochranych proroków wykrzykujących ostrzeżenia o rychłym koocu świata i rozdających ulotki reklamujące pobliską pogaoską świątynię. Tacy ludzie też tu żyli, jak w każdym innym mieście, ale w Jaggonath nie pokazywali się publicznie. Andrys Tarrant dziękował za to losowi. 35
Wkrótce znalazł się w srebrnej dzielnicy, biorącej swą nazwę od metalu, który najlepiej odbijał słoneczne światło. Pancerne szyby wystaw ukazywały precjoza wykonane z tego kruszcu i innych: żółtego i różowego złota, miedzi oraz brązu, jak również metali słonecznych, takich jak srebro, białe złoto, platyna czy polerowana stal. Andrys nie znał nazw ich wszystkich i nie potrafił odróżnid jednego od drugiego. Kiedy Betrise wyciągał ulubione sztudce wykonane z pięciu białych metali, zwykle kręcił głową ze zdziwienia, że ktoś zechciał wydad fortunę na coś takiego. Oczywiście, wówczas pieniądze nie były żadnym problemem. Pierwszy neohrabia zadbał o to, inwestując majątek w rozmaite przedsięwzięcia, które potroiły tę fortunę, zanim ktokolwiek zdołał przebrnąd przez gąszcz prawnych przepisów i dobrad się do niej. Gdyby Andrys zastanowił się wówczas nad tym, doszedłby do wniosku, że neohrabia zatroszczył się o swego porzuconego syna, zapewniając dostatek jego potomstwu. Teraz wyglądało to na ponury żart. Pieniądze nie wskrzeszą jego rodziny, prawda? Pieniądze nie zdołają przerwad tego koszmaru. Można nimi jednak zapłacid za narkotyki, trunki i czasem - kiedy potrzebował takich zimnych, profesjonalnych usług - za kobiety. Z trudem wrócił do rzeczywistości i przyjrzał się leżącym na wystawie przedmiotom, usiłując nie myśled o tym, co zamierzał zrobid. Lepiej nie myśled o niczym prócz rozkazów Calesty, słuchad go ślepo i czekad, aż kiedyś, jakoś, uda mu się zemścid. Calesta powiedział, że Andrys powinien udad się do Jaggonath, więc tu przybył. Calesta polecił mu odszukad jubilera, więc zrobił to. Calesta kazał mu zlecid wykonanie... Zimny dreszcz przebiegł Andrysowi po krzyżu. Nie zastanawiaj się, co chce z tym zrobid. Zdążysz się dowiedzied, kiedy będzie gotowe. Zaczął oglądad ułożone na wystawie przedmioty, szukając czegoś, co pomogłoby mu wybrad którąś z pracowni. Każda z nich wydawała się specjalizowad w czymś innym: mijał witryny z klejnotami, sztyletami, ozdobnymi pucharami, rzeźbionymi sztudcami, tysiącami drobiazgów przydatnych na bale, śluby, uroczystości. Nie znalazł
niczego podobnego do tego, czego szukał, lecz czy powinien się dziwid? Od jak dawna w Jaggonath nie robiono takich rzeczy? Ani nigdzie indziej, skoro o tym mowa? W koocu, z trudem ograniczył wybór do trzech możliwości. Po 36
kolei oglądał wystawy za zakratowanymi oknami, usiłując ocenid jakośd prezentowanych prac. Miał nadzieję, że dostrzeże jakiś znak lub omen, który pozwoli mu jeszcze bardziej zawęzid obszar poszukiwao, żeby nie musiał po raz drugi przeprowadzad męczącej rozmowy. Nie zniósłby tego. Obejrzał dwie wystawy, nie znalazł niczego, co by go zainteresowało, i z westchnieniem podszedł do trzeciej. Ta była obiecująca, gdyż ukazywała unikatową kolekcję misek i pucharów z oplatającymi je delikatnymi figurkami, służącymi jako uchwyty, uszka lub nóżki. Zauważył, że każda rzeźba była inna i wykooczona w najdrobniejszych szczegółach. Na razie nieźle. Spojrzał na pięd stalowych noży o gładkich i zakrzywionych rękojeściach, na eleganckie srebrne ramki i pamiątki, a potem zajrzał do pracowni... I serce zamarło mu w piersi. Stalowe i srebrne cacka zapadły w cieo, nierealne jak sen. Przez chwilę nie mógł się poruszyd, a potem podszedł do drzwi i złapał za klamkę. Ozdobny uchwyt był ciepły w dotyku i trzymając go, Andrys poczuł, że serce bije mu dziwnie szybko. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Wesoło zadźwięczły dzwoneczki, gdy zajrzał do chłodnego wnętrza sklepu. W środku stały gabloty wystawowe, stoły pokryte aksamitem, długa lada z blatem z pięknego białego neomarmuru... I dziewczyna. Wszedł do środka, puszczając drzwi, które zamknęły się za jego plecami. Boże, ależ była śliczna! Nie tak jak kobiety, które zwykle mu się podobały piersiaste, szerokobiodre i wyzywające - lecz w sposób zapierający dech, wywołujący zawrót głowy. Skóra, gładka i jasna jak porcelana, lśniła w blasku popołudnia, muśnięta na czole i policzkach lekkim rumieocem opalenizny. Czarne i lśniące jak jedwab włosy miała upięte w luźny węzeł opadający na kark. Wąskie dłonie o niewiarygodnie delikatnych palcach gładziły czarny aksamit stołu. Wydawała się krucha Szczupła, blada i bardzo krucha Jak porcelanowa filiżanka która pęknie, jeśli za mocno ją ściśniesz. Jak witraż z barwnego szkła z delikatną siateczką ołowianych żyłek, który przyjemnie oglądad, lecz jakże łatwo go zniszczyd. Jej widok obudził w nim nowe uczucia tak odmienne od tych, jakie
zazwyczaj czuł w obecności kobiet, że przez chwilę nie był w stanie wykrztusid słowa, tylko stał oniemiały. - W czym mogę pomóc? - zapytała. Była to odruchowa reakcja na przybycie klienta i dziewczyna zaczęła mówid, zanim jeszcze odwróciła się do niego. Potem jej 37
czarne oczy - Boże, te oczy, mógłby w nich utonąd! - napotkały jego spojrzenie i cofnęła się z cichym okrzykiem. Ze zdumieniem zauważył, że się przestraszyła. Jego? Popatrzył wokół, zdumiony, spodziewając się zobaczyd jeszcze kogoś. Jednak w sklepie byli tylko we dwoje. Tę reakcję wywołała obecnośd Andrysa. - Przepraszam powiedział pospiesznie. Nie wiedział, jaki popeł nił błąd, ale bardzo pragnął go naprawid. Czy to możliwe, żeby wy straszyło ją jego nagłe wejście? Wyglądała na istotę, którą łatwo prze razid, jak dzikie i płochliwe stworzonko. - Nie chciałem cię przestraszyd... Zaczerpnęła tchu i wyczuł, że stara się wziąd w garśd. - Nie chodzi o ciebie - powiedziała w koocu. - Po prostu... myś lałam, że to ktoś inny. Ktoś, kogo się tu nie spodziewałam. Przepra szam. - Nieznacznie potrząsnęła głową; czarne włosy opadły jej na kark. - Nie powinnam tak zareagowad. - Uśmiechnęła się i dodała z łagodniejszym wyrazem twarzy: Czy mogę w czymś pomóc? Wygrzebał z kieszeni papiery, które przyniósł, i jakoś zdołał na chwilę oderwad od niej wzrok, żeby upewnid się, że wziął właściwe. - Chcę złożyd zamówienie. Proszę. Wręczył jej rysunki. Wszystko jest tutaj. Zaprowadziła go do jednego z pokrytych aksamitem stołów i przysunęła sobie krzesło. Zajął miejsce naprzeciwko i obserwował ją, gdy oglądała rysunki. Boże, ależ była piękna! W innym miejscu i czasie już spróbowałby ją uwieśd, chodby dla czystej przyjemności zalotów. Jednak tu i teraz czuł się dziwnie bezradny i siedział spokojnie, gdy studiowała rysunki, obserwując, jak szczupłymi palcami wygładza kartki, żeby lepiej im się przyjrzed. - Korona zdziwiła się. Ścisnęło go w gardle. - Rodzinna pamiątka - wyjaśnił. Została... Zaginęła. - Hej, wszystko w porządku? Wyciągnęła do niego rękę. Zadrżał i wizja zniknęła. - Tak - zdołał wykrztusid. - Tylko trochę mi słabo. - Zmusił się, by położyd ręce na stole, starając się wyglądad naturalnie. - Od rana
kiepsko się czuję. Oto niedopowiedzenie! - Myślałem, że już mi przeszło. - Zdobył się na słaby uśmiech. - Chyba jednak nie. - Mogę ci coś przynieśd? - A kiedy zawahał się, podpowiedziała: Szklankę wody? - Nie, ja... - Powoli zaczerpnął tchu, usiłując zebrad myśli. - Tak. Proszę. To byłoby miłe. 38
Woda. To oznaczało, że na chwilę zostanie sam i będzie mógł się wziąd w garśd. Te wizje... Teraz wiedział, że powinien zażyd coś przed opuszczeniem hotelu. Kilka tabletek środka uspokajającego, żeby łatwiej przebrnąd przez tę rozmowę. Jak, na Boga, zdołają teraz dokooczyd? Musisz. Calesta twierdzi, ze trzeba to zrobid, a więc zrobisz to. Kropka. - Proszę - powiedziała, stawiając przed nim szklankę wody. Jej głos był łagodny, uspokajający. Mógłby słuchad go godzinami. -Żałuję, że nie mogę służyd niczym więcej. - To wystarczy. - Woda była chłodna i orzeźwiająca, a dzięki szklance miał co zrobid z rękami. Dziękuję. Kiedy upewniła się, że nic mu nie będzie, wróciła na krzesło naprzeciwko niego. Zauważył w jej włosach pasemko siwizny, tuż nad lewą skronią. Naturalne czy też farbowane? Z jakiegoś powodu miał nadzieję, że to pierwsze. Wydawała się taka naturalna, niczym wdzięczna neosarna wędrująca po jego włościach, a nie wy-pacykowane ślicznotki, z jakimi zwykle się zadawał. Chociaż takie kobiety jak ona nigdy dotychczas nie pociągały Andrysa, ta bezgranicznie go urzekła. Przeglądała rysunki, biorąc do ręki każdy po kolei. Dokładnie przedstawioną koronę neohrabiego. Dziesięd stron w skali jeden do jednego. Inne rysunki, ukazujące detale. Ze zdumieniem pokręciła głową. - Wykonałeś wspaniałą robotę. - Wzorowałem się na oryginale. - A kiedy spojrzała na niego z zaciekawieniem, dodał: - Mój przodek zachował rysunki. Co za niezwykła rozmowa, pomyślał. Jakie to dziwne, tak spokojnie i beztrosko mówid jej o zwyczajach Geralda Tarranta, jakby tylu ludzi nie płakało, nie cierpiało i nie umarło z powodu tej korony. - Z czystego srebra? - zapytała. - Jeśli taka była oryginalna. Skinęła głową. - Do szesnastego wieku zwyczajowo używano srebra. Domyślam się, że ta korona została wykonana wcześniej. Kiwnął głową. - Musiała byd piękna - powiedziała Z wyraźnym podziwem wo dziła wzrokiem po rysunkach i natychmiast zrozumiał, że to ona jest tą artystką, która zmieni jego szkice
w rzeczywistośd. Ta myśl spra wiła mu przyjemnośd. - Z czasów odnowicieli, prawda? 39
- Tak sądzę. - Neohrabiego? - Uśmiechnęła się, gdy i to potwierdził. Jej czarne oczy rozbłysły. - Jeszcze nigdy nie pracowałam dła szlachetnie urodzonych. Słowa uwięzły mu w gardle. Z trudem wykrztusił: - My nie... używamy tytułu. Już od dawna. - Czy to z tego samego okresu? - Na spodzie znalazła szkice zbroi: napierśnik oraz napięstniki ze stali, wytłaczane i inkrustowane. - Zbroja? - Powinienem je odłożyd - rzekł pospiesznie, sięgając po szkice. - To inne zamówienie. Wiem, że tu... - Ależ tak. Nie ja, ale Gresham. Mój szef - wyjaśniła. - Robił takie rzeczy. Wiesz, nie ma na nie popytu. Nie na tyle, żeby był to pewny interes. Myślę jednak, że on z przyjemnością przyjmie to zamówienie. - Czarne oczy znów spojrzały na niego. Nie odważył się w nie popatrzed. - Chyba że chcesz je złożyd gdzie indziej. - Nie - zdołał wykrztusid. - Wcale nie. - A więc pokażę mu te rysunki. Zapewne oszacuje koszt wszystkiego do... powiedzmy czwartku? Oszacuje. Na dźwięk tego słowa aż go skręciło. To oznaczało kolejną rozmowę o tych przeklętych rzeczach, kolejne pytania, wciąż pytania... Na które nie mógł odpowiedzied, ponieważ nie wiedział, dlaczego Calesta kazał je zrobid. - Nie ma potrzeby szacowad kosztów - rzekł pospiesznie. Chciał wypowiedzied te słowa, zanim się rozmyśli. - Cena nie gra roli. Pro szę tylko, żeby były dokładnie takie jak oryginał. Nieważne ile to będzie kosztowało. Zawahała się. - To drogie rzeczy. - Nic nie szkodzi. - Naprawdę drogie. To czyste złoto, tutaj. - Wskazała na jeden z rysunków, wodząc palcem po ozdobnym motywie na napierśniku. Sam materiał... - Pieniądze nie grają roli. Proszę mi wierzyd. Usiadła i przez chwilę się nie odzywała Dostrzegł w jej oczach błysk zaciekawienia, ale wiedział, że nie zapyta go o stan majątkowy. Nie wprost. - Szef zażąda depozytu powiedziała w koocu. Sięgnął pod kubrak, gdzie miał
przywiązaną podróżną sakiewkę. 40
Wyjął ją, rozwiązał rzemyk i wysypał zawartośd na stół. Grube, ciężkie monety, z rodzaju tych, w jakich lokuje się pieniądze, a nie zabiera na zakupy w mieście. Wziął je, żeby nie czekad z załatwieniem tej sprawy, aż miejscowy bank sprawdzi jego konto. Teraz był niezmiernie zadowolony z tego, że to zrobił. Gwizdnęła cicho. Mimo woli uśmiechnął się, rozbawiony. - Czy to wystarczy? - Och, tak sądzę. - Podniosła jedną z monet i obejrzała ją z uśmiechem. Tak, myślę, że Gresham je przyjmie. - Ile mam teraz zapłacid? Zawahała się, a potem wzięła pół tuzina monet: jedna z nich była szczególnie piękna, pamiątkowa. Przyjrzała się jej z podziwem, zanim odłożyła krążek na stół. Równym, starannym pismem wystawiła mu pokwitowanie. - Będę potrzebowała kilku informacji. - Oczywiście. - Jak się nazywasz? - zapytała Wydało mu się, że w jej głosie słyszy coś więcej niż zawodowe zainteresowanie. A może z jego strony były to tylko pobożne życzenia? Boże, a przecież był w tym taki dobry! Gdzie podziały się te jego umiejętności, kiedy są mu potrzebne? - Andrys. Andrys Tarrant. Zadała jeszcze kilka pytao, na które trudniej było mu odpowiedzied. Gdzie mieszka? Stały adres? Jak długo zostanie w Jaggonath? Kto może za niego poręczyd? Wiedział, że te pytania są nieuniknione ze względu na wartośd zamówienia, jakie złożył, ale na niektóre z trudem znajdował odpowiedź. Jak długo tu zostanie? Calesta powiedział, że rozpoczną zemstę w Jaggonath. Ile czasu to zajmie? Później, kiedy w koocu opuścił sklep, oparł się o ceglany mur, zamknął oczy i w duchu przeklął swoją głupotę. Jesteś głupcem, Andri, wiesz? Wizerunek twarzy dziewczyny wypalił się w jego duszy. Powinieneś powiedzied coś mądrego. Zrobid pierwszy krok. Chociaż jej kruchy powab był dla niego czymś nowym, Andrys nie był nowicjuszem w sztuce uwodzenia. Gdyby wydarzyło się to dwa dni wcześniej, zapewne miałby już jej adres i może umówioną randkę. Czyżby plan Calesty tak wytrącił go z równowagi, że nie stad go było nawet na to?
Dobry Boże. Zaśmiał się gorzko, bez radości. Śmiech przeszedł w kaszel. Nawet nie znam jej imienia I dobrze. Co mógłby zaoferowad tej kobiecie? Niespokojne, 41
burzliwe dni. Przykre, irytujące noce. Nie, lepiej zachowa swoje umiz-gi dla dziwek, nie oczekujących niczego prócz pieniędzy, i oportu-nistycznych panien, które można zdobyd podarunkami i słodkimi słówkami. Oto twój styl, komfort i więzienie twej nowej egzystencji. Lepiej trzymaj się tego. Boże, te oczy... Z trudem oderwał się od ściany i ruszył z powrotem do hotelu. Tak jest lepiej, powtarzał sobie. Takie kobiety zazwyczaj mają już mężczyznę, a jeśli nie, to zapewne nie bez powqdu. Miał dośd własnych problemów, czyż nie? Zadrżał i objął się ramionami, zziębnięty pomimo ładnej pogody. Proszki mu pomogą. Małe czarne pigułki. Czekały na komodzie pocałunek słodkiego zapomnienia. Pod ich wpływem zapomni o wszystkim na godzinę, na wieczór, na wiecznośd. O bólu. O niepewności. O strachu. I o tej dziewczynie. Drżąc, wrócił do hotelu. Jeszcze długo po wyjściu Andrysa Tarranta Narilka w milczeniu spoglądała na drzwi. Serce mocno jej biło przez cały czas, kiedy tu był. Dopiero teraz, kiedy odszedł, wróciło do zwykłego rytmu. Dopiero teraz mogła normalnie oddychad, jakby nic się nie wydarzyło. Ta twarz. Tak znajoma. Te oczy... Mogła sobie wyobrazid ich nieco jaśniejszy odcieo (srebro, spękane srebro, kolor lodu i słonecznego blasku), co wystarczyło, gdyż pod innymi względami - kształtem i wyrazem - były takie same jak oczy tamtego. Również włosy miał takie same (złotobrązowe, jedwabiste), tyle że Andrys Tarrant nosił je modnie przycięte, podczas gdy tamten pozwalał im opadad do ramion. Podobnie było z wieloma innymi cechami: drobne różnice, niewielkie, jedynie podkreślające niesamowite, niepokojące podobieostwo tych dwóch osób. Łowca. Pamiętała go z Puszczy i tamtej strasznej, przerażającej nocy. Pamiętała głód płonący w jego czarnych oczach, jego moc tak zimną i dziką, że zmroziła powietrze w płucach Narilki, gdy nabrała tchu, by krzyknąd. Nie był człowiekiem, lecz demonem - zimnym
i okrumym 42
bogiem, którego oczy stanowiły bramy do innego świata, świata tak straszliwie obcego i pięknego, że chociaż zamierzał ją pożred, chociaż płomyk jej życia ledwie trzepotał pod jego naporem, gotowy zgasnąd, pragnęła na zawsze pozostad w mroku jego nocy. Mistycznej, magicznej, tajemniczej nocy. Fioletowe światła, nieziemska muzyka oraz przypływy fae tak subtelne, że utonęłyby w ryku najcichszego oddechu... A teraz pojawił się tu Andrys Tarrant. Tutaj. W jej świecie. Żywy, w przeciwieostwie do Geralda Tarranta; żywy i rzeczywisty w sposób, w jaki tamten nigdy nie będzie. Mogący żyd i kochad jak człowiek... O bogowie. Zamknęła oczy i próbowała myśled o czymś innym. O czymkolwiek. To nie jest właściwy powód, by kogoś pragnąd, i dobrze o tym wiesz. Miała już dośd kłopotów z mężczyznami i nie musiała szukad nowych, prawda? Zawsze przyciągała takich mężczyzn, którzy szukali ofiary, nie miłości, i miała już tego dośd. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, był kolejny nieudany związek. Tylko że wciąż widziała te jego udręczone oczy (zielone, nie szare, i takie błyszczące!), a wspomnienie jego wizyty wciąż było żywe w jej pamięci, kiedy zamykała na noc sklep.
s owca poleciał na zachód wzdłuż doliny Raksha, podążając z biegiem rzeki Lethe. Na zachód, nad Sattin, Łgdzie kiedyś przepłynęli na pokładzie statku przez Baldachim on, kapłan, Senzei Reese i lady Ciani. Wydawało się, że od tego czasu minęło sto lat. Wtedy miał przed sobą jasny cel, prosty i oczywisty... Kiedy wszystko się tak skomplikowało? Gdy silne skrzydła niosły go do domu, coraz bardziej ciążyło mu brzemię paktu. W Merci bez zastanowienia ocalił cywilizację przed upadkiem. Podtrzymującym jego nienaturalnie długie życie mocom z pewnością nie spodoba się to i podejmą odpowiednie kroki, żeby dad nauczkę nieposłusznemu słudze. Pytanie tylko, kiedy i jaką wymierzą mu karę. Na razie nie zrobiły nic. I chociaż przez ten rok, jaki upłynął od tamtego wydarzenia, Tarrant zaczął mied nadzieję, iż nadal będą honorowad utrzymującą go przy życiu umowę, nie łudził się, że ominie go kara. Bezimienny nie znał litości. Wkrótce dolina Raksha rozszerzyła się w równinęjSjTeya, ciągnącą się aż po skraj Puszczy. Tam opadł na ziemię i powrócił do ludzkiej postaci, aby sprawdzid prądy fae i poszukad jakichś śladów knowao Calesty. Jednakże w tym miejscu złowroga siła została całkowicie wchłonięta przez Puszczę, tak że wokół nie pozostało jej ani odrobiny. W ciągu długich miesięcy spędzonych poza Puszczą zdążył zapomnied, jaką miała moc. Stojąc tam, czuł, jak przyciąga jego duszę, niczym złowrogi wir próbujący go pochłonąd. Już kiedyś próbowała. Wtedy ją ujarzmił. Teraz bez trudu stawił opór temu przyciąganiu i ponownie wzbił się na białych skrzydłach, żeby obejrzed swoje włości. Czy mógł mied nadzieję, że Calesta wywarł swoją zemstę gdzie indziej i zostawił Puszczę w spokoju? Nawet gdyby tak było, to tylko chwilowo, i Łowca wiedział o tym. To miejsce jest moją ostoją, źródłem mojej siły. Jeśli demon chce mnie zranid, uderzy tutaj. 44
Fakt, że nigdzie nie dostrzegał śladów działao Calesty, wcale nie dowodził, że nie było tu demona. lezu z łatwością mógł stworzyd złudzenie maskujące jego trop i nawet adept z trudem zdołałby je przejrzed. Czy jego umiejętności były czymkolwiek ograniczone? Ile idealnych złudzeo mógł stworzyd jednocześnie? Gerald Tarrant podejrzewał, że od odpowiedzi na to pytanie mogło zależed jego życie. Gdyby tylko wiedział więcej o lezu. Niech diabli wezmą ten ich kodeks postępowania, zabraniający przeszkadzad sobie wzajemnie, a przez to nie pozwalający życzliwszym lezu przyjśd mu z pomocą! Teraz widział pod sobą drzewa: splątany baldachim pnączy i gałęzi, tak gęsty, że nawet jego wyostrzone zmysły nie zdołały go przeniknąd. Przepływająca poniżej fae ziemi błyskała chwilami jak gwiazdy na niebie, świadcząc o sile tak ogromnej, że żaden demon, lezu czy inny, nie zdołałby się jej oprzed. Tarrant czuł moc fae Puszczy krążącą w jego żyłach jak krew, ożywiającą jego ciało i duszę. Niech Calesta zjawi się teraz, kiedy jest w pełni sił, a wtedy przekona się, jak szybko i bezlitośnie Łowca rozprawia się z wrogami. Nadchodził świt, gdy doleciał do wieży obserwacyjnej swego zamku, sterczącej jak czarna włócznia nad baldachimem drzew. Wyryte na jej wąskim dachu runy błyszczały żywym ogniem w świetle księżyca. Ostrożnie ominął wytyczony przez nie krąg, miejsce, które starannie oczyścił z wszelkiej fae, aby przeprowadzad tam doświadczenia w warunkach zbliżonych do tych, jakie panowały na Ziemi. O tym również myślał, że działo się wieki temu. Czy naprawdę minęły niecałe trzy lata od chwili, gdy mieszkał tutaj samotnie, jedynie w towarzystwie drzew i służby, zajmując się magicznymi eksperymentami? Gdybyż mógł po prostu wrócid do tego życia i pozwolid, by mrok Puszczy zagoił wszystkie rany zadane mu przez świat żywych! Jednakże to marzenie, chociaż tak kuszące, nie mogło się teraz ziścid. Dopóki Calesta żył, nienawidził i snuł plany zemsty, nawet Puszcza nie była bezpiecznym schronieniem przed jego demonicznymi knowaniami. Później. Kiedy będzie po wszystkim, gdy Calesta zostanie unie-
szkodliwiony, mój pakt umocniony, a Vryce pójdzie swoją drogą, inną niż moja... Wtedy będę miał czas i sposobnośd, by dojśd do siebie. Określid się na nowo w taki sposób, by żaden żywy człowiek nie zdołał nigdy więcej zagrozid mojej duszy. AmoriI czekał na niego na szczycie wieży. Chłodny powiew hulającego nad Puszczą wiatru przyniósł krzepiąco znajomy zapach 45
lojalności. Chociaż Tarrant chciał jak najszybciej powrócid do roli pana Puszczy, jeszcze przez kilka długich minut krążył w powietrzu, wypatrując w dole jakichkolwiek oznak świadczących o tym, że Ca-lesta wywarł tu swój wpływ. Znając wroga, Łowca doskonale zdawał sobie sprawę z daremności swoich wysiłków, lecz w tej wytoczonej mu przez Iezu wojnie nie zamierzał zaniechad żadnych środków ostrożności. Nic jednak nie obudziło jego podejrzeo, oprócz przelotnego cienia emanującego złowrogim chłodem Bezimiennego. Jego obecnośd nie zdziwiła Tairanta Zapewne Bezimienny przysłał tu obserwatora mającego zawiadomid go o powrocie sługi i teraz szykował dla niego specjalne powitanie. Łowca zadrżał, zataczając kolejny krąg na zimnym wietrze. Usiłował nie myśled, jakie może to byd powitanie. Służyłem ci wiernie przez dziewiędset lat - wysłał mu myśl, jakby demon mógł go usłyszed. Jakby obchodziło go to, co Tarrant myśli. I prócz tego jednego nieostrożnego czynu nigdy cię nie zawiodłem. Wiedział jednak, że to nieprawda, że podczas swych podróży z Vrycem nie jeden raz wystawiał na próbę cierpliwośd Bezimiennego. Jeśli Bóg da, kiedy już będzie po wszystkim, może otrzyma szansę określenia się na nowo i oczyszczenia duszy z wszelkich śladów wpływu kapłana. W koocu wylądował na wieży i przybrał ludzką postad. Zimny ogieo spowił go na chwilę podczas tej transformacji. Książę Jahan-ng wrócił do domu, by objąd swój tron. Gdy tylko Łowca odzyskał wzrok, Amoril nisko mu się pokłonił. - Milordzie. Nie okazał zdziwienia na widok Tarranta i tak powinno byd. Człowiek, któremu powierzył pieczę nad Puszczą, powinien dostatecznie często i sprawnie korzystad ze Sztuki, aby przewidzied powrót pana. - Czy wszystko w porządku? - zapytał Łowca. Albinos skinął głową. - W zeszłym miesiącu były pewne kłopoty kołojylordreth. Kilku poszukiwaczy doszło do wniosku, że będzie im łatwiej, jeśli wyrąbią kawałek Puszczy. Już załatwiliśmy tę sprawę. - Mam nadzieję, że ku przestrodze innych.
- Zostawiłem ich nabitych na konary drzew w pozach sugerujących, że drzewa mogą byd groźniejsze, niż przypuszczali. - Albinos błysnął czerwonymi oczami. Dwa razy pomyślą, zanim znów spróbują podnieśd na nie topory. 46
- Wspaniale - pochwalił Łowca. Tak też się czuł. Posmak normalności po tylu miesiącach napięcia Albinos ponownie się ukłonił. - Miałem wspaniałego nauczyciela. Razem zeszli w ciemną czeluśd fortecy, do której nie wpadał żaden promyk księżyca. Chociaż Puszcza na zewnątrz wyglądała kwitnąco, wnętrze zamku było w gorszym stanie. Tarrant z irytacją dostrzegł kurz w neomarmurowych salach. Ponadto wyczuwał słaby zapach amoniaku, jakby zastarzałego moczu, napływający z odległego korytarza. Czyżby albinos pozwolił swoim wilkom biegad po zamku? A może sam Amoril uznał za stosowne oznaczyd wnętrze na sposób swoich podopiecznych. Tarrant wiedział, że albinos był do tego zdolny. Poczuł gwałtownie wzbierającą w nim wściekłośd, ale zaczerpnął tchu, po czym wypuścił powietrze, nic nie mówiąc. Równie dobrze ten zapach mógł byd tylko złudzeniem, mającym wywoład rozdźwięk między nim a jego sługami. Nie będzie się teraz tym zajmował. Kiedy Calesta przestanie stanowid zagrożenie, będzie dośd czasu, by nauczyd Amorila zaklęd oczyszczających i zatroszczyd się o to, by nabrał należytej wprawy. - Co z Puszczą? - zapytał, kierując myśli w inną stronę. - Moje ostatnie dzieła? - Mieliśmy problem z tą chorobą, którą zaraziłeś tuż przed wyjazdem populację dziurawców. - Łowca miał wrażenie, że albinos jest trochę niespokojny. Czy obawiał się kary za niedbalstwo, czy też kryło się za tym coś innego? Zmutowały spontanicznie i zaczęły zagrażad innym gatunkom. Odizolowałem i zniszczyłem zarażone zwierzęta, co na jakiś czas powstrzyma epidemię, ale na dłuższą metę będzie potrzebne lepsze rozwiązanie. Łowca skinął głową, ani na chwilę nie odrywając oczu od ucznia. - Opracuję faga przeciwdziałającego nowej mutacji. Masz prób ki zarażonych tkanek? Na koocu korytarza, którym szli, znajdowały się drzwi. Albinos otworzył je przed nim. - Oczywiście, milordzie. - Taka troska o najdrobniejsze szczegóły jest godna pochwały, Amorilu. Jestem zadowolony z postępów, jakie poczyniłeś. - W samotności można wiele się
nauczyd, milordzie. Czarne sale, ciemne zasłony, mroczne i kojące królestwo. Z każdym krokiem nabierał pewności siebie, dzięki płynącej pod jego nogami 47
chłodnej mocy. To miejsce jest moją siłą, pomyślał. Moją duszą. Dopóki mam Puszczę, żaden człowiek mnie nie pokona. Ani żaden demon. Nawet Iezu. Schodzili coraz niżej. Amoril w milczeniu szedł za swym panem, aż dotarli do biblioteki. Tam, na regałach o wysokości prawie czterech metrów, leżały wszystkie jego zapiski z ostatnich pięciuset lat. Gdybym tylko rozpoczął prace wcześniej! Wziął z półki zbiór wiadomości z dziedziny demonologii i wręczył go Amoriłowi. Gdybym wówczas, jako arogancki młodzik, wiedział, jak wiele może zostad zapomniane w ciągu pięciuset lat. Albinos otworzył podaną mu księgę i przekartkował ją. - Iezu? - rzekł pogardliwym tonem. - Calesta. Pamiętasz go? - Calesta. - Gdy uczeo usiłował sobie przypomnied, Tarrant rzucił na niego subtelne zaklęcie. Czy Iezu próbował zwerbowad Amo-rila, kiedy Łowca był na wschodzie? Nie miało sensu sprawdzanie tego wprost. Wytworzone przez demona złudzenia zamaskowałyby wszelkie ślady ewentualnego kontaktu. Tymczasem odpowiedź na zadane mimochodem pytanie, po dokładnej analizie, może ujawnid prawdę. - To ten, który próbował cię oszukad, tak? Zanim wyruszyłeś na wschód. - Tak. - Nic. Zupełnie nic. Tarrant odprężył się trochę. - Przeczytaj tę księgę - rozkazał. - Poszukaj jego imienia lub czegoś podobnego. A także wszelkich wzmianek o jego specjalności, którą jest sadyzm. Co do jego zamiarów... Spojrzał na Amorila i trochę się uspokoił. Czego oczekiwał? Że zdradzi go ten, który potrzebuje go najbardziej? Nie ufaj niczemu, Łowco: ani twej ziemi, ani twoim sługom, ani nawet twojej sile. Kiedy ktoś może wpływad na twoje zmysły, wszystko musi byd podejrzane. - Toczymy wojnę - ostrzegł albinosa. - Tak więc uważaj. Jeśli nie znajdę jakiegoś sposobu, aby zabid Iezu... może byd bardzo nie przyjemnie. Albinos wzruszył ramionami. - Przecież to tylko demony, prawda? Chyba nie będzie trudno go pokonad? Och, mój uczniu. Jak niewiele
rozumiesz! Wybrał jeszcze trzy tomy mogące zawierad informacje o Iezu. 48
Zważywszy, jak wiele było tych demonów i od jak dawna działały, był to irytująco skąpy zasób wiadomości. Oddałby teraz wszystko za notatki Ciani z Faraday. Ona specjalizowała się w tej rodzinie demonów i w ciągu wieloletnich badao z pewnością zebrała mnóstwo informacji. Ciani jednak przebywała teraz w kraju rakhów, a wszystkie jej zapiski zmieniły się w popiół. Nie po raz pierwszy przeklął Senzeiego Reese'a za jego przeklętą krótkowzrocznośd. Lepiej przelad ludzką krew - nawet swoją własną - niż zniszczyd taki skarb. - Milordzie? Popatrzył i zobaczył, że Amoril nawet nie otworzył księgi. - O co chodzi? - Mam dla ciebie dar. - Albinos uśmiechnął się, ukazując ostre zęby. Powitalny prezent, który przygotowałem, kiedy dowiedziałem się, że wracasz. Czy pozwolisz, bym ci go pokazał? Myśląc o czekającym go zadaniu, Łowca kiwnął głową. Może powinien skontaktowad się z lady Ciani. Nie za pomocą Sztuki, rzecz jasna. Ściana fae, jaką rakhowie wznieśli wokół swojej ziemi, nie pozwoli mu wykorzystad prądów, aby do niej dotrzed. Może jednak powinien wybrad się tam z Vrycem, przynajmniej do granicy? Ciani z pewnością ma cenne informacje i chętnie mu pomoże. W koocu była kiedyś jego uczennicą... Ona jest takie mistrzynią wiedzy, a jako taka musi zachowad neutralnośd. Ciekawe, jak silne są jej śluby? Czy pomogłaby nam wygrad wojnę, gdyby wiedziała, ie od tego zależy los całej ludzkości? A może tym bardziej nie chciałaby się w to mieszad? Zapach krwi doleciał go przed wonią strachu. Zaskoczony, uniósł głowę i zobaczył Amorila, ciągnącego doo opierającą się kobietę. Albinos uśmiechnął się. - Pomyślałem, że możesz byd głodny po długim locie. Związał jej ręce na plecach i trzymał koniec rzemienia jak smycz. Szarpała się jak dzikie zwierzę, ogarnięta przerażeniem, jakiego serce żadnej ludzkiej istoty nie jest w stanie długo znieśd. A więc wiedziała, kim jest Tarrant. Dobrze. To oszczędzi mu kłopotu wzbudzania w niej strachu. Chociaż nie miałby nic przeciwko temu. Po jedenastu
miesiącach spędzonych na tym przeklętym statku przydałaby mu się odrobina rozrywki, ale tym razem nie chciał tracid czasu. Jak dobrze byd znowu w domu, gdzie czekają go przerażone kobiety! Dobrze korzystad z utrwalonej od pięciuset lat reputacji Łowcy, dodającej smaku takiej szybkiej przekąsce. Jej strach byl słodki 49
i upajający. Sycił się nim z lubością. Kiedy skooczył, puścił ją i skinął na Amorila, żeby wyniósł ciało. Niech albinos rzuci je swoim ulubieocom, jeśli chce. Nasycą ciepłą krwią. Nawet jednak ta przyjemnośd nie na długo oderwała go od pracy. Zaczął przeglądad księgi, strona po stronie, szukając czegoś użytecznego. Czegokolwiek. Nie spodziewał się, że znajdzie zapiski na temat samego Calesty albo jakiś sposób na pozbycie się Iezu. Jednak gdzieś, zagrzebana wśród notatek z pięciu stuleci, z pewnością tkwiła jakaś użyteczna informacja. Gdzieś tu. Musisz w to wierzyd, pomyślał ponuro, wertując stare księgi, każąc fae utrzymywad w całości ich kruche kartki. Musisz. Ponieważ bez tej jedynej nadziei jesteśmy niechybnie zgubieni.
4 oc. Pora snów. Pora, gdy demony przejmują władzę nad umysłem, wypuszczając go do świtu ze Pnie swych zimnych objęd. Czas, gdy ludzka dusza przestaje opierad się szaleostwu tego świata i mroczne kształty, kryjące się w zakamarkach serca, mogą w koocu przybrad materialną postad. Chociaż było późno, Patriarcha nie spał. Znów. Nie chciał spad, bał się położyd. Obawiał się snów. Przed nim leżała otwarta książka, ale już jej nie czytał. Z westchnieniem potarł skronie, jakby to mogło przynieśd ulgę jego duszy, nie tylko obolałej głowie. Wiedział, że powinien się przespad. Jeśli szybko się nie położy, zapłaci za to rano. Mimo wszystko... Ponownie spróbował czytad i dopiero kiedy zrozumiał, że nie jest w stanie skupid wzroku na literach, z westchnieniem zamknął książkę i wyciągnął się na mahoniowym fotelu. Czuł się tak, jakby w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy postarzał się o sto lat. Oczywiście, to przez te sny. Gdyby tylko mógł się od nich uwolnid, stosując jakiś specjalny lek lub rytuał, jakąś modlitwę... Wiedział jednak, że nie ma niczego takiego. Szukał dostatecznie długo i uporczywie, żeby byd tego pewnym. A gdyby nawet udało mu się uwolnid od tych snów, czy to by mu pomogło? Człowiek nie może obyd się bez snów. A przynajmniej nie tracąc przy tym zmysłów. Tak mówili mu wszyscy lekarze. Jeżeli jestem przy zdrowych zmysłach. Wszystko zaczęło się od wizji ukazujących Vryce'a. Krótkie migawki, wciśnięte między tworzywo zwykłych majaków. Vryce rozmawiający z demonami. Vryce otoczony przez stosy trupów. Vryce podróżujący ze stworem tak złym, że jego obecnośd była niczym ciemna plama w krajobrazie snów Patriarchy, ciemnością cuchnącą głodem, śmiercią i najgorszym występkiem. Z początku Patriarcha 51
brał je za zwykle koszmary i niewiele o nich myślał. Zważywszy na gniew spowodowany zachowaniem Vryce'a oraz dokonanym przez niego wyborem towarzysza podróży, należało się dziwid, że takie koszmary nie dręczyły go wcześniej. Potem jednak zaczęły się inne sny, o rzeczach bliższych jego sercu. I stopniowo, wbrew woli, musiał pogodzid się z prawdą. Te natrętne sny nie były tylko majakami, ale prawdziwymi wizjami, ukazującymi mu niedaleką przyszłośd. Kiedy w nocy śnił mu się skorumpowany burmistrz, rankiem budził się i widział migoczące na tablicach świetlnych wiadomości o szantażu i nadużyciach. Kiedy śniła mu się cudzołożąca Nans Bakrow, trzy dni później dowiedział się, że jej mąż wystąpił o rozwód, podając właśnie taki powód. A kiedy przyśniło mu się, że ten mały Gillisów popełnił samobójstwo... Nadal bolało go to wspomnienie. Obudził się w środku nocy. Pospiesznie się ubrał. Potem pobiegł do domu Gillisów ulicami rojącymi się od demoniaków, w rozpaczliwej nadziei, że uda mu się zapobiec tragedii, której przed chwilą był świadkiem. Wszystko na próżno. Zanim obudził rodziców chłopca i odnalazł miejsce, które widział we śnie, z żył młodzieoca wyciekła już ostatnia kropla krwi. Usta chłopca były sine i zimne, martwe oczy otwarte i oskarżające., Jeśli wiedziałeś" - miał wrażenie, że to w nich czyta„dlaczego nie przybyłeś wcześniej?". Jego rodzice nie powiedzieli tego głośno, ale Patriarcha wiedział, że tak pomyśleli. Tak samo jak on, przez te wszystkie bezsenne godziny, gdy do świtu zmagał się z poczuciem winy i rozpaczą. Proroctwa, szeptali jego doradcy i słudzy. Ojciec święty widzi przyszłośd. Nie mieli racji, wcale nie. „Proroctwo" zakłada jakieś ramy czasowe, równowagę między teraźniejszością a przyszłością, którą - chociaż z trudem - można zmienid. Czyż dla każdej chwili na tym świecie nie istnieją tysiące potencjalnych przyszłości, z których proroctwo objawia tylko jedną? Nie, w porównaniu z tym proroctwo byłoby błogosławieostwem. On miał koszmarne jasnowidzenia, z przymusu został widzem wszystkich nieprawości tego świata i niczego nie mógł zmienid. Istna pornografia duchowa, której stał się bezsilną
ofiarą. Próbował zażywad leki. Starał się modlid. Nawet usiłował nie spad, mając nadzieję, że na skutek wyczerpania zapadnie w sen tak głęboki, że nie dosięgną go sny. Na próżno. I chociaż teraz Vryce śnił mu się rzadko, to w takich sytuacjach, że Patriarcha budził się roztrzęsiony i zlany zimnym potem. Dymiące wulkany, czarne nieba 52
sypiące gorącym popiołem, rozbity na kawałki statek i jego pasażerowie pływający w kipieli... oraz kobieta udręczona i wystraszona tak bardzo, że serce Patriarchy ściskało się ze współczucia, podczas gdy Vryce stał obojętnie i nie próbował jej pomóc. Nawet więcej, pozwalał jej cierpied, dotrzymując jakiejś dziwnej demonicznej umowy, jaką zawarł z Łowcą. „Niech ci Bóg dopomoże, Vryce, jeśli te wizje są prawdą". Wyszeptał te słowa w noc, gdy ostatnie z obrazów rozpadły się w ogniu i dymie. „Niech cię Bóg uchroni przed moim gniewem". Nagle ktoś zapukał w grube drewniane drzwi sypialni. Patriarcha gwałtownie uniósł głowę, zaalarmowany głośnym dźwiękiem. Cóż może byd tak ważnego o tak późnej porze? - Wejśd. Drzwi otworzyły się na oścież, mocno uderzając o ścianę. W progu stanął zdyszany Leo Toth, spocony z wysiłku. - Ulica bogów - wysapał. Nie ulegało wątpliwości, że szybko biegł. Musiał przytrzymad się ściany i z trudem łapał oddech. Świątynia Davarti. I dodał przepraszającym tonem: - Wasza świątobliwośd mówił, że chce wiedzied... Patriarcha natychmiast zrozumiał, co przybyły chce mu powiedzied. Wstał, zapominając o zmęczeniu. Teraz nie było czasu do stracenia. - Kiedy? - zapytał. - Przed chwilą - wysapał Leo. Jeśli się pospieszymy... -Ilu? Leo Toth potrząsnął głową. - Nie wiem. Dwa tuziny. Może więcej. Minąłem ich tuż przed świątynią Sangh, może dwie przecznice od Davarti. Szedłem z ni mi tylko przez~crTwilę, żeby dowiedzied się, dokąd zmierzają, a po tem przybiegłem tutaj. -Pochylił się, spazmatycznie łapiąc oddech. Ze świstem wypuszczał powietrze szeroko otwartymi ustami. - To napad, ojcze święty, nie ma wątpliwości. Napad. Szybkimi, zdecydowanymi krokami Patriarcha podszedł do szafy, w której wisiała jego odświętna szata, i narzucił bogato haftowaną stolę na togę z beżowego jedwabiu, którą już miał na sobie. Dodał do tego najokazalsze nakrycie głowy -
stożkowate i wyszywane złota nicią. Wybrał je i włożył bez chwili wahania Zbyt często powtarzał te czynności w myślach, żeby się teraz zastanawiad. Dotychczas 53
zjawiał się za późno, dowiadując się o wydarzeniach po fakcie. Teraz, po raz pierwszy, miał szansę coś zmienid. „I zrobię to" obiecał swemu Bogu. „Powstrzymam ich i przyprowadzę z powrotem do Ciebie. Przysięgam". Razem z Leo opuścił komnatę i pospieszył do tylnego wyjścia z budynku, żarliwie modląc się w myślach. Pomóż mi wypełnid Twoją wolę. Dwie kondygnacje niżej dotarli do wąskiego korytarza i dosłownie rzucił się do drzwi na ich koocu. Za nimi znajdował się niewielki przedsionek prowadzący do stajni. Na przeciwległej ścianie wisiały siodła z błyszczącymi mosiężnymi okuciami. Mężczyzna w liberii, trzymając w dłoni kubek z kawą, pochylał się nad gazetą, najwidoczniej nie spodziewając się gościa o tak późnej porze. - Powóz - rozkazał Patriarcha. Nie musiał wykrzykiwad tego polecenia-jego zachowanie mówiło samo za siebie. Zaskoczony mężczyzna upuścił gazetę i pospiesznie odstawił kubek z kawą. Brązowy płyn trysnął z naczynia, opryskując egzemplarz ,$ata i siodła". - Oczywiście, wasza świątobliwośd. Niezgrabnie chyląc się w ukłonie, przeszedł przez następne drzwi, do stajni. Patriarcha słyszał dobiegające stamtąd parskanie koni. Może Bóg dał, że powóz jest gotowy, pomyślał. Może nie będzie trzeba czekad, aż stajenny wyprowadzi i zaprzęgnie zwierzęta. Każda chwila zwłoki mogła kosztowad ludzkie życie. Powóz był przygotowany i po niecałej minucie Patriarcha już siedział w środku. - Na ulicę Bogów - polecił z takim gorączkowym pośpiechem, że woźnica zareagował natychmiast i powóz ruszył, zaledwie Pa triarcha oderwał nogi od ziemi. Wyjechali ze stajni na ulicę. Było ciemno, bardzo ciemno, gdyż na niebie znajdował się tylko jeden księżyc, a i ten na pół schowany za rzędem domów. Odpowiednia noc na takie zamieszki, pomyślał ponuro. - Szybciej - mruknął, ale nie musiał popędzad woźnicy, który pojął, że Patriarcha się spieszy, i pędził pustymi ulicami z szybko ścią, która byłaby niebezpieczna - i prawnie zabroniona - za dnia. Ulica Bogów nie była jedną aleją,
lecz ciągiem ulic biegnących zygzakiem przez kulturalne i finansowe centrum miasta. Nazwano ją tak ze względu na szereg pogaoskich świątyo, które się przy niej 54
znajdowały. Nawet powolna jazda po niej była trudna, a przy tej szybkości bardzo ryzykowna, lecz Patriarcha mocno zaparł się w siedzenie i nie narzekał, gdy woźnica prowadził pojazd wąskimi uliczkami. Liczyła się każda chwila. - Tam! - Dźwignął się na widok płomieni. Gniew walczył w jego duszy z rozpaczą. Czyżby przybył za późno? - Stao tam! Na ulicy przed świątynią Davarti zobaczył dziesiątki ludzi - może setki lecz było zbyt ciemno, żeby dostrzec, co robili. Bili się? Demonstrowali? Czy też po prostu gapili na złociste płomienie liżące starożytną budowlę? Biegnąc do drzwi świątyni - po prostu odpychając tych, którzy stali mu na drodze, bo nie miał czasu na uprzejmości - zauważył, że niektórzy z nich pędzili w kierunku pożaru, z wiadrami w rękach. Dobrze. Jeśli będą działad szybko i sprawnie, może uda się jeszcze uratowad budynek. Natomiast dusze tych w środku... to zupełnie inna sprawa. Wpadł do świątyni, ogarnięty tak słusznym gniewem, że otaczająca go fae zdawała się płonąd, świecąc jak aureola w powietrzu wokół jego głowy. W świątyni panował chaos grupki wiernych daremnie usiłowały bronid świętego miejsca przed napierającym tłumem. Wśród atakujących dostrzegł kilka znajomych twarzy, dośd, by potwierdzid podejrzenie, że ci rozwścieczeni ludzie, niszczący relikwie i bijący kapłanów, należeli do jego owieczek. W koocu wściekłośd w jego duszy wzięła górę nad rozpaczą. -Jak śmiecie?! - zawołał, z oczami roziskrzonymi gniewem. Niewielu usłyszało go w tym zgiełku, ale to wystarczyło. Jeden z napastników cofnął się od ikony, którą próbował rozbid, a usiłująca go powstrzymad kobieta powiodła wzrokiem za spojrzeniem mężczyzny. Napastnik obok również zerknął, sprawdzając przyczynę zamieszania, i on również znieruchomiał pod gniewnym spojrzeniem Patriarchy. Głowa za głową zwracały się ku Patriarsze i w świątyni powoli zapadła cisza. Po chwili słychad było tylko brzęk padającego na podłogę szkła i ciche jęki rannych. -Jak śmiecie?! -powtórzył, kiedy w koocu zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Szybkim krokiem ruszył głównym przejściem do podium i znajdującego się na nim bożka.
Stojący mu na drodze ludzie, zarówno poganie, jak i wierni, pospiesznie uskakiwali Patriarsze z drogi, a tych, którzy tego nie zrobili, odpychał na bok jak źdźbła słomy. W koocu dotarł do ołtarza i stanął przed nim. Czarna farba ściekała z przedstawiającej bożka rzeźby, gdy Patriarcha wodził wzrokiem 55
po zalanym krwią tłumie. W oddali trzaskały płomienie, ale pożar najwidoczniej objął tylko małą komnatę we frontowej części świątyni i grupka ludzi już próbowała go opanowad. Pomimo złowieszczego trzasku ognia i zapachu dymu uznał, że są stosunkowo bezpieczni. - To tego was nauczono?! zawołał. - Tak służycie waszemu Bogu?! Powiódł po nich wzrokiem, wyławiając szczegóły, zapamiętując twarze. Niejeden człowiek zaczerwienił się pod jego oskarży-cielskim spojrzeniem, zapominając o żądzy niszczenia. - Kto wam przewodzi? - zapytał. Pod kopulastym sklepieniem świątyni panowała cisza, przerywana tylko sykiem płomieni i ka paniem krwi. - Kto za to odpowiada? Nadal wszyscy milczeli. Patriarcha czekał. Wiedział, że nie powinien dociekad, kto jest za to odpowiedzialny - jeśli w ogóle była jedna taka osoba - lecz zmusid ich, żeby znów zaczęli myśled, zachowywad się jak ludzie, by otrząsnęli się z tego zbiorowego szaleostwa i przypomnieli sobie, kim są oraz jakiemu Bogu służą. W koocu jeden z mężczyzn wystąpił naprzód i stanął przed Patriarchą. Twarz miał pokrytą potem i krwią, spuchniętą z jednej strony. - Przyszliśmy oczyścid to miejsce! Wskazał na ołtarz. - Patrz! Spójrz, komu oddają cześd! Czy chcesz tego w Jaggonath? Chcesz mied to na ulicach, gdzie mogą zobaczyd to nasze dzieci? Patriarcha nie odwrócił się, by spojrzed na bożka, lecz zamiast tego popatrzył na tłum. Ujrzał swoich wiernych, spoglądających na niego z lękiem, i wydało mu się, że na twarzy niejednego z nich dostrzega poczucie winy. Dobrze. Co do tych, którzy oddawali tu cześd swemu bożkowi... W ich oczach malował się strach i coś jeszcze. Podziw. Co widzieli, kiedy patrzyli nao, w całej chwale jego wiary? Zwierzchnika kapłanów, doradcę królów. Wedle ich pogaoskich kryteriów widzieli prawie boga, a z pewnością boskiego posłaoca To, że ktoś taki przybył, aby stłumid zamieszki, zadziwiło ich; a to, że zechciał bronid ich bożka i wiary, przekraczało zdolnośd pojmowania tych ludzi. I na tym polega różnica między nami, pomyślał. Właśnie na tym.
- Prawo tej ziemi pozwala ludziom oddawad cześd bogom, jakich sobie wybiorą. - Mówił powoli, wyraźnie, głosem, który wypełnił świątynię i był kontrapunktem ich gniewu. Prawo Kościoła wymaga zachowania porządku... - Jeden świat, jedna wiara! zawołał mężczyzna. - Tak nakazuje Prorok! 56
- On także nakazuje nam zachowad nieskalaną duszę! - odparł Pa triarcha. - Przede wszystkim. Oskarżycielskim spojrzeniem po wiódł po zebranych. - Tak chcecie to osiągnąd? Brutalną przemocą? Ślepą nienawiścią? Spójrzcie na siebie! - Wskazał ręką na tłum. Kil ka osób skuliło się, gdy wycelował w nie palec. - Dzisiejszej nocy ucztują demony, moi przyjaciele. Sycą się waszą nienawiścią. Wszę dzie wokół was w mroku rodzą się zjawy, które po wsze czasy będą żywid się ludzką nietolerancją, gdyż ta siła powołała je do istnienia. Czyżbyście o tym zapomnieli? Czy zapomnieliście, że naszym naj większym wrogiem nie jest obcy idol czy nawet obcy bożek, lecz ta sama siła, która daje tej planecie życie? Naszym najświętszym obo wiązkiem jest zachowanie człowieczeostwa, a jeśli nie zdołamy go ocalid, wszystkie nasze modły nie zdołają zbawid tego świata. Mówiąc, widział gromadzący się w drzwiach tłum gapiów sprzed świątyni, przyciąganych jego słowami jak dmy do płomienia świecy. Chwała Bogu, który obdarzył go takimi oratorskimi zdolnościami. Jeszcze nigdy nie był bardziej za nie wdzięczny opatrzności. - Tak, Prorok marzył o jedności. Jednak nie można jej osiągnąd przemocą - nie terrorem, nie nienawiścią. Trzeba na nią zasłużyd. Cisza, głucha i głęboka. Witraż, naruszony podczas zamieszek, właśnie w tym momencie wypadł z ram. Z oskarżycielskim trzaskiem uderzył o posadzkę i rozbił się na sto kawałków. - Idźcie do domów! - rozkazał Patriarcha. - Do domów! Módl cie się, aby Bóg wskazał wam drogę. Proście Go o wybaczenie oraz o nowy i lepszy związek duchowy z Nim. Teraz na własne oczy wi dzieliście zło, z którym walczymy, mieliście je w waszych sercach. Może doświadczywszy tego, będziecie silniejsi. Nikt się nie ruszył. Zasłona na balkonie stanęła w płomieniach i Patriarcha usłyszał, jak ludzie na górze pokrzykują do siebie, usiłując zdusid nowe zarzewie ognia, zanim pożar się rozprzestrzeni. Patriarcha pozostał tam, gdzie stał, i spoglądał na swych wiernych, samą swoją obecnością przypominając im, co
symbolizuje ich Bóg i czego od nich oczekuje. W koocu, klnąc, ktoś się ruszył. Rzucił łom, który trzymał w ręce, odwrócił się na pięcie i opuścił budynek. Za nim poszedł następny. I trzeci. Czwarty ostrożnie odstawił wazę, którą trzymał, a potem pokłonił się Patriarsze i również pospiesznie wyszedł. Patriarcha odetchnął z ulgą. Dzięki Ci, Boie. 57
Teraz ruszyli inni, dwójkami i trójkami opuszczając świątynię. Gniew i nienawiśd, które zmieniły ich w groźny tłum, teraz wyparowały, przynajmniej na chwilę, a chociaż Patriarcha nie łudził się, że zniknęły na zawsze, dziękował losowi za to skromne zwycięstwo. Bądź przy nich, Panie, teraz i zawsze. Prowadź ich. Ochraniaj. Podtrzymuj ludzkie uczucia. Teraz wychodziło ich więcej, zbyt wielu, by zliczyd. Teraz, kiedy się rozdzielili, można było oszacowad ich liczebnośd i porównad ją z grupką kapłanów i wyznawców, którzy usiłowali zapobiec zbezczeszczeniu świątyni. Tak niewielu, pomyślał, spoglądając na nich. Większośd z nich była zakrwawiona, a niektórzy, jęcząc, leżeli na posadzce. Zauważył co najmniej dwie złamane kooczyny i kilka równie poważnych obrażeo. Byli dzielni. Nigdy nie przestawało go dziwid, jaką odwagę potrafią wykazywad ludzie w obronie swej wiary. Jakiejkolwiek wiary. Prorok miał rację, kiedy rzekł, iż wiara jest najpotężniejszą siłą na Ernie. Spojrzał na pogaoskie symbole na ścianach i ze smutkiem potrząsnął głową. Gdybyśmy tylko potrafili ją zjednoczyd, tak jak zamierzał. Wszyscy wierni opuścili świątynię. Upewnił się, że tak jest, zanim zszedł z podium i zamiatając rąbkiem szaty po zalanej krwią posadzce, wymaszerował z budynku. Jakiś człowiek zastąpił mu drogę i Patriarcha przez chwilę myślał, że czeka go kolejna konfrontacja. Jednak kapłan tylko nisko mu się pokłonił, jak wielkiemu panu. - Dziękuję - szepnął. Miał drżący głos i czoło zalane krwią. -Dziękuję, że ich powstrzymałeś. Patriarcha obejrzał się na stojącą na ołtarzu rzeźbę. Na piedestale z kamienia siedział bożek mający osiem par rąk oraz cztery pary męskich i żeoskich organów płciowych. Postad miała głowę osadzoną w najniżej położonym kroczu, wystawiony język i wpychała sobie do ust maleokiego człowieka, który wydawał się poruszad nogami. Posąg był poszczerbiony w miejscach, gdzie uderzenia łomów odłupały kawałki kamienia, i gęsta czarna farba ściekała z jego głowy na ołtarz. Jak krew, pomyślał Patriarcha Po prostu jak krew. Znów odwrócił się do kapłana i z odrazy ścisnęło go w gardle. Nie
zrobiłem tego dla was, pomyślał ponuro. Wiedząc, że ten człowiek nigdy nie zrozumiałby, co się tu dziś stało, ani jak bardzo jest to ważne. Dla tych kapłanów był to po prostu napad, przerażający lecz już zakooczony; dla niego była to kolejna bitwa w walce o ludzkie dusze. 58
Kiedy wyszedł ze świątyni, usłyszał syrenę nadjeżdżającego wozu strażackiego. Przeszedł przez tłum gapiów, jakby byli duchami, a oni rozstąpili się przed nim jak przestraszone zjawy. Jego powóz stał dwie przecznice dalej, poza zasięgiem motłochu, lecz Patriarcha nie skinął na woźnicę. Po zadymionym wnętrzu pogaoskiej świątyni z przyjemnością wdychał chłodne nocne powietrze. W górze trzepotały zrodzone z nienawiści widma, ale na razie trzymały się z daleka. Z czasem nabiorą sił i nauczą się polowad na ludzi. Stworzone przez moich wiernych, w imieniu mojego Boga. Poczerwieniał ze wstydu. Czy oni nigdy się nie nauczą? Podszedł do powozu i napotkał spojrzenie woźnicy. Ten nigdy nie ośmieliłyby się wypytywad Patriarchę, ale było po nim widad, że umiera z ciekawości. - Już po zamieszkach - rzekł krótko ojciec święty. - Davarti jest bezpieczna. Na razie. Nie miał siły wdawad się w szczegóły, więc tylko opadł na siedzenie powozu, który właśnie zawracał. Ten człowiek dowie się wszystkiego, kiedy wieśd rozejdzie się w całym mieście. Nie ma potrzeby niczego wyjaśniad. Ile jeszcze będzie takich rozruchów, zastanawiał się, zanim skooczy się to szaleostwo? Pojazd ruszył z powrotem do katedry. Minął ich wóz strażacki, jadący w kierunku świątyni. Ile jeszcze takich ataków na bezbronnych przeprowadzą jego wierni, posługując się imieniem Boga niczym sztandarem? Jeszcze przed rokiem takie napady niemal się nie zdarzały; teraz były codziennością. Dlaczego teraz, po tyłu latach spokoju? Jaki katalizator wywołał tę zmianę? Tysiąc razy zadawał sobie to pytanie i nadal nie znalazł odpowiedzi. Nie wiedział, nie mógł obwinie o to nikogo i niczego. Przemoc szerzyła się jak pożar wśród jego ludu, a on nie miał pojęcia, jak z nią walczyd. Skąd przyszła ta żądza niszczenia? Jak ją powstrzymad? Zanim dojechali do katedralnych stajni, wcześniejszy ból głowy przeszedł w okropną migrenę. Patriarcha miał zamknięte oczy i prawie że leżał na siedzeniu, usiłując zapomnied o bólu. Miał duszę niestrudzonego orędownika Boga, lecz ciało siedemdziesięcioletniego
człowieka, które czasem odmawiało mu posłuszeostwa. Szczególnie, kiedy dzieło jego życia rozsypywało się w gruzy. Teraz każdy rok liczył się podwójnie. - Jesteśmy na miejscu, wasza świątobliwośd. - Woźnica podał mu rękę, pomagając wysiąśd. Po krótkim wahaniu Patriarcha przyjął 59
pomoc. Przynajmniej zapobiegłem zamieszkom, pomyślał. Przynajmniej ta jedna noc minie bez snów o krwi, rozbitym szkle i strzaskanych bożkach, jakie dręczyły go podczas poprzednich zamieszek. Powinien dziękowad za to Bogu. Przed drzwiami sypialni czekał sługa. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że przynosi złe wieści. Patriarcha powitał go słabym uśmiechem. - Jakiś nowy problem, tak? Nie martw się, mój synu. Nie uda ci się powiedzied niczego takiego, co uczyniłoby tę noc jeszcze gorszą. - Wrócił Vryce - powiedział cicho sługa Patriarcha przez chwilę patrzył na niego w milczeniu. Potem głęboko westchnął i znów potarł skronie. - A jednak - mruknął. - Udało ci się.
5 o Andrysa Tarranta, Hotel Paradisio, apartament 5a. Drogi Piszę w związku z DPanie! zamówieniem, jakie złożyłeś w moim warsztacie w ubiegły piątek, na ceremonialny napierśnik z ozdobnymi złoceniami. Jeżeli zamierzasz go nosid, będziemy musieli zobaczyd się wkrótce w celu ustalenia rozmiarów. Jeśli ma służyd wyłącznie celom dekoracyjnym, takie spotkanie nie będzie potrzebne, aczkolwiek w każdej chwili możesz przyjśd i sprawdzid, jak postępują prace. Proszę o niezwłoczną odpowiedź, co pozwoli mi na szybkie wykonanie zamówienia. Do usług Gresham Alder Jubiler. Stojąc przed jego sklepem, Andrys Tarrant zadrżał. Czy ona jest w środku? Nie wiedział, czy rozmyśla o tym z nadzieją, czy z obawą, a może z oboma tymi uczuciami, ale nie mógł zaprzeczyd, że całkowicie owładnęła jego myślami. Śnił o niej właściwie co noc, jej czarne oczy prześladowały go w przerywanych koszmarami snach. Kilkakrotnie spił się jak bela, usiłując zatrzed jej obraz w swoim umyśle, ale tylko pogorszył sprawę. A teraz stał tutaj i ona prawie na pewno była w środku... Nie wiedział, co jej powiedzied. Czy to przez urodę dziewczyny, jego osłabienie, czy też z obu tych powodów. Dotychczas zawsze, nawet w głębokiej depresji, potrafił sobie radzid z kobietami. Dlaczego z tą było inaczej? Drżącą dłonią przygładził włosy, usiłując poprawid niesforne kosmyki. Bez powodzenia. Calesta kazał mu je zapuścid i chociaż Andrys nie miał pojęcia w jakim celu, usłuchał i tego polecenia, jak wszystkich innych rozkazów Calesty. Czasem zastanawiał się, czy 61
demon naprawdę ma jakiś plan, czy też tylko bawi się nim, sprawdzając, czy uda mu się wykooczyd nerwowo ostatniego potomka Ge-ralda Tarranta? Lepiej o tym nie myśled. Musiał się czymś zająd, chodby udawad, że robi coś konkretnego. Demon również nienawidził Geralda Tarranta i poprzysiągł zniszczyd czarnoksiężnika. To wystarczy, prawda? Kogo obchodzą szczegóły, jeśli tylko jego plan doprowadzi do zwycięstwa? Czy to istotne, żeby Andrys rozumiał jego postępowanie? Otworzył skórzaną saszetkę, by upewnid się, że rysunek nadal w niej jest. Był. Paskudna, znienawidzona rzecz! Serce stawało mu w gardle na sam widok tej kartki, zwiniętej w ciasny rulonik, jakby była cennym dziełem sztuki troskliwie przenoszonym do domu. Zdumiewające, jaką siłę może mied coś tak zwyczajnego. Miał nadzieję, że nie będzie musiał jej rozwijad. Miał nadzieję, że nie będzie musiał jej oglądad. Modlił się o to, by pewnego dnia móc spalid ją wraz z nienawistnymi wspomnieniami, jakie wywoływała. Pewnego dnia. Wyciągnął drżącą rękę, by nacisnąd klamkę. Kiedy to zrobił i pchnął drzwi, wesoło zadźwięczały dzwoneczki, niezgranym kontrapunktem do jego ponurego nastroju. Wchodząc do środka, usiłował się odprężyd i poruszad z udawaną swobodą. Kobiety wyczuwają nienaturalne zachowanie i stają się nerwowe. Miała klientkę, kobietę opatuloną w futro i obwieszoną biżuterią, Obróciła głowę, zobaczyła go i odniósł wrażenie, że uśmiechnęła się jeszcze szerzej. „Chwileczkę", obiecywał jej wyraz twarzy i Andrys zauważył, że na chwilę zatrzymała na nim spojrzenie, po czym znów zajęła się klientką. Zdołał oderwad od niej wzrok i zaczął przechadzad się po sklepie, oglądając wyroby. Filigranowe, piękne dzieła sztuki zrobione ze srebra. Miał wrażenie, że bez trudu mógłby odróżnid te, które były jej dziełem, od tych wykonanych przez inne ręce. Cieniutkie jak pajęczyna, drobne gałązki, liście oraz pnącza i inne motywy tak delikatne, że bał się ich dotknąd. Podobne do tej, która jej stworzyła, pomyślał. Jakby to było, gdyby poczuł pod palcami je gładką skórę? Spokojnie, Andri. Spokojnie. Serce
biło mu tak mocno, że zastanawiał się, czy ona to słyszy. Nie spiesz się. Dzwoneczki zabrzęczały, gdy klientka zamykała drzwi i Andrys odważył się odwrócid. Zobaczył jej oczy wpatrzone w niego, te czarne oczy, które tak dobrze znał ze snów. Oddech uwiązł mu w gardle. - Och. Witamy znowu. - Z uśmiechem odgarnęła z czoła kosmyk 62
włosów. Czy zdawała sobie sprawę z tego, że ten gest zdradza seksualne zainteresowanie? Wydawała się jednocześnie niewinna, niedoświadczona, a zarazem pewna siebie i kobieca. Zabójcza kombinacja. - Chcesz zamówid jeszcze jakieś ozdoby? Oparł się o ladę, mając nadzieję, że robi to z niedbałą gracją. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej nieswojo. - Niezupełnie. - Z wystudiowanym spokojem obejrzał się na wystawione w gablotach dzieła, a potem znów spojrzał na dziewczynę. - Przyszło mi do głowy, że kiedy byłem tu poprzednim razem, zapomniałem o coś zapytad. - Ach tak? O co? Wtedy popatrzył jej w oczy i wytrzymał to spojrzenie. - Nie zapytałem, jak masz na imię. Umknęła spojrzeniem, ale zdążył jeszcze dostrzec w nim błysk zainteresowania. - Narilka- powiedziała cicho. Narilka Lessing. Narilka. Zmysłowe, egzotyczne, niemal ziemskie w swym rytmie. Już miał powiedzied, że to piękne imię i doskonale pasuje do właścicielki, kiedy drzwi prowadzące na zaplecze otworzyły się na oścież, uderzając o ścianę i przerywając tę cienką nid porozumienia. - Nari, czy mogłabyś... Och, przepraszam, nie wiedziałem, że mamy klienta. - Intruz był mocno zbudowanym mężczyzną o gęstych i siwych włosach, pomarszczonej twarzy, zdradzającej skłonnośd do afektacji, oraz tubalnym, lekko ochrypłym głosie. Lekko skinął głową Andrysowi, jednocześnie dumnie i uprzejmie. - Proszę, wybacz mi, panie. Nie chciałem przeszkadzad. - To jest Andrys Tarrant powiedziała dziewczyna, zanim zdążył się przedstawid. Mężczyzna rozpromienił się, gdy to usłyszał. - Naprawdę? - Podszedł do Andrysa i wyciągnął do niego rę kę. - To dla mnie zaszczyt, panie Tarrant. Gresham Alder, do usług. - Cała przyjemnośd po mojej stronie - odparł formalnie. Dłoo tamtego była ciepła i szorstka, a uścisk mocny. Miał nadzieję, że jubiler nie wyczuje drżenia jego ręki. - Dostałem list. Chciałbym zobaczyd, jak wygląda praca. - Obawiam się, że na razie jeszcze nie robi wrażenia. Natomiast dzieło
Narilki... Promiennie uśmiechnął się do dziewczyny i Andrys nieomylnym instynktem wyczuł, że rozmawiali o nim. Zachowanie mężczyzny 63
było wyrazem jego aprobaty. W tym momencie zrozumiał głębię i siłę łączącej tych dwoje przyjaźni, która pozwalała dziewczynie zasięgad rady Greshama we wszystkich istotnych sprawach. - Dlaczego nie pokażesz mu korony, Nari? Lekko zarumieniła się na tę subtelną pochwałę. - Jeszcze nie jest skooczona powiedziała do Andrysa. - Chętnie ją zobaczę. Zaprowadziła go na zaplecze, do pracowni. Na dwóch masywnych drewnianych stołach leżały przeróżne narzędzia, zwoje drutu, pojemniki i butelki oraz palniki dające płomienie o dziwnym, kwaśnym zapachu. W wąskim imadle tkwił poczerniały srebrny pierścieo, najwidoczniej właśnie polerowany, a w innym figurka, której górna połowa była wysadzana maleokimi klejnotami. Widział je tylko kątem oka, idąc za dziewczyną przez pracownię, urzeczony refleksami światła w jej włosach. Dopiero kiedy podeszli do drugiego stołu, zauważył leżący na nim przedmiot. Korona. Jeszcze nie wykooczona, ale spoczywająca na stole z rozłożonym przy niej rysunkiem. Maleokie, oddane w najdrobniejszych szczegółach postacie podtrzymywały główny motyw słooca, będący centralnym punktem korony. Pozostały puste miejsca na brakujące figurki i korona wymagała jeszcze oczyszczenia, ale bezsprzecznie nawet w tym stanie była prawdziwym arcydziełem. Na chwilę zapomniał, czym była, jaką cenę zapłaciła jego rodzina za oryginał, i zdołał tylko wyszeptad: - Jest piękna. Po prostu piękna. Wyciągnął rękę, by jej dotknąd, ale natychmiast cofnął dłoo, obawiając się wspomnieo, jakie mógł obudzid taki kontakt. - Można dotykad - zachęciła dziewczyna. - Jest dośd mocna. Zmusił się, by sięgnąd i dotknąd maleokich figurek. Metal był zimny, dziwnie pozbawiony życia A czego oczekiwał? To tylko ozdoba, w dodatku nie wykooczona, która zawdzięczała swe miejsce w historii potędze, jaką symbolizowała, a nie własnej mocy. Dlaczego więc zadrżał, kiedy jej dotknął? - Zastanawiał się pan nad zbroją? zapytał jubiler, kiedy Andrys w koocu odwrócił się od stołu. A
kiedy nie odpowiedział, męż czyzna nalegał: - Będzie pan nosił ten napierśnik? Zawahał się. Prawdę mówiąc, nie wiedział co powiedzied. Calesta nie udzielił mu w tej sprawie jakichkolwiek instrukcji, pozwalając, by Andrys domyślał się jego zamiarów. 64
- Sądzę, że chciałbym mied taką możliwośd - zaryzykował. -Czy to zbyt wielki kłopot? - Wcale nie. Muszę tylko znad twój obwód w pasie, aby mied pewnośd, że pancerz nie będzie uwierał. Twoje rysunki, panie, podawały wymiary dla wyższego mężczyzny... To jednak żaden problem. Dopasujemy napierśnik do sylwetki. Nagle uświadomił sobie pewien nieprzyjemny fakt i natychmiast wpadł w panikę. Chcieli, żeby przymierzył tę zbroję. Tutaj. Teraz. Nie przy dziewczynie, błagał w duchu, gdy siwowłosy mężczyzna podniósł napierśnik i podał mu go. Nie da rady. A może? Przez chwilę nie był w stanie się ruszyd. Szelka skórzanej torby zdawała się palid mu ramię, przypominając o znienawidzonej rzeczy, która tkwiła w środku. Potem ją niezgrabnie zdjął i upuścił na podłogę. Dziewczyna złapała torbę i Andrys z trudem powstrzymał nieodparty impuls nakazujący mu ją jej wyrwad, zanim Narilkę skazi ta ukryta w środku rzecz. Głęboko zaczerpnął tchu, a potem zrobił krok do przodu i pozwolił sobie nałożyd metalowy pancerz. Był zimny, taki zimny. Gruba zbroja ciążyła mu na ramionach i przyciskała wełniany kubrak do ciała. Kiedy Gresham Alder wyjaśniał mu, jakie powinien nosid pod nią ubranie, Andrys z trudem łapał oddech, starając się nie poddad sile sugestii. - Dobrze - mruczał zbrojmistrz, obracając go mocnymi rękami. Pociągnął za pas, poprawił napierśnik. - Doskonale. Później spojrzał mu w oczy i zapytał: - Chciałbyś się zobaczyd, panie? Andrys kiwnął głową, ponieważ wiedział, że takiej odpowiedzi od niego oczekiwano. Dziewczyna przyniosła lustro i przytrzymała je przed nim. Drżąc, obrócił się tak, by popatrzed na swoje odbicie. Z początku widział tylko szarą plamę, jakby oczy nie chciały dostrzec tego, co miał przed sobą... A potem nagle zobaczył wszystko, i tego było za wiele. Za wiele! Złote słooce na piersi, z odchodzącymi od niego złotymi drutami promieni, mięśnie torsu i brzucha oddane wiernie jak żywe ciało. Śmiała rzeźba, idealnie wykonana i jakże znajoma! Znienawidzony, przerażający symbol!
Czuł, jak metal pali go niczym kwas przez ubranie. Zbroja tamtego, wskrzeszona siłą złota i talentu. Jednak nie to było najgorsze. Patrząc na to odbicie, od czubka głowy po stopy, od rozczochranych włosów po czarne skórzane buty, widząc w środku to złociste słooce tak 65
podobne i niepodobne do ziemskiego, tę twarz tak podobną do twarzy mordercy... Fala mdłości ogarnęła go z niepowstrzymaną siłą, zbyt mocna i gwałtowna, by zdołał się jej oprzed. Bezradnie upadł na kolana i dusząca kula podeszła mu do gardła, gdy rozpaczliwie usiłował odepchnąd od siebie ten znienawidzony obraz. W koocu jednak okazało się to ponad jego siły i zwymiotował, uwalniając się od żółci, przerażenia i zwyczajnego wyczerpania. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale wydawało się wiecznością. Szybko przycisnął dłoo do ust i otarł wargi jedwabną chustką, wyjętą z rękawa. Policzki piekły go ze wstydu. Czuł, że dziewczyna stoi nad nim, i jej obecnośd tysiąckrotnie pogłębiała jego wstyd. Jak zdoła teraz spojrzed tym ludziom w oczy? Jak zdoła spojrzed jej w twarz? Gresham Alder uklęknął przy nim, mamrocząc coś uspokajająco. Andrys usłyszał swoje słowa. Gorączkowo przepraszał, proponując, że posprząta, nalegając... Jednak te propozycje spotkały się z odmową, uprzejmą, lecz stanowczą. Oczywiście, pomyślał z goryczą. Nie chcą, abym pozostał tu ani chwili dłużej niż muszę. Gdy jubiler pomógł mu wstad, Andrys odważył się spojrzed dziewczynie w oczy - tylko przez chwilę - i litośd, jaką w nich ujrzał, sprawiła, że jeszcze bardziej się zawstydził. Teraz nie miał nadziei, żeby poznad ją bliżej, nie po takim blamażu. Ta świadomośd była gorsza od strachu i wstydu. Jakoś zdołał wziąd się w garśd. Gorączkowo mamrocząc słowa przeprosin, zdjął przeklęty napierśnik... Podniósł swoją torbę i bez dalszych komplikacji opuścił warsztat. Nawet nie sprawdził, czy zwinięty w rulon rysunek nadal w niej jest, tylko ruszył biegiem wąską uliczką. Biegł, głośno tupiąc, czerwony ze wstydu. Kiedy dotarł do hotelu Paradisio, był tak przerażony i rozchełstany, że portier nie chciał go wpuścid. Musiał drżącymi rękami otworzyd torbę, żeby pokazad klucz na dowód, że tu mieszka, a nawet wtedy portier uparł się, by odprowadzid Andrysa pod same drzwi pokoju, starając się odseparowad go od innych gości. Jakie to miało znaczenie? Czy cokołwiek miało jeszcze znaczenie? Zatrzasnął za sobą drzwi i upadł na
kolana. Gorące łzy popłynęły mu po policzkach. Boże w niebiosach, jak długo zdoła to wytrzymad? - Czego chcesz? - zapytał głośno, pragnąc, by Calesta usłyszał go i odpowiedział. - Jaki to wszystko ma sens? Powiedz! Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. W koocu dźwignął się 66
na nogi i powlókł do gabinetu, gdzie czekała na niego butelka brandy. Rezygnując z kieliszka, chwycił ją, podniósł i przyłożył do ust. Poczuł, jak silny trunek pali mu gardło i spływa do żołądka. To nie wystarczy. Nie wystarczy. Podszedł do nocnego stolika i podniósł czarną buteleczkę. Czarne pigułki zamrugały do niego, obiecując całkowite zapomnienie. Wiedział, że nie powinien zażywad ich po wypiciu alkoholu. Tylko jakie to miało znaczenie? Czy naprawdę chciał przeżyd jeszcze jeden dzieo? Czy ośmieli się pokazad jej na oczy? Ze ściśniętym ze wstydu gardłem wysypał na dłoo tuzin pigułek, dośd, by zapomnied o wszystkim. Gwałtownym ruchem wrzucił je do ust i popił brandy. Szybko. Zanim się rozmyśli. Jeśli mają go zabid, niech tak się stanie. Przynajmniej skooczą się te męczarnie. - Po co ta zbroja? - błagał. Demon nie odpowiadał, co obudzi ło w Andrysie nowe podejrzenia. A jeśli Calesta nie nienawidził tyl ko Geralda Tarranta, ale całego klanu Tarrantów? Włącznie z nim? Jeśli była to tylko jakaś skomplikowana gra, wymyślona przez de mona pragnącego dręczyd ich wszystkich...? Nie, nie odważy się tak myśled, nie odważy się... Za dużo tych udręk, za dużo! - Calesto - szepnął. - Proszę. Pomóż mi. Odpowiedziała mu jednak tylko ciemnośd i cisza. ś - Ten chłopiec - rzekł Gresham - ma prawdziwe problemy. Wykręciła szmatę nad zlewem i nie odpowiedziała. Nie ufała swo jemu głosowi. -Nari. Powoli odwróciła się do niego i odłożyła ścierkę. Podłoga była czysta. Zbroja też. Ręce już przestały jej się trząśd. - Nari. On oznacza kłopoty. Nie śmiała na niego spojrzed. Wiedziała, że potrafi wszystko wyczytad z jej twarzy. - On ci się podoba, prawda? zapytał łagodnie, ale z wyraźną dezaprobatą. - Czy nie mogłaś tym razem wybrad sobie kogoś normalnego? Jest kilku takich w mieście, wiesz?
- Proszę, Gresh. - Oparła się o krawędź stołu, skrajem bluzki muskając koronę. - Nie teraz. 67
- Nari. Posłuchaj mnie. - Stanął za nią, wziął ża ramiona i obró cił do siebie. - Jesteś dla mnie jak córka, wiesz? A kiedy ktoś z ro dziny cierpi, ja także cierpię. Odwróciła wzrok, nie chcąc na niego patrzed. Ujął jej brodę. - On jest przystojny. Bogaty. Ma zalety, dla jakich wielu ludzi mogłoby zabid. I ma kłopoty, Nari. Prawdziwe kłopoty. Czy widziałaś wyraz jego twarzy, kiedy ujrzał swoje odbicie w lustrze? Widziałaś? - Tak - szepnęła. - Nie wiem, co się dzieje z tym chłopcem, ale założę się o ten sklep, że to nic dobrego. Czy nie miałaś już dosyd takich jak on? Czy nie zasługujesz na coś lepszego? - Widziałam - szepnęła, dotykając delikatnie rzeźbionego srebra. On też go dotknął i zadrżała mu ręka. Dlaczego? Tak. Widziałam. Widziałam, jak jego oczy szeroko otwierają się ze strachu, jakiego zazna mało który człowiek. Spoglądanie w te oczy było jak zaglądanie w lustro. Jakbym znów była w Puszczy, uciekając przed nieznanym. Sama, tak bardzo samotna. Tak, znam to spojrzenie. -Nari... - Nie jestem dzieckiem - mruknęła, wymykając się mu. - Już nie. Umiem zadbad o siebie. Wiedziała, że on to zaakceptuje. To było najcudowniejsze w ich związku. Chociaż troszczył się o nią, chociaż był przekonany, że ona popełnia straszny błąd i ściągnie na siebie nieszczęście. Na tym polegała różnica między Greshamem Alderem a jej rodzicami. On dostrzegł w niej zmianę, kiedy wróciła z Puszczy, i zaakceptował ją. Rodzice nie potrafili. Wciąż chcieli ją niaoczyd, bronid przed całym złem tego świata i obojętnie, co by powiedziała lub zrobiła, nigdy nie zmienią tego nastawienia. Jak miała im wyjaśnid, że już stanęła przed najgorszym złem, otchłanią przerażenia w jej własnej duszy? Jak mogła wyjaśnid, że to spotkanie zmieniło ją z bezradnego dziecka potrzebującego obrony w kogoś starszego, silniejszego i o wiele bardziej zaradnego. Czym były nędzne niebezpieczeostwa tego świata w porównaniu z Puszczą Łowcy? Agresywni mężczyźni byli tylko kłopotliwi, nic więcej. Nawet gwałciciele stanowili konkretne zagrożenie. Natomiast człowiek o twarzy Łowcy, którego spojrzenie
świadczyło o ranach zbyt głębokich, aby mogły je ukoid słowa... 68
Poradzę sobie z tym, zdecydowała w duchu, wodząc palcami po srebrnych figurkach, wyobrażając sobie, że wyczuwa w nich ciepło dłoni Andry sa Tarranta. Przyciągana przez jego ból równie silnie jak przez jego osobowośd. Chcę tego. - Będę ostrożna - powiedziała Greshamowi. - Obiecuję.
6 ego świątobliwośd wkrótce tu będzie. Damien z roztargnieniem skinął głową odchodzącemu akolicie. Czekał w przedpokoju sali audiencyjnej Patriarchy, co źle wróżyło mającej nastąpid rozmowie. Ta komnata miała robid wrażenie, może nawet przytłaczad, i niezwykle skutecznie spełniała to zadanie. Wysokie, łukowate sklepienie z ciemnego i gładkiego kamienia, nie rozjaśnione farbą czy tynkiem; neomarmurowe ściany, nagie i nieudekorowane. Umeblowanie skąpe i proste. Po kilku sekundach wiercenia się na krześle z wysokim oparciem doszedł do wniosku, że woli już przechadzad się po pomieszczeniu. Krótko mówiąc, było to niezbyt przyjemne miejsce i Damien domyślał się, że znajdujący się dalej pokój, w którym zamierzał przyjąd go Patriarcha, wygląda podobnie. Może nawet gorzej. Z pewnością nie było to takie powitanie, na jakie miał nadzieję. A czego oczekiwałeś, do diabła? „Zajdź do mojego salonu na herbatkę, a przy okazji może zechciałbyś opowiedzied mi o twoich ostatnich wyczynach?". Akurat, Vryce. Będziesz miał szczęście, jeżeli w ogóle cię wysłucha i nie wyrzuci za drzwi, nie dając ci powiedzied ani słowa na swoją obronę. Na przeciwległej ścianie wisiało małe lustro - niewielkie ustępstwo na rzecz gości, którzy mogli zechcied sprawdzid, czy wyglądają równie kiepsko, jak się czują. Przystanął przed nim, by sprawdzid, z kim spotka się Patriarcha. Kapłan, spoglądający na niego z lustra, nie był tym samym człowiekiem, który przed dwoma laty opuścił Jaggonath, to pewne. Ograniczone racje żywnościowe na morzu wyszczupliły jego krępą sylwetkę, aż wydawał się prawie chudy, niepodobny do siebie. Opaloną dłonią pogładził krótką brodę, która teraz porastała szczękę. Zastanawiał się, czy nie powinien jej zgolid. Jego skóra była znacznie ciemniejsza niż przed dwoma laty, a jej brązowy odcieo wymownie świadczył o wielu miesiącach pobytu 70
pod równikowym słoocem. We włosach dostrzegł pasma siwizny -kilka na skroniach, a także w brodzie. Siwizna! Nie przystawała do tego, co o sobie myślał; była pierwszą oznaką starzenia się w życiu zbyt obfitującym w niebezpieczeostwa, aby zajmowad się czymś równie pospolitym jak starośd. Był bliski tego, by wyrwad te siwe włosy, kiedy się pojawiły - kiedy było ich zaledwie tuzin - lecz taki akt próżności nazbyt przypominał mu Tarranta, więc pozostawił te przeklęte srebrne nitki w spokoju. Mógłbyś wykorzystad fae, żeby pozostad młodym - powiedział sobie. Inni tak zrobili. Na przykład Ciani. Teraz, kiedy starośd rozpoczęła swój niepowstrzymany podbój jego ciała, czasem czuł, jak kusząca mogła byd ta droga. Jednak w takich chwilach wracały do niego słowa Patriarchy, wypowiedziane tak dawno temu: „Kiedy przyjdzie czas umrzed, a ten czas przyjdzie, jak przychodzi do wszystkich ludzi, czy pokłonisz się Naturze, wzorcom ziemskiego życia, które są jądrem naszej egzystencji? Czy też ulegniesz pokusom tej obcej magii i zaprzedasz duszę za kilka dodatkowych lat życia?". Akceptacja tego naturalnego procesu była podstawą wiary Da-miena, a śmierd we właściwym czasie będzie ostatecznym aktem tej wiary. Oczywiście, nie będzie to łatwe. Wiele rzeczy na tym świecie przychodzi ludziom z trudem. Dlatego są takie ważne. - Wielebny Vryce? - zapytał sekretarz Patriarchy, młody człowiek, którego Damien słabo przypominał sobie sprzed dwóch lat. - Proszę wejśd. Ku jego zdziwieniu młodzieniec nie wprowadził go do sali au-diencyjnej, lecz otworzył grube mahoniowe drzwi i odsunął się na bok, przepuszczając kapłana. Pomieszczenie było duże, równie urzędowe jak sala przyjęd, ale znacznie większe. Przypominało mu salę audiencyjną Geralda Tarranta w fortecy w Puszczy. Damien zesztywniał na wspomnienie tamtego przykrego spotkania (tak odległego, że mogło mied miejsce w innym świecie, i tak realnego, że równie dobrze mogło odbyd się wczoraj). Wówczas jeden z jego przyjaciół był umierający, Ciani porwana, a Łowca jego wrogiem. Teraz... Czuł, jak ściska go w gardle, gdy szedł do tego, który
miał go osądzid. Kim był dziś? Sprzymierzeocem Łowcy? Patriarcha miał kamienny, nieodgadniony wyraz twarzy, lecz w jego oczach malował się gniew. Damien czuł, jak pod tym zimnym spojrzeniem przechodzi go dreszcz. Przez te dwa lata zdążył 71
zapomnied, jaką moc posiada ojciec święty: nie tylko siłę swej niezwykłej osobowości, lecz zrodzoną z fae potęgę człowieka, który nagina prądy do swej woli, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Próba ułagodzenia jego słusznego gniewu była z góry skazana na porażkę. Równie dobrze można by próbowad powstrzymad przypływ. Gdybyś tylko potrafił świadomie wykorzystad tę siłę, pomyślał Damien, żaden człowiek nie zdołałby ci się oprzed. Jednak Patriarcha nigdy tego nie zrobi. Magia była dla niego przekleostwem, dlatego nie przyjmował do wiadomości swoich wrodzonych zdolności i żył w przeświadczeniu, że ich nie posiada. Jeden Bóg wie, co się z tobą stanie, jeśli kiedykolwiek dowiesz się prawdy. - Otrzymałem twoje raporty powiedział kwaśno Patriarcha. Wskazał na stojący obok stolik i leżące tam rękopisy. Damien zo baczył kartki swojego pierwszego sprawozdania, wysłane z Fara day, oraz cieoszy pakiet notatek i rysunków, które osobiście przy niósł do katedry przed dwoma dniami. Wtedy wydawało mu się, że to dobry pomysł, by uświadomid Patriarsze, jaki rodzaj wojny mu szą toczyd. Miał nadzieję, że dzięki temu ojciec święty będzie bar dziej skłonny wybaczyd sposób, w jaki ją prowadził. Jednak wstąż ka, którą przewiązał ten drugi pakiecik pozostała nie rozwiązana. Chciał zaprotestowad, ale się powstrzymał. Jego świątobliwośd z rozmysłem postanowił nie czytad jego listu przed spotkaniem, da jąc w ten sposób wyraz swojej dezaprobacie. Protestując, Damien ściągnąłby tylko na siebie jego gniew. Wiedziałeś, że będzie źle, powiedział sobie. Protestując, tylko pogorszyłbyś sprawę. Chociaż raz w życiu zapomnij o dumie i przeczekaj. To minie. Jednak przyszło mu to z trudem, wielkim trudem. Było sprzeczne z instynktem samozachowawczym. - Jestem pewien, że nie muszę komentowad naruszenia protokołu, jakim było opuszczenie tego kontynentu bez zezwolenia -rzekł Patriarcha lodowatym tonem. - Z twojego raportu jasno wynika, iż dobrze wiedziałeś, co robisz - a także, jak podejrzewam, jakie mogą
byd konsekwencje takiego nieposłuszeostwa. Taki brak szacunku wobec zwierzchnika jest poważną obrazą dla Kościoła i jego hierarchii. - Potrząsnął głową. - Nie jesteś głupi, wielebny Vryce, chociaż czasem takiego udajesz. Dostatecznie często czytałeś prace Proroka, aby wiedzied, co jest grzechem. - Uznałem, że sytuacja usprawiedliwia takie postępowanie 72
odważył się wtrącid. Jak sprowadzid rozmowę na bezpieczny grunt? Pożałował, że nie może użyd Sztuki, by się tego dowiedzied. -W tych okolicznościach... - Proszę. Nie obrażaj nas obu. Dobrze wiedziałeś, co robisz i ja ka będzie moja reakcja. Wiedziałeś również, że twoje zuchwałe po stępowanie da mi możliwośd ukarania cię w sposób, jaki uznam za stosowny, czemu nikt się nie sprzeciwi. A więc jednak, wyraźna groźba. Co teraz będzie? - pomyślał z rozpaczą. Pamiętał zesłany kiedyś na niego przez Tarranta koszmarny sen, w którym Patriarcha pozbawił go godności kapłana. Czy naprawdę posunie się tak daleko? Nawet nie czytając jego raportu, który usprawiedliwiał tak wiele jego czynów? Chciał zaprotestowad, ale ugryzł się w język. Patriarcha emanował falami gniewu, które zmieniały otaczającą go fae. Chciał, by rozmówca zareagował gniewem, co usprawiedliwiłoby najsurowszy wyrok. Jeśli Damien podda się ich oddziaływaniu i chodby na moment przestanie panowad nad sobą, może stracid wszystko. - Jestem lojalnym sługą Kościoła mruknął. - Tak - rzekł lodowatym głosem Patriarcha. - Nadal nim jesteś. Na razie. Przez kilka długich sekund w milczeniu spoglądał na Damiena. Oceniał go? Czekał na reakcję? Damien zachował milczenie, wiedząc, że wszystko, co powie, zostanie źle odebrane. - Podróżowałeś z Łowcą - powiedział w koocu Patriarcha. - Człowiekiem tak złym, że wielu uważa go za demona. Już sam ten postępek wystarczy, by skazad tuzin takich kapłanów jak ty... A w dodatku to nie wszystko, prawda? - Zmrużył oczy. - Prawda? - Potrzebowaliśmy go - rzekł napiętym głosem Damien. - Potrzebowaliśmy mocy, którą posiada... - Posłuchaj sam siebie! Posłuchaj swoich słów! To ty potrzebowałeś jego mocy. Jego czarów. -Gwałtownie pokręcił głową. -Myślisz, że to jakakolwiek różnica, czy sam posługujesz się magią, czy wynajmujesz kogoś innego, by to robił? Tak czy owak, to ty jesteś odpowiedzialny za uprawianie magii. A w tym przypadku, za szerzenie zła
Machnął ręką, jakby ucinał rozmowę. Przez chwilę w jego oczach pojawiło się coś, co nie było gniewem. Znużenie? Potem zniknęło i pozostał tylko stalowy błysk. - Wiesz o tym równie dobrze jak ja, wielebny Vryce. I nie wątpię, iż wielokrotnie o tym rozmyślałeś, usiłując znaleźd jakąś teologiczną 73
lukę usprawiedliwiającą twoje postępowanie. Inteligentny człowiek, jeśli tylko naprawdę tego chce, zawsze potrafi znaleźd jakąś wymówkę. Zamilkł na moment i Damien niemal czuł emanujące od niego fale potępienia. Ten człowiek miał ogromną moc, której chyba nie był do kooca świadomy. Teraz wszystka fae w komnacie z pewnością odbijała echem jego słowa, osłabiając fundamenty przekonao Damiena. Jak z tym walczyd, nie używając Sztuki? - Moim jedynym celem... - zaczął. Patriarcha przerwał mu. -t Karmiłeś go własną krwią. - To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. Niejeden raz. Poczuł się tak oszołomiony tym oskarżeniem, że nie był w stanie na nie odpowiedzied. Zdołał tylko wyszeptad: -Co? Przecież Patriarcha nie mógł o tym wiedzied. Skąd się dowiedział? Co tu się dzieje? - Pomiomy na chwilę symboliczne znaczenie takiego czynu. Zigno rujmy oręż, jaki dodałeś do jego arsenału, dobrowolnie poświęca jąc własne ciało. Zignorujmy więź, jaką w ten sposób stworzyłeś między wami, która z definicji przełamuje twoją obronę i wydaje cię na łaskę jego magii. A przez ciebie cały Kościół. Czy to kolejny koszmar, jaki zesłał na niego Tarrant, aby go przestraszyd? Jeżeli tak, to udało mu się. Skąd, u licha, Patriarcha mógł znad takie szczegóły jego podróży, jeśli nie wspominał o nich w raportach? Stwierdził, że drży, i miał nadzieję, iż rozmówca tego nie zauważy. . - Tak czy nie? - spytał lodowatym tonem Patriarcha. Czy naprawdę wiedział, czy tylko się domyślał? Skąd takie przypuszczenie? Gorączkowo usiłował wymyślid jakąś odpowiedź zmniejszającą rozmiary klęski. Jeśli źródło informacji Patriarchy było niewiarygodne... - Tak czy nie? - pytał ojciec święty. Koszmar. To scena żywcem wzięta z koszmarnego snu. Ile razy Damienowi śniła się taka lub podobna scena? Jednak w porównaniu z tą, prawdziwą, tamte sny nie miały żadnej siły emocjonalnej.
Skąd, do diabła, Patriarcha uzyskał tę informację? - Tak czy nie? Spojrzał w zimne jak lód oczy ojca świętego i nagle zrozumiał, że nie ma sensu zaprzeczad. Jeśli Patriarcha miał tak dokładne 74
wiadomości, ta rozmowa nic nie da. Tamten już dawno go potępił i wyznaczył karę. Kłamstwo tylko pogorszy sytuację. Powiedział spokojnie, starając się, by nie zabrzmiało to wyzywająco czy gniewnie: -Tak. Dziwny dreszcz wstrząsnął ojcem świętym. Czyżby oczekiwał innej odpowiedzi? Damien poczuł, że poddano go jakiejś próbie, ale nie był w stanie pojąd, jakiej. - Paktowałeś z demonami. - Teraz w zachowaniu Patriarchy nie było śladu wahania. Najwyraźniej uzyskał z ust Damiena potwier dzenie tego, co chciał wiedzied. Pozwoliłeś na rzeź niezliczonych niewinnych ofiar, aby utrzymad Łowcę przy życiu. Z najwyższym trudem powstrzymał gniewną odpowiedź. Fale fae napierały nao, usiłując wytrącid go z równowagi. - To było konieczne - wycedził przez zęby. - Gdybyś przeczytał mój raport... - Nie oparłeś się złu. - Powietrze zdawało się drżed od gniewnych oskarżeo Patriarchy. - Wpadłeś w tę samą pułapkę, jakiej nie ustrzegł się Prorok, usprawiedliwiając twoje grzechy cytatami z Pisma, które cię oskarża. - Umilkł, a potem mówił dalej: - Czy muszę omawiad kolejno twoje winy? Czy też zechcesz uznad, że wiem o nich wszystkich? Osądzę cię nie po twoim jednym występku, czy kilku, lecz na podstawie blisko dwóch lat trwania w grzechu? Zaczerpnął tchu. - Wasza świątobliwośd, gdybyś tylko pozwolił mi wyjaśnid... - W swoim czasie, wielebny Vryce. Przeczytam twój raport. Może nawet wysłucham tego, co chcesz mi powiedzied. Dopiero wte dy, kiedy jasno przedstawię moje stanowisko. Przeszedł kilka kroków ku odległej ścianie i z powrotem. - Gdybyś był jednym z moich kapłanów, nie wahałbym się od prawid cię, a może nawet pozbawid godności kapłana. Ponieważ po zwolid ci służyd Kościołowi to jedno, lecz zezwolid, abyś go repre zentował, to całkiem inna sprawa. Gdybym to ja cię wyświęcił, lub któryś z moich kapłanów, zapewne uwolniłbym cię natychmiast od wszelkich zobowiązao względem Kościoła, abyś bez przeszkód z mojej strony mógł do kooca twoich
dni walczyd z demonami i na rażad ludzkie dusze. Podejrzewam, że wtedy byłbyś szczęśliwszy. Jed nak nie jesteś moim kapłanem. Jesteś gościem z innej autarchii, o odmien nych tradycjach. Innych zapatrywaniach na wiarę. Aczkolwiek chlubimy 75
się jednomyślnością, nie mogę zapominad o tym fakcie. Ani pozwolid, by wpłynął na mój osąd. . Drżąc, Damien zdobył się na beznamiętną odpowiedź: - Dziękuję, wasza świątobliwośd. - Nie dziękuj. Jeszcze nie. Patriarcha obrzucił go kwaśnym spojrzeniem. - Napisałem do twojej matki świętej i nakreśliłem sytuację. Miesiąc temu otrzymałem odpowiedź. - Wyjął z kieszeni list, kremowy pergamin złożony we czworo, ze zwisającą na dole złotą pieczęcią Kościoła. - Udziela mi pozwolenia, by osądzid cię w imieniu nas obojga. - Zmrużył zimne oczy. Rozumiesz mnie, Vryce? Jeśli postanowię, że nie nadajesz się na kapłana, nie będziesz mógł wrócid do domu i zacząd od nowa. Sąd czeka cię tu i teraz. Damien odpowiedział bardzo spokojnie, chociaż serce waliło mu tak mocno, że ledwie słyszał swoje słowa: - A więc tak zdecydowałeś? Przez chwilę Patriarcha milczał i tylko spoglądał na niego. - Nie - rzekł w koocu. - Jeszcze nie. Jednak przyszłośd spoczy wa w twoich rękach. Chcę, żebyś to zrozumiał. Postępuj jak kapłan, a pozostaniesz nim. Inaczej... Urwał, jakby groźba była zbyt okropna, by ją wypowiedzied. „Inaczej będziesz nikim", brzmiały nie wypowiedziane słowa. „Ponieważ kim byłbyś, gdybyś przestał byd kapłanem?". - Rozumiem. Starał się sprawiad wrażenie spokojniejszego, niż naprawdę był. Gdyby tylko Patriarcha przeczytał jego raport przed spotkaniem! Z pewnością znajomośd sytuacji złagodziłaby gniew ojca świętego i skierowała w inną stronę! Na co zda się kościelna hierarchia, jeśli Calesta zrealizuje swój plan? Co zdziała Kościół w świecie rządzonym przez sadyzm? Walczymy o dusze całej ludzkości, nie rozumiesz? Czy nie widzisz, jak śmieszne wydają się w porównaniu z tym te twoje zasady, kiedy stawką jest los całej ludzkości? - Naszym najświętszym obowiązkiem jest walka z zepsuciem przypomniał mu Patriarcha - Na tym świecie i w nas samych. Ta pierw sza walka jest łatwa w porównaniu z drugą. Tak nauczał Prorok. Pro ponuję, żebyś zastanowił się nad tym
i poszukał prawdy w jego pi smach. Może wtedy spojrzysz na sytuację z szerszej perspektywy. O mało nie stracił panowania nad sobą. Miał ochotę warknąd, że owszem, piekielnie dobrze zna pisma Proroka, w koocu podróżował 76
z tym draniem przez dwa lata i pewnie lepiej zna jego filozofię niż jakikolwiek inny żyjący człowiek. Jednak... W jego oczach Prorok nie żyje, zrozumiał nagle. I może to prawda Może dostrzegam jego cieo w Tarrancie, ponieważ tego chcę, a nie dlatego, że naprawdę w nim pozostał. Może za bardzo obawiam się konsekwencji mojego grzechu, żeby spojrzed nao obiektywnie. Napotkał spojrzenie Patriarchy. Jego chłód i siła przypomniały mu wzrok Łowcy. Nie miałbyś nade mną takiej władzy, gdyby nie dręczyło mnie poczucie winy, pomyślał. Nie zdołałbyś skłonid mnie do posłuchu, gdybym w głębi duszy nie wierzył, że masz rację. - Jestem sługą Kościoła - rzekł cicho, starając się mówid to z pokorą. - Teraz i zawsze. Patriarcha skinął głową. Miał ponurą minę. - A więc niech tak pozostanie, wielebny Vryce - rzekł spokoj nie, lecz z wyraźną groźbą w głosie. Dobrze?
7 'ł^^W arilka wspominała tamtą noc: W Klęczy na ziemi, na zimnym poszyciu Puszczy. Palce ma W / otarte i zakrwawione. Po długim biegu złapał ją kurcz w nodze. Zmęczenie ściska żelazną obręczą jej pierś i każdy uśmiech jest przelotnym zwycięstwem w walce z tym bezlitosnym chwytem. „Zaczekaj", powiedział, kiedy zakooczył Łowy i postanowił darowad jej życie. „Poczekaj tu. Przyjdą po ciebie moi ludzie". Usiłowała opanowad strach. Przecież to ziemia Łowcy, prawda? Jej mieszkaocy należeli do niego. Zwierzęta wykonywały jego rozkazy. Nawet macki kolczastych pnączy, szarpiące jej nogi, gdy uciekała, okryte czarną korą drzewa zagradzające jej drogę, splątane konary nad głową, które tak skutecznie przesłaniały światło księżyca, że prawie nie docierało do ziemi... To wszystko jego poddani, prawda? A on jej nie skrzywdzi. Tak obiecał. Łowca nigdy jej nie skrzywdzi. - Proszę, przyjdźcie szybko szepnęła, ściskając amulet, który jej podarował. Krew z otartych dłoni wypełniła delikatne wyżłobienia na złotej powierzchni. Czuła, że Puszcza zamyka się wokół niej niczym jakaś ogromna istota obdarzona własną wolą. Pod kolanami czuła jej powolny puls. Każde stworzenie tutaj było częścią tego systemu, każdy konar, owad i mikrob. Wszystkie tworzyły jeden żywy twór, połączone jak komórki jednego ciała. A Łowca był jego mózgiem. Gdyby zechciał ją zabid, Puszcza powstałaby na jego rozkaz i wszystko co żywe i nieożywione połączyłoby swe wysiłki, aby pozbyd się jej, jak człowiek likwidujący insekta. I w taki sam, niedbały sposób. Puszcza była tylko odbiciem jej twórcy. A on obiecał, że nie skrzywdzi Narilki. Czepiała się tej myśli, gdy zimny wiatr poruszył gałęziami tuż obok jej twarzy i ich ostre kooce lekko zadrapały ją w policzek. Odskoczyła, przerażona. Wszędzie wokół słyszała szmery w zaroślach 78
i z trudem powstrzymywała odruch nakazujący zerwad się na równe nogi i znów rzucid do ucieczki. I tak nie uciekłaby daleko. Nie spała już od trzech dni, a jej jedynym pożywieniem były czarne jagody, od których miała skurcze żołądka i krwawą biegunkę. Na szczęście, drugiego dnia znalazła wodę, inaczej nie przetrwałaby tak długo... Na szczęście? Zaśmiała się gorzko. Tutaj nie było szczęśliwych zbiegów okoliczności, na jakie można by liczyd. Łowca chciał polowad na nią przez trzy dni, dlatego znalazła wodę, która utrzymała ją przy życiu. Puszcza Łowcy pozwoliła jej uciekad. Jaki umysł zdołał stworzyd to miejsce, jakiej mocy wymagało jego utrzymanie? Nie była w stanie tego ogarnąd, lecz słyszała muzykę. Ponurą muzykę, wirującą w jego oczach. Zadrżała na samo wspomnienie. Drżała, ponieważ tak bardzo tego pragnęła i tak bardzo bala się tego pragnienia. Nagle uświadomiła sobie, że szmery ucichły. Miała wrażenie, że urwały się nagle. A może dopiero teraz sobie to uświadomiła? Drżąc, wstała z ziemi. Kolana uginały się pod nią, a stopy piekły z bólu, ale zdołała wyprostowad się, tak mocno ściskając amulet, że jego krawędź wbijała się jej w dłoo. Cóż to za nowe niebezpieczeostwo, które uciszyło mieszkaoców Puszczy? Zobaczyła mężczyznę. Wyłonił się nagle z ciemności i stanął w cienkiej smudze księżycowego blasku. Wyglądał jak duch, o upiornie białej skórze i krwa-woczerwonych oczach, błyszczących w mroku. Dłonie miał długie i szczupłe, a paznokcie ostre jak szpony. Kiedy się uśmiechnął, odsłonił równie ostre i spiczaste zęby wyglądały jak wydarte przez Naturę jakiejś bestii i osadzone w jego ustach. Ciało i ubranie mężczyzny wydawało się bezbarwne, a skóra miała opalizujący odcieo, świadczący o emanującej z niego zimnej sile. Za plecami usłyszała głośny szelest i gwałtownie odwróciła się, żeby zobaczyd, skąd dochodzi. Wilki, chude i wygłodniałe... ale niepodobne do tych, które były dziełem Natury. Te były zmutowanymi, koszmarnymi stworami, których cienkie nogi kooczyły się podobnymi do dłoni łapami. Ich ślepia płonęły krwawo jak oczy ich pana, a sierśd była równie biała jak skóra jego kurtki i
butów. Z trudem oderwała od nich wzrok i ponownie spojrzała na mężczyznę. Wyraźnie wyczuła, że był ich panem. Chociaż warczały i drapały ziemię niekształtnymi łapami, nie zaatakują jej bez pozwolenia. - No tak. - Cienkie wargi nieznajomego wykrzywił uśmiech, a raczej nieprzyjemny grymas. -I co my tu mamy? Chyba damę w opałach? 79
Jego obecnośd była jak zimny wiatr mrożący jej ciało. Z najwyższym trudem powstrzymała krzyk przerażenia, chęd padnięcia na kolana i błagania o litośd, chociaż wiedziała, że nie znał takiego uczucia. On jest sługą Łowcy, powtarzała sobie. A Łowca mnie nie skrzywdzi. Obiecał. Podszedł bardzo blisko, tak blisko, że czuła, jak jego oddech rozwiewa jej włosy. Mierzył ją spojrzeniem czerwonych oczu, a gdy uśmiechnął się pod nosem, zdała sobie sprawę, że Łowca rozdarł jej bluzkę, odsłaniając jedno ramię i pierś. Czy ten albinos patrzył na nią tak, ponieważ chciał ją przestraszyd? Może w innym miejscu i czasie udałoby mu się. Teraz jednak czuła jeszcze dotyk Łowcy na ramieniu i wciąż nie mogła otrząsnąd się z przerażenia. Nadal odbierała jego moc, śmiercionośną, nieodpartą, oraz rodzące się w niej pragnienie tak straszne i spalające, że z najwyższym trudem powstrzymała chęd ofiarowania mu swego ciała. Czym w porównaniu z tym było spojrzenie albinosa? Wytwór ciała czy fae służył Łowcy. A pan Puszczy obiecał, że żaden z jego sług jej nie skrzywdzi. - Muszę wiedzied, jak się stąd wydostad - szepnęła słabym gło sem, ochrypłym z pragnienia. Proszę. Człowiek-duch zaśmiał się nieprzyjemnie. - Czyja wyglądam na przewodnika? Wyciągnął rękę ku jej twarzy i z trudem powstrzymała się, by nie uskoczyd. Serce łomotało jej w piersi, ale strach był tym, czego tamten pragnął. Nie chciała dad mu satysfakcji i okazad lęku. - Taka ładna zabaweczka rozmyślał głośno. Białą dłonią do tknął jej głowy i pogładził. Kiedy musnął kciukiem skroo Nariłki, poczuła przeszywający ból, tak ostry, że o mało nie krzyknęła. - Co za strata rezygnowad z niej teraz. Poczuła paraliżujące przerażenie, ale wraz z nim również przypływ wściekłości. Czy uciekała przez trzy noce przed demonicznym panem Puszczy, karmiąc go swoją krwią i cierpieniem tylko po to, żeby dla rozrywki tej upiornej kreatury zrezygnowad z trudem wywalczonego ocalenia? - Nie - szepnęła i odepchnęła jego rękę. Skroo paliła ją żywym ogniem. - Nie!
Pokazała mu amulet, przytrzymując go tuż przed jego krwawo-czerwonymi oczami. - On obiecał mi bezpieczeostwo. Dał słowo. 80
Teraz nie czuła już strachu, ani trochę. Ogarnęła ją wściekłośd, a wraz z nią przypływ nowych sił. - Wyprowadź mnie stąd - rozkazała. Ból w skroni był ostry, pra wie oślepiający, ale nie da mu tej satysfakcji i nie okaże tego. -Albo zostaw mnie w spokoju, aż przyjdzie ktoś, kto potrafi to zrobid. Wilki za jej plecami warknęły i usłyszała, że jeden z nich cicho podszedł bliżej. Nie odwróciła się. Nic nie mogła wyczytad z twarzy albinosa ani przejrzed jego zamiarów. Czuła, jak coś ciepłego ścieka jej po skroni w miejscu, gdzie jej dotknął. Czy to krew? Czy on też się nią żywił tak jak jego pan? Jeśli tak, to okrwawiony amulet był dla niego podwójnym wyzwaniem. Uniosła go wyżej, pokazując albinosowi. Teraz nie bała się, wcale. Łowca wykorzystał wszystkie pokłady jej lęku i żaden człowiek - ani zwierzę - nie zdoła już go wskrzesid. Nagle raczej wyczuła niż usłyszała, że najbliżej stojące wilki wycofują się. Dostrzegła nieznaczną zmianę w zachowaniu albinosa. On również cofnął się i wyjął amulet z jej dłoni. Zauważyła, że starał się przy tym nie dotknąd jej ręki. Czyżby obawiał się uszkodzid własnośd Łowcy? - Chodź - rzekł krótko. Odwrócił się do niej plecami, a ona odważyła się na długi, głęboki oddech. Wilki za jej plecami ustawi ły się szeregiem: kiedy zaczęła iśd, słyszała, jak węszą po jej śla dach. - Ruszaj się. Już prawie świta. Jeszcze tylko chwilę, obiecywała swoim posiniaczonym i poobijanym nogom. Bolały ją wszystkie mięśnie, ale odepchnęła od siebie tę myśl. Jeszcze tylko kilka mil. Kilka godzin. Potem się wyśpi. Lekko zataczając się ze zmęczenia, pozwoliła, by upiorny przewodnik wyprowadził ją z Puszczy.
8 amien aż do późnego popołudnia przechadzał się po ulicach. Po Ulicy gdzie ludzie oddawali cześd OBogów, niezliczonym bóstwom. Ile z nich należy do Iezu? - zastanawiał się. Czy któryś z nich zna i rozumie plany Calesty? Szedł obok gospody „Nowe Słooce", gdzie zjadł pierwszy obiad z Ciani, tak dawno temu; a dalej przez dzielnicę handlową, gdzie kiedyś znajdował się Fae Shoppe... Teraz już go nie było. Zniknął bez śladu. Gruz wywieziono, fundamenty wzmocniono cementową zaprawą i wzniesiono na nich dwupiętrowy budynek. Wysoki, jak na miasto nawiedzane przez trzęsienia ziemi. Na takim niebezpiecznym terenie większośd architektów wolała trzymad w ryzach swoje ambicje. Dostrzegł jednak linie elastycznych włókien użytych do wzmocnienia murów oraz mnóstwo ochronnych zaklęd na drzwiach, oknach i w każdym słabym punkcie budowli. Boże, pomóż Jaggonath, jeśli te zaklęcia kiedyś zawiodą, pomyślał. Boże, miej ich w opiece, jeżeli w obliczu trzęsienia mieliby kiedyś zostad tak bezbronni jak mieszkaocy Ziemi. Domina stała wysoko na niebie, kiedy zaczął długą przechadzkę z powrotem do hotelu. Patriarcha zaproponował mu pokój w aneksie - Da-mien podejrzewał, że bardziej z przyzwyczajenia niż kurtuazji - lecz w tych okolicznościach wolał zamieszkad w mieście. Patriarcha i tak dowie się o wszystkim, co będę robił, pomyślał kwaśno. Chociaż długo się nad tym zastanawiał, nie zdołał wyjaśnid, w jaki sposób ojciec święty dowiedział się o jego grzechach. Oczywiście, Calesta chętnie by go powiadomił, tylko czy demon mógł przekazad te wiadomości w taki sposób, żeby Patriarcha nie odrzucił ich ze względu na źródło informacji? Dotychczas Damien nie odważył się użyd jakiejkolwiek formy Sztuki, by odkryd prawdę. Obawiał się, że gdyby to zrobił, Patriarcha dowiedziałby się o tym i wpadł w szał. Może Tarrant, dysponujący znacznie większym talentem, zdołałby dyskretnie to sprawdzid. Może. 82
Dochodziła pierwsza, kiedy wszedł po schodach do swojego pokoju. W zajeździe było pusto i tylko lekki chłód poręczy świadczył o tym, że niedawno przeszedł tędy ktoś nie będący człowiekiem. Da-mien dobrze znał ten ziąb i tego, który nim emanował, toteż nie zdziwił się, kiedy otworzył drzwi swojego niewielkiego apartamentu i zastał w środku Łowcę. - Myślałem, że już teraz kładziesz się spad nieco wcześniej - powiedział Tarrant. - Tak. Owszem. - Kapłan zamknął drzwi i zasunął rygiel, a potem ze znużeniem opadł na wysłużony fotel. Kiedy usiadł, z obicia uniósł się kurz. - Miałem kiepski dzieo. Czuł omywającą go fae ziemi, gdy Łowca sięgnął Sztuką do jego umysłu, szukając szczegółów. Niech je ma. Łatwiej znieśd tę inwazję niż wyrazid słowami upokorzenia minionego dnia. - Przykro mi - powiedział w koocu Łowca, wyrażając żal, ale nie przepraszając. Damien zdołał wzruszyd ramionami. - Pewnie mogło byd gorzej. Spojrzał na Tarranta i zauważył, że ten jak zwykle nie wygląda na zmęczonego, przygnębionego czy zaniedbanego... na człowieka. - Jak Puszcza? Miał wrażenie, że Łowca się zawahał. - Stosunkowo bezpieczna - odparł w koocu. - Jednak nasz przeciwnik potrafi działad subtelnie i nie ryzykowałbym życia, polegając na takiej ocenie. - Taak. Tu jest tak samo. - Sądzisz, że Calesta skontaktował się z Patriarchą? Spojrzał Tarrantowi w oczy. Były zimne, takie zimne. Studnie nie-życia. Jak mógł sobie wyobrażad, że są podobne do oczu Patriarchy? Czy jakiegokolwiek żywego człowieka? - Wiedział - rzekł z goryczą. - O wszystkim. Szczegóły, których nie mógł dowiedzied się od nikogo innego. - Śmiało przyjął to zim ne spojrzenie, czerpiąc siłę z jego wewnętrznego ognia Oto mój sprzy mierzeniec. Moja podpora. Pożałował, że ta myśl nie budzi w nim większego niepokoju. Czyżby aż tak bardzo się zmienił przez ostat nie dwa lata? - Wie, że żywiłem cię
moją krwią - powiedział spo kojnie. - Wie o łączącej nas więzi. Czy zdajesz sobie sprawę, w ja kim to stawia mnie świetle w oczach Kościoła? Teraz nie mam nic na usprawiedliwienie. I nic nie mogę zrobid, jedynie unikad źródła mojego grzechu. 83
- Czy tego właśnie chcesz? - spytał Tarrant. - Jeśli naprawdę tak jest, opuszczę cię. Jeżeli cenisz spokój duszy bardziej od naszej misji. Może Calesta wybaczy ci i zostawi cię w spokoju, kiedy przestaniesz... - Nie bądź głupcem, Geraldzie. Damien sięgnął po butelkę piwa, którą wcześniej postawił na stole. Teraz było już ciepłe, ale co tam. Żaden z nas nie będzie bezpieczny, dopóki Calesta nie zginie. Do licha, cały ten świat nie jest już bezpieczny. - Pociągnął długi łyk ciepłego ale i skrzywił się, czując na języku korzenny smak. - Spójrz, co wydarzyło się na wschodzie. Popatrz, ile ludzkich żywotów padłoby ofiarą głodu tego jednego demona, gdybyś nie... Łowca spochmurniał. Damien nie dokooczył zdania. - Przepraszam - dodał po chwili. Nie powinienem ci przy pominad. Tarrant odwrócił się do okna. - W każdym razie osobno nie mamy żadnych szans i dobrze o tym wiesz. Czy ci się to podoba, czy nie, jesteśmy skazani na sie bie. - Może nawet razem nie mamy żadnych szans, pomyślał po nuro, pociągając kolejny łyk ciepłego piwa. Pod wpływem alkoho lu powoli ustępował skurcz, który ściskał mu gardło. To było warte tego paskudnego smaku. - Poczyniłeś jakieś postępy w badaniach? Tarrant gwałtownie odwrócił głowę. - Tomy notatek, wieki badao i ani jednej pożytecznej informacji. Och, mogę wymienid ci imiona ponad stu Iezu oraz ich specjalności, nawyki i miejsca zamieszkiwania, ale zdaniem Karrila żaden z nich nie zechce się w to mieszad, a nawet chodby udzielid nam bardziej przydatnych informacji. Najwidoczniej dobrze wpojono im tę zasadę. Dzięki Bogu chod za to. - Dzięki Bogu za to? - Damien uniósł brwi. - Te zasady teraz wydają się stanowid dla nas największą przeszkodę. - Te zasady zabraniają Iezu zabijad ludzi, przynajmniej bezpośrednio. To jedyny powód tego, że ty i ja jeszcze żyjemy. - Mówiłeś, że ich jedyną siłą jest iluzja. Przecież... - Czy dużo trzeba, bym uwierzył, że słooce jeszcze nie wstało, i pozostał pod gołym niebem po świcie? Czy dużo trzeba, by zaaranżowad jakiś
wypadek dla ciebie - stworzyd jakieś złudzenie, byś spadł ze skały lub urwiska, albo znalazł się pod pędzącym ulicą pojazdem? Żaden człowiek nie zdoła długo ustrzec się takich podstępów, wielebny Vryce. Nie, gdyby Calesta chciał nas 84
zabid, zginęlibyśmy już dawno. A tak, jestem przekonany, że zaplanował coś o wiele bardziej... nieprzyjemnego. Ponownie odwrócił się i spojrzał przez okno. Może studiował prądy fae na dole, szukając danych? A może tylko rozmyślał? - On atakuje Kościół - powiedział cicho Damien. - Tak przypuszczałem - odparł adept, nie odwracając się. - Podaj mi szczegóły. - Akty przemocy w mieście. Gromady wiernych bezczeszczące pogaoskie świątynie, napadające kapłanów, niszczące mienie. Jedna z takich grup o mało nie powiesiła kapłanki za zbrodnie przeciwko Jedynemu Bogu. Na szczęście policja przybyła w ostatniej chwili. Takie zamieszki wybuchają coraz częściej. Ostatnim razem musiał interweniowad sam Patriarcha i mimo to tłum wyrządził znaczne szkody. - Odstawił pustą butelkę na stół i otarł usta rękawem. -Świątynia Bakshi zaskarżyła Kościół o półmilionowe odszkodowanie za szkody materialne i moralne. Jeśli wygrają proces... - Inne świątynie też wytoczą sprawy. - To oczywiste, prawda? prychnął Damien. Łowca pokiwał głową. - Nasz wróg działa subtelnie i aż nazbyt sprytnie. Liczne proce sy rzucą Kościół na kolana szybciej niż bezpośredni atak. A publicz ne upokorzenie na pewno wzmocni fae, osłabiając oddziaływanie wia ry na miejscowe prądy, pozbawiając Kościół jego największej siły. A po Jaggonath to samo wydarzy się w innych miastach. Aż spra wy potoczą się lawinowo, nie wymagając już interwencji Calesty. Znowu odwrócił się do Damiena. W srebrzystych oczach zabłysły skry. - On zamierza zniszczyd moje największe dzieło. Moralnie, społecznie, finansowo... Jeśli Kościół przegra ten proces, to Calesta już wygrał pierwszą bitwę. Ile jeszcze ich wytoczył, o których dowiemy się dopiero po fakcie? Dziewiędset lat, Vryce! Uważasz, że opuściłem łono Kościoła dawno temu, ale powiadam ci, że nadal mi na nim zależy. To moje dziecię. Dziewiędset lat starannie zaplanowanego rozwoju, a ten parszywy demon w ciągu jednego pokolenia chce zepchnąd go
w piekielną otchłao! - Musi byd jakiś sposób, żeby go powstrzymad. Na pewno można jakoś zapobiec... - Musimy go zabid - przerwał Tarrant. - Nie ma innego sposobu. -Jak? 85
- Nie wiem - odparł gniewnie adept. - Musi byd jakiś sposób. - Zastanowił się i dodał: - Może go zniszczyd jego twórca, a więc istnieje jakiś sposób. I mam wrażenie, że Iezu nie jest w stanie się przed nim obronid. - Sądzisz, że moglibyśmy nakłonid ich twórcę, żeby nam pomógł? -1 zabił swoje dziecko? Niepodobna. Może jednak inni też zna ją ten sekret. - Na przykład kto? - Może demony. Z innej klasy, takie które zdołamy w prosty sposób nakłonid do współpracy. A może jakiś adept. Ktoś znający tajemnice Iezu, kto zyskał ich zaufanie. Po chwili dorzucił: - Na przykład Ciani. Gani. Nawet po dwóch latach to wspomnienie nadal było -Wyraźne i bolesne. Bystra i skora do śmiechu Ciani, którą kochał. Adeptka Ciani, uratowana przez Iezu. Ciani, mistrzyni wiedzy, którą ceniła bardziej niż miłośd - dlatego pozostała wśród rakhów, aby bliżej ich poznad. Ciani, którą zostawił w ich kraju. - Ciani odeszła - powiedział cicho. - Ale nie umarła, wielebny Vryce. I jest osiągalna. Teraz na pewno przebywała w krainie rakhów, chroniona przez nieprzebyte góry z jednej i ocean z drugiej strony. Baldachim też tam będzie, ta ściana żywej fae, przez którą nie przedostanie się ludzka magia. Gdyby nie to, mogliby wysład wiadomośd, wykorzystując prądy, by porozumied się na odległośd. A tak... - Nie mam ochoty tam jechad mruknął. - Ja też nie. W najlepszym razie oznaczałoby to naszą długą nieobecnośd w Jaggonath, a w tym czasie Calesta mógłby narobid tu wiele złego. Nie wiem, czy możemy sobie na to pozwolid. Ciani. Nawet teraz, po latach, to wspomnienie bolało, chociaż pogodził się już z tym, że ich związek od początku był skazany na klęskę. A przynajmniej tak sobie powtarzał. - Ona jest mistrzynią wiedzy powiedział w koocu. - Oni ślubują neutralnośd, prawda? Czy zechce nam pomóc? - Nie wiem. Z pewnością nie jest żywotnie zainteresowana ratowaniem Kościoła. Zapewne wolałaby obserwowad jego upadek niż pomagad go ocalid. A ponadto, jak sam powiedziałeś, etyka za-
wodowa nie pozwala jej uczestniczyd w żadnym konflikcie związanym z fae. Gdyby chodziło o kogoś innego, mógłbym ją zmusid, 86
żeby nam pomogła. Natomiast lady Ciani... gdybym skrzywdził ją w jakiś sposób, całkowicie wydałbym się na łaskę tych, którym służę. - Zaśmiał się krótko, z przymusem. - A podejrzewam, że ostatnio nie są skłonni do wybaczania. W tych zimnych, jasnych oczach pojawił się dziwny błysk. Czyżby strachu? - Jeszcze nic ci nie zrobili. - Owszem - przytaknął. - Na razie. Ku zdziwieniu Damiena ciężko westchnął, w zaskakująco ludzki sposób. Przeszedł się po pokoju, a potem przystanął. Damieno-wi wydało się, że neohrabia zesztywniał. - Czy wiesz, że czasem modlę się do nich? Nie jak wyznawca do swego boga, lecz jak sługa do rozgniewanego pana Usiłuję im wytłumaczyd, że starając się zniszczyd Calestę, usiłuję tylko prze trwad, żeby lepiej im służyd. Jeśli przypadkiem skorzysta na tym założony przeze mnie Kościół lub cała ludzkośd... to będzie niepo żądany skutek uboczny, nic więcej. Potrząsnął głową. - Chciał bym sam w to uwierzyd. Damien ostrożnie dobierał słowa: - Sądzisz, że to nieprawda? Łowca zawahał się. - Kiedyś byłem tak pewny siebie. Żyłem w świecie pozbawionym wątpliwości, nie musiałem zastanawiad się nad sobą. Moja dusza była nieskalanie czarna, jak sama fae nocy, którą przegania najsłabszy promyk słooca. A potem pojawiłeś się ty. Ty! Z twoimi pytaniami, pokrętną logiką oraz więzami wspólnej zależności i celu... A ja zmieniłem się. Powoli, ale się zmieniłem. Żaden człowiek nie zdołałby tego uniknąd w tych okolicznościach - a jądro mojej duszy jest ludzkie, Vryce, pomimo tego, co Karril nazywa „piekielnym aspektem". To źródło mojej siły, a zarazem największa słabośd. I w koocu, przez ciebie, ona mnie zgubi. - Zmrużył oczy. - Przecież na to liczyłeś, prawda? Kiedy już będzie po wszystkim, nie mógłbym ci oddad lepszej przysługi jak umrzed i byd przeklętym. - Geraldzie, proszę... Machnął ręką, ucinając jego protesty. - Nie obwiniam cię, Vryce. Winię
siebie za to, że pozwoliłem, by do tego doszło. Nie zrobiłeś ani mniej, ani więcej, niż wymaga ło twoje powołanie. Zastanawiam się tylko, jaką zapłacę cenę, kie dy w koocu będę musiał odpowiedzied za moje uczynki. 87
- Z pewnością kilka miesięcy słabości nie zatrze zasług, jakie oddałeś przez dziewiędset lat. - Bezimienny nie zna litości i nie można liczyd na jego poczucie sprawiedliwości. Jego sąd jest w równej mierze wynikiem tymczasowej struktury, jak logicznego rozumowania. Podzielony na części, bywa małostkowy, niestały i nieprzewidywalny. Połączony, jest najgorszym złem, jakie kiedykolwiek poznał ten świat. Dzięki Bogu ten drugi stan rzadko trwa długo. - Jak to „podzielony na części"? Nie rozumiem. Zimne oczy spojrzały na Damiena, czarne i puste jak noc. - Lepiej, żebyś nie wiedział ostrzegł. - Ta moc ma zwyczaj pochłaniad wszystko, czego tknie. Lepsi od ciebie padli jej ofiarami, chociaż tylko usiłowali zrozumied jej naturę. A ja nie jestem pierwszym, który jej służy. Może jednak będę jedynym, który zachował nietkniętą duszę. Ta moc lubuje się w szerzeniu zepsucia i bawi się ludźmi, jak kot myszą. Również swoimi sługami dodał ponuro. -Każdym, kto da jej sposobnośd. - Może gardzi Calestą tak samo jak ty - podsunął Damien. - Może uzna twoje obecne postępowanie za przysługę. - Wątpię. - Neohrabia zmarszczył brwi, rozważając tę sugestię. Prędzej pomyślałbym, że zwyczaje Calesty przypadną jej do gustu. - Może zobaczy w nim rywala? - Iezu to podrzędne demony. Bezimienny jest... ponad to. - Podrzędne demony, których nie można odegnad, ani w żaden sposób nad nimi zapanowad. Niezależne twory, usiłujące przekształcid królestwo Bezimiennego. - Może - rzekł z powątpiewaniem. To przynajmniej wyjaśniałoby... Urwał i nie dokooczył. - Co takiego? - A kiedy Łowca nie odpowiadał, kapłan poprosił: Powiedz mi, Geraldzie. O co chodzi? - Wejrzałem Sztuką w nasz konflikt odparł cicho adept, z zamkniętymi oczami przywołując tę wizję. ~ Jak wiesz, to w najlepszym razie nieprecyzyjny sposób, a w tym przypadku zobaczyłem kompletny chaos. Widziałem rozpad Kościoła, przebiegający na tysiąc sposobów, i w żadnym z nich nie dostrzegłem nadziei na zmianę. Tuzin razy obserwowałem śmierd nas obu - tak, twoją i moją - w
tuzinie różnych miejsc. Widziałem światy, w których Calesta zatriumfował i zmienił je tak bardzo, że nasi przodkowie nie poznaliby w mieszkaocach Erny 88
swoich potomków. A wszystko to pomieszane ze sobą, wielebny Vryce mieszanina przyszłości tak splątanych, że nawet ja nie zdołałem ich rozwikład. Nawet jednak w tym chaosie dostrzegłem pewne prawidłowości, powtarzające się raz po raz. Spojrzał na Damiena. - Jedną z nich była interwencja Bezimiennego. Zakładałem, że uderzy we mnie bezpośrednio, każąc za liczne występki, lecz kto wie, co uznaje za zemstę tak nietrwały umysł? I kilkakrotnie widziałem czarodzieja stojącego na czele Kościoła, człowieka równego mi mocą, który mógłby poprowadzid wiernych jedyną bezpieczną drogą wśród milionów. Czy to ma sens? Nawet gdyby taki człowiek istniał, Kościół wykląłby go. - Pokręcił głową. Zbyt wiele wariantów przyszłości, Yryce, i niemal wszystkie prowadzą do klęski. Nie znalazłem nic użytecznego. Damien zdołał opanowad drżenie głosu, chociaż serce waliło mu jak młotem. - Kościół ma takiego maga, Geraldzie. - Co takiego? Gdzie? - Tarrant machnął ręką. - Ten człowiek im przewodził, Vryce. Nigdy nie pozwoliliby na to adeptowi. - Pozwoliliby, gdyby był Patriarchą. Nigdy nie przypuszczał, że zobaczy tak bezbrzeżne, niebotyczne zdumienie na twarzy Tarranta. - Patriarcha? Jak to...? - On o tym nie wie. I jestem pewien, że nikt się tego nie domyśla. Jednak raz użyłem Sztuki w jego obecności... Opowiedział mu o rozmowie z ojcem świętym. O tym, jak reaguje na niego fae, chociaż on tego nie zauważa. I o tym, jak służy jego woli, chociaż Patriarcha nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. - Ma wrodzony dar - zakooczył. Jestem tego pewien. Tarrant podszedł do najbliższego krzesła i ciężko na nie opadł. Nie ulegało wątpliwości, że nie był przygotowany na tego rodzaju wieści. Bo i jak? On sam został wyklęty przez Kościół odżegnujący się od takiej mocy. Jak, nie kwestionując własnej egzystencji, mógł zaakceptowad fakt, że ta zasada mogła się zmienid? - Adept? - szepnął. - Czy on może byd magiem? - A czy to możliwe? - Masz na myśli, czy człowiek może urodzid się z takim talen tem i nie przyjąd go? Odciąd się od
niego tak, żeby zupełnie zapo mnied o jego istnieniu? - Zastanowił się. - To możliwe. Każdego roku umiera lub popada w szaleostwo tak wiele dzieci, które uzna jemy za adeptów. Czy tak trudno sobie wyobrazid, że jedno z nich 89
mogło nauczyd się odrzucad swoje wizje, kiedy nikt z rodziny ich nie podzielał? Boże Ziemi i Erny szepnął. W jego głosie pojawił się nowy ton. Podziwu? To wyjaśniałoby taką mnogośd wariantów przyszłości. - Sądzisz, że on nam pomoże? Datnien starał się ukryd powątpiewanie, ale przychodziło mu to z trudem. - Czy właśnie to widziałeś? - Wdziałem - odrzekł powoli neohrabia - jak Calesta pokonał potężnego człowieka. Widziałem wielką wizję i wielki upór, które można wykorzystad na tysiąc sposobów. Widziałem człowieka, który sam się niszczył, nie potrafiąc dostrzec własnych możliwości... co miałoby sens, jeśli chodzi o tego, o którym mówisz. Jednak ujrzałem również to: w każdej przyszłości, w jakiej Kościół miał przynajmniej cieo nadziei na przetrwanie, decydującym czynnikiem były działania tego człowieka. - Spojrzał ostro na Damiena. - Decydującym czynnikiem, Vryce. W dosłownym znaczeniu tego słowa. Ten, którego widziałem, może ocalid Kościół, ale może go również zniszczyd. - Czy możesz mi powiedzied, w którym momencie te drogi się rozchodzą? - zapytał kapłan. - Co jest katalizatorem wydarzeo? Moglibyśmy pójśd tym śladem. Tarrant zapatrzył się w dal, usiłując przypomnied sobie, co widział. W koocu z niechęcią pokręcił głową. - Wszystko było zbyt pogmatwane, żeby można mied pewnośd. On jeszcze nawet nie zdaje sobie sprawy ze swoich możliwości. Jak w takiej sytuacji mogę odczytad przyszłośd? - A gdyby je znał? - naciskał Damien. - Gdyby zaakceptował swój talent? Łowca zmierzył go twardym jak diament spojrzeniem. - Masz na myśli, gdyby stał się prawdziwym czarodziejem? Wówczas, jak wielu innych, musiałby stawid czoło dezaprobacie Ko ścioła... może nawet wiecznemu potępieniu. Czy chciałbyś skazad kogoś na takie męki? Wiedząc, co kryje się za tym pytaniem, śmiało przyjął spojrzenie Łowcy. - Nie - odparł cicho. - Nie życzyłbym tego żadnemu człowie kowi. Łowca odwrócił się od niego. Wyczuwając, że potrzebował chwili
do namysłu, Damien ponownie podniósł butelkę. Była pusta. - On musi poznad prawdę powiedział w koocu Tarrant. - Ina czej wszystkie nasze wysiłki są skazane na klęskę. 90
- Taak. Tylko kto mu o tym powie, do diabła? - Może ja... - Nie! - uciął ostro. - Jego zdaniem niczym nie różnisz się od Bezimiennego. Jeśli nie gorzej. To nie przyniosłoby niczego dobrego. Trzymaj się od niego z daleka. Wymyślę... coś. Dobry Boże, tylko co? - Bardzo dobrze - mruknął Tarrant. Najwyraźniej uważał, że Damien popełnia błąd, ale nie protestował. Dzięki Bogu. - Zoba czymy, co zdziałasz. Jeśli nie... Rozumiesz, to nie musiałby byd osobisty kontakt. Ani nic takiego, co zdołałby ze mną powiązad. Pojmując, do czego zmierza Łowca, Damien podniósł się z krzesła i ostrzegł: - Nie próbuj używad Sztuki! Rozumiesz? Mówimy o czymś, co może kosztowad go duszę. Niech sam się z tym upora! - A kiedy Tarrant nie odpowiedział, Damien dodał: - Rozumiesz, Geraldzie? Łowca przeszył go gniewnym spojrzeniem. - Rozumiem. - Obiecaj. - Nie bądź głupcem! Powiedziałem, że rozumiem. Szanuję twoje zdanie, chociaż się z nim nie zgadzam. To więcej, niż uzyskałby ktokolwiek. Na tym poprzestaomy. - Zostawisz go w spokoju? - Obiecuję ci - odparł Łowca zjadliwym tonem - że nie będę wpływał na jego decyzję. Natomiast co do reszty... Znajdź jakiś bezpieczny sposób wyjawienia mu prawdy albo sam to zrobię. Jeśli pozostanie w nieświadomości, nasze szanse dramatycznie zmaleją, a nie zamierzam ryzykowad dla zaspokojenia twojego nazbyt wybujałego poczucia moralności. -1 zanim Damien zdążył odpowiedzied, polecił: - Idź i sprawdź, czy w kościelnym archiwum są jakieś użyteczne informacje o Iezu. Ja nawiążę kontakt z miejscowymi adeptami i zobaczę, czy mają jakieś wiadomości. - Gniewnie potrząsnął głową. - Niech licho porwie Senzeiego Reese'a, za to że zniszczył notatki Ciani! Gdyby jeszcze żył, sam bym go zabił. Na chwilę zamilkli obaj, lecz była to pozorna cisza, gdyż łącząca Damiena z Łowcą więź pozwoliła mu usłyszed następne słowa tak wyraźnie, jakby Tarrant wypowiedział je głośno.
Nie próbuj nakłonid mnie do obietnic, których nie mogę ci złożyd. W ten sposób tylko osłabisz kruche podstawy naszego sojuszu, a to może byd niebezpieczne dla nas obu. 91
Tarrant ruszył do drzwi. Damien zrobił szybki krok i położył mu dłoo na ramieniu. Druga ręką sięgnął do kieszeni, namacał schowany tam przedmiot, wyjął go i podał neohrabiemu. Łowca podejrzliwie zmrużył oczy. - Co to takiego? - Klucz do piwnicy tego budynku. Zapłaciłem za niego. - Za co? Za moją kwaterę? - Spojrzał na Damiena, jakby ten nagle oszalał. - Nie bądź śmieszny. Znajdę sobie jakieś bezpieczne miejsce... - Nie jesteśmy w krainie rakhów warknął kapłan - gdzie od wroga dzieliło nas wiele mil. On jest tutaj, wszędzie. Nie czujesz tego? Podsunął mu klucz. - W drzwiach jest rygiel, którego nie można otworzyd z zewnątrz. Zabiłem deskami wszystkie okienka. Sowicie zapłaciłem gospodyni, żeby pozostawiła cię w spokoju. Uważa cię za bogatego ekscentryka. Sprawdziłem nawet zaklęcia na budynku, żeby upewnid się, że chronią dom przed trzęsieniem ziemi. - A kiedy Tarrant nadal nie brał klucza, Damien nacisnął: -Pamiętasz, jak próbował nas pokonad? Najpierw zajął się Senzeim, potem tobą. Później próbował zabid Hesseth i mnie w królestwie Terata. Spróbuje znowu, możesz założyd się o twoją duszę. Utrudnijmy mu to, jak tylko się da, dobrze? Tarrant niechętnie spoglądał na klucz, ale w koocu wziął go od Damiena. - Obejrzę sobie to miejsce warknął. - Jeśli uznam je za bezpieczne... zastanowię się. - To mi wystarczy. Damien cofnął się, przepuszczając Łowcę. Przynajmniej tę jedną sprawę udało mu się załatwid. Obawiał się, że Tarrant nawet nie zechce wziąd klucza. Niech go licho, za tę jego upartą, zaciekłą niezależnośd. Kiedy Łowca wyszedł, Damien podszedł do skrzynki z lodem, wyjął następną butelkę piwa i z westchnieniem otworzył. Iezu i bezimienne demony, sadyzm i zemsta... każde z tych niebezpieczeostw było przerażające, a on musiał walczyd ze wszystkimi naraz. A tymczasem wszystkie te groźby bladły w porównaniu z jeszcze groźniejszym wyzwaniem. Damien skrzywił się, przełykając zimne piwo. Całym sercem i duszą obawiał się chwili, kiedy będzie musiał stawid temu
czoło. Jak, do diabła, powiedzied to Patriarsze? 92
9 l^"^k ol hotelu Paradisio miał świadczyd o przepychu wnętrz ■i skutecznie pełnił tę rolę. Chociaż zdaniem Narilki pro-P / jektant wykazał brak gustu - za dużo złoceo, a sztucznie postarzona farba fresków na suficie nie pasowała do nowiutkich zaklęd ochronnych strzegących wejścia - nie można było zaprzeczyd, że głośno i wyraźnie przekazywał swoje posłanie: „Wejdźcie tu, wy wszyscy, których na to stad. Pozostali wynocha na ulicę". Cieszyła się, że kiedyś dostarczyła tu osobiście zamówiony przez jednego z gości naszyjnik i nie musiała teraz nikogo pytad o drogę. Personel hotelu nie był zbyt uprzejmy dla zwykłych rzemieślników. Przeszła przez hol i po niskich schodach wyścielonych aksamitem. Potem znalazła to, czego szukała: drzwi opatrzone numerem. Apartament 5a. Spojrzała na litery starannie wyryte na złotej tabliczce i nagle zaczęła się zastanawiad, co ona tu robi, do licha? Czego właściwie oczekiwała? Czego chciała? Była bliska tego, aby odwrócid się na pięcie i odejśd, lecz powstrzymała ją myśl o nieuchronnej reakcji Greshama. „Co się stało?" - zapytałby. „Zabrakło ci odwagi?". Po tym, jak długo usiłował wyperswadowad jej pomysł przyjścia tutaj! Nie była jednak w stanie zapomnied o udręczonej twarzy Andry-sa Tarranta i jego podobieostwie do Łowcy. W koocu przemogła się, uniosła rękę i z mocno bijącym sercem zapukała do drzwi pokoju. Przyszłaś tu w konkretnej sprawie, przypominała sobie. Zapukała ponownie, ale nikt nie odpowiadał. A jeśli go nie ma? To było bardzo możliwe, ale nie spodziewała się tego. Czy będzie musiała przyjśd ponownie i znów przechodzid przez to wszystko? - Musisz zapukad mocniej, kochanie - powiedziała stojąca kilka drzwi dalej pokojówka w mundurku, mocno zbudowana kobieta w średnim wieku, która uśmiechała się do Narilki. - Poszli spad bardzo późno. 93
A kiedy dostrzegła wahanie dziewczyny, zachęciła: - No już, zastukaj. Narilka nabrała tchu i poszła za radą kobiety. Mocne stukanie odbiło się echem w korytarzu, tak że była prawie pewna, iż ktoś z gości hotelowych zaraz wyjrzy na korytarz i zapyta, co się stało. Jednak mijały sekundy i nikt nie odpowiadał. Zapukała ponownie, jeszcze mocniej. Tym razem za drzwiami usłyszała jakiś szmer i czyjś pomruk. Cofnęła się, czując, jak gwałtownie bije jej serce. Dlaczego nie potrafi spokojnie porozmawiad z tym człowiekiem? Po chwili ozdobna klamka przekręciła się i grube drzwi stanęły otworem. - Przecież prosiłem... - zaczął Andrys Tarrant. Potem zobaczył jąpoznał - i zaparło mu dech. Przez chwilę tylko patrzył na dziewczynę szeroko otwartymi ze zdziwienia zielonymi oczami. Najwidoczniej była ostatnią osobą, jaką spodziewał się ujrzed na swoim progu. W koocu szepnął ochryple: - Mes Lessing. Miał na sobie luźną białą koszulę i pogniecione spodnie. Najwyraźniej właśnie wstał z łóżka. Jego złocistobrązowe włosy były rozczochrane, a oczy lekko przekrwione. Zamrugał i zaczerpnął tchu, usiłując wziąd się w garśd. - Ja nie... przepraszam... Myślałem, że przynieśli mi śniadanie. Z uśmiechem zerknęła w okno na koocu korytarza, przez które wpadało światło dnia. - Chyba trochę na to za późno, prawda? Lekko drżącą dłonią odgarnął włosy z czoła. Gdy tylko opuścił rękę, jeden kosmyk natychmiast znów opadł mu na oczy. - Późno poszedłem spad wykrztusił Andrys. Potem jego usta wykrzywił uśmiech: nieśmiały, przelotny, ale świadczący o poczu ciu humoru. - A może powinienem powiedzied, że wcześnie. Nie spodziewałem się odwiedzin. Ajuż najmniej twoich, zdawał się mówid wyraz jego twarzy. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna tylko przeprosid go za zamieszanie i dad to, co zostawił w sklepie, a potem pospiesznie się wycofad. Wyglądało, że to byłoby najlepsze rozwiązanie dla nich obojga. Wtedy Andrys cofnął się, wpuszczając ją do środka.
- Proszę, wejdź. Zrobiła to, dotkliwie zdając sobie sprawę z jego bliskości. - Jeśli przyszłam nie w porę... 94
- Wcale nie. Naprawdę. - Delikatnie zamknął za nią drzwi. Le dwie usłyszała szczęk zamka. Zabawiliśmy do późna, to wszyst ko. Powinienem wstad kilka godzin temu. - Odważył się napotkad jej spojrzenie i odniosła wrażenie, że się zawahał. - Wybacz moje kiepskie maniery. Gdybym wiedział, że to ty stoisz za drzwiami... Po tych słowach zapadła głucha cisza. Niezręcznie przygładził wymięte ubranie i przesunął dłonią po zmierzwionych włosach. Najwyraźniej nie przywykł przyjmowad w takim stanie kobiet. - Nie jestem odpowiednio ubrany - wykrztusił. Mimo woli uśmiechnęła się. - To moja wina. Powinnam cię uprzedzid o wizycie. Jeśli chcesz się przebrad... Dlaczego jego niedbały strój pociągał ją, a nie odpychał? Widok innych mężczyzn w podobnych okolicznościach podziałałby na nią wręcz odwrotnie. - Poczekam. Wyraźnie poweselał na tę propozycję. - Jeśli na pewno nie masz nic przeciwko temu. - Na pewno. Wiedziała, że daje mu coś więcej niż tylko minutę na przebranie. Dawała mu czas na oswojenie się z jej obecnością, kilka cennych chwil samotności, żeby mógł się uspokoid. Sobie dawała je także. Zastanawiała się, kto z nich dwojga bardziej ich potrzebował. - To zajmie mi tylko minutkę - rzekł. - Obiecuję. Jego sypialnia znajdowała się na drugim koocu apartamentu. Ruszył tam pospiesznie, niezręcznie, wyraźnie zdając sobie sprawę z tego, że dziewczyna odprowadza go wzrokiem. Dopiero kiedy wyszedł za drzwi i zamknął je za sobą, odważyła się zaczerpnąd tchu i odprężyd, niezmiernie wdzięczna losowi za tę minutę wytchnienia. Rozejrzała się wokół - po komfortowym apartamencie w jednym z najbardziej ekskluzywnych hoteli w mieście. Salon był równie elegancki jak hol, ale znacznie bardziej gustowny. Urządzono go w stylu Odnowy: wysokie łukowate sklepienie, gładka posadzka pokryta dywanami w delikatne wzory, wąskie okna z osadzonymi w nich witrażami.
Poza kilkoma pozłacanymi krzesłami, stojącymi wokół stołu na koocu pokoju, pozostałe meble pasowały do wnętrza. Krzesła miały delikatniejsze i smuklejsze kształty - najwidoczniej pochodziły z późniejszego okresu. Ten stylistyczny kontrast bardzo ją raził, ale wątpiła, by hotelowi goście byli dostatecznie wrażliwi, 95
aby to zauważyd. Na stole leżały rozrzucone karty oraz dwa tuziny pustych butelek różnego kształtu i koloru. Podeszła bliżej i zauważyła drewniane sztony ułożone w stosiki na blacie albo walające się na jedwabnym obrusie. Na podłodze także stały butelki, a pod fotelem lśniło coś czerwonego. Pochyliła się, żeby zobaczyd co to, a potem podniosła ten przedmiot. Był to damski pantofelek na wysokim obcasie, obszyty aksamitem, roztaczający woo wina. Kiedy trzymała go w ręku i wyobrażała sobie jego właścicielkę, nagle zrobiło jej się słabo. Co ja tu robię? Co ja wiem o tym człowieku? Usiłowała odłożyd bucik, lecz jej dłoo nie chciała go wypuścid. To nie jest mój świat. - Wykupiłem go za dwieście, żeby nie wypadła z gry - powie dział Andrys, już ubrany. Ze swobodną gracją szedł ku niej, jakby po zmianie odzieży odzyskał pewnośd siebie. Delikatnie wyjął jej z ręki pantofelek i postawił go na stole, muskając przy tym palca mi jej dłoo. Pod tym dotknięciem zdawała się płonąd. - Wygrałbym i drugi, gdyby nie uśmiechnęło się do niej szczęście. Włożył kurtkę bez rękawów, z czarnego aksamitu w cienkie złote paski. Była bardzo dopasowana i celowo kontrastowała z obszernymi białymi rękawami koszuli, które podkreślały szerokośd jego ramion. W tym stroju, z lśniącymi złotobrązowymi włosami i błyskiem podniecenia w oczach... Żadna kobieta nie zdołałaby mu się oprzed, pomyślała Narilka. A już najmniej ona, mająca tak niewielkie doświadczenie w tych sprawach. - Dopisało ci szczęście? zdołała wykrztusid. Uśmiechnął się. - Tak, do trzeciej nad ranem. Później już... niewiele pamiętam. - Ponownie przygładził dłonią włosy, jakby próbując je ułożyd. Opadły mu na oczy, gdy tylko opuścił rękę. - Co cię tu sprowadza, do tej jaskini dekadencji? Nie sądzę, żebym podczas naszego ostat niego spotkania zrobił takie dobre wrażenie. Zdołała oderwad od niego wzrok i znaleźd przedmiot, który przyniosła. Wyjmując go z torebki, wyjaśniła: - Zostawiłeś to w sklepie. Zwinięte płótno, prawie półmetro
wej szerokości. Podała mu je. Gresham chciał wysład to pocztą, lecz tutaj paczki długo idą do adresatów. Pomyślałam, że może byd ci potrzebne. Nie wziął od niej rulonu. Nie odpowiedział. Przez chwilę tylko z dziwną miną spoglądał na zwinięte płótno, jakby było ostatnią rzeczą 96
na świecie, jaką pragnął oglądad. W koocu powiedział zduszonym i roztargnionym głosem: - Zaglądałaś do środka? Pokręciła głową. Z westchnieniem zamknął oczy. - Myślałem, że zgubiłem go na ulicy. Wróciłem i szukałem, ale nie znalazłem żadnego śladu. Sądzę, że mi... ulżyło. Położył dłoo na rulonie, ale nie odebrał go jej. Dłoo Andrysa była tak blisko dłoni Narilki, że dziewczyna czuła ciepło jego ciała. - Chyba jestem ci winien przeprosiny - rzeki cicho. Te słowa najwyraźniej przychodziły mu z trudem. -Tamtego dnia, w waszym sklepie... Ktoś mocno zapukał do drzwi. Słysząc ten dźwięk, Narilka drgnęła. - Obsługa hotelowa - mruknął i ruszył do drzwi. Poszła za nim nieco wolniej, wciąż trzymając w dłoni rulon. Co było w środku, że tak bardzo go niepokoiło? Z trudem powstrzymała się, żeby nie zajrzed do środka, kiedy znalazła to płótno w warsztacie, ale postanowiła uszanowad jego tajemnicę. Teraz trochę żałowała swojej dyskrecji. Andrys otworzył drzwi i służący ubrany w hotelową liberię wtoczył do pokoju stolik na kółkach. Kiedy skooczył, Andrys sięgnął do kieszeni po napiwek i wcisnął monety do ręki lokaja, nawet nie sprawdzając ich wartości. Cóż znaczyła dla niego taka garśd drobnych? Jego zachowanie jasno dawało do zrozumienia, że chce jak najszybciej pozbyd się lokaja, a ten natychmiast wyczuł jego intencje. Narilka zauważyła, że na dostarczonej przez niego tacy znajduje się starannie przygotowane śniadanie. Kanapki i drożdżówki na srebrnym półmisku, kawa w dzbanku z rżniętego szkła, kawałki owoców i jakieś płatki w miseczce z przezroczystej porcelany. A wszystko to przyjechało na zabawnym wózeczku, lepiej pasującym do hotelowego holu niż tego pomieszczenia urządzonego w stylu odnowicieli. Unikając jej spojrzenia, Andrys spojrzał na tacę ze śniadaniem. W koocu wzruszył ramionami. - Wczoraj, kiedy je zamawiałem, wyglądało znacznie apetycz niej. - Podniósł filiżankę z kawą i obejrzał ją uważnie, jakby za wierała jakiś nadzwyczaj ważny sekret. Nie chciał patrzed na Na-
rilkę. Wreszcie odstawił filiżankę i po chwili niezręcznego milczenia odważył się ją zapytad: - Jadłaś już? Zaskoczył ją tym pytaniem. 97
- Przepraszam? Wtedy popatrzył na nią i serce na moment przestało jej bid pod tym badawczym spojrzeniem. - Czy już jadłaś? Wbrew sobie uśmiechnęła się. - Jak większośd ludzi o tej porze dnia. - Kiedy ostatnio? - poprawił się. - Zjadłam lunch. Jakiś czas temu. - A więc chodź ze mną na obiad. Proszę. Nienawidzę rozmawiad o poważnych sprawach, kiedy mam pusty żołądek. A to... - Urwał, a po chwili dokooczył z wymuszonym humorem: - A to miejsce nie nadaje się na spowiedź. Chociaż czuła, że Andrys pozostawi to pytanie bez odpowiedzi, zadała je: - Czy o to właśnie chodzi? O wyznanie? W jego oczach pojawił się jakiś dziwny błysk. Bólu? Strachu? Może obu tych uczud. Odwrócił się. - Tak. Obawiam się, że tak. - A co z tym? - Podsunęła Andrysowi płótno, oddając mu jego tajemnicę. Wyciągnął rękę i zacisnął palce na jej dłoni. Ciepłe, mocne palce... Stojąc tak blisko, wyczuwała jego zapach, subtelny lecz zmysłowy. Delikatny zapach piżma, rozmyślnie wkomponowany, by działad na kobiety. „Tacy atrakcyjni mężczyźni są niebezpieczni", ostrzegał Gresham. Szczególnie kiedy zdają sobie sprawę ze swojego uroku. Słodkie, słodkie niebezpieczeostwo. Chętnie by w nim utonęła. - Zabierz to ze sobą - szepnął. Zaprowadził ją do restauracji. Narilka nie zdziwiła się, że znał taki lokal, mroczne wnętrze, w którym kochankowie mogli szeptad sobie czułe słówka w zaciszu odgrodzonych wysokimi przepierzeniami stolików. Niewątpliwie przyprowadzał tu już kobiety, do których jawnie się zalecał. Kelnerka posadziła ich przy stoliku na tyłach restauracji. W takim miejscu można spokojnie spotykad się z ukochaną osobą, pomyślała Narilka. Albo dzielid się strasznymi tajemnicami. Lub jedno i drugie. 98
Zamówili miejscowe wino oraz duszoną rybę. Gawędzili przy kluskach z sosem, deserze i gorącej kawie. Pytał ojej pracę i wydawał się naprawdę zainteresowany szczegółami. Czy był to szczery entuzjazm, czy też sposób uwodzenia, wypraktykowany z tyloma kobietami, że teraz wydawał się zupełnie naturalnym zachowaniem? W jaki sposób mogłaby to odkryd? Ona w zamian pytała go o podróż do Jaggonath. Odkryła, że nigdy przedtem tutaj nie był, ale nie zdołała dowiedzied się, dlaczego przybył teraz. I przez cały czas czekała, patrząc, jak zbierał odwagę, czerpiąc siłę z rytuałów uwodzenia, tak dobrze mu znanych, że zapewne nawet nie musiał o nich myśled. Wyczuwała mrok w duszy Andrysa, ale nie potrafiła określid jego źródła. W koocu z westchnieniem odsunął pustą filiżankę i zamknął oczy. Wydawało się jej, że cierpi - albo wspomina przeżyte cierpienia. W koocu ośmielił się odezwad: - Tamtego dnia... - Najwyraźniej miał to byd początek, ale słowa uwięzły mu w gardle. Po chwili, mając nadzieję mu pomóc, dokooczyła: - W sklepie? Sztywno pokiwał głową, a potem odwrócił wzrok. - Boże, to takie dziwne. Chciałem tylko wyjaśnid... Kiedy znów zamilkł, zachęciła go łagodnie: - Mów dalej. - Nakryła ręką jego dłoo. - Słucham cię. W koocu, z trudem, zdołał wyjąkad: - Co wiesz o siedzibie neohrabiów Merenthy? - Niewiele - przyznała. - Kilka podstawowych faktów z lekcji historii i sejsmiki. Bardzo niewiele. - Moja rodzina mieszkała tam od prawie dziesięciu wieków. Oni... Można powiedzied, że stworzyliśmy to miejsce. I bogaciliśmy się tam. Byliśmy powszechnie szanowaną rodziną, od wielu pokoleo uczestniczącą w życiu publicznym. Jej założyciel... - Znów zamilkł i potrząsnął głową, jakby żałował, że o tym wspomniał. -Byłem najmłodszym członkiem bardzo licznej rodziny. Tak licznej... - Teraz poczuła, że jego ręka drży. - Pięd lat temu... Nie było mnie przez całą noc. Spuścił głowę i zadrżał, a potem podniósł drugą rękę, jakby chciał
zasłonid sobie twarz. Najwyraźniej wspominał coś, co sprawiało mu ból. - Noc jak każda inna - szepnął. - A przynajmniej tak się zdawało. 99
Wróciłem do domu... Nie miałem pojęcia, że coś się stało, rozumiesz, nie miałem żadnych powodów, by podejrzewad... Wróciłem do domu. Patrzył na nią, ale skupił spojrzenie w innym miejscu i innym czasie. - Oni nie żyli - szepnął drżącym głosem, wspominając prze szłośd. - Zostali zamordowani. Wszyscy. Posadzka była zalana ich krwią... Ponownie Opuścił głowę, przygnębiony tym wspomnieniem. Tak pragnęła go pocieszyd, znaleźd jakieś łagodne słowa, które sprowadziłyby go do rzeczywistości, ale wywołany jego wyznaniem wstrząs na chwilę odebrał jej mowę. Ponieważ wiedziała o tej tragedii. Pamiętała ją. I nazwisko rodowe, które do tej pory wydawało jej się dziwnie znajome, teraz nabrało jasnego i strasznego znaczenia. - To byłeś ty -jęknęła, wspominając nagłówki. Krwawe szcze góły miesiącami goszczące na pierwszych stronach lokalnych ga zet, artykuły drobiazgowo analizujące wszelkie okropne aspekty tej zbrodni. I wszystkie słabości jedynego, który uszedł z życiem. -Ty. Zdołał na nią spojrzed. - Zastanawiałem się, kiedy na to wpadniesz - rzekł z goryczą. - Nazwali to „zbrodnią stulecia". Z pewnością było to we wszyst kich gazetach. Oszołomiona, szepnęła: - Uważali, że ty to zrobiłeś. Ponuro skinął głową. - Chcieli kogoś ukarad, a ja byłem oczywistym kandydatem. Najmłodszy męski potomek Tarrantów, samolubny, niezdyscyplino wany, czarna owca w rodzinie... Dla nikogo nie było tajemnicą, że często kłóciłem się z innymi członkami rodziny, zazwyczaj o pie niądze. Nie było też tajemnicą, że śmierd wszystkich Tarrantów gwarantowała mi spadek, za jaki wielu ludzi mogłoby zabid. Jak wi dzisz - rzekł kwaśno, wskazując palcem na swój kosztowny strój i ozdoby. - Tylko że ja nigdy nie zabiłbym nikogo dla zysku. A na pewno nie moją rodzinę! Nie mógłbym... Uścisnęła mu dłoo i wydało jej się, że wyczuwa ból Andrysa. Może tak było. Może jego emocje tak
pobudziły fae, że pozwoliły Narilce dostrzec jego udrękę, nie maskowaną nakazami dobrych manier, nie ograniczoną pętami języka. To cierpienie było tak okropne, że zaparło jej dech. Mogła mied tylko nadzieję, iż ta stworzona 100
przez fae więź pozwoli jej dad mu coś w zamian, chodby odrobinę emocjonalnego wsparcia. Wyczuwała, że od lat nie miał nawet tego. - Oczywiście - szepnęła. Pociągnął długi łyk wina, które jakby dodawało mu sił. - Proces trwał cały rok - powiedział jej. - Wydawało mi się, że całe wieki. Przez rok musiałem wciąż od nowa opisywad tamtą okropną noc, żeby obcy ludzie mogli doszukiwad się w mojej rela cji jakichś obciążających szczegółów. Myślałem, że oszaleję. Nie wiele mi brakowało. Teraz nie pamiętam całych długich fragmen tów czasu, zapomniałem również niektóre momenty procesu. Byłem na krawędzi załamania nerwowego. Raz nawet próbowałem oddad wszystkie pieniądze, zrzec się całego spadku, w nadziei że uznają to za dowód mojej niewinności. Chyba wtedy wydawało mi się, że to je dyne wyjście. Moi prawnicy powstrzymali mnie. Dzięki Bogu. - Za śmiał się gorzko i nakryta ręką Narilki dłoo zacisnęła się w pięśd. - Cóż wiedziałem o zarabianiu na życie? Co wiedziałem o ubóst wie? Oni wiedzieli. Podsunęli mi do podpisu jakieś bezsensowne papiery i ukrywali przede mną prawdę, dopóki nie odzyskałem roz sądku. Dzięki Bogu za ich pomoc. Dzięki Bogu. -1 co się stało? - zapytała najdelikatniej jak umiała. - W koocu mnie wypuścili. Nie dlatego, że uznali mnie za nie winnego, ale ponieważ stwierdzili, że jestem niekompetentny. Okre ślili mnie jako łobuza, darmozjada i utracjusza... ale nie mordercę. Według nich nie byłem zdolny do morderstwa. - Nabrał tchu. - Przy najmniej w tym mieli rację. A może we wszystkim. Sam nie wiem. - Nie - szepnęła. Nie mów tak. Znów opuścił głowę i zadrżał. - Bóg wie, że nie zamierzałem ci o tym mówid, nie chciałem mówid nikomu. Jednak kiedy w waszym sklepie przymierzyłem zbroję... nagle wszystko powróciło. Wszystko naraz, widok krwi, strach i bezsilnośd... - Dlaczego? - zapytała, starając się znaleźd jakiś związek. Akie-dy przez dłuższą chwilę nie odpowiadał,
nacisnęła łagodnie: - Co ma z tym wspólnego ta zbroja? W odpowiedzi uwolnił rękę z jej uścisku - uznała, że zrobił to niechętnie - i położył rulon na stole. Płótno było związane cienką tasiemką. Rozwiązał ją i odłożył na bok. Zrobił na stole miejsce i rozwinął płótno. Manipulował nim delikatnie, lecz stanowczo, drżącymi rękami. Był to jakiś stary obraz, wielokrotnie rozrywany i naprawiany. 101
Kawałki taśmy klejącej żółciły się na jego spodzie, przytrzymując płótno. Kiedy je rozwinął, Narilka ujrzała starą farbę pokrytą pajęczyną pęknięd oraz nierówne brzegi po pospiesznym i niedbałym wycięciu z ram... Rozwinął płótno do kooca i ujrzała obraz. - O mój Boże - szepnęła. Była wstrząśnięta. Obraz stanowił częśd większego portretu i był poznaczony kilkoma równoległymi cięciami noża. Przedstawiał wizerunek młodzieoca i chod był tylko niewielkim fragmentem większego obrazu, w pełni oddawał siłę i urodę tego człowieka. Wysoki i szczupły mężczyzna w napierśniku z wyrytym na nim złocistym słoocem oraz w koronie ozdobionej figurkami mitologicznych postaci. Ten napierśnik! Ta korona! Gęste złocistobrązowe włosy, rozwiewane przez wiatr opadały mu na ramiona. Szare oczy, chłodne i władcze, napotykały wzrok patrzącego, jakby wiedzione siłą woli - sardoniczne, uwodzicielskie. Na ten widok Narilka zadrżała. Ponieważ doskonale wiedziała, kim jest ta postad. I nie mogła zaprzeczyd, że zna ją aż za dobrze. Łowca. - Kto to? - zdołała wykrztusid, odzyskawszy w koocu głos. - Gerald Tarrant. Założyciel naszego rodu, pierwszy neohrabia Merenthy. Zawahał się, a kiedy znowu przemówił, wyczuła, że starannie dobiera słowa, zapewne zastanawiając się, jak wiele może jej powiedzied. - W jego czasach... On zamordował swoich bliskich. Wszystkich prócz jednego. Jego syn wrócił do domu i zastał... to samo co ja. On to zrobił. Wskazał na ślady cięd na portrecie. Ich brzegi były popękane i pożółkłe. Właśnie to zobaczyłem, kiedy spojrzałem w lustro. Rozumiesz? Nie moją twarz, tylko jego. Człowieka, który zamordował całą swoją rodzinę... - Ciii. Już się stało. - Ujęła w dłonie jego ręce, delikatnieje ogrzewając. Ta zbroja to tylko kawałek metalu. Tak samo jak korona. Nic więcej. Bolało ją to, co miała zaraz rzec. Jej artystyczna dusza burzyła się na tę myśl, ale Narilka wiedziała, że musi to powiedzied. - Jeżeli sprawiają ci ból, zniszcz je.
Rozbij. Zamów coś innego, co ma dla ciebie większą wartośd. Nie odrywał od niej spojrzenia błyszczących, zielonych oczu. Czyżby w ich kącikach zbierały się łzy? 102
- Nie potrafiłbym zniszczyd twojej pracy - szepnął. - To tylko metal - zapewniła go, starając się mówid to swobodnie, aby nie zorientował się, ile kosztowały ją te słowa. - Możemy go przetopid i zrobid z niego coś wartościowego. Coś równie pięknego, z czym nie łączą się bolesne wspomnienia. Zdobył się na krzywy uśmieszek. - Twój pracodawca nie byłby z tego rad. - Są rzeczy ważniejsze od aprobaty Greshama - zapewniła. I przez chwilę wydawało jej się, że w oczach Andrysa wyczytała wszystko. Dostrzegła w nim przestraszonego młodzieoca, który myślał, że życie będzie zawsze spełniało jego zachcianki, a tymczasem przyniosło mu nagłą dojrzałośd, strach i samotnośd. A wszystko to doskonale ukryte pod maską hazardzisty, uwodziciela, utra-cjusza. Gdzie był Andrys Tarrant, rozdzierany tymi skrajnościami? Jak go odnaleźd? - Nie potrafiłbym zniszczyd twojej pracy - powtórzył. Jego rę ka obróciła się w dłoni Narilki, w ciepłym uścisku zamknęła jej pal ce. A odtworzenie tych przedmiotów... to częśd mojej kuracji. Przynajmniej tak mi się zdaje. Pokręcił głową. - Niezbyt to ro zumiem. Ktoś, kogo... - Zawahał się, jakby szukając właściwego słowa. - Ktoś, komu ufam, poradził mi zamówid te ozdoby, a ja mu wierzę. Na tyle, by to robid. - Zaśmiał się smutnie. - Nawet jeśli za żadne skarby nie widzę, jak miałoby mi to pomóc. Mocno uścisnął jej dłoo: ciepły uścisk, pełen pasji. Wyczuwała w nim potrzebę kontaktu, nie tylko duchowego, ale i czysto fizycznego. W jego duszy pasja była zmieszana z namiętnością i trudno było mu oddzielid jedną od drugiej. - Dziękuję - rzekł w koocu. Dziękuję, że mnie wysłuchałaś. Za to, że dałaś mi szansę. - Chciałabym zrobid coś więcej powiedziała cicho, zdając sobie sprawę, do czego prowadzą te słowa, nie wiedząc, czy naprawdę tego chce. - Pomóc ci. Jasne oczy zielonkawo rozbłysły w półmroku. - Już uczyniłaś dla mnie więcej niż jakakolwiek kobieta od wielu lat. Czy jakikolwiek mężczyzna, jeśli już o
tym mowa. - Nawet twoi prawnicy? - skarciła go łagodnie, świadoma, że jej serce znów zaczęło bid mocniej, w odpowiedzi na nie wypowiedziane słowa. - W pewien sposób tak - odparł łagodnie. Podniósł jej dłoo do 103
ust i delikatnie ucałował. Lekkie dotknięcie, emanujące łagodnie erotyką. Poczuła żar rozchodzący się po ramieniu od miejsca, którego dotknął wargami. - Chodź - szepnął. -Robi się późno. Odprowadzę cię do domu. Nie poprosił o rachunek, tylko położył na stole garśd monet, za które spokojnie mógłby kupid trzy takie posiłki. Potem pomógł jej wstad od stołu, lekko trzymając za rękę, gestem jednocześnie obronnym i władczym. Kelnerka nie protestowała, widząc, jak Tarrant wychodzi nie poprosiwszy o rachunek, co oznaczało, że robił to już wielokrotnie. Z iloma kobietami? zastanawiała się Narilka Czy wszystkie drżały tak jak ona pod jego dotknięciem, czy też były weterankami tej gry, znającymi słowa i gesty pomagające zachowad kontrolę nad swoim zachowaniem? Od jej mieszkania dzieliła ich spora odległośd, za co dziękowała losowi. Potrzebowała tych długich i ciemnych ulic, na pół wyludnionych, cichych. Potrzebowała czasu, żeby zebrad myśli. On szedł obok niej i wyczuwała jego zdenerwowanie. Ból. Niepewnośd. Pożądanie. Czuła ciepło jego ciała, gdy zbliżali się do siebie i lekko - tylko lekko - muskał jej rękę. Był tak blisko i ta jego bliskośd przeszywała ją dreszczem, lecz Narilka obawiała się podad mu rękę. Co taki gest oznaczał w jego świecie nie kooczących się zalotów i flirtów, będących żywiołem Andrysa Tarranta? Jak można zbliżyd się do takiego mężczyzny, nie oddając mu swojej duszy? Potem zobaczyła swój dom. Schody. Szerokie i dobrze oświetlone. Ganek i czworo drzwi. Pozwolił, by poszła przodem do trzecich z kolei. Klucze. Gdzieś je miała. Szukała ich, obawiając się na niego spojrzed. Bojąc się, że jeśli to zrobi, na zawsze zatonie w oczach tego mężczyzny. Bojąc się, że zbudzi się rano i ujrzy go obok siebie, i nie będzie wiedziała, jak się tu znalazł ani czy kiedykolwiek odejdzie. I czy ona będzie kiedyś chciała, żeby odszedł. Potem ostrożnie ujął dłonią jej brodę - gestem delikatnym jak muśnięcie motylich skrzydeł - i odchylił jej głowę tak, że spojrzała mu w oczy - ciepłe, żywe, wcale niepodobne do oczu Łowcy. A jednak tych dwóch ludzi łączyło pewne podobieostwo, nie tylko
zewnętrzne, ale i duchowe. Przodkiem Andrysa był Łowca, i to jego krew płynęła w żyłach tego mężczyzny. Jakże mogła patrzed na Andrysa Tarranta i nie pamiętad o tamtym? - Dziękuję - powiedział cicho. - Za to, że mnie wysłuchałaś. Mówiąc, łagodnie gładził palcami policzek Narilki, aż ciarki prze biegały jej po krzyżu. - Od dawna nikt tego nie robił. 104
Usiłowała odpowiedzied, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Palce mężczyzny przesunęły się ku jej włosom, rozgarniając miękkie kosmyki. Słodka, czuła pieszczota. - Ja... - wyszeptała, ale nagle zabrakło jej słów. Przepadły gdzieś wraz z umiejętnością mówienia. Przyglądał się jej przez chwilę, a potem pochylił i pocałował -o, bogowie, jak powoli przyciągał ją do siebie. Mogła się odsunąd, gdyby chciała. Jedną ręką objął ją w talii, drugą gładził włosy dziewczyny, a na ustach czuła jego ciepłe i jakże słodkie wargi. Z cichym jękiem zamknęła oczy i klucze z brzękiem upadły na podłogę, gdy z mocno bijącym w piersi sercem przywarła do Andrysa. Tak mocno, że czuła na piersiach obszyte złotą nicią wypustki jego kaftana, pieszczotę gładkiego jedwabiu na policzku. Zadrżała, przestraszona pożądaniem, jakie w nim wyczuwała, a jeszcze bardziej tym, jakie czuła sama Jeszcze nigdy w życiu nie była tak bliska utraty panowania nad sobą... Nagle ta chwila minęła. Odsunął się, chociaż nie wypuścił jej z objęd. Przygląda mi się, pomyślała. Ocenia jej reakcję. A gdyby postanowił kontynuowad podbój? Zdała sobie sprawę z tego, że nie miała siły mu się oprzed. Nawet więcej: wcale nie miała ochoty mu się opierad. Cofnął się z wyraźną niechęcią, przesuwając palce po jej policzku. Ich czubki pozostawiły na skórze Narilki smugi ognia, który roz-szedł się po całym jej ciele. Musiała zebrad wszystkie siły, żeby nie paśd mu w ramiona, nie zachęcid do dalszych pieszczot. Nagle trącił nogą leżące na podłodze klucze. Niespodziewany brzęk rozbił kruchy jak szkło nastrój chwili. Andrys z uśmiechem pochylił się i podniósł klucze, a potem umieścił je w dłoni Narilki. Łagodnie zacisnął na nich jej palce, jeden po drugim. - Chciałbym znów się z tobą zobaczyd - powiedział cicho. - Ja również - szepnęła. Jakoś udało jej się znaleźd słowa. Myślała, że znów ją pocałuje wydawało się, że miał na to ochotę - lecz nagle Andrys się cofnął. Zrozumiała, że zamierzał odejśd. Teraz. Zanim... Bez... Nie wiedziała, czy czuje większą ulgę, czy rozczarowanie. - Znajdę cię - obiecał. A potem uczynił krok do tyłu i skłonił się staromodnym gestem, tak
zabawnym u innych, a tak wdzięcz nym w jego wykonaniu. Posłał jej pożegnalny uśmiech i szybko zbiegł po schodach. Odchodził z jej duszą, tak samo jakby pozostał na noc, by ją posiąśd. 105
Oszołomiona, na uginających się nogach, Narilka oparła się o drzwi mieszkania i próbowała złapad oddech. O, bogowie, myślała i nawet ten głos jej duszy drżał. W co ja się wpakowałam? Ul Mogłem to zrobid, pomyślał. Mogłem mied ją tej nocy. Mogłem zagubid się w cieple jej ciała, utopid smutek w kilku godzinach desperackiej przyjemności. Jednak nie zrobił tego. A to było zupełnie do niego niepodobne. Co się stało? Krocząc pogrążonymi w ciemnościach ulicami, usiłował zrozumied własne uczucia. Dlaczego ta kobieta tak na niego działa? Czemu nie wie, jak z nią postępowad? Z pewnością tym razem nie obawiał się impotencji, gdyż jego ciało już dawno sygnalizowało mu chęd współpracy. A więc w czym problem? Los zesłał mu chłodną, miłą noc i piękną kobietę, oraz kilka godzin, przez które mógł się nią cieszyd... Nie chcę jej skrzywdzid, pomyślał. To było dziwne uczucie. Zazwyczaj nie przejmował się losem kobiet, które wpadły w jego ramiona. Silniejsze wracały, słabsze uczyły się, aby w przyszłości zachowad większą ostrożnośd. Lecz ta dziewczyna... budziła w nim zupełnie nowe uczucia, których nawet nie potrafił nazwad, nie mówiąc już o ich opanowaniu. Nie potrafił znieśd myśli, że mógłby sprawid jej ból, chodby próbując ją uwieśd. Widział lęk w jej oczach. Również zadowolenie i namiętnośd, dorównującą jego własnej, ale nade wszystko lęk. A on nie potrafił znieśd myśli, że mógłby ją przestraszyd. Za żadne skarby. Wspominał dotyk jej dłoni, kiedy chwyciła go za rękę w restauracji. Tak czule. Tak krzepiąco. Kiedy ostatni raz jakiejś kobiecie naprawdę na nim zależało? Albo komuś innemu? Kiedy ostatnio całował kobietę i wyczuwał w niej tylko zadowolenie, a nie chłodne wyrachowane kalkulacje, ile jest wart, ile zamierza na nią wydad, ile zdoła od niego wyciągnąd, jeśli dobrze to rozegra? Irytowało go to, jeszcze zanim wymordowano mu rodzinę, ale później, kiedy odziedziczył cały majątek Tarrantów, stało się tysiąckrotnie gorsze. To
tylko gra, powtarzał sobie. Nauczył się z tym godzid i niczego nie oczekiwad. Jednak ta kobieta była inna. Kiedy go pocałowała... 106
Musiał na chwilę przystanąd, przypominając sobie to doznanie. Od jak dawna nie pożądał tak żadnej kobiety? Drżały mu ręce na wspomnienie jedwabistej gładkości jej włosów, aksamitnej miękkości policzka. W nozdrzach czuł jeszcze jej zapach, słodki i naturalny, bardziej upajający od wszystkich sztucznych produktów. Odczuwał pożądanie silniejsze od wszelkich doznao wywołanych przez narkotyki i po raz pierwszy od wielu miesięcy zdał sobie sprawę, że może przetrwad do rana bez pomocy żadnych używek. Tylko dzięki słodkim, kuszącym wspomnieniom, zmieniającym się w erotyczne sny przed świtem. Szybkim krokiem zmierzał do hotelu. Kasyno zapewne jest już czynne i jego szeroko otwarte podwoje witają noc. Może powinien zasiąśd przy karcianym stoliku i zobaczyd, co przyniesie mu los? Kto wie, ile mógłby wygrad tej nocy, czując taki niezwykły przypływ energii? Jednak hazard nie był już dla niego tym, czym kiedyś, i nawet perspektywa takiego sukcesu nie wystarczyła, by skłonid go do spędzenia nocy w towarzystwie obcych ludzi. Odziedziczona fortuna Tarrantów dokonała tego, czego nie zdołali osiągnąd wszyscy członkowie jego rodziny - na zawsze zniechęciła go do hazardu. Och, nadal grywał, lecz teraz raczej dla przyjemności niż z wewnętrznej potrzeby. Sprawiało mu radośd pokonywanie tych, którzy umiejętnościom lub szczęściu zawdzięczali sławę niezwyciężonych. A znajdowanie takich ludzi wymagało nieustannych poszukiwao w kasynach, tropienia bogatej i aroganckiej zwierzyny... Nie, tego wieczoru nie był w odpowiednim nastroju. Może powinienem wziąd dziwkę, pomyślał, wchodząc do hotelu po lśniących marmurowych schodach. Skinął głową portierowi, który tak niedawno kwestionował jego prawo wejścia do ekskluzywnego Paradisio. Mając dośd pieniędzy i odpowiednie powiązania, zapewne mógł znaleźd jasnoskórą, szczupłą dziewczynę, i jeśli nie miałaby czarnych włosów, to z pewnością byłaby skłonna ufarbowad je sobie za odpowiednią opłatą. Nie po raz pierwszy wykorzystałby swoje bogactwo, by spełnid marzenia. Jakby to było, zastanawiał się, ugasid pożar
pożądania w objęciach kobiety tak podobnej do niej... Wiedział jednak, że nie ma drugiej takiej. U żadnej dziwki nie znajdzie tych wszystkich zalet, jakie urzekły go u Narilki Lessing. Jeżeli sądził, że jego wyobraźnia upora się z faktem, że wystarczy obłapid 107
byle jasnoskórą i czarnowłosą kobietę... to sam napraszał się o kłopoty. A tych w ostatnich latach miał ich dośd na resztę życia. Nie, pomyślał, idąc do swego pokoju, dzisiejszej nocy wystarczy mi wspomnienie. Ono zmieni się w słodkie sny, nie zamglone narkotyczną mgiełką czy oparami alkoholu. Gdyż tej nocy nie miał ochoty na narkotyki czy trunki, ani trochę. Upoiła go ta dziewczyna (taka szczupła, taka krucha, i to nawet nie w jego typie!) i uderzyła mu do głowy. Znacznie silniej niż wszelkie osiągalne używki. Poczuł przypływ optymizmu - nie znane mu uczucie. Jeśli zdoła przetrwad chod jedną noc bez pomocy używek, może będzie mógł to robid częściej? Może powoli znów nauczy się panowad nad swoim życiem? Ta myśl budziła nadzieję. Może kiedy ten koszmar się skooczy, gdy Gerald Tarrant zginie, a on przetrwa, może zdoła zacząd nowe życie i nie... - Witaj w domu - przywitał go Calesta. Wątłe nadzieje wyparowały w mgnieniu oka, rozproszone obecnością demona. Ich miejsce zajęła zimna i niepohamowana nienawiśd. Ta zmiana była tak błyskawiczna, że wprost oszołomiła An-drysa, i minęła chwila, zanim doszedł do siebie na tyle, by zamknąd drzwi, nim ktoś ich usłyszy. Dopiero potem odzyskał głos. - Czego chcesz? Demon zachichotał . - To niezbyt miłe powitanie sprzymierzeoca. Zaczerpnął tchu, usiłując wziąd się w garśd, próbując zachowad w pamięci obraz dziewczyny, swoje kruche nadzieje, ostatnie przemyślenia... lecz na próżno. W obecności Calesty nie było miejsca na takie łagodne uczucia. W koocu wyjąkał: - Po co przybyłeś? - Chciałeś instrukcji. Przyszedłem ci je dad. Odważył się spojrzed na demona, napotkad to nieludzkie spojrzenie. - Dlaczego teraz? - rzucił gniewnie. Wzywałem cię wielokrot nie. Błagałem o instrukcje! Dlaczego przybywasz teraz, tej jednej nocy, kiedy nie jesteś mi potrzebny?
Demon cicho syknął. Ten odgłos przypominał Andrysowi dźwięk wydawany przez szykującego się do ataku węża. - Nie jestem ci potrzebny? Ukryta w słowach Calesty groźba zmroziła go do szpiku kości. 108
Mógłbym na zawsze zostawid cię w spokoju. Tylko co byś wtedy zrobił? Andrys pospiesznie zaczął wyjaśniad: - Ja nie chciałem... tylko... dziś wieczorem... Demon zaśmiał się. Ten chrapliwy, głośny dźwięk sprawił, że Tar-rant zadrżał. - Biedny głupcze! Czy to ta dziewczyna zaszczepiła ci tę odwa gę? Znalazłeś sobie pocieszycielkę i uznałeś, że bitwa zakooczona? - Ostry głos demona ranił Andrysa jak odłamki szkła. - Jak myś lisz, co zrobi Łowca, kiedy się dowie, że jego śmiertelny wróg wpadł w sidła miłości? Czy naprawdę sądzisz, że pozwoli ci na to, kiedy wytoczymy mu bitwę? Lub na cokolwiek? Jesteś żywym tru pem, Andrysie, i każdemu, kto się do ciebie zbliży - każdemu, kto będzie ci bliski - grozi śmierd. A może sądzisz, że można wypo wiedzied wojnę Łowcy, nie narażając się na jego odwet? Pokój zawirował mu w oczach. Złapał się krzesła i jakoś zdołał na nie opaśd. Zdrętwiały mu dłonie, a serce zmieniło się w bryłę lodu. - Może zapomniałeś z jakiego rodzaju przeciwnikiem poprzy siągłeś walczyd - kontynuował demon. - Może powinienem ci przy pomnied. -Nie... Napłynęła fala wspomnieo, okropnych i aż nazbyt znajomych obrazów. Sto razy żywszych niż te, jakie widział w restauracji, tysiąckrotnie straszliwszych. Odcięta głowa Samiela Tarranta spoglądała na niego z oparcia fotela, z ustami wykrzywionymi w sardonicznym uśmiechu. Ośmielasz się marzyd o miłości, prawda? Okrwawione usta zacisnęły się z rozbawieniem. Dlaczego sądzisz, ie jesteś godzien czyjejś miłości? - Każ mu przestad - błagał. Zamknął oczy, usiłując odciąd się od tych wizji, od patrzącego nao Samiela, Betrise. Od nich wszyst kich. - Proszę. Niech to się skooczy! Wizja zniknęła. Pobielałe ręce zaciskał aż do bólu na poręczy fotela. - Myślę, że się rozumiemy - rzekł demon. Wstrząśnięty Andrys szepnął ochryple: - Czego ode mnie chcesz?
- Zaczniesz chodzid do katedry na wielkim placu Jaggonath. Tam będziesz oddawał cześd waszemu bogu. Będziesz modlił się 109
wraz z innymi, jak kazał ci Gerald Tarrant, jakbyś zamierzał wykonad jego poronione polecenia. Andrys miał wrażenie, że to jeszcze nie koniec, ale demon nie powiedział nic więcej. Po długiej chwili milczenia Andrys odważył się zapytad: -1 co potem? - To wszystko. Na razie. - Nie rozumiem - zaprotestował. - W jaki sposób to ma go zranid? Demon syknął. - Chcesz mnie przesłuchiwad? Albo wątpid w moje plany? Aby pokonad Łowcę, trzeba idealnie zgrad ze sobą tysiąc różnych czyn ników, a ty jesteś jednym z nich! Idź tam, gdzie ci każę. Zrób, co mówię. Obiecuję, że przyczynisz się do upadku Gerałda Tarranta. -1 dodał: - A może to ci nie wystarczy? Opuścił głowę, nie mając siły - a może odwagi - by się spierad. - Wystarczy - szepnął. - Pójdę. - W każdą niedzielę. Rozumiesz? Chcę, aby widziano cię tam w każdą niedzielę. Jako jednego z wiernych. - Rozumiem. Wtedy otrzymał dar, z demoniczną zręcznością wprowadzony do jego umysłu, jako nagrodę za posłuszeostwo: jego umysł wypełniły wizje zemsty, wciągając go w wir przyszłego triumfu. Walczył z nim przez moment, rozpaczliwie chwytając się zbawczej liny poprzedniego nastroju, lecz potem zapadł weo i dał się porwad nienawiści, żądzy krwi i tak rozpaczliwej chęci zemsty, że cały drżał jak w febrze. Ten stan zdawał się trwad wieki, a mimo to za krótko. Kiedy wszystko się skooczyło, Andrys opadł się na krzesło, drżąc na całym ciele. - Pewnego dnia te marzenia staną się rzeczywistością - obiecał demon. - Pomyśl, jaka to będzie miła chwila! Sądzę, że warta znacz nie więcej niż tej niewielkiej ofiary. Nie odpowiedział. Zabrakło mu słów. Wspomnienie dziewczyny było teraz mgliste, niejasne, przesłonięte szkarłatnym obłokiem. Czy wyobrażał sobie, że może pokochad? Gdzie było miejsce na miłośd w takim życiu jak jego, przesłoniętym cieniem Łowcy? - Jest jeszcze coś - ostrzegł demon. - Co? wykrztusił. Co jeszcze? - On cię nie zabije, ponieważ jesteś
ostatnim żyjącym Tarrantem. Właśnie dlatego możesz mu zaszkodzid. W innych okolicznościach 110
takie posunięcie byłoby samobójstwem. - Demon zrobił znaczącą pauzę. - Tylko co się stanie, jeśli narodzi się nowy Tarrant? Może na razie nie noszący tego nazwiska, ale z czasem mogący rościd sobie do niego prawo. - Przecież ja nie... - zaczął Andrys. A potem nagle pojął, o czym mówi demon. - Myślę, że powinieneś uważad, gdzie upychasz swoje nasienie, AndrysieTarrancie. Ponieważ, kiedy zapłodnisz kobietę-jakąkolwiek ko bietę - Łowca nie będzie już miał powodu, by cię oszczędzad. -1 chłod nym tonem demon dorzucił: - A bardzo wątpię, czy po tym zuchwałym wyzwaniu, jakie mu rzuciłeś, zechce zabid cię szybko. Andrys mocno zacisnął powieki i lodowaty dreszcz strachu przebiegł mu po plecach. Dobry Boże w niebiosach! Jakże ryzykował, nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy... Och, zawsze był ostrożny, ale seks to ryzykowna gra i Andrys dobrze o tym wiedział. Prędzej czy później zawiedzie nawet najlepszy środek antykoncepcyjny. A wtedy... wtedy... - Widzę, że pojąłeś sens moich słów. - Demon kiwnął głową. Coś wylądowało na podołku przerażonego Andrysa. Dopiero po chwili odzyskał panowanie nad sobą na tyle, by zdrętwiałymi palcami podnieśd rzucony przedmiot. Niewielki i grzechoczący przy poruszeniu. Zimne szkło, gumowy korek. Pigułki. - Pomyślałem, że możesz ich potrzebowad - rzekł sucho Calesta. - W koocu czeka nas długa bitwa. Nie chciałbym, żeby zabra kło ci odwagi. W komnacie zrobiło się cieplej demon zniknął. Andrys ściskał w dłoni buteleczkę i gorące łzy płynęły mu z oczu. Jakiego koloru były te proszki, jaką zawierały magię? To nie miało znaczenia. Wszystkie przynosiły zapomnienie, tak czy inaczej. Wszystkie były sposobem ucieczki przed tym światem z jego nieuniknionymi koszmarami. Jedyną ucieczką, oprócz śmierci. Zaciskając w dłoni buteleczkę, Andrys Tarrant zapłakał.
10 atriarsze śniła się wojna. ...setki, a może tysiące ludzi, na stoku góry. PMężczyźni i kobiety, kapłani i wierni, a unosząca się od nich energia faluje w powietrzu nad ich głowami, niczym fale żaru... ...nie pasujące do siebie elementy zbroi... ...i sztandary: przedstawiające krąg. Ziemię w kręgu, lub po prostu czerwone. Czerwone jak krew, triumf, rzeź... To mój lud, myśli, i spogląda na nich z podziwem. Oto mój lud, który zaledwie wczoraj zburzył świątynię pogaoskiego bóstwa i rozpędził jego wyznawców. Mój lud, który narażał się na więzienie i jeszcze surowszą karę, aby dad upust swej nietolerancji, a teraz skierował całą tę negatywną energię na to błogosławione przedsięwzięcie. Moi ludzie, którzy umrą o świcie lub wrócą żywi do domu, ale nigdy nie zapomną tej chwili i tego poczucia siły. Kroczy między szeregami swych dzieci, szukając znajomych twarzy wśród dziesiątków obcych. Są tu ludzie z każdego kraoca kontynentu, którzy przybyli, by w ten szczególny sposób wypróbowad swoją wiarę. On ich kocha. Kocha ich tak, jak kocha się dzieci. Tak jak muszą kochad ptaki, kiedy wypychają z gniazda swoje młode, aby zmusid je do rozłożenia skrzydeł. To szczególna i straszna miłośd, a on dziękuje Bogu, że pozwolił mu jej zaznad. Za górami, poza zasięgiem wzroku, lecz w zasięgu marszu, leży Puszcza. Z woli tego człowieka - serce zła, symbol znacznie potężniejszy od wszystkich symboli Kościoła. Ona przyciąga ludzi jak magnes i wielu ich zginie w nadchodzącej bitwie. Tym razem jednak nie będzie tak jak poprzednio, przed pięciuset laty, kiedy ponieśli druzgocącą klęskę. Tym razem wykorzystają narzędzia dostarczone przez Ernę i skupią swą energię na jednym jedynym punkcie w tym królestwie zła. Na czarnej fortecy, tej piekielnej twierdzy, będącej siedzibą Łowcy. Zniszczą ją, a Puszcza zadrży w posadach. 112
/.niszczą jej mieszkaoca, a Puszcza runie, ogarnięta chaosem, tranie wszelkie podstawy swego bytu. Piędset lat temu Kościół próbował podbid wszechświat i ściągnął na siebie zgubę. Tym razem wydali wojnę symbolowi i mieli za sobą całą boską potęgę. Spoglądając na swoje oddziały, czuje dreszcz trj cudownej pewności, a gdy jego wzrok pada na tę szczególną broo, która umożliwia krucjatę... Zbudził się. Serce waliło mu jak młotem i leżąc nieruchomo, czekał, aż powoli się uspokoi. Dłonie miał zaciśnięte w pięści. Z trudem je rozwarł. Czy to po raz trzeci, czy czwarty miał ten sam sen? Z pewnością nie był proroczy, jak wiele innych snów, a mimo to miał w sobie coś z przepowiedni. Czy powinien potraktowad go poważnie, czy też zapomnied o nim, tak jak poprzednio? Ta natrętna wizja musiała coś oznaczad. Z jękiem podniósł się z łóżka i narzucił przygotowany szlafrok. Gruby jedwab otulił ciało, które szybko traciło wagę w walce ze stresem. Tego wieczoru wydawało mu się, że nawet kapcie ma za duże. Marnieję wraz z moim ludem, pomyślał. Pewnego dnia odejdę i pozostanie po mnie tylko cieo. Opuściwszy sypialnię, poszedł wąskim korytarzem wiodącym do jego prywatnej kaplicy. Odgłos kroków zbudził siedzącego tam sługę, który czekał na ewentualne polecenia, lecz Patriarcha odprawił go machnięciem ręki. Tę potrzebę mógł zaspokoid tylko w samotności. Na koocu korytarza znajdowały się drzwi do kaplicy. Otworzył je i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Przed ołtarzem płonęły świece zadaniem sługi było pilnowanie, aby paliły się przez całą noc - lecz dawały niewiele światła i większośd pomieszczenia tonęła w mroku. Patriarcha podszedł do ołtarza i uklęknął przed nim, wkładając w modlitwę wszystek lęk i wątpliwości, jakie rozdzierały mu serce. Najświętszy Boże, który zawsze na nas spoglądasz, którego słowo jest naszym zbawieniem. Obdarz mnie łaską twej mądrości, abym mógł lepiej Ci służyd. Od kiedy zaczął miewad te sny, przychodził tu prawie co noc i często zostawał, by modlid się do rana A teraz znów przyśnił mu się ten sen, nie mniej dręczący niż ostatnio czy
za pierwszym razem, ponieważ proponował mu rozwiązanie wszystkich problemów, a jednocześnie stawiał przed jeszcze ważniejszym pytaniem. Jeśli było to prawdziwe proroctwo - jeśli Bóg chciał, aby ta bitwa została 113
wydana - jaki miał byd jej koszt? Nie dla niego czy ludzi walczących pod jego rozkazami, lecz dla następnych pokoleo? Jakże kuszącym wyjściem byłoby pozostad w tym śnie, w którym całą nienawiśd i niszczycielską energię mego ludu można skierowad przeciwko właściwemu wrogowi. Jak chciałoby się uznad, że kathar-sis bitwy uwolni nasze dusze od przemocy. Jednak ludzkie umysły nie działają w ten sposób. Jeśli ulegniemy tym niskim pobudkom, jeśli powiemy sobie, że owszem, można je zaakceptowad - a w pewnych okolicznościach nawet podziwiad, jeśli są właściwie ukierunkowane - to co zrobimy po zakooczeniu bitwy? W jaki sposób z żołnierzy znów uczynimy zwyczajnych mężczyzn i kobiety, jak uwolnimy ich od żądzy krwi, aby mogli powrócid do normalnego życia? Jak nauczymy ich cieszyd się owocami zwycięstwa, a nie szukad nowego sposobu wyładowania agresji? Takie myśli dręczyły go od chwili, gdy zaczął miewad ten sen o bitwie. Udręka przybierała na sile w miarę, jak wybuchały nowe zamieszki i niemal każdej nocy wyciągano go z łóżka lub gabinetu, by oglądał kolejne akty przemocy. A wszystko w imię Boga, twierdzili awanturnicy. Czy nie widzieli, że popełniając te akty przemocy, kreowali nowego boga, który powoli ich pochłaniał? To niepokoiło go bardziej niż procesy sądowe, które mogły pozbawid jego Kościół ekonomicznych podstaw bytu, ale nigdy nie zdołałyby złamad jego ducha Natomiast te akty przemocy były ciosem w samo serce. I ten raport Vryce'a Patriarcha zjeżył się na samą myśl o tym człowieku, którego imię natychmiast budziło w nim gniew. Cokolwiek jednak mógł sądzid o samym kapłanie, nie mógł zignorowad jego raportu. Jaki był związek Calesty, demona z rodziny Iezu, z ostatnimi wydarzeniami? Czy to on stał za tą falą przemocy? Jeżeli tak, to wszelkie podejmowane przez Kościół próby jej powstrzymania będą bezskuteczne, jeśli Calesta postanowi uderzyd ponownie. W jaki sposób walczyd z potworem, który potrafi czytad w najciemniejszych zakamarkach ludzkich serc i budzid najgorsze instynkty równie łatwo, jak roznieca się ogieo? Opuścił głowę, żeby znów się
pomodlid, lecz cichy szmer za plecami uświadomił mu, że oprócz niego w pomieszczeniu znajduje się ktoś jeszcze. Powoli odwrócił się, oczekując, że ujrzy młodego akolitę z jakąś wiadomością lub sługę przychodzącego zapytad, czy Patriarsze czegoś nie potrzeba Ujrzał kogoś obcego i zerwał się na równe nogi, zastanawiając się, w jaki sposób nieznajomy minął jego strażnika 114
Przybysz podszedł bliżej, dostatecznie blisko, by blask świec oświetlił jego bladą twarz o arystokratycznych rysach. Był wysoki i szczupły, odziany w staromodny strój przypominający czasy Odnowy. Blask płomieni igrał w jego długich do ramion włosach i roziskrzył przytrzymującą je złotą opaskę. Ziemskie troski nie pozostawiły śladu na twarzy nieznajomego, która wydawałaby się anielsko piękna, gdyby nie oczy - tak mroczne, głodne, tak... puste. - Czy wiesz, kim jestem? Głos tego człowieka był czysty i wyraźny, a jego słowa, chociaż nie głośniejsze od szeptu, zdawały się odbijad w komnacie echem jakiejś dziwnej muzyki. Patriarcha przyjrzał mu się, a potem skinął głową. Tak, wiedział. Szkice Vryce'a zupełnie mu wystarczyły. Świadomośd tego, kim jest ten przybysz, wzburzyła go i przeraziła, lecz był dostatecznie wprawnym politykiem, by nie dad tego po sobie poznad, nie zdradzid się wyrazem twarzy ani tonem głosu. - Po co tu przyszedłeś? - zapytał. Mroczne oczy zerknęły w stronę ołtarza, a potem znów spojrzały na Patriarchę. - Wygląda na to, że kaprys losu, jakiego obaj nie zdołaliśmy prze widzied, uczynił nas sprzymierzeocami. Przyszedłem zaproponowad moje usługi. -Nie. Serce waliło mu jak szalone i musiał zebrad wszystkie siły, aby zachowad spokój i rozwagę, których w tym momencie tak potrzebował. Czy naprawdę stał tu i rozmawiał z człowiekiem, który założył, a potem zdradził Kościół? Zaledwie rok wcześniej uznałby to za zupełnie niemożliwe. Nawet teraz, wiedząc, że tak nie jest, z trudem przyjmował ten fakt do wiadomości. - Nie jesteśmy sprzymierzeocami, lecz wrogami, neohrabio. Łowca nieco spochmurniał i zrobił krok naprzód, jakby zamierzał podejśd do Patriarchy. Z drżeniem serca ojciec święty cofnął się. W następnej chwili uświadomił sobie, że gośd nie zmierzał ku niemu, lecz do ołtarza. Dusza Patriarchy rwała się do obrony świętego symbolu przed dotknięciem, a nawet spojrzeniem tego potępieoca, lecz rozsądek podpowiadał mu, że taka
próba byłaby samobójstwem. I czy miałaby jakiś sens? Ten złoty ołtarz był tylko symbolem, niczym więcej. Można go przetopid, co w niczym nie zagrozi samej wierze. Jeśli Prorok nauczył ich czegoś, to tego, że Bóg nie mieszka w takich symbolach. 115
Prorok. Zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu, gdy uświadomił sobie, kim jest stojąca przed nim istota. Już nie Prorokiem, lecz potępionym i zdegenerowanym stworem, który nosi tożsamośd Proroka niczym wytarty kostium. Gzy taki dreszcz przechodził Vryce'a, kiedy po raz pierwszy się z nim spotkał? Czy z czasem przywykł do tego, a może po prostu nauczył się ignorowad to uczucie? Mężczyzna doszedł do ołtarza i skierował się do centralnej rzeźby, przedstawiającej podwójny złoty krąg. Trupio bladym palcem dotknął splecionych kół i rozdął nozdrza, jakby wdychał Woo świątyni. Czyżby sprawdzał Patriarchę, czekając na jego reakcję? Chociaż instynkt nakazywał mu chronid ołtarz, Patriarcha nie ruszył się z miejsca. Jeden Bóg wie, co tamten by zrobił, gdyby ktoś spróbował go powstrzymad. Po chwili Łowca ponownie odwrócił się twarzą do Patriarchy. Teraz jego oczy nie były już czarne, lecz jasnoszare. I był w nich chłód, przypominający ojcu świętemu ziąb lodu i śmierci. To były oczy potępieoca, które spoglądały na chwałę Jedynego Boga, a potem na zawsze się od niej odwróciły. Patrząc w nie, Patriarcha mimowolnie zadrżał. - Wierz w co chcesz - rzekł gośd. Ja musiałem dochodzid do tego przez wiele lat. Dlaczego ty miałbyś zaakceptowad to od ra zu? Mamy tego samego wroga, a więc toczymy tę samą wojnę. Niech to ci wystarczy. Calesta Czuł, jak to imię pojawia się w jego umyśle, wykute w lodzie. Przez jedną krótką chwilę wyobraził sobie moc, jaką miałby Kościół, dysponując wiedzą i umiejętnościami tego człowieka... A potem ten obraz rozsypał się na kawałki, gdy Patriarcha w pełni zrozumiał sytuację. Od tego zaczął Vryce, pomyślał z przerażeniem. I od tego zaczął się upadek Proroka. - To za mało - rzekł spokojnie. Zaskoczyła go siła własnego gło su. - Nie wystarczy, by zawrzed takie przymierze. Przez chwilę Łowca nie odpowiadał. Patriarcha nie zdołał nic wyczytad z jego oblicza, żadnych myśli czy uczud. Trupio blada twarz była jak maska. - Przyszedłem złożyd ci propozycję powiedział w koocu. - Dla
dobra naszej wspólnej sprawy. Nic więcej. Patriarcha powoli pokręcił głową. - Niczego od ciebie nie chcę. - Nawet gdyby mój dar pozwolił Kościołowi przetrwad? 116
- Dokonałoby się to kosztem mojej duszy i dusz wszystkich moich wiernych. Jakiż byłby to triumf? Szare oczy zwęziły się i Patriarcha wyczuł budzący się w Łowcy zimny gniew. Nie cofnął się i nie odwrócił wzroku, lecz spokojnie stawił czoło nie wypowiedzianej groźbie. Jego wiara go obroni. Nawet jeśli ten człowiek go zabije, Bóg uchroni jego duszę. W koocu przybysz rzekł ostrym jak brzytwa głosem: - Masz już to, czego ci potrzeba, by obronid twój Kościół. Brak ci tylko wiedzy, jak wykorzystad tę moc. Przyszedłem ci to wyjawid, nic więcej. - A ja odrzucam twoją propozycję odparł chłodno i ujrzał w oczach gościa błysk gniewu. - Nie jestem Damienem Vrycem, ani żadnym z tych, których dusze skaziłeś w ciągu tych lat. Niektórzy z nich zaczęli właśnie od tego, prawda? Tak bardzo pragnęli twojej mocy, że narazili swoją wiarę. Zaufali ci, zapominając, kim i czym jesteś. - Jego głos nabierał siły, gdy Patriarcha odzyskał swe orator-skie zdolności. - Nie popełnię takiej pomyłki jak Vryce - oznajmił stanowczo. - Nie uczynię tego pierwszego kroku. Będziemy toczyli naszą walkę sami i zwyciężymy lub przegramy wedle bożej woli. Neohrabia pokręcił głową. - Nie rozumiesz, co w tym wypadku oznacza przegrana Zagrozi wszystkiemu, co stoi... - Doskonale rozumiem, że oto mam przed sobą człowieka, który od prawie dziesięciu wieków żyje poza łonem Kościoła. Czy mam przekładad jego interpretację prawa nad moją? Miałbym odrzucid wszystkie moje nauki i wieki zmagao moich poprzedników dla przymierza, które uczyniłoby moją wiarę kpiną? Nie sądzę. - A więc poniesiesz klęskę - rzekł ostro gośd - a z tobą cały Kościół. - Jeśli taka jest boża wola, niech tak się stanie. Przynajmniej nasze dusze pozostaną czyste. - Kto lepiej ode mnie zna twojego Boga? Jako wasz Prorok... - Prorok nie żyje! - warknął Patriarcha. - Umarł tego dnia, kiedy zamordował żonę i dzieci, i niczyja wola nie zdoła go wskrzesid. Tamtej nocy jego miejsce zajęło coś innego, co używa jego ciała i głosu, lecz nie jest człowiekiem, a na pewno nie jest sprzymierzeocem Kościoła. Chodby
tak twierdziło. W wyblakłych oczach Łowcy palił się lodowaty płomieo, odbicie wściekłości tak strasznej, że Patriarcha wiedział, iż gdyby Tarrant 117
chod na chwilę dał jej ujście, pochłonęłaby go bez reszty. Trudno było zachowad spokój w obliczu czegoś takiego, ale wyczuwał, że lęk - chodby cieo obawy - pozwoliłby temu stworzeniu zawładnąd jego duszą. A na to nie mógł pozwolid. - Wchodząc tutaj, mogłem zabid twojego strażnika - powiedział Tarrant. - W innym miejscu i czasie na pewno zrobiłbym to i wzmocnił swą siłę jego śmiercią. Nie uczyniłem tego. Niech to będzie dowodem mojej szczerości. Świadectwem moich prawdziwych zamiarów. - W dniu, gdy zacznę osądzad ludzi wedle takich kryteriów - odparł duchowny przestanę byd kapłanem. - Toczymy tę samą wojnę! - Teraz w zimnym i groźnym głosie neohrabiego słychad było gniew. Nie rozumiesz tego? Jak mam cię przekonad? - Znasz sposób - odparł cicho. Serce biło mu mocno, ale zdołał zapanowad nad głosem. W obliczu rozgniewanego Łowcy najlepszą obroną był spokój. - Znasz go już od dziewięciu wieków. Łowca zmrużył oczy i cofnął się o krok. Włożył rękę do kieszeni, jakby sięgał po broo. Patriarcha zdrętwiał. Tamten jednak nie wyjął broni, a przynajmniej nie taką, jaką ojciec święty kiedykolwiek widział. Trzymał w ręce duży kryształ, dobrze oszlifowany i mający tak jaskrawą granatową barwę, że zdawał się emitowad własne światło. Patriarcha zrozumiał, że taki kolor nie mógł naturalnie ist- j nied w tym pomieszczeniu, w którym tylko złocisty blask świec j rozpraszał mrok. Jasna barwa tego kryształu świadczyła o zastoso- i waniu magii. Łowca obrócił przedmiot w dłoni, żeby Patriarcha dobrze mógł obejrzed ze wszystkich stron polerowany kryształ, który bezsprzecznie emanował mocą. - Czy wiesz, czym jest zaklęcie ochronne? - zapytał Łowca. Patrząc na niego i na kryształ, Patriarcha nie odpowiedział. - Sztuką, której działanie jest niezależne od twórcy, z którym przestał ją łączyd jakikolwiek związek. Coś je wyzwoli - w tym przypadku two- j ja wola - a wtedy ono wykorzysta prądy fae, czerpiąc z nich siłę. Krótko mówiąc - rzekł, pokazując na trzymany w dłoni kryształ -to nie jest już w żaden sposób związane ze mną ani żadną
inną żywą istotą. Spełni swoje zadanie, a potem zniknie. Rozumiesz? - Niczego od ciebie nie chcę powiedział cicho. - Więc jesteś głupcem! - warknął neohrabia. -1 poniesiesz klęskę, a z tobą twój Kościół. 118
Podniósł do światła ciemnoniebieski kamieo: kobaltowe błyski przemknęły po wielobocznej powierzchni niczym fale po ciemnej toni jeziora. , - Ja tylko proponuję ci wiedzę. Szansę wejrzenia pod zasłonę złudzeo i poznania arsenału, jakim dysponujesz. Ta wiedza mogła by ocalid twój lud! - Ponownie zmierzył Patriarchę pałającym spoj rzeniem. A także, najprawdopodobniej, zniszczyłaby cię. Uniósł wysoko kryształ, jakby na poparcie tych słów, a potem położył go na nakrytym obrusem ołtarzu. - Zastanawiam się, czy jesteś gotowy złożyd taką ofiarę dla twojego Kościoła. - Nie udawaj, że mnie sprawdzasz ostrzegł Patriarcha. - Straciłeś do tego prawo. Łowca zamilkł i Patriarcha przez chwilę obawiał się, że posunął się za daleko i doprowadzony do szału neohrabia rzuci się na niego. Napiął mięśnie, modląc się o odwagę, usiłując opanowad strach, żeby ten potępieniec nie mógł się nim pożywid. Jednak minęła minuta, a potem dwie, aż wreszcie wyczuł, że niebezpieczeostwo minęło. Głosem zimnym jak lód Łowca rzekł: - Weź go, jeśli postanowisz go użyd. Zaciśnij go w dłoni, a on zro bi resztę. - Skłonił się sztywno i formalnie. - Wybór należy do ciebie. Potem odwrócił się i szybko opuścił komnatę. Zbyt szybko, by Patriarcha zdążył zaprotestowad. O wiele za szybko, by zdołał zrobid to, co chciał podnieśd kryształ i zwrócid mu go, żeby zabrał go z powrotem do piekielnego królestwa, z którego pochodził. Jedwab wtopił się w mrok i bez najlżejszego szmeru - czy to kroków, czy szelestu ubrania lub cichego skrzypnięcia zawiasów Gerald Tarrant zniknął. Ciemnoniebieski kryształ leżał tam, gdzie Łowca go położył, między dwiema świecami na ołtarzu. Tam lśnił własnym życiem, skrząc się odbiciem płomieni. Czym było to, co zostawił Łowca? Wiedzą? Zapewne. Magią? Niewątpliwie. Szansą na zwycięstwo? Może. Pokusą. Powoli opadł na kolana przed ołtarzem. O mój Boże, modlił się, napełnij mnie twą siłą. Poprowadź mnie. Spraw, bym nigdy nie zboczył
z Twojej ścieżki. Błękitny szlif, błyszczący w świetle świec. Moc, w starannie odmierzonej dawce. Czy to ocalenie? Czy zguba? A może jedno i drugie? „Świat nie jest czarno-biały, lecz złożony z najróżniejszych odcieni szarości". Kto tak powiedział? Vryce? Patriarcha zadrżał, 119
gdy w pełni zrozumiał znaczenie tych słów. To zbyt łatwa odpowiedź, powtarzał sobie. Zbyt kusząca. Niezdecydowanie jest tchórzostwem. Niepewnośd jest słabością, a my nie możemy sobie na nie pozwolid w obliczu tego wroga. Drżąc, zaczął się modlid.
11 atedra Jaggonath była o wiele bardziej imponującą budowlą, niż KAndrys oczekiwał. Przez jakiś czas tylko stał na placu naprzeciwko niej, chłonąc dziwną mieszaninę uczud, jakie budził w nim jej widok. Nie chodziło tylko o to, że świątynia wyglądała tak imponująco, lecz o to, o czym świadczył jej wygląd. Tutaj, na wschodzie, gdzie trzęsienia ziemi zdarzały się kilka razy w ciągu miesiąca, rzadko można było ujrzed budynek mający więcej niż dwie kondygnacje, a nawet najskromniejszy barak był opatrzony ochronnymi zaklęciami. Tymczasem ta budowla, której gładkiej fasady nie znaczyły żadne ochronne zaklęcia, wznosiła ku niebu swe lśniące kopuły, rzucając wyzwanie siłom natury. Czy sama wiara mogła mied taką siłę, by podtrzymad taką budowlę, czy też te gładkie kamienie kryły w sobie sekrety konstrukcyjne, nadające jej niezwykłą wytrzymałośd? Andrys wiedział, że w taki sposób zostały wzniesione mury zamku neohrabiów Merenthy, którego wewnętrzne warstwy wytrzymałyby nawet wtedy, gdyby skruszał kamieo i zaprawa. Oprócz tego jednak zamek wzmacniały ochronne zaklęcia i Andrys nie wątpił, że bez nich kasztel dawno rozpadłby się na kawałki. Czy same modlitwy mogły ochronid taką budowlę jak ta, w której murach zakazana była wszelka magia? Była to zaskakująca i niepokojąca myśl. I nie tylko. Spoglądając na kolorowe witraże, tak podobne do tych w oknach zamku Tarrantów, sycąc oczy znajomym kształtem łuków i przypór, filarów i zwieoczeo, poczuł tak przejmującą tęsknotę za domem, że przez chwilę z trudem powstrzymywał łzy. Co by dał, żeby teraz tam wrócid! Nie, poprawił się w myślach. Co by dał, żeby mied dom, do którego mógłby wrócid, a nie to wymarłe zamczysko pełne duchów, wspomnieo i odoru krwi Tarrantów. Nie miał domu: ani tam, ani nigdzie. Zadrżał i niechętnie ruszył w stronę katedry, chociaż myśl o wejściu do środka budziła w nim zgrozę. Było coś niewłaściwego we 121
wchodzeniu tam na rozkaz demona i Andrys prawie że spodziewał się gromu z jasnego nieba, który powali go w progu. Kiedy w koocu przemógł się i wszedł do przedsionka, serce biło mu tak mocno, że miał wrażenie, iż wszyscy to usłyszą. Jednak ludzie mijali go, nie zdając sobie sprawy z miotających nim uczud, pozostawiając go sam na sam z jego lękami. Zawsze był sam. Zaczerpnął tchu, zebrał całą odwagę i po chwili wahania wszedł do świątyni. Nikt go nie zatrzymał. To na pewno tylko chwilowa zwłoka, pomyślał. Z pewnością Jedyny Bóg przejrzy jego zamiary i rozgniewa się, widząc, że Andrys próbuje wykorzystad Jego świątynię jako narzędzie zemsty. Czy Calesta zdoła go uratowad? Czy któryś demon mógł chodby wejśd do tej budowli, poświeconej Bogu Ziemi? Świątynia była wielka i jeszcze w połowie pusta. Zajął miejsce w ostatnim rzędzie, w cieniu balkonu. Stamtąd mógł niepostrzeżenie obserwowad wydarzenia. Nie było to dokładnie to, czego chciał Calesta, który polecił mu „pokazywad się" w kościele, ale musiało wystarczyd podczas pierwszej wizyty. Andrys był zbyt przestraszony, żeby zrobid coś więcej. Patrzył, jak kapłan wchodzi na podium i zaczyna odprawiad popołudniową mszę. Andrys słabo pamiętał kościelne obrządki, jak na pół zatarte wspomnienia z dzieciostwa Rodzina dostatecznie często brała w nich udział, żeby pozostały mu w pamięci, chociaż pozbawione szczegółów. I na cóż im się zdało to, że oddawali cześd Jedynemu Bogu? - pomyślał z goryczą. Może jakieś pogaoskie bóstwo uczyniłoby więcej, by obronid swych wyznawców. Może dałoby im siłę, żeby mogli stawid czoło potworowi i śmierci, jaką... Przestao, rozkazał sobie. Złożył drżące dłonie na podołku i próbował opanowad zdenerwowanie. Zimny pot wystąpił mu na czoło, ale minęło kilka długich minut, zanim uspokoił się na tyle, by podnieśd rękę i je otrzed. Jaki jest sens tej wizyty? zastanawiał się. Dlaczego Calesta kazał mu to znosid? Czy demon oczekiwał, że Andrys coś tu osiągnie? A jeśli tak, to czemu nie powiedział mu tego wyraźnie? Nagle jego spojrzenie, szukające czegoś, na czym mogłoby się skupid,
przeniosło się za podium na koocu głównej nawy i spoczęło na fresku zdobiącym częśd ściany. Uwagę Andrysa zwrócił ludzki motyw, gdyż nauka Kościoła zabraniała przedstawiania ludzkich postaci z wyjątkiem kilku, traktowanych jako symbole. Fresk przyciągnął jego wzrok i dosłownie zahipnotyzował go, ze względu na postad, jaką ukazywał. 122
Mimo woli Andrys wstał, zafascynowany, a zarazem przerażony widokiem tego wspaniałego malowidła. Nie słyszał słów ceremonii, ze zgrozą i obrzydzeniem spoglądając na fresk. Ten przedstawiał Proroka, nie było co do tego wątpliwości. Postad nie miała twarzy, zgodnie z tradycją Kościoła, lecz otaczała ją aureola, która czyniła ten brak raczej świadomym artystycznym wyborem niż nakazem wiary. U jej stóp wił się niewyraźnie przedstawiony stwór, w równym stopniu podobny do gada i pająka, czarny i złowrogi, mający na jednym koocu ciała wielki łeb węża, a na drugim kilka tuzinów mniejszych łbów. Prorok przygniatał stopą kark potwora i przebijał go włócznią płonącą białym światłem, oślepiającym jak słooce. Symbol, pomyślał Andrys z mocno bijącym sercem. To tylko symbol. Wiara Proroka strąciła Złego w ciemnośd i uniemożliwiła mu przybranie cielesnej postaci. Wiara w Jedynego Boga była potężniejsza niż całe zło tej planety. Andrys widział już ten obraz w świętych księgach. Był znajomy. Typowy. Powinien prześlizgnąd się po nim spojrzeniem, tak samo jak po innych freskach zdobiących ściany wewnątrz świątyni. Ten jednak był inny. Ta postad nosiła zbroję. Jego napierśnik! Ozdobiony emblematem ziemskiego słooca w tym nieprawdopodobnie złotym kolorze, z promieniami rozchodzącymi się dokładnie tak, jak je naszkicował, kopiując rysunki sporządzone przez samego Geralda Tarranta. Spoglądając na ten fresk, Andrys poczuł mdłości. Czy Calesta chciał, żeby to zobaczył - swój strach i wstyd namalowany na ścianie katedry, gdzie każdy mógł go oglądad? Ogromna świątynia nagle wydała mu się ciasna i zaczęło mu brakowad tchu. Musi stąd wyjśd. Musi uciec od tego fresku jak najdalej, zanim się udusi. Na miękkich nogach ruszył wzdłuż rzędu ławek do wyjścia. Wydawało mu się, że w twarzy tej namalowanej postaci widzi oczy, szare oczy obserwujące go z daleka. Dzięki Bogu, że stał na uboczu i niewielu uczestników mszy zauważyło jego wyjście. Natomiast kapłan zapewne widział je z podium, ale nie przerywał obrzędu, by skomentowad dziwaczne zachowanie jednego ze swych wiernych. Dobry Boże, gdyby wiedział...
Andrys zdołał jakoś wydostad się na zewnątrz i minąwszy wielkie dwuskrzydłowe drzwi, odszedł kilka metrów dalej, w cieo drzew. Kilka osób dostrzegło jego niepewny krok i zaczęło podchodzid, jakby chcieli mu pomóc, ale powstrzymał ich groźnym spojrzeniem i ciężko oparł się o pieo drzewa, usiłując złapad oddech. 123
Zawiodłem cię, Calesto. Serce ściskało mu się z rozpaczy, która raniła jego duszę jak nożem. Kazałeśmi to zrobid, a ja nie potrafiłem. Nie mogłem! Jeśli jednak oczekiwał jakiejś odpowiedzi od swego sprzymierzeoca, to nie otrzyma jej tutaj. Żaden demon nie pojawi się na progu świątyni Jedynego Boga. Andrys będzie musiał stawid temu czoło w samotności. Boże, dlaczego nie zabrał ze sobą pigułek? Nawet kilka miligramów spowalniacza podziałałoby jak środek uspokajający. Spostrzegł, że przechodnie spoglądają na niego z zaciekawieniem, i starał się wyglądad pewniej, niż się czuł, żeby nie próbowali mu pomóc. Po chwili odwrócili głowy i poszli dalej, a on odetchnął z ulgą, ale i z obawą. Wiedział, co powinien uczynid. Wiedział, ale nie był w stanie tego zrobid. Jak ma tam wrócid, do świątyni, w której znajduje się ten fresk, i dotrwad do kooca mszy przed portretem swego wroga? Nie jestem dośd silny, rozpaczał, i wstrząsnęła nim tak silna fala mdłości, że przez moment ledwie mógł oddychad. Nie potrafię tego zrobid. A więc nigdy nie zdołasz się zemścid, ostrzegł go chłodny głos. Zaskoczony Andrys zdrętwiał. Czy to Calesta? Tutaj? Z jakiegoś powodu ta myśl przestraszyła go bardziej niż wszystko inne. Czyżby demon mógł przemawiad do niego tak blisko świętego ołtarza? Czy wiara nie powinna bronid takim stworom dostępu do świątyni? Czy sądziłeś, że to będzie łatwe, Andrysie Tarrancie? Czy myślałeś, że zdołasz pokonad Łowcę, nie odczuwając bólu? Te słowa nie pocieszyły go, tylko sprawiły, że poczuł się straszliwie samotny. W tym kościele setki wiernych uczestniczyły we mszy, tworząc wspólnotę, której on nigdy nie będzie członkiem, wyznając wiarę, której nie miał prawa udawad. Oto przyszedł tu ze swym prze-wodnikiem-demonem i znalazł się zupełnie sam wśród tłumu. Jak długo zdoła wytrzymad, udając, że sobie radzi? Udając, że żyje? Potrzebował do życia czegoś więcej niż tylko głosu demona. Potrzebował ludzkiego ciepła, głosu, dotyku... Ujrzał postad czarnowłosej dziewczyny i cicho jęknął na jej wspomnienie. Nie. Nigdy. Wiążąc się z nią, skazałby ją na śmierd lub coś
jeszcze gorszego, a on nigdy, przenigdy jej nie skrzywdzi. Nawet gdy serce mu krwawi na myśl o tym, że ona jest blisko, tak blisko, a on nie może jej mied. Jeśli wolisz obyd się beze mnie, ostrzegł chłodny głos, można to załatwid. Ten strach był gorszy od wszystkich innych razem wziętych obaw. 124
- Nie! - szepnął. - Nie opuszczaj mnie! Kim byłby bez Calesty? Nie miał już własnego życia, określał się przez wolę demona, przez jego plany. Jak przetrwałby sam, jak stawiłby czoło wspomnieniom, nie mając nadziei wybawienia? A więc idź, rozkazał zjadliwym tonem głos. Bądź posłuszny. Powoli, niechętnie, zawrócił w kierunku katedry. Zewnętrzne drzwi nadal były otwarte; drugie, wiodące do świątyni, zachęcały. Powoli wszedł po gładkich schodach i zawahał się. Czy zdoła dotrwad do kooca mszy, nie patrząc na ten portret i nie pogrążając się w krwawych wspomnieniach? Dlaczego żądza zemsty wymagała takich cierpieo? - Calesto... - szepnął. Bądź posłuszny, syknął głos, od tego dźwięku dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Inaczej nasza współpraca zakooczy się tu i teraz. Przerażony wspomnieniami, jakie budził w nim ten fresk, ale jeszcze bardziej obawiając się rozstania z jedyną istotą, która mogła zwrócid mu jego duszę, Andrys Tarrant minął przedsionek i ponownie wszedł do świątyni. Niech Bóg wybaczy mu jego obecnośd tutaj i wykorzystywanie Kościoła do realizowania demonicznych planów. Niechaj Bóg zrozumie, że w ostatecznym rezultacie przysłuży się Jego sprawie, uwalniając świat od zła. Niech Bóg wybaczy mu... wszystko. Obserwujący go z daleka Calesta uśmiechał się złośliwie.
12 głębi Puszczy... W cytadeli Łowcy... ttl Albinos skradał się bezgłośnie, zadowolony z nieobecności pana. Przechodził przez zamknięte fae drzwi, przez opatrzone silnymi zaklęciami bramy, strzegące królestwa Łowcy. Znał otwierające je zaklęcia. Po krętych schodach, strzeżonych przez demonicznych strażników. Wiedział, jak ich uniknąd. Do pracowni i dalej. Do znajdującej się za nią sekretnej komnaty i stołu tortur - serca i duszy królestwa Geralda Tarranta. Pasma czerni snuły się za nim, niczym dym zgaszonych świec. Tutaj, tutaj, tutaj, szeptały głosy, gdy je mijał. To musi byd tu. Tylko tu. Ktoś mający dostatecznie wyczulony wzrok mógłby dostrzec związane z tym miejscem wspomnienia. Almea Tarrant, umierająca powolną i bolesną śmiercią z ręki jej męża. Dwoje najmłodszych dzieci Geralda Tarranta, płaczących, ponieważ ojciec je zdradził. Trzy części zawartego przed wiekami paktu, zapewniającego nieśmiertelnośd. Trzy śmierci. Dziewięd wieków. Niezła transakcja, jeśli się nad tym zastanowid. Ciemnośd weszła za nim do komnaty i zatrzymała się tam, gęstniejąc w jeden ciemny płomieo. To należy uczynid w zamku neohrabiego Merenthy, szeptał pożądliwie głos. Trzeba to uczynid tam, gdzie zawarto pakt. - Jeśli udam się na zamek, on się o tym dowie - odparł ostro albinos. - To miejsce jest wierną kopią oryginału i zupełnie wystarczy. Ciemnośd rozdzieliła się na sto płomyczków, na tysiąc. Ich głosy trzepotały jak owady w komnacie. A więc zrób to teraz, teraz, TERAZ! Położył dłoo na zimnym kamiennym stole, wyczuwając ukrytą 126
w nim moc. Całe to pomieszczenie wypełniała siła, przez wieki gromadzona, sycąca się i rosnąca w tych podziemnych ciemnościach, wyrastająca z krwawych i okrutnych wspomnieo. Moc, jakiej zaznało niewielu ludzi. Potęga, jakiej nie mógł opanowad żaden człowiek prócz Łowcy. - Podaj warunki naszego paktu zażądał albinos. Po raz pierw szy wydał rozkaz tej bezimiennej sile, która skontaktowała się z nim tak dawno temu. Dla kogoś, kto jeszcze nigdy nie rozkazywał de monom, był to upajający moment. Jasno i wyraźnie: Nie chcę żadnych nieporozumieo. Pomożemy ci tak, jak niegdyś pomogliśmy jemu, zapewniając wieczne życie. Damy ci Puszczę, która należała do niego i pokażemy, jak ją kontrolowad. On zniknie z powierzchni tej planety, tak że będziesz mógł panowad w jego królestwie. - A co w zamian? - zapytał pospiesznie. Mroczny byt skupił się w jedno pasmo bezkresnego cienia, na którym z trudem zdołał skupid wzrok. Musimy go mied, odparł jeden głos. Był głębszy od tych, które słyszał wcześniej i odbijał się głuchym echem. Ponieważ jego dusza jest niezależna od nas, musimy stworzyd więź, dzięki której opanujemy jego ciało. Ty nam ją zapewnisz. - A piekło? Wydało mu się, że słyszy w ciemności śmiech, od którego przeszły go ciarki. On nas zdradził i musi za to zapłacid. Piekło może sobie zabrad to, co po nim zostanie. A potem usłyszał: Umowa stoi? Znów tysiąc głosów, powtarzających to samo pytanie. Albinos zastanawiał się przez chwilę. Tylko chwilę i wcale nie dlatego, że czuł strach. Napawał się tą chwilą, w której na zawsze miały się rozejśd drogi jego i Łowcy. Za kilkaset lat będzie wspominał tę chwilę i celebrował narodziny swej duszy tak, jak śmiertelnicy świętują narodziny swego ciała. I czyż oba te wydarzenia nie są do siebie podobne? Ciało niemowlęcia istnieje już kilka miesięcy przed jego przyjściem na świat. Narodziny
oznaczają jedynie przejście z jednej fazy egzystencji w drugą. Tak samo było z nim. Dokładnie tak samo. Łowca był głupcem, jeśli tego nie przewidział. - Stoi - rzekł. 127
Wyjął zza pasa nóż, ostrze z białej stali z rękojeścią z ludzkiej kości. Na klindze był wyryty znak Łowcy. - Kiedy do niego przyszedłem i przysiągłem mu służyd, kazał mi zakosztowad jego krwi na przypieczętowanie przymierza. Powie dział, że dopóki żyję, zawsze będzie we mnie, pozostanie częścią mojego własnego ciała. Łącząca nas więź jest daleko mocniejsza od tej, jaką mogłaby wyczarowad fae. Gwałtownie przeciągnął ostrzem po dłoni. Z rany trysnęła błękitna krew. - Jeśli tak, oto i ona. Zacisnął pięśd: lepka ciecz pociekła na blat stołu i zebrała się w kałużę. , - Ciało z jego ciała, krew Łowcy. Weźcie ją i wykorzystajcie, aby go pokonad. Daję ją wam dobrowolnie. Czarny płomieo trysnął setkami iskier z kamiennego blatu stołu. Emanował z niego tak wściekły głód, że albinos pospiesznie cofnął się w obawie, iż go pochłonie. Ilu łudzi w ciągu minionych wieków wzywało te demony, aby z nimi paktowad, i padło ich ofiarą w trakcie podjętej próby? Nawet Łowca nie ufał Bezimiennym, chociaż służył im od ponad dziewięciuset lat. I co mu to dało, pomyślał triumfalnie. W koocu płomieo zostawił ofiarę. Kałuża krwi wydawała się nietknięta, lecz czy ta straszliwa moc potrzebowała dużo ciała, aby wywrzed swe działanie? W przypadku Łowcy wystarczy jedna komórka lub nawet jej fragment. A ofiarowana dobrowolnie miała dziesięciokrotnie większą siłę. Nagle zaswędziała go dłoo w miejscu, gdzie ją skaleczył. Spojrzał i zobaczył, że rana już się zasklepiła. Stało się. - Czy Puszcza jest moja? - zapytał pożądliwie. Kiedy on opuści świat żywych, wtedy Puszcza będzie twoja. Do tego czasu... Głód wezbrał w nim z taką siłą, że albinos zatoczył się - głód wypełnił każdą komórkę jego ciała tak lodowatym ogniem, że zadrżał pod jego wpływem. Nie było to okrucieostwo ani nawet żądza władzy, lecz popęd znacznie prostszy, prymitywniejszy i nieodparty. Żądza krwi. Odbierania życia i nadziei. Chęd niszczenia tego, co żywi cenią najbardziej, wchłaniania ich w mrok jego duszy. W tę bezdenną zimną otchłao
straszliwego głodu, której nigdy, przenigdy nie uda się wypełnid... 128
Z krzykiem upadł na kolana, wijąc się konwulsyjnie, gdy wypełniła go ta okropna żądza. Głód, jakiego nie zdoła znieśd ludzkie ciało, pragnienie, jakiego nie da się zaspokoid. Pod ich wpływem jego ciało i dusza zmieniły się w bezkształtną, krwawą masę, a potem sformowały na nowo, tworząc idealny pojemnik tej potwornej żądzy. Nie! - wrzasnął. Ból otoczył go jak ogromna dłoo i zacisnął palce. W głębi czaszki wyrwane z korzeniami dendryty łączyły się w nowy, nieludzki splot. Częśd przedmózgowia, zmieniona w ciecz, przeszła do krwiobiegu, aby później zostad wydalona z organizmu. Tak powinno było się stad z Łowcą powiedziały głosy. / tak prawie się stało, dziewięd wieków temu. Drżąc jak w febrze, stwór, który niegdyś był Amorilem, skręcał się z bólu, gdy jego ciało przeszywały ostatnie skurcze przemiany. W pewnym stopniu nadal pozostał ludzką istotą. W razie potrzeby mógł udawad człowieka. Na tym kooczyło się wszelkie podobieostwo. Jaka szkoda, że nie rozumiałeś nas tak jak twój pan. I nie byłeś równie silny. Jednakże ten fakt znacznie ułatwi naszą współpracę. Potem głosy zamilkły i pozostał tylko głód.
13 lej dzieci były niespokojne. ■Jeszcze nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. W żaden sposób ^nie mogła się z nimi porozumied, by sprawdzid, czy rzeczywiście są tacy, jakimi mieli byd, kiedy ich stworzyła. Niewielu z nich mogło z nią rozmawiad, a ci - z definicji - byli jej największą porażką. Natomiast co do pozostałych... Czasem wyczuwała ich obecnośd, najczęściej jednak nie. Czasami ci nieliczni, którzy mogli z nią rozmawiad, przynosili wieści o swych dalekich krewnych, ale rozumieli tak mało, że ich relacje były niewiele lepsze od snów. Zastanawiała się, czy powinna spróbowad jeszcze raz. Teoretycznie mogła. W teorii dysponowała dostateczną siłą i wiedzą, więc dlaczego nie miałaby podjąd następnej próby? Jednak brakowało jej emocjonalnej energii, jaką posiadała kiedyś. Wyczerpała ją cała wiecznośd bezowocnych wysiłków. Nieskooczenie wiele razy pokładała nadzieje, a tak nieliczne dzieci wracały do niej, tak rzadko usiłowały się z nią porozumied, tak niewiele rozumiało swoją naturę i to, dlaczego w ogóle je stworzyła. A więc po co miałaby to robid? Jej pierwsze dzieci już dawno odeszły i nawet nie pamiętała łączących jej z nimi więzi. Te nowe, nasiona jej rozpaczy, nigdy nie nawiążą równie bliskich kontaktów. Po co wciąż je tworzyd, jakby to miało coś zmienid? Jak gdyby w jakiś magiczny sposób mogła nakłonid te same siły, które zabiły jej pierwszą rodzinę, aby utrzymały przy życiu potomstwo jej rozpaczy? Te nowe dzieci były niespokojne. Wiedziała o tym. Wyczuwała to. Sprawdzały ograniczenia, jakie im narzuciła, i wkrótce będzie musiała zadecydowad o ich losie. Czy powinna znieśd ich bunt, czy też zetrzed tablicę i zacząd od nowa? W przypadku pierwszych dzieci - tych dobrych - ta kwestia nigdy by nie powstała. Jak miała osądzad te obce stworzenia, z którymi łączyły ją tak nikłe, że prawie nie istniejące więzy pokrewieostwa? 130
Postanowiła dad im czas. Zobaczyd, do czego doprowadzi ten ich niepokój. Jeśli okaże się, że uległy zbyt daleko idącym zmianom, wtedy zostaną wykorzystane jako podwaliny nowej generacji. Ponieważ dzieci muszą istnied. Zawsze. Muszą żyd i uczyd się, marzyd i pragnąd, chodby bezwiednie odgrywając swoją rolę, a wtedy może jedno z nich pewnego dnia zrozumie reguły wielkiej gry, w której wszystkie biorą udział. A wówczas, pomyślała, nareszcie... Sny o pierwszej rodzinie. O połączeniu. Nadziei. Czekała.
amoK
14 f ' lówna świątynia jSaris znajdowała się na skraju miasta, ^k ""1 opodal jednej z lepszych dzielnic Jaggonath. Chociaż ^* • bogini miała w mieście inne świątynie - przy Ulicy Bogów, a jedną nawet w slumsach na południowym kraocu - ta była najbardziej uczęszczana i zadbana. I nic dziwnego. Kult piękna jest dla większości ludzi luksusem, na który ich nie stad w miejscach, gdzie i tak z trudem przychodzi im zaspokajanie podstawowych potrzeb, takich jak jedzenie, dach nad głową i poczucie bezpieczeostwa. Narilka poszła tam pieszo. Od swego miejsca zamieszkania do świątyni musiała przejśd kilka kilometrów, ale uznała ten spacer za częśd rytuału. Da jej czas na odzyskanie spokoju ducha i skupienie myśli na tym, o co zamierzała się modlid. Zwykle prosiła o najcenniejszy dar Saris: natchnienie przy wykonywaniu jakiegoś artystycznego projektu. Czasem składała jej w ofierze radośd z wykonanego dzieła lub satysfakcję. Dziś jednak... Nie powinnam tam iśd. To nie przystoi. Dzisiaj wcale nie była spokojna i bynajmniej nie miała pewności, że dobrze czyni. Odkryła Saris, kiedy była młoda i pracowała na farmie rodziców. To bogini objawiła jej tę ukrytą w niej iskrę talentu i pomogła zrozumied, że jej niepokój jest skutkiem tłumienia tego wewnętrznego ognia. To Saris dała jej odwagę, by przeciwstawid się rodzicom i zażądad pracy pozwalającej wykorzystad ten talent. I tak, po długich debatach i płaczach, załatwiono jej praktykę u Greshama. Poznała radośd nadawania srebru tak pięknych kształtów, że mogłyby zdobid tę oto świątynię. Dziś jednak nie przywiodła jej tutaj sztuka, ale poszukiwanie wewnętrznego spokoju, jaki mogła zapewnid tylko wiara. Czy Saris odpowie na jej modlitwy? Była pomniejszą boginią wśród armii bóstw i miała ograniczone możliwości. Czy Narilka miała prawo 135
przychodzid do niej ze swoimi kłopotami, skoro tego rodzaju sprawami zajmowało się co najmniej tuzin innych bóstw? Jesteś patronką mojej duszy, pomyślała, spoglądając na lśniącą świątynię. Nawet teraz, gdy dręczyły ją wątpliwości, znajomy widok budowli cieszy! jej oczy. Świątynia była niewielkim budynkiem o czystych liniach, pozbawionym jakichkolwiek ozdób. Tylko wyznawcy Saris rozumieli, że jej proste kolumny i starannie rozplanowane przestrzenie były niczym czyste płótno dla duszy, piękniejsze od wszystkiego, co mogła stworzyd ludzka ręka. Powoli wspięła się po szerokich schodach i weszła do świątyni. Podobnie jak fasada, wnętrze było proste, lecz niewypowiedzianie piękne. Smugi światła spływały z otworów w sklepieniu, tworząc zmieniające się wzory na podłodze. Przez otwory w ścianach swobodnie wpadał wiatr, przynosząc ze sobą wszystkie zapachy wiosny. W środku płynęła woda - naturalne źródło, przy którym wzniesiono świątynię. Narilka przystanęła, by zaczerpnąd jej dłonią i posmakowad. Gdybyż to ją uspokoiło. Gdyby mogło przekonad, że dobrze zrobiła, przychodząc tu, aby przedstawid bogini piękna i spokoju swoje duchowe rozterki. Rozejrzała się za kapłanami lub kapłankami i dostrzegła postad czekającą w cieniu. Gdy tylko Narilka ruszyła w jego (jej?) kierunku, postad wyszła dziewczynie naprzeciw, trzepocząc jedwabną szatą w pastelowych barwach. Nosiła na twarzy maskę z pięknie polerowanego srebra, która skrywała jej płed i tożsamośd. Idealne połączenie anonimowości i wdzięku. - Przyszłam porozmawiad z boginią - powiedziała szybko Narilka. Czy ten ktoś słyszał, jak mocno bije jej serce? - Jeśli to możliwe. Widmowa postad bez słowa odwróciła się i poprowadziła ją do kaplicy. Opuścili główną salę i weszli do części przeznaczonej do indywidualnych spotkao. Idąc, Narilka starała się nie myśled o Andry-sie Tarrancie ani o Łowcy, usiłowała skupid myśli na obrazach, które ucieszą boginię. Bezskutecznie. Obrazy jej najpiękniejszych dzieł przesłaniała korona i dotyk dłoni Andrysa, a abstrakcyjne wizje rozwiewały się,
ukazując twarz tego młodego szlachcica. Zanim doszli do kaplicy, cała drżała i zastanawiała się, czy zdoła odzyskad spokój ducha potrzebny przy modlitwie. Jak Saris zareaguje na takie wizje? Bogini, pomóż mi. Nie mam do kogo się zwrócid. Kapłan zostawił ją samą. Wdzięczna za chwilę samotności zamknęła za nim drzwi. W przedsionku leżała szata z miękkiego białego lnu, 136
a obok niej stała miska z wodą. Narilka drżącymi rękami zdjęła ubranie i odłożyła je na bok. Biała szata miękko otuliła jej ciało, a chłodna woda przyjemnie odświeżyła twarz i ręce. Przebrana i oczyszczona, pozostawiała za sobą wszelkie troski doczesnego życia, aby stanąd przed boginią czysta i otwarta. Przynajmniej teoretycznie. Dziś jednak wspomnienia i troski ciążyły jej zbyt wielkim brzemieniem i nie zdołała uwolnid się od nich podczas tego rytuału. Przebacz mi, Saris. Próbowałam. Powoli i z wahaniem weszła do kaplicy. Tam czekał na nią niski, wypełniony węglem drzewnym kotlarz, z rozłożonymi wokół poduszkami. Z mocno bijącym sercem wybrała jedną z nich i usiadła. Przy palenisku stały słoiczki z suszonymi ziołami i Narilka wybrała garśd tych, których zapach lubiła najbardziej. Różownik. Wrzosiec. Nibyfiołki. Powoli rozchyliła dłoo, pozwalając, by liście i kawałki kory upadły na rozżarzone węgle. Buchnął aromatyczny dym, krętymi smużkami unosząc się do otworu w suficie. Patrz na dym, pomyślała. Niech przyjdą wizje. Modliła się. Nie słowami, lecz obrazami, gdyż słowa nie zdołałyby oddad tego, co czuła. Łowca w całej swej mrocznej i ponurej chwale, z otaczającą go muzyką nocy i sekretnym światem tak pięknym, że jego widok ranił duszę. I biedny Andrys Tarrant. Tak zraniony, tak pociągający, tak podobny z wyglądu do Łowcy i tak różny od niego duchem. Zobaczyła, jak obrazy przybierają kształty w dymie, i nagle ogarnęły ją wątpliwości. Po co tu przyszła? Czego oczekiwała od bogini? Zadrżała i mocno objęła się ramionami. Twarze w dymie zadrgały i zniknęły. Jeśli go pokocham, będę stracona. To była okropna, przerażająca myśl. Poradź mi, błagała, nie wiedząc, do kogo innego miałaby się zwrócid o radę i czy bogini zechce ją wysłuchad. Pomóż! Powoli w dymie sformował się obraz, który nie powstał z jej woli. Duszący zapach nibyfiołków wypełnił płuca patrzącej nao dziewczyny. Dym zataoczył srebrnymi pasmami, splatającymi się jak węże. Powoli, zmysłowo, zaciskały się, stapiały, ponownie rozdzielały, przekształcały... Nagle Narilka zdała
sobie sprawę, że w dymie pojawiła się ludzka postad, nie męska i nie kobieca, lecz mglista i smukła sylwetka kogoś, kto mógł byd jednej lub drugiej płci. Albo obu. Ta postad wyglądała tak realistycznie, że wydawało się, iż można by ją dotknąd, a jednocześnie swobodnie unosiła się w powietrzu przed Narilka. Srebrne oczy. Srebrna twarz. Srebrne włosy jak 137
najdelikatniejszy jedwab, powiewające swobodnie na widmowym wietrze. Dym zmienił się w jedwabny woal falujący na ciele postaci, raczej zdobiąc ją niż okrywając. Ten obraz był tak szczegółowy, tak niezwykły, tak rzeczywisty... Nagle Narilka zauważyła, że nie może przezeo dojrzed przeciwległej ściany, którą zawsze widziała podczas zwykłych wizji. Również boczne ściany kaplicy nie obra-mowy wały tego obrazu białym tynkiem, tak jak powinny. Cała komnata jakby rozwiała się - ściany, poduszki, kotlarz, zioła i nawet dym pozostawiając ją w wonnej ciemności, jedynie w towarzystwie lśniącej jak światło księżyca postaci. - Saris? - szepnęła. Z trudem zdołała wydobyd to imię ze ściś niętego gardła. - Czy to...? Powiedz mi, czego chcesz. Otworzyła usta, by odpowiedzied i dała upust emocjom, namiętnym i pierwotnym, nieskrępowanym pętami języka. Wszystkie jej nadzieje, obawy, pragnienia, marzenia i miłośd (czy była to miłośd?) wezbrały w niej jak fala, której nie mogła powstrzymad ani ogarnąd. Wylały się gwałtownie w mrok. Kiedy było po wszystkim, drżąc, osunęła się na podłogę i gorące łzy popłynęły jej z oczu. -Saris? Postad przez chwilę tylko spoglądała na nią. Rozważała jej słowa? W koocu powiedziała spokojnie: Andrys Tarrantjest zgubiony. Narilka dopiero po chwili zrozumiała sens tych słów i minęło jeszcze kilka sekund, nim odzyskała głos. - Co takiego? Toczy wojnę, której nie rozumie, o stawkę, jakiej nawet się nie domyśla. Oddal się komuś, kto go wykorzysta i porzuci, czerpiąc przyjemnośd ze zguby tak wrażliwej duszy. On jest pionkiem, Narilko Lessing, niczym więcej. Ślepym narzędziem w walce bogów i demonów. Po chwili postad dodała: Ofiarą. - Nie - szepnęła Narilka. To prawda, zapewniła ją postad. Mówiła chłodnym, wypranym z emocji głosem. Nie jestem dostatecznie zainteresowana tą sprawą, by kłamad. -Nie! Jeśli się z nim zwiążesz, staniesz się częścią tej wojny. - Jakiej wojny? - wyszeptała. - Z kim on walczy? Powiedz.
Postad zdawała się wahad. Chmura jedwabiu zawirowała wo kół jej ud. 138
Chce zabid Łowcę, powiedziała w koocu zjawa. Te słowa przejęły Narilkę zimnym dreszczem. - Nie może - wyjąkała. - Żaden człowiek nie zdoła tego zrobid. Jeden człowiek nie, ale człowiek sprzymierzony z demonem i ma jący za sobą całą armię... może. - Armię? Jaką armię? Postad ponownie zawahała się, a potem pokręciła głową. Tego nie mogę ci powiedzied. - Z jakim demonem? Tego też nie mogę ci wyjawid. - Dlaczego? Ponieważ znam Łowcę? Postad nie odpowiedziała. Objąwszy się jeszcze mocniej ramionami, Narilka zadrżała. An-drys lub Łowca. Jeśli obaj staną przeciwko sobie, jeden z nich na pewno zginie. Może obaj. Na myśl o takiej stracie czuła przejmujący ból. Nie mogła znieśd myśli, że prawdopodobnie przegranym będzie Andrys - samotny, zraniony Andrys. - Co mogę zrobid? - szepnęła. Aby wpłynąd na wynik tego starcia? Postad zastanowiła się. W tej sprawie nie mogę ci służyd radą. Takie wtrącanie się w... jest zabronione. Natomiast, co doAndrysa Tarranta, powiem ci tak: będzie miał szczęście, jeśli straci życie w tej walce, gdyż jego sprzymierzeniec chce zniszczyd jego duszę tak samo, jak pragnie zgładzid Łowcę. - Co mogę zrobid? - powtórzyła łagodnie Narilka. Znasz możliwości. Teraz znasz też niebezpieczeostwo. Wybierz mądrze. - Co uczyniłabyś na moim miejscu? Postad cofnęła się. Dziewczyna, gdyby mogła przypisad bogini ludzkie cechy, uznałaby, że ją zaskoczyła. Nie znam uczud, które pozwoliłyby mi odpowiedzied na to pytanie. Łowca w swoim czasie stworzył wiele piękna, chociaż zimnego i nieludzkiego. Trochę będę żałowała, jeśli zginie. Co do jego wroga... Mamy różne priorytety, on i ja. I sądzę, że w rządzonym przez niego świecie nie byłoby dla mnie miejsca. Jednak takie rozważania są bezsensowne, gdyż nie wolno mi się wtrącad. Mogę działad tylko wtedy, kiedy muszę chronid moich wyznawców.
Serce biło Narilce tak mocno, że ledwie mogła usłyszed ten szept. Nerwowo wykręcała dłonie. - Możesz mnie obronid? no
Przed jego sprzymierzeocem. Przed złudzeniami, jakie są jego siłą. Nic więcej. - W jaki sposób? - Wydawało jej się, że dostrzegła uśmiech na ustach zjawy. Wszystkich nas obowiązują te same zasady, powiedziała postad i jedwabny woal znów zawirował wokół jej ud. Dopóki jesteś moja, nie może cię tknąd. Narilka zamknęła oczy, ale nadal widziała tę zjawę. - Zawsze należałam do ciebie. I zawsze będę. Na razie. Dopóki nie skooczy się ta wojna. - Zawsze! Może zmienisz zdanie, kiedy będzie po wszystkim. - Nie zmienię. Zobaczymy. Do tego czasu, cokolwiek zdecydujesz, wiedz, ze cię strzegę. Zawsze. Postad zaczęła powoli znikad. Najpierw stała się przezroczysta, tak że znów było widad przez nią ściany, które znów się pojawiły. Później woal zmienił się w dym, a ten rozwiał się w powietrzu. Lśniące ciało rozbłysło chmurą iskier, które zaraz zgasły. Po postaci bogini nie został żaden ślad oprócz wspomnienia, pod wpływem którego Narilka wciąż drżała. - Dzięki ci, Saris - ledwie zdołała wykrztusid te słowa. - Dzię kuję. Jakoś wstała z podłogi. Wróciła do przedsionka i powoli przebrała się w swoje ubranie. Ilu śmiertelnikom udaje się ujrzed boginię? Nie mówiąc już o rozmowie z nią? Drżącymi rękami odłożyła świątynną szatę. Saris mnie strzeże, powiedziała sobie. Zawsze będzie mnie strzec. Z jakiegoś powodu bogini najwidoczniej nie był obojętny wynik tej... Jak to nazwała? Tej wojny. Już zupełnie ubrana, nadal się trzęsła. Och, Narilko. W co ty się pakujesz? Gdyby obejrzała się za siebie, opuszczając świątynię, nie dostrzegłaby niczego niezwykłego, gdyż Saris porzuciła już ludzką postad. Chodby najuważniej słuchała, nie usłyszałaby niczego, bogini bowiem już nie oblekała swoich myśli w słowa słyszalne dla ludzkich uszu. Jednak coś towarzyszyło Narilce, a przepływająca pod jej nogami fae odbijała jak echo tę obecnośd oraz słowa.
Uważaj, bracie, niosła szept bogini/Iezu. Teraz wszyscy cię obserwujemy. 140
15 ążjest czarny, a jego ślepia są jak krople krwi. Na jednym koocu jego liimnogie szyje splatają się jak macki, obiecując otoczyd nieostrożnych pajęczą siecią zimnych splotów i ostrych kłów. Na drugim piekielny pysk o smrodliwym oddechu, cuchnącym siarką i zgnilizną, kłapiąc zę-biskami, rzuca mu się do gardła, a on gwałtownie odskakuje i... Damien obudził się gwałtownie, z bijącym sercem. Leżał na kanapie w wynajętym mieszkaniu i spływał zimnym potem. Co za koszmarny sen! Spróbował wstad, ale mięśnie ściskał mu skurcz i musiał je rozmasowad, zanim znów zaczęły go słuchad. Skąd, do diabła, wziął się ten sen? Podejrzewałby Tarranta, ale taki koszmar nie był w jego stylu. Łowca wolał bardziej skomplikowane scenariusze, wyrafinowaną mieszaninę strachu i rozpaczy, odległą o lata świetlne od prymitywnego biochemicznego przerażenia wywołanego przez ten majak. A właściwie cóż to był za stwór? Przypominał mu jeden z kościelnych wizerunków Złego, tylko znacznie bardziej przerażający i realistyczny od tych formalistycznych obrazów. I dlaczego miałby nagle zacząd śnid o Złym, po tym wszystkim, przez co przeszedł przez ostatnie dwa lata? Z pewnością miał inne, konkretne powody do obaw. Nagle zamarł, gdy przyszła mu do głowy szczególnie ponura myśl. Przez chwilę nie mógł się ruszyd, tylko siedział na wytartej kanapie, czując, jak zimny pot spływa mu po plecach. Nie, szepnął bezgłośnie. Pragnął się mylid. Jakich słów użył Tarrant, mówiąc o swoim patronie? „Podzielony na części, bywa małostkowy, niestały i nieprzewidywalny. Połączony, jest najgorszym złem, jakie kiedykolwiek poznał ten świat". Podzielony, a jednocześnie połączony. Pomyślał o potworze ze snu i poczuł lodowatą pewnośd. W jaki inny sposób jego umysł wyobraziłby sobie taką moc? 141
Gdzie, do diabła, podziewa się Tarrant? Miał się pojawid zaraz po zachodzie słooca, żeby mogli porównad notatki i omówid strategię na przyszłośd. Tymczasem zmierzch zapadł już dawno, a Łowca się nie pokazał. Damienowi przychodziły na myśl tylko dwa powody jego nieobecności, a jeden z nich roztargnienie w przypadku neohrabiego nie wchodził w grę. Ktoś - lub coś - zatrzymało Łowcę. Ze ściśniętym sercem Damien wziął klucze i opuścił apartament. Zanim drzwi zdążyły się zatrzasnąd, już zbiegał po wąskich schodach na parter, przesuwając dłonią po ochronnych zaklęciach wyrytych na poręczy. Stopami wybijał na wytartych stopniach rytm tylko odrobinę głośniejszy od bicia jego serca. Wewnętrzny głos ostrzegał go: „Nawet jeśli jest tak, jak podejrzewasz, co możesz na to poradzid?". Jednak zignorował te podszepty i wpadł na następne schody, wiodące do piwnicy. Drzwi do zajmowanego przez Tarranta pomieszczenia były zamknięte i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Mocno załomotał w nie pięścią, wołając Łowcę po imieniu. Jeszcze raz. Drzwi dygotały pod jego uderzeniami, ale nadal nie było żadnej odpowiedzi. - Kto tam? - usłyszał kobiecy głos za plecami, kroki na scho dach i ponowne uderzenie w drzwi, aż te zadrżały we framudze. Żad nej odpowiedzi. Niech diabli porwą Tarranta. Co się z nim dzieje? - Czy coś się stało? To gospodyni, starsza pani, którą Damien widział tylko raz. Teraz była bardziej podejrzliwa niż zaniepokojona, a ton jej głosu wyraźnie wskazywał, że kapłan wydawał się jej raczej szaleocem niż szacownym lokatorem. Obrzucił kobietę szybkim spojrzeniem, usiłując opanowad się chod na chwilę, żeby ją uspokoid. Wątpił, czy to mu się uda - Myślę, że mój przyjaciel ma kłopoty. - Ponownie walnął w drzwi, aż zadygotały. - Geraldzie! Jesteś tam? Zimny pot wystąpił mu na czoło i dłonie zaczęły drżed. Usiłował sobie przypomnied, jak wyglądają okna tego pomieszczenia, które zaledwie kilka dni wcześniej zabił deskami. Doszedł do wniosku, że są za wąskie, nawet gdyby zdołał wyłamad deski. Coraz gorzej. Już miał znów zacząd pukad,
kiedy gospodyni odsunęła go od drzwi. Miała groźną i podejrzliwą minę, ale w ręku trzymała pęk kluczy i już wkładała jeden z nich do zamka. Pozwolił jej na to. Obróciła mosiężny klucz i Damien usłyszał metaliczny szczęk. Znów obrzuciła go spojrzeniem, obróciła klamkę i pociągnęła. Nic. Odsunął 142
kobietę i sam pociągnął, lecz drzwi nie ustąpiły. Najwidoczniej były zablokowane od środka. Niech to szlag! - A czego pan oczekiwał? - zapytała kobieta Usiłował zajrzed do środka za pomocą Sztuki, chociaż obawa i niepokój nie pozwalały mu się skupid. Zaklęcie okazało się słabe, zaledwie wystarczające, by przeniknąd drewniane drzwi. Ujrzał jakieś postacie, mroczne i okrwawione, których zimna moc zaparła mu dech. Wspaniale. Równie dobrze mogło to byd jakieś wcielenie Tarranta. Jak odróżnid Łowcę od prawdziwego demona, jeśli są tak do siebie podobni? - Proszę posłuchad - powiedział do gospodyni. - Zaraz wyła-mię te drzwi... - O nie, nie ma mowy! - Wepchnęła się między niego a drzwi. - Paoski przyjaciel chciał mied bezpieczne pomieszczenie i je dostał. Już pogodziłam się z tym, że wbił pan Bóg wie ile gwoździ w okiennice, a teraz... - Zapłacę - powiedział pospiesznie. Zapłacę gotówką za wszystkie szkody, z góry. Szybko wsunął rękę do kieszeni, modląc się, żeby było w niej dośd pieniędzy. Na dnie namacał monety i wyczuł, że są duże. Wyjął je i wręczył gospodyni. - Proszę. - Ocenił, że suma wystarczyłaby na kupno trzech nowych drzwi, a mimo to kobieta ociągała się z ich przyjęciem. - Weź je! - Jeszcze nigdy nie miałam tylu kłopotów - mamrotała, ale odsunęła się od drzwi. Podszedł o krok i przesunął rękami po drzwiach, próbując poznad ich konstrukcję. Po kilku sekundach zaklął ze zniechęceniem, cofnął się i spróbował zebrad myśli. Rygiel był solidny, umocowany w stalowej obsadzie przyśrubowanej do desek. Nie da się łatwo wyłamad, przynajmniej nie za pomocą żadnego znanego Damieno-wi zaklęcia. Niech licho porwie Kościół, który ograniczył jego naukę do aprobowanych czarów, pozostawiając go bezsilnym w obliczu zwykłego mechanizmu! Nabrał tchu i spróbował zebrad myśli, znaleźd logiczne rozwiązanie problemu, jak zrobiłby to Tarrant. Zamek był ze stali. Stal z trudem poddaje się Sztuce. Szczelina rygla
też była stalowa i dobrze zabezpieczona przed próbami wyłamania. Tylko w miejscach, gdzie stalowe elementy zostały przyśrubowane do drewna i samo drewno... 143
Sprawdził Sztuką drzwi oraz ścianę za nimi, po czym wybrał ścianę, jako słabszą z tych dwóch elementów. Później sięgnął w nią starannie skupioną fae, w ten sam sposób jak kiedyś w Czarnych Krainach zrobił to ze śmiercionośnym drzewem. Wnikając w komórki, wyczuwając ukryte w tkankach mikroby, analizując ich głód. W koocu znalazł to, czego szukał, i wykorzystał. Mikroorganizmy w mgnieniu oka urosły i rozmnożyły się, kiedy sztucznie przyspieszył ich procesy życiowe. Rosnąc, trawiły otaczające je drewno, przegryzając twarde ściany komórkowe, nadwątlając mocne włókna. Dwa pokolenia, trzy. Prowadził je przez przyspieszony cykl życiowy, starając się, by ich apetyt skupiał się po tej stronie drzwi, którą chciał osłabid. Nie ma sensu wyrządzad większych szkód niż trzeba. W koocu wyczuł, że ten proces dobiega kooca. Mimo pośpiechu pamiętał o tym, żeby spowolnid procesy życiowe mikrobów, zanim wycofał swoją fae. Gdyby tego nie zrobił, w dwa tygodnie pożarłyby cały dom. Potem cofnął się, zaczerpnął tchu i z całej siły pociągnął za drzwi. Z początku nie ustąpiły. Ciągnął dalej. W koocu, powoli, drewno zaczęło ustępowad. Początkowo nieznacznie, a potem z głośnym trzaskiem, na dźwięk którego gospodyni pospiesznie się cofnęła. Zebrał wszystkie siły i szarpnął, a wtedy ustąpiły. Wyrwał z drewna stalową obsadę zasuwy i drzwi w koocu stanęły otworem, z zamkiem zwisającym jak złamana ręka przy ich krawędzi. - Bogowie Ziemi -jęknęła kobieta, ale Damien nie miał czasu, by ją uspokajad. Gdy tylko otworzył drzwi, skoczył do środka... ...i zło zawirowało wokół niego z tak straszliwą siłą, że o mało nie osunął się na kolana. Zimna fae wtargnęła w jego ciało, dławiącą kulą podeszła do gardła, ścisnęła skurczami żołądek, jakby ciało kapłana chciało odrzucid to odrażające zło. Ohydne, niewymownie obrzydliwe: musiał zmobilizowad wszystkie siły, by nie zaprzestad poszukiwao, i rozpaczliwie szukad zaklęcia uwalniającego jego ciało od tej obrzydliwej siły. No już, zdawała się nalegad głosem ostrym jak nóż. Spróbuj. Czuł, jak go prowokuje, nakłania do tej szaleo-' czej, skazanej na klęskę próby, i w tym momencie
pojął, iż w obecności tej obmierzłej siły niejeden człowiek drapał swe ciało do krwi, rozrywając jak zetlałe szmaty skórę i mięśnie, lecz nie był w stanie się oczyścid nawet spływającą z ran gorącą krwią. Ze ściśniętym sercem powlókł się do sypialni Łowcy i jakoś zdołał zebrad dośd siły, aby zawoład go po imieniu. Nie dociekał już, 144
co się tu stało. Stan fae najlepiej świadczył o tym, jakiego rodzaju istota złożyła tu wizytę, a mogła przyjśd tylko w jednym celu. - Geraldzie? Pospiesznie sprawdził sypialnię, ale, robiąc to, wiedział, że nie znajdzie w niej Łowcy. Zimna fae przeszywała ciało Damiena ostrzami bólu, gdy zajrzał do salonu i kuchni. Miał wrażenie, że kooczyny gniją mu i zaraz odpadną, zarażone tym złem. To złudzenie, pomyślał rozpaczliwie. Na pewno. Nie zwracaj na nie uwagi. Przekonawszy się, że ostatnie pomieszczenie jest puste, spojrzał na piwniczne okno, które sam zabił deskami. Nadal było zamknięte, tak jak je zostawił. Na ten widok ogarnęła go rozpacz. Zabite okno i zamknięte drzwi świadczyły, że Łowcę zaskoczono wewnątrz i porwano... dokąd? Jakie stworzenie zdołało pokonad te zabezpieczenia i zabrad go stąd wbrew jego woli? Z trudem zdołał wytoczyd się na korytarz, mijając tę złowrogą moc, która teraz pożądliwie omywała próg. Wyszedł na wykafelkowany korytarz i odetchnął chłodnym, czystym powietrzem. Osunął się na kolana i zwymiotował. Żołądek kurczył mu się boleśnie, jakby w ten sposób chciał wyrzucid z pamięci wspomnienie styczności z tą okropną siłą nieczystą. Na chwilę zapomniał o stojącej opodal gospodyni. Jej głos przywołał go do rzeczywistości. - Posprzątanie tego będzie kosztowało więcej niż kilka monet powiedziała kwaśno. Drżąc, spojrzał na nią. Z trudem zdołał skupid wzrok. - Zamknij drzwi - wysapał. A kiedy nie zareagowała, zacisnął powieki, mając nadzieję, że wyciśnięte z oczu łzy pozwolą mu przej rzed. - Zamknij je! Niechętnie zrobiła krok w kierunku drzwi i usłyszał jej jęk. Nawet nie używając Sztuki, wyczuła, co tam jest, i pomimo jego nalegao nie zamierzała ryzykowad kontaktu z tą złowrogą siłą. W koocu, na pół oślepiony wyciśniętymi z oczu łzami, rzucił się do drzwi. Poczuł lodowate dotknięcie wrogiej mocy, gdy, oparty jedną ręką o podłogę, drugą złapał za drzwi. Zatrzasnął je, o mało nie przycinając sobie przy tym palców. Przez chwilę obawiał się, że ta moc przepłynie szparami w drzwiach i pod nimi, lecz rzucone
przez Tar-ranta zaklęcia najwidoczniej okazały się wystarczającym zabezpieczeniem. Dzięki Bogu i za to. Trzęsąc się, wstał. Miał zabrudzoną koszulę i gorzki posmak żółci na języku. Bezwiednie otarł usta rękawem. Drżał na całym ciele 145
i przez chwilę z trudem mógł złapad oddech, nie wspominając już o mówieniu. W koocu spojrzał na gospodynię. Jeśli przestraszyła się tej mocy, którą wyczuła za progiem, teraz zapomniała o tym pod wpływem znacznie silniejszego uczucia: złości. - Wynoś się stąd - syknęła. - Razem z twoim przyjacielem, natychmiast. Zatrzymam wasz depozyt jako zapłatę za zniszczenia i sprzątanie. Macie wynieśd się stąd jeszcze dzisiaj i nigdy nie wracad! Nie chcę cię tu więcej widzied, ani ciebie, ani twojego... - Będzie trzeba otworzyd oknaprzerwał. - Od zewnątrz. Wpuścid tam słooce. To załatwi sprawę, a potem lustra... - Wiem, jak się to robi - warknęła. Niech was diabli porwą! - Z obrzydzeniem popatrzyła na niego i na kałużę wymiocin. - Teraz weź rzeczy i zabieraj się stąd. I niech bogowie mają cię w opiece, jeśli jeszcze kiedyś przekroczysz ten próg. Na uginających się nogach wszedł po schodach. Muszę znaleźd Tar-ranta, myślał. Muszę. Jednak nawet jeśli to mu się uda, co dalej? Czy zdoła mu pomóc? Czy miał moc, która pozwoli mu stawid czoło demonowi pozostawiającemu tak złowrogą siłę jako swoją wizytówkę? Muszę spróbowad, pomyślał ponuro, chod raz nie kwestionując swoich motywów. Nie zastanawiając się, czy nie byłoby lepiej pozwolid, by Łowca sczezł w piekle, a uwolniony od niego świat stał się lepszy. Ponieważ Damien potrzebował Łowcy. Potrzebował go Kościół. A także dlatego - chociaż większośd ludzi o tym nie wiedziała i z pewnością nie zgodziłaby się z tym że potrzebował go tak bezlitośnie wykorzystywany przez Łowcę świat. Walczymy o przetrwanie ludzkości - Damien przypominał sobie straszliwe żniwo, jakie przyniosły poczynania Calesty na wschodzie. Walczymy o ludzkie dusze. Pospiesznie włożył czystą koszulę, zabrał resztę pieniędzy i wepchnął je do kieszeni, a potem wybiegł na poszukiwanie swego mrocznego towarzysza. Była ciepła, parna noc i częśd ścian świątyni rozkoszy podwinięto, aby wpuścid chłodny wietrzyk. Na
otaczających świątynię szerokich schodach leżały liczne pary i trudno było powiedzied, czy lśniący na ich ciałach pot był skutkiem upalnej nocy czy żarliwego 146
„oddawania czci" - polegającego w zależności od upodobao na bezwstydnych pieszczotach, nadużywaniu trunków, a nawet paleniu odurzającego ziela w fajkach wodnych. Świątynię otaczał krąg światła i Damien stał tuż za jego zasięgiem. Odczuwał jego istnienie niczym fizyczną barierę i przez chwilę brakowało mu odwagi, żeby ją przekroczyd. Gdyby Patriarcha dowiedział się o jego poszukiwaniach, gdyby wiedział, że kapłan przyszedł tutaj... No cóż, na pewno nie byłby zachwycony. To mogło okazad się ostatnią kroplą, która przepełnia puchar, ostatnim wykroczeniem, którego ojciec święty już nie będzie mógł tolerowad. Damien starał się o tym nie myśled. Usiłował nie zastanawiad się nad tym, co ze sobą pocznie, jeśli Patriarcha naprawdę pozbawi go godności kapłana. Takie rozważania pozostawiał na przyszłośd, która teraz stała pod znakiem zapytania Czy chciałby pozostad kapłanem, gdyby wiedział, że musi w tym celu poświęcid wszystko, w co wierzył? Czy ceniłby szaty, które nosił, i rytualny miecz u boku, gdyby wiedział, że ceną za ich zachowanie jest wydanie świata na pastwę głodu Calesty? A jednak wejście w ten krąg światła oznaczało decyzję, jakiej jeszcze nigdy nie musiał podejmowad, oraz wybór sposobu działania, jakiego dotychczas unikał. Tylko czarnoksiężnicy paktują z demonami. Tylko wyklęci. Nigdy przedstawiciele Kościoła, którego celem istnienia było uniemożliwianie takich paktów. Nie, żaden z kapłanów Kościoła nie mógł tego uczynid. Drżąc, zamknął oczy. A więc Patriarcha dowie się o tym. I co z tego? Co cenisz bardziej, powołanie, do którego tak się przyzwyczaiłeś, czy szansę uczynienia czegoś dla ocalenia tego świata? Jeśli Bóg wymaga tak wielkiej ofiary, aby obronid Jego lud? W wyniku takich wewnętrznych zmagao, wkraczając w krąg światła, miał mdłości, a kiedy podchodził do świątyni, serce waliło mu w piersi tak mocno, że całe jego ciało wydawało się dygotad od tych uderzeo. Od dziecka nie był w żadnym z pogaoskich domów modlitwy, od czasu gdy matka zabrała go do
świątyni Yoshti, w nadziei że to mu się spodoba. Nawet wtedy czuł się tam nieswojo, chociaż minęło sporo lat, zanim potrafił zrozumied powody. Teraz tamten niepokój powrócił ze zdwojoną siłą. Damien spoglądał na splecione pary, na spocone ciała leżące na kocach, sofach, czy gdziekolwiek naszła je chęd, i myślał: To nie jest wiara Patrząc na starca, z wdzięcznością 147
biorącego od kapłana grudkę gumowatej substancji i wpychającego ją do wodnej fajki, Damien pomyślał: W tym miejscu nie ma Boga. Krocząc sztywno wśród tego chaosu, mijając tuziny mężczyzn i kobiet połączonych jedynie chęcią znalezienia natychmiastowej satysfakcji, przypominał sobie: „Oni oddają cześd lezu. Kannią go swą żądzą, a on daje im iluzję ekstazy. Prosta umowa, łatwa do zrozumienia i zrealizowania. To dziwne, że w ogóle są ludzie, którzy wierzą w Jedynego Boga, jeśli mają do wyboru coś takiego". W świątyni byli kapłani i kapłanki, lecz nie nosili strojów wyróżniających ich z tłumu, tylko srebrne naszyjniki z wyrytym na nich, obleśnie fallicznym symbolem Karrila. Damien chciał podejśd do jednego z kapłanów, ale nagle zawahał się. Co miał powiedzied? .Przepraszam, muszę natychmiast porozmawiad w cztery oczy z waszym bogiem. Czy możesz załatwid mi spotkanie?". Jakże inaczej skontaktowad się z bóstwem niż za pomocą modlitwy? Poczerwieniał na myśl o rytuale, jakiego mógłby wymagad Karril, i po raz pierwszy poważnie pomyślał o tym, żeby się wycofad. Nawet obejrzał się za siebie, jakby upewniając się, że ma wolną drogę... I zobaczył, że wierni zniknęli. Wszyscy. W miejscu ścian pojawiły się grube arrasy, pomiędzy którymi wpadały chłodne podmuchy wiatru. Nawet kapłani zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tak samo jak zastawiony jadłem stół pod przeciwległą ścianą. Pozostała tylko fontanna na środku, a lejące się z jej rzeźbionych spustów wino nie było już czerwone, lecz krystalicznie złote, i roztaczało zapach szampana. - No, no - usłyszał głos za plecami. Popatrzcie, kto przyszedł do nas w gości. Odwrócił się i ujrzał mniej więcej trzydziestoletnią kobietę, odzianą w kilka skąpych kawałków jedwabiu powabną, zaokrągloną w odpowiednich miejscach. Grzywa jasnych włosów zasłaniała naszyjnik na jej szyi, ale-podobnie jak jej strój-niewiele więcej. Stwierdził, że oczy same zaczynają mu błądzid po obszarach, które lepiej pozostawid w spokoju, i w koocu zdołał skupid wzrok na drogocennej broszy spinającej jedwabną szatę na jej ramieniu.
- Muszę znaleźd Karrila - mruknął. Kosztowne ozdoby lśniły na tle opalonego ciała jej brzucha, piersi i ramienia. - Muszę z nim porozmawiad. Czy jego słowa brzmiały tak dziwnie, jak mu się zdawało? Watr przyniósł zapach jej perfum i mimowolnie Damien poczuł podniecenie. 148
Zważywszy na powagę misji, z jaką tu przybył, było to podwójnie kłopotliwe. Jaką mocą dysponowała ta kobieta, ze pod jej wpływem tak łatwo zapomniał o samokontroli, obawie o los Tarranta, odrazie do świątyni, w której się znajdowali? Nagle połączył fakty. Ta biżuteria Iluzja Jego reakcja na obecnośd tej kobiety... i ona sama Zmusił się, by podnieśd wzrok i spojrzed jej w oczy. Przyszło mu to z trudem, ze względu na inne alternatywy. -Karril? Kobieta, chichocząc, skinęła głową, przy czym jej szata ryzykownie rozchyliła się w pewnych miejscach. - Do twoich usług, wielebny. Czegokolwiek zapragniesz. - Ja nie... to znaczy... myślałem, że jesteś mężczyzną. - Ani mężczyzną, ani kobietą, w ludzkim rozumieniu płci. I obiema, w razie potrzeby. - Posłała Damienowi uwodzicielskie spojrzenie. - Ze względu na stosunek Łowcy do kobiet zazwyczaj w jego obecności unikam przybierania kobiecej postaci. Byłoby to zbyt kłopotliwe. Natomiast w twoim przypadku... Zerknęła na krocze Damiena, ledwie osłonięte połą koszuli i uśmiechnęła się. - Może jako dobry gospodarz powinienem ułatwid ci sytuację... Chociaż Damien bacznie go obserwował, nie zauważył momentu przemiany. Nie wyczuł przypływu fae, jaki odczuwał w przypadku magii Tarranta, nie zauważył momentu przejścia ciała z jednej postaci w drugą. W jednej chwili stała przed nim kobieta, a w następnej miał przed sobą mężczyznę. Po prostu. Mężczyzna był niższy od Damiena, tęższy i trochę starszy. Świadczące o wyjątkowo kiepskim guście brosze, spinające jego szatę z grubego aksamitu, były tymi samymi, jakie nosiła kobieta, a gdy szerokim gestem wskazał jedną ze stojących w pobliżu kanap, na jego palcach zabłysły złote pierścienie. - Zechcesz usiąśd, wielebny? Niech przynajmniej podam ci coś odświeżającego. Damien zaczerpnął tchu i powoli wypuścił powietrze z płuc, usiłując zapomnied o duszącym zapachu perfum, jaki roztaczała tamta kobieta. - Co z innymi? - Z kim? - Dostrzegł, że Damien rozgląda się po pustej już teraz świątyni i zachichotał. - Z moimi
wiernymi? Nadal tam są. Otoczeni zasłonami złudzeo tak doskonałych, że każde z nich wyobraża sobie, że jest samo w otoczeniu, które spełnia... Uśmiechnął się. -Powiedzmy, indy widualne potrzeby. Staram się byd dobrym bogiem. 149
- Widziałem ich wszystkich. - Ty chciałeś ich zobaczyd, mój drogi wielebny. Chciałeś gardzid nimi - i mną - żeby ułatwid sobie przyjście tutaj. - Wzruszył ramionami. - Jak już powiedziałem, usiłuję byd dobrym gospodarzem. Podszedł do fontanny i zanurzył w niej dłoo. Kiedy ją wyjął, trzymał pięknie rzeźbiony srebrny kielich. - Bardzo chciałbym myśled, że przyszedłeś tu wiedziony szacun kiem, ale - niestety - nie jestem tak naiwny. Chociaż to kusząca ewen tualnośd. - Upił łyk ż kielicha, kosztując trunek, i z aprobatą ski nął głową. - Cóż więc sprowadza rycerza Kościoła do tej jaskini rozpusty? Z pewnością nie próba nawracania grzeszników. - Znów zachichotał. - Moi wierni są na to zbyt lojalni. Słowa jakoś zdołały wydostad się przez ściśnięte gardło Damiena. - Gerald Tarrant zniknął. Demon spochmurniał. Damienowi wydało się, że zesztywniał. -1 co? powiedział cicho i spokojnie, bez śladu rozbawienia w głosie. - Co to ma wspólnego ze mną? - Potrzebuję pomocy. Muszę go odszukad. Karril prychnął, opróżnił kielich i wrzucił go do fontanny. Puchar zniknął, zanim dotknął powierzchni cieczy. - Przecież wiesz, że nie jestem tropicielem. Jest kilku takich w mieście. Idź do nich. - Wiem, kim jesteś - rzekł ostro Damien. -1 znam łączącą was więź. Wystarczająco silną, bym uznał, że zechcesz mu pomóc w razie... - Nie był w stanie dokooczyd zdania. Nie śmiał powiedzied tego głośno, aby nie stało się prawdą. - Próbowałem każdego znanego mi zaklęcia, rozmawiałem z każdym, z kim mogłem. Można by sądzid, że ze względu na łączące nas więzy krwi odnalezienie Tarranta powinno byd łatwe. Tymczasem... - Pokręcił głową. - Nic, Karrilu. Nic! Co mam robid? Gdzie go szukad? Jesteś moją jedyną nadzieją. - Przykro mi. - Karril odwrócił się do niego plecami. - Nie mogę ci pomóc. - Uważał cię za przyjaciela. Odniósł wrażenie, że demon się skrzywił. - Naprawdę? - szepnął. - To okropne. Zwykle staranniej dobie rał słowa. Szata Karrila przybrała czarną
barwę, a błyszczące klejnoty pociemniały, jakby zasnuł je dym. - Nie jestem przyjacielem jego ani niczyim innym. Przynajmniej 150
nie w ludzkim rozumieniu tego słowa. Przyjaźo oznacza całą gamę uczud, szeroki asortyment różnych stopni przywiązania. Ludzie są do tego zdolni, Iezu nie. - Z nieszczęśliwą miną spojrzał na Damie-na. - Jestem, mój drogi wielebny, tylko obecną w twojej duszy żądzą rozkoszy, która została obdarzona twarzą, głosem oraz wiedzą, pozwalającą naśladowad ludzkie zachowanie. To wszystko. Nie ma we mnie miłości ani lojalności, jedynie odrobina egoizmu w ludzkiej otoczce. Widzisz więc - rzekł, znów odwracając się do niego plecami - że przyszedłeś pod zły adres. - On by w to nie uwierzył - nalegał Damien. -1 ja też nie wierzę. - Och! - wykrztusił demon. - Czyżby Kościół zajmował się teraz psychologią demonów? - Przyszedłeś ostrzec nas przed Calestą - przypomniał mu Damien. Czy to był egoizm? Powiedziałeś, że lubisz ludzi, a ich słabostki... - przez chwilę szukał właściwego słowa bawią cię. Czy przemawiał przez ciebie tylko głód? Nie sądzę. Podszedł do demona i chwycił go za ramiona, jak mógłby złapad człowieka. „Ciało" Karrila było prawdziwe i ciepłe, jak ludzkie. - Uratowałeś życie Ciani. - Obrócił demona twarzą do siebie i zmusił, by spojrzał mu w oczy. - Nie pamiętam wszystkich szcze gółów tamtego wydarzenia, ale pamiętam, jak mówiłeś, że to nie było łatwe. Zdaje się, że ledwie zdołałeś znieśd związany z tym ból. Czy wtedy też kierowałeś się tylko głodem? A może czymś in nym? Może bardziej ludzkim uczuciem? Karril milczał przez długą chwilę. W koocu wyrwał się z uścisku i odwrócił plecami do kapłana. - Wiedział, co ryzykuje. - Czy w jego głosie był ból, czy jakieś inne demoniczne uczucie? - Znał i akceptował to niebezpieczeostwo. Zostaw go, wielebny Yryce. Sam zgotował sobie taki los. Ty zajmij się twoim. - Gdzie on jest? Karril przez długą chwilę nie odpowiadał. Damien czekał, chociaż trząsł się z niecierpliwości. Wreszcie demon odparł głosem ledwie głośniejszym od szeptu: - Tam, gdzie znajduje się Gerald Tarrant, nie wejdzie żaden ży wy człowiek.
Damien gwałtownie wciągnął powietrze. -Gdzie? - Przed sądem. - Gdy demon znów obrócił się do niego, Damien 151
spostrzegł, że teraz nawet jego biżuteria ma czarną barwę. - Tych, których najbardziej się obawiał. - Bezimiennych? Tym razem Karril wahał się tylko przez moment, zanim skinął głową. - Nic nie możesz zrobid, wielebny Vryce. Musisz w to uwierzyd. Jego własne słowa dały im prawo go osądzid, jego własna krew uczyniła go podatnym... - Jak się tam dostad? - zapytał Damieh. Dźwięk własnych słów ścisnął mu serce lodowatą dłonią. Wiedział, co ryzykuje. - Powiedz! Demon zamknął oczy, jakby z bólu. - Przez koszmar jego własnych obaw. Teraz, kiedy znalazł się w ich rękach, to jedyna droga. Jednak żaden śmiertelnik nie zdoła jej przejśd. Nawet my... - Urwał, ale za późno. - Ty mógłbyś tam dojśd. Demon wahał się. - Karrilu. Proszę. - Mógłbym - przyznał. -1 mogę tam zginąd. Nie zamierzam ryzykowad. - Gerald mówił mi, że żaden lezu jeszcze nie zginął. - Ponieważ my nigdy nie ryzykujemy! Bo jesteśmy samolubni i zamieniamy złudzenia na pokarm w naszych bezpiecznych siedzibach, nie wtrącając się do tego, co robią złośliwe demony! - Czy Calesta tak postępuje? naciskał Damien. - Pilnuje własnych spraw? Demon skrzywił się. - Ja nie... Lepiej nie mówmy o nim. - Nie możemy o nim zapomnied! Jest częścią i głównym powodem tego całego zamieszania i dobrze o tym wiesz! - Podszedł jeszcze bliżej. Gdyby Karril był człowiekiem, można by rzec, że Damien usiłował przytłoczyd go swoją fizyczną bliskością. - A może nie obchodzi cię to, co on chce zrobid? Może nie dbasz o to, że chce przekształcid ludzi tak, by spełniali jego zachcianki, mnożąc się i wegetując jak zwierzęta, aż w koocu będą potrafili tylko jeśd, spad i cierpied. Tego chcesz, Karrilu? Czy tego pragnie któryś z lezu? Gdzie wtedy znajdziesz wiernych? - Ja przetrwam - mruknął demon. Ale inni... - Potrząsnął głową i szepnął ochryple: - Nie wolno mi się wtrącad. Po prostu nie wolno. Kara...
152
- Będzie gorsza od tego, co właśnie ci opisałem? - zapytał Damien. - W porządku, a więc się pomyliłem. Może jednak wcale nie różnisz się od Calesty. Powiedział to zjadliwym tonem w nadziei, że pogardą osiągnie to, czego nie zdołało sprawid poczucie lojalności i współczucie. - Przepraszam, że cię niepokoiłem. Wydało mu się, że demon zadrżał. - To droga bólu i czegoś znacznie gorszego - powiedział ledwie słyszalnym szeptem. - Nie rozumiesz? Nie mógłbym tego znieśd. Nawet gdybym chciał, nawet gdybym chciał narażad się na jej gniew... Nie jestem człowiekiem. Nie mogę przyjmowad emocji przeciwnych mojej naturze. Żaden Iezu nie wytrzymałby czegoś takiego. - A więc będę się dla ciebie masturbował - rzucił ostro kapłan. Czy to wystarczy? Pośród dręczących Tarranta koszmarów będę myślał o przyjemnościach, żebyś utrzymał się na nogach. Do licha, jeśli udało mi się to z nim, to powinno udad się również z tobą. Demon odwrócił się. - Ja nie jestem człowiekiem wyszeptał. Arrasy stały się czarne, nawet wino w fontannie przybrało ciemny kolor. - My rządzimy się innymi... prawami. - Owszem. Tak sądzę. - Damien poczuł, jak ogarnia go wściekłośd na myśl o tym, że i tym razem niczego nie osiągnął. Do kogo jeszcze mógłby się zwrócid? Niechętnie ruszył przed siebie, rzuciwszy kwaśno: Przepraszam, że niepokoiłem. Zaczął odchodzid, zakładając, że otaczające go iluzje prysną jak mydlana baoka. Tak się nie stało. - Nawet gdybyś przeżył tę podróż nalegał Karril - co byś zrobił, gdybyś się tam dostał? Wydał bitwę Bezimiennym? Próbował z nimi pertraktowad? Są zbyt potężni na pierwsze i nazbyt nietrwali na drugie. A fakt, że taki człowiek jak ty usiłuje uratowad Ge-ralda Tarranta, mógłby jeszcze pogorszyd jego sytuację. Czy pomyślałeś o tym? - Myślałem o wszystkim - odparł ostro. - A najwięcej o tym, jaki stanie się ten świat, jeśli nikt nie powstrzyma Calesty, oraz o tym, jak niewielką mam szansę, aby go powstrzymad bez pomocy Tarranta. Natomiast co do reszty... -
Gwałtownie wzruszył ramionami, czując ogarniającą go rozpacz. Sądzę, że to bez znaczenia, prawda? - I warknął: - Miejmy nadzieję, że spodoba ci się nowy porządek tego świata. 153
Potem znowu odwrócił się, by odejśd, i tym razem zasłony zniknęły. Znów ujrzał uprawiające miłośd pary, lecz tym razem niewyraźnie, jak przez mgłę. Półnagie kapłanki i kapłani kręcili się jak zjawy na skraju pola widzenia. - Wielebny Vryce. Nie odwrócił się, ale przystanął. Wszystko zastygło, jakby cała świątynia czekała, co się stanie. - Jutro na godzinę zapada głęboka noc -powiedział demon głu chym i miarowym głosem, tylko odrobinę drżącym ze strachu! - Do brze najedz się przedtem i napij, a ponadto postaw przy posłaniu dzban z wodą. Znajdź bezpieczne pomieszczenie - dodał pospiesz nie - żeby nikt nie niepokoił twego ciała. Ono nie może wyruszyd w tę podróż - dorzucił szeptem. Potem arrasy zniknęły i demon również, a Damien poczuł w nozdrzach ciepły, odurzający zapach świątyni. - Mogę ci w czymś pomóc? zapytała kapłanka, podchodząc do Damiena. Pokręcił głową i odprawił ją machnięciem ręki. Nogi ugi nały się pod nim. Co właściwie się stało? Czy Karril zamierzał mu pomóc, czy tylko wyprawid go w drogę i pożegnad? Tak czy owak... Tak czy siak muszę iśd, pomyślał ponuro, ponieważ nie ma innego wyjścia. Niechaj Bóg zlituje się nad moją duszą. Potem pomyślał o ryzyku, jakie już podjął Karril, o zasadach Iezu, jakie złamał demon, rozmawiając z kapłanem, oraz o cierpieniach, na jakie się narażał, występując przeciwko swojemu bratu, i dodał w myślach: Niech ulituje się nad nami oboma.
\& atriarcha śnił. Armie na równinie, stojące pod sztandarami Kościoła. PDalej rozpościera się Zakazana Puszcza, której drzewa nawet teraz rzucają czarne cienie w zachodzącym słoocu. On unosi rękę, błogosławiąc ich, i wojska ruszają naprzód, w tę niesamowitą ciemnośd... ...a Puszcza ożywa, rozszarpuje ich, zalewając ziemię ich krwią, która podsyca jej ohydną egzystencję... Armie na równinie. On podnosi rękę, błogosławiąc je, i nieliczni wybrani ruszają naprzód, uzbrojeni w ogniste pieczęcie... ...a Puszcza połyka ich, tak że nie widad nawet blasku zaczarowanego oręża i towarzysze nie mogą ich znaleźd... Armie na równinie. On unosi rękę, błogosławiąc ich ceł, i kilku ludzi z miotaczami płomieni rusza naprzód, ustawiając broo na skraju lasu... ...i nagle z nieba spada deszcz i uderzają w nich jasne jak słooce błyskawice, a strumienie wody gaszą płomienie... Armie na równinie. On podnosi rękę, by je pobłogosławid, a jeden z ludzi rusza naprzód, okryty chwałą Proroka. ...a Puszcza rozstępuje się przed nim. Jedzie dumnie wyprostowany w siodle, a jego zbroja lśni matowym blaskiem, jak topione złoto. Jest uosobieniem naturalnego piękna, ten dzielny żołnierz, w koronie Merenthy przytrzymującej jego złociste włosy i w zbroi tego starego neohrabstwa okrywającej jego pierś i kooczyny. Jest żywym obrazem samego Proroka, a gdy wjeżdża między drzewa Puszczy, one rozstępują się przed nim, biorąc go za swego pana. Spokojnie jedzie do tego zaczarowanego lasu, którego nikt jeszcze nie zgłębił. Patriarcha unosi dłoo w geście błogosławieostwa i wojska ruszają śladem pierwszego jeźdźca. Jadąc śladem fałszywego neo-hrabiego, nie napotykają oporu i z modlitwą na ustach oraz pieśnią 155
Jedynego Boga w sercach podążają w głąb Puszczy. Ta sądzi, że należą do jej pana, i nie próbuje ich zatrzymad. Szereg za szeregiem wjeżdża w ten mroczny las, niosąc miecz Kościoła przeciwko tronowi Łowcy... Obudził się zlany zimnym potem, z mocno bijącym sercem. Ostatnie chwile snu tak żywo utkwiły mu w pamięci, jakby naprawdę je przeżył, a ich implikacje były tak oszałamiające, że siadając na łóżku zauważył, iż trzęsą mu się ręce. Czy do tego prowadziły wszystkie te sny o wojnie? Wyciągnął rękę i zapalił lampę, pozwalając, by jej nikły płomieo rozjaśnił pokój. Boże w niebiosach. Czy naprawdę był ktoś taki, kto samą swoją obecnością mógł pokonad ochronną barierę Puszczy? Jeśli tak... Zaczerpnął tchu, usiłując oswoid się z tą myślą. Kościół przegrał wielką wojnę, gdy jego armie zwróciły się przeciwko Puszczy. Ta przeklęta kraina była silniejsza od wszystkich armii, jakie mógł przeciwko niej wystawid człowiek. Gdyby jednak istniał jakiś klucz do tego królestwa, jakiś sposób, aby bezpiecznie wejśd tam i podróżowad... Wtedy rzeczywiście mogliby dotrzed do serca królestwa Łowcy i walczyd z nim. Może zdołaliby pokonad tyrana, który od wieków panował w tej krainie, i uwolnid ludzi od jego przeklętej osoby. Jako reprezentant Kościoła Jedynego Boga Patriarcha aż za dobrze znał potęgę symboli i ten z ogłuszającą siłą podziałał mu na wyobraźnię. Zwycięstwo nad księciem Puszczy wywarłoby na fae wpływ, o jakim nie mogły marzyd całe pokolenia czarnoksiężników, i zapewniłoby Kościołowi ostateczne zwycięstwo. Ludzie nie musieliby walczyd z Puszczą, ani próbowad ją zniszczyd. Poprzednicy Patriarchy popełnili ten błąd, doprowadzając do największej klęski w dziejach Kościoła. Nie, gdyby wydali wojnę symbolowi Puszczy, atakując jej demonicznego władcę i zwyciężając go, sama planeta stałaby się ich sprzymierzeocem. To jest możliwe, pomyślał, oszołomiony tą perspektywą. To naprawdę możliwe. Na chwilę zamknął oczy i modlił się, szukając mądrości u swego Boga. Jeśli błądzę, błagał, daj mi jakiś znak. Czy to możliwe, żeby istniał taki człowiek jak ten w jego śnie, tak
bardzo podobny do Łowcy, że mógłby go udawad i poprowadzid oddziały do zwycięstwa? Patriarcha podejrzewał, że wymagałoby to czegoś więcej niż tylko zewnętrznego podobieostwa Jaki człowiek zdołałby przyjąd 156
rolę Łowcy - dosłownie stad się nim i nadal służyd Kościołowi, pomagając zniszczyd warownię demona? Musiałby oszaled, pomyślał. A gdyby nie był szaleocem na początku, z pewnością stałby się nim potem. Z westchnieniem wyciągnął się na łóżku. Jakie były szanse, że uda się znaleźd taką osobę, jeśli ktoś taki w ogóle istnieje? Jedna na milion, jeśli w ogóle. To sen, nic więcej. Tym razem to nie wizja. Tylko sen, jak u każdego zdrowego człowieka. Nic poza tym. Jednak ten obraz nie chciał go opuścid. I nawet kiedy Patriarcha zmusił się, by zamknąd oczy, nawet gdy sen ponownie zaczął koid jego niespokojny umysł, mimowolnie zastanawiał się, co oznaczałoby to dla jego Kościoła, gdyby ten sen, tak jak wiele innych, okazał się prawdą.
17 od koniec dnia zjadł obfity posiłek, tak jak radził Karril. Przyszło mu to z Ptrudem. Już dawno temu stracił apetyt, a opychanie się w chwili, gdy byd może groziło mu największe niebezpieczeostwo, sprzeciwiało się wszystkim jego instynktom. Doszedł jednak do wniosku, że jeśli nie może zaufad Kar-rilowi, to i tak jest zgubiony, więc w niczym mu to nie zaszkodzi. Wynajął mały pokoik w jednej z biedniejszych dzielnic, pozostawiając w depozycie kościelną kartę kredytową. Oddawszy większą częśd gotówki poprzedniej gospodyni, nie miał innego wyjścia. Skrzywił się na myśl, że Patriarcha usłyszy o tym, ale jeśli ojciec święty dowie się o incydencie, to Damien i tak wpadnie po uszy w szambo i ta drobna suma nie będzie miała żadnego znaczenia Gdyby Patriarcha dowiedział się, że Damien podróżuje w towarzystwie demona i poznał jego zamiary... Damien wolał nie zastanawiad się nad reakcją jego świątobliwości. W małym, wilgotnym pokoiku, oświetlonym jedną lampą, leżał na pokrytym wytartą kapą łóżku i próbował się odprężyd. Obok niego spoczywał miecz z owiniętą rzemieniem rękojeścią, uspokajająco znajomy w półmroku. Za oknem zachodził Casca, a Rdzeo jeszcze nie wzeszedł. Wkrótce zapadnie głęboka noc, czy Damien będzie gotowy, czy nie. Kapłan zastanawiał się, jakich czarów ma zamiar użyd Karril, skoro potrzebował do nich takich warunków. A może to sama mroczna natura Tarranta wymagała mocy związanej z głęboką nocą? Przez kilka minut leżał nieruchomo i nagle przyszło mu do głowy, że blask lampy, chociaż nikły, mógł zaszkodzid procesowi, który zamierzał zapoczątkowad Karril. Skręcił knot prawie do kooca i szczelnie zamknął kominek, pozostawiając pokój w głębokich ciemnościach. Sposobna pora na atak demoniaków, pomyślał ponuro, kładąc dłoo na rękojeści miecza. Boże, ile by dał za to, by wrócid 158
do tamtych dni, kiedy jego najgorszym zmartwieniem było to, czy jakiś głodny i bezmózgi stwór nie spróbuje odgryźd mu we śnie kawałka ciała! Tamte czasy wydawały mu się istnym rajem w porównaniu z niebezpieczeostwami, którym musiał teraz stawiad czoło. Usłyszał jakieś szmery dobiegające spod łóżka i napiął mięśnie, ale zaraz doszedł do wniosku, że to zapewne odgłosy jakichś owadów lub gryzoni walczących o okruchy pozostawione przez poprzedniego mieszkaoca pokoju. Niech to licho, nienawidzę czekania. Skupił wzrok w miejscu, gdzie zapewne był sufit, w gęstych warstwach ciemności. Blask księżyca oraz wszystkie inne światła przestały już wpadad do pokoju. Damien odruchowo zacisnął dłoo na rękojeści miecza, gdy otoczyła go nieprzenikniona, surrealistyczna ciemnośd głębokiej nocy. I co teraz? Czy to on ma się zmienid, czy ten pokój, a może... co? Przez długą chwilę nasłuchiwał szmerów, aż myślał, że oszaleje pod wpływem tej bezczynności. Może Karril stchórzył, pomyślał Damien. Zważywszy na stan umysłu demona, należało się liczyd z taką ewentualnością. Jeśli tak, co robid dalej? Próbował ułożyd w myślach jakiś plan działania, lecz w mroku trudno mu się było skupid, a ponadto już wyczerpał wszystkie możliwości, jakie przychodziły mu do głowy... Gdyby Karril go zawiódł, Tarrant byłby zgubiony. A w takim wypadku Calesta bez trudu podbije cały zachodni kontynent, gdyż Damien w żaden sposób nie zdoła go powstrzymad. Wyczuł kilka wygłodniałych stworów trzepoczących za oknem, niewątpliwie zrodzonych przez tę krótką chwilę prawdziwej ciemności. Na szczęście dla nich żaden nie wziął go za ofiarę i nie próbował atakowad. Damien prawie tego żałował. Dobrze byłoby porąbad coś na kawałki cokolwiek - dla samej przyjemności płynącej z takiego działania. Potem, powoli, uświadomił sobie, że znowu widzi - prostokąt szarego światła w miejscu, gdzie znajdowało się okno. Klnąc pod nosem, usiadł na łóżku i... Znieruchomiał. Wstrzymał oddech. Wytrzeszczył oczy. Ściany zniknęły, a na ich miejscu pojawiło się coś mniej stałego, przez co widział światła miasta. Podłogę
pokoju nadal skrywał mrok, lecz pod nią - przez nią - widział prądy fae, przepływające niczym strumienie po ziemi, skrzące się tu i ówdzie srebrzystymi i srebrzyście-błękitnymi światełkami. Reszta pokoju zniknęła, po prostu zniknęła - wszystkie meble, dywan, nawet smutny obrazek, 159
krzywo wiszący na przeciwległej ścianie - pozostały po nich tylko cienie, niektóre wyraźne, inne ledwie widoczne. - Gotowy do drogi? Drgnął, słysząc tuż obok głos Karrila, i odruchowo chwycił za miecz, odwracając głowę. Demon zmienił aksamitną szatę na dopasowany kubrak i bryczesy podobne do tych, jakie nosił Damien. Wysadzana klejnotami brosza spinała krótki płaszcz, którym okrył ramiona. Wydawał się nieuzbrojony, lecz czy Damien był w stanie ocenid arsenał demona? Wyglądał też na spiętego, co było tak do niego niepodobne, że jeszcze pogłębiło przekonanie Damiena o zagrażającym im niebezpieczeostwie. - Dokąd? - Pójdziemy śladem, jaki pozostawił nam Gerald Tarrant. Ściśle mówiąc, zostawił go tobie. Jedyną nadzieją odnalezienia go jest łącząca was więź. - Na twarzy Karilla pojawił się ponury uśmiech, pozbawiony humoru. - Nie jest to droga, jaką zaaprobowałby twój Kościół, ale sam tego chciałeś. Damien wstał. O dziwo, przyszło mu to z trudem, jakby tracił przy tym mnóstwo siły. Zachwiał się, gdyż zakręciło mu się w głowie na widok przepływającej tuż pod jego nogami fae. Co to za cieo na podłodze? Próbował skupid na nim wzrok, rozróżnid szczegóły. - Nie patrz w dół - ostrzegł demon. - Idź za mną i nie przejmuj się. Nie spadniesz. - Gdzie jesteśmy? - Dokładnie tu, gdzie byliśmy. Tylko że teraz widzisz wszystko tak jak ja... i jak twój wróg. Nie patrz na podłogę -rzucił ostro, gdy Damien potknął się o jakąś niewidoczną przeszkodę. Patrz na mnie. Tylko na mnie. Zrobił, co mu kazano, i przywarł wzrokiem do demona. Nawet w tym skąpym świetle widział, jak podenerwowany i spięty jest Karril. Gdyby miał czas zastanowid się nad tym, zapewne by go to przeraziło. Zaczerpnąwszy tchu, zaczął stawiad krok za krokiem, nie patrząc pod nogi. Wydawało mu się, że jakaś moc dotyka obrzeży jego umysłu, usiłując weo wtargnąd. W odpowiedzi na nie zadane { pytanie demon skinął głową i Damien spróbował rozluźnid napięte mięśnie. W świątyni podjął decyzję teraz nie miał już odwrotu. Jeden Bóg wie, jaki rodzaj mocy wykorzystywał
demon, aby przenieśd człowieka w to nierealne miejsce.
Niech mi Bóg pomoże, jeśli kiedykolwiek dowie się o tym Patriarcha. Idąc jak we śnie, wyszedł za Karriłem na ulicę. Tyle że nie była to prawdziwa ulica, ta, którą widział, idąc do tego domu. Miejsce to wyglądało jak wzięte ze snu, gdzie srebrna fae ziemi omywała zarysy mglistych kształtów przypominających domy, powozy, kramy. Ta jasna moc kłębiła się wokół jego nóg, gdy szedł, oszołomiony, wzdłuż budynków z dymu i kryształu, za którymi dostrzegał widmowe wnętrza. W niektórych z nich paliły się światła lamp lub kominków, jarzyły się blaskiem przeświecającym przez najbliższe ściany. Od tego widoku zakręciło mu się w głowie i na moment musiał zamknąd oczy, żeby odzyskad równowagę. - Co to? - szepnął. Fala fae ziemi spieniła się tuż przy jego kolanie, obsypując udo kaskadą lśniących iskier. Popatrzył na swoje ciało, spodziewając się zobaczyd, że i ono się zmieniło, lecz ku jego zdziwieniu było zupełnie normalne. Oprócz kropelek fae, które przywarły mu do nóg, wyglądał tak, jakby wyszedł na zwyczajny spacer po parku. - Co się dzieje? - Oto świat, w jakim mieszkają Iezu. - Głos demona byl zdumiewająco realny, niczym lina ratunkowa w odmętach snów. - Określony nie przez właściwości materii, lecz ludzkiej percepcji. Idąc, przesunął dłonią po pobliskiej ścianie. Widmowa substancja ustąpiła pod tym dotknięciem jak woda i po jej powierzchni rozeszły się kręgi. - Tak widzą go Iezu. Mmimo napięcia Damien był zafascynowany. - Czy dlatego przybierasz ludzką postad? Aby postrzegad świat tak jak ludzie? - My nigdy nie postrzegamy świata tak jak wy. W najlepszym wypadku widzimy odbicie materialnego wszechświata, przefiltro-wane przez wasze umysły. Niektórzy z nas uczą się interpretowad te kształty i mogą porozumiewad z wami. Inni nigdy nie nabywają tej umiejętności i wasz świat pozostaje dla nich zagadką. Przeniósł spojrzenie z mglistych ścian na pozornie materialną postad demona. - Twoje ciało wydaje się dośd
realne - rzucił. - To tylko złudzenie, stworzone na twój użytek. Tak samo jak twoje ciało. Obraz, jaki utkałem z twojej wyobraźni, aby dodad ci odwagi przy zagłębianiu się w ten niematerialny świat. Ludzie - dodał sucho - tego potrzebują. 161
Damienowi zakręciło się w głowie, gdy pomyślał o konsekwencjach tego faktu. - A więc jeśli ktoś mnie zrani... - Rana nie przeniesie się na twoje prawdziwe ciało. Ono nadal leży na łóżku. - Karril ruchem głowy wskazał w tym kierunku, gdzie znajdował się dom, z którego przyszli. - Pozostało w nim tylko tyle ducha, aby utrzymad je przy życiu. To jednak wcale nie zmniejsza grożącego ci niebezpieczeostwa. - Dlaczego? Co ryzykuję, jeśli nie można mnie naprawdę zranid? To jest jak sen. - Nie oszukuj się. - Płonąca fae zawirowała wokół stóp demona i znów popłynęła poprzednim kursem. - Po pierwsze, ból, jakiego doświadczysz w tej postaci, będzie dla twego umysłu najzupełniej realny. A jeśli twoja dusza umrze tutaj, ciało nigdy nie ożyje. Śmierd pozostaje śmiercią, wielebny Yryce. Tutaj tak samo jak gdzie indziej. Minęli coś, co zapewne było drzewem - cienisty kształt jarzący się miękką poświatą w miejscach, gdzie wycięto na nim inicjały kochanków. Ślad człowieka w królestwie Iezu. Wszędzie wokół rozpościerał się widmowy krajobraz, z mniej lub bardziej realistycznymi przedmiotami, budynkami, a nawet żywymi istotami. Przez wszystko to płynęła fae, którą Damien dostrzegał wyraźniej niż kiedykolwiek. Znacznie potężniejsza. Czy tak widział świat Tarrant swymi oczami adepta? To był cudowny, a zarazem przerażający widok. - Tutaj - dodał demon - grozi ci jeszcze jedno prawdziwe nie bezpieczeostwo. Damien popełnił błąd, spoglądając pod nogi, i potknął się. Ten grunt jest stały tylko wtedy, jeśli za taki go uważam. Zdołał oderwad odeo wzrok i popatrzed przed siebie. Wymagało to tak wielkiego wysiłku, że przez kilka długich minut nie był w stanie zareagowad na ostrzeżenie demona, koncentrując się na walce z własnym ciałem. Kiedy upewnił się, że odzyskał równowagę, zapytał: - Jakie? - Twoim wrogiem jest czas - ostrzegł go demon. - W cieniu rzeczywistego świata łatwo określid jego upływ. Możemy to zrobid dzięki słoocu i pływom fae oraz działaniom żywych istot, które nas otaczają. A co się
stanie, kiedy zostawimy to za nami? Gdy to mówił, otaczające ich ściany zaczęły się rozwiewad, znikad, jakby reagując na jego słowa. - Jedynym zegarem będzie twoja percepcja, przyjacielu. A ludzkie zmysły są zdecydowanie subiektywne. 162
-1 co z tego? Powiedzmy, że na jakiś czas stracę poczucie czasu. Co za różnica... Nagle zrozumiał. Pojął, co chciał mu powiedzied demon. Świadomośd tego faktu przejęła go lodowatym dreszczem, który jeszcze się nasilił, gdy Damien zaczął myśled o skutkach ewentualnej porażki i jej koocowych kosztach. Jego ciało nadal leżało na łóżku, bezradne i opuszczone. Utrzymanie go przy życiu wymagało pewnego zachodu, jeśli miał doo powrócid. Powietrza i energii, pożywienia, wody... Jak długo można obyd się bez wody? Przypuszczał, że najwyżej trzy dni, ale może tylko przy wytężonym wysiłku. Może w stanie spoczynku podtrzymanie procesów życiowych nie wymagało takiego zachodu? Trzy dni. Nie odmierzane zegarem, lecz jego poczuciem czasu. Trzy dni w realnym świecie tutaj mogły trwad kilka minut albo całą wiecznośd. Kiedy ten czas upłynie, ciało Damiena umrze, a wraz z nim jego dusza. - Widzę, że zrozumiałeś - rzekł cicho Karril. - Tak - skrzywił się Damien. Obawiam się, że tak. Teraz byli w innej okolicy. Cienie domów znajdowały się tu dalej od siebie, a drzewa pojawiały się częściej. - Co powinienem robid? - Zachowad ostrożnośd. Tylko tyle mogę ci powiedzied. Żaden człowiek nigdy dobrowolnie nie podążył tam, dokąd cię prowadzę. A ci, którzy poszli tam nie z własnej woli... Wzruszył ramionami. - Mieli inne problemy. Damien spojrzał na Karrila. - Tarrant nigdy tu nie był? Demon przez chwilę nie odpowiadał. - Nie dobrowolnie - odparł w koocu, unikając wzroku kapłana. Demon ruszył w kierunku jakiegoś strzelistego kształtu i skinął na Damiena, żeby poszedł za nim. Nad ich głowami zabłysły iskry, gdy przechodzili przez coś, co zapewne było bramą, przez spowity dymem próg. Jeśli na ulicy Damien był zdezorientowany, tutaj to wrażenie jeszcze się nasiliło. Musiał przystanąd na moment, żeby odzyskad równowagę i wypatrzyd drogę wśród świateł i przedmiotów widocznych w sąsiednich pomieszczeniach. Byli w nich ludzie,
którzy wydali mu się równie namacalni jak w rzeczywistym świecie. - Złudzenie - mruknął Karril w odpowiedzi na nie zadane pyta nie. Przeszli pod płonącym kręgiem pokrytym lśniącymi znakami -
wyglądającym na amulet chroniący przed trzęsieniem ziemi - a potem pod następnym, opatrzonym w lewej dolnej dwiartce symbolem, w którym Damien rozpoznał pieczęd Ciani. Nagle oba wydały mu się znajome i znajdowały się na takiej wysokości... Szeptem zapytał Karrila: - Do jego mieszkania? - Oczywiście - potwierdził demon. - A czego się spodziewałeś? Z mroku wyłoniła się ludzka postad i skierowała prosto ku nim. Damien chciał się odsunąd, lecz Karril złapał go za ramię i pokręcił głową. Kapłan ze zdumieniem spoglądał na osobę w butach na wysokich obcasach, które bezdźwięcznie stąpały po podłodze, na srebrzystą fae omywającą jej kostki. Widział kobietę, mocno zbudowaną i w podeszłym wieku. Jej ciało było zanadto wybujałe, z agresywnie sterczącymi piersiami i niewiarygodnie wystającymi pośladkami, ściągnięte w talii paskiem, który zdawał się prawie przecinad ją na pół. Kiedy przeszła obok nich, Damien ze zdumieniem popatrzył na Karrila. Demon wyjaśnił z nikłym uśmieszkiem: - Zdaje się, że to twoja była gospodyni. - Co takiego? - A przynajmniej taką sama siebie widzi. - Nikły uśmiech zgasł. - Chodź. Zeszli po schodach do piwnicy, co samo w sobie było nie lada próbą. Damien starał się nie myśled o tym, czy są tu schody i z czego są zrobione, tylko powierzył swoje ciało tej kaskadzie fae, płynącej w miejscu, gdzie powinny byd stopnie. Raz potknął się, ale jakoś zdołał zejśd. U podnóża schodów znajdowało się miejsce tak pełne nie- | dobrych wspomnieo, że zbliżającemu się tam Damienowi znów żołądek podszedł do gardła. Czy tutaj można zwymiotowad? - zastanawiał się. I czy to by mi ulżyło? Przez warstwę dymu, tworzącą drzwi, dostrzegł lśniącą ciemnośd, oleistą i pokrywającą niemal całą podłogę. Wpływająca w nią fae ziemi również stawała się czarna i jej przepływ znaczyły gęste zmarszczki na powierzchni tej mrocznej substancji, sprawiającej wrażenie wygłodniałej. Straszliwie głodnej. Przez pozorną zaporę, ze środka dobywał się chłodny powiew - pierwszy podmuch, jaki Damien poczuł od chwili, gdy zapadła głęboka noc. Niósł posmak krwi, żółci i
czegoś jeszcze gorszego. - Tak to odczuwasz - rzekł spokojnie demon. - Ja tylko ci to ułatwiłem. Damien czuł mroczną siłę, wciągającą go jak fala, której musiał 164
opierad się ze wszystkich sił. Chociaż zapewne nie była żywą istotą, zdawała się wyczuwad jego obecnośd i nadymad w miejscu, które znajdowało się najbliżej niego. Oleista ciemnośd zaczęła powoli płynąd po niewidzialnej podłodze, kierując się ku nim. Do niego. - Nie wystawili jej na słooce szepnął. - Obawiam się, że nie masz racji. Z obrzydzeniem spoglądał na to coś. Ze zgrozą myślał, że mógłby znów tego dotknąd. - Przegnali to, co przyszło po Geralda Tarranta - wyjaśnił Kar ni - ale nie zdołali zatrzed śladów. Ponieważ to tylko jego ślady, wielebny - nikłe echo tego, co było tu wcześniej. - Spojrzał na ka płana. - Nadal jesteś pewien, że chcesz tam wejśd? - Czy musimy to zrobid? wyszeptał Damien. Demon skinął głową. - Gerald Tarrant zapewne wybrał prostszą drogę, lecz jego zmagania pozostawiły ślad znaczony krwią duszy. To, oraz reszt ki, jakie tutaj widzisz, to jedyny sposób, aby go odnaleźd. - Po chwili dodał: - Czy wciąż jesteś pewien, że chcesz go odnaleźd? Bo jeśli nie, to zapewniam cię, że z najwyższą przyjemnością zre zygnuję z tej wycieczki. Damien zawahał się. Przez moment wydawało mu się zupełnie nieprawdopodobne, żeby zdołał ujśd z życiem z tego szalonego przedsięwzięcia O mało się nie cofnął, o mało nie wypowiedział słów, które zakooczyłyby tę skazaną na klęskę wyprawę. Czy naprawdę sądził, że zdoła stawid czoło potędze, jakiej obawiał się nawet Tarrant, i wyjśd z tego cało? Na samą myśl o dotknięciu tego czegoś w piwnicy, chodby pozostałości, robiło mu się niedobrze. Czy zdoła zanurzyd się w to ciałem i duszą, nie wiedząc, czy uda mu się od tego uwolnid? Potem jednak pomyślał o Caleście i rzezi, do jakiej demon rozmyślnie doprowadził na wschodzie. Przypomniał sobie plany Ca-lesty wobec tego świata i zastanowił się nad tym, co będzie z ludźmi, jeśli demon zatriumfuje. I w tym momencie zrozumiał, że nie śmierci obawiał się najbardziej ani nawet nie myśli o konfrontacji z Bezimiennymi. Bał się porażki. Boże, kiedy złożyłem ślubowanie,
powiedziałem, że chętnie oddam życie, aby Ci służyd. Mówiłem prawdę. Nabrał tchu i zadrżał. Me pozwól tylko, by ta ofiara była daremna. Błagam Cię. Postąp ze mną wedle Twej woli, weź moje życie, jeśli chcesz, tylko pomóż mi uwolnid tę planetę od Calesty. Błagam cię, Boże. 165
- Muszę spróbowad - szepnął. Przez długą chwilę demon spoglądał nao w milczeniu. Czyżby czytał w jego myślach i widział dręczące go wątpliwości? Tarrant mówił, że Iezu posiadają takie zdolności. - Droga, którą musimy podążyd ostrzegł Damiena - wiedzie przez najgłębsze pokłady obaw Łowcy. Czy jesteś na to przygotowany? Odniósł wrażenie, że ta ciemnośd jest teraz bliżej. Zionął z niej obrzydliwy smród, odór krwi, zgnilizny... i czegoś jeszcze gorszego. - On obawiał się słooca. Ciepła. Gojenia ran. Wszystkiego, z czego składa się życie. - Nie bądź naiwny, wielebny Vryce. Ciemnośd wysuwała teraz oleisty palec, który powoli płynął ku Da-mienowi. Jeśli kapłan nie ruszy się z miejsca, lada moment go dotknie. - Śmierd - rzekł ostro. - Jej obawiał się najbardziej. Jak zdoła stawid czoło śmierci, nie umierając? Karril musiał znad jakiś sposób, inaczej nie przyprowadziłby go tutaj. - Nie śmierci - zaprzeczył demon. Damien ze zdumieniem popatrzył na Karrila. Oczy Iezu były czarne, nieprzeniknione. - Śmierd nie jest rzeczą ani miejscem - powiedział mu demon. - Jest przemianą. Bramą, nie przeznaczeniem. Pomyśl - nalegał. Znasz odpowiedź. I nagle kapłan zrozumiał. Znał odpowiedź, lecz na samą myśl zrobiło mu się słabo. Czy to ich czekało? Nic dziwnego, że Karril nie chciał się w to angażowad. - Piekło - szepnął. - Obawiał się piekła. - A raczej własnego wyobrażenia piekielnej otchłani. Czy Iezu też doświadcza takiego mdlącego strachu, czy też nie leży to w jego charakterze? Niektórzy ludzie mylą namiętnośd z przerażeniem, pomyślał. Tak więc powinien postrzegad to uczucie. - Nadal chcesz tam pójśd? - Nie mam wyboru. - Damien wciągnął powietrze i powoli wypuścił je z płuc. - Przecież wiesz. - Tak - westchnął demon. - Wiem. Kapłan na chwilę zamknął oczy i usiłował opanowad wzbierający w nim lęk. Niech cię szlag, Tarrancie! Niech cię licho porwie za to, że muszę to wbid, żeby uratowad twoje nędzne życie.
Jednak w obliczu oczekującej go podróży takie przekleostwa nie 166
miały zwykłej siły, wydawały się wręcz śmieszne. Tarrant już był w piekle, albo jeszcze gorszym miejscu. A Damien zamierzał go stamtąd wyciągnąd. Zaczerpnął tchu i nie spojrzał pod nogi. Nie musiał patrzed, żeby czud, jak blisko znajduje się ta obrzydliwa substancja, czuł jej coraz silniejsze przyciąganie. Spojrzał na demona i postarał się opanowad na tyle, by bez drżenia głosu zapytad: - Idziesz ze mną? Demon zawahał się. Potem westchnął, a po chwili, ku ogromnej uldze Damiena, skinął głową. - Nie mogę pozwolid, żebyś poszedł tam sam, prawda? Wyciągnął rękę. Damien ujął ją. Następnie leciutko się skrzywił i ruszył naprzód. Śladem pozostawionym przez krwawiącą duszę Tar-ranta. W oczekującą tam ciemnośd. Bądź przeklęty, Calesto.
18 ORDRETH: Czterdzieści trzy osoby zabite przez zwierzęta, (Y>zostały które wyszły z lasu znanego jako Zakazana Puszcza. Ludzie ci, którzy tymczasowo zamieszkiwali tuż przy granicy Jahanny, zostali zaskoczeni wkrótce po północy, gdy dzikie bestie niespodziewanie zaatakowały ich obóz. Chociaż kilku mężczyzn zdołało chwycid za broo, rozszalałe bestie szybko przełamały opór obrooców. Po niecałej godzinie od rozpoczęcia ataku wszyscy ludzie w obozie zostali zabici. Lestar Vannik, który wracał tam w czasie, gdy rozpoczął się atak, zdołał uciec, zanim zwierzęta go zwietrzyły. Według relacji uzyskanej w szpitalu w Daryishopisał je jako „białe potwory z dłoomi zamiast łap i krwawo płonącymi ślepiami". Najwidoczniej bestiom towarzyszył rój demoniaków, które opadły obrooców i oślepiły ich tak, że nie mogli stawid skutecznego oporu. Władze nie potwierdzają pogłosek, jakoby Vannik widział także biegnącą za stadem ludzką postad, która kolorem skóry i dzikością niczym nie różniła się od zwierząt. Nie wiadomo co sprowokowało ten atak, lecz mieszkaocy tego rejonu obawiają się, że może to oznaczad koniec zawieszenia broni między Puszczą a jej sąsiadami. Niektórzy zaczęli gromadzid broo i szkolid ludzi, aby bronid się przed podobnymi atakami. Burmistrz Shevy, kwitnącego miasta graniczącego na wschodzie z Ja-hanną, powołał specjalne siły, które mają strzec przedmieśd, i oczekuje się, że sąsiednie miasta pójdą za tym przykładem. W tym miesiącu ma odbyd się specjalna narada burmistrzów, podczas której zostaną omówione sposoby finansowania takiej operacji. Nieformalny rozejm, przestrzegany w tym rejonie od prawie pięciuset lat, umożliwiał rozwój obszarów graniczących z Puszczą, szczególnie żyznej doliny Raksha na wschodzie. Zgodnie z tradycją ta umowa została zawarta z Łowcą, demonem lub czarownikiem, który mniej więcej w tym czasie pojawił się na tych terenach. Dzięki rozejmowi, 168
społecznościom nie będącym zagrożeniem dla Puszczy również nic nic groziło, chociaż obie strony bezlitośnie polowały na osobniki przekra czające jej granicę. Zawieszenie broni zostało zerwane tylko dwukrotnie: w 1047, kiedy dwudziestoosobowa ekspedycja wtargnęła do Puszczy, zamierzając odnaleźd i zabid jej demonicznego władcę, oraz w 1182, kiedy pewna radykalna organizacja z Mordreth podpaliła las w czasie suszy, mając nadzieję doszczętnie spalid Puszczę. W obu wypadkach zemsta była szybka Jesienią 1147 roku dwadzieścia głów bez oczu i języków nabito na pale przed bramą ich miasta W 1183 roku doszło do słynnej masakry w Mordreth, która w ciągu jednej nocy zamieniła kwitnący port w miasto duchów. Historycy natychmiast przypomną, iż oba incydenty były reakcją na wyraźną prowokację i po żadnym z nich nie doszło do kolejnych aktów przemocy. Nie wiadomo w jaki sposób, jeśli w ogóle, mieszkaocy obozu sprowokowali ich demonicznego sąsiada do tego morderczego ataku. W pogranicznych miastach krążą plotki o zniknięciu Łowcy, a ich mieszkaocy robią, co mogą, żeby się obronid. Władze mają nadzieję, że Vannick po wyzdrowieniu zdoła rzucid więcej światła na szczegóły konfliktu, lecz na razie wszyscy zainteresowani muszą założyd, że odwieczny rozejm nie będzie dłużej honorowany przez władcę Puszczy, i podjąd odpowiednie kroki. - Jest tutaj. Mówiący to kapłan był niskim i dobrodusznym mężczyzną o wydatnym brzuchu i rumianej twarzy. Ostry ton głosu nie pasował do niego. A może tak tylko wydawało się Patriarsze, który wiedział, co one oznaczały? - Jesteś pewny? zapytał ojciec święty. Tamten energicznie kiwnął głową. -Elerin,zauważył go w przedsionku. Mogę go tu przyprowadzid, jeśli wasza świątobliwośd sobie tego życzy. - Proszę, zrób to. Kiedy kapłan podszedł do drzwi, aby zawoład akolitę, Patriarcha sięgnął ręką do szuflady biurka i wyjął
przechowywany tam rysunek. Był to szkic wykonany ołówkiem na kiepskim papierze, wytartym od dotykania Patriarcha obejrzał go jeszcze raz, czekając, aż kapłan przyprowadzi swego pomocnika Był lekko zdziwiony i miał złe przeczucia 169
Jeśli naprawdę widziano tego człowieka... Potrząsnął głową, odganiając tę myśl. Po kolei. Najpierw należy potwierdzid relację. Akolita Elerin był pryszczatym i piegowatym nastolatkiem o ogniście rudych włosach. Patriarcha nie przypominał sobie, żeby widział go wcześniej, w czym nie było niczego dziwnego: szkoleniem takich chłopców zajmowali się inni kapłani, a on spotykał się z nimi dopiero wtedy, kiedy ich wyświęcał. Młodzieniec skłonił się niezgrabnie, najwyraźniej zaniepokojony tym spotkaniem, i wymamrotał coś, co przypominało słowa „wasza świątobliwośd". Patriarcha podał mu rysunek. - Czy widziałeś tego człowieka? Chłopiec zerknął na szkic, a potem na kapłana, który zachęcająco kiwnął głową. - Tak sądzę, wasza świątobliwośd. Jednak tamten rysunek był trochę inny. - To była kopia. Przed sobą masz oryginał. Chłopiec ponownie popatrzył na szkic, a potem skinął głową -nieco sztywno. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do przebywania w tak znamienitym towarzystwie. - Sądzę, że wziął udział w popołudniowym nabożeostwie. We wtorek. Wczoraj - dodał pospiesznie. *> Stałem w przedsionku, jak kazał mi ojciec Renalds. Ten człowiek zaraz po mszy wyszedł ze świątyni jako jeden z pierwszych. Bardzo się spieszył. - Chłopak jeszcze raz popatrzył na rysunek i kiwnął głową. - Jestem zupełnie pewny, że to był on. Miał trochę krótsze włosy i nie był taki szczupły, ale twarz miał taką samą. - Dowiedziałeś się, kim on jest? Młodzieniec potrząsnął głową, aż rude włosy opadły mu na czoło. - Chciałem z nim porozmawiad, ale nie zatrzymał się. Pytałem kilku obecnych tam osób, czy wiedzą, kim jest, ale nikt nie miał pojęcia - Poszedłeś za nim? Chłopiec przybrał zgnębioną minę. - Nie, ojcze święty. Ja... przepraszam. - Zaczerwienił się tak mocno, że jego twarz przyjęła barwę włosów. - Nie przyszło mi to do głowy. Nie wiedziałem... Wybacz mi, proszę. - W porządku. - Patriarcha wziął rysunek od chłopca. - Nie było żadnego powodu, abyś to robił. Nie
uczymy cię na szpiega. Usiłował przemawiad jak najłagodniejszym tonem, gdyż chłopiec był tak zdenerwowany, że wydawał się bliski omdlenia. 170
- Dziękuję ci, Elerinie. Możesz już odejśd. Młodzieniec pospiesznie uczynił to, kłaniając się i zmierzając tyłem do drzwi. Dopiero po jego wyjściu uśmiech zniknął z ust Patriarchy, który zwrócił się do kapłana. - Chcę wiedzied, kim jest ten człowiek - rzekł krótko, stukając palcem w rysunek. - Jeśli będzie trzeba, śledźcie go. Jeżeli nasi lu dzie nie potrafią tego dyskretnie zrobid, wynajmij kogoś. - Ponow nie spojrzał na rysunek. - Niech jedna z naszych kapłanek obserwu je świątynię z zewnątrz podczas mszy. Wybierzcie młodą i ładną, z którą może zechcied porozmawiad. Niezamężną - dodał pospiesznie. Czy to wystarczy? Twarz na rysunku, chociaż pobieżnie naszkicowana, należała do przystojnego mężczyzny. Taki mężczyzna może przystanąd, żeby porozmawiad z ładną kobietą, nie zwracając uwagi na jej towarzysza. - Wasza świątobliwośd uważa, że on wróci? Na chwilę zamknął oczy i natychmiast ukazały mu się koszmarne obrazy. - Miałem wizję, że on tutaj przyjdzie, i tak się stało. Widziałem również, że tu wróci. - Oczywiście, wasza świątobliwośd odparł kapłan drżącym głosem i z szacunkiem pokłonił się swemu duchownemu zwierzchnikowi. Najwyraźniej należał do tych, którzy uważali, że objawienia Patriarchy zsyła sam Pan Bóg. - Dowiemy się, kim on jest, obiecuję. W twoich oczach jestem prorokiem, pomyślał Patriarcha, gdy tamten wychodził z komnaty. Gdybym tylko sam mógł byd tego pewny. Spojrzał na rysunek, który trzymał w rękach, i mimowolnie zadrżał. Gdy zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu, przez jedną krótką chwilę wydało mu się, że narysowany przez wielebnego Vryce' a Gerald Tarrant odpowiedział mu przeciągłym spojrzeniem. 1k JAGGONATH: Na Ulicy Bogów ponownie doszło do aktów przemocy, gdy wandale starli się z policją w trakcie piątego z kolei napadu na stojące tam domy modlitwy. Policja przypuszcza, iż wandale dostali się do świątyni Panien Palej
między trzecią a czwartą rano, wejściem dla służby z tyłu budynku. Tak jak w poprzednich przypadkach jedynym motywem wydaje się byd chęd zbezczeszczenia świątyni i jej reliktów. Sztandary, symbole, 171
księgi oraz inne łatwopalne przedmioty rzucono na stos na środku kaplicy, polano naftą i podpalono. Podobnie jak w poprzednich wypadkach charakter zniszczonych przedmiotów w połączeniu z faktem, że niczego nie skradziono, sugeruje działanie ekstremistycznej organizacji świeckiej albo rywalizację między różnymi odłamami tego wyznania Podwojono liczbę nocnych strażników patrolujących Ulicę Bogów, a także stworzono fundusz ochronny, z którego zostaną opłaceni prywatni strażnicy oraz dodatkowe ekipy śledcze. Kilku miejscowych przywódców domagało się przeprowadzenia wnikliwego dochodzenia, mającego wyjaśnid ewentualną rolę Zjednoczonego Kościoła w tych wydarzeniach. Kościół, którego wierni w ostatnim czasie dokonali kilku ataków na wyznawców politeizmu, nie zajął oficjalnego stanowiska w tej sprawie, lecz dobrze poinformowane źródła podają, iż najwyższe kręgi kościelnej hierarchii są poważnie zaniepokojone rozwojem sytuacji i wynajęły kilku prawników specjalizujących się w sprawach religijnych. W ANDRYS TARRANT. Patriarcha spoglądał na te litery, jakby były jakimiś nie znanymi mu symbolami, które należy odszyfrowywad jeden po drugim, aby zrozumied ich sens. Tak niewiele liter. Taka doniosła wiadomośd. ANDRYS TARRANT. Dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy rozważył konsekwencje. Prorok zamordował swoje dzieci, a przynajmniej tak nauczał Kościół. Czy to możliwe, by jedno z nich przeżyło? Czyżby Andrys Tarrant nie tylko wyglądał jak Łowca, ale również miał w żyłach jego krew? Będąc tak podobnym do niego, że nawet wzór jego DNA stanowił genetyczne echo Proroka? Jeśli tak... Dobry Boże! Pomóż mi, Panie, błagał. Poprowadź mnie, abym lepiej Ci służył. Tarrant. To nazwisko miało w sobie ogromną moc, mogącą zbawid lub niszczyd. Patriarcha przypomniał sobie człowieka będącego symbolem, ucieleśnieniem wszystkich nadziei - który w jego śnie poprowadził armię do Puszczy, i po
raz pierwszy, od kiedy zaczął miewad te sny o wojnie, poczuł przypływ nadziei. Oto klucz, jakiego potrzebowali, ten przedstawiciel starego rodu. Fakt, że pojawił się w katedrze Jaggonath właśnie teraz, kiedy najbardziej go potrzebowali, tylko 177
potwierdzał przypuszczenia Patriarchy. Z jego pomocą mogli wygrad tę wojnę. Mogli zniszczyd Puszczę i spalid na stosie jej władcę. Takie zwycięstwo przyniosłoby im wieczną chwałę. Tylko czy się odważą? Pomóż mi. Panie. Obdarz mnie mądrością, abym podjął właściwą decyzję. Nocami śnił o świętej wojnie. W dzieo rozmyślał o propozycji Geralda Tarranta. MORDRETH: Morderstwo popełnione zeszłej nocy na dwóch braciach sprawiło, że wszyscy mieszkaocy tego leżącego na północy miasta ryglują drzwi i szykują broo. Benjiąaj Sorrie Heldta zna-lezła gospodyni dziś rano o ósmej, zamordowanych w łóżkach niecałe trzy godziny wcześniej. Ich ciała zostały pokiereszowane przez jedno lub kilka dużych zwierząt, które najwidoczniej dostały się przez okno; zwierzęta nie pożarły ofiar. Chociaż policja nie potwierdza powiązania tego zabójstwa z masakrą, do jakiej doszło w ubiegłym tygodniu w Jahannie, wielu tamtejszych mieszkaoców uważa, iż mieszkaocy Puszczy zamierzają poszerzyd swoje terytorium. Sprzedaż broni wzrosła w tym rejonie o 400 % i spodziewany jest jej dalszy wzrost. $f Niebieski kamieo leżał w szkatułce, a jego ciemnokobaltowy blask odbijał się w polerowanym różodębie. Pomóż mi, Boże. Poprowadź. Patriarcha skłonił się przed ołtarzem, a jego ciało trzęsło się jak liśd na wietrze. Czy to grzech przyjąd ten dar, jeśli oznaczał on tylko wiedzę? Czy było grzechem wykorzystad moc Łowcy, by w ostatecznym rezultacie użyd jej przeciwko niemu? Przez długą chwilę stał nieruchomo, z pochyloną głową, przed tym znienawidzonym przedmiotem. Od chwili, gdy go tutaj umieścił, nieustannie był świadomy jego obecności, jakby jakaś niewidzialna więź już połączyła jego umysł z tym kamieniem. Czuł jego obecnośd, jedząc, czytając, a nawet odprawiając nabożeostwa w świętej
kaplicy katedry. Jednak najwyraźniej wyczuwał ją, kiedy m
przynoszono mu wieści o wzbierającej fali przemocy. Tej, jaka szerzyła się wśród wyznawców Kościoła, a którą należało wyplenid. I tej, jaka płynęła z Puszczy - której należy się przeciwstawid. Te sny z ich dramatycznym rozwiązaniem były tak kuszące: wojna z Puszczą, w której można by właściwie ukierunkowad narastający społeczny niepokój. Druga Wielka Wojna, w której wreszcie zatriumfowałby Kościół. Jego lud czekał na to. Istniały po temu możliwości. Znalazłyby się fundusze. Konsekwencje były przerażające. Nocami modlił się o objawienie, lecz nie przychodziło. Te sny o zwycięstwie były tak kuszące... Jeśli jednak pójdzie za ich podszeptem i rozpocznie wojnę, czym ona się skooczy? Przemoc rodzi przemoc, rozpaczał. Jak mógł zachęcad do niej swoje owieczki i spodziewad się, że po zakooczeniu kampanii wszystko wróci do normy? Jaki symbol miałby dostateczną moc, aby przerwad spiralę przemocy? Wziął błękitny kryształ i uniósł go do światła świec. Kamieo był tak chłodny i nieruchomy w jego dłoni. Patriarcha prawie oczekiwał, że kryształ okaże swą moc, promieniując ciepłem, drżąc lub przypominając w jakiś inny sposób, że zawarta w nim fae czeka tylko na odpowiedni znak, który ją wyzwoli. Tymczasem nie wyczuł niczego takiego. Gdyby nie ten upiorny blask, kryształ przypominałby kawałek szkła, drobno oszlifowany przycisk do papieru. Nie ma innego sposobu, powiedział sobie Patriarcha. Innej drogi. Bóg mnie zrozumie, prawda? A jeśli nie powiedział sobie - to przeklnie tylko Patriarchę i oszczędzi niewinnych, którzy go słuchali. Prawda? Powoli, z wahaniem, zacisnął palce na krysztale. Ręka drżała mu tak, że kobaltowe światło migotało, padając na ołtarz. Nagle, w gwałtownym przypływie determinacji, zacisnął kryształ w dłoni, gasząc jego blask. W Twoim imieniu, Boże Ziemi. Dla dobra Twego ludu. Głuchy ryk wstrząsnął kaplicą i zalało ją jaskrawe światło. Ta nagła jasnośd była oślepiająca. Upadł z krzykiem i zakrył oczy rękami, jakby to mogło go ochronid. Jednak wizja pozostała w nich nawet wtedy, kiedy zacisnął powieki, jakby wypalona w siatkówce. Światło na posadzce,
niczym płynny ogieo; blask na ołtarzu, z sykiem rozchodzący się od płomieni poświęconych świec; światło sączące się pod drzwiami, wpadające przez odległe okna, emanujące z jego ciała. Błękitny kryształ wypadł mu z rąk i zniknął T7/t
we wzbierającej fali słonecznej jasności, która omywała mu nogi i ściekała strumieniami po szacie. Moc. To była moc. Surowa moc samej planety, uwidoczniona zaklęciem Łowcy. Fae. Z przerażeniem cofnął się i zobaczył, że jej prądy zmieniają się w odpowiedzi na jego strach, ujrzał, jak świetlne wzory odsuwają się od niego, jakby reagując na jakiś niesłyszalny rozkaz. Nie! Światło nabierało kształtu i barwy, stawało się trwałe, namacalne, i... Matka leży na podłodze, a wokół niej gromadzi się fae ziemi, tworząc czarne stworki, które ostrymi pazurami szarpią jej mózg... Nie! ...katedra, w której on stoi, modląc się, a fae chwyta jego słowa, nadaje im życie i każe wchłaniad ludziom, aby jego wiara stała się częścią ich ciał... Nie! ...gniew jak pięśd zaciska się wokół Vryce'a,fae ziemi usiłuje sprowokowad go do pożądanej reakcji... Krzyknął. Nie po to, by go usłyszano, nie wzywając pomocy, lecz by uwolnid się od dławiącego strachu. Jednak wizje nadal powstawały w jego umyśle: wspomnienia, nadzieje i obawy wpadały niepowstrzymaną falą w jego myśli, a wraz z nimi świadomośd, że ta moc zawsze tam była, że zawsze nad nią panował, że wypierając się jej, stracił częśd swej duszy. Aż do tej chwili... Za plecami usłyszał głośny trzask. Otwieranych drzwi? Dźwięk zdawał się dobiegad z innego wszechświata. Tak samo jak tupot nóg i ciepłe dłonie, które podniosły go z posadzki, usiłując postawid na nogi. Z innego świata, innego czasu. Teraz nie mógł już do niego wrócid. Zobaczył przyszłośd. Różne wersje przyszłości. Ujrzał wygraną wojnę i triumfujący Kościół. Widział ją przegraną i patrzył, jak Kościół obumiera w cieniu tej klęski. Znów widział triumf Kościoła i jego upadek, za każdym razem inaczej. Przyszłośd za przyszłością objawiała mu się w jednym oślepiającym przypływie jasnowidzenia. Wojna została wygrana, ale nie udało się powstrzymad fali przemocy; wojnę wygrano, lecz wiara ludzi zachwiała się w posadach; wojna została przegrana, a z nią wszystko... Poczuł, że ktoś przyciska mu palce
do szyi, sprawdzając puls, a gorączkowe myśli zatroskanych ludzi wokół niego trzepotały mu w głowie jak nietoperze. Coś do niego mówili, lecz nie mógł rozróżnid słów przez rozdzierający mu uszy ryk fae. Która z tych przyszłości niosła 175
nadzieję? - rozpaczał. Która z dróg prowadzi do zbawienia? Symbole, ludzkie postacie i uskrzydlone lęki wirowały wściekle wokół niego, gdy usiłował skupid na nich wzrok. Ojcze? - piszczały. Ojcze święty, jak się czujesz? Zobaczył demona o owadzich oczach, który rozciął mu czaszkę i umieścił w niej te sny. Ojcze święty? Wizje przeszłości i przyszłości wirowały coraz szybciej, zlewając się ze sobą, wnikając do jego duszy szybciej, niż mógł je ogarnąd. Co się stało? Musiał znaleźd właściwą przyszłośd. Niech ktoś wezwie lekarza, natychmiast! Wojna skooczyła się i Patriarcha zwołał swych żołnierzy, a fae jak zawsze zebrała się u jego stóp, słuchając człowieka, który od dnia narodzin był magiem i... Ten obraz budził przerażenie, a także podniecenie, gdyż był zupełnie nowy i rodził nadzieję. Oto jedyny sposób, w jaki może uratowad swój lud. Ujrzał wynik takiego działania, obejrzał to tysiąc razy za każdym uderzeniem swego serca, drżąc jak w febrze, wywołując gwałtowne falowanie fae... Przytrzymajcie go! ...coś ukłuło go w ramię - nie palące jak ogieo, ale zimne jak lód. Poczuł, jak jego serce zaczyna z tym walczyd, i wizje zaczęły rozpadad się jak pękające szkło. Ból przeszył całe ciało, fae zmieniła się w lód, z trzaskiem odpadający od skóry, a z sufitu opadł czarny całun, który przygniótł go swym straszliwym ciężarem... Dobrze. Będzie dobrze. Co się stało? Nie wiem. Co mu podałeś? Nie słyszy. Nie widzi. Nie może się ruszyd. Czy ambulans... Jedzie. Puls jest silny. Co się stało, do diabła? Zachowaj tę wizję. Nie zapomnij! Wytrzymaj. Pomoc jest już w drodze. Ciemnośd.
19 ól miał barwę czerwieni. Surowej, paskudnej czerwieni, która Bcuchnęła jak zgniłe mięso i wsączała się każdym porem skóry, aż zupełnie go wypełniła. Czerwieni, która obnażyła jego nerwy, a potem drapała po nich, powodując ból, jakiego nie był w stanie znieśd żaden żywy człowiek. Cierpienie tak okropne, że pozbawiające człowieczeostwa, odbierające rozum i pozostawiające zaledwie kłębek strachu i męki w oszalałym wszechświecie, w którym jedyną miarą czasu były fale bólu. A potem, w tym szaleostwie pojawiła się wyciągnięta ręka. Paliła żywym ogniem, lecz Damien rozpaczliwie uścisnął ją, pozwalając, by ten dotyk na nowo go określił. Palce. Dłoo. Dusza Ręka stała się centrum wszechświata, jedynym punktem, wokół którego krążyły światy, jądrem jego prywatnej galaktyki. Ramię Damiena stanęło w płomieniach, mięśnie popękały od żaru, zwijając się w krwawe strzępy, odsłaniające nagie i okrwawione kości. Skóra, potrzebował skóry, będącej naturalną zbroją ciała Skupił myśli na tym jednym pragnieniu, aż odniósł wrażenie, że jego mięśnie nie są już nagie -oblekł je siłą swej wyobraźni. Uczynił to raczej instynktownie niż świadomie, ale najwidoczniej skutecznie, więc rozpaczliwie uczepił się tej myśli, nie chcąc ponownie pogrążyd się w morzu cierpienia Ramię: określ je, poczuj, uwierz w jego istnienie. Bark. Pierś. Ogieo smagał jak biczem jego tors i w chwilach, gdy nie mógł się skupid, czuł, jak ta nowa skóra obłazi z jego ciała poczerniałymi płatami o brzegach spalonych na popiół... Trzymająca go ręka ścisnęła mocniej, a kiedy starał się oprzytomnied, druga chwyciła go za ramię. Dobrze. To już dwa punkty kontaktu w tym krwawym wszechświecie. Dwa punkty łączy linia prosta Trzy tworzą płaszczyznę. Cztery opisują... Nagle czerwieo zniknęła a on klęczał, dusząc się powietrzem cuchnącym siarką i spalonym mięsem. Ręce pomogły mu wstad, co przyjął z wdzięcznością. Grunt był tak gorący, że jego bryczesy już
177
zaczęły dymid i do mieszaniny otaczających go zapachów dołączył smród spalonej wełny. - Co to było? - wyszeptał. Właściwie nie oczekiwał odpowiedzi, chciał tylko usłyszed swój głos. Ku swemu zdziwieniu naprawdę usłyszał te słowa, chociaż pamiętał, że ogieo co najmniej dwukrotnie zmienił jego struny głosowe w krwawe strzępy. - Czy myślałeś, że ta przemiana będzie łatwa? - zapytał głos za jego plecami. Dłonie puściły go i ta utrata kontaktu o mało nie wy wołała kolejnej fali przerażenia. Nie miał wątpliwości, że bez po mocy Karrila na zawsze zatonąłby w tym oceanie bólu. Zaczął się obawiad, że tym razem wziął na siebie zbyt wiele. Jeśli to była.dopiero brama piekieł, to co go czekało za nią? Potem zdał sobie sprawę, że słyszy czyjś głos, nie należący do Karrila, nawet niepodobny do głosu demona Bardziej melodyjny i wyższy, niepokojąco znajomy. Szybko odwrócił się, tak zafascynowany tym głosem, że ledwie zauważył otaczający go, surrealistyczny krajobraz. To była Rasya. A właściwie nie ona. Raczej kobieta mająca jej wzrost, kolor włosów i wygląd: opalona, o krótko ściętych platynowych włosach i długich smukłych nogach, gładkich i muskularnych. Jednak jej twarz była inna, tak samo jak ubranie, a oczy tak przypominały oczy Karrila, że z dreszczem zobaczył je w twarzy swej ostatniej kochanki. - Dlaczego? - wymamrotał. Odór siarki był teraz silniejszy i Da-mien z trudem łapał oddech. Trudno powiedzied, czy w jego głosie słychad było gniew, czy smutek, gdy zapytał: - Dlaczego, Karrilu? - Ja także ryzykuję tu życie - odparł demon. A raczej „ona". -Nie mogę tu zmienid postaci tak samo jak ty. Potrzebowałem silnego, wytrzymałego i zręcznego ciała. Ze względu na twoje upodobania musiało należed do kobiety. Wziąwszy pod uwagę wspomnienia... - Kobieta wzruszyła ramionami. - Przepraszam. Za późno zauważyłem, że ją opłakujesz. Nie chciałem cię obrazid. Na chwilę Damien zamknął oczy, boleśnie świadomy żaru, który palił go przez podeszwy butów. - Czy oczekiwałeś ode mnie jakiejś reakcji? - spytał ochrypłym
szeptem. - Czy o to chodziło? -Gdybym potrzebował tego, aby przetrwad, czy odmówiłbyś mi tej przysługi? - Przysunęła się i ponownie ujęła dłoo Damiena, 178
ściskając ją raczej krzepiąco niż serdecznie. - Tak jak i ty wykorzystuję wszystkie możliwości. Pociągnęła go za rękę, łagodnie, lecz stanowczo. - Chodź. Nie ma czasu. Zdołał oderwad od niej wzrok i popatrzył na otaczający ich niesamowity krajobraz. Ziemia wokół była czarna i szklista, dymiąca żarem, od którego drżało powietrze. W górze płonęło słooce, nie okrągła wielka gwiazda Erny, lecz wzdęty żółty krąg, który tryskał strumieniami płomieni niemal do samej ziemi, czemu towarzyszyły roziskrzone eksplozje wyrzucanej w powietrze lawy. Niebo wokół było czarne jak noc, podobnie jak cienie rzucane przez głazy. Grunt wydawał się trząśd i nagle pękł niecałe trzy metry od niego, odsłaniając czerwono płonącą magmę. - Do licha wykrztusił. -Co? - To zbyt realistyczne jak na mój gust. - Zerknął na demona i pospiesznie odwrócił głowę. - Jak się stąd wydostaniemy? - Tak samo jak przyszliśmy. I chętnie wskażę ci tę drogę, gdy tylko powiesz, że masz dośd. Natomiast jeśli chodzi o to, po co tu przybyliśmy... - Rozejrzała się wokół, a potem wskazała ręką. Dzięki Bogu, w kierunku przeciwnym do tego, w którym znajdowała się szczelina. Chyba tędy. - Chyba? - To nie moje królestwo - odparł z urazą Karril. - Zastanawiam się, czy w ogóle mogłoby istnied, gdyby nie nieustanne wysiłki Kościoła. Chodź. Nie trzeba go było zachęcad, żwawo ruszył za demonem. Był już kiedyś w podobnym miejscu i o mało nie zginął, chociaż zaledwie przekroczył granicę. W jakim stopniu ta czarna skała pod ich nogami była lita, a w jakim cienka jak papier warstwa skrywała rzeki roztopionej lawy? Każdy krok mógł okazad się ostatnim. A jeśli podobieostwo między tym światem a rzeczywistym było niepokojące, to różnice wprost przerażały. W realnym świecie, jeśli skorupa lawy pęknie ci pod nogami, wpadniesz w nią i zginiesz, ugotowany. Tymczasem tutaj, w tym nieziemskim miejscu, gdzie każdy krok oddalał od progu śmierci... Czy można płonąd przez wieki? Dławiąc się roztopioną lawą, tonąc w niej, z ciałem raz po raz odchodzącym od
kości? Wcale nie spieszyło mu się, żeby sprawdzid tę teorię w praktyce. 179
- Co z Tarrantem? - Masz na myśli, czy nadal tu jest? Kobieta podobna do Rasyi zerknęła na niego. - Gdyby było inaczej, nie zostałby po nim ten ślad. Damien rozejrzał się, mrużąc oczy w oślepiającym żółtym blasku. - Nic nie widzę. - A zatem to dobrze, że jestem z tobą, prawda? - Skinęła głową, pokazując mu po prawej obszar usiany kałużami płonącej lawy. Tędy. Szedł za nią, bardziej kierując się dotykiem niż wzrokiem, po terenie, na którym każdy krok mógł okazad się ostatnim. Grunt pękał pod ich nogami, lecz chod serce zamierało mu w piersi przy każdej otwierającej się szczelinie, wydobywały się z nich tylko zatruwające powietrze chmury płonącego popiołu i cuchnących gazów. Kiedy wciągnął je w płuca, dostał tak gwałtownego ataku kaszlu, że obawiał się, iż dygotanie jego ciała może jeszcze bardziej naruszyd grunt pod stopami. Starał się nie pamiętad tych chwil w zachodnich krainach, kiedy o mało nie zginął, przechodząc przez pole lawy aż nazbyt podobne do tego. ...z głośnym trzaskiem ziemia zapada mu się pod nogami, a on rzuca się w bok, gdy skała pod stopami pęka, a jej odłamki opadają tak strasznie gorącym deszczem, że włosy na głowie skręcają się i skwierczą, gdy chwyta się najbliższego głazu... Tak rozgrzanego, że pali mu skórę na dłoniach, ale jeśli go puści, spłonie cały. Wciąga się na skałę równie kruchą jak poprzednia, modląc się, by szczęście dopisało mu jeszcze chod przez chwilę... - Nie! - syknęła niby-Rasya. - Przestao. Puściła ramię Damiena. Pobladła. Spojrzał na nią ze zdumieniem, pojmując, co zrobił. Jej życie zależy od stanu mojego umysłu, pomyślał. Był zaskoczony i przestraszony tym odkryciem. Czyżby miał nie tylko znosid okropności Tarrantowego piekła, ale w dodatku o nich nie myśled? Nie wiedział, czy mu się to uda. Nagle pojął, co ryzykował Kanil, przybywając tu z nim. A także, jakie silne, chod głęboko skrywane, więzy przyjaźni łączą Tarranta z tym Iezu, który wyruszył w taką podróż. Nagle za nimi wytrysnął gejzer płomieni. Pobiegli po czarnej skale,
lecz nie dośd szybko, by uciec przed ognistym deszczem. Krople lawy posypały się wokół i Damien poczuł przeszywający ból. Musiał zmobilizowad wszystkie siły, by biec dalej, czując odór spalonej wełny i zwęglonego ciała, dusząc się tym zabójczym oparem. 180
Wtem zbyt mocno postawił nogę, albo grunt w tym miejscu był szczególnie słaby, gdyż załamał się pod nim i Damien rozpaczliwie rzucił się naprzód, usiłując wydostad się na litą skałę. W tym momencie już myślał, że zgubił Karrila, lecz demon dobrze wybrał swoją postad. Lekkie, zwinne ciało, tak podobne do Rasyi, nadal było u boku Damiena, gdy skała za nimi zapadła się, wyzwalając tak silną falę żaru, że prawie zwaliła ich z nóg. - Tędy - powiedziała niby-Rasya, pociągając go naprzód. Dysząc, starał się dotrzymad jej kroku. Podeszwy stóp paliły go żywym ogniem. Osłaniająca je skóra butów zaczęła dymid, zapowiadając jeszcze gorsze cierpienia. Byłem głupcem, przychodząc tutaj! -rozpaczał. Co miał nadzieję osiągnąd? Tarrancie, lepiej żebyś był tego wart! Potem chwycił go atak kaszlu i Damien chwiejnie powlókł się dalej, podtrzymywany przez silną dłoo demona. - Trochę na to za późno - mruknęła sucho, jakby wypowiedział swe myśli na głos. Teraz ziemia wokół nich zapadała się coraz częściej i raz po raz musieli zrywad się do biegu, ryzykując, że wpadną w jakąś niewidoczną szczelinę. Oto prawdziwe piekło Tarranta, pomyślał Damien, pełne niepohamowanego strachu. Jakież gorsze cierpienia można zadad człowiekowi, który uczynił strach eliksirem nieśmiertelności i zmienił cały świat w swój teren łowiecki? Potem ogarnęła go kolejna chmura siarkowego dymu i dusząc się, upadł na ziemię. Rozpalona skała przypaliła mu dłonie i plecy, jak mięso na rożnie. - Chodź. - Mocne ręce chwyciły go, pomagając mu wstad. - Zda je się, że widzę chłodniejsze miejsce. Akurat, pomyślał ponuro, oaza w piekle. Już w to wierzę. Nawet jednak ta nikła nadzieja wystarczyła, by dodad mu sił, i jakoś podniósł się z ziemi. Otaczały ich tak gęste chmury popiołu, że ledwie mógł coś dostrzec, lecz huk pękających za nimi skał spowodował, że Damien przyspieszył kroku. Na oślep szedł za Karrilem, ściskając jego kobiecą dłoo lepkimi od krwi palcami i modląc się, żeby słowa demona okazały się prawdą. Nagle, niespodziewanie, żar jakby nieco zelżał. Ziemia pod nogami stała się stabilniejsza. Zapewne dlatego, że nerwy w podeszwach stóp przestały
reagowad na bodźce, powiedział sobie, ale może i nie. Wykorzystał to, by przystanąd i zgiąd się wpół, chwytając oddech w cuchnącym siarką powietrzu. Ponieważ Karril nie popędzał go, Damien uznał, że są bezpieczni. Przez chwilę. 181
Kiedy w koocu piekące łzy oczyściły jego oczy z kurzu, a drżące mięśnie rozluźniły się na tyle, by mógł ustad, spojrzał za siebie i zadrżał. Jaskrawe strumienie lawy w niezliczonych miejscach poprzecinały drogę, którą przyszli. Czerwone fontanny stopionej skały tryskały jak gejzery w miejscach, które mijali zaledwie przed chwilą. Już nieraz zdarzało mu się bywad w pobliżu wulkanów -raz nawet za blisko - ale jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego. Uświadomił sobie, że zapewne nie widział tego żaden śmiertelnik. Takie piekło można znaleźd tylko w miejscu, gdzie życie i śmierd nie mają żadnego znaczenia. - Proszę - wysapał. - Nie mów mi, że będziemy musieli tędy wrócid. - Nie ma obawy. Osobiście uważam, że mamy niewielkie szanse na powrót. Przeszył demona wzrokiem i otworzył usta, szykując niemiłą odpowiedź na ten żart, lecz wyraz twarzy Karrila sprawił, że głos zamarł Damienowi w gardle. Karril był bledszy niż Rasya była kiedykolwiek, a jego (jej?) skóra miała barwę popiołu. W oczach malował się strach i zmęczenie tak ogromne, że przez chwilę Damien wziął je za częśd przebrania. Męczy go mój ból, uświadomił sobie, przerażony tą myślą. Czy moje cierpienia mogą go zabid? Usłyszał głośny trzask za plecami. Instynktownie złapał rękę Karrila i pociągnął go za sobą, podrywając się do biegu, gdy tylko uzyskał pewnośd, że demon nie straci równowagi. Pozornie solidna skała, na której stali, zapadła się w falującą rzekę ognia. Podmuch żaru uderzył w nich z siłą huraganu i płomienie liznęły ich plecy. Ujrzeli następną wysepkę chłodniejszej skały i przystanęli na niej na moment, żeby Damien mógł zaczerpnąd tchu. Mięśnie bolały go tak, jakby biegł od kilku dni, i z trudem chwytał powietrze spierzchniętymi ustami. Podniósł rękę, by otrzed zalewający mu oczy pot, i ku swemu zdumieniu stwierdził, że dłoo jest cała, nie zakrwawiona. Nie poparzona Czyżby zagoiła się podczas biegu? Przez chwilę uznał, że to niemożliwe... lecz potem, z dreszczem zgrozy, zrozumiał. Tak, jego ciało goiłoby się tutaj tylko po to, aby mogło znosid kolejne męki. Tak samo jak ciało Łowcy, kiedy wróg
uwięził go w ogniu, zmuszając, by regenerował je, żeby znów mogło się palid. Przez wieki. Czyżby tamte chwile w krainie rakhów wywarły tak głębokie piętno w duszy Tarranta, że stworzyły w niej jego własne piekło, 182
w którym miał smażyd się w wiecznym ogniu? A może ten koszmar już w nim tkwił, a Calesta tylko wykorzystał go, wtrącając Łowcę w płomienie? Tak czy inaczej, była to przerażająca myśl. Jak człowiek może doświadczyd czegoś takiego i pozostad przy zdrowych zmysłach? A kto powiedział, że on jest zdrowy na umyśle? - Spójrz. - Karrił wskazał coś w oddali. - Coś się zmienia. Pomimo ostrego światła - a może ze względu na nie - Damien stwierdził, że nie jest w stanie niczego dostrzec. Mimo to odniósł wrażenie, że istotnie zaszła tam jakaś zmiana. Po chwili zrozumiał, na czym polegała. Tam gejzery lawy nie tryskały w powietrze. Nad ziemią nie unosiły się kłęby duszącego dymu. I chociaż wytężał wzrok, nie zauważył jaskrawoczerwonych strumieni lawy płynących we wskazanym przez Karrila miejscu. Z jakiegoś powodu przeraziło go to bardziej niż wszystkie dotychczasowe niebezpieczeostwa. Chciał coś powiedzied, dad wyraz swoim złym przeczuciom, ale wtedy obłok cuchnącego gazu wypełnił mu usta i nos, wywołując nowy atak kaszlu. Żołądek ściskały mu skurcze, jakby w ten sposób organizm usiłował oczyścid drogi oddechowe. Skała za nimi znów zapadała się długimi, cienkimi pasmami, a jasna lawa centymetr po centymetrze pochłaniała półkę, na której stali. Wkrótce nie będą mieli żadnego oparcia dla stóp. Nie było innego wyjścia - musieli uciekad, a jedyna droga ucieczki wiodła przez ten spokojny obszar, który tak niepokoił Damiena. - Vryce? - Czy to właściwa droga? - wysapał i z ulgą zobaczył, że Kar rił skinął głową. Co by zrobił, gdyby demon zaprzeczył? Zanurko wał w strumieo lawy i przepłynął jego wrzący prąd, aby dotrzed do celu? Wolał o tym nie myśled. Rzucili się pędem - w samą porę. Skała, na której stali, z rykiem pękła jak szkło i osypała się w ognistą czeluśd. Płomienie lizały im pięty, gdy mknęli ku bezpiecznemu miejscu, które zdawało się na nich czekad. Biegnąc, Damien czuł, że ziemia pod jego nogami drży i faluje, tryskając ze wszystkich stron fontannami ognia. Krople lawy paliły mu ciało, gdy
usiłował utrzymad się na nogach, co wydawało się niewiarygodne, lecz jakoś mu się udało. Jeśli teraz upadniesz, kapłanie, pozostaniesz tu na wieki. W koocu dotarli do miejsca, gdzie skała jeszcze się ostała, i Damien przystanął na moment, żeby złapad oddech. Czarna ściana 183
przed nimi zachwiała się i runęła, tworząc stromą ścieżkę wiodącą dalej, w dół. Pomimo złych przeczud Damien ruszył tą karkołomną drogą, kalecząc ciało o ostre jak brzytwa głazy. Czy dalej czekały go kolejne cierpienia? Strach? Wszystko już lepsze od rzek płomieni i ognistego deszczu, który nadciągał ich śladem. A może nie? U podnóża zbocza zatrzymał się i upadł na twardy żwir, spazmatycznie łapiąc dech. Jednak wypełnione trującymi oparami płuca nie chciały wpuścid świeżego powietrza. Przez moment zastanawiał się, czy nie zaryzykowad uzdrowienia ich Sztuką, i w koocu uznał, że nie ma nic do stracenia. W myślach uchwycił prąd i zaczął tkad z jego siły odpowiednie zaklęcie... A raczej próbował to zrobid. Jednak tutaj nie było fae, a może nie można było z niej skorzystad. To Ziemia, pomyślał, spoglądając na świecącą w górze żółtą gwiazdę i w koocu ją rozpoznając. Ziemia była jego namiętnością i koszmarem. Przypomniał sobie, jak Łowca pokazał mu swoje sny o Ziemi, żeby go nastraszyd. Nie był w stanie oprzed się ich sile. Czyżby Prorok obawiał się planety, która była dla niego wzorem? Czy wzdragał się przed koncepcją pozbawionego magii świata, chociaż usiłował powoład go do życia? - Spójrz - szepnął Karril. Damien szybko zerwał się na równe nogi, w obawie przed kolejnym wstrząsem. Jednak skała pod jego obolałymi stopami pozostała nieruchoma, a powietrze niemal nadawało się do oddychania. Powiódł wzrokiem w ślad za spojrzeniem Karrila i ujrzał coś, co wyglądało jak poruszająca się ziemia. Nie, nie ziemia, ale coś na niej, co falowało i wiło się niczym żywy dywan. Było jaśniejsze od skał i miało ciemnożółtą barwę. W łagodniejszym oświetleniu wyglądałoby jak ludzkie ciało, odbarwione promieniami bezlitosnego słooca. Pełen złych przeczud ruszył naprzód. Jeśli tędy wiedzie droga, to nie mamy innego wyjścia. Usiłował uspokoid się i opanowad lęk, obmyślając sposoby odpłacenia Tarrantowi za to, że zmusił go do przyjścia tutaj. Jednak kiedy podszedł bliżej i zobaczył, co ma przed sobą, ta strategia również zawiodła. To były ciała. Ludzkie ciała,
rozpościerające się dywanem aż po horyzont. Ciała kobiet, rozrzucone po ziemi jak śmieci, tak liczne, że miejscami tworzyły całe sterty, niczym na żywym wysypisku. Gdy na nie patrzył, wiły się i dygotały, a te ruchy dawały złudzenie przepływających fal. Widział szczupłe ramiona, bladą skórę, dłonie 184
chwytające powietrze i chowające się znowu w tym żywym dywanie, który zdawał się pokrywad całą powierzchnię planety. - Co to jest? - wykrztusił. Karril prychnął; chociaż raz nie miał gotowej odpowiedzi. - Niech mnie diabli, jeśli wiem. Z dreszczem niepokoju Damien zauważył, że ten żywy dywan powoli się rozsuwa. Kurczące się kooczyny najbliżej leżących ciał ściągały je na boki. Poruszały się w owadzi, okropny sposób. Co to za miejsce? zastanawiał się gorączkowo. Widział tworzącą się powoli wąską ścieżkę, obramowaną wijącymi się ciałami. Była dośd szeroka, by mogli po niej przejśd, jeśli będą uważad, gdzie stawiają nogi. I tak wąska, że myśl o spacerze nią wywoływała mdłości. Jednak... To była ścieżka, bez wątpienia. Karrił nie musiał mu tego mówid. Wytyczył ją dla nich strach Tarranta. Przez ile kilometrów ciągnęła się w dal, pośród tych szklistych oczu spozierających z martwych twarzy i wijących się kooczyn? Zemdliło go na myśl o tym, że jeden fałszywy krok może wprowadzid go między te obrzydliwie powykręcane ciała, lecz dochodzący z oddali syk płynącej lawy ostrzegał, że pozostanie tutaj mogłoby okazad się jeszcze gorszym wyjściem. Nie mamy wyboru, powiedział sobie ponuro. Chyba że zechcemy wrócid tą samą drogą, którą przyszliśmy. A to nie wchodziło w rachubę. - W porządku - wymamrotał. Zróbmy to. Poszedł pierwszy, zmierzając ku wąskiej dróżce, jaką utworzyły dla nich ciała. Po obu stronach wiły się i kurczyły sterty zwłok, a od czasu do czasu przejście zagradzała im przerzucona przez ścieżkę ręka lub noga - przypominając, że dróżka może w każdej chwili zniknąd równie szybko, jak się pojawiła. Na samą myśl o tym żółd podeszła mu do gardła, ale szedł dalej. Nie ma innej drogi, mówił sobie, powtarzając te słowa raz po raz, jak dodającą otuchy mantrę. Za plecami słyszał syk spływającej po zboczu ławy pochłaniającej pierwsze zwłoki. Odór palonego mięsa wypełnił powietrze. Teraz mógł dokładniej przyjrzed się ciałom. Ujrzał twarze, piersi i pośladki, woskowożółte i zniekształcone przez śmierd,
nieruchome oczy zdające się spoglądad na jakiś okropny widok. Zauważył, że ich ruchy nie były przypadkowe. Wszystkie ciała zdawały się podrywad do biegu, lecz ciężar sąsiednich przygniatał je do ziemi, uniemożliwiając ucieczkę. 185
Postawił nogę w pobliżu głowy jednej z kobiet, a potem tuż obok zaciskającej się dłoni innej. Unikanie kontaktu wymagało niemal baletowych umiejętności, a jego poparzone i obolałe mięśnie nie były już do tego zdolne. Miał wrażenie, że każdy kolejny krok będzie ostatnim, i tylko przerażenie wywołane widokiem otaczających go trupów dawało mu siłę do dalszego marszu. Karril w milczeniu podążał za nim, zatopiony w myślach. Czy ci martwi ludzie niepokoili demona? Czy wysyłali fale bólu lub innych, jeszcze bardziej zabójczych dla Iezu emocji? Od czasu do czasu oglądał się na demona, lecz ten, chod z posępną miną, skinieniem głowy dawał mu znad, że wszystko w porządku. Przynajmniej na razie. Nagle Damien stanął jak wryty, dostrzegłszy coś wśród tego morza ludzkich szczątków. Ciemne ramię wśród mnóstwa białych. Gęste włosy, czarne jak noc. Oczy, które znał, spoglądające w niebo nieruchomym spojrzeniem, chociaż kooczyny nadal podrygiwały w parodii życia. - Sisa - szepnął. Usłyszał ciche przekleostwo Iezu, który również zorientował się, czyje to ciało. Ostatnia ofiara Tarranta, rzucona jak śmied na ten dywan ludzkich zwłok. Ile z nich także było jego ofiarami, a przynajmniej ich sobowtórami? Spojrzał na żywy dywan i zadrżał. Wszystkie ciała były ciałami kobiet i z tego, co widział, wszystkie w podobnym wieku. Przeważnie białe, ponieważ takie lubił Łowca. Niewątpliwie atrakcyjne za życia, chociaż teraz wyglądały okropnie. -Ruszaj! + syknął demon za jego plecami i Damien usłuchał bez namysłu, ufając jego rozwadze. Coś podrapało go w kostkę nogi, ale zdołał się wymknąd. Przez moment wezbrała w nim fala mrożącego krew w żyłach strachu, pod wpływem którego mięśnie zdawały się zastygad. Przestraszony, z trudem wlókł się dalej. Idący za nim demon syknął, lecz gdy Damien przystanął i chciał się obejrzed, Karril popchnął go naprzód, jakby chciał powiedzied: „Nic mi nie jest! Idź dalej!". Zerknąwszy pod nogi, usiłując wybrad najbezpieczniejszą drogę, z przerażeniem zauważył, że ludzkie szczątki zaczynają zamykad ją z obu stron. Sięgały po niego, kiedy je mijał,
czasem chwytając powietrze, a czasem łapiąc go za buty. Z jakiegoś powodu przeraziło go to bardziej niż przedtem ogniste piekło Tarranta. Poderwał się do biegu, odtrącając zaciskające się dłonie, których dotyk budził w nim zimny dreszcz grozy. Czy ta droga nie ma kooca? - myślał z rozpaczą. Ile jest tych ciał? Trudno mu było uwierzyd, że aż tyle 186
kobiet mogło paśd ofiarą jednego człowieka, ale cóż on naprawdę wiedział o Łowcy? Jakie niezliczone zbrodnie popełnił Tarrant w ciągu tych wielu wieków, zanim osiadł w Puszczy? Nagle jedna z rąk złapała go za nogę i nie puszczała. Ciężar własnego ciała pociągnął go w dół i Damien runął między oczekujące na niego dłonie, ramiona i nogi... ...ucieka. Gałęzie drzew zagradzają drogę jedwabną pajęczyną, ciemne nici chwytające ją, kiedy ucieka, szamocze się, walczy szaleoczo, rozpaczliwie, gdy ten ścigający ją od trzech dni i nocy czarny stwór zbliża się... ...ucieka, a ziemia ożywa, oślizłe stwory wypełzają wszystkimi jej porami, by spętad jej nogi i obalid w kłębowisko wygłodniałych robaków... ...ucieka przed tym stworem, który ściga ją od kilku dni, przed podobnym do człowieka demonem, którego głód liże jej ciało, gdy potyka się, czuje ostre szpony przebijające skórę, wypuszczające krew... Silne dłonie chwyciły go za kołnierz i włosy, podrywając w górę. Pod wpływem bólu te wizje pierzchły, dając mu jedną cenną chwilę na złapanie oddechu. Ręce zaciśnięte na jego nogach przesunęły się wyżej i znów Damiena opadły te obrazy, lecz demon pociągnął go za sobą, dostatecznie energicznie, żeby przerwad chwyt. Drżąc, wyszeptał: - Ofiary Tarranta... - Wiem - odparł ponuro Karril. - Nie przystawaj! Podnosząc się z ziemi, zrozumiał, że demon też widział te okropne obrazy za jego pośrednictwem. I z dreszczem zgrozy pojął, że jeśli znów upadnie i przygniotą go te ciała, demon zostanie uwięziony wraz z nim i przez wieki będzie cierpiał męki, oglądając ostatnie chwile każdej z ofiar Łowcy... Pobiegł. Tak szybko, że dłonie nie mogły go złapad - a przynajmniej o to się modlił. Dostatecznie szybko, by odtrącid każdą, której by się to udało, zanim podziałają na niego wspomnienia przechowywane w ich ciałach. Ramię przegrodziło ścieżkę, a on stanął na nim, wgniatając kooczynę w skalisty grunt. Włócznia wspomnienia przeszyła mu nogę i poczuł zimne zęby wbijające się w gardło, i rozpacz, gdy z rany trysnęła
ciepła krew. Ledwie zdołał utrzymad się na nogach, ale strach dodał mu sił, jakich nigdy nie zapewniłaby mu chłodna logika. Wszędzie wokół słychad było teraz jęki, a chociaż niektóre wyrażały ból i strach, w innych wydawał się rozbrzmiewad głód. Czy 187
te ciała zdawały sobie sprawę z jego obecności? Czy brały go za Tar-ranta? Ścieżka przed nim prawie zupełnie się zamknęła i z przerażeniem uzmysłowił sobie, że aby się stąd wydostad, będzie musiał brnąd I przez to morze ciał, z których każde mogło pogrążyd go w odmętach koszmarnych wspomnieo. Bliski paniki spojrzał za siebie, potykając się przy tym, usiłując ocenid szanse odwrotu. Nie mieli żadnych. Przejście w oddali już zniknęło, a kiedy biegli dalej, ciała wznosiły się za nimi niczym fala, grożąc zatopieniem. Nagle wyrosła przed nim ściana zwłok i Damien uderzył w nią, chociaż wiedział, że nie zdoła rozbid tej przeszkody, że to, co stworzono, aby pokonad potężnego Geralda Tarranta, z łatwością powstrzyma zwykłego człowieka... ...uciekając - padając - gnając w ciemnośd, mrok, uciekając... Rozpacz! A wielki ptak opada, ma krwawe szpony, białe pióra... Mężczyzna o niebiesko płonących oczach... i wilki-pająki - węże - cienie - Łowca! Czyjaś dłoo chwyciła go za ramię. Ledwie to poczuł, jakby miało miejsce w innym świecie, gdy przerażenie ofiar Tarranta odbijało się echem w jego ciele, z każdą sekundą pozbawiając go siły i pewności siebie. ...upiornie blada twarz, głód, wyczuwalna siła, liżąca ją lodowatym jęzorem... Spróbował wydostad się na powierzchnię i nie zdołał. Usiłował określid się, oddzielid od tej tsunami bólu i strachu, jaka przepływała przez jego umysł, lecz wspomnienia były zbyt silne, zbyt poruszające... zbyt liczne. Tonął w morzu przerażenia. ...oblicze potwora... Druga dłoo złapała go i przytrzymała. ...oblicze Boga, zbyt mroczne i straszne, by znieśd jego widok. Ona leży nieruchomo, gdy pochyla się nad nią, a serce łomocze jej jak przestraszonemu zwierzątku... a potem, nagle, budzi się w niej coś oprócz strachu. Czuje podniecenie, gwałtowne i bezwstydne, które każe jej nadstawid szyję, gdy ten cieo obejmuje ją, szykując się do śmiertelnego ataku... ...skrywana, bezwstydna żądza... ...moc wszędzie wokół niej, pulsująca jak żywa istota, Jego moc... ...surowa, straszna i wspaniała... ...ekstaza ciała odrywanego od
kości, ostatni wspaniały moment, w którym dzieli jego przyjemnośd i chętnie umiera w tych straszliwych objęciach... 188
Z jękiem wyrwał się na powierzchnię na dostatecznie długą chwilę, by ujrzed nad sobą twarz Rasyi, skurczoną i wykrzywioną pod wpływem okropnego cierpienia. - Możesz się ruszad? - pytała. Kiedy kiwnął głową, martwa dłoo złapała go za udo i ponownie ściągnęła w otchłao koszmarów. Jednak teraz nie były to tylko zimne wspomnienia strachu i rozpaczy. Zapadł w ciepłą too strachu zmienionego w pożądanie, okropności przekształconej w piękno, oporu ustępującego miejsca radosnej akceptacji. Wyczuwał za tym prawdziwe przerażenie, zamaskowane hedonistycznymi iluzjami Karrila, które stępiły jego ostrze. Wystarczająco, pomyślał Damien, by dad mi szansę. Ciężko dysząc, podniósł się z ziemi. Czuł bolesne obrzmienie w kroczu, a kiedy kolejna ręką wysunęła się z ziemi i dotknęła go, krzyknął, gdyż z tego miejsca popłynęły fale oszałamiającego bólu i rozkoszy. Chwycił rękę Karrila i pozwolił się prowadzid, akceptując zmienione przez demona wrażenia, które atakowały go raz po raz. W pewnej chwili, na krótko, dostatecznie wyraźnie ujrzał rzeczywisty świat, aby spojrzed przed siebie, wypatrując kooca tej drogi. Jednak jak okiem sięgnąd ziemię pokrywała warstwa ciał, zalegających stertami wszędzie wokół. Zrozumiał, że nie będzie temu kooca. Już miał wrażenie, że spędzili tu całą wiecznośd. Każde opadające go wspomnienie zdawało się trwad wieki, a dalsza częśd podróży... Wydał zduszony okrzyk, uświadamiając sobie jeszcze większe niebezpieczeostwo, jakie mu groziło i gdy następne wspomnienie usiłowało pociągnąd go w przeszłośd, Damien zaczął z nim walczyd, próbując odzyskad poczucie czasu. W koocu zaczął w myślach odliczad sekundy, chociaż wciąż wydawało mu się, że ucieka przez Puszczę Łowcy. Raz zarazem, we snach ofiar Łowcy, umykał, cierpiał, pożądał i ginął przez cały czas słysząc w myślach tykanie ogromnego zegara, odmierzającego chwile istnienia jego ciała. Minuta. Dwie. Dziesięd. Godzina... To się nigdy nie skooczy, pomyślał ponuro, chyba że z mojej woli. Spróbował uwolnid się od dręczących go koszmarów i ocenid sytuację. Jeśli do tej pory zdołali pokonad jakąś
częśd drogi, to nie było tego widad. W zasięgu wzroku nie dostrzegał jej kooca. A Karril, który przedziwnymi manipulacjami pomagał mu zachowad zdrowe zmysły, wyraźnie słabł na skutek długotrwałego wysiłku. Z odwagą zrodzoną z rozpaczy Damien wyprostował się i pogroził pięścią szaremu niebu. 189
- Niech was szlag! - wrzasnął głosem tak ochrypłym, że ledwie podobnym do ludzkiego. - Wiecie, że tu jesteśmy! Wiecie, dlacze go przyszliśmy! Po co te gierki? Zimna dłoo zacisnęła się na jego kostce i znów wróciły wspomnienia. Zdołał zachowad przytomnośd wystarczająco długo, żeby dokooczyd wyzwanie. - Boicie się?! - wrzasnął. - Boicie się jednego człowieka i leżu? Obawiacie się, że jeśli wytrzymamy ten koszmar, to pokrzyżujemy wam plany? - Nie - szepnął niespokojnie Karril. Nie wiesz, co oni mogą zrobid... Wiem, co się stanie, jeśli nic nie zrobią, pomyślał ponuro Da-mien, gdy jego umysł ponownie zalały okropne wizje. Ołowiane niebo już zaczęło ciemnied i wielkie słooce oraz zasłana ciałami ziemia zmieniły się w spowite nocą zarośla Puszczy... Nagle usłyszał głuchy pomruk pod nogami, tak podobny do ryku wulkanu, że o mało nie odwrócił się, by sprawdzid, czy tuż za ich plecami nie otworzył się nowy krater. Karril jednak trzymał go mocno i Damien nie mógł się obejrzed. Kolejny wstrząs targnął ziemią i wydało mu się, że ciała wokół zaczynają się odsuwad, tworząc przejście. Ręka, która trzymała go za nogę, puściła ją i poczuł niewypowiedzianą ulgę, po raz pierwszy od kilku godzin w pełni odzyskując władzę nad swoim umysłem. - Karrilu... - zaczął. - Jesteś samobójcą, wiesz? - Demon ze zdumieniem i podziwem potrząsnął głową. - Na Ernę, jak udało ci się przeżyd tak długo? Ziemia rozstąpiła się z rykiem, tworząc ogromną czarną czeluśd tuż u ich stóp. Ciała przelatywały przez jej krawędź i spadały w przepaśd, nadal kurcząc się w śmiertelnym taocu. Damienowi wydawało się, że jęczą przy tym... a może tylko jakiś piekielny, wiejący w tej otchłani wiatr imitował ten dźwięk? Instynktownie cofnął się, ale demon nie pozwolił mu odejśd. - Ty to zawezwałeś - warknął. Teraz zrób z tym coś. Na widok tej czarnej otchłani mdliło go z przerażenia, ale w głębi serca wiedział, że Karril ma rację. Oprawcy Tarranta z pewnością wiedzieli o ich obecności tutaj i odpowiedzieli na rzucone im wyzwanie. Teraz było za późno, żeby je cofnąd. Odrzucając ich za-
proszenie, rozgniewałby ich tak, że mogliby na zawsze zamknąd tę drogę. 190
Powoli podszedł na skraj przepaści i zerknął w nią. Chociaż swymi ludzkimi oczami nie mógł dostrzec żadnych szczegółów, inne zmysły sygnalizowały mu jakiś ruch w tych ciemnościach, obecnośd czegoś, co wiło się, prężyło i... czekało. W nozdrzach poczuł odrażający smród, aż nazbyt podobny do tego, jaki panował w pokoju, z którego zniknął Tarrant. Damien ledwie zdołał znieśd tamten zapach. Czy poradzi sobie teraz z jego piekielnym źródłem? Kiedy tak spoglądał w przepaśd, nagle opadły go wątpliwości. No cóż, powinieneś pomyśled o tym, zanim tu przybyłeś, kapłanie. Teraz już za późno. Tylko w tym jednym miejscu, w którym stał, krawędź przepaści nie opadała pionowo, lecz łagodniejszym i skalistym zboczem. Najwyraźniej była to jedyna droga na dół - poza samobójczym skokiem. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie Karrilowi, Damien z mocno bijącym sercem wyśliznął się z rąk demona i zaczął schodzid. W czarną, rozdartą czeluśd. W ciemnośd tak gęstą, że mimo padającego z góry światła, pod wpływem którego krawędź rozpadliny wydawała się płonąd, Damien nie widział nawet konturów swojej wyciągniętej ręki, nie mówiąc już o otoczeniu. Potem mrok zamknął się mu nad głową, zupełnie go oślepiając. Damien głęboko oddychał, usiłując opanowad nagły atak klaustro-fobii. Wreszcie, kiedy znów był w stanie się ruszad, zaczaj po omacku dalej schodzid zboczem. Gdy ścieżka znikała mu z oczu, Damien zwalczał panikę i przeczekiwał to. Otaczająca go ciemnośd była gęsta, lepka i cuchnąca, ale poczucie zagrażającego mu niebezpieczeostwa zepchnęło ten fakt w głąb świadomości; Wraz z bólem licznych ran, piekących od nowa pod dotknięciem mroku. - Karrilu? - szepnął. - Jesteś tu? - Niestety. Damien wyczuł jego obecnośd i wyciągnął rękę. Po sile, z jaką uścisnął ją Karril poznał, że demon czuje się w tym miejscu równie nieswojo jak on. Nagle Damien ucieszył się, że Karril przybrał kobiecą postad. Wprawdzie nie miało to żadnego znaczenia - demon pozostawał demonem - ale, nawet znając prawdę, czułby się jak idiota, gdyby trzymał za rękę mężczyznę.
Dzięki Bogu za przezornośd Karrila. Coś otarło się o jego nogę i Damien poczuł głębokie obrzydzenie, które skręciło mu wnętrzności, ścisnęło gardło, wypełniło umysł obrazami nienawiści i zniszczenia, które natychmiast zniknęły. Co...? 191
Potem coś dotknęło jego pleców i przez moment poczuł przypływ szaleoczej zazdrości, pod wpływem której opuścił go rozsądek. To również szybko minęło, znikając w otaczającym ich mroku, gdy tylko stracił kontakt ze źródłem tego uczucia. - Wytwory nienawiści - szepnął Karril. - Furii. I jeszcze gorzej. Są tutaj wszelkie rodzaje zła, jakie kiedykolwiek uczynił człowiek, obdarzone przez planetę niezależnym życiem. Gromadzą się tu, przy ciągając się wzajemnie, aż dzięki swej liczebności osiągną taki ro dzaj świadomości, jakiej nie zdoła uzyskad żaden pojedynczy demon. Damien poczuł na sobie spojrzenie demona. Czy Iezu potrafił widzied w ciemnościach? - Oto twój Bezimienny, kapłanie. Największe zło Erny. Tak jak wszystko inne, wytwór twojego gatunku. - Damien poczuł, że niby-Rasya odwróciła się, jakby spoglądała w dół. - A ponadto wy jątkowo kiepski gospodarz. Już miał coś powiedzied, gdy usłyszał szept: Widzę Intruzi! Nie wolno Odejdźcie Odejdźcie Widzę Najście! Uderzyd Zniszczyd A potem wyższy głos, dźwięczniejszy, który zdawał się składad z tysiąca innych: Spójrz na to, co chciałeś zobaczyd, kapłanie. Poznaj twoją niemoc. Kilka metrów od Damiena pojawiła się postad, oświetlona nieziemskim blaskiem. Upiorna poświata otaczała człowieka wiszącego w powietrzu, jakby przywiązanego do jakiejś ramy, która pozostawała niewidoczna. Lśniła, odbijając się od wypolerowanych powierzchni sprzączki pasa, guzików i haftów, lecz otaczająca ją ciemnośd pochłaniała ten blask, zanim zdążył ukazad jakieś szczegóły otoczenia. W mroku był doskonale widoczny tylko ten mężczyzna, z twarzą tak wykrzywioną bólem, że trudną do rozpoznania, oraz okrywające jego ciało strzępy odzienia, poszarpane i wyblakłe. - Gerald - szepnął Damien. Łowca był przywiązany w takiej
samej pozycji, jak niegdyś nad 192
ognistym gejzerem: z szeroko rozłożonymi ramionami i nogami rozsuniętymi tylko tyle, by wystarczyło miejsca na pęta Jednak tam, gdzie Hegemon Lemy użył zwykłego żelaza, Bezimienni zastosowali straszliwsze więzy. Pętające Tarranta liny płonęły własnym, nieziemskim blaskiem, drgając i wijąc się jak żywe stworzenia. Damien ze zgrozą zauważył, że na jego widok jedna z nich unosi się, a potem -najwidoczniej uznawszy go za niegroźnego - ponownie jak wygłodniałe zwierzę wbija się w mięśnie przedramienia Łowcy, pozostawiając za sobą pasmo skwierczącego ciała Teraz, kiedy już wiedział, czego szukad, Damien dostrzegł, że inne „liny" były takimi samymi wężopodobnymi stworami, które wnikały w ciało Łowcy i wyskakiwały zeo, przy każdym poruszeniu paląc je niczym kwas. Nie był zdziwiony, że Karril puścił jego rękę i nie chciał podejśd bliżej. Patrząc na udręczone oblicze Tarranta, widząc go tak pogrążonego w bólu, że nawet nieświadomego ich obecności, Damien dziwił się, że Iezu zdołał dojśd tak blisko. Widzisz? - szepnął oślizgły głos, a drugi dodał: Twój Kościół pochwaliłby to. Usiłował skupid się na tym, po co tu przybył, na argumentach, jakie nim kierowały od czasu zniknięcia Tarranta. W obliczu tej okropnej sceny przyszło mu to z najwyższym trudem. Krzywił się przy każdym ruchu tych wężopodobnych stworzeo, domyślając się, jaki sprawiają ból. - Czy to ma byd kara? - zapytał. Oto jego wyrok. -Zajaką zbrodnię? W otaczających go ciemnościach wyczuł poruszenie. Jedna czy dwie z tych istot przeleciały obok, ale żadna go nie dotknęła. Za to, że zapomniał, kim jest i jaka moc utrzymuje go przy życiu. Za zbrodnię udawania, że jest człowiekiem. - Musiało to byd coś strasznego, skoro przekreśliło dziewięd wieków wiernej służby. Powiedzcie mi, co to takiego. Byłeś przy tym, kapłanie. Czyżby w tym głosie brzmiał gniew? Damien usiłował nie okazywad strachu. - Nie wiem, o co wam chodzi.
Uratował cywilizację od zagłady, szepnął głos w jego umyśle. Zapobiegł rzezi, którą wszyscy mogliśmy się pożywid, oznajmił inny. 193
Dał waszemu Patriarsze broo, jakiej nie powinien mied żaden sługa Kościoła. - Co takiego? - Damien spojrzał na Tarranta i zmrużył oczy, gdy zrozumiał, o czym mówią te głosy. Ty sukinsynu! Zrobiłeś to! Sam nie wiedział, czy jest bardziej zdumiony, czy zły. Jakże zdespero wany musiał byd Łowca, skoro podjął takie ryzyko? Z trudem oderwał wzrok od Tarranta i znów odwrócił się do niewidzialnych istot. Miał odpowiedź na ich argument, a także na wszystkie inne, jakie mogłyby wysunąd. - Wszystko, co uczynił, zrobił dla waszego dobra. Cokolwiek robił, chciał tylko pozostad przy życiu, aby nadal wam służyd. Nieważne Nieważne Nieważne Zdrajca! Damien miał zamęt w myślach i z najwyższym trudem prowadził tę rozmowę. -1 co z tego? Chcecie trzymad go tu w nieskooczonośd? Taki macie zamiar? Dopóki nie zapadnie wyrok Dopóki nie zerwiemy paktu Zdrajca! - To wyrok śmierci - powiedział. Czy tyle jest warte dla was dziewięd wieków służby? Czuł, że coś poruszyło się w mroku, niczym wzbierająca fala, szykująca się, by na niego runąd. Kolejny głos był głębszy i o wiele dźwięczniejszy, a rozległ się w głuchej ciszy. Szepty innych utonęły w tym potężniejszym głosie. Odbieramy dar, na jaki już nie zasługuje. To, co potem uczyni, to jego sprawa. - Skazujecie go na śmierd. Znów miał to niepokojące wrażenie, że coś wzbiera w ciemności, cofając się niczym morska fala. Strach przeszył go palącymi włóczniami, ale Damien czuł, że nie może okazad lęku i musi stawid temu czoło. Nie obchodzi nas, czy przeżyje, czy umrze. - Wasz wyrok oznacza dla niego śmierd - nalegał. Wyczuwając teraz, że za tym głosem kryje się nieprzyjazna inteligencja, o wie le większa od tej, z jaką spotkał się dotychczas. - Wiesz o tym. On
194
też to wie. -1 zaryzykował: - Sprawdź to sam, jeśli wątpisz w moje słowa. Coś mrocznego i potężnego przemknęło obok, niemal dotykając jego policzka. Dąmien z trudem powstrzymał okrzyk przerażenia. Boże w niebiosach! Co by się stało, gdyby to coś naprawdę go dotknęło? Potem usłyszał przeraźliwy krzyk i odgłos szamotaniny. Jakiejkolwiek Sztuki używał ten stwór, z pewnością było to bolesne. Przepraszam, przesłał myśl Tarrantowi, modląc się, żeby ten go usłyszał. Me było innego sposobu. W koocu szamotanina za jego plecami ucichła i uświadomił sobie, że stwór mroków wrócił na swoje miejsce. Mówisz prawdę, burknął do Damiena. To jednak nie nasza sprawa. - Służył wam przez dziewięd wieków - rzucił mu wyzwanie Dąmien. - Torturował, zabijał i okaleczał całe pokolenia, a wszyst ko w waszym imieniu. Przekształcił szmat ziemi, aby zaspokajad swój apetyt - wasz głód - i stal się legendą, którą będziecie się ży wid długo po jego śmierci. - Zrobił dramatyczną przerwę, a serce waliło mu jak młotem. - Chyba za te wszystkie przysługi zasługu je na jakąś szansę, prawda? Może, szepnął cieoszy głos, a inne powtórzyły tę myśl. Wrażenie obecności złowrogiej siły lekko osłabło, za co Dąmien dziękował losowi. Czy tamten większy stwór zaakceptowałby jego punkt widzenia? Po raz pierwszy zrozumiał, przez co przeszedł Tarrant, składając swoje życie w ręce istoty, która co chwila zmieniała swoją postad. Może powinniśmy osądzid go na podstawie tego, z kim przestaje. Bronisz go, jakby byt jednym z twoich wiernych, kapłanie. Gdyby naprawdę był taki zły, jak twierdzisz, żaden człowiek nie stanąłby w jego obronie. - On jest mi potrzebny! - warknął Dąmien, starając się mówid obo jętnym tonem, wyzutym z wszelkich ludzkich uczud. - Potrzebuję go jako narzędzia i nie dbam o to, co się potem z nim stanie. Niech go pochłonie piekło, jeśli tego chce. Bóg wie, że na to zasłużył. Wokół panowała cisza. Dąmien rozpaczliwie obejrzał się, szukając Karrila, lecz nie dostrzegł go w ciemnościach. Czy ten argument poskutkuje? Najwyraźniej reakcja
Bezimiennego w takim samym stopniu wynikała z tego, jaką formę przybrał w danym momencie, co z wagi przedstawionych mu argumentów. Czy korzystny był fakt, że przez większośd tej rozmowy Dąmien słyszał tylko jeden głos, czy też łatwiej byłoby mu przekonad te oderwane głosy, które trzepotały wokół niczym owady? 195
W koocu, po kilkuminutowym milczeniu, głosy wyszeptały: Wyrok zapadł. Spojrzał na Tarranta, a potem ponownie w mrok. - Jaki? - zapytał. Śmierd może go sobie wziąd. Jednak nie zginie z naszej ręki. Zapadła cisza, w której Damien słyszał pulsowanie własnej krwi w skroniach. Za miesiąc od tej chwili, utrzymująca go przy życiu umowa wygaśnie. Jeśli wcześniej zdoła zapewnid sobie inny sposób przetrwania, niech się nim cieszy. Jeśli nie, pójdzie do pieklą. Dopilnujesz, żeby dowiedział się o tym wyroku. - Tak - wyszeptał, oszołomiony zwycięstwem. - Oczywiście. Z otaczającej Tarranta ciemności napłynął straszliwy smród, odór tak ohydny, że żołądek Damiena gwałtownie zaprotestował. Ciepła, gorzka żółd podeszła mu do gardła i z trudem połknął ją, gdy żywe liny odwinęły się z kooczyn Łowcy, uwalniając go. Śmignęły w ciemnośd, znikając mu z oczu. Pozostała tylko jedna, owinięta jak wąż wokół szyi neohrabiego. Zostawimy mu to, aby pamiętał o naszej potędze. Nagle wężopodobny stwór uderzył Tarranta w twarz, tak silnym i błyskawicznym ruchem, że ciosowi towarzyszył odgłos podobny do trzaśnięcia batem. Łowca przeraźliwie krzyknął i wyprężył się z bólu. Potem ostatnie z tych stworzeo również wycofało się, pozostawiając bezwładnie leżące na ziemi ciało Tarranta Niczym worek kości, tak udręczone, wygłodzone i wyczerpane, że zabrakło w nim nawet siły, by krzyknąd, gdy uderzyło o skałę. Poświata zaczęła przygasad i Damien miał wrażenie, że głosy ucichły. - Karrilu? - odważył się zapytad. Możesz coś zrobid? Usłyszał jakiś szmer i po chwili demon stanął u jego boku. - Masz. - Niby-Rasya podała mu świeczkę - a raczej chyba ilu zję świecy - której nikły blask wystarczył, by oświetlid twarz Tar ranta. Damien delikatnie obrócił Łowcę na plecy. W miejscu, gdzie uderzył go stwór, pozostała czerwona lśniąca blizna, biegnąca od szczę ki po kącik oka. Ciało było lekko spuchnięte, jakby po źle zabliźnio nej ranie, jeszcze pogarszając efekt. To mu się spodoba, pomyślał po
nuro. Oczy neohrabiego były szeroko otwarte, ale szklistej nieruchome, ze źrenicami tak rozszerzonymi z bólu, że nie było widad śladu tę czówki. No i dobrze, pomyślał Damien. Nie ma tu na co patrzed. Szykował się, by zarzucid sobie na ramię bezwładne ciało Łowcy, i zadrżał na myśl o tym, którędy będzie musiał je nieśd. 196
- Powiedz mi, że powrotna droga jest łatwiejsza - poprosił Karrila, - Jest łatwiejsza zapewnił go demon. Damien spojrzał nao z niedowierzaniem. - Naprawdę, przysięgam. Niby-Rasya wyciągnęła rękę, jakby chciała pogładzid policzek Łowcy, ale zaraz ją cofnęła. Bala się dzielid jego ból? - Teraz już go masz. Mogę poprowadzid cię prosto do domu. - Dzięki Bogu - mruknął kapłan. Jeszcze przez chwilę klęczał u boku Tarranta, cały obolały z wysiłku. Potem wprawnym ruchem zarzucił bezwładne ciało na lewe ramię i wstał. Zgiął się pod ciężarem - a przynajmniej takie miał wrażenie lecz poczucie zwycięstwa nieco łagodziło wysiłek. No, przestrzegł się w duchu, raczej częściowego zwycięstwa. Kiedy z Tarrantem na plecach odwrócił się, by pójśd za Karri-lem, pomyślał: Daj Boże, żeby to wystarczyło.
20 o, no. Spójrz, kto nadchodzi. Narilka oderwała wzrok od gabloty, czyściła, i pobladła, Dktórą zobaczywszy mężczyznę zbliżającego się do sklepu. Gresham dostrzegł, że zesztywniała, ponieważ zapytał: - Co jest, Nari? Coś się stało? - Nie - szepnęła, starając się, by zabrzmiało to przekonująco. Nie widziała Andrysa od tamtego pożegnania przed jej mieszkaniem. Nie dawał żadnego znaku życia oprócz tego, że płacił w terminie za wykonane prace. Ten brak kontaktu przestraszył ją, zmieszał i zdziwił. Czyż tamtej nocy nie czuł do niej czegoś, co powinno było skłonid go do wizyty? Czy człowiek może tak obnażyd swoją duszę, a potem znów się zamknąd, jakby nic się nie stało? A może to tylko gra, należąca do rytuału uwodzenia, w którym był tak dobry...? W takim razie, dlaczego nie pojawiał się, żeby odebrad wygraną? Przerażało ją to, że była zła i traciła panowanie nad sobą. Gdyby inny mężczyzna postąpił w ten sposób, skreśliłaby go albo wzięła sprawy we własne ręce i sama nawiązała z nim kontakt. W tym przypadku nie potrafiła się na to zdobyd. Źle sypiała, albo w ogóle nie mogła zasnąd, dręczona tęsknotą, która była bardziej czystym pociągiem seksualnym niż czymkolwiek innym. Wyczuła u niego taką samą reakcję, kiedy ją pocałował. A więc dlaczego nie wrócił? Jeśli dla niego była to tylko przelotna chwila przyjemności, rutynowy podbój, to czemu ona nie potrafi o nim zapomnied? Teraz przechodził przez ulicę i nie ulegało wątpliwości, dokąd zmierzał. Z mocno bijącym sercem ułożyła kilka ostatnich noży do ciasta, po czym się wyprostowała. Wygładziła rękami sukienkę w rozpaczliwej próbie uporządkowania stroju, chociaż w duchu karciła się za taką dziecinadę. Czy naprawdę sądziła, że kilka fałdek uczyni jakąś różnicę? Potem drzwi otworzyły się, zabrzęczały srebrne dzwoneczki 198
i Andrys wszedł do środka. Przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem szybko odwrócił wzrok. Czy na jego twarzy widziała wstyd, obawę, czy po prostu brak zainteresowania? Nagle wpadła w panikę, gdy uświadomiła sobie, że nie potrafi już z niej niczego wyczytad. - Mer Tarrant. Co za przyjemnośd. Gresham wyszedł zza kontuaru i wyciągnął rękę. Robiąc to, z lekkim niepokojem zerknął na Narilkę, która zrozumiała, co oznacza ta mina. Czy coś się stało? Skrzywdził cię? Z żalem w sercu nieznacznie pokręciła głową. Nie, nie skrzywdził jej. Sama wyrządziła sobie krzywdę. - Otrzymałem wiadomośd. - Skinął głową Narilce. (Z jakim dystansem! Znów był kimś obcym, jakby ich ostatnie spotkanie nigdy nie miało miejsca). Potem uścisnął dłoo Greshama, witając się z nim. Naprawdę wszystko gotowe? - Myślę, że będziesz bardzo zadowolony, panie. - Gresham ponownie zerknął na Narilkę, która odwróciła się. W obecności An-drysa Tarranta czuła się naga, bezbronna. Błogosławiona Saris! Jak w tak krótkim czasie zdołał aż tak zawrócid jej w głowie? - Proszę na zaplecze. Wszystko przygotowałem. Przeszli na zaplecze, zamykając za sobą drzwi. Po chwili wahania Narilka poszła za nimi. Z przyzwyczajenia zamknęła frontowe drzwi na zatrzask, żeby nikt nie mógł wejśd do nie pilnowanego sklepu. Zastanawiała się, czy to ma jakiś sens. Czy cokolwiek ma sens, jeśli on traktuje ją jak obcą osobę. Dołączyła do nich w chwili, gdy dotarli do stołu. Gresham wyjaśniał Andrysowi najważniejsze etapy wykonanej pracy, jakby sądził, że nie poinformowany o nich klient nie zdoła docenid jakości korony i zbroi. Nawet stojąc za plecami Andrysa, Narilka widziała, jak zesztywniał na widok ukooczonego napierśnika. Pragnęła go dotknąd, przekazad mu poprzez dotyk ramienia łub ręki, że nie jest sam, bo ona zna jego cierpienia i pomoże mu je znieśd. Jednak taki gest należał do innego świata, do snów, w których królowały takie kruche gesty. Nie tutaj. - To jest... - Głęboko zaczerpnął tchu, jakby zbierał się na odwa gę. - Wspaniałe. Istotnie było. Gresham powiesił napierśnik na manekinie, razem z
dopasowanymi naramiennikami i nałokietnikami umieszczonymi na właściwych miejscach. Na zbroi płonęło złote słooce, rywalizując 199
blaskiem z samym Rdzeniem, a otaczające je, precyzyjnie wyryte postacie były niewątpliwie najznakomitszym dotychczas dziełem Gresha-ma Aldera. Wypukłośd pancerza nie imitowała kształtu ludzkiego torsu, ale doskonale go podkreślała Kiedy Narilka wyobraziła sobie silne ramiona Andrysa obleczone tą zbroją, łzy stanęły jej w oczach. Gresham przytwierdził do manekina drut, na którym umocował koronę i kiedy Andrys zaczął ją oglądad, Narilka zarumieniła się z dumy. Niewątpliwie było to najlepsze dzieło, jakie kiedykolwiek stworzyła. W tej filigranowej ozdobie odzwierciedlił się nie tylko jej wspaniale rozwinięty z biegiem lat talent, ale także artystyczna wrażliwośd i uczucia, jakie obudził w niej Andrys. Teraz, patrząc, jak ogląda jej dzieło, i pamiętając jego oziębłe powitanie, jeszcze bardziej żałowała, że tak się obnażyła. - Po prostu wspaniałe. - Westchnął. - Znacznie lepsze od ory ginału. Zobaczyła, że Gresham pęcznieje z dumy, i pożałowała, że sama nie ma na to ochoty. Dlaczego nie mogła słyszed tylko jego słów i nie wyczuwad kryjącego się w nich cierpienia? Dlaczego wciąż się nim przejmuje? - Chciałbyś przymierzyd, panie? zapytał Gresham. Zobaczy ła, że Andrys zesztywniał, i domyślała się, co w tym momencie czuł, ale nie mógł odmówid. Skinął głową i zrobił taki ruch, jakby chciał pomóc Greshamowi zdjąd zbroję z manekina. Mistrz powie dział mu, że jest gościem, najmilszym klientem i jako taki wyma ga obsługi. Andrys stał spokojnie, gdy Gresham kolejno zdejmo wał elementy zbroi z manekina. Narilka stanęła tak, by móc obserwowad jego profil. Współczuła mu. Nienawidziła go. Chcia ła byd gdzieś daleko stąd albo przyśpieszyd czas tak, by ta udręka szybciej się skooczyła. Zobaczyła, jak zadrżał, gdy Gresham założył mu napierśnik, ale dostrzegła to tylko dlatego, że oczekiwała takiej reakcji. Gresham niczego nie zauważył. Patrzyła, jak wkłada mu naramienniki, mocno zapinając paski na rękawach koszuli. Wiedziała, że dla niego są okowami, wiążącymi go z przeszłością, o której
wolałby zapomnied. Kiedy Gresham zapinał mu nagolenniki, współczuła Andrysowi całym sercem i nienawidziła się za to. Ten mężczyzna odepchnął ją, dlaczego nie mogła przestad o nim myśled? Gresham zdjął koronę z wieszaka i podał Andrysowi, który chwycił ją i umieścił sobie na głowie. Widziała, jak pobladł, gdy ta pięknie 200
rzeźbiona obręcz ze szlachetnego kruszcu otoczyła jego skronie. Na moment zamknął oczy i Narilka przestraszyła się, że zaraz zemdleje. Gresham był zajęty ustawianiem lustra i niczego nie zauważył. Po chwili Andrys mógł zobaczyd w lustrze postad, która równie dobrze mogłaby zejśd z kart zbioru baśni. Albo romansu. Lub horroru, pomyślała Narilka, wyczuwając, co czuł, kiedy spoglądał w lustro. Wiedziała, że przez tych kilka minionych tygodni zbierał odwagę, by znieśd ten moment i nie zdradzid się przed obcymi. - Brak mi słów - wymamrotał, a Gresham rozpromienił się, bio rąc to za komplement. Dłoo Andrysa dotknęła złotego słooca na środ ku piersi. Powiódł palcami wzdłuż promieni. - To przekracza wszel kie moje oczekiwania. A potem obrócił się do Narilki, która przez chwilę ujrzała w jego oczach udrękę, jaka rozdzierała mu duszę. Słyszała jego niemy krzyk, gdy zmuszał swój głos i ciało do przestrzegania grzecznościowych form, skrywając cierpienie. - Piękniejsza od oryginału - szepnął, a potem pospiesznie umknął spojrzeniem. Jakby się obawiał tego, co mógłby zobaczyd, gdyby dłużej patrzył w jej oczy. Nie mogąc dłużej tego wytrzymad, odwróciła się, gdy obaj zdejmowali zbroję. Była oszołomiona i przestraszona swoim zachowaniem. Dlaczego każde wypowiedziane przez niego słowo było jak nóż wbity w jej serce? Jak to się stało, że był w stanie tak ją ranid? Po chwili uświadomiła sobie, że Gresham o coś ją prosi. Poszła i przyniosła mu notatnik w skórzanej okładce. Tak, mówił, z przyjemnością prześle to pod wskazany adres. Oczywiście, odpowiada mu ten termin. Jeśli szanowny pan jeszcze życzy sobie czegoś, czegokolwiek, Gresham z przyjemnością wykona zamówienie, cokolwiek by to było. Przyjęła czek od Andrysa, nie patrząc mu w oczy, i drżącą ręką wystawiła pokwitowanie. No tak, pomyślała. Już nigdy go nie zobaczę. Tak będzie lepiej, prawda? Czy naprawdę chciałaby związad się z takim człowiekiem jak on? Niech prowadzi takie gry z kobietami, które to lubią. Na świecie jest ich pełno, prawda? Mimo to z żalem patrzyła, jak
odchodzi. Machinalnie zmięła w dłoni kopię pokwitowania. Kiedy szedł wąską uliczką, aby na zawsze zniknąd z jej życia, usłyszała wewnętrzny głos: Jak możesz pozwolid mu odejśd? Bez słowa wyjaśnienia, bez przeprosin? Czy nie zasługujesz na nie? Czy nie wykorzystał cię, chociaż delikatniej niż inni? Dlaczego stoisz tu i godzisz się z tym? 201
Wstrząśnięta, popatrzyła na właściciela sklepu. - Greshamie... - Zrób to - powiedział jej. Miał ponurą miną i patrzył na Naril-kę z dezaprobatą, ale kiwnął głową na zgodę. Nie musiał mówid nic więcej. Ruszyła do drzwi, a potem przypomniała sobie o pokwitowaniu, które trzymała w dłoni. Niezdarnie usiłowała je wygładzid, ale Gresham podszedł do niej, wyjął jej z ręki pomięty papier i delikatnie pocałował dziewczynę w czoło. - Idź - szepnął. Wyszła. Andrys zdążył minąd dwie przecznice, zanim go dogoniła. Narilka zrównała z nim krok i czekała, aż ją zauważy. Gdy zobaczył dziewczynę, gwałtownie pobladł. Przystanął, ale miała wrażenie, że zrobił to, ponieważ nogi odmówiły mu posłuszeostwa, a nie dlatego, że chciał z nią porozmawiad. - Dlaczego? - zapytała. - Powiedz mi tylko to, dobrze? Bez uprzejmych kłamstw czy wykrętów. Po prostu powiedz. Otworzył usta i znów je zamknął. Widziała napięte mięśnie szczęk, występujące na czole żyły. W koocu odwrócił głowę i niemal bezgłośnie szepnął: - Nie chciałem cię skrzywdzid. - Do diabła, a jak myślisz, co zrobiłeś? - Łzy napłynęły jej do oczu. Żałowała, że nie umie ich powstrzymad. - Nie uważasz, że zraniło mnie twoje milczenie w sklepie? Myślisz, że nie cierpiałam, kiedy unikałeś mnie przez tyle dni? Czy to także robiłeś dla mojego dobra? Skrzywił się, ale nie odwrócił od niej. - Nic o mnie nie wiesz - odparł ochrypłym szeptem. - Nie rozumiesz, co ryzykujesz... - A więc wyjaśnij mi to! Wyciągnęła rękę i złapała go za rękaw koszuli, obracając Andrysa twarzą do siebie. Siła, z jaką to zrobiła, zaskoczyła ich oboje. - Do licha, pozwól, że sama będę decydowała za siebie! Jestem dorosłą kobietą, a nie bezmózgą lalką, która nie potrafi myśled! Chyba nie uważasz, że brakuje mi inteligencji? Jakaś handlarka z zaciekawieniem przyglądała się im zza straganu z warzywami po drugiej stronie ulicy. Narilka nie zważała na to. W tym momencie liczył się dla niej tylko
stojący przed nią mężczyzna. Miała wrażenie, że w jego oczach zabłysły łzy. Dobrze, pomyślała gniewnie, a więc ty też cierpisz. Może kiedy będziesz cierpiał tak samo jak ja, uda nam się do czegoś dojśd. 202
- Posłuchaj - powiedział czule, kładąc dłonie na jej ramionach, ściskając je ciepłymi palcami. - Ciąży na mnie... klątwa. Rozumiesz? Niszczę wszystko, czego dotknę. Każdego, kogo kocham. Nie chcę, żeby to przydarzyło się tobie. - Andrys... - Nie mogę cię prosid, abyś narażała się na takie ryzyko. Nie chcę cię mieszad... - Kocham cię. - Te słowa bezwiednie padły z jej ust, lecz zaledwie je wypowiedziała, zrozumiała, że są prawdą. - Nie odpychaj mnie. Proszę. - O, Boże. - Odwrócił się plecami do niej i ukrył twarz w dłoniach. Zsunięty przy tym ruchu rękaw odsłonił wąską, świeżo zagojoną bliznę na nadgarstku. - Nie rób tego. Nie chcesz mnie. Nie chcesz moich problemów. Delikatnie położyła dłoo na jego ramieniu. - Nie musisz stawiad im czoła samotnie - powiedziała. Przecho dząca obok kobieta z pieskiem gapiła się na nich przez chwilę, a po tem szybko odeszła. - Jeśli tylko zechcesz. Zaczerpnął tchu, drżąc, a potem przetarł ręką oczy, rozmazując łzy na policzkach. - Nie wiesz, do czego zmierzam szepnął ochryple. - Nie wiesz, co próbuję zrobid i jakie to niebezpieczne... Wahała się tylko przez chwilę. - Wiem, że chcesz zabid Łowcę. Wiem, że on jest z twego cia ła i krwi. To ten człowiek z rysunku, który mi pokazałeś. Wiem... - Przypomniała sobie, jak cierpiał w sklepie i jak się przeraził, kie dy pierwszy raz przymierzył zbroję. Wiem, że na samą myśl o tym serce pęka ci z bólu. Szeroko otworzył oczy ze zdziwienia i wyczuła w tym nie zadane pytanie: Skąd o tym wiesz? Jednak nie wypowiedział go, tylko rzekł: - A zatem wiesz, co mi grozi. Rozumiesz, że jeśli on się dowie, co zamierzam, na pewno zaatakuje mnie, a wtedy każdy, kto stanie mu na drodze... - On nie może mnie skrzywdzid powiedziała, czując, że serce znów zaczęło jej mocniej bid, gdy zrozumiała wydźwięk tych słów. - Co takiego? Co przez to rozumiesz? - Obiecał, że nigdy mnie nie
skrzywdzi. A on dotrzymuje słowa, Andrysie. Przekonałam się o tym. Teraz i w jej oczach zabłysły łzy. Szybko otarła je wierzchem dłoni. Widzisz? Jestem bezpieczna. 203
Bezpieczniejsza niż ty, ukochany. - Jak to...? Opowiedziała mu o wszystkim. O przypadkowym spotkaniu na pustej drodze, przed laty. O tym jak została porwana z miasta przez zamaskowanych ludzi. O trzech nocach, podczas których była zwierzyną, i o tym, że Łowca dotrzymał obietnicy, kiedy ją rozpoznał. - On mnie nie skrzywdzi powiedziała cicho. - Dlatego nie od trącaj mnie ze względu na moje bezpieczeostwo. Jeśli mnie nie chcesz, to co innego... ale nie rób tego dla mnie. Dotknął dłonią jej policzka. To dotknięcie znów obudziło tak żywe wspomnienia, że musiała cofnąd się o krok i oprzed o ścianę najbliższego budynku. - Pragnę cię - szepnął i przysunął się do niej. Oparła się o szorstkie cegły, a on pocałował ją, wkładając w to całą duszę. Nie był to delikatny pocałunek, jak poprzednim razem, lecz mocny, rozpaczliwy i namiętny. Przepełniał go strach, samotnośd i pożądanie, a kiedy Andrys w koocu oderwał wargi od jej ust, Narilka drżała z emocji, jakie w niej wzbudził. - Popełniasz wielki błąd - ostrzegł Andrys, wodząc palcem po jej szyi. Zadygotała pod tym dotknięciem. Myślała o tym, w co też się wpakowała. - Może - szepnęła. Niejasno zdawała sobie sprawę, że obok przechodzą jacyś ludzie, cicho wyrażając swoją dezaprobatę dla takiego zachowania w publicznym miejscu. Handlarka owoców wciąż się gapiła. - Spróbuję wyciągnąd z tego wnioski, dobrze? Żebym następnym razem mogła tego uniknąd. Wtedy pocałował ją znowu i tym razem nie było żadnych przechodniów. Żadnych handlarek. Ani Łowcy. Nikogo. Tylko on.
21 arrant leżał na obitej aksamitem kanapie w podziemiach świątyni CKarrila. Nie oddychał. Jego podarte jedwabne szaty zastąpiła gruba toga, miękka i wygodna, bogato haftowana. W tej nazbyt krzykliwej szacie wydawał się jeszcze bledszy i bardziej kruchy. Oczy miał zamknięte, a czoło lekko zmarszczone, jakby w napięciu, lecz były to jedyne oznaki życia. Nie licząc tego, że zaciskał dłonie na brzegach kanapy, jakby bał się z nią rozstad. Blizna nadal przecinała mu policzek - paskudna szrama, której brzydotę jeszcze podkreślała nieskazitelna uroda reszty twarzy. Oprócz tej jednej nie miał innych ran. Zagoiły się, uzdrowione przez Damiena, który sprawił, że wszystkie ślady przebytych cierpieo zniknęły z ich ciał, kiedy wracali do świata żywych. Wszystkie, poza tą jedną. - Przyniosłem mu krew - powiedział Karrił do Damiena - i są dzę, że wypił jej dośd, żeby przeżyd. Gdyby potrzebował więcej, mogę ją zdobyd. Nie dawaj mu twojej. - Dlaczego? Czy byłoby to niebezpieczne? Demon przeszył go spojrzeniem. - Wiesz, że wojna została wypowiedziana. Może nie w słowach, ale to niczego nie zmienia. Oszczędzaj siły i pilnuj się. Obu wam to się przyda. - Wyciągnął rękę i dotknął czoła Tarranta. - Myślę, że niebawem się ocknie. Zostawię was samych, żebyście mogli porozmawiad o... waszych sprawach. - Nie musisz tego robid. - Może nie dla ciebie, wielebny. Ale dla mnie? - Westchnął. -Złamałem tyle praw, że sam się dziwię, iż jeszcze tu jestem i mogę o tym mówid. Zostawmy to tak, dobrze? Od tej pory jesteście sami. Przez kilka ostatnich dni ryzykowałem tak często, że wystarczy mi do kooca życia. 205
Skinąwszy mu głową na pożegnanie, demon odwrócił się i ru- 1 szył w stronę schodów. - Karrilu. - Damien zaczerpnął tchu. Dziękuję. Demon przystanął. Nie odwrócił się. Zesztywniał, co wskazywało, że był wstrząśnięty. - Był moim przyjacielem - rzekł w koocu. - Żałuję, że nic wię cej nie mogę zrobid. Zamiatając stopnie aksamitną szatą, zszedł po schodach, opuścił podziemie i zamknął grube drzwi. Pozostawił za sobą głuchą i ponurą ciszę. Damien głośno odetchnął, usiłując ignorowad jej złowrogi ciężar. Wszędzie stały sięgające od podłogi do sufitu i pełne butelek stojaki, a między nimi okute żelazem kufry i drewniane skrzynki. I Nie zapytał Karrila, co w nich jest. Nie chciał wiedzied. Wystarczy, że poszukał schronienia w podziemiach pogaoskiej świątyni, nie musiał brad jeszcze na siebie grzechu aprobowania ich zawartości. Nie miałem dokąd pójśd, wyjaśnił w myślach - Tarrantowi, Patriarsze, sobie. Nigdzie indziej nie bylibyśmy bezpieczni przez tych kilka godzin, jakich on potrzebuje, żeby dojśd do siebie. Do licha. Był czas, gdy taki argument nie skłoniłby go do pozostania tutaj, wtedy opierałby się temu równie zaciekle, jak teraz bronił życia Łowcy. Kiedy zmieniło się to nastawienie? Kiedy zaczął widzied wszystko w innym świetle, tak że nie przejmował się już tym, kim jest on sam lub jego sprzymierzeocy, dopóki służyli jego celom? Z ciężkim westchnieniem sięgnął po pozostawiony przez Karrila dzban i kolejny raz napełnił sobie kielich. Od chwili, gdy obudził się w swoim pokoju w hotelu, dręczyło go pragnienie, którego nie był w stanie ugasid. Wciąż miał sucho w gardle. Czyżby to było pragnienie zrodzone ze strachu, a nie z potrzeby organizmu? Mo- I że widok piekła oraz zamieszkujących je istot pozwolił mu spojrzed z innej perspektywy na zatarg z Calestą i uświadomił, jak mało prawdopodobne było zwycięstwo w tej wojnie? Gerald Tarrant jęknął i poruszył się na pluszowej kanapie, jakby dręczony koszmarnym snem. Patrząc na niego, Damien nie po- I trafił zapomnied tysięcy kobiet zamieszkujących prywatne piekło Łowcy i zemdliło go na samo wspomnienie. I tego
człowieka uczynił swoim sprzymierzeocem? Kim był on sam, jeśli zaakceptował pomoc kogoś takiego? Wydając przeraźliwy jęk, Łowca zesztywniał i szeroko otworzył oczy. Przez chwilę wydawało się, że nie spogląda na komnatę, lecz 206
gdzieś w dal. Potem zadrżał, popatrzył na Damiena i najwyraźniej wszystko zrozumiał. - Gdzie jestem? - zapytał ledwie słyszalnym szeptem. - W świątyni Karrila. W piwnicy. - Karril? - Tarrant lekko zmarszczył brwi, usiłując zrozumied sens odpowiedzi. - Karril to Iezu. Dlaczego miałby...? - Nie pamiętasz? - Nie... nie jego... Pamiętam ciebie. Przyszedłeś po mnie. -1 ze zdumieniem w głosie szepnął: Przez... - Tak - uciął pospiesznie Damien. Nie chciał o tym mówid. -Przez to wszystko. Łowca zamknął oczy i wyciągnął się na kanapie. Jedną ręką dotknął twarzy w miejscu, gdzie skórę przecinała świeża blizna. Szczupłymi palcami zbadał szramę i Damien miał wrażenie, że wzdrygnął się przy tym. - Wróciliśmy, prawda? - szepnął neohrabia. - Dali ci miesięczne odroczenie. Nie pamiętasz? - Niezbyt jasno. Nie byłem... sobą. Jego ręka ponownie uniosła się do twarzy, jakby obdarzona własną wolą; dotknął okropnej blizny. Potem otworzył oczy i spojrzał na Damiena. Dlaczego, Vryce? - zapytał szeptem, tak cicho, że kapłan ledwie go usłyszał. - Nie mówię, że nie jestem wdzięczny za to krótkie odroczenie wyroku, ale to tylko miesiąc. Warto było ryzykowad utratę kapłaoskiej godności? Zesztywniał, słysząc, jak Łowca przypomina mu o jego zawodowych powinnościach. Nie było to przyjemne. - Jesteś mi potrzebny - odparł krótko. - Walczymy z Iezu, pa miętasz? Sam sobie nie poradzę. Tarrant znów ze znużeniem zamknął oczy, a jego udręczone ciało zdawało się zapadad w poduszki, jakby miało zaraz zniknąd. -1 spodziewasz się, że ja rozwiążę ten problem? W ciągu miesiąca? Równie dobrze mogłeś mnie tam zostawid. - Może powinienem - warknął Damien w przypływie gniewu. -Może człowiek, po którego ruszyłem do piekła, nie zdołał tu wrócid. Och, jego ciało nadal żyje - przynajmniej tak jak zawsze - tylko gdzie jest ten ogieo, który się w nim tlił? Chyba zgasł gdzieś po drodze. - Chodzi o Iezu - przypomniał sucho
Tarrant. - Nawet nie wiemy, czym są te demony ani jak z nimi walczyd. Gdybyśmy mieli mnóstwo czasu do stracenia i mogli wypróbowywad nowe teorie, wtedy może mielibyśmy szansę. A w ciągu miesiąca? Chcesz w ciągu 207
miesiąca wymyślid sposób pokonania niezwyciężonego? Nie wspominając o tym - dodał ochrypłym szeptem że jeśli przez ten czas nie znajdę sposobu na podtrzymanie mojego życia... - Skrzywił się i grymas zapamiętanego bólu wykrzywił mu twarz. - To niemożliwe - mruknął. Nie w tak krótkim czasie. Damien z prychnięciem wstał i podszedł do drzwi, którymi niedawno wyszedł Karril. Były z grubych desek, okute żelazem i zamknięte. Nasłuchiwał, czy dochodzą przez nie jakieś dźwięki, i w koocu uznał, że są wystarczająco bezpieczne. Podejrzewał, że Karril mógł ich słyszed, gdyby chciał, ale nie sądził, by demon ich podsłuchiwał. - A co byś powiedział - rzekł cicho gdybym ci oznajmił, że wiem, jak zabid Iezu? Usłyszał trzeszczenie kanapy i odgadł, że Tarrant usiadł. Zważywszy na jego stan, nic dziwnego, że minęło kilka sekund, zanim zdołał wykrztusid: - Co takiego? - Słyszałeś. - Jak uzyskałeś taką wiedzę? Po tym, jak wszystkie moje i twoje poszukiwania nie dały rezultatu? Ponownie zerknął na solidne drzwi, upewniając się, że są dobrze zamknięte, a potem odwrócił się do Tarranta. W porównaniu z jego dawnym wymuskanym wyglądem teraz Łowca wyglądał okropnie. Damien odparł po prostu, wiedząc, że nie musi podkreślad wagi tych słów: - Karril mi powiedział. - Kiedy? - dopytywał się neohrabia. - Zanim wyruszyliśmy po ciebie. Poszedłem do jego świątyni prosid go o pomoc i pokłóciliśmy się. Wtedy mi powiedział. - Dlaczego? zapytał ze zdumieniem Łowca. - Przecież w ten sposób zaszkodzi nie tylko Caleście, ale i sobie. Jest zbyt przezorny, żeby tak ryzykowad. - Och, nie sądzę, by zrobił to świadomie. Niemal na pewno nie. Łowca nie odrywał wzroku od kapłana i w oczach rozbłysły mu iskierki, których Damien nie spodziewał się już ujrzed. Żądza, ale nie zwycięstwo. Nawet nie chęd przetrwania. Głód wiedzy. - Powiedz - prosił Tarrant. Damien spełnił tę prośbę. Powtórzył to, co powiedział mu Iezu, kiedy Damien po raz pierwszy
przyszedł do świątyni. W jaki sposób wyraził swój lęk przed podróżą i co mogła ona dla niego oznaczad.
To droga bólu i czegoś znacznie gorszego. Nie mógłbym tego znieśd. Nawet gdybym chciał, nawet gdybym chciał narażad się na jej gniew... Nie jestem człowiekiem. Nie mogę przyjmowad emocji przeciwnych mojej naturze. Żaden leżu nie wytrzymałby czegoś takiego. - No? - powiedział w koocu. - Czy to oznacza to, co myślę, czy nie? Łowca wpatrywał się gdzieś w dal, przetrawiając tę myśl. - Tak - odparł w koocu. - Masz rację. Słyszałem już, jak Iezu wyrażali podobne obawy, ale raczej jako lęk przed nieprzyjemnymi wrażeniami niż kwestię przetrwania. Wygląda, że kryje się w tym coś więcej. - A więc jest jeszcze nadzieja. - Chociaż bardzo nikła. Co nie leży w charakterze Calesty? Musi to byd coś przeciwnego jego naturze, tak by nie zdołał tego przekształcid. Karril, gdy musiał, zniósł ból, więc nie jest to takie proste. Wtedy przyszła odpowiedź, z głębi pamięci, tak szybko i wyraźnie, że Damien zastanawiał się, czy nie jest to skutkiem działania fae. Apa tia. -Co? - Takim czynnikiem jest dla Karrila apatia. Brak wszelkiej przyjemności. Brak zdolności do odczuwania przyjemności. - Jak na to wpadłeś, do licha? - Sam nam powiedział. Wtedy u Senzeiego, kiedy po raz pierwszy zaatakowano Gani. Dobry Boże! To wspomnienie wydawało się teraz tak odległe, o pół życia Usiłował przypomnied sobie, co powiedział wówczas demon, lecz w koocu uciekł się do pomocy Sztuki. Fae przyjęła kształt w odpowiedzi na jego rozkaz, tworząc przed nim mglistego sobowtóra Karrila. Niewiele rodzajów bólu mogę znieśd, powiedział demon, i mało którym mogę się pożywid. Jednak moją prawdziwą zgubą jest apatia. Ona jest sprzeczna z mą naturą: to zaprzeczenie, przeciwieostwo i zniszczenie mojej osobowości. Spełniwszy swoje zadanie, sobowtór zniknął. W komnacie zapadła głęboka cisza. - Apatia - mruknął Łowca. - Podobne uczucie musi byd zabójcze dla Calesty. A my moglibyśmy wykorzystad je jako broo.
Łowca pokręcił głową. - Karril mówił o dobrowolnym znoszeniu czegoś, czego mu nie 209
narzucono. Jak można odczynid ducha apatią? Jeśli jest dla niego zabójcza, to z pewnością ucieknie przed nią, jak każda żywa istota. Apatia nie jest czymś, co można wystrzelid z luku albo wprowadzid do drewnianego bełtu. Nie można z niej wykud ostrza, które przebijałoby i cięło. - Jeszcze nie - przytaknął Damien. Co wcale nie oznacza, że nie ma na to żadnego sposobu. Po prostu musimy go razem wymyślid. Łowca spochmurniał, był przygnębiony i wyczerpany. Odwrócił się i beznamiętnie szepnął: - W ciągu miesiąca? - Tylko tyle mamy czasu. Chociaż zaklęcie już przestało działad, jakieś jego resztki musiały pozostad w pokoju. Damien dostrzegał pojawiające się nad głową Łowcy strzępy wspomnieo. Obrazy pełne bólu, strachu i niewyobrażalnych okropności, równie żywe w jego pamięci, jak w mrocznych zakamarkach duszy. Czekało nao piekło. I Bezimienni. Trzydzieści jeden dni. - Nie wystarczy - mruknął Tarrant. Za mało. Nagle Damien poczuł nieoczekiwanie silny przypływ gniewu. Podszedł do Łowcy, chwycił go za ramiona i odwrócił do siebie. - Przeszedłem przez piekło i jeszcze dalej, żeby sprowadzid cię z powrotem, więc postaraj się na to zasłużyd. Rozumiesz? Nie ob chodzi mnie, że nie pozostało ci zbyt wiele czasu, że jesteś tym cholernie przygnębiony, ani nawet co się potem z tobą stanie. Mówi my o przyszłości ludzkiego gatunku, a to jest znacznie ważniejsze od mojego, a nawet twojego losu. Nawet twojego. - Po chwili do dał: - Rozumiesz? Łowca przeszył go gniewnym spojrzeniem. - Łatwo ci mówid, nie jesteś na moim miejscu. - Do licha, Geraldzie! Dlaczego to robisz? - Wstał z kanapy i odsunął się w obawie, że jeśli tego nie zrobi, to zaraz uderzy Tarran-ta. - Czy muszę ci to mówid? Po raz pierwszy o dziewięciuset lat jesteś wolny. Wykorzystaj to. - Jestem tym, kim mnie uczynili odparł z goryczą Tarrant. -Tego nie da się cofnąd. Postępowanie wbrew ich woli jest przeciwne mojej naturze...
- Niech to szlag, człowieku, nikt nie powiedział, że odkupienie będzie łatwe! Tylko czy nie warto spróbowad? Czy to nie lepsze niż bez słowa protestu poddad się im po upływie miesiąca? 210
- Nic nie wiesz - szepnął neohrabia z bólem w głosie. - Nie jesteś w stanie tego zrozumied. - Spróbuj. Tarrant zmrużył szare oczy i wykrztusił: - Te grzechy, które widziałeś rzekł. - Czy wybaczyłbyś je szybko, gdyby to zależało od ciebie? Czy jeden miesiąc dobrych intencji może przekreślid dziewiędset lat zła? Przecież uczynkom dokonanym w cieniu takiego zagrożenia nie można przypisad innego motywu niż strach. - Ja nie wybaczyłbym - odparł krótko Damien. - Bóg może to zrobid. Na tym polega różnica między nami. - Może to dośd słaba podpora, aby opierad na niej nadzieje na wiecznośd. - Taak - przyznał Damien. - Niemal równie kiepska jak pomysł zostania nieśmiertelnym. Tylko że w tym ostatnim przypadku klęska jest pewna. - A po chwili dorzucił: Wiedziałeś, prawda? O tym, że kiedyś musi się to skooczyd. Dzisiaj za sprawą Calesty, jutro mogłoby to byd coś innego, ale nie zdołałbyś w nieskooczonośd unikad śmierci. Łowca odwrócił się do niego plecami i chod Damien czekał na odpowiedź, nie odezwał się. - W porządku - rzekł w koocu kapłan. - Zastanów się nad tym. Jeśli zdecydujesz, że chcesz mi pomóc, będę w hotelu. Karril ma mój adres. Ruszył w stronę schodów i już miał wyjśd, gdy powstrzymał go cichy jak tchnienie wiatru głos. - Damienie. Nie odwrócił się, ale przystanął. Czekał. - Dziękuję - szepnął Łowca. Przez chwilę stał jak wryty. Potem, nie odezwawszy się słowem, wszedł po schodach i pchnął ciężkie drzwi. Powitały go odgłosy i zapachy świątyni Karrila, nieprzyjemnie przypominając o otaczającym go świecie. O milionach mężczyzn, kobiet i bezbronnych dzieci, których przyszłośd spoczywała w jego rękach. Uratowałem cię, pomyślał. Teraz ty zrób, co do ciebie należy, i pomóż mi ich ocalid.
21 rzyjemnośd jest wobec apatii tym samym co sadyzm wobec... Czego? PDamien obsesyjnie rozmyślał o tym porównaniu, ale nie potrafił go dokooczyd. Chociaż próbował podstawid pod brakujące pojęcie ponad tuzin słów, żadne z nich nie było właściwe. Rozwiązanie wciąż mu się wymykało i tylko świadomośd tego, że bezsprzecznie musiało istnied, dawała mu siłę, by pokonad zniechęcenie i szukad dalej. Kluczem do tego wszystkiego była wskazówka, jakiej udzielił im Karril, mówiąc o swojej naturze. Przyjemnośd była przeciwieostwem bólu, a jednak człowiek mógł odczuwad obie te emocje jednocześnie. Apatia była prawdziwą zgubą Karrila, brakiem wszelkich uczud, stanem, w jakim nie można było doznawad przyjemności. A jednak w tym wypadku nie miała antytezy, ani antonimu - w języku Damiena nie było odpowiedniego określenia. Dlatego wszystkie słowniki były bezużyteczne, a bardziej wyrafinowane narzędzia lingwistyczne w najlepszym wypadku niewystarczające. W dodatku miał świadomośd faktu, że Tarrant naprawdę spotkał się z Patriarchą. Nawet kiedy Łowca w koocu przyznał się do tego, nawet kiedy Damien przestał się o to złościd i zapadł w ponure milczenie, nie mógł przestad o tym myśled i skupid się na czymś innym. Co Łowca powiedział Patriarsze i jak zareagował na to ojciec święty? Tarrant napomknął tylko, że zaproponował Patriarsze wiedzę, a ten skorzysta z niej lub nie, wedle swego uznania. Damien domyślał się, jaką udrękę wywołała ta propozycja. Najgorsze było to, że w głębi serca miał poczucie winy, przeświadczenie, że gdyby wymyślił lepszy plan, gdyby sam spróbował delikatnie porozmawiad z Patriarchą... I co wtedy? Czy mógł powiedzied lub zrobid coś, co przekonałoby ojca świętego? Ten był tak negatywnie nastawiony do Damiena, że może Łowca, ze swoim kilkusetletaim 212
doświadczeniem, miał większe szanse, by go przekonad. Może ten sposób, chociaż bolesny, był łagodniejszą formą wyjawienia prawdy. Usiłował w to uwierzyd, zmagając się z najważniejszym problemem. Musiał w to uwierzyd, żeby móc myśled o czymś innym. Pozostało im trzydzieści dni. Nie wątpił, że Tarrant odlicza je w myślach, tak samo jak on liczył sekundy, podróżując po jego piekle. I z tego samego powodu, pomyślał. Tak łatwo można by pozwolid tym krótkim chwilom przemijad jedna po drugiej i nagle stwierdzid, że czas minął. Trzydzieści dni. Pomóż mu, Boże, błagał w myślach. Jeśli ma umrzed, pomóż mu odejśd godnie. Teraz, kiedy zniknęła ostatnia bariera, pozwól mu ponownie odkryd jego człowieczeostwo. Chociaż jednak życzył jak najlepiej swemu mrocznemu towarzyszowi, dostatecznie dobrze znał upór Geralda Tarranta, by wiedzied, że te modlitwy są daremne. Nie jest łatwo wyzbyd się przyzwyczajeo nabytych w ciągu dzie-więciuset lat. A Bezimienni istotnie zmienili go wedle swych wymogów. Łowca nadal potrzebował do życia krwi i okrucieostwa, tak samo jak Damien potrzebował pożywienia i wody. Jak walczyd z czymś takim? Jak można w tej sytuacji marzyd o odkupieniu win? Pomogę ci przez to przejśd. Modlił się, żeby znaleźd sposób. - Zaraz cię przyjmie, wielebny Vryce. Sługa w kościelnej liberii otworzył przed podchodzącym Da-mienem drzwi gabinetu Patriarchy. Drugi stał obok, wyprężony, gotowy spełnid każde życzenie jego świątobliwości. Damien słyszał w oddali bicie kościelnych dzwonów, wzywających na wieczorne nabożeostwo. Wszystko wydawało się takie normalne, zwyczajne... ale nie było. Zdawał sobie z tego sprawę. Reguły zmieniły się i chociaż ludzie służący Patriarsze mogli jeszcze o tym nie wiedzied, sytuacja Damiena stała się podwójnie niebezpieczna. Co też zrobił Tarrant? - zastanawiał się gorączkowo. Ze ściśniętym gardłem przekroczył próg, a gdy drzwi cicho zamknęły się za nim, uświadomił sobie, że zesztywniał,
jakby się spodziewał kary cielesnej. Niedobrze. Nawet stary Patriarcha by to zauważył, a co do nowego... Usiłował rozluźnid mięśnie, przynajmniej twarzy, 213
a potem ośmielił się spojrzed na tego człowieka. Jego zwierzchnika. Sługę bożego. Czarnoksiężnika? Patriarcha miał na sobie swe zwykłe szaty, lecz teraz jeszcze bardziej wisiały one na jego chudym ciele, podkreślając mizerny wygląd. Twarz miał szarą i ściągniętą, a kręgi pod oczami wymownie świadczyły o bezsennych nocach. Jakąkolwiek zmianę wywołał Tarrant, najwidoczniej nie była ona łatwa dla ojca świętego. Jednak przeżył ten szok. Niebieskie oczy nadal błyszczały jak diamenty w oprawie pomarszczonej twarzy i emanowały dziwną, spokojną siłą. Nie tego oczekiwał kapłan, więc zbiło go to z tropu. - Wielebny Yryce. - Patriarcha lekko skinął głową w formalnym pozdrowieniu. Było to o wiele milsze powitanie, niż Damien ocze kiwał. Starając się nie okazywad zmieszania, odwzajemnił ukłon. Co tu się dzieje? - Usiądź. Patriarcha wskazał mu tapicerowane krzesło po drugiej stronie biurka Damien zawahał się, ale podszedł tam i zajął wskazane miejsce. Czyżby jakaś obca istota opanowała ciało ojca świętego? W tym momencie wydawało się, że wszystko jest możliwe. Potem spojrzenie niebieskich oczu przywarło do niego, fae między nimi poruszyła się i Damien dostrzegł, co naprawdę kryje się w tym spojrzeniu: nie chłód ani zwyczajny ludzki spokój, lecz ból tak ogromny, że doprowadzający do szaleostwa. Natychmiast zrozumiał, że dostrzegł to, ponieważ Patriarcha tego chciał, gdyż wrodzone umiejętności normalnie pozwalały mu ukrywad taką słabośd przed Damienem. Przeszedł go dreszcz, sam nie wiedział dlaczego. Przygotował się na gniew Patriarchy albo coś jeszcze gorszego. Jak miał teraz z nim rozmawiad? Ojciec święty usiadł naprzeciwko, za szerokim mahoniowym biurkiem, i przez chwilę się nie odzywał. Damien czuł na sobie jego uważne spojrzenie, badawcze, taksujące. W koocu Patriarcha cicho powiedział: - Zdaje się, że powinniśmy omówid kilka spraw. Damien sztywno kiwnął głową, ale nic nie powiedział. - Twoje ostatnie poczynania. Przerwał, może czekając na od
powiedź, ale Damien nie zamierzał się odsłaniad, dopóki się nie przekona, ile Patriarcha już wie. Twoja podróż ubiegłej nocy - uściś lił ojciec święty. Damien o mało nie podskoczył z wrażenia, ale nic 214
nie powiedział. W koocu Patriarcha pochylił się i rzekł oskarżyciel-skim tonem: - Przeszedłeś przez piekło, wielebny Vryce, aby uratowad jego najgorszego księcia. - Skąd o tym wiesz? - te słowa wydarły się z ust Damiena, za nim zdążył je powstrzymad. W obecności dawnego Patriarchy nig dy by się to nie zdarzyło, ale ten człowiek denerwował go o wiele bardziej od tamtego. - Skąd masz takie informacje? Patriarcha wyciągnął się w fotelu. W jego ruchach wyczuwało się bezgraniczne znużenie, które sprawiło, że nagle wydal się tak kruchy, jakby głośniejsze słowo mogło rozbid go na tysiąc kawałeczków. - Miewam sny - powiedział cicho. Wizje prawdziwych wydarzeo, które mają miejsce w rzeczywistości. Kiedyś myślałem, że to jasnowidzenia. Pomyślałem, że Bóg pobłogosławił mnie- albo przeklął tym darem, aby mógł lepiej służyd mojemu ludowi. Teraz... -Zamilkł i zadrgały mu mięśnie twarzy. - Teraz już wiem, czym są te sny. To wizje zsyłane przez demona, prowadzące mnie wybraną przez niego drogą. Sądził, że zaślepi mnie wiara, i dlatego nie starał się ukryd swoich śladów. Zobaczyłem je... chociaż dopiero teraz. I już wiem. - Czy wierzysz tym snom? Spodziewał się gniewnej reakcji, a przynajmniej wzburzenia, lecz wynędzniała twarz pozostała irytująco spokojna, doskonale opanowana. Jeśli w wyniku wywołanych przez Tarranta zmian Patriarcha szalał z wściekłości, dobrze to ukrywał. - Dotychczas wszystkie zsyłane przez niego wizje okazały się praw dziwe, przynajmniej w tym zakresie, w jakim mogę je sprawdzid. Jed nak w każdej chwili może się to zmienid. Nawet teraz. - Pochylił się i położył ręce na blacie biurka. Widziałem, jak wezwałeś de mona na przewodnika i przeszedłeś przez piekło, a wszystko po to, by uratowad duszę człowieka, od którego odwróciłby się sam Bóg. Czy to była prawdziwa wizja, wielebny Vryce, czy nie? Odpowiedz. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy skłamad. Potem, w chwilę później, zaczerwienił się ze wstydu. Jeszcze rok temu nigdy nie skłamałby Patriarsze, z
jakiegokolwiek powodu. Fakt, że teraz był gotowy to zrobid jedynie dlatego, aby uniknąd kary, boleśnie przypomniał mu, jak bardzo zmienił się przez ten ostatni rok. Dla chwilowej korzyści był gotowy złamad śluby posłuszeostwa. Co jeszcze by poświęcił pod wpływem dostatecznie silnej pokusy? Po raz pierwszy spojrzał na siebie oczami Patriarchy i zrozumiał, jak nisko upadł. Nie mogąc spojrzed mu w oczy, odwrócił głowę. 215
- To prawda - szepnął. - Wszystko to prawda. Przez chwilę Patriarcha tylko spoglądał na niego. Damien czuł na sobie to przenikliwe spojrzenie. - Taki niewiarygodny sen rozmyślał głośno duchowny. - Nie chciałem weo uwierzyd. Powiedziałem sobie, że tym razem demon posunął się za daleko. Vryce nie byłby do tego zdolny. - Przerwał. - Modliłem się, wielebny Vryce. Prosiłem, żeby ta wizja okazała się kłamstwem. Dla twojego dobra. Zawstydzony Damien opuścił głowę. - Jednak to prawda. - Splótł długie palce i unikając jego spoj rzenia, skupił wzrok na grubym pierścieniu. - Teraz powinienem po prosid cię, abyś mi powiedział, jaka kara jest odpowiednia za taką zbrodnię. Co należy zrobid z kapłanem, który każdym swym postęp kiem łamie śluby, jakie złożył Bogu? Jednak obaj wiemy, do cze go prowadzi takie pytanie, prawda? Obaj znamy odpowiedź. A tym czasem... - Czyżby w jego głosie nagle pojawiło się drżenie? Tymczasem te sny zesłano mi z konkretnego powodu. Calesta chciał, żebym wybuchnął gniewem i pozbawił cię godności kapłana, co by cię załamało i uczyniło bezbronnym wobec jego ataków. I z tego powodu - tylko z tego powodu - nie zrobię tego. Damien w koocu podniósł wzrok i napotkał spojrzenie ojca świętego. W jego oczach ujrzał ból i znużenie tak wielkie, że wydawało się niemożliwe, by człowiek zdołał je znieśd. Od jak dawna zadręczał się tą decyzją? Ile nocy nie przespał, podczas gdy Calesta usiłował doprowadzid go do załamania? - Nie dam mu tej satysfakcji, Vryce. Nie będę w jakikolwiek spo sób służył demonowi. Nawet jeśli ma rację. Damien poczerwieniał ze wstydu. - Próbowałem służyd Kościołowi. - Tak. Jak tysiące jego niesfornych wiernych, każdy na swój sposób. Nie kwestionuję twojej lojalności. Ani nawet racji. Kiedyś uważałem inaczej, ale teraz... - Zawahał się. Widzę wszystko ze znacznie szerszej perspektywy. Na chwilę zamknął oczy i Damienowi wydawało się, że
zadrżał. - Nie chodzi o twoją lojalnośd ani jakośd usług. Ani nawet nie o to, czy człowiek musi dokonywad strasznych rzeczy, by służyd swemu Bogu. Najwidoczniej czasem musi. Chodzi tylko o to, czy człowiek naruszający fundamenty wiary powinien reprezentowad Ko ściół i w ten sposób budzid wątpliwości w słusznośd jego nauk. Ja 216
nie mogę tego rozsądzid, Vryce. Nie w sytuacji, kiedy potępienie ciebie oznaczałoby wzmocnienie naszego wroga. Milczał. Zdziwiło go, że strach przed tym, czego najbardziej się lękał, teraz zniknął, zastąpiony przez obawę znacznie subtelniejszą, lecz nieskooczenie bardziej przerażającą. Ojciec Święty Wschodniej Autarchii, przedstawiciel Jedynego Boga, teraz nie chciał wypełnid swego obowiązku, żeby nie zadowolid demona! Co się stało z Kościołem? Czy właśnie do tego dążył Całesta? Damien poczuł rozpacz, widząc te oznaki klęski, które wyryły znak również w jego sercu. - Widzę, że rozumiesz - powiedział Patriarcha po dłuższym mil czeniu. Wysunął boczną szufladę biurka i wyjął z niej kopertę. Z dniem dzisiejszym nie pełnisz już żadnych obowiązków w tej au tarchii. Nadal możesz korzystad z pomocy Kościoła Walka, jaką to czysz, zasługuje na to. Jednak uważam, że będzie najlepiej dla wszystkich zainteresowanych, jeśli od tej pory zaczniesz działad ja ko wolny strzelec. Poczuł na sobie lodowate spojrzenie Patriarchy i skinął głową. - Tak, wasza świątobliwośd. - Te słowa ledwie wydobyły się z je go ściśniętego gardła. - Rozumiem. Patriarcha przyglądał mu się przez chwilę - czyżby wykorzystywał fae, żeby poznad jego myśli? - a potem wręczył mu kopertę. - To zapewni ci środki na wyżywienie i zakwaterowanie oraz za spokojenie innych podstawowych potrzeb. Resztę możesz wykorzy stad wedle własnego uznania, w walce o sprawę. Nie musisz mi się rozliczad, chyba że zechcesz poprosid o więcej. Zaskoczony Damien oderwał wzrok od koperty i spojrzał na Patriarchę, szukając jakiejś wskazówki w wyrazie jego twarzy. Nie może oficjalnie zaaprobowad moich poczynao, pojął, ale nie śmie mnie odepchnąd. Nie tylko dlatego, że ucieszyłoby to Calestę, lecz ponieważ jestem jednym z niewielu ludzi, którzy rozumieją, o jaką stawkę toczy się ta gra. Czy Patriarcha spojrzał w przyszłośd i zdecydował, że rola Damiena jest zbyt ważna dla przetrwania Kościoła, czy też kierował się tylko intuicją? Damien
lekko drżącymi palcami złożył kopertę. - Dziękuję, wasza świątobliwośd. - Oczywiście, kwestia twojej roli w tych wydarzeniach pozostaje sprawą otwartą. Jednak możesz rozsądzid ją we własnym sumieniu znacznie lepiej ode mnie. Zostałeś wyświęcony na kapłana, Da-mienie Vryce, a więc znasz wielowiekowe tradycje wiary 217
i posłuszeostwa. Modlę się, abyś pamiętał o tych tradycjach w nadchodzących dniach, a także o świetle, w jakim nas wszystkich stawiają twoje czyny. - Zamilkł, jakby się upewniał, że został dobrze zrozumiany, a potem dodał cicho: To wszystko. Możesz odejśd. Oszołomiony Damien zdołał wstad z krzesła. Chciał coś wyjaśnid, zaprotestowad, powiedzied - ale Patriarcha już myślał o czymś innym, uniemożliwiając mu to. A poza tym, co miałby mu powiedzied? Czy jego wyrzuty sumienia mogły interesowad człowieka, na którego barkach spoczywał tak ogromny ciężar, od którego mógł zależed los całego Kościoła? Czym w porównaniu z tym były problemy jednego kapłana? Wstrząśnięty, wepchnął kopertę do kieszeni spodni, nawet na nią nie patrząc. Słowa Patriarchy dawały mu swobodę działania, ale czul się bardziej skrępowany niż kiedykolwiek. Patriarcha przyznał, że sumienie musi czasem pójśd na kompromis z potrzebami chwili, lecz to tylko pogłębiło niepokój Damiena. Nagle zaczął się zastanawiad, czy dobrze zrobił, tak rozpaczliwie pozostając w kapłaoskim stanie? Czy wobec tego wszystkiego, co uczynił, naprawdę oddawał w ten sposób przysługę Bogu i samemu sobie? Przełknął ślinę i zdołał się ukłonid. Nisko, gestem wyrażającym nie tylko posłuszeostwo, ale i głęboki szacunek. Miałeś prawo mnie osądzid, pomyślał ponuro. Ty jeden ze wszystkich ludzi. I uszanowałbym ten sąd. Usłuchałbym wyroku. Tymczasem Patriarcha pozostawił osąd Damienowi. Nie było to brzemię równie ciężkie jak jego własne, ale i tak dotkliwe. Kapłan uginał się pod tym ciężarem. - Zostao z Bogiem - szepnął, kłaniając się ponownie. Przez jedną krótką chwilę napotykając jego spojrzenie i wyczuwając w nim udrękę. Iniechajfae zlituje się nad tobą.
23 AMAS: Następnym przejawem wzbierającej fali przemocy na terenach otaczających Puszczę były Uwydarzenia minionej nocy, gdy mieszkaocy Yamas złożyli w ofierze dwóch swych współobywateli, najwidoczniej usiłując przebłagad groźnego sąsiada. Nile Ashforjh. i Maklesia Sert zostali powieszeni tuż przed świtem na zachodniej bramie Yamas, zaledwie piętnaście kilometrów od skraju Puszczy. Obu wywlókł z łóżek rozwścieczony tłum i zaciągnął na miejsce kaźni, a następnie rozebrano ich, powieszono i okaleczono. Policja twierdzi, że wycięte na ich piersiach znaki odpowiadają tym, jakie noszą słudzy Łowcy, a zabici ludzie zostali złożeni w ofierze dla przebłagania władcy Puszczy i uchronienia miasteczka przed jego zemstą. Jeśli tak, to po raz pierwszy w tej okolicy ludzie zwrócili się przeciwko sobie, co władze Yamas uważają za niebezpieczny precedens. Pogrzeb obydwu ofiar odbędzie się w domu pogrzebowym Leonia w niedzielę, o szóstej po południu. W tym samy czasie dla uczczenia pamięci panów Ashfortha i Serta zostaną złożone ofiary w świątyniach Keruny i Tlaosą, których wyznawcami byli zamordowani.
24 rzedsionek gabinetu Patriarchy mierzył dokładnie dziesięd kroków sześd. Długich kroków, Pna stawianych pospiesznie i przy akompaniamencie mocno bijącego serca. Koocząc dziesiąte okrążenie a może dwunaste? - Andrys zastanawiał się, czy nie powinien uciec, nie czekając, aż ojciec święty przerazi go i skłoni do ucieczki. Czego chciał od niego Patriarcha? W innym miejscu i czasie Andrys przypuszczałby, że ma to coś wspólnego z jego nazwiskiem (w koocu wyjawił je tamtej kapłance) oraz faktem, że niewiele było rodów, które służyły Kościołowi dłużej niż rodzina Tarrantów. Teraz jednak okazałby beznadziejną naiwnośd, łudząc się taką nadzieją, chodby nie wiem jak kuszącą. Calesta sprowadził go do Jaggo-nath i kazał uczestniczyd w nabożeostwach. Chociaż minęły zaledwie dwa tygodnie, od kiedy zaczął regularnie brad w nich udział, najważniejsza osobistośd Wschodniej Autarchii poprosiła go na rozmowę. Najwidoczniej miało to coś wspólnego z planem Calesty. Nie wiedział tylko, dlaczego demon nie udzielił mu żadnych wskazówek - co ma mówid, jak się zachowywad. Nawet nie ostrzegł, czego może się spodziewad. Nagle otworzyły się drzwi na koocu pomieszczenia. Zaskoczony Andrys odgarnął włosy z czoła i odwrócił się ku nim. Służąca, która przyprowadziła go tutaj, uśmiechnęła się miło i powiedziała: - Czeka na pana. Przytrzymała drzwi, kiedy przez nie przechodził, a potem cicho zamknęła je za jego plecami. Była śliczna i w innej sytuacji żałowałby, że nie miał okazji zawrzed bliższej znajomości. Jednakże teraz myślał o czymś innym. Powiedziano mu, że Patriarcha jest niezdrów, dręczony dzieo i noc chorobą tak poważną, że obawiano się o jego życie. Oznaki złego stanu zdrowia miał tak wyraźnie wypisane na twarzy, że nawet 220
nie znający go Andrys zdołał je zauważyd. Pomimo to ten człowiek emanował wewnętrzną siłą i zadziwiającą jak na jego wiek energią, otoczony aurą godności, jakiej nie mogły osłabid fizyczne dolegliwości. Wygląda tak, jak powinien wyglądad Patriarcha, pomyślał Andrys. Przywódca, rzecznik Boga Jeszcze nigdy nie spotkał człowieka o równie silnej osobowości. Z nikłym powitalnym uśmiechem ojciec święty podszedł do niego i nagle Andrys uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, jak przywitad się z takim dostojnikiem. Czy powinien skłonid się, czy też może klęknąd, a może wystarczy tylko skinąd głową i wymamrotad powitanie? Samiel lub Betrise wiedzieliby, jak należy się zachowad, ale on nie miał o tym pojęcia. Dotkliwie odczuł brak religijnego wychowania. Gdy Patriarcha zmierzył go spojrzeniem, Andrys skinął głową i powoli wyciągnął do niego rękę. Dzięki Bogu, uścisnął ją i dotyk silnych palców dostojnika dodał mu otuchy. Może jednak nie będzie tak źle. - Mer Tarrant. Cieszę się, że pan przyszedł. - Cały zaszczyt jest po mojej stronie, wasza świątobliwośd. -. Teraz, kiedy minął pierwszy niepokój, Andrys odzyskał trochę wrodzonej pewności siebie. Chociaż muszę przyznad, że niespodziewany. Oczy Patriarchy - zdumiewająco niebieskie, jasne i czyste jak szafiry zmierzyły go niepokojąco przenikliwym spojrzeniem. Przez krótką chwilę miał wrażenie, że oceniają nie tylko jego wygląd, lecz również duszę. W koocu, po długiej jak wiecznośd chwili, duchowny odwrócił się i wskazał mu dwa stojące przy oknie fotele. - Proszę - rzekł. - Zechcesz mi towarzyszyd? Andrys skinął głową. Miał nadzieję, że ten gest wypadł dostatecznie naturalnie. Pod spojrzeniem Patriarchy czuł się jak owad przyszpi-lony do stołu i miał nadzieję, że podczas rozmowy ojciec święty skupi wzrok na czymś innym. Tapicerowane krzesła stały przy stoliczku, na którym ustawiono talerzyk z krakersami, kryształowe kieliszki i oszronioną karafkę. Na Emę, czego chciał od niego ten człowiek, skoro postarał się stworzyd warunki
sprzyjające swobodnej rozmowie? Karafka najwidoczniej zawierała słabe wino. Z wdzięcznością przyjął kieliszek, zadowolony z tego, że może zająd ręce i skupid na czymś myśli. Wino było zimne, słodkie i o delikatnym smaku. Nie rozpoznał rocznika, ale z pewnością nie należał do tanich. Rozglądając się po komnacie, patrząc na obrazy, dywany i wytłaczane 221
okładki ksiąg, zdał sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy widzi Kościół takim, jakim widzieli go jego przodkowie: bogaty, dumny, ponadczasowy. - Rzadko miewamy tu gości z tak daleka - powiedział Patriar cha. To jawne kłamstwo, pomyślał Andrys. Centrum Wschodniej Autarchii z pewnością przyciągało turystów ze wszystkich innych miast, a w porównaniu z niektórymi siedziba neohrabiów Merenthy leżała w bliskim sąsiedztwie. - A jeszcze rzadziej z tak znamieni tych rodów. To zaszczyt dla naszej katedry. Najwidoczniej teraz Andrys powinien powiedzied jakiś komplement i zrobił to. Słowa towarzyskiej rozmowy gładko płynęły mu z ust, a jednocześnie gorączkowo i z rosnącym niepokojem zastanawiał się, dlaczego go tutaj zaproszono i o co chodzi. Ani przez chwilę nie wierzył, że powodem tej rozmowy jest sama obecnośd szlachcica z Merenthy. Miał nadzieję, że Patriarcha nie oczekuje, iż on w to uwierzy. Musiał jednak przestrzegad przyjętych form, więc zdał się na tę częśd swojego umysłu, która była tak dobrze wydwiczona w towarzyskich pogawędkach. Jednocześnie inna częśd jego umysłu miotała się jak ptak w klatce, czekając, aż spadnie cios. Jak ma się Kościół Merenthy? Czy miasto nadal liczy tylu mieszkaoców? Czy udało się zmienid je z gwarnego portu w równie kwitnący ośrodek przemysłowy, kiedy przed pięcioma wiekami rzeka Stekkis zmieniła swój bieg i zatoka wyschła? Odpowiedzi na wszystkie te pytania można było bez trudu znaleźd w każdej historycznej księdze, a Andrys nie wątpił, że Patriarcha je czytał. Czy jego rodzina nadal jest filarem Kościoła, tak jak dawniej? Zawahał się z odpowiedzią na to pytanie. Słowa „moja rodzina nie żyje" cisnęły mu się na usta, lecz zamiast nich rzekł tylko: „Tarrantowie zawsze byli wierzący". Nie dodał, chociaż miał ochotę: „oprócz mnie", lecz przenikliwe spojrzenie Patriarchy i powolne skinienie głowy świadczyły, że ojciec święty dobrze o tym wie. Dwa kieliszki wina złagodziły wrażenie suchości w ustach, a po drugim mimo woli rozluźnił się. Patriarcha chyba to wyczuł, gdyż z
pozorną swobodą wyciągnął się na krześle i rzekł z dobrze udanym spokojem: - Są pewne interesujące nas obu sprawy, które chciałbym z pa nem omówid, Mer Tarrant. Z mocno bijącym sercem Andrys nalał sobie następny kieliszek. 222
Gdyby w tym momencie mógł zamiast niego zrobid sobie zastrzyk środka uspokajającego, nie wahałby się ani chwili. - Ach tak? Starał się, by jego głos brzmiał równie obojętnie, ale wypowiedział tę kwestię jak postad z kiepskiego melodramatu. Patriarcha przez chwilę nic nie mówił. Andrys odniósł wrażenie, że czeka, aż on weźmie się w garśd, więc zaczerpnął tchu i spróbował to zrobid. Kiedy serce zwolniło mu na tyle, że znów mógł odróżnid poszczególne uderzenia, ojciec święty rzekł: - Słyszałeś, niewątpliwie, o naszych kłopotach na północy. Czując, że oczekiwano od niego jakiejś odpowiedzi, Andrys rzekł: - Czytałem o tym w gazetach. - Puszcza zawsze była cierniem w naszym oku. Z pewnością wiesz, że Kościół podjął kiedyś zbiorową próbę oczyszczenia tego miejsca raz na zawsze. Rzecz jasna, nieudaną. Nie można toczyd wojny z całą pla netą, a właśnie tym jest Puszcza: kłębowiskiem fae, jakiego żadna ludz ka moc nie zdoła rozplatad. Wówczas ludzie tego nie rozumieli albo po prostu nie chcieli w to uwierzyd. Drogo za to zapłacili. Andrys skinął głową i wymamrotał coś, co miało świadczyd, że owszem, zna historię Kościoła i pamięta niechlubne szczegóły wielkiej wojny oraz jej fatalny finał. - Przez wiele lat Puszcza była spokojnym sąsiedztwem: złym, ale cywilizowanym. Jej sąsiedzi cieszyli się względnym bezpieczeostwem, które pozwalało im prosperowad przez ponad pięd wieków. - Odstawił kieliszek i zdawał się w zadumie wpatrywad w jego szklaną krawędź, kiedy rzekł: - Najwidoczniej ten rozejm przestał już obowiązywad. - Na pewno? - odważył się zapytad Andrys. Żałował, że nie czytał dokładniej gazet i nie orientuje się zbyt dobrze w tych sprawach. - W koocu to tylko kilka odosobnionych incydentów. Niebieskie oczy błysnęły zimnym ogniem, zaglądając w głąb jego duszy. - Jestem pewien - rzekł Patriarcha że to dopiero początek. Pusz cza pochłonie swych sąsiadów jednego po drugim, akr po akrze - aż nabierze sił, by wydad nam wojnę na naszym własnym tere
nie. A tak się stanie jeśli jej nie powstrzymamy. Andrys poczuł ostre ukłucie strachu. - Zamierzacie wypowiedzied wojnę Puszczy? 223
- Mam zamiar wypowiedzied wojnę Łowcy - odparł chłodno Pa triarcha - Kiedy władca tego królestwa zostanie pokonany, ten paskud ny twór rozsypie się w proch. Jego najokropniejsze wytwory staną się tym, czym stworzyła je natura: zwykłymi demonami, które można pokonad mieczem, modlitwą lub na tysiąc innych sposobów. Kiedy nasza triumfalna pieśo rozlegnie się od gór po brzegi rzek, gdy nasze zwycięstwo odbije się echem w milionach ludzkich dusz, zadamy Puszczy potężniejszy cios niż wszystkie armie naszych przodków. Przerwał, byd może czekając na reakcję Andrysa. Ten zastanawiał się, czy Patriarcha może wyczud w nim żądzę zemsty, strach i tak przejmującą niepewnośd, że lada podmuch mógłby strącid go w otchłao rozpaczy. - Powiedziano mi - rzekł w koocu duchowny - że byd może ze chcesz służyd naszej sprawie. Z głośno bijącym sercem, usiłując zachowad obojętnośd, odparł: - Możliwe. - Jest pan w szczególny sposób związany z tą sprawą, Mer Tar-rant rzekł Patriarcha, z lekkim naciskiem wymawiając jego nazwisko, jakby je smakował. - Ten związek powinniśmy wspólnie przedyskutowad, zanim przedstawię panu rolę, jaką mógłby pan odegrad w naszym przedsięwzięciu. Za twoim pozwoleniem, zdawało się mówid jego spojrzenie. Jakby omawiali jakiś zwyczajny interes przy popołudniowej herbatce. - Oczywiście - mruknął i skinął głową. Patriarcha podniósł kieliszek i znów upił łyk winą przyglądając się Andrysowi. Potem ostrożnie postawił kielich na stoliku, przedłużając chwilę ciszy, aby nadad podwójną wagę słowom, które po niej padły. - Co pan wie o paoskim przodku, pierwszym neohrabim Merenthy? Te słowa z potworną siłą odbiły się echem w jego pamięci, wypowiedziane nieludzkim głosem mordercy jego rodziny. Przez moment o mało nie stracił kontaktu z rzeczywistością, wracając myślą do tamtych chwil. Usiłując znaleźd jakąś inteligentną odpowiedź, czuł w nozdrzach zapach świeżej krwi. - Ja nie... Co wasza świątobliwośd chce wiedzied?
- Czy wiesz, gdzie teraz przebywa? Zawahał się, wiedząc, że od tej odpowiedzi zależy jego przyszłośd. Jeśli chciał udawad niewiedzę, żeby wykręcid się od udziału w tym przedsięwzięciu, teraz miał ostatnią szansę. 224
Pomyślał o członkach rodziny, leżących pokotem na posadzce. 0ogniu dogasającym na kominku, podczas gdy on, bezsilny i oszołomiony, rozpaczliwie płakał w kącie. O miesiącach cierpieo, jakie nastąpiły później, o oskarżeniach, jakie stawiano mu podczas koszmarnego procesu, o halucynacjach doprowadzających go do szaleostwa... 1o dziewczynie. Ona wiedziała, co się dzieje. Co by powiedziała, gdyby nie wykorzystał takiej szansy? Jak mógłby spojrzed jej w twarz? - Wiem - szepnął. Patriarcha sprawiał wrażenie lekko odprężonego, jakby i on wiedział, co oznacza to wyznanie. - Człowiek znany niegdyś jako Gerald Tarrant pod koniec swe go życia przekształcił się w istotę, którą teraz nazywamy Łowcą. Kiedy nasza wyprawa przeciwko temu królestwu mroku zakooczy ła się klęską, zamieszkał w Puszczy i dostosował ją do swoich po trzeb. Zgodnie ze swą naturą. Andrys powoli pokiwał głową, nie rozumiejąc, do czego to wszystko prowadzi. Czego od niego chcą? - Puszcza Jahanny jest teraz tak świetnie(przystosowana, że funk cjonuje jak żywy twór, w doskonałej harmonii. Niczym jeden ży wy organizm ma swoje centrum, mózg potrzebny do .utrzymania rów nowagi. I podobnie jak żywy twór, stara się ze wszystkich sił chronid ten mózg. Każdy intruz przekraczający jej granicę spotka się z na tychmiastowym atakiem, podobnie jak mikroby zakażające ludzkie ciało są atakowane przez przeciwciała. Tylko że w tym wypadku te przeciwciała są wytworem naszych koszmarów, obrócone przeciw ko nam przez człowieka, który potrafi je kształtowad. Skinął głową, obawiając się tego, co usłyszy za chwilę, ale nie potrafiąc przerwad tej opowieści. Calesto, prosił w myślach, daj mi siłę. Daj mi odwagę. - Łowca może robid, co chce. Tak samo jego słudzy, którzy je dynie spełniają wolę swego pana, oraz dzikie bestie i wszystkie pie kielne stwory. Jednak każdy, kto pochodzi z zewnętrznego świata, chodby przybył tam na czele armii, po wkroczeniu do tego królestwa
spotka się z natychmiastowym oporem ze strony wszystkich mieszka jących tam stworzeo, od najmniejszego mikroba po człowieka. Milczał chwilę, a potem cicho dodał: - Chyba że Puszcza uzna go za częśd siebie. Wtedy i tylko wte dy intruz mógłby się w niej swobodnie poruszad. Nagle Andrys zrozumiał zamysły Patriarchy i z wrażenia zaparło 225
mu dech. Wypuścił kieliszek z ręki, wstał i odwrócił się, przewracając przy tym krzesło. -Nie! Patriarcha nie odpowiedział. Gdyby to zrobił, gdyby powiedział cokolwiek, Andrys z pewnością wypadłby z komnaty i nigdy tam nie wrócił. Nerwy miał napięte jak postronki i każde słowo - nafl wet mające go uspokoid - odniosłoby wprost przeciwny skutek. Jednak ojciec święty milczał, Czas płynął. Po długiej jak wiecznośd chwili Andrys poczuł, że znów może oddychad. Kilka wieków później przeszła mu chęd ucieczki. Nadal był przerażony, ale odzyskał panowanie nad swoim ciałem. - Widzę, że rozumiesz sytuację powiedział cicho Patriarcha. - Tak... tak sądzę - wyjąkał Andrys. Mówił ochrypłym i zduszonym głosem, jakby ten należał do kogoś innego. - Mam... poprowadzid... jakiś oddział? O to chodzi? - Obawiam się, że nie tylko. Patriarcha obrzucił go chłodnym spojrzeniem, którego znaczenie nie pozostawiało żadnej wątpliwości. Rozumiemy, że to będzie bolesne, ale nie możemy tego uniknąd. Ta misja jest najważniejsza. - Chcę, żebyś udawał Łowcę. Chcę, żebyś stał się nim. Nie na prawdę - nie sercem i duszą - ale tak, by jego stwory uznały cię za niego. Przerwał, jakby czekał, czy jego gośd ucieknie po wysłuchaniu tych rewelacji. Chociaż Andrys obawiał się tego, co zaraz usłyszy, skinął głową. - Łączy was niesamowite podobieostwo. W odpowiednich warunkach... - Mam jego zbroję - wtrącił pośpiesznie Andrys. -1 jego koronę. Identyczne jak te, które nosił na wojnie. Widziałem na fresku -wykrztusił i sztywnym ruchem głowy wskazał w kierunku świątyni, gdzie znajdował się znienawidzony wizerunek. Myślał, że to wyznanie wstrząśnie Patriarchą, lecz duchowny tylko kiwnął głową, jakby oczekiwał tych słów. W mieście krążyły plotki o jego niesamowitych zdolnościach i niektórzy mówili, że Bóg nocami zsyła mu wizje, pokazując przyszłośd. Czyżby przewidział przybycie Andrysa i rolę, jaką miał on odegrad? Czy teraz rozważał wszystkie możliwe warianty
przyszłości, próbując wybrad ten, w którym jego gośd nie ucieknie w panice, aby nigdy nie wrócid? Przypomniał sobie długie milczenie Patriarchy, doskonale wygrywające jego 226
własny strach, i zadrżał. Jaką siłą dysponował ten człowiek, że miał nad nim taką władzę? - A więc jesteś z nami? zapytał Patriarcha. Andrys zamknął oczy, drżąc ze strachu. - Tak - szepnął. To słowo było ledwie słyszalne, więc powtórzył je głośniej: - Tak. Jestem z wami. Spuścił głowę. Czy taki los mi zgotowałeś, Calesto? Czy to dlatego nie powiedziałeś mi, po co jest potrzebna ta korona i zbroja? Z obawy, ze przerażenie pogna mnie z powrotem do Merenthy, nim zakooczysz przygotowania? Dobrze, ie wszystko przewidziałeś. Jak dobrze panujesz nad wszystkim. - Jestem ci bardzo wdzięczny, Mer Tarrant. Z twoją pomocą może zdołamy pokonad najgorszego demona Erny. Chwała Panu, który w swej mądrości przywiódł cię tutaj. - Chwała Panu - wymamrotał. Nagle zapragnął uciec stąd, od tego wszystkiego. Nagle poczuł, że potrzebuje powietrza i przestrzeni... I kojących kobiecych ramion. Wiedział, że Narilka czeka na niego w hotelu. Kobieta bardziej lojalna, niż na to zasługiwał, ale potrzebna mu do życia jak powietrze, którym oddychał. Czy zdołałby przejśd przez to wszystko bez jej pomocy? Miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał tego sprawdzad. Wymamrotał słowa pożegnania, mając nadzieję, że zachował się uprzejmie. Najwidoczniej Patriarcha wyczul - a może przewidział -jego potrzebę samotności, gdyż nie usiłował go zatrzymad. A właściwie czemu miałby to robid? Powiedział swoje. Kontrakt został zawarty. Andrys Tarrant był teraz sługą Kościoła, dumnym żołnierzem szalonej sprawy. Pomimo to przystanął u drzwi, nie mogąc opuścid tej komnaty. Pozostało jeszcze coś nie dopowiedzianego, o czym Patriarcha powinien wiedzied. Coś, o czym musiał wiedzied, jeśli Andrys miał skutecznie odegrad swoją rolę. Odwrócił się, nie na tyle, by napotkad spojrzenie Patriarchy, ale wystarczająco, żeby jego słowa były dobrze słyszalne. - Gerald Tarrant wymordował moją rodzinę - szepnął ochryple, dławiąc się tymi słowami i bolesnymi wspomnieniami, jakie przy
woływały. - Chcę, żeby za to zapłacił. Ja... zrobię wszystko, żeby go skrzywdzid. Miał wrażenie, że Patriarcha westchnął. Potem, z cichym szelestem jedwabiu ocierającego o jedwab, ojciec święty wstał z krzesła 227
i podszedł do Andrysa Położył dłoo na ramieniu młodzieoca, któremu w tym momencie wydało się, że to dotknięcie przekazuje mu siłę i pewnośd siebie, umacniając jego wątłe nadzieje. - Zapłaci za ten grzech w piekle zapewnił go ojciec święty, ■ Jak również za wiele innych. Dopilnujemy tego.
25 owiedz mi coś o Senzeim. Zaskoczony Damien oderwał wzrok Pod księgi, którą studiował. - Co takiego? Dlaczego? - Opowiedz mi o nim. Przez chwilę spoglądał na Łowcę, jakby w ten sposób mógł uzyskad jakieś wyjaśnienie, lecz z twarzy Tarranta jak zwykle niczego nie zdołał wyczytad. W koocu kapłan z westchnieniem odłożył książkę. - Co chcesz wiedzied? - Jaki był. O jego zwyczajach, przekonaniach. Powiedz mi. - Mogę spytad, po co? - Później. Teraz mów. Tak też zrobił. Nie było to najłatwiejsze zadanie na świecie, ale po całonocnym i bezowocnym ślęczeniu nad zakurzonymi tomami pozwalało zająd się czymś innym. Spróbował przypomnied sobie asystenta Ciani i opisad go Tarrantowi. Chudy. Blady. Zamknięty w sobie. Całkowicie oddany Ciani oraz ich pracy. Damien zastanawiał się, czy właśnie tego chciał Tarrant. Dlaczego nieżyjący już od prawie dwóch lat człowiek nagle stał się tak ważny? Nie wiedząc, co naprawdę interesuje neohrabiego, z trudem dobiera] słowa: systematyczny, skupiony, sfrustrowany. Najpierw przebrnął przez łatwiejsze przymiotniki, a potem doszedł do trudniejszej części zadania: obsesyjnie chciał zostad adeptem. Był przekonany, że istnieje na to jakiś sposób. Wierzył... Damien usiłował przypomnied sobie, znaleźd odpowiednie słowo: uważał, że te zdolności tkwią w nim, czekając na ujawnienie. Sądził, że jeśli jakoś zdoła je „wyzwolid", dorówna Ciani. Pamiętał, jaką cenę zapłacił za to Senzei, i poczuł ból równie dotkliwy jak w dniu, kiedy to się stało. Zobaczył jego ciało, skręcone w męce, leżące w trawie na stoku góry, gdzie dopadła go śmierd. A obok niego buteleczkę Świętego Ognia, który próbował wprowadzid 229
do swego ciała, aby przełamad wewnętrzne bariery. Chociaż wtedy o tym nie wiedzieli, było to pierwsze zwycięstwo Calesty. Pierwsza ofiara w wojnie, która pochłonęła tysiące ludzkich istnieo na wschodzie, a teraz groziła tym samym tutaj. - Trzęsienia ziemi - nalegał Tarrant. - Czy coś o nich mówił? Zaskoczony tym pytaniem Damien próbował sobie przypomnied. Podczas podróży rozmawiali o tylu sprawach, rozpaczliwie usiłując wypełnid czymś ciszę. - Był zafascynowany gwałtownymi przypływami fae - rzekł w koocu, starając się coś sobie przypomnied. - Zdaje się, że prag nął je wykorzystad, ale nie odważył się spróbowad. Tarrant syknął coś pod nosem. Damien wyczuwał w nim napięcie, jak u polującego drapieżnika. - Myślał, że dzięki niemu mógłby zostad adeptem? - Brał pod uwagę różne sposoby odparł ze znużeniem Damien. Wypróbowując jeden z nich, zginął. O co ci chodzi? Łowca popatrzył na kapłana. Jego oczy były czarne i głodne. - Robił notatki? - Tak sądzę. Dlaczego pytasz? - Czy one mogły się zachowad? Zastanowił się. - Zanim wyruszyliśmy, mieszkał z pewną kobietą. Kiedy wróciliśmy z krainy rakhów, wysłałem jej wiadomośd o jego śmierci. Możemy się tylko domyślad, co zrobiła potem z jego rzeczami. Dlaczego cię to interesuje? - zapytał nagle. - O czym myślisz? - Byd może mam plan - odparł łagodnie adept. - Tylko że potrzebuję więcej danych, żeby ocenid jego przydatnośd. Myślę, że Mer Reese mógł posiadad te informacje. I byd może niektóre z nich znajdują się w jego notatkach. - Nie powiesz mi nic więcej? Neohrabia pokręcił głową. - Nie teraz. Jest na to za wcześnie. Niech najpierw potwierdzę moje przypuszczenia, a potem... Zaczerpnął tchu. - Powiem ci, gdy tylko będę miał pewnośd. Obiecuję. - Tak. Piękne dzięki. Lubię byd trzymany w nieświadomości. Jeśli jego sarkastyczny ton uraził
Tarranta, to Łowca niczym nie dał tego po sobie poznad. - Chodź - powiedział, wstając. Sprawdźmy, czy jego zapiski nadal istnieją. 230
Damien z przyzwyczajenia spojrzał na zegar. - Czy nie jest trochę za późno na wizyty? Łowca obrzucił go jadowitym spojrzeniem. - Zostało mi dwadzieścia dziewięd dni - rzeki lodowatym głosem. - W tych okolicznościach chyba nie sądzisz, że będę się tym przejmował? - Nie - mruknął zmieszany Damien. - Nie masz ku temu powodu. Przepraszam. - Pamiętasz, gdzie mieszka ta kobieta? - Mniej więcej. Jednak od tego jest fae, prawda? - Zawahał się. - Jesteś pewien, że ona zechce nam pomóc o tak późnej porze? - Nie. - Łowca uśmiechnął się zimno. - Nie jestem. Jednak od tego jest fae, prawda? Dom był dokładnie taki, jakim go pamiętał: mały, ciepły i przytulny. Teraz na frontowym ganku widniały znaki zaklęd chroniących przed trzęsieniami ziemi. Kilka innych wyryto na oknie. Na ten widok poczuł ukłucie żalu. Kiedy Senzei Reese tutaj mieszkał, jego narzeczona nie lubiła takich rzeczy. Teraz, kiedy go zabrakło i uwolniła się od jego obsesji, znów mogła zaakceptowad przejawy Sztuki. Był zdziwiony, że zirytował go ten fakt. - W porządku. - Westchnął i ruszył w stronę schodków. - Zróbmy to. - Chwileczkę. Tarrant wpatrywał się w ziemię przed domem. Damien wyczuł, jak neohrabia spręża się, chwyta swoją wolą prądy fae i zaczyna je kształtowad. Jak zawsze, z dreszczem niepokoju patrzył na człowieka, który używał Sztuki, nie korzystając przy tym z żadnego znaku czy zaklęcia. Kiedy uznał, że Tarrant już skooczył, zapytał: - Co robisz? - Tylko załatwiam sprawę późnej pory. Rozumiem, że uraziłbym cię, gdybym zrobił coś więcej. Widzisz? Spojrzał na niego szarymi oczami, w których zabłysły iskierki sardonicznego humoru. - Czegoś się nauczyłem, wielebny Vryce. - Najwyższy czas - wymamrotał, gdy razem weszli po schodkach na ganek. Tarrant zapukał do drzwi i Damien
wyczuł wplecioną w ten 231
dźwięk siłę, sprawiającą, że ten odgłos odbijał się głośnym echem w mózgu każdego znajdującego się w domu człowieka. Odczekał chwilę i zapukał ponownie. Nagle na tyłach domu zapaliło się światło. Na pewno spała. Damien zastanawiał się, czy czary Tarranta okażą się skuteczne, jeśli kobieta będzie zaspana. Minutę później dostrzegli idącą ku nim postad z lampą w dłoni. Podeszła do drzwi, poszperała przy ryglu i odsunęła go. Krótki łaocuch napiął się, gdy drzwi uchyliły się na kilka centymetrów. - Tak? - zapytał mężczyzna. - Czego chcecie? Zanim Damien otrząsnął się z zaskoczenia, Tarrant wyjaśnił: - Szukamy Alleshy Huyding. - O co chodzi? I dlaczego to nie może zaczekad do rana? Damien już chciał zaryzykowad odpowiedź, kiedy na tyłach do mu usłyszał kobiecy głos. - Kto przyszedł, Rick? - Dwaj mężczyźni - odparł krótko. Nie znam ich. Za jego plecami coś się poruszyło i pojawiła się kobieta. - Niech popatrzę - powiedziała cicho. Spojrzała mu przez ramię i przypatrzyła się Tarrantowi, a potem skierowała wzrok na Da-miena. Szeroko otworzyła oczy. - Przepraszamy za późną porę... zaczął kapłan. - Nie ma sprawy - przerwała pośpiesznie. Skinęła na mężczyznę. Wpuśd ich. - Słuchaj, Lesh... - Wszystko w porządku. Wpuśd ich. Najwyraźniej nie miał na to ochoty, jednak przymknął na moment drzwi, zdjął łaocuch, a potem otworzył je na oścież. Cokolwiek zrobił Tarrant, żeby uczynid ją spokojną i chętną do współpracy, najwidoczniej nie podziałało na tego mężczyznę. - Późna godzina - mruknął, gdy wchodzili do małego, czyste go saloniku. Gospodarz był wyraźnie wrogo nastawiony. Wspomnienia. Opadły Damiena, gdy migoczące światło lampy ukazało szczegóły dobrze znanego wnętrza. Tutaj, na tym fotelu, czekał na Gani. Tam, w pokoju na tyłach, leżała bliska śmierci. Tam, naprzeciwko, demon Karril wyprawił ich w podróż trudniejszą, niż ktokolwiek mógł przewidzied... Z trudem wrócił do rzeczywistości i sprawy, którą mieli załatwid. Nowy
facet Alleshy spoglądał na nich wrogo, jak wilk, który stwierdził, że inny basior nasikał w jego legowisku. Był mocno 232
zbudowanym, muskularnym mężczyzną i Damien podejrzewał, że miał gwałtowne usposobienie. Brunet, brodaty, będący pod każdym względem przeciwieostwem Senzeiego Reese'a. Kapłan znów poczuł dotkliwy żal wywołany utratą przyjaciela i tym, że z tego domu usunięto wszelkie ślady jego obecności. - Nazywam się Gerald Tarrant rzekł Łowca, skupiając uwagę na Alłeshy. - Towarzyszyłem Senzeiemu Reese'owi podczas jego podróży, podobnie jak wielebny Vryce. Lekko skinęła głową, patrząc na Damiena. - Tak. Pamiętam pana. -Przykro mi wywoływad bolesne wspomnienia, Mes Huyding, ale bardzo nam są potrzebne pewne notatki, które sporządził pani były narzeczony. Może mogłaby nam pani powiedzied, co się z nimi stało. - O co chodzi, do diabła? - prychnął jej nowy chłopak. - Czy to nie może zaczekad do rana? Kim, do diabła jesteście, żeby pojawiad się tu o tak późnej porze i... - Wszystko w porządku - przerwała mu. Ku zdziwieniu Damiena te słowa uspokoiły mężczyznę. - Nie mam nic przeciwko temu. Idź spad, jeśli chcesz. Wrócę do ciebie, gdy tylko skooczę. - Niech mnie licho, jeśli pójdę spad, podczas gdy ty... Tarrant spojrzał mu w oczy. I przykuł jego spojrzenie. Przez króciutką chwilę, którą Damien ledwie zdążył wychwycid, połączyła ich niewidzialna siła: uspokajająca, łagodząca, uciszająca. - Tak - powiedział spokojnie mężczyzna. Powieki opadły mu, jakby zaraz miał zapaśd w sen. - Tak zrobię. W milczeniu patrzyli, jak odwrócił się i odszedł, krocząc tak powoli, jakby spacerował we śnie. W koocu, kiedy znalazł się za drzwiami sypialni i poza zasięgiem głosu, Allesha powiedziała cicho: - Przepraszam. Chciał mnie bronid, to wszystko. - Rozumiemy - zapewnił ją Damien. - Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, co zrobid z rzeczami Zena po jego śmierci. O ile wiem, nie miał żadnej rodziny, a co do przyjaciół... był blisko związany z Ciani. Wiecie o tym. Poza nią w jego życiu nie było wielu innych ludzi.
Podniosła lampę ze stojącego w pobliżu stolika i zapaliła ją od tej, którą trzymała już w ręku. Migotliwe światło rzuciło ciepłe cienie na umeblowanie pokoju. - Zatrzymałam te rzeczy, które wyglądały na ważne, notatki 233
i tym podobne papiery, oraz kilka wartościowych drobiazgów. Są na górze. - Wręczyła drugą lampę Damienowi i wskazała na schody. Tędy. Obaj weszli za nią na poddasze, do pokoju, który obudził w pamięci Damiena wiele bolesnych wspomnieo. Na tym kilimie klęczał Senzei, kiedy planowali podróż do krainy rakhów. Oto pudełko z papierami Ciani, które uratował z pożaru Fae Shoppe. Pozostałe znajdowały się w stojących w kącie skrzynkach, wypełnionych książkami, notatkami, zapiskami i amuletami. - Są nie uporządkowane powiedziała przepraszającym tonem. - Nie wiedziałam, jak to zrobid... - Nic się nie stało - zapewnił ją Damien. - Nie wiedziałam, jak się za to zabrad. Ja... - Wszystko w porządku - rzekł Tarrant. W jego głosie Damien poczuł moc. - Wszystko dobrze. Zostaw nas tutaj i idź spad. Odchodząc, zamkniemy za sobą drzwi. Przez chwilę wydawało się, że zechce zaprotestowad, ale w koocu użyta przez Tarranta fae zrobiła swoje i kobieta skinęła głową. Cicho jak duch zeszła po schodach. Kiedy nie mogła już ich usłyszed, Damien rzekł łagodnie: - Kiedyś przejąłbym się tym. -1 wierciłbyś mi dziurę w brzuchu. Na szczęście dla nas obu zmieniłeś się. Neohrabia uklęknął przy najbliższej stercie skrzynek i powiódł dłonią po ich szorstkich bokach. - Możesz zlokalizowad to, czego potrzebuję, czy też mam zająd się tym sam? - Jeśli powiesz mi, czego szukad. - Wszelkich notatek dotyczących wykorzystania fae trzęsienia ziemi. Albo siły wulkanów. Wszystkich prądów fae zbyt silnych, by człowiek mógł je wykorzystad. - Chcesz znaleźd zapiski dotyczące ich wykorzystania. - Właśnie. Najwidoczniej nie widział w tym stwierdzeniu żadnej sprzeczności, a Damien nie miał ochoty się z nim spierad. Zaczerpnął tchu, skupił się na fae i wyobraził sobie znaki, które pozwalały mu ją kontrolowad. Kiedy przekazał jej swoje żądania, podszedł do najbliżej stojących skrzynek i zaczął przeglądad ich zawartośd, za pomocą fae sprawdzając każdą
księgę i każdą stronę. 234
Zajęło im to prawie godzinę. Musieli dwukrotnie przestawiad skrzynki, by uzyskad dostęp do stojących z tyłu. W koocu jednak Tarrant odetchnął z ulgą. -Mam. Razem zdołali odnaleźd właściwą skrzynię i obejrzed jej zawartośd. - Dlaczego nie weźmiemy wszystkiego? - szepnął Damien. Czuł się jak intruz, mając świadomośd, że na dole śpi dwoje ludzi. - Damy radę unieśd. - Chcę mied pewnośd, że mamy to, po co tu przyszliśmy. Neohrabia przeglądał stos oprawionych w płótno tomów - wyglądających na rejestry - i w koocu z satysfakcją wyjął jeden z nich. Oprawiony w skórę, opasły tom, który niegdyś musiał byd często używany, a na jego grzbiecie i okładce widniały kleksy. Tarrant położył go na podłodze i postawił przy nim lampę. Damien przykucnął opodal, a neohrabia zaczął przewracad kartki. Boże w niebiosach... To był album z wycinkami zebranymi przez człowieka owładniętego obsesją, gromadzonymi przez ponad dwie dekady. Starannie poprzyklejane do stron, wycięte z gazet artykuły dokumentowały wszystkie podjęte przez człowieka próby okiełznania. Opisano tam każdego czarownika, który próbował wykorzystad fae trzęsienia ziemi, oraz opis okropnej śmierci, jaką przy tym poniósł. Damien sądził dotąd, że znalazło się niewielu głupców, którzy próbowali to zrobid, tymczasem okazało się, że były ich setki. Gdy Tarrant odwracał kartkę za kartką, ogrom ludzkich tragedii nabierał ciężaru i wagi. Damien mógł tylko dziwid się szaleostwu takich ludzi, którzy oddawali życie, próbując ujarzmid siłę, jakiej ludzka wola nigdy nie zdołała ujarzmid. Senzei też by to zrobił, pomyślał ponuro. W swoim czasie, sfrustrowany, zrobiłby to samo. I zginąłby tak jak oni. - To jest to - rzekł w koocu Tarrant. - Reszta może wrócid na miejsce. Damien podniósł skrzynkę i postawił ją z powrotem w kącie. - Może czas, abyś wyjaśnił mi, o co tu chodzi? Zauważył, że Tarrant się zawahał. - Jeszcze nie. Nakreślę ci z grubsza
sytuację. Potrzebna mi jed na informacja i bardzo możliwe, że znajdę ją właśnie tutaj. Jeżeli okaże się taka, jak się spodziewam, będziemy mieli dośd czasu, że by wszystko omówid. Jeśli nie, po co tracid czas? 235
- Nie wiem, o co ci chodzi - rzekł ostro Damien - ale pamiętaj, że żaden z tych ludzi nie przeżył. Żaden, Geraldzie. - Żaden nie przeżył - przyznał adept. - Co jednak wcale nie oznacza, że nikomu się nie udało, prawda? - Co chcesz przez to powiedzied? Jednak Łowca nie odpowiedział. W koocu, pojmując, że nie zdoła go przekonad, Damien zajął się porządkowaniem pokoju. Nadchodził świt. Blask Dominy wpadał przez okno wynajętego pokoju, oświetlając pomięte kartki. Damien czuł fizyczne i psychiczne zmęczenie. Łowca zamknął książkę i rzekł: - Znalazłem. Damien w mgnieniu oka zapomniał o senności. Wyprostował się na krześle i zapytał: - Co takiego? - Dane, których szukałem. On je odkrył. - Tarrant położył dłoo na skórzanej okładce i zamknął oczy. Damienowi wydawało się, że neohrabia lekko zadrżał. - W dziejach ludzkości człowiek wciąż próbował ujarzmid przypływ fae poprzedzający trzęsienie ziemi. Powszechnie wiadomo, że nie da się tego zrobid, a jednak ludzie wciąż podejmowali próby. Wygląda na to, że pod wpływem chęci zdobycia takiej mocy zapominają o ostrożności i dopiero, kiedy fae spala im mózgi na popiół, pojmują, że pewnych rzeczy ludzie nigdy nie powinni próbowad. - Położył dłonie na poplamionej skórze okładki albumu, jakby chłonął dotykiem jego zawartośd. - Podobnie jak ci, którzy z tych samych pobudek próbowali używad Sztuki w pobliżu aktywnego wulkanu. Rezultaty są identyczne. Człowiek nie może wykorzystad tej siły i pozostad wśród żywych. - Potrzebowałeś notatek Zena, żeby dojśd do tego wniosku? Do licha, mogłem oszczędzid ci zachodu. Łowca nie zirytował się, lecz odparł z nikłym uśmiechem: - Widzisz, jeszcze kilka pytao pozostało bez odpowiedzi. Pytao, jakie nikomu nie przyszły do głowy, poza naszym nawiedzonym przyjacielem, Mer Reese'em. - Na przykład? Wskazał na leżący przed nim album.
- Wszyscy ci mężczyźni i kobiety zginęli, używając Sztuki. Co 236
się stało z jej wytworami po ich śmierci? Czy zostały zniszczone wraz ze swoimi twórcami, spalone w powodzi fae? Czy też chwyciły się oszalałego nurtu, wywierając nao swój wpływ, podczas gdy ich stwórcy spłonęli? - Czy to ma jakieś znaczenie? - Byd może. - Łowca powiedział to spokojnym głosem, ale zesztywniał, jakby dawał upust dręczącemu go napięciu. - To może mied ogromne znaczenie. - Dlaczego? W odpowiedzi Łowca odsunął od siebie ciężki tom i wygodnie wyciągnął się w fotelu. Przez chwilę siedział nieruchomo, spoglądając gdzieś w dal. W koocu powiedział z naciskiem: - Przeciwieostwem sadyzmu jest altruizm. Damien głośno wciągnął powietrze. - Jesteś pewien? - A czy można byd tego pewnym? Uważam, że to prawdopo dobne. Altruizm. Pozbawiona egoizmu troska o innych. Damien próbował dopasowad ją do zachowao Iezu, żeby sprawdzid, czy się uda. Czy można chcied oszczędzid komuś cierpieo, a jednocześnie czerpad przyjemnośd z zadawania ich? - Chyba pasuje - orzekł w koocu. - Z pewnością lepiej niż wszyst ko, czego próbowaliśmy do tej pory. Łowca skinął głową. - Tylko w czym nam to pomoże? Chcę powiedzied, że raczej nie zdołamy nakłonid Calesty do charytatywnej działalności. - Mając odpowiednią moc - odparł spokojnie Łowca - możemy skłonid go do wszystkiego. Dopiero po sekundzie zrozumiał sens słów Tarranta, a wtedy przeszedł go zimny dreszcz. - Geraldzie, nie możesz. Żaden człowiek nie przeżył takiej próby... - A czymże jest altruizm, jeśli nie poświęceniem się dla dobra innych? - Chcesz spłonąd tak jak tamci? I po co? W czym nam to pomoże? - Przeczytaj - odparł adept, przysuwając ciężki album Damie-nowi. - Przeczytaj artykuły, jakie umieścił tutaj Senzei Reese, oraz notatki, jakie tu porobił. Ci ludzie, którzy ryzykowali życie, używając Sztuki.... 237
- Wszyscy zginęli, Geraldzie! - Jednak nie wszyscy ponieśli klęskę. Przeczytaj to! W trzech przypadkach był w stanie udowodnid, że ich dzieła przeżyły ich. Pomyśl o tym, Vryce! Pomyśl, jaka to siła! - Trzej z ilu? - zapytał. - Mówisz o szansach tak niewielkich, że prawie nie istniejących. Bądź realistą, Geraldzie. Łowca spojrzał za okno. Poranne niebo jaśniało od gwiazd, a horyzont na wschodzie znaczyło pierwsze pasmo szarości. - Niedaleko mojej siedziby w Puszczy - powiedział do Damieria - znajduje się źródło mocy tak ogromnej, że gdyby nie otaczające je góry, żadna ludzka istota nie mogłaby przetrwad na tym kontynen cie. Widziałeś tę moc w samej Puszczy, a to tylko jej margines. Cieo. Głównym ogniskiem jest Mount Shaitan, czynny wulkan, którego fae jest tak dzika, że niewielu ludzi odważy się tam nawet podejśd. Shaitan? Ta nazwa brzmiała dziwnie znajomo, chociaż nie mógł sobie przypomnied, skąd ją zna. - Gdzieś już o tym słyszałem. - Nie dziwię się - to legendarna góra. Od czasu do czasu jakiś czarnoksiężnik odbywa pielgrzymkę do jej stoków, ale niewielu uchodzi stamtąd z życiem, żeby o tym opowiedzied. Ja też byłem w tej dolinie i widziałem budzącą podziw moc. Nic na Emie nie może się z nią równad, Yryce. Żadne trzęsienie ziemi, żaden czarnoksiężnik... ani demon. - Jednak lezu nie są zwyczajnymi demonami. - Damien zaczął obawiad się tego, do czego zmierzała ta rozmowa. - Pamiętasz? - Pierwsze wspomnienia Karrila dotyczą Mount Shaitan. Znam co najmniej dwóch lezu, o których można powiedzied to samo. To powiązanie sięga głębiej niż tylko zwykłej kwestii mocy. Czy jest lepsze miejsce, by zniszczyd lezu, niż w miejscu jego narodzin? - A co ze stworzeniem, które go zrodziło? Tarrant zacisnął zęby. - Kroniki nie wspominają o żadnej takiej istocie. - Ale też jeszcze nikt nie próbował zabid jej dziecka. Łowca odwrócił się do niego. Cieo lampy podkreślił wyraźnym reliefem bliznę na jego policzku. - A więc to będzie niebezpieczne,
wielebny Vryce. Czy spodzie wałeś się czegoś innego? Czy myślałeś, że znajdziemy łatwą odpo wiedź? Jakieś proste zaklęcie, które pozwoli nam bez trudu i zacho du pokrzyżowad szyki lezu? - Ze smutkiem pokręcił głową. Miałem cię za mądrzejszego. 238
- Mówisz o niemal pewnej śmierci przy cholernie niewielkiej szan sie na sukces. To mi wygląda na desperacką próbę. - Owszem - przyznał adept. - Tylko czy mamy inne wyjście? Damien chciał zaprotestowad, ale zrezygnował. Ponieważ Tarrant miał rację, niech go diabli. Jak zwykle. Łowca wstał. Damien znał go dostatecznie dobrze, aby wyczud, jaki jest spięty, i odgadnąd, że spowodowały to wewnętrzne zmagania. Jednak jego twarz była zupełnie nieruchoma, a głos nie zdradzał żadnych uczud, gdy mówił o czekającym go losie. - Już świta i zostało mi tylko dwadzieścia dziewięd dni. Po upływie tego czasu Bezimienni zerwą umowę i najprawdopodobniej umrę. Widzisz więc, wielebny Vryce, że nie mam nic do stracenia, podejmując taką szansę. Może fae ziemi spali mnie, tak jak wielu innych, jeśli jednak zdołam użyd wcześniej Sztuki... Chciałbym zabrad tego drania ze sobą - rzucił gwałtownie. - Pragnę, by moja śmierd oznaczała chod tyle. Możesz to zrozumied? - Tak - odparł. - Tak, rozumiem. - Będzie to długa i niebezpieczna podróż i niechętnie się w nią udam. Niewielu ludzi ją przeżyło. A jeśli Calesta odgadnie moje zamiary i użyje przeciwko mnie całego arsenału swoich złudzeo... - Głęboko wciągnął powietrze i powoli je wypuścił. Damienowi wydawało się, że lekko przy tym zadrżał. -Ty nie musisz tam iśd. Zrozumiem. - Oczywiście... - Masz tutaj życie, obowiązki i przyszłośd... - Geraldzie. - Poczekał, aż Łowca zamilknie, a wtedy rzucił ostro: - Nie bądź głupcem. Jasne, że idę z tobą. Oświetlony szarym blaskiem przedświtu, Łowca spojrzał na kapłana. Jakież emocje malowały się w jego oczach, tak trudne do określenia w tym świetle? Strach? Determinacja? Przerażenie? Może mieszanina wszystkich trzech, ale nie tylko. Jeszcze coś, co już łatwiej było zidentyfikowad. Bardzo ludzkie uczucie. Wdzięcznośd. Zerknąwszy za okno, jakby oceniał szybkośd z jaką wschodziło słooce, Tarrant skinął głową. - A więc dobrze.
Jego głos był ledwie głośniejszy od szeptu, jakby wschód słooca pozbawił go siły. - Zakup prowiant, jaki będzie ci potrzebny. W dolinie Shaitana nie znajdziemy nic do jedzenia, więc zabierz zapasy na kilka tygodni. 239
Będziemy musieli zmieniad konie, jeśli chcemy dotrzed tam szybko, więc nie inwestuj za dużo w dobre wierzchowce. Masz pieniądze? W odpowiedzi Damien wyciągnął otrzymany od Patriarchy czek i podał mu. Na jego widok Tarrant szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Od kiedy Damien znał Łowcę, jeszcze nigdy nie widział go tak zaskoczonego. - Dziesięd tysięcy? Od Kościoła? - W razie potrzeby mogę dostad więcej. - A więc... zaaprobowali twoje metody? Damien prychnął. - Skądże. - Ale ten czek... -Patriarcha jest praktycznym człowiekiem. Wie, że jako niezależny, mogę robid rzeczy, jakich on, ze względu na jego pozycję, nawet nie może spróbowad. I wie, że jeśli teraz nie powstrzymamy Calesty, ukochany przez Patriarchę Kościół nie będzie miał żadnej przyszłości. To wszystko. - Zaśmiał się krótko, chrapliwie. - Wierz mi, chciałbym, żeby było inaczej. Łowca spytał cicho, z rzadko u niego spotykanym współczuciem: - Nie kazali ci odejśd? - Jeszcze nie - wymamrotał Damien. Zaczerwienił się. Pozostawili tę decyzję w moich rękach. Odłożywszy czek na stół, Łowca podszedł do kapłana i położył dłoo na jego ramieniu. Tylko na moment i zaraz ją zabrał. Damien poczuł lekki chłód w miejscu, gdzie spoczywały palce adepta, i skinął głową, dziękując za ten krzepiący gest. Tarrant bez słowa podszedł do drzwi i opuścił pokój. Niebo za oknem było już nieco jaśniejsze niż przed chwilą. Neohrabia miał niewiele czasu na znalezienie kryjówki. Czekał do ostatniej chwili, pomyślał Damien, ale nie był zaskoczony. Tarrantowi pozostało tak niewiele godzin życia, że nic dziwnego, iż wykorzystywał każdą minutę. Sam w wynajętym pokoju, mocno zaciskając w dłoni czek Patriarchy, Damien starał się nie myśled o przyszłości.
26 uż prawie świtało. Centralny plac miasta był jeszcze pusty. Nadchodzący dzieo przegnał do łóżek rzesze łotrzyków i kochanków. Po drugiej stronie wznosiła się wielka katedra, o gładkich białych murach, strzelistych i eterycznych jak sen. Damien stał tam przez jakiś czas tylko na nią patrzył, niczego nie rozważając, nie planując, ani nawet się nie bojąc... tylko tam był. Spijał z tych prastarych kamieni ludzkie nadzieje, słodką muzykę wiary, która odpowiadała na każdy szept wietrzyku. Potem, gdy białe słooce Erny wyłoniło się zza horyzontu, Damien wspiął się po schodach i lekko zapukał do drzwi, zawiadamiając o swoim przybyciu. Po chwili usłyszał kroki i trzask zasuwy w jednych z mniejszych drzwi. Stanął przed nimi, pokazując się odźwiernemu. - Wielebny Vryce. - Był to jeden z akolitów, pracujący po go dzinach jako nocny stróż. Chudy i niezgrabny nastolatek wydał się Damienowi dziwnie znajomy. - Co cię tu sprowadza? Ach tak. Pamiętał tę twarz. Jeden z tuzina uczniów, których Patriarcha przydzielił mu wieki temu, kiedy Damien przybył do Jag-gonath. Niedoszły czarodziej. Skinął głową, starając się uspokoid odźwiernego. - Przyszedłem się pomodlid. Chłopiec przyjął to z wyraźną ulgą i odsunął się, przepuszczając kapłana. A czego oczekiwałeś? Że każę ci zbudzid Patriarchę, żeby o świcie porozmawiad z nim o czarach? Popatrzył na młodą twarz chłopca i pomyślał ponuro: Właśnie tego się spodziewałeś, prawda? - To nie potrwa długo - obiecał. W świątyni nie było nikogo, na to zresztą liczył. Nocna zmiana już dawno zakooczyła sprzątanie i udała się na spoczynek. Jego 241
kroki odbijały się upiornym echem w pustej przestrzeni, kiedy pod-chodził do ołtarza. Znajoma droga. Znajomy widok. Ołtarz. W przeciwieostwie do ołtarzy pogaoskich świątyo nie było na nim żadnych posągów. Prorok wymarzył sobie Kościół bes takich symboli, w którym centrum wiary byłoby czymś więcej niż nakrytym jedwabiem stołem, czymś mniej prozaicznym i bardziej inspirującym niż blok marmuru. Jednak Gerald Tarrant przegrał te i bitwę, jak wiele innych. Dzieci Ziemi oczekiwały ołtarza, a ich potomkowie również. Bagażu ludzkich przyzwyczajeo, będącego dziedzictwem Ziemi, nie dało się tak łatwo pozbyd. Klęknął przed prastarym symbolem wiary, czując zbierającą się wokół niego pustkę, gdy zamknął oczy. Koncentrował się. Żałował, że żadne słowa nie mogą zdjąd ciężaru, który go przytłaczał, ani złagodzid rozpaczy. Żałował, że zwyczajna modlitwa nie ma takiej siły. Boże, modlił się, kochałem Cię i służyłem przez całe moje życie. Twoje prawa nadały sens mojej egzystencji. Twój sen był moim celem. W Twojej służbie osiągnąłem wiek męski, starając się szerzyd Twoje wieczne idee, usiłując żyd tak, by Cię zadowolid. Żyję, oddycham, walczę i używam Sztuki, a także akceptuję nieuchronnośd śmierci - wszystko w Twoim imieniu, Panie Boże Ziemi i Erny. Zawsze tylko w Twoim imieniu. Westchnął. Ciężar wieków przygniatał mu barki, przeszłośd i teraźniejszośd łączyły się w brzemię. Gdybym w tym momencie umarł z modlitwą na ustach, pomyślał, byłoby to sprawiedliwe. I miłosierne, gdyż uniknąłby ostatecznej próby. Będę Ci służył aż do śmierci i przestrzegał Twego prawa Nieważne, ile przysporzy mi to cierpieo, mój Boże. Obojętnie, jak będzie to trudne. Tak ślubowałem przed wieloma laty, kiedy po raz pierwszy wstąpiłem na łono Kościoła. I dochowałem tej przysięgi. Klęczał jeszcze przez chwilę, z pochyloną głową i zbolałą duszą. Targała nim rozpacz, a kiedy wstał, by odejśd, wstrząsnęła nim z tak brutalną siłą, jakby próbowała znów powalid go na klęczki, usiłując odwlec ten okropny moment, który czekał na niego jak upiór. Zniósł to w milczeniu, bez słowa skargi, wiedząc, że to odezwało się jego sumienie, co
samo w sobie było najlepszą modlitwą. Potem wolno poszedł z powrotem główną nawą. Na koocu świątyni przystanął i dotknął otworu skarbonki, osłoniętego klapką umożliwiającą wiernym wrzucanie monet na potrzeby Kościoła, a jednocześnie ograniczającą dostęp do datków innych. Taka jest 242
już ludzka natura, pomyślał ponuro. Przez chwilę bezmyślnie trzymał klapkę, poruszając ją na zawiasach. Potem sięgnął za pazuchę i wyjął kopertę. Była zaadresowana: ,JDo Jego Świątobliwości". Nic więcej. Przez moment trzymał ją w dłoni, lekko drżąc, a potem wsunął w otwór. Usłyszał, jak upadła na dno metalowej kasetki, a potem zapadła cisza. List będzie tam czekał do następnej mszy, wtedy kościelny znajdzie go i doręczy. Damien miał nadzieję, że do tego czasu on i Tarraot będą już daleko. W Twoim imieniu, mój Boże. Teraz i zawsze w Twoim imieniu. Złożywszy formalną rezygnację, Damien Vryce wyruszył w długą i samotną drogę powrotną do wynajętego mieszkania.
11 lej dzieci przybywały. IWyczuwała ich obecnośd, tkwiąc w swym sanktuarium, i zasta-/ nawiała się nad tą ich nagłą aktywnością. Większośd dzieci nigdy nie odwiedzała jej po tym, jak wypuściła je w świat. Wolały same kształtowad swój los, czego nie mogła im odmówid. Przecież pragnęła tego już wtedy, kiedy powołała do istnienia pierwsze z nich. Teraz jednak przybywały tutaj. Wszystkie. Te, które rozmawiały z nią, i te, które tego dotąd nie robiły. Te nieliczne, które mogły bezpośrednio dzielid jej wspomnienia, i setki tych, które ledwie zdawały sobie sprawę z tego, że ona w ogóle istnieje. Przybywały, ponieważ kilka z nich złamało jej nakazy, a pozostałe chciały sprawdzid, czy zaakceptuje ich przewiny, czy też ukarze je, albo... Co? No właśnie, pomyślała. Stworzyła dla nich prawa - żeby mogły żyd, uczyd się i rosnąd, a w rezultacie służyd jej celom. Przez tysiąc słonecznych cykli nikt nie kwestionował tych praw. I tak powinno byd. Matka dająca życie może wedle swej woli definiowad ścieżki, jakimi będą podążad jej dzieci, i pozbywad się tych, które nie spełniają jej oczekiwao. Tylko co z dzieckiem świadomie łamiącym jej nakazy? Ta koncepcja była tak obca, że ledwie mogła ją ogarnąd. Coś takiego nigdy nie wydarzyłoby się w jej ojczyźnie, to pewne. Nie wiesz, co nimi kieruje. Nie możesz ich osądzad. Dała im rozkazy. Nie wykonali ich. Ustanowiła prawa ich egzystencji, do czego miała prawo jako ich stwórca. Zignorowali je. Powinni umrzed. Miała prawo ich zabid, bez wątpienia. Niektórzy mogliby nawet powiedzied, że to jej obowiązek. Z pewnością jej pierwsza rodzina, która przybyła z nią tutaj, natychmiast potępiłaby każdego, kto tak otwarcie by się jej przeciwstawił. Jednak te nowe dzieci... te dzikie, 244
uparte niemowlęta... może mogły ją czegoś nauczyd, zanim umrą? Czyż właśnie nie w tym celu wysłała je w świat? Są tylko w połowie moje, przypomniała sobie, wspominając ten akt, w którym nie było pasji czy bólu, tylko desperacja. Tyle prób. Tyle porażek. Kiedyś myślała, że wybierając odpowiedniego towarzysza, zapewni sobie idealne potomstwo, lecz ten plan zawiódł tyle razy, że przestała wierzyd w jego powodzenie. Prawdę mówiąc, straciła wszelką nadzieję i nawet tę mizerną resztkę pozostałych jej sił... Aż do teraz. Jej dzieci przybywały! Tak tłumnie, wszystkie naraz! Jeszcze nigdy nie zebrały się tak licznie, z żadnego powodu. Czy to czyni jakąś różnicę? zastanawiała się. Czy sama liczebnośd da im moc, siłę zrodzoną z ich różnorodności, która może wyśle promieo nadziei w otchłao jej rozpaczy? Jeśli teraz zabije te nieposłuszne, nigdy się nie dowie. Znów się rozproszą, każde pójdzie w swoją stronę. Czego byłoby trzeba, żeby potem znów zebrad ich razem? Jaką tragedię musiałaby wywoład? Znacznie łatwiej będzie poczekad z karą, pomyślała. Niechaj najpierw przyjdą tutaj wszyscy, a wtedy oczyścimy nasze szeregi zgodnie z tradycją. Nadzieja. Teraz to słowo wydawało jej się zupełnie obce. Smakowała je z rozmysłem. I czekała.
gozte ZAmfeszicuje moc
26 rzybywali pojedynczo i dwójkami, a w miarę jak płynął dzieo i zebrali Podwagę oraz przyjaciół, małymi i zżytymi ze sobą grupkami. Patriarcha rozmawiał ze wszystkimi. Jego doradcy protestowali, mówiąc, że w ten sposób tylko zachęca ludzi, którzy będą udawad wierzących, aby upiec przy tym własną pieczeo i dodad sobie znaczenia Do tej pory okazało się, że mieli trochę racji. Na każdego prawdziwie wierzącego przypadało pół tuzina innych, którzy przyszli tu tylko po to, żeby móc później chwalid się, że spotkali ojca świętego. Na każdą szczerze wierzącą kobietę przypadało pół tuzina takich, których koleżanki kręciły się tuż za progiem komnaty, aby móc zaświadczyd, że ich przyjaciółka rzeczywiście dostąpiła takiego zaszczytu. Chociaż jednak wiedział, że ostrzeżenia doradców są słuszne, nie zwracał na nie uwagi. Nie było innego sługi Kościoła, który potrafiłby wejrzed w ich serca tak jak on, a więc nikomu nie mógł tego zlecid. Po prostu. Czasem jego goście reprezentowali dokładnie taki typ ludzi, jakich oczekiwał: szorstcy i prości, o zasadach wiary równie topornych jak ich maniery, dzielący świat na wyraźne obszary czerni i bieli, co w pełni odpowiadało jego celom. Nie wątpił, iż wśród tych twarzy widzi wiele takich, które o północy spotyka się w pogaoskich świątyniach, a niektóre pamiętał z przelotnego spotkania w świątyni Davarti. Spodziewał się, że jego ogłoszenie przyciągnie takich ludzi, i powitał ich w sposób, jaki miał zapewnid mu ich lojalnośd. Obecnośd innych była dla niego zaskoczeniem. Przybyło więcej kobiet, niż oczekiwał, przede wszystkim ze względu na mniejszą skłonnośd tej płci do przemocy sądził, że niewiele z nich zechce wyruszyd na taką wyprawę. Nie docenił jednak symbolicznego oddziaływania Puszczy na kobiece umysły i głębi nienawiści, jaką darzyły Łowcę. Niektóre deklarowały, że chętnie oddadzą życie, by rzucid tego demona na kolana, i Patriarcha ani przez chwilę nie wątpił, że mówiły prawdę. 249
W każdym z nas tkwi zalążek wojownika, pomyślał posępnie, obserwując szaleoczo wirujące wokół każdego z nich warianty przyszłości. Boże, daj mi siłę, żeby nad nim zapanowad, kiedy już pozwolę mu, by się rozwinął. Oceniał indywidualnie każdego z nich, jednego po drugim, zarówno wzrokiem, jak i nowo nabytym zmysłem. W przypadku niektórych natychmiast mógł się zorientowad, jakiego poparcia - lub zagrożenia może oczekiwad z ich strony. Dla niektórych musiał rozplątywad kłębek możliwości tak zawikłanych i ulotnych, że z najwyższym trudem prowadził z nimi towarzyską rozmowę, jednocześnie usiłując coś z tego zrozumied. Nie panował w pełni nad tą nową mocą, która porywała go i unosiła jak fala, grożąc w każdej chwili utopieniem. Czyjego doradcy dostrzegali w nim tę słabośd? Czy wyczuli, jak wątła jest nid łącząca go ze zdrowym rozsądkiem, jak łatwo może się zatracid i zginąd na wieki? Spokój. Oto odpowiedź. Idealny, niewzruszony spokój. Użył go jako maski, pod którą przeprowadził dziesiątki - a może setki -rozmów z niedoszłymi wojownikami. Spokój to najcenniejsze złudzenie, które pozwalało mu skrywad duchowe cierpienia, a więc unikad ich wielokrotnego, tysięcznego odbicia w lustrze cudzych dusz. Spokój tak doskonały, że Natura nie znała jego odpowiednika... Chyba że w sercu huraganu. Wpadł w wir. Gospodynie. Rzemieślnicy. Tragarze. Dziennikarze. Przybywali z różnych ścieżek życia, niektórzy z religijnych powodów, inni z dumy, a jeszcze inni z nudów. On mógł dostrzec w nich odwagę lub jej brak. Widział, którzy z tych nowych krzyżowców zaakceptują jego przywództwo i poświęcą wszystkie siły Jedynemu Bogu, a którzy będą siad zamęt w szeregach. Zgodnie z tym wyczuciem każdemu z nich wyznaczył odpowiednią rolę w nadchodzącej wojnie. Było tych ról dośd, by każdy z nich mógł służyd sprawie, a Patriarcha był w wystarczającym stopniu dyplomatą, żeby przekonad każdego z nich, iż to niezwykle zaszczytna propozycja. Potrzebni byli kwe-starze, zaopatrzeniowcy i kwatermistrze, którzy mieli wyruszyd pierwsi do Kale oraz Mordreth, aby przygotowad wszystko przed nadejściem armii. Nadzorcy do pilnowania
prac na skraju Puszczy, gdzie należało wykarczowad ogromny szmat ziemi, by nie dopuścid do rozprzestrzenienia się ognia, który miał byd ostatecznym środkiem wiodącym do celu. Potrzebni byli medycy, weterynarze, krawcy, posłaocy, a nawet listonosze... Tak wiele zadao, że zawsze mógł jakieś z nich 250
zaproponowad i mied nadzieję, że zostanie przyjęte zgodliwym kiwnięciem głowy, a nie kwaśną miną. Dziwiło go, jak szybko sprawy nabierają biegu. Jakże kusiło, by podziękowad za to Bogu i zignorowad rolę demona! Nie ma się czego wstydzid, pomyślał, czekając, aż następny petent stanie przed tronem namiestnika bożego na Ernie. Wykorzystanie zła do zniszczenia innego zła to błogosławiony uczynek. Czyż nie tak nauczał Prorok? Z pewnością świat już do tego dojrzał. Puszcza nazbyt długo stanowiła zagrożenie. A na powierzchni tej planety nie było drugiej takiej organizacji - religijnej ani innej - która miałaby odwagę podjąd taką próbę i dostateczną zręcznośd, żeby tego dokonad. Tylko Kościół. Jego Kościół. Boże, ratuj, modlił się w przerwach między wywiadami, z poczuciem winy kłoniąc głowę przed siłą, którą powołał do życia, przed wizjami, których nie mógł uniknąd. Widział je nawet wtedy, gdy zamykał oczy. Raziły go, nieustannie przypominały o potępieniu. Boże, ratuj nas wszystkich, modlił się. Zastanawiał się, czy Bóg przebaczy mu kiedyś to, co uczynił... I czy sam to sobie wybaczy. Zmierzch, nastąpił koniec całodniowych przesłuchao i gniewny zgiełk dusz nareszcie umilkł. Czas podjąd decyzję. Patriarcha bez słowa opuścił gabinet i poszedł do sekretnej komnaty w podziemiach. Jego słudzy zdążyli się już przyzwyczaid do tego dziwnego milczenia i odgadując życzenia swego mistrza, biegli przed nim korytarzem, obwieszczając jego nadejście. Zanim dotarł do zamkniętych na dwa spusty drzwi, już czekał tam na niego kapłan z kluczem w ręku. Nabożny podziw migotał nad jego głową jasną aureolą, zaprzeczając chłodnemu tonowi powitania. Oba klucze obróciły się jednocześnie w zamkach, otwierając stare drzwi. Patriarcha sam zszedł po schodach, pozostawiając księdza w progu. Ku jego zdziwieniu, w miarę jak schodził, nieustanny jazgot fae ziemi przycichł, zapewniając mu chwilę tak pożądanego wytchnienia. Oparł się o
mur i głęboko, rozpaczliwie chłonął tę ciszę, jak tonący łapie powietrze. Gdyby zszedł dostatecznie głęboko, czy wówczas fae ziemi zupełnie by zgasła? Czy był jakiś poziom, na którym 251
zaznałby spokoju - prawdziwego spokoju - gdzie ucichłby zgiełk przyszłości i dał mu kilka sekund na myślenie? Na modlitwę? Na istnienie! Jakże cenny i rzadki byłby ten dar! Jednak nie był to czas na odpoczynek i długo jeszcze takim nie będzie. Fae ziemi wciąż przepływała mu wokół nóg, gdy szedł w dół, słabsza tutaj niż na powierzchni ziemi, ale bezsprzecznie nadal mająca moc. Nie zazna tu spokoju. U podnóża schodów stanął przed grubymi, okutymi żelazem drzwiami. Pewną ręką włożył klucz do zardzewiałego zamka. Miał wrażenie, że oprócz blasku fae jest tu jeszcze jedno źródło światła - to, które sączyło się przez szparę nad progiem. Wahał się przez chwilę, obawiając się tego, co zobaczy w tym pomieszczeniu dzięki nowemu zmysłowi. Potem, z modlitwą na ustach, gwałtownie otworzył ciężkie drzwi. Za nimi ujrzał morze światła tak oślepiającego, że mimowolnie krzyknął, kiedy go oślepiło i osłonił oczy rękawem szaty. Na górze usłyszał tupot nóg, to biegli słudzy, usłyszawszy jego krzyk. Zawołał, żeby trzymali się z daleka. To była jego próba, nie ich. Potem po omacku, nie patrząc, powoli wszedł do komnaty. Widział tylko szereg ciemnych punktów na tle oślepiającego słooca, pulsującego w rytm jego serca. Czy tak widział to Vryce, kiedy używał swego daru? Czy też jeszcze jednym aspektem jego prywatnego piekła, ceną przyjęcia daru od demona, było to, że nie mógł patrzed na sztukę własnego Kościoła? Jednak po chwili i z trudem jego oczy oswoiły się z tym blaskiem. Do tego czasu Patriarcha miał zlaną potem nie tylko twarz, ale i ciało. Oczy piekły go i swędziały, tak że nawet mruganie sprawiało mu ból. Teraz jednak już widział i z podziwem, ale też lękiem, spojrzał na relikty wielkiej wojny, wytwory sztuki kapłanów jego wiary sprzed lat. Kawałki stali, już dawno zżarte przez rdzę. Strzępy odzieży. Kawałki pozłacanych rzemieni. Wszystkie przesiąknięte fae słooca, tą niemal nieposkromioną siłą, tak że nawet rozpadając się, napełniały powietrze słoneczną poświatą. Płonąc jak tysiąc słooc, były świadkami potęgi, tak
bardzo przekraczającej wszystko, co mógł przywoład na pomoc Patriarcha, że odruchowo wyciągnął rękę i oparł się o najbliżej stojącą gablotę, oszołomiony przez wspomnienia związane z tymi reliktami. Wszystko przepadło. Oni wszyscy. Ci wojownicy, ich siła, ich marzenia... Stały się tylko przeszłością. Pozostały tylko te relikty, które przy pewnym nakładzie sił można 252
wykorzystad do stworzenia nowego oręża. Aby znów służyły Kościołowi, który tym razem zatriumfuje. Spoglądając na te cenne resztki i wyobrażając sobie, czym mogą się stad, nagle uświadomił sobie, że ich aura zawiera coś jeszcze poza mocą słooca. Jakąś skazę, jakby cieo mroku, widoczny na samej krawędzi dzięki jego nowemu zmysłowi. Po chwili poznał co to takiego i zadrżał, a potem w oczach stanęły mu łzy wywołane rozczarowaniem. Te relikty były dlao symbolami żarliwej wiary, lecz dla jego ludu stanowiły pamiątkę po największej klęsce Kościoła. Zabierając je ponownie na wyprawę przeciwko Puszczy, przykułby uwagę żołnierzy do tych wspomnieo, budząc niszczycielskie echa, które wywołałyby reakcję fae, skazując ich wysiłki na niepowodzenie. Równie dobrze mogliby wytoczyd z siebie krew i ofiarowad ją wrogowi, pomyślał. Ostateczny rezultat byłby taki sam. O mój Boże, rozpaczał. Czy wyślesz nas bezbronnych w obliczu nieprzyjaciela? Czy każesz nam tylko z zimną stalą w dłoniach szturmowad mury piekieł? Niechaj wiara będzie wam tarczą, szepnął zimny głos, tak przeszywający, że zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Czy była to częśd jego wewnętrznego monologu, czy też głos jego Boga? A może to podszept jakiegoś demona, na przykład Geralda Tarranta albo Calesty, wykorzystującego ludzką słabośd Patriarchy jako bramę, pozwalającą wtargnąd do tego świętego miejsca? Uwolnij mnie od tego ciężaru, Panie. Nie jestem dośd silny, by go udźwignąd. Złóż go na barki tego, kto cię nie zawiedzie. Wizje jednak nie chciały zniknąd. Relikty wciąż lśniły oślepiającym blaskiem. A wokół niego, i nad nim w samej jego duszy -nie kooczący się strumieo przyszłości domagał się spełnienia. \£ Była smukła i delikatna, piękna urodą kruchej porcelanowej figurki bezcennego antyku. Przez chwilę tylko patrzył na nią, nie mogąc pojąd, dlaczego taka kobieta zechciała wziąd udział w jego wyprawie... Potem zobaczył natłok otaczających ją obrazów i zrozumiał
kim jest. - Narilka Lessing. Wyglądała na zaskoczoną tym, że wiedział, jak się nazywa, ale szybko opanowała zdziwienie. Wyczuwał w niej napięcie tak ogromne, 253
że kogoś słabszego mogłoby nawet załamad. Fakt, że potrafiła jo znosid, niczego po sobie nie okazując, najlepiej świadczył o sile charakteru. Czy to w tej kobiecie zakochał się Andrys Tarrant? Jeżeli tak, to nietrudno było zrozumied dlaczego. - Wasza wysokośd. - Zawahała się, nie wiedząc, czy ten tytuł będzie odpowiedni, czy obraźliwy. Czuła się nieswojo w obecności przedstawiciela Jedynego Boga, ale chciała oddad mu należny szacunek. Przyjął to z lekkim skinieniem głowy, nie odrywając wzroku od otaczających ją obrazów -jasnych/ostrych, ulotnych. Dotąd rzadko widywał taki ich natłok. - Rozumiem, że powiedziałaś moim ludziom, iż należysz do Kościoła. Lekko zarumieniła się, ale nie spuściła wzroku. - Nie było innego sposobu, by się z tobą zobaczyd. Próbowałam. Kiwnął głową i patrzył, jak obok niej pojawia się jakieś okrwa wione ciało. Czyja była ta blada, szczerząca kły twarz? - Żałuję, że zmusiliśmy cię do użycia podstępu. Nie było to na szym zamiarem. A teraz, kiedy już tu jesteś, co mogę dla ciebie zrobid? Zaczerpnęła tchu, a potem powiedziała śmiało: - Chcę wyruszyd z wami do Puszczy. A więc tak. Powinien był to odgadnąd. - Mer Tarrant już mnie o to pytał. Powiedziałem mu, że to niemożliwe. - Nie mogę przyjąd takiej odpowiedzi. W innym miejscu, w innym czasie, mógłby się na nią rozgniewad. Teraz ta rozmowa wydawała mu się dziwnie odległa, jakby prowadziły ją jakieś dwie obce osoby. - Ta kampania to sprawa Kościoła. Wszyscy jej uczestnicy służą Jedynemu Bogu. Ty, Mes Lessing, nie. - Pokiwał głową. - A przynajmniej tak to rozumiem. Popraw mnie, jeśli się mylę. - Czyżbyś obawiał się, że mogę nawrócid twoich ludzi na moją wiarę? - rzuciła wyzywająco. - Tak myślisz? Czy twoja wiara w waszego Boga jest tak słaba? Naprawdę sądzisz, że byłabym dla nich zagrożeniem? - Nie o to chodzi - odparł spokojnie. Odwrócił się bokiem do niej, jakby, mówiąc, chciał spoglądad przez okno.
Byle tylko nie patrzed na otaczający ją, zrodzony z fae chaos. - Wiara to siła, Mes Lessing, prawdziwa siła. Połączona wiara może wpłynąd na prądy, 254
zmieniając rzeczywistośd tak, by sprzyjała naszej sprawie. Jedna tworząca dysonans dusza wyda ci się nieistotna, lecz może wywrzed na naszą misję taki sam wpływ, jak jedna fałszywa nuta w doskonałej poza nią symfonii. - Przerwał, dając jej chwilę na przemyślenie tego. -Gdybyś wyruszyła z nami, tysiąckrotnie zwiększyłoby to niebezpieczeostwo grożące nam wszystkim - również Andrysowi Tarrantowi. Czy tego chcesz? Narazid go na jeszcze większe niebezpieczeostwo? - Nie wiesz, co mu robicie - odparła gwałtownie. - To zżera go od środka, ta rola, jaką przyjął, doprowadza go do szaleostwa. Chcesz, żeby borykał się z tym samotnie? - Ma nas - odparł chłodno. -1 ma Boga. - To nie wystarczy! Twój Bóg nie trzyma człowieka za rękę, gdy ten jest samotny w mroku. Wasz Bóg nie pociesza go, kiedy człowiek umiera ze strachu. Wasz Bóg nie dba o to, czy stanie mu się krzywda, byle tylko... Słowa uwięzły jej w gardle i zakrztusiła się. Popatrzył na nią i ujrzał bladą maskę twarzy dziewczyny i jej przerażone oczy. - Nie będę przeszkadzad - obiecała. Prosiła, bez gniewu, rozpacz liwie usiłując go uspokoid, przekonad. - Nie powiem niczego, co mog łoby kogoś urazid. Potrafię zatroszczyd się o siebie, kiedy dojdzie do bitwy... - Nabrała tchu i mroczne kształty zatrzepotały nad jej głową jak nietoperze. - A Puszcza nie może mnie skrzywdzid. To... rodzaj daru. Nic, co należy do Łowcy nie może mnie zranid. Będę bezpiecz na. - Zrobiła krok w jego kierunku. Kiedy się poruszyła, warianty przy szłości pojawiały się i znikały z oszałamiająca prędkością. - Proszę błagała. - Pozwól mi byd przy nim. On mnie potrzebuje. Jeśli tak bardzo ci na nim zależy, chciał powiedzied, to przyjmij jego Boga. Połącz się z nim w wierze, a wówczas naprawdę będziesz dzielid jego los. Te słowa już cisnęły mu się na usta, kiedy pojawił się nowy ciąg obrazów, chaos przyszłości tak wyraźnych, tak potężnych, że zamiast coś powiedzied, przeciągle westchnął i mógł tylko stad tam i je obserwowad. Widział, jak ta kobieta towarzyszy Andrysowi Tarrantowi w bitwie, i
widział, jak zostaje w mieście. Te dwie przyszłości podzieliły się kilka, a potem sto razy, aż cały pokój wypełniły wizje, krwawe i przerażające. Było to o wiele intensywniejsze objawienie od tych, jakie miewał dotychczas - może oprócz tego dotyczącego An-drysa Tarranta- i daremnie usiłował ogarnąd je całe, nie gubiąc się w nim. Burza obrazów, kalejdoskop wizji, fragmenty pojawiające 255
się i znikające tak szybko, że ledwie nadążał za nimi wzrokiem. Czy ta jedna decyzja naprawdę była tak ważna? Czy to możliwe, że cała przyszłośd zależała od tego, czy ta kobieta weźmie udział w wyprawie, czy nie? Zamęt odpowiedzi wypełnił mu umysł i Patriarcha na próżno usiłował odnaleźd wśród nich właściwą. Jeżeli dziewczyna wyruszy z nimi, może im się uda, chociaż szanse na to były niewielkie. Z drugiej strony, jeśli zostanie w mieście... Wtedy będzie musiał wybierad spośród tysiąca nowych przyszłości, a i w nich wiele prowadziło do zwycięstwa. Ujrzał uśmiechniętą bladą twarz, jej rozcięte gardło, strumyki krwi spływające po ścianie z czarnego szkła.. Drżał, oglądając raz po raz jej śmierd, widząc, jak nie umiera, patrząc, jak Puszcza triumfuje, więdnie, rośnie lub płonie... Dośd! Cofnął się o krok i zamknął oczy, zasłaniając je dłonią. Wystarczy. Wiedział, że tych wizji było zbyt wiele, aby zdołał je zinterpretowad. Gdyby próbował zrozumied je wszystkie, mógł rozbid tę kruchą skorupę, będącą ostatnią ochroną jego zdrowych zmysłów. Wniosek był oczywisty, chociaż przygnębiający. Wszystkie jego plany, nadzieje, przekonania., bez tej kobiety mogły lec w gruzach. Bez niej przyszłośd mogła rozsypad się jak domek z kart, jak oręż wielkiej wojny, butwiejący w podziemiach katedry. Zakręciło mu się w głowie, zaschło w ustach i daremnie usiłował coś powiedzied. Już nie chciał jej radzid, ani pocieszad, tylko jak najszybciej odprawid. Gdy słowa ulatywały z jego warg, cierpiał, sprawiając jej ból, ale wiedział, że jest to konieczne. Widział. - Jeśli taka jest wola Boga niech tak się stanie. - Chciał, by w je go głosie pobrzmiewał gniewny ton chociaż trochę - żeby wyda ły się bardziej szorstkie. Mówiąc to, zobaczył, jak przyszłośd zni ka, a na jej miejscu pojawiają się inne. - Wszyscy ryzykujemy życie i nie tylko. Myślisz, że to będzie łatwe? Czy sądzisz, że wojnę moż na prowadzid bez cierpieo i ofiar? Uważaj, ostrzegł się w duchu, gdy wokół niej zaczęły formowad się nowe, przerażające obrazy. W jednym z nich potraktował ją tak ostro, że ze wszystkich sił zaczęła przekonywad Andrysa Tarranta aby wcale nie jechał do Puszczy.
- Przykro mi - rzekł, starając się mówid to beznamiętnym to nem. - Naprawdę mi przykro. Jednak muszę odmówid. Chciała coś powiedzied, ale najwidoczniej zabrakło jej słów. - Zabijecie go - szepnęła Głos miała ochrypły i krzywiła się, wymawiając słowa -Może nie jego ciało, ale duszę. Czy wcale cię to nie obchodzi? 256
Odwrócił głowę, żeby nie patrzed na tysiące zrodzonych przez fae obrazów, które odzwierciedlały jej cierpienie. - Przykro mi - powiedział; cicho lecz zdecydowanie. - Nie mo gę na to pozwolid. Przez chwilę w komnacie panowała cisza. Nie odważył się spojrzed na nią, bojąc się tego, co mogła objawid fae. W koocu usłyszał szmery, odgłos kroków, szczęk zamka i głośny, zimny trzask zamykanych drzwi. Odeszła. - Dobry Boże - szepnął. Wyczuwał jej ból tak, jakby ten tak na sączył powietrze w gabinecie, że przy każdym oddechu wypełniał mu płuca. Kolana ugięły się pod nim i pozwolił im na to. Opiera jąc się ręką o ścianę, powoli opadł na klęczki. Wybacz mi, Panie, że przysporzyłem cierpieo innym. Przebacz mi, że manipuluję życiem tylu ludzi, co jest przeciwne Twoim naukom. Przebacz... Przytłaczający ciężar smutku nie pozwalał mu się nawet modlid i Patriarcha zapłakał.
19 puścili miasto zaraz po zachodzie słooca, gdy tylko Tarrant był w Ostanie znieśd gasnące światło. Łowca okrył płaszczem głowę i ramiona, tak że był bardziej podobny do zjawy niż do człowieka. Odpowiedni strój, pomyślał Damien, zważywszy na okoliczności. Dopiero kiedy Rdzeo poszedł w ślady słooca i skrył się na zachodzie, neohrabia zdjął swój prowizoryczny kaptur i wciągnął nozdrzami powietrze, badając zapachy nocy. - Nic - powiedział cicho, co mogło mied rozmaite znaczenie. Wyraźnie usatysfakcjonowany popędził wierzchowca. Nieco uspokojony Damien pojechał za nim. Mieli do wyboru dwie drogi i przez godzinę spierali się, którą z nich pojechad. Jeden szlak wiódł po zachodnim brzegu rzeki Stekkis do Kale i zapewniał podróżnym wszelkie wygody. Łatwo było tam o żywnośd, schronienie oraz rozmaite udogodnienia, które kusiły Damiena. Była to jednak droga, którą Kościół zamierzał wykorzystad w wypowiedzianej właśnie wojnie z Puszczą, a wojska miały wyruszyd lada dzieo. To prawda, że ryzyko spotkania z nimi było niewielkie prawdopodobnie będą wyprzedzali ich o co najmniej siedem dni - ale Tarrant nie zamierzał go podejmowad. A ponieważ, szczerze mówiąc, podróżując w towarzystwie Łowcy, Damien bynajmniej nie miał ochoty na spotkanie z Patriarchą, w koocu zgodził się pojechad wschodnim szlakiem, wzdłuż drugiego brzegu rzeki. Kiedy jechali, usiłował nie myśled o Caleście, ale przychodziło mu to z najwyższym trudem. Czy demon wiedział o ich wyprawie i chciał pokrzyżowad im plany? Tarrant powiedział, że lezu potrafi czytad w ludzkich sercach. Jak można obronid się przed czymś takim? Może demon jest tak zajęty Kościołem i krucjatą, że on i Tarrant będą chwilowo bezpieczni? Łowca mówił, że Calesta maczał palce w tym przedsięwzięciu, chociaż nie wiedział dokładnie w jaki sposób. Może demon poświęci wszystkie siły...? 258
Taaak. Akurat. Po dwóch godzinach jazdy dotarli do zachodniego brzegu Stek-kis i maleokiej osady zwanej Lasta. Nieliczne sklepiki i warsztaty miasteczka były nieczynne, drzwi i okiennice pozamykane na noc. Tarrant za pomocą Sztuki odnalazł dom przewoźnika. Pozostawiony samemu sobie Łowca mógłby nakłonid tego człowieka do darmowej usługi, ale Damien przejął inicjatywę i w koocu uzgodnili zapłatę w pieniądzach i w magii, pół na pół. Tarrant z gniewną miną nadał magiczne właściwości kawałkowi kryształu dostarczonemu przez przewoźnika, który upewniwszy się, że czar działa, wyprowadził ich z domu i powiódł do rzeki. Demoniaki trzepotały im nad głowami, gdy prowadzili wierzchowce wąską ścieżką za domem, do czekającego tam drewnianego promu. Damien odniósł wrażenie, że było ich tu aż za wiele jak na takie niewielkie miasteczko. Albo mieszkaocy tej mieściny byli niezwykle przedsiębiorczy, albo był po temu jakiś inny powód. Może podążające tędy, zrodzone z fae stwory, napotkawszy wodną przeszkodę zgromadziły się tu jak śmieci w wykopie, zbyt głupie, by pojąd, że ich szanse na zdobycie pożywienia wzrosłyby tysiąckrotnie, gdyby wróciły tam, skąd przybyły. Ich obecnośd przypominała o bytności chmar tych paskudnych stworów, które zazwyczaj trzymały się z daleka od Tarranta. Nic dziwnego, że przewoźnik się upierał, by częśd zapłaty stanowił ochronny amulet. Rzeka w tym miejscu była szeroka, ale płytka, zupełnie niepodobna do tej, która sto kilkadziesiąt kilometrów dalej, na północy, z rykiem opadała jako wodospad Naigra, a potem tworzyła wielką deltę, w której znajdowało się pół tuzina portów. Prom był mały, lecz wystarczający, a jeśli konie miały jakieś zastrzeżenia, to Tarrant szybko uspokoił je swym zrodzonym z fae darem. Opierając się o reling i patrząc na atramento-woczarną wodę, Damien przypomniał sobie, jak protestował, kiedy Tarrant po raz pierwszy użył tej sztuczki. Teraz był to tylko jeszcze jeden czar, bardziej praktyczny i nie tak irytujący jak inne. Spójrz prawdzie w oczy, człowieku. Przyzwyczaiłeś się do niego.
Po drogi, tylko piaszczysty trakt drugi odchodzący od brzegu rzeki. Znajdą ej przy nim zabudowania, ale nieliczne stro i oddalone od siebie, a ich nie mieszkaocy będą się obawiad nie obcych. Ponieważ szlak biegnący na było zachodnim brzegu rzeki był i mias wygodniejszy, i bezpieczniejszy, ta każdy, kto wybierał tę drogę, stawał ani się podejrzany. 259
Gdy przewoźnik skierował prom z powrotem, Damien podszedł do Tarranta, który opierał się jedną ręką o czarny bok konia. Wyraz twarzy adepta wyraźnie wskazywał, że używa Sztuki, więc dopiero kiedy skooczył i się poruszył, Damien zapytał: - Dowiedziałeś się czegoś? Tarrant zmrużył oczy. - Patriarcha zamierza osobiście poprowadzid swoich ludzi do Pusz czy, prosto do mojej fortecy. Chcą zaatakowad mnie w mojej sie dzibie, przekonani, że Bóg pobłogosławi ich misję i powiedzie do zwycięstwa. Zamilkł. Po chwili Damien spytał: -I co? Neohrabia potrząsnął głową, wyraźnie zdumiony. -W niektórych wariantach przyszłości odnoszą zwycięstwo. Tylko w niektórych... ale w jaki sposób zdołają przejśd po mojej ziemi? Czy sądzą, że nie umiem się bronid? Sama ziemia powstanie przeciwko nim, a wyhodowane przeze mnie gatunki... - Geraldzie. - Damien położył dłoo na jego ramieniu, po raz pierwszy nie zwracając uwagi na bijący od niego, nienaturalny chłód. -To już nie ma znaczenia. Ani Puszcza, ani nic innego. Nie dokooczył, ale pozwolił nie wypowiedzianym słowom zawisnąd w powietrzu: Pozostało ci dwadzieścia dziewięd dni. To wszystko. Nie możesz sobie teraz pozwolid na zajmowanie się głupstwami. - Dopóki Calesta żyje, jest dla nas największym zagrożeniem. Łowca zawahał się i Damien dostrzegł ponury błysk w jego zimnych, szarych oczach. Co miał oznaczad? Gniew? Frustrację? Tarrant zerknął na północ, w stronę Puszczy, jakby chciał zobaczyd, co się tam dzieje, lecz silne prądy płynącej na północ fae nie pozwoliły mu na to. Zaklął pod nosem, oderwał wzrok od horyzontu i ponownie chwycił wodze. - Masz rację, wielebny Vryce. Chociaż niechętnie to przyznaję. Wsiadł na konia i skierował go na wschód. Damien nie poszedł w je go ślady i po chwili Tarrant obejrzał się, sprawdzając, co się stało. - Nie jestem - rzekł ochrypłym
głosem Damien - wielebnym. - Przełknął ślinę i z trudem wykrztusił: - Nie jestem już kapłanem. Na chwilę zapadła cisza. - Wyrzucili cię? - Nie. - Sztywno pokręcił głową. Zrezygnowałem. Sam... -Boże, po co w ogóle prowadzą tę rozmowę. Jednak Tarrant ma 260
prawo wiedzied. - Sam dokonałem tego wyboru. Naprawdę. Ja... -Kogo chciał przekonad, Tarranta czy siebie? - Tak trzeba. Tak trzeba było zrobid. Łowca przez dłuższy czas nie odzywał się. Potem rzekł: - Przykro mi. - Tak. - Zamknął oczy, usiłując zapomnied o bólu, jaki czuł. Ile minie czasu, zanim rana się zagoi, zanim będzie mógł spokojnie myśled o wyborze, jakiego dokonał? Ruszajmy, dobrze? - Wskoczył na kooski grzbiet i chwycił wodze. Mamy sprawy do załatwienia. Ubódł konia piętami, mając nadzieję, że Tarrant pójdzie za jego przykładem. Nie chciał oglądad się na niego w obawie, że ujrzy w tych śmiertelnie wyblakłych oczach coś aż nazbyt ludzkiego. Coś, z czym teraz nie mógłby sobie poradzid. Litośd. Pojechali szybko, zatrzymując się tylko po to, by konie odpoczęły i nabrały sił do dalszej podróży. Na tym szlaku nie było stajni, w której mogliby wymienid wierzchowce na wypoczęte, tak więc musieli je oszczędzad do czasu, aż dotrą do morza. To oznaczało co najmniej trzy dni, może więcej. Pierwszej nocy jechali najszybciej jak mogli, ale obaj wiedzieli, że drogo by ich to kosztowało, gdyby chod jeden z ich rumaków okulał. Szybciej podróżowałbyś beze mnie, rozmyślał Damien. Mógłbyś przybrad postad ptaka i dotrzed do wybrzeża w dzieo lub dwa, a wkrótce potem do Shaitana. Jednak nie powiedział tego głośno. Łowca znał swoje możliwości i dobrze wiedział, że w towarzystwie Damiena porusza się wolniej. Owszem, sam dotarłby do Shaitana w niecały tydzieo, ale najwyraźniej nie spieszyło mu się. Nie chce umierad w samotności, pomyślał ponuro Damien. Nie dziwię mu się. To Tarrant wybrał szlak, zjeżdżając z ubitego i wąskiego traktu na trawiastą równinę. W tej okolicy nie ma wielu jaskio, wyjaśnił. Muszą skręcid na wschód, gdzie wznoszą się góry, aby zwiększyd szanse znalezienia schronienia przed świtem. To, co pozostało nie wypowiedziane, było wymownym świadectwem łączącej ich obecnie więzi. Sam Tarrant bez trudu mógł znaleźd sobie kryjówkę, wykorzystując fae do zlokalizowania
podziemnej jaskini i w magiczny sposób tworząc do niej wejście. Obecnośd Damiena znacznie utrudni mu takie poszukiwania. Po raz pierwszy, od czasu gdy zaczęli podróżowad razem, Łowca z własnej inicjatywy postanowił dzielid z nim kryjówkę. 261
Boi się, pomyślał Damien, gdy trzeci księżyc wzeszedł, by oświetlad im drogę. Do licha, na jego miejscu ja też bym się bał. Jak każdy, kto jest zdrowy na umyśle. Próbował nie myśled o tym, jak czułby się ktoś, będąc na jego miejscu. Przed świtem w koocu się zatrzymali i Damien z westchnieniem ulgi zsiadł z konia. Po dziesięciu spędzonych na morzu miesiącach mięśnie nóg osłabły mu tak, że teraz czuł w nich każdy kilometr tej podróży/Jeśli Łowca odczuwał podobne dolegliwości, to jak zwykle nie dawał tego po sobie poznad. W milczeniu zaprowadzili konie do kryjówki i po krótkich zmaganiach z łopatą oraz kilkoma ciężkimi kamieniami Damien zdołał dotrzed do podziemnej jaskini. Przynajmniej była sucha, a to więcej, niż mógłby powiedzied o kilku innych miejscach, do jakich zaprowadził go Tarrant. - Zostanę tutaj przy koniach - rzekł, ruchem głowy wskazując na sprzęt biwakowy przy siodle. Zwierzęta będą mogły się paśd, więc zaoszczędzimy paszę. Będę miał na nie oko. W koocu doszedł do pytania, którego nie chciał zadad. Ponieważ nie chciał znad odpowiedzi. Nabrał tchu i powoli powiedział, starając się, by zabrzmiało to zupełnie zwyczajnie: - Pewnie będziesz musiał... teraz albo rano... - Posilid się? Mruknął coś pod nosem. W odpowiedzi Tarrant rozpiął sakwę przy siodle i wydobył spory bukłak. - Jak widzisz, jestem przygotowany. Wyjął korek i pociągnął tęgi łyk. Sposób, w jaki trzymał tę manierkę sprawił, że Damien nabrał pewności, iż nie zawiera wody. - Koniec z koszmarami, Vryce. Nie tym razem. Musisz oszczę dzad siły, tak samo jak ja, a spotkanie z Calestą... Niedługo obaj bę dziemy mieli dośd koszmarów. Pociągnął jeszcze jeden łyk, a po tem zakorkował bukłak. - Wystarczy mi aż do wybrzeża Potem... Wzruszył ramionami. Nie myśl o tym, ostrzegł się Damien, gdy Łowca zarzucił bagaż na ramię i wślizgnął się w ciemnośd podziemnej kryjówki. Nieszczęścia, jakie spadłyby na ten świat, gdyby Calesta zrealizował swój plan, są tysiąckrod gorsze od wszystkich, jakie mógłby
spowodowad Łowca Chciałby byd tego pewny. Chciałby byd pewny czegokolwiek. Pozostało dwadzieścia osiem dni. 262
w Co się stanie z wojskami Kościoła, jeśli uda im się przedrzed? -zapytał Damien Tarranta. Jeżeli twoje stwory przepuszczą ich i pozwolą im dotrzed do fortecy? Co wtedy? Ich los będzie w rękach Amorila, odparł neohrabia. Natomiast to, do czego jest zdolny Amoril... Ponuro potrząsnął głową. Puszcza nadal jest moja i taką pozostanie do mojej śmierci. Może korzystad z jej mocy, ale nigdy nie zdoła jej kontrolowad. A więc mogą zwyciężyd. Łowca przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Dostatecznie długo, by Damien zaczął się zastanawiad, czy w ogóle go usłyszał, i już miał powtórzyd pytanie, gdy Tarrant cicho odparł: Cena takiego zwycięstwa byłaby bardzo wysoka. Nie wiem, czy wasz Patriarcha zechce ją zapłacid. *t Po trzech dniach jazdy dotarli do północnego wybrzeża Co noc Damien widział, jak Tarrant po przebudzeniu wstaje i spogląda na północ, w kierunku odległego celu ich podróży. Niemal słyszał, jak towarzysz w myślach odlicza pozostałe mu dni. Dwadzieścia siedem. Dwadzieścia sześd. Dwadzieścia pięd. Damien powtarzał sobie, że tyle wystarczy im, żeby zrobili to, co zamierzają. Musi wystarczyd. Sha-itan nie znajdował się aż tak daleko, a więc jeśli nie zginą w czasie podróży, powinni dotrzed tam najpóźniej za dwa tygodnie. Prawda? Calesta nadal nie podjął przeciwko nim żadnych wrogich działao. Ten fakt, zamiast uspokoid Damiena, jeszcze bardziej go niepokoił. Chociaż Tarrant twierdził, że Iezu nie będzie próbował ich zabid, Damien wcale nie był tego taki pewny. Łowca twierdził, że prawa Iezu nie pozwalają im wtrącad się w ludzkie sprawy, a przecież Calesta właśnie to robił, czyż nie? Jeden Bóg wie, co też szykował dla nich demon, ale z pewnością nie było to nic przyjemnego. Może zaczeka, aż dotrzemy do Shaitana, pomyślał Damien. Może pierwsza częśd podróży będzie stosunkowo łatwa, ponieważ jesteśmy przygotowani do konfrontacji na jego własnym terenie. Może... Westchnął i przesunął się w siodle, przybierając pozycję, w jakiej nogi trochę mniej go bolały.
263
Tak. Pewnie. Możesz sobie pomarzyd, Vryce. Czwartej nocy podróży tuż po północy znaleźli się w pobliżu Seth. W porównaniu z Jaggonath było to małe miasteczko, ale zupełnie wystarczające dla ich celów: miało niewielki port, w którym powinni znaleźd co najmniej jeden stateczek mogący wziąd ich na pokład. Kiedy zbliżali się do południowej bramy, Damien zauważył, że Tar-rant dotyka kołnierza tuniki. Ciekawe, czy zastąpił innym ten medalion, który Ciani zdarła mu z szyi tak dawno temu. Kiedyś taki medalion znacznie ułatwiał negocjacje, ale teraz pokazywanie go mogło nie byd najlepszym pomysłem. Jakby w odpowiedzi na jego myśli, Tarrant zsiadł z konia i skinął na kapłana, żeby zrobił to samo. - Staraj się nie używad tu Sztuki ostrzegł, przywiązując ruma ka do pobliskiego drzewa. - Tutaj, w pobliżu Puszczy, prądy mo gą byd zbyt silne. Damien skinął głową na znak, że zrozumiał. Senzei Reese o mało nie został porwany przez silny prąd fae w Kale, a to miasto znajdowało się tuż obok, na drugim brzegu rzeki. Damien nie miał ochoty mierzyd się z tak potężną siłą. Tarrant przez chwilę stał bez ruchu, szykując się do użycia Sztuki. Damien doszedł do wniosku, że musi to byd jakieś bardzo skomplikowane zaklęcie, gdyż Łowca rzadko tak długo się przygotowywał. Potem Tarrant wyciągnął do niego rękę i Damien niemal poczuł podmuch mocy, która otoczyła go nagłym wirem. Przez chwilę nic nie widział, a potem odzyskał wzrok i wiatr ucichł. Ciało swędziało go, jakby świeżo wyszorowane ryżową szczotką. -jCo u licha...? - Zaklęcie osłaniające - odparł spokojnie Łowca. - Nie nasze ciała, ale tożsamośd. - Myślisz, że to konieczne? - Uważam, że to rozsądne. Calesta już od kilku dni wie, dokąd zmierzamy. Dlaczego mielibyśmy niepotrzebnie wystawiad się na jeszcze większe niebezpieczeostwo? Chwycił wodze i dosiadł konia. - Fakt, że nasz nieprzyjaciel potrafi działad subtelnie, czyni go podwójnie niebezpiecznym - ostrzegł i popędził wierzchowca - Wiem... racja... po prostu... Do licha! - Damien też dosiadł konia i
popędził go kłusem, doganiając Tarranta. - Mogłeś mnie ostrzec. Nie widział twarzy neohrabiego, ale podejrzewał, że towarzysz się uśmiecha. 264
Przejechali kilometr i dotarli do skraju miasteczka. Na drodze wystawiono wartę, co lekko zdziwiło Damiena. Nie przypuszczał, by ta mała i leżąca z daleka od uczęszczanych szlaków mieścina wymagała takich środków ostrożności. Dwaj mężczyźni w zbrojach okrzyknęli ich i kazali zsiąśd z koni.,,Kim jesteście?" - zapytał strażnik. „Co was tu sprowadza i dlaczego przybywacie do miasta o tak późnej porze?". Damien pozwolił, by Tarrant mówił za nich obu, podając zmyślone nazwiska i szczegóły fikcyjnych podróży, co uspokoiło wartowników. Miał rację, pomyślał były kapłan, słuchając tej wymiany zdao. Calesta równie dobrze mógł zgotowad nam gorące powitanie, a wtedy wpadlibyśmy w zasadzkę. Jeśli tak było, to wyjaśniałoby fakt, dlaczego demon dotychczas w żaden sposób nie próbował im przeszkodzid. Ponownie wsiadając na koo i jadąc za Tarrantem do miasteczka, Damien nadal czuł zimny dreszcz strachu. Calesta nie zabije ich osobiście, powiedział Tarrant. Ten rodzaj demonów musiał przestrzegad tej zasady. Tak, ale może nakłonid do tego innych. Tarrant skierował się do portu, jadąc wedle wskazówek, jakie otrzymał od strażników. Stukot kooskich kopyt odbijał się głuchym echem w wąskich uliczkach, jakby jechali przez jaskinię. Niedawno padało i cienka warstewka wilgoci na kamieniach bruku sprawiała, że w świetle księżyca błyszczały jak szkło. Czarne szkło. Polerowany obsydian. Podobne do cegieł fortecy Łowcy, ku której teraz podążał Patriarcha i jego wybrani. Usiłował nie myśled o tym, gdzie teraz znajdowały się wojska Kościoła, ani czy miały jakąkolwiek szansę na zwycięstwo. W tym momencie Damien i Tarrant mieli dośd własnych kłopotów. Wjechali w boczną uliczkę, węższą od poprzedniej i skręcającą na północ. Teraz znajdowali się już dostatecznie blisko wody, by poczud wilgotny odór Żmii - woo soli, wodorostów i rozkładu, zmieszaną w charakterystyczny zapach morza. Port musiał byd już blisko. Dojechali do następnego skrzyżowania i już mieli przez nie przejechad, gdy Łowca ściągnął wodze swego rumaka.
-Co jest? Tarrant popatrzył na trzy odchodzące na boki drogi, a potem spojrzał za siebie, na tę, którą przyjechali. Damien powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem. Na lewo znajdowało się targowisko, z jeszcze pustymi drewnianymi straganami. Po prawej wznosiła się jakaś fabryka, z ciemnymi oknami i zamkniętą na noc bramą. Z przodu i z tyłu, a także 265
po obu stronach ulicy, wszystko wyglądało podobnie: żadnych śladów ludzkiej obecności, wszystkie sklepiki i warsztaty zamknięte. Damien zobaczył, że Tarrant rzuca wyszukujące zaklęcie, i z sykiem wciągnął powietrze przez zęby, kiedy ujrzał wyczarowany obraz. Droga do portu była szeroka i brukowana, a ponadto nawet o tak późnej porze nie była zupełnie pusta. Zupełnie nie przypominała tej ulicy, na którą ich skierowano, a która była tak wyludniona, że równie dobrze mogła wieśd przez pustynię. Posłano ich w niewłaściwym kierunku... a to oznaczało tylko jedno. Z głośnym przekleostwem Tarrant zawrócił wierzchowca i przejechał przez obraz, który rozprysnął się przy tym w kawałki. Nadstawiając uszu, Damien usłyszał jakieś odgłosy zbliżające się z tej strony, z której tu przybyli. Głosy? Z zachodu dobiegły go podobne dźwięki i wyraźne echo pospiesznych kroków. Tam również nie było bezpiecznie. Damien założyłby się, że pozostałe dwie drogi były podobnie strzeżone lub zablokowane. - Powiedziałeś, że nie będą wiedzieli kim jesteśmy - szepnął gniewnie. - Rzuciłem zaklęcie osłaniające warknął Tarrant. - Albo polują na wszystkich obcych... Nie dokooczył zdania, ale Damien zrobił to za niego w myślach: Albo Calesta sprawił, że widzą, kim naprawdę jesteśmy. Zastąpił swoim złudzeniem twoje. Cholera. Jeśli tak się stało, to mieli poważne kłopoty i nie tylko tutaj, ale wszędzie, gdzie napotkają większą gromadę ludzi. - Ta ulica kooczy się ślepo - oznajmił Tarrant, wskazując w tym kierunku, w którym dotychczas jechali. - Ta najprawdopodobniej też. - Pokazał na cichą uliczkę po prawej. Niewątpliwie zastawili na nas zasadzkę. - Popatrzył na ulicę, którą tu przyjechali. Damien zauważył, że nozdrza adepta lekko się rozdęły, jakby węszył, szukając informacji. Calesta wie, że będziemy zmierzad do portu. Dlatego skierowali nas w przeciwną stronę. - A więc wracamy? - Tak, lub popędzimy konie, a sami pójdziemy inną drogą. Może stuk kopyt odwróci na jakiś czas ich uwagę... Moglibyśmy pójśd po dachach. - Ruchem głowy wskazał na drewniane zadaszenie, wzniesione
nad targowiskiem, i otaczające je budynki. - Nie przy-szłoby im do głowy, żeby nas tam szukad, przynajmniej dopóki nie przekonaliby się, że konie nie niosą jeźdźców. 266
Dźwięki zbliżały się i były już dostatecznie głośne, by Damien mógł oszacowad liczebnośd tłumu. Jeśli napastników było wielu, nie zdołaliby się przebid przez ich szeregi. Z drugiej strony, próba dotarcia do portu na piechotę nie była przyjemną perspektywą. - Co wolisz? - zapytał. Tarrant spojrzał na ulicę, którą przyjechali, przyglądając się płynącym nią prądom. - Calesta może wskazad nas na dachach równie łatwo, jak two rzyd iluzje. I co wtedy zrobimy? W tej dzielnicy, gdzie nie ma do mów, które byłyby zagrożone... Nie dokooczył. Nie musiał. Damien doskonale mógł sobie wyobrazid płonący budynek wraz z odciętymi na dachu zbiegami. - A więc dobrze. - Tarrant jedną ręką ściągnął wodze, a drugą wyjął miecz. Ostrze zapłonęło zimnym ogniem, który rozjaśnił mrok. Zróbmy to. - Geraldzie. Łowca obejrzał się na niego. Jego srebrne oczy był teraz czarne jak węgle i Damienowi wydało się, że dostrzega budzący się w nich krwawy błysk. - Możesz przybrad inną postad przypomniał mu były kapłan. Odlecied stąd i w tej postaci dotrzed do Shaitana. - Mogę - rzekł neohrabia. - Ale ty nie. Gwałtownie popędził konia, zmuszając Damienado pójścia w jego ślady. To była niesamowita jazda po pustych ulicach miasteczka. Tarrant owinął fae kopyta rumaków, tak że nie stukały o bruk, lecz byd może Calesta zmienił również i to zaklęcie. Jeśli tak, pomyślał ponuro Damien, będą na nas czekad. Wyjął swój miecz i mocno ścisnął w dłoni rzeźbioną w płomienie rękojeśd. Miecz kawalera Porządku Złotego Płomienia, którego mistrzem był niegdyś Gerałd Tarrant. Damien wiedział, że wciąż zachował ten tytuł. Uznawszy go za zmarłego, Kościół nie usunął go z zakonu. Z jakiegoś powodu w tej godzinie próby ta myśl niezmiernie uradowała Damiena. Usłyszeli głosy przed sobą i zobaczyli błyski lamp. Już niedaleko. Ze ściśniętym sercem Damien stwierdził, że przeciwników jest wielu i trzeba będzie wyrąbad sobie drogę.
- Przeskocz - mruknął do niego Tarrant. Damien zerknął na neohrabiego i dostrzegł dziwne migotanie wokół łba jego wierzchowca, jakby dwa konie zajmowały tę samą 267
przestrzeo. Szybko spojrzał na swojego rumaka i ujrzał to samo zjawisko. Zacisnąwszy zęby i uniósłszy miecz, starał się ignorowad rzucony przez Tarranta czar - czy cokolwiek to było - szykując się do skoku. Poprzedni koo usłuchałby go - bez namysłu zaniósłby go do piekła i z powrotem - ale kto wie, jak zareaguje to obce zwierzę? Jeszcze dwadzieścia metrów, dziesięd. Widział już poszczególne twarze, pochodnie i lampy, miecze i włócznie. Te twarze były wykrzywione furią, czerwone z wściekłości, a na widok nadjeżdżających z tłumu posypały się przekleostwa Cd u licha powiedział lub pokazał tym ludziom Calesta, by wzbudzid w nich taką wrogośd? Napastnicy nastawili włócznie i Damien wiedział, że jeśli jego koo nie poderwie się do skoku, w mgnieniu oka przeszyje ich tuzin grotów. Proszę, modlił się w duchu, zrób to. Koo usłuchał. Damien zobaczył, jak wierzchowiec odrywa się od swego iluzorycznego sobowtóra, potężnym susem unosząc się nad głowy najbliższych mieszczan. Za nim fałszywy koo wpadł w tłum ludzi, którzy - wierząc temu, co widzą - padali na bruk. Fantom Tarranta również uderzył w tłum, z takim impetem, że kilka szeregów napastników padło, na pozór pod kopytami widma. Następne szeregi zaatakowały widma, dźgąjąc włóczniami i mieczami, a fantomy wydawały się stawiad opór i broczyd krwią. ...a wtedy prawdziwy koo z Damienem w siodle opadł na ziemię, wcale nie przesadziwszy całego tłumu. Przeciwnicy nie zdążyli go zauważyd. Zapatrzeni w widma, padli stratowani przez pędzące, półtonowe zwierzę. Wpadając w tłum, Damien usłyszał trzask łamanych kości i rozpaczliwie chwycił się siodła, krzywiąc twarz przy każdym krzyku tratowanych nieszczęśników. Przez kilka sekund nie był w stanie nic zrobid, starając się utrzymad w siodle i mając nadzieję, że nikt nie przeszyje go włócznią. Nagle zobaczył ostrze mierzące w kark wierzchowca. Rozpaczliwie odchylił się najdalej, jak zdołał, odbił cios i ciął w pierś napastnika. Ostrze przecięło skórzany kaftan i ciało, a trafiony padł z krzykiem. Oni nie wiedzą, co robią, pomyślał, okręcając rumaka, by sprawdzid, czy
nikt nie atakuje go od tyłu. Pewnie nawet nie mają pojęcia z kim walczą. Teraz ze wszystkich stron dobiegały krzyki wściekłości i bólu. Kątem oka ujrzał magiczne ostrze Tarranta, kładące pokotem każdego, kto stanął mu na drodze. Niektórzy napastnicy zaczęli się cofad, przerażeni, zdezorientowani jak ludzie zbudzeni 268
ze snu. Niechaj będzie przeklęty Calesta, za to co im zrobił! Czy nie wystarczy, że zginą całe armie, musiał jeszcze spowodowad śmierd niewinnych! Wreszcie Damien przedarł się, pozostawiając za sobą ciała stratowanych. Obejrzał się, sprawdzając, czy Tarrant wydostał się z tłumu. Pokazał neohrabiemu, żeby pojechał pierwszy. Czarny koo pomknął galopem po opustoszałej ulicy, a Damien na swoim rumaku za nim. Widział krew płynącą z karku zwierzęcia, ale mógł się tylko modlid, żeby rana nie była głęboka. Czarna i lśniąca od potu skóra drugiego wierzchowca nie pozwalała ocenid jego stanu, ale wydawał się biec bez wysiłku. Boże broo, żeby któreś z tych dwóch zwierząt miało teraz okuled. Minąwszy dwa skrzyżowania, Tarrant zwolnił i sformował z fae obraz. Teraz wyraźnie, jak na mapie, zobaczyli, gdzie znajduje się port. I równie wyraźnie ujrzeli, że zostali posłani w przeciwnym kierunku, w pułapkę, w której o mało nie zginęli. - Ruszaj - rzekł Tarrant i popędził konia do galopu. Pognali jak szaleni ciemnymi ulicami, przez szeroką aleję, po brukowanej dro dze. Nieliczni mieszczanie, którzy o tak późnej porze byli jeszcze na nogach, pierzchali przed nimi jak przed demonami. Przynajmniej nie ma tu wrogiego tłumu, pomyślał Damien. Calesta, będąc zbyt pewnym siebie, nie przewidział, że zdołają się wymknąd. Albo tak bardzo chciał się ich pozbyd, że wszystkich swych ludzi posłał na tamte uliczki, nie zostawiając żadnych rezerw wokół portu. Nagle skręcili w prawo zamiast w lewo. - Geraldzie! - zawołał Damien, lecz Łowca zbył jego protest machnięciem ręki i jechał dalej. Potem znów skręcił, również w złym kierunku. Damien usiłował przypomnied sobie wyczarowaną przez adepta mapę i aż nazbyt wyraźnie ujrzał ją oczami duszy. - Jedziesz w złym kierunku! - zawołał. W najbliższych oknach pojawiły się głowy zaciekawionych tym zamieszaniem mieszczan, ale natychmiast schowały się z powrotem. - Na twojej mapie... - zaczaj. - Jedź za mną! - rozkazał Łowca. Klnąc pod nosem, Damien usłuchał.
Skoro Tarrant nie chciał się zatrzymad, Damien nie miał wyjścia Nie mogli się rozdzielid. Niech go szlag, zaklął i popędził wierzchowca, zmuszając go do jeszcze szybszego galopu. Tłum już ich nie dogoni, jeśli on i Tarrant nie zrobią czegoś głupiego, co zwolniłoby tempo jazdy. Na przykład zabłądzą, 269
albo zapomną, co pokazywała mapa, lub skręcą w lewo zamiast w prawo. Może to wszystko wina Calesty, może Tarrant nie widział właściwej drogi, ale wiedząc, kim jest ich nieprzyjaciel i jakie ma możliwości, powinien byd na to przygotowany. Nagle domy zostały w tyle i wypadli na szeroki brukowany trakt, na koocu którego widad było odbijające się w wodzie światła. Da-mien usłyszał szum fal, ludzkie głosy i cichy pomruk silnika. Łowca dojechał do kooca drogi i zatrzymał konia. - Jak...? - zaczął były kapłan. - Później. Droga na koocu ostro opadała w dół, do znajdującego się kilkadziesiąt metrów niżej portu. Długi rząd stopni i kręty szlak tworzyły jednakowo niedogodne zejścia do wody. Łowca przyjrzał się widocznym w dole statkom, oceniając ich potencjalną szybkośd oraz pozycję, w jakiej były przycumowane. - Tamten - rzekł w koocu, wskazując na małą łódź na koocu pomostu, który był najdalej wysunięty na wschód. Między dwoma masztami dostrzegli komin turbiny parowej. Mogę przywoład wiatr, który poniesie go, zanim komuś przyjdzie do głowy nas ścigad. - A jeśli właściciel... - To bez znaczenia - rzekł ostro Tarrant. - Jeśli to cię dręczy, możesz tu zostad i próbowad go przekonad. Skierował konia na zygzakowaty szlak wiodący do portu. To była koszmarna jazda, nawet dla tak doświadczonego jeźdźca jak Damien. Drogę pokrywały kamienie oraz żwir, na których ślizgały się rozpędzone konie. W pewnej chwili wierzchowiec Damiena źle wszedł w zakręt i ekskapłanowi na moment serce zamarło w piersi, zanim zwierzę wylądowało na biegnącym niżej odcinku szlaku. W koocu wyjechali na równy teren, pokryty błotem i żwirem. Spod kopyt galopujących koni tryskały bryły miękkiej ziemi. Nawet nie usiłowali się kryd. Calesta wiedział, dokąd zmierzają, a to oznaczało, że mieszkaocy miasta również. Jedyną szansą ucieczki było wypłynięcie z portu, zanim miejscowi zdążą ich zatrzymad. Ruszyli w stronę drewnianego pomostu. Stukot kooskich kopyt odbijał się głuchym echem od skalistego brzegu. Dwaj mężczyźni uskoczyli im z drogi, a kilku innych
uciekło na ich widok. Dobrze. Strach przed oszalałym rumakiem bywa równie skuteczny jak przemoc, a w tym przypadku jeszcze korzystniejszy. Nikt nie próbował ich zatrzymad, gdy skierowali konie na wybrany przez Tarranta drewniany 270
pomost, ale Damien zauważył, że kilku mężczyzn pobiegło po pomoc. Z pewnością za parę minut w porcie zaroi się od zbrojnych. Tarrant nie zatrzymał konia, by wprowadzid go ria statek, lecz spiął go do skoku i prosto z pomostu wylądował na wąskim pokładzie. Damien zauważył, że wierzchowiec poślizgnął się przy tym, i zanim Tarrant zdążył go osadzid, o mało nie wpadli do wody. Podjeżdżając, wstrzymał swojego konia, wątpiąc, czy uda mu się taki wyczyn. Zeskoczył z siodła i ściskając wodze w garści, pobiegł ku łodzi. Jego rumak nie miał ochoty wchodzid na rozkołysany pokład, ale energiczne szarpnięcie przełamało opór zwierzęcia i skłoniło do krótkiego skoku przez wąski pas wody. Damien przeciął cumy, nie tracąc czasu na ich odwiązywanie. Za jego plecami miecz Tarranta błysnął zimnym ogniem i natychmiast zerwał się wiatr, wiejąc od strony portu w kierunku Żmii. Na drugim koocu portu Damien dostrzegł poruszające się światełka, zapewne lamp, a potem usłyszał krzyki zbiegających po zboczu ludzi. Szybciej! - poganiał w myślach wiatr, w pojedynkę stawiając żagle. Łódka zadrżała i odbiła od pomostu o blask księżyca oświetlił jej wydęte białe żagle. Jeden z koni zarżał płochliwie, ale Damien nie przypuszczał, by któryś okazał się tak głupi, żeby wyskoczyd za burtę. - Turbina jest na dole. - Tarrant wskazał schody na rufie łódki. Uruchom ją. - Nie wiem jak... - To postaraj się zgadnąd. Obrzuciwszy go gniewnym spojrzeniem, zbiegł po schodach, do kabiny i luku towarowego. Przy blasku księżyca znalazł w mesie pudełko zapałek i świeczkę. Zapalona, znacznie ułatwiła mu poszukiwania. Turbina była podobna do tej, którą widział kiedyś, podczas poprzedniej takiej przeprawy. Spróbował sobie przypomnied, jak obsługiwał ją właściciel. Rozejrzał się za węglem. Znalazł drzwiczki pieca i zabrał się do pracy. Minie dłuższa chwila, nim ciśnienie wzrośnie na tyle, by napędzid turbinę. Do tego czasu będzie musiał wystarczyd im wiatr. Pozwolił sobie na luksus krótkiej chwili odpoczynku, kucając obok silnika i ciężko dysząc. Tarrant zapewni im sprzyjający wiatr, a kiedy turbina zacznie działad, odwróci jego kierunek, aby
powstrzymad pościg. Jeśli zdoła. Damien przez chwilę rozmyślał o tym, jak trudno jest panowad w taki sposób nad pogodą - nawet w ograniczonym zakresie - szczególnie że Tarrant nie mógł teraz wykorzystywad prądów fae i musiał polegad tylko 271
na tej jej ograniczonej ilości, jaka była zmagazynowana w mieczu. Po chwili Damien zdecydował, że nie będzie już o tym myślał. Na moment zamknął oczy i próbował nie zastanawiad się nad tym, co przed chwilą zrobili. Jednak nie udawało mu się to. Krew wciąż plamiła ostrze jego miecza, a także prawą nogę i but. W dłoni wciąż czuł ciężar broni tnącej ludzkie ciało i potarł prawą dłoo o udo, jakby w ten sposób mógł ją oczyścid. W uszach miał krzyki niewinnych ofiar tratowanych przez konie, niewidocznych, lecz aż nazbyt... -No?! ' To wołał go Tarrant. Damien otworzył zawór turbiny w taki sam sposób, jak kiedyś robił to kapitan i z lekkim zdziwieniem usłyszał, że mały silnik ożył. Jego właściciel musiał rzucid na niego czar, żeby maszyna tak szybko dawała się uruchomid. Czy Tarrant wiedział o tym, wybierając ten stateczek? - Gotowe! - odkrzyknął, po czym jeszcze raz sprawdził tarcze i zawory, zanim wyszedł z powrotem na pokład. Tarrant wepchnął miecz do pochwy, co oznaczało, że skooczył się czar, za pomocą którego panował nad wiatrem. Jeśli Bóg pozwoli, uda się im. Konie skubały wyimaginowaną trawę, a jeden z nich zwrócił na pokład swój ostatni posiłek. Damien o mało weo nie wdepnął. - Myślisz, że spróbują nas ścigad? zapytał Tarranta. - Mało prawdopodobne. - Mówiąc to, adept obrócił kołem sterowym, ustawiając łódź dziobem do fal. Odszukanie małej lodzi w nocy, na wodach Żmii, jest prawie niemożliwe, nawet dla kogoś dysponującego taką mocą, jaką ma Calesta. Jednakże - dodał ponuro można się założyd, że będą na nas czekad we wszystkich portach na północy i jeśli spróbujemy tam zawinąd, możemy się spodziewad podobnego powitania. - We wszystkich portach? - Jeśli przewidział nasze posunięcia, to miał ponad tydzieo na przygotowania. Jeżeli nie... Wtedy ma jeszcze cały dzieo, aby wpłynąd na umysły tych, którzy mogliby nam pomóc. Nie powiedział nic więcej, ale nie było to potrzebne. Łowca nie będzie mógł opuścid kajuty przed zapadnięciem zmroku. Albo w ciągu
kilku godzin dotrą do północnego brzegu i znajdą bezpieczną przystao co było mało prawdopodobne - albo będą musieli przez cały dzieo pozostad na rzece. - Postoję za sterem do świtu. Ty zejdź na dół i poszukaj mi jakiejś bezpiecznej kryjówki, a potem odpocznij. Och, i zajmij się koomi. 272
Zerknął na zwierzęta - Sprowadź je pod pokład, jeśli zdołasz. Nie spodoba im się to, ale jeśli morze się rozkołysze, będą tam bezpieczniejsze. - Geraldzie... - rzekł niepewnie Damien. - Nie potrafię kierowad łodzią. Wiesz o tym, prawda? Nie mam zielonego pojęcia o żeglarstwie... - Zatem proponuję, żebyś sprawdził, czy nie ma tu jakichś książek na ten temat. -1 z błyskiem w oku dorzucił: - Ponadto, módl się, żebyśmy wylądowali przed świtem. Zaklinanie pogody to niepewna dziedzina Sztuki, a w takim pośpiechu... Równie dobrze mogłem wywoład sztorm. Damien spojrzał na fale. Czyżby były bardziej spienione, czy też tylko to sobie wyobraził? Zadrżał. Jak silną burzę mógł wywoład adept, ujarzmiając wiatr? W żadnych okolicznościach nie byłaby to miła perspektywa, ale teraz, kiedy byli z Tarrantem sami na pokładzie, we wszystkich portach na północy czekały na nich zasadzki, a po wschodzie słooca będzie musiał radzid sobie z łodzią... Do diabła, pomyślał. Zaczerpnął tchu, usiłując uspokoid skołatane nerwy. Wiedziałeś, że to nie będzie łatwe. Zszedł pod pokład, żeby poszukad podręcznika.
30 resham podszedł do stołu, przy którym pracowała Naril-ka, i usiadł Q okrakiem na stojącym w pobliżu krześle. Przez chwilę polerowała dalej, jakby go tu nie było, ale pod naporem jego spojrzenia zwolniła i w koocu przerwała pracę. Powoli, niechętnie, popatrzyła na niego. - Chcesz o tym porozmawiad? zapytał. Dopiero po chwili odzyskała glos. - Nie wiem o co ci chodzi. Te słowa nawet w jej uszach zabrzmiały nieprzekonująco i Gre-sham łagodnie pokręcił głową. - Nie, Nari. -Co? - Nie tłum tego w sobie. Tak będzie jeszcze gorzej. Wróciła do pracy i znów zaczęła polerowad. Wyciągnął rękę, ujął jej dłoo i przytrzymał. - Już dawno to wypolerowałaś rzekł cicho. - Widzisz? Obrócił figurkę w palcach. Jej powierzchnia lśniła jak lustro. Delikatnie wyjął ją Narilce z rąk i postawił na stole. Potem znów ujął dłoo dziewczyny. - Powiedz mi, Nari. Pozwól sobie pomóc. Z cichym łkaniem odwróciła się do niego plecami. - Nie możesz mi pomóc. Nikt nie może. - Pozwól mi spróbowad. Sztywno potrząsnęła głową. Łzy stanęły jej w oczach. - Tęsknisz za nim? - Boję się o niego. Och, Greshamie... Nagle tama pękła i łzy popłynęły jej po policzkach, gorące łzy, które zbierały się już od kilku dni. - To, co oni mu robią... Nikt tego nie rozumie. Nic ich to nie ob chodzi, byle tylko zrobił to, czego chcą. I co z tego, jeśli potem nie 274
będzie już sobą? Czy to ważne, że oszaleje? - Spuściła głowę i otarła łzy wierzchem wolnej ręki. - Miałam koszmarne sny - szepnęła. - Myślę, że takie same jak on. Czy to możliwe? - Jeśli tak bardzo ci na nim zależy? Tak, oczywiście. Tak wła śnie działa fae. - On tak się boi, Gresh. Prychnął. - Każdy rozsądny człowiek bałby się, jadąc tam, dokąd on jedzie. Pokręciła głową. - Nie o to chodzi. To nie jest takie proste. On... Urwała, ponieważ musiałaby zdradzid tajemnicę Andrysa. Nie mogła jej powierzyd Greshamowi. On się obawia, że naprawdę zmieni się w wyniku tej maskarady. Boi się, że zgubi swoją duszę. Byli razem przez całą ostatnią noc, zabarykadowani jak przed atakiem wroga, i wyczuwała jego lęk, jakby by! jej własnym. Czuła, jaki strach budzi w nim ta maskarada i jego wewnętrzne przekonanie, że jeśli chod na chwilę stanie się Geraldem Tarrantem, już nigdy się od niego nie uwolni. Pozwolid, by człowiekiem owładnęła natura jego wroga, stłumid płomieo swojej duszy, aby jego mogła zapłonąd jaśniej... Czy było coś bardziej przerażającego? Tamtej nocy jakoś zdołała powstrzymad się od płaczu, ale tylko dlatego, żeby jeszcze bardziej go nie przestraszyd. Teraz łzy płynęły strumieniem. - On mnie potrzebuje szepnęła. Uścisnął jej dłoo i nic nie powiedział. - Mogłabym mu pomóc. - Mówiłaś, że mieli swoje powody, by nie pozwolid ci jechad z nimi - przypomniał. - Powiedziałaś, że spróbujesz się z tym po godzid. Powody. Zamknęła oczy, trzęsąc się z gniewu, złości narastającej w niej od paru dni. - Do licha z jego wiarą! - szepnęła wściekle. - Uważają, że on lepiej poradzi sobie z fae, jeśli mnie tam nie będzie. Kto wie, czy na pewno mają rację? A jeśli nawet, czy to warte jest ceny, jaką będzie musiał zapłacid? Co to za bóg, który nagradza ludzi za cierpienie? Prychnął. - Nie znam nikogo, kto twierdziłby,
że rozumie Jedynego Boga. Och, Andrysie! Tęskniła za nim całym sercem, tak bardzo chcąc 275
poczud jego obecnośd, wiedzied, że nadał jest bezpieczny. Jednak nie miała umiejętności potrzebnych do nawiązania takiego kontaktu. Czy on także myślał teraz o niej z taką samą rozpaczą? A może nie był już w stanie, pokonany przez tę maskaradę? Drżąc, otworzyła oczy i zamrugała, oślepiona przez łzy. - Słuchaj - rzekł łagodnie Gresham. - Nie możesz tak cierpied i udawad, że nic się nie stało. Widziałem, co się z tobą działo przez kilka ostatnich dni. Próbowałaś pracowad jakby nigdy nic, ale du chem byłaś gdzie indziej. Dlaczego nie weźmiesz sobie kilku wol nych dni? Pojedź gdzieś, odpocznij. Spróbuj się odprężyd. Potrze bujesz tego, Nari. Wierz mi. Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Przez długą, długą chwilę milczała, a jego słowa odbijały się cichym echem w jej mózgu. - Tak - powiedziała w koocu, tylko trochę głośniej niżby szept. - Masz rację. - Nie jesteś sama, przecież wiesz. Podczas każdej wojny kobiety zostają w domach... tak samo jak starcy, dzieci, przyjaciele, bliscy i znajomi, którzy martwią się o mężczyzn... Czasami można zatracid się w pracy, a czasem nie. To nigdy nie jest łatwe, kochanie. -Delikatnie, czule, dotknął palcem twarzy Narilki, rozmazując palcem Izę na jej policzku. - Myślę, że odmiana dobrze ci zrobi. Pojedź w jakieś spokojne miejsce, uspokój się. W ten sposób nie będziesz musiała bez przerwy udawad, że nic się nie stało. Patrzyła na niego przez długi czas, a potem prawie bezgłośnie szepnęła: - Tak. - Powoli, bardzo powoli skinęła głową. - Odmiana. Spo kojne miejsce. Pochyliła się i delikatnie pocałowała go w policzek, drżąc przy tym, kochając go tak, jak nigdy nie kochała ojca. Co by zrobił, gdyby powiedziała mu, do czego zainspirowały ją jego słowa? Jakby zareagował, gdyby wyznała mu, o czym teraz myśli? Nie odważyła się. Na pewno próbowałby ją odwieśd od tego zamiaru. - Dziękuję - powiedziała cicho. - Tak zrobię. Zbierając swoje rzeczy, zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś zobaczy jego i ten sklep.
276
Mieszkanie było w takim stanie, w jakim zostawił je Andrys, i przez chwilę stała w progu, chłonąc ten widok, wspominając krótkie chwile, jakie spędzili razem. Kiedy byl w Jaggonath, wykwalifikowana pomoc domowa przychodziła tylko wtedy, kiedy ją wezwał. Teraz, w opuszczonym apartamencie, puste kieliszki i nie pościelone łóżko były pamiątką po mężczyźnie, który tu mieszkał, i tych kilku dniach, jakie spędziła razem z nim. Z jej kochankiem. Jakże dziwne wydawało się to słowo. Jak nieodpowiednie w ich przypadku, gdy spędzony razem czas zdawał się krótkimi chwilami namiętności między jedną tragedią a drugą. Tak naprawdę to nawet nie spali ze sobą, chociaż znał dostatecznie dużo pieszczot, by ją zaspokoid. Teraz jednak żałowała, że tego nie zrobili, że nie miała go w sobie chod raz, w uścisku tak bliskim, że ciało na zawsze przechowałoby jego wspomnienie. On jednak obawiał się, że Na-rilka zajdzie w ciążę, a chociaż nie rozumiała - tak samo jak wielu innych związanych z nim spraw - dlaczego tak się tego boi, zgodziła się i nie przytoczyła argumentów o skuteczności zapobiegania ciąży, regularnym miesiączkowaniu, możliwości ewentualnego przerwania ciąży, gdyby zawiodły wszystkie inne środki... Mogłaby to powiedzied komuś innemu, ale nie jemu. On był zbyt delikatny, zbyt obolały, zbyt wrażliwy. Jeżeli współżycie miało pogłębid jego niepokój, to należało się powstrzymad. Będzie na to czas później, kiedy zagoją się rany jego duszy. Jeśli ten czas nadejdzie. Podeszła do łóżka i usiadła, wdychając unoszący się z pościeli zapach ich ciał, słodki aromat miłości zmieszany z ostrą wonią strachu. Tutaj obejmowała go, drżącego jak przerażone dziecko w czasie burzy, gdy opadły go okropne wspomnienia, krwawe obrazy tak straszne, że nawet nie potrafił o nich mówid, mógł tylko jęczed, kiedy zalewały jego umysł, przełamując wątłą obronę. Kiedy to się stało, chciał wyrwad się z ramion dziewczyny i uciec od niej, żeby nie widziała, co się z nim dzieje, ale nie pozwoliła mu odejśd. Fakt, że widziała i zaakceptowała jego słabośd, tworzył między nimi więź bardziej intymną
niż namiętne pieszczoty. Tamtej nocy intuicyjnie wyczuła, że żadna inna kobieta nie była z nim tak blisko. Teraz, zamknąwszy oczy, wdychając zapach jego obecności, niemal widziała, jak jechał na zachód, a każde uderzenie kooskiego kopyta przybliżało go do tego, czego najbardziej się obawiał. Jakże 277
musiał nienawidzid Łowcy, żeby zgodzid się na udział w takim przedsięwzięciu! Nigdy nie rozmawiali wiele o jego przodku, częściowo również z powodu jej własnych mieszanych uczud wobec tej osoby. Teraz Andrys był sam i jechał na spotkanie, które miał przeżyd tylko jeden z nich. Jeśli w ogóle któryś przeżyje. Czas zdecydowad, Nao. Wiedziała, że Łowca jej nie skrzywdzi. Jego Puszcza nie była dla niej zagrożeniem. Za mało wiedziała o demonicznym sprzy-mierzeocu Andrysa, aby przewidzied, co zrobi, ale bogini Saris obiecała ją chronid. Tak więc, jeśli wyruszy, nie będzie potrzebowała zbrojnej eskorty. Do licha, nawet nie będzie potrzebowała broni - chod, oczywiście, weźmie ją na wszelki wypadek. Sama pojedzie szybciej niż oddziały Kościoła, spowalniane przez wozy z zaopatrzeniem i juczne konie. A jeśli odpowiednio to rozegra i dotrze tam w dobrym czasie, będzie mogła pojechad tuż za nimi i znaleźd się przy boku Andrysa, kiedy będzie mu potrzebna... A może nawet otwarcie wejdzie do obozu i zażąda, żeby ją przyjęli. Jeśli ich bogu to się nie spodoba, to do licha z nim. Jeżeli ma coś przeciwko temu, to niech osobiście zaprotestuje i wyjaśni wszystkim zainteresowanym, dlaczego cierpienia jednego człowieka są dla niego tak ważne, że bez nich nie można toczyd tej jego przeklętej wojny. Och, Andri. Zamknęła oczy i zadrżała, ale tym razem nie ze strachu. Tym razem z uniesienia, z krążącej w jej żyłach pewności. To było słuszne. Właśnie tak powinna postąpid. I niebawem w ciągu kilku dni, jeśli wszystko dobrze pójdzie - powinna znaleźd się tam, gdzie było jej miejsce, u boku mężczyzny, którego kochała, tocząc wojnę nie tylko dla jego Kościoła, lecz o jego duszę. - Trzymaj się, ukochany - szepnęła. - Już jadę.
31 ie zdołali dopłynąd do brzegu przed świtem. Tarrant stwierdził, O że to i dobrze. W najlepszym razie pośpiech zmusiłby ich do ryzykownego lądowania i mieliby bardzo mało czasu na znalezienie dla niego odpowiedniej kryjówki przed słoocem. W najgorszym nieprzyjaciel zdążyłby zmobilizowad przeciwko nim mieszkaoców pobliskich miast, zanim Damien i neohrabia zdołaliby zniknąd na północy. Nie, chociaż pozostając na morzu, bardzo ryzykowali, tutaj było najbezpieczniej. Wszystko pięknie, pomyślał Damien, ale to nie Tarrant będzie musiał sterowad przez dwanaście godzin tą przeklętą łodzią, mając wrogów na północy i południu i wyjątkowo paskudny front burzowy tworzący się na horyzoncie. W zimnym blasku poranka, a potem przy mieszanym świetle słooca i Rdzenia, widział złowieszcze czarne chmury gromadzące się na zachodzie i zapiął kaftan pod szyję, gdy od dziobu nadleciał silny podmuch wiatru. Tarrant rzeczywiście wywołał burzę. Pytanie tylko, ile upłynie czasu, zanim ich dopadnie, i czy Damien zdoła dostatecznie długo utrzymad stateczek pod naporem szkwału, żeby wprowadzid go w oko huraganu. Odważył się odejśd na chwilę od steru, żeby nakarmid konie owsem z zapasów, nie dlatego, że sądził, iż nie przetrwają dnia bez jedzenia, ale obawiając się, że głód może zniweczyd czar, który je uspokajał. W mesie znalazł wodę i napoił je, chociaż ruch statku na fali zmienił tę prozaiczną czynnośd w próbę sił i nerwów. Obejrzał zwierzęta, sprawdzając, czy ich rany są czyste i krwawienie ustało, ale nic więcej nie mógł dla nich zrobid. Fae, której mógłby użyd do uzdrawiania, znajdowała się setki metrów pod wodą, nieosiągalna. Ponownie rozpalił w piecu i podłożył tyle opału, ile się w nirri zmieściło, nie chcąc myśled o tym, co będzie, jeśli silnik przestanie pracowad, gdy on stanie przy sterze. Kiedy wrócił na swój posterunek, na północy wyraźnie widad było ląd i Damien najlepiej jak mógł
279
starał się trzymad od niego z daleka. Usiłował pamiętad o tym, co Tarrant mówił o utrzymywaniu kursu dziobem do fal, żeby nie wywróciły statku, tylko że Łowca nie wyjaśnił mu, co robid, kiedy one płyną nie w tę stronę, w którą chciałoby się popłynąd. Nawet minimalna zmiana kursu zdawała się trwad całe wieki i zanim północny brzeg w koocu zniknął w oddali za zasłoną mgły, wszystkie mięśnie bolały go od walki toczonej w świecie, którego reguł nie pojmował i który z każdą minutą stawał się bardziej nieprzyjazny. Około południa spadły pierwsze krople deszczu, a bijące o dziób fale zaczęły rzucad słone bryzgi piany. Damien doszedł do wniosku, że zapewne powinien poprzywiązywad wszystkie przedmioty znajdujące się na pokładzie, a przynajmniej poznosid je do kabiny, a ponadto istniał zapewne jakiś specjalny sposób, w jaki należało ustawid żagle podczas burzy, lecz kiedy człowiek samotnie toczy walkę z żywiołem, nie może się tym zająd. Jeszcze tylko raz odważył się odejśd od steru, żeby nabrad pewności, iż ogieo w piecu nie zgasł i przez jakiś czas turbina będzie pod parą. Zanim wrócił, siła wiatru i fal już zaczęła obracad statek bokiem do fali. Z najwyższym trudem udało mu się wyprowadzid statek z przechyłu i kiedy w koocu wyrównał kurs, drżały mu ręce, a po czole spływał zimny pot. Nagle zaczął współczud tym kapitanom z opowieści, którzy przywiązywali się do kół sterowych, gdy nadciągał sztorm. Niewątpliwie (rozmyślał) musieli przezornie postarad się o liny, zanim zaczął się sztorm, bo Bóg wie, że potem nie mogliby po nie pójśd. Starał się nie pamiętad, że ci ludzie mieli załogi, i usiłował utrzymad wyznaczony przez Tarranta kurs. Lepiej nie myśled o tym, że jeśli statki tamtych kapitanów szły na dno, mogli obawiad się jedynie utonięcia. Natomiast jeśli pójdzie pod wodę ta łódź, z uwięzionym pod jej pokładem Łowcą, nie mogącym wyjśd, dopóki na niebie świeci słooce... Tym możesz się już nie przejmowad, pomyślał ponuro, gdy niebo nad jego głową zmieniło barwę z perłowoszarej, przez popielatą do czarnej jak smoła. Horyzont spowiła cienka zasłona deszczu i Damien mógł tylko mied nadzieję, że nadal pozostał tam, gdzie powinien byd: na środku Żmii, a
nie przy jej północnym brzegu, gdzie we mgle kryły się ostre skały. Wkrótce zrobi się tak ciemno, że Łowca będzie mógł wyjśd... Damien nie miał nic przeciwko temu. - Powiedz teraz, że to mniej ryzykowne niż podróż lądem -mruknął, walcząc z kołem sterowym, by ustawid stateczek na nowy 280
i byd może bardziej obiecujący kurs. Niech diabli porwą adepta za to, że zszedł pod pokład, nie zrobiwszy czegoś z tym sztormem! Niewielka pociecha, że bez wyczarowanego przezeo wiatru wrogowie z Seth na pewno już by ich dogonili. Damien zdecydowanie wolałby walczyd niż zmagad się z tym sztormem. W koocu, po kilku długich jak wiecznośd godzinach, wiatr zaczął słabnąd. Damien z lekkim zdziwieniem stwierdził, że stateczek nadal unosi się na wodzie. Wydawało się to cudem, za który dziękował Opatrzności, usiłując oderwad zdrętwiałe i przemarznięte dłonie od steru. Plecy bolały go tak, jakby ktoś wbił mu włócznię między łopatki, nogi miał mokre i obolałe z zimna... ale żył. To z pewnością było warte kilku głębszych oddechów. Zobaczył, że spienione fale uderzają o dziób z mniejszą furią niż przedtem, i pospiesznie odmówił krótką dziękczynną modlitwę. Proszę, Boże, niech to już będzie koniec burzy. I był. O zachodzie słooca Tarrant wyszedł ze swej kryjówki w luku towarowym i podszedł do dygoczącego i wyczerpanego Damiena. Bez słowa chwycił ster i skinieniem głowy dał ekskapłanowi znad, żeby ustąpił mu miejsca. Damien był tak zziębnięty, że dopiero po chwili zdołał zareagowad. W koocu sztywno ruszył w stronę komory silnika, zamierzając podłożyd do pieca. - Już to zrobiłem - poinformował go Tarrant, zmieniając kurs. Damien przez chwilę nie był w stanie ruszyd się ani odpowiedzied, a potem przeszedł kilka kroków i ciężko opadł na przyśrubowaną do pokładu wąską ławeczkę. - Byłoby dobrze, gdybyś zrobił coś, żeby uciszyd ten sztorm -wymamrotał. - Zrobiłem. Tyle, ile można, kiedy w takim pośpiechu przywołuje się wiatr. - Mówię o ostatnich godzinach. Do licha, po co o tym mówi? Jednak nie mógł się powstrzymad, nie po tym wszystkim. - Było dośd ciemno... - Zrobiłem - warknął Łowca. Wybacz mi, że nie wyszedłem na pokład, żeby się popisywad. A może sądzisz, że sztorm ustał w samą porę, ponieważ nas polubił? - Zerknął w stronę brzegu, jakby oceniając dzielącą ich od niego odległośd, a
potem znów na wodę przed nimi. Zaklinanie pogody to ryzykowne zajęcie, Vryce, już ci o tym mówiłem. Zrobiłem, co mogłem w tych okolicznościach. 281
Ponownie zerknął na Damiena i troska na jego twarzy nadała jej głęboko ludzki wyraz. - Prześpij się - rzekł. A potem sucho dodał: - Zbudzę cię, za nim zacznie się zabawa. Damien chciał coś odpowiedzied, ale nie zdołał. Na wargi cisnęło mu się pytanie, lecz nie mógł go zadad. Z jękiem podniósł się z ławki - co nie było łatwym zadaniem, bo tak dobrze mu się siedziało - i ruszył w kierunku kabiny. Gdzieś tam pewnie znajdzie wygodne miejsce do spania, jeśli wcześniej nie stratują go konie. Zdecydowanie warto poszukad. Podjąwszy tę decyzję, osunął się na pokład obok ławki, położył głowę na wymytym przez deszcz pokładzie, po czym zapadł w głęboki i spokojny sen. Fale uderzające o drewno. Wiatr wydymający żagle. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje, a potem wszystko sobie przypomniał. Wraz z pamięcią wrócił ból. - Boże - szepnął. Kark, jedyna częśd ciała, która nie bolała go przedtem, teraz zdrętwiał mu od niewygodnej pozycji w czasie snu. Damien usiadł i spróbował go rozmasowad. - Gdzie jesteśmy? Tarrant nadal stał przy sterze. - Sprawdź palenisko - powiedział. Damien wymamrotał coś pod nosem i poszedł. Mieli jeszcze trochę opału, chociaż niedużo. Został tam przez chwilę, patrząc, jak się pali, ciesząc się bijącym w twarz ciepłem, a potem wrócił na mostek. - Wszystko w porządku? - Tak - potwierdził. - Nie licząc tego, że konie o mało mnie nie zabiły. Łowca spojrzał z lekkim zdziwieniem. - Moje zaklęcie nie działa? - Są głodne i przestraszone. W takich warunkach czar może nie działad. - Ponownie opadł na ławkę i rozejrzał się wokół. Miał wrażenie, że na horyzoncie dostrzega jakąś ciemną smugę, która mogła byd lądem. - Dobijamy? - Chyba że wolisz spędzid jeszcze jeden dzieo na wodzie. - Proszę - wzdrygnął się, wykonując teatralne gesty. - Nawet o tym nie wspominaj. 282
Miał wrażenie, że Tarrant leciutko się uśmiechnął. Damien spojrzał na jego wąskie dłonie, tak elegancko i pewnie trzymające kolo sterowe, i zapytał: - Gdzie, do diabła, nauczyłeś się żeglowad? - Kiedy towarzyszyłem Gannonowi i jego oddziałom do West-mark. Łowca lekko przekręcił koło w prawo, kierując stateczek w stronę lądu. - W przeciwieostwie do ciebie, korzystam z każdej okazji, aby wzbogacid moje zasoby wiedzy. - Tylko że wtedy miałeś załogę, która wykonywała twoje rozkazy. - Dobrze się spisałeś, wielebny... Damien usłyszał, jak Tarrant z sykiem wciągnął powietrze przez zęby i szybko się poprawił: - Dobrze się spisałeś. Nadal jesteśmy na wodzie, no nie? Tylko to się liczy. Damien znów wstał i popatrzył. To coś, co mogło byd lądem, wciąż się powiększało. - A więc gdzie jesteśmy? - W połowie drogi między Hade i Asmody, jeśli się nie mylę. Dalej na wschód, niż zaplanowali. - Skąd wiesz? - Mam dar, pamiętasz? Dla mnie cały ten obszar przenika moc, a Puszcza - ruchem głowy wskazał ciemnośd na lewo od nich - świe ci jasno jak latarnia morska. W tym momencie Damien pomyślał o czymś, co jeszcze nigdy nie przyszło mu do głowy. - Dla ciebie nie ma ciemności, prawda? Wydawało mu się, że Tarrant znowu się uśmiechnął. - Nie w twoim rozumieniu tego słowa. Chociaż kiedy płynęli śmy po oceanie, niektóre noce były dla mnie prawie zupełnie ciem ne. A Bezimienni... Urwał, nie chcąc lub nie mogąc powiedzied nic więcej, lecz Damien widział, jak poruszał mięśniami szczęk, i zesztywniał na samo wspomnienie. Co uczynili mu Bezimienni, w tym piekle, jakie dla niego przyszykowali? Damien wolał nie pytad. -1 co teraz? - zapytał cicho. Tarrant odetchnął, wyrwany z przykrych rozmyślao. - Calesta z pewnością oczekuje, że wylądujemy w Hade lub Asmody, a stamtąd pojedziemy na północ. - Co oznacza, że w obu tych portach zgotowali nam powitanie. - Bez wątpienia.
- Do licha. - Wystarczająco trudno było uciekad na stałym lądzie, 283
gdzie można wybrad dowolny kierunek. Jak teraz zawinąd do portu, jeśli jeden człowiek z lunetą może zauważyd cię na tyle wcześnie, żeby wezwad na pomoc regiment wojska? - Czy wiesz, w jaki sposób on kontroluje tych ludzi? Łowca obojętnie wzruszył ramionami. - Zapewne poprzez sny. Wizje. A może nawet bezpośrednio, wykorzystując tych nielicznych, którzy się z nim związali. Czy to ważne? Skutki są dla nas opłakane, obojętnie jakiej używa metody. - A więc co zrobimy? - zapytał Damien. - Przepłyniemy obok Hade w nadziei, że do rana znajdziemy inny port? Licząc, że nie czekają tam na nas tak jak w tym? Tarrant przez chwilę nie odpowiadał. Potem bez słowa wskazał na czarny kształt nad ich głowami. Damien prychnął. - Oszalałeś. - Prima jest w pełni, a połówka Dominy wkrótce wzejdzie. To powinno nam wystarczyd. - Do czego? Aby zobaczyd skały, o które się rozbijemy? - Mam nadzieję, że nie będzie to nic równie dramatycznego. -Łowca zerknął w lewo, jakby ustalając ich kurs względem chłodnej poświaty Rdzenia. Damien widział tylko wodę. - Nie możemy po prostu wpłynąd do portu. Z pewnością to rozumiesz. A to pozostawia nam tylko jeden sposób... - Zbudowali port w każdym nadającym się do tego miejscu wybrzeża- przypomniał mu Damien. Co oznacza, że wszelkie miejsca, w których nie ma portów, muszą byd niebezpieczne. - Tak też jest - przytaknął adept. Na całe szczęście obaj umiemy pływad. - Popatrzył na Damiena. - Ty umiesz pływad, prawda? - Umiem - warknął zapytany. - Mniej więcej za godzinę będziemy na miejscu. Powinniśmy wyprowadzid konie na pokład, na wypadek gdybym pomylił się w obliczeniach. Co do prowiantu... -Jaka jest szansa? - Na co? - Że się pomyliłeś. Wargi Tarranta rozciągnęły się w nikłym uśmiechu. Niech go licho, jeśli to dla niego takie zabawne. - Dzięki prądom fae mogę trochę wyczud znajdujące się pod na
mi dno, ale wyraźnie zobaczę wszystko dopiero wtedy, kiedy pod płyniemy bliżej. A to, jak sam powiedziałeś, nie jest zbyt przyjazny 284
brzeg. Mimo to... - Znowu nieznacznie poruszył kołem. Damien miał wrażenie, że cieo przed nimi jeszcze się powiększył. - Nawet takie ryzyko jest lepsze od wpadnięcia prosto w ręce Calesty, nie uważasz? - Tak - burknął. - Jednak... och, do licha. Zrobił głęboki wdech i policzył do dziesięciu, a potem powoli wypuścił powietrze. - To nieważne, prawda? Powiedz mi tylko, kiedy mam skoczyd. Teraz Łowca byl wyraźnie rozbawiony. Niech go diabli porwą! - Powiem - obiecał. g Damien płynął kiedyś na frachtowcu, który ogarnęła tsunami. Uniosła ich wysoko, nie zalała, przez co wcale nie była mniej przerażająca. Wepchnęła ich do portu, w morze szczątków, a potem cofnęła się, wyrzucając statek na ten sam pomost, który zatopiła zaledwie chwilę wcześniej. Wciąż pamiętał trzask pękającego kadłuba, przebijanego od spodu przez pale pomostu, krzyki mężczyzn i kobiet, gdy pokład przechylił się pod zwariowanym kątem, wyrzucając nieszczęśników w skotłowaną wodę. Do tej pory ten widok nawiedzał go we snach i kazał mu w miarę możliwości przedkładad podróż lądem nad morskie rejsy: wywołał w nim patologiczną wręcz niechęd do morza i wszystkiego, co się z nim wiąże. Musiał przyznad, że w porównaniu z tamtym lądowaniem to nie było jeszcze najgorsze. Chociaż niewiele mu brakowało. Tarrant podprowadził statek jak najbliżej brzegu, a potem przez kilka mil płynął wzdłuż niego, szukając dogodnego miejsca. Nie mając umiejętności adepta, nie mogąc skorzystad z fae ziemi, od której dzieliło go wiele sążni wody, Damien mógł tylko patrzed i modlid się, gdy za burtą przesuwały się kolejne mile brzegu. W koocu Tarrant z ponurą determinacją zaczął obracad kołem sterowym. - Dobre miejsce? - odważył się zapytad Damien. - Lepszego nie znajdziemy - odparł Łowca. Wspaniale. Wprowadził stateczek na skalisty brzeg, z impetem, który pchał ich jeszcze przez kilka metrów po tym,
jak skały rozdarły kadłub pod ich stopami. Te dźwięki budziły wspomnienia, o jakich Damien wolałby zapomnied, więc pospiesznie zajął się tym, co należało natychmiast 285
zrobid, żeby wyjśd z tego cało. Jak najszybciej popędził konie do wody i skierował je do brzegu. Zeskoczył z pokładu i odpłynął jak najdalej od statku, zanim kolejne fale ściągną go z mielizny i pociągną w too ze wszystkim, co się na nim znajduje. Usiłował nie tracid z oczu lądu, gdy spienione fale załamywały się nad jego głową, i uporczywie starał się zapomnied o tym, że w ogóle nie lubi pływad... Musiał jednak przyznad, że Tarrant dobrze się spisał. Po przepłynięciu kilku metrów Damien poczuł pod nogami dno. Po kilku następnych mógł już brodzid w wodzie, chociaż zimne fale omywały mu pierś. Z zadowoleniem zobaczył, że wierzchowce również dotarły do brzegu. Nawet nie rozglądał się za Tarrantem. Gdyby, broo Boże, fale wciągnęły go w głębinę, adept wykorzystałby fae ziemi, żeby się uratowad. Damien brnął w kierunku suchego lądu, plując i przeklinając los, który najwidoczniej uwziął się, żeby go utopid. W koocu wyszedł na brzeg. Wznosząc dziękczynne modły, poczłapał po skalistej plaży do usianego głazami zbocza, na które nawet konie nie miały ochoty się wspiąd. Tam upadł, zaklął, trafiając na ostre kamienie, a potem przez chwilę głęboko oddychał, celebrując szczęśliwe lądowanie. Z miejsca, gdzie siedział, zobaczył wychodzącego z wody Tarranta. Neohrabia nie podszedł do Damiena, tylko odwiązał linę, którą był owinięty w pasie, i zaczął ciągnąd. Damien na chwilę wstrzymał oddech, nie wiedząc, czy ich rozpaczliwy plan się powiedzie. Potem dostrzegł szary kształt zbliżający się do brzegu. Z trudem wstał, podszedł do Łowcy i pomógł mu ciągnąd linę. Sporządzona w ostatniej chwili, prowizoryczna tratwa podskakiwała na falach, ale jakoś dotarła do brzegu. Pospiesznie wyładowali przymocowane do niej zapasy i przenieśli je w miejsce, gdzie oczekiwały ich nerwowo kręcące się konie. - Właściciel tej łodzi nie będzie zbyt zadowolony - zauważył Damien, gdy przenieśli ostatnie paczki poza zasięg fal. - Miejmy nadzieję, że był ubezpieczony. - Łowca obmacywał pęciny rumaków, upewniając się, że konie nie odniosły żadnych obrażeo
podczas lądowania. - Ten krwawi ostrzegł Damiena, który pokusztykał, żeby uzdrowid ranę. Czy ubezpieczenie obejmuje przypadek porwania łodzi przez adepta, w czasie gdy jej właściciel brał udział w inspirowanym przez demona pościgu? Jeśli tak, to składki muszą byd niebotyczne. Łowca wrócił na brzeg. Damien już chciał za nim pójśd, ale doszedł do wniosku, że gdyby jego towarzysz potrzebował pomocy, 286
to poprosiłby o nią. Patrzył, jak Tarrant wpatruje się w uszkodzoną łódź. Niewątpliwie używał Sztuki, tylko w jakim celu? Potem statt czek, na pół zanurzony w wodzie, oderwał się od skalnego dna z tak głośnym trzaskiem drewna i piskiem metalu, że Damien mimowolnie zdrętwiał. Powoli, centymetr po centymetrze, zaczął płynąd z powrotem na wody Żmii. Damien widział, jak podskakuje, jakby usiłował wstad, gdy uwięzione w kadłubie powietrze nie pozwalało mu osunąd się do wodnego grobu, lecz moc Tarranta i podwodne prądy trzymały je w silnym uścisku. Najpierw reling zapadł się pod powierzchnię, potem dach kabiny, później koło sterowe, szaleoczo wirujące, jakby w niemym proteście. Niebawem pozostały tylko maszty, wystające niczym węże morskie z czarnej wody. Damien zobaczył, że Tarrant sprężył się jak atleta przed podniesieniem ogromnego ciężaru. Nagle maszty zaczęły się przechylad, fale wspięły się wyżej i Damien miał wrażenie, że ziemia zadrżała, gdy drzewca w koocu złamały się u podstaw i runęły w wodę. Tam moc Tarranta wepchnęła je w głębinę, aż opadły na dno, skąd nie mógł wyrwad ich prąd. - Czy Calesta nie może wywoład złudzenia, że statek wciąż tu jest? zapytał, gdy Łowca wrócił na stok. - Jeszcze nie znamy granic jego władzy. - W głosie Tarranta Damien usłyszał zmęczenie wywołane wysiłkiem, który - chod imponujący nie powinien go aż tak wyczerpad. Dlaczego ułatwiad mu sprawę? Od jak dawna Tarrant się nie posilał? Co najmniej od czterech dni. Zamierzał skosztowad świeżej krwi w Seth, a jeśli nie zdoła, to po drugiej stronie Żmii. Co zrobi teraz, skoro nie mogą pokazad się w żadnym mieście? Kiedy zwierzęta zostały uzdrowione i okiełznane - to ostatnie dzięki umiejętnościom Tarranta, przy ich zaciętym oporze - wspięli się na strome zbocze w miejscu, które uznali za najdogodniejsze. Chociaż wierzchowce raz po raz ślizgały się, a w pewnej chwili Damien musiał wydłubad kamieo z kopyta swojego rumaka, bez przygód dotarli na górę i wreszcie mogli obejrzed sobie ląd, na jaki rzucił ich los. Była to pusta i niegościnna kraina, a zimne światło księżyca nie łagodziło jej surowości. Skalisty grunt
porastały tylko mchy i rzadkie wysepki szorstkiej trawy, a poszarpane czarne głazy sterczały z jego powierzchni niczym ostrza noży, wszystkie nachylone pod tym samym kątem. Niewiele będzie tu paszy dla koni czy chrustu na ognisko, nie wiadomo też, czy Tarrant znajdzie jakieś schronienie przed 287
słoocem. Dzięki Bogu, że udało im się uratowad ze statku zapasy w wodoodpornych sakwach, które teraz wisiały przywiązane do siodeł. - Na północ - orzekł Łowca i niezwłocznie ruszyli w tym kie runku. Raz czy dwa zarządził krótki postój i na chwilę zsiadł z ko nia, żeby mied bezpośredni kontakt z fae ziemi. Damien widział, że neohrabia używa Sztuki, i domyślił się, że robi coś, żeby zatrzed ich ślady. Zaklęcie osłaniające? Nie, wróg zbyt łatwo mógłby je złamad. Prawdopodobnie poruszał ziemię i kamienie, aż ich trop stał się na prawdę niewidoczny i potrzeba by było czegoś więcej niż iluzji, aby je odkryd. Pomimo to w oczach Łowcy czytał przykrą prawdę, zmieszaną z odrobiną obawy. Jeśli Calesta wiedział, dokąd zmie rzają, czy tak trudno było mu skierowad tam zbrojnych? - Przynaj mniej nie pójdzie mu tak łatwo mruknął Łowca, ponownie wsia dając na koo. Pojechali dalej. Po dwóch godzinach jazdy na północ dotarli do nieco łagodniejszej krainy, z roślinami wyrastającymi w miejscach, gdzie czas i wiatr skruszyły kamieo, tworząc żyzniejszą glebę. Tarrant zbadał Sztuką pięd czy sześd gatunków trawy, zanim wreszcie przystanął przy kolejnej kępie i oznajmił: - Ta się nadaje. Gdy tylko zdjął z rumaków wiążące je zaklęcie, opuściły łby i zaczęły obżerad się świeżą trawą, jakby miał to byd ich ostatni posiłek. Co, pomyślał ponuro Damien, mogło okazad się prawdą. - Dokąd teraz? - zapytał, gdy Tarrant wyjął z wodoszczelnego za winiątka swoje mapy. Dobrze zabezpieczone, nie ucierpiały podczas kąpieli w morskiej wodzie, zapewne również dzięki chroniącej je ma gii. Łowca działał pedantycznie. Gdy Damien wyjmował z juków żyw nośd - konie były tak zajęte posiłkiem, że nawet go nie zauważyły Tarrant ze skupieniem spoglądającego w gwiazdy marynarza studio wał otaczające ich prądy. - Jesteśmy tutaj - oznajmił w koocu. Rozłożył mapę na głazie i przygniótł kamykami jej rogi. Siedząc naprzeciwko niego, Damien spoglądał na skreślone znajomym charakterem pisma uwagi. Istotnie, wylądowali
między Hade i Asmody, zgodnie z przewidywaniami Tarranta. Ludzie z tych miast byd może właśnie przetrząsali to skalne pustkowie, szukając ich śladów. Szczupły palec Łowcy dotknął miejsca odległego o dziesięd kilometrów na północ od brzegu, a potem powędrował w górę: przez pierwszy łaocuch wzgórz, przez dolinę Raksha, do pasma gór oznaczonego jako Czarna Grao. 288
- Musimy dojechad tam powiedział Łowca. -1 wiodą tam tylko trzy drogi, jeśli nie chcemy wspinad się na grao. Przez tę przełęcz - rzekł, przesuwając palec na zachód, do miejsca znajdującego się blisko skraju Puszczy - prowadzi najłatwiejszy szlak, który chętnie bym wybrał. Jednak po naszych doświadczeniach w Seth nie mam ani cienia wątpliwości, że Calesta wykorzysta miejscowe siły, żeby uniemożliwid nam przejazd. - Nie będę się spierał - mruknął Damien, myśląc o tych wszystkich aktach przemocy, jakie ostatnio miały miejsce wokół Puszczy. Mieszkaocy Yamas i Shevy z przyjemnością zastawią zasadzkę na dwóch czarowników, jeśli uwierzą, że w ten sposób zapewnią swoim rodzinom bezpieczeostwo. - A więc tędy. - Łowca przesunął palec na wschód, wzdłuż Grani, aż zatrzymał go w miejscu opisanym jako Przełęcz Gastine, pięddziesiąt kilometrów na północ i trzydzieści na wschód od punktu, w którym obecnie się znajdowali. - To teraz najbezpieczniejszy szlak. - Nadłożymy drogi. - Widzisz inne wyjście? - To tobie zależy na czasie. Czyżby Łowca się wzdrygnął? Z pewnością zawahał się, nim odpowiedział. - Wolę stracid jeden dzieo niż życie. - Jesteś pewien, że on będzie na nas czekał? Tarrant obrzucił go spojrzeniem srebrzystych oczu. - A ty nie? - Taak - mruknął Damien. - To chyba najgorszy aspekt podróżowania z tobą, wiesz? Nawet twoi wrogowie są kompetentni. - Pociągnął łyk z manierki i patrzył, jak Tarrant robi to samo. Próbował oszacowad ciężar bukłaka po sposobie, w jaki trzymał go neohra-bia. Wypił już co najmniej połowę, ocenił. Czy miał drugi, czy też kooczył mu się zapas? - A co z Gastine? Czy nie będzie próbował zastawid pułapki, kiedy domyśli się, że tam jedziemy? - Z pewnością. Jednak najbliższe miasta leżą dalej od Puszczy i ich mieszkaocy nie będą tak skorzy do walki. -1 dodał po chwili: - Chodzi o to, żeby ich wyprzedzid. Damien przeciągle westchnął i zerknął na pasące się konie. - Nasze wierzchowce...
- Będą wymagały opieki - przytaknął adept. - A ponieważ uzdrawianie jest twoją specjalnością, nie moją, pozostawiam to tobie. 289
Zwinnie zerwał się z ziemi, ruchem przypominającym atakującego węża. - Tutejsze prądy są silne, ale powinieneś sobie z nimi poradzid. Jedyna korzyśd z tego, że tak bardzo zboczyliśmy z zaplanowanej trasy dodał sucho. A potem ruszył przed siebie. - Dokąd się wybierasz? - Dostatecznie daleko od waszej trójki, żebym mógł sprawdzid, co się dzieje w Puszczy. A przynajmniej spróbowad się dowiedzied. - Myślałem, że stąd nie da się tego zrobid. - Tak. No cóż. - Łowca błysnął w mroku oczami, na pół przymkniętymi i zamyślonymi. - Zdaje się, że dokonywanie rzeczy niemożliwych to nasza specjalnośd, no nie? - Spojrzał na bezkresną ciemnośd rozpościerającą się na zachód od obozowiska i lekko zesztywniał. Zajmij się koomi. Zajmij się koomi. Łatwiej powiedzied niż zrobid, gdy problemem nie była jedna rana czy pospolita choroba, ale ogólne wyczerpanie. Zwierzęta potrzebowały spokojnego snu i kilku porządnych posiłków, anie kolejnego zaklęcia. Jednak wobec czekającej ich, co najmniej siedemdziesięciokilometrowej drogi, Damien i Tarrant nie mieli wyboru. Calesta z pewnością postarał się, żeby nie zdołali się zbliżyd do żadnego miasta, w którym mogliby kupid - lub ukraśd, dodał ponuro w myślach - świeże wierzchowce. - Nie odchodź daleko - przestrzegł Tarranta, ale ten był już za daleko, żeby mógł go usłyszed. Mimo to Damien poczuł się lepiej, kiedy to powiedział. Z westchnieniem przygotował się do uzdrawiania. Jechali ostro przez resztę nocy, dostatecznie ostro, by Damien zaczął się zastanawiad, czy konie nie padną przed świtem. Gdyby tak się stało, chyba nie mógłby nic zrobid, żeby je ocalid. Co innego wpływad na biochemię stosunkowo zdrowego zwierzęcia, a co innego uratowad je, kiedy zupełnie opadło z sił. Jednak ku jego zdziwieniu biegły niestrudzenie przez resztę nocy, przenosząc jeźdźców przez pasmo niskich wzgórz graniczących na południu z doliną Raksha, a potem przez częśd samej
doliny. O pierwszym brzasku Damien ujrzał cel, do którego zmierzali -litą czarną ścianę, ciągnącą się jak okiem sięgnąd na zachód i wschód, tworzącą nieprzebytą barierę nie tylko dla podróżnych, ale nawet 290
dla wiatrów. Z podręcznika geografii wiedział, że fronty pogodowe rzadko przechodziły nad Czarną Granią, a i prądy fae wolały ją omijad niż przez nią przepływad. Z tego właśnie powodu dolina nadawała się do zamieszkiwania, gdyż za barierą grani fae stawała się tak gorąca i dzika, że obawiali się jej nawet czarnoksiężnicy. I właśnie tam zmierzamy, pomyślał, spoglądając na okryte śniegiem wierzchołki. Niezbyt przyjemna perspektywa. Z miejsca, w którym rozbili obóz, Damien widział samą przełęcz miejsce, gdzie grao załamywała się, tworząc głębokie wcięcie, przez które ludzie mogli podróżowad, nie pokonując ogromnej wysokości. Ściskało go w gardle na myśl o tym, co mogło ich tam czekad, ale w głębi serca wiedział, że nie ma innej drogi. W przeciwieostwie do urozmaiconych masywów górskich na wschodzie pokonanie Czarnej Grani wymagało nieustannej jazdy pod górę. Nielitościwie popędzając konie po równym terenie, może zdołają wyprzedzid pościg, gdyby próbowali przebyd tę stromiznę, gdzie brakuje ciepła i tlenu, musieliby w szybkim tempie iśd pieszo. Mimo wszystko... - Nie ma innej drogi? - zapytał Tarranta, gdy ten zsiadł z konia. Miał nadzieję, że adept odkrył jakieś inne wyjście. - Obawiam się, że nie - powiedział Łowca. Damien przestał się łudzid. Jeśli był ktoś, kto znał tę krainę i wszystkie jej tajemnice, to tym kimś był Łowca. Damien patrzył, jak neohrabia opróżnia manierkę, i czekał, aż towarzysz powie coś na temat przyszłych posiłków. Łowca jednak nie odzywał się, a Damien nie chciał go wypytywad. Gdyby adept potrzebował czegoś, na pewno powiedziałby o mu tym. Łowca nigdy nie wstydził się swoich potrzeb. Nakarmię go, jeśli będę musiał, pomyślał. Jednocześnie zastanawiał się, jak zdoła walczyd z ludźmi Calesty, mając w żyłach mniej krwi lub będąc osłabionym nie kooczącym się ciągiem koszmarów. Potem pomyślał o przełęczy i o tym, co może ich tam czekad. Czy zdołasz przestraszyd mnie bardziej? - Prześpij się trochę - nalegał Tarrant. - Jutro czeka nas ciężki
dzieo. Spad. Czy można zasnąd w obliczu takiego niebezpieczeostwa, udając, że to będzie zwyczajny dzieo? Kiedy wiatr ucichł, wydawało mu się, że w oddali słyszy ludzkie głosy, gdy Calesta wykorzystywał godziny dnia, by przygotowad się do walki. Ilu miejscowych wojowników 291
tam zebrał, jak przygotował ich do nadchodzącej bitwy? Czy myśleli, że walczą z demonami lub innym zrodzonym z fae zagrożeniem? Jaki rodzaj iluzji zastępował im odwagę i kazał walczyd, podczas gdy umysł rozpaczliwie krzyczał „Nie!". Drżąc, położył głowę na bagażu i spróbował zasnąd. Zastanawiał się, czy między oczekującymi go koszmarami zdoła do zachodu słooca uciąd sobie pięcioczy dziesięciominutową drzemkę, która pozwoli mu odpocząd i zregenerowad siły przed nadchodzącą walką. Zostały dwadzieścia trzy dni.
32 otarcie do Kale zajęło wiernym aż pięd dni. Podążali traktem wytyczonym przez miejscowych Dplanistów przed wiekami, kiedy po raz pierwszy zrozumiano, iżby swobodnie podróżowad przez kontynent, człowiek potrzebuje rozmieszczonych w regularnych odstępach miejsc, w których może schronid się przed nocą i jej demonami. Dae - czyli małe twierdze-gospody, solidnie obwarowane i pilnie strzeżone - były rozmieszczone w równych odstępach od siebie, a ponieważ w razie potrzeby mogły gościd liczne karawany kupców, bez trudu znajdowało się w nich miejsce dla małego oddziału wojowników i ich wierzchowców. Osiemdziesięcioro siedmioro mężczyzn i kobiet. Oczywiście, nie wszyscy wjadą do Puszczy. Częśd z nich podejmie obowiązki łączników w Mordreth, a przynajmniej tuzin innych obsadzi obóz tuż obok Puszczy, aby zagwarantowad dostawy prowiantu, gdyby konflikt miał się przedłużyd. Kilkuset innych już zajęło pozycje na skraju tego przeklętego królestwa, wycinając tam wszystkie drzewa i krzewy, które mogłyby się zapalid, kiedy Kościół użyje swej najstraszliwszej broni i Zakazana Puszcza przejdzie do historii. W porównaniu z nieprzeliczonymi wojskami, jakie zaatakowały ją w przeszłości, była to zaledwie garstka Tamte armie poniosły klęskę, natychmiast przypominał Patriarcha. Przewaga liczebna nie gwarantuje zwycięstwa w wojnie, w której samo pole bitwy jest żywą i wrogą istotą. Dlatego tym razem nie ruszyli wielką siłą, lecz doborowym oddziałem, który błyskawicznie wtargnie do Puszczy, zada śmiertelny cios, a potem miejmy nadzieję - zdoła się wycofad. Królestwo Łowcy stanie w płomieniach. Andrys śnił o tym na jawie, radując się tą wizją, gdy rumak niósł go coraz bliżej jej spełnienia. To marzenie podtrzymywało go na duchu, gdy wszystko wydawało się rozpadad, kiedy udawana siła i odwaga wydawały się 293
większym kłamstwem niż kiedykolwiek. Zar tego ognia dawał mu życie, nadzieję i siłę, aby ciągnąd to dalej. Towarzysze byli mu obcy. Podróżował z nimi, zjadał posiłki, ale równie dobrze mogliby pochodzid z innej planety. Oczywiście, powodem były kwestie wiary. Jak wszyscy Tarrantowie, Andrys został wychowany tak, by służyd Jedynemu Bogu słowem i czynem, jeżeli nie duchem, i dostatecznie często uczestniczył w nabożeostwach z okazji wesel i podobnych uroczystości, aby razem z innymi móc odmówid pacierz. Jednak wiara nie miała dla niego zbyt wielkiego znaczenia. Ci ludzie byli inni. Maszerowali na północ, by walczyd, może zginąd, a wszystko w imieniu Boga tak odległego od ludzkich spraw, że nawet nie marzyli o tym, że mógł im pomóc. Dlaczego? Między ich motywami a jego pojmowaniem tych spraw ziała przepaśd tak głęboka, tak rozległa, że nie były w stanie jej zapełnid wszystkie odmawiane w najlepszych intencjach modlitwy. Wiara. Dla niego to słowo nie znaczyło nic. Wiara była fantazją, złudzeniem. Wiara była jak wino: wlewałeś ją w siebie i przez krótki czas rozkwitała, łagodziła ból istnienia, uwalniała od ciążącego poczucia winy. A potem przestawała działad, jak wino: wchłonięta, wydalona, zapomniana. Po co? Czy ktoś naprawdę wierzył, że Jedyny Bóg tam jest? Czy ktoś wierzył, że Jemu zależy na powodzeniu tej misji? Czy oni szczerze wierzyli, że opiekuoczy Bóg pozwoliłby w ogóle istnied takiej kreaturze jak Łowca, nie mówiąc już o nagradzaniu jego postępków nieśmiertelnością? Może poganie mają rację, pomyślał z goryczą. Zazdrościł wyznawcom politeizmu przyjemnej prostoty ich przekonao. Czyo dobrze lub źle, a świat odpowiednio to wynagrodzi. Może nie w sposób, jaki ci się spodoba, może nie tak, byś zdołał to pojąd, ale przynajmniej jest w tym jakiś sens. Przynajmniej on go widział. Natomiast to... było dla niego kompletną zagadką. Może gdyby chod przez krótki czas mógł byd sam, jakoś by się z tym uporał. Jednak w tym nowym świecie nie było miejsca na samotnośd. Całe dnie spędzał z innymi, mając
Patriarchę Wschodniej Autarchii po jednej i dowódcę ekspedycji, kobietę zwaną Tabra Zefi-la, po drugiej stronie. W towarzystwie tych autorytetów wystrzegał się, nawet kichając. Jeden Bóg wie, co by się stało, gdyby jakieś słowo wymknęło mu się z ust, na przykład wtedy, kiedy potknie mu się koo. Wieczorami zjadał kolację ze zwykłymi żołnierzami, podczas gdy 294
tych dwoje prowadziło długie rozmowy. Czując się wśród nich obco, rzadko przyłączał się do tych dyskusji. Kiedy przychodziła pora spoczynku, kładł się z innymi w komnacie przeznaczonej dla strażników pilnujących karawan sześcioosobowym pokoju ze wspólną łazienką. Nigdy sam. Czasem tak rozpaczliwie pragnął samotności, że miał ochotę krzyczed. Nie tylko dlatego, że często chciało mu się pid. Po posiłkach podawano dośd wina i piwa, by mógł zaspokoid pragnienie, nie budząc niczyich podejrzeo. W przeszłości tak często musiał ukrywad swoje pijaostwo przed Samie-lem i Betrisem, że stało się to jego drugą naturą. Potrafił upid się prawie do nieprzytomności i mimo to wyjśd równym krokiem z pokoju, a nawet trafid do łóżka, jakby nigdy nic. Nie, nie w tym tkwił problem. I nie miało to nic wspólnego z narkotykami, które zabrał ze sobą, w ostatniej rozpaczliwej próbie zabezpieczenia się na wypadek, gdyby ta podróż okazała się ponad jego siły. Dotychczas nie potrzebował ich, a gdyby nawet, zawsze mógł szybko połknąd jedną w łazience i wrócid do łóżka, zanim środek zacznie działad. Nie, nie w tym rzecz. Chodziło o wspomnienia. Teraz już nie tylko wspomnienia z przeszłości, chociaż mrożące krew w żyłach wizje wymordowanej rodziny - i jego tchórzo-stw - nadal paliły żywym ogniem mózg. Teraz dołączyły do nich wizje dziewczyny. Słodkie wspomnienia, ciepłe i upajające... i boleśniejsze od wszystkich innych razem wziętych. Ponieważ nie miał do niej wrócid. Wiedział o tym. Zamierzał walczyd z Puszczą w nadziei pomszczenia rodziny, ale niewielką miał szansę, że wyjdzie z tego z życiem. A nawet gdyby, jak mógłby znów wziąd w ramiona tę delikatną istotę po tym, gdy jego ciało stanie się siedzibą ducha Łowcy? Nawet jeśli to przeżyje, nawet gdyby - co było niemożliwe zdołał zachowad zdrowe zmysły, jak mógłby kontynuowad wszystko tak, jakby nic się nie stało? Czy człowiek może wcielid się w Łowcę i zachowad nie skażoną tym duszę? Kiedy mógł, zatracał się w pijaostwie. Jeżeli nie mógł, miotał się między walką ze wspomnieniami - wszystkimi - a rozpamiętywaniem tych najsłodszych, które były jego
ostatnią przyjemnością, zanim pochłonie go mroczne królestwo Łowcy.
295
W Kale zostali przyjęci ciepło, a nawet serdecznie, jak przysta ło na pierwszą wizytę Patriarchy w tym kwitnącym portowym mie ście. Andrysowi - który nigdy nie zwracał przesadnej uwagi na ko ścielną ani żadną inną hierarchię - wymownie przypomniało t o stanowisku jadącego u jego boku człowieka i jego znaczeniu dl mężczyzn i kobiet czczących Jedynego Boga. Tysiące ich stały na chodnikach południowej ulicy miasta, witając przybyłych. Byli tam zarówno wierni, jak i gapie, przybyli zobaczyd człowieka będącego ucieleśnieniem Jego woli. Wielu wyciągało ręce, by go dotknąd, a Patriarcha raz po raz ściągał wodze i spełniał ich życzenie, podając im rękę do uściśnięcia lub ucałowania Obserwujący go Andrys był pod wrażeniem emanującego z dostojnika autorytetu i władzy, jaką miał nad tutejszymi ludźmi. Niektórzy nawet na jego widok padali na kolana, co przyjmował zupełnie naturalnie, z monarszą godnością. Trudno było pamiętad, kim i czym był ten człowiek, kiedy widywało się go tylko w małych pokoikach lub na zakurzonym koniu, zajętego drobnymi sprawami, borykającego się z codziennymi problemami, otoczonego ludźmi przyzwyczajonymi do jego obecności. Teraz było zupełnie inaczej. Stwierdził, że mimo woli drży, a kiedy w pewnej chwili Patriarcha obrócił się i spojrzał nao, Andrys był wstrząśnięty, jakby te niebieskie oczy były kanałem wiodącym do czegoś znacznie większego, czego powinien lękad się zwykły śmiertelnik. Burmistrz spotkał ich przy bramie miasta - prowizorycznej konstrukcji pospiesznie wzniesionej z okazji tej ceremonii - i wygłosił uroczystą przemowę. Nazwał ich zbawcami północy. Świętymi Jedynego Boga. Jednak pod tym pozornym entuzjazmem Andrys dostrzegł skrywany lęk. Miał wrażenie, że burmistrz co chwila ogląda się za siebie, jakby się obawiał, że coś na niego skoczy. „Dręczy go duch Mordreth", szepnęła do niego Zefila. Andrys dopiero po chwili skojarzył tę nazwę i ponuro kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Mordreth było miastem po drugiej stronie Żmii, na samym skraju Puszczy i niegdyś gościło podobną ekspedycję, zamierzającą zniszczyd królestwo Łowcy. W odwecie w ciągu jednej nocy wszyscy
mieszkaocy miasta zostali wymordowani: mężczyźni, kobiety i dzieci, ich domowe zwierzęta, a nawet zniszczono zamieszkane przez nich budynki. Zostały tylko popioły i zgliszcza. Nic dziwnego, że burmistrz był tak zdenerwowany, mając w pobliżu ponure świadectwo potęgi Łowcy. Zważywszy na okoliczności, dziwne, że przyjęto ich tutaj z otwartymi rękami. 296
Dostali kwatery, żywnośd i zaopatrzenie - Patriarcha przyjął wszystko, co mu dali. Nakłonili go również do celebrowania mszy w miejscowym kościele, a właściwie na głównym placu miasta, gdyż świątynia nie była w stanie pomieścid wszystkich chętnych, Andrys dostatecznie dobrze znał kościelną teozofię, by zrozumied, że stojący tam Patriarcha, skupiając uwagę tysięcy wiernych, za pomocą ich wiary kształtował fae, zyskując dodatkową siłę do wykorzystania w tym przedsięwzięciu. Dlaczego nie robią tego otwarcie? - zastanawiał się. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Jednak pod koniec mszy nawet on wyczuwał moc tego, co tam wyczarowano, i tej nocy po raz pierwszy zasnął bez wątpliwości, bez strachu, łagodnie przenosząc się do królestwa, w którym nawet koszmary były delikatne. Gdybyż mógł tam zostad! Rankiem odpłynęli do Mordreth. Przez wzburzone wody Żmii (czyżby Łowca zesłał sztorm, żeby ich niepokoił?) obok czarnej bryły Morgot (jaki nieprzyjaciel mógł wyłonid się z tego ukrytego portu?) na mętne wody zatoki Mordreth. Tym razem nie było ciepłych powitao ani wiwatujących tłumów, a nawet urzędników niższego szczebla, którzy mieliby dopilnowad formalności celnych. Na nabrzeże wyszedł tylko ich człowiek wraz z czterema miejscowymi kapłanami, których przyprowadził ze sobą. Poza nimi w porcie nie było nikogo. - Boją się - rzekł Patriarcha, a Andrys pomyślał: Czy można mied im to za złe? Przejechali przez prawie wymarłe miasto. Deszcz dodawał przy tym swój cichy komentarz, nie przestając padad. Wielu mieszkaoców Mordreth opuściło miasto w obawie o swe życie, a pozostali nawet nie śmieli patrzed na przejeżdżający oddział, w obawie że Łowca niewłaściwie odczyta takie spojrzenia i straszliwie się zemści. Pomimo wszystko były tu pewne oznaki świadczące o tym, że życie i nadzieja jeszcze nie zgasły. Skrzypienie uchylanej okiennicy i wystraszone oczy spoglądające przez szparę. Niewyraźne twarze za odsuniętą zasłoną. Andrysowi wydawało się, że raz czy dwa usłyszał ciche głosy, chyba odmawiające modlitwę, ale nie zdołał zlokalizowad ich źródła ani wyjaśnid, w jaki sposób
dotarły do jego uszu. - Oto oblicze naszego wroga oznajmił Patriarcha, kiedy wszy scy zebrali się na drugim koocu miasta, żeby go wysłuchad. Wska zał ręką na południe, obejmując tym gestem także miasto, przez które właśnie przejechali. - Oto, z czym przybyliśmy walczyd. Czy widząc to, co widzieliśmy, ktokolwiek może wątpid w nieuchronnośd 297
tej bitwy? Czy ktoś z was mógłby stad na uboczu i bezczynnie patrzed, jak rozszerza swe wpływy, domostwo po domostwie, miasto po mieście, aż całe wschodnie królestwo zacznie umykad jak przerażony królik na sam dźwięk imienia Łowcy? Na zawsze oczyścimy tę ziemię - zapowiedział. Nie tylko zniszczymy tę ohydną kreaturę, której brzydzi się sam Pan Bóg, ale obudzimy ducha w naszych współobywatelach. To walka o dusze wszystkich ludzi - powiedział, a wicher fae tak głęboko wyrył to przesłanie w ich umysłach, że nabrali przekonania, iż od tej jednej bitwy zależy los całego świata. Przez kilka godzin jechali na północ, aż wreszcie, na szczycie małego pagórka, Zefila ogłosiła postój. W oddali widad było ścianę gęstego lasu wznoszącą się na koocu trawiastej równiny i na ten widok serce podeszło Andrysowi do gardła. Przez długi czas stali, spoglądając na terytorium wroga, i nikt nie odezwał się słowem. Ciągnące stamtąd powietrze wydawało się gęściejsze i chłodniejsze, i miało zdecydowanie nieprzyjemną woo zgnilizny, krwi i choroby. Jednego z członków ekspedycji zemdliło tak, że odszedł na bok i zwymiotował. Andrys słyszał te dobiegające z lewej odgłosy i zbierając resztki odwagi rozpaczliwie marzył, by wymknąd się stąd i ukradkiem napid wina. Wiedział jednak, że od tej pory do kooca wyprawy nie będzie już piwa i wina. W królestwie, w którym lęki mogły mied skrzydła, kły i pazury, pijaostwo było zbyt niebezpieczną słabością. Rozbili obóz, mając w zasięgu wzroku królestwo wroga. Wśród resztek dawnego obozowiska, teraz opuszczonego przez myśliwych i poszukiwaczy, którzy je wznieśli, rozpakowali namioty oraz śpiwory tak nowe, że niektóre miały jeszcze metki, a z worków z żywnością wysypywały się na trawę ulotki reklamowe. Mieli spędzid tu całą noc i ruszyd o wschodzie słooca, pozwalając, by ten najgorszy nieprzyjaciel nocy oświetlił im drogę do dominium Łowcy. „Chociaż to światło nie pomoże im pod baldachimem gałęzi", zauważyła Zefila, obserwując Puszczę przez lunetę, „liczyło się jako symbol". Symbol. Z tego samego powodu późnym popołudniem rozpakował zbroję. Dlatego oczekiwano od niego, że
będzie ją teraz nosił, by ludzie przyzwyczaili się do jego nowej roli. I z tego powodu zostanie im teraz przedstawiony ponownie, niejako gośd z odległego hrabstwa, ale jako ten, który dzierży klucze do królestwa Łowcy: ciało z jego ciała, krew z jego krwi. Przysłano mu na pomoc żołnierza, który podniósł ciężki napierśnik 298
i nałożył go na tors Andrysa, na koszulę. Tarrant zamknął oczy i zadrżał, nie tylko na myśl o tym, co ta chwila oznaczała dla ich wyprawy, lecz pod wpływem gwałtownie obudzonych wspomnieo. Jej dłonie, delikatnie dotykające tej stali i jego ciała. Jej oczy, tak czarne i głębokie, że człowiek mógłby w nich utonąd. Zatracid się na zawsze. Łzy stanęły mu w oczach i szybko je otarł, mając nadzieję, że pomagający mu żołnierz niczego nie zauważył. Teraz musi byd silny - to częśd jego nowej osobowości. Nowego wcielenia Andrys Tarrant, przywódca... O mało nie wybuchnął śmiechem. Czy słyszał ktoś coś zabawniejszego? Samiel zaśmiewałby się do łez, gdyby to usłyszał! Żołnierz oznajmił, że wszystko gotowe i pociągnął go za sobą. Andrys wyszedł z namiotu i dał się zaprowadzid do miejsca, gdzie czekali jego towarzysze, gdzie czekał Patriarcha... I jego przeznaczenie. Patriarcha stał na szczycie pagórka, a służący mu mężczyźni i kobiety otaczali go szerokim półkolem. Andrys podszedł do duchownego i skłonił się nisko, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie znaczenie ma teraz każdy ruch. Dobrze przygotowano go podczas tej podróży, więc gesty wykonywał jak doświadczony tancerz, wyczuwając siłę tego spektaklu. Osiemdziesiąt siedem osób - nikt bowiem nie pozostał w Mordreth - patrzyło na postad, którą uosabiał, a ich reakcja rozmigotała niewidzialną fae, tworząc rzeczywistośd potężniejszą, niż którykolwiek z nich mógłby stworzyd samodzielnie. Mówiono, że miejscowa fae jest tak ulotna, iż realizuje ludzkie sny, zanim się skooczą. Jaką siłę dawało to połączonym marzeniom dziesiątków osób, których myśli skupiły się na jednym? Na nim. Teraz wyglądał jak Prorok, jak jego nowe wcielenie. Włosy miał prosto przycięte, tak jak nosił je Prorok, a chociaż złudzenie byłoby pełne dopiero wówczas, gdyby sięgały mu do ramion, to i tak nikt nie zauważy różnicy. Jego zbroja była dokładnie taka sama, nawet w najdrobniejszym szczególe, jak ta na fresku w katedrze Jaggonath, a i ubranie, jakie pod nią nosił, było identyczne. Był historyczną postacią, żywą legendą, i wprost czuł
na twarzy żar uczud emanujących od zgromadzonych ludzi. Boże, z jakim trudem oddychał. Próbował rozluźnid kołnierz koszuli, ale niewiele mu to pomogło. Nadal się dusił. Stał tam, gdy Patriarcha wyjaśniał wszystkim, co łączy Andrysa Tar-ranta z Łowcą, Usiłował nie czerwienid się ze wstydu, gdy kilku żołnierzy pokiwało głowami, jakby mówili: „Tak, wiedzieliśmy, że on nie 299
jest jednym z nas, teraz przynajmniej wszystko jest jasne". Czy w ciągu kilku ostatnich dni okazał się tak bezwartościowy, że potrzebne im było takie wyjaśnienie? Gdy Patriarcha szczegółowo wyjaśniał rolę, jaką miał odegrad w ich przedsięwzięciu, a za jego plecami słooce zachodziło w swoim złocistym splendorze, Andrys nie słyszał słów. Znów był sam, samotny wśród obcych, a jedyna osoba, która mogła mu pomóc, znajdowała się ponad sto kilometrów stąd, w innym świecie. Puszcza uzna tego człowieka za swojego, wyjaśnił ojciec święty. Przepuści go wraz z całą jego świtą. Dlatego, aby stworzyd między wami taką więź, każdy musi złożyd mu przysięgę wierności, tutaj i teraz. Podchodzili do niego pojedynczo, aby klęknąd przed nim i uścisnąd jego ręce. Słowa przysięgi same płynęły mu z ust i ledwie je słyszał, ponieważ kiedy klękali przed nim i powtarzali rytualną przysięgę, ułożoną przez Proroka, krążąca wokół nich fae zaczęła przybierad nową postad. Czuł to, kiedy mówił, i włosy zjeżyły mu się na karku, jakby dotykał czegoś obrzydliwego. Z najwyższym trudem zachował spokój, pozostał na miejscu i wypowiadał słowa przysięgi, jakby nic się nie stało. Kiedy odebrał ją od pięciu osób, odniósł wrażenie, że to ohydne coś w jakiś sposób zdołało dostad się do jego mózgu, objawiając się w nim tym silniej, gdy usiłował zebrad myśli. Wpadł w panikę, podsycaną jeszcze przez fakt, iż nikt Z otaczających go ludzi zdawał się nie zauważad, że stało się coś złego. Potem, kiedy odebrał dziesiątą przysięgę, nagle pojął, co się dzieje. Słowa przysięgi, które recytowali ci ludzie, zostały starannie ułożone na taką okazję, podobnie jak modlitwy oraz samo kościelne prawo. Specjalnie dobrane frazy miały wywoływad konkretne obrazy, działające na fae w pożądany przez Kościół sposób. Ten zamysł powiódł się aż za dobrze. Ulotna fae na skraju Puszczy szybko przechwyciła kościelne wizje i próbowała umieścid je w ciele, które było ich ogniskową. Gdy żołnierz za żołnierzem klękał przed Andrysem i akceptował w nim krewnego Łowcy, on czuł napierającą na niego fae, atakującą go tymi obrazami. Czuł, że jego dotychczasowa tożsamośd zaczyna się rozpadad, i jak tonący, którego zawodzą siły, wyczuwał przed sobą ogromną
pustkę, czyhającą tylko na moment nieuwagi, aby go pochłonąd. Wtedy naprawdę wpadł w panikę i gdyby nie było przy nim Patriarchy, zapewne odwróciłby się i uciekł. Lecz ojciec święty albo wyczuł jego zmieszanie, albo ostrzegły go wizje, bo stanął za Andrysem i położył mu dłoo na ramieniu. Tylko tyle. To dotknięcie przypomniało 300
mu o wszystkim, co go tu przywiodło, o koszmarze, jakim stało się jego życie, o związku z Kościołem i tymi ludźmi, którzy mu służyli. Drżąc, pozostał na swoim miejscu. Następny człowiek uklęknął przed nim, potem kobieta, później znów dwóch mężczyzn. Każda kolejna przysięga wywoływała falę fae, która spadała nao, zapierając mu dech, tak że z trudem wymawiał przewidziane rytuałem słowa, nie słysząc ich, walcząc o przetrwanie. Teraz widział obrazy, okropne halucynacje, które niewątpliwie uradowałyby Łowcę wizje rozlewu krwi, mordów, tak strasznych aktów przemocy, że wydawało się niemożliwe, by ktoś mógł byd ich świadkiem. Czy były to wspomnienia Ge-ralda Tarranta, czy jakiś inny, nie wiadomo skąd się biorący horror? Bliski utraty zmysłów, Andrys drżał, gdy wlewały się w jego umysł. Odebrał dwadzieścia przysiąg. Trzydzieści. Kolejka wydawała się nie mied kooca, a przy każdym kolejnym żołnierzu, który przed nim klękał, Andrys miał ochotę wrzasnąd i rzucid się do ucieczki, byd gdziekolwiek, tylko nie tu, robid cokolwiek innego... A wtedy jego umysł zarejestrował znajome uczucie i te obrazy zmieniły się. Kontakt trwał tylko chwilę, lecz ten moment wystarczył. Wpływ Calesty pewnie i skutecznie podsycił nienawiśd, która była teraz jedyną siłą Andrysa. Krwawe obrazy zmieniły się we wspomnienia rzezi jego rodziny; wizje przemocy ustąpiły miejsca żądzy zemsty. Uchwycił się tego jak ostatniej deski ratunku i zdołał raz po raz wymawiad słowa rytuału: „Przyjmuję twoją przysięgę wierności, uznaje cię za przedłużenie mej woli, przysięgam bronid cię przed wszelkimi niebezpieczeostwami...". Jęknął, czując w sobie zimną i złowrogą obecnośd Łowcy, a Patriarcha mocniej zacisnął dłoo na jego ramieniu. O, Boże, modlił się Andrys, jeśli naprawdę tam jesteś, jeśli to widzisz, pomóż mi! Jednak Bóg Ziemi nie lubił wtrącad się w takie sprawy, a jego przedstawiciel, pomimo najlepszych intencji, nie miał pojęcia, jaką moc wezwał tym rytuałem. A potem było po wszystkim. Ostatni żołnierz z szacunkiem cofnął się od szczytu pagórka, w koocu dając Andrysowi odetchnąd. Drżąc jak liśd, młodzieniec modlił się, by jak najszybciej pozwolono mu stąd
odejśd. Przecież to w ich najlepszym interesie nie powinien okazywad publicznie słabości! Ktoś stanął obok niego i Andrys zobaczył, że to Patriarcha Przez chwilę spoglądał w niebieskie oczy duchownego, których spojrzenie zdawało się przeszywad go na wskroś. Potem ojciec święty skinął głową, przyklęknął i podał mu ręce, szykując się do złożenia przysięgi. 301
Nie! - chciał krzyknąd Andrys. Jestem nieczysty! Nie widzisz tego? Patriarcha jednak patrzył na niego stalowym spojrzeniem i podawał mu ręce. W koocu rozdygotany Andrys uścisnął je, zgodnie z rytuałem. - Tylko teraz - zaczął Patriarcha. -1 jedynie w tych okolicznościach... Starannie dobierał słowa, lecz Andrys ledwie je słyszał. Puszcza zimną dłonią ściskała jego serce i napełniała przerażeniem. A jeśli odbierająca tę przysięgę istota nie była już Andrysem Tarrantem, lecz czymś innym, kształtowanym przez płynące z Puszczy prądy? Rozumiał, dlaczego Patriarcha uznał, że nawet ojciec święty musi w pełni uczestniczyd w tym oszustwie, ale czy ryzyko nie było zbyt wielkie? Nie rób tego! - chciał wrzasnąd. Ratuj się, twój lud cię potrzebuje! A potem wszystko wreszcie się skooczyło. Oszołomiony, wysłuchał ostatnich słów ceremonii, patrząc, jak złocisty blask Rdzenia przydmił czyste białe światło dnia. Słooce już zaszło i powoli zapadał zmierzch. Wkrótce pojawią się demony nocy, a jeśli nie uznają Andrysa za... Nie myśl o tym, powiedział sobie. Wiedząc w głębi duszy, że teraz ma w sobie nieczystą naturę Łowcy i każdy wygłodniały demo-niak może to dostrzec. O, Boże. Myślał, że wcielając się w Łowcę, może postradad zmysły. A jeśli Puszcza naprawdę go przemieni, zrobi z niego dokładną kopię tego potępieoca? Co zrobią wtedy jego kościelni sprzymierzeocy -spróbują go uratowad, ocalid jego duszę, czy też skażą go na taki sam los jak jego poprzednika? Nagle poczuł się schwytany w pułapkę. Z ulgą spostrzegł, że już ustawiono namioty. Gdy tylko ten koszmar się skooczy, Andrys schroni się w zaciszu brezentowej kwatery. Myśl o tym pozwoliła mu przetrwad ostatnie odmawiane modlitwy i słowa ceremonii... Poszedł. Chętnie rzuciłby się biegiem, lecz mogłoby to zwrócid czyjąś uwagę i możliwe, że ktoś poszedłby za nim. Dotarł do namiotu, który mu przydzielono - miał go tylko dla siebie, ze względu na szczególną pozycję, jaką teraz zajął - i zanurkował pod uniesioną klapę. Serce biło mu tak mocno, że dziwił się, iż nikt tego nie słyszy, ale może wszyscy myśleli o czymś innym. Może
w obliczu tego, co czekało ich nazajutrz, nie mieli czasu, by przejmowad się samopoczuciem ich przywódcy. 302
Jego bagaż leżał obok materaca. Andrys klęknął przy nim i otworzył sakwę, drżącymi rękami rozplątując rzemyki i zapięcia. Już niedługo, obiecywał sobie w myślach. Niedługo. Myśląc o tym, co było w środku, i o spokoju ducha, jaki mu zapewni, ledwie zdołał zdobyd się na cierpliwośd niezbędną do otwarcia tej przeklętej sakwy. W koocu jakoś udało mu się ją otworzyd i wysypał zawartośd na podłogę. Zaczął gorączkowo przetrząsad stos rzeczy, nie zważając na nic prócz tego przedmiotu, którego szukał. Przez długą chwilę nie mógł go odnaleźd. Zaczerpnął tchu i zaczął szukad od nowa, tym razem odkładając każdy przedmiot na drugą kupkę. Ubrania, apteczka, przybory toaletowe... Nie było go tu. Nie! - krzyknął w myślach. Nie chciał w to uwierzyd. Ponownie przeszukał wszystko, tym razem w gorączkowym pośpiechu, i kiedy skooczył, wnętrze namiotu było usłane porozrzucanymi rzeczami. Nadal jednak nie znalazł buteleczki. Zaczął rozpaczliwie przetrząsad zawartośd sakwy, wpychając drżące palce do ciasnych kieszonek, ugniatając podszewkę, by sprawdzid, czy czegoś pod nią nie ma, wściekle szarpiąc... - Szukasz czegoś? Zastygł, słysząc ten głos. Sakwa wypadła mu ze zdrętwiałych palców, gdy spojrzał na twarz gościa, na aż nazbyt znajomą szatę. Boże, proszę, pomyślał, oszczędź mi tego upokorzenia. Jednak ta prosta modlitwa, chod płynąca z głębi serca, nie mogła sprawid, by Patriarcha zniknął. - W drodze do Mordreth wyjąłem narkotyki z twojego bagażu - wyjaśnił cicho ojciec święty - i wrzuciłem je w wody Żmii. Za kładam, że to ich szukasz? A kiedy Andrys nie odpowiedział, skinął głową, jakby w jego skrzywionej twarzy znalazł potwierdzenie. - To, co do tej pory robiłeś z twoim życiem, Mer Tarrant, to two ja prywatna sprawa, ale teraz nie żyjesz już tylko dla siebie. Żyjesz dla nas wszystkich. A ja nie dopuszczę, by istnieniu mojego Kościo ła zagroziła garśd proszków, i nie pozwolę, byś chodził odurzony w obecności moich wiernych. Andrys zaczerwienił się ze wstydu, chciał wyjąkad coś na swoją obronę,
lecz słowa nie przechodziły mu przez gardło. Czy Patriarcha od początku wiedział, jakie brzemię dźwiga Andrys? Czy zdradziły mu to wizje, czy też jakiś człowiek? - Ja nie... - zaczął. Potem wstyd ścisnął mu gardło i nie zdołał dokooczyd - Nie rozumiesz - szepnął. 303
- Rozumiem dośd, by wiedzied, co stanie się z moimi ludźmi, jeśli dostrzegą w tobie taką słabośd. Przed dzisiejszym wieczorem nie miałoby to wielkiego znaczenia, lecz teraz, po tym, jak wszy scy ślubowali ci... Spoczywa na tobie odpowiedzialnośd, Mer Tarrant, a moim zadaniem jest dopilnowad, abyś się do niej poczuwał. Chodby miało to byd bolesne. Zwiesił głowę i nie miał pojęcia, co robi Patriarcha, ale zobaczył falowanie jego wełnianej szaty. Nie widział, co duchowny wyjął z kieszeni, dopóki ojciec święty nie rzucił mu tego pod nogi. Buteleczka. - Wziąłem ją z Jaggonath. Zdrętwiałymi palcami Andrys pod niósł szklane naczyoko. Kiedy z niedowierzaniem obrócił je w rę ku, matowa czarne pigułki ściemniacza przesypały się w środku. Ojcowie tego miasta w swej ogromnej mądrości postanowili, że ża den człowiek nie ma prawa obciążad innych swoim nałogiem. Na kazali, aby wszystkie narkotyki miały domieszkę środka paraliżują cego, tak że zażywający je musi znosid ich działanie w samotności. - Wskazał na buteleczkę. - Jeżeli odczujesz tak gwałtowną potrze bę ukojenia, że zechcesz zaryzykowad czasowy paraliż, to proszę. W samotności możesz robid, co chcesz, dopóki będziesz pamiętał, że w publicznych miejscach twoje życie już nie należy do ciebie. Zawstydzony Andrys opuścił głowę i szepnął: - Nie rozumiesz... - Jako ten, który od prawie pięddziesięciu lat jest osobą publiczną, doskonale rozumiem - odparł surowo i gniewnie Patriarcha. -Rozumiem to lepiej, niż ci się zdaje. Zamilkł na chwilę. Potępienie na jego twarzy było jak powiew gorącego wiatru, pod wpływem którego Andrys poczerwieniał jeszcze bardziej. - Nie pozwolę, by powodzeniu tej misji zagroziła chwilowa sła bośd, Mer Tarrant - ani twoja, ani moja. Pamiętaj o tym. Opuścił namiot równie cicho, jak do niego wszedł, lecz jego potępiające słowa zdawały się wisied w
powietrzu. Andrys słyszał je, gdy obracał w dłoni buteleczkę, rozpaczliwie pragnąc otworzyd ją i połknąd zawartośd, lecz w głębi udręczonego serca wiedząc, że do czasu zakooczenia tej kampanii nie będzie na to bezpiecznego miejsca ani chwili. Później nawet echo słów Patriarchy ucichło i w koocu został sam. On i buteleczka. On sam i noc. Tylko on... i Łowca w jego duszy. 304
33 yco? - Jedziemy na zachód powtórzył Łowca tak irytująco mspokojnym głosem, że Damien miał ochotę go udusid. - W stronę przełęczy znajdującej się w pobliżu Puszczy. Pamiętasz, rozmawialiśmy o tym zeszłej nocy. - Wiem, tylko... - Potrząsnął głową, rozgniewany i zaskoczony. -Tak po prostu? Obudziłeś się i zdecydowałeś, że straciliśmy co najmniej dziesięd godzin, ponieważ postanowiłeś zmienid kierunek jazdy? - Wcale nie - odparł chłodno Tarrant. - Już dawno podjąłem taką decyzję. - Chcesz powiedzied, że okłamałeś mnie. - Żałuję, ale było to konieczne. Damien o mało go nie uderzył. Naprawdę. Chociaż na nic by się to nie zdało. Łowca mógł przywoład fae ziemi i powstrzymad go, zanim zdążyłby zadad cios. Pomimo to, miło byłoby spróbowad. Tylko wyraz tych wyblakłych, zimnych oczu powstrzymał Damiena. Ich głęboki spokój i pewnośd. Widząc je, zawahał się. - Tylko pomyśl - nalegał Tarrant. Wróg potrafi czytad w na szych sercach. A to oznacza, że nie mamy przed nim sekretów. Chy ba że nie będzie mu się chciało ich szukad. Chyba że będzie sądził, iż już wie wszystko. - Innymi słowy, wykorzystałeś mnie. Powiedziałeś, że podąży my na wschód, podczas gdy wcale nie miałeś zamiaru tam jechad. Chciałeś tylko, żeby uwierzył w to Calesta. Dłonie same zacisnęły mu się w pięści. Damien z trudem wyprostował palce. - A dlaczego jesteś taki pewny, że wejrzał w moje myśli, nie two je? Czy nie za bardzo ryzykujesz? W wyblakłych oczach, złociście lśniących w świetle Rdzenia, pojawił się błysk. 305
- Już wiemy, że nie obserwuje nas przez cały czas. Jak inaczej wyjaśnid to, co zdarzyło się w Seth? Czar rzucony przeze mnie pod czas ucieczki został zmieniony przez iluzję mającą wprowadzid nas w błąd, natomiast rzucony wcześniej - nie. Calesta nie miał ocho ty na takie trywialne zabawy, sądząc, że trzyma nas w garści. Pa miętaj o tym, że toczy wojnę. - Skinął głową na zachód, w kierun ku odległej Puszczy. - Nie wątpię, że musi się na niej skupid. Z lekkim zawstydzeniem Damien przypomniał sobie ich ucieczkę ulicami Seth i swoje gniewne okrzyki: „Do licha, człowieku, jedziesz w złym kierunku! Pamiętasz mapę?". Nie zauważył, że te dwa wyczarowane przez Tarranta obrazy były zupełnie inne. Wierzył w moc Łowcy... - W obliczu wywoływanych przez Iezu złudzeo - rzekł Tarrant, odpowiadając na nie zadane pytanie - nawet moja magia musi byd podejrzana. - Skąd wiesz, że on czyta w moich myślach? - zapytał Damien. - A jeśli zagląda w twoje? - Niepodobna. Z nas dwóch ja prędzej dostrzegłbym ślady jego obecności. Podczas gdy ty... Zawahał się. - Bez obrazy, Vryce, ale słabo znasz się na demonach. - Mógłby cię zwieśd, gdyby chciał. - Musiałby jednak nad tym ciężko popracowad. A jestem pewien, że Iezu, tak samo jak ludzie, zawsze działa po linii najmniejszego oporu. - Taak, tylko czy możemy byd tego pewni? - Nie - przyznał Łowca. - Musimy zaryzykowad. To rozpaczliwe posunięcie w grze, w której Calesta trzyma większośd atutów. Przykro mi, że sam musiałem ułożyd plan tej rozgrywki, ale gdybym cię wtajemniczył, mocno ograniczyłbym jej ewentualną skutecznośd. A ponieważ i tak mamy mało atutów... Wzruszył ramionami. - Przepraszam, Vryce. Zasługujesz na coś lepszego. - Nie. - Damien ciężko westchnął i podniósłszy rękę, potarł skroo. - Nie przepraszaj. Masz rację, jak zwykle. Miejmy tylko nadzieję, że podstęp się udał. - Zerknął na wschód, na kuszącą szczelinę przełęczy. -1 co teraz? - Jeśli Calesta obserwuje nas teraz, to wyśle w pościg za nimi swoich miejscowych sługusów. Jednak nie sądzę, żeby to zrobił. Myślę, że jest
dostatecznie arogancki - i dośd zajęty żeby uwierzyd, iż jego dotychczasowe przygotowania wystarczą. 306
- Tylko że nie możemy byd tego pewni, tak samo jak tego, jaki będzie jego następny ruch. - Na przełęczy Gastine czekają na nas teraz cztery tuziny zbrojnych odparł spokojnie Tarrant - To nie ulega wątpliwości. Zakładając, że dobrze oceniam sytuację, uważam, że upłyną dwie godziny, zanim Calesta zorientuje się, że coś poszło nie po jego myśli, gdyż tyle czasu minęłoby, zanim dojechalibyśmy tam i wpadli w pułapkę. Wtedy będzie już za późno, żeby tamci zdołali nas dogonid. Będzie musiał opracowad nowy plan, skupiając się na zachodnim szlaku. -1 co wtedy? Jeśli potrafi skłonid tylu ludzi, żeby nas ścigali... - Cztery tuziny! Wielki Boże! - Sam powiedziałeś, że miasta na skraju Puszczy będą gotowe bronid nam dostępu. Dlaczego ta droga miałaby byd dla nas bezpieczniejsza? - Czas, Vryce. Czas. -Mocnym szarpnięciem dopiął popręg siodła Może wywoływad w ich umysłach dowolne iluzje, ale mało kto zechce zerwad się z łóżka, żeby za niego walczyd. Założę się, że do rana nie zbierze ludzi, a do tej pory znajdziemy się poza ich zasięgiem. - Geraldzie - rzekł Damien, kładąc dłoo na siodle swojego konia - Mamy do przejechania ponad sto mil. To bardzo dużo jak na jedną noc, nawet dla bardzo wytrzymałych wierzchowców. Naprawdę sądzisz, że te dwa wytrzymają taką jazdę? - Muszą nas tylko tam dowieśd. Kiedy neohrabia siadał w siodle, jego czarny płaszcz zatrzepotał jak skrzydła wielkiego ptaka na wieczornym wietrze. - Natomiast co do ich wytrzymałości... Zrobiłem, co mogłem, żeby im ją zapewnid. Zawrócił swojego wierzchowca, kierując go ku odległemu celowi podróży. -1 tym razem nie chcę słyszed żadnych narzekao. Dwa konie to niewielka ofiara, jeśli kosztem ich życia zdołamy wyprzedzid wroga Lekko drżącą dłonią Damien dotknął boku rumaka. Nie wyczuł żadnej zmiany, lecz to nie oznaczało, że zwierzę pozostało nie zmienione. Czy wiele zachodu wymagała zmiana reakcji biochemicznych, ukierunkowana na maksymalne wykorzystanie energii i ignorowanie objawów zmęczenia? Ile życiowych procesów obszedł, przekształcił lub wyłączył Łowca, żeby te konie mogły znieśd normalnie zabójczy dla nich wysiłek? Niechętnie dosiadł rumaka.
Czuł się tak, jakby miał pod sobą śmierd, czekającą tylko na odpowiednią chwilę, by pokazad swe prawdziwe oblicze. Tylko czy miał jakiś wybór? 307
- Żadnych narzekao - mruknął. Również zawrócił konia w kierunku Czarnej Grani. - Obiecuję. Ruszyli galopem - w rytmie śmierci. Zastanawiał się, czy Calesta go słyszy. Godzina mijała za godziną. Bolały go kolana, którymi ściskał boki wierzchowca. Zarządzili krótki postój na wyjęcie żywności z juków i pospieszny posiłek spożyty podczas jazdy. Starał się nie myśled o okropnym procesie zachodzącym w ciele niosącego go zwierzęcia i raz po raz przypominał sobie, że nie ma wyboru. Jeśli do rana nie dotrą do zachodniej przełęczy, Calesta będzie miał cały dzieo, żeby zmobilizowad przeciwko nim mieszkaoców doliny. Krew niewinnych na jego mieczu, teraz otarta ze wszystkiego prócz jego duszy... Dwa wierzchowce to niewielka ofiara... Boże dopomóż, kim się stał? Coraz bardziej zbliżali się do wielkiej grani, aż jej masyw zasłonił zachodzący księżyc i tylko półksiężyc Caski oświetlał im drogę. Pasmo górskie było rozległe, nagie i przerażające, a jego ciemny kontur w niczym nie przypominał łagodnych wzgórz na południu, tak jak popękana powierzchnia lodowca jest niepodobna do chłodnego górskiego strumienia. Ta wysoka grao wypiętrzyła się, kiedy cały kontynent był dnem oceanu, i teraz wznosiła się niczym mur, osłaniający żyzne ziemie od wiatrów i trucizn dalej położonych obszarów. Powiadano, że na północy znajdowały się podobne góry, niczym ślady pazurów przecinające ziemię, lecz nie widział ich nikt prócz ludzi z kosmolotu. Damienowi zupełnie wystarczała ta jedna. Jechali wzdłuż jej podnóża - jeśli można to tak nazwad - niedaleko miejsca, gdzie wznosiło się urwisko. Znajdujące się w tej okolicy miasta leżały daleko na południu, rozrzucone nad płynącą środkiem doliny rzeką. I nie bez powodu, pomyślał Damien. Kiedy dojeżdżali do grani, ziemia lekko zadrżała i lawina ostrych kamieni spadających po stromym zboczu była wymownym ostrzeżeniem dla niedoszłego podróżnika. A jednak warto zaryzykowad, pomyślał Damien, jeżeli dzięki temu nie napotkamy nikogo po
drodze. W tej krainie, w której wróg mógł opanowad umysł każdego człowieka, samotnośd była warunkiem przetrwania. 308
Kilometr za kilometrem rozlewał się tępym bólem w ciele Damie-na. Czuł pod kolanami gorącą skórę wierzchowca Jeden Bóg wiedział, co działo się z tym niestrudzenie galopującym zwierzęciem. W pewnej chwili chciał przystanąd, żeby nakarmid konie, lecz Tarrant gniewnym gestem kazał mu jechad dalej. To zbyteczne, zdawał się mówid wyraz jego twarzy. A może: To bez sensu. Ze ściśniętym sercem Da-mien usłuchał go. Wiedział, że ta upiorna jazda będzie się latami odbijała echem w jego snach, lecz nie tak donośnym jak te, które nawiedzałyby go, gdyby nie zdążyli dotrzed do przełęczy przed świtem. Dwa konie to niewielka ofiara... A co z trzecią drogą do doliny Shaitana? - zapytał Tarranta, kiedy znaleźli się dostatecznie blisko siebie. To tunel wiodący spod mojej fortecy. Z Puszczy? - zapytał ze zdziwieniem Damien. Łowca skinął głową. Zbudowałem go przed laty, na wypadek gdyby pewnego dnia ludzie zaatakowali twierdzę. Gdybym potrzebował drogi ucieczki, rozsądnie byłoby wybrad taką, która wiedzie do miejsca, gdzie ludzie baliby się mnie ścigad. Wprawdzie to mało prawdopodobne, ale lubię byd przygotowany na wszystko. Teraz w Puszczy znajdowały się zbrojne oddziały. Co się stanie, jeśli Jahanna padnie? Czy to osłabi możliwości Tarranta, czy tylko popsuje mu humor? To nie ma teraz znaczenia, powiedział sobie Damien. Nic nie ma znaczenia, poza śmiercią Calesty. Miał nadzieję, że Łowca też tak uważa. - Tam jest. Przystanęli przed kolejnym odcinkiem płaskiego terenu. Niosące ich konie nie były mokre od potu ani spienione, lecz tak udręczone i zmizerniałe, że Damien skręcał się z żalu, kiedy na nie patrzył. Właściwie były już martwe i czekały tylko na pozwolenie Tarranta, by upaśd na ziemię i wyzionąd ducha Damien miał nadzieję, że ta chwila nadejdzie
niebawem. 309
Przełęcz Czarnej Grani nie była równie szeroka i dobrze widoczna jak jej wschodnia siostra, ale obiecywała łagodną wspinaczkę. Trzęsienie ziemi rozdarło niegdyś skałę niemal do podstawy, a czas i erozja zrobiły swoje, tworząc siodło w grani. Szlak był stromy, ale nie aż tak, by nie zdołały go przebyd ich konie. Damien zerknął na swego rumaka i zadrżał. A raczej te stwory, którymi się teraz stały. Tarrant popędził swojego wierzchowca i Damien nie miał innego wyjścia jak pojechad za nim. Fakt, że Łowca nie próbował spojrzed w przyszłośd ani w żaden inny sposób sprawdzid, co ich czeka, był najlepszym dowodem potęgi nieprzyjaciela. Tarrant wiedział, że nie zdołałby wykryd zasadzki, nawet gdyby tam była. Żadna jego magia, obojętnie jak silna, nie mogła tego zmienid. Zaufaj jego inteligencji, powiedział sobie Damien. I jego znajomości wroga. Kiedy wierzchowiec piął się po stromym stoku, eks-kapłan mimo woli przypomniał sobie, co Łowca powiedział mu wcześniej. To tylko gra. Nic więcej. A jeśli Calesta przewidział ich ostatnie posunięcie... Damien wzdrygnął się. W każdej chwili mogła go przeszyd wystrzelona z ukrycia strzała. Tak się jednak nie stało. Wjechali na wysokośd pięddziesięciu metrów, potem stu, i nadal nikt ich nie atakował. Dwieście metrów. Czterysta. Wokół nadal panowała cisza, tak głęboka, że Damien w koocu puścił na chwilę rękojeśd miecza i zapiął kurtkę pod szyją. Tutaj, wysoko, dął silny wiatr, przez setki kilometrów nie napotykający żadnej naturalnej przeszkody. W miarę, jak pięli się wyżej, temperatura spadała i zanim znaleźli się tak wysoko, że w dole widzieli całą dolinę, Damien szczękał już zębami - wcale nie ze strachu. Na niebie ostrzegawczo migotały gwiazdy, ale słooce jeszcze nie wychyliło się zza horyzontu. Zostało im jeszcze trochę czasu... ale niewiele. W koocu, resztkami sił, wykooczony wierzchowiec Damiena zdołał dotrzed do zacisznej szczeliny na koocu szlaku. Przełęcz była wąskim przesmykiem nieco na ukos przecinającym grao, pokrytym kamieniami i cienką warstwą lodu. Konie, potykając się, poczłapały tamtędy, a Damien starał się nie patrzed na wznoszące się po obu stronach szczyty, pokryte
śniegiem i upiornie białe w blasku księżyca. Nagle, znienacka, koo Tarranta padł. Łowca ledwie zdążył zeskoczyd z siodła, zanim zwierzę zaczęło miotad się w konwulsjach. Damien zamarł, przerażony tym widokiem, a potem szybko zsiadł z konia W samą porę. Krwawiąc z nosa i pyska, jego dzielny wierzchowiec 310
osunął się na kolana, przeraźliwie zarżał i upadł obok towarzysza. Damien nie mógł znieśd widoku tych cierpiących zwierząt. - Dobij je! - warknął na Tarranta. - Do diabła, ty to zacząłeś, więc teraz zakoocz! i Chociaż raz Łowca się nie sprzeczał. Damien zobaczył upiorny błysk magicznego ostrza i lód na obu szczytach zamigotał refleksami dziwnego srebrzysto-błękitnego światła. Popatrzył na konie dopiero wtedy, kiedy Tarrant zrobił swoje. Z przygnębieniem zauważył, że nawet śmierd nie zatarła śladów ich cierpieo. Był czas, kiedy nawet taki drobny przejaw litości naraziłby du szę Tarranta na niebezpieczeostwo, pomyślał Damien. Czyżbyśmy posunęli się tak daleko, że takie drobiazgi nie mają już znaczenia dla jego demonicznego patrona? Przez chwilę patrzył, jak Łowca odwiązuje juki od siodła martwego konia, a potem pochylił się nad zwłokami swojego i zrobił to samo. Bezimienni spodziewają się, że on zginie, pomyślał posępnie. Może dlatego takie postępki nie ma ją już dla nich żadnego znaczenia? I Zanim wyjęli, posortowali i ponownie zapakowali prowiant, gwiazdy na niebie świeciły już jasno, lecz horyzont nadal był bezpiecznie ciemny. Damien ocenił, że mają co najmniej godzinę, może więcej. Jeśli Bóg da, to zdążą zejśd z przełęczy i znaleźd jakieś schronienie. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł przypływ optymizmu. - Chodźmy - rzekł Tarrant i ruszył pierwszy na północ. Zejście tym wąskim przesmykiem wcale nie było łatwe. Zamar znięta woda, ściekająca ze skalnych ścian, pokrywała warstewką loI du każdą płaską powierzchnię. Piargi pokrywały szlak tysiącami ostrych jak noże kamieni, z których niektóre były tak duże, że trze ba było je omijad, a inne tak małe, że wbijały się w skórzane pode szwy. Po dwunastu godzinach ostrej jazdy Damien z trudem masze rował po takim terenie, wciąż się potykając. Tylko świadomośd faktu, że wygrali tę walkę z czasem i oszukali Calestę, dodawała mu sił. Mieszkaocy doliny nie będą chcieli ścigad ich aż tutaj, gdzie w po
wszechnym przekonaniu władały duchy zmarłych. Tarrant powiedział, I że po drugiej stronie przełęczy na pewno będą bezpieczni. Nagle minęli zakręt i ujrzeli przed sobą dolinę Shaitana - tak nie spodziewanie, jakby ktoś ją odsłonił. Dno doliny ginęło w skłębio nej szarej mgle, wyglądającej jak żywa istota. Nie, nie szarej, ra czej srebrzystej i opalizującej dziwną poświatą. Dostrzegał w niej 1 jakieś postacie, lecz zbyt oddalone, by mógł dostrzec szczegóły. 311
- Cienie zmarłych - powiedział cicho Tarrant, powiódłszy wzro kiem za jego spojrzeniem. Chmury wisiały nisko nad dnem doliny, w przedziwny sposób odbijając światło gwiazd. A pośród tego wszystkiego, wznosząc się jak wyspa z morza obłoków i mgieł... Shaitan. Jego wierzchołek jarzył się pomaraoczowym płomieniem i rzeki ognia o tej samej barwie spływały po zboczach, ginąc we mgle spowijającej go po podnóże. Stromy stożek zdawał się sięgad nieba, a otaczające go chmury popiołu jakby płonęły własnym żarem, tak intensywnie odbijały jego światło. Niebo nad nim było zasnute popiołem i poprzecinane pomaraoczowo-czerwonymi smugami, przypominającymi morskie fale. Patrzącemu na to Damienowi zakręciło się w głowie i z trudem oderwawszy wzrok od tego widoku, znów spojrzał na dolinę. - Czy tam naprawdę mieszkają umarli? - zapytał Tarranta. - Cienie zmarłych - poprawił neohrabia - a to nie to samo. - Na czym polega różnica? - Prawdziwi zmarli, jeśli przeżyją oddzielenie od ciała, żywią się tak jak inne wytwory fae: żerując na gatunku, który dał im życie. Natomiast cienie zmarłych... nie pożywiają się. Nie czują głodu. Nie gasną. Są niczym odbicie w lustrze: idealne, lecz nie posiadające własnej świadomości. Jedynym znanym im światem jest moment, w którym umarli, a mogą istnied tylko tutaj, gdzie prądy są tak silne, że myśl jest praktycznie tym samym co byt. - A więc są niegroźne? Tarrant obrzucił go karcącym spojrzeniem. - Nie łudź się. - Przecież jeśli nie muszą się odżywiad... - Są idealnymi odbiciami, powstałymi w chwilach śmierci. Przeważnie gwałtownej, gdyż w takich przypadkach mają największą moc. Spojrzał na rozpościerający się przed nimi widok. - Pomyśl, co to oznacza. Dla tych istot jedynym wspomnieniem życia jest ta chwila, kiedy je utracili. Połącz ten fakt z siłą tego wszystkiego. Szerokim gestem objął mgły, wulkan, niewidzialne prądy, jak tsunami zalewająca ziemię. - Powiedziałbym, że są bardzo niebezpieczne.
Damien ponownie spojrzał w niebo i przez dziurę w obłokach ujrzał konstelację Arago wschodzącą nad granią. Dlaczego ten widok budził w nim niepokój? Potrząsnął głową, usiłując złapad myśl, 312
ale mu się to nie udało. Przynajmniej nadal było ciemno. Światło gwiazd ostrzegało o nadchodzącym brzasku, lecz samo w sobie nie mogło zranid Tarranta... Nagle przed nimi pojawił się ktoś trzeci, kto wskazał na stok i ponaglił ich: - Chodźcie! Szybko! Poznając przybysza, Damien wepchnął do pochwy wyciągnięty do połowy miecz. - Karril? - zapytał, nie wierząc własnym oczom. - Chodźcie - popędzał demon, wskazując na zbocze i robiąc krok w tym kierunku, jakby dawał im przykład. - Nie ma czasu do stracenia. Damien spojrzał na Tarranta. Wyraz twarzy Łowcy odzwierciedlał jego własne wahania. - Iezu nie mogą udawad jeden drugiego - rzekł w koocu adept. - Tak samo jak nie mogą zabijad ludzi - przypomniał mu demon. Lepiej zbytnio na tym nie polegaj. Znów wskazał w dół zbocza i szepnął gniewnie: -■ Zaufaj mi, stary przyjacielu! A jeśli nie chcesz, to przypomnij sobie, że ja respektuję prawa Iezu! Chodźcie za mną! Coś w jego słowach lub zachowaniu przekonało Tarranta, gdyż skinął głową i ruszył za demonem. Damien potruchtał za nimi, modląc się, by nie stracid równowagi na zdradliwym stoku. Zaczęli zbiegad po długim zboczu, tak szybko i śmiało, że Damien wkrótce stracił kontrolę nad ciałem. W ciągu zaledwie kilkunastu sekund opuścili się tak nisko, że stracił z oczu przełęcz, ale Tarrant nie zwalniał. Nawet w gąszczu jeżyn, które szarpały ich ubrania i skórę, kiedy przedzierali się przez nie. Nawet kiedy musiał skoczyd ze skalnej półki w ciemnośd, zaufawszy osądowi demona Demona, który mógł byd nowym złudzeniem stworzonym przez Calestę, wbrew prawom Iezu... Z wysokości trzech metrów spadli w mrok i znów znaleźli oparcie dla stóp. - Tędy - poganiał demon. Pokazał im ciemny otwór w skale. Szybko! Tarrant przez sekundę spoglądał mu w oczy - może szukając w nich wyjaśnienia - a potem wpadł w otwór jaskini i zniknął. Damien zawahał się, a następnie ruszył za
nim. Jednak Karril położył mu dłoo na ramieniu, zatrzymując ekskapłana. - Już po wszystkim - powiedział. Nie do Damiena. Rzucił te słowa 313
w powietrze... lub do czegoś, co tam było. - Nie udało ci się, bracie! Przestao! I nagle czar prysnął i z oczu Damiena opadła zasłona pozornej ciemności, nie pozwalająca mu dojrzed okropnej prawdy. Niebo na wschodzie rozbłysło świtem świtem! - i białe słooce wyłoniło się zza horyzontu, wypełniając dolinę zabójczym, bezlitosnym światłem. Gdyby Tarrant nie zdążył się schowad... Na samą myśl o tym Da-mienowi zrobiło się niedobrze. - Tędy - powiedział łagodnie Karril i wprowadził go do jaskini. Na chwilę oślepł, wszedłszy w gęsty mrok podziemi. Odszukał lampę i zapalił ją drżącymi palcami, modląc się, by Karril nie zostawił go samego. Jednak demon cierpliwie czekał i ruszył w głąb jaskini dopiero wtedy, kiedy Damien uregulował płomieo i zamknął perforowane drzwiczki. Minęli dwie komory i znaleźli Tarranta w bezpiecznej odległości od zabójczego blasku słooca. Adept siedział oparty plecami o skałę. Oczy miał zamknięte, jakby z bólu. - Już świt - rzekł cicho Damien. - Domyślam się. - Neohrabia otworzył szare oczy i najpierw spojrzał na Damiena, a potem na Karrila. - Uratowałeś mi życie - szepnął łamiąc prawo Iezu. - To on złamał prawo - odparł gniewnie demon. - Miałem stad z boku i pozwolid, żeby mu się udało? Łowca znów zamknął oczy. Teraz, kiedy łuski spadły mu z oczu, Damien ujrzał, że twarz adepta jest zaczerwieniona od słooca. Jaką mocą dysponowali Iezu, skoro potrafili sprawid, że człowiek nie czuł bólu? Zaburzenia percepcji, pomyślał. Nic więcej. Siła groźniejsza niż inne, jeśli korzysta się z niej bez żadnych ograniczeo. - Dziękuję - szepnął Tarrant, nie tylko do Karrila. Demon zawahał się. - Mogę zesład sny... - Nie. Daj mi cierpied. - Łowca uniósł dłoo i skrzywił się, gdy do tknął palcami policzka. - Niech to mi przypomni, z czym walczymy. Gwiazdy, pomyślał nagle Damien. Gwiazdy wyglądały inaczej. Arago nie powinna znaleźd się tak wysoko, dopóki nie wzejdzie słooce. Powinien był się zorientowad. Powinien się domyślid.
- Nie - powiedział łagodnie demon. Potrafił czytad w myślach. - Nie mogłeś wiedzied. Nawet my nie zorientowaliśmy się, dopóki nie zaczęło świtad. 314
Spojrzał uważnie na demona. -My? Karril skinął głową. - Są tu inni. Niektórzy równie podobni do ludzi jak ja, inni ma jący tak odmienną postad, że nawet ja nie mogę z nimi rozmawiad. A matka nas wszystkich poruszyła się, po tylu wiekach bezczynno ści, że niektórzy z nas myśleli już, iż nie żyje. -1 co zamierza? - zapytał ostro Damien. - Czy zechce się w to mieszad? Demon ze znużeniem wzruszył ramionami. - Kto wie? Ci nieliczni, którzy potrafią z nią rozmawiad, mówią niezrozumiałym dla mnie językiem. Większośd sądzi, że ona uszanuje własne prawo i będzie się trzymała na uboczu. Jednak niektórzy uważają, że Calesta zostanie ukarany. - Z ponurą miną spojrzał na Tarranta. - Mój brat może wykorzystywad swą moc, żeby cię powstrzymad, a ja nic nie mogę na to poradzid, ale nie pozwolę, by cię zabił. Tyle mogę obiecad. - Karrilu... - Wiem, że to kiepska pociecha dodał przepraszająco - ale nic więcej nie mogę teraz zrobid. Przykro mi. - Karrilu, proszę... Jednak demon już zaczął znikad. Po kilku sekundach pozostał tylko jego głos: jedno cudowne słowo, które zdawało się unosid w jaskini, zanim i ono rozwiało się w mroku. Cichy szept. Powodzenia.
34 tworzenie zwane Amorilem biegało po komnatach fortecy Łowcy, wyjąc Swściekle z rozczarowania. Depcząc po bezkształtnych stertach tego, co było kiedyś ludzkimi ciałami należącymi do sług Łowcy, teraz na pół pożartych i gnijących, po zasłonach przesiąkniętych krwią i moczem, mijając złote lichtarze niegdyś podtrzymujące pochodnie, lecz teraz - rzucając wyzwanie nowemu panu, Amorilowi podtrzymujące tylko ciemnośd, dotarł do kaplicy Tarranta, gdzie czekał jeszcze głębszy mrok. - Nie możecie! - wrzasnął. Te słowa ludzkiej mowy wydały mu się czymś dziwnym, strzępami innego życia. Nie potrafił jednak ina czej wyrazid swojego gniewu, więc przypomniał je sobie, sformował, wyrzucił z siebie. - Nie możecie! zawył w otaczające go ciemności. W powietrzu unosił się duszący odór krwi, która zakrzepła na ołtarzu - pamiątka po złożonej w nocy ofierze. - Zawarliśmy umowę! Przez chwilę wydawało się, że jest tu zupełnie sam. Jeśli tak, nie byłoby to po raz pierwszy. Ciemne siły, którym zaprzedał się, kiedy był człowiekiem, nie odgrywały aktywnej roli w jego życiu. Uformowawszy go na nowo wedle swych potrzeb, wolały siedzied na uboczu i w milczeniu spożywad owoce jego wysiłków. Teraz jednak coś się poruszyło. Jego obecnośd oznaczała ból, strach i nieznośny głód. Stwór zwany Amorilem zaskomlił, kiedy go wyczuł. Bądź cierpliwy, usłyszał głuchy szept. - Obiecaliście mi Puszczę wykrztusił. - Powiedzieliście, że bę dzie moja! Będzie, zapewniło go tysiąc głosów. Gdy tylko Łowca będzie martwy. - Mówiliście, że go zabijecie! Powiedzieliśmy, że umrze, poprawiły głosy. / tak się stanie, kiedy wygaśnie pakt. Wkrótce. - W Puszczy są ludzie - warknął. Uzbrojeni słudzy Kościoła 316
zmierzają do twierdzy. Puszcza powinna ich zatrzymad, ale nie robi tego. On wciąż nad nią panuje! Flegma podeszła mu do gardła i wypluł ją na podłogę - gęstą i czarną maź. - Dlaczego pozwolił im tu wejśd? Dlaczego nie zatrzyma ich swoją Sztuką? Na moment zapadła cisza, tak głęboka, że zaczął się obawiad, iż jego panowie go opuścili. Potem głosy powróciły złowieszczym szeptem, który wypełnił zimną komnatę. Powód jest bez znaczenia. Gerald Tarrant będzie martwy przed następnym wschodem słooca i Puszcza wyzwoli się spod jego kontroli. Będziesz miał dosyd czasu, żeby ich zatrzymad. - Mówiliście, że zginie, ale tak się nie stało - rzucił oskarżycielsko. - Dlaczego miałbym wam wierzyd teraz? Odpowiedzią był ból. Mroczny, zimny ból, który wykręcił mu kooczyny i wysłał lodowate igły bólu, przeszywające całe ciało. Amo-ril upadł z krzykiem na posadzkę i wił się w konwulsjach, okrutnie ukarany przez Bezimiennych. W koocu, skomląc jak zbity pies, znieruchomiał. Echa straszliwego bólu wciąż stalową szczotką szarpały mu każdy nerw. Masz słuchad, nie pytad. Szepty znów stały się jednym głosem, który nasączył powietrze jadem. Amoril zadrżał, wiedząc, jak bezlitosny potrafi byd właściciel tego głosu. Tarrant nie będzie walczył ze śmiercią. Powita ją chętnie, ponieważ ona da mu moc. - Moc? - wykrztusił. Nagle tknęła go nowa i przerażając myśl: a jeśli Łowca, umierając, zechce ukarad sługę, który go zdradził? Człowieka, który posłał go do piekła? Co wtedy? Już chciał o to zapytad, lecz słowa uwięzły mu w gardle. A jeżeli Bezimienny uzna to pytanie za przejaw nieposłuszeostwa? Zaskomlił cicho i zwinął się w kłębek, jakby to mogło go ocalid. Nie. Lepiej nic nie mówid. Lepiej znosid ten strach w milczeniu. Glos najwidoczniej usłyszał jego myśli, gdyż odpowiedział: Moc, jaką wezwie, będzie skierowana przeciwko komuś innemu, nie przeciw tobie. Minęła długa chwila, zanim zrozumiał sens tej odpowiedzi. - Dziękuję - szepnął. - Dziękuję.
Jednak głosy ucichły. Jeszcze przez jakiś czas czekał skulony na posadzce, dygocząc ze strachu, ale nic się nie stało. W koocu, bardzo wolno, wyprostował się. Żadnej reakcji. Bardzo ostrożnie, wol-niuteoko, podniósł się. Nadal nic. Z jękiem strachu i ulgi w koocu wstał z posadzki. Wciąż nic. Bezimienni naprawdę odeszli. 317
Jeszcze jeden dzieo, pomyślał. Już czuł na wargach upajający smak władzy nad Puszczą. Jeszcze jeden dzieo i to wszystko będzie moje. Wtedy pożałujecie, wy kościelne wy włoki! Potem zabrakło mu słów. Wygłodniały, niespokojny stwór zwany Amorilem puścił się rączym kłusem na poszukiwanie Swego stada.
35 uszcza zmieniła się. Narilka przeszła dziesięd kroków i natychmiast Pzrozumiała, że coś jest nie tak. Raczej wyczuwała niż widziała tę różnicę, ale odbierała ją tak wyraźnie, że przez chwilę stała jak wryta, nie będąc w stanie iśd dalej. Pamiętała, jaka była przedtem ta Puszcza. Niejasno i niechętnie, ale pamiętała. Łowca wypuścił ją w tych lasach, a ona uciekała przed nim jak przerażone zwierzę, nie wiedząc, że legendarny potwór podążający jej śladem jest człowiekiem i nigdy jej nie skrzywdzi. Teraz, wdychając owiewającą ją raz po raz woo zgnilizny, zrozumiała, że coś jest nie tak. A spoglądając na trupio bladą pleśo oblepiającą pnie drzew Łowcy, wiedziała, że przedtem nie było tu niczego takiego. A kiedy, wiedziona nadzieją i obawą, odważyła się sięgnąd w samo serce Puszczy, usiłując wyczud w fae jakiś ślad obecności Andrysa, to, co znalazła w tym królestwie cieni, sprawiło, że wycofała się z obrzydzeniem. Nie znalazła tam człowieka Ani czystej, demonicznej osobowości Łowcy, którą poznała tak dobrze podczas dwóch krótkich spotkao. To było coś nieludzkiego, tak nieczystego, że sama Puszcza wydaliłaby to, gdyby mogła. Co tu się dzieje? Oparła się o rosnące w pobliżu drzewo -jedno z nielicznych zdrowych - i zadrżała, usiłując to zrozumied. Czy on także się zmienił, ten władca Puszczy? Czy ta zmiana była tylko fragmentem przemiany jego duszy, odzwierciedlonym w drzewach i ziemi jego krainy, niczym odbicie człowieka w lustrze? Jeśli tak... Zadrżała. Monarcha dawnej Puszczy gwarantował jej bezpieczeostwo. Czy dotrzyma obietnicy w tej rzeczywistości? A co z bezpieczeostwem Andrysa? Nagle poczuła się słaba i bardzo samotna. Do tej pory ta wyprawa wydawała się snem, a płomieo miłości tak jasno oświetlał jej drogę, że nigdy nie spoglądała na gromadzące się wokół cienie. Teraz, nagle, zaczęły ją przytłaczad. 319
Trzęsącymi się rękami zapalała lampę, szukając pokrzepienia w jej ciepłym blasku. Kiedy regulowała płomieo, usłyszała nagły szmer za plecami i o mało nie upuściła lampy. Gwałtownie odwróciła się, chwytając za rękojeśd długiego noża, który wisiał u jej biodra. Na szczęście to tylko jakieś zwierzątko przemknęło przez chaszcze. Bogom niech będą dzięki. Przez chwilę obawiała się, że to może byd żołnierz i przygotowała się na znacznie mniej przyjemne spotkanie. Wkrótce zmienią się straże w kościelnym obozie i wtedy odkryją, że jej nie ma. A może dopiero później. Może nawał obowiązków sprawi, że każdy żołnierz będzie myślał, iż pilnuje jej inny. Może minie kilka godzin, zajdzie słooce i zapadnie zmierzch, zanim stwierdzą, że wymknęła się o świcie... A wtedy będzie za późno, żeby zdołali ją zatrzymad. Bogowie, żeby tak się stało! Chciała ominąd obóz żołnierzy Kościoła i skierowała konia na wschód, zamierzając zatoczyd szeroki łuk i wjechad do Puszczy w innym miejscu. Potem zrozumiała, jak głupi jest jej plan. Przecież w Puszczy nie było żadnych dróg ani znaków wskazujących odległośd lub kierunek. Jak miała znaleźd Andrysa, jeśli nie podążając jego śladem? Tak więc niechętnie wróciła do punktu wyjścia, do Mordreth, skąd pojechała prosto na północ, na skraj Puszczy. Tam znajdował się obóz Kościoła. Tam żołnierze Jedynego Boga strzegli go przed wszystkimi wrogami, prawdziwymi i wyimaginowanymi. Z łatwością usprawiedliwiła swoją obecnośd. Przez całe życie miała do czynienia z mężczyznami, którym wydawało się, że ją rozumieją, chociaż zazwyczaj się mylili. Może miała szczęście, że kiedy wjechała do obozu, wartę pełnili mężczyźni. Kobiety z pewnością przejrzałyby jej wykręty i próbowały dociec prawdy. Mężczyźni rzadko to robili. Strażnikom, którzy ją zatrzymali, powiedziała, że boi się o kochanka. Spędziła zbyt wiele bezsennych nocy i niespokojnych dni, rozmyślając o grożących mu niebezpieczeostwach, więc w koocu postanowiła pojechad za nim. Tak im powiedziała i oczywiście była to prawda. Natomiast fałsz krył się w sposobie, w jaki to mówiła, skłaniając wartowników do wyciągnięcia błędnych wniosków. Udawała słabą kobietkę,
przestraszone dziecko, kruchą istotę, która najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z twardej wojennej rzeczywistości, kiedy wyruszała w ślad za ukochanym. Teraz, na skraju Puszczy, kiedy ci mężczyźni wyjaśnili jej, jak naprawdę wygląda oblicze wojny, oczywiście zrozumiała, że nie może pojechad tam sama, że wcale nie 320
chce tam jechad, że najlepiej zrobi, czekając tutaj, w ich obozie, aż jej ukochany zrobi swoje i wróci do niej. Do tego czasu chętnie się nią zaopiekują, powiedzieli. A ich oczy mówiły: Taka kobieta potrzebuje opieki. Bzdura. Pozwolili jej zanocowad w namiocie Andrysa. Łzy stanęły w oczach dziewczyny, gdy zobaczyła jego rzeczy osobiste, nieład najlepiej świadczący o stanie jego umysłu. Wszystko porozrzucane, mydło i żyletki, części garderoby... i ta kitka. Narilka jęknęła na jej widok. Chwościk z czarnego jedwabiu z mosiężnym uszkiem... Nie zwróciłaby nao uwagi, gdyby nie wyglądał tak znajomo. Miała szal z takimi frędzlami na koocach. Przypomniała sobie. Którejś nocy nosiła go zamiast paska i zgubiła gdzieś. Później myślała, że zostawiła go w mieszkaniu Andrysa, ale kiedy nazajutrz szukała tam szala, nigdzie go nie było. A przynajmniej na to wyglądało. Och, Andrysie. Mocno zamknęła powieki i ścisnęła w dłoni chwościk. Zapewne ukrył szal wśród swoich rzeczy, żeby go nie znalazła i nie zabrała; wolał ukraśd niż otwarcie poprosid o taką pamiątkę. Lzy znów stanęły jej w oczach i przez jakiś czas, ukryta w jego namiocie, pozwoliła im płynąd. Dlaczego puściła go tutaj samego? Dlaczego pozwoliła, by ktokolwiek nawet jego Bóg - ich rozdzielił? Nigdy więcej, obiecała sobie. Spędziła tę noc w kościelnym obozie, skulona wśród rzeczy należących do Andrysa. Rankiem spadł deszcz, co było tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności, że szeptem podziękowała Saris, na wypadek, gdyby to ona go zesłała W oddali widziała skulonych wartowników w pelerynach, strzegących dróg, które wiodły do Puszczy. Czy naprawdę sądzili, że jakieś stworzenia z tego królestwa mroku odważą się wyjśd na światło dnia i zaatakowad obóz? Czy też obawiali się, że ona zechce kontynuowad podróż i swoją obecnością stworzyd zagrożenie dla czystości ich wiary? Nie wątpiła, że powstrzymaliby ją, gdyby mogli, więc starannie zaplanowała następne posunięcie, wiedząc, że nie będzie miała drugiej szansy. Wśród rzeczy Andrysa znalazła pelerynę podobną do ich płaszczy i
włożyła ją. Obszerny strój maskował plecak, a naciągnięty na głowę kaptur skrywał jej twarz w głębokim cieniu. Tak ubrana, starając się jak najlepiej naśladowad ciężki żołnierski krok, podeszła na skraj obozu. Tam stał następny wartownik, sądząc po wzroście, 321
mężczyzna. Przez chwilę obawiała się, że rozpoznają pomimo przebrania. Serce waliło jej jak młotem, gdy uniosła rękę, pozdrawiając go, a potem raźnym krokiem ruszyła w stronę Puszczy. Nie poszedł za nią. I nie wszczął alarmu. Wiedziała, że zrobiłby jedno lub drugie, gdyby ją poznał. Przecież nie mógł dopuścid, by świętej misji Patriarchy zagroziła obecnośd jakiejś poganki! Wspominając, jak Patriarcha odrzucił jej prośbę, ze smutkiem potrząsnęła głową. Czy na tym świecie jest za mało nieszczęśd, że musicie czynid wrogów ze swych sąsiadów? Czy wasz Bóg nie ma nic lepszego do roboty, niż osądzad niewinnych? Jednak w głębi serca, chociaż przyznawała to z bólem, rozumiała go. I wiedziała, że w pewnym sensie miał rację. Widziała Puszczę i znała jej potęgę. Tylko Jedyny Bóg był w stanieją pokonad. Spokojnie zdjęła pelerynę i pozwoliła jej upaśd na ziemię. Teraz, kiedy deszcz przestał padad, już jej nie potrzebowała, a ciężkie okrycie mogłoby utrudnid marsz. Tuż nad ziemią unosiła się rzadka mgła, lecz Narilka z wdzięcznością powitała jej lepki dotyk, gdyż dzięki temu ziemia była dostatecznie mokra, by zachowad ślady stóp. Jeśli znajdzie miejsce, w którym Andrys i jego towarzysze weszli do Puszczy, to z pewnością zdoła pójśd ich tropem. Szkoda, że zaimprowizowany plan nie pozwolił jej zabrad wierzchowca, który ułatwiłby podróż. Gdyby jednak próbowała wziąd go ze sobą, strażnicy z pewnością nabraliby podejrzeo, tak wiec musiała obyd się bez niego. Gdy tak szła, przy świetle lampy wypatrując śladów na ziemi, Puszcza wokół niej zmieniała się. Nie powoli, jak można by oczekiwad, lecz gwałtownie i nieregularnie. W jednym miejscu odór gnijącego mięsa był tak silny, że prawie dusił, i Narilka musiała zasłaniad usta wilgotną chustką w nadziei, że ta zatrzyma smród. Dziesięd kroków dalej nic już nie śmierdziało. Paskudne naroślą w niektórych miejscach pokrywały pnie drzew, a w innych nie było po nich nawet śladu. Podobne do robaków stwory wiły się między korzeniami wielkich drzew, gdy chmary mniejszych pasożytów powoli wgryzały się w ich ciała, a dwadzieścia kroków dalej nie widad było ani jednego takiego
stworzenia. Nie pamiętała, by królestwo Łowcy wyglądało tak przedtem. Nie wyobrażała sobie, by ten człowiek, który pokazał jej wspaniałości nocy - przerażające i gwałtowne, lecz mające w sobie ład najpiękniejszej muzyki i czystośd księżycowego światła - tolerował taki stan rzeczy. 322
A potem je znalazła. W pierwszej chwili myślała, że to koryto rzeki, bruzda wyżłobiona w ziemi przez wezbrane wody spływające z gór. Przyświeciwszy sobie lampą, zobaczyła na jego dnie ślady kopyt. Ślady potrójnych kopyt, typowych dla rumaków hodowanych na wschodzie. W koocu odnalazła ślady kościelnej wyprawy. Poczuła ulgę tak głęboką, że prawie bolesną. Aż do tej chwili starała się nie myśled o najgorszym: że królestwo Łowcy może zatrzed wszelkie ślady obecności Andrysa, tak że nikt nie zdoła ich odnaleźd. Te ślady były tak wyraźne i wyglądały tak zwyczajnie, że poczuła nagły przypływ otuchy i nawet kwaśny odór Puszczy wydawał się przez chwilę słabszy, jakby potwierdzał: To tu. Znalazłaś. Idź za nim. Podkręciwszy płomieo lampy, poszła po śladach żołnierzy w głąb Puszczy. Pozostawione przez konie kupki łajna były jeszcze wilgotne i cuchnące, co mogło świadczyd, że byli niedaleko. Bogom niech będą dzięki! Starała się nie myśled, jak ją przyjmą, kiedy w koocu ich dogoni. Żołnierze Kościoła będą wściekli, ale Andrys... teraz wyczuwała jego tęsknotę, jakby łączyła ich niewidoczna nid. Liczył się tylko Andrys. A jeśli jego bóg istotnie zamierzał zniszczyd Łowcę, to chyba nie pozwoli, by stanęła mu na przeszkodzie miłośd jednej kobiety? Gdy tak szła, gęsty mrok spowijał ją jak całun, prawie gasząc blask lampy. Drżąc, nie odrywała wzroku od ziemi, nie chcąc wypatrywad niebezpieczeostw w ciemnościach po obu stronach szlaku. Jeśli Puszcza zechce ją zaatakowad, to i tak to zrobi, i jedna lampa jej nie powstrzyma. Narilka wszystkie nadzieje pokładała w obietnicy danej przez Łowcę. Powtarzając jego słowa w myślach, jak modlitwę, całą uwagę skupiła na odnajdywaniu śladów. Nie było to łatwe. W głębi Puszczy ziemia była sucha, w wyniku czego ślady stały się płytsze, mniej wyraźne i łatwiej było je pomylid z tropami leśnych zwierząt. Z takim trudem dostrzegała je w mroku, że w pewnej chwili przyklękła i przesuwając dłonią po ziemi, upewniła się o ich obecności. Wyczuła przy tym lekkie drżenie ziemi, spowodowane przez jakieś ukryte w głębi stworzenie, paskudne, wygłodniałe i wabione ciepłem jej
ciała Pospiesznie wstała. To nie zrobi mi krzywdy, powiedziała sobie. Serce waliło jej jak młotem, a trzymającą lampę dłoo miała wilgotną od potu. Nic mnie tutaj nie skrzywdzi. Jednak pomimo tych zapewnieo szybko ruszyła naprzód, modląc się do bogini, by nie pozwoliła jej zgubid tropu, umykając przed kryjącymi się w ziemi okropnościami. 323
Mijały godziny, zimne i ciągnące się w nieskooczonośd. Znalazła sterczący z ziemi głaz i usiadła na nim, żeby złapad oddech, zjeśd kilka herbatników i popid je wodą. Czy naprawdę uciekała kiedyś tędy przez trzy dni i noce? Zadrżała na wspomnienie tamtego koszmaru. Czy Andrys wyczuwał nieustanną obecnośd Tarranta, czy też było to wrażenie zarezerwowane wyłącznie dla ściganych kobiet? Dla dobra ukochanego modliła się, żeby tego nie czuł. W koocu, nabrawszy sił i odwagi po tym skąpym posiłku, zeszła ze skały i zamierzała znów ruszyd śladem kościelnej ekspedycji. Nagle usłyszała ten dźwięk. Był niepodobny do wszystkich innych rozlegających się wokół, chociaż trudno byłoby jej wyjaśnid dlaczego. Od kiedy tu przyszła, co najmniej tysiąc różnych stworzeo przemknęło na skraju jej pola widzenia, a szmery i szelesty nieustannie akompaniowały odgłosowi jej kroków. Ten dźwięk był inny. Wyczuwało się w nim jakiś zamysł. Ten odgłos, sprawiający wrażenie, że jest echem jej kroków, zapowiadał nadejście jakiejś inteligentnej, sprytnej, niebezpiecznej istoty. Może czegoś nie związanego obietnicą Łowcy, co mogło zaspokajad głód w tych mrocznych lasach. Serce biło jej coraz szybciej, ale nadal maszerowała równym krokiem. Ten nawykły do ciemności stwór na pewno bez trudu mógł ją prześcignąd. Nie powinna uciekad i go prowokowad. Żołnierze Kościoła z pewnością są niedaleko, prawda? Jeśli zdoła podejśd do nich dostatecznie blisko, może ten podążający za nią stwór zrezygnuje. A może zacznie krzyczed i ktoś przyjdzie jej z pomocą, dośd szybko, by powstrzymad... Nagle jakiś szmer rozległ się przed nią i kolejny z boku. Najpierw usłyszała kroki podobne do tych, jakie dobiegały z tyłu, a potem ciche prychanie. Ciarki przebiegły jej po plecach i tylko świadomośd, że okazując lęk, tylko pogorszy swoją sytuację, nie pozwoliła jej osunąd się na ziemię. Wszystko w tej Puszczy należy do niego, powtarzała w myślach. Tutaj nic nie może mnie skrzywdzid. A jeśli jej obawy zmaterializowały jakiegoś nowego stwora, demoniaka jeszcze nie ujarzmionego przez Łowcę? Czy i
wtedy będzie tu nietykalna? Teraz po obu stronach szlaku słyszała szmery, tak głośne, że zrozumiała, iż są celowe. To coś, co szło za Narilką, drwiło sobie z niej. Bogini, pomóż mi. Proszę... Nogi uginały się pod nią i ledwie mogła nimi poruszad. Czy prześladowcy wyczuwali jej strach? Czy zaostrzał ich apetyt? 324
Och, Andrysie, co ja zrobiłam! Jakaś postad wyszła na ścieżkę przed Narilką. W pierwszej chwili wydawało się, że to zwierzę, i dziewczyna mimowolnie cofnęła się o krok, usiłując trzymad się poza zasięgiem jego zębów. Potem stwór wyprostował się i jakby wyciągnął, a kiedy podniosła lampę, żeby lepiej mu się przyjrzed, ujrzała ludzką postad i rysy twarzy... ale nie człowieka. Dostrzegła to natychmiast oczami duszy. To był ten albinos, sługa Łowcy. Jednak niepodobny do tego, którego widziała przed laty - szczupłego i zwinnego, o upiornie bladej skórze lśniącej w blasku księżyca i ze złowrogim błyskiem w oku. Teraz był to stwór toczony chorobami i zgnilizną, żywa ilustracja rozkładu całej Puszczy. Jego włosy -jeśli można je było nazwad włosami zmieniły się w warstwę błota i śluzu, która wydawała się poruszad, gdy spoglądał na Narilkę. Ciało było dziwnie zniekształcone, ubranie podarte, brudne i cuchnące moczem, a jego oczy... Te są najstraszniejsze, pomyślała. Nie były to ludzkie oczy, lecz dwa otwory w ciele, puste miejsca otoczone kręgami naciągniętej skóry, tak mocno opinającej kości, że widad było pulsowanie niebieskich żył. - Ach - szepnął i ten dźwięk bardziej przypominał warknięcie niż ludzką mowę. - Zdaje się, że mamy towarzystwo. - Głos bulgotał stworowi w gardle, jakby przeszkadzała mu tam jakaś narośl. Tak rzadko nam się to zdarza. Zachowaj spokój. Wiesz co masz robid. Zachowaj spokój i zrób to. Chciała wsunąd rękę do kieszeni kurtki, ale dłoo drżała jej tak mocno, że nie mogła trafid w rozcięcie. Teraz w krąg światła zaczęły wchodzid wilkopodobne stwory, zdeformowane podobnie jak ich pan, nędzne pozostałości niegdyś wspaniałego stada. Jeśli słudzy Łowcy ulegli takiej przemianie, to co z ich panem? Na samą myśl zatrzęsła się ze zgrozy. Zachowaj spokój! Potem - nareszcie - zdołała włożyd rękę do kieszeni i chwyciła schowany w niej przedmiot, ściskając go jak ostatnią deskę ratunku. Kiedy albinos zrobił krok w jej kierunku, wyjęła to z kieszeni i pokazała mu, jak znak ostrzegawczy, jak broo. Podarunek Łowcy zamigotał w świetle lampy,
śląc wokół złote błyski, ostrzegając demony, które ośmieliłyby się sprzeciwid jego woli. Użyła go już kiedyś, gdy ten albinos zamierzał ją skrzywdzid. Na pewno poskutkuje i tym razem. Albinos przez chwilę w milczeniu spoglądał na amulet. Potem roześmiał się. 325
Bogini! Narilka ze zgrozą spoglądała na zbliżającą się do niej postad. Pomóż! Próbowała się cofnąd, ale tuż za nią stał jakiś wielki i zimny stwór. Musiała wytężyd resztki sił, aby nie runąd prosto w jego rozdziawioną paszczę. - Łowcy nie ma tu teraz poinformował ją albinos. Uśmiechnął się, pokazując zepsute i poczerniałe zęby. - Jednak nie martw się. Na pewno zdołam cię zabawid. Potem wyciągnął rękę po amulet, a Narilka chciała się cofnąd, lecz bestia za jej plecami podcięła dziewczynie nogi i ta runęła na wznak, wypuszczając z ręki lampę, która potoczyła się po ziemi. Narilka usiłowała wstad, ale nie zdołała: bestie dopadły ją, gdy próbowała podnieśd się na klęczki. Mocno zacisnęły szczęki na jej ramionach i nogach, przygniatając ją do ziemi. Wrzasnęła. Daremnie! Co jej to da, w tej krainie, gdzie magia jest w stanie zniekształcid każdy dźwięk? Jednak ten krzyk płynął z głębi duszy, wywołany prymitywnym lękiem, jakiego rozum nie jest w stanie uciszyd. Albinos roześmiał się. Śmiał się! Cała Puszcza należała teraz do niego, nie tylko rośliny i zwierzęta, ale nawet powietrze. Kto usłyszy jej krzyk, jeśli on na to nie pozwoli? A potem jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy i mocno zacisnął dłonie na przegubach dziewczyny lodowate dłonie żywego trupa, które wysysały ciepło z jej ciała. Gdy stado albinosa stłoczyło się wokół niej, Narilka poczuła, że wątła nid utrzymująca ją przy zdrowych zmysłach pęka i jej umysł zapada w mrok przerażenia. Wciągając ją w otchłao, w której nie było strachu ani bólu, tylko zapomnienie. Andrysie! - krzyknęła, wpadając w gęstą ciemnośd. To słowo przeszło przez jej gardło i usta, lecz zgasło w powietrzu. Andrysie! Nie mógł jej usłyszed. Nikt nie mógł. Nikt prócz sługi Łowcy, którego bestie tarmosiły jej zlodowaciałe z przerażenia ciało. Och, Andrysie...
36 achodzące słooce wcisnęło się między ziemię i chmury popiołu, a Zjego blask był jak rana na pociemniałym niebie. Chociaż samo słooce zniknęło już za górami, jego promienie, krwistoczerwone od welonu popiołów, jak ogieo Shai-tana oświetlały brzuchy obłoków. Od czasu do czasu wiatr tworzył w chmurach dziury, przez które przebijało światło Rdzenia, lecz tylko na moment. Dzieo dogasał. Starając się nie patrzed w dół, na rozpościerającą się tam dolinę, Damien wrócił do jaskini, którą znalazł dla nich Karril. Lampa, którą zostawił przy wejściu, nadal się paliła. Podniósł ją i wrócił do czekającego Tarranta. W przeciwieostwie do Łowcy Damien potrzebował światła, żeby coś widzied. Tarrant siedział w tym samym miejscu, w którym kapłan go zostawił, bezsilnie oparty o ścianę jaskini. W świetle lampy Damien dostrzegł, że oparzenia na twarzy neohrabiego nie zagoiły się, co było złym znakiem. Po całodziennym odpoczynku nie powinno już byd po nich śladu. Tylko blizna pozostała nietknięta i jej upiornie biała powierzchnia, otoczona spierzchniętą skórą, nieprzyjemnie przypominała Damienowi drapieżne robaki Puszczy. - Słooce zaszło - rzekł cicho. Tarrant nie odpowiedział. Damien postawił lampę i uklęknął obok niego, usiłując zachowad pozory spo koju, którego wcale nie czuł. No, człowieku, przed nami długa dro ga i nie mamy wiele czasu, żeby ją przebyd! Wygląd Tarranta zanie pokoił go. Zaczął się obawiad, że najgorsze są nie powierzchowne rany spowodowane wypadkami minionej nocy, lecz jakieś obraże nia wewnętrzne, byd może powodujące krwotok. W koocu, nie mo gąc już znieśd milczenia, zapytał: Geraldzie? Wyblakłe oczy spojrzały na niego i umknęły w bok, patrząc na coś, czego Damien nie mógł dostrzec, w dal. - Nie zdołamy zwyciężyd powiedział słabym głosem Łowca.
327
Zamknął powieki i jego szczupłe ciało zadrżało. - Myślałem, że zdołamy. Sądziłem, że jego potęga ma jakieś granice. Uważałem, że ludzkie zmysły są wystarczająco złożone, aby oprzed się próbom całkowitego podporządkowania... -1 miałeś rację... - zaczął Damien. - Nie. Wcale nie są skomplikowane. Nie rozumiesz? To, co nazywamy słoocem, jest zaledwie zwykłą reakcją oka, przekształcaną w proste impulsy elektryczne, które z kolei wprowadzają garśd związków chemicznych do miejsca zwanego mózgiem... Tyle jest miejsc, w których bez większego trudu można zatrzymad ten przepływ informacji! Nasz nieprzyjaciel dysponuje taką mocą, Vryce. Jedna iskra w niewłaściwym miejscu, jednak przemieszczona cząsteczka... Gniewnym gestem wskazał na swoją zaczerwienioną twarz, ale Damien zrozumiał, że tym razem gniew neołirabiego nie był skierowany przeciwko niemu. - Jedyne, co go powstrzymywało, to prawa Iezu. Teraz, kiedy chce je złamad, jaką mamy szansę? - Przede wszystkim - rzekł Damien, starając się mówid z głębokim przekonaniem - ten proces wcale nie jest taki prosty. Powinieneś o tym wiedzied lepiej niż ktokolwiek inny. Myślisz, że wszystkie cząsteczki w twojej głowie są ponumerowane i łatwo odróżnid, która za co odpowiada? Och, ty zapewne potrafiłbyś to stwierdzid - to do ciebie podobne - ale wątpię, czy Calesta ma do tego cierpliwośd. A to oznacza, że chociaż potrafi mieszad nam w głowach, to wcale nie musi mu się to udawad za każdym razem. - Poszło mu całkiem nieźle... - Chociaż raz zamknij się i słuchaj! Chod raz! Dobrze? Odczekał chwilę, niemal prowokując Tarranta do riposty. Jednak neohrabia był zbyt słaby, żeby się sprzeczad... a może po prostu zbyt zaskoczony. Przekonawszy się, że jego wybuch wywarł zamierzony skutek, Damien rzekł: - Wcale nie zrobił tego idealnie. Gdybyśmy wiedzieli czego szukad, dostrzeglibyśmy oznaki i, wiedząc, że nadchodzą kłopoty, moglibyśmy się zabezpieczyd... - O czym ty mówisz, do licha? - O gwiazdach, Geraldzie. Mógł zasłonid nam słooce, ale nie potrafił
ustawid wszystkich gwiazd na właściwych miejscach! - Powiedział neohrabiemu o konstelacji, która nie powinna znajdowad się tak wysoko na niebie. - A może nie zatroszczył się o szczegóły - zakooczył. - Może jest tak arogancki, że uznał, iż ta ciemnośd załatwi sprawę. 328
No cóż, nie udało mu się. Teraz wiemy już, jak myśli ten Iezu. A jeśli to złudzenie nie było doskonałe, to może inne też nie są. Może, tak jak zaklęcie osłaniające, wytwarzane przez Iezu złudzenia są skuteczne, ponieważ ludzie nie przyglądają im się zbyt uważnie. Cóż, teraz będziemy to robid. -1 sądzisz, że możemy przez cały czas zachowad taką czujnośd, że nie przeoczymy najdrobniejszej nieprawidłowości? Ponieważ dobrze wiesz, że tak będzie. Nawet jeśli jego iluzje nie są doskonałe - a nie mamy co do tego pewności - on nie jest głupcem; Zaczeka, aż nasza czujnośd osłabnie, aż staniemy się mniej ostrożni, i co wtedy? - Uniósł rękę do twarzy i skrzywił się, dotknąwszy palcami blizny. - Nie czułem bólu szepnął. - Mogłem tam zginąd i do ostatniej chwili nie wiedziałbym, co się stało. - Karril obiecał, że będzie nas chronił - przypomniał mu Damien. - Nie może powstrzymad Całesty od tworzenia iluzji ani nakłaniania innych, by nas zabili, ale nie pozwoli ci zginąd na słoocu. Obiecał. W głosie Łowcy brzmiało takie samo znużenie, jakie objawiało się w jego zachowaniu. - A prawa Iezu? Co z regułami ustanowionymi przez ich stwórcę, nie pozwalającymi na konflikt między bradmi? - Może - odparł cicho - pewne sprawy są ważniejsze dla Kar-rila niż to. - Na przykład jakie? - Na przykład przyjaźo. Adept zbył to stwierdzenie machnięciem ręki. - Iezu nie są zdolni do przyjaźni. W ich naturze leży tylko wąski zakres uczud, a ich jedynym motywem jest głód... - Och, przestao pleśd bzdury, Geraldzie! Wiesz co, jesteś znakomitym teoretykiem demonologii, ale kiedy trzeba spojrzed w oczy faktom, wydajesz się głupied. Pochylił się nad nim, jakby swoją bliskością podkreślając wagę następnych słów. - Czy to natura Iezu kazała Karriłowi zabrad mnie do piekła, żeby cię uratowad? Gdzie w tym widzisz przyjemnośd? I czy w naturze Iezu leży to, co zrobił zeszłej nocy: złamał prawo ustanowione przez stwórcę, wtrącając się do wojny toczonej przez jego brata i narażając się na gniew jedynej istoty,
która może go unicestwid. Uczynił to, żeby uratowad ciebie, Geralda Tarranta. Z żadnego innego powodu. Tylko po to, żeby cię ocalid. - Damien wyprostował się. - Moim zdaniem na tym polega przyjaźo. I do diabła z tym, kim lub czym 329
on jest. Sam byłbym piekielnie dumny, mając takiego lojalnego przyjaciela. - Kiedyś nie powiedziałbyś tego. Potępiałbyś się za takie grzeszne myśli. - Taak. No cóż. Od tamtego czasu sporo się zmieniło. Może mi się to nie podobad, ale pogodziłem się z tym. - Spojrzał na Łowcę, na jego rany i osłabienie, po czym zapytał: Potrzebujesz krwi, prawda? Aby wyzdrowied. Łowca zamknął oczy i oparł się o skałę. - Piłem - szepnął. - Ciepłą krew? Żywej istoty? Tarrant nie odpowiedział. - Oferuję ci ją, Geraldzie. Tarrant z trudem potrząsnął głową. - Nie bądź głupi - szepnął ochryple. - Musisz oszczędzad siły tak samo jak ja. - Owszem - przyznał. - Różnica polega na tym, że ja szybciej je regeneruję. A może nie wiesz, że uzdrowiciel może przyspieszyd wytwarzanie krwi w swoim organizmie? - Tu nie możesz użyd Sztuki przypomniał mu Tarrant. - Nawet po to, żeby się uzdrowid. Prądy Shaitana połknęłyby cię w mgnieniu oka. Do licha. Damien zrobił głęboki wdech, usiłując zebrad myśli. Czy mieli jakieś inne wyjście? - A co z lękiem? Tym razem nie mówię o koszmarach, lecz o na turalnym strachu. Możesz go wykorzystad od razu. - Zdołał się uśmiechnąd. - Bóg wie, że jest go we mnie dosyd dla nas obu. Łowca jednak przecząco pokręcił głową, odrzucając ten pomysł. - Bez sztucznej podniety? Łącząca nas więź nie jest wystarcza jąco silna. Dlatego wykorzystywałem twoje sny. Słowa padły z jego ust, zanim zdążył je powstrzymad. - A więc ją wzmocnij. Łowca obrzucił go przeciągłym spojrzeniem. Jego szare oczy były teraz czarne, bezdenne, równie czarne i zimne, jak ognie Shaitana były jasne i gorące. - A mógłbyś z tym żyd? - zapytał. Wiedząc, kim jesteś, rozumiejąc, czym będzie taka więź między nami?
Zdołasz pogodzid się z tym, że częśd mnie tkwi w twojej duszy i pozostanie tam, aż jeden z nas umrze? - Geraldzie - powiedział cicho, bardzo cicho, wiedząc, że spokojem 330
więcej osiągnie niż gniewem. - Kiedy tutaj przybyliśmy, wiedziałem, że zapewne nie ujdziemy stąd z życiem. O czym więc mówimy? O jednym dniu czy dwóch? Nie zależy mi na nich. Tarrant odwrócił się plecami do Damiena. Może łącząca ich więź już była silniejsza, niż sądził, albo po prostu były kapłan znał go dostatecznie dobrze, aby odgadnąd, co się dzieje w jego duszy, ponieważ poczuł ostre ukłucie głodu, rozpaczliwą potrzebę nie tylko pożywienia się, ale i uzdrowienia. Wyciągnął rękę i uścisnął ramię neohrabiego, jakby w ten sposób chciał dodad swoim słowom siły przekonywania. - Posłuchaj - rzekł. - W głębi serca jestem tak przerażony, że nawet nie chcę o tym myśled. Skrywam to w miejscu, gdzie ukrywa się takie znienawidzone uczucia, przysypując je kłamstwami i półprawdami, gdy nie chce się spojrzed prawdzie w oczy. Ponieważ prawda mogłaby zabid. -1 dodał błagalnym szeptem: - Dlaczego to marnowad, Geraldzie? Dla ciebie jest to pożywienie, które da ci siłę i cię uzdrowi. Weź to - poprosił. - Dla dobra nas obu. Łowca przez długi czas nie odpowiadał. Potem, ledwie dostrzegalnie skinął głową. Nic więcej. Damien puścił jego ramię. Serce waliło mu jak młotem. - Co mam robid? Znów milczenie, a potem kilka słów wyszeptanych tak cicho, że ledwie je usłyszał. - Wzmocnid więź. -Jak? Łowca powoli sięgnął po scyzoryk, który nosił w kieszeni tuniki. Nie był to ten sam nóż, którym dawno temu otworzył Damienowi żyłę, po raz pierwszy nawiązując z nim więź tamten stracił we wschodnich krainach - ale nabyty później i bardzo podobny. Otworzył ostrze i szybkim precyzyjnym ruchem wbił koniec w czubek palca. - Tak - szepnął, podnosząc rękę i pokazując kropelkę krwi. Wy dawała się czarna i tak zimna, że lśniła jak lód. Czy też tego Da mien oczekiwał i wyobraźnia płatała mu figle? - Tylko raz w ży ciu nawiązałem taką więź z innym człowiekiem... który mnie zdradził. To ryzykowne nie tylko dla ciebie,
ale i dla mnie. Te słowa same wypłynęły z mroków pamięci i Damien zrozumiał, jak zdesperowany był Łowca, skoro mu to zaproponował. Obawiasz się tego bardziej niż ja, pomyślał. Wyciągnął rękę i dotknął lśniącej kropli, przenosząc tę ciemną substancję na czubek 331
palca Bądź przeklęty, Calesto, za to, że zmuszasz nas do robienia tego, czego najbardziej się obawiamy. Teraz Damien zrobił to samo, co przed laty uczynił Łowca: dotknął językiem tej zimnej, czarnej kropli. Zmusił się, by ją połknąd, jak połyka się pigułkę. Zmusił swoje ciało, aby przyjęło w siebie Łowcę, wytwarzając między nimi silniejszą więź. ...i potwór w nim powstał z rykiem z tych sekretnych miejsc, w których spoczywał, spętany, rozrywając okowy, triumfalnie wyjąc. Strach, czysty i straszny, potworny, niepohamowany. Lęk przed śmiercią w tym miejscu. Obawa przed przetrwaniem, ale nie jako człowiek. Obawa przed powrotem do świata, w jakim nie będzie już dla niego miejsca. Strach, że Calesta zażąda jego duszy albo pozostawi ją w spokoju, aby z sadystyczną przyjemnością przyglądad się jej zgubie. Obawa, że Kościół poniesie klęskę i ludzkośd zostanie pożarta przez demony, które sama stworzyła... A także lęk, że Kościołowi się powiedzie i w wyniku tego świat zmieni się nie do rozpoznania. Te obawy i sto innych - tysiąc innych, dziesięd tysięcy -rozdarły dusze Damiena z tak potworną siłą, że mógł tylko leżed na dnie jaskini, z trudem łapiąc oddech i dygocząc, gdy z potworną siłą eksplodowały kolejno w jego mózgu. Potem, w koocu, po długiej jak wiecznośd chwili, ryk bestii ucichł. W zakamarkach świadomości nadal słyszał jej ryk - ten nigdy nie ucichnie, dopóki Tarrant żyje - ale jeśli się postarał, jeżeli skupił się na innych sprawach, na pewno nauczy się go ignorowad. Na pewno. - Dobrze się czujesz? Zdołał otworzyd oczy i zdumiał się, że ciało nadal go słucha. Przez chwilę nie słuchało. - Doskonale szepnął. Miał wrażenie, że odpowiedziało mu echo, i dopiero po chwili pojął, co to takiego. To percepcja Tarranta Pod wpły wem tej myśli zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Wyczuwam to, jak on mnie słyszy. Znowu poczuł strach, podchodząc mu do... Z wysiłkiem przełknął ślinę. Trząsł się cały i przez moment mógł tylko leżed na ziemi, usiłując wziąd się w garśd. Potem powoli, bardzo powoli, podparł się na łokciu. Tarrant podał mu rękę i Damien chwycił się jej.
Ciało adepta nie było zimne, lecz przyjemnie chłodne i silne. Czując ten chłód, zadygotał. - To nie potrwa długo - zapewnił go Łowca. - Taak. - Damien otrzepał się drżącymi rękami. - Dopóki jeden z nas nie umrze. 332
- Jak już mówiłem. - Łowca podniósł swój plecak i wręczył go Damienowi. Temu ruchowi towarzyszyło dziwne echo, i zaciskając dłoo na skórzanym uchwycie, Damien poczuł się tak, jakby zrobił to już kilka sekund wcześniej. Irytujące. - Niedługo. Zrobił głęboki wdech, a potem zarzucił sobie tobołek na plecy. Miał wrażenie, że powietrze wokół stało się cieplejsze. Czyżby to działał jakiś związany z fae zmysł, czy tylko jego wyobraźnia? - To minie - obiecał Łowca. Damien miał wrażenie, że uśmiechnął się przy tym. A przecież jego wargi pozostały nieruchome, tak jak cała twarz. Niesamowite. - A co z tobą? - zapytał. Zauważył, że twarz Łowcy przybrała zwykły, upiornie blady kolor. - Poczułeś się silniejszy? - Wystarczająco silny, by posład Iezu do piekła. - I dodał: -Dzięki tobie. Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Nie była to tylko wdzięcznośd, lecz coś większego i subtelniejszego. - No to w porządku. - Damien poprawił plecak na ramionach, regulując paski tak, by w każdej chwili mógł wyjąd miecz. Nie pa trząc już na Tarranta, ruszył do wyjścia, wiedząc, że Łowca pójdzie za nim. - Do roboty. Dolina była... Inna. Tam, gdzie przedtem ciemne dno doliny służyło jako zbiornik mgły i księżycowego blasku, teraz pienił się i burzył ocean siły, z taką mocą walący o skały u ich stóp, że bryzgi fae ziemi, jasne jak diamenty, spływały po skalnych ścianach. Gdzie przedtem wątłe macki mgły owijały się wokół szczytów i turni królestwa Shaitana, teraz można było dostrzec poruszające się kształty - pasma mgieł przybierające ludzką postad i z upiornym śmiechem, który Damien bardziej wyczuwał w kościach, niż słyszał, ponownie wtapiały się w opar. Całe dno doliny było w ruchu, wytwarzając takie zdeformowane postacie i ponownie połykając je na oczach patrzącego na to Damiena. Od tego widoku zakręciło mu się w głowie i obawiając się, że straci równowagę i spadnie, oparł się
plecami o skałę. A wtedy wizja zniknęła. Niezupełnie, chociaż tego by pragnął. Kątem oka nadal dostrzegał ten niesamowity ruch i wiedział, że nie 333
zdołałby tamtędy przejśd, nie czując owijającej się wokół niego fae ziemi, nie będąc w pełni świadomym, iż tutaj każda ludzka myśl staje się istotą obdarzoną własnym obliczem i krzykiem objawiającą swój głód, zanim znów pochłonie ją moc Shaitana. - Oto, jak ja to widzę - rzekł cicho Łowca. - Teraz i ty możesz zobaczyd. - Czy naprawdę to widzisz tam na dole? Łowca zachichotał. - To zaledwie cieo prawdziwego widoku. Tylko tyle jest w stanie znieśd twój ludzki umysł. Masz. Podał coś Damienowi. - Włóż to. Zawiniątko wielkości pięści, miękkie i błyszczące. Damien rozwinął je na całą, prawie trzymetrową długośd. - Szal? - Zrób tak. - Łowca wyjął drugi taki sam i zaczął owijad nim sobie głowę, jak turbanem. Gęsty czarny jedwab był tak cienki, że bardziej przypominał dym niż materiał, a kiedy neohrabia zasłonił sobie nim twarz, nadał jego skórze upiorną bladośd. - Oddech Shaitana pali skórę. Powinieneś włożyd też rękawiczki. - Nie, przy zejściu nie będą mi potrzebne. ...jego dłonie płoną, żrąca mgła wrasta w ciało, aż skóra schodzi różowymi płatami, a z ran płynie krew... - Dobrze! Dobrze! Włożę rękawiczki. - Sięgnął do plecaka i wy jął je. - Boże. - Włożył prawą dłoo do lewej rękawicy i musiał za cząd od nowa. - Podróżowanie z tobą to świetna zabawa, wiesz? - Zabawa - zapewnił go Tarrant -jeszcze się nie zaczęła. Damien znów spojrzał na dolinę. Zalegał w niej mrok. Mgła była po prostu mgłą. Pocieszające. Damien owinął głowę szalem, tak samo jak Tarrant - trzykrotnie - przy czym wyczuł nikły zapach chemikaliów, jakby materiał był czymś nasączony. Zdumiewające, lecz doskonale widział przez te warstwy jedwabiu, który zapewne też został zaczarowany. Tarrant był tu już przedtem, powiedział sobie. On wie, co robi. - Gotowy? Łowca przyniósł specjalną linę zejściową, cienki sznur mający podtrzymywad ich na usianym kamieniami stoku, dostatecznie dłu-
gi, by sięgnął dna doliny. Jednym koocem owiązał sterczącą skałę, a drugi, obciążony, cisnął w ciemnośd. Damien westchnął. - Bardziej nie będę. Tarrant ruszył pierwszy. Powoli, och, jakże powoli, opuszczali się ku dnu doliny i czyhającym tam niebezpieczeostwom. Czasami Łowca 334
zatrzymywał się i dawał Damienowi znad, żeby zrobił to samo. Przytrzymując się cienkiej liny, by nie spaśd, czekali, aż niewidzialne niebezpieczeostwo minie ich lub skieruje się gdzie indziej, albo... Cokolwiek z nim się działo, Damien nie chciał znad szczegółów. W koocu lina skooczyła się i dalej musieli iśd bez niej. Spoglądając na teren w dole, upiornie oświetlony pomaraoczowym ogniem odległego Shaitana, Damien nie mógł nie zauważyd plączących się wokół jego nóg pasm mgły, nie mógł zapomnied wizji, jaką dzielił z Tarrantem. Gdy popełnił błąd i zbyt uważnie je obserwował, pasma wyprostowały się jak węże i zaczęły przybierad inną postad - lecz Tarrant zignorował je i tylko przyspieszył kroku. Dzięki Bogu, że wkrótce poruszali się zbyt szybko, by Damien mógł przyjrzed się czemuś dokładniej. Jeśli się im nie przyglądał, zostawiały go w spokoju. W koocu dotarli na stosunkowo równy teren i Damien pozwolił sobie na ciche westchnienie ulgi. Cienkie pomaraoczowe błyski taoczyły po ziemi, zbyt ciemne, by oświetlid drogę. Zerknąwszy na Tarranta i upewniwszy się, że wszystko z nim w porządku, Damien wyjął lampę i zapalił. Zamigotało złote światło, odbijając się od brzuchów obłoków i mgieł, tworząc upiorne twarze, które w mgnieniu oka powstawały i znikały. - Te nie są groźne - powiedział mu Tarrant, widząc, że towarzysz się waha. - Chodź. To było upiorne miejsce, i pomaraoczowy blask Shaitana, migoczący i gasnący w rytm pulsowania pól lawy, bynajmniej nie dodawał mu uroku. Z dna doliny wznosiły się skalne turnie, a pomiędzy nimi płynęły rzeki mgieł. Garstka roślin usiłowała zakorzenid się na skalistym gruncie, lecz były to karłowate osobniki, mizerne odbicia odporniejszych gatunków, z objedzonymi tu i ówdzie liśdmi oraz korą, z obłażącymi włóknami ukazującymi pokryty dziurami i kanałami miąższ. Nawet zapach tego miejsca był dziwny, jakby te rośliny usiłowały stworzyd jakąś naturalną woo, lecz były na to za słabe. Wiatr przynosił i natychmiast porywał smugi niezwykłych aromatów, zmieszane ze smrodem popiołów i wszechobecnym zapachem siarki. Ziemia wydawała się dośd twarda,
lecz czy nie było to kolejne złudzenie wywołane przez Calestę? Karril obiecał, że będzie nas chronił, powiedział sobie Damien, kiedy poszli dalej. Nie pozwoli, żeby Calesta zabił nas swymi mirażami. Wiedział jednak, że między zabiciem a pozostawieniem w spokoju istnieje ogromna różnica, a jeśli Calesta uważa, że Tarrant wymyślił jakiś sposób, żeby go 335
zabid... Co wówczas zrobi? Damien spojrzał na otaczające ich mgły, na skaliste tumie wznoszące się wysoko nad ich głowami i zadrżał. Nie ulegało wątpliwości, że Calesta zaatakuje. Pytanie tylko kiedy. Ten drao się nas boi, powiedział sobie, usiłując czerpad z tego jakąś satysfakcję. Nagle z mgieł przed nimi wyłoniło się coś, co miało aż nazbyt ludzki kształt. Tarrant nie odezwał się słowem, tylko lekkim pchnięciem popędził Damiena naprzód, a były kapłan w milczeniu usłuchał, z gardłem ściśniętym ze zgrozy. Obaj poruszali się jak człowiek w obecności wściekłego psa, powoli, udając, że go nie zauważa, ale z łomoczącym sercem i potem spływającym z czoła. Postad znalazła się bliżej, dostatecznie blisko, by ją obejrzed, i Damien resztkami sił powstrzymywał chęd odwrócenia głowy i spojrzenia na nią. Czy u jej boku znajdowały się inne postacie, czy też tylko strach kazał mu je tam dostrzec? Albo magia Calesty, który w koocu ich zaatakował. Do licha, jeśli nie dostanie tutaj ataku serca, to z pewnością wykooczy go oczekiwanie na atak wroga. Szedł naprzód, kątem oka obserwując te dziwną postad, gdy nagle Tarrant złapał go za ramię i pociągnął w tył. Poczuł na twarzy zimny podmuch, a kiedy spojrzał w dół, ujrzał przed sobą rozpadlinę mającą co najmniej trzydzieści metrów szerokości. O mało w nią nie wpadł. - Boże - mruknął. Tarrant odwrócił się twarzą do ich prześladowcy. Adept wyraźnie zesztywniał, co wcale nie uspokoiło Damiena. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na przepaśd u swych stóp, także się odwrócił i ośmielił spojrzed na to coś, co za nimi podążało. Z początku wydawało się zaledwie cieniem, a potem - na jego oczach przybrało materialną postad. Męska głowa, rozpłatana od nosa do szczęki. Szyja, otarta do żywego mięsa przez sznur. Ciało... - Mój Boże - wykrztusił, odwracając głowę. Rozpruty brzuch, wnętrzności wijące się jak robaki między nogami, serce pulsujące między strzaskanymi odłamkami żeber. Damie-nowi zbierało się na wymioty i nie wiedział, czy zdoła je powstrzymad. Czy lepiej zwymiotowad w bok, czy też prosto na widmo?
- Odejdź - wyszeptał Tarrant, a siła jego magii sprawiła, że postad zafalowała jak woda. Łowca chwycił za rękojeśd miecza i wysunął go do połowy z pochwy. Zimny ogieo nie rozbłysnął swoim zwykłym blas kiem, lecz owinął się wokół jego dłoni i przegubu czułkami płonące go dymu. - Nie masz tu nic do roboty. Zostaw nas w spokoju albo... 336
Wyciągnął miecz jeszcze o centymetr, demonstrując swoje zamiary. Stwór gapił się na nich i przez moment Damien byl pewien, że na nich ruszy. Potem jednak warknął i cofnął się o krok. I jeszcze jeden. Na ich oczach zaczął niknąd we mgle i po chwili zupełnie się w nią wtopił. Damien po raz pierwszy od kilku długich minut odetchnął głębiej. - Cieo? Łowca skinął głową. - Odszedł? - Jeśli tutaj można tak powiedzied. - Mogłeś go zniszczyd, prawda? Adept z trzaskiem wsunął miecz do pochwy. Jego oczy patrzyły zimno i beznamiętnie spod czarnego zawoju. - Miejmy nadzieję, że nie będę musiał próbowad. Podszedł na skraj przepaści i Damien odważył się zrobid to samo. Przed nimi równinę przecinała rzeka, płynąc kanionem, który jak okiem sięgnąd tworzył liczne zakola. Na jego dnie błyszczała czarna woda, a otulające ściany gęste opary mgieł nie pozwalały dostrzec bliższych szczegółów. - Jest ich tu mnóstwo - oznajmił Tarrant. - Zmieniają tę równi nę w istny labirynt, w którym człowiek łatwo może utknąd. Do wschodu słooca, pomyślał Damien. W przypadku Tarranta wystarczyłoby to. - Mówiłeś, że byłeś już na Shaitanie. - Nie tą drogą. Skorzystałem z biegnącego pod moją fortecą tunelu, który wyprowadził mnie na znacznie łatwiejszy teren. - Pokręcił głową, wyraźnie rozczarowany. - Miałem nadzieję, że te kaniony będą widoczne z góry i zdołam naszkicowad trasę, zanim tu zejdziemy. Jednak -jak sam mogłeś zauważyd - nic nie było widad. -1 co teraz? Tarrant, mrużąc oczy, spojrzał w dal, jak człowiek patrzący pod słooce. - Mogę dostrzec pewną prawidłowośd. Może to wystarczy, że by znaleźd drogę. Może. Jak długo trwa dzieo o tej porze roku - dziesięd godzin, jedenaście? Nie dośd długo, by przedostad się przez tak skomplikowany labirynt. Damien spojrzał na gorejący w oddali Shaitan - znajdujący się nie tak daleko od nich, ale równie nieosiągalny, jakby wznosił
się na innej planecie - a potem znów w mroczną przepaśd. - A może przejdziemy tędy? zapytał. - Wiem, że to trudna 337
wspinaczka, ale jesteśmy do niej przygotowani, a poza tym to i tak lepsze niż próba obejścia rozpadliny. W odpowiedzi Łowca wskazał na coś w ciemności. Damien do- I piero po chwili dostrzegł, co mu pokazuje, a i wtedy nie od razu poznał, co to takiego. Potem zaklął pod nosem. Na dnie wąskiego kanionu bielały kości - wyraźnie dostrzegł trzy ludzkie szkielety. Strzępy ubrao i mięsa nadal oblepiały ich górne części ciał, lecz nogi były zupełnie odsłonięte, świecąc gładkimi i białymi jak śnieg piszczelami. Ujrzał pasma mgły, snujące się wśród tych kości, niczym robactwo na ścierwie. Zastanowił się i zaryzykował: - Kwas? Tarrant kiwnął głową. - Oddech Shaitana jest trujący, tak samo jego krew. A przynaj mniej tak głosi legenda. Powinni w nią uwierzyd. - Czy wszędzie tutaj woda ma takie właściwości? Adept przytaknął. - Deszcz wymywa kwas z chmur popiołu, więc cała ziemia jest nim nasiąknięta. Dlatego prawie nie ma tu śladów życia... a w zasadzie normalnego życia. - Szambo. Wargi Łowcy rozciągnął nikły uśmiech. - Dobrze powiedziane, Vryce. Jak zwykle. - Rozejrzał się na boki, a potem wskazał w lewo. Spróbujemy? - Jeśli powiesz mi, że opierasz się na czymś więcej niż na domysłach rzucił Damien. - W przeciwnym razie lepiej ruszajmy do tego twojego tunelu i spróbujmy tamtędy dostad się do Shaitana. - Mój dar nam pomoże, przynajmniej przy najbliższych przeszkodach. - Zademonstrował to, wyciągając urękawiczoną dłoo do Da-miena. Łącząca ich więź rozbłysła płomieniem. Teraz Damien ujrzał prądy fae ziemi, przepływające do wylotu kanionu, oraz ich odbicie w wiszących nad nimi oparach mgły. Jak widzisz. - W oddali widad było załom kanionu, za którym łagodniejsze zbocze mogło prowadzid na równinę. - Niestety, droga stąd do mojego tunelu wcale nie jest łatwiejsza. Tak czy inaczej, ryzykujemy... Nie dokooczył myśli. Nie musiał. Tak czy owak, naszym największym
zmartwieniem jest Calesta. On może sprawid, że będziemy widzieli kaniony tam, gdzie ich nie ma, albo wpadniemy w przepaśd, myśląc, że to równy teren... 338
Nie, przecież Karril obiecał, że ochroni ich przed czymś takim. Gdyby tylko ten ich sprzymierzeniec nie ograniczył się tylko do takiej pomocy! Najszybciej, jak mogli, ruszyli wzdłuż skraju przepaści, czasem korzystając ze światła lampy, a czasem, kiedy mgła rozchodziła się i pozwalały na to chmury, przy krwawoczerwonym blasku Shaitana. Wszędzie wokół pojawiały się i znikały widmowe postacie i raz po raz Tarrant wyprowadzał Damiena poza zasięg tych, które podchodziły za blisko. Nazywał je cieniami. Odbiciami zmarłych. Damien dostrzegł jedno z obciętą głową i inne, broczące widmową krwią z odrąbanych rąk i nóg. Najczęściej wydawały się bardziej spłoszone niż niebezpieczne, jak przystało duchom pamiętającym zaledwie jeden moment swego doczesnego życia, lecz niektóre były wyraźnie wrogo nastawione do żywych ludzi i chod nie interesowały się Tarrantem, to najwyraźniej uważały Damiena za zwierzynę. Łowca nieraz musiał je odpędzad i w pewnej chwili, gdy jakaś nieszczęsna istota z rozłupaną czaszką postanowiła wyładowad swój gniew na byłym kapłanie, Tarrant wyjął z pochwy miecz i błysnął zimnym ogniem. Damien miał wrażenie, że bryla lodu rąbnęła go w brzuch. Oszołomiony, spazmatycznie łapiąc ustami powietrze, o mało nie runął na dno kanionu. - Co to było, u licha? - zapytał, gdy Łowca w koocu schował miecz. Wrogo usposobione widmo czmychnęło przynajmniej jedno zagrożenie mniej. - Nie pamiętam, żeby twój miecz tak na mnie działał. - Tutejsze prądy są jak krzywe zwierciadło, odbijające i wypaczające każdą Sztukę. Dlatego staram się jej nie używad - wyjaśnił adept. - Ani żadnej innej magii. .Po prostu wspaniale, pomyślał Damien, usiłując złapad oddech. Jeszcze jeden powód do zmartwienia. Tarrant co pewien czas z niemal rozpaczliwym skupieniem spoglądał w niebo i na ziemię. Damien wiedział, że adept szuka wokół jakichś anomalii - obojętnie jak drobnych i pozornie nieistotnych które ostrzegłyby, że Calesta znów otacza ich swoimi iluzjami. Jednak za każdym razem Tarrant tylko w
milczeniu potrząsał głową i kontynuował marsz. Czy te kaniony były prawdziwymi przepaściami, czy też złudzeniami mającymi ich zwieśd? Jak łatwo byłoby Caleście nakłonid ich do zboczenia z właściwej drogi lub skierowad w ślepy zaułek! Nawet jeśli wytwarzane przez demona iluzje nie były doskonałe w każdym szczególe, to i tak żaden człowiek nie był w stanie tego zauważyd. Nawet Tarrant. 339
Jeśli tak, to jesteśmy zgubieni. Nie odważył się spojrzed Tarrantowi w oczy, lecz dzięki wzmocnionej więzi, jaka ich łączyła, wyczuwał jego narastający strach. Dorównujący lękowi. Jeżeli nie znajdziemy jakiegoś sposobu na odróżnienie iluzji od rzeczywistości, nie mamy żadnych szans. Stojąc u boku Tarranta, spoglądał na rozległą dolinę, na przekór faktom żywiąc nadzieję, że swymi nie wyostrzonymi zmysłami odkryje jakiś szczegół przeoczony przez adepta. Jednak każdy kanion wydawał się najzupełniej rzeczywisty, a rozrzucone tu i tam na ich dnie - a nawet na krawędzi - kości wymownie przypominały o zabójczych właściwościach tej krainy i okropnym losie przechodzących tędy wędrowców. W koocu, znużeni, zatrzymali się, by odpocząd. Damien wyjął z plecaka skibkę chleba i przeżuł go na sucho, starając się nie odsłaniad twarzy bardziej, niż musiał. Tarrant nie jadł i nie pił, tylko wpatrywał się w otaczającą ich ciemnośd, jakby mógł w niej znaleźd jakąś odpowiedź. Dzięki łączącej ich więzi Damien wyczuwał stan jego umysłu, co wcale go nie uspokajało. W koocu adept oznajmił: - Zamierzam użyd Sztuki. Nie ma innego wyjścia. Odruchowo spojrzał w niebo. Chmura popiołu nad głową do ostatniej chwili nie pozwoliłaby mu dostrzec nadchodzącego świtu. - Zaklęcie wyszukujące? Łowca pokręcił głową. - Nasz wróg zbyt łatwo mógłby je zmienid. Pamiętasz, co zrobił w Seth? A poza tym, w tym miejscu nie można polegad na żadnym rodzaju Sztuki. Na tej samej zasadzie, na jakiej muzyka symfoniczna przestaje byd melodyjna w sali, w której jest sitoy pogłos. Nie, to musi byd Sztuka w czystej i nieskomplikowanej formie: prośba do fae, żeby wspomogła naszą misję w jakikolwiek sposób. Jeden akord, jasny i prosty. - Nie brzmi to zachęcająco. - Zapewniam cię, że wszelkie inne próby są skazane na niepowodzenie. - A skąd wiesz, że Calesta nie zmieni i tego zaklęcia? Łowca zawahał się. Przez moment, tylko przez moment, więź
między nimi zaczęła pulsowad nową energią i Damien poczuł, jakie emocje targają neohrabią. Strach, mroczny i duszący. Trudno było uwierzyd, że mógł dusid w sobie takie uczucie i niczym tego nie zdradzid. - Na pewno będzie próbował przyznał. - A my aż nazbyt dobrze 340
wiemy, jak zręcznie potrafi to robid. Jeśli jednak mój plan się powiedzie, dostarczy nam narzędzie, nad którym Calesta nie ma władzy. - Jakie mamy szanse? Wyblakłe oczy napotkały jego spojrzenie. W głosie adepta nie było cienia strachu. - Większe niż gdybyśmy nic nie robili. Sztuka. W innych okolicznościach Tarrant użyłby jej bez namysłu, może zmrużywszy oczy w szczególnie trudnym przypadku, ale teraz... Damien widział, jak adept się koncentruje, zamykając oczy, i przeraził się implikacjami tego faktu. Potem Tarrant wyjął miecz z zabezpieczonej zaklęciem pochwy i związana z ostrą stalą fae groźnie zamigotała w krwawym blasku Shaitana. Damien wyczuł, że zaklęcie nabiera kształtu, i przygotował się na uderzenie zimnej mocy, lecz ta, która w następnej chwili przeniknęła jego ciało, była mu zupełnie nie znana. Była to siła jednocześnie mrożąca i paląca, pod wpływem której zadrżał, jakby w jego żyły wlał się płynny ogieo. Tarrant wcale nie musiał mu mówid, że nie był to tylko efekt użycia Sztuki: ten żar najlepiej świadczył o tym, że zadziałała tu również inna moc. Tarrant wezwał fae, a ta odpowiedziała mu jak lustro w gabinecie śmiechu. Jeśli Bóg da, zniekształcenie będzie niewielkie. Jeżeli Bóg da, to nie wywołają czegoś jeszcze gorszego niż to, z czym już mają do czynienia. Tarrant skooczył, wepchnął miecz do pochwy i zimny ogieo zgasł. - Czy myślisz... - zaczął Damien, lecz Łowca uciszył go machnię ciem ręki. Był tak spięty, że Damien odwrócił się, żeby na niego nie patrzed i nie powiększad swego niepokoju. Miał dośd własnych obaw. Nagle coś poruszyło się w otaczającej ich mgle. Zobaczył, że Tarrant robi krok naprzód, a potem się zatrzymuje. Cieo? Złudzenie? A może coś innego? Pasma srebrzystej mgły splatały się i gromadziły, powoli przybierając ludzką postad. Czy była to odpowiedź fae na ich wezwanie, czy po prostu jeszcze jeden żywy trup, zwabiony ich rozpaczliwym wołaniem? Gdy ten kształt z wolna wyłonił się z mgły, Damien zobaczył, że ma postad kobiety, która za życia musiała byd piękna, gdyż nawet po śmierci jej twarz zachowała ślady dawnej urody...
Nagle Tarrant jęknął i zatoczył się w tył, jak uderzony pięścią. Ten jęk zdradzał potworny strach, jakiego Damien jeszcze nigdy nie słyszał w głosie neohrabiego. Były kapłan na moment skamieniał z wrażenia. Potem zrobił krok naprzód, jakby chciał... Co? Bronid adepta? Postad stała tak blisko, że mógł dokładnie się jej przyjrzed. 341
Kobieta była szczupła i zgrabna, miała gęste włosy, które nadal zachowały kolor, jaki miały za jej życia - złoto-rudy. Wielkimi oczami tak uważnie spoglądała na Tarranta, że nie ulegało wątpliwości, iż go znała. Czyżby jedna z jego ofiar? Jej usta były pełne i lekko uróżowane, a wydawały się tak realne, że Damien był gotów uwierzyd, iż oddychają i należą do żywej istoty. Miała na sobie długą, jasną suknię z cienkiej wełny, a na niej... Zmrużył oczy, usiłując skupid wzrok. Fałdy tej sukni lekko falowały, jakby na wietrze, i czasem wydawały się białe, a czasem... Dostrzegł zmianę barwy i próbował skupid na niej wzrok... Zobaczył cienkie strużki czerwieni między fałdami sukni i szkarłatną lamę na wysokości serca. - Almea - wyszeptał Tarrant. I Damien zrozumiał. Dobry Boże. Zrozumiał wszystko. - To twoja żona? - Nie. - Łowca pokręcił głową. - To nie jest moja żona. Jej cieo, stworzony przez miejscowe prądy. Nie ona. Spojrzał na widmową postad, a potem znów na Tarranta. Trudno było powiedzied, które z nich dwojga jest bledsze. - Może został sformowany w odpowiedzi na... - Nie! - Postad ruszyła w kierunku Tarranta, który pospiesznie się cofnął. - To iluzja stworzona przez Calestę. Z pewnością. Albo prawdziwy cieo, przywołany przez naszą obecnośd. Mój Boże -wyszeptał drżącym głosem. - Jeżeli tak... - To twoja żona, Geraldzie. - Ona nie żyje! - Przez moment Damien wyraźnie widział całe jej ciało: zakrwawione, pokaleczone, pocięte nożem szaleoca... a potem znów spowiła je biała szata i jedynym śladem cierpienia był ból w jej oczach. - Almea Tarrant taka, jaką była w ostatnich chwilach życia, nie pamiętająca niczego, co było wcześniej! Nie mająca żadnych wspomnieo, które mogłyby ukoid jej strach, gdy... gdy... Cieo zatrzymał się. Obserwował go. - Nie sądzę, by pojawiła się, żeby cię skrzywdzid - zaryzykował Damien. - A po co by tu przyszła? Pamiętaj o tym, co ja jej uczyniłem, Vryce!
Ona czeka, pomyślał Damien. Spodziewa się czegoś. Czego? - Wezwałeś ją na pomoc podsunął. - Zamęczyłem ją - szepnął neohrabia. Patrzyła. Czekała. Nie była już jego żoną, lecz fragmentem bytu. 342
Jedną chwilą krótkiego życia, zamrożoną w czasie przez magię tego miejsca. Damien zaczerpnął tchu i starając się zachowad spokój, rzekł: - Ona jest tu pierwszym cieniem, który nas nie napastuje. Mo że to coś oznacza. Tarrant milczał. Postad odwróciła się. Nie pokazała im pleców, ale powoli zaczęła się oddalad. W jej oczach nie było nienawiści, pomyślał Damien, ani gniewu, jedynie przeogromny ból. I może coś jeszcze... coś więcej. - Bardzo cię kochała - zauważył. Tarrant wzruszył ramionami; - Ta zjawa nie wie co to miłośd. Przystanęła. Czekała. Na nich. - Geraldzie - zaczął ostrożnie Damien, dobierając słowa. - Myślę, że ona chce, byśmy poszli za nią. - Dlaczego? Chce nam pomóc? Raczej zamierza wciągnąd mnie w pułapkę... Były kapłan spojrzał cieniowi w oczy i dostrzegł palący się w nich błysk życia. - Nie sądzę powiedział cicho. Tarrant spojrzał nao ze zdumieniem. - Dlaczego? - zapytał ochrypłym głosem. - Dlaczego miałaby mi pomóc po tym, co jej zrobiłem? - Może chce, żebyś poniósł za to karę. Mówiłeś, że zapewne umrzesz na stoku Shaitana, prawda? Może chce poprowadzid cię na śmierd. Damien westchnął. Jak miał wyrazid następną myśl, żeby zaakceptował ją Łowca? - A może w tej ostatniej chwili życia chciała cię uratowad. Może zobaczyła, że człowiek którego poślubiła, oddał się złu tak strasznemu, że jej słowa, jej miłośd, nie mogły go ocalid... a teraz ma jedyną szansę odkupienia. Pierwszą od wielu wieków. - Odczekał chwilę, a potem powiedział łagodnie: - Znałeś ją, Geraldzie. Ty mi powiedz. Cieo czekał. - Jeżeli ona jest złudzeniem... zaczął Tarrant. - Nie jest. - Skąd możesz mied tę pewnośd? - Ponieważ nie sądzę, by Calesta, pomimo całego jego sprytu, stworzył to. - Damien wskazał na postad. Czyżby uśmiechnęła się smutnie w odpowiedzi? - Odbicie bólu, tak,
może nienawiści, a z pewnością żądzy zemsty. Takie uczucia on rozumie. A inne? 343
Czytając w jej oczach, Damien zadrżał. Boże, cóż to musiała byd za kobieta. - Calesta nic nie wie o ludzkiej miłości: jak mógłby tak dokładnie ją imitowad? Łowca spojrzał na niego. W jego szarych oczach malował się taki strach i udręka, że Damien z trudem wytrzymał to spojrzenie. - Czy to właśnie w niej widzisz? zapytał. - Między innymi - rzekł cicho. Dostatecznie wyraźnie, by przypuszczad, że ona może nas zaprowadzid tam, dokąd chcemy dojśd. A poza tym nie mamy wielkiego wyboru, prawda? Chyba że chowasz w rękawie jakiegoś asa, o którym mi nie powiedziałeś. -Nie. - A zatem? Przez długą chwilę neohrabia stał jak wryty. Damien czekał. Ona też. - Dobrze - powiedział w koocu ledwie słyszalnym szeptem. Dobrze. Odwrócili się do stojącej opodal zjawy i zobaczyli, że odeszła kilka kroków. Damien zaczekał, aż Tarrant ruszy w jej stronę, a potem poszedł za nim. W jego sercu budziła się nadzieja, a jednocześnie obawa. Cieo Almey Tarrant będzie niewrażliwy na wytwarzane przez Calestę iluzje - Iezu nie miał władzy nad wytworami fae. Co oznaczało, że idąc za nią, zapewne będą mogli ominąd prawdziwe przeszkody, nie fatygując się unikaniem tych, których w rzeczywistości nie ma. Jeśli tylko ona zechce. W tym sęk. Patrząc na nią, widząc, jak ta widmowa postad snuje za sobą pasma białego dymu, natychmiast pochłaniane przez wszędobylską mgłę, modlił się, żeby dobrze odczytał jej zamiary. Jeśli się pomylił, nie było nadziei... Wyprowadziła ich z kanionu na rozległą równinę, na której jeden kilometr niczym nie różnił się od drugiego. Damien nerwowo zerknął na Tarranta, lecz z jego wyrazu twarzy nie zdołał wyczytad, czy adept znalazł jakiś punkt orientacyjny. Wkrótce zamknęła się wokół nich mgła, spowijając obu tak gęstą zasłoną, że widzieli nie dalej jak na kilka kroków. W tym oparze poruszały się jakieś dziwne stwory, na pół sformowane cienie krążące wokół jak ławice ryb, ale nie podchodzące zbyt blisko. Czy reagowały na moc Tarranta, czy tej
kobiety? Czy cienie respektowały swoje terytoria, tak że inne nie będą ich niepokoid w jej obecności? Zdrętwiał na widok jakiejś istoty o czerwonych ślepiach, która zdawała się zmierzad wprost na 344
niego, ale zaraz rozwiała się jak dym. Na razie, z jakiegoś powodu, chyba byli bezpieczni. Jeśli Bóg da, tak pozostanie. Krok za krokiem, kilometr za kilometrem, podążali za cieniem Almey Tarrant po zatrutej ziemi. Omijając sterczące i poczerniałe skały, depcząc rzadką i ostrą trawę, obchodząc jeziorko, którego powierzchnia dymiła jak bliska wrzenia ciecz. Wokół unosił się odór zgnilizny, czasem mdląco słodki, ale zawsze z domieszką drażniących wyziewów siarki. Bogu dzięki za magiczne szale Tarranta, które zdawały się zatrzymywad najbardziej toksyczne opary. Damien co pewien czas sprawdzał, czy zawój znajduje się na swoim miejscu. Wystarczająco często podróżował po wulkanicznych terenach, by wiedzied, jak szybko działa trucizna wchłonięta przez płuca, i tym bardziej był wdzięczny Tarrantowi, że przygotował się na taką ewentualnośd. Uda się nam, pomyślał, chociaż nogi bolały go już od wspinaczki. W ustach zaschło mu z pragnienia i wiedział, że powinien coś z tym zrobid. Nie zwalniając kroku, z trudem wyjął manierkę i zdołał ją odkorkowad, lecz gdy uniósł zawój, by przyłożyd ją do ust, wiatr nagle dmuchnął mu w twarz chmurą siarkowych oparów. Zanim się zorientował, wciągnął je do płuc i chociaż natychmiast opuścił zawój, dostał okropnego ataku kaszlu i przez chwilę nie mógł zrobid ani kroku. Kaszel wstrząsał nim raz po raz i Damien mógł się tylko modlid, żeby tamci zaczekali, aż mu przejdzie. Czy cieo Almey obchodziło to, czy Damien dotrze do Shaitana, czy też interesował ją wyłącznie los męża? Myśl, że mógłby zostad tu sam, była naprawdę przerażająca. Kiedy rozjaśniło mu się w oczach, z ulgą zobaczył, że Tarrant i zjawa czekają na niego. - Możesz pid przez zawój powiedział Łowca. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Damien zrobił to, kiedy tamci ruszyli dalej. Skrzywił się, czując na języku smak jakiegoś środka chemicznego. Dzięki, że powiedziałeś mi w porę. Potem dotarli do miejsca, gdzie kanion przecinał ścieżkę, zagradzając im drogę. Głęboki, o pionowych ścianach, odcinał im dostęp do krainy na prawo, zmuszając, by skręcili w
lewo, jeśli chcieli iśd dalej. Jednak cieo Almey nie poszedł tamtędy. Wcale się nie ruszał. Stał na krawędzi przepaści, jakby oceniając jej głębokośd, a potem spojrzał na nich. Tylko przez chwilę. Następnie zrobił krok naprzód, w bezdenną przepaśd. Dobry Boże... 345
Zawisła nad pustką, stawiając stopy w powietrzu, jakby kroczyła po stałym gruncie. Od drugiego brzegu kanionu dzieliło ją co najmniej sześd metrów, lecz ona wcale nie spieszyła się, by tam dojśd. Spokojnie, jakby stąpała po ziemi, wyszła na środek rozpadliny, a potem zatrzymała się i obejrzała. Po chwili, kiedy nie ruszyli się z miejsca, wyciągnęła szczupłe ramię, przyzywając ich. - Jeśli ona jest złudzeniem... - zaczął Tarrant. - To nie może zabid nas w ten sposób. Nie pamiętasz? Karril obiecał. - Karril obiecał, że nie zabije nas Calesta Nie przypominam sobie, żeby mówił coś o mojej żonie. Czekała w milczeniu. Bez jej pomocy nie zdołają stąd wyjśd. - Posłuchaj - rzekł w koocu Damien. - Ona nie ma żadnego po wodu, aby nienawidzid mnie, prawda? A zatem pójdę pierwszy. Je śli to pułapka zastawiona na ciebie, to może... - Nie dokooczył zda nia. Może ulituje się nad niewinnym i ostrzeże mnie, zanim runę w przepaśd. - Może tak będzie dobrze - dokooczył niezręcznie. Podszedł do krawędzi przepaści, spojrzał w nią... i oderwał wzrok od tego widoku, kierując go na postad. Z jej twarzy nie był w stanie odczytad jej zamiarów ani tego, jak daleko mogła się posunąd, by zwabid Tarranta w przepaśd. W koocu zaczerpnął tchu i zrobił krok. Idąc, nie odrywał od niej spojrzenia, a strach zimną dłonią ściskał mu serce. Przeszedł kilka metrów do miejsca, gdzie zaczynała się przepaśd, i zrobił krok, chociaż pod nogami miał pustkę, a instynkt samozachowawczy rozpaczliwie nakazywał mu odskoczyd w tył, dopóki jeszcze może... Damien wiedział jednak, że tak zareaguje jego umysł na stworzoną przez Calestę iluzję i nie usłuchał. Z zamkniętymi oczami i perlącym się na czole potem, przeniósł cały ciężar ciała na tę jedną nogę. I nie spadł. Dzięki Bogu, nie spadł! Zrobił następny krok, potem jeszcze jeden. Powoli oddychając, otworzył oczy i spojrzał w dół. Widok zaparł mu dech. Odwrócił się do czekającego Tarranta i spróbował przywoład na usta uśmiech. - No jak? Idziesz? Łowca zawahał się, a potem
podszedł do krawędzi. Damien widział, jak neohrabia walczy ze sobą, tak jak przed chwilą on, a potem - blady jak chusta - stawia krok w pustkę. Jednak nie spadł, tak samo jak Damien, i niebawem obaj szli po tak skutecznie ukrytej przed ich oczami ziemi, mając pod nogami stworzone przez Calestę złudzenie. 346
- Najwyraźniej nie zapomniał o nas szepnął Łowca. Cieo Almey wiódł ich dalej, coraz głębiej w labirynt mgły i oparów. Ominęli jeden kanion, skręcili przed innym i dotarli do następnego, przez który przeprowadził ich cieo. Tym razem poszli za nią bez wahania. Przez ile godzin wpatrywali się tylko w tę zatrutą ziemię i jej zmutowane rośliny, roztaczające obrzydliwe zapachy, jakby w odpowiedzi na dotknięcia ich stóp? Damien miał wrażenie, że teren zaczął się wznosid. Jak daleko od szczytu wulkanu zaczynało się zbocze? Bolały go nogi i pomimo Tarrantowego filtra gardło piekło go od siarkowych oparów. Modlił się, żeby do szczytu nie było daleko, chociaż dobrze pamiętał wygląd tego stromego stożka i wiedział, że zanim tam dotrą, nogi będą go bolały o wiele bardziej. Nagle ujrzeli przed sobą skalną ścianę, a Almea weszła w nią i zniknęła. Obaj wędrowcy spojrzeli po sobie, a potem Damien poszedł za nią, wstrzymując oddech. Przez chwilę wydawało mu się, że naprawdę wszedł w skałę, lecz to wrażenie zaraz minęło. Złudzenie również prysło i ujrzeli rozciągającą się przed nimi równinę oraz czekającą w pobliżu Almeę. - Sądzę, że znaleźliśmy sobie dobrego przewodnika - szepnął Damien. Przysiągłby, że Tarrant uśmiechnął się, chociaż słabo. Potem weszli na nierówny teren i musieli zwolnid tempo marszu: cieo poruszał się dośd szybko, ale nie oddalał od nich. Damien miał wrażenie, że wyczuwa narastające wokół napięcie - może Calesty? Jeśli Iezu naprawdę obawiał się tego, że Tarrant dotrze do Shaitana, to teraz z pewnością wpadł w panikę. Co powiedział Łowca? Że oprócz iluzji te demony nie dysponują inną mocą? A teraz Calesta nie mógł użyd jej przeciwko nim. Dobry Boże, może jednak im się uda! Łagodne zbocze zmieniło się w stromy stok, a marsz we wspi naczkę. Przez cienki zawój Damien wyczuwał gryzącą woo siar kowych oparów Shaitana, paskudny odór snujących się wulka nicznych gazów. Fontanny ognia przegradzały im drogę, syczące lub ryczące, a czasem płonące w upiornej ciszy. Przeważnie omi jali je, ale czasem przez nie przechodzili.
Wszystkie wydawały się 1 jednakowo gorące. W pewnej chwili Damien zauważył, że palą mu się spodnie i czując oblewający nogi żar, o mało nie rzucił się pę dem do najbliższego skrawka chłodnej ziemi, żeby potoczyd się po niej, gasząc płomieo. Jednak ona nie biegła, więc on też tego nie zrobił i po kilku minutach - gdy tylko Calesta zrozumiał, że 347
i ten podstęp się nie powiódł - ta wizja zniknęła jak poprzednie, pozostając tylko wspomnieniem. Damien z trudem łapał oddech, a serce waliło mu tak mocno, że zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Ziemia drżała, jak podczas trzęsienia, lecz nie były to spazmatyczne ruchy tektoniczne, nieustanne wibracje. Powodowały zawrót głowy, sprawiając dziwne wrażenie, że wszystko wokół niego i pod nim jest płynne i niestałe. Pnąc się w górę, czuł smród zastygającej lawy, na szczęście niezbyt blisko miejsca, gdzie się znajdowali. Jak wysoko musi wspiąd się Tar-rant, żeby zrobid to, po co tu przyszedł? Nagle obeszli spory głaz i ujrzeli cienki strumieo lawy, zagradzający im drogę. Spływała po zboczu góry najwyżej dziesięd metrów dalej i chociaż była wystarczająco wąska, aby ją przeskoczyd, Damien nie był pewny, czy ma na to ochotę. - Jest tu inna droga? - zapytał zjawę. Lekko obróciła się do niego, spojrzała mu w oczy, a potem znów odwróciła się w kierunku lawy i ruszyła. On nie poszedł za nią. - Vryce? Jej oczy. Spojrzał w nie tylko przez chwilę, ale to wystarczyło, żeby zaczął drżed. - Są inne - szepnął. Spojrzał na strumieo lawy, znajdujący się tak niebezpiecznie blisko, i zaczął się cofad. - Zgubiliśmy ją... Zjawa odwróciła się do nich. Na pozór wyglądała tak samo jak przedtem, lecz rzeczywiście zaszła w niej jakaś zmiana Zniknęła ta odrobina łagodności, jaką Damien wyczuł za ogromnym cierpieniem Ten cieo uczucia nie będącego nienawiścią. To coś, co Damien uznał za miłośd... - Niech to szlag! - syknął. Kiedy zgubili prawdziwą? Gorączkowo rozejrzał się wokół, jakby w nadziei, że czeka za nimi, ale ujrzał tam tylko usiany kamieniami stok. Kiedy i jak Calesta podstawił im sobowtóra? Wystarczył moment nieuwagi, o jaki nietrudno było w tej krainie, gdzie niebezpieczeostwo zdawało się kryd za każdym głazem. - Jeśli potrafi ją ukryd, to nie zdołamy jej odnaleźd. - W głosie Tarranta Damien usłyszał wywołane długotrwałym stresem znużenie. Będziemy musieli iśd dalej sami. - Nie. Nie możemy. - Przypomniał sobie wszystkie przeszkody, jakie przeszli, ominęli lub po prostu
zignorowali. - Bez niej nie mamy szans. Myśl, człowieku, myśl! 348
- Jakie są granice jego mocy? zapylał. Myśl! To coś, co nie było Almeą, obserwowało zastanawiającego się Tarranta. - On potrafi tworzyd obrazy, które wydają się rzeczywiste. Mo że sprawid, że nie będziemy dostrzegad tego, co istnieje naprawdę. W pewnym stopniu może oddziaływad na zmysły - stąd wrażenie ciepła lub spadania, kiedy walczyliśmy z tworzonymi przez niego iluzjami - lecz w niewielkim zakresie, inaczej po prostu obezwład niłby nas bólem. Zmysły. Kluczowe słowo. Czy między Tarrantem a cieniem jego żony istniała jakaś więź, dzięki której mogliby ją odnaleźd? Najwidoczniej Łowca pomyślał o tym samym, gdyż pokręcił głową. - Może gdyby naprawdę była moją żoną. Musisz jednak pamię tad, że to nie jest kobieta, z którą żyłem. To wytwór fae, zawierający nie więcej prawdziwej Almey Tarrant niż jej odbicie w lustrze. Wierz mi - dodał - w tych okolicznościach wolałbym, żeby było inaczej. A więc to im nie pomoże. Damien rozpaczliwie rozejrzał się wokół, jakby szukał pomysłu na nową linię ataku... i znalazł ją. Płynęła, dymiąc, nie dalej niż cztery metry od jego nóg. - Zatem równie dobrze możemy iśd naprzód. - Serce waliło mu jak młotem, gdy ruszył w stronę strumienia lawy, ale wiedział, że nie śmie się zawahad. - Bez cienia twojej żony i tak jesteśmy już martwi, prawda? Od lawy dzieliły go już tylko trzy metry i czuł smród gazów unoszących się z sykiem z jej powierzchni. - Tym razem Calesta prawie nas zabił, ukrywając ją, więc dla czego nie zaryzykowad? Wejdź w to, nakazywał swemu ciału. Nie przejmuj się tym, czy jest realne. Po prostu to zrób. Już tylko krok dzielił go od strumienia lawy, gdy coś go powstrzymało. Dzięki Bogu. Pozwolił, by odepchnęło go od stopionej skały, a potem uniósł rękę, żeby otrzed pot z czoła. Zdołał tylko przycisnąd zawój do wilgotnej skóry. - Prowadzisz niebezpieczną grę - warknął Karril. Damien
z trudem uśmiechnął się. - Ja tylko wziąłem cię za słowo. Iezu chwycił go za ramię i pociągnął z powrotem do czekającego Tarranta. - Tam - powiedział niechętnie. - Jak obiecałem. 349
Prawdziwy cieo Almey stał za nimi, dobrze widoczny, jakby nigdy żadna magia nie skrywała go przed ich oczami. Jej sobowtór zniknął, a może stał się niewidzialny - skutek był taki sam. - Naprawdę wszedłbyś w to? zapytał Karril. Damien nie odpowiedział. W koocu demon westchnął. - W porządku. Jak chcesz. - Zerknął na Tarranta i z nikłym uśmiechem dodał: - Przypomnij mi, żebym nigdy nie grał z nim w pokera. - A ty mi - mruknął Łowca i po jego twarzy również przemknął słaby uśmiech. Ruszyli w górę zboczem, Almea raźnie, oni dwaj z trudem. Karril pozostał z nimi, co trochę zdziwiło Damiena, lecz gdy zapytał demona o powód, usłyszał tylko szorstką odpowiedź: - Ktoś musi trzymad was z dala od kłopotów. Zwyciężyliśmy, pomyślał. Jednak na razie zdołali tylko dotrzed do celu podróży. Przed nimi był Shaitan i próba tak straszna, że żaden człowiek nie zdoła jej przeżyd. Pięli się do góry. W niektórych miejscach skała drżała tak nieznacznie, że nie słyszeli głuchego pomruku, tylko wyczuwali go pod nogami; w innych dygotała jak podczas prawdziwego trzęsienia ziemi i Damien szczękał zębami, wchodząc coraz wyżej po nierównym zboczu. Chwilami miał wrażenie, że cała planeta zaraz rozpadnie się pod ich nogami. Głęboko oddychając z zamkniętymi oczami, musiał przywoływad na pomoc resztki samokontroli, żeby ignorowad to uczucie. Cieo czekał. A Karril szedł za nimi. Centymetr za centymetrem, metr po metrze, zbliżali się do celu podróży. W koocu dotarli do miejsca, gdzie Karril kazał im przystanąd. Cieo Almey usłuchał go skwapliwie, więc Damien i Tarrant poszli za jej przykładem. Teren był tu tak stromy, że ledwie zdołali ustad, przytrzymując się popękanych pagórków zastygłej lawy. - To koniec! - zawołał Karril w otaczającą ich mgłę. - Nie zdo łałeś ich powstrzymad przed przyjściem tutaj, a teraz nie możesz za pobiec temu, co chcą zrobid. Niech sami to zobaczą!
Damien miał wrażenie, że cały świat zastygł. Pomruk wulkanu, trzask i syk pobliskich potoków lawy, łomot jego własnego serca... Wszystko to ucichło na chwilę, jakby w oczekiwaniu. Potem, powoli, mgła wokół nich zaczęła rzedną. Biały dym zmienił się w cienkie pasma, a te z kolei w powietrze, dostatecznie czyste, by można było zobaczyd cały stok góry. Damien rozdziawił usta i mocno oparł się o kamieo. Zauważył, 350
że Tarrant zareagował tak samo. Trzydzieści metrów niżej chmurki zbierały się wokół szczytu, niczym stado wielkich ptaków. Stok poniżej zdawał się ciągnąd w nieskooczonośd, aż - spękany i nierówny - daleko w dole rozpłaszczał się i łączył z dnem doliny. Czy naprawdę wdrapaliśmy się tak wysoko? - dziwił się Damien. Z trudem mógł w to uwierzyd, chociaż jego mięśnie potwierdzały ten wyczyn. Skierował spojrzenie w górę, ku wierzchołkowi wielkiego wulkanu. Po krótkiej wspinaczce mogli dotrzed do jego krateru, poszarpanej krawędzi obrysowanej pomaraoczowym blaskiem kotłującej się w Shaitanie magmy. Czarne chmury nad nim wydawały się wisied tak blisko, że mógłby ich dotknąd, a ich brzuchy migotały wszystkimi barwami odbitych ogni krateru oraz strumieni lawy. Cały nieboskłon, cały wszechświat zdawał się płonąd. Dzięki Bogu, że Almea poprowadziła ich od nawietrznej, gdyż wypluwane przez wulkan opary wyglądały na dostatecznie gorące i gęste, by udusid nawet czarnoksiężnika. Obejrzał się na Tarranta i ze zdumieniem ujrzał przy nim jeszcze jedną postad. Czarną, wyrazistą i... och, jakże znajomą. Instynktownie sięgnął po miecz, chociaż w głębi serca wiedział, że stal na nic się nie zda przeciwko temu demonowi. Po prostu zadziałał odruch. - Zrezygnuj z tego - rozkazał Calesta. Tarrant odwrócił się do niego plecami i ruszył w górę. Z krateru nad nimi zdawała się tryskad fontanna ognia, obsypując go gradem płonących kamieni. Szedł dalej. - Nie możesz mnie zabid! - wrzasnął demon. - Tylko stracisz życie i odrzucisz wiecznośd. Ja mogę dad ci to, czego pragniesz! Tarrant piął się dalej. Skalna bryła tuż przed nim pękła i ze szczeliny popłynął potok lawy, ale Karril zaklął, wymamrotał coś i strumieo ognia zniknął. - Myślę, że on ma już to, czego chciał - powiedział do brata bóg rozkoszy. - Pomimo twojej pomocy. Teraz na zboczu pojawiły się inne postacie, jedne ludzkie, inne nie. Kształty ze złota, dymu, we wszystkich barwach tęczy, które zebrały się na zboczu wulkanu, żeby
patrzed na wspinającego się Tarranta. Jedne były przezroczyste jak szkło i prawie niewidzialne dla Damiena Inne, podobnie jak Karril, wydawały się mied materialną postad i tylko niewielkie różnice budowy świadczyły o ich nieludzkim pochodzeniu. Była wśród nich istota o srebrzystym ciele, ani męskim, ani kobiecym, lecz łączącym najpiękniejsze cechy obu płci. 351
- Rodzina - powiedział Karril. I w odpowiedzi na nie zadane przez Damiena pytanie, dodał: - Nie będą się wtrącad. Teraz z krateru wydostało się coś, co nie było lawą, dymem ani żadnym innym wytworem wulkanu. Wir barw, które podświetliły od spodu chmury popiołu. Gąszcz obrazów, zmieniających się tak szybko, że Damien nie nadążał za nimi wzrokiem. Twarze, planety, bujne kwiecie, blask klejnotów... Takie obrazy i tysiąc innych wirowały w środku chmury światła, równie niematerialne jak iluzje lezu, równie ulotne jak sen. Damien miał wrażenie, że patrzy w wielkie lustro, które ukazuje mu fragmenty jego życia, bez ładu i składu: chaos świadomości. Poczuł nagły przypływ lęku, gdy pojął, co to oznacza. Modlił się, by Tarrant nie uniósł głowy i nie zobaczył tego widoku, który mógł odebrad mu resztki odwagi. -Czy to...?-jęknął. - Jak już mówiłem - w głosie Karrila Damien usłyszał napię cie. - Rodzina. Tarrant wspiął się najwyżej, jak mógł, nie powierzając ciężaru ciała kruchej skale, która mogłaby się zarwad. Z trudem wyprostował się i blask kreatora lezu, połączony z pomaraoczową poświatą krateru Shaitana, podświetlił jego postad blaskiem niemal równie jasnym jak słoneczny. - Posłuchaj, Calesto! - zawołał gromkim głosem. Widocznie dotarłszy do celu podróży, odzyskał siły. - Wiążę cię tą ofiarą. Zgodnie z rytuałem sięgającym pierwszych dni ludzkiej obecności na tej planecie. Czynię cię częścią mojego ciała, mojej duszy, nierozłącznym... - Idź do piekła! - wrzasnął demon. Łowca wyjął miecz i zimny ogieo rozbłysnął swym morderczym blaskiem. Przez łączącą ich więź Damien poczuł, jak Łowca sięga swoją wolą, wzmocnioną przez zimny ogieo, spotęgowaną przez paląca nienawiśd. Chodź do mnie, wabiła moc. Damien poczuł głód i okrucieostwo Łowcy. Biegł zamiast niego przez Puszczę i czul na wargach słodki strach kobiet Aromat gorącej krwi zaszumiał mu jak wino w głowie, aż musiał przytrzymad się skały, żeby nie upaśd. Radośd zabijania, przyjemnośd łowów, ekstaza zadawania bólu... Przepływały przez niego jak fale powodzi, ogarniając także demona, który nie był w stanie
oprzed się ich strasznej pokusie. Przyciągany nieodpartą siłą niespodziewanej uczty Calesta ruszył naprzód. Wokół krążyły setki postaci, ludzkich i nie tylko. Patrząc na to, Damien miał wrażenie, że matka lezu również to obserwuje, i rozpaczliwie modlił się, żeby nie zechciała się wtrącad. 352
- Przez tę ofiarę - oznajmił Łowca wiążę cię ze mną. Przy tych słowach wysoko uniósł miecz nad poszarpaną krawędź krateru. Straszliwy wybuch wstrząsnął wulkanem - tak potężny, iż Damien miał wrażenie, że ziemia zaraz rozstąpi mu się pod nogami. Jednak huk ucichł i przez głośne bicie swego serca słyszał syk lawy w oddali i stłumiony ryk ognia. Shaitan przyjął ofiarę Tarranta. Potem adept spojrzał mu w oczy tylko jemu - i były kapłan dostrzegł w nich lęk, jakiemu dorównywała tylko determinacja. - Musisz zrozumied, Vryce. Szczerze wierzę, że gdzieś, jakoś, znalazłbym rozwiązanie. Sądziłem, że w ciągu tego miesiąca, jaki mi pozostał, zdołam odkryd sposób, by zerwad pakt i przeżyd, znów oszukując śmierd... A zamiast tego dokonałem takiego wyboru. Po święcid życie w akcie najwyższego altruizmu. Poświęcid wiecznośd w obliczu czekającego mnie piekła. Wyciągnął rękę do Calesty i Damienowi wydawało się, że wargi adepta rozciągnęły się w uśmie chu. - Chodź dzielid je ze mną, demonie! I otworzył się na całą moc Shaitana, surową, krwawą siłę najstraszliwszych prądów Erny. Przez chwilę Damien widział świat jego oczami, czuł jego mękę, gdy fae ogarnęła go z rykiem, zbyt silna, by mogła ją wchłonąd dusza jednego człowieka... Całe zbocze góry rozbłysło oślepiającym żarem, który palił mózg, i Damien poczuł, jak dusza Łowcy zajmuje się żywym ogniem. Usłyszał jego przeraźliwy krzyk i zrozumiał, że udało się, że Calestę pochłonęła straszliwa moc złożonej przez Tarranta ofiary, że opłaciło się zaryzykowad... Och, Geraldzie. Ciało Łowcy leżało skurczone i nieruchome, i nie poruszyło się, kiedy spadły na nie drobiny płonącego żużlu. Wir barw, który unosił się nad kraterem, teraz wisiał nad nim, ale to nie miało już znaczenia. Łowca nie żył. Niech Bóg zmiłuje się nad tobą, modlił się Damien. Niechaj uzna ten dzieo za zadośduczynienie innych dni twego życia i zdoła ci wybaczyd. Niech zważy w Swym sercu, iż od tej pory każde pokolenie Jego ludu będzie szczęśliwsze dzięki twojej ofierze...
I nagle nie mógł już tego znieśd. Osunął się na drżącą ziemię, skrył twarz w dłoniach i otworzył bramy, które tak długo broniły go przed lękiem i smutkiem. Nieważne, że Iezu zobaczą, jak płacze. Nieważne. Oni też zapłakaliby, gdyby rozumieli. Każdy by zapłakał. Na wschodzie wstawał nowy dzieo.
37 ie dam rady, rozpaczał Andrys. Przerwali marsz, żeby się posilid i T> nakarmid konie. Uczestnicy ekspedycji próbowali odpocząd, żeby nabrad sił do dalszego marszu. On nawet nie mógł udawad, że to robi. Jak tu odpoczywad, gdy w czaszce tłuką się wszystkie demony piekieł? Przez długą chwilę nie zsiadał z konia i chociaż Zefila oraz kilka innych osób obrzucało go podejrzliwymi spojrzeniami, nikt go nie niepokoił. Potem podszedł do niego Patriarcha, który jak zwykle nic nie powiedział - jak zawsze, niczego nie musiał mówid -ale Andrys zaczerwienił się i w koocu zsiadł. W przeciwnym razie musiałby wyjaśnid, że mdli go na samą myśl o stąpaniu po Puszczy. Krzywiąc się przy każdym kroku na tej przeklętej ziemi i usiłując ukryd strach, poszedł do miejsca, gdzie wydawano racje żywnościowe. Skąd oni mogli wiedzied, czym naprawdę jest Puszcza i jak na niego wpływa? Jak miał im wyjaśnid, że nie jest to tylko las drzew, ani nawet skomplikowany ekosystem, lecz jedna istota, żyjąca i oddychająca w wiecznym mroku, która chce go wchłonąd? Co by to dało, gdybym im powiedział? - rozpaczał, odbierając swój przydział żywności. I pomyślał nie bez goryczy: Ucieszyliby się, gdyby mnie pożarła. W miarę, jak posuwali się dalej, było coraz gorzej. Miał nadzieję, że godziny konnej jazdy otępią go, aż przestanie cokolwiek czud, ale stało się dokładnie na odwrót. Każde uderzenie kooskiego kopyta, przybliżające go do serca królestwa Łowcy, było jak gwóźdź wbity w jego ciało. Z najwyższym trudem powstrzymywał krzyk, pragnienie błagania ich, żeby zawrócili i zabrali go z tego przeklętego miejsca, które powoli zmieniało go, przekształcało w kogoś, kim nigdy nie chciał byd. Jak mógł wyjaśnid Patriarsze, co się dzieje? Sam tego nie rozumiał. Zamknąwszy oczy, przypomniał sobie chwilę, kiedy dotarli 354
na skraj Puszczy, gdy stał tak blisko niej, że czuł jej zimną siłę, niczym lodowaty oddech na karku. Bał się jechad dalej, jak każdy rozsądny człowiek. Przez chwilę wydawało mu się, że nie będzie w stanie tego zrobid. Wtedy Patriarcha podjechał do niego, wyciągnął rękę przez dzielącą ich przestrzeo i uścisnął ramię Andrysa. Ten poczuł bijącą od duchownego moc i zdołał wykrztusid kilka słów. - Nie mogę - szepnął. - Nie mam siły. Tamten przez chwilę zaciskał dłoo na jego ramieniu i Andrys pobladł, oczekując wybuchu słusznego gniewu. Jednak głos Patriarchy był cichy i spokojny, nie oskarżycielski. - Zatem ufaj Bogu, mój synu. On ją ma. Andrys popatrzył na Patriarchę i napotkał jego spojrzenie. W tej krótkiej chwili wyczuł w nim ogromną silę, nieprzebrane zasoby energii, jakiej nie zdołały wyczerpad trudy całego życia. Użycz mi chod odrobinę twej siły, błagał w myślach. Daj mi jej zakosztowad, chodby przez jeden dzieo. Potem chwila minęła i znów był zdany wyłącznie na siebie. Z rozpaczą w sercu popędził wierzchowca naprzód, na czoło kolumny. Zostawił w tyle Patriarchę. Potem Zefi-lę. Naprzód, krok za krokiem, do... Pokusy. Och tak, w Puszczy było dośd okropności, by skłonid każdego rozsądnego człowieka do ucieczki. Och tak, paskudne wonie tego miejsca wywoływały mdłości, mdliło go też na widok pleśni spowijającej tu każde drzewo, każdy kamieo. Owszem, wyczuwał zimną siłę Ge-ralda Tarranta dobijającą się do bram jego duszy, gdy fae usiłowała pozbawid go osobowości, zastąpid ją naturą tamtego. Wszystko to i jeszcze więcej, dosyd, by każdemu zmrozid krew w żyłach. Jednak było coś jeszcze. Coś tak niespodziewanego, że ledwie mógł to pojąd. Co mogło mied tak okropne konsekwencje - i było tak kuszące - że nie śmiał o tym mówid w obawie, iż pozostali uznają go za szaleoca. Czuł drzewa, gdy pieścił je wiatr wiejący przez Puszczę. Czuł ich szorstką korę, jakby była jego skórą, i bolały go ugryzienia toczących je pasożytów, jakby żerowały w jego ciele. Odczuwał ciemniejące wysoko nad głową niebo, promienie księżyca
na jego gałęziach, zimny powiew górskiego wiatru poruszającego listowiem. Zbyt wiele wrażeo dla jednego człowieka... A przeczuwał, że jest to tylko wstęp do jeszcze głębszych doznao. Czyżby tracił zmysły? A może w ten sposób tylko objawiała się więź Geralda Tarranta z Puszczą, dowód, iż uznała Andrysa za częśd 355
siebie? Obawiał się zapytad. Bał się, że jeśli ujmie te uczucia w słowa, da im jeszcze większą moc. Obawiał się, że jego dusza zatonie, nie w morzu przerażenia, lecz w odmętach wrażeo tak bogatych i fascynujących, że żaden człowiek nie zdoła im się oprzed. W gałęziach drzew były ptaki i wyczuwał ich głód, gdy szukały owadów będących ich pokarmem. I zdawał sobie sprawę z obecności tych owadów, ich gorączkowych ruchów przerywanych chwilami bezruchu, jakby cała Puszcza wstrzymała oddech. Pod korą drzew roiło się od mikroorganizmów, a jeśli zamknął oczy, widział Puszczę ich oczyma: nakładające się obrazy pokarmu, głodu, strachu, sytości i wielu innych wrażeo, obcych, a jednocześnie znajomych... Wiedział, że mógłby się w tym zatracid. Aż nazbyt łatwo. Mógłby położyd się na zimnej ziemi i pozwolid, by go wchłonęła, otworzyd duszę, aż wleje się weo całe życie Puszczy. Słodka, mroczna ekstaza! Niewymownie kusząca dla jego hedonistycznej natury, pragnącej przyjemności za wszelką cenę. Szaleoczo kusząca dla tego głęboko zranionego człowieka, jakim był, rozpaczliwie szukającego drogi ucieczki. Jaki narkotyk mógł równad się z takim doświadczeniem lub pozwoliłby na zawsze uciec przed ponurą rzeczywistością jego egzystencji? Wstrząśnięty, wrócił do wierzchowca i gmeral przy siodle, jakby szukając jakiegoś uszkodzenia popręgu, wymagającego naprawy. Ręce trzęsły mu się tak mocno, że obawiał się, iż ktoś to zauważy, ale pozostali byli zbyt zajęci swoimi obowiązkami. Boże, musi się napid. Jak inaczej odpędzid taką wizję, która jak kobieta dotykała językiem mózgu, budząc odczucia przekraczające ludzkie wyobrażenie? Czy właśnie tego codziennie doświadczał Łowca? -zastanawiał się Andrys. Czy uciekał od swego nieśmiertelnego ciała, by pławid się w żądzy i głodzie stworzeo, które kreował? A może to doświadczenie było zarezerwowane wyłącznie dla żyjącego Tarranta i nawet potężny Łowca nie mógł go zakosztowad? Na myśl o tym kręciło mu się w głowie. Bojąc się, że pochłoną go te nowe odczucia, tak mocno zaciskał pięści, że palce pulsowały mu z bólu. Jakby w ten sposób mógł zapanowad nad
źródłem tych sensacji i wygnad Puszczę ze swojej duszy. Pospiesznie zjedli posiłek, dosiedli koni i pojechali dalej. W noc tak bezkresną, w krainę tak obcą i zdegenerowaną, że pod wpływem jej przygnębiającego oddziaływania ustały nawet szepty. W żaden sposób nie mogli zmierzyd przebytej drogi ani nawet sprawdzid 356
kierunku, w jakim podążali. Ich kompasy już dawno przestały działad, tak bardzo rozregulowane działaniem fae wywołanym przez ich obawy, że Zefila z westchnieniem rozkazała je pochowad. Szlak, którym podążali, był kręty i Andrys miał wrażenie, że kilkakrotnie przecinali własne ślady. Nikt inny tego nie zauważył, a przynajmniej nie powiedział tego głośno. Czy było to tylko przywidzenie, wywołane jego obawą? Czy też prawda, widoczna tylko dla tych, którzy patrzyli oczami Łowcy? Puszcza kierowała nimi, to było oczywiste, tylko dokąd? Jeśli ich podstęp się powiódł, powinni zostad doprowadzeni do czarnej fortecy w środku tego królestwa. Jeżeli nie... Wtedy mogą bez kooca błądzid po tych ciemnych lasach, aż zabraknie im sił i zapasów. Czy nie tak działała Puszcza? Chwytając ludzi w labirynt drzew i kamieni, aż umrą, czasem kilka metrów od miejsca, gdzie świeci słooce? Nie myśl o tym, powiedział sobie, gorączkowo rozluźniając kołnierzyk. Bo zwariujesz. Po długich jak wiecznośd godzinach jazdy Zefila dała znak, że nadszedł czas, by rozbid obóz na noc. Kiedy znaleźli niewielką polankę, wstrzymali konie i jeden po drugim zsiedli z nich, zmęczeni w równym stopniu daremnym wysiłkiem, co długa jazdą. Pora spad, pomyślał Andrys. Niezbyt go to cieszyło. Boże, jak chciał się czegoś napid. Zaschło mu w gardle, drżały mu ręce i nie wiedział, czy bez kropli alkoholu zdoła wytrzymad jeszcze chod godzinę, nie mówiąc już o następnym dniu. Niewiele brakowało, a zwróciłby się do Patriarchy, błagając go, by pozwolił mu pociągnąd łyk z metalowej flaszki, którą ojciec święty skonfiskował mu na początku wyprawy. Niewiele brakowało. W koocu jednak zabrakło mu odwagi, a może to wstyd nie pozwolił Andrysowi okazad takiej słabości. Krzywiąc się, zsiadł z konia, pocieszając się myślą, że w przeszłości zdarzało się już, że Samiel zamknął - albo porozbijał - wszystkie butelki z winem, jakie były w zamku, a on jakoś to przeżył. Jakoś. Wydano racje żywnościowe: zimny, niesmaczny posiłek. Starał się nie myśled o drapieżnikach krążących wokół obozu tuż za kręgiem światła, lecz jego zmysły wyostrzyły się do
tego stopnia, że słyszał, jak cicho stąpają wokół, czekając na sygnał do ataku. Jeśli Bóg da, będą trzymały się w bezpiecznej odległości. Nagle zdrętwiał. Poczuł się tak, jakby ktoś nagle skrobnął paznokciami po szkle, tuż za jego plecami. Coś było nie w porządku. 357
Potrząsnął głową i skrzywił się, czując przeszywający ból w skroniach. Zwierzęta przestały krążyd. Wokół panowała nienaturalna cisza. Miał wrażenie, że stoi przed wzbierającą falą, ogromną masą czarnej wody, która zaraz na niego spadnie. - Mer Tarrant? - zapytał ktoś. I nagle uderzyło go to jak pięścią, tak silnie, że zatoczył się w tył, padając na mężczyznę, który rozpakowywał za nim bagaże. Przeleciał przez niego i spadał dalej, w głąb ziemi, w sam jej środek, w mroczną przepaśd, tak głęboką, jakby znalazł się w środku wszechświata, nie mając się czego chwycid, nie mając do kogo krzyknąd... W gorącą ciemnośd, tak rozpaloną, że czuł swąd swej palącej się skóry, skwierczenie włosów, wrzenie gotującej się krwi... Wrzasnął. A raczej próbował to zrobid. Jeden Bóg wie, czy naprawdę wydał jakiś dźwięk. W tym świecie jego krzyk odbijał się echem, aż wypełnił całą tę mroczną i gorącą przestrzeo, aż Andrys ogłuchł na swój wrzask, na swój skowyt przerażenia... - Tarrant! Co się stało? Nagle poczuł wstrząsające Puszczą drżenie, wibracje wyrywające upiornie białe korzenie i sprawiające, że robactwo rzuciło się do szaleoczej ucieczki. Co się działo? Nie było to trzęsienie ziemi, lecz coś nieskooczenie bardziej przerażającego. Wyrwał cię z otchłani, usiłując skupid myśli na rzeczywistości: otaczających go ludziach, nerwowo kręcących się wierzchowcach, dotkliwym bólu uda, którym, padając, uderzył o kamieo. Skup się. Myśl. Próbuj zrozumied, co się do licha dzieje. - Mer Tarrant? - Nic mi nie jest - odparł chrapliwie. Własny głos brzmiał obco w jego uszach. Z Puszczą działo się coś złego, bardzo złego, ale nie wiedział co. Wyczuwał, że jego życie zależy od tego, czy zdoła to zrozumied, lecz nie był w stanie tego pojąd. Uświadomił sobie, że grozi im jakieś niebezpieczeostwo, o wiele większe niż dotychczas, większe, niż mogli przewidzied... - O mój Boże - szepnął, gdy nagle zrozumiał. - Nie. Tylko nie to. - Co? - zapytał Jensing, starszy człowiek, który miał żonę i dzieci. - Co się stało?
Andrys rozejrzał się za Patriarchą i zobaczył go. Ich spojrzenia spotkały się. - Nie jesteśmy już bezpieczni szepnął Andrys. - Musisz coś zrobid... 358
- Dlaczego? - zapytał duchowny chłodnym, opanowanym głosem. Czyżby nie wyczuwał zagrożenia? - Zerwana-jęknął Andrys.-Więź z nim. Zniknęła.-Spojrzał w tf niebieskie oczy, tak irytująco spokojne i usłyszał rodzący się w swoim głosie strach. - Ona już nie należy do niego. Nie rozumiecie, co to oznacza? Nie będę mógł... Porośnięte białym futrem stwory wypadły spomiędzy drzew. Drapieżne, zwinne i ogromne, z kłami błyszczącymi jak perły w oślinionych pyskach. Bez ostrzeżenia wyskoczyły z głębi otaczającego polanę lasu i w niesamowitej ciszy, bardziej przystają cej do demoniaków niż zwierząt, błyskawicznie zaatakowały żołnierzy, z których mało kto zdążył chwycid za broo. Jeden padł z krzykiem przerażenia i gardłem rozszarpanym przez ostre kły, zanim zdążył sięgnąd po miecz. Jakaś kobieta wrzasnęła, gdy rzuciły się na nią dwie bestie, pazurami szarpiąc jej twarz. Kolejny stwór skoczył w gromadkę ludzi stojących nad Andrysem i zanim ktokolwiek zdążył zareagowad, rozdarł gardło jednej z kobiet, obryz-gując go jej krwią. Wokół podniosły się wrzaski - bitewne okrzyki lub jęki przerażenia - i słysząc ten ogłuszający chór, Andrys zepchnął z siebie ciało zabitej kobiety, modląc się, by bestia nie do padła go, zanim wstanie. Rozpaczliwie usiłował wyrwad broo z po chwy, lecz ktoś inny zdążył chwycid miecz i przebid brzuch stwo ra. Nawet to nie powstrzymało bestii, która zacisnęła kly na jego nodze. Wyciągnął miecz i drugą nogą kopnął napastnika, chcąc odrzucid go, zanim potężne szczęki ominą stalowe nagolenniki lub zmiażdżą mu goleo. Ktoś inny usiekł bestię i fontanna czarnej, cuchnącej krwi na moment oślepiła Andrysa. Usiłował odepchnąd od siebie ścierwo i kiedy w koocu udało mu się to, podniósł się na klęczki, a potem stanął na nogi. Był gotów walczyd jak jeszcze nigdy w życiu, lecz w głębi duszy wiedział, że to nie wystarczy. Dziesięd lat szermierczych dwiczeo w sali dla wyższych sfer nie przygotowało go na coś takiego. Teraz w obozie było już kilka tuzinów bestii, które kłami i pazurami wściekle atakowały kościelny obóz. Niektóre napadły na żołnierzy, ale większośd rzuciła się na konie, jakby wiedząc, że te nie są
uzbrojone. Pośród kwiczących i wierzgających koni trudno było zliczyd napastników, ale w powietrzu unosił się duszący odór krwi i nieliczni żołnierze, którzy odważyli się tam podejśd, byli zbryzgani nią od stóp do głów. 359
Natomiast te bestie, które zaatakowały ludzi... Ich siła i wytrzymałośd czyniła je pięciokrotnie groźniejszymi od zbrojnych i dziesięd raz bardziej przerażającymi. Ich potężne szczęki łamały drzewca włóczni i nawet haczykowate stalowe groty, które więzły w ich ciałach, nie mogły powstrzymad stworów. Zdeformowanymi łapami chwytały z nieludzką zręcznością oręż i z potworną siłą wyrywały go z rąk żołnierzy. Wydawało się, że nie odczuwają bólu, jakby były demonami, a najgorsze było to, że Andrys nie wątpił, iż demony prawdziwe demony - nadciągną za nimi. W jednej straszliwej chwili Puszcza przestała widzied w nim jej pana i teraz mogła wypuścid wszystkie te potworności, jakie trzymała na uwięzi, od kiedy przekroczyli jej granicę. - Zewrzed szyk! - zawołała Zefila i ten rozkaz jakimś cudem zdołał przedrzed się przez kakofonię dźwięków. Pozostali przy życiu mężczyźni i kobiety zaczęli wyrąbywad sobie drogę i tworzyd szyk, zbijając się w gromadę jak stado owiec otoczone przez wilki. Andrys z ociekającym czarną posoką mieczem poszedł za przykładem towarzyszy i po chwili z ulgą znalazł się wśród nich, chroniony z tyłu i boków przez ich ostrza. Kilku żołnierzy zdołało chwycid kusze i teraz, osłaniani przez innych, zrobili użytek ze swej broni. Strzelali raz po raz, przerywając tylko po to, by naładowad kusze pociskami z leżących na ziemi skrzynek, ufając, że towarzysze zapewnią im osłonę. Jasne bełty wbijały się w białe futra, wytaczając czarną jak noc krew. Nad polaną uniósł się smród dziesięd razy gorszy od unoszącej się w Puszczy woni zgnilizny. Żołądek podszedł do gardła Andrysowi, który przez chwilę obawiał się, że nie powstrzyma mdłości. Kilku żołnierzy nie zdołało i pozostali usiłowali ich osłaniad, gdy zgięci wpół nieszczęśnicy wymiotowali z obrzydzenia i strachu. Zginę tutaj, pomyślał Andrys, przeszywając ostrzem jedną z bestii, która odskoczyła tak gwałtownie, że musiał wytężyd wszystkie siły, by utrzymad miecz w ręku. Czyżby słyszał głos Narilki, wołający go w tej mgle szaleostwa? Ta myśl dodała mu sił i odważył się na szybki wypad, próbując pchnąd w pysk potwora. Nie zdołał go trafid, lecz chcąc uniknąd ciosu, stwór nadział się na
włócznię innego żołnierza. Doskonale. Wszyscy tu zginiemy. Jednak szala bitwy chyliła się na ich korzyśd. Te bestie, które pożywiły się kooskim mięsem, uciekły, unosząc zdobycz w okrwawionych paszczach, a inne powoli się cofały. W miarę, jak topniały szeregi wroga, ludzie rozwijali szyk, otaczając ochronnym kręgiem 360
poległych towarzyszy. Tyłu zabitych, tylu rannych... Andrys odkrył, że nie może na nich patrzed, inaczej straci chęd do walki. Lepiej nie myśled o cenie tego zwycięstwa, żeby nie zostad sparaliżowanym strachem. W koocu bitwa skooczyła się. Ostatnie bestie zostały zabite, zdychały albo uciekły. Żołnierze w milczeniu podchodzili do każdej i podrzynali okryte białym futrem gardła, nie chcąc się dad zaskoczyd po odzyskaniu obozu. Inni ruszyli, by zająd się poległymi, i w kilku miejscach dały się słyszed ciche łkania. Te dźwięki wstrząsnęły An-drysem. Uświadomił sobie, że jego towarzysze to zwykli mieszczanie, którzy wbrew pozorom zapewne nigdy w życiu nie brali udziału w żadnej poważnej potyczce, nie licząc bójek w knajpach i ulicznych zamieszek. Nie byli przygotowani na to, co tu zobaczyli. Nikt nie był. Geraldzie Tarrancie, ty draniu! To twoja robota! I z pomocą Boga zapłacisz mi za to, kiedy cię dopadnę. Drżącą dłonią otarł zakrwawioną twarz, modląc się, by nie była to jego krew. Najpierw tutaj, a potem w piekle. - Jesteś cały? To podeszła Zefila. Krew na jej twarzy była czarna i cuchnąca. Zdołał skinąd głową, a wtedy Zefila odeszła, najwyraźniej przekonana, że Tarrant da sobie radę. Andrys zastanawiał się, gdzie Patriarcha znalazł tę dzielną kobietę? Skąd wiedział, rozmawiając z setkami kandydatów, że właśnie ta nie ulęknie się bestii? Patriarcha. Andrys drgnął, uświadomiwszy sobie, że nie widział ojca świętego od chwili, gdy zaczęła się walka. Pospiesznie rozejrzał się wokół po pobojowisku i z ulgą ujrzał go stojącego na skraju obozu. Patriarcha miał szaty zbryzgane krwią i wyraźnie kulał na lewą nogę, ale żył. Dzięki Bogu, pomyślał Andrys. Jak poradziliby sobie bez niego? - Opatrzcie rannych - rozkazała Zefila. - Wsadźcie ich na konie, jeśli zbierzecie dośd wierzchowców. Ruszad się! Te stwory mogą wrócid. - A co z zabitymi? - zapytała jakaś kobieta. Zapadła cisza. Kilka osób znieruchomiało i wszyscy spojrzeli na Patriarchę. On nie patrzył im w oczy, lecz odwrócił się plecami do nich, jakby spoglądał gdzieś w dal. - Zabierzemy ich - rzekł w koocu z dziwnym rozgoryczeniem.
- Jeśli tylko wystarczy koni do ich niesienia. - Spojrzał na pobo jowisko i zmarszczył brwi, jakby z bólu. - Ludzie, którzy za życia 361
służyli Jedynemu Bogu, nie zasługują, by po śmierci gnid w takim miejscu. Z aprobatą kiwając głowami, najbliżej niego stojący ludzie zaczęli podnosid ciała zabitych. Inni poszli za ich przykładem, przenosząc poległych towarzyszy z szacunkiem płynącym nie tylko z przyjaźni, ale i ze strachu. Równie dobrze to ich mógł spotkad taki koniec. I może tak się stanie podczas innej, byd może następnej bitwy. Patriarcha powoli podszedł do Andrysa. Powłóczył nogami, jakby dźwigał na ramionach wielki ciężar. Kiedy znalazł się blisko, rzekł cicho: - Chyba nie powinienem żałowad czasu, jaki na to stracimy. Ani myśled o tym, że ciało jest tylko skorupą, która nie ma żadnej war tości po tym, jak opuści ją dusza.. Każda minuta zwłoki zwiększa grożące nam niebezpieczeostwo, ale alternatywa... - Ze zniechęce niem potrząsnął głową. - Rzuciłaby cieo na przyszłośd. Wywołała za wiele złej krwi. Niech robią to, co ich pocieszy. Potem skrzywił się i oparł o pobliskie drzewo. Andrys zawahał się, a po chwili odważył spytad: - Dobrze się czujesz? Patriarcha powoli wypuścił powietrze. - Mam ponad siedemdziesiąt lat odparł w koocu. - W tym wie ku takie wysiłki są raczej niewskazane. Potem zmierzył Andrysa swoimi lodowato niebieskimi, nieruchomymi oczami. - Musisz nam pomóc rzekł wreszcie. Andrysowi serce zamarło w piersi. - Ja... nie wiem, do czego zmierzasz. - Jeżeli Puszcza jest teraz naszym wrogiem, to pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy znów zostaniemy zaatakowani. Sądząc po tym... - Ze smutkiem rozejrzał się po obozie. - Może przetrwamy następny taki atak jak ten... ale nie wszystkie niebezpieczeostwa Puszczy będą równie oczywiste. Andrys skinął głową, przypomniawszy sobie o wygłodniałych stworach, których obecnośd wyczuł pod ziemią. - Musisz nas przeprowadzid, Mer Tarrant. Inaczej... Andrys wstrzymał oddech.
- Ja nie... - Inaczej będziemy zgubieni. Otworzył usta, by zaprotestowad, ale nie zdołał wykrztusid słowa. 362
Ponieważ Patriarcha miał rację, niech go diabli! I Andrys wiedział o tym. Drżąc, potomek Proroka usiłował znaleźd w sobie odwagę. Miał jej w sobie tak niewiele! Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli nie zdoła tego zrobid, wszyscy tutaj umrą. I on także. Nie tylko straci tu życie, wraz z innymi, ale podda się sile, którą przybył zniszczyd. - W jaki sposób? - szepnął w koocu. - Nie wiem - odparł cicho Patriarcha. - Ty mi to powiedz, An-drysie Tarrancie. Już miał się odezwad, lecz w tym momencie podszedł do nich jeden z kwatermistrzów z listą cennego wyposażenia, jakie stracili w czasie potyczki. Gdy Andrys słuchał, jak omawiali stratę części czarnego prochu uniesionego gdzieś przez spłoszone wierzchowce, poczuł lodowaty dreszcz strachu, który pełzł mu po krzyżu i ściskał żołądek. Jeśli Puszcza była teraz ich wrogiem, mogli zrobid tylko jedno. I tylko jeden z nich mógł to zrozumied i podjąd taką próbę. Spojrzał na Puszczę i zadrżał, wyczuwając jej moc. Jej głód. Tylko ja. $f Przeszedł w odległy kąt obozu. Nie odważył się szukad samotności jeszcze dalej, poza kręgiem światła. Towarzyszyło mu dwóch milczących żołnierzy, którzy zajęli pozycje tuż za jego polem widzenia, lecz dostatecznie blisko, by obronid go w razie jakiegoś nowego niebezpieczeostwa. Zachowywali się z szacunkiem, ale stanowczo: nie zamierzali dad umrzed człowiekowi, któremu poprzysięgli lojalnośd. Przez dłuższy czas stał tam, usiłując zebrad odwagę na to, co należało zrobid, drżąc na całym ciele. Czy były to pierwsze objawy abstynencji, czy po prostu strach? Przerażało go to, że już nie wyczuwał żadnej różnicy. Calesto, pomóż mi. Nie po raz pierwszy od wejścia do Puszczy wzywał swego opiekuna, ale tym razem demon nie odpowiedział. To przeraziło go jeszcze bardziej. Chociaż Calesta nie zawsze pojawiał się na jego wezwanie w Jaggonath, było najzupełniej oczywiste, że po rozpoczęciu tej kampanii będzie pomagał Andrysowi. Myśl o tym, że demon mógł zostawid go tutaj na pastwę losu, była tak przerażająca,
że nawet nie chciał się nad tym zastanawiad. 363
Calesto. Potrzebuję cię! Żadnej odpowiedzi. Roztrzęsiony, zaczerpnął tchu i próbował się uspokoid. Skoro demon nie zamierzał mu pomóc, będzie musiał poradzid sobie sam. Nie ma innego wyjścia, prawda? Jeśli mu się nie uda, zginą ludzie. On sam zginie, jeśli mu się nie powiedzie. Racja? Drżąc, zamknął oczy i próbował pozbierad myśli. Bez trudu nawiązał kontakt z Puszcza. Gdy tylko przestał stawiad jej opór, w jego umyśle natychmiast pojawiały się obrazy: drzewa, ptaki, owady i drobnoustroje, a nawet sama ziemia... Tylko że teraz się to zmieniło. Wszystko. Czuł, jak drzewa Puszczy skręcają się w napięciu, które niczym kwas wżerało się w ich pnie. Wygłodniałe stwory ryjące w ziemi kręciły się jak opętane w swych tunelach, nie mogąc znaleźd drogi na powierzchnię. Drapieżniki o ostrych kłach warczały na towarzyszy, a porośnięte białym futrem ścierwojady pożerały swoje potomstwo, podczas gdy inne z bezmyślną furią rzucały się sobie do gardeł. Tak było w całej Puszczy: tam, gdzie niegdyś był ład, teraz panował strach i wściekłośd, których słabe echo Andrys czuł w swoich myślach. Niepewnośd, lęk oraz ból nie zabliźnionej rany po rozstaniu tak ostatecznym, że całym ekosystemem wstrząsnęła rozpacz. Zachwiał się, usiłując zapanowad nad tym uczuciem, a jednocześnie zachowad świadomośd swojej tożsamości. Wiedział, że jeśli utraci ją chod na krótką chwilę, to nigdy nie zdoła wrócid. Usiłował skupid się na czymś, ograniczyd postrzeganie do najbliższej okolicy obozu i wiodących doo ścieżek, w nadziei że odkryje... Co? Czego od niego chcieli? Ty mi to powiedz, Andrysie Tarrancie. Teraz czuł prądy, nie tylko krążące wokół jego stóp, lecz przepływające przez cale ciało. Chłodne prądy, szybkie i silne, szarpiące jego ciało niczym przypływ i prawie zwalające z nóg. Wyczuwał fae ziemi przepływającą przez Puszczę, jednoczącą wszystkie żyjące tu stworzenia i z nieodpartą siłą wabiące je ku Centrum. Do miejsca, gdzie ta siła była najsilniejsza, fae ziemi najgłębsza, do samego serca
tego obszaru... Serce na chwilę przestało mu bid i o mało nie załamał się. Jak łatwo byłoby poddad się temu prądowi i pozwolid ponieśd w samo serce wiru! Tam skupiała się cała energia Puszczy, tam było serce 364
i mózg Jahanny i każde żywe stworzenie czerpiące siły z magii podążało tam, by zjednoczyd się z Puszczą lub dad się pożred. Tam znajdowała się czarna forteca. | Dygocząc, odepchnął od siebie te wizje. Musiał wytężyd przy tym wszystkie siły, a i tak nie do kooca mu się to udało. Słabe echo Pusz czy pozostało w nim, jakby w jakiś sposób jej nasiona zakiełkowa ły w jego ciele. Mroczne i zimne, czuł, jak w nim rosną, i wiedział, że jeśli dostarczy im pożywienia, zakorzenią się w jego duszy i roz| winą, aż zupełnie ją zduszą. Patriarcha stanął tuż przy nim. Nic nie mówił, czekał. Andrys przez długą chwilę nie odzywał się, czerpiąc silę z jego bliskości. Potem, nie patrząc na duchownego, rzekł: - Znam sposób. Przez moment panowała cisza. Potem silna dłoo zacisnęła się na jego ramieniu, dodając mu otuchy. Andrys miał wrażenie, że ten kontakt dodaje mu sił, wzmacniając gasnącą odwagę. - Nie jest łatwo walczyd o duszę rzekł ojciec święty. Jeszcze przez chwilę trzymał dłoo na ramieniu Andrysa, a potem ją zabrał. - Wiem o tym. Coś twardego i zimnego dotknęło jego dłoni. Andrys zerknął w dół i ku swemu zaskoczeniu zobaczył zakrętkę srebrnej flaszki. Ten wil j dok wstrząsnął nim do głębi, więc minęła dłuższa chwila, zanim zdołał wziąd naczynie od ojca świętego, i kolejna, zanim je odkorkował. Brandy. Wdychał jej słodki aromat jak perfumy, a potem przy łożył flaszkę do ust i pociągnął łyk. Alkohol piekl mu gardło i cie płą falą rozlał się po żołądku. Jeden łyk. Dwa. Potem zmusił się, by zakorkowad butelkę, chociaż jego ciało domagało się więcej. Zakorkował naczynie i oddał je Patriarsze. Dłonie nie trzęsły mu się już tak bardzo jak przedtem. 1 - Będziesz musiał nas poprowadzid oznajmił Patriarcha. - Nie ma innego sposobu. Skinął głową. Duchowny jeszcze
raz uścisnął jego ramię, a potem odwrócił się i odszedł. Dwaj strażnicy patrzyli na Andrysa z ledwie skrywaną ciekawością. Będziesz musiał nas poprowadzid. Rozgrzany przez alkohol, Andrys Tarrant zadrżał.
II
38 brazy zlewały się ze sobą, zbyt szybko i gwałtownie, by je Orozdzielid. Wizje i wrażenia splątane razem tak ściśle, że w żaden sposób nie można było wybrad jednego spośród innych, w żaden sposób wchłonąd tej burzy obrazów inaczej niż jako chaotyczną całośd. Gwiazdy. Przestrzeo. Ogieo. Ciemnośd. - Co u licha...? Damienowi zaschło w gardle, a płuca wypełniły opary siarki. Te słowa wypowiedział z takim trudem, że ledwie zdołał je usłyszed, zanim i one zatonęły w morzu obcych wrażeo. Strata. Rozpacz. Strach. Desperacja. Och, moje dzieci, moje dzieci... - Karrilu...? Brak odpowiedzi . Statek jak iskra życia pędzi przez ciemnośd kosmosu, gorący w pustce. Jego ściany nie są ciałem, lecz odpowiednikiem żywej tkanki, energią związaną w materię, skórą rozumnej istoty, nie znającej krwi, kości, ani żadnych materiałów... a jednak żywej istoty. Stworzona do tej misji, wychowana do niej, wyszkolona, istota-sta-tek pędzi przez międzygwiezdne pustkowie, niosąc w sobie swe cenne potomstwo... -Karrilu! Każde dziecko zrodzone w jednym konkretnym celu, jasnym i czystym. Jedno, by czytad w gwiazdach i ustalad kurs. Jedno, by 366
gromadzid nikłą energię pustki i zmieniad ją w pokarm. Jedno, by kierowad; jedno, by śnid; jedno ważniejsze od wszystkich innych -przechowujące genetyczne dziedzictwo ich rasy, aby w odpowiednim czasie mogła zapełnid dziedmi cały nowy świat. Wstrząsnął nim kaszel i obrazy pierzchły na chwilę. Nie mógł nabrad w płuca dośd powietrza. Kiedy przestał kaszled, formujące się na nowo w jego myślach obrazy pływały w morzu czarnych płatków. Jakże kruche są te jej dzieci, jej załoga! Jak usiłują dostosowad się do tego nowego świata, jak próbują jej służyd... Wszystko na próżno. Nie zostały stworzone do tej dziwnej planety, gdzie nieznane siły wypaczają każdy proces życiowy. Najpierw umiera poszukiwacz, potem śniący i zbieracz, a potem kolejno pozostałe. Dziecko za dzieckiem pada ofiarą tej siły, albo ginąc, albo ulegając tak daleko idącej mutacji, że sama musi je zabid. Zawój. Spadł mu z głowy, dając dostęp zabójczym wyziewom Shaitana. Drżącą ręką umieszcza go na miejscu, modląc się, by uchronił go przed następnym spazmem kaszlu i przyniósł ulgę udręczonym płucom. Tak też się staje. Dzięki Bogu, tak się staje. Śmierd przechowującego geny jest najcięższym ciosem. Bez jego zasobów reprodukcyjnych wzorów pozostanie na zawsze na tej wrogiej planecie, bez nadziei, bez celu, żyjąc tylko wspomnieniami, które bledną rok po roku, stulecie za stuleciem. Czasem zastanawia się, czy nie zaznałaby spokoju, gdyby poszła w ich ślady i zakooczyła swe cierpienia. Cliociaż myśl o samobójstwie jest kusząca, nie może wprowadzid jej w czyn. Jak wszystkie jej siostry została stworzona w konkretnym celu, a tym jest dawanie życia, nie jego odbieranie. A wtedy, gdy tak dawno już straciła wszelką nadzieję, że prawie zapomniała jej smak, uświadamia sobie, że na planecie pojawiło się coś nowego. Nie stworzenie zrodzone przez znienawidzone prądy, lecz obce tu tak samo jak ona. Inny wędrowiec. Z radością witają go te tysiące indywidualnych bytów tworzących zbiorową świadomośd... I odpowiada jej milczenie. Okropna, straszna cisza! Nowoprzybyli jej nie słyszą. Nie mają potrzebnych do tego zmysłów.
Tak różnią się od niej, że wszelkie porozumienie z nimi jest prawie niemożliwe. Otoczona rzeszą istot, które z chęcią powitałyby ją jako towarzysza na tej wrogiej planecie, jest bardziej samotna niż kiedykolwiek. Te obrazy były wszędzie. Nie tylko w jego oczach, lecz również w mózgu. Tak obce, że z początku ledwie je pojmował, ale powoli układające się w logiczną całośd. Zadrżał, kiedy w koocu zrozumiał. 367
Spróbuje ostatni raz. Zanim przybyła na tę planetę, zrodziła dzieci mające służyd jej potrzebom. Teraz zrobi to samo, aby porozumied się z tymi istotami. Musi czekad długie lata, zanim jedna z nich znajdzie się dostatecznie blisko, gdyż warunki najlepiej podtrzymujące jej życie są dla tamtych nieznośne. W koocu jednak ktoś przybywa, a ona ze zręcznością matki odczytuje wzór życia z jego ciała i wykorzystuje do stworzenia nowego rodzaju dzieci. Hybrydy, pozostające nią w dostatecznym stopniu, by rozumied jej potrzebę i wystarczająco podobne do tych obcych istot, aby się z nimi porozumied. Niestety, chociaż teoria wydawała się słuszna, wynik był rozczarowujący. Jej pierwsze dziecko jest tak podobne do niej, że jego ojciec nawet nie może go widzied. Drugi tak samo. Trzeci jest już widzialny, ale nie jest w stanie się z nimi porozumied. Ona próbuje raz po raz, wykorzystując do eksperymentów te istoty, które zbliżają się do miejsca jej spoczynku. Rodzi dzieci tak podobne do niej, że obciążone jej własnymi ograniczeniami, oraz tak podobne do ojców, że nawet nie potrafią jej dostrzec, a także tuziny innych, mających cechy obu gatunków, ale nigdy w odpowiedniej proporcji. Obdarza je umiejętnością wpływania na percepcję, aby mogły pokonad ogromną przepaśd świadomości między macierzystymi gatunkami, lecz nawet te, u których te zdolności są najlepiej rozwinięte, nie rozumieją, czym ona jest i dlaczego zostały zrodzone. Ona wciąż próbuje, raz po raz, za każdym razem, gdy trafia jej się nowy materiał, daremnie łudząc się, że pewnego dnia znajdzie właściwą kombinację... I w koocu znajduje, ale nie w taki sposób, jak sobie wyobrażała. Nie w duszy jednego dziecka, lecz w obecności wielu, z których każde porozumiewa się z najbardziej podobnymi do niego bradmi, pobierając jej wspomnienia, nadzieje, obawy i ubierając je w formę obcych pojęd - ludzkich pojęd - aż wreszcie, w mózgu umierającego czarnoksiężnika, zostają one przetłumaczone tak, że człowiek może je zrozumied... Podparł się na łokciach i spojrzał na wierzchołek Shaitana. Matka leżu całkowicie spowiła ciało Geralda Tarranta. Po jej powierzchni i w głębi
przelatywały tysiące obrazów, obcych i znajomych. Gwiazdy, twarze, mgły i ciemnośd, barwy, światła oraz tysiące kształtów bez formy i nazwy. Próba nawiązania wizualnego kontaktu? A może po prostu odbicia wszystkich ludzi, z którymi się zetknęła, pobierając od każdego pasmo jego świadomości, aby wykorzystad je w swoich prokreacyjnych wysiłkach. 368
Spojrzał na klęczącego przy nim Karrila i na twarzy Iezu ujrzał niekłamane zdumienie, nie pozostawiające cienia wątpliwości. On nie wiedział. Żaden z nich nie wiedział. - Jesteście ludźmi - szepnął Damien. Z trudem wykrztusił te słowa przez ściśnięte gardło. Iezu powoli skinął głową. - W połowie - przytaknął lekko drżącym głosem. - A w poło wie... - Popatrzył na matkę. - Czymś innym. Wtedy nagle, z przerażającą jasnością, Damien znów zobaczył ostatni obraz. Tym razem nie przegapił szczegółu, który prawie uszedł jego uwagi. ...w mózgu umierającego czarnoksiężnika... Dźwignął się na klęczki. Ten ruch wywołał gwałtowny atak kaszlu, który o mało nie powalił go z powrotem na ziemię. Jednak to go nie powstrzymało. Opisany przez matkę Iezu żywy obwód najwidoczniej wykorzystywał jako odbiornik ludzki mózg, a ponieważ nie był to umysł Damiena i oprócz niego był tu tylko jeden człowiek... - On żyje? - Zadając to pytanie, podniósł się na nogi i chwiej nie ruszył w kierunku Tarranta. Przecież czułem, jak umiera! Demon chwycił go za ramię i pociągnął do tyłu, tak silnie, że Damien o mało nie upadł. -1 tak też było. Czy wy nigdy nie pobudzacie serca do bicia po tym, jak się zatrzyma? Czy granica śmierci jest tak ostateczna, że nie można już zza niej uratowad żadnej ludzkiej duszy? Damien próbował mu się wyrwad, lecz demon (nie, nie demon, ale coś dziwnego i obcego, strasznego i cudownego, ale nie demon) nie puścił go. -Nie rób tego - ostrzegł Karril. - Uratowała go dla siebie, nie dla ciebie. Nie wiadomo, co zrobi, jeśli teraz wejdziesz jej w drogę. - Chce go wykorzystad jako tłumacza? Dlatego? Iezu potrząsnął głową. - Nie do tego jest jej potrzebny. Teraz, kiedy zna już wzór i jej dzieci wiedzą, jak jej pomóc, wystarczy jej dowolny człowiek. - A więc po co? - Spojrzał na płynną postad matki, usiłując dojrzed człowieka w jej wnętrzu. *- Czego od niego chce? Iezu też popatrzył na tę istotę i przez długą chwilę nie odpowiadał.
Damien zauważył, że wielu Iezu przysunęło się bliżej matki, jakby chcąc zwiększyd łączącą ich więź. - Mówi, że on zabił jej dziecko. Karril z trudem znajdował sło wa. Widocznie więź łącząca Iezu nie pozwalała na dokładne tłumaczenie. 369
- Mówi, że tylko ona ma do tego prawo i nawet obcy nie mogą go jej odebrad. - Zatem chce go ukarad? Czy tak? Karril zaprzeczył. - Nie, właściwie nie. Raczej... użyd. - Do czego? Karril zawahał się. Damien widział, jak marszczy brwi w namyśle, usiłując znaleźd właściwe słowa. - Aby zastąpid to, co zostało zniszczone - rzekł w koocu. - Zno wu skompletowad rodzinę. Zastąpid...? O mój Boże. Setki mężczyzn i kobiet przybyły w minionych wiekach do tej doliny, zwabione nieokiełznaną siłą Shaitana. Od każdego z nich wzięła odrobinę, iskrę świadomości, nie zdając sobie sprawy z tego, że człowiek składa się z tysięcy takich fragmentów, a jej dzieci, lezu, dziedziczą zaledwie jeden. Co się stało z tymi ludźmi? - zastanowił się nagle. Czy ludzki ojciec Karrila opuścił to miejsce w tym samym stanie, w jakim tu przyszedł, czy też pozostawił tu zdolnośd odczuwania przyjemności, która czyni ludzką egzystencję znośną? Co zostanie z Geralda Tar-ranta, kiedy zakooczy się proces tego zastępowania? Jakby w odpowiedzi, matka lezu podniosła się znad ciała Tar-ranta i wycofała na krawędź krateru. Damien nie przyglądał się temu, lecz najszybciej jak mógł wspiął się do leżącego na stoku Łowcy. „Umierający" - taką wizję ukazała mu matka. Nie „żywy" lecz „umierający". To oznaczało, że niebezpieczeostwo jeszcze nie minęło. Damien dotknął twarzy Tarranta i nawet przez zawój poczuł, że jest nienaturalnie gorąca. To była ciepłota ludzkiego ciała. Jeśli umarł, chodby na moment, to pakt jest zerwany. Tarrant jest wolny. Przysunął dłoo do jego ust i wyczuł słaby oddech, przedostający się przez cienki jedwab. - Ty sukinsynu - wyszeptał ochryple. - Żyjesz! Łowca zamrugał i otworzył oczy. Przez chwilę Damien sądził, że usłyszy typową oschłą odpowiedź. Zaraz jednak siły opuściły neohra-biego, który zadrżał i zamknął powieki, nie powiedziawszy słowa. - Karrilu! - Damien złapał Tarranta za ramiona i podniósł do po zycji siedzącej, obejmując go ramieniem. Iskry wpadły mu we wło
sy, które zaczęły dymid. Damien zawołał: -Pomóż mi go stąd zabrad! 370
Kami zawahał się i Damien zaczął mied obawy, że żąda od Iezu pomocy, jakiej ten nie może mu udzielid. Na ile stałe było ciało, które przybrał, stworzone z fae, nadającej mu pozory człowieczeostwa? Jednak Iezu ruszył w górę zbocza, a kiedy dotarł do Tarranta, przyklęknął obok i objął go w pasie. Razem podnieśli półprzytomnego neohrabiego. Najwidoczniej służące Karolowi ciało było na to dostatecznie solidne. Iskry dymiły na ich ubraniach i we włosach, gdy z trudem znosili Łowcę w dół. W pewnej chwili Damien musiał się zatrzymad, żeby ugasid płomieo, którym zajął się rękaw jego koszuli, a później Karril kazał mu przystanąd, by strzepnąd rozżarzony popiół z czupryny Łowcy. Tarrant usiłował pomóc im i utrzymad się na nogach, ale był po prostu za słaby, żeby mógł iśd sam. W koocu, po koszmarnie długim zejściu, schronili się pod nawisem zastygłej lawy, tworzącej skalny pęcherz osłaniający ich przed spadającym z nieba popiołem. Damien z jękiem opuścił Tarranta na ziemię i oparł go plecami o skałę. Ziemia trzęsła się, ale nie była tu zbyt gorąca, co stanowiło stosunkowo dobry znak. Oczywiście, nie mogli przewidzied, gdzie teraz skieruje się furia Shaita-na, który równie dobrze mógł wybuchnąd im pod nogami... lecz po wszystkim, przez co przeszli, takie zwyczajne niebezpieczeostwo nie robiło na Damienie wrażenia. Z westchnieniem opadł na ziemię obok Łowcy i wyprostował boleśnie pulsujące ze zmęczenia nogi. Jak długo szli bez odpoczynku - dziesięd, dwanaście godzin? Rozmasował podudzie, krzywiąc twarz, gdy mięśnie rozluźniały się przy mocnym ucisku. Niedługo zabraknie mu sił, to pewne. Zmrużył oczy, patrząc na słooce i ustalając jego pozycję, a potem spojrzał na grao. Zdawała się bliższa niż poprzednio. Widocznie Almea przeprowadziła ich na przeciwległy stok wulkanu. Teraz znajdowali się na południowym zboczu i ten ostry jak nóż masyw był dostatecznie blisko, by mogli dojrzed szczegóły urwistej ściany. - Tam - powiedział i wskazał miejsce, gdzie teren wydawał się nieco równiejszy i solidny, pozwalając na omijanie krętych strumieni kwasu. - Pójdziemy tamtędy. - Nie sądzę, by on mógł iśd. Damien spojrzał na Tarranta i tak
bardzo się zdziwił, że przez moment nie był w stanie skupid się na czekającym ich zadaniu. Słooce słooce! - padało prosto na twarz neohrabiego, przesączając się przez jedwabny zawój i oświetlając oblicze, które od prawie tysiąca lat kryło się w ciemnościach. Słooce lśniło w kroplach potu 371
perlących się na jego czole, a skóra pod nimi była zaczerwieniona jak u każdego żywego człowieka. Chyba dopiero wtedy w pełni zrozumiał, co się stało. Wcześniej potrafił to ująd w słowa, lecz nie rozumiał ich znaczenia. Teraz tak. Bóg dał ci drugą szansę, pomyślał ze zdumieniem, dotykając drżącymi palcami jedwabnego zawoju, który osłaniał twarz Tarran-ta. Po tym, jak przez tyle wieków pławiłeś się w grzechu, i to takim, że twoja dusza musi byd czarna jak węgiel. Przypomniał sobie zaklęcie, jakim Tarrant związał Calestę, okropne wizje żądzy krwi i sadyzmu, którymi Łowca zwabił demona One wciąż tkwiły w tym człowieku i potrzeba będzie czegoś więcej niż paru promieni słooca, aby je przegnad. Teraz jednak po raz pierwszy będzie mógł z nimi walczyd. Teraz będzie mógł zmagad się ze złem, jakie nagromadziło się w nim przez ostatnie dziewiędset lat, i odzyskad swoją duszę. Bóg dal ci szansę odkupienia. Możliwośd rozpoczęcia od nowa. - Nie zmarnuj jej - szepnął. Łowca otworzył oczy, lecz zaraz znów je zamknął. W koocu Damien oderwał się od niego wzrok i znów popatrzył na równinę. - Nie możemy tu zostad. Karril skinął głową i przysunął się, żeby znowu chwycid Tarran-ta i podtrzymad go. Damien dał mu znak, żeby zaczekał. Wyjął z bagażu manierkę, pociągnął łyk - zbyt mały, by ugasid pragnienie, ale zapasy wody szybko się kurczyły - a potem podał ją Tar-rantowi. Przez długą minutę Łowca tylko patrzył na bukłak i Damien już zaczął podejrzewad, że neohrabia jest zbyt oszołomiony, by zrozumied, co to takiego. Potem jednak lekko drżącą ręką wziął manierkę, podniósł do ust i napił się. Lekko się przy tym skrzywił, ale wypił. Słaby trunek w porównaniu z tym, do jakiego przywykłeś, pomyślał złośliwie Damien. Pozwolił mu pid do woli, nie zważając, że manierka jest już prawie pusta, przekonany, iż Łowca wie co robi. W koocu Tarrant oddał mu bukłak i Damien odniósł wrażenie, że teraz już pewniej trzymał naczynie. Otworzył szare oczy, w których pojawił się dawny błysk. Nawet oddychał nieco równiej. Uda się nam, pomyślał Damien. Poczuł uniesienie. Nam obu. Ujdziemy stąd z życiem i wrócimy do
świata żywych... Nagle ziemia zadrżała pod ich nogami, jakby coś w jej czeluściach budziło się do życia. - Czas ruszad - orzekł Karril i Damien przytaknął. Pospiesznie znów chwycili Tarranta, pomagając mu wstad, a po tem szybko sprowadzili go ze stoku. Przeszedłszy kilka metrów, 372
Damien skręcił nieco w bok, tak że gdyby coś, nie daj Boże, wyskoczyło spod ziemi w miejscu, gdzie przed chwilą siedzieli, nie zdołałoby ich dopaśd. Na pół idąc, a na pół zsuwając się, zeszli ze stoku, a gdy znaleźli się na w miarę równym terenie, zmusili Tarranta do truchtu, starając się oddalid od wulkanu. Dzięki Bogu, neohrabia zdawał się odzyskiwad siły. W samą porę. Dotychczas wiatr im sprzyjał, spychając chmury popiołu na wschód i na północ, tak że ich omijały, ale Damien nie wiedział, jak długo to jeszcze potrwa, i wolał nie ryzykowad. Krok za krokiem parli naprzód, potykając się i ślizgając, gdy skalisty grunt zmieniał się w piargi lub miejscami zapadał, tworząc sied głębokich szczelin. W pewnej chwili ziemia rozwarła się z rykiem, wyrzucając obłok gazów, które Damien czuł nawet przez zawój, oraz zasypując lawiną kamieni ten odcinek drogi, który dopiero co pokonali. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Przed chwilą stawili czoło piekłu i jeszcze gorszym rzeczom, pokonali syna obcej formy życia i wyrwali Tarranta z objęd śmierci, tylko po to, by spłonąd żywcem w drodze do domu? Nie, poprzysiągł sobie Damien. Nie dopuszczę do tego. W koocu - nareszcie! - dotarli do podnóża góry. Spękaną powierzchnię Shaitana zastąpiło usiane skałami dno doliny, a potem - kiedy Damienowi wydawało się, że nie zdoła przejśd już ani kroku więcej równina. Przystanęli, by znowu napid się wody, i Damien wepchnął Tarrantowi do ręki trochę żywności, ale nie zatrzymali się dostatecznie długo, by mógł sprawdzid, czy adept ją zjadł. Krążyły tu cienie zmarłych, żądne cierpienia żywych, a wiedział, że bez pomocy Tarranta nie mają w walce z nimi żadnych szans. Ruszył dalej, żując swoją rację i modląc się, by organizm Łowcy pamiętał jeszcze, jak wchłaniad taki pokarm. Idąc najszybciej, jak mogli, przeszli po dnie doliny. Tutaj mgła była rzadsza i niewiele cieni zwracało na nich uwagę. Widok niedalekiej już grani - tak bliskiej, że dostrzegali rosnące na niej, nieliczne karłowate drzewa - dodał im sił, które w innym przypadku zupełnie by ich opuściły. Jeszcze ten krótki odcinek, obiecywał sobie Damien, i będzie po wszystkim. Rozbijemy obóz gdzieś na grani, a wtedy będziesz mógł się przespad i jutro wrócid do normalnego życia.
Myśl o spokojnym śnie była tak kusząca, że przez chwilę nie był w stanie myśled o niczym innym, tylko o tych słodkich objęciach ciemności i spokoju, pieszczocie snów... Spojrzał ostro na Karrila, który umknął spojrzeniem w bok. Cholera. Każdy z nas potrzebuje pokarmu, no nie? 373
Zanim w koocu osiągnęli przeciwległy kraniec doliny, słooce stało już wysoko na niebie, i Rdzeo także. Wyrzucana przez Shaitana chmura popiołu przesłaniała je tak mocno, że w dolinie panował półmrok, od którego ostro odcinały się krwawoczerwone cienie ostrych turni. Tarrant wciąż szedł, chociaż jego chód i postawa zdradzały, że szybko opada z dopiero co odzyskanych sil. Pomimo to uda się nam, myślał gorączkowo Damien. Uda się. Sen. Czekał na niego tam, na grani, w miejscu gdzie spowijające dolinę mgły umykały przed zimnymi wiatrami. Tam, gdzie nie dosięgnie ich strumieo lawy, gdzie nie pójdą za nimi demony, nic i nikt nie zakłóci im spokoju. Wydawało się to prawie rajem w porównaniu z miejscami, jakie niedawno opuścili, więc zmierzał tam najszybciej, jak mógł. Od jak dawna porządnie nie odpoczął, nie zjadł solidnego posiłku, a nawet nie przystanął, żeby się rozejrzed? Zdumiewające, lecz Tarrant nadal szedł, i Damien wolał nie zastanawiad się, czy neohrabia naprawdę odzyskuje siły, czy też gna go tylko desperacja. O pewnych sprawach lepiej nie myśled. Aż wreszcie znaleźli się na skalnej grani, dostatecznie wysoko, by mogli poczud się bezpieczni. Damien pozostał na nogach tylko tak długo, by zdjąd bagaż z pleców i odpasad miecz, a potem osunął się na ziemię. Tarrant zrobił to samo. Nieważne, że skała była tu ostra i nierówna, a ich ciała poobijane po całym dniu zmagao. Żył. Tarrant był żywy. Co do innych niebezpieczeostw... - Stanę na warcie - obiecał Iezu i Damien kiwnął głową. Do brze. Tak. Wystarczy. Dokonaliśmy tego, pomyślał. Był oszołomiony tym faktem. Naprawdę dokonaliśmy tego. Będziemy żyd. A potem zmęczenie wzięło górę i wszystko - nadzieję, obawy, radośd pochłonęła ciemnośd. - Damienie. Był tak obolały, że ledwie mógł się ruszad. Ktoś nim potrząsał i to bolało. Przez chwilę klął i usiłował odepchnąd natarczywe ręce, ale kiedy próbował je złapad, znikały i pojawiały się w innym miejscu. - Damienie, przepraszam. Musisz wstad.
Niech to szlag! Niech to szlag! Co znowu? Z trudem otworzył 374
oczy i odkrył, że bolą go nawet powieki. Bolały go wszystkie części ciała. Najwyraźniej spał za długo. - Karril? Co jest, do diabła? Widząc, że Damien już oprzytomniał, Iezu odsunął się i przysiadł na piętach, pozwalając mu dojśd do siebie. - To Tarrant - rzekł. - Źle z nim. Cholera. Z trudem usiadł, nie zważając na protesty wszystkich mięśni. Nie teraz, nie po tym wszystkim, przez co przeszliśmy! - Co się stało? - Nie wiem. Obawiam się... Demon urwał, jakby bojąc się, że powiedziawszy coś złego, jeszcze pogorszy sprawę. - To ty jesteś uzdrowicielem. Damien powlókł się do Tarranta Łowca również ułożył się do snu na ziemi, nogami w kierunku podnóża w jedynej pozycji, jaka nie groziła stoczeniem się po stromym stoku. Podchodząc, Damien dostrzegł, że neohrabia ciężko oddycha i jest blady, trupio blady. Dzieo wcześniej ta trupia bladośd nie miałaby żadnego znaczenia. Teraz świadczyła o tym, że śmierd krążyła nad człowiekiem, który arogancko unikał jej przez tyle lat. - Co się dzieje? - zapytał Karril. Damien odrobinę odchylił zawój, napiął mięśnie i zrobił głęboki wdech. Nic się nie stało. Upewniwszy się, iż znaleźli się na wysokości, na jaką nie docierają wyziewy Shaitana, uwolnił Tarranta od jedwabnego zawoju i patrzył, jak adept płytko spazmatycznie oddycha, za szybko i zbyt płytko. Nie musiał słyszed cichego poświstu na koocu każdego oddechu, by wiedzied, co się stało, ani widzied lęku w oczach Tarranta, by zrozumied, jak poważny jest ten stan. Kolor twarzy Proroka - i historia jego choroby - wyjaśniały wszystko. - Do Ucha - szepnął Damien. - Boże, nie teraz. Czemu nie pozwolisz nam najpierw wrócid do domu? - Co to takiego? - Atak serca. - Ujrzał, jak Tarrant wzdrygnął się na dźwięk tych słów. A raczej niewydolnośd serca. Wiemy, że tuż przed śmiercią miał pierwszy taki atak. / w jego wyniku postradał zdrowe zmysły, zamordował swoją rodzinę i zaprzedał duszę Bezimiennym. Czy to musi skooczyd się tak samo. Boże? Czy nie możesz lepiej go wykorzystad? - Co jest przyczyną? - spytał
Tarranta. - Wiesz? Próbujesz ją usunąd? 375
Łowca pokręcił głową. - Nieważne - szepnął. - Nie możesz tu uzdrawiad. - Mów, do licha! Neohrabia zamknął oczy i zadrżał. Widad było, że każde słowo przychodzi mu z trudem. - Wrodzona wada ściany aorty szepnął. - Zwężenie zastaw ki... - Teraz walczył o każdy oddech i Damien wyraźnie słyszał lek kie rzężenie. Nabyte. Próbowałem... Kiedy stało się jasne, że nie ma siły, by powiedzied coś więcej, Karril odważył się spytad: - Możesz coś z tym zrobid? I co miał odpowiedzied? Tłumaczyd, że nie ma niczego trudniejszego od leczenia bijącego serca, ponieważ jeśli nie zgra się każdej czynności z naturalnymi skurczami jego mięśni, można spowodowad zatrzymanie akcji serca? To i tak nie miało żadnego znaczenia, prawda? Damien nie mógł tutaj uzdrawiad. Prądy usmażyłyby go żywcem, zanim by zaczął. Myśl, człowieku, myśl. Musi byd jakiś sposób. Nie przebył tak długiej drogi, aby teraz się poddad. Co mógłby wykorzystad? Tar-rant był zbyt słaby, żeby użyd Sztuki. On sam nie mógł tego zrobid, ze względu na nadmiar fae. Iezu... Sapnął z wrażenia, znajdując odpowiedź. - Karrilu. Tacy jak ty potrafią wpływad na fae, prawda? Iezu zawahał się. - Nie tak jak wy. Nie potrafimy używad Sztuki... - Wiem o tym! Nie mówię o magii. Usiłował znaleźd właści we słowa. - Możecie ją formowad, prawda? W taki sposób stwo rzyłeś twoje ciało. - Znacząco popatrzył na postad, jaką teraz przy brał Karril, podtrzymując Geralda Tarranta. - Możecie traktowad ją jak materię. Mógłbyś zrobid to teraz? Iezu kiwnął głową. - Mógłbyś zablokowad jej dopływ? Może skierowad w bok? Iezu miał niewyraźną minę. - Zrób coś, Karrilu! Tutejsze prądy są za silne, żebym mógł uzdrawiad. Czy możesz mi jakoś pomóc? Je śli nie - ruchem głowy wskazał Tarranta - on umrze. Iezu westchnął przeciągle, melodramatycznie. - Mogę spróbowad - odparł w koocu. - Chociaż nie obiecuję...
- Zrób to! - uciął Damien. Wargi Łowcy zaczęły sinied. Zły znak, bardzo zły. -1 pospiesz się! 376
Iezu zniknął. Nie rozwiał się powoli, jak to robił zazwyczaj, ale zgasł jak świeca na wietrze. Najwidoczniej do manipulowania fae musiał przyjąd swoją normalną postad... jakakolwiek ona była. To nieważne, pomyślał ponuro Damien. Byle mu się udało. Usiadł obok Tarranta i krzepiąco uścisnął jego ramię. - Nie umrzesz - szepnął. - Nie po tym wszystkim, przez co przeszedłem, żeby cię tu sprowadzid. Wracasz do domu, psiakrew. Nagle zobaczył, że Łowca szeroko otwiera oczy ze zdziwienia, co świadczyło o tym, że prądy się zmieniły. Oby na lepsze, błagał Damien, szykując się do uzdrawiania. Jeśli nie, wkrótce obaj będą martwi. Zaczerpnął tchu, zebrał całą odwagę i sięgnął po prądy, chwytając moc Shaitana... A raczej próbował to zrobid. Jednak nie znalazł żadnej siły. Czyżby Karril zawiódł? Znowu sięgnął myślą, tak jak go nauczono, lecz ponownie nie zdołał nawiązad kontaktu. Tym razem jednak coś tam znalazł. Nieznaczne drgnienie mocy, wystarczające, by stwierdzid, że prądy są aktywne. Wokół Tarranta krążyło dośd fae, by go wyleczyd, lecz Damien nie był w stanie z niej skorzystad. Co się dzieje, do licha? Próbował raz po raz, aż z wysiłku zimny pot oblał mu ciało. Jednak fae była śliska jak piskorz i za każdym razem wymykała mu się, gdy próbował uchwycid ją myślą. Leżący obok Tarrant z trudem łapał oddech, a jego usta przybrały siną barwę. Nie pozostało mu już dużo czasu. Damien ponownie spróbował złapad nieuchwytną fae ziemi, wkładając w to wszystkie siły. Przez ułamek sekundy zdołał nawiązad z nią kontakt. W tym momencie zrozumiał, co jest nie tak, a chociaż nie znał przyczyny, rezultat był aż nazbyt oczywisty. Tutaj można było użyd Sztuki, oczywiście, lecz za straszliwą cenę. Czy Damien Vryce chce zaryzykowad życie, by uzdrowid chorego, czy też zbyt je ceni, aby ryzykowad? Spojrzał na Tarranta, którego tak niewiele dzieliło od śmierci, że jego skóra już przybrała trupio blady kolor. Damien poczuł przypływ zimnej determinacji, która wyparła z jego duszy wszelki strach. Na Shaitanie byłeś gotowy oddad życie, aby ocalid ludzkośd przed Calestą. Byłeś gotów za to pójśd do piekła. Nie mogę pozwolid ci umrzed
teraz, na samym progu zbawienia. Nie mogę odebrad ci szansy pojednania się z Bogiem... nawet po to, by uratowad moją własną skórę. Fae wpadła w niego z rykiem, prądem dziesięd razy silniejszym od każdego, z jakim dotychczas miał do czynienia. Przez chwilę starał się 377
tylko w nim nie utonąd, nie zatracid się w tym szalejącym nurcie. Potem, w koocu, zdołał uchwycid go swoją wolą i nadad mu formę. Zobaczyd. Poznad. Wejrzed w ciało Tarranta, zanalizowad, zmienid... Przed nim - nie, raczej wokół niego - pojawiło się serce Łowcy, czerwony mięsieo pulsujący w gorączkowym rytmie, żywe morze kurczące się wokół w coraz gwałtowniejszych spazmach. Damien usiłował się skoncentrowad i nie zatonąd w nim. „Zwężenie zastawki", powiedział Tarrant. Damien poszukał, odnalazł i zgłębił ten cienki płat tkanki, prawie całkowicie pokryty zgrubieniem. Patrząc na zamykającą się raz po raz zastawkę, Damien zrozumiał, jaki wpływ na krążenie ma wada, w wyniku której zastawka nie zamyka się całkowicie i zawraca częśd krwi do aorty. Najwidoczniej najpierw powinien zająd się właśnie tym. Skupił się, aż dostrzegł poszczególne komórki zastawki i spróbował oszacowad rozmiary uszkodzeo. Wada istotnie była nabyta, jak powiedział Tarrant, co było obiecujące. Pod grubą warstwą stwardniałej tkanki mięśniowej znajdowała się zastawka, która w odpowiednich warunkach mogła prawidłowo pracowad. Mając świadomośd, że liczy się każda sekunda, że kiedy on pracuje w tym szkarłatnym królestwie, właściciel serca umiera, Damien poświęcił jednak kilka sekund na obserwację rytmów skurczów. Powoli, z precyzją dobrego chirurga, zaczął usuwad uszkodzone komórki. Nie za szybko, aby kawałek ciała nie oderwał się i nie zablokował jakiegoś mniejszego naczynia... ale i nie za wolno, żeby pacjent nie umarł mu podczas zabiegu. Ostrożnie lecz pospiesznie starał się znaleźd właściwe tempo, wiedząc, ze musi dostosowad każdy ruch do bicia serca Łowcy, żeby nie doprowadzid do zawału. Jedna grupa komórek rozpuściła się we krwi, potem druga i jeszcze jedna Usiłował rozbijad stwardniałą tkankę na mniejsze kawałki, przez cały czas pracując w rytmie serca, jakby był jego częścią. Dzięki Bogu, że tkanka pod spodem jest zdrowa, pomyślał. Widział ją przed sobą w tym morzu czerwieni, zgrabną i poruszającą się z gracją. Teraz była już prawie wolna od zrostu. Swoją Sztuką rozpuścił ostatni fragment zgrubiałej tkanki, zobaczył, jak szkarłatny nurt porywa oderwane
komórki... Gotowe. Zastawka zamykała się normalnie, a serce powoli zaczęło zwalniad. Damien pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, wiedząc, że najgorsze minęło. Pozostała jeszcze wada wrodzona, będąca pierwotną przyczyną niewydolności zastawki. Co mówił Tarrant. Coś o ścianie aorty? Damien poszukał uszkodzenia i znalazł je: fragment źle ukształtowanego mięśnia, 378
który nadmiernym wybrzuszeniem hamował dopływ krwi do organów. W przeciwieostwie do zgrubienia na zastawce, to było związane z mięśniem i jego usunięcie pozostawiłoby otwór w bardzo niebezpiecznym miejscu. Damien przez chwilę pożałował, że nie ma przy nim kolegi-uzdrawiacza, z którym mogliby skoordynowad wysiłki. Potem, wyraziwszy to pobożne życzenie, rzucił się na uszkodzoną tkankę. Tym razem nie tylko wycinając ją, ale jednocześnie uzdrawiając, zmuszając komórki wokół do regenerowania się we właściwy sposób w chwili, gdy usuwał zmutowany fragment. Odcinał uszkodzoną tkankę małymi skrawkami, żeby organizm mógł bezpiecznie je wydalid, a jednocześnie tworzył nową. Wydawało się, że trwa to całe wieki, ale w koocu było po wszystkim. Przez chwilę odpoczywał, utrzymując wizję, obserwując, jak układ krwionośny pracuje lepiej niż w chwili stworzenia. Potem, kiedy poczuł się na siłach, z dostępnych surowców stworzył diuretyk i wprowadził go do krwi, aby organizm wydalił wszelkie zbędne produkty, jakie powstały w procesie uzdrawiania. Aż w koocu mógł się wycofad. Nie bez obawy pozwolił zgasnąd wizji i poznaniu, oraz wszystkim potrzebnym narzędziom. Był gotowy umrzed, aby wyleczyd Ge-ralda Tarranta. Czy będzie teraz musiał dopełnid ślubu? Kiedy jednak wycofał swoje zmysły z ciała Tarranta, żadna ciemna siła nie czekała nao, żeby go pożred, i nie wyczuł żadnej zmiany w swoim organizmie czy świadomości. Poza gwałtowną potrzebą oddania moczu. Ta była doprawdy nagląca Klnąc pod nosem, odszedł kilka kroków na bok, na skalny nawis nad doliną. Świetnie. Puścił strumieo moczu na królestwo zmarłych, a potem odwrócił się i spojrzał na Tarranta. Ten usiadł, chociaż z trudem, ale jego twarz już odzyskiwała zdrowy kolor. Oddychał z wysiłkiem, lecz nie tak ciężko jak przed-. tern, i Damien był przekonany, że środek moczopędny w mgnieniu oka oczyści mu płuca. Mięsieo sercowy nie był uszkodzony, co oznaczało, że gdy stan chorego się ustabilizuje, neohrabia będzie jak nowy. Cokolwiek to miało oznaczad. - Wygląda na to - wyszeptał ochryple Łowca - że znów za-
wdzięczam ci życie. - Tak. - Wzruszeniem ramion zbył tę nieśmiałą próbę podziękowania. A ty pokazałeś mi tak niezwykłe i ekscytujące miejsca. Powiedzmy, że to remis, dobrze? Jednak ponura mina Łowcy ostrzegła go, że coś się stało. Przez chwilę - tylko przez chwilę - marzył o tym, żeby nie wiedzied, co się stało. 379
- Próbowałem patrzed, jak uzdrawiasz - rzekł cicho Łowca. Nie mogłem. Damien wzruszył ramionami. - Byłeś w wyjątkowo kiepskim stanie. Czego się spodziewałeś? - To nie powinno mnie powstrzymad - upierał się adept. Używałem Sztuki w gorszych warunkach. - Mówił cichym głosem, w którym pobrzmiewał strach. - Coś się stało, Vryce. W pierwszej chwili chciał uznad te słowa i wszystkie takie obawy za objaw kiepskiego stanu Tarranta. Powszechnie wiadomo, że niedomagania serca wywołują u chorych stany lękowe, które zazwyczaj są związane z główną przyczyną choroby, ale równie dobrze mogą objąd również inne obszary. Ponadto adept byd może był już u kresu sił i kompletnie wyczerpany nie mógł użyd Sztuki. To ostatnie wyjaśnienie było bardzo kuszące i Damien chciał w nie uwierzyd. Tylko że uczciwośd kazała mu pamiętad o tym, ile trudu musiał włożyd, by samemu dotrzed do fae, oraz o tym, jak obawiał się, iż wykorzystanie jej przypłaci własnym życiem. - Może to własnośd prądów w tym miejscu - podsunął. Jednak, mówiąc te słowa, wiedział, że musi w tym byd coś więcej. Łowca energicznie pokręcił głową. - Może prądy są tu silniejsze, ale fae ziemi to fae ziemi. A próbo wałem również innych rodzajów Sztuki, kiedy ty byłeś zajęty. - Ru chem głowy wskazał na nawis. Żadna nie podziałała. Używałem Sztuki przez prawie tysiąc lat, Vryce, ale nigdy nie spotkałem się z takim brakiem reakcji. Tymczasem ty skorzystałeś z niej bez prze szkód dorzucił prawie oskarżycielskim tonem. - Owszem. Chociaż z trudem. Odwrócił się, unikając jego spojrzenia. Jakoś nie miał ochoty dzielid się z nim wrażeniami. Nie wiem, czy zdołałbym to powtórzyd. Chyba że naprawdę bym musiał, pomyślał. Chyba że byłbym gotowy zapłacid za to najwyższą cenę. - Może masz rację - przyznał. - Jeśli nawet, co z tego... Tarrant próbował usiąśd, ale nagły skurcz zamienił jego słowa w jęk. Nie trzeba było byd magiem, by wiedzied, co to oznacza. Damien oczekiwał tego.
- Wprowadziłem ci diuretyk do krwi, aby oczyścid płuca - po wiedział - tak więc przez jakiś czas będziesz intensywnie wydalał płyn. Mogę ci polecid ten punkt widokowy. - Wskazał na nawis, a potem dodał: - Sądzę, że nie zapomniałeś, jak się sika? 380
Obrzuciwszy go gniewnym spojrzeniem, Łowca wstał i skierował się w stronę nawisu. Damien obserwował go przez moment, a potem - upewniwszy się, że Tarrant pewnie trzyma się na nogach i nie spadnie z grani - spojrzał na Karrila. -No i? - No i co? - Wy potraficie dostrzec fae, prawda? A więc zakładam, że widziałeś, co się stało. Co o tym sądzisz? - Dzięki tobie byłem bardzo zajęty. To ty nie chciałeś utonąd w miejscowych prądach, pamiętasz? Jednak owszem, widziałem, co zaszło. To było... - Zawahał się. - Dziwne. - Pod jakim względem? - Wiesz, że fae reaguje na ludzi. Każda ludzka myśl, każdy sen, nawet chwilowy kaprys pozostawiają na niej swój ślad. Och, czasem jest to tylko lekkie drżenie prądu niewystarczające, by wpłynąd na świat materialny - ale zawsze jakoś reaguje. Zawsze. Oprócz tego momentu, gdy próbowałeś użyd Sztuki - powiedział Damie-nowi. - W pierwszej chwili, gdy chciałeś uzdrowid Tarranta, nie było żadnej reakcji. A on właśnie teraz próbuje użyd Sztuki - zerknął znacząco na Łowcę - ale spotyka się z tym samym co ty. Brakiem jakiejkolwiek reakcji. Tarrant wpatrywał się w ziemię pod nogami i najwyraźniej usiłował wpłynąd siłą woli na miejscowe prądy. Mocno zmarszczył brwi. Zmrużył oczy. Nawet zaklął, chyba po raz pierwszy od kiedy Damien go poznał. Najwidoczniej wszelkie próby zawiodły. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na rdzawe słooce na zachodzie (a Damien nie musiał byd jasnowidzem, by wiedzied, jak bardzo Tarrant pragnął spoglądad na nie dłużej, po raz pierwszy od ponad dziewięciu wieków), adept wrócił do nich. - Coś się zmieniło, to nie ulega wątpliwości - rzekł z ponurą mi ną. - Bez dokładniejszych badao nie mogę stwierdzid, co się wła ściwie stało, ale nie sądzę, byśmy mogli liczyd na to, że w razie po trzeby ponownie użyjemy tu Sztuki. Kiedy wrócimy, odkryję przyczynę tej sytuacji i byd może znajdę jakieś lekarstwo. Byd może. Wymówił to słowo z lekkim naciskiem, wyrażającym obawę, do jakiej żaden z nich nie chciał się przyznad. Jeśli prądy
zmieniły się, czy ta zmiana będzie stała? A jeśli okaże się, że problem tkwi nie w fae, lecz w nich samych? Apotem dotarły do niego poprzednie słowa. Rzucone mimochodem, 381
tym silniejszym echem odbijały się w jego mózgu. Kiedy wrócimy. Takie zwyczajne, rozbrajające stwierdzenie! Jakby powrót był czymś, czego od początku się spodziewali. Jakby nie sądzili, że zginą podczas tej wyprawy, i dlatego nie snuli żadnych planów związanych z powrotem do domu. Damien poczuł przypływ euforii na myśl, że ta możliwośd nagle stała się najzupełniej realna. Tarrant żył. Wróg, którego uważali za niepokonanego, był martwy i bezsilny. Wracali do domu... Skup się na tym, pomyślał. Nie na tamtej sprawie. To było zbyt przerażające, a nie znajdą żadnej odpowiedzi, dopóki Tarrant nie odzyska sił, aby zbadad tę sprawę. Damien obrócił się do Karrila i zapytał: - Pójdziesz z nami? Nie pytał tylko dlatego, że Iezu byłby cennym przewodnikiem - podwójnie cennym, jeśli żaden z nich dwóch nie mógł użyd Sztu ki - lecz ponieważ Karril byl częścią ich triumfu i Damien chciał zatrzymad go przy sobie. Iezu spojrzał na Tarranta i wydawało się, iż porozumiewają się bez słów. W koocu pokręcił głową. - Nie mogę. Przykro mi. Moja rodzina.. - Spojrzał w dolinę, w kierunku Shaitana, gdzie czekali pozostali Iezu. - Zbyt wiele pytao wymaga teraz odpowiedzi. Zostanę z wami, jak długo będę mógł, ale moje miejsce jest wśród nich. - Popatrzył na Tarranta, jakby oczekując, że neohrabia coś powie, lecz Łowca milczał. - Przykro mi - powtórzył Karril. - Jednak tak naprawdę to już nie jestem wam potrzebny. - Rozumiem - zapewnił go Damien. Zwrócił się do Tarranta, lecz ten nie odrywał wzroku od Shaitana. Możemy pozostad tu jeszcze jakiś czas, jeśli uważasz, że potrzebujesz odpoczynku, ale niedługo, bo kooczą się nam zapasy. - A kiedy Tarrant nie odpowiedział, Damien dodał: - Jesteś gotowy wracad do domu? - Rób tak, jak twoim zdaniem będzie najlepiej - odparł cicho Łowca. Znał ten ton głosu. Niech to szlag, znał go aż za dobrze. Wiedział, co to oznacza, kiedy Łowca przechodził od liczby mnogiej do pojedynczej, niech go diabli! To nie miejsce ani czas na takie zabawy i... I w ogóle! - Wracamy do domu, prawda? - na pół warknął, na pół jęknął.
- Calesta nie żyje. Puszcza do tej pory zmieniła się już tak bardzo, że nic na to nie poradzisz. Mam rację? Na całej tej cholernej plane cie zapanował pokój, ale ja nie przewidziałem, że z tego wyjdziemy, 382
więc nie zabrałem dośd żywności i wody, żebyśmy we dwóch mogli się tu pokręcid i zrobid coś głupiego. Cokolwiek miałoby to byd. Słuchasz mnie, Geraldzie? Adept nadal spoglądał na Shaitana, jakby widział tam coś tak fascynującego, że ani na moment nie chciał odrywad od niego wzroku. - Ona jest międzygwiezdną istotę westchnął. - Nie tylko po tomkiem obcych istot, które zawędrowały na tą planetę - tak jak my. Urodziła się i wychowała na innej planecie, a więc pamięta obce gwiazdy i technologie, potrzebne, aby się do nich dostad. Neohrabia w koocu odwrócił się i spojrzał na Damiena. - Czegóż pragnąłem, jeśli nie tego, by otworzyd ludzkości drogę do gwiazd? Dlaczego przez ostatnie tysiąc lat ludzie zbierali się pod sztandarem Kościoła, jeśli nie dla tego marzenia? - Znów odwrócił się do Shaitana i głęboko odetchnął, jakby wciągał w płuca aromat nowych możliwości. - To miejsce to brama do gwiazd. A ta istota, ta matka obcych... jest przyszłością ludzkiej rasy. Jej technologia może byd zbyt obca, abyśmy mogli bezpośrednio ją wykorzystad, ale może zdołamy stworzyd z niej coś, co posłuży obu naszym gatunkom. - A jej dzieci niewątpliwie chętnie staną się łącznikami między... Zauważył szybkie spojrzenia, jakie Tarrant wymienił z Karrilem, i nagle coś ścisnęło go w dołku. - Co jest? Czy to zły pomysł? Karril powiedział cicho: - Nie możemy tu zostad. Tarrant skinął głową. - Iezu zostali stworzeni tak, że muszą wykorzystywad ludzi, aby przetrwad. Tutaj nie ma potrzebnego pożywienia ani niczego z tych rzeczy, których potrzebują. A nawet gdyby mogli zostad, co stanie się z ich świątyniami, z kultami, które uznawały w nich bogów, z ludzkimi symbiontami? Och, niektórzy z nich pozostaną tu przez jakiś czas, tylko czy to wystarczy? Kiedy masa krytyczna ich zgro madzenia osłabnie tak, że matka nie będzie w stanie się z nimi po rozumied i ludzkośd straci swego najlepszego sprzymierzeoca? Damien z zapartym tchem spojrzał
na Karrila, czekając na jego odpowiedź. Iezu jednak tylko smutnie skinął głową, jakby mówił: „Tak, on ma rację. To tylko kwestia czasu". - A więc co? - zapytał Damien. Chcecie tu zostad? Czy muszę ci przypominad, Geraldzie, że dla ciebie również nie ma tu pokarmu? A poza tym, co zamierzasz dla nich zrobid? - Nie zamierzam tu zostad - odparł spokojnie Łowca. 383
Damien odetchnął. - No, to już coś. - Ludzkośd będzie potrzebowała tłumacza. Iezu również, i to kogoś przynajmniej zewnętrznie przypominającego człowieka. - Co więc proponujesz? Opracowad jakiś sposób tłumaczenia? Wiesz, że w tym momencie to jest niemożliwe. Sam powiedziałeś, że dopóki nie sprawdzisz prądów, nie tylko nie zdołasz nic zrobid, ale nie będziesz miał pojęcia dlaczego nie reagują. A więc co? - W tej chwili nie potrzebuję Sztuki. Nie tak bardzo jak odpowiedzi na pytanie, kim i czym są Iezu, oraz w jaki sposób każdy z nich wyraża potrzeby matki. Oni są jej prawdziwym językiem, Vryce, jej krzykiem rozpaczy wyrażonym w fae i ciele. W jakiej postaci najpierw pojawił się każdy z nich? Według jakiego schematu przebiegał jego rozwój? - Popatrzył na Karrila. - W którym momencie po raz pierwszy wyrazili uczucia wykraczające poza ich naturę i co wywołało tę zmianę? - Mówisz o całej historii tej rodziny skontrował Damien. - Sięgającej... ilu, prawie tysiąca lat? - Prawie - przytaknął Karril. - Nikt nie uzyska takich informacji, przesiadując w miejscu. Jeśli potrzebne ci są takie fakty, będziesz musiał prowadzid badania, a w tym celu musisz wrócid tam, gdzie są ludzie, biblioteki oraz mistrzowie wiedzy, którzy mogą ci pomóc. Nagle przypomniał sobie, że Ciani zapisywała wszystko. Może inni adepci robili tak samo? - Możemy znaleźd jakiegoś adepta, który specjalizował się w de monologii i... W tym momencie zrozumiał. Tak po prostu. - Cholera - wyszeptał. - Nie. - Obawiam się, że tak - rzekł cicho Tarrant. - W Puszczy toczy się wojna. Czyżbyś o tym zapomniał? Masz tam więcej wrogów, niż mógłbyś policzyd, a wszyscy pragną twej śmierci... -1 zamierzają spalid Puszczę, a z nią cały mój dobytek. Co oznacza, że za kilka dni wszystkie moje książki obrócą się w popiół i historia Iezu przepadnie na wieki. - Możemy użyd Sztuki, by przypomnied... - zaczaj Damien. A potem dotarło do niego, jak oporna jest teraz fae. Jak trudno ją sformowad. Zrozumiał, że w
przyszłości nie będą mogli na nią liczyd, nie w równie skomplikowanych sprawach. 384
- Cholera - mruknął. - Cholera. - Mówiłem ci, że mam tam tunel, Vryce. Biegnie pod moją twierdzą do komnaty strzeżonej przez tak silne zaklęcia, że nawet gdyby moi wrogowie dostali się do budynku, nigdy nie znajdą wejścia do niej. Obiecuję ci, że pójdziemy tam, zabierzemy to, co jest nam potrzebne, i wrócimy, zanim Kościół zorientuje się, że tam jesteśmy. - A czy masz pewnośd, że twoje zaklęcia nadal działają? - zapytał. Czy pomyślałeś o tym? - Sprawdziłem jedno, które mam przy sobie, i stwierdziłem, że wciąż jest skuteczne. Widocznie dawne zaklęcia zachowały swą moc. - Jego wyblakłe oczy zabłysły w krwawym blasku zachodzącego słooca Nawet bez fae spojrzenie Łowcy miało w sobie ogromną moc. - Co ty na to, Vryce? Mam tam iśd sam? Z tobą czy bez ciebie, nie mogę pozwolid, aby te notatki spłonęły. Od nich zależy los całej ludzkości. Cholera. Odwrócił się plecami do nich obu, bijąc się z myślami. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, była wędrówka do Puszczy, i to teraz, kiedy rozprawiał się z nią Patriarcha i jego żołnierze. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował teraz Tarrant, był kolejny wysiłek, gdy jego niedawno uzdrowione ciało wciąż zmagało się ze skutkami przemiany ze stanu pół-życia. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali wszyscy trzej, to ryzykowanie wszystkiego, co uzyskali, dla kilku książek - książek, na Boga! Nawet jeśli te księgi były kluczem do przyszłości całej ludzkiej rasy i dla wszystkich Iezu. Nawet jeśli mogły ponownie poprowadzid ich do gwiazd. Cholera. Udniósł dłoo do czoła i ze znużeniem potarł skroo. Jeszcze nie bolała go głowa, ale na pewno będzie. Ciało musi w jakiś sposób zaprotestowad przeciwko takiemu szaleostwu. Przecież będziemy bezpieczni, prawda? Drzwi zamknięte i strzeżone zaklęciem. Księgi ukryte. Jedna krótka wizyta i po wszystkim. Tarrant i tak pójdzie, z nimi czy bez nich - to jasne. Czy Damien chciał, by ten odrodzony człowiek natknął się na oddziały Patriarchy, nie mając przy sobie nikogo, kto mógłby się za nim ująd? Takie spotkanie równie dobrze znów mogło wtrącid go w
piekielną otchłao. Po tym, jak Damien poświęcił tyle czasu i trudu, żeby go ocalid. Nie mógł na to pozwolid. Prawda? 385
- W porządku - mruknął i ciężko westchnął. - A niech to dia bli! Zróbmy to. Tarrant skinął głową. - Przypuszczałem, że tak powiesz. Damien usłyszał w jego glosie szczerą ulgę. I słusznie. Mogło byd gorzej. Przynajmniej nie musimy znów płynąd statkiem. W oddali zagrzmiał Shaitan.
39 alesta już się nie zjawi. Z początku Andrys usiłował ignorowad ten Wymyślał dziesiątki Cfakt. powodów, dla jakich demon nie chciał lub nie mógł przybyd, i nawet prawie uwierzył w jedno czy dwa z tych wyjaśnieo. W miarę jednak, jak mijały godziny i jego rozpaczliwe wezwania pozostawały bez odpowiedzi, zaczął się bad. Walczył z tym, dopóki mógł, lecz teraz, kilka godzin później - a może dni, kto wie, jak szybko w takim miejscu płynie czas - przeczucie zmieniło się w pewnośd i przeszedł go dreszcz zgrozy, tak silny, że Andrys zadrżał pod okrwawioną zbroją, nie wiedząc, co robid. Calesta już się nie zjawi, to pewne. Andrys został sam. Teraz przedzierali się przez wrogą Puszczę i niebezpieczeostwo czaiło się za każdym zakrętem. Kilkakrotnie atakowały ich stwory uważające Puszczę za swój dom i tylko szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że dotychczas ich ataki były zbyt słabe i nieliczne, by stanowid prawdziwe zagrożenie. Następnym razem znów może to byd stado białych wilków... albo coś jeszcze gorszego. W tamtej potyczce stracili ponad połowę koni, rozszarpanych, okaleczonych lub spłoszonych. Wodze tych ostatnich zostały w kilku przypadkach przepalone, a w innych przecięte, jakby ich strach podziałał na fae, która je uwolniła. Bardziej prawdopodobne, że w ten sposób urzeczywistniły się obawy jeźdźców. Przed odjazdem z pola bitwy Patriarcha modlił się wraz z nimi przez kilka minut, usiłując w pozytywny sposób spożytkowad ich energię, tylko czy mu się to udało? Teraz wszyscy zdawali sobie sprawę z potęgi fae Puszczy i obawiali się, że to może ich zgubid. To samo, co zdarzyło się z uprzężą, równie dobrze mogło przydarzyd się materiałom wybuchowym. Spora częśd wierzchowców niosła teraz rannych, więc pozostali jeźdźcy musieli na zmianę podróżowad pieszo. Andrys wolał iśd 387
piechotą niż jechad konno. Pełniona przez niego rola przewodnika wymagała nieustannego wyczuwania fae Puszczy, kontaktu z jej straszliwą potęgą. Wykorzystywał marsz jako środek uspokajający, a ból nóg jako więź z materialnym światem. Chociaż Łowca nie był już aktywnie związany z Puszczą, jego duch wciąż unosił się w tym gąszczu i gdyby młody Tarrant chod na chwilę osłabił czujnośd, chłodna moc tej grzesznej duszy wlałaby się weo, gasząc jego ciepłą osobowośd i zastępując ją swoim ponurym wizerunkiem. Przy każdym kroku walczył z jego wpływem, ale wpadał w coraz głębszą rozpacz. Jak długo to wytrzyma bez niczyjej pomocy? Jaką może mied nadzieję, że pozostanie przy zdrowych zmysłach, jeśli Ca-lesta rzeczywiście go opuścił? Jedyną pociechą był czarny jedwabny szal, którym teraz owiązał się w pasie pod zbroją. Jej szal. Nadal trochę wstydził się tego, że ukradł go Narilce. Naprawdę, co najmniej trzykrotnie chciał ją poprosid, żeby. mu go podarowała, lecz za każdym razem nie miał odwagi. Czyżby się bał, że mu odmówi? Albo że go wyśmieje? A może tego, że wyrażając tę prośbę słowami, przyznałby się, iż brak mu odwagi potrzebnej do zrobienia tego potajemnie? Teraz szal był jego jedyną pociechą i ten mokry od potu kawałek jedwabiu, przy każdym ruchu wpijający mu się w brzuch, przypominał ten krótki czas, jaki spędzili razem. Godzina za godziną, kilometr po kilometrze, przedzierali się przez dominium Łowcy. Teraz nawet rośliny zdawały się stawiad im opór i wciąż musieli wycinad sobie drogę przez cierniste krzewy oraz gałęzie drzew. Andrys zauważył, że przedtem ich nie było. A kiedy zatrzymali się na posiłek i ziemia zaczęła poruszad się pod ich nogami, zmuszając do pospiesznego odjazdu, to również było coś nowego. Najwidoczniej teraz, kiedy Łowca już nie panował nad Puszczą, działanie Andrysa jako talizmanu szybko słabło. To była przerażająca myśl. Trzykrotnie przerywali marsz, żeby napoid konie i załatwid inne potrzeby - zawsze na skalistym gruncie, gdzie nie mogli ich dopaśd podziemni drapieżcy - a raz, by odpocząd, na zmianę pełniąc warty. Andrys, chociaż próbował, nie mógł zasnąd.
Zastanawiał się, ilu jego towarzyszy także nie zdołało zmrużyd oka. Nie byli żołnierzami, nauczonymi walczyd w obliczu nieustannego znużenia, lecz zwykłymi mieszczanami, którzy do niedawna myśleli o zmęczeniu wyłącznie w kategoriach wysiłku w sali gimnastycznej, 388
połączonego z gorącą kąpielą i obiadem. Nie o tym, co spotkało ich w Puszczy. On też opadał z sił, a nieustannie napięte nerwy chwilami odmawiały mu posłuszeostwa. Jak długo jeszcze wytrzyma? Calesto, pomóż mi! Sam nie dam rady. Nie mam dośd sity. Żadnej odpowiedzi. Szczury. Były tu szczury. Słyszała ich piski w ciemnościach, gdy szukały pożywienia na zabłoconej posadzce. Czasem któryś z nich podchodził do niej, szukając pożywienia. Ostrymi zębami skubał jej ciało, a ona z histerycznym wrzaskiem wierzgała nogą i znikał, może odrzucony kopniakiem, a może tylko spłoszony. Na jakiś czas. Wciąż wracały. Nie wiedziała, jak długo tutaj przebywa. Dostatecznie długo, by zdołała przemierzyd całą długośd i szerokośd tej celi oraz zbadad palcami każdy centymetr jej powierzchni. Ściany były z topornie ciosanego kamienia, wilgotnego od śluzu, a błotnista woda na posadzce w jednych miejscach sięgała jej po kostki, a w innych była zaledwie cieniutką warstewką. Nigdzie nie znalazła śladu drzwi, natomiast te miękkie i poruszające się wzgórki, po których deptała, chodząc... wolała nie wiedzied. Była głodna, tak głodna, że nawet przestała się bad, i chociaż zaschło jej w gardle, nie odważyła się pid wody z kałuży ani lizad wilgotnych ścian. Płakała, aż nie miała już sił, by dalej szlochad, i zwinęła się na mokrej podłodze, drżąc i usiłując pogodzid się z losem. Och, Andrysie... Chciała tylko mu pomóc. Zrobiłaby wszystko, żeby tego dokonad, chętnie pogodziłaby się z losem, byle tylko ulżyd mu w cierpieniach; teraz jednak siedziała tutaj, bogowie wiedzą gdzie, i za każdym razem, gdy zamknęła oczy, podkradał się do niej szczur lub inne stworzenie, które odpędzała histerycznymi kopniakami, nie zdążywszy się jeszcze dobrze zbudzid... To tylko koszmarny sen, powtarzała sobie. Jedne koszmary prześladują cię we śnie, inne na jawie, ale zawsze kiedyś się kooczą, prawda? Oblizała usta wyschniętym językiem, zastanawiając się, jak długo potrwa
ten koszmar. Czy tylko tego chciał od niej albinos - żeby sczezła w tej cuchnącej norze, nawet nie wiedząc, gdzie jest? Czy 389
sycił się jej rozpaczą lub innymi emocjami? Postanowiła, że nie da mu tej satysfakcji. Dopóki ma siłę marzyd, będzie wspominała swoje życie i miłośd. Będzie myślała o Andrysie Tarrancie, aż jego wizerunek tak mocno wryje się w jej pamięd, że nawet w chwili śmierci, kiedy szczury i jaszczurki zaczną pożerad jej ciało, jej dusza wciąż będzie radosna Niech ten drao albinos pożywi się jej miłością, jeśli chce. Może się nią udławi? Coś poruszyło się nad jej głową. Usiadła z trudem, opierając się o śliską ścianę. Usłyszała zgrzyt i odniosła wrażenie, że coś się przesuwa. Zobaczyła poszerzający się prostokąt, mniej czarny od otaczającej ich ciemności, szary i niewyraźny, ale od biedy można by to nazwad światłem. Zamrugała, patrząc na to i nie wierząc własnym oczom. - Pora wyjśd. - To był głos albinosa, już nie ludzki, lecz dziw nie bełkotliwy, tak że z trudem rozpoznawała słowa. Coś spłynęło z mroku i z pluskiem wpadło w kałużę obok Narilki. Ostrożnie wy ciągnęła rękę, by sprawdzid co to takiego. Namacała gładkie drzew ce. Drabina. Spuścił jej drabinę. - Do góry! - warknął. - Już! Narilka zawahała się. To, co czekało ją na górze, mogło byd gorsze niż jej obecne położenie, z którym prawie się już oswoiła. Przypomniała sobie ohydny smród sfory albinosa, ból ugryzieo. Nie. Lepsza już ta ciemnośd. Kiedy zobaczył, że się nie ruszyła, zawył wściekłe, jak zwierzę. Usłyszała tupot nadbiegającego stada i z rozpaczą w sercu pojęła, że te stwory, których najbardziej się obawiała, mogą po prostu zejśd tu i wywlec ją na górę. Upór na nic się nie zda. Powoli, drżąc jak w febrze, zaczęła się wspinad. Stojące na górze bestie warczały głucho, a albinos razem z nimi. Kiedy dotarła do włazu, chwycił ją za włosy i wywlókł na powierzchnię. W oczach stanęły jej gwiazdy. - Jesteś mi potrzebna - syknął. Trzymał ją za ubłocone włosy, odchylając głowę Narilki. - Nie opieraj się. Jeśli nie posłuchasz, rzu cę cię im na pożarcie, rozumiesz? Zrobię ci krzywdę! Nie miała siły kiwnąd głową. Nie mogła wydad głosu. Warcząc, powlókł ją korytarzem.
Równina powoli zmieniła się w pogórze, a niewielkie wzniesienia szybko ustąpiły miejsca stromym górskim zboczom. To dobry znak, powiedział Patriarcha. Z notatek Vryce'a jasno wynikało, że 390
forteca Łowcy znajduje się w górach, tak więc podążali we właściwym kierunku. W koocu dotarli tak wysoko, że konie nie mogły już iśd dalej i musieli je zostawid. Mając do wyboru pozostanie z wierzchowcami lub dalszą wspinaczkę pieszo, ranni postanowili iśd. Andrys nie miał im tego za złe. W tak niegościnnej okolicy, gdzie w każdej chwili z mroku mogło wychynąd nowe niebezpieczeostwo, garstka rannych mężczyzn i kobiet nie miała żadnych szans. Martwych zdjęto z koni i pogrzebano w prowizorycznym kurhanie. Andrys uznał to za stratę czasu. Czyż Kościół nie nauczał, że martwe ciało to tylko pusta skorupa? Czy ich towarzysze nie woleliby pochowad ich po drodze, niż tracid czas na takie bezsensowne ceremonie? Jednak Patriarcha uparł się. Powiedział, że pozostawienie zabitych bez należytego pochówku „zatrułoby przyszłośd". Wspinali się, niosąc na plecach zaopatrzenie, prowiant i materiały wybuchowe. Pięli się coraz wyżej po zygzakowatej ścieżce biegnącej po zboczu. Czasem droga była tak stroma, że musieli chwytad się tych samych pnączy, które usiłowały ich zatrzymad, a ci, którzy nie zdołali tego zrobid, zsuwali się o pół kroku w dół przy każdym, jaki zrobili naprzód. Otarcia piekły Andrysa żywym ogniem, lecz był gotów założyd się, iż było to niczym w porównaniu z cierpieniami Patriarchy lub rannych żołnierzy. Prądy stały się tak potężne, że słyszał je nawet mimo woli. Ich ryk tłumił wszystkie inne dźwięki, uniemożliwiając rozmowę. A tak silnie omywały jego ciało, że musiał z nimi walczyd, by nie ściągnęły go na ziemię, gdzie zatonąłby w nich lub w mocy Geralda Tarranta. Jak długo jeszcze wytrzyma? W koocu teren stał się nieco równiejszy. Andrys oparł się o pieo drzewa, ciężko oddychając, lecz natychmiast odskoczył, gdy kilka centymetrów od jego twarzy z sykiem pojawił się wąż. Czy to przeklęte miejsce nigdy się nie podda? Jeden po drugim jego towarzysze dołączyli doo i chociaż nikt nie mówił tego głośno, najwyraźniej wszyscy mieli nadzieję, że najgorszą wspinaczkę mają już za sobą. Nieśli nie tylko prowiant i broo, ale także cześd ekwipunku dotychczas
przewożonego przez konie i ten ciężar na plecach czynił każdy krok dziesięd razy trudniejszym. Andrys wyczuł, że wróg jest już blisko. Jakakolwiek ciemna siła próbowała ich zatrzymad, ktokolwiek zasiadał teraz w sercu Puszczy i snuł pajęczą sied nienawiści, w jaką chciał ich schwytad, był tam, tuż przed nimi. Andrys wyczuwał to w powietrzu, smród tak 391
ohydny, że niektórzy pozasłaniali sobie usta i nosy chustkami, w rozpaczliwej nadziei, że w ten sposób powstrzymają odór. Czuł rozbrzmiewającą echem w jego mózgu obecnośd stworzenia tak ohydnego, że Łowca wydawał się przy nim dziewiczo czysty. Przed nimi była grao, która zasłaniała dalszy widok. Zefila wysłała na nią zwiadowców. Andrys z daleka wyczuwał ich napięcie, gdy mijali tę naturalną zaporę. Po chwili, która zdawała się długa jak wiecznośd, zwiadowcy pojawili się na grani i dali pozostałym znak, by ruszyli za nimi. Andrys i Zefila poszli pierwsi, a Patriarcha pokusztykał za nimi. Dotarli na grao, minęli ją... I stanęli jak wryci. Wytrzeszczyli oczy. Przed nimi, wynurzając się z mroku, stal zamek. Porastające większośd Puszczy drzewa były w tym miejscu nieliczne i w blasku półksiężyca Primy Andrys mógł dobrze przyjrzed się fortecy. Miała czarne, lśniące mury, które równie dobrze mogły byd wyczarowane z falującej wody, tak lśniły w świetle księżyca. Usłyszał westchnienia kolejnych towarzyszy wyłaniających się zza grani, jednak ich zdumienie nie mogło równad się z jego zaskoczeniem. Oni nie czuli takiego przerażenia, jakie on odczuwał, spoglądając na cytadelę zbudowaną przez jego upiornego przodka. Ponieważ była to kopia zamku neohrabiów Merenthy. Jego rodzinny dom, oddany w najdrobniejszych szczegółach. Wykuty z czarnego wulkanicznego szkła, jakby drwiący z domostwa, w którym Andrys się wychował. Z tamtego okna wypatrywał go Samiel; na tym progu marszczył brwi Betrise. Tam, na tym dziedziocu... ruszył ku niemu, gnany przerażeniem. Czy wszystko będzie takie samo, aż po ostatni kamieo bruku? - Tarrancie! - Zefila złapała go za ramię i o mało nie zwaliła z nóg, mocno pociągnąwszy w tył. ~ Nie oddalaj się, do diabła! W milczeniu, ostrożnie, weszli na dziedziniec. Wszędzie leżały ciała Ludzkie, na pół pożarte i gnijące. Sterty kooskiego ścierwa w tym samym stanie. Żołnierze trącali je koocami mieczy, upewniając się, że to naprawdę trupy. Potem ustawili się w szeregu z gotowymi do strzału kuszami. Skąd nadejdzie
niebezpieczeostwo? Andrys wyczuwał je, ale nie potrafił określid. Coś na nich czekało. Gdzie? - Nikogo tu nie ma - powiedziała jedna z kobiet. - Sprawdźcie to - rozkazała Zefila Skinęła na dwóch mężczyzn, którzy ruszyli do budynku... Wtem, na murze, wzdłuż dziedzioca, na którym przed chwilą 392
nikogo nie było, pojawiły się białe sylwetki. Oczywiście, pomyślał ponuro Andrys, zaklęcie osłaniające, najprostszy rodzaj Sztuki. Prowadząc wojnę z czarownikiem, powinni się tego spodziewad. Białe zwierzęta, identyczne jak te, które zaatakowały ich wcześniej na polanie, stały w regularnych odstępach na murze. Jest ich piekielnie dużo, zanotował w myślach Andrys. Jednak, aby dopaśd żołnierzy, musiałyby zeskoczyd z muru i przebiec spory kawałek dziedzioca. Mając sporo kusz i trochę szczęścia, żołnierze byd może zdołają odeprzed atak. Jakby w odpowiedzi na te rozmyślania, na murze pojawiła się jakaś postad. Mężczyzna szedł wzdłuż parapetu, ciągnąc kogoś za sobą. Smuga księżycowego światła padła na nich, ukazując upiorną twarz albinosa, a obok bladą i udręczoną twarz... Serce zamarło w piersi Andiysa, gdy ujrzał zakładniczkę albinosa. Cały świat jakby zastygł na moment, zmrożony tym strasznym widokiem. - Człowieku Kościoła! - wrzasnął wyzywająco albinos, lecz Andrysowi wydało się, że usłyszał w jego głosie strach. - Mam two ją dziewczynę! Widzisz? Popchnął ją naprzód, w smugę księżycowego światła. W ręce trzymał nóż, który przyłożył jej do gardła. - Wycofaj się wraz ze wszystkimi twoimi ludźmi, inaczej pode rżnę jej gardło! Teraz Andrys widział ją wyraźnie, błagalne spojrzenie przerażonych oczu Narilki. Albinos jedną ręką trzymał ją za włosy. Teraz szarpnął za nie i warknął: - Czekam. Andrys zobaczył, że skrzywiła się z bólu, ale nawet nie pisnęła. Niewątpliwie albinos, tak samo jak jego pan, lubił słuchad krzyków swych ofiar. To musi byd złudzenie, pomyślał z rozpaczą, jakiś zły czar. Przecież Narilki nie może byd tutaj. To na pewno nie ona. Jakby czytając w jego myślach, albinos przycisnął ostrze do szyi dziewczyny. Wypłynęła kropla krwi. - Powiedz mu - syknął. - Andrysie - powiedziała słabym, ale spokojnym głosem. - Proszę. - Widzisz? - zapytał albinos. Chcesz usłyszed więcej? W panice obejrzał się na Patriarchę. Ten miał ponurą minę,
ale pokręcił głową. Widocznie ujrzał wizję, z której jasno wynikało, że nie powinien używad swej mocy. Co oznaczało, że Andrys był zdany 393
wyłącznie na siebie. Z rozpaczą zerknął na Zefilę, lecz ta nie zamierzała się wtrącad bez rozkazu Patriarchy. - Natychmiast opuśdcie to miejsce warknął albinos. - Inaczej jej krew spadnie na twoje ręce. Dlaczego nie dał rozkazu do ataku? Jego stado zajęło pozycje. Było wystarczająco liczne, by dziedziniec spłynął krwią. Czyżby obawiał się, że tutaj, w sercu królestwa Łowcy, Andrys zdoła wykorzystad moc przodka? Czy sądził, że walka może przeważyd szalę i zmienid Andrysa we wroga, któremu nie zdoła sprostad? Nagle młody Tarrant zrozumiał, jak bardzo tamten obawia się Łowcy. Świadomośd własnej bezsilności stała się tym dotkliwsza, kiedy porównał ją z możliwościami tego, którego bał się albinos. Z rozpaczą w sercu spojrzał na Narilkę. Jakże wydawała się bezradna, tak krucha z nożem przytkniętym do szyi! Krucha, jeśli nie znało się siły jej charakteru, krucha, jeżeli ktoś nie wiedział, że potrafiła się bronid, krucha, gdy ktoś nie słyszał opowieści o mężczyznach, którzy uznali ją za idealną ofiarę i dostali nauczkę... Popatrzył jej w oczy i pojął. Odczytał w nich wiadomośd i zrozumiał ją. - Wybór należy do ciebie - warknął albinos zwierzęcym, ledwie zrozumiałym głosem. Daj mi szansę, błagały jej czarne oczy. Nie było w nich cienia strachu, tylko napięcie. Daj tylko jedną szansę. Ujrzał, że albinos zaciska w dłoni nóż. Zbliżał się decydujący moment. Przychodził mu na myśl tylko jeden sposób, w jaki mógł dad jej szansę, tylko jedna rzecz, jaka mogła odwrócid uwagę albinosa. Chociaż na samą myśl o tym skurczył się ze strachu, nie zawahał się. W przeszłości wielokrotnie ją zawiódł... lecz nie tym razem. Otworzył się na Puszczę. Nie powoli i ostrożnie, lecz gwałtownie, odrzucając pieczołowicie wznoszone podczas tej podróży zapory, gotowy umrzed, jeśli będzie trzeba, aby ją ocalid. I moc wezbrała w nim z potwornym impetem. Nie była to siła, jaką sam stworzył, lecz mroczna, zimna moc, nosząca znienawidzone piętno. Upiorna, nieczysta potęga Geralda Tarranta rozlała się po całym jego ciele, zrywając ostatnie wątłe
więzi człowieczeostwa, rozchodząc się jak trucizna po organizmie, przekształcając każdy narząd, każdą komórkę, owijając lodowate palce wokół jego duszy i ściskając, ściskając... Z jękiem otworzył oczy. Ziemię spowijał srebrzysty blask. Światło księżyca falowało w rytm muzyki. Ściany zamku płonęły mocą, 394
która gromadziła się w nich przez wieki, a którą mógł wykorzystad wedle swej woli. Jednak nie musiał. Wystarczyło, że spoglądał na świat oczami Geralda Tarranta; wystarczyło, że w jego głosie zabrzmiała buta i okrucieostwo tamtego. - Puśd ją - rozkazał. Zaszokowany albinos szeroko otworzył oczy. Ze strachu? An-drys zobaczył, że tamten drgnął, zrozumiawszy, jaką potęgę wezwał na pomoc przeciwnik. Trzymająca nóż ręka na chwilę opadła... Narilka nie przegapiła szansy. Oburącz chwyciła ramię z nożem i kopnięciem podcięła albinosowi nogi, jednocześnie pochylając się do przodu i starając się trzymad ostrze z daleka od swojej szyi. Ten niespodziewany manewr zupełnie pozbawił równowagi przeciwnika, który przeleciał w powietrzu i spadł na parapet muru. Nóż ze szczękiem upadł na dziedziniec, gdy albinos rozpaczliwie chwycił się wolną ręką muru. Drugą wciąż trzymał dziewczynę za włosy i przez moment wydawało się, że wykorzystując ją jako linę ratunkową, zdoła się wygramolid z powrotem. Jednak Narilka błyskawicznie uderzyła go w twarz nasadą dłoni, tak mocno, że Andrys usłyszał trzask łamanej kości. Albinos puścił krawędź muru i zaczął się zsuwad. Przez jedną mrożącą krew w żyłach chwilę zdawało się, że pociągnie ją ze sobą, lecz dziewczyna z całej siły zaparła się o mur i sekundę później jej wysiłki zostały wynagrodzone. Ściskając w garści pasmo wyrwanych włosów, albinos runął w dół, obracając się w powietrzu, a kiedy uderzył o kamienie dziedzioca, żołnierze już na niego czekali. Drżąc, Andrys opadł na kolana. Widział Narilkę na szczycie muru, widział, jak tuż przed nim żołnierze siekali albinosa na kawałki, ale nie był już w stanie kojarzyd tych obrazów. Wszelkie ludzkie emocje opuściły go, pozostawiając tylko wygłodniałą ciemnośd. Andrys Tarrant przepadł, stał się ledwie nikłym wspomnieniem, szeptem w bezkresnym mroku. Jego miejsce zajmowała fae Puszczy, zagarniając ciało i duszę, które tak długo jej się opierały. Prądy mocy z rykiem przelatywały przezeo, zagłuszając odgłosy realnego świata. Blask księżyca niczym kwas palił mu skórę,
gdy moc lasu zaczęła zmieniad jego ciało, przekształcając je zgodnie z wzorcem ustanowionym przez Geralda Tarranta. Ona żyje, pomyślał, zapadając się w ciemnośd. Tylko to się liczy. Puszcza dała mu to, czego chciał, a teraz czas za to zapłacid. Andri... 395
Korzenie drzew wysysały zeo wszystkie siły. Ziemia dotykała jego bijącego serca. Zapadał w śmierd, która w Puszczy nie oznacza kresu. Wzywała go wiecznośd, mroźna i ciemna. Andri, powiedz coś. Proszę. Wokół słyszał tysiąc głosów. Odgłosy życia, nic nie znaczące dla istoty, jaką się teraz stał. Tylko jeden głos wyraźnie rozbrzmiewał w ciemnościach i wprawiał jego duszę w drżenie. Andri! Z mroku napłynęło wspomnienie. Jakaś maleoka iskierka usiłowała rozbłysnąd płomieniem. Ten głos przyciągał go jak magnes, niosąc przez mrok, na przekór prądom, na tak odległą powierzchnię. Proszę, ocknij się. Proszę, Andri. Resztkami sił i świadomości Andrys Tarrant sięgnął do źródła tego głosu. Poczuł ciepłe ciało, ręce - jej dłonie dotykające go, ciągnące z powrotem. - Narilka? - szepnął. Przywarła mu do piersi, tuląc go i płacząc. W miejscach, gdzie padały jej łzy, chłód opuszczał jego ciało. Jej głos był balsamem, który sprowadził go z powrotem do świata żywych. Poczuł palące ciepło ciała dziewczyny, lecz był to miły ból. - Nic mi nie jest - szepnął. Musiał zebrad wszystkie siły, by poruszyd ręką, unieśd ramię i objąd nim Narilkę. Przez chwilę tylko tak leżał, wyczerpany. Puszcza wciąż była żywa w jego duszy, lecz jej uścisk słabł. Wkrótce znów będzie mógł się poruszad. Niebawem znowu stanie na nogi. Każda taka czynnośd, nawet tak prosta jak chodzenie, umocni jego panowanie nad własnym ciałem. - Kocham cię - szeptał, całując jej włosy, nie zwracając uwagi na zlepiające je błoto. Dla niego była czysta i piękna. - Nigdy mnie nie opuszczaj. Wilki zniknęły. Czyżby były tylko złudzeniem, które rozwiało się wraz ze śmiercią twórcy? Czy też po prostu uciekły, bo bały się walczyd bez wsparcia czarnpksiężnika? Z miejsca, gdzie leżał, widział wchodzących do zamku żołnierzy, przeszukujących pomieszczenia, podkładających ładunki. Wkrótce się zacznie. Do świtu forteca Łowcy legnie w gruzach, a siła tego symbolu Zła rozpierzchnie się na wszystkie strony świata. Szkoda, że
nie razem z Łowcą... Zdrętwiał. Zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Mocniej przycisnął do siebie Narilkę. - Andri? 396
Z trudem zdołał usiąśd. Pomogła mu. Chociaż Puszcza już przestała krążyd w jego żyłach, pozostała jeszcze jej niewielka resztka. Świadomośd czegoś, co budziło dreszcz zgrozy, cichy szept... Co? - Co się stało? - zapytała Narilka. Powiedz. Powoli, korzystając z jej pomocnego ramienia, podniósł się z ziemi. Czynnośd oddychania wydawała mu się czymś obcym: płuca bolały go, jakby nie używał ich od wieków. Co też takiego wyczuł? Czym jest to nowe zagrożenie, jakiego nie potrafił określid? Było blisko, bardzo blisko. Czuł jego smak. Nagle zrozumiał. Spojrzał na zamek, wyczuł tę obecnośd i zrozumiał. - O mój Boże - wyszeptał. - Andri? - spytała łagodnie, lecz w jej głosie słyszał lęk. - Co się stało? Nie było tu Calesty, ale już go nie potrzebował. Wspomnienia wróciły same. Samiel. Betrise. Abechar. Jego rodzinny zamek zalany krwią. Poczuł przypływ ciemnej siły. Miłośd, która ogrzała jego duszę, zmieniła się w nienawiśd. - Łowca jest tutaj - szepnął.
40 unel sprawiał wrażenie, że nie ma kooca. Może nigdy się nie skooczy, Cpomyślał Damien. Może to prawdziwe piekło i przez całą wiecznośd będą truchtad w tych dusznych ciemnościach, zmierzając do nie istniejącego celu. Jeśli tak, to Tarrant w pełni sobie na to zasłużył. Trudno jednak było mu się złościd na człowieka, który tak bardzo się męczył. Udręczone ciało neohrabiego potrzebowało teraz do wyzdrowienia tego, czego potrzebuje zwyczajny śmiertelnik: jedzenia i wody, wytchnienia po stresach, dużo snu. Krótko mówiąc, wszystkiego, czego nie mógł mu zapewnid podczas tej wyprawy. Wiedział, do czego jest zdolny Łowca, ale jakie były możliwości tego żywego człowieka, który teraz maszerował u jego boku? Damien nie miał pojęcia. Jednak Tarrant, chociaż poczerwieniał z wysiłku i szedł z wyraźnym trudem, nie zwalniał kroku. Oto dawny Łowca, pomyślał Damien. Miał nadzieję, że ten nowy dorówna staremu. Kiedy lekko zwalniali, żeby wyjąd z bagażu resztki zapasów, albo zatrzymywali się na chwilę - cud nad cudami żeby pozbyd się przetrawionych posiłków, Damien uważnie obserwował towarzysza. Tarrant wyraźnie kusztykał i szedł w sposób świadczący o tym, że ma pęcherze na nogach, lecz pomimo to nie upadał na duchu. Czegokolwiek pozbawiła go matka Iezu, nie miało to żadnego wpływu na jego odwagę i wytrzymałośd. Jakiego rodzaju potomek z duszą Tarranta będzie teraz kroczył po tej planecie, obdarzony własną wolą i umiejętnością tworzenia iluzji? Damien wciąż wypatrywał u Tarranta oznak jakiegoś ubytku, jakiejś cechy nie pasującej do jego dawnej osobowości, lecz do tej pory nie zdołał znaleźd niczego takiego. Może się mylił i poczęcie nowego Iezu nic nie kosztowało jego ojca Jeśli Bóg był łaskaw. Szli już od wielu godzin, zbyt wielu, by je zliczyd, a kiedy Damien podnosił latarnię i oświetlał twarz Tarranta, widział skurcz 398
bólu przemykający po niej przy każdym kroku. Jego uwagi, że ten ból tylko się nasili, jeśli nadal będą maszerowad w takim tempie, okazały się bezskuteczne. Kiedy Damien raz czy dwa odważył się wyrazid je głośno, Tarrant obrzucił go jadowitym spojrzeniem, które przyniosłoby chlubę jego poprzedniemu wcieleniu, jakby propozycja krótkiego odpoczynku była nie tylko idiotyczna, ale głęboko obraźliwa. - Posłuchaj - rzekł w koocu były kapłan, kiedy znów przystanę li, by posilid się resztkami zapasów. Oni nie zdołają odnaleźd two jej sekretnej komnaty, prawda? Anie podpalą Puszczy, dopóki z niej nie wyjdą, co potrwa w najlepszym wypadku kilka dni. - Oparł się o zimną ścianę tunelu, czując bolesne mrowienie mięśni, gdy prze nosił ciężar ciała na drugą nogę. - A więc mamy trochę czasu. Mo żemy poświęcid kilka minut na odpoczynek. Tylko po to, żeby zła pad oddech. -1 dodał sucho: - Wiesz, żywi robią takie rzeczy. Tarrant patrzył na niego przez długą chwilę, a potem bez słowa przytknął do ust manierkę i przełknął kolejny łyk cennej wody. Damien zanotował w myślach, że to ostatnie krople: muszą szybko znaleźd gdzieś wodę. Tarrant pedantycznie zakorkował manierkę i przewiesił ją sobie przez ramię, kolejny raz zakładając, że Damien nie będzie jej niósł. - Oni zamierzają wysadzid fortecę rzekł. I znów szybko, cho ciaż kulejąc poszedł tunelem. - Wysadzid? - Damien przez chwilę był tak wstrząśnięty, że znieruchomiał. Potem przebiegł kilka kroków, żeby dogonid Łow cę. Zasapany nie mógł wykrztusid słowa, ale wreszcie zapytał: Mówisz o materiałach wybuchowych? - Zazwyczaj takich się do tego używa. Złapał Tarranta za ramię i zatrzymał. - Chcesz mi powiedzied, że kiedy będziemy tam przeglądad two je notatki, cała forteca może nam runąd na głowy? Na twarzy neohrabiego pojawił się nikły uśmiech. - Mam nadzieję, że nie będziemy na to czekad. - Idziemy tam po książki -
powiedział Damien cichym, ale gniewnym głosem. Książki, Geraldzie! Rozumiem, że one są ważne, ale chyba nie warto dla nich ginąd. Nie mam nic przeciwko ryzykowaniu życia dla uratowania życia - a nawet obrony ideału -ale narażad je dla sterty książek... - Te książki są bramą do przyszłości - odparł ostro Łowca. 399
Umożliwią porozumienie między nami a stwórcą lezu, co pozwoli nam dokonad czegoś, o czym nawet nie marzyli nasi przodkowie z Ziemi. A jeśli masz rację co do tych zmian fae... Jeśli ludzie rzeczywiście nie będą mogli jej wykorzystad, aby zdobyd wiedzę... Ta brama może okazad się niedostępna. Na zawsze. Jeśli pozwolimy teraz zniszczyd te księgi, nasi potomkowie będą skazani na wielowiekowe dociekania prawdy. Kto wie, czyją zdołają odkryd? Ta wiedza może byd stracona na zawsze... -1 chcesz zaryzykowad dla niej życie? - zapytał Damien. - Dla wiedzy? - Już to kiedyś zrobiłem przypomniał neohrabia. - Może za drugim razem pójdzie łatwiej. Wygładził zmięty przez Damiena rękaw koszuli, lecz ten gest nie miał wpływu na fae i ślady pozostały. - Zostao tu, jeśli chcesz. Powinieneś bezpiecznie wydostad się z tunelu. Zsunął z ramienia pasek manierki i pozwolił, by metalowy pojemnik upadł na ziemię. Łoskot uderzenia odbił się echem od gładkich ścian tunelu. - Pójdę sam. - Akurat. - Damien schylił się i podniósł manierkę. Tarrant szedł szybkim krokiem i były kapłan musiał potruchtad, żeby go dogonid. - A kto cię wyciągnie z tarapatów, kiedy mnie zabraknie? Łowca nie odpowiedział. Tunel wreszcie zaczął biec w górę, zapowiadając koniec wędrówki. Nogi tak bardzo bolały Damiena, że obawiał się, iż w każdej chwi* li mogą mu odmówid posłuszeostwa i nie zechcą go dalej nieśd. Wolał nie myśled, jak czuje się Tarrant. De czasu już szli - cały dzieo? Dwa? Jeśli wylecą w powietrze, to przynajmniej nareszcie odpoczną. W tym momencie wydawało się to nawet przyjemną perspektywą. W koocu, gdy wyglądało na to, że żaden z nich nie zrobi już ani kroku, dotarli do podnóża wykutych w skale schodów. Nawet nie przystanąwszy, by zaczerpnąd tchu, Łowca zaczął piąd się w górę. W pewnej chwili Damien zobaczył, że neohrabia się zachwiał. Już się szykował, by go złapad, lecz Łowca oparł się ręką o ścianę, odzyskał równowagę, zaczerpnął tchu i znów ruszył w górę.
Jest nieludzko zdeterminowany, pomyślał Damien, chwiejnie gramoląc się za nim. Czy powinienem się temu dziwid? Ten człowiek kiedyś 400
pokonał śmierd siłą swojej woli. Dlaczego miałaby go zatrzymad taka drobnostka jak odrobina bólu? Pokonali dwie kondygnacje schodów, może trzy. Na szczycie był mały podest, na którym przystanęli, by nabrad tchu. Grube drzwi z różodębu zagradzały przejście, Żelazne obejmy najwidoczniej miały przytrzymywad ryglującą je z tej strony zasuwę, której - na szczęście nie było. Damien nie miał pewności, czy zdołałby ją podnieśd. Nie prosząc o pomoc, Tarrant chwycił za najbliższą obejmę i zaczaj ciągnąd. Widząc, że nie daje sobie rady, Damien złapał za drugą i również pociągnął. We dwóch, centymetr po centymetrze, otworzyli masywne drzwi. Ich zawiasy przeciągle zaskrzypiały, wystarczająco głośno, by wywoład grymas na twarzy Damiena. Z otworu buchnął im w twarze potworny zaduch. Był to smród gnijącego mięsa i wydalin, zmieszany z co najmniej tuzinem innych woni, których pochodzenia Damien wolał się nawet nie domyślad. Przez minutę z trudem powstrzymywał mdłości. Co tu się dzieje, do diabła? Jeśli Tarrant wyczuł ten smród, to niczym nie dał tego po sobie poznad. Kiedy szpara w drzwiach była już dostatecznie szeroka, wślizgnął się do środka, a Damien za nim. Zrobiwszy to, podkręcił płomieo w lampie tak, by mogli zobaczyd pomieszczenie, w którym się znaleźli. Była to niewielka komnata, wyciosana w skale, skromnie umeblowana i wyposażona. Na jej środku stał stół z kamiennym blatem i w blasku lampy Damien dostrzegł jakieś leżące na nim przedmioty. Podszedł i obejrzał je z bliska. Łaocuchy. Kajdany. Fekalia, zapewne ludzkie, rozsmarowane po stole. Sądząc po ostrej woni, zapewne niedawno. - Czy ja chcę wiedzied, do czego służyło to miejsce? - Nie. - Tarrant przez kilka sekund spoglądał na stół, mrużąc oczy. Jeden Bóg wiedział, o czym teraz myślał. Wystarczy, jeśli powiem, że ja utrzymywałem tu lepszy porządek. Przeszedł w przeciwległy kąt pokoju, gdzie nieco mniejsze drzwi cicho otworzyły się, kiedy je pchnął. Przechodząc przez nie, Damien usłyszał ciche dźwięki dolatujące z góry: echo rozmów i odgłosy uderzeo, przenoszone przez grubą
skałę. Żołnierze Kościoła musieli byd bardzo blisko. - Moje zaklęcia powstrzymają ich rzekł cicho Łowca, jakby czytał mu w myślach. Gdy szli przez cuchnący mrok, Damien za stanawiał się, kogo właściwie Łowca chciał przekonad. Nagle Tar rant wyprostował się, jakby dostrzegł wroga. Damien wyrwał miecz 401
z pochwy, gotowy do odparcia ataku. Jednak Tarrant nie odrywał wzroku od ziemi, gdzie fae była gęsta i bogata w treści. To ona go zaalarmowała, a nie czyjaś obecnośd. W koocu Tarrant oznajmił spokojnym i chłodnym głosem: - On nie żyje. -Kto? - Amoril. Mój uczeo. - Łowca zmrużył oczy. - Zdradził mnie. - Jesteś pewny? Neohrabia jakby się zawahał. Czyżby teraz, kiedy nie mógł zinterpretowad ich swoją Sztuką, informacje przenoszone przez fae były dla niego mniej czytelne? - Tak - odparł w koocu. - Mieszkał tu i rządził dostatecznie dłu go, by zostawid swój ślad w fae. Ten smród to niewątpliwie także jego dzieło... albo jego ulubieoców. Nigdy nie był pedantem. - Wy krzywił z obrzydzeniem cienkie wargi. - Równie oczywiste jest to, że już go nie ma, a to można wyjaśnid tylko w jeden sposób. Z ponurą miną spojrzał na Damiena. Jeśli naprawdę zdołali go za bid, to zostało nam bardzo mało czasu. Poszli dalej, korytarzem bardziej przypominającym pieczarę niż tunel, przy akompaniamencie irytująco powoli kapiącej gdzieś w oddali wody. Od czasu do czasu przez szczeliny nad ich głowami niosły się echa dźwięków. Głosy żołnierzy wykrzykujących rozkazy. Wycie zwierząt, krzyki umierających. Damien powtarzał sobie, że to dobrze, że je słyszą. Dopiero kiedy te odgłosy ucichną, zaczną się prawdziwe kłopoty. Doszli do kolejnych drzwi, tak pięknie rzeźbionych, że zupełnie nie pasowały do tego kamiennego korytarza. Tarrant dotknął znajdującego się na nich znaku, zapewne pełniącego rolę zamka. Poli-turowane drzwi ustąpiły i obaj weszli do następnej komnaty. Światło niesionej przez Damiena latarni odsłoniło skromnie umeblowane i zastawione regałami pomieszczenie, które kiedyś mogło pełnid rolę biblioteki. Niewątpliwie była to pracownia Tarranta. Teraz kompletnie zdewastowana. Gzuł, że ten widok wstrząsnął Łowcą niczym cios pięści, a i on wzdrygnął się, popatrzywszy wokół. Księgi pozrzucane z półek i walające
się na podłodze. Rękopisy podarte i pomięte jak śmieci. Skórzane okładki, oderwane od ksiąg i poznaczone śladami pazurów, cuchnące moczem i rozkładem. Usłyszał, że Łowca sapnął ze zgrozy na widok takiego zniszczenia, i wyczuł, iż w pewien sposób 402
zabolało go to bardziej niż inne dowody zdrady Amorila, a nawet utrata Puszczy. Wierzyłeś, że taka wiedza jest święta, pomyślał. Sądziłeś, że nawet sam Zły, stworzony przez człowieka, uszanuje jej wartośd. Da-mien ze smutkiem pokręcił głową. Witaj w prawdziwym świecie, Geraldzie. Na środku komnaty znajdował się stół, teraz przewrócony. Tar-rant w milczeniu podszedł do niego i chwycił za jeden brzeg blachy. Damien odstawił latarnię i złapał za drugi. - Dobrze przynajmniej, że twoi słudzy boją się ognia - pocieszył Łowcę, gdy stawiali mebel. - Jeśliby to spalili, nie zostałoby zupeł nie nic. Tarrant pozostawił to bez komentarza. Sięgnął ręką i z leżącej pod nogami sterty wyjął jedną stronicę, podartą, pomiętą i poplamioną jakąś brązową cieczą. Przez długą chwilę spoglądał na kartkę i Damien wiedział, że neohrabia obserwuje fae na powierzchni papieru, śledząc jej reakcję na zapisane tam słowa. Potem zacisnął pięśd, mnąc kartkę. - Nigdy nie znajdziemy właściwych stron - mruknął. Damien usłyszał w jego głosie znużenie. - Nie bez magii. - Na pewno znajdziemy. Musimy, no nie? - Na jednym z regałów Damien dostrzegł kilka całych notatników i zdjął je z półki. -Do licha, moje biurko w Ganji wyglądało gorzej. Ich spojrzenia na moment spotkały się. Damien poczuł, że adept jest bliski rozpaczy, nie spowodowanej tym nieszczęściem czy poprzednimi, lecz wszystkim, czego doświadczyli, od kiedy rozpoczęli tę nieszczęsną misję. Nawet wytrzymałośd Łowcy ma jakieś granice. A Tarrant nie mógł teraz wspomagad jej magią. 2 oddali dobiegły głośniejsze dźwięki. Damien miał wrażenie, że to głosy spierających się ludzi i uderzenia metalu o kamieo. Te odgłosy powoli się zbliżały. - Chodź - nalegał. - Położył notatniki na stole i zaczął szukad następnych. - Mamy tu mnóstwo roboty. Już nie oglądał się na Tarranta, tylko skupił uwagę na otaczających go półkach. Ktokolwiek spowodował te zniszczenia, działał z entuzjazmem, ale nieskutecznie. Kilka tuzinów ksiąg pozostało nietkniętych - podniósł je z podłogi, otrzepał i
zaniósł na stół. Tarrant przeglądał tom za tomem, szukając potrzebnych notatek w kronikach, jakie prowadził przez wieki. Daj Boże, pomyślał Damien, żeby były w którymś z tych ocalałych tomów. Inaczej... Spojrzał na 403
leżącą na podłodze stertę i potrząsnął głową, usiłując nie myśled o przeszukiwaniu jej. Ani jak długo by to trwało. Głosy rozlegały się coraz bliżej. Zbyt blisko. Spojrzał na Tarranta. - Moje zaklęcia nie wpuszczą do tej komnaty nikogo prócz mnie i Amorila - rzekł w odpowiedzi na nie zadane pytanie. - A ponieważ Amoril nie żyje... - Może przynieśli tu jego ciało? - Nawet gdyby o tym pomyśleli - w co bardzo wątpię - nie uda im się. Te zaklęcia reagują na ludzką osobowośd, nie ciało. Jednak mimo tych zapewnieo Łowca zaczął nieco szybciej odwracad kartki i co jakiś czas spoglądał na drzwi, jakby upewniał się, że są zamknięte. Nagle usłyszeli kroki: ciężkie, stanowcze i najwyraźniej zmierzające w ich kierunku. - Cholera - mruknął Damien, odkładając księgę, żeby wyjąd miecz. Łowca wstał, nieco chwiejnie; widocznie jego zmęczone ciało niezbyt entuzjastycznie witało perspektywę nowego wysiłku. Damiena też piekielnie bolały wszystkie mięśnie, ale to nie miało teraz znaczenia. Ktokolwiek ominął zaklęcia Łowcy, z pewnością nie będzie przyjaźnie nastawiony. A potem drzwi otworzyły się i nie osłonięte światło latarni oślepiło go na chwilę. Damien cofnął się o krok i zmrużył oczy, usiłując dostrzec, kim jest ta postad, która zdawała się lśnid jak słooce... - O mój Boże! - szepnął, o mało nie upuszczając miecza. - Kim do licha...? Stojąca w progu postad nosiła srebmo-złotą zbroję, po tysiąckrod odbijająca blask lampy, w którym złote słooce na napierśniku jarzyło się niczym stara gwiazda Ziemi. Po kilku godzinach, jakie Damien i Tar-rant spędzili w ciemności, to światło było wręcz oślepiające. Jednak nie to najbardziej zdumiało Damiena. Jako doświadczonego żołnierza nie mogły go zaskoczyd prymitywne sztuczki, tak więc nawet widok legendarnej zbroi Proroka, identycznej jak na fresku w katedrze, specjalnie go nie zdziwił. Natomiast człowiek, który ją nosił zaskoczył go tak, że Damien o mało nie wypuścił miecza z ręki. Tym człowiekiem był Gerald Tarrant. Nie, pomyślał były kapłan, szybko
dochodząc do siebie. Ten mężczyzna był opalony, a Tarrant miał bladą cerę. Oczy nieznajomego były ciemniejsze i głębiej osadzone. Był nieco niższy od Łowcy i może odrobinę bardziej krępy, a jego włosy nie zostały przystrzyżone 404
dokładnie tak samo jak włosy neołirabiego. Jednak oprócz tych drobnych różnic, podobieostwo było zdumiewające. Irytujące. A nawet - w tych okolicznościach - przerażające. Tak zapewne wyglądał Tarrant za życia, kiedy w jego żyłach wciąż płynęła gorąca krew, a jego oczy nadal lśniły pasją ludzkich uczud. Nawet rany przybysza świadczyły, że jest zwykłym śmiertelnikiem: czerwona szrama na czole, rozległy siniak na policzku. A wyraz jego oczu... Damien ujrzał w nich nienawiśd, tak palącą, że zdawała się parzyd z daleka. Nawet zrodzone z nienawiści zjawy, które pojawiały się i znikały nad głową nieznajomego, były jak czerwone, złote i pomaraoczowe iskierki, syczące w mroźnym powietrzu. Palącym spojrzeniem przeszył najpierw kapłana, a później Tarran-ta. W tych oczach tliło się szaleostwo i echo tak głębokiego bólu, że Damien wzdrygnął się na ten widok. Pokaleczonymi rękami przybysz odstawił lampę i wycelował kuszę w pierś Łowcy. Jednak Damien stał między nimi, wystarczająco blisko, by uniemożliwid mu strzał. - Cofnij się wychrypiał nieznajomy. W jego głosie pobrzmie wała nuta histerii, świadcząca o ogromnym wzburzeniu. Damien wi dywał już ludzi w takim stanie i wiedział, że są wtedy bardzo nie bezpieczni. - Zejdź mi z drogi! Nie mógł się ruszyd. Nie chciał.,.Pchnięcie w serce jest równie śmiercionośne dla adepta, jak każdego innego śmiertelnika". Kto tak powiedział? Nie mógł sobie przypomnied. - Kim jesteś? - zdołał wykrztusid. Nie dlatego, by sądził, że mężczyzna mu odpowie, lecz by zyskad odrobinę na czasie. Ku jego zdziwieniu odpowiedział mu Łowca. - To Andrys Tarrant. - Czyżby w tym chłodnym głosie usłyszał lęk? Ostatai żyjący potomek mojego rodu. - To ty wymordowałeś moją rodzinę! - krzyknął ochryple przybysz. Dłoo, w której trzymał kuszę, drżała; ściekający z czoła pot zmywał zaschniętą krew. - Sczeźniesz za to w piekle. Uniósł lewą rękę, by otrzed z twarzy łzę, a może kroplę potu. Potem znów chwycił broo. - Nie wiem kim jesteś - warknął do
Da-miena - i nie dbam o to. Mam tutaj dwa bełty i jeśli nie zejdziesz mi z drogi, to - przysięgam Bogu -jeden z nich będzie dla ciebie. Tarrant nie miał dokąd uciec. Nie mógł użyd Sztuki, żeby się obronid. Wystarczy jeden pocisk z kuszy, by przeszyd serce, które dopiero co znów zaczęło bid. W tym dziwnym nowym świecie, w jakim teraz się znaleźli, nie było wyjścia z tej opresji. 405
Boże, nie pozwól mu tak skooczyd. Proszę. Daj mu szansę powrotu do Ciebie. Twarz Łowcy nie zdradzała żadnych uczud, lecz Damien znał go dostatecznie dobrze, by usłyszed desperację w jego głosie. - To już koniec - rzekł spokojnie Tarrant. - Zwyciężyłeś. - Zamknij się! - wrzasnął tamten. Podniósł broo i zaklął, widząc, że ktoś zasłania mu cel. Histerycznym, piskliwym głosem krzyknął na Damiena: - Odejdź!!! - Puszcza umarła - ciągnął Gerald. Mówił cichym i spokojnym głosem. Damien domyślał się, jakiego to wymagało opanowania. -A po to tu przybyłeś, prawda? Puszcza i jej ostatni władca nie żyją, a poprzedni... - Zamilkł, robiąc wymowną przerwę, jakby zachęcał przeciwnika, by dokooczył zdanie. Czy nie tego chciałeś, An-drysie? Zniszczyd moje dzieło, pozbawid mnie wszystkiego? Damien zastanawiał się, ile z tego Łowca dowiedział się wcześniej, a ile czytał teraz w prądach lub zgadywał? Od tego zależało jego życie. ~ Udało ci się. Już po wszystkim. Teraz wracaj do normalnego życia. - Dla mnie nie ma życia, ty sukinsynu - odparł tamten drżącym głosem. - Dopóki ty żyjesz. Zacisnął palec na spuście kuszy. Mięśnie Damiena napięły się jak stalowe sprężyny tej śmiercionośnej broni. - Calesta nie żyje - powiedział spokojnie Gerald Tarrant. Andrys zbladł jak kreda. Zachwiał się, jak uderzony, i zdjął pa lec ze spustu. - Związałeś się z nim - ciągnął Gerald. - Prawda? Co ci obiecał? Przebaczenie? Oczyszczenie? Orgię zemsty? - Zamilkł i po przerwie dodał: - Czy powiedział ci, jaką zapłacisz za to cenę? Czy mówił ci, że zgubisz twoją duszę, jeśli będziesz mu służył? - Nieważne - szepnął młodzieniec. - On był moim wrogiem na długo przed tym, zanim ty zostałeś w to zamieszany. Damien widział, jak przybysz krzywi się przy każdym słowie, zmuszającym go do ponownego przemyślenia czegoś, co dotychczas uważał za oczywiste. - Wiedziałeś o tym? - pytał neohrabia. - Użyłby wszelkich do stępnych środków, byle tylko osiągnąd cel. Nawet kogoś, kto wy
wodzi się z mego ciała i krwi. A może sądziłeś, że ofiarował ci po moc wyłącznie z dobrego serca? 406
Adept potrząsnął głową. Stał w pozycji zwierzęcia gotowego rzucid się do ucieczki lub skoczyd na ofiarę. - On żywił się wyłącznie cierpieniem. Nie tylko moim, ale i twoim. Moja śmierd by mu nie wystarczyła. Miałem umrzed, wiedząc, że zniszczył wszystko, co było mi najbardziej drogie. Puszczę. Kościół. I ciebie. - Ja byłem ci drogi? - prychnął z niedowierzaniem młodzieniec, z trudem wymawiając te słowa. - Co to za bzdury? Masz mnie za głupca? - Pochodzisz z mego ciała i krwi odparł lodowatym tonem Łowca. Nie jesteś najwybitniejszym przedstawicielem naszego rodu i z pewnością nie najsilniejszym, lecz obecnie jedynym. Kiedy zdobędzie twoją duszę, położy kres historii sięgającej prawie tysiąca lat. Wyblakłe oczy adepta jarzyły się zimnym płomieniem, który mroził wszystko, na co spojrzały. - To będzie jego prawdziwy triumf, Andrysie Tarrancie. Nie moja śmierd, tylko twój upadek. - Skoro Calesta nie żyje, to nie ma władzy... - Nie ma? - przerwał mu adept. Czy wiesz co się stanie, jeśli mnie teraz zabijesz? To ziarno zasianej przez Calestę nienawiści, które spoczywa w tobie niczym nasionko, wykiełkuje i zacznie rosnąd, aż zadusi wszystko co ludzkie. Oto jego zemsta, Andrysie Tarrancie. Nie wasza mizerna krucjata, nawet nie czekające mnie piekielne ognie, lecz świadomośd, że z chwilą naciśnięcia spustu znajdziesz się w jego świecie, w którym jedyną radością jest ból, Tamten wyraźnie się zachwiał, jak uderzony pięścią. - Nie - szepnął ochrypłym głosem. Próbujesz się wyłgad, żeby... - Zatem wejrzyj w siebie! Wyobraź sobie, jak dajesz upust nienawiści, przeprowadzasz plan Calesty i w koocu dokonujesz zemsty... I zadaj sobie pytanie, jak po tym wrócisz do realnego świata. A może myślisz, że wszystko się skooczy, kiedy naciśniesz spust? Sądzisz, że twoja dusza w jakiś cudowny sposób oczyści się przez moją śmierd? - Potrząsnął głową. - To będzie dopiero początek. W dodatku najłatwiejszy. - Zabiłeś ich - szepnął młodzieniec. Ponownie uniósł kuszę i znów ją wycelował. - Moich braci, siostrę, wszystkich! Poślę cię do piekła! Zasłużyłeś na śmierd!
- A więc naciśnij spust - zachęcił go Łowca. -1 zniszcz nas obu. Andrys Tarrant zamrugał. Pot zmieszany z krwią ściekał mu po policzku. 407
- Nie... nie mogę... - Drżały mu ręce. Nagle pokazał Damieno-wi drzwi. - Idź - szepnął. - Odejdź stąd. - Myślę... - zaczął Damien. - To nie twoja sprawa! Tylko jego i moja. Kimkolwiek jesteś, wynoś się stąd! Już! Damien zawahał się, a potem spojrzał na Geralda. Łowca lekko skinął głową. - On ma rację, Damienie - rzekł. Nic więcej nie możesz już zrobid. - Geraldzie... Łowca potrząsnął głową. Słowa protestu zamarły Damienowi w gardle. - Idź - szepnął Gerald Tarrant. Damien z trudem przełknął ślinę, usiłując znaleźd jakieś wyjście z sytuacji, jakieś słowa, które mogłyby wszystko zmienid. Postawił się na miejscu Andrysa Tarranta i poczuł, jak łatwo byłoby mu strzelid. Ile razy marzył o tym, by równie szybko i skutecznie położyd kres egzystencji Łowcy? Teraz jednak nie było to takie proste. Teraz Łowca stał się... kimś innym. Czyż nie? „Wymordowałeś moją rodzinę", oskarżył go młody Tarrant. Damien niechętnie ruszył do drzwi. Andrys przesunął się w bok, trzymając się z daleka, na wypadek gdyby mężczyzna próbował go obezwładnid... Istotnie, podjąłby taką próbę, gdyby miał chod cieo szansy. Jednak nie miał. Przeszedł przez próg i drzwi zatrzasnęły się za jego plecami. Wiedział, że jeden z tych dwóch musi umrzed. „Wymordowałeś moją rodzinę". Oczywiście, to akt sprawiedliwości. Długo oczekiwanej. Całe pokolenia będą celebrowały śmierd człowieka równie złego jak sam Calesta, śmierd Łowcy o czarnym sercu, które z nieodpartą siłą wabiło sycącego się sadyzmem demona. On potrzebował czasu, Boże. Człowiek nie może ulec takiemu złu i pozbyd się go w mgnieniu oka. Jednak powoli wróciłby do Ciebie. Z ciężkim sercem, powłócząc nogami, wspiął się po krętych schodach wiodących na górne kondygnacje. Wchodził na górę, ku mrocznym salom, które tak dobrze pamiętał. Na górę, gdzie żołnierze Kościoła podkładali materiały wybuchowe i mocowali zapalniki. Na górę, do świata żywych, gdzie Puszcza umierała, by mogło zrodzid się nowe, gdzie legendę Łowcy zastąpią inne
straszne i przerażające 408
opowieści, lecz żadna z nich nie będzie opiewad takich zmarnowanych szans ani odwagi... Łzy stanęły mu w oczach i oślepiły go. Gorące łzy. Szedł dalej. Rozpalili ognisko na dziedziocu. Widział, jak przynieśli tam porąbane ciało Amorila i kawałek po kawałku rzucili w płomienie. Patrzył, jak czernieją, syczą i zatracają podobieostwo do ludzkich tkanek, i czul ulgę, z jaką przyjęli to żołnierze, jakby spalenie gwarantowało, że zabity wróg nie zdoła już zmartwychwstad. Obserwował to beznamiętnie, jakby z innego świata. Nikt go nie niepokoił. Żaden z żołnierzy, których znał, ani Patriarcha., nikt. Otoczony kokonem ciemności patrzył na taoczące płomienie, czując na twarzy ich żar - rzadko spotykana rzecz w tej mrocznej Puszczy. Nagle coś poruszyło się w głównej bramie twierdzy i z cienia wyłoniła się jakaś postad. Człowiek w zbroi ze srebra i złota, ściskający w ręku zakrwawiony miecz. Z tłumu wypadła ciemnowłosa dziewczyna i pobiegła ku niemu, lecz coś w jego zachowaniu sprawiło, że stanęła w polowie drogi. Patriarcha podniósł się i zrobił krok, lecz Andrys Tarrant powstrzymał go ponurym spojrzeniem przekrwionych oczu. Powoli uniósł drugą rękę, w której dzierżył trofeum. Okrwawionymi palcami trzymał za włosy odciętą głowę Geralda Tar-ranta, żeby wszyscy mogli ją zobaczyd. Damien zamknął oczy, lecz ten obraz już wypalił się w jego mózgu i nie chciał zgasnąd. Ta blada twarz, teraz zupełnie bezkrwista. Te szare oczy, pozbawione wszelkiego wyrazu. To życie, będące zawsze czymś więcej niż tylko zwyczajnym ludzkim życiem, zgaszone jak płomieo świecy... Opłakiwał zmarłego. Może Bóg potępi go za to, ale nie mógł inaczej. Człowiek, którego kiedyś zwano Prorokiem, z pewnością na to zasługiwał. Andrys Tarrant podszedł do ogniska. Znieruchomiał, jakby dając otaczającym go ludziom czas na utrwalenie tej chwili w pamięci. Potem cisnął głowę na stos, a kiedy pierwsze płomienie liznęły bladą
twarz, tak podobną i niepodobną do jego własnej, krzyknął, jakby poczuł ich żar na swoim ciele. Upadł, a czarnowłosa dziewczyna podbiegła doo, opadła na kolana, objęła go i zaczęła płakad. Patriarcha podszedł do nich i powiedział kilka słów pociechy. Pewnie 409
mówił: „Bóg poprowadził nas do zwycięstwa", albo coś w tym rodzaju. Jakąś zwyczajową modlitwę, która w żaden sposób nie oddawała sprawiedliwości, ani tej chwili, ani człowiekowi, którego śmierd ją umożliwiła. Nikt nie zauważył, kiedy Damien Vryce opuścił dziedziniec. Nikt nie widział, jak zniknął w mroku Puszczy, daleko od blasku ogniska. Jak najdalej od fortecy i ukrytej w niej wiedzy. Jak najdalej od... wszystkiego. W ciszy Zakazanej Puszczy, w ciemnościach zwanych przez Łowcę domem, Damien modlił się do Boga o łaskę i pokój duszy przyjaciela.
41 ysadzili czarną fortecę w samo południe, kiedy zwieoczenia Ul rozjarzyły się w jasnym i palącym świetle dnia, a szkliste mury zabłysły jak rtęd. Przygotowywali się do tego przez cały ranek, oświetlając wszystkie zamkowe pomieszczenia, tak by w żadnym z pokoi, schowków czy zakamarków nie pozostał nawet cieo mocy Łowcy, mogący sabotowad ich wysiłki. Rosnące wokół twierdzy gęste drzewa Puszczy sprawiały, że przeciągnęło się to do południa, gdyż rankiem, tak samo jak po południu, światło padało pod zbyt ostrym kątem, by przedrzed się przez ich korony i wpaśd przez niżej położone okna. W międzyczasie, nieustannie się modląc, starannie mieszali przywiezione do Puszczy składniki materiałów wybuchowych i przy wtórze kościelnych pieśni rozmieszczali zapalniki. Każdy gram prochu powstawał w imię Boga; każde włókno lontu poświęcano Jedynemu Bogu. W świecie, w którym wątpliwości jednego człowieka mogły zniweczyd plany wielu, nie można byd zbyt ostrożnym. Postępowali według reguł ustanowionych przez pierwszych osadników, z czasów gdy zdziesiątkowana kolonia usiłowała zapisad wszelką ziemską wiedzę. Najpierw ściany wewnętrzne i słupy nośne, a potem zewnętrzne mury. Na Ziemi taki sposób postępowania gwarantowałby kontrolowane wyburzenie, przy minimalnym zagrożeniu gapiów. Na Ernie, gdzie nie było pewności, czy wszystkie zapalniki zadziałają, nie mówiąc już o tym, w jakim czasie... było to nierealne. Jak sen. Albo akt wiary. Plan powiódł się w stu procentach. Pierwszy wybuch usłyszeli, schodząc po zboczu, które zadrżało im pod nogami. Kilka sekund później nastąpił drugi i trzeci, a potem cała salwa, głośniejsza od wszystkich poprzednich razem wziętych. Czarne mury rozsypały się z łoskotem, przy czym częśd runęła na zewnątrz, ale większośd do środka. Cała góra zatrzęsła się. Dym 411
przesłonił słooce. Odłamki obsydianu, ostre niczym groty strzał, posypały się jak grad. Kiedy rozwiał się dym, zamek Łowcy leżał w gruzach. Kilka fragmentów pozostało, na skutek braku wystarczającej ilości materiałów wybuchowych lub minerskich umiejętności, wyuczonych z książek. Jedna z wieżyczek nadal wyzywająco sięgała ku niebu. Z rumowiska sterczał kawałek muru otaczającego dziedziniec. Ocalało również kilka zamkowych ścian, tkwiących w zaspach białego pyłu ogromnych wydmach gruzu, które zniechęcą każdego człowieka - czy zwierzę - próbującego szukad tu zasypanej wiedzy albo klucza do potęgi. Gdy tylko opadł pył, odmówili modły nad rumowiskiem. Modlitwy i słooce zniszczą resztki złowrogiej siły tkwiące w prastarych kamieniach. Nikt nie wątpił w moc takiej mieszanki. Nikt nie wątpił, że Łowca odszedł na zawsze. Nikt nie wątpił, że długi i straszny okres dobiegł kooca, za sprawą czynu, który przejdzie do historii. Taka jest moc symbolu i ludzkich umysłów, powtarzali sobie. Taka jest moc ich Patriarchy. I tylko Damien, siedzący z dala od innych, nie uczestniczący w ceremonii, widział to, co działo się wtedy w duszy Patriarchy. Nie była to radośd, lecz ponury i straszny niepokój. Nie ulga, lecz determinacja. Jedynie Damien, znając swój Kościół, znając Patriarchę - lecz przede wszystkim znając ludzi - rozumiał przyczynę tego niepokoju. I nosił żałobę w sercu.
42 jciec święty ostrożnie zszedł na brzeg, starając się nie poślizgnąd na Omokrych kamieniach. Gęste zarośla owijały mu się wokół kostek. Nie były to powykręcane, zdeformowane pnącza z samego serca Puszczy, lecz bujna zieleo obszaru, który za dnia kąpał się w blasku słooca. Po wielu spędzonych w zaduchu tamtego lasu dniach ich zapach uderzał do głowy jak wino. Stanął na głazach na samym brzegu rzeki, słuchając, jak Lethe toczy swe wody u jego stóp. Rybka śmignęła jak rtęd pod lśniącą powierzchnią, a czerwony krab pospiesznie umknął, gdy na jego teren łowiecki padł cieo człowieka. Patriarcha rozejrzał się wokół patrzył na słooce, wodę i kipiące tu życie, na prądy fae ziemi jasno płonące mu pod nogami, spojrzał na mrowie wariantów przyszłości, tak splątanych u jego stóp, że z najwyższym trudem mógł dostrzec wśród nich jedno pasmo. Zamknął oczy i pozwolił im wsączyd się w siebie, a kiedy nabrał pewności, że mu się podobają, skinął głową i powiedział cicho: - To odpowiednie miejsce. Towarzyszący mu przy tych poszukiwaniach żołnierz przedarł się z powrotem przez rosnące na brzegu rzeki krzaki i pospieszył przekazad wiadomośd towarzyszom. Na krótką, miłą chwilę Patriarcha został sam. Daj mi odwagę, Panie. Użycz mi Twej siły. Lewa noga bolała go tak bardzo, że ledwie mógł na niej ustad. Bardzo możliwe, że została złamana podczas ataku białych bestii, ale nikomu o tym nie powiedział. Jeśli kośd przebiła skórę, mogło już dojśd do infekcji. Nieważne. Pomimo to zdołał pokonad drogę do zamku, krzywiąc się przy każdym kroku, tłumiąc krzyk, gdy źle obliczył odległośd i uraził zranioną nogę. Wiedział jednak, że gdyby powiedział im o swojej dolegliwości, rozbiliby obóz i próbowali złagodzid ból, dziesięciokrotnie zwiększając grożące wszystkim 413
niebezpieczeostwo. A może w głębi duszy, w zakamarku, do którego nie chciał zajrzed, obawiał się, że jeśli usiądzie i podda się cierpieniu, jeżeli pozwoli sobie na chwilę słabości, to już nie zechce wstad. Wszystko go bolało i czuł tak ogromne zmęczenie, że tylko żarliwa wiara utrzymywała go na nogach. Wiara oraz świadomośd, że jeśli teraz się podda, jeśli żołnierze zaniosą go z powrotem, Kościół utraci coś, czego nie zdoła odzyskad żadną kampanią. Teraz nadchodził kulminacyjny moment, węzłowy punkt w ustaleniu tej jednej najwłaściwszej przyszłości. Teraz klęskę można było przemienid w zwycięstwo, wykluczyd sto wariantów przyszłości, w których Kościół ulegał pokusie stosowania przemocy. Tylko w ten sposób mógł zapewnid mu lepsze jutro. Usłyszał szmer za plecami i w sięgających mu do pasa krzakach pojawił się mężczyzna. Nisko pokłonił się Patriarsze, niczym Bogu. To doskwierało ojcu świętemu bardziej niż złamana noga i ogólne zmęczenie. Czy oni nie wiedzą, co robią? Czy nie pojmują nie-. bezpieczeostwa? Nie, zapewniło go sumienie. I dlatego Kościół musi ich prowadzid. A on musi poprowadzid Kościół. Ostrożnie przeszedł po płyciźnie. Woda była lodowato zimna, spływająca z gór, więc po kilku krokach stopy zdrętwiały mu tak, że prawie ich nie czuł. Dobrze, pomyślał. Przynajmniej nie będą bolały. Przy takim ciężarze, jaki dziś spoczywał na jego barkach, zasłużył na odrobinę ulgi. Zanim przeszedł przez rzekę, na brzegu zebrał się już tłum ludzi i wciąż nadchodzili nowi. Towarzysze podtrzymywali rannych i dziesiątki stóp deptały poszycie, gdy mężczyźni i kobiety szukali miejsc, gdzie można wygodnie stanąd lub usiąśd. To, że tak piękne miejsce znajduje się zaledwie o rzut kamieniem od fortecy Łowcy, to istny dar Boga, rozmyślał Patriarcha. Modlił się, żeby po ich odejściu szybko odzyskało pierwotny wygląd. Zajął pozycję na skale na drugim brzegu rzeki i lekko zachwiał się, balansując na śliskiej powierzchni. Dwaj z jego ludzi ruszyli mu z pomocą, ale odprawił ich machnięciem ręki. Wszyscy powinni znajdowad się w jednym miejscu, jeśli jego przemówienie miało odnieśd zamierzony skutek.
Nieco dalej od miejsca, w którym stał, rzeka wpływała w głąb Puszczy, gdzie wszystkie formy życia tego mrocznego królestwa 414
mogły gasid w niej pragnienie. Kawałek dalej prądy fae ziemi, na których opierała się wszelka moc, nawet twórcza siła modlitwy, płynęły prosto ku jego ludziom. Jasne słooce nad głowami oczyściło ten zakątek z wszelkiego przyczajonego zła, wypalając obawy i smutki, które w przeciwnym razie mogłyby stworzyd nowe demony z tych zmiennych prądów. Dobrze. Tak powinno byd. Na jego oczach warianty ponurej przyszłości rozwiały się jak dym, a ich miejsce zajęły bardziej obiecujące. Z satysfakcją zauważył wzajemne podobieostwo licznie pojawiających się teraz przyszłości, zbiegających się ku tej chwili niczym zwierzęta do wodopoju. Wkrótce pozostanie tylko kilka wybranych, a pozostałe przepadną na zawsze. Zaczerpnął tchu i spojrzał na swoich ludzi. Okrwawieni, zabłoceni, czekali na przeciwległym brzegu na słowa, które przypieczętują zwycięstwo. Policzył ich w myślach, upewniając się, że są wszyscy. Zobaczył Zefilę, która zajęła miejsce z tyłu, na pagórku. Andrys Tarrant stał nieco z boku, jakby wątpił, czy pozostali go zaakceptują. Patriarcha zauważył, że poganka, która przyszła za nim do Puszczy, stoi u jego boku. Wokół tej pary splatało się tak wiele przyszłości, że nie potrafił wyróżnid dominującego wariantu, lecz miał wrażenie, że był on pozytywny. Niech dziewczyna dzieli z nim tę chwilę. Niech zobaczy, jaką odwagę budzi w ludziach wiara w Jedynego Boga. Brakowało tylko Damiena Vryce'a i przez chwilę - jedną straszliwą chwilę - Patriarcha obawiał się, że ten wcale się nie zjawi. Nie wiedział, dlaczego obecnośd byłego kapłana była tak ważna. Właściwie wolałby już nigdy więcej go nie oglądad, ale zrodzone z fae wizje przekonały go, że obecnośd Vryce'a stukrotnie zwiększy szanse sukcesu. Co za ironia losu i jakie to niesprawiedliwe, że Bóg nagradza w ten sposób takiego człowieka. I nagle liczba wirujących wokół Patriarchy przyszłości zmalała do zaledwie stu, gdy Damien Vryce przedarł się przez zarośla i zajął miejsce na brzegu rzeki. Popatrzył na Patriarchę, ale nie spojrzał mu w oczy. Nie patrzył na innych żołnierzy ani na Andrysa Tar-ranta. Może tak jest najlepiej, rozmyślał Patriarcha. Trzymał się z daleka od innych, więc nikt nie pytał go, co tu robi ani jaką
rolę odegrał w walce wiary z magią, ale wszyscy wiedzieli, że wyszedł z czarnej fortecy, co czyniło go podejrzanym. Gdyby ojciec święty wyraźnie nie okazał, że toleruje jego obecnośd, zapewne wygnaliby go z obozu. Albo gorzej. 415
Patrz teraz, nakazywał mu w myślach. Spójrz na prawdziwą wiarę w całej jej przerażającej chwale. Podniósł rękę, uciszając ludzi, i szepty ustały. Wydawało mu się, że w ciszy słyszy bicie ich serc... i może naprawdę tak było, skoro fae dodawała sił każdej jego myśli. Przekleostwo adepta. - Niechaj będzie pochwalony Bóg rzekł - który zgotował nam ten dzieo triumfu. Czuł fale mocy rozchodzące się od miejsca, gdzie stał, powtarzające rytm jego słów. - Niech będzie pochwalona odwaga poległych, którzy oddali życie, by bronid swych braci. Czy zawsze tak było, tylko on po prostu nie mógł tego dostrzec? Patrzył, jak jasne przyszłości poruszyły się w odpowiedzi na fale fae i zadrżał. Jak można oglądad takie wizje i pozostad człowiekiem? Odmówił modlitwę za zmarłych, słowa ułożone przed wiekami przez anonimowego sługę Boga. Była cudowna, była krzepiąca, była ponurym przypomnieniem ceny, jaką zapłacili za zwycięstwo. Zastanawiał się, czy została napisana przez Proroka. Kiedy skooczyli, pozwolił im przez moment napawad się zwycięstwem, wykorzystując tę przerwę, by nabrad tchu i spróbowad uspokoid drżące ciało, żeby widzieli tylko to, co chciał im pokazad: wspaniałego i pewnego siebie przywódcę. Nie człowieka pełnego wahao, żalu oraz - tak, musiał to przyznad - strachu. Nie mogli zobaczyd tej prawdy. - Dla każdego człowieka - zaczął w koocu - przychodzi godzi na próby. Czasem jest to próba odwagi, siły lub wytrzymałości. A czasem jego przekonao, wiary. Nabrał tchu. - Czasem umiejęt ności oceny sytuacji. Ta próba jest najtrudniejsza, moje dzieci... i może byd najboleśniejsza. Jak ojciec, który kradnie bochenek chle ba, aby nakarmid głodujące dziecko łamiąc prawo, gdyż uważa, że ważniejsze jest prawo do życia każdy z nas czasem musi do konywad trudnych wyborów. Kto w takim wypadku może osądzad takiego człowieka lub z przekonaniem twierdzid, że pobłądził? Czymże są polecenia władz w porównaniu z nakazami moralności? Tak więc wszystkie ludzkie prawa są z
definicji niedoskonałe. Rzą dy powstają i upadają, a kodeksy zmieniają się z dnia na dzieo, za leżnie od okoliczności. Inaczej jest z prawem Jedynego Boga. Spi sane przez Proroka, głoszone przez pokolenia kapłanów, miało byd prawem absolutnym, niezmiennym, odzwierciedleniem Boskiego 416
Ducha, którego mądrośd jest niekwestionowana. Droga do zbawienia. Wyrzeknij się przemocy, nakazuje to prawo. Odrzud czary. A przede wszystkim wystrzegaj się moralnego zepsucia. Zaschło mu w gardle. Zrobił głęboki wdech i pożałował, że nie może nabrad dłonią wody i podnieśd do ust. Jednak zraniona noga boleśnie pulsowała i mięśnie odmawiały posłuszeostwa. Był pełen obaw, że jeśli się pochyli, to nie zdoła się już wyprostowad. -1 stało się tak, że na tym świecie zrodziło się Zło, tak potężne, że sama wiara nie mogła go pokonad. Próbowaliśmy, moje dzieci, próbowaliśmy. Pięd wieków temu pomaszerowaliśmy na Puszczę armią tak liczną, że mogłaby podbid kontynent, mającą sztandary, magię oraz rozmaity oręż... i przegraliśmy. Zostaliśmy pobici. Ponieśliśmy klęskę tak straszliwą, że po upływie pięciu wieków nadal odczuwamy jej skutki. Co stałoby się po tamtej wojnie, gdyby żołnierze Jedynego Boga ją wygrali? Czy tamci mężczyźni i kobiety wróciliby do swoich domów i rodzin, aby cieszyd się owocami zwycięstwa? Czy też szukaliby innych nieprzyjaciół, innego Zła, w wyniku czego teraz, pięd wieków później, żylibyśmy w świecie, w którym wiara byłaby synonimem przemocy? W świecie, w którym człowiek trwoniłby energię w nieustannych wojnach, tak że nie miałby już sił ani czasu na wyższe aspiracje? Takie pytania zadawałem sobie, widząc, jak to Zło rośnie w siłę. Wiara kazała mi co noc modlid się o objawienie. Podczas gdy wszędzie wokół płonęły świątynie, lała się krew, a dusze mego ludu plamiły się nietolerancją. Znacząco spojrzał na kilku żołnierzy, którzy brali udział w takich zamieszkach, i zauważył, że zadrżeli pod jego oskarżycielskim wzrokiem. - Jako człowiek pragnąłem dad odpór takiemu złu. Jako przywódca znałem cenę takich działao. „Czy pozwolisz, by Twój lud zginął? pytałem Boga. - Czy naprawdę Twoją wolą jest, by człowiek wolał poddad się ciemności, niż zaryzykował naruszenie Twego prawa? Czy wolisz, abyśmy zginęli, ślepo posłuszni, niż przetrwali i mogli nadal Ci służyd?". Aż pewnej nocy miałem wizję. Może zesłał mi ją sam Bóg, odpowiadając nie na modlitwy jednego człowieka, lecz na cierpienia
i strach całego Jego ludu. A może wypłynęła ona z głębi mojej duszy, z tego tajemniczego miejsca, gdzie znajduje się sumienie. Ujrzałem świetlistą istotę, tak jasną i piękną, że ten widok sprawiał mi ból. Jej głos był chórem głosów i zabrzmiał w mojej duszy tak potężnym echem, że zadrżałem. 417
- „Pan Bóg Ziemi i Erny jest doskonały - powiedział mi - lecz świat ludzi nie jest takim, ani istoty, które go zamieszkują. Dlatego też ludzkie decyzje są trudne, a ich wynik niepewny. Co powinien uczynid przywódca, zmuszony wybierad między grzechem jedne go człowieka a zagładą narodu? Jeśli jednak dokonasz tego wybo ru, musisz o czymś pamiętad ostrzegł mnie. - Tak jak ojciec krad nący chleb dla dziecka, musisz byd gotowy ponieśd karę za swój uczynek. Tylko tak możesz ocalid dziecko i dochowad Prawa". Odwiecznym, modlitewnym gestem uniósł ramiona ku niebu. Przyszłości jak niespokojne ptaki śmigały mu nad głową, jasne i ożywione. - Wysłuchaj mnie, o Panie - modlił się. - Wysłuchaj mnie, Pa nie Ziemi i Emy, stwórco ludzkości, teraz uczyniony królem tej Pusz czy. Służąc memu ludowi, naruszyłem Twoje najświętsze prawo. Do prowadziłem do rozlewu krwi, uświęcałem przemoc i budziłem u mego ludu żądzę niszczenia, która jest przeciwna Twym naukom. Niechaj ten grzech spadnie tylko na mnie, nie na nich. Jeśli czyjaś dusza ma zao cierpied, niech będzie to moja dusza. Przebacz tym ludziom, uzdrów ich dusze, daj im wewnętrzną siłę, uczyo ich tak niewinnymi, jakimi byli, zanim mój głos zachęcił ich do przemo cy. Na mnie i tylko na mnie ciąży wina za wszelkie zło, jakie po pełniliśmy. Ty osądzisz moją duszę, Panie. Czuł na sobie spojrzenia wszystkich zebranych. Teraz dostrzegł w nich cieo wątpliwości, błysk strachu. Dobrze. Niech zastanowią się nad tym, co tu uczynili, a wtedy może uda się ich ocalid. - Akceptując Twoją wolę - wyjął z rękawa sztylet o wąskim ostrzu i obrócił go tak, że ostrze zabłysło w słoocu - i rozumiejąc słusznośd Twego najświętszego prawa, składam Ci tę ofiarę. Szybko przyłożył ostrze do dłoni i energicznym ruchem ciął. Prawie nie poczuł bólu, gdyż sztylet był bardzo ostry. Tylko zakłu-ło go w sercu, gdy popłynęła krew. Strach? Żal? Tutaj nie ma miejsca na takie uczucia, pomyślał gniewnie. Wysoko uniósł rękę, gestem błogosławieostwa, tak by wszyscy widzieli, co zrobił. Cienka
szkarłatna strużka z pluskiem wpadła do rzeki i wydało mu się, że płynąca od niego fae zabarwiła się na czerwono. - Niech Twoja moc na zawsze uwolni tę ziemię od rządów ciem ności - rzekł. Cienkie pasma czerwieni rozwijały się w wodzie, pły nąc w stronę zaskoczonych ludzi stojących na drugim brzegu rzeki. - Niech Twoja moc oczyści dusze mego ludu z mroku, jaki się do 418
nich wkradł, tąk by w tym nowym świecie, jaki stworzyli, okazali się godnymi zbawienia. W Twoim imieniu, Panie Boże Ziemi i Emy. Fae ziemi. Ona nada jego słowom dziesięciokrotnie większą moc i wyryje je w duszach jego ludu. Dzięki niej widział, jak jego ofiara rozchodzi się kręgami rozrzedzonej krwi, a gdy fale dotykały otaczających go przyszłości, te migotały i zmieniały się w inne warianty. Niektóre były pomyślniejsze niż przedtem, ale niewystarczająco. Niewystarczająco! Boże w niebiosach, czyżby ofiarował swe życie na próżno? A wtedy Damien Vryce ruszył naprzód. Z początku powoli, nie odrywając wzroku od Patriarchy, a potem zdecydowanie wszedł w wartki nurt. Szedł przed siebie, aż znalazł się prawie na środku rzeki, po kolana w wodzie, a potem pochylił się i zanurzył w niej dłoo. Cienki czerwony strumyk owinął się wokół jego palców, niemal niewidoczny, gdyż silny prąd rozrzedził krew Patriarchy. Mamrocząc pod nosem modlitwę, Damien Vryce uniósł rękę i dotknął dłonią czoła, pozostawiając na nim kroplę wody. Kiedy skłonił się ojcu świętemu, jakiś mężczyzna wyszedł z tłumu i poszedł w ślady byłego kapłana. Potem następny. I jeszcze jeden. Chrzcili się wszyscy w lodowatej wodzie i widział, jak zebrane wokół nich przyszłości zmieniają się, gdy poprzez ten rytuał akceptowali złożoną przezeo ofiarę. Sceny przemocy rozwiały się jak dym i łzy stanęły mu w oczach, gdy zastąpiły je wizje nadziei, pokoju i miłości. A więc to nie było na próżno. Nikt nie zauważył, jak ponownie przyłożył nóż, tym razem dziesięd centymetrów powyżej pierwszego nacięcia. Nikt nie spostrzegł, jak wąskie ostrze przecięło ciało i wbiło się głęboko między kości. Patriarcha złożył dłonie, zasłaniając ranę, tak że tryskająca z arterii krew wyglądała, jakby płynęła z rozciętej ręki. Przyjmuję Twój osąd, Panie Ziemi i Erny, i oddaję się w Twoje ręce. Zobaczył, że Andrys Tarrant wchodzi do wody, a potem ogląda się na swoją ukochaną. Czy ona wiedziała, że od tysiąca lat każdy członek rodu Tarrantów zawsze zawierał ślub kościelny? Po chwili długiej chwili wyraźnego wahania skinęła głową i weszła za nim do wody, przyjmując rękę, którą jej
podał. Jeszcze jedna dusza dla Pana, pomyślał. Oto droga do zwycięstwa. Krok po kroku. Z nieskooczoną cierpliwością... Świat zaczął wirowad mu w oczach. Przyszłości - tak teraz 419
świetlane! - zaczęły gasnąd. Kiedy zorientują się, co zrobił? Spróbował zejśd z głazu, lecz woda wokół była głębsza, niż sądził, i kiedy w nią zapadł, mocno uderzył zranioną nogą o dno. Ból przeszył mu kooczynę aż po biodro. Jęknął i o mało nie upadł. Jeden czy dwóch z jego ludzi skoczyło do niego, lecz odprawił ich machnięciem ręki. Drugą, skaleczoną, opuścił wzdłuż boku, żeby nikt nie zauważył rany. Teraz prawie jej nie czuł, jakby ramię nie należało do niego, Z oddali dobiegł plusk, jakby ktoś się zbliżał, ale i ten dźwięk był odległy, dobiegający z innego świata. Patriarcha zaczerpnął tchu i zachwiał się. Zimny prąd rzeki, omywający mu uda, szybko pozbawiał go sił. „Skutecznośd ofiary jest wprost proporcjonalna do wartości tego, co zostaje zniszczone". Tak przynajmniej napisał Prorok. Co mogło byd cenniejsze dla tego Patriarchy, którego największym marzeniem było ujrzed na własne oczy, jak zmienia się ten świat? - Nie mam niczego cenniejszego szepnął do swego Boga. Ciemnośd zamykała się wokół niego jak tunel. Plusk rzeki zmienił się w szum, który wypełnił mu uszy i zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Czuł, jak sam odpływa, jak więź łącząca duszę z ciałem pęka niczym wystrzępiona lina. Starał się jak najdłużej utrzymad na nogach. Trzeba umrzed z godnością, pomyślał, aby ta śmierd stała się symbolem. Trzeba wytrzymad tak długo, żeby nikt już nie zdołał mu pomóc, kiedy w koocu zorientują się, co uczynił. Nagle poczuł, że ktoś stanął przy nim i podtrzymał go silnym ramieniem. Zdołał skupid wzrok i ujrzał brodatą, poznaczoną bliznami i zatroskaną twarz. Yryce. Z początku pomyślał, że były kapłan chce mu pomóc, lecz potem pojął prawdę. Vryce rozumiał nie tylko to, co zrobił Patriarcha, ale także to, że było to konieczne. Ojciec święty pozwolił mu się podtrzymywad, dopóki nie opuszczą go resztki sił. Do kooca stojąc w wodzie, plamiąc swoją szatę i kurtkę Vryce'a spływającą do rzeki krwią, aby oczyścid Puszczę siłą swej ofiary. Pod twoją opiekę, mój Boże. Z miłości do Ciebie. W zapadającej szybko ciemności powoli przybrała kształt nowa wizja Zamglone światełko zamigotało,
zadrżało, a potem rozrosło się w planetę, wielką i piękną. Erna. Czuł rytm jej pływów, ciepło życia, jej bezgraniczne piękno. Wyczuwał pokój i pełną harmonię świata, na którym wszystkie formy życia, całą naturę, łączyła jedna siła, przepływająca wszędzie i przez wszystko... ...i poczuł obecnośd człowieka, obcej i przerażającej istoty. Ujrzał, jak fale fae reagują na obecnośd intruza, usiłując go wchłonąd, 420
przystosowad. Słyszał głos jednego z trzech tysięcy pierwszych osadników, ofiarujący Ernie klucz, kanał, sposób kontaktu. Ofiarę. Utrata jako więź; zniszczenie jako sposób tworzenia. Szaleoczy czyn Caski przekształcił prądy, tworząc niszę przemocy i rozpaczy dla ludzkiego rodzaju. I ludzkośd zasiedliła ją. Dzieci kolonistów rozpierzchły się po całej planecie, aż stały się tak liczne, że jeden człowiek nie był już w stanie panowad nad taką siłą. Tylko coś, co było większe od człowieka, wokół czego mogły skupid się tysiące dusz. Coś takiego jak Kościół. Krucjata Lub legenda. Ujrzał górę zwieoczoną pióropuszem dymu, ze zboczy której tryskały fontanny ognia, otoczoną pierścieniem duchów. Zobaczył wspinającego się na nią człowieka nie, nie człowieka, a przynajmniej nie tylko. Ucieleśnienie legendy, kluczową postad legionów strachu. Śladem Łowcy podążały koszmary, łączące go z milionami dusz na tej planecie. A kiedy uniósł miecz i nakazał fae, by mu służyła, kiedy ofiarował najcenniejszą rzecz, jaką posiada człowiek, wszystkie prądy zadrżały od siły jego zaklęcia. Potężne fale rozeszły się odeo po całej powierzchni planety i Patriarcha ujrzał, że kiedy przeszły, prądy fae zmieniły się, jakby przyjęły jakąś nową wiadomośd. Nowy wzór, potężniejszy od tego, jaki pozostawił Casca. Nowy sposób kontaktu, który na zawsze zmieni oblicze magii. Patriarcha ujrzał swoje ciało z ogromnej wysokości, podtrzymywane przez Vryce'a. Ujrzał biegnących do niego ludzi, którzy z przerażeniem uświadomili sobie, co się stało, lecz nie mogli go już uratowad. Dokonał tego, zmienił wzór. Nowe przyszłości nabierały kształtu, jaśniejsze i wyraźniejsze niż kiedykolwiek, i dostrzegał w nich siłę swojej ofiary, otaczającą cały glob, odbitą i powiększoną w duszach jego wiernych, niczym słooce w oszlifowanym krysztale. Wiedział, że taka moc na zawsze odmieni Ernę. Łowca utorował mu drogę, tworząc nowy kanał, którym mogły podążad prądy. On, poprzez swoją śmierd, przypieczętuje ten wzór i na zawsze wypali go na tej planecie. Samoofiarowanie. Ilu czarnoksiężników zechce
praktykowad Sztukę, jeśli jej ceną będzie śmierd? Ilu ludzi zechce rozstad się z życiem równie ochoczo, jak kiedyś rezygnowali z książek, dóbr materialnych, a nawet pozbawiali życia innych? Ci nieliczni, którzy się na to odważą, nie 421
będą chciwi ani tchórzliwi - takich odstraszą nowe zasady. Może jeden człowiek na milion odważy się zapłacid cenę, jakiej zażąda fae, dla wyższych celów. Może. Natomiast inni pogodzą się z faktem, że fae jest teraz nieosiągalna, niedostępna... a fae powoli zareaguje na to przekonanie i stanie się taką naprawdę. Ponownie się zmieni, tak jak zmieniła się po ofierze Caski. Jasne przyszłości eksplodowały mu przed oczami, oślepiając go swą wspaniałością. Ujrzał niebo usiane kolorowymi rozbłyskami, skrzydlate pojazdy latające jak ptaki. Ujrzał tysiące legendarnych cudów Ziemi. Były to rzeczy, których nawet nie potrafił nazwad ani nawet odgadnąd ich przeznaczenia, ale ogólny wzór był oczywisty. Łzy stanęły mu w oczach, gdy oglądał przyszłośd po przyszłości, nie wszystkie doskonałe, lecz jakże pełne nadziei! Ujrzał coś, co na pewno było kosmolotem -jakże smukłym, jak zwyczajnym, jak niepodobnym do niczego, co sobie wyobrażał - a potem wizje zaczęły gasnąd, obrazy zlały się w jedną jasnośd, wrażenia utonęły w odrętwiającym cieple... - Dzięki Ci, Panie - szepnął. Słowa płynęły z głębi jego duszy, chod nie wiedział i nie dbał o to, czy wypowiedział je na głos. -Dzięki Ci za ten dar. Powoli, spokojnie, Patriarcha oddał ostatnie tchnienie i zapadł w objęcia swego Boga.
śmfc
43 lub odbył się na zamku neohrabiów Merenthy, pod należycie pogodnym niebem. Na zachodzie S zbierały się burzowe chmury, ale nikt ich nie widział. W powietrzu unosił się słaby zapach ozonu, zwiastun kłopotów, lecz nikt go nie poczuł. Podczas samej ceremonii kilka kropel deszczu spadło na głowy weselników, lecz nikt tego nie zauważył, tak samo jak mokrych plamek na ubraniach, które po pewnym czasie wyschły. Tak więc dzieo był piękny. Przystanąwszy w dogodnym punkcie na skraju gęstego tłumu, Karril uśmiechnął się do stojącej obok postaci. - Dobra robota, siostro. Saris uśmiechnęła się. W starożytnej rezydencji było tyle kwiecia, że w powietrzu unosił się odurzający zapach perfum, gdy popołudniowy wietrzyk mieszał woo róż, goździków, bzów oraz tuzina innych kwiatów. Same prawdziwe kwiaty Ziemi, sprowadzone do Merenthy z ogrodów i szklarni na całym kontynencie. Stały w wazonach przed frontem budynku, spowijały słupki podtrzymujące baldachim nad młodą parą i starannie zestawionymi kompozycjami pokrywały sam jedwab namiotu. Na murze umieszczono je w taki sposób, żeby zasłaniały płaty świeżo położonego tynku i kamieni, sprawiając, że stara warownia wyglądała dokładnie tak samo jak przed pięciuset laty, kiedy została wzniesiona A jeśli w którymś miejscu kwiaty zostały źle ułożone, jeśli dusząca słodycz jednego kolidowała z delikatnym aromatem innego... No cóż, łatwo było naprawid to niedopatrzenie. Warto mied Iezu wśród weselnych gości. - Jak myślisz, ilu nas tu jest? szepnęła Saris. Karril spojrzał na liczny tłum i spróbował pospiesznie policzyd. - Widzę dziesięciu. Może więcej. Trudno dostrzec wszystkich w tym tłumie. 425
-1 wszyscy w ludzkiej postaci rozmyślała głośno. Ton jej głosu wyraźnie wskazywał, że uważał to za niewiarygodne. - Oczywiście. - Zachichotał. - Nie chcielibyśmy zakłócid uroczystości, prawda? - Łagodnie poklepał ją po ramieniu - ludzkim, nie srebrnym ciele, tak nieskazitelnie gładkim, jak można było oczekiwad po Iezu o jej charakterze - i szepnął: - Tak jest zabawniej, no nie? - Zabawa to twoja specjalnośd, nie moja. Jednak powiedziała to z uśmiechem i wyczuł, że przekonała się w koocu do tej maskarady. Baldachim nowożeoców rozstawiono na środku dziedzioca, zgodnie z jakimś starym ziemskim zwyczajem, którego cel został dawno zapomniany, w przeciwieostwie do estetycznych szczegółów rytuału. Słooce przeświecało przez cienki biały jedwab, rozpalając go na tle lazurowo niebieskiego nieba. Zgodnie z tradycją Ziemi ślubnym kolorem była biel i chociaż większośd Ernaoczyków wolała żywsze barwy, klan Tarrantów zawsze wiernie trzymał się ziemskich zwyczajów. Dzisiejsza uroczystośd nie była wyjątkiem. I niewątpliwie Andrys Tarrant świetnie wyglądał w bieli. Aksamitny biały kaftan lamowany jedwabiem, bufiaste rękawy koszuli z materiału tak cienkiego, że łopotał na wietrze jak gaza, rękawiczki i buty z białej skóry tak dobrze wyprawionej, że wydawały się przyrośnięte do ciała, obszyte i haftowane jedwabnymi nidmi w tym samym kolorze. W tym stroju jego zazwyczaj blada twarz wydawała się pokryta zdrową opalenizną, a słooce zapalało złociste jak Rdzeo błyski w świeżo przyciętych włosach Andrysa. Wyglądał doskonale i zdawał sobie z tego sprawę, a jego pewnośd siebie, jak zwykle, miała nieodparty urok dla otoczenia. Karril zachichotał, gdy w otaczającym go tłumie rozeszły się fale pożądania, przeważnie (chociaż nie tylko) płynące od kobiet. Pojawiło się co najmniej tuzin dam, które kiedyś Andrys emablował i uwodził, a nie wszystkie przybyły tu po to, żeby życzyd mu wszystkiego najlepszego. Przeważnie kręciły się po dziedziocu, z ciekawością i urazą czekając na tę przybłędę, która sprzątnęła im sprzed nosa tak smakowity kąsek. Była piękna, to nie ulegało
wątpliwości. I nie zawdzięczała tego iluzji Iezu, nie potrzebowała. W długiej sukni z wielu warstw miękkiego jedwabiu, uszytej w stylu Odnowy, wiotka postad dziewczyny wyglądała wprost nieziemsko, a luźno rozpuszczone, kruczoczarne włosy opadały jej na ramiona i plecy niczym drugi welon. Kiedy umieszczono na głowach nowożeoców ślubne korony 426
(zaprojektowane przez nią osobiście, rzeźbione i szlifowane przez te same szczupłe dłonie, którymi teraz podawała i wkładała obrączkę), filigranowy wzór zabłysnął na tle czarnych pukli, jak gwiazdy na bezchmurnym niebie. - Płaska jak deska - szepnęła jedna z kobiet, wypinając obfity biust. -Blada jak upiór - zauważyła inna, gładząc swoją brązową skórę. - Rzuci ją po tygodniu - mruknęła trzecia i wszystkie przytaknęły. Przecież dobrze wiedzą, w jakich kobietach gustuje Andrys Tarrant, a tó chude jak kij od szczotki stworzenie nie wystarczy mu na długo. Kapłan Jedynego Boga połączył ich węzłem małżeoskim, a Sa-ris z aprobatą kiwnęła głową, gdy wymienili drugą parę obrączek, zawierając także świecki ślub, zgodnie z tradycją równie starą jak rodowe nazwisko Tarrantów. Saris, w przeciwieostwie do Narilki, znała obyczaj tej rodziny i chociaż będzie jej brakowało tak oddanej wyznawczyni, wiedziała, że czasami nawet „bogini" musi pogodzid się z wyrokiem losu. Czy równie chętnie przeszłaby na jego wiarę, gdybym nie pozwoliła jej na to wtedy, kiedy to wszystko się zaczęło? zastanawiała się. Tak czy inaczej, niczego nie żałowała. Różnica między prawdziwym bóstwem a Iezu polegała na tym, że istnienie tego drugiego nie zależy od wiernych. A ponadto miłośd jest szczególnym rodzajem piękna. - Chodź - zachęcił Karril, popychając ją naprzód. - Ominie nas zabawa. Weselnicy formowali szpaler, który ciągnął się przez cały dziedziniec: najpierw honorowi goście, później sąsiedzi, przyjaciele oraz każdy, kto chciał złożyd życzenia gospodarzowi i gospodyni. Ponieważ Andrys Tarrant dziedziczył tytuł neohrabiego ze wszystkimi jego uprawnieniami i obowiązkami, przybyło tu sporo mężczyzn i kobiet z miejscowej śmietanki towarzyskiej, którzy skorzystali z tej sposobności, żeby się przedstawid. Większośd z nich najwyraźniej miała pewne wątpliwości w związku z tą sytuacją, a kilkoro nawet wykazało wyjątkowo kiepskie maniery, napomykając, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby przeżył Samiel, a nie ten nieodpowiedzialny playboy. Kiedy
jednak kolejno ściskali rękę An-drysa, dostrzegali w jego oczach coś dziwnego, co wyraźnie mówiło im, że ten człowiek naprawdę się zmienił i jeśli tylko dadzą mu szansę, to może ich zadziwid. To również był dar Iezu, lecz tak subtelny, że żadna ze stron nie widziała w tym niczego niezwykłego. 427
- Nie rozumiem... - zaczęła Saris, lecz Kami uciszył ją: - Ciii! Teraz przyszła kolej na byłe kochanki, piersiaste kobiety o kusząco rozkołysanych biodrach i wyzywających spojrzeniach. Pierwsza uścisnęła dłoo Narilki i pogratulowała jej chłodno, nie odrywając wzroku od Andrysa. Poznaj mnie, prowokowało jej spojrzenie, jeśli się odważysz. Ku jej ogromnemu zadowoleniu Andrys Tarrant ujął jej dłoo i ucałował, uwodzicielsko jak zawsze, po czym przedstawił ją małżonce w sposób wyraźnie świadczący o tym, że nadal uważa damę za niezwykle atrakcyjną kobietę. Kobieta, zarumieniona z wrażenia, dumnie zerknęła na żonę Tarranta. Możesz go poślubid, moja droga, ale nigdy nie zdołasz go zmienid. A kiedy znudzą mu się twoje mizerne wdzięki, znów przyjdzie do nas, a my pokażemy mu, jak bardzo się pomylił, kiedy cię poślubił. Jeśli jednak spodziewała się, że ta czarnowłosa dziewczyna będzie zaskoczona lub (jeszcze lepiej) zazdrosna, to czekało ją rozczarowanie. Panna młoda pozdrowiła ją uprzejmie, a nawet miło. Zdumiewające! Czyżby nie dostrzegała zachowania małżonka, a może po prostu żyła mrzonkami, uważając, że małżeostwo jak za dotknięciem magicznej różdżki zupełnie go odmieni? Ponownie spojrzała na Andrysa i zauważyła, w jaki sposób patrzy na żonę. Zaczerwieniła się, gdy nagle zrozumiała sytuację. W ciągu jednego popołudnia nie można się pozbyd wieloletnich przyzwyczajeo, stąd te pozory zachowania typowego dla playboya. Jednak gdy Andrys spoglądał na żonę, w jego oczach widad było głębokie uczucie, o jakim nie mogła nawet marzyd żadna z jego byłych kochanek. A Narilka, chociaż niedoświadczona, rozumiała to. Tolerowała jego uwodzicielski sposób bycia, ponieważ wiedziała, że to tylko nawyk, drobiazg równie nieistotny jak jego sposób chodzenia i ubierania. Teraz zachowywał się tak tylko na pokaz, a ona była zbyt pewna jego uczud, żeby się tym przejmowad. Dawna kochanka Andrysa czmychnęła jak niepyszna, a jej miejsce zajęła inna, z góry ciesząc się z sukcesu. - Jesteś podglądaczem stwierdziła Saris. Karril zachichotał.
- Nie przeczę. Stoły uginały się od potraw, jakie mogą wyczarowad tylko bogaci ludzie. Karril przechadzał się między stołami, gdy służba roznosiła dania, sprawdzając jakośd każdego, gotowy interweniowad w razie potrzeby. Wszystko jednak było doskonałe, od przystawek 428
po nieodłączny tort weselny, więc w koocu spoczął w cieniu wa, aby sycid się radością gości. - Młodzi poszli - zauważyła Saris. - Co? -Powiódł wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem, ku głównej bramie zamku, a potem znów zachichotał, gdy zrozumiał o czym mówiła. - Ich goście są zadowoleni. Ceremonia się odbyła. Dlaczego nie mieliby przez chwilę celebrowad jej w samotności, kiedy uwagę wszystkich zaprząta coś innego? - Obrzucił ją bystrym spojrzeniem i rzekł: - Niewiele przestawałaś z ludźmi, prawda? - Dziś po raz pierwszy przybrałam w pełni ludzką postad. - Wyglądasz naprawdę dobrze. - Dziękuję - odparła, zaskoczona. Oparł się o pieo drzewa, sprawiając wrażenie najedzonego gościa, przetrawiającego posiłek. - Teraz będzie się to zdarzad coraz częściej, wiesz? U większości naszych braci i sióstr ciekawośd weźmie górę nad obawą. Nowe uczucia, nowe doświadczenia.. Kiedyś może nawet spróbujemy i tego - powiedział z uśmiechem, ruchem głowy wskazując na kasztel, w którym zniknęli zakochani. - Co takiego? Chyba nie mówisz o... - Spojrzała na niego ze zdumieniem. To tylko złudzenie, Karrilu, przecież wiesz. Fakt, że ty przyjąłeś męską, a ja kobiecą postad... - Nie o tym mówię - rzekł pospiesznie. - Oczywiście, że nie jesteśmy ludźmi, nie ma co do tego wątpliwości. Mimo to pomyśl, Saris: poczynając nas, nasza matka na pewno zrobiła coś więcej, niż tylko spłodziła kilka demonów. Chciała stworzyd gatunek, zgodnie ze znanymi jej prawami życia. Z pewnością chciała, żebyśmy byli samowystarczalni. Czy to nie oznacza jakiejś możliwości reprodukcji? A to z kolei, czy nie sugeruje jakichś... bliższych kontaktów? Spoglądała na niego z niedowierzaniem, oniemiała. W koocu parsknęła perlistym śmiechem. - Jesteś niemożliwy, wiesz? Uśmiechnął się. - Już mi to mówiono. - Spędziłeś zbyt dużo czasu w ludzkiej postaci. Przez to pomieszało ci się w głowie. - A ty za bardzo przywiązałaś się do
twojej natury. Wyrwij się! Eksperymentuj! Zapewniam cię, że będziesz się świetnie bawid. - Muszę pilnowad mojego kultu. Zajmowad się wiernymi... 429
- Myślisz, że mieliby coś przeciwko temu, gdybyśmy dali im no wego bożka? Ach, Saris, tylko pomyśl! Jakie dziecię mogłoby się zro dzid z mariażu piękna z ekstazą? Na samą myśl drżę z podniecenia. Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Czy to propozycja? Zaśmiał się. - Chyba tak. - Nawet nie wiesz na czym polega nasz proces reprodukcji. - Nie - przyznał - ale sądzę, że odkrywanie tego może byd świetną zabawą. - Mrugnął do niej. Reprodukowanie to zazwyczaj przyjemnośd. - To twoja specjalnośd, nie moja. - Ach, Saris! - Ujął jej dłoo. Przez welon ludzkiego ciała wyczuwał pulsowanie czystej energii, prawdziwej substancji lezu. - „Specjalnośd" to tylko wybór, nie więzienie. Nie rozumiesz? Jesteśmy dziedmi żywych istot i możemy byd równie wszechstronni jak nasi rodzice. Dlaczego nie spróbowad? - Nie wydaje mi się, żebyś ty w tym przypadku wykraczał poza twoją naturę. Z uśmiechem puścił jej dłoo i stuknął się palcem w pierś, sygnalizując trafienie: - Touche. Ich uwagę zwróciło nagłe poruszenie wśród gości. Najwidoczniej ktoś wzniósł toast, unosząc do słooca kielich przedniego wina za zdrowie nowożeoców. Inni poszli za jego przykładem, popijając i sącząc wyśmienity trunek. Sto dusz połączonych jednym uczuciem, radujących się tą chwilą - symfonia przyjemności. Karrił z satysfakcją oparł się o pieo drzewa, spijając ją niczym wino, i zamknął oczy, gdy uniosły go fale ludzkiej radości. Obserwowała go przez chwilę, śledząc jego reakcję, a potem łagodny uśmiech opromienił jej twarz. Odprężyła się i oparła o drzewo obok niego, spoglądając na biesiadujących gości. - Zastanowię się nad tym obiecała.
44 klep znajdował się w spokojnej dzielnicy miasta i pomimo sławy, Sjaką cieszył się od chwili otwarcia albo złej sławy, jak mogliby powiedzied niektórzy - jego fasada była skromna i niepozorna. „Sklep myśliwski" - głosił szyld, którego litery i rozmiary sugerowały solidną firmę. Z jednej strony wystawy były ustawione wędki, z drugiej łuki i kusze. Na środku leżała pięknie wyprawiona skóra, służąca jako tło dla rozmaitych akcesoriów sztuki łowieckiej: kompasów i map, plecaków i manierek, oraz kolekcji noży o ciężkich ostrzach, gwarantujących (jak głosiła wywieszka) patroszenie jednym ruchem ręki i oprawianie równie łatwe jak rozsmarowanie masła. Mężczyzna przez długą chwilę oglądał wystawę, zastanawiając się, po co tu przyszedł. Nigdy nie przepadał za polowaniem, a na myśl o patroszeniu żywego - a raczej świeżo zabitego - zwierzęcia robiło mu się niedobrze. Był już bliski tego, żeby odwrócid się i wrócid do domu. Potem przypomniał sobie, jaki jest tam samotny, jaki pusty jest ten wielki dom bez rozbrzmiewających w nim głosów. Wziął się w garśd i pchnął ciężkie drewniane drzwi, szykując się na to, co czekało go w środku. Wnętrze sklepu było większe, niż się spodziewał, i każdy centymetr wypełniały łowieckie akcesoria. W środku byli klienci - kilku mężczyzn. Patrzył, jak jeden z nich przykłada do ramienia kuszę z mosiężną kolbą, sprawdzając wyważenie broni. Drugi zgiął wędkę w wielkie „U" i mruknął, że owszem, chyba się nada Jeszcze jeden klient... Prawie odwrócił się i wyszedł. Prawie. - W czym mogę pomóc? Ekspedient był młody, mniej więcej jego wzrostu i budowy ciała. Niepozorny, tak jak i on. Mężczyzna zawahał się. - Riven Forrest? To przecież nie on, prawda? Z pewnością człowiek, który miał mu pomóc, powinien byd bardziej... bardziej... No cóż, bardziej kimś. 431
Z ulgą zobaczył, że sprzedawca ruchem głowy wskazuje mu drzwi w bocznej ścianie. - Pewnie jest w gabinecie. Proszę iśd prosto przed siebie, trafi pan. Drzwi zaprowadziły go do innego pomieszczenia, mniejszego niż pierwsze, mniej zagraconego. Zobaczył tam obrazy i inne eksponaty, wszystkie przedstawiające zwierzynę. Ryjwiórki, neosarny, gro-niostaje... Jedne ukazane w ich naturalnym środowisku, w realistyczny sposób - rodzaj dzieł, jakie wiesza się w pokoju gościnnym lub nad kominkiem. Inne wyglądały mniej naturalnie i dziwnie niepokojąco. Zastygła na zwalonym pniu marmosa o szeroko otwartych, niespokojnych ślepiach, czujnie nastawiająca wielkie uszy. Neosarny skulone w wysokiej trawie, szykujące się do rozpaczliwej ucieczki. Stado jakichś wodnych ptaków, pływających na pofalowanej powierzchni jeziora. Nie potrafił powiedzied, dlaczego ten ostatni obraz tak bardzo go niepokoił, aż w koocu na powierzchni wody dostrzegł odbicie składającego się do strzału myśliwego, ledwie widoczne wśród trzcin. Zwierzęta uchwycone w ostatnich chwilach życia; pasja łowiecka widziana oczyma stworzeo, które musiały umrzed, by ją zaspokoid. Patrząc na te obrazy, czuł rosnący niepokój, ale nie mógł oderwad od nich wzroku. Mimowolne oglą-dactwo, fascynacja śmiercią. Po raz pierwszy, od kiedy tu przyszedł, poczuł, że chyba jednak trafił pod właściwy adres. Dalej były jeszcze inne pokoje, ciasne korytarzyki skręcające pod ostrym kątem, a nawet garderoba, przerobiona na witrynę reklamującą akcesoria łowieckie. Zobaczył narzędzia o nie znanym mu przeznaczeniu i stalowe okowy, które chyba lepiej nadawałyby się do pętania ludzi niż jakiegokolwiek ze znanych mu zwierząt. Były tam paści wszelkich rodzajów i rozmiarów, oraz woskowe atrapy demonstrujące działanie niektórych z nich. Kolejne dzieła sztuki, przedstawiające nie tylko zwierzęta. Jedna pięknie powiększona litografia ukazywała słynną strzelaninę między Rzeźnikiem z JSeJenzia policją; czerwony atrament robił spore wrażenie. Inna przedstawiała KarthajSte-ęjej.ą brnącego przez bagna południa i trzymającego w ręku głowę ostatniej
ofiary. Skazaocy i sadyści, kryminaliści, którzy stali się zwierzyną... Patrząc na ich ostatnie chwile życia, czuł się zbrukany, jakby w jego duszy obudziło się jakieś niezdrowe zainteresowanie, do jakiego za nic nie chciał się przyznad. W koocu, z trudem, oderwał się od tych obrazów i przeszedł przez kolejne drzwi. Za nimi znajdował się niewielki pokój, wyraźnie 432
pełniący rolę biura. Mężczyzna poczuł głęboką ulgę, jakby i on uciekał przed jakimś niewidzialnym pościgiem i wreszcie tutaj znalazł schronienie. Nawet umeblowanie tego pokoju było zupełnie zwyczajne, a jedyny obraz - wiszący nad kominkiem portret przystojnego mężczyzny - na szczęście wyglądał całkiem niegroźnie. Siedzący za biurkiem człowiek nie odezwał się do wchodzącego, tylko spojrzał na niego wyczekująco. Był blady, ciemnowłosy, a jego ostre, kanciaste rysy przypominały przybyłemu drapieżnego ptaka. Może jego oczy miały pospolitą barwę - piwną, szarą lub nawet ciemnoniebieską - lecz w blasku stojącej lampy, będącej jedynym źródłem światła w tym pokoju, wydawały się czarne jak noc. Ta głęboka czero wysysała blask lampy i wchłaniała go. - Forrest? - wykrztusił przybyły, w koocu odzyskując głos. Riven Forrest? Mężczyzna za biurkiem skinął głową i wskazał gościowi krzesło po drugiej stronie. Przybysz z wdzięcznością przyjął zaproszenie i ciężko opadł na krzesło. - Jestem Riven Forrest. A pan? Już miał wymienid swoje nazwisko, ale się zawahał. Bogowie, oszalałeś. Przecież nie będzie ci mógł pomóc, jeśli nie dowie się, kim jesteś, prawda? - Nazywam się Helder. Allen Helder. - Z trudem wyrzucał z sie bie te słowa. Krople potu zaczęły perlid mu się na czole. - Mam pe wien... niezwykły problem. Powiedziano mi, że pan może mi pomóc. To szaleostwo, szaleostwo, szaleostwo. Co zrobię, jeśli ten człowiek mnie wyda? Prawo nie lubi takich spraw. Jednak Forrest był zupełnie spokojny i kiedy przemówił, zabrzmiało to jak zaproszenie do uprzejmej pogawędki, a nie sekretnych negocjacji. - Znam paoski problem, panie Helder. Sądzę, że możemy ubid interes. - Pochylił się nad biurkiem i zetknął czubki palców. - Mo że poda mi pan szczegóły? Wiedział, pomyślał gorączkowo przybyły. Wiedział! To oznaczało, że osoba, która podała mu nazwisko Forresta, musiała powiedzied i jemu... Jak dużo? Dziwne, lecz ta myśl nie budziła przerażenia, wyłącznie
dziwny spokój. Przekroczył pewien próg. Forrest wiedział o co mu chodzi. Czy w takiej sytuacji mógł się teraz wycofad? - Rozwiodłem się z żoną dwa lata temu. - Powiedział to pospiesz nie, bez namysłu wyrzucając z siebie te słowa. Zanim znów zaczną 433
go boled. - Mieliśmy troje dzieci. Sąd przyznał mi opiekę nad nimi. Dziewczynka, Sofie, oraz dwaj chłopcy, Rori i Tonio. Mam tu wszystkie... - Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął paczuszkę papierów. Mówiąc, trzymał je w dłoniach, jakby były jakimś delikatnym zwierzątkiem. - Moja żona była... agresywna. Nie wobec mnie, lecz gdy była zła lub zniechęcona, wyładowywała się na dzieciach. Urwał, przygryzając wargę. Bogowie, jakże bolały te wspomnienia! Musiałem tego dowieśd, żeby uzyskad opiekę nad całą trójką. Musiałem... mieli sioce... musiałem omówid pewne rzeczy..; Potrząsnął głową, czując, że zaraz znów się rozpłacze. Nienawidził się za okazywanie takiej słabości przed obcym człowiekiem. - Po rozprawie była wściekła. Przez rok próbowała walczyd ze mną w sądzie, a potem w koocu zrezygnowała i opuściła Jaggonath. Nie wiem dokąd się udała. Sprawy między nami ułożyły się tak źle, że... nie potrafiliśmy już ze sobą rozmawiad. O niczym. Uniósł głowę i zobaczył, że te czarne oczy wpatrują się w niego głodne, nieruchome. - Nie wiem, co się stało - szepnął. Tak uważałem... - Myśli pan, że ona porwała paoskie dzieci. Zacisnął powieki na samo wspomnienie. Pusty dom. Pootwierane szafki i szuflady, najwyraźniej w poszukiwaniu zapasów. Otwarte drzwi, kołyszące się na wietrze. - Jestem tego pewien - wykrztusił. Zostawiłem je pod opieką Tonią. Był taki dumny z tego, że jest już dośd duży, żeby zaopie kowad się młodszym rodzeostwem, jak mały mężczyzna, a potem wróciłem do domu i... nie zastałem nikogo! Co innego mogło się stad? On nigdy nie otworzyłby drzwi obcemu. Nie było żadnych śla dów walki. Kto inny, jak nie ona, mógłby to zrobid? Blady mężczyzna, nie odrywając od niego wzroku, sięgnął po stojącą obok filiżankę. Upił łyk i odstawił ją. - Próbował pan działao prawnych? - Och tak. Najpierw poszedłem na policję. W niczym mi nie pomogli. Wynająłem kolejno trzech detektywów, którzy trafiali na jej ślad, ale za każdym razem znikała tuż
przed ich przybyciem. Raz okazało się, że w ogóle jej tam nie było. Forrest pokiwał w zadumie głową. - Ona ucieka. I ma dośd rozsądku, by zostawiad fałszywy trop, a przynajmniej stara się to robid. - Nikt nie potrafi mi pomóc wykrztusił Helder. - Powiedziano 434
mi, że może pan... Zrobię wszystko dodał pospiesznie. - Tylko niech mi je pan przyprowadzi i może pan zażądad dowolnej kwoty. Jeśli tylko mam tyle, otrzymają pan. Forrest przyglądał mu się przez długą chwilę. W ciszy Helder słyszał bicie swego serca. Czy wyglądał na tak zrozpaczonego, jak się czuł? Jeśli ty zawiedziesz, pomyślał, to czy jest jeszcze jakaś nadzieja? Nie śmiał się poruszyd. Ani odezwad. Te czarne oczy zahipnotyzowały go, jak wąż królika. - Mogę ją wytropid - rzekł w koocu Forrest. - Mogę odnaleźd paoskie dzieci i przyprowadzid je panu. Mogę dopilnowad, żeby już nigdy więcej nie pojawiła się w waszym życiu. Cena wynosi sto pięddziesiąt dniówki, plus wydatki. Czy zmartwiłby się pan, gdyby paoskiej żonie coś się stało? - Ja... - Przez chwilę nie był w stanie wykrztusid słowa. W koocu z trudem rzekł: - Wolałbym tego uniknąd. Jeśli to tylko możliwe. - A więc sto sześddziesiąt. Należnośd z dołu, po powrocie dzieci. Wyciągnął rękę. Helder patrzył na nią przez chwilę, a potem uścisnął ją i mocno potrząsnął. - Dziękuję - szepnął. - Dziękuję. - Podziękuje mi pan po wykonaniu zlecenia, Mer Helder. Pokazał paczkę papierów, które trzymał w ręku. - Mam tu spisane wszystkie informacje, włącznie z raportami detektywów, których wynajmowałem. Portrety dzieci... - Proszę je zostawid - rzekł cicho Forrest. - Przejrzę je jeszcze dzisiaj. A teraz proszę wrócid do domu. I zapomnied, że w ogóle pan tu był. Następnym razem zobaczymy się wtedy, kiedy przyprowadzę panu dzieci. Jeśli spróbuje pan wcześniej nawiązad ze mną kontakt, uznam naszą umowę za niebyłą i rozwiązaną. Rozumie pan? - Rozumiem - szepnął, starając się nie myśled o metodach, jakie z pewności^etosował ten człowiek, skoro utrzymywał swoje zajęcie w tak ścisłej tajemnicy. - Robienie z panem interesów to czysta przyjemnośd, Mer Helder. Forrest skłonił się, najwyraźniej koocząc rozmowę. Jednak jego gośd nie poruszył się. - Czy myśli pan... - zdołał wykrztusid. - Chcę powiedzied, czy może...
- Zwierzyna pozostaje zwierzyną odparł gospodarz. - Fakt, że w tym przypadku jest nią człowiek, czyni polowanie bardziej interesującym, ale niekoniecznie trudniejszym. Inteligencją, tak jak 435
instynktem, można manipulowad. Przewidzied. - Znów pociągnął lyk z filiżanki, nie odrywając wzroku od gościa. - Jeśli pana dzieci żyją, gwarantuję rezultaty. Jeśli nie... wtedy nic pana nie będzie to kosztowało, prawda? - Czarne oczy rozbłysły; w blasku lampy wydawały się dziwnie nieludzkie. - Dobranoc, Mer Helder. Zdołał jakoś wstad i ruszyd do drzwi, chociaż pragnął błagad o słowa otuchy. Czy naprawdę była szansa, że znów zobaczy dzieci? Czy ten dziwny człowiek mógł odnieśd sukces tam, gdzie tylu innych zawiodło? Jednak zachowanie Forresta wyraźnie wskazywało, że Helder nie jest tu już mile widzianym gościem, więc pospiesznie opuścił jego gabinet. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz chciał, to zirytowad jedynego człowieka, który mógł mu pomóc. Odnajdzie mi je, pomyślał z nadzieją. Uda mu się. Wiem. Powtarzając to w myślach jak mantrę, wyszedł z tego dziwnego sklepu i ruszył w długą drogę do domu. Przez jakiś czas po wyjściu klienta mężczyzna zwany Rivenem Forrestem siedział bez ruchu. Wydawało się, że czeka, aż wszystko się uspokoi. Aż opadnie psychiczny kurz. W koocu, kiedy uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, wyciągnął rękę i położył ją na pozostawionej przez gościa paczuszce. Nic więcej. Chłonął jej zawartośd, oglądając obrazy, co było szybszym i znacznie wygodniejszym sposobem niż czytanie. A poza tym, czym są słowa? W najlepszym razie jedynie napomykały o uniesieniu, jakie towarzyszy łowom - w najgorszym tłumiły je i psuły. Odchyliwszy ciało, zamknął oczy i rozmyślał o czekającym go zadaniu. Ona będzie się bała nawet teraz, po tylu miesiącach. A on wykorzysta ten lęk. Strach każe zwierzętom uciekad, zaś ich reakcja na strach pozwala przewidzied zachowanie. Zrób to dobrze, a sama fae będzie wibrowad i pomagad ci w poszukiwaniach. Wtedy nie ma już ucieczki. Nie wtedy, kiedy pomaga ci cała planeta, a każda żyjąca na niej istota jest przedłużeniem twojej woli. W koocu, kiedy upewnił się, że wchłonął emocjonalną esencję tej
nowej sprawy, uśmiechnął się. W jego mózgu już układały się plany. W myślach tworzył schematy postępowania, sprawdzał je i poprawiał, co było dla niego czynnością znacznie bardziej naturalną niż oddychanie. Teraz znalazł się w swoim żywiole i cieszył 436
każdą minutą. Czyż może byd większe wyzwanie niż łowy na inlc ligentną zwierzynę? Podniósł stojącą przed nim filiżankę. Płyn w naczyniu był gęsty, czerwony i ogrzany do temperatury ciała. Taki lubił najbardziej. Siła przyzwyczajenia. Wiszący nad kominkiem portret przedstawiał Łowcę. Istota zwana Rivenem Forrestem podniosła filiżankę z gęstym, czerwonym płynem. - Twoje zdrowie, tato - szepnął Riven Forresf. I wypił.
45 ie mogę uwierzyd, że on nie żyje, myślał Damien. Ludzie przeciskali obok niego w pośpiechu, jakby Psię w obawie, że świat znów się zmieni, zanim zdążą z tego skorzystad. Dziennikarze, kupcy, czarnoksiężnicy, turyści, a nawet jeden czy dwóch takich, którzy nazywali siebie „badaczami Ziemi", przemykali z południa na północ w poszukiwaniu nowej wiedzy, lub z północy na południe, usiłując wyciągnąd jakieś korzyści z tego, czego się dowiedzieli. Albo zostawali tutaj, w polowie drogi, aby sprzedawad innym wędrowcom wszystko, czego tamci potrzebują. Kliniczny przykład ludzkiej przedsiębiorczości. Daj temu spokój, Vryce. Daj spokój. Przez pierwszy tydzieo pobytu powtarzał sobie, że jest tu dlatego, ponieważ nie wie co ze sobą począd. W pewnym sensie była to prawda. Stan kapłaoski był już przed nim zamknięty, nie dlatego, by nie przyjęto go z powrotem, gdyby chciał - matka święta na zachodzie z pewnością pozytywnie rozpatrzyłaby jego gorącą prośbę - lecz ponieważ Patriarcha miał rację. Niech go szlag! Zniknęła żarliwa wiara, jaka niegdyś była darem Damiena Vryce'a, a zastąpiło ją coś, co mogło na tysiąc sposobów służyd Kościołowi, lecz kolidowało z godnością kapłana. Oczywiście, mógł zająd się czymś innym, na przykład ochroną kurierów lub badaczy, albo samemu podejmowad się takich zadao. Bo chociaż fae była teraz „ujarzmiona" to z poprzednich czasów pozostało dośd demonów, by jeszcze przez kilka pokoleo samotny podróżny nie czuł się bezpiecznie. Dowodem tego... lekko uniósł się z ławki, gdy jakiś czarny i skrzydlaty kształt spłynął z zasnutego dymem nieba. Damien poderwał kuszę, zwalniając kciukiem bezpiecznik, lecz stwór ostro wykręcił na wietrze i zniknął za chmurą, zanim Damien zdążył wycelowad i strzelid. Miała bestia szczęście. Przy jego pewnej ręce oraz tłumie amatorów strzelania, polującym na demony w zadymionych dolinach, 438
niewielu stworom udawało się tędy przemknąd. W ciągu zeszłego tygodnia zastrzelił ich ponad tuzin i za każdego otrzymał sowitą zapłatę od właściciela tawerny. Niezły układ. To oraz darmowe piwo sprawiały, że zwlekał z podjęciem pewnych trudnych decyzji... Na przykład, co ze sobą zrobi, kiedy będzie po wszystkim. Na przykład, kiedy, do diabła, uzna, że już jest po wszystkim, weźmie się w garśd i znów zacznie żyd. Z westchnieniem osuszył kufel piwa i machnięciem ręki odprawił kelnera, który chciał przynieśd mu nowy. Tawerna „Czarna Grao". Ze zdumieniem rozejrzał się wokół, po ścianach, krzesłach oraz kranach do nalewania piwa, których nie było tu jeszcze kilka tygodni wcześniej. Lokal był zatłoczony jak zawsze i w niewielkiej przestrzeni unosił się zapach dymu, potu i wiórów, a turyści, reporterzy brukowców oraz samozwaoczy ambasadorowie do spraw kontaktów z Iezu starali się prowadzid rozmowy. Nad ich głowami jeszcze kooczono kłaśd dach, więc stukot młotków i zgrzyt pił powiększał panujący tu hałas. W koocu Damien z westchnieniem podniósł się z krzesła i wyszedł z zatłoczonej sali na taras, z którego na szczyt wzgórza biegła szeroka droga w miejscu gdzie przedtem nawet konie bały się przejśd. Przełęcz Czarnej Grani. Niegdyś smagany wiatrem korytarz z jednego świata do drugiego, znany tylko miłośnikom takich odludnych miejsc. Teraz był to istny kocioł ludzkiej aktywności. Na północnym zboczu grani wzniesiono już trzy gospody, a dwie inne właśnie stawiano. Nieważne, że miały jeszcze nie malowane ściany i nieczynne toalety. Czy wielu ludzi może się pochwalid tym, że idąc do wygódki, przechodziło obok czynnego wulkanu? Na południowym stoku wzniesiono niewielką platformę, chociaż rozpościerający się z niej widok miał przetrwad zaledwie kilka tygodni. Wąski drewniany pomost biegł kilometr wzdłuż zbocza, żeby turyści mogli napaśd oczy tym widokiem, dopóki to możliwe. Puszcza płonęła. Jej wrogowie zaczekali, aż susza ułatwi im zadanie, a potem podłożyli ogieo w tuzinie różnych miejsc wzdłuż jej granicy, tak by oczyszczający ogieo rozszedł się ze wszystkich stron jednocześnie. Tylko
w ten sposób, wyjaśniali, można mied pewnośd, że wszystkie zdegenerowane formy życia wyginą na zawsze, a nie pouciekają do sąsiednich lasów. To był dobry plan i z pewnością miał się powieśd, a jeśli Damien Vryce żałował wspaniałych wierzchowców Łowcy albo tego, że żaden człowiek nie będzie już 439
dysponował mocą, jaka pozwoliłaby mu stworzyd nowy gatunek... No cóż, był to tylko objaw jego słabości. Postęp ma swoją cenę. Na dłuższą metę to dzieło zniszczenia przyniesie ludzkości korzyśd, a tylko to się liczy. Prawda? Dotarł do wąskiego pomostu i oparł się o poręcz, obserwując ogromną łunę pożaru, która z rykiem rozjaśniała w oddali ziemię, na unoszące się przed nią i wściekle wirujące chmury popiołu. Puszcza płonęła tak już od dwóch tygodni i wiatry w dolinie Raksha zmieniły kierunek z zachodniego na wschodni, gnane nienasyconym pragnieniem tlenu. Nad pogorzeliskiem unosiła się gęsta burzowa chmura, niewiarygodnie wielka - ogromny grzyb wody i popiołu wiszący nad Czarną Granią, jakby sam Pan Bóg chciał dad świadectwo swej zemsty. Ta wielka chmura chwilami przesłaniała słooce, a czasami filtrowała jego światło, rzucając na ziemię długie, krwawe cienie. Turyści uwielbiali to. Naukowcy byli w siódmym niebie, wyjaśniając każdemu, kto chciał słuchad - oraz wielu takim, którzy nie mieli na to ochoty - że to burza ogniowa, naturalne zjawisko, całkowicie przewidywalne dzięki ich ziemskiej nauce. Obserwował, jak upijają się do nieprzytomności, ciesząc się z tego, że żyją teraz w świecie, gdzie takie rzeczy można zmierzyd, zrozumied, przewidzied - podczas gdy nieco później tej samej nocy jakiś czarnoksiężnik, nie mogąc przystosowad się do rzeczywistości pozbawiającej go mocy, rzucił się w przepaśd dokładnie z tego miejsca, gdzie teraz stał Damien. Rozumiał tego człowieka. Nie podzielał jego rozpaczy - obojętnie, co sądził Patriarcha, Damien nigdy nie upajał się swoją mocą -lecz w głębi serca odczuwał inny, cichy żal. Pragnął znów ujrzed fae. Chod raz. Chciał zobaczyd, jak zmienione prądy Puszczy wpadają w ten oczyszczający ogieo, i poczud ich zmianę, gdy wychodzą po drugiej stronie. Pragnął zobaczyd, jak wyglądają prądy w krainie cieni, w której działała teraz matka Iezu, podczas gdy jej dzieci spotykały się z dziennikarzami na tych samych szlakach, jakie przetarli dla nich on i Gerald Tarrant. Utrata widzenia była jak rana, która nie chce się zagoid, podwójnie bolesna, bo zadał ją sobie sam... Och tak,
wiedział, że to, co zrobili, było dobre i konieczne, nawet jeśli wówczas nie rozumieli wszystkich konsekwencji.... To jednak nie uciszało wyrzutów sumienia. W koocu był tylko człowiekiem. A jakbyś ty sobie z tym poradził, Geraldzie? Powiadają, że adepci nadal mogą widzied fae, chociaż nie mogą jej kształtowad Sztuką. 440
Czy pogodziłbyś się z tym jako ceną za zbawienie ludzkości, czy też szalał z gniewu na więzy, jakimi spętała nas twoja ofiara? A może znalazłbyś jakiś sposób, by obejśd te reguły, tworząc sobie w tym nowym świecie nisze równie wygodną jak w poprzednim? Żałował, że tamten już odszedł i nie może zobaczyd tego wszystkiego, zarówno dobrego, jak i złego, aby z chłodną i sardoniczną bezstronnością ocenid sytuację. Widział jego śmierd, ale nadal się z nią nie pogodził. Może to go tutaj zatrzymywało? Może nie będzie w stanie rozpocząd nowego życia, dopóki nie pogodzi się ze śmiercią Łowcy - a właściwie ze śmiercią Geralda Tarranta, a to zupełnie inna sprawa. Jakiś czarny kształt śmignął na tle chmur, odcinając się od kłębów dymu i popiołu. Damien odruchowo uniósł kuszę i przygotował się do strzału... Za jego plecami rozległ się potworny huk, jakby góra rozpękła mu się pod nogami. Zaskoczony, chybił. Ktoś inny - nie. Niewidoczny pocisk trafił skrzydlatego stwora, tak mocno, że impet uderzenia o mało nie oderwał mu pokrytych łuską skrzydeł. W następnej chwili stwór eksplodował deszczem krwi i iskier, ku zadowoleniu turystów, którzy to widzieli. Kilku zaczęło bid brawo. Dzwoniło mu w uszach. Odwrócił się, by zobaczyd, kim jest strzelec. Jakiś młodzieniec skinął mu głową, nie powitalnym, lecz przepraszającym gestem. Powinien do cholery! - po tym, jak znienacka wystrzelił z pistoletu za plecami Damiena. Już chciał powiedzied mu kilka ostrych słów, ale jakoś zdołał się powstrzymad. Nieważne, że ten młodzik wyglądał na rozpieszczonego maminsynka z dobrego domu, zabawiającego się bronią palną, którą mógł teraz bezpiecznie używad, nie narażając swojej cennej skóry. Nie było niczego złego w posługiwaniu się pistoletem czy zabijaniu demonia-ków, a na Ernie od tak niedawna posługiwano się bronią palną, że jeszcze nie obowiązywały zasady etykiety, w myśl których ogłuszanie sąsiada jest śmiertelną zniewagą. Zdołał sztywno skłonid się młodzieocowi i miał nadzieję, że ten uzna to za przyjęcie przeprosin. Odwrócił się do poręczy. Po obu stronach zbierali się turyści,
usiłując zajrzed w głąb doliny. Zastanawiał się, ilu z nich w pełni rozumie znaczenie śmierci, którą oglądali przed chwilą. Ten stwór został zabity, zlikwidowany, podobnie jak legiony demoniaków w przeszłości, lecz w przeciwieostwie do jego poprzedników, nie zostanie zastąpiony przez innego. Co oznaczało, że pewnego dnia, 441
kiedy ludzkośd pozbędzie się wystarczająco wielu demonów, upiorów i innych wytworów nienawiści, nadejdzie czas, gdy mężczyźni i kobiety będą mogli bezpiecznie spacerowad nocami, tak jak robili to na ojczystej planecie. Była to zdumiewająca i dziwnie niepokojąca myśl. Zastanawiał się, czy dobrze czułby się w takiej rzeczywistości. Tarrantowi to by nie przeszkadzało. Zamknął oczy, usiłując pogodzid się ze stratą. Turyści przy poręczy trzymali się z daleka od niego, dzięki Bogu, zapewne wyczuwając jego ponury nastrój. Słyszał rozmowy, lecz te dźwięki nie miały dla niego żadnego znaczenia. W tym miejscu, w tej jednej chwili życia był sam ze swymi wspomnieniami. Tylko on i Puszcza. - Trudno uwierzyd, że już go nie ma, prawda? Zaskoczony, odwrócił się i zobaczył, że młodzieniec uważnie go obserwuje. - Kogo? - Łowcy. - Młodzik schował pistolet do skórzanej kabury za wieszonej na biodrze. Ona również wyglądała na kosztowną. - Za kładam, że to o nim rozmyślasz. Pokręcił głową, nie mogąc uwierzyd w tupet tego człowieka. - Cholernie wiele zakładasz. - Nie wyglądasz na turystę. Jesteś tu za długo, żeby byd ambasadorem Iezu, samozwaoczym czy nie, a ponadto nie rozmawiasz z dziennikarzami. -Wskazał płonący w dole ogieo. -Po cóż jeszcze siedziałby tu człowiek, jeśli nie rozpamiętując śmierd Łowcy? Arogancki, pomyślał Damien, i rozpuszczony. Ocenił jego wiek na dwadzieścia dwa lata, najwyżej, a sądząc po wyglądzie, smarkacz nigdy w życiu nie robił niczego bardziej męczącego od czyszczenia i oliwienia kolekcji broni tatusia. Gładka śniada skóra, bez śladów po ospie czy trądziku, delikatne rysy młodzieoczej twarzy. Szczeniak. Gęste włosy sięgające prawie do pasa miał upięte z tyłu głowy w warkocz zapleciony tak idealnie równo, że z pewnością nasmarował je jakąś drogą pomadą. Nieco niższy od Damiena - chod niewiele - szczupły i wymuskany, był odziany w kosztowny i elegancki strój. Spodnie z miękkiej jak rękawiczka czarnej skóry. Buty do kolan. Kamizelka zeskóry jeleniej,
haftowanej żółtą nicią - zapewne złotą - oraz koszula z cienkiego szkarłatnego jedwabiu, której powstanie okupiła życiem niejedna egzotyczna gąsienica. A do tego wszystkiego czarne oczy o długich rzęsach, spokojnie spoglądające na świat jak na swoją własnośd... 442
Na pewno nie dwadzieścia dwa, poprawił się w myślach. Coś w spojrzeniu młodzieoca sprawiło, że przeszedł go dreszcz, lecz Damien Vryce niczym tego nie zdradził. Na pewno nie jest taki młody. - Powiedziano mi, że znajdę cię tutaj - rzekł cicho młodzieniec. - Po co? Chcesz dostad mój autograf? - Znów odwrócił się do ognia, pragnąc, by tamten odszedł. Jakbym nie miał nic lepszego do roboty. Nie potrzebuję nowych zagadek. - Powiadają, że widziałeś, jak spłonął. Nie wytrzymał. Potrzebował tych wspomnieo jak jeszcze jednej wycieczki do piekła. - Dużo gadają... - zaczął gniewnie. I nagle urwał. Coś było nie tak, cała ta rozmowa wydawała się dziwna. Kim byl ten facet, do licha? Nikt tutaj nie wiedział o tym, czego dokonał Damien. Zachował to w sekrecie, gdyż po prostu nie miał zamiaru odpowiadad na takie pytania. Nawet nie podał tu swojego prawdziwego nazwiska, inaczej ktoś mógłby skojarzyd, gdzie ostatnio bywał i co robił. W rezultacie nikt tutaj nie miał o tym zielonego pojęcia. Nikt. - Kim jesteś, do diabła? Na twarzy młodzieoca pojawił się cieo uśmiechu. - Kimś, kogo interesują legendy. Ruchem głowy wskazał pożar. Przyszedłem popatrzed, jak płonie żywa legenda. - No cóż, patrzenie nic nie kosztuje. Damien znowu odwrócił się do ognia i przemyśliwał, kiedy intruz wreszcie sobie pójdzie. Może powinien go zignorowad. - Powiadają, że widziałeś, jak zginął. Westchnął i zamknął oczy. A co tam. - Widziałem. - Spalili jego głowę. To wspomnienie było wciąż boleśnie żywe. - Widziałem to. - Jesteś pewien, że to była jego głowa? Andrys Tarrant niesie upiorne trofeum, trzymając złote włosy okrwawionymi palcami; wysoko unosi odciętą głowę, żeby wszyscy mogli ją zobaczyd. I rozpoznad. - A czyja miałaby byd? - To bez znaczenia, jeśli tylko złudzenie było odpowiednie. Prychnął pogardliwie.
443
- Już nie ma złudzeo. - Są Iezu. Potrząsną ł głową. - Pytałem ich. Właściwie zapytałem jednego i sądzę, że udzielił mi uczciwej odpowiedzi. Nie wolno im się wtrącad, powiedział. Matka tego zabrania. - Zawsze pozostaje magia - rzekł cicho młodzieniec. - Nie. - Mocno zacisnął dłoo na drewnianej poręczy. Do licha, czy znów musi przechodzid przez to wszystko, jakby już tego nie robił? Łowca nie żyje. Widział, jak umarł. Czuł, że umarł, gdy zakrwawiony miecz Andrysa Tarranta przeciął więź łączącą Vryce'a i Łowcę. Czy to nie wystarczy? - Nie ma już łatwej magii - zgodził się młodzieniec. - Jednak dla człowieka chcącego poświęcid wystarczająco wiele jest jeszcze droga - Musiałby oddad życie, żeby upozorowad własną śmierd. Jaki to miałoby sens? - Może nie całe życie - podsunął młodzian. - Może tylko jego częśd. Rdzeo włócznią swego światła przeszył chmurę w kształcie wielkiego grzyba i oświetlił pomost, na którym stali. Damien usłyszał pomruki zadowolenia turystów, gdy jasne światło, zabarwione przez chmurę na szkarłatny kolor, zalało nie heblowane deski. - Co masz na myśli? - zapytał. - A jeśli Łowca chciał upozorowad własną śmierd? Jeżeli jego niedoszły zabójca uznał, że tak będzie najlepiej? Jeśli wystarczyło im obu, że umarł Łowca - legenda - lecz przetrwał kryjący się w nim człowiek? Byłaby to pewnego rodzaju śmierd, prawda? Przecież złożenie w ofierze własnej tożsamości można uznad za rodzaj samobójstwa. Byd może to wystarczy, by przywoład moc, nawet w jej obecnej, zmienionej formie. Pomyśl o tym -- nalegał młodzieniec. - Byłaby to ofiara płynąca z głębi duszy, nie powierzchowny gest. Prawdziwa śmierd, uniemożliwiająca zmartwychwstanie. Postad, która odeszłaby tamtej nocy, już nigdy nie mogłaby rościd sobie prawa do swego prawdziwego imienia, jak również słowem lub czynem wracad do dawnego życia. - Zamilkł i po chwili dodał: - Nie mogłaby nawet w żaden sposób mówid o swoim losie,
chyba że w zupełnie bezosobowy sposób. W przeciwnym wypadku połączyłaby się z tą jej częścią, która umarła, a wtedy czekałaby ją zguba. Damienowi na chwilę odebrało mowę. Ta koncepcja była tak 444
niewiarygodna... Nie, pomyślał, wcale nie taka niewiarygodna Nie, jeśli się znało Geralda Tarranta i wiedziało, do czego jest zdolny. Zapytał cicho: - Czy wierzysz, że właśnie tak się stało? Młodzian wzruszył ramionami. - Ja tylko sugeruję, że Łowca mógł tak postąpid. Kto wie, jak było naprawdę? Uważaj to za dwiczenie wyobraźni, jeśli chcesz. Po myślałem, że jako czarownik... uśmiechnął się nieznacznie - ...araczej jako były czarownik, możesz uznad to za... zabawne. Znad Puszczy nadleciał podmuch wiatru, przynosząc drobny popiół. Kiedy ich owiał, lekkie jak piórko drobiny pyłu obsypały głowę i ramiona młodzieoca Szczupłe, urękawiczone palce strzepnęły pył, zaledwie zdążył osiąśd. Ten odruch był tak mimowolny jak ruch języka u kota wylizującego futerko. Drobny gest, niesamowicie znajomy, którego śladem powinna podążyd fae. Kiedyś by to zrobiła Spojrzał w te oczy - czarne, tak czarne, w żadnym razie nie będące oczyma młodego człowieka - i zdołał wykrztusid: - Twoje imię... - Jakoś odzyskał głos i ujął myśl w słowa. - Nie wyjawiłeś mi go. Młodzieniec przez długą chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Jakby prowokował, pomyślał Damien. Jakby chciał dad mu czas, żeby spróbował dostrzec w nim innego człowieka, powiązad go z innym życiem. - Nie - odparł w koocu, ponownie zerknąwszy na płonącą Puszczę, jakby tam kryła się odpowiedź. - Nie zrobiłem tego, prawda? I znów kąciki jego ust rozciągnęły się w nikłym uśmiechu. Ten przelotny grymas był tak znajomy, że Damien nie wiedział jak zareagowad. Czy powinien cieszyd się z takiego podobieostwa, czy opłakiwad konsekwencje? - Czy to ważne? - Nie - szepnął Damien. - Wcale. Twarz młodzieoca na moment przybrała dziwny wyraz -jakieś niezwykłe, głęboko ludzkie uczucie, zupełnie nie pasujące do dawnego Łowcy. Sympatia? Żal? - Żegnaj, Damienie Vryce. Młodzian lekko się skłonił, wciąż patrząc mu w oczy. - Życzę ci szczęścia
A potem zwinnie się odwrócił i ruszył w stronę przełęczy, trzepocząc na wietrze jedwabnymi rękawami. Damien o mało za nim nie pobiegł. Tyle chciał mu powiedzied... Słowa pożegnania wdzięczności 445
i nadziei na przyszłośd, których nigdy nie miał okazji wyrazid za życia Łowcy. Jednak nie poszedł za nim. Ani nie wymówił imienia, które cisnęło mu się na usta, chociaż powstrzymywał się od tego z najwyższym trudem. No bo, jeśli ten młodzian mówił prawdę, takie słowa mogłyby mied fatalne skutki. Dlatego w milczeniu patrzył na odchodzącego, jakby ten rzeczywiście był kimś obcym, i ze ściśniętym sercem widział, jak powiększa się dzieląca ich odległośd. Dopiero kiedy mała dziewczynka otarła się o idącego, pozostawiając brudną smugę na rękawie szkarłatnej koszuli, dopiero gdy urękawi-czona dłoo uniosła się, usiłując zetrzed plamę, co i tym razem się nie udało... W umyśle Damiena sformowała się zupełnie nowa myśl. Jeśli Łowca naprawdę poświęcił dawne życie i przekonał Andry-sa Tarranta, żeby się na to zgodził... Jeżeli złożył taką ofiarę, jak sugerował młodzieniec, a uczynił to tak skutecznie, że teraz kroczył po ziemi jako zupełnie inny człowiek, już nie czarnoksiężnik, gdyż Patriarcha pozbawił ich wszelkich umiejętności... Taki człowiek, jeśli przypadkiem się ubrudzi, żeby byd czystym, będzie musiał się wykąpad. Jak każdy. O świcie nowego świata Damien Vryce uśmiechnął się.