Gina B. Nahai
Kaspijskie marzenia Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner Wydawnictwo „Książnica” 2008
* Dla Davida,...
5 downloads
8 Views
1MB Size
Gina B. Nahai
Kaspijskie marzenia Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner Wydawnictwo „Książnica” 2008
* Dla Davida, który nigdy nie przestał wierzyć, i dla naszych dzieci – Alexa, Ashley i Kevina
Część pierwsza Dziewczyna ma szesnaście lat, żyje w mieście u stóp błękitnych gór. Idzie właśnie do szkoły, przyciskając do piersi książki i zeszyty. Nosi sprany mundurek barwy popiołu, który ją poszarza, nieco koloru dodaje jej tylko cień szminki na ustach, jaką nałożyła już po wyjściu z domu, aby uniknąć wymówek rodziców. Jest słoneczny wiosenny dzień; światło wydaje się ostre niczym odłamek szkła, powietrze przesyca zapach jaśminu kwitnącego wszędzie wokół na delikatnych pnączach. Wysokie klony rosnące po obu stronach alei Zmarłych tworzą szpaler, wstające dopiero słońce z trudem przebija się przez ich gęste korony, tak że dziewczęca sylwetka to opromieniana jest złotem, to znika w cieniu na przemian pogrążana w mroku i oświecana, i znów pogrążana w mroku, aż wreszcie dziewczyna skręca za róg i wychodzi na plac Perłowego Kanonu, gdzie jasność panuje już niepodzielnie. Schodząc z krawężnika na jezdnię, zauważa leżącą na asfalcie monetę. Schyla się po nią gwałtownie i traci równowagę. Książki wypadają jej z rąk, luźne kartki - porwane podmuchem - szybują pośród przejeżdżających aut. Dziewczyna jednak śmieje się wesoło, ponieważ wie, iż pieniążek to dobry omen - znak z niebios, że szczęście nareszcie się do niej uśmiechnie. Lada chwila otoczą ją opiekuńcze skrzydła Bożej Opatrzności i odmienią jej los na lepsze ... ... pewnego dnia w krainie cudów ... Kiedy dziewczyna znów stoi prosto, tuż przed sobą ma błotnik lśniącego auta. Śniady, wyraźnie zły na nią mężczyzna w uniformie szofera wychyla się z okna i wrzeszczy, że powinna patrzeć, gdzie lezie, a jeśli już koniecznie chce zginąć pod kołami, on nie ma nic przeciwko temu, byle nie zapaskudziła j e g o opon. Ona wzrusza ramionami - wcale się go nie boi - wkłada monetę do kieszeni szkolnego mundurka i spogląda na swoje odbicie w przyciemnionej przedniej szybie. Kierowca nie przestaje na nią krzyczeć - no już, zabieraj się stąd, wstrzymujesz tylko ruch, ludzie się tutaj śpieszą do pracy, a ty co ... ? - jednakże ona, zamiast zejść mu z drogi, nachyla się jeszcze bardziej i zagląda do środka samochodu, żeby
przyjrzeć się pasażerowi rozpostartemu na tylnej kanapie. Potem, nie zważając, że utworzył się korek i trąbienie rozlega się ze wszystkich stron, pieczołowicie zbiera swoje książki i zeszyty. Do stu tysięcy diabłów! wydziera się szofer. Co z ciebie za dziwny dzieciak, że nie wiesz, jak należy zachować się pośród cywilizowanych ludzi! Chcesz napytać sobie kłopotów?! ... Odpowiedź wydaje się oczywista. Oto co zobaczył mój ojciec, kiedy moja matka stanęła przed nim po raz pierwszy tamtego wiosennego poranka w mieście moich marzeń: dziewczynę o ograniczonych środkach, lecz niespożytym duchu. Ze wszystkich historii, jakie opowiem, tę cenię najwyżej i najczęściej do niej wracam we wspomnieniach. Lubię bowiem przyglądać się swojej matce w chwili, która zaważyła na jej dalszym życiu i na losach nas wszystkich, determinując moją opowieść. I choć jeszcze nim wypowiem pierwsze słowo, aż nazbyt dobrze znam zakończenie, podoba mi się możliwość, zaledwie subtelna obietnica powstająca za każdym razem, gdy otwieram usta, że ostatnie słowa, jakie padną, tym razem będą inne.
Dziewczyna - która nosi imię Bahar - niczym się nie wyróżnia. Nie jest przesadnie ładna ani bystra, ani obdarzona wyjątkowymi zdolnościami, ale rozpiera ją chęć do życia i szalony, irracjonalny wręcz optymizm, który jest niepokojący, jeśli zważy się, gdzie i wśród kogo przyszło jej żyć. Jej ojciec - a mój dziadek - w młodości uczeń kantora, nie stanął na wysokości zadania i nie zdołał zaspokoić swoich ambicji śpiewaka solisty prowadzącego zbiorowe modły; śpiewa na weselach i pogrzebach. Jej matka - a moja babka - jest krawcową; przyjmuje zlecenia od bogatych żydowskich i muzułmańskich kobiet, których służące przynoszą materiały i nici i odbierają to, co uszyje. Zleceniodawczynie nie zaprzątają sobie głowy imieniem szwaczki i nie powierzają jej materiałów cenniejszych niż bawełna czy wełna, z jakich można zrobić prześcieradła i obrusy, szkolne mundurki dla dzieci i piżamy tuniki dla mężów, poza tym zawsze narzekają, że nie potrafi dochować wierności wzorowi i przy krojeniu chyba ręka jej się trzęsie, ale przynajmniej jest uczciwa i ich nie okrada, jak czynią inne, no i ma parę gąb do wyżywienia - tak przekonują siebie i resztę świata, że same mają wielkie serca i kierują nimi szlachetne pobudki, nie licząc oczywiście tego, że w dzisiejszych czasach niełatwo o tanią krawcową. Jest jeszcze brat - a mój wuj - który nie przepracował ani jednego dnia, jak długo żyje, noszący używane garnitury i pożyczone krawaty i udający bogacza, choć wszyscy wiedzą, że
wiecznie chodzi głodny i jest na garnuszku u rodziców, mimo że nigdy nie kiwnął palcem, by im pomóc. Jego wyłączną zaletą jest głęboki baryton - to właśnie ten głos podsunął mu myśl, że mógłby zostać śpiewakiem operowym, gdyby tylko chciał. Wprawdzie nigdy nie był w operze ani nawet nie wiedział, gdzie jej szukać, a jednak marzył o wstąpieniu na scenę, z której dane by mu było zaprezentować swój talent, powalić na kolana tłumy i stać się sławnym. Tymczasem śpiewa po okolicznych domach, u znajomych i krewnych, i to tylko jedną piosenkę, mało znaną i zapewne okrojoną wersję czegoś, co szumnie zapowiada tytułem "Granady", do tego używając swej szkolnej angielszczyzny. Resztę czasu spędza w Sorrento Caffe, u szczytu alei Pahlawich, delektując się mrożoną kawą, serwowaną mu na koszt firmy przez kelnerów, którzy potrzebują rozrywki, kiedy nie ma większego ruchu, i jest im wszystko jedno, czy będzie to lektura wczorajszych gazet wypełnionych po brzegi propagandą rządową czy przechwałki nieudacznika mydlącego oczy rzekomym bogactwem i wydumanymi przyszłymi sukcesami. Zresztą, co za różnica? Wszystko jest przecież iluzją i nie ma na świecie człowieka, który potrafiłby z całą pewnością powiedzieć, co jest, a co nie jest możliwe. Czyż Reza Szah nie był niepiśmiennym żołdakiem jednej nocy, a już następnego dnia królem? Życie, jak mawia mój wuj, nie zawsze toczy się tak, jak byśmy sobie życzyli. Drugi brat Bahar zmarł w wieku dziesięciu lat, ale pomimo to wciąż jest obecny. Wpada do domu jakby nigdy nic - bez żadnego zaproszenia ani najmniejszego ostrzeżenia - i zostaje, jak długo chce, zanim znów nie zniknie i ponownie nie złamie matczynego serca, które krwawi tak samo jak za pierwszym razem. Trzeci, najmłodszy, jest zarazem najinteligentniejszy. Bardzo wcześnie zrozumiał, że będąc biednym, a zwłaszcza biednym żydem, nie osiągnie wiele, i zmienił wyznanie na islam, po czym ożenił się z córką zamożnego mułły, gdy ów obiecał mu bogactwo na tym i siedemdziesiąt dwie dziewice na tamtym świecie. Zmienił również imię - z "Mojsze" na "Mohammad" - i kazał zamieścić swoje zdjęcie w dziale zatytułowanym Dżadid al-Islam, czyli Nowi Muzułmanie, każdej lokalnej gazety. Od tamtej pory stara się wszystkich przekonać, że jest wart swej nowej pozycji i majątku. Rodzice Mohammada nie znienawidzili go za to, że wyrzekł się wiary przodków, raczej czują wobec niego pogardę. Mówią, że nie radził sobie jako żyd, stchórzył i wybrał łatwiejszą drogę. Niemniej są zażenowani samym faktem konwersji w rodzinie i wolą udawać, że do niej nie doszło - zapraszają najmłodszą latorośl na wszystkie pogrzeby (chociaż na wesela już nie), uprzednio poprosiwszy, żeby nim wybierze się na ulicę Cyrusa, gdzie
mieszkają, zostawił w domu swoją żonę i galabijję, jeśli choć trochę przejmuje się losem swych niezamężnych sióstr, których szanse na dobre zamążpójście zaprzepaścił jednym egoistycznym posunięciem. Po prawdzie szanse wzmiankowanych dziewcząt nigdy nie przedstawiały się różowo. Najstarsza już dawno przekroczyła wiek, w jakim młoda dziewczyna przeistacza się w starą pannę, i odtąd nie wyściubia nosa z domu, oddając się pracom gospodarskim, takim jak skubanie kurczaków i płukanie ryżu, w płonnej nadziei że zastanie ją przy nich jakiś kawaler, który z dziwnego powodu nie zjawił się, gdy miała lat piętnaście i osiemnaście, ciekawe więc, czemu miałby się nagle pojawić teraz, kiedy dobija trzydziestki. Jeśli akurat nie pracuje, próbuje odczytać swoją przyszłość ze wzoru fusów po kawie na dnie filiżanki bądź odnaleźć jej przepowiednię w wierszach Omara Chajjama, wysłuchując przy tym zrzędzenia obojga rodziców na to, że nie udało jej się znaleźć męża, jakby mężczyzna był równie łatwy do znalezienia jak ryba na targu - wystarczy uśmiechnąć się doń promiennie i sam poprosi o rękę. Utyskują, ile wlezie, choć doskonale zdają sobie sprawę, że na losie ich córki zaważyło więcej, niż się na pozór wydaje: nie tylko nie jest piękna ani bogata, ale przede wszystkim nie jest w y s t a r c z a j ą c o urodziwa i zamożna, żeby jej uroda czy wiano mogły stanowić przeciwwagę dla pozycji rodziców i nieodwracalnych szkód, jakie poczynili bracia; winią więc ją i swój parszywy los, ponieważ naturalnie nie wolno im winić Najwyższego - to uczyniłoby ich w Jego oczach niewdzięcznymi i z pewnością wywołałoby Jego gniew, a przecież zawsze może być gorzej, nieprawdaż? toteż należy mieć wciąż nadzieję, tym bardziej że wielu dziewczętom udaje się złapać męża pomimo licznych wad. Nawet Tamar, kuzynka o cerze tak śniadej, że wszyscy sądzą, iż jest Arabką, w końcu wyszła za mąż, chociaż dla nikogo nie jest tajemnicą, jak bardzo Irańczycy nie cierpią Arabów, nazywają ich zjadaczami szczurów, gdyż jest to dokładnie to, co te dzikusy robią; zawojowali połowę świata po to tylko, by puścić z dymem książki i powyrywać języki poetom i filozofom, których wydał podbity naród - i po co? Żeby nawet po tym, jak zbili kokosy na ropie naftowej, włóczyć się po pustyni z wielbłądami i równie brzydkimi żonami, pozwalając, by świat prześcignął ich dosłownie we wszystkim. Druga siostra, chwalić Najwyższego, jest zamężna i ma dwoje dzieci i powodziłoby jej się naprawdę świetnie, mogłaby używać życia, gdyby tak często nie wywoływała gniewu swego męża. Mąż jest lekarzem, który z trudnością dostał się na studia - o czym wszyscy wiedzą, jako że rokrocznie wyniki egzaminów są drukowane w prasie i ogłaszane wszem wobec - a co więcej żaden tam prawdziwy doktor z niego, tylko jakiś oszust, co to mówi o sobie
"psychiatra" i przyjmuje szaleńców, jak gdyby ludzki mózg był jak zwykła kość, którą można złożyć, albo wyrostek robaczkowy, który można usunąć. Od kiedy to duszę można naprawić za pomocą paru pigułek? A poza tym kto akurat jemu dał prawo do ratowania zatraceńców? Tak czy inaczej, miło jest móc się pochwalić zięciem lekarzem, nawet jeśli od czasu do czasu traci cierpliwość i ma ciężką rękę, co na ogół przejawia się w tym, że do nieprzytomności bije matkę swoich dzieci - na ich oczach, nawiasem mówiąc. Po każdym biciu zaciąga ją na strych i tam zamyka na cztery spusty. Strych w jego domu to przerażające miejsce - przeraźliwie zimne zimą i potwornie nagrzane latem, do tego zasiedlone przez liczne gołębie. Doktor przywiązuje żonę do belki, przekręca klucz w starej kłódce i chowa go do kieszeni spodni. Dwa razy dziennie pozwala dzieciom - dziewczynce i chłopczykowi - żeby zanieśli matce jedzenie, ale nie zgadza się, żeby ktokolwiek z jej rodziny czy sąsiadów odwiedził ją w miejscu odosobnienia, gdzie trzymana jest przez kilka dni, do czasu aż dom pokryje się brudem, a jego znużą monotonne posiłki przyrządzane przez dziewięcioletnią córkę. Wtedy posyła po rodziców żony, wręcza im klucz i wysyła ich na strych, żeby uwolnili jego krnąbrną połowicę, która wychynąwszy z gołębnika, wygląda jak siedem nieszczęść: włosy ma matowe od kurzu i ptasiego łajna, ramiona podrapane do krwi przez przypadkiem lądujące na niej ptaki - i tak staje przed swoim oprawcą, uzdrowicielem ludzkich umysłów, ze wzrokiem wbitym w ziemię, ponieważ nie potrafi spojrzeć w oczy swym małym dzieciom, by drżąc z przerażenia, kornie go przeprosić i zaraz zabrać się do sprzątania i gotowania, jeszcze zanim wolno jej będzie wziąć kąpiel. Niektóre rodziny są dziwniejsze od innych - wiem, o czym mówię. Niegdyś nie przeszkadzało mi, że członkowie rodziny mojej matki są dziwni. Ta dziwność czyniła ich zarazem fascynującymi, zupełnie jakby byli bohaterami jakiejś opowieści, tragicznymi i przykuwającymi uwagę. Nie przyszło mi nawet na myśl przynajmniej z początku - że to cecha dziedzicz- na, że i ja będę inna niż wszyscy i d z i w n a , że poznam, co to samotność żyjących z klątwą·
Moja matka - jej imię, Bahar, znaczy "wiosna" - posiada taki rodzaj umysłu, z którego nie ma za wiele pożytku: nie potrafi składnie dodawać, a zrozumienie prostych zasad, na jakich opiera się nauka, przekracza jej możliwości. A jednak powiada, że pragnie studiować i zostać nauczycielką - profesorką w szkole średniej - i wykładać literaturę i poezję, czyli
przedmioty będące domeną lekkoduchów i uganiających się za nimi kobiet bez wstydu. Bahar czytuje książki zaludnione przez nie istniejące postaci, o których myśli jak o osobach z krwi i kości, zbiera zdjęcia amerykańskich gwiazd filmowych i skrzętnie notuje ich biografie, by błysnąć jakimś faktem w najmniej spodziewanym momencie. Rozprawia o Spencerze Tracym, jakby był jej sąsiadem, i zachłystuje się wiadomością o ślubie Grace Kelly z księciem Monako w naiwnej wierze, że coś podobnego mogłoby przytrafić się także jej albo chociaż komuś, kogo zna lub kiedykolwiek pozna. Co więcej, ona naprawdę wierzy, że poślubi "kogoś znacznego" - mężczyznę dobrze sytuowanego, o nie byle jakim nazwisku i pozycji, człowieka statecznego i powszechnie poważanego, takiego, przed jakim ludzie czują respekt. Opowiadając o swoich nadziejach najbliższej rodzinie i przyjaciółkom, zapomina, że tacy mężczyźni nawet nie zauważają dziewcząt mieszkających o rzut kamieniem od starego żydowskiego getta, na ulicy Cyrusa w Teheranie, i że ona sama ma szansę być poważana co najwyżej przez swoje dzieci - i to przy sporej dozie szczęścia. W moim mniemaniu to, jaka jest i o czym marzy, wyjaśnia, dlaczego chyba tylko ona jedna nie śmieje się ze Śpiewaka Operowego, gdy ten roztacza swe wizje wspaniałej przyszłości, a nawet traktuje je ze śmiertelną powagą, jakby rzeczywiście wszystko było możliwe. W ciągu roku szkolnego Bahar wydaje swoje kieszonkowe na gumę do żucia i słodkokwaśne owoce tamaryndowca sprzedawane wprost na ulicy przez małych łobuziaków. Kupuje także losy loteryjne - mimo że rodzice kategorycznie jej tego zabronili - ponieważ, jak zawsze przekonuje samą siebie, ten los będzie na pewno szczęśliwy i przyniesie jej miliony, o czym wszyscy dowiedzą się z wieczornych gazet, gdzie nawet zamieszczą jej zdjęcie, jak wyrzuca w górę ramiona, a wyraz jej twarzy mówi: "Widzicie, ludzie małej wiary?" Nazajutrz zabierze gazetę do szkoły, żeby pokazać ją swej przyjaciółce Angel, która siedzi z nią w jednej ławce od pierwszej klasy i jakimś cudem wciąż toleruje jej rojenia. Angel poświęca na naukę dzień i noc, gdyż jest przekonana, że nigdy nie znajdzie męża, a już na pewno nie księcia. Podobnie jak Bahar zamierza wstąpić na uniwersytet, by zostać nauczycielką - a raczej by móc opuścić ulicę Cyrusa i odciąć się od prowadzonego dotąd życia - i podchodzi do sprawy nadzwyczaj metodycznie, wiedząc, że taki plan wymaga poświęceń. Nie traci więc czasu na wycieczki do kina, w którym Bahar jest częstym gościem, ani też wracając do domu nie nadkłada drogi po to tylko, aby przejść pod oknami szkoły dla chłopców. Wywodzi się z rodziny, która jest dumna ze swej żydowskości i nawet odkąd Reza Szah otworzył getta jak kraj długi i szeroki, przyznaje się do swych korzeni - w przeciwieństwie do wielu innych, mających dość tego, że reszta świata spogląda na nich z
góry. Pewnie dlatego rodzice Bahar aprobują jej przyjaźń z Angel, a także od czasu do czasu pozwalają, by ją odwiedzała. Poza tym trzymają Bahar krótko; martwią się, że nadmierny optymizm córki może być powodem wielkiego rozczarowania. W końcu sami byli kiedyś młodzi i zdolni do snucia marzeń - i co im z tego przyszło? Ojciec musiał zrozumieć, że aby zostać kantorem, trzeba być synem kantora dziedziczącym nie tylko zdolności, ale także szacunek pobratymców; matka nie przestała kochać syna, który umarł, ufać synowi konwertycie i wierzyć, że syn blagier wyjdzie jeszcze na ludzi. Do tego właśnie prowadzi optymizm i niczym nie poskromione marzenia. Bahar za każdym razem odpowiada im, że nie mają racji, a to dlatego, że nie wiedzą tego, co ona wie - mianowicie że jest jej pisane dokonać w życiu wielkich czynów, poślubić znaczącego człowieka i samej nabrać znaczenia - i powtarza, że nigdy się nie podda, nie zboczy z raz obranej drogi, którą w dniu urodzenia wyznaczyły jej gwiazdy, i prędzej czy później dopnie swego. A potem spotyka mego ojca.
To naturalnie ona opowiedziała mi o tym spotkaniu. Miała świadomość, że nasze egzystencje - jej i moja - są na wieki związane, toteż podzieliła się ze mną wydarzeniami tamtego dnia, jak i wielu innych dni, przekazując mi kiepsko dopasowane i niejednokrotnie wyrwane z kontekstu fragmenty niedoskonałej, podlegającej ciągłym zmianom prawdy określanej mianem pamięci. Wyposażona w te urywki próbowałam nanizać je na sznur, tak żeby każda opowieść z osobna, na tyle pełna i zamknięta, na ile to tylko możliwe, w połączeniu z pozostałymi, następującymi przed nią i po niej, dała mi w miarę spójny obraz umożliwiający zrozumienie moich rodziców. Oto jasność przeświecająca przez gałęzie drzew, ostra niczym brzytwa, oto oślepiający błysk wypolerowanego błotnika auta mego ojca. Oto jej dziesięcioletni brat jadący na rowerze pośród natężonego ruchu ulicznego i wyobrażający sobie, że potrafi latać. Oto jej siostra upaćkana ptasim łajnem; wygląda jak pomnik na obrzeżach miasta, nie ma nadziei w jej oczach, wyziera z nich wyłącznie wstyd za to, kim jest i kim się nigdy nie stanie ... Nabieram przekonania, że właśnie tego - braku nadziei i wszechobecnego uczucia wstydu - Bahar obawia się najbardziej. Jakie było prawdopodobieństwo, że coś takiego ją spotka?... Początkowo nawet nie przypuszczałam, jak bardzo nasiąknę tymi historiami, jak
bardzo ten bajkowy świat zasiedlony przez duchy i potwory, i biedne małe dziewczynki marzące o tym, by dorosnąć i zostać królowymi, będzie przesłaniał mi prawdziwy krajobraz, na jakim spoczną moje oczy. Z czasem opowieści zaczęły mi nieustannie towarzyszyć, w całości albo zaledwie w częściach, niczym przebłyski cudzych wspomnień - zapatrzona w niebo dziewczynka oczekująca na cud, porwane przez wiatr białe kartki, chłopcy o ogolonych głowach, na których spoczywają filcowe kapelusze, trzymający w wyciągniętych rękach losy i nawołujący: "Panienko, to twój dobry dzień, kup jeden, a odmienisz swoje życie!" I on oczywiście - mój ojciec. Ten, który zatrzymał się dla niej, który sprawił, że koło fortuny wzięło ogromny zamach i przesądziło o reszcie jej życia. Na razie siedzi rozparty w aucie, na tylnej kanapie, podczas gdy ona jest pieszo. Ma władzę - przynajmniej dość, by kazać szoferowi stanąć albo jechać. Porzucić ją na pastwę losu bądź sięgnąć po nią i wydobyć ze świata marzycieli i kobiet, które muszą płukać ryż, aby przeżyć.
Ma na imię Omid, co w języku perskim oznacza "nadzieja". Ma dwadzieścia cztery lata, jest drugim synem zamożnego żyda. Ma dobrą pracę w firmie swego ojca i stąd - własne pieniądze. Ma także mocno posiniaczone ego. Dziewczyna, którą miał poślubić, zerwała zaręczyny i nie odstępuje telefonu, wydzwaniając do wszystkich swoich i jego znajomych z informacją, dlaczego odwołała ślub. Używa określenia "pozbawiony ludzkich uczuć", jak gdyby była to nazwa jednostki chorobowej, upośledzenie ciała skutkujące niesprawnością jakiegoś organu. Choć nieprecyzyjne, określenie to jest bardzo popularne pośród teherańskich młodych kobiet, zwłaszcza tych, które nie muszą się martwić, czy będą miały dach nad głową i co do garnka włożyć, i sugeruje, że ludzkie uczucia są pożądane na równi z dobrym wyglądem, inteligencją i pełną kiesą.·Nic dziwnego, że robi karierę w tej a nie innej klasie społecznej - któż by, jak nie zepsuta do szpiku, przesycona niezrozumiałymi ideałami dziewczyna, która nie doświadczyła ciężkiego życia i nie wie, co to praca, potrafił lekką ręką odrzucić propozycję małżeństwa, wyżej stawiając coś tak mglistego jak uczucia i zdolność ich okazywania? Była narzeczona Omida mogła sobie pozwolić na zerwanie zaręczyn, nie przekreślając swych szans na dobre zamążpójście, dlatego że jest pół żydówką, pół bahaitką, a do tego córką - jedyną córką i jedynym dzieckiem, a co za tym idzie jedyną spadkobierczynią niewyobrażalnie bogatego człowieka, który zbił majątek większy nawet od tego, jaki posiada rodzina Arbabów. Poza wszystkim innym pieniądze dały temu mężczyźnie złudzenie, że
pochodzi z rodu królewskiego, jakby jeszcze niedawno nie był zwykłym żydem, który zmienił wyznanie na bahaizm, i jakby żydzi nie byli obywatelami gorszej kategorii, zamkniętymi w gettach i wdzięcznymi za to, że wolno im oddychać, odkąd w Iranie rozpanoszył się islam. Lepiej zorientowani wiedzą, że dziadkowie byłej narzeczonej sprzedawali gotowaną soczewicę i smażone kurze wątróbki na centralnym placu Teheranu, będącym matecznikiem wszystkich tutejszych żydów bez względu na to, co twierdzą niektórzy. Dziewczyna ta ma piskliwy głos i serdelkowate palce, ale poza tym jest dość atrakcyjna, a co ważniejsze potrafi się znaleźć i wie, jak zaskarbić sobie przychylność jednych i drugim nie dać się wziąć na języki. Teraz ranki spędza w salonie kosmetycznym, wieczory zaś w domu wróżki, a po południu robi sobie trzygodzinną drzemkę poprzedzaną długą kąpielą w soku z ogórków lub w wodzie różanej, ale Omida to nic nie obchodzi, gdyż nigdy nie darzył jej prawdziwym uczuciem - ani jej nie kochał, ani nie pożądał, ani nawet nie lubił. Z jego punktu widzenia była po prostu jedną z wielu kobiet nadających się na żonę, którą musiał sobie wziąć, gdyż osiągnął wiek, w jakim mężczyzna powinien się ożenić i spłodzić potomków. O ostatecznym wyborze zadecydował nie on, tylko jego rodzice, którzy akurat o niej byli najlepszego mniemania. Omida nie trapi to, że nie doszło do ślubu, lecz to, w jakich okolicznościach został porzucony - w ostatniej niemal chwili, kiedy zaproszenia zostały już rozesłane, tak że nie da się zaprzeczyć, że to o n a porzuciła j e g o . Trapi go także - choć do tego nie przyznaje się chętnie sam przed sobą, nie mówiąc już o zwierzaniu się rodzicom - że pomimo wysokiej pozycji społecznej jest s a m o t n y . Czuje brak więzów z osobami, które powinny dlań znaczyć najwięcej, a co gorsza zdaje sobie sprawę, że nie jest zdolny wykrzesać z siebie chęci do nawiązania jakichkolwiek bliższych stosunków z kimkolwiek. Ze starszym bratem jest w stanie zamienić co najwyżej trzy słowa, nim dopada go uczucie przygnębienia wywołane obcością i wyraźną pogardą, z ojcem rozmawia wyłącznie o pracy i nawet nie potrafi sobie wyobrazić, jakie jeszcze tematy mógłby poruszyć. Matkę kocha, to prawda, ale paradoksalnie to właśnie ona wydaje mu się najbardziej obca z całej rodziny. Pani Arbab jest wysoka i smukła, o rysach ostrych niczym żelazo topora i długich zadbanych paznokciach, którym poświęca co najmniej dziesięć minut każdego ranka i tyle samo wieczorem, a przed snem moczy dłonie w ciekłej parafinie, po czym wkłada białe bawełniane rękawiczki, żeby nie pobrudzić pościeli, i kładzie się na wznak, uważając, aby nie zburzyć fryzury, uprzednio ułożonej i zabezpieczonej siateczką na włosy, z rękoma splecionymi na brzuchu, tak że gdy ktoś na nią patrzy, odnosi wrażenie, iż ma do czynienia ze zwłokami, jakie często widuje się na amerykańskich filmach, gdzie zmarli
wystawiani są w przezroczystych trumnach na katafalkach ustrojonych mnóstwem goździków, przed którymi w równych rzędach zasiadają wystrojeni członkowie rodziny okazujący tylko lekką żałobę, ponieważ - gdyby ktoś nie wiedział - płakanie na pogrzebach jest w Ameryce faux pas, wolno być smutnym, lecz pod żadnym pozorem nie załamanym. Amerykanie nigdy się nie załamują, gdyż należą do zupełnie innego rodzaju ludzkiego, mogą wszystko - ci zuchowaci chłopcy, którzy wyrastają na prezydentów i gwiazdorów filmowych, i te rumianolice dziewczęta, którym nic nie jest straszne. Nie do pomyślenia jest, by ktoś taki znalazł się choćby o krok od załamania. Amerykanie nie przegrywają ani nie tracą zimnej krwi na pogrzebach swoich bliskich dlatego, że nie mają pojęcia, co znaczy prawdziwa strata. Nie dotyka ich ona tak bardzo, tak nieubłaganie, jak to się dzieje w innych częściach świata, a już na pewno nie dręczy ich i nie ciągnie się za nimi przez siedem pokoleń czy coś koło tego, przechodząc z ojca na syna, tak jak to jest na Wschodzie. Taka właśnie - nie tknięta przez stratę - bywa matka Omida na każdym pogrzebie i jedyna różnica sprowadza się do tego, że nie znajduje się ani w Ameryce, ani w kościele przed przystrojonym katafalkiem. W jej ojczyźnie zmarłych grzebie się nagich, owiniętych tylko w całun, pozbawionych makijażu i ulotnego zapachu perfum, bez wymyślnych fryzur pasujących raczej na koktajlparty niż ostatnią drogę. Robienie cyrku z ceremonii pogrzebowej to zdecydowanie domena Zachodu. Irański nieboszczyk ani przez chwilę nie ogląda wyłożonego satyną wnętrza trumny, a do grobu opuszczany jest przez krewnych, którzy zawodzą z żałości tak długo, aż słabną z wysiłku, a czasem nawet przezornie wynajmują zawodowe płaczki, aby pożegnanie wypadło bardziej przejmująco. Matka Omida pozostaje obojętna, ponieważ nic nie czuje. To jej oziębłość nauczyła go trzymać się na dystans - nie tylko od najbliższych, ale i od każdego, z kim miałby szansę zadzierzgnąć jakieś więzi. Omid radzi sobie z życiem tak, jak Amerykanie radzą sobie ze śmiercią - w sposób elegancki, a nawet z gracją, jednakże bez nadmiernej uczuciowości. W Bahar, kiedy widzi ją po raz pierwszy, podoba mu się sprężystość kroku i gładkie proste włosy, które jakby na przekór wszystkiemu zakręcają się na samym końcu - lecz nie tylko to. Dostrzega coś jeszcze, co wydaje mu się równie, a może nawet bardziej atrakcyjne. Z jej ubioru i z tego, że idzie do szkoły pieszo, wnioskuje, że ma przed sobą dziewczynę, którą łatwo będzie zawojować, która wyjdzie za niego w okamgnieniu, wdzięczna za to, że w ogóle zwrócił na nią uwagę, jak również za to, co może jej zaoferować, i z pewnością nie wymagająca wiele – a już na pewno nie okazywania uczuć.
Przygląda się jej, gdy przechodzi na ukos przez plac i kieruje się w stronę szkoły dla dziewcząt. Każe szoferowi ruszyć wolno za nią· Wciąż siedzi rozparty na tylnej kanapie, jego marynarka spoczywa na oparciu siedzenia obok, co ma zapobiec pomięciu materiału; opuszcza lekko okno, by dym z właśnie zapalonego papierosa miał którędy uciekać. Nie spuszcza oka z dziewczyny. Z jej ruchów domyśla się, iż wie, że jest śledzona. To powszechny zwyczaj w mieście. Młodzi mężczyźni albo ich matki wypatrują dziewcząt godnych uwagi, po czym śledzą je do bram szkoły lub domu, pytają o nazwisko i jeśli uznają, że gra jest warta świeczki, umawiają spotkanie. Ich zainteresowanie może wygasnąć albo będą drążyć sprawę dalej, wracając po to, by ocenić jej kwalifikacje na żonę - wzrost, wagę, aparycję, zamożność ... Tak jest od zawsze, a co ważniejsze system ten dobrze się sprawdza w praktyce - małżeństwa są zawierane i trwają, gdyż rozwód nie wchodzi w rachubę; mężowie są zadowoleni, a żony nie mają innego wyboru, jak być im posłuszne. Nikt nie oczekuje od życia, że będzie "szczęśliwe". Przez całą drogę, aż do wejścia do szkoły, Bahar ogląda się dyskretnie przez ramię, by upewnić się, że samochód wciąż za nią jedzie. Przy stróżówce zatrzymuje się i mówi coś po cichu do woźnego, a potem odwraca się po raz ostatni i uśmiecha.
Matka Omida śmieje się, kiedy syn opowiada jej o dziewczynie, którą wypatrzył na ulicy. - Nie znam t e j rodziny - stwierdza, co jest równoznaczne z tym, że t a rodzina nie jest warta tego, by ją znać. Teherańscy żydzi z wyższych klas trzymają się we własnym kręgu i szczycą się tym, że dopuszczają do poufałości jedynie zamożnych muzułmanów i bahaitów. Nie mają czasu dla ludzi, którzy nie są dość bogaci lub atrakcyjni pod innym względem, aby móc przystąpić do ich towarzystwa. - A poza tym - ciągnie - żadna szanująca się rodzina nie posłałaby córki do t e j szkoły, gdyby tylko mogła sobie pozwolić na lepszą. Znajdują się w pokoju przylegającym do jej sypialni. Matka siedzi na ławie z pomalowanego na biało drewna, której siedzisko opina różowy jedwab; syn stoi obok niej z rękoma w kieszeniach. Jeszcze przed chwilą nachylała się do dużego lustra i próbowała wyregulować sobie brwi, nim zajdzie słońce i zrobi się zbyt ciemno, by mogła dojrzeć każdy, choćby milimetrowy zbędny włosek, ale teraz on zasłania światło, co ją irytuje, gdyż już jest piąta, a ona musi przygotować się na wieczorne przyjęcie. Wprawdzie potrzebuje tylko trzech godzin na toaletę, aby nałożyć makijaż i pomalować paznokcie, i nigdy nie opuszcza domu
przed dziesiątą, lecz mimo to wolałaby zacząć wcześnie, a zresztą swatanie to sprawa matek, czyż nie? Zwłaszcza jeśli mają synów, którzy nie potrafią zatrzymać przy sobie narzeczonej, wystawiając dobre imię rodziny na szwank. Nachyla się więc na powrót do lustra i podejmuje regulację brwi. - A jednak chciałbym dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Uniesiona ręka, w której pobłyskuje pęseta, zamiera w pół ruchu. - Po co? - rzuca oschle, raczej zdziwiona niż zła, i siłą woli powstrzymuje się, by nie ściągnąć brwi, gdyż to grozi powstaniem głębokich zmarszczek. Z tego samego powodu nieczęsto się śmieje i stara się mówić szeptem, aby ograniczyć mimikę twarzy do minimum. Dodatkowo owija głowę elastyczną taśmą, zanim pójdzie spać; najpierw rozluźnia wszystkie mięśnie, a potem przykłada ciasno bandaż od czoła do brody i z powrotem, gdyż jak kiedyś przeczytała będąc w Londynie, na tym zasadza się sukces Joan Crawford, która zachowała młodzieńczy wygląd pomimo upływu lat. - Po co chcesz się o niej dowiedzieć czegoś więcej? Cisza. Omid nic nie mówi, ale nie wygląda też na to, żeby miał zamiar wyjść - teraz pani Arbab jest naprawdę zła na syna. Nie dość, że wywołał burzę plotek, która nie ominęła żadnego salonu kosmetycznego w mieście, to teraz jeszcze chce podsunąć plotkarzom linę, by go na niej powiesili. Najchętniej powiedziałaby mu, że nawet nie zdaje sobie sprawy, jak coś podobnego zostanie odebrane, ale wie, jak bardzo jest uparty, i nade wszystko życzy sobie zostać sama, aby mogła sięgnąć po puder i perfumy, toteż mówi: - Dobrze, już dobrze. Popytam trochę. Tylko mnie więcej nie nagabuj, dam ci znać, kiedy będę coś wiedziała. Dziewczyny takie jak ona można dostać na pęczki, nie ma pośpiechu. Nie przypuszczam, żeby ktoś w ogóle się nią interesował. Mija miesiąc, w czasie którego w domu Arbabów nie pada nawet jedno słowo na temat Bahar. Potem pani Arbab wzywa Omida do swego pokoju i opowiada mu o krawcowej, która nie umie szyć, i o śpiewaku, który nie potrafi śpiewać, i jeszcze - gdyby komuś było mało - o bracie, który udaje muzułmanina, i o drugim, który udaje, że żyje. To wszystko szczera prawda, ta rodzina jest dziwna nawet jak na standardy obowiązujące na ulicy Cyrusa; połowa żydów w mieście słyszała o konwertycie i duchu. Czy możemy więc już przestać zawracać sobie nimi głowę, zanim dotrą do naszych uszu jeszcze dziwaczniejsze historie? Omid odpowiada, że chce poznać dziewczynę tak czy inaczej. Pani Arbab odmawia tygodniami. Wreszcie posyła do ojca Bahar wiadomość: Kawaler będący nadzwyczajną partią jest l u b n i e j e s t zainteresowany pańską córką. Przyjdzie l u b n i e p r z y j d z i e się z nią zobaczyć i oczywiście nie czyni z góry żadnych obietnic, ale żeby w ogóle wykonał pierwszy krok, ba, nawet żeby wyjawił swoją tożsamość,
musi wpierw paść z pańskiej strony zobowiązanie, że gdyby pomimo wszystko poprosił o rękę, zostanie natychmiast i bezwarunkowo zaakceptowany. Bahar skłonna jest do poświęcenia swej dumy w imię dobrego zamążpójścia, toteż nie odrzuca buńczucznej propozycji. Ona już wie, że mężczyzna, który śledził ją z auta, jest nią zainteresowany - wie, że za niego wyjdzie.
Kiedy w końcu pojawia się, żeby ją poznać, w błyszczącym srebrnym samochodzie i z obojgiem rodziców, których zamiarem jest wytknięcie każdej najdrobniejszej wady potencjalnej narzeczonej, Omid jest tak szarmancki, przystojny i czarujący, jak go sobie wyobraziła. Nosi dobrze skrojony czarny garnitur, lśniące czystością skórzane buty, złoty zegarek. Wymienia uścisk dłoni nie tylko z ojcem Bahar, ale także z jej matką i wstaje za każdym razem, gdy biedna kobiecina wchodzi albo wychodzi z pokoju, co wywołuje u niej zmieszanie - gdyż nigdy dotąd nie okazywano jej takiego szacunku i nie ma pojęcia, co z nim począć - ale zarazem sprawia, że myśli o kandydacie cieplej i nawet sama żałuje, że nie jest znów młoda i nie może marzyć o mężczyźnie takim jak on. Jego wyrafinowanie, dobre maniery, gładka mowa i delikatne gesty wprawiają rodziców Bahar w zażenowanie i powodują u nich wyrzuty sumienia, że nie mają większego domu, droższych mebli i więcej ogłady. Choć Arbabowie podobnie jak oni są żydami, na tym kończą się podobieństwa między nimi. Bogactwo pana Arbaba czyni zeń osobę godną podziwu i wręcz rewerencji, jeśli nie zwykłej zawiści. Dostatnie życie pani Arbab pozwala jej patrzeć z pogardą na matkę Bahar spójrzcie tylko na tę kobietę, mówią jej oczy, wygląda na parę dziesiątków lat starszą ode mnie, skórę ma popękaną niczym wyschła ziemia i bez wątpienia nie słyszała o farbie do włosów, w przeciwnym razie na pewno coś by zrobiła z tą rzucającą się w oczy siwizną; to przez ludzi takich jak ona żydzi nie są w poważaniu. Nie dla nich - dziękujemy, postoimy - pułapki życia w getcie. W dziesiątej minucie spotkania ojciec Bahar bąka pod nosem jakieś usprawiedliwienie i opuszcza pokój. Tuż za drzwiami wpada na córkę, która z wypiekami na twarzy i wstrzymanym oddechem stoi w korytarzu, czekając na wyrok, chwyta ją oburącz za ramiona, potrząsa i mówi, że to jakieś szaleństwo, ten mężczyzna jest dla ciebie za dobry, nigdy cię nie poślubi, nigdy nie opuści rezydencji w północnym Teheranie, żeby wziąć sobie za żonę
dziewczynę, która mieszka przy zatłoczonej uliczce zbyt wąskiej na jego samochód, a nawet jeśli to zrobi, jeśli okaże się na tyle głupi i cię wybierze, przez resztę życia będzie żałował swojej decyzji... - ... a ty, ty nigdy nie będziesz tym, na kogo zasługuje, nigdy nie sprostasz jego wymaganiom! - rzuca jej na koniec w twarz. Wściekła Bahar wyrywa się ojcu i syczy: - Chciałbyś, żeby mnie to spotkało, chciałbyś, żebym była stracona jak wy wszyscy, ale mnie to nie spotka!
Nigdy by tego nie przyznała, lecz prawdą jest, że jej rodzice ledwie ją zauważali, odkąd się urodziła - kochali Bahar miłością nieuważną, jak czynią ludzie wiedzący, że dzieci ich rozczarują. Córka to największy wróg matki - mawiała Szwaczka - ciężar, jaki trzeba dźwigać, póki nie spocznie się w grobie. Tymczasem pierwszy spoczął w grobie jej syn, czym złamał matczyne serce po raz pierwszy. Odtąd patrzenie na Bahar i jej dwie siostry było dla rodziców jeszcze boleśniejsze i dlatego spoglądali na nie tylko z rzadka, bo przecież z dziewcząt nie ma żadnego pożytku, a wiąże się z nimi wstyd i kłopoty. Moi dziadkowie nie są bynajmniej okrutni. Kochają swoje dzieci jak inni ludzie. Poświęcają się dla nich i czasem nawet ronią nad nimi łzy, ale nie zapominają przy tym o najważniejszym - o tym, jak naprawdę wygląda życie - i chcą, by ich córki także o tym nie zapominały. Chowanie głowy w piasek nic nie da, powiedziałaby Szwaczka, gdyby ktoś ją zapytał o zdanie. W pokoju, w którym doszło do spotkania obu rodzin, państwo Arbabowie są przekonani, że cała sprawa umrze śmiercią naturalną - że Omid po tym, co tutaj zobaczył, nie zechce za żadne skarby wrócić, podobnie jak oni nie mogą się już doczekać, aby opuścić to ponure miejsce, gdzie w ogóle nie wiedzieć po co się znaleźli. Pani Arbab podjąwszy męską decyzję wstaje, dając znak, że pora kończyć tę farsę. Pan Arbab skwapliwie gasi papierosa o brzeg talerza, na którym podano obrane ogórki, jakich nawet nie tknął, gdyż robiło mu się niedobrze na samą myśl, że miałby w tym domu wziąć coś do· ust, i również się podnosi. W tej samej chwili do obojga dociera, że ich syn postradał zmysły, dostał kuku na muniu i powinien zostać zamknięty w domu wariatów, a to dlatego, że na pożegnanie znów wymienia uścisk dłoni z ojcem Bahar oraz z jej matką, po czym mówi jakby nigdy nic:
- Bardzo się cieszę, że państwa poznałem. Jeśli nie mają państwo nic przeciw temu, następnym razem chciałbym zobaczyć młodą damę we własnej osobie.
Następnym razem pojawia się na ulicy Cyrusa sam. Zostaje przez rodziców Bahar zaproszony do najlepszego pokoju, siada krzyżując zgrabnie nogi, zapala amerykańskiego papierosa i oznajmia swojej wybrance, że ma do niej trzy pytania. - Jakie jest twoje ulubione słowo? Bahar ma na sobie sukienkę, którą jej matka skończyła szyć tego ranka. Zwisa jej na biodrach i wpija się pod pachami, lecz ona na to nie zważa, trzyma głowę wysoko, jakby była odziana niczym gwiazda filmowa. Twarz ma promienną zapewne dlatego, że jest sam na sam z Omidem. Kiedy pada pierwsze pytanie, nie waha się ani sekundy. - Baran - odpowiada. "Deszcz." Jest z siebie bardzo zadowolona. Czuje się, jakby była w klasie i tylko ona jedna znała odpowiedź. Trochę czasu mu zajmuje, nim przyswoi sobie, co usłyszał. Spodziewał się słowa takiego, jak: obowiązek, honor, lojalność - albo podobnego, w każdym razie takiego, jakie jego zdaniem osoba w jej wieku i o jej pozycji powinna mieć w zaistniałej sytuacji na końcu języka, poinstruowana przez matkę. No, niechby było: posłuszeństwo, uległość, cierpliwość ... Omid zaciąga się głęboko i powoli wydmuchuje dym, myśląc w duchu, że ta dziewczyna chodzi z głową w chmurach, pewnie za sprawą młodzieńczego zauroczenia poezją, w czym zresztą nie ma nic złego, a poza tym łatwo jej to będzie wyperswadować. Rozgląda się po pokoju i zauważa, że pomieszczenie zostało odnowione od czasu jego ostatniej wizyty. Ściany pokryto warstwą białej farby, której mokry zapach wciąż unosi się w powietrzu; meble poprzestawiano, tak że wydaje się, iż jest więcej miejsca; dziurawą tapicerkę tu i ówdzie nakryto czerwonym aksamitem. Na podłodze leży inny chodnik - nie nowy, ale inny, najprawdopodobniej pożyczony. Na parapecie okiennym ktoś postawił wazon z purpurowymi kwiatami. Omid odrywa wzrok od kwiatów i uśmiecha się pobłażliwie. Głowa w chmurach to jedno, a wielka niewinność - drugie. - Co najbardziej lubisz robić? I znów ani chwili wahania: - Wychodzić rano z domu. Omid poprawia się niespokojnie na krześle. Czuje się skonfundowany. Aby się uspokoić, raz jeszcze zaciąga się papierosowym dymem i odkłada niedopałek na
popielniczkę. Zastanawia się, czy przypadkiem nie popełnia błędu, czy nie przecenia potencjału tej dziewczyny. Sądził, że marzy o tym, by zostać jego żoną, a osiągnąwszy już ten status - najszczęśliwsza będzie w domu, gotując i wychowując dzieci, i przeżywając rozterki, jakie zasłony wybrać do salonu. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego chciałaby rankiem uciekać z domu ani też dokąd mogłaby się udać. Rozmyślając, błądzi wzrokiem za oknem. Widzi chłopca jeżdżącego na rowerze dookoła sadzawki. Rower jest stary i zardzewiały, poskrzypuje za każdym razem, kiedy chłopiec naciska pedały. Omid nie ma pojęcia, kim jest to dziecko. Nie wie nic o rodzeństwie Bahar i nie chce wiedzieć. Dla niego jest jasne, że jak tylko się pobiorą, urwą się kontakty z jej krewniakami, tak będzie najlepiej, naprawdę, po cóż komplikować proste sprawy, spotykając się z ludźmi, z którymi nie ma się nic wspólnego. Mimo to zgrzytliwy dźwięk dochodzący z podwórka wywołuje u niego gęsią skórkę. Milczy, miotając wściekłe spojrzenia za okno, a gdy Bahar nie reaguje w żaden sposób i nie przepędza dzieciaka, Omid postanawia wyjść. Nim wychodzi, zadaje trzecie pytanie: - Jaki jest twój ulubiony kolor?
Za drugim razem, kiedy moi rodzice spotykają się sam na sam, ojciec przynosi matce trzy kawałki materiału. Ostatnie tygodnie spędził walcząc ze swoją matką, starszym bratem i samym sobą, a raczej z własnymi wątpliwościami, czy Bahar aby na pewno jest osobą, z którą powinien się ożenić i pokazywać ludziom. Już wie, że jego wybrance brakuje potulności, jaką chętnie by u niej widział, a w zamian cechuje ją twarda logika, o jaką nawet jej nie podejrzewał i jaka w jego opinii jest pogwałceniem konwenansów. Na jej korzyść może jednak przemawiać to, że ma zaledwie szesnaście lat i powinna być łatwa do uformowania wedle życzeń. A zresztą, pozory często mylą. Niewykluczone, że Bahar okaże się nie oszlifowanym diamentem i z łatwością znajdzie swoje miejsce pośród szerokiego kręgu żon przyjaciół i krewnych Omida, będzie zapraszana na ich popołudniowe partyjki gry w karty, odbywające się dwa albo nawet trzy razy w tygodniu, będzie z nimi chodzić do fryzjera i krawca, i do tych nowomodnych spa, gdzie obrotna pracownica, sypiąca na prawo i lewo komplementami i broszurami wydrukowanymi w Ameryce, owija kobiece ciała bandażami, tak że wyglądają jak mumie, i pozostawia je w saunie, żeby wypociły ostatnią kropelkę wody, po czym rzeczywiście przypominają umarłych, ale także - a może raczej głównie - wyglądają na szczuplejsze niż
przed zabiegiem. Przede wszystkim wszakże Omid dyskretnie obserwuje ojca, aby zorientować się, na ile ma zamiar mu pozwolić w sprawie Bahar i jak długo jeszcze będzie milczał, pozornie ignorując kłótnie pomiędzy swoją żoną i synem oraz pomiędzy dwoma synami, zanim jednym głośnym okrzykiem nie wkroczy do akcji, przerywając przepychanki, które są poniżej jego godności, dobre dla głupców takich jak jego rodzina. Lecz na razie pan Arbab zdaje się nie mieć nic przeciwko temu, żeby Bahar została żoną Omida - mimo że odstręczyło go miejsce, w jakim żyje dziewczyna, i ludzie, z którymi jest spokrewniona. Jak dotąd wyraził o niej swoją opinię w zaledwie paru zdaniach. Niezbyt piękna, ale i nie brzydka, powiedział. Dość bystra i bez wątpienia chętna, zauważył. I dodał, przyszpilając syna spojrzeniem, które stopiłoby skałę: no i każdy dostaje w życiu to, na co z a s ł u ż y ł . To żaden sekret, że pan Arbab nie ma o Omidzie wysokiego mniemania. Jednakże jego brak zaangażowania w sprawę Bahar nie znamionuje obojętności ani tym bardziej nie jest oznaką, iż zamierza skapitulować w obliczu pragnień syna. W rzeczywistości takie a nie inne zachowanie seniora rodu uznać raczej należy za prowokację, rękawicę rzuconą nieudacznikowi i mięczakowi. Teraz czeka, aż ten ją podniesie i udowodni, że ma w sobie dość męskości, by przeciwstawić się matce, wystąpić przeciwko konwenansom, zaryzykować gniew ojca, nawet jeśli po to tylko, żeby zrujnować sobie życie. Zatem Omid wrócił i przyniósł dla Bahar podarunki. - Zamknij oczy - mówi i rozwija białą koronkę tak ciężką, że spływa z jego ramienia z głuchym stęknięciem i z ulgą opada na oparcie krzesła. - Nie, jeszcze nie otwieraj - dodaje, układając na wierzchu różową taftę. Przygląda się, jak dziewczyna muska palcami miękką materię, jak podnosi ją do twarzy i na moment przykłada do policzka. Widzi jej radość i myśli sobie, że już zawsze z taką łatwością ją uszczęśliwi; wystarczy, że narzuci welon na niedoskonałość ich dotychczasowego życia, zakrywając jej braki i swoją niezdolność do miłości. Potem mówi Bahar, ile trudu kosztowało go znalezienie trzeciego materiału. Musiał wysłać swojego kierowcę, Hasana Agę, do każdego sklepu przy alei Ferdousiego, i to więcej niż jeden raz, a w końcu i tak zamówił materiał z zagranicy. - Jaki jest twój ulubiony kolor? - zapytał ją podczas poprzedniej wizyty, a ona odparła: - Kaspijska zieleń. Materiał jest zielony jak szmaragdy, jak las nad Morzem Kaspijskim, jak wody tego morza w samo południe. Omid wie, że Bahar jest zachwycona. Nigdy nie była poza Teheranem; nie ma pojęcia, jak naprawdę wygląda Morze
Kaspijskie - widziała je tylko na zdjęciach. Nie wie, jak to jest oddychać przesyconym solą powietrzem, spać pod prześcieradłem nasiąkniętym rosą i budzić się z piaskiem we włosach. Potrafi sobie jednak to wszystko wyobrazić, w czym wydatnie pomaga jej lektura wielu książek. Oczyma wyobraźni widzi cień gór, gładką niczym szkło wodę, srebrzyście połyskującą w promieniach słońca i odbijającą złotożółte łodygi rosnącego wzdłuż brzegów ryżu. Człowiek się zmienia Po tym, jak Ujrzy kaspijskie marzenia - napisał pewien poeta. Trzymaj oczy mocno zamknięte ...
Zanim obieca ją Arbabom, ojciec Bahar sadza ją w najlepszym pokoju i mówi jej, żeby wszystko sobie przemyślała, ponieważ jak już raz podejmie decyzję, nie będzie mogła się wycofać - dam im swoje słowo i odtąd będziesz j e g o na zawsze. Nawet jeśli Omid zmieni nazajutrz zdanie, nie zaręczy się ani nie ożeni, a także - niech Najwyższy odbierze mi mowę za te słowa - nawet jeśli się z tobą rozwiedzie i odeśle cię z powrotem do domu. - Chcę, żebyś to zrozumiała, córko, i dobrze się zastanowiła, zanim skoczysz głową w płomienie. Ani ja, ani ty nie należymy do tego samego rodzaju ludzi co Omid Arbab. Nie mamy tych samych praw co on. A teraz posłuchaj mnie uważnie, Bahar, i postaraj się ogarnąć, co mówię, tym swoim małym kobiecym móżdżkiem: to małżeństwo nigdy nie dojdzie do skutku, ten człowiek jest zbyt dobry dla nas... dla ciebie i nigdy cię nie poślubi. Nie wiem, w jaką on gra grę, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest co innego. Z chwilą gdy do nich pójdę i powiem: tak, Bahar jest twoja, będzie całować twoje ręce i będzie twoją niewolnicą i w ten sposób zasłuży sobie, by być twoją żoną, z tą samą chwilą zostaniesz napiętnowana jako kobieta Omida, a tego nie da się łatwo cofnąć. Twoja reputacja legnie w gruzach i będziesz stracona. Także wtedy, gdy jednak da ci pierścionek i przyrzeknie ci wierność, z w ł a s z c z a wtedy, jeśli okaże się na tyle głupi, żeby cię wybrać z jemu tylko znanych powodów. Bo on będzie żałował swojej decyzji w każdym dniu swego życia, a ty... Ty nigdy nie staniesz się tym, kogo chciałby w tobie widzieć, nigdy nie spełnisz jego oczekiwań. Bahar śmieje się z tą samą dziecięcą niefrasobliwością, która zawsze - odkąd
pojawiła się na świecie - wprawiała jej rodziców w niepokój. Już wcześniej była nieostrożna i postępowała irracjonalnie, ale teraz dodatkowo zaślepia ją radość, upaja świadomość, że oto jednym słowem może odmienić swój los. - Ostrzegam cię, dziewczyno. Jeśli zdecydujesz się uczynić ten krok, nie będzie już dla ciebie odwrotu. Możesz zgodzić się i obiecać mu swoją rękę, ale wtedy opuścisz ten dom na zawsze. Wyjdziesz stąd w sukni ślubnej, a wrócić będziesz mogła tylko w całunie... tak, dobrze słyszysz, przyjmiemy cię z powrotem wyłącznie martwą, gdyż inaczej spadłby na nas wstyd i hańba, a tego ani ja, ani twoja matka byśmy nie przeżyli. Pamiętaj, że nie będziesz miała dokąd pójść. Rozwódka nie ma rodziny, nie ma przywilejów, nie ma grosza przy duszy. No więc? Ojciec Bahar doskonale wie, co zaraz usłyszy; wie, że los jego córki jest już przesądzony i że on sam nie może zrobić nic, co by ją powstrzymało - bo jakże to? Jaki ojciec na jego miejscu pokazałby plecy Arbabom, zaprzepaścił szansę - jedną na milion, ale cóż z tego - że jego czarnowidztwo nie spełni się, że córka zaiste będzie żyć długo i szczęśliwie i że on, który wie wszystko o rozczarowaniu, raz w życiu zazna błogosławieństwa Bożego?
Rodzice Bahar muszą się zapożyczyć, żeby wyprawić przyjęcie zaręczynowe. Tygodniami odnawiają cały dom, dokupują krzeseł, przygotowują jedzenie dla stu osób. W głębi ducha są przerażeni perspektywą najazdu krewnych i znajomych Omida, na co dzień mieszkających w rozległych rezydencjach, którzy ujrzą na własne oczy, jak żyją ci i n n i żydzi, i utwierdzą się w przekonaniu, że ludzie nie są równi, że jedni są gorsi od drugich, naturalnie predestynowani do pośledniej roli. Nie mniej martwi Szwaczkę i jej męża to, że Omid w każdej chwili może odzyskać zdrowe zmysły, póki nie jest jeszcze za późno, odwołać ślub i zostawić im długi, z jakich nie wypłacą się przez lata, i zhańbioną córkę, której, nikt nigdy nie zechce. Nie ważą się jednak plunąć fortunie w twarz; przekonują się ile sił, że wszystko potoczy się po ich myśli, że - być może - ta nieoczekiwana propozycja to Boży sposób na zadośćuczynienie im za wszelkie krzywdy. Modlą się więc i nie ustają w wysiłkach, by wszystko było jak należy w dzień zaręczyn. Ich dom nie jest duży, pomieści się w nim co najwyżej trzy tuziny gości, a mimo to powiedzieli Arbabom, że mogą zaprosić, kogo tylko chcą, i sami rozesłali zaproszenia nawet do najdalszych powinowatych - tak się w takich wypadkach postępuje i nie ma zmiłuj się. Do swoich codziennych modlitw dołączają nazwiska co kłopotliwszych krewnych, prosząc Naj-
wyższego, by nie pozwolił im wziąć udziału w uroczystości, bez skutku jednak. Niechciani pociotkowie przybywają pierwsi i zajmują najlepsze miejsca. W ferworze przygotowań ulegają namowom Śpiewaka Operowego i posyłają po gitarzystę, żeby akompaniował przy "Granadzie", w wyniku czego w niemiłosiernie zapchanym domu pojawia się młody mężczyzna w nieopisanie obcisłych dżinsach i koszuli rozpiętej co najmniej do pępka, który to mężczyzna większość czasu przesiedzi przy stole, częstując się kolejnymi porcjami smażonego kurczaka z ryżem, ponieważ za każdym razem gdy podłącza wzmacniacz do kontaktu, aby wreszcie zagrać, gaśnie światło i pan domu musi po ciemku gmerać w skrzynce z korkami elektrycznymi, by przywrócić jasność. Arbabowie usłyszeli, że mogą zaprosić, kogo tylko chcą, a mimo to Omid przybywa właściwie sam, jeśli nie liczyć rodziców i starszego brata. Narzeczonego witają krzyki zachwyconych kobiet z rodziny Bahar, przechodzące w zawodzenia dla odczynienia uroku. Niewiasty tłoczą się wokół niego i obrzucają go płatkami kwiatów, po czym jedna przez drugą witają się z przyszłymi teściami - witamy, witamy, gdzie reszta? Parę chwil zajmuje, nim wszyscy zrozumieją, iż Omid nie żartuje, kiedy mówi, że zaprosił tylko najbliższą rodzinę, nie chcąc się narzucać, a przecież wszyscy i tak spotkają się na weselu. Informacja powoli zapada w dusze słuchaczy, wywołując konstatację - coraz silniejszą z każdą sekundą że ktoś tu kogoś obraża i że obrażoną stroną jest Bahar i jej rodzina, ponieważ, nie bójmy się tego powiedzieć, przyszły pan młody nie chciał, by jego przyjaciele zobaczyli, jak mieszka jego wybranka i wśród kogo się wychowywała, za co po prawdzie nie można go winić. Spójrzcie tylko na niego! Przecież to urodzony książę, a ta jego matka to, nie przymierzając, królowa Wiktoria. Nie podaje nikomu ręki, bo się boi o swój manikiur. Bahar robi dobrą minę do złej gry i udaje, że nie zauważa zniewagi. Podchodzi do Omida w sukience do kolan, którą jej matka uszyła z różowej tafty. Włosy ma rozpuszczone, opadają jej na plecy luźnymi pasmami, a paznokcie pomalowane w kolorze sukienki. Proszę, proszę dalej... Jestem pełna dobrych chęci i nadziei... Dostaje w podarunku pierścionek z pięciokaratowym brylantem, zabytkowy zegarek i naszyjnik z diamentów. Omid nie spuszcza z niej oka przez cały wieczór; siedzi tuż obok i przygląda się, jak tańczy, sam jednak nie przyłącza się do zabawy ani nawet nie usprawiedliwia swoich rodziców, kiedy ci wychodzą z przyjęcia o wczesnej porze, bo cóż to jest jedenasta godzina, z obiadu zostały podane dopiero przystawki. To wielka obelga dla rodziny narzeczonej, wyjść z przyjęcia, zanim się na dobre zaczęło, przecież to nie Ameryka,
gdzie wszyscy są w łóżkach już przed północą; Amerykanie przodują na wielu polach, lecz zabawa to nie jest ich mocna strona, w tym kraju to ho, ho! Tutaj dobre przyjęcie nie kończy się przed wschodem słońca. Pod koniec wieczoru Bahar pyta Omida, czy podoba mu się jej sukienka. W odpowiedzi mężczyzna uśmiecha się lekko. - Od tej pory szycie twoich strojów będziemy zlecać prawdziwej krawcowej.
Prawdziwą krawcową okazuje się Ormianka imieniem Alicja, znana z tego, że nowe klientki przyjmuje po dwóch miesiącach oczekiwania i jeszcze nigdy nie uszyła nic na czas. W Teheranie krążą legendy o jej ciętym języku i ponurym obliczu oraz zachowaniu aroganckim w stosunku do bogaczy i pełnym rozżalonej irytacji wobec mniej zamożnych. I jednych, i drugich traktuje z góry, jak gdyby robiła im łaskę, przyjmując od nich pieniądze i każąc czekać trzy miesiące na byle łaszek, a mimo to wszyscy są zachwyceni. Kobiety przesiadują w jej poczekalni od południa do wieczora, popijając kawę po turecku zaparzoną i podaną przez czternastoletnią służącą, którą Alicja przywiozła sobie z prowincji, obiecawszy rodzicom dziewczyny, że się nią zajmie, co sprowadza się do wydzielonego w pracowni miejsca do spania i trzech posiłków dziennie, a także - a właściwie przede wszystkim wygórowanych wymagań. W poczekalni nie milknie szmer głosów, którymi znudzone żony wymieniają uwagi na temat kolejnej rewelacyjnej diety cud oraz - tylko nieznacznie ciszej plotki o najświeższym skandalu, nie spuszczając oka z materiałów przyniesionych przez przyjaciółki i obmyślając plan, jak by tu prześcignąć znienawidzoną znajomą na polu urody i szyku. Oceniają swoją wzajemną pozycję poprzez ilość czasu, jaką Alicja każe im czekać, nim dostąpią zaszczytu znalezienia się w jej pracowni, a potem, wieczorem, na przyjęciach, na które zostały zaproszone, komentują aktualny status teheranek i ustalają ich ranking na podstawie tego, jak krawcowa potraktowała każdą z osobna. Bahar spędza w poczekalni cały dzień. Alicja wie, z kim ma do czynienia, ponieważ pani Arbab zatelefonowała, aby umówić przyszłą synową na spotkanie z krawcową. - Mój syn popełnia mezalians, toteż niech przynajmniej suknia ślubna nie pozostawia nic do życzenia. Nie wyobrażam sobie, by miał ją uszyć kto inny, tylko proszę, p r o s z ę , zajmij się nią sama, ja po prostu nie mogę przyjść razem z nią, chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę, że tak wypada, że każda teściowa tak robi, no ale w tej sytuacji chyba mi tego oszczędzisz ... Wyprawię ją w pojedynkę albo z którąś z jej dziwacznych krewniaczek...
Bahar zjawia się wcześnie, trzymając w ręku torbę, w której tkwi schludnie złożona koronka przeznaczona na suknię ślubną, z miną tak radosną i pewną siebie, że Alicja od razu podejmuje decyzję, by pokazać tej dziewusze, gdzie jest jej miejsce. Pozostawia Bahar w poczekalni - usiądź, proszę, zobaczę, co da się zrobić; wprawdzie przyszłaś, jak jest jeszcze pusto, ale mam już poumawiane spotkania, sama rozumiesz, że moim stałym klientkom należy się pierwszeństwo - i znika w pracowni. Pozostałe kobiety przychodzą w grupkach po dwie lub trzy. Wszystkie słyszały o dziwnym pomyśle Omida Arbaba, siadają zatem tak, by mieć dobry widok na Bahar, i otwarcie jej się przyglądają. Nie starając się nawet zachować pozorów, rozmawiają na jej temat. Wreszcie któraś zwraca się bezpośrednio do Bahar: - Jesteś sama? Nikt nie chciał z tobą przyjść na branie miary? Czyżby pani Arbab nigdzie cię ze sobą nie zabierała? Bahar odpowiada na wszystkie pytania uprzejmie, aczkolwiek ze zbyt dużą dozą entuzjazmu wskazującego na to, że nie przeszkadza jej, iż przyszła teściowa ją upokorzyła, oraz odsłaniającego całą jej łatwowierność i wrażliwość na ciosy, gdyż po zaledwie paru chwilach rozmowy jasne jest, że ta dziewczyna nie ma pojęcia, jak się bronić przed socjetą, do której marzy jej się przystąpić. Słabość owa sprawia, iż nie znalazłaby się w poczekalni kobieta, która nie poczułaby do Bahar silnej niechęci, włączając w to Alicję, bez mrugnięcia każącą czekać swej nowej klientce cały dzień. Co godzina czy coś koło tego Alicja otwiera drzwi swej pracowni, spogląda na siedzące w poczekalni kobiety, wymienia uprzejmości z nowo przybyłymi, po czym gestem zaprasza ,jedną z nich do środka na przymiarkę. Doskonale wie, że Bahar chce u niej uszyć suknię ślubną - i zgodnie ze zwyczajem jako przyszła panna młoda powinna być obsłużona poza kolejnością - a jednak ignoruje ją za każdym razem, zamyka drzwi, odwracając wzrok od wciąż uśmiechniętej dziewczyny i żałosnej plastikowej torby z materiałem na suknię i nawet nie zadając sobie trudu, by w przybliżeniu określić, jak długo jeszcze przyjdzie Bahar czekać. Pozostałe klientki widzą to, lecz nie interweniują. Niektóre nawet czują coś w rodzaju współczucia i uważają, że Alicja powinna okazać dziewczynie więcej szacunku, jednakże nie są na tyle odważne ani na tyle przejęte sytuacją, w jakiej znalazła się Bahar, aby zrobić sobie wroga z Alicji, na której zdaniu zależy im znacznie bardziej. Palą więc papierosy marki "More", kartkują stare wydania "Vogue'a" i uskarżają się na nieudolność swoich pokojówek, pyskujące kucharki, spóźnialskich szoferów. Kątem oka nie przestają obserwować Bahar i w duchu zadają sobie pytanie, kiedy wreszcie dziewczyna zrozumie, jak niegrzecznie została potraktowana, kiedy da po sobie poznać, że dopadł ją głód - przecież jest już czwarta po
południu, a ona od rana nie miała nic w ustach, jeśli nie liczyć herbaty, którą służąca Alicji przynosi na tacy co około pół godziny; nawiasem mówiąc, nie umyka ich uwadze to, że Bahar sypie do herbaty za dużo cukru i nie odmawia sobie śmietanki, zapewne biedactwo nie wie, że jedno i drugie jest bardzo tuczące, no ale skąd niby miałaby to wiedzieć ... ? Przyglądają się więc i potrząsają głowami, zastanawiając się, co takiego jest w biednych ludziach, że wydają się tak inni, bardziej wystawieni na zagrożenia, jakie niesie życie, wręcz przyciągający tragedie i zapraszający do własnego domu stratę. O piątej po południu jedna z kobiet, korzystając z okazji, że Alicja opuściła na moment pracownię, bierze ją na stronę i szepcze, że to nie w porządku, ta biedna dziewczyna wyczekała się już dość, przeszła próbę cierpliwości pomyślnie, że być może krawcowa nie jest winna szacunku j e j , ale z pewnością nie powinna obrażać osoby, którą j ą do niej przysłała. To skutkuje i Alicja, wróciwszy do pracowni, wywołuje imię Bahar. Za wszystkimi poprzednimi klientkami krawcowa zamykała drzwi, aby uniknęły ciekawskich spojrzeń podczas przymiarki, teraz wszakże kiedy w środku znalazła się Bahar, zostawia je do połowy otwarte. - Rozbierz się - mówi. - Muszę zobaczyć, z czym mam do czynienia. Bahar odkłada swoją torbę na ziemię i spogląda na drzwi. - No dalej - ponagla ją Alicja. - To był długi dzień, chciałabym jak najszybciej skończyć pracę. Wahając się, Bahar zdejmuje spódnicę, po czym zamiera i rzuca spłoszone spojrzenie w kierunku otwartych drzwi. Kobiety w poczekalni udają, że są zajęte przeglądaniem czasopism albo rozmową, ale Bahar wie, że w chwili kiedy odwróci głowę, oczy wszystkich wbiją się w nią. Zdobywa się na śmiałość i pyta Alicję, czy mogłaby zamknąć drzwi. W odpowiedzi krawcowa ujmuje ją pod łokieć i prowadzi do lustra. - Sądzisz, że ktoś jest ciekaw twojego nagiego ciała? - pyta retorycznie. Bahar zdejmuje więc bluzkę i pozostawszy tylko w bieliźnie, wdrapuje się na nieduże podwyższenie umieszczone naprzeciwko wielkiego lustra. Stoi bez ruchu, kiedy Alicja bierze z niej miarę, ze spuszczonym wzrokiem, starając się nie patrzeć w odbicia kobiet, które jak wie, zaniechały lektury i pogawędek, by móc się napawać jej upokorzeniem. Ręce krawcowej są zimne, wrogie. Popychają dziewczynę i szturchają, a kiedy ona reaguje unikiem, stają się jeszcze brutalniejsze. Nic nie umyka uwadze patrzących . Kiedy wreszcie wszystkie wymiary są zdjęte, krawcowa sięga do torby, wyjmuje koronkę i rozpościera materiał na stole .
- Niebrzydka - mruczy i zaraz pyta: - Jaki krój masz na myśli? Nie czekając na odpowiedź, przykłada materiał do Bahar i owija ją od stóp do głów, tu i ówdzie spinając brzegi szpilką, aby nadać sukni jakiś kształt. Jedna ze szpilek kaleczy skórę dziewczyny, która instynktownie wzdryga się i mówi: - To boli. Alicja nie wydaje się tym przejęta. - Nie ruszaj się! - warczy. Nieoczekiwanie dla wszystkich Bahar podejmuje wyzwanie. Schodzi z podwyższenia i patrzy krawcowej prosto w oczy. - Jesteś niedelikatna - mówi - a poza tym powinnaś była zamknąć drzwi. Zdumiona Alicja odkłada poduszeczkę ze szpilkami. Nie spodziewała się takiej reakcji, prawdę powiedziawszy, nie mieści jej się w głowie, że ktoś taki jak Bahar mógł wystąpić przeciwko niej, i to przy tylu świadkach. Żeby zachować twarz, musi zrobić coś, aby przywrócić właściwy porządek rzeczy. Opuszcza okulary na czubek nosa i rzuca dziewczynie przeciągłe spojrzenie znad szkieł; daje jej czas, aby sama zrozumiała swój błąd. Potem, nie puszczając spływającej z ramion Bahar koronki, cedzi przez zaciśnięte zęby: - Wchodź na podwyższenie. Bahar nie ma zamiaru ustąpić. Wygląda na wściekłą: policzki ma zaczerwienione, usta zacięte w białą kreskę. Zaraz albo zacznie krzyczeć na krawcową, albo wybuchnie płaczem. Tak czy inaczej, będzie górą. Młoda dziewczyna i starsza kobieta patrzą na siebie przez długą chwilę. Wreszcie Alicja przerywa milczenie: - Wchodź na podwyższenie albo zabieraj się do domu. Ktoś taki jak ty powinien być wdzięczny już za samo to, że został tu wpuszczony. W lustrze odbija się postać młodej dziewczyny stojącej na podwyższeniu w dusznym pokoju skąpanym w popołudniowym świetle. Dookoła walają się nie ukończone suknie, nagie manekiny spoczywają na licznych krzesłach, a nawet na oparciu niebieskiej sofy obitej aksamitem. Odkręcona plastikowa ręka leży na niskim stoliku do kawy, którego szklany blat szpecą brzydkie rysy. Za jej plecami, w poczekalni, tuzin kobiet z zapartym tchem przygląda się, jak młoda dziewczyna, poddając się, przybiera pozę wygodną dla krawcowej, z rękoma sztywno opuszczonymi wzdłuż boków, ledwie panując nad łzami upokorzenia i wściekłości.
Na zawsze zapamięta chwilę, kiedy została zaatakowana przez kobietę, która winna była jej szacunek i pomoc; kiedy ustąpiła i pozwoliła krawcowej, by wzięła nad nią górę; kiedy tuzin kobiet było świadkiem jej upokorzenia i wkrótce opuściło poczekalnię Alicji, by ponieść tę nowinę w świat. Bez względu na to jak bardzo stara się siebie przekonać, że okazała się ponad to, że zachowała się jak na przyszłą pannę młodą przystało, że ostatecznie była to ledwie godzina z długiego życia, a poza tym wydarzenie dotyczyło tylko jej i Alicji bez względu na to wszystko Bahar nie potrafi sobie wybaczyć, że ustąpiła i okazała słabość. W świecie zasadzającym się na dominacji silnych nad słabymi, bogatych nad biednymi, Bahar w swej naiwności sądziła, że pomimo tego, skąd się wywodzi, pomimo swoich początków, za sprawą małżeństwa z Omidem z rodu Arbabów zdoła wkraść się do krainy możnych i mocarnych. Dopiero gdy już została żoną mego ojca, gdy poślubiła go w dobrej wierze i z nadzieją na ich wspólną przyszłość, w darze składając swe talenty, nawet gdy udowodniła swoją przydatność jako żona, przekonała się, że wciąż stoi u bram wymarzonej krainy i raczej nigdy ich nie przekroczy, gdyż również marzenia - a może przede wszystkim one - mają swoje ograniczenia. To stąd zrodził się gniew. * Wydaje mi się, że właśnie ta wściekłość - wynikająca stąd, że mojej matce nie udało się przezwyciężyć sił, jakie niegdyś miała za łatwe do przezwyciężenia, jak również stąd, że poznała swe ograniczenia i musiała przełknąć palący wstyd, który wywołała w niej własna słabość, że poddała się i nigdy nie walczyła tak, jak jej zdaniem powinna - zatem ta właśnie wściekłość była powodem tego, że Bahar nie umiała zaakceptować mojej ułomności, nie potrafiła zaakceptować m n i e z ułomnością. Wydaje mi się, że to jej smutek - ten, który ogarnął ją, gdy przyszło zrozumienie, iż zaprzedała się w imię marzenia, wielkiego marzenia, jasnego i wspaniałego na tle tego, co w rzeczywistości ją spotkało - zatem tenże smutek sprawił, że nigdy nie stałyśmy się sobie bliskie. Tamtego dnia, kiedy zjawiła się w poczekalni krawcowej ze zwojem ślubnej koronki w rękach i złoto-brylantową obietnicą nowego, lepszego losu na palcu, uczyniła najważniejszy krok w swoim życiu i znalazła się niemal na dachu świata. Miała w sobie dość samozaparcia, by wyprostować się na całą swoją wysokość, dość odwagi, by zaryzykować upadek, lecz wszystko co zobaczyła, stojąc przed lustrem w pracowni Alicji, to przepaść, do której zbliżała się z każdą chwilą
Przepaść istniała na długo przed tym, zanim moi rodzice się pobrali, a wyglądała jak ciemnooka nieznajoma o przeszłości mroczniejszej od jej źrenic, cicha i nad wyraz opanowana. Omid spotyka ją po raz pierwszy w sklepie z biżuterią w lobby teherańskiego Hiltona, dokąd przyszedł po podarek dla Bahar, który chce jej wręczyć podczas ceremonii mehndi mającej się odbyć na tydzień przed ich ślubem. Stoi przed gablotą z kosztownościami obok Młodszego Chaldejczyka, jednego z dwóch braci właścicieli, pomagającego mu dokonać właściwego wyboru. Plecy ma zwrócone w stronę drzwi, ogląda bransoletę wyłożoną na podkładce z czarnego aksamitu, słuchając zaaferowanego głosu sprzedawcy - to istne cudo, takie błyskotki nie trafiają się często, sam nie pamiętam, kiedy coś podobnego mieliśmy na stanie; jest dość droga, to prawda, ale cena dla szanownego pana to i tak mniej, niż jest warta... - który nagle zauważalnie się zmienia, aż w końcu Młodszy Chaldejczyk milknie zupełnie. Omid odrywa wzrok od bransolety i ze zdziwieniem spogląda na mężczyznę, który wpatruje się w coś za jego plecami. Jego wzrok wydaje się miększy, a twarz pozbawiona zwykłej dlań ostrości czy nawet drapieżności, można by pomyśleć, że w okamgnieniu zapomniał o swym kliencie i nie jest już zainteresowany transakcją, która zaledwie parę chwil temu zaprzątała go całkowicie. Omid Arbab zna obu braci od dzieciństwa. W sklepie z biżuterią pracują od trzydziestu lat - kiedy jeden z nich miał osiem, drugi zaś dziewięć lat i ojciec zabrał ich ze szkoły, żeby mieć komu zostawić interes. Odkąd przejęli sklep, nie było dnia, żeby się w nim nie zjawili, świątek, piątek czy niedziela. Zyskali sobie wiernych klientów, dla co znaczniejszych robią wyjątek i jeżdżą do nich do domu. Znają od podszewki gusta stałych bywalców i ich aktualną sytuację finansową, jak również wszystkie sekrety. Wiedzą, który żonaty mężczyzna sypia z jaką kobietą, która mężatka po kryjomu sprzedaje obrączkę, żeby zapewnić córce posag, która teściowa nalega na najtańsze, najmniej czyste brylanty dla swej przyszłej synowej. Wieloletnie doświadczenie nauczyło ich, jak zachować kamienną twarz, nie okazywać zaskoczenia ani dezaprobaty bądź też uniknąć tonu przygany, poznawszy najskrytsze tajemnice, bo przecież każdy kamień, jaki trafia w ich ręce i je opuszcza, ma tysiąc historii do opowiedzenia. Żaden z Braci Chaldejczyków nie okazuje nigdy cienia emocji, tym bardziej więc intryguje Omida błoga mina młodszego z nich, tego, który jeszcze przed chwilą poświęcał mu całą swoją uwagę. Oczywiście jak każdy Arbab, Omid jest zbyt dobrze wychowany, by
odwrócić się i przekonać na własne oczy, do kogo sprzedawca uśmiecha się tak szeroko i z takim zachwytem, wyczuwa wszakże szóstym zmysłem, że równowaga w pomieszczeniu wyraźnie uległa zachwianiu, a po jeszcze paru uderzeniach serca słyszy kobietę zwracającą się do Starszego Chaldejczyka. Jej głos jest głęboki, acz niedonośny, zdania okrągłe, jakby mówiła w obcym języku. Omid wzdryga się na dźwięk odsuwanego krzesła, domyśla się, że mówiąca cicho, lecz dobitnie kobieta siada przed drugim z braci i czeka, żeby ten otworzył sejf. - Oto one, mamy je od wczorajszego wieczoru. Rzecz jasna, pani ogląda je pierwsza. Są wspaniałe, nie muszę chyba pani przekonywać, pięć karatów każdy, różowe diamenty to rzadkość, jak pani zapewne wie... Osoba, która pragnie je sprzedać, znalazła się w ciężkiej sytuacji i niestety musi się z nimi rozstać... Omid nie wytrzymuje i odwraca się. Kobieta naturalnie błyszczy urodą. Ma gładkie kruczoczarne włosy, alabastrową cerę, ciemne oczy, długie nogi i te wszystkie inne cechy, które sprawiają, że mężczyznom krew zaczyna żywiej krążyć w żyłach. Ale ma także coś jeszcze - otacza ją aura niezależności sugerująca pewność siebie, tak dziwną, bo nie typową dla płci pięknej; wydaje się przez to inna od reszty śmiertelników, niezagrożona tymi co oni nieszczęściami. Nosi się elegancko tamtego dnia włożyła białą sukienkę bez rękawów i sandałki z wężowej skóry. Włosy odrzuciła do tyłu, eksponując profil, fragment białej łabędziej szyi, krągłość ramienia, kuszące wgłębienie przy obojczyku. Głowę trzyma prosto, słuchając słów wychodzącego z siebie Chaldejczyka, na Omida nie zwraca uwagi, choć on ma odczucie, że doskonale wie o jego obecności i o tym, że się jej przygląda. Jakby nigdy nic bierze do ręki jeden z kolczyków, potem drugi, układa je sobie na dłoni, by zaraz odłożyć oba na ladę. - Proszę pokazać mi coś więcej - poleca i Starszy Chaldejczyk posłusznie udaje się na zaplecze, gdzie znajduje się sejf , a po chwili wraca z kasetką pełną kosztowności. Wykłada je kolejno na gładki blat, poświęcając każdej nie więcej niż parę słów. To kolia, którą własnoręcznie zrobiłem dla siostry szacha, w ostatniej chwili zmieniła zdanie i zdecydowała się na coś innego. To oryginalny van cleef, to rolex z brylantowym otokiem, a to bransoletka z szafirów zwanych paparadżami, o rzadkiej pomarańczowoczerwonej barwie, idealna replika klejnotu, jaki sułtan Dubaju podarował jednej ze swych żon... Kobieta wydaje się znudzona. - Dziękuję, to wystarczy - mówi sięgając po torebkę. - Prześlę wiadomość, jeśli się na coś zdecyduję. Wymienia uścisk dłoni ze Starszym Chaldejczykiem, kiwa głową Młodszemu i kieruje
się do wyjścia, ani razu nie spojrzawszy na Omida.
Bracia Chaldejczycy opowiadają o niej Omidowi - tyle, ile sami wiedzą. Na imię ma Nijaz. Mieszka w jednym z hoteli wraz ze swym kochankiem, niemłodym mężczyzną o skórze spalonej słońcem i nieskończonym bogactwie, które stało się jego udziałem za sprawą czystego przypadku. Zarówno on, jak i ona są Irańczykami, aczkolwiek większość czasu oboje spędzają w Europie. Ona wyznaje mahometanizm, on urodził się żydem, lecz dość wcześnie - dzięki pieniądzom i aparycji dołączył do najbardziej pożądanej ze sfer, tej, gdzie religia i pochodzenie człowieka nie mają najmniejszego znaczenia, i zyskał po równo akceptację oraz zazdrość bliźnich. Dawno temu opuścił dom i ojczyznę i kupił swoje miejsce na ziemi w górach położonych nad jeziorem Lugano w Szwajcarii. Od tego czasu zimy spędza w Gstaad, a lata na Karaibach na swoim jachcie. Grywa w tryktraka w kasynach Monte Carlo, jest posiadaczem największej prywatnej kolekcji jajek Fabergego, mówi w siedmiu językach, zna się na winach i - bez krztyny wątpliwości - na kobietach. Tych ostatnich, Bóg wie, miał wiele już w młodości i odtąd weszło mu w krew podbijanie niewieścich serc i ciał, aż będąc czterdziestoparolatkiem, czyli w wieku, w jakim mężczyźni na ogół opamiętują się i wracają posłusznie na łono rodziny, pozwalając wodzić się za nos żonom, on dokonał swego największego podboju. Wieść niesie, że Nijaz nie ukończyła jeszcze czternastu lat, kiedy została jego utrzymanką. Od tamtej pory jest mu stuprocentowo wierna, lecz on ani myśli jej poślubić. Jeśli wierzyć plotkom, Nijaz to nie przeszkadza, przeciwnie, zapytywana o to, zawsze podkreśla, iż nie wyobraża sobie, by miała zobowiązać się wobec niego na dłużej niż najbliższa godzina czy najbliższy dzień. I tak żyje jawnie w grzechu, nawet nie zadając sobie trudu, by zachować pozory przyzwoitości, a jednak - zamiast być kamienowana, lżona lub chociaż unikana ze wszech sił za swe niemoralne prowadzenie się - jest ulubienicą śmietanki towarzyskiej Teheranu, obiektem podziwu wszystkich i doprawdy nie sposób dociec, jak jej się to udaje, nie sposób tego zrozumieć, chyba że założy się, iż Bóg kocha jednych ludzi bardziej niż innych. Po wyjściu od jubilera Omid przystaje w hotelowym lobby, opiera się o ścianę z białego marmuru i zapala papierosa. Zaciąga się głęboko, przymyka oczy i nim wypuści dym z płuc, czeka, aż poczuje ukłucie w piersi, a nikotyna dotrze do każdego zakamarka jego ciała. Napomina się w duchu, że powinien lepiej nad sobą panować, że jest dorosłym mężczyzną, który niebawem ma się żenić, i nie wolno mu zachowywać się jak nastolatkowi
na pierwszej randce. Przecież widywał już piękne kobiety - niektóre nawet piękniejsze od Nijaz - i jego zauroczenie mijało zawsze równie szybko, jak się pojawiło, a po prawdzie ledwie czuł na ich widok podniecenie. Tymczasem nie o urodzie Nijaz myśli teraz, paląc papierosa w lobby hotelu w sercu Teheranu, tylko o tym, jak ona traktuje wszystkich wokół o jej dystansie do ludzi i przedmiotów, nie wyłączając kamieni szlachetnych i drogocennych kosztowności, jak gdyby przez cały czas mówiła: nie potrzebuję niczego ani nikogo, nic nie jest w stanie mnie dotknąć, cokolwiek byście zrobili czy powiedzieli, ja pozostanę p o n a d t o , niewzruszona, poza waszym zasięgiem ... No i bardzo dobrze, uznaje Omid. Tym łatwiej o niej zapomnę i wrócę do własnego życia i mającego odbyć się niedługo ślubu. Ale nawet w chwili kiedy postanawia wyrzucić z pamięci kobietę i spotkanie, wie, że gra toczy się o wyższą stawkę, niżby był skłonny przyznać w najśmielszych marzeniach. Coś w nim drgnęło, niewiele, zaledwie o milimetr, lecz dość, by nigdy nie zapomniał.
Trzydzieści dwie kobiety przychodzą rankiem do domu Bahar na ceremonię mehndi. Przynoszą słoiki z syropem pigwowym, mlekiem i miodem, wodę różaną, biel ołowiową, lawendę i hennę. Stają na podwórku i śpiewają stare perskie pleśni miłosne, czekając, aż Bahar będzie gotowa; gdy wreszcie zjawia się na zewnątrz, podnoszą głosy, śpiew przechodzi w zawodzenie. Wkrótce formuje się orszak zmierzający z ulicy Cyrusa do alei Jedwabnej, gdzie zlokalizowana jest publiczna łaźnia dla kobiet. W łaźni karmią Bahar słodkościami domowej roboty i dają jej do picia syrop wiśniowy, po czym malują jej dłonie i stopy henną udzielając rad, jak powinna zachować się w mężowskim łożu, co powinna zrobić, by począć wielu synów, i jak powinna postępować, aby zaskarbić sobie przychylność niechętnej teściowej. Po zmroku posyłają po swoich mężów - oblubienica jest już przygotowana i może się rozpocząć właściwa część uroczystości. W domu Bahar wkłada suknię uszytą z materiału w kolorze kaspijskiej zieleni. Siada na podwórku w kręgu kobiet i dziewcząt, zajmując krzesło, które wcześniej udekorowała białymi wstążkami i kwiatami z bibułki. Matka upina jej we włosach liczący sto lat welon z haftowanego jedwabiu, na podołku umieszcza dużą szklaną misę. Teraz podchodzą do niej goście, każdy zatrzymuje się na chwilę i mamrocze modlitwę. Z kręgu wokół niej dobiega nieprzerwana głośna pieśń i przeraźliwe zawodzenie. Goście jeden po drugim wyciągają rękę i przytykają srebrną monetę do czoła przyszłej panny młodej. Ona uśmiecha się, dziękuje im i przechyla głowę tak, by moneta odkleiwszy się od skóry wpadła
prosto do misy. Po tym jak każdy miał szansę złożyć swoją ofiarę, krok do przodu występuje Omid. Staje naprzeciwko Bahar i pod czujnym okiem kobiet, obsypywany płatkami prawdziwych kwiatów i białymi i zielonymi cukierkami, podczas gdy w tle jego przyszły teść akompaniuje na skrzypcach do podjętego właśnie motywu "On This Moonlit Evening", nachyla się i całuje narzeczoną w czubek głowy, po czym otwiera małe atłasowe puzderko· i wręcza jej z błogosławieństwem. Obyś zaznała wiele szczęścia. W puzderku spoczywa bransoletka, którą Omid oglądał w sklepie Braci Chaldejczyków. Bahar wydaje okrzyk zachwytu, zrywa się z krzesła i ciasno oplata ramionami szyję narzeczonego, mówiąc: dziękuję, dziękuję, będę ją nosić szczęśliwa i zadowolona, wiem, że będziemy najlepszym małżeństwem na świecie, ty i ja... - lecz Omid tylko uśmiecha się w milczeniu i pomaga jej zapiąć bransoletkę na przegubie. Bahar ciągnie go za rękę - zatańcz ze mną, zatańcz... Omid wszakże jest zbyt sztywny, czuje się tutaj zbyt wyobcowany, by dać się porwać nastrojowi chwili. Usuwa się w cień i obserwuje, jak kolejni goście przekazują sobie roześmianą Bahar. Tańczy z rękoma uniesionymi wysoko w górze, zieleń jej sukni skrzy się w promieniach księżyca, a jej oczy wciąż szukają twarzy Omida, jakby chciała się upewnić, że na nią patrzy, że ją podziwia. Uświadomiwszy to sobie, Omid wycofuje się jeszcze głębiej do swojej skorupy, robi jeden, dwa, trzy kroki do tyłu i znów ginie w tłumie. Stamtąd ma już niedaleko do drzwi i na ulicę, ciemną i cichą, jeśli nie liczyć dochodzących z podwórka odgłosów zabawy. Zatrzymuje się i oddycha rześkim nocnym powietrzem; spogląda na zegarek, zastanawiając się, jak długo potrwa przyjęcie i kiedy jemu będzie wypadało się pożegnać. Nie potrafi przestać myśleć o smutku, juki go przepełnił w chwili, gdy Bahar zobaczyła bransoletkę, o zazdrości, jaką poczuł na widok jej nieokiełzanej radości... jaką czuje zawsze, ilekroć słyszy jej radosny, nie skrępowany niczym śmiech bądź jej mocny, pewny siebie głos, którym wyraża swą nieskończoną, nie dającą się stłamsić ufność .- Bóg jeden wie, skąd ją bierze - iż pisane jest jej kochać i być kochaną, pożądać i być pożądaną. Omid nigdy nie doświadczył podobnej radości, nie zdawał sobie nawet sprawy, że takie uczucie jest w ogóle możliwe - nigdy aż dotąd. Całe dotychczasowe życie spędził pośród ludzi, którzy emocje trzymają na wodzy, przykrawają i maskują, oswajają i tłumią, aż w końcu nie sposób poznać różnicy pomiędzy szczęściem i smutkiem, nadzieją i rozpaczą. Dopiero gdy ujrzał tamtą kobietę, Nijaz, poczuł, że zasłona opada z jego serca, a ciało przeszywa nie znany mu wcześniej dreszcz pożądania gwałtowny i palący. Za jego plecami rozbrzmiewa muzyka, skrzypce, na których gra ojciec Bahar, ani na
moment nie cichną, dźwięki wdzierają się w zaułek niczym wąski rwący potok i być może właśnie ta muzyka przyciąga umarłych do świata żywych, przypominając im o niedokończonych sprawach i nieutulonych w żalu matkach - ponieważ oto znów pojawia się dziesięciolatek w wyblakłej czarnej koszulinie i podartych spodniach, ten sam, którego Omid widział za oknem w dniu, kiedy rozmawiał z Bahar po raz pierwszy. Chłopiec siedzi na murku oddzielającym od ulicy dom sąsiadów z naprzeciwka, beztrosko majta nogami w powietrzu i uśmiecha się tryumfalnie.
Syn, który udaje, że żyje... Z pewnością ma ważki powód, by wciąż tutaj wracać - nie tylko do życia swoich rodziców, ale także do życia swojej siostry, Bahar - tak, na pewno nie bez powodu odmawia odejścia. Można narazić się na zarzut bycia głupcem, wariatem, kłamcą albo chorym psychicznie, utrzymując, że się go widziało, albo przeciwnie: można udawać, że się go nie widzi, podobnie jak on udaje, że nie umarł - dość tych bajeczek o duchach, było nie było, żyjemy w czasach Rozumu, nawet zmarli to wiedzą i zachowują się odpowiednio. Wszelako wystarczy jedno spojrzenie, by zrozumieć, z jaką pasją, a zarazem zażartą niewinnością nawiedza swoich krewnych bez względu na to, jak bardzo ci pragną go unikać lub wręcz zaprzeczać jego istnieniu, i by bezwiednie zastanowić się, jakież to ukryte i nie spełnione pragnienia sprowadzają go nieodmiennie w to miejsce. Zanim umarł, miał - oczywiście - imię, jednakże mało kto pamięta je teraz, a nawet mało kto znał je wówczas, kiedy jeszcze żył. Był po prostu jednym z setek małych chłopców, którzy urodzili się i wychowywali w południowym Teheranie, grał jak inni w piłkę nożną, kopiąc ją na ulicy bosymi stopami, i jak tamci bez przerwy napytywał sobie biedy, wyprowadzając rodziców i nauczycieli z równowagi tym, że nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu wystarczająco długo, by się czegoś nauczyć. Dłonie miał zawsze pokancerowane od uderzeń linijki, którą to surową karę niemal codziennie wymierzał mu dyrektor szkoły, a jego ciało zdobiły niezliczone siniaki, jakie zawdzięczał osiłkom włóczącym się po mieście i szukającym guza. Ale od reszty odróżniały go onyksowe oczy promienne w każdej sytuacji, kruczoczarne proste włosy i to, że byłby może okazał się nadzwyczaj bystry, gdyby tylko dożył wieku, w jakim testuje się inteligencję małych chłopców. Przez kilka pierwszych lat radził sobie z nauką całkiem dobrze, lecz im trudniejsze stawały się lekcje, tym mniej uwagi im poświęcał, aż wreszcie więcej czasu aniżeli w klasie
spędzał w gabinecie dyrektora - zbierając cięgi w otwartą dłoń albo stojąc na jednej nodze twarzą do ściany, z rękoma uniesionymi wysoko w górę, tak że czubki palców siniały mu z powodu zaburzonego krążenia. Nic dziwnego więc, że zaczął wagarować - dziwić może jedynie to, że nikt nie poinformował o tym fakcie rodziców. Chłopiec miał stary zardzewiały rower (ojciec odkupił go dlań wieki temu od sąsiada, któremu się powiodło, czego oznaką była wyprowadzka z ulicy Cyrusa) i odkąd przestał chodzić do szkoły, całymi dniami na nim jeździł, śmigając po mieście w tę i we w tę. Kiedy rodzice to odkryli, było już za późno, by na powrót zasiadł w szkolnej ławie, toteż dali mu spokój i nie ściągali siłą z siodełka roweru, bo najpewniej znów wylądowałby w kącie u dyrektora, tak wielkie miał zaległości po miesięcznej nieobecności na lekcjach. Ostrzegli go za to, by nie jeździł po ulicy – wszędzie jest pełno aut, jeszcze któreś cię przejedzie - a widząc, że ich ostrzeżenia zdają się psu na budę, kilkakrotnie skonfiskowali mu pojazd (ojciec przykuwał rower łańcuchem do kawałka żelastwa w rogu podwórka, gdzie kiedyś stała studnia), zapowiadając, iż dostanie go dopiero, jak obieca, że będzie uważał i nigdy, ale to nigdy nie wyjedzie na drogę. Ale on płakał i błagał tak długo, aż po paru dniach rodzice miękli i wkrótce chude nogi ponownie pedałowały zawzięcie, jakby tkwiła w nich niespożyta energia. Czasami chłopiec zamykał oczy i rozpościerał ręce na boki, pozwalając, by powietrze uderzało go z impetem w twarz, pierś i brzuch, i wyglądał przy tym - przynajmniej z daleka - jakby był nie chłopcem jadącym na rowerze, lecz ptakiem w locie. Mężczyzna, który w niego wjechał, był niedoświadczonym kierowcą. Zobaczył przed sobą chłopca na rowerze i zatrąbił, żeby zjechał na bok. Równocześnie nadepnął na hamulec i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że samochód odmówił posłuszeństwa. Z drogi, z drogi, na miłość Boską, zjeżdżaj na bok, chłopcze, moje auto pędzi wprost na ciebie, a ja nie potrafię zahamować, nie potrafię, nawet jak ciągnę za hamulec ręczny, jak myślisz, dlaczego trąbię raz za razem jak szalony, co?! Ale oto przedni błotnik starego samochodu dosięga tylnego koła roweru, przez ułamek sekundy wydaje się, że oba pojazdy jadą jeden za drugim, ale nie, nagle rower wylatuje w górę i w zwolnionym tempie opada na asfalt; ciało chłopca uderza o jezdnię z głuchym jękiem, a jego głowa pęka niczym dojrzały, czerwony owoc granatu.
Co miało być końcem, okazało się zaledwie początkiem. Trzydzieści dni po pogrzebie rodzina zgromadziła się w domu na zwyczajowe modły,
lecz nim padły pierwsze słowa modlitwy, na podwórku rozległ się zgrzyt zardzewiałego łańcucha i chrzęst kół. Wszyscy jak jeden mąż opuścili modlitewniki i wypadli na zewnątrz, ale nic nie zobaczyli i wrócili do środka. Charakterystyczny dźwięk powtórzył się nazajutrz i następnego dnia - najpierw tylko na podwórku za domem, później także w zaułku, by rychło ścichnąć pośród ogólnego zgiełku czynionego przez ruch uliczny - po to, by wieczorem, kiedy cała rodzina szykowała się do snu, pojawić się znowu. - To o n ! - zakrzyknęła Bahar. Miała podówczas sześć lat. - Wrócił! Jej słowa wywołały u matki łzy, mimo to starała się wytłumaczyć dziewczynce, że to tylko pobożne życzenia, że ich uszy słyszą to, co chciałyby usłyszeć serca, lecz w wieku Rozumu, Telewizji i Aut takie rzeczy się nie zdarzają, zmarli już nie powstają z martwych, jednakże do Bahar logika nie przemawiała, toteż biegała po podwórku i po domu, zaglądając we wszystkie kąty i nawołując brata, jakby był zagubionym zwierzątkiem, które głosem można sprowadzić z powrotem. Pewnego piątkowego popołudnia, kiedy upał rozpuszczał asfalt na ulicy i sprawiał, że melony pękały w kuchni, ojciec Bahar leżał na wznak na podłodze w największym pokoju i starał się zapaść w sen, który nie przyszedł doń w nocy, matka zaś siedziała przy maszynie do szycia, wykańczając białe bawełniane koszule, które synowie jej klientek włożą za parę tygodni, gdy zacznie się szkoła, i płacząc bezgłośnie, ponieważ jej syn nie włoży już żadnej koszuli ani nigdy nie zasiądzie w klasie, Bahar usłyszała chrobot metalu o metal i wybiegła na podwórko. Nasłuchiwała przez chwilę, po czym skierowała kroki w stronę sadzawki, okrągłej i głębokiej, acz zarośniętej glonami, wśród których żyły liczne żaby. Płazy kumkały nocą, a w świetle słonecznym cichły i szukały schronienia, jednakże na widoku pozostawały kijanki - tysiące kijanek poruszających się w mętnej wodzie niczym ciemna chmura. Bahar spojrzała na powierzchnię wody i zobaczyła martwego chłopca. Potem nie raz serce pękało jej z bólu na myśl o tym, jak ha rdzo musiał być samotny, skoro przekroczył granicę świata z taką determinacją i wrócił do domu w poszukiwaniu matczynego uścisku. Złap mnie za rękę! krzyknęła nachylając się ku wodzie. chłopiec uśmiechnął się i schwycił ją za nadgarstek. Bahar próbowała wyciągnąć go z wody, ale to on ją wciągał w odmęt. Wiła się i zapierała na brzegu, broniąc się dopóty, dopóki nie poczuła, że ramię ma niemal wyrwane ze stawu - chłopiec był od niej znacznie silniejszy, jeszcze chwila i jej stopy uniosły się nad ziemię, a głowa pomknęła w kierunku sadzawki. Płuca wypełniła woda, włosy zaplątały się w gęsty kożuch glonów, Bahar połykała małe ruchliwe kijanki i nieruchome roślinki, a jej zmarły brat szarpał ją dalej .
Utonęłaby jak dwa razy dwa jest cztery, gdyby nie jej kuzynka Tamar, która akurat weszła na podwórko i dostrzegła, że Bahar wpada do sadzawki. Pobiegła do domu i narobiła rwetesu - chodźcie szybko, Bahar się topi - i w ten sposób uniemożliwiła chłopcu spłatanie psikusa.
Opowie o tym Omidowi - jak prawie utonęła i jak to przeżycie uświadomiło jej, że bardzo chce żyć, chce zrobić coś pożytecznego ze swoim życiem, chce pozostawić po sobie ślad, który ją przetrwa. Omid nie uwierzy w ani jedno jej słowo - i czy można go za to winić? Nic podobnego nie zdarza się przecież w "porządnych domach". Młodzi chłopcy mieszkający przy alei Pahlawich nie jeżdżą na rowerach, kiedy powinni być w szkole. A gdyby nawet im się zdarzyło, toby nie zostali potrąceni przez rozpędzony samochód, w którym zacięły się hamulce, a już z pewnością nie zamieniliby się w ducha uporczywie wracającego do świata żywych i straszącego własną rodzinę. Przy alei Pahlawich sześcioletnie dziewczynki nie topią się, ponieważ umieją pływać - za ich domami są baseny, a nie jakieś tam sadzawki; baseny o brzegach wyłożonych marmurem i dnie z różnokolorowych kafelków - a gdyby nawet któraś z nich przez przypadek wpadła głową w dół, widziałaby tylko przejrzystą wodę, wolną od glonów i kijanek, i czego tam jeszcze, co Bahar rzekomo połknęła i później tygodniami zwracała, nie mogąc przestać wymiotować. Zdaniem Omida historia ta będzie znaczyć tylko tyle, że rodzice Bahar byli niemądrzy i nieodpowiedzialni, skoro nie zadali sobie trudu, by nauczyć swoje dzieci pływać. Nie zdoła pojąć, czemu w ogóle Bahar mu ją opowiedziała, czemu przyznała się do tak kompromitującego faktu ze swojego życiorysu. Niemniej ona uraczy go wszystkimi szczegółami. Będzie się rozwodzić nad przytomnością umysłu Tamar i jej intuicją, będzie żałować matki, która musiała przeżyć prawdziwe piekło w ciągu tych paru minut, kiedy sądziła, że straciła córkę - niemal zaraz po tym, jak straciła syna. Nie oszczędzi mu nawet opisu sterty białych koszul, które w powstałym zamieszaniu spadły na ziemię i pobrudziły się, tak że nim trafiły do rąk klientek, musiały zostać starannie wyprane i wyprasowane. Bahar opowie Omidowi o bólu każdego, tylko nie o własnym. Nie zdradzi, że od tamtego wydarzenia panicznie boi się wody ani że co gorsza, jej rodzice nie radowali się z jej cudownego ocalenia nawet w połowie tak, jak smucili się po wypadku jej brata, i że prawdopodobnie wiele by dali, żeby to o n przeżył, ona zaś n i e . Nie podzieli się z nim jeszcze czymś - po części z obawy, że nie da jej wiary, po części zaś ze strachu, że mógłby uwierzyć, iż głęboko pod wodą, kiedy niemal dotykała
mulistego dna, usłyszała ciszę tak przeraźliwą, że nie zapomni jej do końca życia. Nie była to cisza umarłych, uzna później, ponieważ w umieraniu nie ma nic z ciszy, podobnie jak nic z ciszy nic ma w sobie tamten świat wypluwający swoich mieszkańców, jak uczynił z jej bratem. Bahar często będzie mówić, że śmierć to nie najgorsze z nieszczęść, że są większe tragedie niż nieistnienie. To, co Bahar usłyszała tamtego dnia pod powierzchnią wody, czego bała się przez resztę swego życia, było głosem, który choć wydany, nie trafia do niczyich uszu. Ja tonę, popatrz w ciemność i mnie ujrzyj...
Ślub ma miejsce w klubie oficerskim w samym centrum miasta, a konkretnie w wystawnej sali balowej, gdzie przez wiele lat z rzędu najbliżsi przyjaciele i najbardziej zaufani generałowie szacha zbierali się, by świętować różne uroczystości. Rodzice Omida mogli nie ukrywać pogardy dla przyszłej synowej, musieli wszakże dotrzymać pewnych standardów i olśnić znajomych, toteż nie liczą się z kosztami i nie szczędzą sił podczas przygotowań do wielkiego dnia. Jakkolwiek spojrzeć, należą do elity i jak każdy jej członek czują się w obowiązku udowodnić, iż nie są gorsi od innych, ba, są od reszty lepsi pod wieloma względami. Zaproszenia otrzymało siedem setek gości, salę balową zdobią czerwone róże wyhodowane specjalnie na tę okazję przez największą kwiaciarnię w mieście, której właściciel posiada różaną farmę w Isfahanie (skąd jak wszystkim wiadomo, pochodzą najlepsze kwiaty), a na przyjęciu na stojąco poprzedzającym właściwy obiad weselny podaje się szampan i kawior. Krewnym Bahar przypadły miejsca na szarym końcu, w odległym kącie sali, gdzie zgromadzili się tłumnie i pożerając wzrokiem "znaczących ludzi", zastanawiają się, jakim to zrządzeniem losu, za sprawą czyjego geniuszu - bądź oszustwa - zdołali osiągnąć swoją godną pozazdroszczenia pozycję. Nawet najdalsze powinowate Omida połyskują jedwabiami i ociekają biżuterią, włosy mają kunsztownie uczesane i ulakierowane, tak że ich głowy przypominają gniazda dzikich pszczół, powieki umalowane ciemnymi cieniami, brwi wyskubane tak, że pozostała tylko cienka linia. Wszystkie mogą się poszczycić ostrymi rysami i przysadzistymi sylwetkami, a zatem na swój sposób są piękne, czy raczej były - do czasu kiedy w tej części świata nagle stały się modne amerykańskie i francuskie gwiazdki filmowe z ich wąskimi niczym u os taliami i szczupłymi nogami. Mężczyźni, nie zwracając uwagi na wystrojone kobiety, nie żałują sobie alkoholu i nikotyny, rozprawiają o interesach i polityce, żartują z Omidem: synu, jesteś stracony dla świata, dobrowolnie dajesz się zakuć w kajdany, to twoje ostatnie chwile
na wolności, więc lepiej z nich korzystaj... Tak mijają minuty do pojawienia się panny młodej. Przybywa srebrnym autem o błyszczących błotnikach; przywozi ją ten sam szofer, który owego pamiętnego dnia nakrzyczał ją okrutnie na placu Perłowego Kanonu. Długi biały jedwabny chodnik rozpościera się od ulicy, poprzez schody wiodące do klubu, aż do wnętrza budynku. Wzdłuż niego stoją młode kobiety trzymające zawieszone na złotych łańcuszkach ozdobne kociołki, w których znajdują się rozpalone do czerwoności bryłki węgla. Na widok nadjeżdżającego auta wrzucają do kociołków nasionka dzikiej ruty i kołyszą łańcuszkami, tak że wkrótce giną za gęstą zasłoną dymu. Szofer wyskakuje z samochodu i otwiera drzwi po stronie Bahar - ostrożnie, panienko, proszę uważać na suknię, pozwól, że podam ci ramię... Oto ta szczęściara, szepczą głosy w tylnych rzędach, patrzcie: tylko na jej suknię, to przecież francuska koronka z kryształowymi koralikami, pewnie kosztowała fortunę, a ta kolia! - Bracia Chaldejczycy znają się na swoim fachu jak nikt i z pewnością wiedzą, jak oprawić taki wielki kamień... Kto by pomyślał, że ma dopiero siedemnaście lat, musiała rzucić zaklęcie na naszego Omida, zadać mu trucizny czy jakiegoś tajemniczego proszku, skoro stracił dla niej głowę, no bo bądźmy szczerzy, kto przy zdrowych zmysłach wybrałby j ą , mogąc mieć każdą dziewczynę z socjety? Wystarczy rzut oka i od razu widać, że ona wywodzi się niższych warstw, ten makijaż ani trochę jej nie pasuje, do tego nie potrafi chodzić na obcasach, na pewno nigdy nie miała na stopach takich pantofli - tak, właśnie takie drobiazgi wskazują na pochodzenie - ale z drugiej strony jej los musiał być zapisany w gwiazdach, tak już jest, że wszystko jest przesądzone na długo przed narodzeniem człowieka, no i nie można zaprzeczyć, że nad tą d z i e w u c h ą czuwa Opatrzność... Bahar wkracza do sali balowej pośród okrzyków radości i zazdrosnych sapnięć. ...No więc może i Arbabowie pokazali się z najlepszej strony i wyprawili huczne wesele, może i panna młoda dostała piękną suknię i nieco biżuterii, ale rodzice Omida odmówili kupienia mu domu; wysyłają młodą parę do tego ponurego budynku, który postawili kiedyś przy alei Zwycięzców, tego, w którym sami nie spędzili ani jednego dnia, którego nawet nie zdążyli urządzić, ponieważ okolica zeszła na psy, nim budowa dobiegła końca - a to, złociutka, dobitnie świadczy o tym, co myślą o synowej. Na scenie krągła kobieta odziana w czerń śpiewa głosem tak potężnym, że wszystko w ogromnym pomieszczeniu aż wibruje, a szkło w oknach i żyrandolach drży. Nagle urywa i wywołuje pana młodego, żeby przywitał oblubienicę, Omid zaś posłusznie podchodzi do Bahar, bierze ją za rękę i prowadzi na parkiet. Zatańczcie z młodymi, zachęca śpiewaczka, a
Bahar dostaje zawrotów głowy ze szczęścia, jej serce rozpiera duma, cały czas trzyma oczy szeroko otwarte, aby nic jej nie umknęło; chce zobaczyć każdy szczegół, każdą twarz i zapamiętać je do końca życia, by przypominały jej o tej nocy. Ze sceny płynie rzewna, chwytająca za serce pieśń o dwojgu kochanków, których rozdzielił zły los i których połączy dopiero śmierć. Omid nie wypuszcza ręki Bahar, ona drobi za nim, mijając pokryte czerwoną satyną stoły, krzesła, na których udrapowano przezroczysty tiul, przedziera się przez istne morze kwiatów. Światła przyciemniono, w powietrzu unosi się ciężki zapach dymu papierosowego i perfum. Wreszcie państwo młodzi stają na parkiecie i zaczynają tańczyć, wokół nich formuje się krąg gości. Z tłumu wychodzi matka Bahar, na tę jedną chwilę zapominając, że przypisano ją do tyłu sali i skazano na wieczny cień, i obsypuje córkę kwietnymi płatkami. Ktoś podchwytuje ten gest i wkrótce na tańczących sypie się czerwono-różowy deszcz, oni jednak na nic nie zważają - Omid w eleganckim czarnym smokingu, Bahar w białej sukni, ze zwiewnym welonem wpiętym we włosy, nadal wirują w tańcu, który jak wierzy panna młoda, nigdy się nie skończy.
Nikt nie wie, w jakich okolicznościach mój ojciec zobaczył Nijaz po raz drugi ani też kiedy i gdzie zostali kochankami. W swoim czasie opowie mojej matce i mnie o ich pierwszym spotkaniu w sklepie Braci Chaldejczyków, jak również o wysiłku, z jakim od tamtego dnia próbował zapomnieć o Nijaz. Lecz na tym opowieść się skończy, nie padnie ani jedno słowo na temat miesięcy, które nastąpiły potem, a podczas których usilnie starał się ją odnaleźć, na temat dnia, w którym mu się to udało, nie wyjaśni również, jak to się stało, że on, człowiek nie żywiący głębszych uczuć do nikogo, kogo znał, nagle poczuł przemożny afekt do kobiety widzianej raz w życiu. Ilekroć wymawiał jej imię, zmarszczki na jego twarzy pogłębiały się, jakby doznawał fizycznego bólu, oczy mu ciemniały jak w gniewie, jedyne wszakże co usłyszałyśmy o Nijaz, to że życie bez niej nie ma dlań sensu. Była wielką nieobecną, a mimo to wywarła na naszą egzystencję znacznie większy wpływ aniżeli ktokolwiek, z kim miałyśmy do czynienia na co dzień. Ponieważ nie znałyśmy faktów, matce i mnie pozostało się tylko domyślać, wyobrażać sobie, kim lub czym była ta kobieta, jakim cudem udało jej się wnieść w nasze życie tyle zniszczenia. Tajemnica wyposażyła Nijaz w dodatkową siłę - siłę, której ani Bahar, ani ja nie zdołałyśmy pokonać. W jednej chwili była obcą osobą, na którą ojciec przypadkiem natknął się
w
sklepie
jubilerskim,
w
drugiej
-
panią
naszego
życia.
Część druga Dom przy ulicy Czerwcowej położony jest na rogu upośledzonej alei, która gnie się w zakrętach, wije i załamuje pod najróżniejszymi kątami na długości paru przecznic, aż wreszcie kończy się gwałtownie u bram Hiszpańskiej Akademii Sztuk Pięknych w Teheranie. Szkoła ta mieści się w zaadaptowanej rezydencji, która na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia służyła za pałac żonom i dzieciom szacha Fatha Alego Kadżara, drugiego monarchy z dynastii Kadżarów, który swego czasu utrzymywał sto sześćdziesiąt żon i ponad tysiąc eunuchów w Pałacu Róż. W świcie miał także stu krawców, niezliczonych biografów i złotników i gromadę astrologów i wróżbitów. Zadaniem tych ostatnich było ustalać najbardziej dogodny moment dla każdego posunięcia władcy. Fath Ali Szah spłodził tak wiele dzieci z tak wieloma żonami, że nie starczyłoby mu życia, gdyby chciał je wszystkie zobaczyć, a mimo to przed jego tron wciąż przyprowadzano nowe dziewice, które kazał wyszukiwać w całym kraju. Jako dobry muzułmanin, wierzący w świętość ludzkiego ciała, nie tknąłby żadnej z nich, wpierw nie poślubiwszy. Wszelako islam szyicki zezwala mężczyźnie na posiadanie tylko czterech "stałych" żon. Pozostałe - jeśli są - dostępują zaszczytu bycia żonami "tymczasowymi", co oznaczać może zarówno piętnaście minut zamążpójścia, jak i całe życie spędzone w związku małżeńskim. Szach naturalnie poślubiał wszystkie swoje żony na mocy kontraktu "wieczystego", czyli dziewięćdziesięciodziewięcioletniego, nie dlatego bynajmniej, że miał dla nich jakieś zastosowanie po pierwszych paru nocach, lecz z tego powodu, iż nic, co należało do niego, nie mogło zostać tknięte przez innego mężczyznę. Aby mieć dokąd wysyłać starsze i mniej mu miłe żony, kazał wznieść rezydencję, która po latach stała się siedzibą Hiszpańskiej Akademii. Na tyłach posiadłości oraz wzdłuż alei Zwycięzców postawiono dla służby ciasne i duszne domki, tak by i wilk był syty, i owca cała. W Pałacu Róż robiło się luźniej i było miejsce na nowe dziewice, które po jakimś czasie także popadały w niełaskę, i tak to się toczyło, aż na świecie było już sześćdziesięciu synów i czterdzieści osiem córek. Wtedy Fath Ali Szah Kadżar wziął i umarł, pozostawiając pusty tron i nie wyznaczając zawczasu następcy, tak że rozpoczęła się bratobójcza walka o władzę, którą ukrócili Brytyjczycy, od zbyt dawna kontrolujący Persję i rozkradający jej bogactwa naturalne, by pozwolić bandzie książąt oberwańców dojść do władzy i decydować o przyszłości kraju. Mimo to przepychanki wśród spadkobierców szacha
ciągnęły się przez dziesiątki lat. Rezydencja wzgardzonych żon przeszła najpierw w ręce Rosjan, potem Francuzów i na koniec - Amerykanów, którzy byli ostatnimi w długiej kolejce łasych na ropę naftową najeźdźców. Później budynek kupiła para starszawych Niemców, którzy zjawili się w Teheranie via Buenos Aires i przedstawiali się jako dyplomaci, aczkolwiek rzadko kiedy wychodzili z domu czy kogoś przyjmowali u siebie, za to byli w posiadaniu siedemnastu skrzyń wypełnionych starymi płótnami i innymi drogocennymi przedmiotami, nastoletniej córki utrzymującej, że jest światowej klasy tancerką specjalizującą się w tangu argentyńskim, oraz papugi w podeszłym wieku - ponoć ptak liczył prawie sto lat która potrafiła mówić po niemiecku i hiszpańsku bez obcego akcentu. Podówczas aleja Zwycięzców była zaludniona przez przybyszów z najdalszych zakątków kraju szukających w Teheranie pracy, zbankrutowanych stołecznych handlarzy ukrywających się przed wierzycielami, a także uzależnionych od opium starców przedkładających ciasne i duszne domki sprzed ponad wieku nad nowoczesne, przestronne i dobrze oświetlone, gdyż rażące promienie słońca zakłócały ich narkotyczny spokój. W miejscu gdzie aleja Zwycięzców przecinała się z ulicą Czerwcową, leżał jednoakrowy plac, na którym jeszcze przed drugą wojną światową ojciec Omida wzniósł dom. W zamierzeniu miała to być rezydencja rodziny Arbabów, jednakże ostatecznie nikt z nich tam nie zamieszkał, a to dlatego, że najpierw pracę przerwały działania wojenne, potem zapanowały braki w materiałach budowlanych spowodowane przez okupację aliantów, a wreszcie, kiedy wszystko było na ukończeniu, okazało się, że pozycja państwa Arbabów wzrosła tak znacznie, iż nie wypada im mieszkać choćby w pobliżu alei Zwycięzców. Dom stał więc pusty i zamknięty na cztery spusty przez długi, długi czas i niewykluczone, że popadłby w całkowitą ruinę albo znalazł innego właściciela, gdyby nie nieoczekiwany ślub Omida. Skoro syn ożenił się z nic nie znaczącą dziewczyną bez posagu, o jakim warto by wspominać, pan Arbab wraz z małżonką uznali, iż miejsce to jest w sam raz dla ich niewdzięcznego potomka - niech głupiec mieszka w samym centrum, pośród klaksonów aut i ryku osłów, wśród ulicznych straganów i mieszkających na dziko łachudrów, którzy gotowi są zasiedlić gołą konstrukcję wznoszonego właśnie budynku, gotują strawę na otwartym ogniu, piorą bieliznę w rynsztoku i wieszają ją wprost na metalowych prętach czekających na zalanie betonem. Niech on i ta jego żona co rano wychodząc z domu potykają się o siedmiu żebraków z kalekim przychówkiem, zanoszących namolne błagania: jesteśmy głodni, szlachetny panie, Najwyższy cię pokocha, jeśli pomożesz nam przetrwać ten dzień, jeśli nakarmisz nasze biedactwa, ale jeżeli odwrócisz od nas wzrok i pójdziesz dalej jakby nigdy nic, ześle klątwę na ciebie i twoich potomków, twoi synowie oślepną, córki zaś zostaną ladacznicami.
Bahar z początku nie wie, że Omid dostał ten dom nie jako prezent ślubny, lecz jako karę za nieposłuszeństwo, za to, że uparł się i ożenił z nią. Nie rozumie, że teściowie okrutnie ją obrazili skazując na życie na ulicy Czerwcowej. To, że Bahar jest zachwycona domem, stanowi jeszcze jeden dowód na to, z jak nędznego środowiska się wywodzi. Mało tego, że dom jej się podoba - ona czuje wdzięczność wobec Arbabów. Minie sporo czasu, nim Bahar zda sobie sprawę, dlaczego pani Arbab prycha i odwraca wzrok, a brat Omida i jego żona uśmiechają się z mściwą satysfakcją, ilekroć dziękuje im za możliwość zamieszkania w tym domu. Nawet coś takiego, mówią ich spojrzenia, nawet coś t a k i e g o to znacznie więcej, niż kiedykolwiek mogła marzyć.
Od strony ulicy widać tylko wysoki ceglany mur, który otacza ogród, wielkie drzewa morwowe i persymonę i dach domu. W środku są trzy sypialnie, salon ze złoconym sufitem od frontu i jadalnia z okrągłym balkonem od tyłu. W każdej łazience stoi porcelanowa wanna, w kuchni znajduje się kominek. Wnętrze jest jasne; światło wpada przez liczne okna i odbija się w przeszklonych drzwiach - nawet te wiodące do kuchni są zrobione z miejscami rżniętego, miejscami gładkiego jak lustro szkła, w którym odbija się wystrój pomieszczenia i wzory z innych drzwi, co sprawia wrażenie niekończącego się echa kształtów i kolorów. Bahar chodzi po tym domu z szeroko rozłożonymi ramionami, wykręca piruety w hallu, układa kwiaty na gzymsie ko minka i stawia małe wazoniki na szafkach nocnych po obu stronach małżeńskiego łóżka. Wraz z Ruby - pokojówką, która równocześnie jest żoną szofera Hasana Agi, przysparzającą mu wielu siwych włosów - przechadza się do nowo otwartego sklepu przy alei Persepolis, gdzie można dostać nowinki z Ameryki. Kupuje lakier do paznokci marki Revlon i wpłaca zaliczkę na pirackie wydanie przekładu "Nędzników", którego poszczególne tomy raz na tydzień będzie dostarczał na ulicę Czerwcową młody człowiek o przejrzyście niebieskich oczach i lekkim tureckim akcencie. Do pierwszego wspólnego obiadu z Omidem wkłada krótką sukienkę i buty na wysokim obcasie; siadają do stołu nakrytego koronkowym obrusem, na którym błyszczy nowa zastawa z najlepszej porcelany. Od ślubu minęło siedem dni. Podniecona mówi, że nie może się doczekać, aby zobaczyć miny swoich krewnych, kiedy przyjdą z wizytą, i że wprost wychodzi z siebie, by opowiedzieć o swym nowym życiu przyjaciółkom, kiedy już wróci do szkoły na jesień. Zapewnia, że będzie się dobrze uczyć i sumiennie wypełniać obowiązki żony i że zrobi wszystko, by przyjęto ją na uniwersytet,
mimo że egzamin wstępny jest bardzo trudny, przeprowadzany specjalnie po to, by odsiać mniej zdolnych i mniej pracowitych. Będziesz ze mnie dumny, zapowiada Omidowi. - Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz - pada odpowiedź. - Mówię o tym, że poradzę sobie na każdym polu - wyjaśnia entuzjastycznie Bahar. Będę prowadzić dom tak, że moja i twoja rodzina nie będzie się miała czego wstydzić, i będę dobrą studentką, będę dostawać same dobre oceny... Omid znów wpada jej w słowo. Nie ma mowy o tym, żeby wróciła do szkoły czy poszła na studia; będzie jego żoną i basta, będzie siedzieć w domu, doglądać gospodarstwa i robić to wszystko, co robią inne żony. Po chwili namysłu Omid dodaje, iż nie życzy sobie, by jej rodzina ich odwiedzała – nie ma z nich żadnego pożytku, powiada, nie łączą ich z nikim żadne towarzyskie czy ekonomiczne więzy, to ludzie z getta i tam jest ich miejsce. Bahar wciąż się uśmiecha, ponieważ nie dotarło do niej jeszcze znaczenie ostrości w jego spojrzeniu. Nadal nie widzi tego, co było oczywiste od samego początku, i na razie jest tylko zdumiona - tym co słyszy i miną, jaka zagościła na twarzy jej męża. Omid nie rzuca słów na wiatr i rzadko kiedy się powtarza. Od żony oczekuje, że będzie miała uszy szeroko otwarte. Kiedy kończy do niej mówić, na powrót zabiera się do jedzenia. Bahar bierze głęboki oddech skądś z daleka i mamrocze poprzez swoje zdumienie: - Zostanę nauczycielką· Omid je dalej. Minę ma teraz obojętną, jakby nie dosłyszał bądź uznał, że to co powiedziała, nie zasługuje na reakcję· - Zawsze chciałam zostać nauczycielką· Nagle przychodzi mu do głowy, że może jego żona nie jest dziewczyną, którą się łatwo "ułoży", nie jest osobą, która łatwo się poddaje. Przed oczyma staje mu scena sprzed paru miesięcy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy na ulicy - jak stoi niewzruszona pod lawiną przekleństw szofera. - Zostałaś moją ż o n ą - odpowiada więc, mając nadzieję, że to wystarczy, że ona zrozumie. Tak się jednak nie dzieje. - Nie mogę przestać widywać się z moją rodziną. Omid marszczy czoło i odkłada widelec na talerz, ociera usta serwetką i odkłada ją na kolana, po czym odsuwa się z krzesłem od stołu. - Jesteś moją żoną - mówi. - Twoim zadaniem jest stworzyć rodzinę m n i e . Bezwzględność w jego głosie sprawia, że Bahar drży. - Ale przecież jesteśmy nowoczesną parą. Możemy postępować nieco inaczej niż nasi
rodzice czy dziadkowie. Omid spogląda na zegarek i zastanawia się, jak długo powinien potrwać jego pierwszy obiad w nowym domu, kiedy wreszcie będzie mógł wstać od stołu i przejść do gabinetu, żeby poczytać popołudniową prasę. Podnosząc wzrok, rzuca, iż nigdy dotąd nie był z nikim "parą" ani nie ma takiego zamiaru, w przeciwnym razie nie wybrałby dziewczyny z tak odmiennego środowiska. Dostrzega, jakie wrażenie wywołały jego słowa, widzi wyraźnie, że pod ich wpływem Bahar zapadła się w sobie, i sam jest zdziwiony, że go to martwi. Chce jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że sprawy między nimi się ułożą, trzeba tylko trochę czasu, jednakże wie, iż byłoby to kłamstwo, że bardzo bolesne przebudzenie czeka Bahar - dziewczynę, która nigdy w życiu nie była poza południowym Teheranem, a która marzy o Morzu Kaspijskim. Podejmuje więc w duchu decyzję, by zakończyć tę próżną rozmowę - co się stało, to się nie odstanie, ożenił się z nią, zatem nie pozostaje jej nic innego, jak przystosować się do zwyczajów panujących wśród cywilizowanych ludzi i zamienić się w osobę, którą bez wstydu będzie mógł zabierać ze sobą na przyjęcia. Bahar jednak nie daje za wygraną. - Sądziłam, że skończę szkołę - obstaje przy swoim i ten upór sprawia, że tym razem Omida przechodzi dreszcz. - Obiecałam sobie, że zostanę k i m ś . Omid wpatruje się w nią z natężeniem. Wcześniejsze poruszenie z powodu jej bezbronności opuszcza go powoli, w to miejsce narasta poczucie własnej bezradności. - Chcę zostać k i m ś - powtarza Bahar. To wystarcza, żeby cierpliwość Omida do cna się wyczerpała. - Stałaś się kimś, wychodząc za m n i e - mówi i gwałtownie wstaje. Bahar wciąż siedzi przy stole, z pomalowanymi na czerwono paznokciami i powiekami ciężkimi od ciemnego cienia. Wpatruje się w róże, które sama ścięła do obiadu, i zastanawia się nad implikacjami tego, co właśnie zaszło. W jej oczach powoli gaśnie światło.
Odkąd się ożenił, Omid szuka Nijaz. Szuka nawet okazji, by móc ją znaleźć. Przyjmuje zaproszenia, jakie w innym wypadku by odrzucił, pojawia się na przyjęciach wcześnie i zostaje do późna, łudząc się nadzieją, że Nijaz znów wkroczy w jego życie, tak jak kiedyś wkroczyła do sklepu Braci Chaldejczyków. Od czasu do czasu słyszy, jak kobiety wymawiają z nabożeństwem jej imię albo jak mężczyźni mówią o niej z pogardą, wiedząc, że nie mają u niej szans. Regularnie zagląda do sklepu z biżuterią, w którym zobaczył ją
pierwszy - i jak dotąd jedyny - raz, a obaj właściciele doskonale wiedzą, czemu zawdzięczają jego nagle częstsze wizyty. Omid pragnie się dowiedzieć, czy Nijaz jest w mieście, czy zatrzymała się w tym hotelu co zawsze. Chaldejczycy udzielają mu dyskretnie dobrej rady: przyjacielu, ta dama jest poza zasięgiem nas wszystkich, któż by mógł konkurować z tym jej kochankiem? I kto wie, może to nawet lepiej, że pewne rzeczy pozostają poza zasięgiem zwykłych śmiertelników... Omid wie, że mają rację, a jednak nadal szuka. Zabiera Bahar na większość przyjęć było nie było, są nowożeńcami, dziewczyna aż się rwie, by brać udział w życiu towarzyskim stolicy, poznać jak najwięcej ludzi i nawiązać przyjaźnie - lecz kończy się to tak, że musi się za nią wstydzić. Jego żonie brak wyrafinowania, zresztą różni się od innych żon na tysiąc sposobów. Nosi frymuśne sukienki i buty, które kupuje sobie za j e g o pieniądze, lecz brak jej elegancji i dystyngowania, by prezentowały się na niej należycie. Zachowuje się raczej jak uczennica na wagarach aniżeli dama, której należny jest hołd. Spódnica zawsze jej się marszczy, ilekroć tylko przysiądzie na krześle, a makijaż jest albo zbyt rozmazany, albo zbyt wyzywający. Wbrew pozorom nie tylko wygląd i zachowanie ją zdradzają; jest także coś znacznie głębszego, coś o wiele trudniejszego do uchwycenia, coś, co ma związek z jej niesłabnącym entuzjazmem, jaki żywi wobec życia w ogólności i wobec Omida w szczególności, a który przejawia się nieprzerwanie, gdy ma go u swego boku, a nawet emanuje z niej, jakby chciała powiedzieć: cokolwiek o tym myślisz, jesteśmy parą, ty i ja, i razem uda nam się stworzyć życie tak piękne, jakiego nikt nigdy nie miał przed nami. Jak gdyby owa rozmowa, która dostarczyła jej jakże wielkiego rozczarowania, nigdy nie miała miejsca, jak gdyby nie orientowała się co do planów Omida względem niej i nie zdawała sobie sprawy, jak mało jest jej w stanie zaoferować. Podczas spotkań z obcymi jej entuzjazm ani trochę nie słabnie. Jest wylewna i szczera. Dzieli się swymi przemyśleniami na temat Omida i ich małżeństwa z kobietami, które poznaje na przyjęciach, stojąc wraz z nimi w damskim kręgu, a jednak wykluczona, kiedy słuchając jej, palą papierosy, piją drinki i uśmiechają się z nieobecnymi minami, nie wiedząc, co począć z tą jej energią bądź z tymi jej opowieściami o dziwnej rodzinie. Wreszcie dochodzą do wniosku, iż Bahar nie jest świadoma dziwności własnej rodziny, nie ma pojęcia, w jakim świetle się stawia, opowiadając o swych krewnych i ich niepodobnej do niczego egzystencji. Kiwają głowami i bąkają: doprawdy, kochanie, kto by pomyślał, no, no, a to dopiero... Zniżają się do jej poziomu, lecz Omid nawet z daleka umie poznać, iż czują wobec niej pogardę, a także iż Bahar również to widzi, nagle przygaszona i skonfundowana, kiedy dociera do niej, iż gimnastykuje się na darmo.
Mimo to nie potrafi zrozumieć, że najlepiej by było, gdyby nie spoufalała się z nimi, gdyby traktowała je z takim samym pobłażaniem, z jakim one traktują siebie nawzajem. Nie przestaje opowiadać o swoich najbliższych, jakby byli to ludzie, o których warto mówić, i w kółko wychwala swoich teściów, jakby ci nie byli przekonani o własnej doskonałości. Jest niewinna i uczciwa - tak, to prawda; gotowa nieść pomoc, puszczać urazy w niepamięć i na zło odpowiadać dobrem, a to wszystko dlatego, że tak zachowują się ludzie, którzy dopiero co wyszli z getta, którzy spodziewają się, iż będą obrażani i wyśmiewani, i nie mają żadnej broni poza uśmiechem, co byłoby może do wybaczenia w innych okolicznościach, w innym miejscu i czasie, jednakże nie pośród młodej teherańskiej elity, która wszystka wywodzi się z tego samego rdzenia, nie chce jednak o tym pamiętać, a gdy im ktoś o tym fakcie przypomina, prowokuje ich tylko i nastawia przeciwko sobie. Żony twoich przyjaciół patrzą na mnie z góry, żali się w aucie, kiedy wracają do domu, a jej głos jest cienki i płaczliwy, tai się w nim źle ukryte zdumienie; ręce wkłada między kolana i wbija wzrok we własne buty, gdy się odzywa - wygląda jak czwartoklasistka wezwana na rozmowę do gabinetu dyrektora szkoły. Ich zdaniem nie dorastam im do pięt, ciągnie i Omid nie może temu zaprzeczyć. Bahar to dobra dziewczyna i ma dobre zamiary, ale nie sposób winić tamtych kobiet, skoro jej zachowanie niejako automatycznie wystawia ją na cel, poza tym to wszystko nie jest jego prawdziwym zmartwieniem, on chce tylko, by dano mu święty spokój, aby mógł uporać się ze swoją frustracją z powodu kolejnego straconego wieczoru. Jeszcze jedno przyjęcie, na którym nie pojawiła się Nijaz. Zanim pogrąży się we własnych myślach, rzuca Bahar zmęczone spojrzenie i daje jej pierwszą lepszą radę, jaką ślina przynosi mu na język: - Nie staraj się tak bardzo.
Bahar bierze sobie tę radę do serca i co sił ignoruje przeczucie, że spotka ją coś złego, które opada ją niczym drobiny kurzu widoczne tylko dzięki promieniowi światła, ilekroć znajduje się sam na sam z Omidem. Kiedy próbuje wciągnąć go w rozmowę, wydaje się jej nieobecny duchem; kiedy kusi go swymi wdziękami, rani ją jego zimna reakcja. Pomimo wszystko Bahar się doń uśmiecha i otrzymuje w odpowiedzi uśmiech, jednakże oczy męża pozostają obojętne. Powoli dociera do niej, że Omid jej nie widzi. Nawet nie próbuje jej zobaczyć. Jak się czuje gwiazda, na którą nikt nie patrzy? Co parę tygodni Bahar wraca do tematu dalszej nauki, a Omid powtarza, co
powiedział wcześniej - wybij to sobie z głowy, nigdy na to nie pozwolę, rozejrzyj się wokół siebie, może wtedy łatwiej zrozumiesz dlaczego. Nie jest okrutny ani nawet surowy, po prostu uważa, że postępuje właściwie jak każdy by postąpił na jego miejscu. Żaden szanujący się mężczyzna, a zwłaszcza mężczyzna o określonej pozycji nie zgodziłby się, żeby jego żona chodziła do szkoły i siedziała w klasie, podczas gdy powinna siedzieć w domu i robić to, co robią żony. Omid nie chce, by wstąpiła na uniwersytet i pozjadała wszystkie rozumy ani tym bardziej by zamieniła się w szalejącą komunistkę, co w dzisiejszych czasach przytrafia się większości studentów. Nie może też wyrazić zgody na podjęcie przez nią pracy, gdyż to oznaczałoby, iż on sam ma problemy natury finansowej - z jakiegoż innego bowiem powodu kobieta zostawiłaby dzieci i służbę, i codzienne spotkania z przyjaciółkami, które wypełniają jej czas, żeby pracować dla kogoś obcego? Coś takiego było nie do pomyślenia, a poza tym zrujnowałoby reputację całej rodziny. Bahar zdaje sobie sprawę, że Omid jest w prawie. Wie, że odmawiając jej prośbom, nie łamie żadnej obietnicy, gdyż niczego jej nie obiecywał. Niemniej nie potrafi ot tak zapomnieć o swych marzeniach, a już na pewno nie zamierza pozostać bierna i z pokorą przyjąć swój los. Po każdej takiej rozmowie Bahar napomina się w duchu i nakazuje sobie cierpliwość. Łudzi się, że Omid potrzebuje czasu, by przywyknąć do życia w małżeństwie i podjąć decyzję, co będzie jej wolno robić, a czego nie. Telefonując do matki zapewnia, że u niej wszystko w porządku. Pyta o Starą Pannę, która w końcu się poddała i pogodziwszy się, iż nigdy nie założy rodziny, zapisała się na kurs dla sekretarek prowadzony przez teherański oddział amerykańskiej organizacji "Rehabilitacja poprzez Szkolenie". Pyta o Nowego Muzułmanina, który niedawno zaczął zapuszczać brodę i nosić galabijję, tak że prawie nie odróżnia się od mułłów z rodziny jego żony, gdyż również zachowuje się tak jak oni: niemal bez przerwy bawi się subhą, opuszcza głowę, kiedy mówi, wskutek czego musi przewracać oczyma, by widzieć rozmówcę, a gdy już przyszpili go swym dziwacznym, wprawiającym w popłoch spojrzeniem, na przemian mamrocze i przeciąga słowa, które jego zdaniem zasługują na szczególną uwagę. Matka Bahar jest przeświadczona, że w ten sposób ćwiczy, przygotowując się na śmierć swego teścia, tak by jak już przyjdzie czas - okazać się godnym spadkobiercą. Równocześnie przygotowuje się na śmierć własnego ojca, ponieważ wie, że i po nim odziedziczy, jakkolwiek mało to będzie, nawet jeśli na świecie pozostanie jego matka i rodzeństwo. Takie jest prawo w tym kraju: osoba, która dokona konwersji na islam, staje się jedynym spadkobiercą, także najodleglejszych krewnych. Na przykład jeżeli zejdzie syn stryjecznego dziadka, mający stu
synów i stu wnuków, i tak cały jego majątek przypadnie konwertycie. Bahar pyta też o Gołębią Siostrę, która coraz mniej czasu spędza w kuchni czy z dziećmi, coraz więcej zaś - na strychu. Wyrywa się jej, że powinni coś zrobić, aby uchronić ją przed Psychiatrą, ale w głębi duszy wie, że żadna ludzka siła nie jest w stanie zapobiec temu, co dzieje się w tamtym domu, że nikt z nich nie ma wpływu na poczynania męża nieszczęsnej kobiety, natomiast przywódcy społeczności: rabini, starszyzna i ci wszyscy mężczyźni, którzy zawsze mają zdanie na każdy temat - nigdy nie zniżą się do tego, by interweniować w sprawie rodzinnej. Cywilom się wydaje, że brak im mocy, aby upomnieć krewkiego małżonka, a policjanci wyśmialiby każdego, kto poprosiłby ich o pomoc, która wiązałaby się z kwestionowaniem pozycji mężczyzny w domu. Jedyna nadzieja dla Gołębiej Siostry, to że mąż ją zabije albo każe iść precz, z powrotem do domu rodziców, gdzie dokonałaby żywota w hańbie, nie mogąc spotykać się z dziećmi i nie umiejąc spojrzeć sąsiadkom w oczy. * Niektóre sprawy, użala się matka Bahar, nigdy się nie zmienią· Bahar słyszała to całe swoje życie - od matki i obcych ludzi. To niezaprzeczalny fakt, każdy to wie: szczęście jest ulotne, powszechnie panuje tragedia - jak inaczej wytłumaczyć zło, głód, wojny, zdrady i oszustwa, o jakich czyta się w Biblii? Odkłada słuchawkę telefonu, czując, jak fala paniki podchodzi jej do gardła. Zwalcza ją z trudem, tak samo jak zawsze, ilekroć myśli o swojej przyszłości. Potem spędza godziny na rozmowie z Ruby, która zna rodzinę Arbabów jak własną i nie ma nic przeciwko temu, by otworzyć Bahar oczy na jej sytuację - pani jest młoda i niedoświadczona, ale ci ludzie śmieją się za pani plecami i będą się wciąż śmiali, jeśli się pani nie nauczy być taka jak oni. Później idą do kuchni i Ruby uczy Bahar gotować na muzułmańską modłę (to znaczy bardziej elegancko), mimochodem radzi jej, by pozbyła się swego żydowskiego akcentu rodem z getta, przestała nudzić na temat szkoły i uniwersytetu i zapomniała o tym niedorzecznym pomyśle, by zostać nauczycielką. Jeśli pani chce, żeby małżeństwo było udane, musi pani się nauczyć tylko tego, juk uszczęśliwiać męża w łóżku. Wyczerpana Bahar znów sięga po telefon i dzwoni do Angel, swojej wiernej przyjaciółki, która na pewno zrozumie jej determinację w dążeniu do celu i poprze jej upór. Nie widziały się ani nie rozmawiały od mehndi, kiedy to Angel stała w kącie podwórka przez jakąś godzinę, a potem wyszła bez pożegnania, by nie pojawić się na ślubie bez słowa wyjaśnienia przed uroczystością czy później, gdy już upłynęło od niej trochę czasu. Mimo to Bahar wie, że nadal są przyjaciółkami, w końcu znają się od pierwszej klasy szkoły podstawowej.
Odpowiada matka Angel i mówi, żeby Bahar zadzwoniła kiedy indziej, ponieważ Angel jest w tej chwili zajęta. To samo powtarza się za drugim razem, trzecim i kolejnym. Wreszcie któregoś popołudnia Bahar prosi Hasana Agę, aby zawiózł ją do domu Angel. Wkłada ładną sukienkę i buty na wysokim obcasie, usta maluje pomarańczową szminką, do uszu przypina kolczyki w kształcie wielkich kół. Chce, by przyjaciółka ujrzała w niej zadowoloną i pewną siebie mężatkę, pragnie jej aprobaty, może nawet podziwu. Stanąwszy na progu, sięga ręką do dzwonka, czeka, dzwoni jeszcze raz, nareszcie ktoś się odezwał, więc przedstawia się do domofonu i mówi, że przyszła do Angel. Zawołana dziewczyna podchodzi do drzwi. Jest blada i zmęczona, jakby całą noc spędziła nad książkami. Zamiast zaprosić Bahar do środka, rzuca w powietrze: - Nie możemy już być przyjaciółkami. Stoi z rękoma zaplecionymi na piersi, w oczach ma ogniki, jakby od dość dawna wyczekiwała na tę okazję. Z satysfakcją przygląda się, jak Bahar rzednie mina, jak broda zaczyna jej drżeć, kiedy z trudem hamuje łzy. - Nie mamy nic wspólnego - ciągnie. - Jesteś mężatką. Ostatnie słowa wypowiada tak, jakby bycie mężatką było grzechem. - Moi rodzice nie życzą sobie, bym się z tobą zadawała. Mówią, że sprowadzisz mnie na złą drogę opowiadając to, co wiesz o mężczyznach. W rzeczywistości karze Bahar za to, że ją opuściła, że opuściła ulicę Cyrusa i wyszła dobrze za mąż - o wiele lepiej, niż Angel mogłaby choćby pomarzyć. - Poza tym - dodaje, nim zamknie drzwi - w przyszłym roku wstępuję na uniwersytet. Ty już zawsze będziesz tylko żoną.
Bahar próbuje się pogodzić z tym, że nie wróci do szkoły, lecz przychodzi jej to z wielkim trudem. Aby czymś wypełnić czas, uczy się prowadzić samochód i czyta pirackie przekłady amerykańskich powieści kupowane u tego samego młodego człowieka, który sprzedał jej "Nędzników", bierze lekcje angielskiego u wynajętego lektora, a nawet szyje z igłą w jednym ręku i "Burdą" w drugim, uważnie śledząc wskazówki. Dwoi się i troi, by nie zabrakło jej wymówek, dlaczego nie zaprasza rodziny do nowego domu ani nie odwiedza ulicy Cyrusa, odkąd wyszła za mąż. Dzwoni do teściów i prosi ich na obiad, poczym trzy dni z rzędu spędza na przygotowaniach; Arbabowie spóźniają się i nie zabawiają długo, a w tym czasie, kiedy już są prowadzą rozmowy przyciszonymi głosami w jej własnym salonie, ani myśląc wciągnąć ją do dyskusji. Komentują każde niedociągnięcie, każde uchybienie. To
matka powinna była cię wszystkiego nauczyć, mówią jej prosto w oczy, takie rzeczy przychodzą naturalnie kobietom, które odebrały właściwe wychowanie. Bahar urządza przyjęcia także dla innych - dla przyjaciół Omida i ich żon, dla jego kuzynów i współpracowników - i staje na głowie, by wszystko było, jak być powinno. A jednak goście wyczuwają "żydowskość" w potrawach, jakie podaje, w słowach, jakich używa, w melodii jej głosu i zachowaniu, co ich odstręcza, tak że następnym razem, kiedy znów próbuje ich zaprosić, odmawiają. Ulica Czerwcowa, powiadają tonem beztroskim i wielkopańskim, nabytym od chwili, kiedy stali się bogaci, jest dla nich zbyt daleko. Zwłaszcza nocą poruszanie się w tym rejonie może być niebezpieczne; na jezdniach roi się od wyrw i dziur oraz od żebraków, którzy dobijają się do okien samochodu, ilekroć stanie się na światłach. Do tego daje się we znaki zanieczyszczenie powietrza - wystarczy wysiąść z auta, a ubranie pokrywa gruba warstwa sadzy, rujnując każdą kreację. No i, moja droga, dodają na zakończenie, Omida na ogół nie ma w domu... * Serce Bahar staje, kiedy słyszy tę ostatnią uwagę, lecz przełyka upokorzenie, tłamsi narastające w niej wątpliwości z tym samym samozaparciem i nadzieją, które towarzysz; i jej od najmłodszych lat. Pewnego ranka, gdy Omid stoi przed lustrem w łazience i goli się starannie, podchodzi doń i mówi: - Mam siedemnaście lat. Wszystkie moje przyjaciółki chodzą jeszcze do szkoły. Omid jest nagi od pasa w górę, w ręku trzyma staromodną maszynkę do golenia, gdyż ponad wygodę stosowania nowoczesnych elektrycznych urządzeń przedkłada gładkość skóry, którą może zapewnić tylko żyletka czy brzytwa. Od dnia ich ślubu minęło pół roku. Nim odpowie, przeciągnie ostrzem po policzku, z góry na dół, jednym pewnym ruchem, by potem przepłukać je pod bieżącą wodą. - Twoje przyjaciółki nie są zamężne. W jego głosie nie słychać złości ani zniecierpliwienia - po prostu wydaje się nieobecny duchem. - Tak, wiem... - Bahar urywa i wzdycha. Zastanawia się, co powiedzieć dalej. Lustro jest duże, a ona stanęła nieco z tyłu i z boku Omida, tak że widzą nawzajem swoje odbicia W dłoni trzyma srebrną szczotkę do włosów, którą ujęła bezwiednie nie wiedząc, co począć z rękoma. Ściska mocno uchwyt i szuka właściwych słów, takich, które oddałyby, co czuje. Czuję się samotna - mówi wreszcie, jak gdyby Omida mogło to obchodzić. - Uważam, że moje miejsce jest w szkole. Omid ponownie odkręca kran i spłukuje pianę z ostrza.
- Wyszłaś za mąż. W jego słowach pobrzmiewa ostateczność wynikająca nic tyle z ich znaczenia, ile z tonu, jakim zostały wypowiedziane, Słysząc tę bolesną obojętność, Bahar przełyka ciężko ślinę i przestępuje z nogi na nogę. Palce, zaciśnięte na rączce szczotki do włosów, ranią długimi paznokciami wnętrze jej dłoni, lecz ona nie czuje fizycznego bólu. - Tak, wiem - powtarza bezradnie - ale przecież nadal mogłabym robić wiele rzeczy, gdybym tylko dostała szansę. Moim zdaniem byłaby ze mnie dobra nauczycielka. - Nie obchodzi mnie, co t w o i m zdaniem mogłabyś robić - pada zimna odpowiedź, która wywołuje w oczach Bahar łzy i sprawia, że dziewczyna czuje przepełniającą ją nagle nienawiść i pogardę. - Zresztą cokolwiek to jest, powinnaś to robić w d o m u . Nie podnosi głosu; ta rozmowa nie wywołuje w nim żadnych uczuć - ani wściekłości, ani pasji, ani nawet chęci zranienia żony. Wie doskonale, że zapomni o całej sprawie, gdy tylko wyjdzie do pracy. To co dzieje się z Bahar, to co ona przeżywa, nie jest dlań ważne na tyle, by zaprzątał sobie głowę dłużej jej wydumanymi problemami. Jego życzeniem jest, by wreszcie zrozumiała, iż ożenił się z nią, ponieważ potrzebował żony - w przyszłości może również jednego czy dwojga dzieci - po to, by mógł powiedzieć, że wypełnił swoją rolę w życiu, i by mając ustabilizowaną sytuację rodzinną, nie był narażony na docinki czy wyzywające spojrzenia, na pewno nie zaś po to, by ktoś przypominał mu, że tworzy parę, czy żalił się na swoją samotność. - Myślałam, że małżeństwo polega na czymś innym szepcze Bahar, wywołując u Omida irytację - myślałam, że będziemy tworzyli nasze wspólne życie r a z e m ... Mężczyzna odwraca się od lustra, nagle ożywiony, i rzuca zajadle: - Skoro jesteś taka rozczarowana, to pakuj manatki i zabieraj się do domu! Dziewczyna cofa się, jakby ją uderzył, i przerażona wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczyma. Potem nieoczekiwanie bierze zamach i ciska weń szczotką do włosów, a sama przyjmuje pozycję jak do walki. Srebrny pocisk przelatuje tuż koło twarzy Omida i uderza w jego odbicie, po czym spada do umywalki. Sekundę później powierzchnia lustra zaczyna pękać.
Rozlega się pukanie i do wtóru zza drzwi dochodzi męski głos pytający, czy znalazłaby minutkę. Nijaz spogląda na zegarek - już jest spóźniona, samochód czeka na nią od przeszło godziny, toteż pośpiesznie sięga po torebkę i wstaje. Właśnie minęła druga po południu, wkrótce ma umówioną wizyty w salonie kosmetycznym, jak zwykle przed nocą,
którą chce z nią spędzić Kochanek. Nijaz przebywa w Teheranie od niespełna tygodnia, niemal nie wychodząc z Hiltona, a mimo to czuje, że ma dosyć tego miasta. Jest znudzona i zarazem przytłoczona. Nie znosi ciągłych nagabywań, tej całej typowo małomiasteczkowej mentalności, która przejawia się w słowach i czynach miejscowych. Gdziekolwiek pójdzie, wszędzie wpada na bliższych czy dalszych znajomych; dzwonek jej telefonu się nie urywa każdy chciałby ją do siebie zaprosić. Kochanek, mężczyzna o niezmierzonych pokładach cierpliwości i czuły jak mało kto, kiedy są w Europie, z dala stąd i tylko we dwoje, tutaj ledwie ma dla niej czas: większość nocy spędza na grze w karty i tryktraka ze starymi przyjaciółmi. Kiedy Nijaz otwiera drzwi, w progu zastaje Starszego Chaldejczyka. Mężczyzna ma na sobie lnianą koszulę, bez marynarki i krawata, jakby zamierzał spędzić dzień na plaży, a nie w sklepie z biżuterią, jednakże to tylko pozory - nosi się tak przez cały czas, za nic mając reguły i konwenanse, przynajmniej w zakresie ubioru, a jego klienci już dawno się z tym pogodzili. Nie widzieli się od czasu jej poprzedniego pobytu w Teheranie, lecz jubiler uśmiecha się do niej, jakby zaledwie wczoraj ubili świetny interes. - Przyniosłem coś pani - mówi bez wstępów i wręcza jej małe czarne puzderko. Głos ma obojętny, wyprany z wszelkich emocji, jego słowa pozbawione są podtekstów. - Myślę, że się pani spodoba. Nijaz spogląda na czarne atłasowe puzderko, potem podnosi wzrok na Chaldejczyka. Mimo że pytanie zawisa w powietrzu pomiędzy nimi, nie pada żadna odpowiedź. Milczenie oznacza, iż nie wolno mu zdradzić nazwiska ofiarodawcy. - To dobre kamienie - dodaje. - Na pani miejscu zatrzymałbym je sobie. Kobieta wkłada puzderko do torebki, zamyka drzwi i kieruje się w stronę windy. Na dole w hotelowym lobby żegna się z Chaldejczykiem, po czym szybko wychodzi na zewnątrz. W samochodzie, ledwie wsiądzie, zamyka opuszczone okno i zaciska powieki - oczy już ją pieką od natarczywego smogu. Wyobraża sobie salon kosmetyczny, do którego ma się udać: jaskrawe zatłoczone miejsce, własność otwarcie homoseksualnego księcia, dziedzica jeszcze jednej upadłej dynastii, który woli towarzystwo bogatych, urodziwych kobiet od codziennego mozołu zarządzania fortuną, jaką pozostawił mu ojciec. Mężczyzna ów szczególnie upodobał sobie Nijaz; posyła po nią, gdy tylko się dowie, że znów gości w mieście, i obsypuje ją komplementami, grzecznościami i usługami, nie pozwalając jej za nic zapłacić. Nijaz mruga i widzi nadchodzący wieczór, podobny do minionego i jeszcze wcześniejszego: wielkie imponujące przyjęcie w tej czy innej rezydencji, piękne kobiety noszące suknie skrojone według najnowszej europejskiej mody i uginające się pod ciężarem biżuterii, nieprzyzwoicie
bogaci mężczyźni, którzy mogą mieć każdą z nich, grupa piosenkarzy, muzyków i gwiazd filmowych, specjalnie zaproszonych na tę okazję i odpowiednio opłaconych, żeby się pojawili, dyskretne pokoje z poduchami na podłodze i bulgoczącymi fajkami wodnymi, nieprzebrane ilości opium... Kiedy samochód zbliża się do salonu .kosmetycznego, Nijaz przypomina sobie o podarunku. Otwiera puzderko i widzi parę kolczyków z różowymi diamentami (są to te same kolczyki, które ostatnio oglądała u Chaldejczyków), jednakże nie znajduje żadnej wizytówki, nic, co przybliżyłoby jej tożsamość darczyńcy. Z wyrazu twarzy jubilera może wnosić, iż to nie Kochanek zrobił jej niespodziankę, poza tym nie pierwszy raz otrzymuje hojny prezent od admiratora, który najpierw pragnie ją onieśmielić swym bogactwem i gestem, a dopiero później wyjawić, kim jest. W przeszłości zawsze zwracała kosztowności, nie będąc ciekawa, kto ją nimi obdarował, tym razem wszakże waha się nieznacznie. Zastanawia się, jak oprawne w białe złoto kamienie będą się prezentować na tle jej karnacji i jak zareaguje Kochanek, dostrzegłszy je na niej i zrozumiawszy, że przyjęła coś od innego mężczyzny. Wraca myślą do dnia, w którym zobaczyła kolczyki po raz pierwszy. Mgliście przypomina sobie mężczyznę w ciemnym garniturze, ledwie cień mężczyzny, nie może być pewna, czy nie ponosi jej wyobraźnia, lecz wydaje jej się, iż pamięta, z jaką intensywnością się w nią wpatrywał, gdy po tym jak początkowo dał całe przedstawienie, że jej nie zauważa, nie umiał oderwać od niej wzroku. Przewleka kolczyki przez dziurki w uszach i podziwia efekt w małym lusterku. Bladoróżowe kamienie na tle jej śniadej skóry sprawiają wrażenie ciemniejszych.
W dniu, w którym Bahar cisnęła w niego szczotką do włosów, Omid nie pojawia się w domu na lunchu. Bahar czeka do drugiej po południu, po czym telefonuje do jego biura. Sekretarką jest młoda muzułmanka, niezadowolona, że musi pracować, jeszcze bardziej zaś nieszczęśliwa, iż jej przełożonym jest żyd. Nie tając swojej niechęci, odpowiada na pytanie Bahar, że nie ma pojęcia, gdzie podziewa się pan Arbab, z jakiego powodu nie przyszedł do domu na posiłek ani dla czego nawet nie zadzwonił, by uprzedzić o swej nieobecności podczas lunchu. Ja tu tylko pracuję, nie niańczę swojego szefa, ale gdyby ktoś chciał znać moje zdanie, powiedziałabym, że mąż nie mówi żonie, gdzie jest, wtedy gdy mu nie pasuje, by wiedziała. Sfrustrowana Bahar udaje się do swojej sypialni i zapada w popołudniową drzemkę. Śni, że z powrotem jest w domu rodziców i leży na wznak na zakurzonym podwórku, u boku
mając Angel. Rozmawiają o tym, co będą robić, kiedy już dorosną - że ich życie będzie zupełnie inne od tego wiedzionego przez ich matki, a nawet starsze siostry. Parę kroków dalej, w kącie podwórka, ojciec Bahar gra na skrzypcach. Dziewczynki paplają zawzięcie, lecz dźwięk skrzypiec z każdą chwilą staje się coraz głośniejszy, aż w końcu zagłusza ich słowa. Bahar budzi się i wstaje z łóżka. Mimo to nadal słyszy muzykę, co tak ją irytuje, że podchodzi do umywalki, odkręca kran z zimną wodą i kilkakrotnie ochlapuje sobie twarz, aby przeciąć nić uparcie łączącą ją ze snem. Ale muzyka pozostaje słyszalna, niczym nie dające się zatrzeć wspomnienie czy przeszłość wpychająca się siłą do teraźniejszości. W istocie jest głośniejsza, doskonalsza, pełniejsza subtelnych szczegółów i bardziej harmonijna niż jakikolwiek utwór z repertuaru ojca Bahar, tak że w końcu do jej świadomości dociera, że to nie wspomnienie, tylko rzeczywisty dźwięk dochodzący z zewnątrz - od alei Zwycięzców. Zaintrygowana Bahar podchodzi do okna i wygląda. W progu licznych domów stoją ludzie, wymieniający zdumione spojrzenia i popatrujący w stronę żółtego budynku, w którym przez co najmniej dwie dekady panowała dziwna, nienaturalna cisza. Coraz więcej osób opuszcza zacisze i chłód murów i występuje na ulicę, zbierają się małe grupki, Bahar dostrzega żywą gestykulację rąk i poruszające się usta. Od jednej z grupek oddziela się mężczyzna, zapewne wyznaczony na posłańca - sprawdźmy, co się dzieje, ta muzyka to nic dobrego, brzmi jak kobieta krzycząca z bólu albo rozkoszy, nieważne, tak czy inaczej jest za głośna i przynosi wstyd okolicy. Bahar obserwuje mężczyznę, kiedy ten podchodzi do żółtego domu, naciska dzwonek, odczekuje chwilę i ponownie sięga ręką do przycisku. Kiedy w dalszym ciągu nikt mu nie otwiera, zaczyna walić pięścią w zamknięte drzwi, oglądając się na dwa tuziny stojących za nim ludzi, którzy zdążyli się zbliżyć, nadal jednak utrzymują stosowny dystans, na wypadek gdyby któremuś z tych nazistów wpadło do głowy odpowiedzieć ogniem na grzeczne pukanie sąsiada. Wreszcie drzwi się otwierają i staje w nich młoda kobieta w długiej sukience. Posłaniec wymienia z nią kilka słów, po czym kobieta znika, zamykając za sobą drzwi. Mężczyzna wygląda na skonfundowanego. Drapie się po głowie i wolnym krokiem podchodzi do nie posiadającej się z ciekawości grupy. Godzinę później miasto obiega nowina: para nazistów nie żyje. Wszystkie swoje sprawy pozostawili uporządkowane, sami wybrali czas i sposób zejścia z tego świata wpierw uśmiercili swoją papugę, a potem wypili po szklance trucizny. Młoda kobieta - prawdopodobnie ich córka, ale kto to może wiedzieć na pewno? była w domu, kiedy popełniali samobójstwo. Została o wszystkim uprzedzona i poparła plan
całym sercem; po cóż czekać, aż człowieka dopadnie starość i choroby, skoro można odejść w wielkim stylu? Wezwała już pracowników domu pogrzebowego i nie, nie potrzebuje pomocy sąsiadów. Docenia ich współczucie, ale strata w żaden sposób jej nie dotknęła. Muzyka, która dochodzi z głębi domu, to tango argentyńskie.
U młodych Arbabów panuje złowroga cisza. Omid prawie wcale się nie odzywa, ignorując starania żony; w domu spędza mniej więcej tyle czasu co każdy inny mąż, siada przy stole i zjada podane mu przez Bahar posiłki, udziela zwięzłych odpowiedzi na jej pytania. Na niektóre przyjęcia chodzą razem, na inne Omid chadza sam. Wie, że dziewczyna czuje się samotna i niespełniona - w końcu dała mu to nie raz do zrozumienia - ale się tym nie przejmuje. Chciałby, żeby przestała marudzić o szkole i swojej rodzinie. Ile razy mam ci powtarzać, że tutaj jest twoje miejsce, oni nie są tu mile widziani, ja zaś nigdy ich nie odwiedzę na ulicy Cyrusa? Czy to naprawdę tak trudno przyjąć do wiadomości?! Najwyraźniej tak, bo Bahar co piątek wierci Omidowi dziurę w brzuchu, żeby poszli na szabasowy posiłek do jej rodziców, i każdego tygodnia zapowiada, że zaprosi rodziców do nich, grozi, że zrobi to wbrew jego woli. Jesteś ich zięciem, należy im się twój szacunek, przecież to ludzie jak wszyscy inni. Posłuszeństwo, uległość, cierpliwość ... Któregoś piątkowego popołudnia wkłada nową sukienkę, na ramię zarzuca drogą torebkę i każe Hasanowi Adze, by zawiózł ją na ulicę Cyrusa. Jest żoną od równo roku. Wsiadłszy do auta, złącza kolana i przechyla nogi w jedną stronę, tak jak robią te wspaniałe kobiety w telewizji i na filmach, po czym odchyla się na oparcie tylnej kanapy i przygotowuje na przejażdżkę. W duchu gryzie ją, jakie będą reperkusje jej czynu, co Omid jej uczyni w odwecie za nieposłuszeństwo. Przypuszcza, że raczej jej nie zbije - na to jest zbyt subtelny. Jej ojciec bił matkę we wczesnych latach ich pożycia i wciąż mu się to od czasu do czasu zdarza, zwłaszcza jeśli kobiecina zrobi coś głupiego albo się odszczekuje, czego dobra żona czynić nie powinna. Ale ojciec nie jest okrutnikiem. Nie bije po to, żeby zranić. Z pewnością nie jest tak gwałtowny jak Psychiatra czy inni mężczyźni, znani z tego, że biją swe małżonki dopóty, dopóki ich nie zabiją albo przynajmniej nie spowodują uszkodzenia mózgu. Ojciec Bahar bije jej matkę dlatego, że takie zachowanie jest normalne pośród zwykłych ludzi - jak inaczej przywołać kogoś do porządku?
Niektórzy znaczący ludzie także czasem biją swoje lepsze połowy, aczkolwiek tylko za zamkniętymi drzwiami. Zresztą i tak mają pewność, że żony nie puszczą pary z ust, a nawet będą gorąco zaprzeczać, gdyby w społeczności poniosła się plotka za sprawą nielojalnego służącego. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni z towarzystwa wiedzą, że takie zachowanie nie przystoi cywilizowanym ludziom. Bahar poznała już Omida na tyle, by podejrzewać, iż jest pozbawiony emocji i obojętny na jej problemy, tak więc jej zdaniem jest bardzo mało prawdopodobne, by zapomniał się do tego stopnia z powodu tego, co ona robi. Zatem spodziewa się, że uniknie bicia, ale przecież Omid jest jej mężem; rzucenie mu wyzwania nie może przejść bez konsekwencji. Lecz bardziej niż jego reakcji Bahar obawia się swego zamknięcia, na które skazał ją bez cienia emocji. Gdy samochód zbliża się do domu jej rodziców, Bahar spryskuje się perfumami i zapala papierosa. Nigdy wcześniej nie paliła i nie ma pojęcia, jak się porządnie zaciągnąć, ale chce, by jej włosy i skóra pachniały tak jak skóra i włosy kobiet z kręgu Omida - tych samych, które używają lakierów do włosów marki Tufts i kosmetyków marki Clinique prosto z Ameryki, które jak się wydaje, żyją tylko po to, aby być pięknymi, które swoje popołudnia spędzają na przygotowaniach do wieczornych przyjęć, na przyjęciach oczarowują się nawzajem, a potem o świcie wracają do domów błyszczącymi autami, zaciągają zasłony w oknach i przesypiają cały dzień. Mijając ulice południowego Teheranu, czuje, jak jej serce przepełnia radość na myśl, że już nie jest s t ą d , że zdołała uciec i jeśli wraca, to tylko dlatego, że chce i wie, że w każdej chwili może opuścić to miejsce. Każe Hasanowi zatrzymać się u szczytu zaułka, mówiąc, że resztę drogi pokona pieszo. - Jak sobie pani życzy - mruczy szofer. Stoi niemal na baczność, ze złączonymi równo stopami i wyprostowanymi plecami, lekko nachylając głowę, tak by uniknąć kontaktu wzrokowego. - Będę tutaj na panią czekał. Bahar rusza przed siebie, a Hasan woła za nią: - Proszę uważać na dziury! W jego ostrzeżeniu nie ma cienia ironii, jak gdyby zapomniał, że ona się tutaj urodziła i wychowała. Bahar idzie równym krokiem, jakby była na spacerze, wolno mijając domy sąsiadów i grupki dzieci, które wypatrzyły nadjeżdżający samochód i są ciekawe, kogo przywiózł. Składa pocałunki na obu policzkach każdej napotkanej kobiety i grzecznie pozdrawia
wszystkich mężczyzn, dzieciom zaś mierzwi czupryny. Nie popędza czasu, wypytując o zdrowie i samopoczucie członków ich rodzin. Czuje, że ją szanują i jej zazdroszczą, tak, bez wątpienia, lecz odczuwa również niemy wyrzut i zapiekły żal, nietrudny do przejrzenia - nie jesteś już jedną z nas, nie możemy ci ufać jak kiedyś. Słyszy: - U nas wszystko po staremu, Najwyższemu niech będą dzięki. Nie możemy narzekać, no ale ty masz się jeszcze lepiej od nas, od razu to widać, chociaż z drugiej strony, przyjechałaś sama, i to pierwszy raz, odkąd wzięliście ślub, zdaje się, że ani ty, ani twój mąż nie odwiedziliście rodziców jak rok długi, czyżby myślał, że jest za dobry, by postała u nas jego noga, czy też takie są nowomodne zwyczaje, że zamężna kobieta wszędzie chodzi sama... ? Co za dziwny i nie znający litości klub, ten świat, z którego wywodziła się moja matka - aby doń należeć, trzeba było być większym nieszczęśnikiem niż reszta.
Drzwi otwiera Stara Panna, która z mety obdarza Bahar pogardliwym uśmieszkiem. - Aleś się wystroiła - kpi. - Pewnieś myślała, że jedziesz nie wiadomo gdzie. Ich matka wybiega z kuchni. - Proś męża do gościnnego pokoju - mówi, starannie wymawiając każde słowo, ponieważ myśli, że Omid też przyjechał - zaraz podam sok z granatów. Wyciera mokre dłonie w przód sukienki, przyczesuje włosy, odsłaniając twarz, i w ogóle robi, co może, by godnie zaprezentować się zięciowi. - Ona jest s a m a - komentuje Stara Panna. Ton jej głosu wyklucza niedomówienie. Szwaczka wydaje się zaskoczona, lecz tylko przez ułamek sekundy. Ramiona jej opadają, pierś na powrót robi się wklęsła, kiedy mówi - do nikogo w szczególności: - Naturalnie. Czegóż on miałby tu szukać? Chociaż nie widziały się równo rok, matka i córka nie całują się na powitanie. Szwaczka rzadko kiedy całuje swoje córki. Nie ma nic przeciwko dziobaniu najpierw w jeden, potem w drugi policzek innych kobiet, tak jak to jest przyjęte w ich społeczności, lecz do swoich córek całe życie czuje złość - za to, że są dziewczętami i że przyniosą jej rozczarowanie - i od tej złości nabrzmiewa każdy ich kontakt, każda rozmowa. Teraz odwraca się na pięcie i wraca do kuchni, żeby dokończyć lepienia pulpecików z ciecierzycą, świeżym kminkiem i suszoną limetką. Ma lekką nadwagę i brzydko się starzeje. Urody nie dodaje jej
okrągła jak księżyc w pełni twarz, rzadkie włosy i duże brązowe plamy na niegdyś gładkiej cerze, jak również obwisły biust i dłonie, które są tak szerokie, że zaczęły przypominać męskie ręce. Łapie nimi różne przedmioty - oskubanego kurczaka, stertę talerzy, małą paletę z różnokolorowymi kosmetykami, którą Bahar kupiła w swojej ulubionej drogerii i przywiozła jako podarunek - pewnie, lecz bez gracji. Szwaczka obraca paletę ze wszystkich stron i w ramach podziękowań mówi: - Wciąż wyrzucasz pieniądze w błoto. Bahar zdejmuje swoją drogą sukienkę i wkłada jedną z luźnych sukien matki. W kuchni sieka natkę pietruszki, koper i szalotkę, miesza je z białym ryżem i stawia na ogniu w podwójnym garnku, potem zabiera się do kurczaków, które zostały pozbawione życia zgodnie z regułami szechity i oskubane zaledwie parę godzin wcześniej, odcina im łebki i łapki i smaży z czosnkiem i sokiem cytrynowym. Ojciec nie wychodzi z pokoju gościnnego, gdzie popija gorącą herbatę parzoną z kardamonem i dolicza się swoich długów na starym liczydle. Mruczy przy tym do siebie, jak to jego życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby dochował się lepszych synów - albo przynajmniej gdyby zmusił do znalezienia sobie pracy Śpiewaka Operowego, który już dawno powinien zarabiać, zamiast szwendać się bez celu i grosza przy duszy, gdyby odwiódł Nowego Muzułmanina od przejścia na islam, co przysporzyło wstydu całej rodzinie, i przede wszystkim gdyby nigdy nie kupił tego roweru dla najmłodszego z braci. Kiedy wreszcie zauważa obecność Bahar, prosi ją, by znalazła męża dla siostry, a o Omidzie wyraża się w sposób zarezerwowany dla obcych lub bardzo ważnych ludzi. W domu jest ich tylko czworo, ale na niedużym stole pojawia się aż piętnaście talerzy: Śpiewak Operowy wróci pewnie głodny z Sorrento Cafe, Psychiatra rzucił kiedyś mimochodem, że może przyprowadzić rodzinę, no a poza tym jest szabas - nigdy nie wiadomo, kto może wpaść z niezapowiedzianą wizytą. Nie godzi się obrażać gości własnym nieprzygotowaniem i pod żadnym pozorem nie wolno zacząć jeść, zanim ostatni nie zajmie miejsca przy stole. Tak więc Szwaczka przynosi na tacy pulpeciki, które ugotowała w rosole i oprószyła suszoną limetką, po czym zawinęła w macę razem z listkami bazylii i plasterkami rzodkiewki - czyli tradycyjną, serwowaną podczas szabasowego posiłku żydowsko-irańską potrawę, jakiej muzułmanie nigdy nie widzieli ani nie kosztowali. Potem siadają do stołu i czekają. O dziewiątej ściąga do domu Śpiewak Operowy. Nigdy nic ma dość pieniędzy, by zjeść coś solidniejszego w swojej ulubionej Sorrento Caf6, i nawet przejawiający wyjątkową cierpliwość kelnerzy nie pozwalają mu siedzieć w nieskończoność przy szklance kawy. Zresztą, przypominają mu co tydzień, zdaje się, że jesteś żydem, czy więc nie powinieneś w
piątkowy wieczór spożywać wieczerzy w domu? Na widok Bahar jego twarz rozjaśnia szczera radość. - Oto jest - wszem wobec obwieszcza swym barytonem - ta, której się powiodło. Już myśleliśmy, że porzuciłaś nas na dobre! - śmieje się rubasznie i opada na krzesło, by zaraz zacząć jeść, nim ktokolwiek zdąży odmówić modlitwę. Bahar od paru godzin znów ma na sobie swoją wyjściową sukienkę· - Ładnie wyglądasz - zauważa jej brat. - Usiądź tutaj, koło mnie, chcę ci opowiedzieć o kimś ważnym, kogo dzisiaj spotkałem... Napomyka o "kimś ważnym, kogo spotkał", ilekroć wraca wieczorem do domu, i chyba sam w to wierzy, bo w jego głosie nie pobrzmiewa nawet jedna nuta fałszu, mimo iż nie da się zaprzeczyć, że od co najmniej dekady żadna z tych ważnych osób nie poznała się na jego talencie, który wciąż czeka na odkrycie i przedstawienie światu . Szwaczka co rusz podnosi się z miejsca i podchodzi do drzwi, żeby zobaczyć, czy nie nadchodzą jacyś goście. Za którymś razem przyprowadza dwie ciotki swego męża - stare wdowy, co nie potrafią spędzić jednego szabasowego wieczoru same. Usadza je przy stole, po czym znów się podrywa, pakuje trochę jedzenia i zanosi je do domu chorej sąsiadki. Już dwukrotnie zatelefonowała do swej starszej zamężnej córki, lecz nikt nie podniósł słuchawki, co mogłoby oznaczać, że rodzina Psychiatry jest w drodze do nich, gdyby nie to, że zrobiło się dość późno i łatwiej przyjąć, iż Gołębia Siostra tkwi zamknięta na strychu, a jej mąż zwyczajnie wyłączył telefon. Gdy Szwaczka wreszcie przestaje biegać w tę i we w tę, ojciec Bahar odmawia nad winem kidusz, nad chlebem zaś wygłasza kolejne błogosławieństwo, hamoci. Wtedy dopiero wszyscy siadają. Jedzą w milczeniu, słychać tylko uderzanie łyżek o brzeg talerzy - nawet Śpiewak Operowy respektuje ciszę i powstrzymuje się od mówienia. Rozmyślają o żonie Psychiatry - zastanawiają się, czy jest głodna, czy jej dzieci są przerażone czy tylko same, a może błagają ojca, żeby wypuścił ich matkę. Myślą także o Nowym Muzułmaninie, który zapewne spędza ten wieczór z krewnymi swojej żony, przeklinając żydów głośniej od szacownych mułłów, aby udowodnić, że jest dobrym wyznawcą Allaha. Boleśnie uprzytamniają sobie, że na ulicy Cyrusa nic się nic zmieniło. To, że Bahar wyszła korzystnie za mąż, nie ma żadnego wpływu na ich życie - jej tryumf nie sięga tak daleko, jak mogli mieć nadzieję, Tak to już jest z żydami z południowego Teheranu: każda zmiana, każdy punkt zwrotny prowadzi do straty, wszelkie oczekiwania kończą się rozczarowaniem. Swojego losu nie unikną nawet umierając, o czym przekonuje ich stojący w progu zmarły brat Bahar, który znowu postanowił odwiedzić rodzinę, głodny i zmęczony, i tak samotny, że chce się płakać. Pragnie, żeby zaprosili go do środka, żeby zrobili mu miejsce przy stole - siadaj, synu, wciąż w ciebie wierzymy - ale oni nie mogą tego zrobi, ponieważ
wisi nad nim cień śmierci i tragedii, wpuścić go do domu, to jak przyciągnąć katastrofę i pozwolić, by zaglądała we wszystkie kąty niczym puszczony luzem ślepy królik. Patrzą więc tylko na niego i modlą się w duchu, by zmęczyło go stanie na granicy dwóch światów i by znów wrócił w noc, tam, skąd przyszedł, a kiedy tak się nie dzieje, jego matka wstaje z ociąganiem, wolno przemierza pokój i łkając cicho, zamyka mu drzwi przed nosem.
Gdy Bahar opuszcza dom rodziców, jest już późno; u szczytu zaułka srebrne auto połyskuje w świetle księżyca. Serce jej rośnie, gdy zbliża się do samochodu, wiedząc, że zabierze ją z tego miejsca, powiezie ciemnymi ulicami miasta, coraz szerszymi i czystszymi w miarę oddalania się od południowych dzielnic. Hasan otwiera dla niej drzwi i pomaga jej wsiąść do środka. Potem sam siada za kierownicą, wycofuje samochód zgrabnym, prostym ruchem i wjeżdża na ulicę Cyrusa, by z trudem zawrócić. Nadeszła już zima, większość drzew jest ogołocona z liści, pnie i konary wydają się duchami w nocnym powietrzu. Niebo przybrało już ten charakterystyczny purpurowy odcień będący zapowiedzią śniegu, toteż Hasan szybko włącza ogrzewanie, równocześnie opuszczając odrobinę swoje okno, tak by się nie podusili. Wyjechawszy z południowego Teheranu, mówi: - Rodzina to dobra rzecz. Nigdy wcześniej z nią nie rozmawiał, więc Bahar zajmuje chwilę, nim uświadomi sobie, co się stało. Do tej pory słyszała od niego wyłącznie: dzień dobry i dobranoc, tak, proszę pani, i do usług - nawet jeśli mi się nie podoba pani życzenie, jest pani nadal żoną mojego pracodawcy, może pani robić, co zechce, podejmować każdą decyzję, także niewłaściwą, tylko pani mąż i teściowie mają prawo pani odmówić. - Tak, oczywiście - skwapliwie odpowiada teraz Bahar - rodzina to bardzo dobra rzecz. Szofer prowadzi auto pewnie, oczy ma utkwione w drodze przed nimi. Nie odzywa się. Bahar zastanawia się, czy ją usłyszał czy może wciąż czeka na jej reakcję, więc na wszelki wypadek nachyla się do przodu, kładzie rękę na oparciu siedzenia Hasana i głośno dodaje: - Masz rację. Masz całkowitą rację. Niemal od razu jak oparzona odchyla się na kanapę, krzyżuje ramiona na piersi i wciska się w kąt przy drzwiach, byk tylko nie dojrzał jej zaczerwienionej twarzy we wstecznym lusterku. Niespokojnie myśli, że udzieliła złej odpowiedzi, wykazała zbyt wielki
entuzjazm, równocześnie jednak łudzi się, że Hasan ją po prostu ignoruje, jak mają w zwyczaju służący, zwłaszcza ci, którzy są zasiedziali na posadzie - wydaje im się, że mogą sobie pozwolić na humory i własną opinię, i nieraz traktują swych mocodawców jak powietrze. Bahar oczywiście wie, że nie jest niczyim mocodawcą, nawet jeśli Hasan i Ruby okazują jej szacunek. Postanawia zapomnieć o całej sprawie, o tym, że w ogóle padła jakaś wymiana zdań; wbija wzrok w ciemność za boczną szybą i milczy. Domyśla się, że są już na placu Zwycięzców, ponieważ mignął jej pomnik Rezy Szaha - ten, na którym nosi generalską czapkę i wojskowe buty, a jego czoło zdobi wieczny mars budzący respekt całego narodu - i wzdryga się, zdawszy sobie sprawę, że niebawem znajdzie się w domu i będzie musiała stanąć twarzą w twarz z Omidem i ponieść konsekwencje swojego wybryku. Rodzina to dobra rzecz, powiedział Hasan. Dopiero teraz Bahar uświadamia sobie, że szofer silnie zaakcentował pierwsze słowo, i w chwili olśnienia pojmuje, o co mu chodziło. Rodzina to dobra rzecz, proszę pani, trzeba ją chronić, więc skoro ma pani nową rodzinę, może powinna pani bardziej się starać... Bahar przygląda się swemu odbiciu w szybie samochodu. Widzi duże ciemne oczy, których zewnętrzne kąciki lekko opadają, kości policzkowe, które wydają się zbyt płaskie, usta, które jak wie, otwierają się zbyt szeroko, gdy się uśmiecha - wszystko to upodabnia ją do prostej dziewczyny, jaką jest w istocie. Po raz tysięczny od dnia ślubu marzy, by wyglądała inaczej, by była kimś innym - najlepiej kimś, z kim Omid musiałby się liczyć, kogo umiałby polubić. Wcześniej, zanim zaczęła wychodzić z nim na przyjęcia i poznawać kobiety o tyle od niej ładniejsze, nigdy nie wydawała się sobie brzydka. Teraz utraciła pewność siebie, wiedząc, że t a m t e kobiety zostały wybrane na żony właśnie ze względu na swe błękitne oczy i jasne włosy, wysoki wzrost i zmysłowość ruchów, dlatego że przykuwały wzrok od pierwszego wejrzenia i spychały w cień każdą inną, jaka znalazła się w ich obecności. Po długiej chwili odrywa oczy od swego odbicia i znów się nachyla do fotela kierowcy. - A ty często widujesz swoją rodzinę? - pyta. Chce się przekonać, że nie odważy się jej jawnie zignorować, mniej ciekawi ją odpowiedź na wymyślone naprędce pytanie. Hasan rzuca spojrzenie w lusterko wsteczne i Bahar od razu wie, że dotknęła czułego miejsca. Szofer jest wyraźnie oburzony. Rozchyla wargi, żeby coś powiedzieć, waha się przez moment, wreszcie wyrzuca z siebie: - Moja rodzina to p a n i rodzina.
I znów prowadzi auto jakby nigdy nic. - Tak, oczywiście - bąka Bahar. Jest sztywna z przerażenia, ponieważ zyskała pewność, że rzeczywiście źle go zrozumiała za pierwszym razem, nie wie nawet, czy udało jej się go rozszyfrować później, ma natomiast świadomość, że jej własny szofer wygląda na rozczarowanego nią, gdyż okazała się przyciężka i mało inteligentna. Przypomina sobie, że Hasan pracuje u Arbabów, odkąd skończył dziewięć lat, kiedy to jego ojciec przywiózł go do Teheranu z wioski, w której się urodził, i sprzedał wprost na ulicy pierwszej osobie, jaka wyraziła nim zainteresowanie. Rodzice Hasana mieli cztery córki i trzech synów; córki oddali tkaczom dywanów, kiedy dziewczynki miały po pięć czy sześć lat (dorosły, ciężko pracując dopóty, dopóki dobrze widziały i były zdrowe, gdy oślepły lub zachorowały na płuca, tkacze nie mieli już z nich pożytku), chłopców zaś sprzedali jako parobków lub służących bogatym ludziom w stolicy. Działo się to trzydzieści lat temu, zanim jeszcze urodził się Omid. Hasan był już więc u Arbabów, kiedy zaczęła się druga wojna światowa i potem, podczas okupacji aliantów. Przyglądał się, jak Omid dorasta, widział go jako małego chłopca biegającego boso po podwórku, podczas gdy matka krzyczała z okna, żeby natychmiast wrócił do środka albo przynajmniej wzuł buty, bo zaraz nadepnie na gwóźdź i umrze od tężca, co za przeklęty kraj z rojącymi się wszędzie bakteriami, to istny cud, że ktokolwiek tu żyje i chodzi na dwu nogach, Hasan, nie stój i nie gap się, tylko łap tego urwipołcia i spłucz mu stopy pod bieżącą wodą, a potem zwiąż go, jeśli będziesz musiał, tylko nie pozwól, żeby biegał samopas jak jakiś brudny parobek z piętami niczym kopyta. Samochód podjeżdża pod dom na ulicy Czerwcowej, zatrzymuje się płynnie, szofer wysiada i otwiera drzwi z tyłu. Bahar dostrzega, że nie patrząc wprost na nią, czeka, aż znajdzie w torebce klucz i włoży go do zamka, i dopiero wtedy wraca za kierownicę i odprowadza auto na drugi koniec podwórka, tam, gdzie zawsze parkuje na skrawku ziemi wysypanej żwirem pod płóciennym zadaszeniem. Bahar patrzy za oddalającym się samochodem, trzymając klucz w zamku i nie przekręcając, gdyż właśnie zrozumiała, że wcześniej Hasan próbował jej coś powiedzieć na temat męża, ostrzec ją być może. Ten chłopski syn, któremu przed laty powierzono opiekę nad małym księciem, wciąż czuwa i widzi, że Omid wybiega na spotkanie niebezpieczeństwu.
Co dzień w czasie popołudniowej sjesty kobieta mieszkająca w żółtym domu otwiera okna na oścież i nastawia igłę gigantycznego gramofonu, z którego tuby dobiegają dzikie, zapierające dech w piersi dźwięki budzące całą okolicę. Zresztą robi to nie tylko popołudniami, włącza muzykę o każdej porze dnia i nocy, nie przejmując się sąsiadami ani islamskim kalendarzem zakazującym tańców i zabawy, i innych przejawów niemoralności w określone dni w roku. Z natury cierpliwi wobec obcokrajowców, którym przecież przysługuje szacunek i wyrozumiałość, mieszkańcy alei Zwycięzców i ulicy Czerwcowej wiercą się i przewracają z boku na bok w swoich łóżkach przez dobre dwa tygodnie, mając nadzieję, że kobieta się opamięta i zaprzestanie nieludzkich hałasów, aż wreszcie ktoś nie wytrzymuje i idzie na skargę. Bardzo przepraszamy, panienko, ale potrzebny nam jest odpoczynek, wszyscy tutaj ciężko pracujemy, wstajemy wcześnie rano i kładziemy się późno spać, nie możemy pozwolić sobie na luksus układania planu dnia od nowa wedle twego widzimisię. Tancerka Tanga rzuca wysłannikom spojrzenie swoich czarnych jak węgielki oczu spod równie ciemnej grzywki i znad karminowej kreski ust, pobrzękując półtuzinem złotych bransolet na każdym ręku, ubrana w długą suknię z dekoltem takim, że nawet największy grzesznik stąpający po tej ziemi odwraca wzrok z zażenowaniem - i mówi, iż nie ma powodu do zmartwienia, bo muzyka dobrze robi na mózg. a poza tym do wszystkiego można się przyzwyczaić, przyjdzie jeszcze taki dzień, że nie będziecie potrafili zasnąć bez tych dźwięków. Odziani tylko w szlafroki sąsiedzi, noga za nogą rozchodzą się do domów, po drodze drapiąc się po głowic i usiłując zrozumieć, jakim cudem ta dotychczas tajemnicza młoda kobieta, którą widywali tylko z rzadka i której z pewnością nie poświęcali wiele ze swoich myśli, ni z tego, ni z owego przeszła metamorfozę i zamieniła się w miejscowego chuligana terroryzującego całą okolicę. Zdesperowani wracają nazajutrz i grzecznie proszą, następnego dnia są nieco mniej grzeczni, kolejnego stają się zupełnie niegrzeczni, wreszcie posuwają się do gróźb. Raz czy dwa wzywają nawet policję, nadaremno jednak, gdyż lokalni policjanci obawiają się Tancerki Tanga i nie zamierzają się z nią konfrontować - kto wie, może jest niemieckim szpiegiem, podobnie jak jej rodzice, albo informatorem tajnych służb Rezy Szaha, nie mi się co oszukiwać: żaden szanujący się dyplomata nie zamieszkałby przy alei Zwycięzców, niewykluczone więc, że ta kobieta ma powiązania z czymś mrocznym i niosącym zagrożenie - tak czy inaczej nie opłaca się im ryzykować, tym bardziej że zarabiają nędznie, skarbiec Jego Wysokości nie jest bez dna, jak wszystkim wiadomo, a to, co sobie dorobią u zwykłych obywateli wykonując swoje obowiązki, te parę setek tomanów miesięcznie, jakie trafia w ich ręce pod stołem, na pewno nie pokryłoby ewentualnych strat
spowodowanych nieroztropną interwencją. Bahar zdążyła już usłyszeć historię żółtego domu i jego mieszkańców, toteż wie, że plotka o szpiegostwie narodziła się z chwilą przyjazdu dziwnej pary do Teheranu przed ćwierćwieczem. Ciekawskim Starsi Państwo odpowiadali, że są dyplomatami, bez wdawania się w szczegóły - na przykład jaki kraj reprezentują czy na czym dokładnie polega ich misja, zwłaszcza że jakakolwiek by ona była, nie dałoby się jej przeprowadzić z tej rozpadającej się fortecy, za pomocników mając córkę dziwaczkę i papugę poliglotkę. Wyglądali na członków korpusu dyplomatycznego, zgoda - Irańczykom przypominali tysiące Niemców, jacy pojawili się w kraju po tym, jak Reza Szah przystąpił do sojuszu z Hitlerem, a także tych, którzy licznie przybywali p o wojnie, chcąc uniknąć konsekwencji popełnionych zbrodni. Zanim wprowadzili się do żółtego domu, Starsi Państwo wysłali tam trzech mężczyzn, żeby najpierw wyszorowali ściany żrącym środkiem, a potem umyli je płynem o zapachu lawendy i rozpakowali liczne skrzynie i kufry, pełne płócien, sreber i innych dzieł sztuki. Pracownicy owi rozpowiadali później, że rzuciły im się w oczy rzeczy takie, jakie dotąd oglądali tylko na filmach - śnieżnobiałe sztywne materie, najpewniej wyszywane ręcznie przez zakonnice przetrzymywane w alpejskich klasztorach. Nie mogli się nadziwić tym chrześcijańskim praktykom - żeby posyłać kobietę w odosobnienie po to tylko, aby haftowała jakieś obrusy; niby jak ma się to przysłużyć Najwyższemu? Na srebrach widniały wygrawerowane przeróżne inicjały, z których żaden nie pasował do imion i nazwisk obecnych właścicieli, o czym zapewniał jeden ze wspomnianych mężczyzn - może i jestem analfabetą, ale potrafię takie rzeczy rozpoznać choćby po kształcie liter. Dla wszystkich było jasne, że obrazy miały niesłychaną wartość, skoro Starsi Państwo przechowywali je troskliwie owinięte i zamknięte w ciemnym pomieszczeniu, a te, które jednak zawisły na wyszorowanych ścianach, chroniły drewniane okiennice założone we wszystkich oknach - co jest z tymi Europejczykami, że tak bardzo boją się światła słonecznego? - i które przez większość czasu pozostawały zamknięte, podobnie jak i drzwi. Jakby tego było mało, nowi właściciele żółtego domu kazali zamontować drut kolczasty i wysypać potłuczone szkło na murze dookoła posiadłości i nawet przez jakiś czas trzymali ogromnego czarnego psa, który jak wieść niosła, był wytresowany do tego, by zabić lub choćby unieszkodliwić każdego, kto by się dostał do środka bez zaproszenia. Psa otruł obwoźny sprzedawca, który chciał jak człowiek zapukać do drzwi Starszych Państwa i sprzedać im parę przedmiotów, nic będąc rozszarpanym na strzępy przez wściekłą bestię, a materie rychło poddały się niezdrowemu powietrzu niosącemu opary benzyny, z którego znany jest Teheran, zwłaszcza południowy i centralny, jednakże obrazy pozostały nietknięte -
bez względu na upływ czasu wyglądały wciąż na tak samo wiekowe i wartościowe, i skradzione jak korona Nadir Szaha na głowie parweniusza. Starsi Państwo oboje byli wysocy, mieli jasne włosy i wygląd typowych Aryjczyków, po angielsku mówili z silnym akcentem, za to w języku perskim nie znali ani słowa. Z kolei dziewczyna, którą przedstawiali jako własną córkę, śniadoskóra i czarnowłosa niczym Cyganka, władała z początku wyłącznie hiszpańskim, by już po paru miesiącach pobytu w Teheranie biegle posługiwać się perskim. Nigdy jednak nie chodziła do żadnej szkoły ani nie szukała męża - w ogóle nie zachowywała się jak normalna kobieta. Otwarcie się przyznawała, że jest tancerką, co przecież niewiele się różni od bycia dziwką, no może tylko poziomem wyrafinowania. Utrzymywała zawsze, że tańczy tango argentyńskie, jakby to cokolwiek zmieniało - tango to tango: partnerzy tupią nogami, klaszczą w dłonie i ocierają się o siebie, nie przejmując się, że ludzie na nich patrzą - i twierdziła, że wygrała raz turniej tańca w Ameryce Południowej (czy to nie tam żydowski łowca nazistów zlokalizował doktora Mengele?). Ani w młodości, ani później nie okazywała przywiązania Starszym Państwu i z pewnością nie udawała, że opłakuje ich śmierć - nie spędziła nawet jednej godziny na modlitwie i odmawianiu sobie przyjemności tego świata, co w porządnym domu powinno trwać równy rok. Obwieściła, że spisali testament i pozostawili instrukcje co do swego pochówku - to by się zgadzało, Niemcy są bardzo skrupulatni, także w obliczu śmierci - po czym pewnego ranka włożyli swe najlepsze ubrania, wypili truciznę i położyli się na łóżku ze splecionymi dłońmi (skoro pozbawili życia sześć milionów ludzi, to nic wielkiego dodać do tej liczby jeszcze dwoje, zwłaszcza samych siebie). Na pogrzeb wystroiła się w białą suknię, a we włosy wplotła ogniście czerwoną kamelię i nie była ani trochę smutna, jak wypada przy takiej okazji. Oprócz niej na cmentarzu pojawiło się z dobroci serca paru pracowników, którzy przez lata opiekowali się żółtym domem - nikomu innemu nie zależało na Starszych Państwu dość, by odprowadzić ich w ostatnią drogę. Nazajutrz Tancerka Tanga wywiesiła na drzwiach frontowych ogłoszenie informujące o lekcjach muzyki i tańca w ramach właśnie utworzonej Hiszpańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Nikt nie potrafił zrozumieć, na jakiej podstawie doszła do wniosku, że podobne przedsięwzięcie ma szansę powodzenia w kraju, w którym muzykę i taniec od dawna uważa się za grzeszne i prowadzące do prostytucji, zwłaszcza że na lokalizację wybrała najmniej odpowiednie miejsce - dzielnicę, w której większość ludzi po prostu z mozołem walczyła o przetrwanie i gdzie z pewnością mało kto miał wolne środki na moralne zepsucie i zgniliznę. W ramach zmian pozbyła się łóżka Starszych Państwa i z ich pokoju na
parterze uczyniła parkiet do nauki wywijania nogami; kazała nastroić pianino i poodmykać wszystkie okiennice - do diabła z obrazami! - po czym szeroko otwarła podwoje żółtego domu i czekała na pierwszych uczniów.
Z okien pokoju na ostatnim piętrze teherańskiego Hiltona rozciąga się widok na pasmo górskie Elburs leżące na południowym brzegu Morza Kaspijskiego. Przy dobrej pogodzie Nijaz wyraźnie widzi postrzępione szczyty, jej łóżko bowiem ustawione jest na wprost balkonu, ona zaś śpi z nie zaciągniętymi zasłonami, by móc cieszyć się pierwszymi promieniami słońca i obserwować barwny spektakl na niebie, gdy najpierw ciemność, a potem szarość przeganiane są przez światło i stopniowo nabierają kolorów. Zazwyczaj kładzie się spać godzinę czy dwie przed świtem, budzi się, by podziwiać wstające słońce i skąpane w jego blasku góry, po czym zasłania okno i wraca do łóżka, by znów otworzyć oczy dopiero po południu. Wówczas prędko opuszcza pokój, który nagle wydaje się jej ciasny i duszny. Zatrzymuje się w tym pokoju dwukrotnie w ciągu roku od prawie dekady. Kochanek płaci za niego regularnie, raz na dwanaście miesięcy, bez względu na to, czy ma zamiar z niego korzystać czy nie, bez względu na to, czy jest w kraju czy też nie; na swoje usługi ma także samochód i szofera - ich również oddaje do dyspozycji Nijaz, ilekroć kobieta zawita do Iranu. Pokrywa wszelkie jej wydatki, obsypuje ją prezentami, spełnia nawet najbardziej wyszukane zachcianki, także wówczas gdy akurat przebywa w Europie albo w Ameryce Południowej bądź właśnie tam leci czy też zażywa odpoczynku na jachcie, w jednym z luksusowych zagranicznych hoteli lub w którymś ze swych legendarnych domów. W zamian niczego nie żąda i jeszcze mniej obiecuje. W ich związku obie strony mają równe prawa: każde przychodzi i odchodzi, kiedy chce i z kim chce - na tym ponoć zasadza się tajemnica jego sukcesu, to dlatego pozostają ze sobą nieprzerwanie od tak dawna. Zarówno on, jak i ona są przecież cywilizowanymi ludźmi, zdającymi sobie sprawę z wartości życia i z tego, jak szybko ono umyka, i nie mają czasu na staromodne konwenanse ani oznaki małostkowej zaborczości. Nijaz właśnie poprawia się na łóżku; przyjmuje pozycję półsiedzącą, podpierając się na licznych poduszkach. Jest naga, na tle śnieżnobiałej pościeli błyszczy tylko jej skóra i kolczyki z różowymi diamentami, te same, które Omid przekazał jej przez Chaldejczyka miesiące wcześniej. Kobieta wie, że ten drobny gest sprawia mu przyjemność, wie również, iż mogłaby odeń dostać cokolwiek, o co by poprosiła. Ta ochoczość, czy raczej niewinność,
bawi ją niepomiernie. Przenosi wzrok z zamglonych gór wprost na niego. Omid nie śpi już, jednakże milczy i obserwuje ją uważnie. Wygląda zarazem na uniesionego i podłamanego wygląda na kogoś, kto miał nieszczęście dożyć chwili, w której spełniły się jego marzenia. Mówi mu, że mogłaby zamieszkać na stałe w Teheranie po to tylko, by móc co dzień widzieć te szczyty. Lubi ten kraj, przepada za krajobrazami, jakie się z nim wiążą, lecz nie potrafi znieść całej reszty. Ograniczeń, które narzuca religia, reżimu, który rości sobie prawo do kontrolowania każdego ludzkiego czynu, myśli i emocji, a dobro i zło mierzy własną, sztywną miarą, nie dopuszczając do siebie możliwości, że się myli. Nienawidzę, mówi Nijaz Omidowi, nienawidzę tej tak zwanej moralności, duszę się w niej, podobnie jak duszę się w smogu tego miasta. Tak, ta kobieta z pewnością nie jest osobą, która łatwo się poddaje woli innych, na pewno nie jest kimś, kogo można sobie podporządkować i mieć na własność. Wyciąga rękę i podnosi słuchawkę stojącego na nocnej szafce telefonu, żeby zadzwonić do recepcji. Zamawia amerykańską kawę, zimną wodę i paczkę papierosów, jakby nie bała się, że ktoś z personelu zobaczy ją z Omidem, że wieść się rozniesie i dotrze do uszu Kochanka. I rzeczywiście wcale się tego nie obawia, zna Kochanka na tyle, by być spokojną nawet jeśli o wszystkim się dowie, nie zrobi jej sceny, jest na to zbyt dumny. Zresztą któż to wie, ile on kobiet przyprowadził do tego pokoju przez te wszystkie lata, które spędzili ze sobą? Prawdą jest jednak, iż Nijaz nigdy wcześniej go nie zdradziła, mimo iż miała niezliczone po temu okazje, i to z mężczyznami przewyższającymi Omida pod każdym niemal względem. Nie da się również zaprzeczyć, iż Omid jej specjalnie nie imponuje, a już na pewno nie wystarczająco, by mądrze było dlań narażać swój długoletni związek z Kochankiem. Pomimo całej jej niezależności i poczucia własnej wartości, pomimo dobrowolnego odsuwania od siebie pokus i narzuconego sobie wyobcowania, pomimo niedopuszczania do siebie nikogo poza Kochankiem Nijaz od zawsze wie, że to nie ona zakończy ich romans. Jest z nim, odkąd była bardzo młodą dziewczyną - Kochanek jest jej jedynym przyjacielem, jedyną rodziną. Zanim go spotkała, przez całe życie była zdana tylko na siebie. Kiedy miała pięć lat, ojciec wysłał ją do Anglii do szkoły z internatem, a tak naprawdę do sierocińca dla dzieci bogaczy nie chcących być rodzicami. Poradziła sobie jako dziecko i tak samo gładko zaakceptowała trudne warunki narzucone przez Kochanka: żadnego małżeństwa, żadnej wierności, żadnego mieszkania razem z wyjątkiem tych krótkich okresów, gdy będzie miał na to ochotę - i uczyniła to z wdziękiem. Lecz ostatnio zaczęła jej przeszkadzać tyrania Kochanka, doskwiera jej to, że on wie, iż jest górą i ma ją na swej łasce. Poza tym zmęczyło ją ciągłe podróżowanie, zmieniające się, ale kubek w kubek podobne do siebie pokoje hotelowe, dni, a nawet całe tygodnie, kiedy nie ma pojęcia, co się z Kochankiem dzieje, za to
dobrze wie, że nie powinna mu zawracać głowy... Zaczęła się nawet zastanawiać, jak to jest, gdy jest się k o c h a n ą , a nie tylko pożądaną - c h c i a n ą tak mocno, że nie wchodzi w grę myśl o porzuceniu...
Bahar wraca na ulicę Cyrusa co tydzień i z czasem rutyną staje się piątkowa kłótnia o poranku, nerwowe przygotowania do wyjścia i popołudniowe pośpieszne opuszczenie domu, a także ciche dni, które następują później, gdyż Omid za każdym razem karze ją swoim milczeniem. Zresztą prawie się nie widują; Omid spędza coraz więcej czasu poza domem, nie zjawia się nawet na poobiednią drzemkę, a gdy późno wieczorem ściąga wreszcie w domowe pielesze, leży jak kłoda w małżeńskim łożu, by rano wstać, zasiąść do stołu, zjeść macę z masłem i miodem, wypić herbatę, zachowując się tak, jakby Bahar nie istniała. To czyni ją ostrożną - spodziewa się, że lada moment cisza wzbierze bądź ustąpi, i sama nie wie, co byłoby lepsze. Nie zdaje sobie sprawy - jeszcze - że milczenie męża w niespełna połowie jest efektem jego gniewu, w większej zaś części wynika z tego, iż Omid bezustannie rozmyśla o Nijaz. Nie takiego życia oczekiwałam, rzuca mu w twarz Bahar, lecz nie odnosi to żadnego skutku. Jedyną osobą, która słyszy jej słowa i reaguje w jakiś sposób, jest Ruby, jej służąca ma ona ściśle określone poglądy na to, jak powinno wyglądać małżeństwo, i jest przekonana, że Bahar robi wszystko na opak. - Mężczyzny nigdy się nie zmusi, by postępował tak, jak się chce, krzycząc na niego wyjaśnia cierpliwie. - Najpierw trzeba go uwieść, sprawić, by był zadowolony w tych sprawach, które się dla niego liczą, a dopiero potem można żądać. Dalej mówi swojej pani, że już dawno powinna była urodzić dziecko i nauczyć się postępować tak jak inne żony - czyli przesiadywać u krawcowej i u wróżki, chodzić do fryzjera i do kina, bywać na niezliczonych przyjęciach, jakie bogacze wyprawiają z im tylko znanych powodów, przyjmować zaproszenia przyjaciółek na lunche z okazji tego, że jedna z nich straciła parę kilogramów będąc na diecie grejpfrutowo-papierosowej albo sprawiła sobie nowy naszyjnik, którym po prostu musi się natychmiast pochwalić, bądź też że córeczce wyrósł pierwszy ząb, a synek był pierwszy raz u fryzjera. Tylko proszę się nie obrażać, proszę pani, żydzi znani są ze swoich dziwnych praktyk: potrafią się modlić o syna, a kiedy chłopak nareszcie im się urodzi, od razu pozbawiają go atrybutu męskości i pozwalają, by przez trzy lata wyglądał jak dziewczynka. Ruby ma bogate kobiety w pogardzie, lecz nie ma nic przeciwko temu, żeby trwoniły życie na błahostkach i częściej niż w domu pokazywały się na
przyjęciach, gdyż dzięki temu przynajmniej nie wściubiają nosa we wszystkie sprawy i pozwalają służbie odetchnąć. Jej zdaniem Bahar musi zapomnieć o szkole i przestać wreszcie marudzić, że chce pójść do pracy i być "kimś", bo żonie przystoi przede wszystkim rodzić dzieci. Proszę wybaczyć, łaskawa pani, ale wcale mi pani nie żal, na świecie pełno jest ludzi, którzy umierają z głodu lub od chorób i samotności, a pani ma męża, co to płaci za każdy paniny posiłek i wszystko pani kupuje, więc naprawdę nie ma co ronić łez, że nie chce, by została pani ministrem. Na pani miejscu, powiada Ruby, mniej bym się przejmowała szkołą, za to więcej tym, dokąd chadza pani mąż po nocach i dlaczego pani ze sobą nie zabiera, a także czemu jeszcze nie zaszła pani w ciążę, skoro od ślubu minęło już tyle czasu. Krewni Bahar mają podobne obiekcje. Ojciec przygląda jej się uważnie każdego piątkowego wieczoru i pyta, czy jest jakiś konkretny powód, że jego córka zostawia męża samego, wsiada do auta z obcym mężczyzną i przyjeżdża na ulicę Cyrusa. Jej matka bez ironii pyta, czy zamierza sobie zrujnować życie, pozostając bezdzietna, a Stara Panna sugeruje, że Omid jest bezpłodny albo zostawia swoje nasienie w innych kobietach czy nie daj Panie Boże - chłopcach. Urodź dziecko, mówią jej zgodnym chórem, zanim się ze starzejesz. W odpowiedzi Bahar kręci głową: nie jest jeszcze gotowa. Ani słowem nie napomyka o tym, że Omid jak dotąd nie zająknął się na temat potomka, że owszem, sypiają we wspólnym łóżku, ale oddzielnie - chyba że to ona wystąpi z inicjatywą, co nie na wiele się zdaje, gdyż nawet wtedy Omid działa tylko na pół gwizdka.
Problem polega na tym, że Bahar wciąż nie potrafi uwierzyć, że jej los został przesądzony. Któregoś letniego dnia wkłada prostą biało-żółtą sukienkę i parę zwykłych płóciennych butów na płaskim obcasie - wygląda w tym stroju jak uczennica wyższej klasy, zwłaszcza że gładko rozczesuje włosy i wiąże je w koński ogon, a na twarz nie kładzie nawet cienia makijażu. Hasan wozi gdzieś Omida, więc Bahar bierze taksówkę i udaje się do swojej dawnej szkoły. Chociaż są wakacje, budynek nie stoi pusty, gdyż trwają kursy dokształcające dla tych uczniów, którzy nie dostali promocji i ich jedyną szansą jest zaliczenie przedmiotu przed rozpoczęciem kolejnego roku szkolnego. Na dziedzińcu znajduje się ki1ka koleżanek Bahar. Otaczają ją kręgiem i proszą, by pokazała im obrączkę. Chcą wiedzieć, jak to jest być zamężną. Zanim zdąży cokolwiek odpowiedzieć, dyrektor szkoły zauważa ją z okna swego gabinetu i pośpiesznie wychodzi na zewnątrz. - Co ty tutaj robisz? - pyta ją.
- Przyszłam, żeby wypełnić formularze zapisu do dwunastej klasy. - Kogo chcesz zapisać? - Siebie. Dyrektor gapi się na nią jak sroka w gnat. Poznał ją - wie, że to ta dziewczyna, która wyszła za Omida Arbaba - ale traktowałby ją o wiele uprzejmiej, gdyby nie była sama. Mierzy ją wzrokiem z góry na dół, zauważa czerwony lakier na paznokciach. - Widzę, że malujesz paznokcie - rzuca. Bahar uświadamia sobie, że powinna była zmyć lakier, nim się tutaj wybrała, lecz teraz jest już za późno, jedyne co może zrobić, to schować ręce za plecy. Przełyka z trudem. - Uczyłam się tutaj jakiś czas temu - mówi czując, jak niepokój ściska jej gardło. Dyrektor milczy i tylko jej się uważnie przygląda. - Straciłam trzy ostatnie miesiące w jedenastej klasie, ponieważ brałam ślub. Ale na pewno wszystko nadrobię w czasie wakacji i od jesieni będę mogła kontynuować naukę w ostatniej klasie. Dyrektor nie spuszcza z niej oka; jego spojrzenie jest czytelne - no, panno mądralińska, ja ci zaraz pokażę. Śledzi jej dłoń, która wsuwa się do torebki i wyjmuje kopertę. W środku są pieniądze, jakie uzbierała, oszczędzając na domowych wydatkach. - Co to? - pyta sucho mężczyzna . - Opłata za pierwszy miesiąc nauki - wyciąga do przodu rękę z kopertą. - Czy twój mąż wie, że tu przyszłaś? - Pytanie jest retoryczne, ma na celu zawstydzić Bahar, uprzytomnić jej, że dyrektor z niejednego pieca jadł chleb i nie da się łatwo oszukać. - Tak... -- Dziewczyna odpowiada cicho, ledwie panując nad swoim głosem. - Doprawdy? - Brew dyrektora podjeżdża wysoko na czoło. Bahar wie już, że jej nie uwierzył. - W takim razie niech do mnie zatelefonuje, potrzebna będzie jego wyraźna zgoda. Poza tym spróbuję go odwieść od tego pomysłu. Bahar waha się; w duchu ocenia swoje szanse na pokonanie tego mężczyzny. - Mam pieniądze - powtarza w ostatniej, rozpaczliwej próbie. Dyrektor szkoły ani drgnie. - Idź do domu - rozkazuje. - Nigdy już nie będziesz uczennicą.
Jej rodzice także mówią, żeby poszła do domu. Wracaj do męża, przeganiają ją, nie narażaj się niepotrzebnie na jego gniew, nie prowokuj go choćby tylko tym, że odwiedzasz krewnych; to w końcu mężczyzna, potrzebuje żony w domu, a nie Bóg wie gdzie, zobaczysz, jeszcze się doigrasz, pewnego dnia każe ci się
spakować i odeśle z powrotem do nas z papierami rozwodowymi w garści. Bahar nie rezygnuje. Zatrzymuje pieniądze, które udało jej się uciułać, i zamiast do szkoły zapisuje się na kurs dla sekretarek. Chce nauczyć się pisać na maszynie i stenografować oraz w poprawny sposób odbierać telefon, a gdy już będzie to wszystko umiała, poprosi Omida, by pozwolił jej pracować w swoim biurze. Z wolna godzi się z tym, że nigdy nie zostanie nauczycielką, lecz wciąż pragnie zrobić coś ze swoim życiem. Każdego dnia wyczekuje chwili, kiedy Omid wychodzi do pracy, zdejmuje obrączkę i wskakuje w taksówkę, która zawozi ją na kurs. Cel swoich przejażdżek utrzymuje w tajemnicy nawet przed Ruby, co oczywiście wzbudza podejrzenia starej służącej - cokolwiek pani robi po kryjomu, rychło wyjdzie na jaw, to miasto nie jest dość duże, by można coś ukrywać w nieskończoność, ludzie nie są głupi, ci, co znają państwa Arbabów, doniosą na panią komu trzeba i skończy pani pod kluczem. Po trzech tygodniach, kiedy Bahar z zapałem ćwiczy pisanie na maszynie, z ferworem uderzając w klawisze, podchodzi do niej nauczycielka prowadząca kurs. - Zdaje się, że jesteś mężatką - rzuca oschle. Mało kobieca, po pięćdziesiątce, cechuje się niezrozumiałym i przerażającym okrucieństwem charakterystycznym dla ludzi, którzy sami nie osiągnęli w życiu wiele, dostali jednak pewną władzę nad innymi. Zawisa nad Bahar z rękoma opartymi na biodrach i ściągniętym czołem, dając do zrozumienia, że nie podoba jej się to, co odkryła. - Gdzie twoja obrączka? Dłonie Bahar opuszczają klawiaturę i zaciskają się na podołku. - Krewny twego męża widział cię dziś rano, jak tutaj wchodzisz - ciągnie tamta - i wszystko mu powiedział. Bahar kiwa głową pokonana. - Powinnaś się wstydzić - prycha kobieta, a Bahar ponownie przytakuje. - Wyjdź na zewnątrz i zaczekaj na samochód.
Bahar walczy przez następne parę miesięcy. W któryś piątkowy wieczór siedzi przy szabasowym stole rodziców tak smutna, że nie potrafi nic przełknąć. Widząc to, jej brat sięga do niej i obejmuje ją ramieniem. Jest gładko ogolony i odświeżony, bije od niego woń kawy i ulotny zapach wody kolońskiej Aramis. Dopiero co poznał człowieka, który jest producentem bardzo popularnego programu z muzyką rozrywkową nadawanego przez jedyną stację telewizyjną w Iranie. Mężczyzna ten jest żydem i szuka nowych talentów. Porozmawiali ze sobą od serca. Śpiewak Operowy jest pełen nadziei.
Teraz zapewnia Bahar, że nieobce mu są pragnienia i rozczarowanie. Wie, jak to jest, kiedy chce się czegoś tak bardzo. że nie sposób z tego zrezygnować, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszelkim znakom na ziemi i niebie. Zna cenę marzeń i ścigania ich bez względu na koszty. - Tyle że można marzyć ile dusza zapragnie, można bez końca łudzić się nadzieją, a i tak nic się nie uzyska. - Uśmiech, który pojawia się na jego ustach, należy do najsmutniejszych, jakie Bahar u niego kiedykolwiek widziała. - Nie da się zmienić ścieżki przeznaczenia. Nagle Bahar uświadamia sobie, że myliła się co do brata - że oni wszyscy się co do niego mylili. Brali go za głupca, lekkoducha, który pozostaje ślepy na rzeczywistość i daremność swoich pragnień, tymczasem on dobrze wie, że jego marzenia donikąd go nie zaprowadzą, że żaden z jego szumnych planów nie wypali, żaden z ważnych ludzi, których poznał, mu nie pomoże, że w istocie nic, czym żyje, nie jest prawdą. Jeśli wciąż zwodzi siebie i innych, to wyłącznie dlatego, że nie ma innego pomysłu na życie, nie ma pojęcia, kim albo czym mógłby zostać - i tego właśnie chce oszczędzić swojej siostrze. - Czasem - mówi do niej, cofając ramię - trzeba uśmiercić swoje marzenie, aby zachować to, co już się osiągnęło. Bahar ma osiemnaście lat. Po tej rozmowie na zawsze porzuca nadzieję na ukończenie szkoły i podjęcie pracy w wymarzonym zawodzie i decyduje się urodzić dziecko.
Część trzecia Znacznie później niełatwo mi będzie zachować jej obraz, pogodzić łagodność, jaką czasem mi okazywała, wiarę, którą we mnie pokładała, z uczuciem rozczarowania kierowanym w moją stronę, ilekroć ją zawiodłam, z siłą jej dezaprobaty, gdy byłam nieposłuszna. Nie była złą matką. Wiem to, ponieważ pilnie ją obserwowałam, będąc małym dzieckiem, całkowicie od niej zależnym, w narzuconej bliskości, a także potem, z dystansu, który brał swój początek w ciszy i rozwianych złudzeniach, i żalu tak głębokim, że wydobywał z nas prawdziwe "ja". Jak biedak, który za ostatni grosz kupuje na targu rybę, zabiera ją do domu i w jej wątpiach znajduje największą perłę świata; jak córka żebraka, która sprzedana na niewolnicę zostaje przywiedziona przed oblicze króla, ponieważ jest tak piękna, i uczyniona królową; jak wszyscy bohaterowie bajek, których moja matka się nasłuchała w dzieciństwie i w które lak rozpaczliwie wierzyła, Bahar w i e d z i a ł a , że mogłaby być kimś więcej. Żyła więc w poczuciu wiecznej straty, jak biegacz, który daje z siebie wszystko, a mimo to przybiega na metę ostatni. Nie potrafiła zaprzestać walki, ale nie mogła też wygrać i dlatego znalazła się pomiędzy młotem a kowadłem - z jednej strony rozpierała ją duma na myśl o własnej waleczności, z drugiej zaś zawstydzała perspektywa porażki. W takim stanie, w miejscu gdzie nic więcej nie było już dla niej możliwe, a marzenia przysparzały tylko cierpień, dała mi życie, mając nadzieję, że przynajmniej ja jej nie zawiodę. Co dzieje się z człowiekiem, który zawierza swoje życie jednemu, jedynemu pragnieniu - i przegrywa?
W hallu oddziału położniczego Szpitala imienia Namaziego stoi grubo ponad dwadzieścia osób, oczekując na nowiny o narodzinach syna Bahar. Przyszli tutaj, ponieważ są pewni, iż na świat przyjdzie chłopiec - żadna wróżka nie powiedziała nic innego, odkąd po Bahar zaczęło być widać, iż nosi dziecko, a każda ciotka Omida utwierdzała krewnych w tym przekonaniu, podpierając się starą metodą, która mówi, że jeś1i ciężarna wstaje z krzesła
prawą nogą, urodzi chłopca, bo prawa noga jest silniejsza, a jeśli tego byłoby komuś mało, to przecież wszyscy wiedzą, że pan Arbab potrzebuje męskich potomków, dziedziców fortuny, natomiast pani Arbab wręcz organicznie nie znosi dziewczynek. Jest dumna z tego, że nie ma ani jednej córki, uważa, iż to oznacza, że jest wybrana, lepsza od innych, pełniejsza, że zasługuje na więcej niż pozostali. Ale Bahar płacze na sali porodowej, a pielęgniarka mówi Omidowi i jego rodzicom, że wszyscy się mylili - wróżki i ciotki, i dalsze krewne - gdyż żaden z wyznaczników płci dziecka, ani karty tarota, ani wzór fusów po kawie, ani nic innego nie zdołało trafnie przewidzieć, iż w rodzinie Arhabów narodzi się dziewczynka. Lecz, panie i panowie, nie traćcie ducha, takie rzeczy zdarzają się tutaj codziennie, przynajmniej noworodek i położnica czują się dobrze, a że matka jest młoda, będzie miała jeszcze niejedno dziecko i któreś z nich może być chłopcem. Bahar wszakże utrzymuje, że zaszła jakaś pomyłka. Nadal jest przekonana, że nosiła pod sercem chłopca. Nie ma pojęcia, co począć z dziewczynką - przecież wybrała już męskie imię, a komodę zapełniła chłopięcymi ubrankami: maleńkimi niebieskimi kamizelkami, białymi miniaturowymi koszulami, granatowymi i czerwonymi marynareczkami. Wszystkie starannie uprała, nie szczędząc skóry na dłoniach, a potem poukładała w kostkę i schowała do licznych szuflad specjalnie w tym celu kupionego mebla, wykonanego z jasnego drewna i ozdobionego podobiznami małych urwisów bawiących się z niedźwiadkami. Co dzień zaglądała do każdej szuflady co najmniej pół tuzina razy, uśmiechała się na myśl, że już niebawem będzie ubierać swego malutkiego synka, pchać dziecięcy wózek po ulicy i pozwalać przechodniom zaglądać do środka i podziwiać jej pierworodnego. Przyjemność sprawiała jej życzliwość, a nawet coś w rodzaju szacunku, których doświadczyła od krewnych Omida, nagle pozytywnie do niej nastawionych - cokolwiek o niej mówić, będzie matką jego syna, wywrze na to dziecko przecież jakiś wpływ. Pławiła się w zainteresowaniu, jakie okazywał jej mąż, co z tego, że tylko częściowo obecny duchem. Lecz to wszystko się właśnie skończyło, już nigdy nikt z nich jej nie zaufa. W hallu oddziału położniczego dwadzieścia osób podchodzi kolejno do mojego ojca, potrząsa jego dłonią, klepie go po ramieniu i mamrocząc coś o "następnym razie", czym prędzej odchodzi. Moi dziadkowie ze strony matki stoją naprzeciwko państwa Arbabów z kapeluszami w rękach i szepczą uspokajające kłamstwa: że dziewczynka to skryte błogosławieństwo, bo córki są lojalniejsze od synów i to one pozostają przy rodzicach na stare lata. Wszystko to, co się dzieje na szpitalnym korytarzu, w jakiś dziwny sposób dotyka
Omida - obraża go. Co jest nie tak z dziewczynką? - chce wiedzieć. Kto powiedział, że powinno się mieć wyłącznie synów? Zapytani umykają wzrokiem i uśmiechają się, jakby mieli przed sobą człowieka patrzącego śmierci w twarz i prawiącego o własnej nieśmiertelności, a potem kiwają z frasunkiem głowami i ulatniają się po angielsku. Omid wzrusza ramionami, nie ma zamiaru tracić życia na przekonywanie innych, niech sobie myślą, co chcą. Sercem i tak jest gdzie indziej, z wystarczającym trudem przychodzi mu skupić się na tym, co się wokół niego dzieje. Mówi więc do matki Bahar, że musi wracać do biura i że przyjdzie zobaczy dziecko później. Dowiedziawszy się o tym, Bahar płacze tak głośno, że pacjentki w pobliskich salach proszą o przeniesienie.
Potem będzie mi nieraz powtarzać, ile łez wypłakała w dniu, w którym przyszłam na świat, a także w następnych, które spędziła w szpitalu; w jak wielką rozpacz wpadała za każdym razem, gdy pielęgniarka wyłuskiwała mały tłumoczek ze mną w środku i podawała do karmienia. Z oczu tryskała jej fontanna na samą myśl o tym, co nas obie czeka. W nocy, kiedy pozostałe pacjentki spały kamiennym snem, a ostatni odwiedzający już dawno wrócili do domów, Bahar przemierzała korytarze zastanawiając się, co ma zrobić, by odnaleźć się w nowej, narzuconej jej rzeczywistości. Płakała również później, gdy już opuściła szpital i boleśnie się przekonała, że Omid jest taki sam jak wcześniej, że narodziny dziecka w żaden sposób go nie zmieniły - ani nie przybliżyły do żony, ani nawet nie sprawiły, że częściej bywał w domu. Dowiedziałam się od niej, że zawiodłam ją już na starcie, nie zdoławszy zachęcić ojca do życia rodzinnego. Usłyszałam, że przeze mnie jej możliwości - jakkolwiek skromne były, zanim się urodziłam - zmalały praktycznie do zera, gdyż nie dość, że miała mnie na okrągło na głowie, to jeszcze utraciła pozycję matki dziedzica rodu. Popełniłam błąd, będzie mówić rzeczowym tonem, jakiego używa tylko wówczas, gdy wypowiada się na temat czegoś, co ją szczególnie zraniło - zupełnie jak jej matka, ilekroć zwracała się do swych córek: życie jest ciężkie, kobiety to wiedzą najlepiej, im prędzej to zrozumiesz, tym mniej rozczarowań cię czeka, po prostu zaciśnij zęby i pogódź się z tym. Bahar powie mi, że nie ma o to żalu do swej matki, że ta - pozbawiając ją wszelkich złudzeń już u zarania i ostrzegając, co ją w życiu czeka - oddała jej wielką przysługę. Ja jednak myślę, że była to nie tyle przysługa, ile kara; od pokoleń matki karzą swoje córki za to, że urodziły się córkami, a czynią to, zasiewając w niewinnych sercach strach i rozcza-
rowanie, odbierając całą nadzieję i skazując na taki sam los, jaki im, ich poprzedniczkom, przypadł w udziale. Mam cztery, osiem, dziesięć lat - i jestem jedynaczką. Powodem tego, że mojej matce pękło serce.
Na imię mam Yaas. Moje oczy są koloru orzecha laskowego, a skóra biała niczym najprzedniejsze płótno i gładka niczym jedwab, stąd, przypuszczam, komuś przyszło do głowy nazwać mnie od kwiatu - "yass" w języku perskim oznacza jaśmin - jednakże nie trzeba mi się długo przyglądać, by zrozumieć, że to imię do mnie nie pasuje. Odmiana jaśminu nazywana przez nas "yass" ma drobne, pachnące upojnie kwiaty o niesłychanie maleńkich i delikatnych płatkach, rosnące na pnączach będących cienkimi gałązkami, które łatwo się łamią i potrzebują do wzrostu treliażu lub innej podpory. Ja z kolei posiadam giętkość i żywotność umożliwiające mi przetrwanie wszystkiego i w każdych warunkach. To prawda, że jestem drobnokoścista - cienkie nadgarstki i kostki sprawiają, iż wyglądam raczej jak szkic dziecka aniżeli pełen rysunek - lecz jestem przy tym dziewczynką, a to czyni mnie niezniszczalną: każda kobieta, jaką znam, nawet te, które zaliczają się do "myślących ludzi", co oznacza, że rozumieją więcej niż większość osób słabszej płci, aczkolwiek nie tyle, ile potrafią pojąć mężczyźni, sądzi, iż dziewczynki są jak chwasty; wyrosną wszędzie, przetrwają każde nieszczęście i chorobę, nawet jeśli nikomu na tym nie zależy. Wiem o jeszcze jednej mojej niedoskonałości - mam rude włosy i piegi, czyli cechy, jakich żaden Irańczyk nie uważa za atrakcyjne. Mieszkańcy tego kraju preferują jasne włosy i zielone oczy, pragną kobiet, które wyglądają "zamorsko", to znaczy tak, jakby pochodziły z Zachodu. Są w stanie wybaczyć ciemne włosy pod warunkiem, że będą proste i lśniące, i ewentualnie zaakceptują oliwkową cerę, lecz tylko wtedy, gdy należy do wyjątkowej piękności. Ale na pewno nie w smak im rude włosy i brwi i małpie rzęsy ani małe ciemne plamki na dziewczęcych policzkach i nasadzie nosa - taki wygląd pasuje do żydów z Isfahanu i do innych odmieńców, których pochodzenie i genealogia są niepewne. Aby mi to zrekompensować, Bahar uczy mnie czytać, jeszcze zanim pójdę do szkoły. Oczekuje, że będę mówić, poruszać się i jeść jak ktoś "znaczący", co raz powtarza mi, że powinnam być ambitna, mierzyć wysoko i wyznaczać sobie cele, jakich żadna inna
dziewczyna w moim wieku nie odważyłaby się sobie wyznaczyć. Ucz się pilnie, mówi mi, bądź, najlepsza w klasie. Nie wychodź za mąż zbyt wcześnie, nie pozbawiaj się szansy na zdobycie wyższego wykształcenia i nigdy, przenigdy nie bądź zależna od mężczyzny. Ubiera mnie na żółto, niebiesko i czerwono, nigdy na różowo. Nie cierpi różowego koloru i krzywym okiem patrzy na różowiutkie kokardy i buciki z prawdziwej skórki, mające na klamrze wymalowane malutkie czarno-białe różyczki, które ja pożeram wzrokiem, ilekroć udajemy się do sklepu. Zamiast nich kupuje mi "praktyczne" obuwie, a na Omida narzeka, że rozpuszcza mnie jak dziadowski bicz, przywożąc mi sukienki i lalki z zagranicznych podróży. - Takie rzeczy sprawią, że staniesz się próżna i zapatrzona w siebie. Odciągną cię od tego, co masz osiągnąć w życiu, będą rozpraszać twoją uwagę w szkole - przestrzega mnie. Jej własna matka, opowiada, zabraniała jej i siostrom spoglądać w lustro częściej niż raz dziennie, by nie stały się zadufane w sobie i "trudne". Wykładu udziela mi, siedząc przy swojej toaletce, której blat ledwie mieści tubki z kremami, słoiczki z maseczkami i flakoniki z perfumami oraz całą resztę fiolek, pudełeczek, puzderek z innymi kosmetykami, nakładając cień na powieki i przeciągając pędzelkiem po paznokciach, zwilżając kosmyki włosów piwem, aby nabrały puszystości, a potem nakręcając je na malutkie wałki. Sama chadza ubrana w połyskliwe jedwabne bluzki i miękko się układające kaszmirowe spódnice, których uszycie zabrało długie tygodnie, obwieszona bransoletami i kolczykami, chybocząc się na niebotycznie wysokich obcasach u czółenek o wąskich noskach, a gdy Ruby zwróci jej uwagę na przewrotność - zabrania pani dziecku wszystkiego tego, czego sama pragnie dla siebie - wpada w furię, krzyczy, że te stroje i błyskotki to wszystko, co jej pozostało, do czego została u m n i e j s z o n a , ale prędzej padnie trupem, aniżeli pozwoli, by jej rodzona córka wpadła w tę samą pułapkę. Grozi mi, że jeśli tylko tknę którąś z jej kolorowych apaszek, jeżeli choćby przymierzę jedną z jej cienkich rękawiczek, to popamiętam; zakazuje mi zwracać uwagę na marności tego świata i wiecznie upomina, że mam być pilną uczennicą, bo tylko w ten sposób zostanę kimś. Widzi we mnie tę część siebie, której nie lubi i którą pogardza - ułomność, która sprawiła, że w wieku dwudziestu trzech lat stała się osobą bez perspektyw. Być może z samego początku nie było tak trudno żyć z poczuciem, iż ją rozczarowałam, żyć na dystans - znać własną matkę raczej jako nieobecność niż obecność, za którą w pewnym momencie zatęskniłam; jęłam sobie nawet wyobrażać, jak by to było, gdyby trzymała mnie za rękę w ciemności, pomagając odegnać demony, których sama nie umiałam przepędzić, albo gdyby mnie pewnie prowadziła, zapobiegając potknięciom i upadkom. Być
może zaczęło być trudno - bo było, na pewno było, gdy Bahar winiła mnie za wszystko, także za to, że Omid niemal nigdy nie zagląda do domu - zatem zaczęło być trudno później, kiedy dystans pomiędzy moimi rodzicami i mną począł się zwiększać, nieubłaganie i nieskończenie. To wtedy zapragnęłam bliskości matki, bliskości ojca, lecz gdy wyciągnęłam do nich ręce, okazało się, iż oboje stoją na przeciwnych krańcach jeszcze większej przepaści, pełnej pragnień i namiętności - jego, jej, moich ... - które nawzajem się wykluczały. Być może nie zrobiłabym tego, co ostatecznie uczyniłam, nie spowodowałabym tej nieodwracalnej szkody, gdybym tak długo nie była sama w ciemności. Ważne, abym to pamiętała.
Nijaz siedzi samotnie na tarasie kawiarni w Monte Carlo Jest niedzielne popołudnie pod koniec lata, jej skóra ma od cień złotobrązowy, którego nabrała podczas długich godzili wylegiwania się na słońcu. Większość turystów, którzy tłoczyli się w mieście przez ostatnie trzy miesiące, wróciła już do domów, na ulicy więc panuje spokój. Nijaz obserwuje grupkę młodych ludzi siedzących po przekątnej pod markizą; piją piwo i raz po raz wybuchają śmiechem. Poznać po nich, że to miejscowi - są ubrani zwyczajnie, tak jak ktoś, kto nie przy wiązuje wagi do tego, gdzie jest ani kto może go zobaczyć, a poza tym w przeciwieństwie do przyjezdnych nie rozglądają się na wszystkie strony. Nagle jeden z mężczyzn - hebanowy Afrykanin o kolorze skóry podkreślonym przez śnieżnobiałą koszulę - pochyla się i składa pocałunek na ustach swej partnerki. Nijaz siedzi niemal na końcu tarasu, tuż przy ulicy. Przywołuje gestem kelnera i zamawia kawę, przypala sobie papierosa i pogrąża się w rozmyślaniach o końcu lata nieodmiennie kojarzącym jej się z wyjazdem i poczuciem utraty tego, co liczy się najbardziej. Przypomina sobie przeraźliwie samotne lata dzieciństwa i wczesnej młodości oziębłe pożegnania i długie przeloty samolotem, po których nieuchronnie następowały jeszcze dłuższe miesiące, kiedy musiała przebywać zamknięta w ciemnych i zimnych murach szkoły z internatem - tylko dla dziewcząt! - gdzie zakonnice biły ją przy każdej okazji za to tylko, że wyróżniała się urodą. Praktycznie rzecz biorąc, wychowała się w tej szkole. Jej ojciec zaliczał się do oligarchii, jednakże energię pochłaniało mu nie wydawanie gór pieniędzy, lecz folgowanie swemu nałogowi - był uzależniony od opium, o czym wiedzieli właściwie wszyscy - przy którym wychowywanie dzieci schodziło na plan dalszy. Matka Nijaz rozwiodła się z nim i wyszła ponownie za mąż, za irańskiego ambasadora w Indonezji. Opuściła kraj i wyjechała na Daleki Wschód, kiedy dziewczynka miała pięć lat. Niemal
równocześnie Nijaz odbyła swą pierwszą podróż do Anglii. Pojawia się kelner z kawą i szklanką wody. Pyta, czy ,,Monsieur" do niej dołączy. Niebawem, odpowiada Nijaz i strąca popiół z czubka papierosa. Potem spogląda w górę, żeby się przekonać, czy kelner wciąż się w nią wpatruje - stoi zgarbiony, ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy, jak zawsze ilekroć ona zachodzi do tej kawiarni. Uśmiecha się więc do niego, pokazując rząd idealnych białych zębów, a także pewną pobłażliwość - dla mężczyzny, który od dawna skrycie ją podziwia. Kochanek przybywa w sportowym wozie o lśniącej, metalicznie niebieskiej karoserii, która przyciąga wzrok. Wchodzi do kawiarni wystudiowanym krokiem, zdając sobie sprawę, że powietrze wokół niego nabiera innej barwy, gdy się porusza. Nie zaszczyca ani jednym spojrzeniem kogokolwiek z bywalców, od razu uśmiecha się szeroko do Nijaz i podszedłszy do jej stolika, całuje ją w czoło. Przyczajony w cieniu markizy kelner podbiega natychmiast to wielki zaszczyt, że Monsieur zechciał znów nas odwiedzić, czy wolno mi zaproponować kieliszek szampana, podać menu, a może pragną państwo tylko wypić parę drinków tego uroczego popołudnia... ? Kochanek już siedzi, teraz wyciąga nad blatem rękę i ujmuje dłoń Nijaz. Ona pozwala mu na to, lecz poza tym nie wykazuje żadnej inicjatywy. - Tak długo się nie widzieliśmy - pada z jego ust. To prawda. Nie widzieli się przez całe lato - Kochanek obwoził swego libańskiego znajomego po Karaibach. Wprawdzie zaprosił ją do Monte Carlo, lecz zaraz po jej przyjeździe uznał, że woli żeglować na swoim jachcie, niż tkwić w jednym miejscu. Wspaniałomyślnie zaproponował jej, by pojechała razem z nim - skoro już pokonałaś tyle kilometrów, możesz mi towarzyszyć - ale ona, wyczuwszy, że wcale nie pragnie jej obecności na jachcie, odmówiła. Mogła się przecież udać do Paryża albo Londynu, Bejrutu lub Kairu bądź jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi, w którym mieszkał choć jeden z przyjaciół Kochanka, a na pewno by się nie nudziła, podobnie jak gdyby zdecydowała się wrócić do Iranu i lato spędzie w kurorcie Ramsar nad brzegiem Morza Kaspijskiego. Lecz dość miała ciągłych podróży, nieustannego pakowania się i rozpakowywania, toteż zdecydowała się zostać w Monte Carlo. W pierwszych latach ich znajomości odpowiadał jej styl życia Kochanka, kalejdoskop krajobrazów, zyskiwanie na czasie i oszukiwanie zegarów, ucieczka przed starością i słabością ciała, teraz wszakże zapragnęła oglądać zmieniające się pory roku w jednym miejscu. Opowiadając Kochankowi o tym, jak spędziła miesiące bez niego, wspomina, że wyjechała tylko raz, do Kalifornii, gdzie przez osiem tygodni mieszkała w małym
miasteczku nad Pacyfikiem - byłej misji hiszpańskiej, po której pozostały domki o czerwonych dachach i nazwy ulic odwołujące się do świętych Pańskich. Wynajmowała tam bungalow na plaży. Kochanek oczywiście bywał wcześniej w Ameryce i nie ma o tym kraju zbyt wysokiego mniemania. Jego zdaniem woda w oceanie jest zbyt zimna, a ludzie za mało wyrafinowani. Los Angeles jawi mu się jako szczyt złego smaku, a Nowy Jork jest po prostu ponury. Szkoda mu tracić życie na podstarzałe kelnerki w blond perukach na głowach i tekstylnym obuwiu bez pięt na nogach, co to nalewają czarną kawę do nie domytych kubków i stawiają je z hukiem na plastikowych blatach, za którymi siedzą - na równie okropnych, obitych sztucznym tworzywem kanapach - smutni klienci zapyziałych barów. Albo na mężczyzn nie rozstających się ze spodniami do gry w golfa i białymi cadillacami i zamawiających w niemiłosiernie jaskrawo oświetlonych restauracjach olbrzymie steki i whisky, przy których komentują ceny ropy naftowej i sytuację na giełdzie papierów wartościowych, podczas gdy ich żony wymieniają przepisy kulinarne i chwalą się osiągnięciami swoich dzieci. - Kupiłam ten dom - informuje go Nijaz. – Potrzebuję miejsca, gdzie nikt nie wie, kim jestem - dodaje tytułem wyjaśnienia, a jej głos jest przy tym dziwnie obnażony. Kiedy zmarł jej ojciec, nikt z rodziny nie zadał sobie trudu, by ją o tym fakcie poinformować. Że jest półsierotą, dowiedziała się dopiero parę miesięcy później, na początku lata, kiedy do swego gabinetu wezwała ją dyrektorka szkoły, by oznajmić, że w tym roku nie wróci na wakacje do Iranu, gdyż nie ma tam nikogo, kto mógłby się nią zająć. Dowiedziała się również, aczkolwiek jeszcze później, że krewni jej ojca próbowali okraść ją z dziedzictwa, lecz nie udało im się to, ponieważ majątek na mocy testamentu został powierzony zaufanemu przyjacielowi zmarłego i ów wywiązał się z zadania jak należy, dokładając starań, by nikt nic nie uszczknął do czasu, kiedy Nijaz osiągnie odpowiedni wiek. W chwili gdy straciła ojca, miała dziewięć lat. Pierwsze lato bez niego spędziła z pewnym starszym angielskim małżeństwem - zaprzyjaźnionym z dyrektorką szkoły - na wsi w hrabstwie Kent. Pan domu był weteranem wojennym; gdziekolwiek spojrzał, widział ludzi rozrywanych na strzępy przez wybuchy granatów, jak to miało miejsce w trakcie drugiej wojny światowej. Przez większość czasu chodził po domu goły i szukał swoich spodni, swojej koszuli, swoich skarpet i butów i z pewnością przeziębiłby się na śmierć i umarł, gdyby nie jego żona, która brała go delikatnie za rękę i prowadziła do ich pokoju, tam pokazywała mu po raz setny szafę i komodę, a potem pomagała mu się ubrać, jakby był jej dzieckiem, a nie mężem. Nijaz nigdy wcześniej nie widziała takiej bliskości, tyle ciepła
między dwojgiem ludzi; po raz pierwszy znalazła się w domu zamieszkanym nieprzerwanie od dziesięcioleci, i to przez te same osoby. Nim podejmie wątek, upija łyk kawy i zapala następnego papierosa. - Chciałabym przez jakiś czas mieszkać w jednym miejscu. Przekonać się, czy umiem zapuścić korzenie. Kochanek od dawna wie, że takie jest jej marzenie. Wie również o mężczyźnie, który ją osaczał w Teheranie - o kamieniach szlachetnych, orchideach i futrach, jakimi ją obsypywał. Nie obawia się jednak ani nie jest zazdrosny, w mężczyźnie owym nie dostrzega zagrożenia, to ktoś nie będący godnym niego przeciwnikiem. Wszelako nie wyklucza, że Nijaz potrzebuje właśnie kogoś takiego - kogoś, kto by zdołał zamortyzować jej upadek, kiedy on ją zostawi. Nim skończą swoje drinki, robi się chłodno, Nijaz drży w cienkiej sukni bez rękawów, mimo to dalej siedzą na tarasie i przyglądają się nielicznym przechodniom. W którymś momencie Kochanek zerka na zegarek - zrobiła się szósta wieczór - i rzuca coś na temat partyjki tryktraka w Casino de Paris, na którą umówił się z kilkorgiem przyjaciół. Wstają, on płaci rachunek, i wychodzą - razem. Przez parę chwil stoją na chodniku i obserwują spektakl na niebie: słońce przybrało krwistoczerwono-pomarańczowy odcień, chyląc się ku zachodowi hen, na horyzoncie. Kochanek spogląda na Nijaz i dostrzega łzy w jej oczach. Ujmuje jej twarz w swoje dłonie, całuje jej powieki i usta. Jedenaście lat i ani jednej obietnicy. W dalszym ciągu nie mówiąc ani słowa, wsiada do samochodu i odjeżdża. Nijaz nie pozwala łzom na opuszczenie koniuszków rzęs, za żadną cenę nie podda się rytuałowi rozstania i utraty.
W siódmą rocznicę ślubu Omid nie pojawia się wieczorem w domu. Walczyli ze sobą od tygodni, po tym jak Bahar rzuciła mu w twarz plotki, które długo starała się ignorować, aż w końcu zdecydowała, iż czas stawić im czoło. Najbardziej przeraziło ją, że Omid niczemu nie zaprzeczył, że zdobył się tylko na tyle, by zapewnić ją, że robi co w jego mocy, a potem poprosił, aby dała mu spokój. Nie tak widziałem naszą wspólną przyszłość, nie tak miało być, ale teraz jest już za późno i im silniej będziesz drążyć, próbując dociec prawdy, tym bardziej mnie do siebie zniechęcisz. Oddałam ci swoje życie, lecz ty odmówiłeś mi swego! - wybucha Bahar i Omid wie, że nie bez racji - upokorzył ją na wiele sposobów, najdotkliwiej zaś tym, że nie krył się wcale
ze swoim romansem z Nijaz. Romans sam w sobie można wybaczyć, a już na pewno zrozumieć: nikt nie oczekuje, że mężczyzna żonaty, a do tego zamożny, wyrzeknie się kobiet. Przecież nawet biedacy nie mający grosza przy duszy, a zatem ci, których nie stać na utrzymankę, miewają jednonocne przygody z prostytutkami bądź kobietami luźniejszych obyczajów i większych potrzeb. Natomiast świętoszkowaci, przekonani o tym, że seks pozamałżeński jest grzechem, korzystają z prawa koranicznego umożliwiającego zawieranie "tymczasowych" małżeństw. Zatem Omid nie obwinia się o to, że dopuścił się zdrady, ale o to, że nie dołożył starań, by zdradzać żonę dyskretnie, tak by nie poczuła się dotknięta jawnym odrzuceniem, i to dla kobiety pod każdym względem od niej lepszej. Cokolwiek myśli sobie Omid, inni wiedzą lepiej. Powiadają, że nigdy by nie pokochał Bahar, nawet gdyby w jego życiu nie pojawiła się druga kobieta. Tego wieczoru dzwoni z biura i prosi, żeby Bahar na niego nie czekała. Z obiadem, który dlań przygotowała, i w nowej sukni, którą dlań kupiła. Sukienka jest uszyta z czerwonego poliestru i czarnej koronki, a wybór na nią padł dlatego, że w oczach Bahar przypomina stroje, jakie Joan Crawford nosi w starych filmach, stroje czyniące ją piękną nawet podczas snu. Bahar bardzo lubi takie filmy i ekscytuje się życiem gwiazd, z których każda była kiedyś nikim - ot, zwykłą dziewczyną ze zwykłej amerykańskiej rodziny, którą jednak zauważył ktoś ważny, na przykład gdy akurat jadła lody. Bo wystarczy jeden uśmiech losu, jeden łut szczęścia i dziewczyna znikąd nagle staje się sławna na cały świat. Bahar zbiera fotosy takich szczęściar, ma nimi wypełnioną całą szufladę - zdjęcia formatu pocztówek kupuje się na tuziny, każde dwanaście sztuk połączonych jest w jednym punkcie, tak że mogą przypominać mały stosik albo rozkładać się w wachlarz. Bahar często zagląda do tej szuflady, patrzy na fotografie i pokazuje je mnie. Oto Rita Hayworth, która poślubia tureckiego chana, oto Marilyn Monroe, która śpiewa Johnowi F. Kennedy'emu, oto Elizabeth Taylor, malująca powieki na purpurowo i mająca wielu mężów, oto Grace Kelly, która raz zagrała księżniczkę i została prawdziwą królową... Kupując sukienkę, Bahar wyobrażała sobie, że wchodzi w posiadanie magicznej peleryny - wystarczy, że ją włoży, i natychmiast przeistoczy się w legendę godną własnego fotosu - lecz Omid nie zająknął się o ich rocznicy i nawet gdyby wrócił na noc do domu, i tak by nic nie zauważył. Odtąd nawet nie pomyśli, by włożyć tę sukienkę dla Omida. Będzie jej używać po domu, sprzątając i gotując, i szyjąc, i wręczając Hasanowi Adze listę zakupów.
Pół nocy czuwa, zasypia dopiero nad ranem, by obudzić się na dźwięk zakradającego się do sypialni Omida - o dziewiątej, w biały dzień. Nie wstaje, by go przywitać, tylko dalej leży w łóżku, z zamkniętymi oczyma przysłuchuje się zbliżającym się krokom. W pewnej chwili uderza ją przeczucie, że Omid idzie do niej, by jej coś powiedzieć, coś ważnego, coś, czego nie życzy sobie przyjąć do wiadomości. Zaczyna modlić się w duchu: proszę, odejdź, pozwól mi spać, niech to wszystko prześpię, nie jestem jeszcze gotowa, n i g d y nie będę gotowa... Omid podchodzi do jej łóżka. Bahar podrywa się, siada i podciąga kolana pod brodę. Obejmuje nogi ramionami, opuszczając głowę tak, że włosy zasłaniają jej oczy. - Nie jestem wobec ciebie w porządku - oznajmia Omid. Wyczuwa w jego głosie godziny spędzone z Nijaz, radość, jaką mu dały, i smutek, który przyniosło rozstanie. Tak, to prawda, nie jesteś wobec mnie w porządku, ale że zabrałeś mi wszystkie inne opcje, pozostawiając tylko to, czego oboje nie chcemy, nie możesz zabrać mi i tego! Zamiast to powiedzieć, Bahar płacze. Omid przysiada na brzegu łóżka, czubkami palców dotyka jej kolana. - Nie dotykaj mnie! - wrzeszczy Bahar, odzyskawszy stos. Nie potrzebuje swojej intuicji, by wiedzieć, że ta łagodność, jakby zapowiedź pieszczoty, jest preludium do ostatecznego ciosu. Nie chcąc poddać się coup de grace, krzyczy dalej: - Ani mi się waż tego mówić! Nigdy się na to nie zgodzę, nigdy nie pozwolę ci, żebyś mnie odesłał! Podrywa się gwałtownym ruchem i nie zaprzątając sobie głowy szukaniem butów, wypada z sypialni. Zbiega po schodach, otwiera drzwi frontowe i dopiero znalazłszy się na podwórku, staje. Choć łzy zalewają jej oczy, a ciałem targa łkanie, odwraca się i patrzy na dom, dysząc z wysiłku i z emocji, gotowa do dalszego biegu - choćby na ulicę, jeśli będzie musiała - byle dalej od niego i od słów, które przyszedł jej przekazać. Byle dalej...
Tak będzie przez wiele następnych lat. Oboje będą unikać prawdy, godząc się na chwiejny i zdradliwy rozejm, który pozwala prowadzić pozornie spokojne życie, zarazem trawiąc gorączką i wyjadając od środka. Bahar nie braknie determinacji, gdy raz postanowi przeczekać romans Omida licząc na to, że albo kochanka go rzuci, albo on z niej zrezygnuje i wróci do żony i córki, tak jak uczyniło mnóstwo niewiernych mężczyzn przed nim. Moja matka nie jest osobą, która się łatwo poddaje, nie po tym, jak udało jej się opuścić slumsy
południowego Teheranu samą siłą woli i wiary. Choć linia frontu się dla niej przesunęła, nadal zamierza wygrać wojnę. Nawet jeśli Omid nie kocha jej wystarczająco, by wrócić do rodziny, Bahar łudzi się, że ściągnie go z powrotem miłość do jedynego dziecka. Do mnie. Ma nadzieję, że to j a sprowadzę go do domu. Pamiętam, jak na mnie patrzył, kiedy późnym popołudniem, zobaczywszy jego auto wjeżdżające na podwórko, gnałam co sił przez ogród, do tylnej bramy, gdzie czekał na mnie, stojąc i uśmiechając się pomimo pobrudzonego i potarganego stroju. Nie przeszkadzała mu moja "niechlujność" - jak określała zwykłą dziecięcą niefrasobliwość Bahar - toteż nie złościł się, jeżeli dotknęłam jego białej koszuli swymi brudnymi od atramentu i grafitu palcami. Nie wypytywał mnie, jak mi poszło w szkole, ani nie odsyłał, bym dokończyła pracę domową, tylko po prostu podawał mi rękę i tak szliśmy razem w kierunku domu, przez te parę chwil będąc sam na sam, z dala od matczynych oczu. Wówczas potrafiłam uwierzyć, że ojciec mnie kocha. Czy mogło być prawdą to, co mówiła Bahar - że pobłaża mi i nie stawia oczekiwań dlatego, że nie interesuje go mój los? Dom jawił mi się jako przestronna, lecz pusta komnata, w której nie było nic poza przenikliwym cierpieniem obojga rodziców, matczynymi ranami i okrucieństwem ojca oraz wiszącym wiecznie nad nimi, nad nami wszystkimi, cieniem kobiety będącej tego przyczyną. Byłam zbyt bystra, aby trzymać rękę ojca wewnątrz domu - byłby to jawny znak, że biorę jego stronę, porzucając Bahar, która przecież liczyła na mnie jako swą jedyną sojuszniczkę. Puszczałam więc dłoń Omida, ledwie przekroczyliśmy próg, nie szlam za nim do jego pokoju, nie siedziałam koło niego, gdy czytał gazetę czy spożywał obiad, lecz nie przestawałam go obserwować. Przyglądałam mu się zatem, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, widziałam w jego oczach spokój i akceptację. Mimo to ilekroć wychodził - aby zobaczyć się z n i ą , jak przypuszczałyśmy z matką, aczkolwiek nasze podejrzenia nigdy nie znalazły potwierdzenia w jego słowach - zmuszałam go, by mi obiecał, że gdy się przebudzę, on znów będzie w domu. Przez większość czasu dotrzymywał tej obietnicy. Pamiętam, jak był przystojny i elegancki, i smutny, wychodząc wieczorem z domu. Pamiętam, jak przystawał na końcu hallu, na chwilę dość długą, bym mogła wzniecić w sobie nadzieję, że tym razem zmienił zdanie i jednak zawróci, tuż przed tym, zanim położył rękę na klamce. Gdy już zamknął za sobą drzwi, cicho, niemal bezszelestnie, wyobrażałam go sobie na szerokiej pustej ulicy zmierzającego do n i e j , spodziewającego się, że swą urodą, szykiem i
całą masą innych przymiotów, które tylko ona mogła posiadać, zdoła unieszkodliwić pokłady poczucia winy i samotności, jakie wynosił z naszego domu. Wiem, że mnie kochał - lecz Nijaz kochał bardziej. W zetknięciu z nią nie miałam najmniejszych szans, nie była to uczciwa walka i z pewnością brakowało mi broni, którą mogłabym sobie zapewnić zwycięstwo.
Nie minie wiele czasu, a Tancerka Tanga stanie się jedną z najlepiej znanych osób w alei Zwycięzców, taką, na której widok większość mieszkańców się krzywi, lecz nie potrafi przestać o niej mówić. Niektórym zdaje się ona wręcz klątwą jakiej nie sposób zignorować, choć równie trudno jest się wyzwolić spod jej wpływu. Nie dość, że jak wieść gminna niesie, jest szpiegiem, potomkinią pary nazistów mających na sumieniu niejedną zbrodnię wojenną, a także przywołanie anioła Dżibrila, jakby nie dość było, że anioł ów nigdy się nie spóźnia i jeszcze nie znalazł się taki, kto by uniknął z nim spotkania, to w dodatku wynalazła nieskończenie nowatorski sposób na szokowanie sąsiadów. Włącza głośno muzykę o najdziwniejszych porach, a ludziom, którzy się skarżą na hałas, odpowiada, że sen jest przeceniany i daremny - po to dostaliśmy mózgi, żeby je wykorzystywać, a nie jak jakieś ptaszysko chować głowę pod skrzydło z chwilą, gdy zrobi się ciemno; ileż więcej można by osiągnąć, gdyby mniej czasu poświęcało się na sen! Wydaje się, że ona sama nie śpi przez wiele dni z rzędu, pijąc gigantyczne ilości kawy parzonej po turecku, niezwykle mocnej podawanej bez mleka ani cukru i przypominającej bardziej smołę niż aromatyczny napar. Dwukrotnie, odkąd zaczęła terroryzować sąsiedztwo, wróciwszy do domu zastała wybite okna i gramofon roztrzaskany w drobny mak, lecz wcale się tym nie przejęła i jakby nigdy nie nazajutrz ściągnęła robotników, by powstawiali szyby, sama zaś wybrała się do sklepu i kupiła nowy odtwarzacz. Regularnie kursuje autobusem do północnych dzielnic Teheranu, gdzie mieszkają bogacze, i rozwiesza tam ogłoszenia reklamujące "rewolucyjną nową metodę nauki tańca i gry na instrumentach, opracowaną przez światowej klasy artystkę - wystarczy jedna lekcja, by samemu się przekonać!" Ogłoszenia na ogół przechodzą bez echa; odpadają od pni drzew, do których Tancerka Tanga przymocowała je za pomocą staplera, i są zrywane przez właścicieli sklepów i domów rozeźlonych, że ktoś znów upstrzył im ściany. Jednakże od czasu do czasu natknie się na nie jakiś pełen dobrej wiary rodzic, który wsadza swoją latorośl do samochodu i wiezie ją na południe, z alei Pahlawich do alei Zwycięzców. Najczęściej wóz zatrzymuje się u szczytu
ulicy Czerwcowej, zamiera na moment, po czym powodowany stanowczą ręką zawraca i udaje się tam, skąd przyjechał. Z rzadka tylko jakiś wyjątkowo naiwny rodzic nie zraża się wyglądem okolicy, brnie naprzód i doprowadza dziecko do samego studia tańca, po której to przygodzie opowiada swemu współmałżonkowi i znajomym o Hiszpance czy Niemce ze złotymi bransoletami na nadgarstkach, mieszkającej w południowym Teheranie, pachnącej dymem papierosowym i szpiegującej nie wiadomo dla kogo - ten i ów idzie o zakład, że jej zadaniem jest mieć na oku spiskowców szukających poparcia wśród biedoty i że wywiązuje się ze swojej roli, sypiając z mężczyznami, których szpieguje, no bo jak inaczej mogłaby uzyskiwać pożądane informacje? Wszyscy zgodnie kręcą głowami i nie wróżą jej przedsięwzięciu powodzenia. Nie zanosi się na to, by w szkole tańca miało pojawić się wielu stałych uczniów. Czasami Tancerka Tanga spędza w autobusie cały dzień. Zajmuje miejsce przy oknie, odwraca się plecami do współpasażera i paląc papierosa, przygląda się mijanym dzielnicom, podczas gdy pojazd przemierza miasto z jednego końca na drugi. Ludzie wsiadają i wysiadają, niektórzy próbują ją zagadywać, lecz ona nie zwraca na nich najmniejszej uwagi i tak trwa do czasu, aż na pokładzie znajduje się tylko kierowca, który zatrzymawszy się na ulicy Czerwcowej, otwiera drzwi i krzyczy: Koniec trasy, siostro, zmuszając ją, by wyłoniła się na świat opustoszały nawet z bezpańskich psów i Cyganów. Wydaje się blada i roztrzęsiona, jak ktoś wiedzący, że lada chwila czeka go kolejny atak niewysłowionego bólu, i bojący się stawić mu czoło w samotności, lecz posłusznie opuszcza autobus i wolnym krokiem udaje się do żółtego domu, w którego obszernych pokojach niegdyś żyły owiane oparem opium, gnijące za życia żony szacha obserwujące swój rychły koniec, zaparza świeżą kawę, jeszcze mocniejszą niż zwykle, i włącza na cały regulator muzykę· Któregoś dnia wraca do domu z mężczyzną. Nie zna jego imienia ani nie wie, skąd on pochodzi. To po prostu człowiek, który przez cały dzień siedział obok niej i płakał jak małe dziecko, a przecknął się dopiero na burkliwy głos kierowcy, gdy kurs dobiegł końca. Mężczyzna ten wygląda na jakieś dwadzieścia lat i z daleka można poznać, że to zoroastrianin, ponieważ odcień jego czarnej skóry przypomina raczej Hindusów aniżeli Arabów z południa Iranu. Stopy ochraniają mu miękkie domowe buty i ma tylko to, co na grzbiecie, żadnych innych rzeczy. Ojciec wyrzucił go z domu tego właśnie dnia - wyrzucił i wydziedziczył, gdyż chłopak zapragnął poślubić muzułmankę. Co za wstyd, równie dobrze mógłbyś napluć na pamięć swoich przodków, czy
trzeba ci powtarzać, jak ciężkich prześladowań doznaliśmy od muzułmanów przez stulecia? Jak grabili i gwałcili nasz lud, sprawiając, że musiał opuścić te ziemie i udać się na wygnanie do Indii? Zoroastrianin nie ma dokąd pójść - brak mu pieniędzy, przyjaciół i krewnych dających w takich wypadkach choć cień nadziei na ucieczkę przed ojcowskim gniewem; a dziewczynie, przez którą znalazł się w takim położeniu - cóż, muzułmanie także niechętnie się godzą na związki z innowiercami i bezbożnikami - jej rodzice nabili rozumu do głowy i dla bezpieczeństwa zamknęli ją na cztery spusty, żeby nie zrobiła czegoś głupiego, zanim - za kilka dni lub godzin - przedstawią jej odpowiedniego kandydata na męża, którego poślubi bez szemrania, ponieważ w przeciwnym razie grozić jej będzie śmierć z rąk własnych braci. W żółtym domu są trzy wolne pokoje na drugim piętrze. Tancerka Tanga oznajmia Zoroastrianinowi, że może zamieszkać w jednym z nich - opłatę za czynsz ureguluje, kiedy już znajdzie pracę. Wie oczywiście, że wprowadzenie pod swój dach obcego mężczyzny, w żaden sposób z nią nie spokrewnionego ani nie będącego jej mężem, jest równe herezji, lecz nawet jeśli ją to martwi, nie okazuje tego. Zresztą jest przyzwyczajona do bycia wyrzutkiem i nie zależy jej na akceptacji sąsiadów.
Nieważne, jak często ją proszę ani jak bardzo tego pragnę - Bahar nie pozwala mi zapuścić włosów. Nie zgadza się także, abym używała spinek, kokard, kokardek czy chociaż zwykłej gumki do włosów. Raz w miesiącu rozkłada na podłodze kuchni czyste prześcieradło, pośrodku rozpostartej płachty stawia krzesło, sadza mnie na nim i obcina moje włosy, także są nie dłuższe niż na palec. Robi to, jak mówi, po to, żeby, wytrącić mi broń z ręki, i nie ma znaczenia, że spartańska fryzura w połączeniu ze spodniami lub bermudami w miejsce spódnic, których nie dopuszcza w mojej garderobie, sprawia, że wyglądam jak chłopak. Gdy ktoś faktycznie bierze mnie za chłopca - pani syn to czy tamto - spogląda na mnie z góry i wybucha śmiechem, jak gdyby usłyszała świetny kawal, który i mnie powinien rozbawić. - Niestety, nie miałam tyle szczęścia - odpowiada, kiedy już się wyśmieje, a ja mam ochotę zniknąć, zapaść się pod ziemię lub ująć w rękę ogromny pędzel i zamalować się starannie, tak by ani kawałeczek nie pozostał na widoku. Marzę o długich włosach - błyszczących, jedwabistych, takich, by można je zaczesać do tyłu i związać w koński ogoli jak włosy, którymi mogą się poszczycić amerykańskie
dziewczęta występujące co wieczór w telewizji, mające również małe zgrabne noski i ładne nogi i popadające w tarapaty w każdym odcinku serialu, a mimo to zawsze wychodzące cało z opałów i mające szansę dorosnąć i stać się pięknymi kobietami, sławnymi aktorkami albo królowymi. Unikam jak tylko mogę patrzenia w lustro, ponieważ zawsze napotykam tam nieprzyjemny męski obraz - kogoś, w kim się nie rozpoznaję i kim nie chcę być. Bahar ścina mi włosy pewnego piątkowego ranka w sierpniu, na tydzień przed rozpoczęciem nauki w drugiej klasie. Ma na sobie tę czerwono-czarną sukienkę, którą sobie kupiła na siódmą rocznicę ślubu. Stoi za moimi plecami, pomiędzy krzesłem i oknem wyglądającym na zakurzone boczne podwórko, z którego zazwyczaj korzysta tylko służba. Promienie porannego słońca, białe i grube, padają na mnie od tyłu, czuję ich ciepło i widzę odblaski na przeszklonych drzwiach przede mną; muszę mrużyć oczy, ilekroć spoglądam w górę. Gdy patrzę na dół, dostrzegam kosmyki rudych włosów, które opadają za każdym szczęknięciem nożyczek w ręku Bahar. Unoszę dłoń i rozczapierzam palce, powodując, że światło rozszczepia się na milion barw; równocześnie staram się dać wiarę słowom mojej matki, że w krótkich włosach jest mi najlepiej, wyglądam w nich schludnie i porządnie, a poza tym łatwo je utrzymać w czystości i nie przeszkadzają, gdy na przykład patrzę na tablicę w klasie, no i z pewnością jest mi chłodniej, niż gdybym zapuściła długie loki, które co rusz musiałabym odgarniać z twarzy. Gdy skończy, każe mi wstać i zabrać krzesło, sama zaś ujmuje prześcieradło za cztery rogi i wytrząsa niechciane włosy za okno. Poszczególne pasma i nitki opadają wolno w porannym powietrzu, niczym nasiona dmuchawca. Stoję potulnie przy krześle i przyglądam się, jak matka składa prześcieradło, a potem opłukuje grzebień i nożyczki, by zaraz odłożyć wszystko do przepaścistej szuflady. W moich oczach jest młoda i bardzo ładna, a także niezwykle dzielna, skoro tak dobrze sobie radzi z następującymi jedno za drugim rozczarowaniami, z których składa się jej życie, i to sama, bez niczyjej pomocy, za broń mając swój gniew, a przy tym z oddaniem się mną zajmuje. Pragnę, by na mnie spojrzała, żebym mogła jej to powiedzieć - że ją kocham za to, jaka jest i co dla mnie robi - lecz ona wydaje się pochłonięta zwykłymi czynnościami i niepomna mej obecności. Podchodzi znów do zlewu, myje ręce i wyjmuje z lodówki miskę z mieloną wołowiną. Wbija do mięsa dwa jajka, dodaje garść bułki tartej, łyżkę mąki. Podnosi na chwilę głowę, dostrzega mnie i mówi: - Idź umyć ręce. Posprzątaj pokój, ułóż zabawki, zjedz obiad, jesteś taka niechlujna, spójrz na swoje
ręce, znowu są brudne, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie bawiła się w ogrodzie, i dlaczego ubranie masz znów w nieporządku, czyżbyś robiła gwiazdy? Zrób coś ze sobą. Zawsze jest coś do zrobienia. Coś, dzięki czemu może mnie odesłać.
Wychodzę na podwórko i zostaję na zewnątrz tak długo, jak da się na tym upale wytrzymać. Pomagam Hasanowi Adze podlewać trawnik, zrywam niedojrzałe winogrona z treliażu za szklarnią i zjadam je bez mycia, nie zważając na to, że skórkę mają pokrytą kurzem. Wspinam się na drzewo morwowe i zbieram owoce dopóty, dopóki ręce nie zaczną mi się kleić od ich soku. Spośród gałęzi, z dystansu, nasz dom wydaje się podupadłą fortecą otoczoną przez wciąż powiększające się miasto, które od lat bezskutecznie próbuje nas podbić i pochłonąć. Na
podwórku
dla
służby
Ruby
kuca
przy
cynowej
balii
wypełnionej
lawendowoniebieską wodą, w której moczy się codzienna porcja prania. Chodź tu, dziecko, woła mnie, usiądź przy mnie, Bóg mi świadkiem, że potrzebuję pomocy przy wyżymaniu tych wszystkich ubrań, a tobie przecież nie za szkodzi, jeśli nauczysz się prowadzić dom, chociaż kimże ja jestem, żeby cię tego uczyć - pochodzę z plemienia Kurdów, powinnam jeździć na oklep na końskim grzbiecie i polować na dziką zwierzynę, a nie szorować czyjeś podłogi. Ruby już taka jest - twarda - odkąd poślubiła Hasana Agę i podjęła pracę u Arbabów. Ma zaczerwienione policzki i obfite ciało dziewczyny wychowanej w zimnym górskim powietrzu i na delikatnym jagnięcym mięsie, jasną skórę i rozświetlone oczy, pewny siebie sposób bycia i ogłuszający śmiech wolnego ducha, który jakimś cudem znalazł sobie niszę w mieście takim jak Teheran. Jest dumna z tego, że żadna z niej pomoc domowa - miotła w jej dłoniach to narzędzie mordu, wpuszczenie jej do kuchni niesie ze sobą ryzyko otrucia wszystkich domowników, a naczynia lecą jej z rąk tak, że nie można jej postawić nawet przy zlewie. Wyrzucono ją z tylu posad, że nie potrafi powiedzieć, ilu miała panów, z czym się obnosi, jakby to był powód do przechwałek - nie jestem typem służącej, mawia, zrównując umiejętności ze zdolnościami narzuconymi przez naturę, zupełnie jakby niektórzy ludzie rodzili się do pośledniejszych ról. Z pewnością jednak nie ona. Z Ruby jest tak, że co w sercu, to na języku, i ani jej w głowie słuchać czyichś rozkazów, a zwłaszcza własnego męża, który byłby załamany, gdyby się dowiedział, w jak małym poważaniu ma go lepsza połowa. Zdaje sobie sprawę, oczywiście, że Ruby daleko do świętej: pali jak komin, pije arak z lodem, jakby to był syrop
z nasion pigwy, a ją trapiło pragnienie jak na pustyni, je potrawy haram - nawet wieprzowinę - udając, że pojęcie. "zakazane" jej nie dotyczy, klnie jak uliczna dziwka, do której zdaniem wielu jej niedaleko, skoro cały wolny czas spędza na ulicy. Staje przy kramikach, gdzie sprzedaje się kurze wątróbki i baranie jądra, pieczone na ruszcie, i rozprawia z każdym klientem i przechodniem, jaki się nawinie, mówiąc zawsze to samo: że czeka na dobrego mężczyznę, który porwie ją i uwolni od zramolałego męża i okropnej, uwłaczającej pracy, co rozumiane jest tak, że już wynalazła sobie tego wymarzonego mężczyznę, a tymczasem robi co może, by mógł ją porwać i uwolnić od znienawidzonego życia. Podnosi się ciężko nad balią i wyciąga sukienkę Bahar. Jest to jedna ze zwyklejszych, w czerwono-białą kratkę, z krótkim rękawkiem i okrągłym kołnierzykiem. Wydobywa się z odmętów niczym syrena z morza, zawisa nad białą, spienioną powierzchnią, z ogonem wciąż zanurzonym w wodzie, ociekając różową posoką i powodując bańki. Ruby składa sukienkę wpół i zanurza ją w drugiej, mniejszej balii - z czystą wodą, która jednak nie pozostaje długo krystaliczna, gdyż i tutaj pojawiają się jasnoczerwone kręgi, zachodzące na siebie i przenikające się, aż w końcu widać tylko czerwień. Pomagam wyżymać ubrania jedno po drugim, a potem rozwiesić na sznurze do bielizny, przypinając drewnianymi klamerkami. Słońce grzeje mi plecy, tak że niemal czuję, jak tworzą się bąble oparzeń; dla ochłody przykładam policzki i czoło do wilgotnego materiału, a potem zzuwam buty i staję między baliami czekając, aż Ruby wyleje ich orzeźwiającą zawartość na moje stopy. Na koniec piję wodę prosto z ogrodowego węża i wkładam głowę pod rwący strumień, nie przejmując się, że będę cała mokra. Wszędzie wokół unosi się para - paruje rozgrzana ziemia w zetknięciu z zimniejszą wodą, parują brudne kałuże, w których odbijają się metaliczne cielska odwróconych do góry dnem balii, już niepotrzebnych, leżących na podwórzu jak porzucone bębny. Ruby przeciera oczy rękawem i prostuje się z trudem. Brodą pokazuje dwa wielkie pudła z proszkiem i bielinką. - Zanieś je do piwnicy i postaw gdzieś na widocznym miejscu. Piwnica nie jest połączona z głównym budynkiem, wchodzi się do niej wprost z podwórka dla służby i pokonawszy parę schodków trafia się na położony poniżej poziomu gruntu podest. Wiodą z niego drzwi zabezpieczone zamkiem, z którego nikt nie korzysta od dziesięcioleci, prowadzące jeszcze niżej, na wąską klatkę schodową, skąd już tylko parę kroków
dzieli
śmiałka
od
obszernego,
przypominającego
jaskinię
albo
bunkier
pomieszczenia, całkowicie pozbawionego światła słonecznego. Jest to przejmujące miejsce,
pełne drobinek kurzu i rozlegających się ech, pachnące zatęchłym powietrzem. Jako chłodniejsze od reszty zabudowań przyciąga duże żółte jaszczurki i chowające się po kątach szare myszy, a także ptaki, którym przez przypadek uda się wlecieć do środka, co oczy wiście kończy się tym, iż nie potrafią znaleźć drogi wyjścia i czezną powoli w ciemności. Od czasu do czasu zagląda tam jakiś bezpański kot czy raczej kotka, po to tylko, by wydać na świat małe i wyszedłszy na zewnątrz, zastać drzwi zamknięte, a w konsekwencji porzucić mokre, drżące istoty na pastwę losu, tak że zostanie z nich tylko kupka kości i łatki krótkiej szaroniebieskiej sierści. Gdy przyjdzie pora, Hasan robi w piwnicy porządek - usuwa kurz i truchła zwierząt, suche liście naniesione podmuchami wiatru i odchody gryzoni. Robi porządek w pudłach, które trzyma tam Ruby, ustawiając koło siebie mydła, proszki i naftalinę, przestawia wyżej bielinkę, donosi połamane meble albo sprzęty, których od dawna nikt nie używa, układa sterty starych czasopism i kieszonkowych wydań kiepskich amerykańskich powieści, których Bahar nakupowała w swojej drogerii u przystojnego Turka, wciska walizy pełne ubrań całej naszej rodziny, których pani domu wciąż szkoda wyrzucić. Przed wyjściem polewa wodą podłogę i puste ściany, w wyniku czego miejsce to przez wiele dni przesyca mieszanina zapachu kurzu, sadzy i pajęczyn, przyprawiająca Ruby o ataki suchego kaszlu, przez co kobieta ma jeszcze jeden powód, by przeklinać swego męża, tym razem za obsesję na punkcie czystości. U mnie piwnica nie wywołuje nawet gęsiej skórki. Chodzę tam często - na polecenie Ruby albo z własnej woli, czując się wtedy niczym awanturnik podczas ryzykownej wyprawy powziętej głównie dlatego, że trudna do okiełznania okazała się chęć ucieczki przed nie spełniającą oczekiwań rzeczywistością. W dni, kiedy moi rodzice krzyczą na siebie wyjątkowo głośno i z pasją, albo gdy słyszę, jak moja matka płacze za zamkniętymi drzwiami swojej sypialni, bądź jak siedzimy przy stole nakrytym dla trzech osób, czekając na darmo na Omida, byśmy mogli spożyć coś, co moja matka nazywa rodzinnym obiadem, lub też słysząc, jak Bahar z bólem na twarzy mówi do Ruby czy swojej matki, czy też przypadkowej prawie nieznajomej osoby, którą udało jej się wciągnąć w rozmowę, że pod żadnym pozorem nie da rady mieć drugiego dziecka, gdyż jej mąż tylko z rzadka bywa w domu, a jeszcze rzadziej ją dotyka, nawet śpi w oddzielnym pokoju, kazał wstawić łóżko do swego gabinetu i przeniósł tam wszystkie swoje rzeczy, no ale przecież każdy kij ma dwa końce, może to dobrze, bo przecież mogłabym zajść w ciążę i urodzić drugą dziewczynkę, i co bym zrobiła z dwiema córkami i mężem, którego niemal nie widuję... Wówczas uciekam do piwnicy i chowam się pomiędzy trójnogimi krzesłami i pogryzionymi przez mole ubraniami, nagimi blondwłosymi
lalkami, którymi nie wolno mi się bawić, oraz rewolwerami i ciężarówkami, wobec których zainteresowanie okazywałam po to tylko, by zadowolić matkę. - Dość bajek i atłasowych pantofelków - mówi Bahar, odbierając mi lalki i skazując je na wygnanie do piwnicy, choć sama kolekcjonuje zdjęcia sarniookich gwiazd filmowych o czerwonych ustach i kręconych długich włosach i z wielkim zapałem, za to bez cienia sceptycyzmu pochłania zadziwiająco podobne do siebie wyznania zrozpaczonych młodych kobiet, które raz w tygodniu obnażają swoje serca przed opinią publiczną na stronach czasopism takich, jak na przykład "Nowoczesna Kobieta", zwierzając się, iż każda z nich była dziewicą, gdy zakochała się w niewłaściwym mężczyźnie, uległa potędze zmysłów bądź poddała się niezrównanej sztuce uwodzenia, co ją zbrukało, tak że z dnia na dzień stała się niegodna małżeństwa z przyzwoitym człowiekiem, który rzucił ją bez wahania, ponieważ nie miał wyboru. jak inaczej mógłby postąpić? Przecież nie wolno mu ożenić się z dziewczyną nie będącą dziewicą, zrobiłby z siebie głupca ufając kobiecie, której zabrakło honoru i silnej woli, żeby oprzeć się męskiemu mamieniu... Ujmuję naręcze pudełek, które poruczyła mi Ruby, i stąpam w dół po schodkach, przez skrzypiące drzwi wkraczam wprost w egipskie ciemności, w których poruszam się po omacku, lecz pewnie, znając tutaj na pamięć każdą piędź; mimo to serce wali mi jak młot, bo obawiam się nagłego kontaktu ze skrzydłem zabłąkanego ptaka albo bokiem parchatego, pokrytego strupami bezdomnego kota - zwierzęta zawsze śmigają do góry, ilekroć otworzy się drzwi, widząc w wąskim prostokącie światła swoją szansę na ocalenie - i oddycham głębiej dopiero, gdy docieram na środek pomieszczenia, gdzie z sufitu zwisa długi kawałek sznura, którego pociągnięcie sprawia, że zapala się żarówka przymocowana wprost do sklepienia. W wątłym świetle widzę najpierw betonową podłogę, potem ściany, szare i gołe, pokryte tylko grubą warstwą sadzy. Wymyślne pajęczyny zdobią wszystkie kąty, teraz w promieniach słabej żarówki zdają się emanować własnym, srebrzystym światłem. Kładę pudła obok butelek z chlorem i spirytusem, trutką na szczury i środkami dezynfekującymi, pomiędzy plastikowymi torbami wypełnionymi miękkimi gąbkami i ostrymi jak szkło druciakami. Wywiązawszy się z powierzonego zadania, nie wychodzę od razu, tylko udaję się na zwykłą w takich wypadkach eksplorację, zaglądam do nie oznaczonych kartonów i leciwych waliz mogących kryć istne cuda. Znajduję resztki materiałów, z których Bahar na przestrzeni lat szyła sobie stroje, pożółkłe i rozpadające się stronice "Nędzników" czytanych przez nią tuż po zamążpójściu, książki kucharskie, które nie zdołały nauczyć jej gotować "po muzułmańsku", sterty gazet, na pierwszych stronach
ukazujących zagranicznych,
Jackie
Kennedy
otoczoną
przez
w
najróżniejszych
garsonkach,
hordy miejscowych
kobiet,
podczas
wyjazdów
podziwiających
ją
i
zazdroszczących jej, ponieważ jest żoną prezydenta Stanów Zjednoczonych i nosi perły i okulary przeciwsłoneczne i ubrania, na jakie żadnej z nich nigdy nie będzie stać. W piwnicy jest również posagowa skrzynia Bahar. Ciągnę ją z trudem, wydobywając z cienia na najlepiej oświetlony środek pomieszczenia, i z wysiłkiem podnoszę wieko. Z wnętrza wylatują chmary moli, przezroczyste skrzydełka biją powietrze w panice, spośród sukienek i koszuli nocnych, i płóciennych chusteczek do nosa obrzeżonych cienką koronką wydobywają się następne, spóźnialskie owady. Nie zwracając na nie uwagi, ujmuję w dłonie wyblakłą różową taftę - to suknia, w której Bahar wystąpiła na swoim przyjęciu zaręczynowym nie przejmując się, że Szwaczka nieco krzywo ją skroiła - zapuszczam żurawia głębiej i widzę jasnomiodową bluzkę i popielatą spódnicę - ten strój moja matka miała na sobie, kiedy Omid po raz pierwszy zjawił się na ulicy Cyrusa - na dnie spoczywają białe pantofelki, te same, które obtarły do krwi pięty panny młodej... Sukni ślubnej nigdzie nie ma, ale odkrywam ciasno zwinięty welon, wyciągam go i rozwijam, tak że spływa aż na zakurzoną podłogę, po czym upinam sobie na włosach. Chwilę później na stopach mam już jej buty i kroczę środkiem piwnicy, naśladując ruchy i gesty, oblubienic z Ameryki, które oglądałam w telewizji - głowa wysoko, ręce przed sobą ściskają bukiet ślubny, w tle grają niewidzialne organy. Kiedy zabawa mi się nudzi, zaglądam we wszystkie kąty i ku swemu zdziwieniu znajduję suknię uszytą z materiału w kolorze kaspijskiej zieleni. Tę moja matka miała na sobie, gdy Omid podarował jej bransoletę kupioną u Braci Chaldejczyków. Nie potrafię się powstrzymać, przytulam suknię do policzka, rozkoszując się gładkością materii, i - czyżby mi się tylko zdawało? - nie czuję kręcącego w nosie zapachu kurzu i kulek na mole, lecz delikatną woń perfum, jakimi Bahar skropiła się w dniu ceremonii mehndi. Nawet tutaj, w piwnicy. połyskliwa powierzchnia materiału odbija światło kaskadą zieleni, spływając ciężko w dół i chłodząc mi skórę. Rozsuwam zamek błyskawiczny z tyłu i przestępuję brzeg sukni, mając wciąż na stopach pantofelki, na głowie zaś welon; wkładam ręce w rękawy i sięgając do tyłu, zapinam suwak na tyle, na ile potrafię, po czym kręcę piruety, wyobrażając sobie, iż właśnie dokonała się przemiana z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia. Jestem teraz Bahar, tańczącą pośród różanych płatków opadających na parkiet wielkiej sali jakiegoś wspaniałego budynku godnego miana pałacu, i przyglądają mi się w zachwycie tysiące ludzi... Nagle dostrzegam, że Bahar stoi u szczytu schodów i patrzy na mnie. Przez moment widzi nie swoją siedmioletnią córkę, lecz zdobiący ją strój, który
ucieleśniał jej nadzieje i optymizm, gdy serce miała lekkie niczym ptaszek, a wiarę trwałą jak złoto. Jedno mgnienie oka i ma przed sobą małą dziewczynkę ubraną jak przebieraniec w za dużą suknię, pogryziony przez mole welon i poplamione krwią pantofle na wysokim obcasie, stojącą w zakurzonej, ciemnej piwnicy mieszczącej się po złej stronie duszącego się od upału miasta, w którym niepodzielnie włada samotność. Zamieram w pół ruchu przerażona, że wzbudziłam jej gniew, kradnąc nie tylko jej tożsamość, ale również jej szczęście. Bahar nie odrywa ode mnie wzroku przez całą wieczność. Wreszcie mówi: - Wołałam cię chyba z tuzin razy.
Mężczyzna,
którego
co
dzień
po
południu
odwiedza
Ruby,
jest
trzydziestoośmioletnim nestorianinem, sprzedawcą butów, któremu się wydaje, że potrafi grać na bębnach i talerzach jak Ringo Starr. Możecie o mnie myśleć jako o irańskim Ringu z The Beatles, mówi ludziom, wierząc, iż opanował go duch rock and rolla. Mieszka na drugim piętrze żółtego domu Tancerki Tanga, która wzięła kolejnego po Zoroastrianinie lokatora nie zważając na to, że ucierpi jej reputacja. Przedstawia się wszystkim imieniem Artemis, zaczerpniętym z amerykańskiego serialu pod tytułem "Bardzo dziki Zachód", nosi koszulę rozpiętą aż do pępka i nie rozstaje się z pałeczkami perkusisty na wypadek, gdyby naszła go ochota odstawić solówkę w kolejce po bilety do kina albo podczas zakrapianego spotkania z przyjaciółmi czy też w trakcie tajnej schadzki z dziewczyną. W sklepie obuwniczym na ulicy Rezy Szaha, gdzie pracuje, zawsze ma pod ręką polaroidowe zdjęcie samego siebie, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy wpadnie się na kogoś znaczącego w branży, kto przecież jak już go zauważy, nie będzie czekał, aż zrobi sobie fotografię. Trzeba pomagać szczęściu, to ulubione powiedzenie Artemisa, któremu jest wierny zarówno w dzień, jak i w nocy. Od rodziny nie raz usłyszał, że szczęście w postaci kogoś zdolnego przedzierzgnąć nie znanego nikomu, ciężko pracującego Irańczyka w światowej sławy muzyka na ogół nie przechadza się po ulicy Rezy Szaha ani nie robi zakupów w tamtejszych sklepach, gdyż jak wszystkim wiadomo, grozi to utratą życia. Pewnego dnia dwóch klientów pokłóciło się o ostatnią parę butów, której obaj pragnęli jak niczego innego na świecie, po czym jeden z nich zastrzelił drugiego. Zabójca okazał się generałem z armii szacha - nie spodobało mu się, że kto inny kupił buty, które sobie upatrzył. Usłyszawszy od sprzedawcy: "Obawiam się, że to była ostatnia para w pańskim rozmiarze i tamten dżentelmen przymierzył ją pierwszy", wyjął
broń i wpakował kulkę w głowę konkurenta, zabrał buty i wyszedł nie płacąc ani też nie obawiając się konsekwencji. Witamy w kraju tych, którzy się liczą - wszyscy pozostali powinni znać swoje miejsce. Nic z tego nie przekonało jednak Artemisa, jego wola zrealizowania swego marzenia pozostała równie silna jak przedtem. Wprowadziwszy się do domu Tancerki Tanga, nie śpi po nocach, za to spędza w łóżku pół dnia, co najmniej do południa, mówi podniesionym głosem, do każdego zdania wtrącając jakieś przekleństwo. Jest nieporządny - rzuca ubranie gdzie popadnie, wszędzie walają się jego rzeczy: gruby łańcuch na szyję, grzebień, a nawet szczoteczka do zębów. i nigdy nie potrafi niczego znaleźć, ponieważ wynosi wszystko ze swego pokoju - dlatego że taki właśnie jest jego zdaniem Ringo Starr i cała reszta rockandrollowców, którzy mają ludzi na każde swoje skinienie, a każdy ich wybryk jest tolerowany w imię Sztuki. Poza tym, jak przekonuje niedowiarków Arkemis, to kwestia image'u, nikt nie uwierzy, że jestem świetnym muzykiem, jeśli zabraknie mi ekstrawagancji. Jego zachowanie obraża uczucia Zoroastrianina i działa na nerwy Tancerce Tanga, jednakże Ruby postrzega je zupełnie inaczej - dla niej jest ono dowodem, jak wspaniały i interesujący jest Artemis. Prawie nigdy nie przestaje o nim tokować, a gdy wymienia jego imię, robi maślane oczy i rozpływa się całkiem jak inne kobiety wspominające o Clarku Gable'u czy Errolu Flynnie. Cała jej postać mówi: patrzcie tylko, jaki jest młody i utalentowany, a do tego inteligentny i przepełniony ambicją, po prostu cudowny! Każdego popołudnia, po tym jak Bahar położy się, by zażyć codziennej drzemki, Ruby zbiega do pokoiku zwanego przez nas Klitką. Jest to ciasne, ponure miejsce na parterze, pod klatką schodową, o drzwiach tak małych, że dorosła osoba z trudem się przez nie przeciska, musząc przy tym uważać na głowy z powodu niskiej futryny; pełni ono w naszym domu funkcję spiżarni, gdzie przechowuje się produkty, jakie nie ulegają łatwo zepsuciu, takie jak ryż i oliwa, i mąka, i głowy cukrowe, które trzeba dopiero pokruszyć na mniejsze kawałki za pomocą narzędzia przypominającego obcęgi, i jakie niejednej rodzinie uratowały życie podczas wojen i klęsk głodu. W Klitce Ruby trzyma swoje sukienki, gdyż wie, że Hasan Aga nigdy tam nie zagląda, a co za tym idzie nigdy nie odkryje jej drobnego sekretu, i korzystając ze starego szezlonga i zaśniedziałego lustra, przebiera się ze zwykłego roboczego ubrania w krótką, mocno wyciętą tę czy inną suknię, porzuca swój nieprzezroczysty czador na rzecz innego, przez który nietrudno dostrzec jej gołe nogi, i tak wystrojona wychodzi na ulicę. Wraca po godzinie czy dwu, wymęczona, lecz o jaśniejących oczach. Znów znika w Klitce, ściera makijaż nałożony przed wyjściem, i na powrót wkłada zwykłe ubranie, po czym
podejmuje litanię narzekań na Bahar, która obarcza ją pracą ponad siły. - Idź sprawdzić, czy twoja matka śpi - poleca mi pewnego dnia, wykonując wygibasy przed lustrem przybitym do nierównych ścian Klitki. Na głowie ma duże plastikowe wałki i przebiera palcami u nóg, żeby przyśpieszyć schnięcie lakieru, równocześnie malując sobie usta na krwistoczerwony kolor. Biegnę na górę i zatrzymawszy się przed drzwiami do sypialni Bahar, nasłuchuję. Dochodzi mnie stłumiony dźwięk wentylatora zamontowanego pod sufitem, a z przy tłumionego światła między progiem a skrzydłem drzwi wnioskuję, że kotary są zaciągnięte. Pędzę na dół, żeby zdać relację. - Śpi - mówię Ruby. Zdążyła już wzuć sandały na wysokim obcasie, całe złote, i upiększyć się czarną kropką w kąciku ust, teraz spryskuje perfumami biust i szyję, odkłada flakonik, żeby obciągnąć sukienkę, zarazem powiększając dekolt, i sięga po przezroczysty czador. - Jak ktoś o mnie będzie pytał, powiedz, że poszłam do sklepu za rogiem po masło. Nawet ja w wieku siedmiu lat wiem, że nikt się tak nie stroi, idąc do sklepu, toteż nie wyobrażam sobie, by ktoś miał uwierzyć w moje kłamstwo, jednakże nie martwię się tym, zaintrygowana raczej bezczelnością Ruby, jej wielką pewnością siebie, jakby w ogóle nie groziło jej, że zostanie przyłapana na gorącym uczynku, i to mimo wyzywającego stroju i ewidentnie gorszącego celu, W milczeniu spoglądam, jak wychodzi - najpierw z Klitki, potem na zewnątrz przez tylne drzwi - i co tchu gnam na drugie piętro, do jadalni położonej wzdłuż bocznej ściany domu, tak że wszystkie okna stamtąd wychodzą na ulicę. Mijam olbrzymi mahoniowy stół, mogący pomieścić osiem osób, przysadzisty kredens, w którym Bahar trzyma swoją najlepszą porcelanę, metalowy grzejnik w brązowej obudowie i z kratką na górze, przez którą latem wpada kurz, a zimą wypada zbyt gorące powietrze. Wreszcie docieram do balkonu, półokrągłego w kształcie i zabezpieczonego kutą balustradą. Sypiam na nim czasami, w nadspodziewanie upalne noce, kiedy nie mogę zmrużyć oka w duchocie swego pokoju; wkładam małe tranzystorowe radio pod poduszkę i zasypiam do wtóru jego. trzasków i szumów, by później kilkakrotnie budzić się w ciągu nocy i obserwować panoramę miasta. Teraz wszakże panuje dzień i widzę Ruby, jak skręca w aleję Zwycięzców, powiewając półprzezroczystym czadorem i stukając obcasami złotych sandałów. Patrzę, jak przeciska się przez tłum przechodniów, żebraków i kramarzy, niemal słyszę syki kobiet, które mija - patrzcie tylko, co za wywłoka, idzie znów do domu tej małej nazistki, żeby się przespać z którymś z jej lokatorów, a może, kto to wie, z obydwoma w ciągu jednego
popołudnia. Bezpańskie zwierzęta pryskają spod jej stóp, dzieci jeżdżące na rowerach starają się ją wyminąć, staruszkowie siedzący przy rynsztoku prawie nie zwracają na nią uwagi, tak sama jak ona na nich. Zdarza się, że przystanie, żeby zamienić z kimś parę słów, ale tylko. na chwilę, i zaraz znów podąża raźnym krokiem przed siebie, nie zważając na skwar lejący się z nieba. W końcu podchodzi do żółtego domu, puka do drzwi i znika w środku niczym woskowa figura, która zdążyła stopnieć, gdy ja akurat mrugałam powiekami. Dziwna ta była zbieranina wyrzutków, Tancerka Tanga i jej przypadkowi lokatorzy. Łączyła ich chyba tylko samotność, głęboka i wszechogarniająca, tak wielka, że zdająca się ich otaczać niczym smętna aureola porażki. Wtedy tego. oczywiście sobie nie uświadamiałam, lecz teraz uważam, że właśnie ona mnie do nich wabiła, sprawiała, że ciągnęło mnie w ich stronę niczym lunatyka da księżyca, powodowała, że w tym chylącym się ku ruinie domu mieszczącym zaprzepaszczone nadzieje i wygórowane ambicje dostrzegałam coś jakby echa naszego. życia - Omida, Bahar i mojego.
Nowy Rok świętujemy u Arbabów, lecz żydowskie uroczystości obchodzimy z rodzicami Bahar. Starsi państwo Arbabowie nie przywykli okazywać swej religijności; dochowują wierności tradycji tylko w Jom Kippur, ponieważ jest to najświętszy dzień w całym roku, a także z tego względu, że w przeciwnym razie przyjaciele wyśmialiby ich tchórzostwo - cha, boicie się, że nie przeżyjecie, jeśli odmówicie sobie jedzenia i picia przez dwadzieścia siedem godzin. Nie widzą sensu Rosz Haszany, gdyż i bez niego mają w swoim kalendarzu dwa początki roku: chrześcijański, który obchodzą hucznie, urządzając wielkie przyjęcie z szampanem i życzeniami składanymi o północy, oraz swojski, wypadający pierwszego dnia wiosny. Wynaleźli także perskie odpowiedniki Szawuotu i Sukkotu i je preferują, gdyż są nowoczesnymi żydami, w pierwszej kolejności obywatelami Iranu, a dopiero później wyznawcami Jedynego, w czym nie przeszkadza im nawet to, że większość muzułmanów w tym kraju jest całkowicie odmiennego zdania - w ich oczach żydzi nie są Irańczykami, tylko oszustami i szpiegami przysłanymi z Izraela, by przejąć władzę, jak uczynili już w Ameryce, i bogacić się kosztem bogobojnych synów Allaha. Arbabowie myślą swoje, mimo że żydzi byli obywatelami drugiej kategorii przez setki lat przed tym, zanim szach doszedł do władzy i otworzył getta, uwalniając ich od biedy i zamknięcia, na które skazali ich mułłowie. Obecny szach lubi żydów; oprócz nich lubi także zoroastrian, bahaitów i chrześcijan.
Nie potrafi znieść wyłącznie mułłów, gdyż ci ostrzą sobie zęby na jego koronę, chcą rządzić krajem i zawłaszczyć jego bogactwo - ci brudni, niepiśmienni mężczyźni noszący długie czarne brody i niechlujne galabijje, a pobierający nauki w zainfekowanych szczurami i wszelkim robactwem seminariach miasta Ghom. Bezlitośnie ściągają dziesięcinę i zebrane pieniądze przeznaczają na zakup posiadłości, dzieł sztuki i kobiet, a swoich następców uczą nienawidzić każdego, kto nie jest jednym z nich. Jeszcze przed trzydziestu laty terroryzowali żydów i nomen omen trzymali w szachu ówczesnego władcę, lecz to się zmieniło, gdy na tronie zasiadł ojciec obecnego szacha, za jednym posunięciem odsyłając czadory do lamusa i nakazując mężczyznom golić brody oraz odziewać się w garnitury wedle zachodniej mody. Wywołało to oczywiście sprzeciw świątobliwych mężów, jednakże nie odwiodło Rezy Szaha od powziętego postanowienia. Kazał aresztować co najmniej tysiąc mułłów i stracić ich na szubienicach wzniesionych specjalnie w tym celu wokół stolicy. Tak więc współcześni mułłowie mogą mówić, co chcą, o żydach - że nie są prawdziwymi Irańczykami, że są niedotykalni, że piją krew muzułmańskich dzieci. Cokolwiek powiedzą, i tak nie mają wpływu na to, co dzieje się w kraju, nie są przeciwnikiem godnym szacha z jego szkoloną przez Amerykanów i wyposażoną w amerykański sprzęt armią. A że szach chroni żydów, i to dość skutecznie, mułłowie mówią o nim, że sam jest żydem, co bynajmniej nie zniechęca muzułmanów, zwłaszcza tych lepiej urodzonych i wykształconych przeważnie za granicą. Niektórzy posuwają się nawet do stwierdzenia, że pomiędzy żydami i muzułmanami nie ma większej różnicy, i ci otwarcie przyjaźnią się z odwiecznymi wrogami, pozostali zaś, którym nie brak wyrachowania, umiejętnie udają przychylność i życzliwość. W zamian za tę wspaniałomyślność co bogatsi żydzi nie afiszują się ze swym pochodzeniem i wyznaniem, rozgłaszając dumnie, że nade wszystko są Irańczykami, Persami z dziada pradziada. Zamiast gwiazdy Dawida noszą złote plakietki z wygrawerowanym profilem szacha; zamiast Chanuki i Paschy obchodzą święta Bożego Narodzenia i Wielkiej nocy tym chętniej, że uroczystości te są bardziej spektakularne i milsze ciału, nie wymagają bowiem od człowieka ścisłego postu i odmawiania sobie nawet suchego chleba albo przeżywania czterdziestu lat niewoli w tydzień, co zmęczyłoby i najsilniejszego duchem. Arbabowie nie są więc osamotnieni w swym postępowaniu. W przeciwieństwie do nich rodzice Bahar nie mogą sobie pozwolić na wybrzydzanie i wybieranie świąt wedle upodobania. W południowych dzielnicach Teheranu zarówno żydzi, jak i muzułmanie podchodzą do spraw religii bardzo poważnie i wypełniają wszystkie narzucone rytuały bez względu na ewentualne niedogodności. Są przyzwyczajeni do Boga, który wymaga poświęceń, nie zaś do takiego, który rozdaje udekorowane choinki i koszyki
pełne kolorowych jajek. Dziewięć lat po ślubie Bahar wciąż szokuje widok świątecznego drzewka, które staje zimą w domu Arbabów, i nie potrafi pojąć, dlaczego jej teściowa zaklina się na Koran, a nie na Torę. - Nie zapominajmy, że wszyscy jesteśmy żydami - wyrwało się kiedyś Bahar i zaraz gorzko tego pożałowała. Pani Arbab spojrzała na nią z pogardą i uśmiechając się kpiąco, zripostowała: - To prawda, jednakże nie wszyscy wywodzimy się z getta. Bahar zabiera mnie na ulicę Cyrusa w każdy piątek i w każde żydowskie święto. Każe mi się ładnie ubrać i poucza mnie, jak powinnam się zachować: siedzieć prosto, ze złączonymi kolanami i dłońmi na podołku, okazywać szacunek i bojaźń, nie prosić o nic, jakkolwiek bym czegoś pragnęła, i odmawiać poczęstunku co najmniej dwukrotnie, zanim wreszcie skromnie skinę głową. Otrzymuję również szczegółowe instrukcje, o czym pod żadnym pozorem nie wolno mi wspominać - o moim ojcu, o t e j kobiecie, o kłótniach między rodzicami. Nie ma nic niezwykłego w tym, że matka uczy córkę, jak ma postępować. Dziwny jest za to sposób, w jaki opowiada o mnie swojej rodzinie. Robi to tak, jakbym była kimś z zewnątrz, kimś, komu nie można ufać, Arbabem krew z krwi, kość z kości, jakby musiała ostrzegać przede mną swoich krewnych - uważajcie na to, co przy niej mówicie, ona wszystko powtórzy swemu ojcu, lepiej ściszcie głos, żeby nie usłyszała, bo chociaż to moja córka, jest po j e g o stronie, no może nie przyzna tego otwarcie, ale widzę to w jej oczach, zresztą nie potępia go za to, co uczynił naszej rodzinie, lgnie do niego, nie zważając, że ma mnie za nic, dopiero teraz widzę, że ktokolwiek pierwszy powiedział, że córka jest największym wrogiem matki, miał rację. A ja dopiero po wielu latach zrozumiem, dlaczego to robiła, zdołam ubrać w słowa to, co zachodziło pomiędzy mną i moją matką, ilekroć znalazłyśmy się razem na łonie jej rodziny. Bahar opuściła ulicę Cyrusa i zapłaciła za to najwyższą cenę - zaczęła być traktowana przez własną krew jako ktoś obcy. Kiedy więc mnie urodziła, postanowiła udowodnić swym najbliższym, że naprawdę obca jestem ja, nie ona. Patrzcie tylko na nią, mówiła za moimi plecami, czyż to nie wykapany ojciec? Jakby skórę zdjąć z Arbabów. I lojalna wobec nich jak mało kto. Nie to co ja, widzicie? Ja o was nie zapomniałam, przychodzę tu przecież co tydzień... Za każdym razem gdy przestępowałam próg domu moich dziadków ze strony matki, miałam nadzieję, że nareszcie uda mi się im udowodnić, iż nie jestem dzieckiem swego ojca. Którejś nocy podczas Paschy podsłuchałam rozmowę pomiędzy Bahar i jej ciotką.
Stoją w kuchni plecami do drzwi, doglądając pieca, na którym smaży się kurczak z cebulą i szafranem. Ja nakrywam do stołu, przyszłam więc po talerze i sztućce i zamarłam w pół kroku. - Nigdy nie zapomnę, jak twoja matka straciła dziecko w ósmym miesiącu, smażąc kurczaka na tym samym starym piecu... - zaczyna ciotka Bahar, a ja nastawiam uszu, bo choć słyszałam już wcześniej o tym zdarzeniu, nikt nigdy nie wyjaśnił mi związku pomiędzy poronieniem i gotowaniem. - U sąsiadów było akurat weselisko - ciągnie moja cioteczna babka - i kto mógł, pomagał, twoja matka także, chociaż miała taaaki brzuch... - ręce kobieciny zataczają koło wokół niej - ...i nie powinna była spędzać tyle czasu na nogach, no ale co miała zrobić, skoro dali jej dwadzieścia drobiowych tuszek do usmażenia, a ona była sumienna jak mało kto. Usmażyła wszystkie i usiadła, żeby napić się zimnej wody, bo od rozgrzanego pieca buchał żar, że aż strach. To musiało być to. Serce dziecka przez to stanęło, jak dwa a dwa jest cztery. Bahar kręci głową i zauważa, że nie mieści się jej w głowie, jak ktokolwiek może stracić dziecko i dalej żyć, jakby nic się nie stało. - Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak matka sobie z tym poradziła. Starsza kobieta przytakuje skwapliwie. - Wiem coś o tym. Sama straciłam jedno ze swoich… - zmniejsza płomień pod płytkim rondlem, wyciera dłonie w fartuch - ...ale twoja matka straciła aż dwoje, i to dwóch chłopców. W tej samej chwili Bahar wyczuwa moją obecność za nimi, Stara się dać ciotce znak, że nie są już same, lecz na próżno. Starsza kobieta nie zwraca na nią uwagi. - Stracić niemowlę to jedno - wzdycha - ale po tym jak zginął dziesięcioletni... - Dosyć! - przerywa jej Bahar, a zwracając się do mnie. dodaje: - I co się tak guzdrzesz z tym nakrywaniem do stołu'! Modliłam się z tymi ludźmi w Jom Kippur, spożywałam z nimi ucztę w wieczór sederowy, spałam na zewnątrz w szałasie zwanym sukka, widywałam ich raz w tygodniu, odkąd sięgałam pamięcią, a mimo to ani razu nie słyszałam o utraconym dziesięcioletnim synu, bracie mojej matki, a moim wuju - aż do tej pory. Czy to nie dziwne, że w rodzinie, której sposobem na życie jest smutek, nikt nie napomknął o największym ze wszystkich nieszczęść?
Nijaz z nikim nie rozmawia o swoim romansie z Omidem Pokazuje się z nim
publicznie, wydaje się mu wierna, a nawet oddana, lecz na pytania o uczucia do niego bądź o ich wspólną przyszłość - w domyśle: jak twoim zdaniem może ułożyć się życie z żonatym mężczyzną? - tylko kręci głową i uśmiecha się łagodnie. Zgoda, nie trzeba ich długo obserwować, by dostrzec, że w tym związku górą jest ona i bez względu na to, jakie uczucia do niego żywi, potrzebuje go mniej, niż on jej pragnie. To daje jej niezaprzeczalną przewagę; łatwo może sprawić, by opuścił żonę i dziecko, jednakże jak dotąd nie uczyniła tego, co wprawia znających ją ludzi w zdziwienie i wywołuje falę kolejnych plotek - czyżby była aż tak pełna dobrej woli i życzliwa, a może po prostu nie życzy sobie mieć go u swego boku na stałe? Ja również wiele o tym myślałam, najbardziej wszakże ciekawiło mnie, dlaczego mój ojciec dał z siebie tak mało Bahar, która go potrzebowała jak powietrza, a tak dużo kobiecie, która bez trudu mogła sobie bez niego poradzić. W końcu doszłam do wniosku, że chodziło o zależność, o to, w jak wielkim stopniu Bahar liczyła na niego, jak rok po roku czekała, by do niej wrócił, porzucając kochankę - to musiało go do niej ostatecznie zniechęcić i sprawić, że zaczął myśleć o zostawieniu nas. Sądzę, że najpierw jego obojętność, a potem okrucieństwo spowodowane były słabością Bahar. Nie chodziło więc o to, czym lub kim Bahar pragnęła się stać, lecz o to, kim lub raczej czym się stała - za jego sprawą. Ponieważ choć sam był temu winien, Omid czuł do Bahar przemożną niechęć.
Gdy przyglądam się swoim rodzicom, uderza mnie, że nigdy się nie dotykają. Rozmawiają ze sobą, jeśli wymaga tego sytuacja, czasem wychodzą gdzieś razem, lecz nigdy nie pozwalają, by ich ciała się zetknęły choćby przez przypadek, ani nic wykonują żadnego gestu inicjującego zbliżenie czy coś tak niewinnego jak splecenie palców. Zdaję sobie z tego sprawę, ponieważ wiem, jak zachowują się inni ludzie - zakochani, których widzę raz w tygodniu, gdy udaję się z matką na targ, a także Omid i Nijaz, których wyobrażam sobie, kiedy ojca nie ma w domu. Jestem już na tyle duża, by zauważać takie sprawy, wiem więc, że matka i ojciec nie śpią w tym samym łóżku - Omid zaadaptował na sypialnię swój gabinet. Czasem przychodzi mi do głowy myśl, że to wina matki; kiedyś usłyszałam, jak Arbabowie mówią, że mężczyzna, który znajduje zadowolenie w łóżku żony, nie szuka innych kobiet. Kiedy indziej znów jestem pełna nadziei. Zdarzają się bowiem poranki, gdy rodzice jedzą razem śniadanie. Omid nie śpieszy się do pracy, zasiedzi się przy stole, żeby zapalić papierosa i poczytać gazetę. Wówczas Bahar dolewa mu herbaty, a on spogląda znad
rozpostartej płachty i zagaduje ją o tym lub o owym, ona zaś odpowiada spokojnym głosem i tak to trwa - przez parę minut bądź pół godziny - aż Omid spogląda na zegarek i rzuca, że na niego już czas. W takie poranki przepełnia mnie nadzieja, ponieważ wydaje mi się, że nie wszystko jeszcze stracone dla naszej rodziny.
Ojciec wyjeżdża do Ameryki na trzy tygodnie i przywozi mi stamtąd walizkę pełną prezentów - sukienki i buty, małe plastikowe lalki z włosami blond i niebieskimi oczami, złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie malutkiej biedronki, która ma przynosić szczęście, o skrzydełkach z rubinów i szmaragdowych oczach. Aby zadośćuczynić mi za czas bez niego, zabiera mnie do kina na film animowany, ze ścieżką dźwiękową w języku perskim, w którym chłopiec imieniem Mowgli mieszka w dżungli pod opieką niedźwiedzia. Po projekcji idziemy do restauracji "Chattanooga", gdzie zamawia dla mnie przysmak bananowy podawany z trzema gałkami lodów, bitą śmietaną i musem czekoladowym oraz kawałkami owoców i wiórkami orzechów. Na ten widok robię wielkie oczy - to najokazalszy deser, jaki kiedykolwiek jadłam, ale ojciec mówi mi, że w Ameryce nie podaje się mniejszych i że te wszystkie dodatki, kulki lodów o różnych smakach, mus czekoladowy, owoce, wiórki i istna góra bitej śmietany, w Ameryce nikogo nie dziwią. Potem przygląda mi się cierpliwie, kiedy mozolnie pochłaniam deser małą łyżeczką. Pyta, czy w szkole dobrze mi idzie, czy polubiłam się z innymi dziewczynkami. - Chciałabym mieć siostrę - wyrzucam z siebie w pewnym momencie. Omid wybucha śmiechem, po czym dostrzegłszy moją naburmuszoną minę, wyjaśnia, że nic nie tracę, będąc jedynaczką, bo posiadanie rodzeństwa jest zdecydowanie przeceniane. Dla poparcia swoich słów opowiada mi o własnym dzieciństwie - matka ubierała swoich obu synów w białe lniane spodnie latem i w białe wełniane swetry zimą i oczekiwała od nich, że utrzymają je w nieskazitelnej czystości, tak że nigdy się nie bawili ani nie bili ze sobą, przynajmniej on nic takiego nie pamięta. Wierzę mu, ponieważ dobrze wiem, jak pani Arbab patrzy na mnie, kiedy idziemy z wizytą do jej domu, i wyobrażam sobie, że podobnie patrzyła na Omida i jego brata, gdy byli mali. Ilekroć ją widzę, siedzi wyprostowana jak struna na krześle przypominającym tron i wygląda, jakby ktoś spalił jej sto wiosek. Podchodzę do niej, by ją pocałować na powitanie, a ona nadstawia policzek, lecz zaraz czym prędzej się cofa. Nie dostaję od niej prezentów, jedynie raz do roku, z okazji perskiego Nowego Roku, otrzymuję od niej złotą monetę. - Wyciągnij rękę - rozkazuje i kładzie mi pieniążek na otwartej dłoni. - To na
szczęście - powtarza za każdym razem. - No, biegnij już. Jestem niemal pewna, że takim samym tonem zwracała się do mojego ojca, kiedy był jeszcze chłopcem, że okazywała mu taki sam brak zainteresowania i w ten sam sposób dawała mu do zrozumienia, że ją nudzi. - Kochałeś swoją matkę? - pytam go w restauracji "Chattanooga" . Omid wydaje się skonsternowany, - Dlaczego o to pytasz? Przez moment czuję się tak, jakbym patrzyła w lustro - widzę w Omidzie siebie. Wiem, jak to jest mieć matkę, która nie zwraca uwagi na swoje dziecko, nawet gdy jest z nim w jednym pomieszczeniu. Która kocha i nienawidzi równocześnie. Nagle jestem w stanie wybaczyć ojcu jego romans z Nijaz, jego częstą nieobecność w domu. Potrafię zrozumieć, czemu jest gotów porzucić własną rodzinę dla kobiety, która nie pragnie go rozpaczliwie, nie potrzebuje go zawłaszczyć całego. Moim marzeniem nagle staje się zamienienie miejscami z Nijaz, przeistoczenie się w nią, tak abym mogła sprowadzić Omida do domu, jednakże wiem, że to niemożliwe. Zbyt potrzebuję jego miłości, sama zaś jestem zbyt przestraszona i bezbronna, żebym mogła kochać go tak jak moja matka mnie czy jak pani Arbab swoich synów - jak gdyby nie istniał.
Omid oznajmia swemu ojcu, że chce się rozwieść z Bahar. Mówi, że próbował, lecz przekonał się, że nie potrafi się zmusić, by pozostać z nią w związku małżeńskim, przyznaje, że popełnił błąd, mając dwadzieścia cztery lata, jednakże nie chce za niego płacić przez resztę życia. Wciąż jest młodym mężczyzną - ma dopiero trzydzieści siedem lat - i chyba przysługuje mu prawo do odrobiny szczęścia, nawet jeśli w przeszłości był ślepy i głuchy na dobre rady i wszystkie znaki na niebie i ziemi. Stoją na tyłach domu Arbabów, przy samochodzie, który pan Arbab kupił tego dnia. To czarny cadillac z szarymi skórzanymi siedzeniami i deską rozdzielczą zrobioną z drewna, wyglądający tak dostojnie, że z pewnością przyciągnie wiele złych spojrzeń. Aby się przed nimi obronić i ochronić auto przed urokiem rzuconym przez zawistnika, pan Arbab musi dokonać symbolicznego poświęcenia za pomocą krwi. Posłał już Hasana Agę po kozła do mężczyzny, który zajmuje się hodowaniem zwierząt na ofiarę - kozłów i baranów, a także, na mniej ważne okazje, kogutów. Po powrocie Hasan naostrzy nóż rzeźnicki, a kozioł wyczuwszy zagrożenie, będzie się szarpał i przeraźliwie meczał uwiązany na krótkiej lince do drzewa rosnącego na podwórku, zaledwie parę kroków od nowego samochodu.
Pan Arbab jest w garniturze, ma na sobie nawet krawat. Przemierza niewielki parking tam i z powrotem, to chowając się, to znów wyłaniając z cienia, jaki rzuca rozpięte płócienne zadaszenie. Ilekroć zbliża się do Hasana, przystaje na chwilę i przygląda się, jak nóż błyska na czarnym kamieniu używanym jako osełka. Od dłuższego czasu spodziewał się, że Omid poruszy ten temat. Przedyskutowali to nawet z żoną i uznali, że należy synowi pozwolić wybrać odpowiedni moment. Pan Arbab po raz ostatni podchodzi do Hasana, zatrzymuje się, śledzi śmigające ostrze, wreszcie wraca do samochodu i zapala papierosa. Kozioł staje dęba i szarpie tak silnie, że wydaje się, iż linka, która go więzi, zaraz puści. - Chcesz powiedzieć, że straciłeś głowę dla tamtej kobiety - koryguje. Omid cofa się, jakby ojciec wymierzył mu policzek. - Wygląda na to, że ma cię pod obcasem. Pan Arbab nigdy nie był specjalnie dumny ze swego syna, ale szczególną pogardą darzy go za romans z Nijaz, za to, że pofolgował swoim zachciankom, za nic mając takt i dyskrecję wymagane w takich sytuacjach, i zrobił z siebie pośmiewisko, wiążąc się z kobietą, która - nie licząc wyjątkowej urody - reprezentuje sobą tyle co zwykła prostytutka, z tą różnicą, że mierzy wysoko, ma spore pieniądze i niegdyś poważane nazwisko. Pan Arbab wie, że jego syn nie może się poszczycić ani wielką odwagą, ani żelazną wolą, i to już od wczesnych lat, kiedy to chodził po domu za matką, czepiając się jej spódnicy, albo wołał ją po nocy ze swego łóżeczka, a kiedy ignorowała jego krzyki, jak powinna była uczynić - każda niańka, lekarz i rodzic to potwierdzą, postępując inaczej tylko rozpuszcza się dziecko - leżał w ciemnościach i łkał, aż usypiał ze zmęczenia. Pan Arbab w skrytości ducha wolałby, żeby syn miał na tyle charakteru, aby sprzeciwić się poleceniom, wstał z łóżeczka i wymaszerować z pokoju, ryzykując, że zostanie ukarany, ale wiedział też, że natury nie da się zmienić i że niektórzy rodzą się słabi. Bierze się to, co Najwyższy raczył dać, i zmawia się modlitwę dziękczynną, takie było motto życiowe pana Arbaba. Płaczliwy dzieciak wyrósł na młodego samotnika, który miał ledwie paru kolegów i chyba nie zaznał kobiety do czasu, kiedy ukończył dwudziesty trzeci rok życia i jego matka podsunęła mu partię stulecia. Bahaitka - jak nazywali ją Arbabowie - byłaby idealną żoną i matką, i synową, gdyby tylko Omid zdołał ją przy sobie utrzymać. Jedyne co miał zrobić, to raz czy dwa przesłać jej olbrzymi bukiet róż i zachwycać się nią na każdym kroku nieważne, że sam by nie wierzył w to, co mówi. Kto powiedział, że trzeba wierzyć w każdy nonsens, jakimi kobiety lubią być obsypywane? Po prostu mówi się co trzeba i zajmuje się swoimi sprawami, można sobie wziąć nawet siedem kochanek, pod warunkiem że czyni się to dyskretnie. Gdyby Omid postępował w ten sposób, nigdy nie doszłoby do tego, że narzeczona opuściła go niemalże w drodze na ślub.
Nie zważając na coraz rozpaczliwsze meczenie kozła, ojciec i syn spięli się wzrokiem. Pan Arbab odlicza w duchu sekundy, czekając, aż Omid ustąpi i odwróci wzrok, ponieważ tak właśnie zawsze się dzieje - gdybyż ten chłopak miał dość hartu, by rzucić ojcu prawdziwe wyzwanie! - i rzeczywiście, nie doliczył jeszcze do dziesięciu, kiedy Omid chrząkając odwraca głowę. - Jej możemy do tego nie mieszać - mówi urażonym tonem, co sprawia, że ojciec niemal czuje dla niego litość. - Nie jestem szczęśliwy z Bahar. Po drugiej stronie podwórka Hasan Aga odkłada naostrzony nóż i woła do dwóch innych służących, żeby przyszli mu pomóc. Mężczyźni podbiegają i ucapiają kozła, trzymają mocno, nie chcąc pozwolić, by się uwolnił, gdy Hasan będzie odwiązywał od drzewa linkę. Zwierzę wyrywa się z całej mocy, wzmagając wysiłki, kiedy Hasan się zbliża. - Te cholerniki zawsze wiedzą, że wybiła ich ostatnia godzina - stwierdza deklaratywnie Hasan, okręcając linkę wokół własnej dłoni. - Szczęście nie ma tu nic do rzeczy - odpowiada synowi pan Arbab. Rzuca niedopałek na ziemię i miażdży go czubkiem buta, potem krzyczy do Hasana, żeby nie ciągnął kozła nie wiadomo gdzie, bydlę się broni, równie dobrze można je zabić tutaj, potrzebna jest tylko jego krew. Potem zwraca się do Omida. - Masz żonę i córkę - przypomina mu. - Jesteś za nie odpowiedzialny, tak jak ja jestem odpowiedzialny za moją rodzinę, tak jak każdy mąż i ojciec z choć kroplą honoru jest odpowiedzialny za swoją. Można być szczęśliwym albo nie, takie jest życie. Ty ożeniłeś się wbrew naszym radom, toteż niewykluczone, że zasłużyłeś sobie na to, co cię spotkało. Tak czy inaczej spowodowałeś już dość strat. Najwyższy czas, żebyś zrozumiał, iż są granice, poza które nie wolno się posunąć. We trzech usiłują powalić kozła na ziemię, lecz on się nie poddaje. Mając tego dość, chwytają go za kopyta i wyrywają mu ziemię spod nóg, tak że w końcu zwierzę wali się ciężko na jeden bok. Dwaj młodsi mężczyźni przygniatają go całym ciałem, podczas gdy Hasan truchta po nóż. Pan Arbab spogląda na syna - twarz Omida właśnie zielenieje - i rozpoznaje ten charakterystyczny wyraz na chwilę przed tym, zanim człowieka ogarną mdłości. Omid zawsze rzygał jak mały kot, ilekroć uśmiercali jakieś zwierzę w domu. Kozioł dostrzega nóż w ręku Hasana. Przestaje się rzucać, zamiast tego wydaje z siebie przeciągły skowyt, po czym zamiera w bezruchu, czekając. Pan Arbab nie potrafi zrozumieć, dlaczego niektóre zwierzęta poddają się w oczekiwaniu na śmierć, kiedy dotrze już do nich, że nie ma ucieczki.
Hasan wie, że grzechem jest kazać zwierzęciu zbyt długo czekać na śmierć. Trzeba je zabić szybko, zadać jeden gładki cios, coup de grace, uwalniając od cierpień. Unosi nóż i przeciąga ostrzem po szyi kozła. Gardło otwiera się niczym pęknięta tama, wzburzona krew wylewa się na zewnątrz, na pierś i ramiona Hasana. Kozioł jakimś cudem skowyczy raz jeszcze, potem drży konwulsyjnie przez całą minutę, zanim wreszcie opuści go życie. Na ziemi leżą zwiotczałe nagle zwłoki, krew wypływa teraz szerokim strumieniem, który otacza ciało, brudzi buty służących, płynie wartko w stronę pana Arbaba i jego syna. Jeden ze służących zanurza dłonie w posoce, potem podchodzi do auta. Wciera krew w przednie opony, wraca do wciąż powiększającej się kałuży, znów zanurza w niej dłonie i powtarza czynność przy tylnych oponach. Ofiara została złożona. Teraz muszą zaczekać, aż krew przestanie płynąć; wtedy obedrą kozła ze skóry i poćwiartują mięso, które zaniosą do południowego Teheranu i tam rozdadzą ubogim. Dobry uczynek - nakarmienie głodnych zapewni błogosławieństwo, dzięki któremu nowy samochód będzie bezpieczny. Pan Arbab zapala następnego papierosa, - Czy ci się to podoba czy nie - wraca do przerwanej rozmowy - są rzeczy, które można robić, i takie, których robić nie wolno. Nikt ci nie każe rezygnować z kochanki, ale nie zapominaj, że ty jesteś żydem, a ona muzułmanką. Ty nosisz godne nazwisko, a ona jest córką człowieka, który oddałby życie za opium, i kobiety, która zeszmaciła się dla drugiego męża. Nie darzę sympatią twojej żony i nie mam pojęcia, co poczniesz z jednym dzieckiem, do tego dziewczynką to twój problem. Nie pozwolę jednak, by nad naszą rodziną zawisło odium rozwodu.
Część czwarta We wrześniu rozpoczynam naukę w drugiej klasie. Trzy miesiące później, w połowie grudnia, do naszego domu dzwoni moja nauczycielka. Jest wczesny wieczór. Siedzę z Bahar przy stole w jadalni, gdzie zawsze odrabiam pracę domową. Lampa wisząca nad stołem daje przytłumione światło, szyby okienne są zaparowane z powodu różnicy temperatur na zewnątrz i w środku - za oknami jest mroźno, podczas gdy w domu, w jadalni, panuje trudny do wytrzymania upał. To stary olejowy grzejnik, mający tylko jeden przycisk: włączone/wyłączone, daje tyle ciepła, ponieważ nie ma sposobu, by regulować na nim temperaturę. Co jakiś czas wstaję z krzesła i klękam na podłodze, żeby wyczyścić czubek mojej gumki na miękkim włosiu perskiego dywanu o skomplikowanym czerwono-niebieskim wzorze utkanym z nitek wełny. Wszystkie palce u prawej ręki mam pobrudzone ołówkiem, a dodatkowo środkowy zdobi bolesne wgłębienie w miejscu, w którym oprawka wpija się w ciało. Dużo tego dnia pisałam, najpierw w szkole, potem w domu. Odkąd zaczęła się druga klasa, nic tylko skrobiemy po papierze - zliczając matematyczne słupki, notując różne nazwy, kopiując perskie poezje i arabskie wersety z Koranu - lecz w porównaniu z innymi dziećmi ja piszę najwięcej, z tego względu że często w klasie tracę wątek bądź nie rozumiem, czego życzy sobie nauczycielka, i jestem karana jak tysiące dzieci na całym świecie: mam napisać sto razy jakieś zdanie albo krótki akapit, żebym wreszcie nauczyła się pilnie uważać na lekcji. Dochodzi dziewiąta i nadgarstek zaczyna mi się dawać we znaki. Oczy same się zamykają, a głowa ciąży ku powierzchni stołu, jednakże nie skończyłam jeszcze zadania zostało mi co najmniej pięćdziesiąt zdań do napisania. Mimowolnie zwiększam szybkość, pilnując się, by charakter pisma pozostał schludny, gdyż wiem, iż nauczycielka nie pochwala niechlujności; jeśli literki nie będą proste i wyraźne, może nazajutrz wyznaczyć mi surowszą karę, podwajając objętość tekstu. Nie tego wszakże obawiam się najbardziej - pisząc, ani na moment nie przestaję drżeć w głębi ducha, że Bahar w końcu zwróci uwagę na to, co robię, i zorientuje się, iż nie odrabiam zwykłej pracy domowej, po czym wpadnie w złość. Telefon - czarny i pękaty, z ciężką ebonitową słuchawką, poniżej której niczym księżyc w pełni świeci tarcza z białymi kółeczkami poszczególnych cyfr - stoi na niskiej
ławie oddzielającej jadalnię od salonu. Bahar odbiera rozmowę po trzecim dzwonku i od razu się rozpromienia, słysząc mają nauczycielkę. Jest przesadnie wylewna w trakcie powitania, lecz zaledwie chwilę później milknie, nerwowo przestępuje z nogi na nogę i rzuca mi ukradkowe spojrzenie. W miarę tego jak słucha, co nauczycielka ma do powiedzenia, uśmiech spełza jej z twarzy, na czole zaś zaczyna rysować się mars. W końcu mówi: - Co to znaczy: jest nieuważna? Nieopodal ławy stoi ręcznie malowana toaletka, długa na sześć stóp i głęboka na trzy, z wąskimi prostokątnymi lustrami nad blatem, z których dwa boczne można ustawiać pod różnymi kątami, i dwiema obszernymi szafkami po obu stronach. Kiedy byłam mniejsza, lubiłam do nich wchodzić i chować się godzinami albo przesiadywać na wyściełanym krześle, podciągnąwszy kolana pod brodę, i przyglądać się sobie w tysiącu odbić - we wszystkich trzech lustrach ustawionych tak, że prokurowały wrażenie nieskończoności. - A jak długo siedmiolatka powinna umieć się skupić? Dalej, w salonie, rozkraczyła się sofa o gładkich drewnianych poręczach i różowym satynowym obiciu, sześć krzeseł do kompletu, stolik do kawy. Ozdobny kredens zakrywa sporą część ściany; przez przeszklone drzwiczki widać rozmaite, zapewne kosztowne, aczkolwiek pozbawione wartości użytkowej przedmioty, takie jak: kryształowa róża, dwa ręcznie rzeźbione świeczniki, olbrzymia moneta prezentująca oblicze szacha i druga z całą jego postacią odzianą w wysadzany drogimi kamieniami płaszcz i z koroną na głowie. Na stoliku poustawiane są srebrne misy, puste od lat, a dywan koloru owocu pigwy, utkany z przedniego jedwabiu, wygląda jak nowy .- na idealnie równej powierzchni tańczą refleksy światła. Gdyby moi rodzice prowadzili normalny dom, w salonie zabawialiby gości. Omid przyjmowałby tam swoich partnerów w interesach, częstowałby ich szklaneczką szkockiej whisky, co najmniej dwunastoletniej, lub kieliszkiem wódki albo bombką koniaku, najlepiej hennessy'ego. Bahar zapraszałaby swoje szkolne koleżanki, które siadałyby na brzeżku kanapy, z szeroko otwartymi oczyma, targane zazdrością, nie zapominając jednak o towarzyskiej etykiecie i podziwiając wszystko, od żyrandola - dzieło rzemieślnika z Czechosłowacji, mój teść kazał go dostarczyć rozłożony na części, w trzystu dwunastu kawałkach, tak że cały dzień zajęło jego złożenie i zawieszenie - przez zakończone frędzlami kotary, po wysmukłe, zdobione złotem szklanki, w których Bahar podawałaby herbatę· W rzeczywistości moi rodzice prawie nigdy nie korzystali z salonu, jeśli nie liczyć rzadkich wizyt starszych państwa Arbabów i ich krewnych czy jeszcze rzadszych odwiedzin znajomych Omida, którzy początkowo przyjmowali zaproszenia, lecz szybko dali sobie
spokój - ta dziewczyna nigdy niczego się nie nauczy, takie rzeczy trzeba mieć we krwi, człowiek rodzi się z klasą albo bez, pewnych spraw nie można udawać. Bahar odkłada słuchawkę i przez parę chwil pozostaje bez ruchu, z ręką zaciśniętą w pięść przy ustach, głową lekko opuszczoną, tak że wzrok ma wbity w ziemię. Mnie puls przyśpiesza z każdym uderzeniem serca, ponieważ wiem, że matka usłyszała właśnie coś szokującego i jak może, stara się odzyskać panowanie nad sobą. Wiem również, że gdy w końcu zwróci oczy na mnie, twarz będzie miała bladą i ściągniętą, wargi cienkie i sine, zagryzione do krwi. Wiem, że znów ją rozczarowałam. Nauczycielka w rozmowie poskarżyła się, że nie uważam w klasie i nie biorę czynnego udziału w lekcji, a w czasie przerw trzymam się na dystans, nie nawiązując bliższego kontaktu z innymi dziećmi; że - jak to ujęła - krążę na orbicie, lecz nigdy się nie zbliżam. - O co jej chodzi? - pyta mnie Bahar, usiadłszy na powrót przy stole. W odpowiedzi tylko potrząsam głowi,. - Dlaczego nie bawisz się z koleżankami? Czemu jesteś takim odludkiem? Usilnie staram się znaleźć odpowiedź na jej pytania. Koleżanki mnie nie lubią, wcale nie chcą, żebym się z nimi bawiła. Zdarza się czasem, że podchodzę do nich, ale potem stoję jak słup, kiedy cztery czy pięć dziewczynek papla ze sobą w ożywiony sposób, zerkając na mnie spod opuszczonych po wiek, a gdy już wyczerpią temat, po prostu się odwracają i odchodzą, zostawiając mnie samą, jak gdybym była powie trzem. Tego jednak nie mam zamiaru mówić matce. - Nie wiem... - Czy to prawda, że z nikim się nie przyjaźnisz? Głos ma smutny, oskarżający. Pytanie nim zadane rani do żywego. Odwracam wzrok: spoglądam na pusty salon oddzielony od świata ciężkimi kotarami, potem z nienawiścią patrzę na czarny telefon, który tak długo milczał, przypominając tym o naszym wyobcowaniu i samotności, by w końcu rozdzwonić się i być świadkiem mego upokorzenia. Wyobrażam sobie, że znowu jestem mała i siedzę przy toaletce z licznymi lustrami, otoczona przez tysiąc swoich sobowtórów, a każda z nas ma tylko jeden wymiar, jest niedosiężna i bezpieczna za taflą gładkiego szkła. - Nazbierałaś złych ocen i ukryłaś to przede mną? Słyszę jej głos, rozumiem pytanie, lecz duchem opuściłam już jadalnię, zostawiłam
swój wstyd i zmieszanie przy stole, skryłam się po drugiej stronie lustra; Bahar patrzy na mnie i mnie widzi, myśli, że jestem prawdziwa, lecz tak nie jest. - Nie uciekaj oczami, kiedy do ciebie mówię! - Powoli ogarnia ją desperacja, jeszcze chwila i zamieni się we wściekłość, która skrupi się na mnie. - Nie chcesz odnieść sukcesu w życiu? Chcesz mnie upokorzyć, jakby mało mi było upokorzenia zadanego przez twojego ojca? Nie zdajesz sobie sprawy, że obie będziemy oceniane surowiej właśnie przez to, co nam uczynił? W gardle mam kulę, która uniemożliwia mi wyduszenie z siebie słowa. - W takim razie dlaczego?! - Bahar nie daje za wygraną. - Dlaczego nas rujnujesz? Przy ostatnim słowie głos jej się załamuje; chowa twarz w dłoniach i ku memu przerażeniu zaczyna szlochać tak bardzo, że aż drży na całym ciele. Nie wiem, mamo. Nie wiem, co sprawia, że nie nadążam za nauczycielką na lekcjach, ani co czyni mnie pariasem na placu zabaw. Nie mam pojęcia, co takiego mnie otacza cokolwiek to jest, musi być niewidzialne - że gdziekolwiek się znajdę, czuję się odseparowana od reszty ludzi. Nawet od mego ojca. Nawet od ciebie.
Nakazuje mi, bym nikomu nie mówiła o telefonie od nauczycielki. Wyjaśnia, że to będzie nasz sekret - taki, o którym szybko zapomnimy, wyglądając przyszłości. Zapewnia mnie, iż widzi, że doceniam wagę wykształcenia, że wiem, co oznacza niepowodzenie w szkole. Dodaje mi otuchy, pokładając wiarę w to, że nie chcę być nikim, że nie zamierzam powtórzyć jej błędów, pójść w jej ślady, marnując sobie życie. Nie mów koleżankom. Nie mów Ruby. Choćby cię wzięli na męki, nie mów swojemu ojcu. Mamy trudniejsze zadanie - ty i ja - aniżeli większość matek i córek. Ludzie myślą, że Omid przedkłada tamtą kobietę nad nas, ponieważ z nami jest coś nie tak. Uważają, że odchodzi od nas z naszej winy. Dlatego przez cały czas bacznie nas obserwują, licząc, że wreszcie ich oczom ukaże się nasza wielka wada będąca powodem wszystkiego. Pod żadnym pozorem nie wolno nam dać im broni do ręki. Dotyczy to także starszych państwa Arbabów; w ich obecności Bahar jest szczególnie ostrożna. Ilekroć wybieramy się do nich z wizytą, przygotowania rozpoczynają się na długo przedtem. Kupujemy nowe ubrania, zamawiamy wizytę u fryzjera, który układa włosy Bahar i
reguluje jej brwi, po raz setny przepowiadamy sobie zasady etykiety obowiązującej cywilizowanych ludzi w Iranie: należy przywitać się z każdym, kto jest u gospodarzy, i ucałować go w oba policzki, nawet jeśli to zupełnie obca osoba; nie wolno siadać, jeśli nie padło wyraźne zaproszenie do stołu; kiedy zostanie podane jedzenie, trzeba pochwalić każdą potrawę z osobna, krygować się przy nakładaniu na talerz i prosić gospodarzy o wybaczenie, że przysporzyło się im tyle kłopotu. To jeszcze nie wszystko, są również inne zasady, takie, których nie dyskutujemy, tylko przestrzegamy, jakby były święte. Zatem w rozmowie z dziadkami nigdy nie wspominam o matce, a jeśli oni pozwolą sobie na jakiś komentarz, gdy jej akurat nie ma w pokoju, zaciskam zęby i milczę, siedząc ze skromnie spuszczonymi oczyma i rękoma złożonymi na podołku nawet wtedy, kiedy pani Arbab pyta mnie, jak się miewa moja przeklęta ciotka - mając na myśli Starą Pannę - bądź też rzuca uwagę na temat Śpiewaka Operowego, że ten cały cudak powinien sprawić sobie katarynkę i małpkę na łańcuchu. Nie odszczekuje się starszym, ponieważ należy im się szacunek. Nie broni się samego siebie ani swych dzieci przed atakami rówieśników, gdyż trzeba zachować godność, nawet jeśli jest się stroną atakowaną. Nie wypowiada się posłuszeństwa mężczyźnie, także młodszemu wiekiem, bo trzeba pokazać, że zna się swoje miejsce. Co za okropna, bezwzględna hierarchia, niszcząca ducha w młodych, z natury słabszych i pragnących rzucać wyzwanie całemu światu. W życiu każdego istnieją zawoalowane prawdy i pilnie strzeżone tajemnice, podobnie jak w domach budowanych na Wschodzie przed przybyciem Europejczyków oprócz komnaty zewnętrznej, czystej, przestronnej i wyposażonej tak bogato, jak tylko właściciel mógł sobie pozwolić, była również komnata wewnętrzna, do której wstęp miała wyłącznie ścisła rodzina i gdzie kobiety spędzały większość swej egzystencji, mogąc zdjąć z twarzy kwef, rozmawiać między sobą, a nawet śmiać się wesoło. Każdy, kogo znam, ma w duszy taką wewnętrzną komnatę.
Nieoczekiwanie zaczynają usychać róże w naszym ogrodzie. Liczące parę dziesięcioleci, pamiętające początek panowania Mohammada Rezy Pahlawiego różane krzewy, posadzone wzdłuż muru oddzielającego posesję od ulicy i rokrocznie wydające wspaniałe kwiaty, ni z tego, ni z owego brązowieją na całej wysokości,
od korzeni po najmłodsze gałązki, i umierają. Zaalarmowany i nieco urażony tym stanem rzeczy Hasan Aga wini za wszystko ostrą zimę i prorokuje, że gdy wreszcie zrobi się wiosna jak należy, jego ukochane róże wrócą do wyśmienitej formy. Gdy temperatura na zewnątrz na to pozwala, spulchnia glebę, podsypuje nawozu i wyrywa wszędobylskie chwasty, a potem podlewa trawniki, krzewy i drzewa. Jednakże nawet w miarę jak słońce jest coraz dłużej na niebie, trawa pozostaje niska i żółta, a winna latorośl goła jak w długie zimne miesiące. Drzewa, które dotąd rodziły soczyste owoce, nie wypuszczają ani pączka, z grubych pni odpada płatami kora, pojawia się coraz więcej dziupli. Wtedy Hasan zaczyna podejrzewać, że woda, którą podlewa ogród, jest zatruta - na pewno celowo, niewykluczone, że przez Brytyjczyków, którzy od lat tylko knują spiski na szkodę Iranu i są zdolni nawet do pozbawienia nas naszych pięknych perskich ogrodów, tak samo jak wcześniej zaczęli zabierać nam naszą ropę. Hasan Aga nigdy nie przepuści okazji, by zauważyć, że zanim pojawili się Brytyjczycy, Persowie przez tysiące lat pili prosto ze studni i prali w rynsztokach, a jednodniowe niemowlęta kąpano w nie filtrowanej wodzie, co zapewniało im długie i zdrowe życie. Aż tu nagle jakiś Europejczyk wymyślił, że woda studzienna i rzeczna nie jest dość czysta i niesie zagrożenie, toteż trzeba pić tylko to, co płynie w miedzianych rurach, tryskając z gumowego węża na podwórku bądź z metalowego kurka w domu. Odtąd nie można być pewnym, co się pije, gdyż jaka to trudność domieszać czegoś do wody, nim ta trafi do spragnionego czy ogrodnika? Tak, na pewno przez to ginie roślinność i kobiety zachowują się, jakby postradały rozum. Stuletnie drzewa próchnieją i przewracają się, a wierna do tej pory żona coraz częściej bywa po złej stronie ulicy, gdzie wylęgają się niestworzone plotki rzutujące nie tylko na jej honor, ale również na honor mężczyzny. Hasan nie potrafi zatrzymać Ruby w domu, tak samo jak nie potrafi przywrócić róż do życia, nie pozostaje mu więc nic innego, jak oskarżać czarne wyziewy z rur wydechowych, snujące się za każdym samochodem, autobusem i taksówką, jakie przemierzają ulice, będąc przyczyną jednej wielkiej chmury wiszącej nad centrum Teheranu. Rozważa także możliwość, iż to któryś zawistny sąsiad zakrada się do ogrodu nocami i spryskuje kwasem rośliny i trawnik, powodując, że marnieją w oczach. Rzuca oskarżenia na każdego, kto kiedykolwiek wyraził zachwyt bujnym kwieciem w naszym ogrodzie, gdyż od zachwytu do uroku niedaleko, lecz ostatecznie może tylko patrzeć z opuszczonymi rękoma i przyglądać się, jak dzieło jego życia obraca się w perzynę. Obserwuję go pewnego popołudnia przy podlewaniu. Siedzę na stopniach prowadzących z ogrodu do domu. Bahar jest w swojej sypialni i zażywa drzemki. Ruby
wyszła "kupić masło". Mnie się nudzi i dlatego nie raz prosiłam Hasana, by pozwolił mi sobie pomóc, za każdym jednak razem słyszałam odpowiedź odmowną. Patrzę na jego bose stopy, podwinięte nogawki, dłonie zaciśnięte na gumowym wężu jest tak zaabsorbowany tym, co robi, że zdaje się nie słyszeć dzwonka do bramy. Nie odrywa oczu od trawnika przed sobą, jakby żaden dźwięk nie rozerwał ciszy. Ja także się nie ruszam, wodząc wzrokiem po jego ciemnej od słońca, szorstkiej skórze, koślawych stopach z wielkimi naroślami i patykowatych łydkach. Hasan jest tak chudy, że można policzyć mu wszystkie żebra, nawet przez koszulę. Dzwonek rozlega się ponownie. - Wynocha! - woła, nie przerywając pracy, pewny, że ma do czynienia z obwoźnym handlarzem. - Niczego nam nie potrzeba! Podrywa wąż do góry, sprawiając, że woda opada na ziemię z wysoka, ładnym łukiem. Ani myśli otwierać bramy, szkoda mu czasu na ludzi, którzy zawracają innym głowę, oferując nie wiadomo co z grzbietu muła albo samochodowego bagażnika. Gdy dzwonek rozbrzmiewa po raz trzeci, Hasan jest już naprawdę zły. Przeklina osobę, która stoi za bramą, nie szczędząc gardła grozi, że potraktuje intruza końskim batem, jeśli natychmiast sobie nie pójdzie. Choć wiem, że nie powinnam tego robić, biegnę do bramy i otwieram ją. Za nią stoi mężczyzna w błyszczącym popielatym garniturze, właśnie zdejmuje marynarkę, odsłaniając wielkie mokre plamy pod pachami. Wygląda jak nieboskie stworzenie - zgrzany i umorusany, jakby stał tam nie od paru minut, tylko przez wiele godzin. W jednym ręku trzyma wymiętą fedorę, w drugim - odrapaną walizkę. Jak tylko mnie dostrzega, wzdycha z ulgą i stawia walizkę na ziemię, jakby był utrudzonym wędrowcem, który nie zniesie brzemienia swego bagażu ani chwili dłużej. Potem patrzy wprost na mnie z błyskiem rozpoznania w oku i mówi: - To ty. Widziałam go już wcześniej, lecz tylko z daleka. Na imię ma Szamduni i jest najnowszym nabytkiem Tancerki Tanga. Chodzi zawsze tak samo ubrany i nie rozstaje się z walizką, z której - jak sam mówi - sprzedaje rzadkości i istne cudeńka - talizmany, które użyte zgodnie z zasadami sztuki umieją zapewnić właścicielowi uśmiech fortuny wraz ze wszystkimi zakazanymi owocami tego świata. Oprócz tego ma w ofercie olejek o brzydkiej żółtej barwie, mający rzekomo leczyć łysinę, oraz świeczkę o śmierdzącym kopciu, idealne narzędzie do pozbycia się złych uroków czy nieprzychylnych duchów, jeśli ktoś się ich
obawia, trzeba tylko zapalić ją wieczorem i nie dopuścić, by zgasła do rana. Dla zaufanych ma w zanadrzu fałszywe paszporty, najczęściej potrzebne maltretowanym żonom, dla których jedyną ucieczką od męża brutala jest ucieczka z kraju i spalenie za sobą wszystkich mostów, a także adresy zdolnych chirurgów, którzy - za szczodrą opłatą rzecz jasna - są w stanie naprawić szkody spowodowane penetracją w błonie dziewiczej młodych kobiet, co nie potrafią odmówić sobie cielesnych przyjemności przed ślubem. Głównie jednak handluje włosami trupów. Kupuje je po cmentarzach, w Teheranie i w innych miastach, gdzie na ogół własnoręcznie strzyże głowy nieżyjących dziewcząt, zmarłych od chorób bądź na złamane serce i wyłożonych na kamiennych płytach niczym Śpiąca Królewna przed królewiczem. Oczywiście wpierw musi przekupić grabarza, żeby pozwolił mu dobrać się do włosów, zanim ciało zostanie owinięte w całun. Jest świadom, że popełnia niewybaczalny grzech, oglądając nagie zwłoki i dotykając ich, czym bezcześci je na wieki i uniemożliwia wniebowstąpienie, tak więc traktuje zarówno włosy, jak i ich właścicielki z wielką rewerencją. Odcina delikatnie kosmyki i wiąże je gumką, ostrożnie składa i umieszcza w swej walizce, a potem zabiera do najdroższych fryzjerów i perukarzy w stolicy. Za każdym razem powtarza, że nie zamierza się tym parać w nieskończoność, ma większe ambicje niż przehandlowywanie dziewczęcej niewinności na ozdóbki dla bogatych wiedźm, lecz tak się złożyło, że przed dziesięciu laty dopadły go ciężkie czasy, które uparcie trwają nadal, a przecież żyć trzeba. Pochyla się do mnie i szepcze konfidencjonalnie: - Cieszę się, że mi otworzyłaś. - Wyciera dłonie w spodnie; pot zostawia wilgotny ślad, sprawiając, że materiał wydaje się jeszcze bardziej błyszczący. - Od dawna chcę z tobą porozmawiać. Zalatuje od niego formaldehydem i szarym mydłem, i czymś plastikowym - i jeszcze zimnem i stęchlizną, jakby dopiero co wyszedł z grobu albo z pustego pojemnika na wodę, takiego jak w domu moich dziadków na ulicy Cyrusa, co przyciąga ptaki, które wlatują do środka przez malutką klapkę i nie mogąc znaleźć drogi wyjścia, w panice tłuką się o blaszane ściany, aż złamią skrzydło albo kark i spadną na ziemię jak kamień. Wstrzymuję oddech, lecz nie cofam się, ponieważ mógłby poczuć się tym urażony, stoję nieporuszona i patrzę na niego, gdy porusza ustami, formując je w niedostrzegalny uśmiech. Dłonie ma brudne, za paznokciami widać czarne obwódki, a jednak w moich oczach jawi się raczej żałośnie niż przerażająco. Mimo to wiem, że nie powinnam była mu otwierać, a już na pewno nie wolno mi z nim rozmawiać.
Tymczasem Szamduni przekrzywia głowę i spogląda za mnie, na podwórko. Nie widzi Hasana podlewającego ogród, ale słyszy szum wody. - O tym chłopcu - dodaje. - Z kim rozmawiasz? - pyta mnie donośnie Hasan. Zostawiam bramę otwartą i co tchu biegnę do starego służącego. Mówię mu, że przyszedł ktoś w garniturze i z walizką. - Każ mu się wynosić - nie daje mi skończyć - po prostu zamknij mu drzwi przed nosem i wracaj. Robię, jak mi kazano, lecz gdy znów jestem przy bramie, widzę, że handlarz zdążył już otworzyć walizkę i szuka czegoś pośród schludnie posortowanych, różnokolorowych dziwnych przedmiotów. - Słyszałem o waszym ogrodzie - oznajmia głośniej, niżby należało; głos mu się chwilami łamie, oddycha ciężko i nie potrafi zapanować nad drżeniem rąk - i myślę, że mam na to antidotum. - Sięga po torebeczkę opisaną dużymi zielonymi i czarnymi literami układającymi się w angielskie słowa. - Nazywa się Kwiat Cud - używa angielskiej nazwy i nie przestaje krzyczeć, jakby był spikerem czy sprawozdawcą radiowym - i potrafi zamienić pustynię w rajski ogród. Rzuca szybkie spojrzenie na boki i za siebie, na ulicę, po czym nachyla się do mnie i szepcze coś niezrozumiale. Mówi zbyt cicho i zbyt szybko, toteż nie reaguję w żaden sposób, co go trochę denerwuje. - Używają tego w Hollywood - ciągnie donośnie - w posiadłościach gwiazd filmowych i innych ważnych osobistości... - urywa i ponownie zwraca się do mnie: Widziałem chłopca na rowerze. - Wciska mi torebkę do ręki. - Zanieś to Hasanowi Adze, świetnemu ogrodnikowi, i powiedz mu, że jego zmartwienia się skończyły. Powoli zaczynam się w tym gubić. Nim zdążę zrobić krok, słyszę: - Wiem, że ty też go widzisz, bo wiecznie przesiadujesz na balkonie, z którego widać ulicę. - Pot leje się strumieniem z jego twarzy. Przejeżdża wnętrzem dłoni po oczach i bierze głęboki oddech. - Chciałem ci powiedzieć, że moim zdaniem on mieszka w tym domu... zachłystuje się, jakby wypowiedzenie tych słów kosztowało go więcej, niż się spodziewał. Kilkakrotnie porusza ustami jak ryba wyrzucona na brzeg, omiatając moją twarz uważnym spojrzeniem. - Wiem, że go widzisz - powtarza, jak gdybym czemukolwiek zaprzeczyła - po prostu to w i e m .
Nieco później tego samego dnia Bahar zasiada przy swej singerowskiej maszynie do szycia. Podchodzę do niej i mówię:
- Był u nas Szamduni. Wspominał o chłopcu ... Ledwie mnie słyszy, zszywając rękaw z czerwonej organzy; przytrzymuje materiał pod stopką obiema rękami i pilnie obserwuje igłę poruszającą się to w górę, to w dół. Gdy igła zaczyna uderzać w próżnię, zdejmuje nogę z pedału i zwalnia materiał z uchwytu. - O jakim chłopcu? - pyta i przewleka na nice rękaw. - Nie jestem pewna... Ale chyba chodziło mu o tego chłopca, który często jeździ po ulicy na rowerze. Myślę, że to... Milknę widząc, że twarz Bahar szarzeje. Wyczuwam, że nie spodobało jej się to, co usłyszała, i zastanawiam się, czy powinnam szybko zmienić temat. Wiem, że nie lubi, gdy patrzę z balkonu na aleję Zwycięzców. - Kiedy go widziałaś? Za późno, żeby się wycofać. - Ciągle go widuję - mamroczę. - Jak wygląda? - docieka Bahar. - Jak zwykły chłopiec. Tyle że Szamduni twierdzi, że on u nas mieszka. Oczy Bahar wypełniają się łzami. Wargi jej pobielały, jedna nie dotyka drugiej. Uświadamiam sobie, że to reakcja na coś więcej niż moje nieposłuszeństwo. - Znasz go? - pytam. Matka potrząsa głową - nie, skądże znowu, co też ci przyszło do głowy -lecz oczy już ją zdradziły.
Tak, to on - Nieżyjący Brat - jednakże ja o tym jeszcze nie wiem, odkryję to dopiero za jakiś czas. Ma ciemne oczy i jasną skórę i z pewnością nie wywodzi się z bogatej rodziny, bo na okrągło nosi tę samą starą koszulę i rozpadające się buty, nawet w największe mrozy. Widuję go, odkąd pamiętam; późnym wieczorem lub wczesnym rankiem drżącego z zimna wprost na ulicy lub w ciągu dnia szukającego cienia przy żółtym domu w upały. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może nie być prawdziwym człowiekiem, że jest od dawna martwy, a na ulicę Czerwcową przychodzi dlatego, że rodzice przeganiają go w obawie, że ściągnie na nich pecha, tego samego, za którego przyczyną niegdyś go utracili. Zamieszkuje świat "pomiędzy" światami - widzi wszystko, lecz jego nikt nie potrafi dostrzec, został zapomniany, choć sam nie umie zapomnieć. Nawiedza Bahar, ponieważ to ona była pierwszą osobą, która zobaczyła go po tym, jak wrócił z martwych, i ma nadzieję, że wciąż go widzi.
Podążył za nią z ulicy Cyrusa aż tutaj, w miejsce, gdzie - jak sądziła - nareszcie się od niego uwolni. W dniu kiedy przychodzi do nas Szamduni, nie wiem nawet jednej dziesiątej tego. Co gorsza, nie wiem także, iż niemal równocześnie jak opowiadam Bahar o mężczyźnie z krzywymi zębami i walizką pełną cudów, sama tracę połączenie ze światem.
Któregoś popołudnia, czy raczej wieczoru, gdyż zaczęło się już zmierzchać, z sąsiedniego pokoju dochodzą podniesione głosy rodziców. Bahar zarzuca Omidowi, że miał czelność zabrać Nijaz na przyjęcie wydane przez kogoś, kto wprawdzie nie jest krewnym Arbabów, lecz na tyle bliskim znajomym, by być uważanym za rodzinę. To, że zabrał kochankę w charakterze żony, jest pogwałceniem zasad kruchego rozejmu, jaki zawarli między sobą. Postępek Omida zbulwersował również jego rodziców - synu, nie należymy do ludzi, którzy obnoszą się ze swoimi miłostkami, w naszym domu zawsze szanowało się świętość rodziny i tradycji. On sam wie, że przekroczył granice, lecz ani nie jest zawstydzony, ani nie żałuje tego, co zrobił; nie przeprasza więc ojca ani nie kaja się przed Bahar. - Masz córkę! - krzyczy do niego Bahar. - Możesz nie dbać o to, co stanie się ze mną, ale na niej ci chyba zależy! A jak ma w przyszłości znaleźć męża, skoro hańbisz ją swoim zachowaniem? ! Czuję się jak sparaliżowana. Jestem zbyt wystraszona krzykami, żeby wejść i je przerwać, a zarazem zbyt zmartwiona, by udawać, że ich nie słyszę. Powtarzają się te same słowa, padają te same oskarżenia i obelgi, i groźby - "co za przeklęte miasto, do diabła z nim, jeśli nie dasz mi spokoju, wyjadę z kraju i nigdy nie wrócę" -lecz ja wciąż do nich nie przywykłam, nie potrafię przejść nad nimi do porządku dziennego, nadal drżę jak liść na pierwszy wrzask, po którym nieodmiennie przychodzą następne, coraz bardziej zapalczywe, i - nie zatykając uszu - modlę się, by to się wreszcie skończyło, by Omid wypadł w gniewie z domu albo żeby Bahar pobiegła do swej sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi. Jakkolwiek się dzieje, gdy kłótnia dobiega końca, to ja jestem najbardziej poraniona - niczym strażnik, któremu kazano pilnować sanktuarium, nie zważając na odniesione obrażenia. Z okna mojego pokoju mam widok na czubki klonów rosnących rzadkim szpalerem wzdłuż ulicy Czerwcowej; o tej porze roku ich liście znów są żółto-pomarańczowo-czerwone, po części uczepione gałęzi, po części zaś zaściełające chodniki po obu stronach ulicy. Gdy
byłam młodsza, uwielbiałam po nich chodzić, rozkoszując się szeleszczącym dźwiękiem, jaki wydawały, ilekroć się na nie stąpnęło. Ze zdziwieniem uprzytamniam sobie, że tej jesieni ani razu nie słyszałam ich szelestu. Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno, a moi rodzice nadal się kłócą. Paru mężczyzn ustawiło na ulicy piecyk i teraz stoją wokół niego, paląc papierosy. Od czasu do czasu któryś dorzuca do ognia kawałek drewna albo jakiś śmieć, podlewając olejem opałowym sprzedawanym na galony. W pewnym momencie podchodzi do nich Ruby, w czerwonej sukience i z rozpuszczonymi włosami, i bierze od jednego papierosa. Choć widzę tylko jej plecy, wiem, że się uśmiecha i trajkocze jak najęta, popatrując w stronę żółtego domu i mając nadzieję, że ze środka wyłoni się Artemis. - Co z nami? - do głosu Bahar zakradają się błagalne nutki. - Co stanie się z nami, jeśli nas zostawisz i wyjedziesz! Jej bezradność i rozpacz sprawiają, że i mnie chce się teraz krzyczeć. Ogarnia mnie nieznajome uczucie, coś potężniejszego niż nadzieja czy strach, wściekłość tak przemożna, że rozpala mi serce, pierś, ramiona i dłonie. Spoglądam na ogień płonący w koksiaku i zastanawiam się, co by było, gdyby rozlać galony oleju opałowego na suche liście klonów leżące na chodniku i pozwolić ogniowi się rozprzestrzenić. Oczyma wyobraźni widzę całą ulicę Czerwcową stojącą w płomieniach, które długimi jęzorami liżą mury naszej posiadłości, w okamgnieniu pochłaniają suche badyle różanych krzewów i powoli obejmują cały ogród, sięgając nawet domu. Nigdy wcześniej nie miałam niszczycielskich ciągot, przypuszczam, że nie taka jest moja natura. Gdyby mi pozwolono być sobą, z pewnością wybrałabym łagodność zamiast gniewu, przebaczenie zamiast zemsty.
Niefrasobliwość Omida jest ostrzeżeniem dla mojej matki, że ojciec zamierza opuścić nas na dobre. Chwytała się wszelkich sposobów, aby nie dopuścić do tej katastrofy, lecz w końcu musi przyznać sama przed sobą, że jest bliska przegranej. W przypływie desperacji postanawia stawić czoło bezpośrednio swej rywalce. Do tej pory unikała wpadnięcia na Nijaz choćby przez przypadek, gdyż - jak utrzymuje - kobieta ma swoją godność. Nie chciała wdać się w pospolitą szarpaninę i stać się obiektem ludzkich żartów. Przekonywała się, że jest ponad to i w przeciwieństwie do tej muzułmańskiej wywłoki, która nie ma wstydu, pochodzi z zacnej rodziny, w której nie było skandalu od pokoleń, cóż z tego, że niezbyt zamożnej, grunt, że przyzwoitej, umiejącej się
zachować nawet w obliczu tragedii. Prędzej się dam posiekać, aniżeli pozwolę, by ta kobieta odarła mnie z mojej dumy. Oczywiście jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, Bahar idealizuje swoich krewnych. Być może to prawda, że jej rodzice chronią swą reputację, jakby to była ostatnia kropla wody, a oni znajdowali się na rozprażonej pustyni, lecz nie da się ukryć, że hańba nie jest pojęciem obcym w jej rodzie. Mój dziadek ze strony matki to potomek długiej linii wędrownych grajków, którzy na przestrzeni lat - z powodu swej profesji - spychani byli na sam dół drabiny społecznej, zajmując jedną z niższych pozycji. Kolejne pokolenia mężczyzn wykonywały ten sam zawód, ponieważ rodzili się już z przekleństwem - kto to widział zajmować się czymś, co wyzwala w ludziach najgorsze instynkty, rozbudza zwierzęta w mężach, a żony sprowadza na złą drogę i wpędza w prostytucję. Przez lata byli więc traktowani niczym grabarze w większości społeczeństw - pogardzano nimi i tolerowano ich tylko dlatego, że czasami nie można się było bez nich obejść. Ojciec Bahar uniknął tego losu dzięki temu, że osiągnął pełnoletniość akurat w czasie, gdy Reza Szah uwalniał żydów z gett i wprowadzał - po raz pierwszy w historii Persji pojęcie oficjalnego, zarejestrowanego urzędowo nazwiska. Powołał do życia specjalne biura, których jedynym zadaniem było wystawianie aktów urodzenia dla nowo narodzonych Irańczyków, jak również dla tych, którzy przyszli na świat już jakiś czas temu. Można było sobie wybrać nazwisko, jakie się chciało, nawet jeśli różniło się od nazwisk innych członków rodziny. Ojciec Bahar skorzystał z okazji, czym prędzej wyprowadził się z getta na ulicę Cyrusa i przybrał nazwisko Jahanbani, które nie zdradzało nic z jego przeszłości, dając nadzieję, że zdoła przekonać jakiegoś rabiego, aby przyjął go na ucznia. Jednakże jak się okazało, dziedzictwo człowieka to coś więcej niźli tylko imię, jakie nosi. Można udawać, że nigdy w życiu nie znało się żadnego klezmera grającego na kemandże czy tarze, lecz zawsze znajdą się osoby szczycące się świetną pamięcią nawet mimo podeszłego wieku, które gotowe będą zaświadczyć o czyjejś przeszłości. Mój dziadek wybrał nazwisko, o jakim nikt w getcie nie słyszał, i przez pewien czas pobierał nauki pod skrzydłami rabiego, który przybył do Teheranu z dalekiej prowincji, jednakże rychło młodsi mężczyźni przestali wstawać, gdy wchodził do pomieszczenia, a kobiety zasłaniały twarze szalami, kiedy patrzył w ich stronę. Ojciec Bahar od razu rozpoznał te znaki, zrozumiał, że nie jest mile widziany wśród zacnych ludzi, i przestał udawać. Tak więc jeśli Bahar twierdzi, że nie zniża się do konfrontacji z Nijaz z powodu swojej dumy, jest to tylko połowa prawdy. Dopełnia jej strach przed nieuchronnym porównaniem, przed tym, że straci w oczach każdego, kto ma oczy, a także we swoich
własnych. Wszakże po tym, jak Omid zabrał Nijaz, a nie ją, na przyjęcie do domu bliskiego znajomego rodziny Arbabów, wie, że nie ma innego wyjścia. Oznajmia mi, że idziemy do Nijaz. Spojrzymy jej prosto w twarz i powiemy, że nie ma żadnych praw do Omida, on bowiem złożył Bahar przyrzeczenie i spłodził córkę, która go potrzebuje bardziej niż ktokolwiek inny na świecie. Popatrz, p a n i e n k o , powiemy jej, to one stoją przed tobą, ludzie z krwi i kości, a nie jakieś bohaterki opery mydlanej; nie można zniszczyć komuś życia i uniknąć smażenia się w piekle przez całą wieczność, więc lepiej go wypuść ze swoich szponów, zawsze zdołasz upolować sobie innego mężczyznę, bogatszego od Omida, oni wszyscy są łasi na wdzięki takich jak ty. W Teheranie niedawno otwarto nowy salon piękności, który zdążył zyskać popularność u co zamożniejszych żon; Bahar jeszcze nigdy tam nie była, ale przedstawiono jej ekstrawaganckiego właściciela, Farida, i to więcej niż raz, choć on za każdym razem zachowywał się, jakby spotkał ją po raz pierwszy. Moja matka podejrzewa, że Nijaz także tam chodzi, w czwartki, gdyż właśnie w ten dzień tygodnia w mieście odbywają się największe przyjęcia - dzwoni więc do salonu i umawia się na wizytę na najbliższy czwartek. Kobieta, która odebrała telefon, prosi ją, żeby podała nazwisko. Kiedy Bahar przedstawia się, w słuchawce na moment zapada milczenie. - Arbab kto? - pyta recepcjonistka przymilnie na wypadek, gdyby Bahar była kimś, komu należy się wielki szacunek. - Bahar, żona Omida Arbaba. W salonie najwyraźniej następuje lekkie zamieszanie, kobieta zakrywa ręką mikrofon, lecz nie dość skutecznie, by nie było słychać, jak pyta: - Czy my znamy jakąś Bahar Arbab, żonę Omida? Po dłuższej wymianie zdań wraca na linię i mówi chłodno: - Farid ma cały czwartek zajęty, przykro mi. Bahar wie, że to kłamstwo, że z kimkolwiek konsultowała się recepcjonistka, usłyszała, że Bahar Arbab nie jest wystarczająco ważna, by przyjął ją sam szef. - A ja mam cały czwartek wolny, mogę przyjść i zaczekać, aż zwolni się miejsce. Teraz jej rozmówczyni jest już naprawdę rozzłoszczona. - Nie praktykujemy czegoś takiego. - Dlaczego nie? - Bo nie - pada zwięzła odpowiedź. Moja matka nabiera do płuc powietrza.
- Mimo to proszę mnie wpisać - rzuca władczym tonem. - Zjawię się w najbliższy czwartek.
Salon Farida zajmuje całe drugie piętro trzypoziomowego budynku w ekskluzywnej dzielnicy Teheranu, gdzie przeważają luksusowe sklepy. Wnętrza są przestronne, oczywiście klimatyzowane, z olbrzymimi oknami od sufitu do podłogi w przytulnych niszach obramowanych pluszowymi kotarami, z kolumienkami zdobnymi złotem, meblami w stylu Ludwika XIV i marmurową podłogą. Kiedy się tam pojawiamy, okna są pootwierane na przestrzał, a jakiś młody chłopak myje posadzki, nucąc do siebie pod nosem. Kiwa nam na powitanie, lecz zaraz zapomina o naszej obecności i skupia się na pracy Bahar i ja stajemy przy ladzie recepcyjnej, za którą jeszcze nikogo nie ma. Po długiej, długiej chwili w hallu rozlega się stukot wysokich obcasów i do poczekalni wchodzi ubrana w czerń kobieta skrywająca oczy za wielkimi okularami przeciwsłonecznymi. W jednym ręku trzyma filiżankę z kawą po turecku, w drugim - talię kart. Spomiędzy jej umalowanych na rubinowo warg wystaje wypalony do połowy papieros. Nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Stawia kawę na ladzie, obok kładzie karty, po czym wyjmuje z ust papierosa i opiera go o stojącą na podorędziu popielniczkę. Następnie obchodzi ladę dookoła i zajmuje miejsce naprzeciwko nas. - Tak. To nie jest pytanie ani nawet zaproszenie. Ona każe nam wyjawić powód naszej wizyty, a potem zabierać się i nie zawracać jej głowy. Bahar, pełna dobrej woli, sztywnieje nagle. - Dzwoniłam na początku tygodnia... - Tak - powtarza beznamiętnie kobieta. - Chcę się widzieć z Faridem. Dopiero teraz recepcjonistka zdejmuje okulary o ciemnych szkłach i uważnie się nam przygląda. Ma twarz zrytą dziobami po trądziku i rzęsy uginające się od nakładanych na siebie warstw mascary, której nie zmywała przez wiele dni z rzędu. Teheranki uczyniły z malowania rzęs istną sztukę, Spędzają godziny na starannym pokrywaniu każdego włoska z osobna, a potem kolejne - na rozdzielaniu sklejonych włosków za pomocą szpilki. Odczekują chwilę, pozwalając tuszowi zaschnąć, nakładają następną warstwę, znów czekają i powtarzają wszystko od początku. Dopiero gdy są usatysfakcjonowane efektem, podkręcają rzęsy zalotką albo pędzelkiem, malują powieki i resztę twarzy. Przed snem zmywają róż i cień do powiek,
czasem także kreskę podkreślającą dolną powiekę, lecz nigdy - mascarę. - Wiele osób może to o sobie powiedzieć - zauważa, nie umiejąc przeniknąć maski Bahar. - Czy jest pani umówiona? Klientki o znaczącej pozycji nie potrzebują się umawiać, Bahar to wie. - Zresztą i tak go nie ma - dodaje kobieta, gdy milczenie się przedłuża. Sięga po papierosa, zaciąga się głęboko dymem i ostentacyjnie spogląda ze zegarek. - Jest dopiero dziesiąta. Do Farida przychodzą kobiety spędzające życie na przyjęciach - noc na nogach, śniadanie z przyjaciółmi gdzieś na mieście, potem odsypianie w dzień. Dziesiąta rano to nie jest pora, o jakiej się komukolwiek pokazują, ani nawet początek dnia pracy Farida. Bahar wie to również, lecz że sama nie umiała zasnąć z nerwów, chce mieć przynajmniej pewność, że Farid nie będzie miał pretekstu, by jej nie zauważyć - przede wszystkim zaś nie chce przeoczyć Nijaz, gdy ta się pojawi. Ujmuje mnie więc za rękę i podchodzi do miękkiej kanapy w drugiej części recepcji. - Nie szkodzi, zaczekam. Z okien poczekalni rozciąga się imponujący widok na aleję Pahlawich i wymanikiurowane trawniki i sztuczne wodospady nowego parku, będące najnowszym "podarunkiem" dla stolicy od szacha. W ciągu dnia roi się tam od rodzin z małymi dziećmi, starszych panów przesiadujących w parach lub trójkach i nie wypuszczających z palców subhy, młodych dziewcząt chcących w spokoju przeczytać list miłosny czy tomik poezji oraz agentów tajnej policji szacha, których zadaniem jest mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Nocą park zmienia się nie do poznania. Okupują go drobni handlarze narkotyków i niemiłosiernie wychudzeni młodzi mężczyźni ubrani w spodnie dzwony i z pacyfkami zawieszonymi na szyjach, bosonodzy, siedzący wprost na trawie i palący haszysz, dyskutujący o polityce Che Guevary i filozofii Hannah Arendt, dopóki światło dzienne nie przepłoszy ich niczym nietoperzy. Bahar ściska mnie za rękę. - Nie przejmuj się - mówi trochę za głośno. Jej dłoń jest zimna jak 1ód. - Wiem, jak sobie radzić z takimi jak ona. Ukradkiem spoglądam na recepcjonistkę. Skończyła już palić i teraz pochłania ją układanie pasjansa. Zdaje się, że zapomniała o naszej obecności z chwilą, kiedy zeszłyśmy jej z oczu, co mnie w jakiś sposób uspokaja, aczkolwiek nie do końca. Wciąż martwię się, co będzie, jeśli Nijaz faktycznie się tutaj pojawi, próbuję przewidzieć, jak potoczy się spotkanie,
gdy Bahar i ona staną ze sobą twarzą w twarz. Obawiam się, że kobieta o nienaturalnie grubych rzęsach źle sobie o nas pomyśli, jeśli Bahar urządzi scenę, jeszcze bardziej zaś tego, że ludzie, którzy znają moich rodziców, o wszystkim się dowiedzą, poinformowani przez stałe bywalczynie salonu Farida. Drżę na myśl, że Farid zdąży do tej pory przyjść i zwyczajnie nas wyprosi. Nade wszystko jednak boję się zobaczyć Nijaz. - Wracajmy do domu - proszę matkę, lecz ona jest nieugięta. Dzielna jak każdy, kogo przyparto do muru.
Tuż przed jedenastą do poczekalni sznureczkiem wchodzi parę pierwszych kobiet. Wszystkie mają na nosie ciemne okulary i usta koloru granatu, od drzwi proszą o kawę i aspirynę, pytają recepcjonistkę, która zna imię każdej z nich, czy Farid dał już znak życia. Obsiadają chmarą wolne miejsca na kanapie i z rzadka rozstawione fotele, przypalają sobie nawzajem papierosy, a wszystko to - nie odrywając wzroku ode mnie i Bahar. Wodzą jawnie oczyma od naszych stóp do czubka głowy, nawet nie kryjąc swej ciekawości. Naturalnie wiedzą, kim jesteśmy - większość z nich była obecna na weselu Omida i Bahar - lecz witają się zdawkowo i ograniczają do skinienia głową. Za każdym razem gdy do środka wchodzi następna klientka, zamieram z przerażenia. Nie mam pojęcia, jak wygląda Nijaz, niemniej jestem pewna, iż ją rozpoznam w chwili, kiedy spoczną na niej moje oczy - podobnie jak Bahar. O pierwszej młody służący zbiera zamówienia na lunch. który zostanie dostarczony z pobliskiej restauracji. Wkrótce potem do salonu wkracza Farid - w jedwabnej marynarce ze stójką i też jedwabnych luźnych spodniach. Jest niski i mocno zbudowany, z cienkim wąsikiem i ewidentnie wyregulowanymi brwiami. Kiedy wchodzi, w jego kierunku zwraca się trzynaście par oczu, nie licząc naszych. Siada w poczekalni i pijąc mocną kawę oraz paląc papierosa, zamienia po kilka słów z każdą z kobiet, lecz nim dojdzie do mojej matki, wstaje z ciężkim westchnieniem: koniec przyjemności, czas na pracę - kto chce być pierwszy? Uważnie go obserwuję, zastanawiając się, czy domyśli się, że Bahar przyszła najwcześniej i w związku z tym ją pierwszą powinien obsłużyć. Jednakże nim zdąży coś wywnioskować z min i gestów swych klientek, wyrzuca w górę ramiona i uśmiecha się szeroko na widok kogoś, kto właśnie przekroczył próg. Jest to wysoka młoda kobieta w wąskiej spódnicy i butach na wysokim obcasie. Kiwa głową recepcjonistce, ale nawet się przy niej nie zatrzymuje - kieruje się prosto do jednej z prywatnych pomieszczeń na tyłach, gdzie Farid przyjmuje swe najważniejsze klientki. Rozpoznaję, że to Nijaz, po sposobie, w jaki się
porusza - jak osoba, która wie, że cały świat na nią patrzy, i wcale się tym nie przejmuje - a także stąd, że ma włosy czarne i błyszczące niczym chińska porcelanowa lalka Kiedy mnie mija, dolatuje mnie zapach jej perfum i – nieco tylko słabsza - woń jej skóry. Odbieram to jak powiew zimy. Spoglądam na matkę - jeszcze nie rozpoznała swojej rywalki. Potem rzucam szybkie spojrzenie w stronę recepcji i widzę, że kobieta o rzęsach grubych jak szczecina patrzy wprost na nas. W jej oczach pobłyskuje tryumf. Uprzytamniam sobie, że wszystko stracone. - Nijaz przyszła! - Recepcjonistka woła do Farida, jakby on sam nie zobaczył jej pierwszy. Teraz już wszystkie oczy zwrócone są na Bahar. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że nie istnieję, że zostałam wymazana z oblicza tego świata, zamieniona w przezroczyste szkło, zdmuchnięta... Siedzę nieruchomo, z rękoma ciążącymi mi na kolanach, i czekam, aż moja matka coś zrobi. Recepcjonistka wciąż się na nas gapi, podobnie jak pozostałe kobiety, które przerwały rozmowy w pół słowa. Nawet Farid zamarł z ramionami wysoko uniesionymi w górę. Dłonie Bahar zaciskają się na torebce, oczy nie odrywają się od blatu stołu przed nami. Wygląda tak, jakby czekała, aż odzyska siły, aż znów będzie mogła zaufać własnemu ciału, aż jej serce na powrót zacznie bić. Musi wstać, mając świadomość, że jest na cenzurowanym, i zmierzyć się z rywalką, jak sobie założyła. Musi przekonać się naocznie, czego jej brakuje, czym nie jest, co zaś w nadmiarze posiada Nijaz i kim jest aż do bólu. W dalszym ciągu ani drgnie. Nijaz, nieświadoma zamieszania, które spowodowała, znika na tyłach salonu. Ożywiony nagle Farid dotyka ramienia Bahar. - Chodź ze mną - mówi, oferując jej jedyny okruch łaski, jaka spotka ją tego dnia zajmie się tobą moja asystentka. Godzinę później włosy Bahar są podcięte, wymodelowane i spryskane lakierem, tak że przypominają hełm. Zamiast jednak wyglądać świeżo i radośnie, moja matka sprawia wrażenie wykończonej i złamanej, jest na krawędzi płaczu. Wychodzimy z salonu, trzymając się za ręce, po czym przystajemy na chodniku, żeby zaczekać na taksówkę. Ściskam jej dłoń, lecz jej oczy ani na moment nie przestają wpatrywać się tępo przed siebie - wiem, że jest o kilometry stąd, poza moim zasięgiem. - Bardzo ładnie ci w tej fryzurze - mówię mimo to. Zagryza wargę, za wszelką cenę stara się zapanować nad drżeniem brody. - Jesteś o niebo ładniejsza od tych wszystkich kobiet tam, w salonie - dodaję. Tkwimy w tym razem, chcę jej powiedzieć, nie jesteś sama, masz mnie; będę cię bronić przed n i ą i przed wszystkimi innymi.
W głębi ducha wiem jednak, że to co zaszło w salonie piękności Farida, stanowi punkt zwrotny w naszym życiu. Bahar została pokonana, i to nie tylko przez sytuację, na którą nie miała większego wpływu, lecz również przez własne lęki Zatryumfowała nad arogancką recepcjonistką, stawiła czoło grupie niechętnych jej klientek salonu, dotrwała do kluczowego momentu - i poległa, gdy znalazła się oko w oko z rywalką. Jej pokłady odwagi okazały się zbyt małe.
Tej nocy stoję przy oknie w swojej sypialni i obserwuję pogrążony w ciemnościach dom Tancerki Tanga. Nie widzę jej oczywiście, ale słyszę muzykę, którą włączyła głośno jak zwykle. Nigdy nie byłam w żółtym domu, lecz potrafię ją sobie wyobrazić, jak siedzi przy pianinie w swej sali tanecznej i wspomina dawne czasy, gdy mieszkała w Buenos Aires i tańczyła tango. Oczy ma podkreślone czarną kreską, a włosy natłuszczone zakazanym olejkiem - wiem o tym od Ruby - który kupuje od jednookich piratów mieszkających na porośniętych gęstą roślinnością wysepkach Zatoki Perskiej. Atakują oni łodzie szmuglujące towary z Iranu do sąsiednich krajów arabskich, kradną co się da, a marynarzy wtrącają w odmęty na pewną śmierć. Choć nigdy nie słyszałam jej głosu, sądzę, że jest głęboki i zachrypnięty, zniszczony nikotynowym dymem i zbyt mocną kawą. - Lubię Iran - mówi ludziom - ponieważ nie ma tu za dużo Irańczyków. Chce przez to powiedzieć, że w Iranie mieszkają ludzie wielu narodowości mieszanina kultur i religii, a nawet plemion, jakie niegdyś zajmowały całe połacie kontynentu azjatyckiego; że to kraj różnorodny, tolerancyjna ojczyzna. W pewnym sensie ma rację. Na drugim piętrze panują egipskie ciemności z wyjątkiem pokoju Artemisa, który zostawia włączoną lampę bez względu na to, czy jest w domu czy też nie. Pozostałe okna Zoroastrianina i Szamduniego - są zasłonięte. Nie jestem pewna, ale z jednego z nich chyba przebija wątłe białe światło, jakby odblask ekranu telewizora na ciemnej powierzchni. Okiennice nie są domknięte, spomiędzy nich wyziera na mnie para nerwowych oczu.
Na krótko przed zakończeniem roku szkolnego moja nauczycielka dzwoni do nas ponownie. Coś jest nie tak, proszę pani, mówi, pani córka jest albo przygłupia, albo przygłucha.
Być może pani nic nie zauważyła, ale my tutaj nie mamy co do tego najmniejszych wątpliwości. Powinna ją pani zabrać do specjalisty. Nazajutrz Bahar zamaszyście wkracza do szkoły i żąda rozmowy z dyrektorem. Zapoznawszy się z moimi ocenami, stwierdza, że grono pedagogiczne jest niekompetentne i mściwe, nikt z nich nie zdołał mnie niczego nauczyć, za to wszyscy z lubością krytykują i narzekają. Wychodzi równie dostojnie, jak weszła, po czym załatwia, bym mogła ukończyć tę klasę w innej szkole, gdzie dyrektorem jest jakiś znajomy Arbabów. Gdy wszystko jest dopięte na ostatni guzik, bierze mnie na stronę i oznajmia: - Teraz albo nigdy. Dostałaś nową kartę do zapisania, możesz z tego skorzystać albo nie. Jeśli zaprzepaścisz swoją szansę, do końca życia będziesz nieudacznikiem. Wiedząc, że od dawna marzę o tym, by mieć długie włosy, próbuje mnie przekupić: jeśli ukończę naukę z wyróżnieniem, pozwali mi zapuścić najdłuższe laki, jakie widziałam. Już wtedy musiała wiedzieć, że coś jest ze mną nie tak. Musiała dostrzegać pierwsze symptomy, jeśli nawet nie w rzeczywistości, to z pewnością przynajmniej nie zawiodła jej matczyna intuicja. Musiała przeczuwać - z nieludzkim przerażeniem, jakie może być tylko. udziałem rodzica - że tuż-tuż czai się tragedia. Na coś takiego żadna matka w historii nie była ślepa. Niestety żadna nie umiała również zaradzić w porę nieszczęściu. Bahar nie była wobec mnie obojętna ani też specjalnie nie stroniła od prawdy. Po prostu odmawiała przyjęcia jej do wiadomości przez tak długi czas, ponieważ wiedziała, że nie poradzi sobie - że nie poradzimy sobie - z nią, że prawda zniszczy nas w tej samej chwili, w której ujrzy światła dzienne. Aby to zrozumieć, aby pojąć rozterkę i obawy Bahar, trzeba by przeżyć pełne ograniczeń życie, jakie stało się jej udziałem. W niektórych częściach świata Prawda wyzwala. Winnych - i tych jest większość - stanowi wyrok śmierci.
Część piąta Przez całe lato Szamduni prowadzi obserwację naszego domu. Snuje się przed bramą ze swoją walizką pełną obietnic, zatrzymuje się na pobliskim przystanku. Autobusy podjeżdżają i odjeżdżają, a on stoi niczym strażnik na warcie, wypatrując chłopca na rowerze. Nocami wyziera zza nie domkniętych okiennic swej sypialni i spogląda wprost na mnie. Wieść niesie, że w młodości Szamduni był "kimś znaczącym". Urodził się w Meszhedzie, mieście na północnym wschodzie Iranu, w rodzinie ktyptożydów. W połowie dziewiętnastego wieku wszyscy tamtejsi wyznawcy mojżeszowi zostali zmuszeni do przejścia na islam i odtąd praktykowali swą religię w ukryciu, wiedząc, że gdy ich wiarołomstwo zostanie odkryte, zginą. Aby bronić się przed zasymilowaniem z muzułmańską większością, pilnowali, by koligacić się tylko między sobą - jeden drugiemu przyrzekali swoich synów i córki wkrótce po narodzinach dzieci i za kilka lat zmuszali je do zawierania związków małżeńskich, dzięki czemu parę pokoleń później, nawet po tym jak w świętym mieście szyitów znów legalne stało się wyznawanie judaizmu, nadal otaczała ich aura tajemniczości, powodująca dystans pomiędzy nimi i żydami w pozostałych częściach kraju. Po zakończeniu drugiej wojny światowej ojciec Szamduniego ściągnął swoją rodzinę do Teheranu, gdzie otworzył kram z dywanami i antykami. Mieszkali w zaułku nieopodal ulicy Cyrusa, jednakże ich sklep znajdował się przy alei Ferdousiego, często odwiedzanej przez brytyjskich, francuskich i amerykańskich "doradców", głównie mówiących szachowi, jak ma rządzić. W porównaniu więc z większością młodych żydów w południowym Teheranie Szamduni wiódł bardzo uprzywilejowane życie. Następne błogosławieństwo spotkało go zaraz po ukończeniu szkoły średniej, kiedy to jakimś cudem dostał się na wyższą uczelnię. Najwyraźniej udało mu się zdać egzamin przygotowany specjalnie tak, by stanowił skuteczną zaporę dla niemal wszystkich spośród tych, którzy do niego podchodzili. Zaskoczenie było tym większe, że Szamduni nie należał do najbystrzejszych uczniów, o czym wiedziała cała rodzina, i nie miał ojca, którego byłoby stać na kupienie mu miejsca na studiach, co do czego wątpliwości nie miał nikt, kto ich znał. Do tego nie był przystojny ani czarujący, nie mógł więc wdać się w łaski jednej z kobiet z otoczenia szacha, decydujących o być albo nie być wielu ludzi. Nikt nigdy nie doszedł, w jaki
sposób Szamduni przedostał się przez gęste sito, rychło jednak dla wszystkich stało się jasne, że będą z tego kłopoty. Szamduni oznajmił bowiem, że zamierza studiować socjologię, jakby to było coś, czego człowiek musi się uczyć, jakby nie wystarczyło rozejrzeć się wokół, by wiedzieć wszystko co trzeba na temat społeczeństwa. Jakby miało to zapewnić dostatni byt jemu i jego rodzinie w przyszłości. Rodzice Szamduniego zgrzytali zębami, pokazując mu synów innych ludzi, studiujących medycynę lub nauki techniczne, mających zostać lekarzami i inżynierami - co m y mamy powiedzieć znajomym, gdy zapytają, kim będziesz? Że zgłębiasz s p o ł e c z e ń s t w o ?! Sytuację pogarszało to, że Szamduni zapisywał się do każdej organizacji studenckiej, jaka powstała. Wbrew płynącym z głębi serca przestrogom rodziców, że prędzej czy później ktoś się zorientuje, że jest żydem, i do żywego go zrani, przyjmował zaproszenia swoich kolegów muzułmanów na lunche i obiady, i całodniowe wycieczki. Chadzał także na inne spotkania, sekretne, na których młodzi mężczyźni i kobiety czytali na głos dzieła Marksa i Lenina i nazywali szacha marionetką Amerykanów i zachodnią szują. Doszło nawet do tego, że przynosił do domu ulotki rozdawane na takich spotkaniach, co na równi obrażało i przerażało jego rodziców, doprowadzając ich na skraj obłędu. Na każdym kroku przypominali mu, że szach to najlepsze, co od stuleci przytrafiło się irańskim żydom, których dotąd nikt nie bronił ani nie ochraniał tak jak on teraz, wystawiając się na niebezpieczeństwo i szykany. Próbowali przemówić mu do rozsądku, powołując się na wszechobecną tajną policję śledzącą poczynania każdego obywatela w każdym zakątku, a już na pewno w stolicy, jak również na niezliczonych agentów umieszczonych w szkołach i na wyższych uczelniach, za kierownicami taksówek i przy restauracyjnych stołach, w sklepach i fabrykach, gdzie czyhali tylko na czyjąś niedyskrecję - nieopatrznie wypowiedziane słowo, trzymaną pod pachą książkę, wyraz twarzy sugerujący brak lojalności wobec reżimu - by zaraz ją zaraportować wyżej. SAWAK, czyli tajna policja, przed którą chcieli obronić Szamduniego jego rodzice, nigdy jeszcze nie zawiódł szacha i z pewnością potrafił sprostać oczekiwaniom zastraszonych obywateli. W wypadku Szamduniego również stanął na wysokości zadania. Któregoś ranka podczas trzeciego roku studiów, gdy właśnie udawał się na zajęcia, zatrzymało go wprost na ulicy dwóch barczystych mężczyzn w idealnie skrojonych garniturach i dobranych pod kolor włoskich krawatach; tak został zabrany na przesłuchanie. Po tym wydarzeniu rodzice szukali go miesiącami w całym mieście, a nawet w kostnicach, choć w głębi duszy dobrze wiedzieli, że ich syn jest przetrzymywany przez policję. Na porządku dziennym bowiem było, że ktoś
nagle znikał w drodze do pracy czy do domu, by za jakiś czas wypłynąć - dosłownie - na powierzchni rzeki, z tuzinem dziur po kulach w ciele bądź złamanym karkiem od zwiśnięcia z wojskowego helikoptera. Równie często zdarzało się, że "zaginiony" był tylko torturowany, a potem odsyłany' do domu, by swoim przykładem odstraszać innych głupców od występowania przeciwko szachowi. Szamduni nigdy nikomu nie mówił o tym, co przeżył podczas jedenastu miesięcy i dziewięciu dni, jakie spędził w karcerze więzienia w Ewinie, ale wystarczyło na niego spojrzeć, by wiedzieć, że doświadczył rzeczy strasznych i w konsekwencji - postradał rozum. Zanim został pojmany, był zwykłym młodym mężczyzną, może tylko nieco zbyt pewnym siebie i mającym nieuzasadnione poczucie bezkarności. Po tym jak go wypuszczono, przedstawiał sobą obraz niezrównoważonego paranoika, nie ufającego nikomu, niezdolnego do utrzymania jakiejkolwiek posady wiążącej się z kontaktami z ludźmi, przekonanego, że jest pod stałym nadzorem w każdej minucie swojego życia. Nie mógł zamieszkać z rodzicami, ponieważ czuł, że ich dom również jest obserwowany, ani podjąć normalnej pracy, gdyż to tylko ułatwiłoby zadanie policji. Wprowadził się do żółtego domu dlatego, że usłyszawszy plotki o Tancerce Tanga, powszechnie uznawanej za niemieckiego szpiega pracującego dla wywiadu, powziął pewność, że tam nic mu nie grozi - nazistów boi się nawet SAWAK. Ani na chwilę nie zapomniał o pozostałych więźniach, z którymi los zetknął go w piwnicach Ewinu, i co dzień odwiedzał miejską kostninę niczym rodzic mający nadzieję nareszcie zaznać spokoju choćby za cenę okrutnej prawdy. W kostnicy spotykał ludzi naznaczonych smutkiem i stąd narodził się w jego głowie pomysł, by zacząć sprzedawać leki na całe zło trapiące ludzkość. Jął zbierać zioła, pigułki i aromatyczne olejki na wszelkie przypadłości ciała, natomiast aby ulżyć cierpiącej duszy swych klientów, miał w ofercie talizmany i karteczki z modlitwami, jak również ampułki z krwią zwierząt ofiarnych. Tam gdzie mógł, szperał za książkami rzadkich specjalistów, notował adresy i numery telefonów najlepszych lekarzy, prowadził rejestr przekupnych policjantów, jakich nie brakuje w żadnym mieście i w żadnej dzielnicy, wreszcie znał nazwiska pielęgniarek gotowych na prośbę rodziny bądź samego pacjenta zwiększyć dawkę morfiny bez polecenia od doktora. Dla jednej z pacjentek - kobiety, która w wyniku choroby i terapii utraciła wszystkie włosy i wyglądała jak przerośnięty Obcy w bawełnianej koszuli szpitalnej - skombinował perukę. Niewiasta owa - kiedy jeszcze miała własne włosy - była ruda, toteż nie prezentowała się dobrze w sztucznych wytworach i dlatego Szamduni udał się do kostnicy, by tam
prowadzić poszukiwania czegoś, w czym byłoby jej do twarzy. Wiedział oczywiście, że włosy są ważnym atrybutem niewieściej niewinności, jak również słyszał o Samsonie i źródle jego siły oraz tym, co go ostatecznie spotkało, a także o ghulach i wojownikach z arabskiej mitologii, których można przywołać w okamgnieniu, jeśli tylko ma się kosmyk ich włosów i się go zapali. Nie mógł jednak przewidzieć, że zakocha się w młodej dziewczynie, której włosy skradnie za pierwszym razem, że będzie wracał jej szukać długo po tym, jak już zostanie pochowana, a jej długie pukle przerobione na perukę. Nie zdawał sobie sprawy, że opęta go pragnienie patrzenia na woskowoblade twarze i nagie blade ciała leżące na kamiennych płytach, na wznak bądź na brzuchu, eksponujące niewielkie wzgórki piersi lub pośladki, wystawione na jego widok, wydane na jego pastwę - aby je podziwiał lub nad nimi płakał, aby je ograbiał lub okazywał im łaskę... Wystarczyło, że wręczył kilkuset riali zabiedzonemu grabarzowi, który zajmował się zwłokami, a już mógł grasować po całej kostnicy niczym książę w komnacie Śpiącej Królewny, co wcale by go nie przerażało, gdyby tylko wychodząc, nie zabierał zmarłych ze sobą, gdyby nie widział ich później na jawie i we śnie, gdyby nie czuł faktury ich skóry i włosów, czegokolwiek dotknął. Nie zdołał również przewidzieć tego, że będą go nawiedzać - te zmarłe kobiety, które pozbawił możliwości wstąpienia do raju przez to, iż zabrał im włosy - i że czasem będą przyprowadzać swych nieżyjących synów i mężów.
Omid już prawie nie sypia w domu. Wraca na noc tylko w tych rzadkich okresach, kiedy Nijaz jest poza granicami kraju, lecz nawet wtedy większość czasu spędza sam, w swoim pokoju, siedząc przy biurku i czytając lub przeglądając jakieś dokumenty albo stojąc przy oknie, paląc papierosa za papierosem i słuchając radia. Wiem to, ponieważ ilekroć jest w domu, 1gnę do niego jak mucha do miodu - o ile mi na to pozwoli i Bahar nie ma akurat w pobliżu - i zawsze robi to samo, bez względu na porę. Gdy go pytam, co czyta, wzrusza ramionami i odpowiada, że nic. Gdy chcę wiedzieć, na co patrzy, otrzymuję podobną odpowiedź. Mimo to rozpoznaję tę tęsknotę w jego oczach, kiedy zdarza mi się go przyłapać na tym, jak rozmyśla, i nie mam cienia wątpliwości, że jego myśli krążą wokół Nijaz. W niektóre noce śni mi się, że stoję na wąskim pasie drogi sięgającej aż po horyzont; mam na sobie białą sukienkę, którą dla mnie kupił, i białe buciki, które - pamiętam – bardzo mu się podobały. Stoję i czekam, ponieważ wiem, że lada chwila pojawi się mój ojciec, dostrzeże mnie i zatrzyma się rezygnując z wyprawy poza widnokrąg, gdyż zrozumie, że
mnie kocha bardziej niż Nijaz. Budzę się z walącym sercem, wstaję z łóżka i przemierzam długi korytarz. Pod drzwiami pokoju Omida nasłuchuję przez chwilę i jeśli nie ma go w środku, co oznacza, że nie ma go w ogóle w domu, naciskam klamkę i wchodzę. W ciemności czasami rozświetlanej jedynie jasnymi promieniami księżyca przeszukuję jego szuflady, zaglądam do szafy. Tropię coś, lecz nie wiem, co to takiego. Zniechęcona staję przed lustrem - choć jestem zaledwie dziewięciolatką, wyobrażam sobie, iż w odbiciu widzę wysoką smukłą kobietę odzianą w czarną suknię i perły, piękną niczym poranek, taką, jaką spotkałam czwartkowego popołudnia w salonie Farida. Nijaz. Nie porzuci mnie, myślę. Nie zapomniał o mnie ani nie przedkłada tej kobiety ponad mnie. Nie chce tylko Bahar, to przed nią chowa się w swoim pokoju i ucieka, kiedy może.
W dniu Aszury cały kraj zamiera. Nie wyściubiamy wtedy nosa z domu, przysłuchując się odgłosom procesji, które dochodzą do naszych uszu nawet przez zamknięte okna. Mężczyźni w różnym wieku, wszyscy w strojach żałobnych, maszerują ulicami w niewielkich grupkach. Każdy z nich powiewa czarną flagą i mamrocze modlitwy - po persku lub arabsku za duszę zamordowanego imama Al-Husajna i innych męczenników z Rodu Proroka. Dla okazania swego żalu i poświęcenia tłum biczuje się bez opamiętania ciężkimi metalowymi łańcuchami bądź płazami mieczy podobnych do maczet. Ubrania starych i młodych rwą się, a ich ciała zalewa krew - mimo to nadal prą przed siebie, nie szczędząc razów nawet dzieciom, waląc się po czołach, aż wreszcie oszołomieni uderzeniami, z nieomal roztrzaskanymi czaszkami, padają nieprzytomni na ziemię. Po zapadnięciu zmroku, gdy uroczystości dobiegną końca, w mieście zapada złowroga cisza. Przez cały dzień wzbierał pulsujący gniew tysięcy młodych mężczyzn, którzy podburzali się nawzajem; teraz są gotowi na śmierć w imię słusznego celu j a k i e g o k o l w i e k celu. Wystarczy, że ktoś rzuci hasło, a oni poprą go w mgnieniu oka: to nasz obowiązek, tyle przynajmniej możemy uczynić, aby uświęcić imię imamów, którzy oddali za nas życie. Każdy, komu t e r a z życie miłe zostaje w domu i trzyma się z dala od pałających świętym gniewem ludzi. Każdy, kto ma choć odrobinę rozsądku, tak, robi. Jednakże rozsądek to pojęcie obce Ruby, która jest przecież Kurdyjką, a jak wiadomo, Kurdowie to lud odważny i bitny, wychowujący córki jak chłopców, pozwalający im na naukę i sadzający w końskich siodłach, ledwie podrosną, a potem nawet także uczący strzelać z broni palnej i przez cały ten czas nie nakazujący swoim kobietom nosić zasłon na twarzy.
Tak więc gdy tylko znikną za rogiem ulicy Czerwcowej ostatni maruderzy, Ruby narzuca na siebie czador i wy chodzi przed dom, żeby zmyć krew z chodników. - Niedobrze mi się robi, jak widzę te czerwone plamy - mówi strzelając oczyma na wszystkie strony, co tylko utwierdza Bahar w przekonaniu, że Ruby wyszła na ulicę w nadziei ujrzenia Artemisa. - Jeśli je zostawić do rana, zaczną cuchnąć jak gnijące mięso. Mogliby się wreszcie pozabijać. To by mi oszczędziło męczarni co roku... Właśnie klęczy i złorzecząc szoruje chodnik przed naszą bramą, gdy podjeżdża taksówka, z której wysiada Śpiewak Operowy. Jest nie ogolony i włosy ma w nieładzie; wygląda także na lekko zdezorientowanego. Stoi jak pień, niezdolny wykrztusić z siebie ani słowa. Odchrząkuje raz za razem i rzuca wokół niespokojne spojrzenia, parokrotnie zaczyna coś mówić i za każdym razem urywa. - Gołębia Siostra się powiesiła - oznajmia w końcu z wielkim trudem. Poszła na dach ze sznurem w garści. Jeden koniec uwiązała do rynny, drugi zadzierzgnęła sobie wokół szyi, poczym skoczyła. Widziano ją z odległości stu metrów – a raczej wiszącą bezwładnie, majtającą nogami i kręcącą się wokół własnej osi kukłę, której niechlujny strój podwiewał wiatr, bo przecież nie mógł to być prawdziwy człowiek, tylko jakiś psikus, strach na wróble i inne ptaszyska. Dopiero jej własne dzieci, wracając ze szkoły, dostrzegły ciało i rozpoznały na nim sukienkę matki. Wtedy wszyscy zrozumieli, co się stało.
Akt samobójstwa żony tak rozwścieczył Psychiatrę, że aż odmówił zapłacenia za pogrzeb i wyprawienia sziwy w swoim domu. Dzieciom oznajmił, że mogą wziąć udział w uroczystości żałobnej i dochować tradycji, uczestnicząc w siedmiodniowej żałobie u dziadków, lecz potem już nigdy nie wolno im zobaczyć się z krewnymi matki. Ponieważ wie, że przysporzy tym wstydu teściom, wysyła córkę i syna na ulicę Cyrusa w towarzystwie Nowego Muzułmanina i jego żony. Podjeżdżają pod dom Psychiatry białym mercedesem, którego syn Szwaczki kupił za pieniądze odziedziczone niedawno po śmierci kuzyna. Jest świadom, że wdowa i sieroty pogardzają nim za to, że zabrał im cały ich majątek, lecz nie czuje wyrzutów sumienia, jako że postąpił zgodnie z prawem, na mocy którego konwertytom przysługują spadki po wszystkich krewnych. Oczywiście utrzymuje, że zmiana wyznania nie miała nic wspólnego z tym jakże korzystnym dla niego prawem ani z perspektywą lepszych zarobków. Twierdzi, że nawrócił się na islam za sprawą anioła, który powiedział mu, że tylko ci, co miłują proroka Mahometa i
jego syna imama Alego, zostaną ocaleni od mąk piekielnych. Anioł ów miał świetlistą cerę i jasne włosy - wyglądał zupełnie jak Doris Day - i nawiedził brata Bahar, gdy ten spacerował nieopodal świątyni Imamzade Saleha położonej w najbardziej wysuniętej na północ dzielnicy Teheranu, tuż koło placu Tadżrisz. Rośnie tam tysiącletni klon o pniu tak przeogromnym, że ktoś wpadł na pomysł, by go wydrążyć i w środku zbudować sklep normalnych rozmiarów. Ów niezwykły widok przyciąga masę zwiedzających, przy okazji składających hołd w pobliskiej świątyni, i Nowy Muzułmanin nie robił nic innego, kiedy na jego drodze stanął wspomniany anioł. Później ukazał mu się jeszcze parę razy, głównie we śnie, a był tak piękny i przekonujący, że brat Bahar postanowił raz na zawsze rozstać się ze swą dawną wiarą i przyjąć nową, jedynie prawdziwą, tym samym tracąc status "niewiernego". No więc czy to naprawdę jego wina, że wraz z zaproszeniem do raju przypadło mu w udziale prawo do spadków po krewnych? Już wcześniej widziałam dzieci Gołębiej Siostry - w te rzadkie dni, kiedy ich ojciec wykazywał się wspaniałomyślnością i pozwalał im spędzić szabas z rodzicami matki. W ranek, kiedy ma odbyć się jej pogrzeb, na podwórko domu na ulicy Cyrusa pierwszy wchodzi chłopczyk. Jest młodszy z rodzeństwa, niezbyt wyrośnięty i pyzaty. Teraz policzki pokrywa mu ciemny rumieniec. Ręce wepchnął głęboko do kieszeni i mamrocze coś do siebie, opierając się plecami o mur; wzrok ma wbity w ziemię u swoich stóp, czubkiem buta wierci dziurę w żwirze i stara się ile sił, by nie wybuchnąć płaczem. Jego siostrzyczka, trochę tylko starsza, ubrana jest w czarną sukienkę po matce, o wiele na nią za dużą; głowę ma zakrytą czarnym welonem, tak że prawie nie widać jej twarzyczki. Moim oczom jawi się jako cień dziecka, którego nikt by nawet nie zauważył, gdyby nie skrzypiący odgłos, jaki wydają jej nowiuteńkie buty, ilekroć zrobi krok. Przez chwilę dumam nad tym dziwnym zrządzeniem sprawiającym, że nad każdym wisi cień tych, którzy wywarli na człowieka największy wpływ. Widać go - w postaci obecności lub nieobecności - w oczach, ruchach rąk, sposobie, w jaki ktoś się śmieje. Potrafię dostrzec go zarówno w staruszce, która miała kochającego ojca, jak i w dojrzałym mężczyźnie, który utracił swą pierwszą miłość, a nawet w roztrzepanej nastolatce, która ma przyjaciółkę, do jakiej może zawsze się zwrócić w potrzebie. Trzeba tylko uważnie przyglądać się ludziom, jak się poruszają i co mówią, do jakich tematów wracają często, a jakich stale unikają, trzeba umieć przejrzeć ich na wylot i poznać, czy są silni czy słabi, pełni życia czy puści w środku, pewni siebie czy naszpikowani wątpliwościami. Dzieci mojej ciotki za jej życia bardzo do niej 1gnęły. Kroczyły zawsze u jej boku jedno po jednej, drugie po drugiej stronie - trzymając ją za ręce, a ona wyglądała między nimi
jak ślepa stara kobieta prowadzona przez parę karłów. Jakakolwiek była, umiała dać dzieciom schronienie, nigdy nie afiszując się przy nich ze swymi problemami ani nie dając im poznać, jak bardzo jest nijaka. Podczas wieczerzy sederowej siedziały przy niej ze skromnie spuszczonymi oczami, czasem zasypiały z głową na jej kolanach, szeptały jej do ucha o sprawach, o których wstydziły się mówić na głos przy obcych: że są głodne, że jest im zimno, że są zbyt nieśmiałe, by poprosić o trochę herbaty, mimo że chce im się pić. W dniu, w którym ją mają pochować, nadal widzę nad nimi jej cień. Wciąż je ochrania, a one mają złudną nadzieję, że gdy uroczystość żałobna dobiegnie końca, będą mogły pobiec do niej, ukryć twarzyczki w jej piersi, wypłakać się i powiedzieć, jak bardzo się przez cały ten czas bały i że nigdy nic chcą już tam wracać - na ten okropny cmentarz, na którym żydzi chowają swych zmarłych od setek lat, układając jednych na drugich, ponieważ inaczej już dawno zabrakłoby miejsca, gdyż mułłowie nigdy nie są skłonni pozwolić na zabranie jeszcze kawałka ziemi, a niektóre nagrobki są tak stare, że rozpadają się w proch przy najlżejszym dotknięciu.
Sziwę odprawiamy na ulicy Cyrusa. Kobiety i mężczyźni zamykają się w oddzielnych pokojach i zasłaniają okna i lustra czarnymi szmatami. Kobiety ubrane są całe na czarno i większość z siedmiu dni spędzają w kuchni, gotując posiłki dla tylu gości, ilu raczy się pojawić. Mężczyźni nie golą bród, pają, piją gorzką herbatę i jedzą ogórki z solą i szepczą między sobą - to wielka tragedia, że własny mąż ją do tego doprowadził, no ale co można na to poradzić? Zostały przecież dzieci, a zresztą kto odważy się powiedzieć lekarzowi, że zabił własną żonę? W pokoju, w którym zebrali się mężczyźni, jest także mój ojciec. Siedzi na krześle w ręcznie szytym garniturze i skórzanych butach z importu i robi co może, aby nie zostać wciągniętym w rozmowę. Czuje na sobie palące spojrzenia pozostałych i wie, co sobie o nim myślą, co mówią w chwili, gdy wychodzi zaczerpnąć świeżego powietrza albo po to, żeby nie zwariować od ciągłego mamrotania modlitw, do których odprawiania zobowiązany jest każdy męski krewny zmarłej. Choć dotychczas nigdy nie ukrywał pogardy dla rodziny Bahar, uczestniczy w sziwie, ponieważ szczerze zasmuciła go śmierć Gołębiej Siostry, sposób, w jaki do niej doszło, a także wpływ, jaki wywarła na wszystkich. Po raz pierwszy odkąd ich zna, widzi w swoich teściach prawdziwych ludzi, którym dostała się od losu pokaźna porcja cierpienia. Ogarnia go współczucie dla Bahar, co dla niego samego jest niespodzianką po
latach wyniosłej obojętności. Był równocześnie sprawcą i świadkiem jej gehenny, a mimo to nie potrafił postawić się w jej sytuacji, teraz wszakże szczerze jej współczuje. Pragnie ją pocieszyć, lecz są sobie obcy od tak dawna, że nie wie, jak mógłby uczynić pierwszy krok, toteż zamiast tego przychodzi sumiennie każdego dnia, zamyka się w pokoju z innymi mężczyznami i modli się za zmarłą szwagierkę, spożywa potrawy upichcone przez jej krewne, a wieczorem zwleka z wyjściem tak długo, aż ma pewność, że ostatni schodzi z posterunku. Moja matka nigdy mi tego nie wybaczyła, ale ja nie przestałam wierzyć, że Omid był w głębi duszy dobrym człowiekiem. Nawet gdy czułam do niego złość, gdy pogardzałam nim za okrucieństwo wobec Bahar, nie umiałam potępić go całkowicie, chyba bowiem rozumiałam, jak bardzo samotny był w dzieciństwie - niemal tak samo jak ja - i to sprawiało że potrafiłam wybaczyć mu jego występki. Godzinami mogłam patrzeć na jego ręce, które tak rzadko mnie dotykały, które przypominały mi raczej o przeciągającej się nieobecności ojca w domu aniżeli o jego miłości do mnie, aczkolwiek byłam również w stanie przywołać te nieczęste momenty, kiedy obejmował mnie z wielką delikatnością, i rozkoszować się nimi. Spoglądałam także w jego oczy - moje oczy, jak mówili niektórzy - i choć wstydziłam się przyznać do tego przed Bahar, zawsze się w nich dostrzegałam. W dniu, kiedy zabrał mnie do restauracji "Chattanooga", gdy już uporałam się z gigantycznym deserem, przeszliśmy parę przecznic do jego biura, gdzie zostawił jakieś dokumenty. Było to mroźne popołudnie pod koniec jesieni i podobnie jak reszta przechodniów musieliśmy walczyć z porywami wiatru, który hulał nam we włosach i świszczał w uszach. W pewnym momencie wyrosła przed nami przeszkoda w postaci człowieka siedzącego na chodniku z nogami wyciągniętymi przed siebie. Ubranie na nim było stare i potargane, a broda zmierzwiona i niemiłosiernie brudna, tak że nawet ja widziałam, iż nie spał w łóżku od długich, długich lat. W jednej dłoni trzymał butelkę po coca-coli, którą dawno już zdążył wypić - teraz w środku był przezroczysty napój, zapewne mieszanina pędzonego nielegalnie araku i spirytusu salicylowego, jedyne, na co było stać kogoś takiego jak on. Nie stanowił nadzwyczajnego widoku, toteż przestąpiwszy nad jego nogami i minęliśmy go jakby nigdy nic - wciąż trzymając się za ręce - i prawdopodobnie nawet bym o nim nie pamiętała, gdyby nie to, co stało się później. Paręnaście metrów dalej Omid stanął jak wryty, okręcił się na pięcie i wrócił do tamtego człowieka. Wyciągnął z kieszeni płaszcza ledwie napoczętą paczkę marlboro i podał mu ją, po czym wymienił z nim uścisk dłoni, jak gdyby był to ktoś poważany, komu należy okazać szacunek.
- Dlaczego nie dałeś mu pieniędzy? - spytałam później, on zaś odparł: - Ponieważ to mogłoby go wprawić w zakłopotanie. Jak mogłam nie dostrzegać jego wrażliwości nawet mimo tego, że mojej matce okazywał tylko chłód? Na sziwę przybywa mnóstwo ludzi. Nowy Muzułmanin przychodzi co rano, bez żony i dzieci, i ma na tyle przyzwoitości, by zostawiać galabijję przed drzwiami. Zaraz za progiem zdejmuje buty i ignorując krzesła, siada wprost na podłodze, krzyżując nogi tak, jak czynią mężczyźni w meczetach, po czym obracając w palcach koraliki subhy, roztrząsa z pozostałymi sprawy takie, jak drakoński wzrost cen ziemi i doprowadzające do szału przerwy w dostawie elektryczności, które stały się istną zmorą Teheranu. Rodzice Omida nie zjawili się na pogrzebie, a na sziwie stawiają się z wielkim bólem i strojąc miny, informują, że zabawią tylko chwilkę, gdyż byli już wcześniej umówieni i absolutnie nie mogą nie dotrzymać danego słowa. Mimo że w pokoju jest ciemno choć oko wykol, pani Arbab nie zdejmuje okularów przeciwsłonecznych, których używa jak bariery oddzielającej ją od innych. Pan Arbab siada z westchnieniem koło Omida i mówi: - No tak... No tak... Więc jednak do tego dopuściłeś. Pozwoliłeś sobie zniżyć się do poziomu swojej żony i jej rodziny i na domiar złego jeszcze nas w to wciągnąłeś. Rodzice Bahar są tak zaszczyceni wizytą państwa Arbabów, że zapominają o swym bólu. Szwaczka proponuje im herbatę i poczęstunek, mąż wpada jej w słowo, zapewniając pana Arbaba, że niepotrzebnie robili sobie kłopot, z pewnością mają ważniejsze sprawy na głowie. Ich obecność automatycznie sprawia, że staję się obiektem zazdrości wszystkich kuzynek i kuzynów. Popatrują na moje ubranie, robiąc krzywe miny, jeśli w ogóle się do mnie odzywają, czynią to z wielką, niechęcią, zadają pytania i pilnie słuchają odpowiedzi – kiwając głowami jak starzy maleńcy - jak gdyby robili w pamięci notatki do wykorzystania w czasie następnej rozmowy, w nadziei że przyłapią mnie na mówieniu nieprawdy, albo wręcz już ostrzyli sobie języki, by obgadywać za moimi plecami mnie i mojego ojca. Widzą we mnie Arbaba - zarozumiałego, opryskliwego i z przyjemnością depczącego serca niewinnych dziewcząt, bo na pewno tak postrzegają Omida. Częścią swojego jestestwa marzę, by móc w całości należeć do rodziny mojej matki. Inną - raduję się, że to niemożliwe. Tancerka Tanga zjawia się trzeciego dnia i wywołuje nową lawinę plotek i spekulacji.
Oczywiście nigdy w życiu nie spotkała Gołębiej Siostry ani - najpewniej - o niej nawet nie słyszała. W rodzinie Bahar nie zna właściwie nikogo; z moją matką nie rozmawiała ani razu, mimo że od wielu lat są przecież bliskimi sąsiadkami. Robi jednak to, co nakazuje dobry obyczaj, co zrobiłby każdy szanujący się sąsiad. Posunęła się nawet tak daleko, że zarzuciła swój zwykły biały strój na rzecz stosownej czerni, nie rozstała się wszakże z bransoletkami ani z kolczykami w kształcie wielkich kół. Wbrew tradycji, zakazującej makijażu i jakichkolwiek ozdób podczas sziwy, nałożyła na powieki cień i splotła włosy w długi, sięgający do pasa warkocz, w wyniku czego wyróżnia się nawet wtedy, gdy siedzi bez słowa, z wyprostowanymi plecami i dłońmi złożonymi na kolanach, spoglądając smutno na pogrążonych w żałobie rodziców, jak gdyby nie wiedziała, co o niej myślą i jak bardzo ją potępiają za sposób, w jaki żyje i prowadzi się. Ja z kolei patrzę na nią i chłonę jej widok każdym porem skóry. Nigdy tego nikomu nie mówiłam, ale przepadam za muzyką dochodzącą z żółtego domu, za jej zawiłymi łukami i nabrzmiałymi bólem nutami, które doprowadzają mnie do łez, choć sama nie wiem dlaczego. Być może dlatego, że jest tak odmienna od muzyki, jaką można usłyszeć w radiu, od perskiego popu będącego wynalazkiem ostatnich lat i od będącej naszą spuścizną muzyki perskiej. Wydaje się obca i zupełnie nie na miejscu. Bahar powiedziała mi kiedyś, że ludziom się nie podoba, ponieważ zmusza kobiety do robienia rzeczy, jakich w innych warunkach nigdy by nie zrobiły . Cóż, niewykluczone, że Bahar ma rację. Ja jednak sądzę, że prawdziwym powodem, z którego ludzie nie znoszą tej muzyki, jest jej impulsywność. To, że dociera do trzewi i że jest nieustraszona - zupełnie tak samo jak Tancerka Tanga.
Ruby przychodzi tego samego popołudnia co Tancerka Tanga - w za ciasnej czarnej sukience i rozpuszczonych włosach uwodzicielsko okalających jej twarz. Jej romans z Artemisem osiągnął już takie stadium, że przestało jej zależeć na zachowaniu pozorów, nawet przed własnym mężem. Od miesięcy widzi się ją, jak wchodzi do żółtego domu i z niego wychodzi, odziana w skąpe fatałaszki i wieczorowe buty, i nikt nie ma cienia wątpliwości, że celem jej wizyt nie są wcale lekcje tańca. Ten i ów napomknął o tym Hasanowi, bezpośrednio lub w zawoalowanej formie, lecz on nie reaguje w żaden sposób, zgrywając naiwnego, gdyż zwyczajnie nie wie, co innego mógłby zrobić. Wie za to - i zawsze to wiedział - że Ruby tylko czeka, by znaleźć sobie kogoś lepszego niż on, a jego zostawić. Zdaje sobie sprawę, że
gdyby postawił jej ultimatum - ja albo on - sprowokowałby ją tylko do podjęcia decyzji, co mogłoby obrócić się przeciwko niemu. Hasan jest bowiem świadom, że w starciu z Artemisem nie ma szans. Sprawy zaszły naprawdę daleko, o wiele dalej niż przy poprzednich okazjach. Ruby jest przekonana, że Artemis się z nią ożeni i że ją kocha - sam to powiedział raz czy dwa w porywach namiętności, a także wtedy, gdy z jakiegoś powodu na niego zła odmówiła mu swoich wdzięków. I chociaż ma o mężczyznach jak najgorsze zdanie - wszyscy to notoryczni kłamcy i zimne dranie - wierzy Artemisowi, gdy ten ją zapewnia, że żałuje, iż jest mężatką, i że chciałby uczynić ją swoją żoną już teraz, natychmiast. Znalazłszy się w domu rodziców Bahar, Ruby podchodzi do mojej matki i wręcza jej naręcze jaśminu. - Obyś zawsze wspominała swoją siostrę z radością. Resztę wizyty spędza w pomieszczeniu pełnym kobiet i ani jej przez myśl nie przejdzie, że jako służąca bardziej by się przydała w kuchni. Co więcej, na zakończenie dnia żegna się ze wszystkimi uściskiem dłoni, jakby była im równa pozycją. W ostatni dzień przychodzi Szamduni. Ciągnie za sobą walizkę, przedzierając się przez tłum dzieciarni, stojącej, siedzącej i skaczącej na podwórku, znudzonej do granic i tylko czekającej chwili, kiedy będzie można wrócić do domów. Stuk, stuk, wchodzi po schodkach prowadzących do frontowych drzwi i znika w pokoju mężczyzn. Uderza prosto do Omida, któremu wprawdzie nigdy nie został przedstawiony, lecz którego ręką potrząsa, jakby byli starymi znajomymi - moje kondolencje dla was obojga, mówi, byłbym przyszedł wcześniej, gdybym tylko wiedział, co się stało, to taka tragedia, niech dusza drogiej zmarłej odpoczywa w pokoju. Dłoń ma wilgotną od potu, a oczy przekrwione i rozbiegane jak u zapędzonego w róg zwierzątka, lecz wita się ze wszystkimi członkami rodziny i wygłasza zwyczajowe formułki. Wreszcie, okrążywszy pokój, wraca do Omida i zasiada tuż przy nim, być może dlatego, że ten jako jedyny okazał mu nieco uprzejmości, choć na pewno nie przychylności, mimo że nie ma pojęcia, kim jest Szamduni. Nieco zakłopotany ustawia walizkę między nogami i przeciągle wzdycha. Udaje, że przysłuchuje się modłom, lecz musi czuć się niepewnie, gdyż nadal strasznie się poci, ociera twarz zżółkłą chustką, nie pozwalając, by kołnierzyk koszuli zupełnie mu przemókł, i zbyt głośno mówi "amen", ilekroć jakaś modlitwa dobiegnie końca. To chyba przez niego zapadła dziwna, przyciężka atmosfera; nawet rabin jakby stracił werwę i zwolnił tempo recytacji.
Mężczyźni przekazują sobie tacę z herbatą i daktylami. Omid nie czeka na swoją kolejkę i wychodzi na papierosa. Do Szamduniego przysiada się Śpiewak Operowy. - Ładnie z twojej strony, że przyszedłeś - mówi, częstując go. Szamduni mamrocze coś i bierze szklankę z herbatą, po czym nachyla się nad nią, chcąc uniknąć kontaktu wzrokowego z rozmówcą. Śpiewak Operowy robi wygibasa i bez pytania wrzuca gościowi do szklanki trzy kawałki cukru. Ten gest wywołuje u Szamduniego panikę. Nie zamieszawszy nawet herbaty, pociąga spory łyk i zaraz krzywi się boleśnie, gdyż gorący napój sparzył mu usta, mimo to nie odstawia naczynia, tylko zastyga w niewygodnej pozycji - zapadnięty w krześle, zgarbiony, niemal z nosem w szklance, byle ukryć twarz. Myśli, że brat Bahar jest agentem tajnej policji, że czekał tu na niego przez cały dzień i teraz od razu rzucił się na swoją ofiarę, jeszcze chwila i da sygnał swoim kumplom, a ci osaczą biednego Szamduniego jak sfora wilków, zaciągną do lochów Ewinu, gdzie będzie musiał odebrać sobie życie, bo nie zniesie ani minuty więcej tortur. Szamduni usłyszał o śmierci Gołębiej Siostry od Artemisa, którego poinformowała Ruby, i choć nie zna ani Bahar, ani Omida, przyszedł złożyć im kondolencje, ponieważ są sąsiadami, a poza tym czuje do nich sympatię (też był kiedyś kimś znacznym). Spodziewał się cieplejszego przyjęcia, zwłaszcza ze strony Omida, rozczarował się więc jego reakcją i rychłym wyjściem z pokoju, które doprowadziło do tego, że teraz znalazł się w pułapce. Nie może po prostu wstać i wyjść - po pierwsze dlatego, że byłoby to niegrzeczne, a po drugie jest pewien, że Śpiewak Operowy będzie deptał mu po piętach - ale nie może także zostać i siedzieć tutaj jakby nigdy nic, bo przytłacza go ciężar pytających spojrzeń: kim jesteś i co tam masz w tej swojej walizce, której tak pilnie strzeżesz? Niedoszły oprawca wybawia go z opresji. - Ładnie z twojej strony, że przyszedłeś - powtarza, klepiąc go poufale w kolano - ale na pewno masz mnóstwo spraw do załatwienia... Na zewnątrz Szamduni stawia walizkę na ziemi i bierze głęboki wdech. Rozgląda się w poszukiwaniu Omida, nie dostrzega go jednak, więc ujmuje swój bagaż i drepcze w dół po schodkach na podwórko. Wtedy dostrzega mnie - siedzącą nu brzegu sadzawki z rybami - i twarz mu się nieoczekiwanie rozpromienia. - To ty! - woła z najszerszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałam. Podbiega do mnie i nachyla się, tak że nasze głowy znajdują się na tej samej wysokości. - Co za ulga dla zmęczonych oczu - mówi - taka cudna dziewuszka z ciebie.
Czuję, jak ogarnia mnie strach, gdy dotyka moich włosów, mojego policzka. - Masz wspaniałe włosy - cmoka - powinnaś je zapuścić. Gdy już zupełnie nie mogę się ruszyć, dodaje: - Dam ci za twoje loki wszystko. Czegokolwiek pragniesz. Po prostu powiedz co. Wstrzymuję powietrze w płucach i modlę się, żeby sobie poszedł. Potem przez wiele dni unikam go, jak mogę, prosząc w duchu, by mnie nie szukał. Nie wiem jeszcze, że nadejdzie taki dzień, kiedy poczuję się samotna i zdesperowana, zdolna paktować choćby z diabłem, i że wówczas wspomnę sziwę i słowa Szamduniego i sama go znajdę - aby przypomnieć mu obietnicę, jaką złożył mi na skraju sadzawki z rybami na podwórku moich dziadków.
Pewnego piątku siedzę z Bahar w salonie, słuchając starej winylowej płyty, którą Omid swego czasu przywiózł z Francji. kiedy nagle rozlega się rozdzierający krzyk. Dochodzi z zewnątrz, z naszego podwórka. Obie podrywamy się z miejsca i biegniemy do okna – to Ruby, stojąca boso nieopodal szklarni, bije się w pierś i wydaje jeden za drugim przeraźliwe wrzaski. Chwilę później jesteśmy już na dole, przy niej. - Boże, dopomóż - wrzeszczy - dopomóż mi, Boże! Uderz we mnie piorunem i ubij na miejscu albo ocal. O Boże, mój Boże, dopomóż, dopomóż, dopomóż... Na widok Bahar oczy jej nieco trzeźwieją. - Och, panienko... - dyszy - szkoda, że panienka tego nie widziała! Potwór, istny potwór! Gapił się na nas i szczerzył paskudne zębiska! Chciałam wołać pomocy, ale nie umiałam dobyć głosu. Czułam się, jakbym postradała rozum. Siada po turecku na trawie, obejmuje rękoma głowę, Łka i szlocha - to nie przedstawienie, naprawdę jest czymś poruszona do głębi. Poznaję to, gdyż nieraz w przeszłości używała swoich sztuczek, udawanej rozpaczy i ściśle odmierzonej desperacji, by wywrzeć na Bahar presję i przeforsować swoje zdanie. - Wiem, czemu przyszedł - ciągnie niewyraźnie, kołysząc się w przód i w tył - po mnie przyszedł, bo zgrzeszyłam. Tak, właśnie dlatego. Żałuję, że nie jestem ślepa – zawodzi. - O ja biedna, gdybym tylko mogła cofnąć czas i go nie dostrzec...! A teraz jestem przeklęta na wieki. Spędzała czas z Artemisem w szklarni, tak mówi. Zamknęli za sobą drzwi, bo mieli wiele do "obgadania", aż tu nagle coś ją tknęło i otworzyła oczy i zobaczyła za szybą chłopca
na rowerze. W pierwszej chwili sądziła, że to któremuś z okolicznych urwisów cudem udało się przedostać na naszą stronę, muru, więc przerwała na moment "pogawędkę" i podeszła do drzwi, żeby łobuziaka przepędzić, bo co będzie dorosłym przeszkadzał w "rozmowie". - Jak tylko mnie usłyszał, dostał szału - znów wybucha płaczem. - Zaczął jeździć w kółko jak szalony. No więc jeszcze raz na niego krzyknęłam, żeby się stąd zabierał, a on zamiast popędzić wprost do bramy i na ulicę tym samym sposobem, którym się tu dostał, wycelował ten swój koślawy rower prosto we mnie! Ruszył w jej stronę, zbliżał się coraz bardziej, ona zaś stała jak wmurowana, aż w końcu przejechał p r z e z nią i do szklarni. Wie to dobrze, ponieważ akurat stała w samiuteńkich drzwiach, jak jej dopadł, a że zastawiała całą ich szerokość, po wyjechaniu z niej nie mógł trafić nigdzie indziej. Artemis świadkiem - wszystko widział i tak go to przeraziło, że stracił głos i musiał czmychnąć, niemal zupełnie nagi!, na ulicę i do domu. - To był dżinn, mówię panience, że to był najprawdziwszy na świecie dżinn, i na pewno mieszka w tej szklarni, dałabym sobie rękę uciąć. Nooo... to teraz już wiadomo, czemu tu nic nie rośnie, tylko jest sucho jak na pustyni, no i nie dziwota, skoro to szkaradztwo wydycha tu płomienie i siarkę, trudno, żeby cokolwiek zakwitło w takich warunkach, a teraz na dodatek mnie opętał, zachoruję i umrę albo jeszcze gorzej, oszaleję przez to, że go widziałam... Jak wiadomo, ludzie opętani przez dżinna opowiadają niestworzone rzeczy. - A na domiar złego - nie przestaje żałośnie biadolić Ruby - to jest przeklęty żydowski dżinn, bo co by robił porządny arabski dżinn w żydowskim domu, pytam? Kto to może wiedzieć, jak on działa i czego chce od młodej muzułmanki? Spoglądam z ciekawością na Bahar, czekając, aż coś powie, i ku swemu zaskoczeniu widzę, że bezgłośnie płacze. Aby ją uspokoić, mówię prędko, żeby się nie martwiła, że to na pewno był ten sam chłopiec, którego czasami widuję na ulicy, przecież dżinny to bajka, a ten dzieciak chyba nie ma dokąd pójść i tyle. Przenoszę wzrok na szklarnię. Promienie słońca odbijają się w szklanych ścianach, czyniąc z nich lustra. Wskazuję ręką na drzwi i mówię: - On wciąż jest w środku. Chodźmy go poszukać. Najpierw uderza nas w nozdrza zapach stęchlizny przywodzącej na myśl grobowiec i wywołującej ciarki na grzbiecie, potem woń martwego szczura. Na podłodze stoją ceramiczne doniczki, pomiędzy nimi wije się wąż na wodę, popękany ze starości. Bahar wchodzi dalej, rozglądając się ostrożnie. Nie widzi nikogo - ani małego chłopca, ani małych czerwonych ludzików ze spiczastymi uszami i długimi ogonkami, ani nawet wielkich czarnych, łysych
jednookich ghuli. Zamykająca tyły Ruby recytuje arabską modlitwę, przepraszając swojego Boga za jakąkolwiek herezję, jakiej się mogła dopuścić, i zapewnia Go, że jest jedynym prawdziwym Bogiem, a imię Jego jest Allah, potężnym i przebaczającym, i proszę, proszę, ocal mnie od tych głupich żydowskich sztuczek. Urywa w pół słowa, kiedy dostrzega ślady rowerowych opon. Przecinają się pod najróżniejszymi kątami na zakurzonej kamiennej podłodze, nie ma jednak wątpliwości, że zmierzają od drzwi szklarni w głąb.
Noce schodzą mi na półśnie wywołanym przez wydarzenia dnia. Rozpamiętuję to, co zaszło w nowej szkole; odkąd się tam znalazłam, nabieram coraz silniejszego przekonania, że nauczyciele mają mnie za dziwaczkę, a dzieci wytykają mnie palcami. Po raz kolejny stanowię dla wszystkich rozczarowanie, nie umiejąc sprostać wyzwaniu ani nawet zrozumieć, co się do mnie mówi, i odpowiadać na temat. Potrafię czytać, i to dobrze, a także zapamiętuję to, co przeczytałam, z łatwością obracając w głowie słowa i wyrażenia, aż poukładają się jak należy. Umiem recytować wiersze, nawet długie, i nie zabiera mi wiele czasu uporanie się z zadaniami z matematyki. Pismo mam schludne i nie robię dużo błędów, tak że zeszyty prezentują się mile dla oka, wypełnione równymi linijkami zgrabnych literek i cyfr, których nie pstrzą poprawki nauczycielki; czasem myślę z dumą, że wyglądają, jakby były wyryte w srebrze, a nie zapisane na papierze. A mimo to wiecznie słyszę: chyba jesteś głupia jak but, skoro zapisujesz dwadzieścia stron, choć ja kazałam zapisać tylko dwie - niby tu jesteś i wodzisz za mną maślanym wzrokiem, a jednak równie dobrze mogłoby cię nie być albo mogłabyś mieć zamknięte oczy i przespać całą lekcję. W klasie wpatruję się w tablicę z takim natężeniem, że zaczynam widzieć czarne kręgi. Zaciskam ołówek mocno w palcach, tak że boli mnie cała dłoń aż po nadgarstek, kiedy usilnie staram się zanotować każde słowo, jakie padnie. Mimo to wiele mi umyka. Czasami, kiedy uprzytomnię sobie, że nie znam odpowiedzi na pytanie, które już analizowaliśmy, albo nie jestem w stanie rozwiązać równania, które braliśmy na poprzedniej lekcji, popadam w panikę tak wielką i frustrację, że muszę prosić o pozwolenie na opuszczenie na chwilę klasy, muszę pobiec do toalety i zamknąć się w jednym z przepierzeń, gdzie z całych sił usiłuję sobie przypomnieć. Siedzę tam zmrożona strachem, modląc się do Najwyższego, by mi pomógł choć ten jeden raz, by sprawił, aby mi się przypomniało, a obiecuję, że odtąd będę uczyć się po stokroć pilniej.
Gdy wychodzę, trzęsąca się i wciąż wystraszona, na ogół jest już tak późno, że nauczycielka odsyła mnie wprost do gabinetu dyrektorki, a dzieci śmieją się potem ze mnie hałaśliwie, nazywają mnie Yassi-srasi i pytają, co takiego dostaję na śniadanie, że tyle czasu muszę spędzać w ubikacji. Najbardziej jak zwykle obawiam się tego, że Bahar dowie się o moich niepowodzeniach. Że nauczycielka zadzwoni do niej albo prześle jej wiadomość. Boję się również, że Omid opuści nas na dobre z mojego powodu. Dlatego, że go rozczarowałam. Przecież nieraz słyszałam, jak Bahar mówi: "Któregoś dnia on po prostu wyjedzie z nią do Ameryki". Nieraz widziałam, jak nachyla się do lustra i przyglądając się z bliska kurzym łapkom formującym się wokół jej oczu i siateczce zmarszczek wokół ust, szepcze: "Starzeję się…" Modlę się więc także o to, żeby Bahar nie zestarzała się zbyt szybko. O lepsze stopnie dla siebie. Błagam Najwyższego, żeby sprawił, iż Omid zostawi Nijaz. Przede wszystkim jednak modlę się o odwagę, bym wreszcie stała się tym, kim powinnam była stać się już dawno.
Dyrektorem mojej nowej szkoły jest córka księcia z dynastii Kadżarów, który najpierw utracił swoje księstwo na rzecz Rosjan, potem przeżył konfiskatę reszty majątku przez Rezę Szaha, w końcu zaś dobrowolnie udał się na wygnanie do Paryża, unosząc cało głowę swoją i kilkorga ze swoich dzieci. Tam żył w biedzie i izolacji, spisując po francusku swoje pamiętniki, którym nadał tytuł "Zapomniany władca" i które ukazały się drukiem dzięki przysłudze przyjaciela, jaki zadał sobie wiele trudu z szacunku dla członka rodziny królewskiej, a później musiał kłamać na temat liczby sprzedanych egzemplarzy, by nie urazić jego dumy (ogółem sprzedało się sto sztuk z o wiele wyższego nakładu, a i te rozeszły się pośród krewnych i znajomych wydawcy), podczas gdy autor, podpierający się przy chodzeniu laską zakupioną w lombardzie, o której twierdził, że jest prezentem od króla Tajlandii, przechadzał się po zalanych deszczem bulwarach stolicy Francji, aż złapał zapalenie płuc i umarł. Po jego śmierci córka wróciła do Iranu, gdzie wyszła za mąż za jednego ze swych kuzynów, oznajmiając mu w noc poślubną, że nie chce mieć dzieci, ponieważ oznaczają one harmider i nieporządek w domu, co nie przeszkodziło jej bynajmniej założyć małej koedukacyjnej szkoły podstawowej, którą prowadzi z żelazną dyscypliną, jakby to była fabryka zegarków. Osobiście zatrudnia wszystkich nauczycieli, zachodzi do każdej klasy
każdego dnia, by sprawdzić, czy wypełnia się jej polecenia, a na przerwach spaceruje po szkolnym dziedzińcu ze skórzanym batem, nie wahając się go użyć, gdy któryś z uczniów wyprowadzi ją z równowagi. Podczas przerwy obiadowej, kiedy część uczniów jest zabierana do domów, a pozostali gromadzą się w stołówce, udaje się do swego gabinetu, gdzie czekają na nią mali winowajcy. Ilekroć znajduje mnie pośród nich, spogląda na mnie z wyżyn swego słusznego wzrostu, nieomal przyszpilając do ściany wydatnymi, acz szlachetnymi w wyrazie kośćmi policzkowymi, jej wąskie usta zaciskają się w cienką jaskrawoczerwoną kreskę, a okazały biust unosi się złowieszczo nad wciąż szczupłymi - pomimo jej wieku - biodrami. Nie okazuje mi jednak odrazy, której ma pod dostatkiem dla niegrzecznych chłopców ucinających sobie na lekcjach pogawędki bądź walczących ze sobą na boisku, ani otwartej pogardy, jaką żywi dla zapominalskich dziewczynek, pokrętnie tłumaczących, dlaczego znów zapomniały odrobić pracę domową. Przyjęła mnie do szkoły dlatego, że zna państwa Arbabów, i z tego samego względu oszczędza mi upokarzających kar, jakich nie żałuje innym przysparzającym kłopotów uczniom. Nie muszę więc stać w kącie jej gabinetu, twarzą do ściany i z wysoko uniesionymi rękoma, przez wiele godzin z rzędu ani też nie jestem wywoływana na porannym apelu z łatką "recydywistka". Omijają mnie razy jej świszczącego buta i uderzenia ostrej niczym żyletka linijki, po której długo zostają czerwone pręgi, a czasem nawet trwałe ślady na wnętrzu dłoni. Gdy kiedyś trafiłam do jej gabinetu dzień po dniu - trzykrotnie - wsunęła na nos okulary i obserwowała mnie, jakbym była okazem na szkiełku mikroskopu. Za którymś razem - jest późny ranek pod koniec zimy, w gabinecie jest ponuro i przejmująco zimno, jak zwykle pachnie silnymi perfumami i dymem papierosowym - słyszę: - Coś jest z tobą nie tak. Dyrektorka kręci głową i zdejmuje okulary. Ma na sobie obcisłą spódnicę do kolan, równie dopasowaną bluzkę i czółenka na niebotycznie wysokich obcasach wyglądających tak idealnie, jakby należały do jednej z plastikowych Barbie, które dziewczynki przynoszą do szkoły, by chwalić się nimi przed sobą nawzajem. Oprócz bucików na zmianę lalki mają w komplecie ubranka i szczotki do włosów, a nawet małe lusterka - wszystko to równiutko poukładane na miniaturowych półkach. Uczennice prześcigają się w opowieściach, skąd pochodzą te skarby - z Ameryki - i jak zostały zdobyte - przez ich rodziców, a gdy zabraknie im słów, po prostu otwierają swoje tornistry i wyjmują z nich kolejne cuda: pachnące gumki, linijki z Myszką Miki, piętrowe piórniki z mnóstwem kredek w karnych rządkach, tak że prezentują się tak samo imponująco jak żołnierze armii powołanych do życia w
technikolorze. Całą swoją duszą pragnę zostać dopuszczona do tego czarownego kręgu, chcę wdychać owocowy aromat gumek do mazania i czuć pod opuszkami palców kanciaste nierówności zdyscyplinowanych kredek. Wyrywam się, by powiedzieć koleżankom, że mój ojciec także był w Ameryce, i to nawet dwa razy. Pierwszy raz jeszcze przed moimi narodzinami i na długo przed poznaniem Bahar. Drugi raz, gdy już byłam na świecie - wtedy przywiózł mi ubrania, wielkie pudło czekoladek z wymalowanym na wieczku tramwajem z San Francisco, kubek z dwoma wielkimi czerwonymi sercami i napisem „I ♥ Beverly Hills". Dyrektorka okrąża biurko i siada za nim na zabytkowym krześle o rzeźbionych drewnianych poręczach. Pisze coś przez chwilę, po czym wręcza mi karteluszek. Jest to pozwolenie na powrót do klasy. Wiem, że powinnam poczuć ulgę i być wdzięczna, jednakże tak się nie dzieje - odprawiła mnie zbyt szybko i zbyt łatwo. Przeczuwam, że ma co do mnie inne, poważniejsze plany aniżeli zwykłe odpokutowanie przewiny w jej gabinecie. - No idź już - mówi, kiwając głową w kierunku drzwi. - Porozmawiam o tobie z twoimi dziadkami.
- To wszystko twoja wina! - krzyczy Bahar do Omida. - To ty nas porzuciłeś! I teraz widzisz, jaki los przypada w udziale dziewczynce, która nie ma ojca! Zhańbiłeś nie tylko mnie, ale także ją... Dlatego nikt nie chce się z nią przyjaźnić w szkole, dlatego inne dzieci patrzą na nią z góry, obgadują ją za plecami. Czego się spodziewałeś, uganiając się za tamtą kobietą po całym mieście?!... Jesteśmy w jadalni - ja siedzę wciąż przy stole, rodzice stoją naprzeciwko siebie parę kroków ode mnie. Bahar odrabiała ze mną lekcje, kiedy do pokoju niespodziewanie wszedł Omid. Teraz żadne z nich nie pamięta już o mojej obecności. - Chcę, by przebadał ją lekarz - powtarza Omid cichym głosem, jednakże jego palec wycelowany prosto w twarz Bahar jest dowodem, że ojciec mówi bardzo poważnie. Dyrektorka szkoły zatelefonowała do państwa Arbabów, ci zaś natychmiast skontaktowali się z Omidem. Dziadkowie czują się zaniepokojeni, a także z lekka zawstydzeni, ojciec zaś przejął się nie na żarty. Bahar oczywiście się obawia, iż cała wina zostanie zrzucona na nią bez względu na to, gdzie leży problem, - Nie uważa na lekcjach, ponieważ cały czas martwi się tym, co wyprawiasz! - Bahar kontynuuje oskarżenia pod adresem Omida. - Chcesz, żebym powiedziała o tym lekarzowi?
Co będzie, jeśli doktor uzna, że nasza córka jest histeryczką albo jeszcze gorzej, wariatką? Coś takiego zrujnuje jej reputację na dobre! Jak wytłumaczysz się wtedy swoim rodzicom? Omid zaczyna się wahać. Wie doskonale, że taka łatka - choćby była najbardziej fałszywa - jest w stanie zniszczyć kobiecie życie. Ludzka pamięć jest długa. Odświeżana za każdym razem, gdy czyjś wzrok pada na kogokolwiek z rodziny, nieważne: dziadków, rodziców czy dzieci, i wciąż żywa nawet wiele generacji później, tak że nie sposób uciec od iście biblijnej klątwy rzuconej nieopatrznie na ród. - Być może to nic takiego - mówi ostrożnie, w jego głosie pobrzmiewa powątpiewanie. - Może Yass potrzebuje okularów albo ma robaki... To prawda, iż pasożyty potrafią sprawić, że dziecko jest niespokojne i nie umie skupić na niczym uwagi. Dolegliwości zaburzają sen, wpływają negatywnie na apetyt, mogą nawet doprowadzić do anemii. Czasem są powodem lunatykowania i popadania w przesadnie melancholijny nastrój. W mojej klasie jest dziewczynka, która ma sparaliżowaną prawą stronę, ciała. Porusza się na wózku inwalidzkim, który pcha jej siostra bliźniaczka - zdrowa jak rydz, śliczna jak obrazek i bardzo lubiana przez wszystkich. Paralityczka również byłaby ładna, gdyby nie potwornie wykrzywiona twarz, która wydaje się wręcz zdeformowana. Rodzice bliźniaczek utrzymują, że dziewczynka miała wypadek - pasożyty sprawiły, że zaczęła chodzić we śnie i któregoś razu wypadła przez balkon. Ludzie jednak mówią co innego: że dziewczynka taka się już urodziła, a rodzina wymyśliła tę historię, by ochronić zdrową bliźniaczkę przed posądzeniami o skazę genetyczną. Obu siostrom towarzyszy służący, który wnosi chorą dziewczynkę po schodach, gramoląc się potem z pustym wózkiem inwalidzkim, i pomaga jej w toalecie. Mimo że upośledzona, dziewczynka ta jest całkiem miła, choć otacza ją aura dorosłego smutku - takiego, jaki nigdy nie ustępuje, jakiego nie da się pozbyć ani o nim zapomnieć, na pewno nie dzięki drobnym radościom. Czasem gdy jej się przyglądam, jak siedzi przekrzywiona w swoim wózku, obserwując grę innych dzieci w dwa ognie, myślę sobie, że celowo spadła z tego balkonu, ponieważ przyszła na świat z owym dojmującym smutkiem, którego próbowała się pozbyć, lecz zamiast tego na zawsze wpadła w pułapkę niesprawnego ciała. - Cokolwiek to jest - upiera się Omid - nie wolno nam tego zignorować. Wychodzi z domu o dziewiątej, uprzednio poinstruowawszy Bahar, że nazajutrz ma mnie zabrać do pediatry. Wieczór jest bardzo zimny - choć to ostatni tydzień zimy, za oknem nadal pada śnieg. Matka zaciera zgrabiałe dłonie, po czym zbliża się do grzejnika, by po chwili położyć się koło niego wprost na dywanie, niczym uchodźca z jakiejś straszliwej
wojny, i zasnąć zwinięta w kłębek. Nim skończę odrabiać zadanie domowe, wszystkie szyby pokrywa skroplona para wodna. Żeby wyjrzeć na zewnątrz, muszę podejść do okna i przejechać po nim ręką. Widzę, że niebo przybrało odcień ciemnej purpury; wszystko co jest niżej - drzewa, budynki, ulice pokrywa iskrząca biel. Nagle spostrzegam cień na śniegu leżącym grubą warstwą nu balkonie. Nachylam się do szyby i wytężam wzrok, przykładając dłonie po obu stronach głowy. Pomiędzy mną i balustradą jest chłopiec, ten sam, którego zazwyczaj widywałam jeżdżącego na rowerze; tym razem stoi na nogach i drży w cienkiej bawełnianej koszuli i rozpadających się butach. Obracam się, by zobaczyć, czy Bahar także go widzi, lecz ona w dalszym ciągu śpi skulona przy grzejniku. Wiem, że nie powinnam wpuszczać go do środka, ale nie potrafię sobie wyobrazić, bym mogła komukolwiek kazać spędzić tę noc na mrozie. Zwłaszcza jemu. Patrzy na mnie błagalnym wzrokiem, a obłoczki pary, którą wydycha, formują się w białe znaki zapytania wirujące wokół jego twarzy. Otwieram drzwi balkonowe i co tchu biegnę do łóżka.
Gabinet pediatry, do którego zabiera mnie Bahar, znajduje się w jednopiętrowym budynku stojącym przy ruchliwej alei w samym centrum Teheranu. Poczekalnia jest słabo oświetlona, wystarczająco jednak, by dostrzec, że boazeria na ścianie zrobiona jest z tworzywa udającego drewno. Nad drzwiami wejściowymi wisi zegar, który głośno tyka, ilekroć poruszy się minutowa wskazówka, a wielki wentylator na suficie krztusi się za każdym razem, kiedy dokona pełnego obrotu. Siadam na różowym plastikowym krzesełku, podkładając sobie pięści pod uda, tak bym mogła dyndać nogami. W myślach przepowiadam sobie wskazówki, jakich udzieliła mi Bahar w drodze tutaj - słuchaj uważnie, co lekarz będzie miał do powiedzenia, odpowiadaj, jeśli cię zapyta, nie wyrywaj się z niczym nie pytana, nie podnoś głosu ani nie mamrocz pod nosem i nie mów nic, co mogłoby go przekonać, że naprawdę ci coś jest. Doktor bada mnie dokładnie, mierzy mi temperaturę, każe odczytywać cyfry na powieszonej w kącie tablicy. Zna mnie od urodzenia, jest lekarzem rodziny Arbabów od czasu, kiedy Omid był małym chłopcem, a mimo to zadaje mi całe mnóstwo pytań. Chce wiedzieć, jak mi idzie w szkole i czy mam dużo koleżanek, jakie programy telewizyjne lubię oglądać, czy chodzę do wesołego miasteczka i na lodowisko oraz na kryty basen. Czy często bawię się z kuzynami, czy pomagam matce w kuchni, czy mam jakieś hobby – zbieranie znaczków albo haftowanie.
Słysząc te pytania, Bahar denerwuje się coraz bardziej. Kilkakrotnie odpowiada za mnie, a lekarzowi zdaje się to nie przeszkadzać - rodzice znają swoje dzieci na wylot, dzięki czemu potrafią zaoszczędzić wszystkim masę czasu. Kiwa dobrodusznie głową, kiedy Bahar mówi z prędkością karabinu maszynowego, po czym jakby nigdy nic zwraca się do mnie z kolejnym pytaniem. Doktor jest stary. Ma rzadkie siwe włosy i skrzywiony kręgosłup, który sterczy gulą na karku i wypycha głowę do przodu jak u żółwia. Gdy się do mnie nachyla, zauważam jego nieprawdopodobnie długie rzęsy. To wszystko sprawia, że mężczyzna wygląda jak karykatura człowieka, zaprojektowana specjalnie po to, by rozbawiać małych pacjentów. W końcu klepie mnie po plecach - świetnie się spisałaś! - i pozwala mi zejść ze stołu do badań. Potem odwraca się do Bahar. - Niewykluczone, ze ma płyn w uszach - stwierdza - ale tego nie da się zobaczyć. Bahar patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. Co ma woda w uszach do obniżonej inteligencji? - Od jak dawna ona ma te problemy? - pyta doktor. Cierpliwość Bahar się wyczerpała. - Jakie znowu problemy?! - warczy. - Po prostu nie uważa na lekcjach. Lekarz milczy. - Sądziliśmy z mężem, że może ją coś boli i wstydzi się nam o tym powiedzieć. Ale poza tym wszystko z nią w porządku, naprawdę - zapewnia. Pediatra unosi siwą brew. - Dziewczynka ma kłopoty ze słuchem - przerywa na chwilę, by informacja ta dotarła do mózgu Bahar - poważne kłopoty. Bahar blednie jak duch. - Być może tylko przejściowo - dodaje lekarz bez przekonania. Moja matka chwyta się nadziei jak tonący brzytwy. - Oczywiście, ze to tylko przejściowe. Proszę jej zaordynować penicylinę. - Ton ma nieprzyjemny, niemal wrogi. Starszy mężczyzna wyciąga z kieszeni fartucha bloczek z receptami. Pisze coś długo, starannie cyzelując każdą literę, by była wyraźna i nie do pomylenia z żadną inną. Nie śpieszy się. Nim postawi podpis i wyrwie receptę z bloczka, pyta jeszcze: - Czy ktoś w rodzinie miał kłopoty ze słuchem? Po tych słowach zapada cisza. Z oczu Bahar wyziera strach, usta ma lekko rozchylone, lecz jej pierś nie unosi się i nie opada w rytm oddechu. Wygląda, jakby trafił w nią piorun.
- Jakiego rodzaju kłopoty? - wykrztusza wreszcie. - Na przykład głuchota. Tego już za wiele. - Oczywiście, że nie! - z trudem panuje nad sobą, by nie zacząć krzyczeć. - Przecież zna pan Arbabów od dziesiątków lat, po co pan w ogóle o to pyta? To wszystko prawda, pediatra zna historię choroby każdego członka tej rodziny, praktykuje od niemal półwiecza i przez jego gabinet przewinęło się parę pokoleń Arbabów. Jednakże nie o nich pyta teraz Bahar. - A w rodzinie ze strony matki? Rozwścieczona tą insynuacją Bahar łapie mnie za rękę. - Nie, doktorze - syczy - w mojej rodzinie również nikt nigdy nie miał kłopotów ze słuchem. Proszę mi dać tę receptę. Opuszczamy gabinet nie żegnając się ani nie umawiając na następną wizytę. Na zewnątrz zdążyło się już zrobić ciemno, po ulicy suną kolumny aut. Stajemy na chodniku i podziwiamy grę świateł rzucanych przez samochodowe reflektory, które malują w czerni złoty wzór. Mroźne powietrze szczypic nas w policzki, zapiera dech w piersiach, zamienia czubki palców w sopelki lodu nawet pomimo grubych rękawiczek. Powinnyśmy się ruszyć i przejść za skrzyżowanie, gdzie jest postój taksówek, ale obie stoimy w miejscu jak przymurowane, jak gdyby coś nas ciągnęło z powrotem do tyłu, do gabinetu starego lekarza i jego pytań, za którymi czai się wreszcie wyartykułowana odwieczna obawa Bahar. - Za nic tam nie wrócę - rzuca w pewnej chwili moja matka. - Ten staruch zupełnie stracił rozum. - Spogląda na mnie przytomniej. - Ani słowa ojcu, pamiętaj! Wiem, że się boi, że ukrywa przede mną coś istotnego. Mimo to kiwam posłusznie głową i przytulam się do niej, po czym robię pierwszy krok. Maszerujemy wzdłuż alei, mijamy .krzyżowanie i wychodzimy na niemal pusty odcinek ulicy, na której końcu - ta wiedza spływa na mnie znienacka - nie ma nic oprócz rozpaczy.
Bahar udaje się do Sorrento Cafe, żeby spotkać się ze Śpiewakiem Operowym. Jej brat siedzi samotnie na tarasie z mrożoną kawą i stertą gazet, słuchając popołudniowego wydania wiadomości na nie miłosiernie trzeszczącym radyjku pożyczonym od kelnerów. Wie, że w masie informacji nie ma ani jednej prawdziwej - tych nie podaje się do wiadomości obywateli Iranu - lecz przyjemność sprawia mu wsłuchiwanie się w głos spikera i naśladowanie
sposobu, w jaki wymawia różne słowa i wyrażenia. Słońce powoli zachodzi nad miastem, ginąc w oparach zanieczyszczenia i wiecznym jazgocie. Kawiarnia ziała pustkami przez większą część popołudnia, od pory lunchu, lecz teraz znów zaczyna się zapełniać. Odwiedzają ją młodzi mężczyźni i młode kobiety, wracający z zajęć na uczelniach; wślizgują się do środka pojedynczo i grupkami i siadają tuż przy wysokich od podłogi do sufitu oknach, pociągniętych od zewnątrz odbijającą światło warstwą, która zapewnia schronienie i intymność. Bahar siada naprzeciwko brata i nerwowym ruchem przeciąga palcami po włosach, wzdychając ciężko, jakby nagle przybyło jej trosk. Niepewnie patrzy na kelnera, który wyrósł jak spod ziemi i ma groźną minę, licząc na to, że chociaż ona zamówi coś konkretnego, usprawiedliwiając
tym
samym
przedłużającą
się
bytność
Śpiewaka
Operowego,
odprawiającego modły nad jedną i tą samą filiżanką kawy. - Podaj jej colę - rzuca Śpiewak Operowy. – Tylko bez lodu. W piersi czuje ucisk - i to go dziwi; nie przypuszczał, że kiedykolwiek zareaguje aż tak emocjonalnie na smutek w oczach siostry. Dotychczas miał się za samotnika, wyrzuconego poza nawias rodziny, przeznaczonego do obracania się w wąskim kręgu zadufanych w sobie gwiazd filmowych i tancerek baletowych, i sławnych muzyków, którzy jednak – jak zdążył się zorientować z bólem serca - powoli przestają nań czekać u podestu na scenę. Tak czy inaczej czuje się poruszony wyglądem siostry, jakże różnym od tego, który zapamiętał sprzed paru zaledwie lat, kiedy Bahar była zupełnie inna, o wiele bardziej radosna i przepełniona nadzieją. Domyślił się, z jakiego powodu przyszła się z nim dzisiaj spotkać, i postanawia przełamać pierwsze lody, od razu przechodząc do sedna. - Słyszałem, że twój mąż wyjeżdża. Twarz jej bieleje tak, jakby Bahar miała zaraz zemdleć. Śpiewak Operowy uświadamia sobie swoją gafę - Bahar nie słyszała jeszcze tej nowiny - zatem aby zatuszować złe wrażenie i niefortunny początek rozmowy, wyciąga rękę nad stołem i klepie ją po wierzchu dłoni, nie wiedząc, co mógłby powiedzieć. Z opresji poniekąd wybawia go kelner, który demonstracyjnie stawia na stole otwartą butelkę coli i jedną szklankę. Bahar nalewa sobie trochę i upija łyk, nie patrząc na brata. Obserwując ją spod oka, Śpiewak Operowy uświadamia sobie, że nie jest w nastroju, by wysłuchiwać czyichś zwierzeń, brać na siebie czyjś ból. Miał dość tego typu atrakcji po tym jak zmarła Gołębia Siostra, toteż powoli rodzi się w nim żal do Bahar o to, że przyszła do niego ze swymi problemami, jakby był rabinem czy sędzią albo kimś ze starszyzny, kto ma na podorędziu całą masę dobrych rad na każdą sytuację·
- Sama chciałaś za niego wyjść - przypomina jej, nie kryjąc zniecierpliwienia w głosie. Bahar kiwa głową, potem podnosi na niego wzrok. Kurze łapki przy oczach i siateczka zmarszczek wokół ust, jak również nitki siwych włosów nie umykają uwadze Śpiewaka Operowego. - Nie z jego powodu tutaj jestem - szepcze Bahar, sprawiając, że z jej brata jakby uchodzi powietrze. Opuszcza go złość, przepełnia za to ulga, że nie będą rozmawiać o nieudanych małżeństwach i niewiernych mężach. Zaraz jednak na powrót spina go niepokój. Bahar nigdy wcześniej nie przychodziła do niego ot, tak - bez powodu. Coś musi ją trapić. Przygląda się siostrze uważnie; zachodzące za jej plecami słońce opromienia dobrze mu znaną twarz, zmiękczając rysy i wydobywając błyszczące pasemka we wciąż brązowych włosach. Mimowolnie myśli, że jest niebrzydka, całkiem ładna, jeśli ma być szczery - no, przynajmniej w tym świetle. Czemu więc Omid tak bardzo chce ją zostawić? - Co u Yass? - pyta, żeby przerwać przedłużające się milczenie. Zamiast odpowiedzi pada pytanie, którego w pierwszej chwili nie rozumie. - Jak sądzisz, czemu on wraca? Śpiewak Operowy przełyka ślinę i kontynuuje rozmowę, jakby Bahar nic nie powiedziała. - Rośnie jak na drożdżach... Ma już... ile to lat? Chodzi pewnie do... - Dlaczego on wraca? - powtarza swoje Bahar. Oczywiście wie, o kim mowa, nie ma tylko pojęcia dlaczego. Poddaje się. - Nie wiem - wzrusza ramionami. - Czy to ważne? - Czego on twoim zdaniem może chcieć? - Bahar nie daje się łatwo zbyć. Drąży temat ich nieżyjącego brata, jakby rozmawiali o nim na co dzień. - Po co ci to wiedzieć?! - wybucha nagle Śpiewak Operowy, doprowadzony do ostateczności. Zanosi się na to, że zostanie poddany przesłuchaniu w związku ze sprawą, o której najchętniej by zapomniał. Teraz już naprawdę zły sięga po gazetę, otwiera ją, czyniąc tyle hałasu ile to możliwe, i udaje, że zaczyna czytać. Bahar nie spuszcza z niego oczu. - Czy ja jestem jakieś medium czy co? - burczy i nadal wodzi wzrokiem po zadrukowanej płachcie. - Ile on miał właściwie lat, kiedy to wyszło na jaw? Śpiewak Operowy jest o dziesięć lat starszy od Bahar. Nie da się ukryć, że z nich dwojga to on dokładnie pamięta okoliczności śmierci ich brata. Z westchnieniem odkłada gazetę i mówi: - Słuchaj, nie miałem tego w planach na dziś... - Bahar nadal twardo siedzi przy jego
stoliku. - Nie rozumiem, o co tyle zamieszania! - Teraz przemawia przez niego frustracja, nie łudzi się, że zdoła coś wytłumaczyć. – Dlaczego ludzie nie mogą pogodzić się z czyjąś śmiercią? Po co wciąż wracają do przeszłości, doszukując się znaków, które ją zapowiadały? Przecież na tym świecie nie rządzi logika. Strata to strata, śmierć to śmierć. Nie sposób dopatrzyć się sensu w czymś, co z natury jest sensu pozbawione. Jego słowa wywołują u Bahar łzy. Nie może pozwolić jej się rozpłakać, nie zniósłby tego, dodaje więc łagodniejszym tonem: - Zawsze był z niego uparty skurczybyk. Na ulicy gęstnieją wyziewy z rur wydechowych, kierowcy trąbią na siebie nieprzerwanie - gęste opary i kakofonia dźwięków nie ustąpią przed północą. Grupka mężczyzn nie opodal pali resztki drewna w metalowej baryłce, by choć trochę się ogrzać. Gryzący dym dociera aż do ich stolika, drapie w gardle, więc Śpiewak Operowy - żeby nie narażać swych strun głosowych - zakrywa usta chusteczką. Choć nie życzy sobie zostać wplątany w babskie żale, wbrew sobie czuje, jak ogarnia go żałość. Odkłada chusteczkę, nachyla się w stronę Bahar i cichym głosem mówi: - Daj sobie spokój. Wiedza rzadko kiedy przynosi ukojenie.
W domu naprzeciwko, pod dachem Tancerki Tanga, Szamduni z każdym dniem zachowuje się bardziej dziwacznie. Zawsze był podejrzliwy, nieufny i bojaźliwy, lecz teraz zaczyna zdradzać objawy paranoi czy szaleństwa, które na pewno wynikają z tego, że pochodzi z Meszhedu - tamtejsi żydzi żenili się między sobą tak długo, że współczesne pokolenie obarczone jest wadami genetycznymi, jakich nie znajdzie się w najbardziej szczegółowym podręczniku medycyny. Szamduni tak bardzo boi się, iż jest śledzony, obserwowany i nadzorowany, że założył nie jedną, lecz dwie kłódki na drzwiach swej sypialni, a w oknie zamontował metalową kratę. Mimo tych zabiegów w dalszym ciągu co wieczór dokładnie sprawdza pokój, szukając śladów włamania; dopatruje się odcisków obcych stóp na dywanie, gdy jest on gładki jak szkło, podskakuje na najlżejszy, również wyimaginowany dźwięk i niemal nigdy nie zapala światła, ponieważ to utrudnia zadanie przeciwnikowi usiłującemu dostrzec go z zewnątrz. Je wyłącznie to, co sam przygotował, niszczy każdy skrawek papieru, na którym zapisano jego nazwisko, i stara się jak może, by nikt nie zbliżał się do niego na małą odległość, nawet gdy chce mu coś w sekrecie powiedzieć. Depczą mu po piętach nie tylko agenci SAWAK-u i tajni rządowi szpiedzy, lecz także
całe chmary duchów - głównie kobiet, które okradł z włosów i sprzedał je za niewielkie sumy perukarzom w Teheranie, ale również ich mężów, którzy ukaraliby swoje żony za utratę cnoty, najpewniej śmiercią, gdyby nie to, że te już nie żyją. Na ogół tak samo niewidzialne jak wymyśleni tajniacy duchy snują się za nim, gdy chodzi po ulicach miasta, wkraczają do domu, kładą się w jego łóżku, a nawet unoszą się niczym dym nad świętymi księgami Zoroastrianina. Przybywają, by pomścić zniewagę krwią, i nie odpuszczają bez względu na to, jak bardzo Szamduni żałuje za swe grzechy i prosi o przebaczenie. Jest przekonany, że nieżyjący brat Bahar jest jednym z tych złych duchów, toteż uważnie obserwuje nasz dom, na którego podwórku - tak jak i Ruby - widział chłopca na rowerze. I wbrew paraliżującemu strachowi i szczeremu żalowi za grzechy nadal kradnie kobiece włosy. Ma tyle wyrzutów sumienia, ile tylko może mieć człowiek, nad którym górę wzięła niegdyś niewinna aberracja, stopniowo niszcząca mu teraz życie, i z pewnością chciałby obudzić się pewnego ranka i nie poczuć zewu wzywającego go autobusu, którego trasa wiedzie z ulicy Czerwcowej na południe i potem na zachód, wprost do kostnicy. Co wieczór wraca do domu utrudzony polowaniem, którego jest obiektem, i po ciemku, żeby duchy nie domyśliły się, iż już jest, spożywa niewyszukaną kolację w poświacie ekranu telewizora. Siedzi na niewygodnym krześle, jedynym w pokoju, i je to samo co zawsze - jogurt z orzechami włoskimi i pokrojonym ogórkiem posypany listkami suszonej mięty. Jogurt, który także przyrządza sam, żeby zminimalizować ryzyko otrucia, wymieszany ze starannie dobranymi dodatkami, wybiera z miski kawałkiem świeżej macy zwiniętej w rożek. Po posiłku wypija szklankę wody z kranu i szklankę herbaty - tak słodkiej, że prawie nie czuje jej smaku - i ogląda jeden z dwóch kanałów telewizyjnych, w których wieczorny program składa się z propagandy rządowej przedstawianej w formie wiadomości, tradycyjnej muzyki perskiej granej przez wiotkiego jak trzcina i uzależnionego od opium flecisty bądź recytacji poezji w wykonaniu
grubokościstej
kobiety o
zamglonych
oczach
i
nie
prawdopodobnie
skomplikowanej fryzurze, ubranej w wyszywaną koralikami wieczorową suknię i mającej taką dykcję, że każde jej słowo może być ostatnim. Szamduni jednak ledwie rejestruje to, co pada z głośnika telewizora, ponieważ na okrągło mamrocze zobowiązanie, że począwszy od jutra jego noga już nigdy nie postanie w kostnicy. Zarzeka się na Torę i pamięć swego ojca, który wyzionął ducha, przeklinając dzień, w którym pozwolił synowi pójść na uniwersytet. Spisuje swoją przysięgę, składa nieczytelny podpis i przykleja karteluszek na ścianie nad telewizorem, Drobne na bilet autobusowy spłukuje w toalecie... i cały ten czas wie, że prowadzi przegraną walkę, ponieważ jedynym
miejscem, gdzie czuje się żywy, gdzie zmysły ma wyostrzone, a serce wali mu z podniecenia, jest kostnica. Jego miejsce jest pośród martwych. Po północy, kiedy oba kanały przestają nadawać cokolwiek, Szamduni zasypia na siedząco. Boi się położyć do łóżka, jako że nie wie, co za ohydny duch tam spoczywał, kiedy jego nie było. Śpi w niewygodnej pozycji, z rękoma zwisającymi po bokach i głową opadającą na pierś, a całą jego postać oświetla migający ekran telewizora, tak że kiedy go podpatruję, sama nie umiejąc zasnąć w nocy, wygląda jak pełnokrwisty duch.
Bahar zabiera mnie do drugiego lekarza, potem do trzeciego. Nim się spostrzegę, odwiedzam gabinet lekarski raz albo nawet dwa razy w tygodniu, odpowiadam na te same pytania zadawane przez różne osoby, przechodzę te same badania mające ocenić mój słuch, Jeśli zdarzy się, że w poczekalni wpadniemy na kogoś znajomego, Bahar wije się jak piskorz, tłumacząc, że przyprowadziła mnie na rutynową kontrolę. Pomiędzy jedną wyprawą a drugą ciąga mnie po uzdrowicielach gnieżdżących się w dawnym getcie żydowskim i do Ormiańskich wróżek. Jakiś staruszek nastawia mi kręgi szyjne na zakurzonym podwórku, po czym obiecuje znaczącą i trwałą poprawę. Ktoś inny zawija w papierosową bibułkę dziwnie puchnące zioła i instruuje Bahar, że ma wdmuchiwać dym do moich uszu. Hinduska z Bombaju zaleca, bym piła własny mocz. Iracka położna, robiąca w Teheranie za czarownicę, wypytuje Bahar o imiona wszystkich ludzi, z którymi utrzymujemy kontakt, po czym je spisuje rysikiem na skorupie surowego jajka, którą wrzuca w rozpalone węgle. Wreszcie gdy ewidentnie nic mi nie pomaga, Bahar poddaje się, chwytając się ostatniej, napawającej ją zgrozą deski ratunku - prowadzi mnie do psychologa. - Podejrzewam utratę słuchu spowodowaną histerią - mówi psychologowi prosto z mostu. - Słyszałam o ludziach, którzy mdleli z histerii albo nawet ślepli, więc pomyślałam sobie, że będzie pan wstanie to potwierdzić i zalecić kurację. Psycholog siedzi za ciężkim drewnianym biurkiem ubrany w garnitur i krawat, jakby był na spotkaniu służbowym. Głowę ma łysą, a na jego nosie spoczywają okulary w grubej czarnej oprawie. Całym sobą wyraża ironię, jaką wobec kobiet czuje większość wykształconych Irańczyków, uważających, że przewyższają słabą płeć pod każdym względem, i nie wysilających się nawet na wymianę zdań, jeśli nie dotyczy ona spraw podstawowych. Jest jednak w pracy, toteż zadaje Bahar parę pytań, po czym prosi ją, aby zostawiła go
z pacjentką. Bahar opiera się mówiąc, że nie usłyszy ode mnie niczego, czego ona by już nie wiedziała, a poza tym jest przecież matką i ma święte prawo, zresztą kto to widział, żeby pozwalać dzieciom na jakieś sekrety przed rodzicami... Psycholog wstaje i podchodzi do niej, przerywając ten słowotok. - Pani pozwoli, że jej pokażę, gdzie znajduje się poczekalnia.,. - Otwiera drzwi, za którymi siedzi już parę innych osób. - Mamy tutaj sporo różnych czasopism, więc nie powinna się pani nudzić. Proszę spróbować się odprężyć. Potem zamyka drzwi i wraca za swoje biurko. - Nie bój się - mówi do mnie - po prostu sobie pogawędzimy. Odpycha się z krzesłem i kładzie nogi na biurku. Teraz widzę, że marynarka obciska mu wydatny brzuch, on chyba także to dostrzega, bo odpina jeden guzik, żeby poczuć się swobodniej. Później pyta, jaki ciężar mnie przytłacza, co sprawia, że jestem smutna. - Nic - odpowiadam. On milczy, uparcie mi się przypatrując. - Nic - powtarzam głośniej. - Ja nie jestem wcale smutna. Tam, skąd pochodzę, dzieci nie mają prawa do smutku, chyba że doświadczyły niewyobrażalnej straty - powiedzmy, śmierci któregoś z rodziców - ale nawet wtedy muszą trzymać się w ryzach, nie pozwalając, by żałoba wzięła górę, przeszkadzając im w nauce lub psując ich maniery, a nade wszystko nie obnoszą się ze swym bólem przed dorosłymi, którzy jako żyjący dłużej i lepiej znający zmarłą osobę są w uprzywilejowanej pozycji. - Posłuchaj mnie, moja droga... - Mężczyzna zdejmuje okulary i przeciera szkła brzegiem marynarki. - Zdaję sobie sprawę, że twoi rodzice traktują mnie jako ostatnią deskę ratunku. Wizyta u psychologa to zawszeć ostateczność, przecież ludzie mogą sobie pomyśleć, że zwariowałaś... - urywa i założywszy z powrotem okulary, wbija we mnie uważne spojrzenie. - Zapewniam cię, że niewykluczone, iż będę umiał ci pomóc - unosi brwi - pod warunkiem jednak, że ty będziesz ze mną szczera. Musisz powiedzieć mi całą prawdę. Głos ma łagodny i cichy, chwilami z trudem go rozumiem. Wydaje mi się, że powiedział, że mam być z nim szczera, ale nie jestem tego pewna, co mnie zarazem martwi i przeraża. Mógł był przecież powiedzieć: "Musisz usiąść prosto". W języku perskim "prawda" i "prosto" to jedno i to samo słowo, a "powiedzieć" i "usiąść" brzmią bardzo podobnie. Co będzie, jeśli zareaguję opacznie - na coś, czego wcale nie powiedział? Wtedy nawet on uzna, że jestem głucha. Na wszelki wypadek siadam więc prosto. Widzę, że to go nie satysfakcjonuje, z każdą
minutą jest coraz bardziej poirytowany, lecz ja nie wiem, co miałabym zrobić lub powiedzieć, aby go zadowolić. Nie wiem też, dlaczego nie daje za wygraną, tylko wciąż wpatruje się we mnie z natężeniem. - Ja... - zaczynam i urywam, niepewna, jak powinnam dokończyć. Co do jednego nie mam wątpliwości: nie wolno mi opowiedzieć o tym, że tracę słuch, ani o kłopotach moich rodziców, jak również o naszej samotnej, nawiedzanej przez duchy egzystencji. - Powiedz mi, kiedy czujesz się niedobrze. Czy to mnie uszy zawodzą, czy on mówi tak cicho lub niewyraźnie, a może sprawia to moja narastająca panika - w każdym razie znów nie wiem, co powiedział: "niedobrze" czy "dobrze"? Do reszty skonfundowana milczę, czując, jak pod powiekami zbierają mi się łzy. Zaczynam płakać. Psycholog zdejmuje nogi z biurka i nachyla się w moją stronę. - Daję ci moje słowo, że możesz mi zaufać. Możesz mi zdradzić swój największy sekret i wszystko zostanie między nami. Nic, co powiesz, nie opuści tego pokoju. No więc mu powiedziałam. Teraz wiem, że popełniłam błąd - nie miałam prawa mówić zupełnie obcemu człowiekowi o ludziach mi najbliższych. Zrobiłam to, ponieważ miałam nadzieję, że dzięki temu przestanę płakać albo odzyskam słuch, a może nawet - o ja głupia! - że w ten sposób wpłynę na to, co dzieje się w domu, i uzdrowię stosunki między matką i ojcem. Powiedziałam mu. ponieważ uwierzyłam, kiedy obiecał mi, że wszystko zachowa dla siebie. Zrelacjonowałam mu kłótnie rodziców, poinformowałam o romansie Omida z Nijaz, zwierzyłam się ze swoich obaw i strachu przed odejściem ojca, zdradziłam nawet to, że Bahar liczy na moją pomoc w zatrzymaniu męża w domu. Mówiłam o służącej, która chce wypowiedzieć posadę, i o duchu chłopca, którego nie można przepędzić. O dżinnie, który zabił rośliny w naszym ogrodzie, o wuju okrutniku, który doprowadził ciotkę do samobójczej śmierci, o niespokojnym sąsiedzie przekonanym, że ścigają go duchy umarłych. Użyłam tak niewielu słów, jak to było możliwe, nie rozwodziłam się nad niczym starając się, by wszystko brzmiało w miarę normalnie. On słuchał, czasem wtrącił jakieś pytanie i z uwagą przysłuchiwał się odpowiedzi, kiwając lekko głową. Po godzinie pozwolił mi wyjść, lecz zapowiedział, że jeszcze się spotkamy, ponieważ mamy wiele do obgadania. - Zaprzyjaźnimy się, zobaczysz. Bahar panuje nad sobą aż do chwili, gdy wychodzimy na ulicę. Tam odwraca się do mnie i rzuca mi prosto w twarz:
- Wszystko słyszałam. Lodowacieję. - To niemożliwe - protestuję słabo. Krzywi usta w grymasie i wzrusza ramionami. - Inni też wszystko słyszeli. Teraz z kolei ogarnia mnie płomień; pali mnie w piersi, ręce bezwiednie zaciskam w pięści. Pragnę stawić jej czoło tam, na miejscu, lub sama sczeznąć. - Kłamiesz! - krzyczę bezsilnie. Bahar kręci przecząco głową. - Każdy, kto był w poczekalni, słyszał, co mówiłaś. Nie wiem, co myśleć. - Obiecał mi, że nikt się nie dowie - mamroczę. - Ta... - uśmiecha się jadowicie - a ty mu oczywiście uwierzyłaś. Przypominam sobie twarze osób, które siedziały w poczekalni, kiedy wyszłam po zakończonej sesji. - Kłamiesz - powtarzam, sama w to nie wierząc. - To lekarz. Nie złamałby obietnicy. - Opowiedziałaś mu o mnie i o ojcu - rzuca jako dowód Bahar. Mówi przez zaciśnięte zęby, ledwie panując nad gniewem, zdradzona przez własną córkę, o której wiedziała, że okaże się jej największym wrogiem, i która - patrzajcie, ludziska - okazała się godna tego miana w każdym calu. - Ale przecież to ty mnie do niego zabrałaś – szlocham - to ty mówiłaś, że on mi na pewno pomoże. Bahar zatrzymuje się, pochyla i przystawia twarz do mojej. - Za głośno mówiłaś - syczy. - Jesteś przygłucha i nie słyszysz się, dlatego podnosisz głos. Dlatego wszyscy cię słyszeli.
Nazajutrz pan Arbab wzywa Omida do domu przy alei Pahlawich. Jest piątek i kucharka przyrządziła kebab z jagnięciny podawany z ryżem w szafranie i parzonymi pomidorami. Po lunchu pan domu i jego syn zasiadają na tarasie, żeby wypić po filiżance herbaty. Pan Arbab od czasu do czasu pokasłuje jak nałogowy palacz i nieco drży mu prawa ręka, lecz poza tymi objawami słabości jest okazem zdrowia i siły, prezentuje się o niebo lepiej od większości mężczyzn w jego wieku. Zazwyczaj gdy mówi, ton i emfaza zdradzają człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów, jednakże tego dnia wydaje się w refleksyjnym nastroju, łagodny i empatyczny raczej niż ferujący wyroki.
- Pamiętam mężczyznę mieszkającego w getcie, dawno temu, gdy jeszcze byłem chłopcem i żydzi wciąż musieli trzymać się wyznaczonego rewiru... Kiedy pan Arbab zaczyna mówić, Omid doznaje szoku; ojciec nigdy wcześniej nie opowiadał mu o swoim dzieciństwie ani nawet nie przyznał, że kiedykolwiek mieszkał w getcie w południowym Teheranie, podobnie zresztą jak większość żydów, którzy dorobili się czegoś na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat. Nie pozwala im na to wstyd, jaki czują na samą myśl, że byli mieszkańcami getta lub że ich rodzice się tam urodzili, wolą w żywe oczy zaprzeczać, że coś takiego jak getto w ogóle istniało, i udawać, że nie mają pojęcia, gdzie się znajdowało. Jeśli z jakiegoś powodu wywrze się na kogoś takiego presję, w najlepszym wypadku przyzna się do ulicy Cyrusa, lecz do niczego więcej. - Czyścił szambo w naszym domu... Pojawiał się każdego ranka z koszem przytroczonym do pleców i opróżniał dół gołymi rękoma, potem szedł do następnego domu i następnego, aż wreszcie kosz był pełen i mógł go opróżnić na jakimś polu za miastem. Wszyscy go unikali, ponieważ był niemiłosiernie brudny i śmierdział jak stary cap... Praktycznie był dla nas nieczysty, podobnie jak my dla muzułmanów. Pan Arbab przerywa opowieść, bierze łyk herbaty. Jest świadom, że Omid zastanawia się, dlaczego mu o tym opowiada, co stary czyściciel dołów kloacznych ma wspólnego z rzeczywistym powodem, z którego został wezwany na rozmowę. - Widzisz, on urodził się do tej pracy. Niektóre zawody, te najlepsze i najgorsze, były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Ten człowiek musiał wykonywać tę brudną robotę dlatego, że nikt nie dałby mu innego zajęcia, nie kupiłby od niego nic, co mógłby mieć do sprzedania. Tak to już było w getcie: cokolwiek się robiło, czy było to dobre, czy złe, przekazywało się w spadku. Czyjeś przyzwoite nazwisko otwierało dzieciom wszystkie drzwi... - znów na chwilę przerywa - ... a błędy je skutecznie zamykały. Przez chwilę słychać tylko ciche posiorbywanie pana Arbaba. - Gdy Reza Szah kazał otworzyć bramy getta, żydzi popadli w ekstazę. Każdy, kogo było na to stać, natychmiast się wyprowadzał do lepszych dzielnic. A czyściciel szamb został tum, gdzie był. Nikt tego nie rozumiał. Sądziliśmy, że będzie się za nim kurzyło, a drogę jego ucieczki zdobić będą ślady niechlubnej pracy, jaką wykonywał, upaćkane łajnem kosze, aż wreszcie zniknie nam z oczu i rozpocznie nowe życie w miejscu, w którym nikt go nie będzie znał. Wszyscyśmy wiedzieli, że nienawidzi swojej pracy. Mimo to ani nie zmienił nazwiska, ani nie wyparł się tego, czym jego rodzina parała się od pokoleń. Pan Arbab podnosi wzrok na syna. - Zapytałem go o to. Wiesz, co mi powiedział? Powiedział: "Być może jestem
nieczysty, ale przede wszystkim noszę nazwisko swego ojca i jestem z niego dumny". Starszy mężczyzna spogląda na dziedziniec i na rosnące na nim drzewo morwowe, o tej porze roku obsypane białymi owocami, z rozłożystymi liśćmi przytwierdzonymi do gałęzi, które rozpościerają się idealnie nad umieszczoną pośrodku fontanną, przepuszczając tylko część promieni słonecznych. tak że powierzchnia wody zdaje się falować pomiędzy cieniem i światłem. - Jeśli zmierzasz do n i e j , nie chcę o tym słuchać - wtrąca Omid. Ojciec mierzy go wściekłym spojrzeniem. Nigdy nie byli sobie bliscy, lecz ich stosunki stały się napięte, odkąd pan Arbab zapowiedział synowi, że nie wolno mu rozwieść się z żoną. Od tamtej pory Omid odwiedza dom rodzinny tylko z rzadka i jak może, stara się unikać ojca na terenie biura Rozmawiają ze sobą, kiedy muszą - wyłącznie na tematy służbowe - po czym szybko rozchodzą się każdy w swoją stronę. Pan Arbab jest oczywiście górą, jako szef i ten, który trzyma kasę, lecz to jeszcze bardziej oddala go od syna. Odmówił mu szczęścia z Nijaz w imię ochrony dobrego imienia rodziny i nie dba o to, jaki wpływ wywarło to na Omida ani że znów stracił w jego oczach, ponieważ wie, co jest dobre, a co złe i gdzie leży granica, poza którą nie wolno się posunąć. - Nie zmierzam do n i e j - odpowiada opryskliwie pan Arbab. Jedna z pacjentek czekających na wizytę u psychologa była przyjaciółką przyjaciół Arbabów. Opowiedziała im to, co usłyszała, a oni donieśli o wszystkim rodzicom Omida. Pan Arbab wiele zniewag zniósł w swoim życiu, lecz nie pozwoli, żeby jakaś przygłupia dziesięciolatka wycierała sobie gębę j e g o nazwiskiem i żeby ucierpiał j e g o honor z powodu jakichś tam kłopotów domowych w rodzinie jego syna. Lecz to także nie jest powód, z którego chciał rozmawiać z Omidem. - Posłuchaj mnie uważnie - mówi, drżącą ręką podnosząc papierosa do ust. - Robiłem w życiu rzeczy, z których nie jestem dumny, i tobie też wiele wybaczyłem, ale tam gdzie w grę wchodzi nasz honor, nie będę stosował taryfy ulgowej - przerywa, by odłożyć ledwie napoczętego papierosa do popielniczki, a gdy znów się odzywa, w jego głosie nie słychać zwykłego dlań rozczarowania, lecz coś zbliżonego do uczucia, jakie ojciec powinien żywić wobec syna. - Nie wiem, jak się w to wpakowałeś, ale masz córkę, która jest praktycznie głucha, i żonę, która będzie nikim, jeśli ją porzucisz. Wypiąć się na nie, tak jak to zrobiłeś, i rozbijać z tamtą kobietą, do tego udając, że wszystko jest w porządku... - urywa dla zaczerpnięcia oddechu, który nagle stał się krótszy - to nie mieści mi się w głowie. Nie tak chcę zostać zapamiętany.
Są granice, poza które nie wolno się posunąć... Są występki, za które nie ma przebaczenia, i zbrodnie, za które skazuje się nie tylko winowajcę, lecz także ludzi z nim spokrewnionych. Na wiele można sobie pozwolić, lecz są granice, poza które nie wolno się posunąć... Można żonę zdradzać, lecz nie wolno się z nią rozwieść. Można kobiecie odebrać dumę i marzenia, lecz nie wolno przestać na nią łożyć. Można ojcem pogardzać, lecz trzeba być mu posłusznym; można go nienawidzić, lecz nie wolno przynosić mu ujmy na honorze. Można udawać, że dziecko nie jest poważnie chore, ale nie wolno go porzucić. Na każdy grzech - jedna cnota; na każdy przejaw okrucieństwa - jedna łaska.
Nijaz jest w Ameryce, kiedy otrzymuje od niego list. Wybacz, pisze Omid, ale muszę wywiązać się z obowiązków, które przyrzekałem w obliczu Najwyższego. Dalej pisze o córce, która wymaga jego uwagi - Nijaz mgliście przypomina sobie, że kiedyś o niej wspomniał, że ślepnie czy głuchnie, czy też że spotkało ją coś równie tragicznego - gdyż czuje, że powinien się dla niej poświęcić, opiekować się nią i jej matką do czasu, aż zostanie wyleczona. Jest to przykład współzależności, której Nijaz nie trawi u Irańczyków - na pierwszym miejscu zawsze stawiają rodzinę, nie potrafią się bez niej obejść, nawet podróżują hordami niczym dzikie zwierzęta. Wszystkie decyzje podejmują walnie, zawsze starają się osiągnąć consensus. Także po tym jak już dorosną, nie są odrębnymi istotami ludzkimi, kobietami i mężczyznami mającymi własne marzenia i plany, tylko nadal żyją nawzajem swoim życiem, jakby podpisali jakiś cyrograf w momencie narodzin. Zawierają małżeństwa, lecz nie wymykają się spod rodzicielskich skrzydeł - do czasu gdy rodzice są zbyt starzy, by się nimi opiekować i ich kontrolować, kiedy to opiekę i kontrolę przejmują nad nimi dzieci. Nijaz daleka jest od współczucia - nie znajduje go ani dla Omida, ani dla jego córki. Nie potrafi zrozumieć, w czym jej kochanek pomoże swojemu dziecku, jeśli pozostanie przy matce, zamiast być z nią. Już raczej czuje złość - o to, że Omid nie porozmawiał z nią o tym otwarcie, że perfidnie zaczekał, aż wyjedzie do Ameryki, i napisał ten list – który łagodzi jedynie świadomość, iż Omid nigdy by się nie zdobył na podobne wyznanie w cztery oczy. Tak czy inaczej przechodzi nad sprawą do porządku dziennego. Czyta list raz, potem drugi dla pewności - i wyrzuca go, ani myśląc odpowiadać. Nie pisze więc ani nie dzwoni do
Teheranu, nie wykonuje żadnego z tych pustych gestów, które zranieni kochankowie uwielbiają robić, gdyż wie, że Omid do niej wróci bez względu na to, czy jego córka wyzdrowieje czy nie. Cokolwiek on sam o sobie sądzi, jakkolwiek wysokie ma o sobie mniemanie, Nijaz dobrze zna jego ograniczenia.
Omid oznajmia Bahar, że chce zacząć wszystko od nowa. Wygląda na zdruzgotanego, lecz brnie dalej i przyznaje, że zawiódł ją i mnie, obiecuje zrobić wszystko co w jego mocy, by okazać się godnym miana męża i ojca. Bahar wylewa łzy smutku i ulgi, gorzkie łzy, przynależne tym, którzy w drodze do zwycięstwa stracili zbyt wiele, by móc się naprawdę cieszyć wygraną.
Wynajmują dom nad brzegiem Morza Kaspijskiego, w wiosce pomiędzy wodą i polami ryżowymi. Pakujemy się do późna w nocy, ponieważ nazajutrz z samego rana wyruszamy w drogę. Omid budzi mnie o wpół do piątej i wyciąga z łóżka, Bahar w kuchni podaje herbatę, którą muszę wypić szybko, bo już wychodzimy, żeby zdążyć znaleźć się nad morzem o wschodzie słońca. Jedziemy po wąskich górskich drogach, ponad dolinami tak głębokimi, że nie widać ich dna, przez długie ciasne tunele wyciosane w skale, nieopodal gęstej dżungli, w której jeszcze przed stu laty żyły tygrysy. Zatrzymujemy się raz po to, by kupić wiadro świeżo zerwanych jeżyn od chłopskiego syna - bosonogiego, o twarzy i szyi podrapanych przez kolczaste gałęzie krzewów i rękach wiecznie pokrwawionych od zbierania owoców w gęstwinie. O wschodzie słońca wjeżdżamy na pola ryżowe, pośród których złociście mieni się woda gładka jak szkło. A parę chwil później docieramy nad brzeg Morza Kaspijskiego.
To morze, tak wtedy myślałam, połączyło na powrót moich rodziców. Jak gdyby Bahar zawsze to przeczuwała – że będą musieli zostawić stare życie za sobą i wyruszyć na poszukiwanie nowego oraz wspólnego szczęścia. Dlatego wspominała mu o morzu, gdy rozmawiali ze sobą po raz pierwszy. Opowiedziała mu o szczęściu, którego nie zna, lecz które - wie o tym na pewno - istnieje. Wszystko jest kwestią wiary, powiedziałby Śpiewak Operowy, a ja przyklasnęłabym mu ochoczo, widząc, jak tego lata Omid, Bahar i ja znów stajemy się rodziną.
Ojciec pływa ze mną codziennie - żeby dojść do morza, musimy tylko pokonać plażę rozciągającą się przed wynajętym domem. W południe chronimy się w szałasie, który wzniesiono na palach wkopanych głęboko w piach. Mali chłopcy - znacznie młodsi ode mnie - biegają po plaży, sprzedając gotowany ryż z mięsem, który przyrządziły ich matki. Starzy mężczyźni, wypływający w morze na przegniłych łódkach zaopatrzonych w wypaczone wiosła, częstują nas rybami, które złowili dosłownie przed chwilą. Patroszą trzepoczącą się wciąż rybę jednym pociągnięciem noża, wyrzucają jej wnętrzności wprost na piasek u swoich stóp, po czym pieką na ogniu zapalonym w dziesięciogalonowych baryłkach po ropie naftowej. Smakują wybornie. Bahar donosi nam napój wiśniowy w oszronionych szklankach lub równie orzeźwiający sok z pigwy czy melona. Chodzi ubrana w prostą bawełnianą sukienkę i nie zdejmuje okularów przeciwsłonecznych - w Teheranie zwanych okularami Jackie O - ani plecionych sandałów. Popołudniami zażywam drzemki na podłodze szałasu, przykryta lekkim pledem utkanym przez miejscowe kobiety na staromodnych krosnach. Włosy mam zmierzwione, skórę powleczoną ziarenkami piasku i kryształkami soli. Kiedy zamykam oczy, wydaje mi się, że wciąż unoszę się na falach. Gdy się budzę, powietrze jest ciężkie i nasycone wilgocią. Ledwie zajdzie słońce, zaczynają padać pierwsze krople deszczu, idealnie równe i połyskujące w zanikających promieniach światła. Każda ma kolor złota. Wychodzę z szałasu i staję na zewnątrz, pozwalając, by deszcz obmywał mi ciało. Serce rośnie mi z radości i myślę sobie, że to sprawka morza, plaży i tego deszczu, że tak dobrze słyszę - bo oto uświadomiłam sobie ku własnemu zdziwieniu, że słyszę równie czysto jak niegdyś, dawno, dawno temu... Nawet dziś we śnie wciąż słyszę odgłos padających na ziemię grubych kropel deszczu nad brzegiem Morza Kaspijskiego.
Wrócili przesyceni optymizmem. Przerzucali się planami na przyszłość, obiecywali sobie, że będą tam często wracać, a w domu spędzać więcej czasu ze sobą. Pamiętam, że Bahar podśpiewywała gotując obiad, na nakrytym przeze mnie stole znów stawiała dzban z kwiatami, a potem podawała kandyzowane migdały w pastelowych barwach i złocisty ryż z szafranem. Jeszcze gdy zaczęłam czwartą klasę, jesienią Omid wracał wcześniej w czwartkowe wieczory, ażeby obejrzeć z nami operę mydlaną. Na wiosnę w piątkowe ranki zabierał nas nad rzekę Karadż, gdzie zostawialiśmy samochód zawsze w tym samym miejscu
i pieszo udawaliśmy się w stronę ośnieżonych szczytów pasma Elburs, jedliśmy jajka i piliśmy jogurt w okolicznych kafejkach rozrzuconych nad wodą. Policzki mi różowiały z zimna, a dłonie martwiały od lodowatej wody, lecz wiedziałam, że ojciec ujmie je w swoje i rozgrzeje, Bahar zaś patrząc na nas pomyśli, że to jednak prawda, co mówią: że rodzina jest najważniejsza i krew nie woda, zawsze weźmie górę nad przelotną namiętnością. Cóż, nie miała racji. Wracamy właśnie znad rzeki któregoś późnowiosennego piątku, kiedy Omid odrywa jedną rękę od kierownicy, sięga nią do twarzy Bahar, która siedzi obok niego na fotelu pasażera, i odgarniając jej włosy z oczu, mówi: - Nie mogę tak dalej. Nie potrafię dalej udawać próbowałem ale to mnie zabija wyjada mnie od środka muszę odejść nie było nam pisane być razem przecież musisz to wiedzieć... Przestań, krzyczy Bahar przeraźliwie. Jej głos jeszcze długo odbija się echem w samochodzie. Przestań, powtarza nieco ciszej, miej litość dla Yass, przecież ona wszystko słyszy, ulituj się nad nią, jeśli nie potrafisz nade mną. - Wysłuchaj mnie - prosi ją Omid. Mówi jej, że popełnił wielki błąd, że nigdy nie powinien był żenić się bez miłości, że życie bez Nijaz to dla niego tylko puste, niekończące się czekanie. Nie opuszcza nas dlatego, że tak sobie postanowił, po prostu robi to, co musi. Nie ma dlań innego wyjścia. Pamiętam, że głos mu wtedy drżał. Pamiętam, że Bahar zachłystywała się płaczem przez całą drogę powrotną. Pamiętam, że usiłowałam się przekonać, że od szyi w dół jestem niewidzialna: że nie mam nóg trzęsących się jak galareta, że nie mam żołądka, który wywraca mi się na nice z cierpienia, że - nawet - nie mam serca, które można złamać.
Część szósta Pod koniec lata Artemis - irański Ringo Starr - dostaje wreszcie to, na co czekał całe swoje życie. Od niemal piętnastu lat pracuje w sklepie z butami, grając na perkusji po weselach i na bar micwach nie częściej niż raz na parę miesięcy i zazwyczaj dlatego, że ulitował się nad nim jakiś zaprzyjaźniony klezmer, który akurat nie był w formie i szukał zastępstwa. Choć daje z siebie wszystko, właściwie nie otrzymuje wynagrodzenia za swoje występy, a na sprzedawaniu butów zarabia tylko trochę lepiej. Jego sytuacja byłaby rozczulająca, gdyby chodziło o prawdziwego muzyka walczącego o przebicie się na rynku, lecz Artemis dobiega czterdziestki, siwieje na skroniach i zrobił się o wiele za okazały w pasie, by mu było do twarzy w rozpiętych do pępka koszulach i spodniach biodrówkach, z których ani myśli rezygnować. Nikt nie wie, czy on w ogóle ma słuch, ponieważ z walenia w bębny i talerze trudno się zorientować, a że Artemis uwielbia robić wiele hałasu, trzeba do tego uważać na własne uszy. Jednakże nie trzeba być muzykologiem, aby się domyślić, że jest o krok czy nawet dwa w tyle za sławami takimi jak Ringo Starr z The Beatles i raczej nie ma szans na zrównanie się z nimi w przewidywalnej przyszłości, a nawet - niestety - na opuszczenie kiedykolwiek alei Zwycięzców i przedstawienie swego talentu szerszej publiczności poza mieszkańcami żółtego domu, to jest poza zakochanym do nieprzytomności Zoroastrianinem, nawiedzanym przez duchy żydem oraz tancerką będącą południowoamerykańskim szpiegiem, która woli nie spać, niż żeby mieli jej się przyśnić nazistowscy rodzice albo co gorsza ich ofiary. Drugą osobą na świecie, która w niego niezmordowanie wierzy, a nawet uzależnia swą przyszłość od jego talentu i szczęścia, jest Ruby. Zaczęła z nim sypiać z czystej zwierzęcej chuci, jak zwierzyła się razu pewnego Bahar, co jak dodała, nie jest złym powodem, żeby pójść z kimkolwiek do łóżka, zwłaszcza jeśli ten ktoś jest tak przystojnym "chłopcem" jak Artemis, ale z biegiem czasu zadurzyła się w nim po same uszy i jest gotowa czekać na niego tak długo, jak długo będzie trzeba, i wspierać go swymi mizernymi funduszami, byle tylko na własne oczy zobaczyć, jak odnosi nareszcie sukces. Potem opuszczą południowy Teheran na zawsze, pobiorą się albo będą żyć na kocią łapę - wie, że tak się robi w Ameryce, bo
podczytuje kolorowe czasopisma Bahar - a zamieszkają w jednym z apartamentów Hiltona, gdzie bogaci żydzi i muzułmanie upychają swoje utrzymanki. Fakt, że jest już zamężna z Hasanem Agą, w żaden sposób nie przeszkadza Ruby snuć marzeń o świetlanej przyszłości u boku wspaniałego Artemisa; zresztą dawno opuściła męża, jeśli nie rzeczywiście, to na pewno w potrzebie, a zgrzeszyła przeciwko niemu nie tylko myślą, lecz przede wszystkim uczynkiem. Żadne. z nich jednak nie podniosło tego tematu. Hasan pilnuje swoich spraw i przykłada się do obowiązków z obsesją maniaka, nie ustając w staraniach o przywrócenie dawnej świetności ogrodowi, co jest raczej skazane na porażkę, skoro w jego uschnięciu maczały ręce siły nieczyste, i w głębi duszy żywi chyba przekonanie, że prędzej czy później Ruby odejdzie od Artemisa. Tak przynajmniej uważa Bahar, która powtarza to przy każdej okazji: Hasan musi wierzyć, że uda mu się przetrzymać rywala, wziąć go na cierpliwość. Ruby wszakże śmieje się jej prosto w nos, odrzuca głowę do tyłu i rży jak stara klacz, potrząsając włosami niby grzywą. - Akurat! Hasan ma szansę wygrać z Artemisem tak samo, jak jednooki uliczny zamiatacz z szachem w walce o względy kobiety. Posunęła się tak daleko, że kupiła dla siebie i Artemisa identyczne wisiorki - dwie złote litery "R" (jak Ruby i Ringo) splecione ze sobą i wyglądające jak dwie ludzkie twarze z profilu patrzące na siebie z bliska, i nosi swój przez cały czas, nawet kładąc się do łóżka, do tego stopnia nie liczy się z uczuciami Hasana. Niemniej jak na osobę najbardziej wierzącą w możliwości Artemisa, gdy przyjdzie co do czego, dozna niebywałego szoku. Do czasu wszystko jest po dawnemu: Ruby wpada do żółtego domu po południu, zostaje dwie czy trzy godzinki, wraca do siebie, po czym znów zakrada się tam nocą, bo się stęskniła, albo wczesnym rankiem, żeby zanieść ukochanemu świeżo upieczony chleb i dopiero co kupione brzoskwinie. Podczas któregoś szabasu na ulicy Cyrusa Śpiewak Operowy zwraca się do mojej matki, nie kryjąc zazdrości: - Więc w końcu udało się kochankowi twojej służącej. Bahar nie ma pojęcia, o czym on mówi. Odpowiada więc, że nawet nie chce sobie wyobrażać, co by się tamtemu mogło udać. Jest niepoprawnym marzycielem, do tego bez krztyny talentu, czym nie różni się wiele od jej brata. Śpiewak Operowy jest urażony w swojej dumie artysty. - Zgadzam się z tobą w zupełności. Temu facetowi słoń na ucho nadepnął, podobnie jak ludziom, którzy skaptowali go do swojego zespołu.
Irańska telewizja rozszerza działalność, porywając się na produkcję programów lokalnych. Pomiędzy nimi ma znaleźć się muzyczne varietes, w którym będą występować miejscowi piosenkarze i instrumentaliści poprzebierani za gwiazdy amerykańskiego popu. Zwiastuny zrobiły furorę i interes się rozkręca, gwarantując praktycznie każdemu, kto pojawi się na ekranie, sławę i pieniądze. Bahar jest porażona tą wiadomością. - Jacy ludzie? Jaki zespół? - Grupa dająca podkład muzyczny dla śpiewaków. - Ale jak... co... ? - Bahar wciąż nie daje wiary słowom brata. - Perkusiści mający dryg do rock and rolla, zwłaszcza tacy, którzy nadali sobie samozwańczo przydomek irańskiego Ringa, są niezwykle rzadcy w Teheranie, nie zauważyłaś tego? A ci, których wyłowi czyjeś oko, już po jednym występie w telewizji czym prędzej wyjeżdżają do Ameryki z nadzieją na kontrakty z wytwórniami płytowymi i trasy koncertowe Wybór jest więc coraz węższy. - Tak Śpiewak Operowy kwituje szczęście Artemisa. Bahar w dalszym ciągu mu nie wierzy. - Ale przecież... przecież Ruby coś by powiedziała ... Jej brat wybucha śmiechem. - Ruby nic o tym nie wie, dziecinko. No wiesz... - urywa widząc, że się zagalopował. Bahar wbija wzrok w swoje dłonie. - Tak... - Chodzi mi o to, że po co miałby jej mówić... Nie będzie ciągnął do Ameryki jakieś kurdyjskiej służącej, do tego mężatki, po co mu taki ciężar? Rodzeństwo patrzy na siebie. Bahar czuje się urażona słowami brata, które przypomniały jej, że sama dowiedziała się o romansie męża ostatnia, i żal jej Ruby, lecz nade wszystko żałuje Śpiewaka Operowego. Jak to się dzieje, że marzenia jednych, równie wygórowane i nieprawdopodobne jak innych, spełniają się, drugich zaś nie, pozostając marzeniami ściętej głowy? - Możesz mi wierzyć - zapewnia ją, przerywając milczenie - że Ruby dowie się o wszystkim od osób trzecich albo wręcz dopiero, kiedy zobaczy Artemisa w telewizji. A wtedy, zapamiętaj moje słowa, on już dawno zdąży wynieść się z waszej ulicy i zamelinować tam, gdzie go nie znajdzie, choćby szukała i sto lat. Jak powiedział, tak było.
Znów widzę chłopca na rowerze. Przychodzi prawie co noc, staje na balkonie jadalni albo na ulicy czy w ogrodzie, wprost pod moim oknem. Oczy ma łagodne, spowija mnie wzrokiem, tak że nie potrafię się od niego odwrócić. Wkrótce zdaję sobie sprawę, że obserwuje mnie przez cały czas, że chce czegoś ode mnie, nie wiem jednak, co by to miało być ani dlaczego chłopiec uparcie wraca właśnie do mnie. Musi wyczuwać, że Bahar nie jest w smak jego obecność, ponieważ chowa się przed nią wytrwale, do środka wchodzi tylko po ciemku, jak żebrak albo złodziej. Wiele słyszałam od Ruby o duchach i dżinnach, wiem również o pewnym domu, który jak mówią ludzie, jest nawiedzany przez duchy okradające właścicieli z ich dobytku - dostają się przez okna, czują się jak u siebie, zabierają, co chcą, i tyle je widzieli. Jedyną osobą, która potrafi je naprawdę dostrzec, jest stary palacz opium mieszkający w kuchni, ale kto by mu dawał wiarę? Jak ocenić, co zobaczył na jawie, a co było tylko halucynacją? Tymczasem dom ów, niegdyś jeden z najbogatszych w dobrej dzielnicy, został ograbiony z większości sprzętów i wartościowych przedmiotów, zginęły nawet kotary i dywany, a duchy wciąż do niego wracają. Czasami boję się, że chłopiec na rowerze należy do ich bandy. Pewnego razu wieczorem, kiedy rodziców nie ma w domu, a Ruby, która powinna mnie pilnować, wymknęła się do Artemisa tylko w cienkim czadorze mimo jesiennych chłodów, siedzę przy stole w jadalni i próbuję odrabiać lekcje. Zerkając w okno, dostrzegam go na podwórku i zamiast czekać, aż pojawi się na balkonie, zbiegam na dół i wychodzę na zewnątrz. Zrobiło się późno; jest już po północy. Mam na sobie tylko piżamę, nie zdążyłam nawet włożyć butów, toteż stoję na zimnej ziemi, podkurczając nagie palce u nóg. Śnieg jeszcze nie spadł, ale hula przenikliwy wiatr i chłopiec trzęsie się jak trzcina. Widząc to, uświadamiam sobie, że ja również drżę na całym ciele - z zimna, ze strachu, a może z ekscytacji wywołanej spotkaniem. Nie mam pojęcia, dlaczego tu przyszłam. Chłopiec uśmiecha się do mnie i po raz pierwszy zauważam, że jego przednie zęby są uszczerbione, a na dole w ogóle brakuje paru. Oceniam, że jest mniej więcej moim rówieśnikiem. - Czego chcesz? - pytam. Dziwi mnie brzmienie mojego głosu. Dźwięk dociera do mnie z opóźnieniem, jak echo, które przebyło długą drogę, i zdaje mi się niemożliwe, bym to ja go wydała. Szczerbaty chłopiec nadal się uśmiecha, ale oczy ma martwe, z czego wnoszę, że mnie
nie usłyszał albo nie zrozumiał mojego pytania. Przyglądam mu się uważniej i muszę skorygować poprzednie szacunki - jest jednak starszy ode mnie, starszy, niż myślałam. Wprawdzie ma wzrost dziesięciolatka i dłonie i twarz małego dziecka, lecz wokół jego oczu i ust skupiły się głębokie linie, które dotychczas widziałam tylko u osób w wieku moich rodziców albo nawet starszych. Trzeba się przyjrzeć, żeby to dostrzec, ale gdy już raz się to zobaczy, nie sposób zapomnieć - tak niepokojący i dziwny jest to widok. Szura teraz nogami, a mnie ogarnia strach, że chce uciec. - Czego tutaj szukasz? - ponownie próbuję nawiązać z nim kontakt. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że będzie mówił, jednakże chwila ta szybko mija i chłopiec znów stoi bez ruchu, uśmiechając się szeroko, jakby chciał mnie zapewnić, że nie ma wobec mnie złych zamiarów. Nie odrywam od niego wzroku - chętnego, szczerego, tak bardzo pragnącego zrobić to, co należy - i nagle widzę w nim siebie. Wtedy przychodzi zrozumienie: ten chłopiec jest moim s o b o w t ó r e m .
Bahar zabiera mnie do młodego lekarza, który dopiero co ukończył studia w Ameryce. Doktor przeprowadza szczegółowe badanie, po czym zaprasza Bahar do gabinetu na rozmowę. Okazuje jej swoją irytację, ponieważ matka nie potrafi przedstawić mu historii mojej choroby - jako że nie podobało jej się to, co poprzedni lekarze mieli do powiedzenia, nie zaprzątała sobie głowy ich diagnozami. - Masz aparat słuchowy? - pyta lekarz. Pytanie oczywiście jest skierowane do mnie, lecz Bahar nie daje mi dojść do słowa. - Ona nie potrzebuje aparatu słuchowego - mówi autorytatywnie. Lekarz unosi sceptycznie brew. - Czy pani w ogóle wie, co to jest aparat słuchowy? Nie można mu zarzucić nieuprzejmości, mimo iż zachowuje się w arogancki sposób typowy dla wszystkich Irańczyków, którzy wyjechali za granicę na studia i po przyjeździe są przekonani, że ich zdobyta na Zachodzie wiedza przekracza to, czego ktokolwiek mógłby nauczyć ich w kraju, wierzą, że są lata świetlne do przodu względem każdego, kto nigdy nie opuścił Wschodu. - Owszem, wiem - rzuca urażona Bahar. - Nie jestem ignorantką· - W takim razie zapewne zdaje sobie pani sprawę, że pani córka jest praktycznie głucha. W Bahar jakby piorun strzelił. Patrzy na lekarza szeroko otwartymi oczami, próbując
odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy wreszcie uspokaja oddech i znów może mówić, jej głos brzmi niepewnie, na granicy słyszalności. - Dlatego ją do pana przyprowadziłam, doktorze. Żeby ją pan wyleczył. Mężczyzna wzdycha i odchyla się na oparcie fotela. - Nie ma gwarancji, że to uleczalne - odpowiada spoglądając na mnie. - W grę może wchodzić uszkodzenie nerwu albo obciążenie genetyczne... Powinniśmy skupić się na tym, by t e r a z słyszała ile się da, na wypadek gdyby miało jej się pogorszyć. - Widzi, że zaczynam się bać, i uśmiecha się do mnie łagodnie. - Naturalnie wcale nie musi do tego dojść, po prostu uważam, że powinniśmy przygotować się na każdą ewentualność, jaką przyniesie przyszłość. Mam dziesięć lat; nie ogarniam umysłem znaczenia słowa "przyszłość", nie wiem, jak jest odległa ani kiedy nadejdzie Dla mnie przyszłość to następny dzień, następna godzina, następny oddech. Bahar wstaje, sygnalizując, że wizyta dobiegła końca. - Żadnego aparatu słuchowego - syczy przez zęby - nie pozwolę, by moja córka stała się pariasem.
Przede wszystkim, powiedziała mi tuż potem, po wizycie u młodego zdolnego lekarza, nie wolno nam dopuścić do tego, by ktokolwiek się dowiedział. Usiadła naprzeciwko mnie w naszym domu przy ulicy Czerwcowej, tak bardzo odległej od placu, na którym po raz pierwszy zobaczyła mego ojca, jakby dzieliło te miejsca nie parę dzielnic, lecz parę światów, w pokoju, skąd rozciągał się widok na zapuszczone domy i podupadłe rezydencje ciągnące się wzdłuż alei Zwycięzców, i próbowała przekonać mnie, że nie mam innego wyboru. Widziałam ją zwielokrotnioną przez lustro o zmatowionych brzegach wiszące na ścianie za jej plecami; wiotka sylwetka ostatnimi czasy stała się wychudzona i koścista, jasna cera chorobliwie blada, a ruchy - niegdyś pełne życia i pewności siebie - straciły na zamaszystości oraz impulsywności. Gdybym mogła dłużej przyglądać się jej twarzy, gdybym potrafiła się zdystansować od tego, co się wokół dzieje, niechybnie dostrzegłabym targające nią wątpliwości, nieme pytanie nie opuszczające niemal jej oczu: rozumiesz, co do ciebie mówię? słyszysz mnie czy powinnam podnieść głos? w jaki sposób do ciebie dotrę później, gdy wypowiadane przeze mnie słowa będą unosić się bezdźwięcznie pomiędzy nami?... Potem streściła mi historię swego głuchego brata. Urodził się z normalnym słuchem jak wszyscy i głuchł w miarę dorastania. Przestał chodzić do szkoły, kiedy nauczyciele zorientowali się, że nic z tego, czego próbują go
nauczyć, do niego nie dociera, Rodzice starali się go zatrzymać w domu, lecz on uparcie wsiadał na rower i jeździł jak szalony po ulicy. Samochód, który go potrącił, miał sprawny klakson raz po raz wydający przeraźliwy wizg, a kierowca krzyczał ile sił w płucach: "Zjedź mi z drogi, zjedź z drogi, chłopcze, zjedź... " Mimo to brat Bahar nadal zawzięcie pedałował. Jego głuchota była utrzymywana w tajemnicy przez całą rodzinę, gdyż inaczej żadna z sióstr nie miałaby szansy na dobre zamążpójście. Było to mądre posunięcie, każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie i Boga w sercu, tak by zrobił w podobnej sytuacji - albowiem ukrywając wady i braki, można uniknąć poważniejszych nieszczęść, a czasem nawet kary za kłamstwo czy poniechanie prawdy.
Ostatni lekarz, który mnie bada, prowadzi praktykę w Abadanie, mieście na południowym zachodzie Iranu. Jedziemy tam z Bahar - długie siedem godzin w samochodzie i noc spędzona w małym hoteliku - ponieważ jak wieść niesie, ów amerykański doktor, niejaki Toni Gomez, potrafi zdiagnozować i wyleczyć choroby, o jakich się nawet nie śniło irańskim medykom. Gdy już siedzimy w poczekalni, jesteśmy świadkami, jak do gabinetu wchodzi kobieta z dzieckiem. Ona jest filigranowa i żylasta, odziana w żółty kostium o wiele za gruby na upały panujące w Abadanie - na głowie ma nawet kapelusik przypominający toczek - całości obrazu dopełniają buty na wysokim obcasie i para kolczyków z perłami, które wyglądają tak, jakby spędziły co najmniej dekadę w zamkniętej szufladzie, ani razu przez ten czas nie czyszczone, i zostały wyjęte w ostatniej chwili z myślą o tym, by zrobić dobre wrażenie na doktorze; jej dłonie zaciskają się na popękanej skórzanej torebce, a twarz, szyja i dekolt spływają potem. On przewyższa ją wzrostem i posturą, mimo że wciąż jest młodym chłopcem, ma wyraźne płaskostopie, wielkie jak łopaty dłonie i rozbiegane oczka; idąc, śmiesznie podryguje i wydaje skamlące dźwięki, całkowicie ignorowane przez kobietę, która jednak na nasz widok uśmiecha się i mamrocze pozdrowienie w języku perskim. Ma silny akcent, skośne oczy i płaską twarz - niczym Mongołka, której ktoś wybielił skórę. Kieruje chłopca do najdalej stojącego krzesła i pomaga mu usiąść, po czym zajmuje miejsce obok i uspokajającym gestem klepie syna w kolano. Potem kładzie sobie torebkę na podołku i znów się do nas uśmiecha. - Co za upał - rzuca, a ja domyślam się z jej ciężkiego akcentu i dobrych manier, że wcale nie jest Mongołką. - Całe szczęście, że doktor dziś przyjmuje. To powiedziawszy, wyjmuje z torebki chusteczkę i przykłada ją do czoła, nad górną wargę, do szyi i wtyka w rowek między piersiami. Jej spocone palce pozostawiły wilgotne
ślady na skórze torebki, wyciera je więc także, chowa chusteczkę i z głośnym kliknięciem zamyka torebkę. - Jestem Koreanką - informuje Bahar, jakby to miało wytłumaczyć, dlaczego jest tak dziwacznie ubrana, jej akcent, a nawet chłopca. - Mój mąż jest Amerykaninem, inżynierem w rafinerii. Bahar kiwa głową uprzejmie i rewanżuje się: - My jesteśmy z Teheranu. Przez parę minut w poczekalni panuje cisza, jeśli nie liczyć szumu klimatyzacji przypominającego rój metalicznych pszczół. Chłopiec ani na chwilę nie przestaje podrygiwać, mamrocząc coś niezrozumiale. Umieram ze strachu, że jego matka następne słowa skieruje wprost do mnie - zapyta, ile mam lat i jakie imię noszę, a także dlaczego tu jestem - czy raczej że nie dosłyszę i nie zrozumiem jej pytania, że jej nienaturalny akcent uniemożliwi mi nawet domyślenie się, czego ode mnie chce. Dźwięki wydawane przez chłopca stają się głośniejsze i bardziej natarczywe. - Lubi do siebie mówić - wyjaśnia kobieta, patrząc na m n i e . - Czasami złości się bez powodu. Kiwam głową, małpując Bahar, udając, że rozumiem, lecz nie przestaję się bać, że ta kobieta mnie przejrzała. Czuję również zagrożenie ze strony chłopca - z powodu jego tuszy i podrygujących kończyn, i dziwnych oczu, które z każdą chwilą robią się bardziej wyłupiaste, jak gdyby lada moment miały eksplodować. - Umiałam nad nim zapanować, gdy był młodszy - ciągnie kobieta - ale teraz, kiedy mnie przerósł... - wzrusza ramionami. - Lekarz zalecił pigułki, które trzymają go w ryzach. Musimy tylko przyjeżdżać na kontrolę co pół roku. Wydaje mi się, że zalewa nas informacjami w obawie, że mogłybyśmy zadać jej pytanie, na jakie nie chciałaby - lub nie umiałaby - odpowiedzieć. - Na imię ma Bryan - kontynuuje ledwie słyszalnie, a ja odnoszę wrażenie, że jej głos niknie na podobieństwo czarnych mrówek-słów wydobywających się z jej ust i znikających za kołnierzykiem żakietu. - Urodził się w Stanach, więc pomyślałam sobie, że powinien mieć amerykańskie imię. Bahar ponownie kiwa głową. Ja odwracam wzrok. - Jestem z Korei - powtarza kobieta. - To tam poznałam swojego męża. Przede mną miał dwie inne żony. Jej rodzina sprzeciwiała się temu małżeństwu - kto przy zdrowych zmysłach zaufałby mężczyźnie, który dotychczas zawiódł aż dwie kobiety - lecz ona na to nie zważała,
przekonana, że urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą, jaka zesłała jej męża Amerykanina, by mogła zamieszkać w Stanach, gdzie jak zawsze wierzyła, było jej miejsce. - Miałam nadzieję, że mój syn także urodził się pod szczęśliwą gwiazdą - mówi i spogląda na siedzącego koło niej chłopca. Zachowywał się dziwacznie już od najmłodszych lat. Nie pozwalał brać się na ręce i przytulać jako małe dziecko, Rósł jak na drożdżach, ale nie uczył się mówić. A kiedy się złościł, robił krzywdę sobie i każdemu, kto się znalazł w pobliżu. - Dlatego przyjeżdżamy tu raz na pół roku po lek, który go uspokaja. Mija wieczność. Modlę się w duchu, by w drzwiach pojawił się lekarz albo pielęgniarka, żeby nas wreszcie zawołali na badanie, oszczędzając nam tym samym wstydu przed zupełnie obcą osobą. Nieoczekiwanie Bahar, zachęcona konfidencjonalnym tonem kobiety, której nigdy przedtem nie widziała na oczy, przytłoczona jej opowieścią, solidaryzując się z cierpiącą matką, rzuca: - Moja córka traci słuch. Jej słowa wiszą w powietrzu - cztery małe kwiaty połyskujące purpurą i zadziwiające swą prostotą. Swą lekkością. Swym jadem. Kobieta spogląda na mnie, lecz zamiast zadać mi jakieś pytanie bądź powiedzieć coś pocieszającego, zraniona wraca do swojej historii. - Kłóciliśmy się z mężem, gdy byłam w ciąży. - Teraz ma już pewność, że znalazła w Bahar wierną słuchaczkę. - Czasami myślę sobie, że właśnie dlatego Bryan urodził się chory... dlatego że nie byłam szczęśliwa, kiedy go nosiłam w łonie. Popsuł mu się od tego mózg. To chyba moja wina... Ani na chwilę nie zmienia tonu; mówi o swych przemyśleniach równie rzeczowo, jak wcześniej informowała, skąd pochodzi i jak jej dziecko ma na imię. Nie mruga częściej powiekami i wypowiada każde słowo wyraźnie, pozwalając, by wargi otaczały je pieszczotliwie niczym śliska, przyjemnie chłodna w dotyku jedwabna wstążka, i tylko gdy zwróci się uwagę na jej palce, kurczowo zaciśnięte na zapięciu torebki, na perlisty pot formujący się na czole i nad górną wargą i kapiący na kolana, nim znów sięgnie po chusteczkę i nad nim zapanuje, można podejrzewać, że w głębi jej duszy panuje tumult i pomieszanie. - Sądzę, że nie powinnam była wychodzić za mąż - dodaje na koniec i jej oczy nareszcie wypełniają się łzami. - Ludzie często mnie pytają, czemu nad sobą nie płaczę... spogląda teraz wprost na mnie, jak gdybym była duplikatem jej syna, jakbyśmy wszyscy byli jednym i tym samym, upośledzonymi dziećmi przychodzącymi na świat wyłącznie po to, by
zadawać cierpienie matkom - i za moimi plecami szepczą, że pewno pomimo wszystko jestem szczęśliwa, że wcale mi nie zależy na moim synu. Ale oni nie wiedzą tego co ja: że nie mam już więcej łez do wylania. Rzeczywiście - z jej błyszczących oczu nie kapie ani jedna łza. Kobieta mruga i przełyka ciężko ślinę, po czym oznajmia z bólem: - Nie jestem szczęśliwa ani nawet urodzona pod szczęśliwą gwiazdą. Mój syn również nie, i nieważne, że urodziłam go w Ameryce... Po tym jak urywa, ostatnie słowa jeszcze długo dźwięczą nam w uszach. Siedzimy w absolutnym milczeniu, uważając, by nie odetchnąć głośniej, lecz w chwili gdy już zaczynam mieć nadzieję, że kobieta zamilkła na dobre, ona podnosi wzrok na Bahar i zadaje najdziwniejsze pytanie, jakie słyszałam w życiu: - Ale jak coś podobnego, coś tak strasznego, mogło przydarzyć się komuś równie u r o c z e m u jak pani?
Toni Gomez okazuje się kobietą. Naprawdę ma na imię Antonia. Do Abadanu przybyła jako lekarz wojskowy, mający pod opieką licznych pracowników rafinerii przysłanych tutaj przez amerykański rząd, lecz nie wróciła do ojczyzny, gdy wygasł jej kontrakt, tylko została, żeby prowadzić prywatną praktykę. W białym fartuchu i w butach na wysokim obcasie przypomina karalucha - mała główka, chude ręce i nogi, szeleszczący głos i jest równie twarda. Nauczyła się mówić w języku perskim, a także arabskim – ponieważ Abadan leży na granicy z Irakiem - lecz do nas zwraca się po angielsku, jakby nie zauważając, że przy prędkości, z jaką się wysławia, niemal jej nie rozumiemy. Na ścianie jej gabinetu wisi wycinek z irańskiej gazety, w której zamieszczono jej zdjęcie w mundurze armii Stanów Zjednoczonych - stoi na nim wyprostowana i nie patrzy prosto w obiektyw, dając fotografowi do zrozumienia, że ma poważniejsze zajęcia. Ze mną także nie nawiązuje kontaktu wzrokowego. Podczas badania zadaje wiele pytań, lecz zdaje się nie reagować na odpowiedzi, których na przemian udzielam ja albo Bahar. Sprawdza mój słuch - który to już raz przechodzę ten test - a potem każe nam zaczekać godzinę. Wreszcie ponownie zaprasza nas do gabinetu. Gdy wchodzimy, siedzi za biurkiem, przeglądając kartę choroby. Zatrzaskuje głośno okładki i rzuca: - Proszę jej sprawić aparat słuchowy. W tej chwili jest już prawie głucha. Mogę się założyć, że za rok nie będzie słyszeć w ogóle.
Idźcie sobie, nie umiem wam pomóc.
W wieczór po powrocie do domu leżę bezsennie w swoim pokoju, wpatrując się w nie zasłonięte okno i przysłuchując telefonicznej rozmowie rodziców. Bahar zabrała mnie z Abadanu jeszcze tego samego dnia, zaraz po wizycie u Toni Gomez; w aucie przez całą drogę trzymała mnie za rękę, lecz odwracała się tak, bym nie mogła dostrzec jej łez. W drzwiach wita nas Ruby potrząsająca głową z dezaprobatą - mówiłam, że to nic nie da, trzeba dziecku pozwolić cieszyć się życiem, a nie ciągać je po lekarzach, widać taka była wola Boska - i chwytająca mnie w ramiona - ważysz tyle co piórko, nawet sześciolatka jest od ciebie cięższa, twoja matka powinna cię zacząć lepiej karmić - i unosząca do pokoju na górze. - Problem z bogatymi ludźmi polega na tym - utyskuje, wdrapując się po schodach że im się wydaje, że są odporni na Boski gniew. Głos ma zmieniony rozpaczą, tak że z trudem go rozpoznaję. Od odejścia Artemisa minęły miesiące - wyniósł się z alei Zwycięzców bez jednego słowa, mając nadzieję, że zostanie gwiazdą małego ekranu - lecz Ruby wciąż się nie otrząsnęła z szoku. Dopełnia codziennych rytuałów jak w transie, zniknęła gdzieś jej żywotność i bezczelność, będące jej znakami rozpoznawczymi, odkąd ją pamiętam. - Czas najwyższy, żeby ktoś wami potrząsnął - wyrzeka. Kładę głowę na jej ramieniu i zamykam oczy. Kiedy je otwieram, jestem już w łóżku, pokój rozjaśnia przyćmione światło ulicznych lamp. Wydaje mi się, że słyszę głos Bahar jest niewyraźny, jakby dochodził zza grubej warstwy materiału, którą zakryła sobie usta. Nie tyle odległy, ile przytłumiony, pozbawiony dźwięczności, odmelodyjniony. Właśnie tej melodyjności, tego cudownego iskrzenia dźwięków będzie mi brak najbardziej, kiedy już zupełnie stracę słuch. Rezonansu mówionego języka, emocji wyrażanych wraz z każdym słowem i nadających wyrazom unikatowy kształt w zależności od tego, czy przesyca je radość czy smutek. Melodia i uczucia, nierozerwalnie ze sobą związane, a nagle mi niedostępne, okażą się tym, za czym będę tęsknic całą duszą· - Nie zamierzam się z tym pogodzić - mówi Bahar do telefonu, a ja przymykam oczy i modlę się w myślach, by przyszedł sen i wybawił mnie od wydarzeń mijającego dnia i wszystkiego tego, co ze sobą przyniósł. Blisko świtu budzę się, czując na twarzy powiew rześkiego powietrza. Rozwieram powieki - nie leżę w łóżku, lecz stoję na balkonie. Od terakoty ciągnie chłodem, toteż przestępuję z jednej bosej nogi na drugą. Chwilę zajmuje mi, nim uprzytomnię sobie, że to
nie może być Abadan - tam nawet nocą było duszno i gorąco - że jestem już w Teheranie i że nie mam najmniejszego pojęcia, jak dostałam się na balkon. Wygląda na to, że zaczęłam lunatykować - z zamkniętymi oczyma gonić księżycowe światło, które doprowadziło mnie aż tutaj. Ja tonę, popatrz w ciemność i mnie ujrzyj...
Nie wolno nam dopuścić do tego, by ktokolwiek się dowiedział, powiedziała Bahar. Uwierzyłam jej, strzegłam naszego sekretu tak długo, aż stał się moim jedynym przyjacielem, aż byłam całkiem sama i czułam się jak jedna z postaci narysowanych w podręczniku do angielskiego i opisanych dla pewności: dziewczynka. Sądziłam, że zaprzeczenie i milczenie ochronią moją matkę i mnie, długo tak sądziłam, ale w końcu znów zobaczyłam Nieżyjącego Brata i zaczęłam się zastanawiać, co sprowadziło go pomiędzy nas. On także pomagał swoim rodzicom utrzymać swą głuchotę w tajemnicy, ochraniał swoje siostry przed wyrokami ferowanymi przez nie znający przebaczenia świat zewnętrzny, usuwał się w cień po to, by innym łatwiej się żyło, aż wreszcie zginął pod kołami samochodu. To, że posłusznie nabrał wody w usta, pomogło jego rodzinie, lecz zarazem obrabowało go z historii, jaką powinien był opowiedzieć, z historii będącej j e g o życiem. Bez niej na zawsze pozostał zaledwie chłopcem, który umarł w młodym wieku. Istniał tylko w pamięci rodziców, którym złamał serca, odebrał wszelki śmiech, do jakiego byli być może zdolni. O ile w ogóle ktokolwiek go pamiętał, to tylko w kontekście innych ludzi, jako nieobecność, ktoś, kogo nie ma. Drżę przed gniewem Bahar, za nic nie chcę, by poczuła się rozczarowana albo zdradzona, jednakże o wiele bardziej boję się tego, że zamienię się w ducha. Wolałabym już być taka jak Tancerka Tanga - pogardzana i poddawana ostracyzmowi, lecz żywa i mogąca cieszyć się małymi łaskami, jakie daje egzystencja, choćby nawet konformistyczna, taka, która domaga się posłuszeństwa i karze najdrobniejszy wybryk, wyrzucając winowajczynię poza nawias społeczeństwa. Zdecydowanie wolałabym nigdy nie mieć nic, aniżeli żyć w obawie, że to utracę. Czymże bowiem w ostateczności jest życie, jeśli nie opowieścią, jaką po sobie zostawiamy? I co by było, gdyby nasza historia nigdy nie została opowiedziana?
Następnym razem gdy Bahar wychodzi z domu załatwić jakieś sprawy, udaję się do
swego pokoju i wyjmuję spod łóżka pudełko, w którym przetrzymuję złote monety wręczane mi co roku przez panią Arbab. Mam jedenaście lat - i jedenaście monet. Przekładam je do kieszeni i kiedy Ruby jest czymś zajęta w kuchni, po cichu wychodzę z domu. Przez ponad rok udawało mi się unikać Szamduniego bez względu na to, czy pukał do naszych drzwi czy czekał na mnie na ulicy, a teraz, gnana nagłym postanowieniem, pędzę ile sił w nogach wzdłuż alei Zwycięzców, modląc się, bym go zastała. Zatrzymuję się dopiero przed drzwiami frontowymi żółtego domu, z trudem wyrównuję oddech i zbieram się na odwagę, aby nacisnąć dzwonek. Jeśli postoję tu choć chwilę dłużej, ktoś mnie zobaczy i doniesie o wszystkim Bahar. Na szczęście Tancerka Tanga otwiera mi bez dalszej zwłoki. Oczy ma ciemne i wzburzone niczym wody morza u brzegów Omanu, jak lubię sobie wyobrażać, a ciało zgrabne i naprężone. Liczne pierścienie zdobiące jej palce natychmiast przykuwają wzrok, podobnie jak długa do ziemi suknia kończąca się falbanami. Suknia jest czarna, falbany czerwone. Domyślam się, że gdy wiruje w tańcu, rozchylają się i rzucają płomienne odblaski, tak że kobieta wygląda jak odwrócona róża. Czeka, aż coś powiem, ale ja chyba straciłam głos. Wreszcie w jej oczach miga błysk zrozumienia. Pyta: - Szukasz Ruby? Na moment zapominam, że Ruby nie było tutaj od czasu, gdy przyszła odwiedzić Artemisa i zastała jego pokój pusty i ogołocony ze wszystkiego, co jej się z nim kojarzyło, i wciąż nie odzyskawszy głosu, tylko kręcę głową. Prawą dłoń zaciskam na monetach, które włożyłam do kieszeni i których teraz nie mam odwagi wyjąć. Nie śmiem również wyjawić, że przyszłam do Szamduniego po jego cuda i zaklęcia, z których śmiałam się przed rokiem, ponieważ nie mam nikogo innego do kogo mogłabym się zwrócić, chcąc prosić o oddanie mi tego, co jest moje, a z czego właśnie jestem stopniowo ograbiana. - Ktoś cię tu przysłał? Znów potrząsam głową. Wiem, że wystawiam jej cierpliwość na próbę. - No dobra - mówi Tancerka Tanga - gadaj, po coś przylazła, albo się stąd zabieraj, i to w podskokach. Jako że wciąż nie umiem wydobyć z siebie głosu, wyjmuję rękę z kieszeni i wyciągam dłoń przed siebie. Tancerka Tanga z niedowierzaniem marszczy czoło. - Po co ci tyle złota? - pyta. To wreszcie przełamuje impas. - Przyszłam kupić coś od Szamduniego. - Kupić coś od niego? - nie przestaje się dziwić. - Ale co?
Waham się. Nie wiem, czy mogę jej zaufać. Wstydzę się wypowiedzieć na głos starannie przygotowane słowa, ponieważ to by mnie przed nią obnażyło, stanowiłoby przyznanie się do własnej niedoskonałości, przesądziłoby o moim losie. Poza tym boję się, że opowie o wszystkim moim rodzicom, a ci zdołają mnie powstrzymać, nim dostanę to, po co tutaj przyszłam. - Aparat słuchowy - stękam, czując, że te dwa słowa rozdzierają mi uszy niczym sztylety. Twarz stojącej przede mną kobiety zmienia się w okamgnieniu, jakby ustąpiła burzowa chmura dotąd zasłaniająca błękitne niebo. Nawet wcześniej nie wyglądała na naprawdę złą ani okrutną - była tylko zniecierpliwiona, ale teraz nawet to zniknęło. - A więc to prawda - szepcze jakby do siebie - co mówią ludzie... Zbiera mi się na płacz. Nie zdawałam sobie sprawy, że ludzie o mnie mówią, że wiedzą, iż głuchnę... Moja twarz musi być dla niej otwartą księgą, gdyż nagle zmienia ton. - Czy powiedziałaś rodzicom, że tu idziesz? Kręcę przecząco głową. - Nie chcą ci kupić aparatu słuchowego? Jeszcze jedno potrząśnięcie, gwałtowniejsze. Tancerka Tanga uśmiecha się do mnie przyjaźnie i mówi, że dobrze wie, jak to jest być zdaną na łaskę rodziców. Klęka na prawe kolano, rzuca spojrzenie na monety Spoczywające w mojej otwartej dłoni i wybiera spośród nich jedną· - To aż nadto - stwierdza. - Przekażę mu ją. Dziękuję jej, a ona przygląda mi się uważnie swymi czarnymi jak węgle oczami. - Nie dziękuj mi. To nic takiego. Wkładam pozostałe dziesięć monet z powrotem do kieszeni. Wiem, że powinnam już sobie pójść, ale ociągam się. Pragnę wejść do środka, znaleźć się w miejscu, które dobro wolnie odcięło się od reszty świata, usiąść obok Tancerki Tanga i przejąć od niej jej odwagę, aby umieć stawić czoło wszystkiemu i wszystkim. - Posłuchaj mnie uważnie - mówi, wciąż nie wstając z przyklęku. Twarz ma blisko mojej i za wszelką cenę chce mnie zmusić, bym na nią patrzyła. - Istnieje coś takiego jak złudna nadzieja... - Milczę jak kamień. - Bardzo przypomina czarną dziurę, wpada się w nią i nie widać dna. To dlatego Szamduni jest taki, jaki jest. Dlatego nie potrafi rozgraniczyć tego, co jest możliwe, i tego, co tylko powoduje jeszcze większy ból niż ten, który znamy.
Aparat słuchowy jest stary - dostrzegam to w tej samej sekundzie, kiedy przechodzi z rąk Szamduniego do moich - i niezbyt dobrze pasuje do moich małych uszu, o czym przekonuję się zaledwie chwilę później. Szamduni pojawił się u naszych drzwi pewnego piątkowego poranka, kiedy większość domowników jeszcze spała. Ja byłam już na nogach - od piątej - i obserwowałam pustą aleję Zwycięzców. Gdy dostrzegłam go, jak wychodzi z żółtego domu, od razu wiedziałam, że zmierza do mnie. Zbiegłam więc po schodach na zewnątrz i otworzyłam mu bramę, zanim zdążył zadzwonić. Wygląda na zmęczonego i jeszcze brudniejszego niż zazwyczaj - wokół kołnierzyka jego niegdyś białej koszuli uformował się gruby czarny pierścień. - To dla ciebie - mówi wyciągając rękę. Patrzę jak urzeczona na parę małych szarych myszek w jego dłoni, nie ważąc się ich tknąć. - Musiałem poszukać takiego, który by pasował na ciebie - dodaje. Usta ma karminowe, przednie zęby ciemnobrązowe, zwłaszcza u góry i u dołu, tuż przy dziąsłach. Wolną ręką sięga do moich włosów i odgarnia je kolejno za lewe i za prawe ucho. - Takie ładne włosy ... - mruczy przy tym - i takie długie, dobrze, że mnie posłuchałaś i je zapuściłaś. Zakryją aparat, kiedy go założysz, i nikt nawet nie będzie wiedział, że go nosisz. Włosy rzeczywiście mi urosły, ponieważ Bahar poddała się i przestała je regularnie strzyc. Sięgają mi już do połowy pleców. Są proste i lśniące, tak jak sobie wymarzyłam, tyle że muszę je codziennie związywać w koński ogon grubą gumką. - Wiesz, jak tego używać? - pyta mnie Szamduni. - Nauczę się. Chyba go rozbawiłam, bo uśmiecha się szeroko, eksponując jeszcze więcej zbrązowiałych zębów. - Dobra dziewczynka - mówi i wręcza mi aparat słuchowy. - Czekaj, mam dla ciebie coś jeszcze... - Wkłada rękę do kieszeni marynarki i wyjmuje złotą monetę, którą dałam Tancerce Tanga. - Powinnaś ją zatrzymać. - To zapłata za aparat słuchowy - protestuję. Szamduni nie przestaje się uśmiechać. - Skarb, nie dziewczynka- stwierdza i dotyka mego policzka. Oczy robią mu się szklane, dolna warga zaczyna drżeć. Odrywa dłoń od mojej twarzy, gładzi mnie po plecach, potem przesuwa ręką po mojej piersi, by w końcu zatrzymać ją na brzuchu. - Śliczna, śliczna dziewuszka - szepcze, przyprawiając mnie o dreszcze strachu - i śliczne, śliczne włosy... *
Pędzę do domu, po schodach na górę do swego pokoju, gdzie przed lustrem wkładam aparat słuchowy. Potem wychodzę na balkon i słucham. Docierają do mnie dźwięki, jakich nie słyszałam od miesięcy, a może nawet lat - odgłosy zadziwiające mnie swą czystością i tembrem, rezonującymi w uszach i sprawiającymi, że rosną mi skrzydła. Mówię sobie, że jestem uleczona, nieważne, co sądzi Bahar i co twierdzą inni ludzie, nie mam zamiaru zrezygnować z tych małych szarych myszek, będę je nosić do końca życia!
Bahar zauważa je niemal od razu i jest ich widokiem tak porażona, że nawet nie sięga, by mi je odebrać. - Co to jest? - pyta retorycznie, patrząc się na moje uszy. - Skąd to wzięłaś? Jestem gotowa rzucić jej wyzwanie. - Kupiłam od Szamduniego - odpowiadam – za własne pieniądze. - Od tego brudasa szwendającego się po ulicy z walizką? Straciłaś rozum?! - wybucha. Aparat słuchowy noszę od zaledwie paru godzin, ale już czuję się zupełnie inaczej, nie paraliżuje mnie strach, jestem gotowa stawić czoło gniewowi Bahar. - Będę je nosić przez cały czas - rzucam dziarsko - nawet we śnie. Mówiąc to, spinam się wewnętrznie w oczekiwaniu na cios, krzyki czy inne konsekwencje swej bezczelności, lecz zamiast nich spływa na mnie smutek matki. Bahar opada na podłogę jak kupa szmat, siada na ziemi tam, gdzie stała, na środku pokoju, i ukrywa twarz w dłoniach. Chcę do niej podejść, pocieszyć ją jakoś, ale nakazuję sobie zostać w miejscu - tej walki nie wolno mi przegrać. - Zdajesz sobie sprawę, że są okropne? - pyta po długiej chwili milczenia. Nie ma w jej głosie cienia złośliwości ani nawet gniewu. To nie mnie nienawidzi, tylko sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się wszyscy. - Będę je zakrywać kosmykami włosów, o tak - pokazuję jej. - Powinnaś się cieszyć... - Powinnaś być po mojej stronie, wiwatować razem ze mną i świętować dzień, w którym znów usłyszałam szum liści na drzewach, a nie zalewać mnie falą rozpaczy i słów, które choć nie są złośliwe, ranią jak żądła pszczół. Ona jednak pyta tylko: - Naprawdę wierzysz, że to pomoże?
Na swoje dwudzieste dziewiąte urodziny dostaje od niego białe lilie. Kiedy wręcza jej kwiaty i cmoka ją w policzek - życząc wszystkiego najlepszego, sto lat, sto lat - nie patrzą sobie w oczy. On przypomina kogoś, kto odwiedza chorego w szpitalu:
jest spięty, niepewny, pilno mu, by wyjść. Mimo to zdejmuje płaszcz i ściąga rękawiczki, strząsa z włosów płatki śniegu. Wciąż jest młodym mężczyzną, jednakże sprawia wrażenie przedwcześnie postarzałego. Zaciera ręce i rozgląda się za czymś, czym mógłby się zająć. Jego wzrok pada na mnie, na twarz wypełza mu ulga. Ależ urosłaś, mówi, podejdź tutaj, niech cię lepiej zobaczę. Całuję go w oba policzki; skóra pachnie mu zimnem. Dostrzegam, że na moment zawiesza spojrzenie na moich uszach, lecz zaraz znów patrzy mi w oczy. - Nosi go bez przerwy - komentuje Bahar, której uwagi nic nie ujdzie. Niepotrzebnie, Omid doskonale o tym wie. Poświęcili temu niejedną rozmowę. Bahar starała się zyskać w nim sojusznika, który pomógłby jej przekonać mnie, bym zrezygnowała z noszenia aparatu słuchowego. Na próżno. - To dobrze - stwierdza cicho i jakby nieśmiało. - Ale ona nosi go nawet w szkole - Bahar ciągnie płaczliwie - w ł ó ż k u ... - Pozwólmy jej na to. Jestem ojcu tak wdzięczna, że ujmuję jego dłoń i chowam w niej twarz. - Ale to nic nie da! Jak ogłuchnie, żadne urządzenie jej nie pomoże! Matka nieustannie to powtarza, lecz ja jej nie wierzę. Być może coś takiego przytrafia się innym ludziom, ale nie mnie - ja mam inny plan: będę nosić aparat dopóty, dopóki będę cokolwiek słyszeć, i przez cały ten czas będę zapamiętywać różne dźwięki i słowa, żeby potem - gdy słuch mnie opuści - móc je odtwarzać niczym muzykę zapisaną na winylowym krążku. Każdego ranka wsłuchuję się w odgłosy dobiegające z ulicy, pisk hamulców i szum opon, klaksony i trąbienie, płacz dzieci ciągniętych przez zniecierpliwione matki, pokrzykiwania jednonogich Cyganów i nawoływania prostytutek o zajęczych wargach, zawodzenie żebraków proszących przechodniów o jałmużnę. Przymykam oczy, starając się zapamiętać na zawsze trzask płomieni w metalowej baryłce po ropie, wokół której kręgiem stoi grupka mężczyzn łaknących ciepła, strzelanie węgielków w piecykach, na których uliczni kramarze pieką baranie jądra i wołowe wątroby wprost na metalowym ruszcie, zachrypły śmiech podpitej pary podającej sobie z rąk do rąk butelkę araku. Wieczorem
rozpoznaję
charakterystyczne
plaśnięcie
samochodowych
drzwi,
zamykanych przez Omida po powrocie z biura, rechot Ruby, dzwonek telefonu, szczęk nożyc tnących śliski materiał... Wyławiam dźwięk głosu matki, nawet gdy robi się coraz cichszy i odleglejszy, ponieważ chcę go wyryć w swoim sercu na wieki wieków.
Mówi mu, że przyrządziła obiad, a on odpowiada, że zostanie, by go zjeść. Podchodzi do grzejnika, rozczapierza nad nim palce i długo grzeje zziębnięte dłonie. Większość domów w Teheranie od dawna ma zainstalowane centralne ogrzewanie i klimatyzację, ich mieszkańcy korzystają ze zmywarek i pralkosuszarek oraz kuchenek elektrycznych, przy których nasz piec wydaje się zabytkiem z czasów, gdy wszystko było na gaz i raz na tydzień trzeba było wymieniać butlę, aby móc coś ugotować. Nasz dom jest taki, jaki jest, gdyż czas stanął w miejscu, kiedy ojciec poznał Nijaz. Siadamy przy stole - Omid u szczytu, Bahar i ja po jego obu stronach - i w milczeniu zaczynamy jeść. Unoszę widelec do ust ostrożnie, ponieważ mam na sobie swój najnowszy strój: plisowaną spódniczkę w biało-granatową kratę i śnieżnobiałą bluzkę z na przemian czerwonymi i niebieskimi guzikami. Mniej więcej w połowie obiadu cudem zapobiegam wypaćkaniu się, kiedy ojciec odkłada sztućce i zaczerpnąwszy tchu, mówi: - Wyjeżdżam. W pokoju robi się zimno jak na dworze, niemal słyszę świst wiatru i szczękanie moich zębów. Zezuję na Bahar - zamarła w pół ruchu z rękoma na stole i płonącymi oczyma. Czekamy, żeby Omid powiedział coś więcej - wyjeżdżam w interesach, na jedną noc, na parę dni, ale wrócę; jadę na wycieczkę z przyjaciółmi, nie będzie mnie tydzień, dwa tygodnie, ale wrócę. Potrzebuję trochę czasu tylko dla siebie, wykupiłem lot do dalekich krajów, zabawię tam miesiąc, ale wrócę... Spoglądam na niego, modląc się, by powiedział, że żartował, by sięgnął przez stół i ujął moją dłoń i zapewnił mnie, że go nie zrozumiałam... Czy on wiedział, wtedy, jak bardzo potrzebowałam w niego wierzyć? - Wyjeżdżam wkrótce do Ameryki. Załatwiłem wszystko tak, żebyście dostawały pieniądze przez biuro ojca. Nie wiem, kiedy wrócę... Wstaję i mówię, że muszę się położyć. Odchodzę od stołu, nie czekając na pozwolenie - zostawiam rodziców siedzących jak dwie mumie i patrzących na siebie w milczeniu. Przechodząc koło okna, zatrzymuję się i przykładam czoło do zimnej szyby; dwie lodowate powierzchnie niemal się sklejają, kiedy napieram w stronę ciemności na zewnątrz. Wiem, że przez całą noc będzie padał śnieg, ponieważ jak okiem sięgnąć, niebo zabarwione jest na ciemny purpurowy kolor. Patrzę bezmyślnie na czapy śniegu pokrywające mur oddzielający posesję od ulicy, zamieniające bezlistne gałęzie drzew w puchate, fluorescencyjne rękawy, spoczywające na balustradzie odgradzającej balkon od ziemi poniżej, otulające ramy okna...
Mieszkał z nami jeszcze przez jakiś czas, ale w mojej pamięci opuścił nas już tamtego wieczoru.
- Czy była ładna? - Bahar będzie mnie często o to pytać, po tym jak zobaczyłam Nijaz w salonie Farida, podczas, gdy moja matka trzymała opuszczoną głowę i nie odważyła się spojrzeć na kobietę pewnym krokiem przemierzającą poczekalnię. Nieraz dręczyło ją przekonanie, że tamten moment był kluczowy, że wszystko mogłoby potoczyć się inaczej, gdyby tylko miała odwagę podnieść wzrok na rywalkę, dowiedzieć się czegoś o niej - z jej wyglądu, sposobu poruszania się i mówienia, gdyby sama coś powiedziała, zmieniając życic Jej i nasze. Czy była ładna? Ilekroć usłyszę to pytanie, będę czuć się jak zdrajczyni, jak szpieg przynoszący swojemu panu katastrofalne w skutkach wieści, jak posłaniec złych wiadomości. Pozostanie mi tylko kłamać, że nie pamiętam, że nie widziałam jej zbyt dobrze, że z pewnością nie była wyjątkowa, skoro jej wspomnienie tak łatwo zatarło się w mojej pamięci. W odpowiedzi Bahar kiwnie głową, lecz nie będzie to oznaka, że mi wierzy, raczej ponura akceptacja tego, że moje zatajenie prawdy świadczy, iż przeszłam na stronę wroga. Twoim zdaniem b y ł a ładna, będą mówiły jej oczy, i dlatego nie chcesz tego przyznać. Mimo to za parę tygodni zapyta mnie znów o to samo. Czy była ładna? Jeśli mam być szczera - nie wiem, czy Nijaz była ładna. Zapamiętałam, że była wysoka. Że przykuwała wzrok. Że nie chciałam przestać na nią patrzeć. Niewykluczone, że była najpiękniejszą kobietą na ziemi, dla mnie jednak była tożsama z utratą i taką ją zapamiętałam. Odbierającą, powodującą zniszczenie.
Dzień po tym jak Omid oświadczył, że od nas odchodzi, Bahar zarządza wiosenne porządki. Na dworze wciąż pada śnieg, panują niskie temperatury i na wiosnę się nie zapowiada, przynajmniej nie w najbliższej przyszłości, lecz Bahar oznajmia Ruby, że pozdejmują kotary, upiorą obrusy i pościel, umyją okna i wypolerują do połysku szyby za pomocą starych gazet i wody wymieszanej z octem, opróżnią komody i przejrzą zawartość szaf, umieszczą nowe kulki na mole i powoli zaczną chować nasze zimowe ubrania. Ruby potrząsa na to głową z rezygnacją. - Możemy i wywrócić dom do góry nogami, a jego to i tak nie zatrzyma. Nie mam pojęcia, kto jej powiedział o decyzji Omida, lecz wątpię, aby zrobiła to
Bahar. Być może Ruby wie o wszystkim, nawet gdy nikt jej o niczym nie mówi. Odkąd zniknął Artemis, zmizerniała i ścichła. Śpi w Klitce w większość nocy, ponieważ nie może znieść myśli o dzieleniu łóżka z mężem, a popołudniami już nie wychodzi na ulice jak niegdyś. - Możemy zedrzeć sobie skórę na rękach i kolanach do krwi, szorując dom do czysta, albo możemy wylegiwać się w łóżku do góry brzuchem. Panu Arbabowi to za jedno, i tak zrobi, co chce. Mówię jej, że pomogę przy myciu podłóg - przyniosę wiadro z wodą i szmaty i we dwie uwiniemy się o wiele szybciej. Ona tylko wzrusza ramionami. - Jak sobie chcesz - burczy. Na czworakach, przesuwając się stopień po stopniu, na przemian zamaczamy i wykręcamy szmaty w wiadrze z wodą i szorujemy czarny kamień, z którego zrobiona jest klatka schodowa. Woda szarzeje już przy pierwszym płukaniu, więc musimy często ją zmieniać i sięgać wciąż po nowe szmaty. Jesteśmy na ukończeniu, umorusane jak nieboskie stworzenia, kiedy w hallu pojawia się Bahar. - Co ty wyprawiasz? - krzyczy na mój widok. Z tonu jej głosu wnioskuję, że zrobiłam coś niewłaściwego. - Ja tylko pomagam Ruby... - bąkam i wyciągam na dowód mokrą szmatę, przed którą matka cofa się, jakby bała się, że zostanie ukąszona. - I dlatego jesteś taka brudna? - drąży. Odkładam szmatę na bok i ociężale wstaję, próbując przy tym doprowadzić ubranie i twarz do porządku, ale to tylko pogarsza sprawę. Bahar dostrzega moje kolana i znów krzyczy: - Popatrz tylko na swoje kolana! Wyglądasz jak mała ulicznica. Jesteś brudna od stóp do głów, spójrz tylko na siebie. Chwyta mnie za lewy nadgarstek, wykręca mi rękę, tak że muszę jej pokazać dłoń. Przyciąga ją do moich oczu. - A twoje paznokcie?! - syczy. Dopiero teraz widzę, że mam za nimi żałobę. - Czy ty sądzisz, że ja zmarnowałam sobie życie po t o ? Żeby moja córka t a k wyglądała? Żeby szorowała na kolanach podłogi? Próbuję się jej wyrwać, ale trzyma mnie mocno. Szarpię się więc, równocześnie odtrącając ją wolną ręką. - Puszczaj! - wrzeszczę.
Łapie mnie za włosy i ciągnie je ze złością. - Popatrz - dyszy - jakie są brudne. Zetnę ci je raz na zawsze. Nie po to cię wychowywałam, żebyś wykonywała pracę służącej, wyglądała jak służąca i zachowywała się jak służąca, obnosząc się z takimi kłakami. Zaciskam obie dłonie w pięści i biję na oślep, trafiając w pierś Bahar. - Puszczaj! - drę się i odpycham ją z całej siły. Bahar zatacza się do tyłu i upada na podłogę. Jest zszokowana, po twarzy ciekną jej łzy, ciałem wstrząsa łkanie. Nogi ma rozrzucone jak szmaciana lalka, a mimo to wciąż pragnę się na nią rzucić. Z trudem się powstrzymuję i stanąwszy nad mą, wrzeszczę znowu: - Puszczaj mnie!
Nie skończyłyśmy sprzątać domu tamtego przednówka. W ogóle niewiele potem sprzątałyśmy. Pozwoliłyśmy, żeby kurz osiadł na wszystkich powierzchniach grubymi warstwami, tak że można na nim było pisać czubkiem palca.
Z każdym dniem cisza wokół mnie zatacza coraz ciaśniejsze kręgi. Walczę z nią jak umiem, odpędzam od siebie przerażające myśli, co ze mną będzie, kiedy Omid wyjedzie do Ameryki, a ja przestanę cokolwiek słyszeć. Staram się zachować nadzieję, chwytam się iluzji prokurowanych na przestrzeni ostatnich miesięcy na temat możliwości słyszenia "z pamięci", przekonuję się, że zapamiętałam wszystkie istotne dźwięki i będę je mogła w nieskończoność odtwarzać. W którymś momencie zdaję sobie sprawę, że nauczyciele w szkole przestali ode mnie czegokolwiek wymagać, że nie oczekują, bym cos wiedziała czy rozumiała, a koledzy i koleżanki coraz rzadziej płatają mi figle, odkąd powiedziano im, co ze mną jest nie tak. W oczach jednych i drugich dostrzegam litość. Bahar się mnie wstydzi i nie zabiera już do miasta. Każdego dnia słyszę mniej niż poprzedniego. Każdego dnia szukam znaków świadczących, że Omid postanowił wreszcie wcielić w życie swój plan i nas opuścić; nieświadomie wypatruję spakowanych walizek, nasłuchuję donośnego trzaśnięcia drzwi. On nie opuszcza n a s , mówię sobie, opuszcza tylko Bahar. Przestał ją lubić, kiedy odkrył jej wady. Któż na dłuższą metę zniósłby jej egoizm, którego oznaką było to, że chciała go przy sobie zatrzymać za wszelką cenę, albo jej brak rozsądku przejawiający się w tym, że przez cały ten czas spodziewała się, że porzuci kobietę taką jak Nijaz po to, by wrócić do n i e j . To wszystko jej wina, przez n i ą Omid odchodzi z domu.
Oczywiście wiedziałam, że to nieprawda, ale i tak musiałam w to wierzyć. Aby uchronić się przed popadnięciem w czarną rozpacz, musiałam wierzyć, że ja to co innego, że ja liczę się dla mojego ojca, że jestem dlań wystarczająco dobra, by chciał ze mną być. To niewiele, wiem o tym, lecz to wszystko, co posiadam na swą obronę. Zaczęłam głuchnąć w wieku siedmiu lat, przestałam słyszeć, mając lat dwanaście. Przez te pięć lat widziałam, jak moja matka walczy z postępującą głuchotą swego jedynego dziecka w jedyny znany jej sposób - negując ją - i byłam świadkiem, jak cierpi z powodu zarówno mojej, jak i swojej straty - sądziła, że urodziła wprawdzie dziewczynkę, ale przynajmniej zdrową, tymczasem się myliła. Byłam świadoma - nawet w tak młodym wieku że głuchota dopełni dzieła i rozdzieli nas na dobre, i dlatego spijałam słowa z jej ust w ciągu tych ostatnich miesięcy, kiedy jeszcze coś słyszałam. Nie wiedziałam wszakże jednego: że dla mnie głuchota będzie oznaczać niemożność nie tylko usłyszenia czegokolwiek, lecz również przypomnienia sobie jakiegokolwiek dźwięku. Nawet nie podejrzewałam - wówczas, gdy obciążanie matki winą było jedynym, co mogłam zrobić, aby zapanować nad przerażeniem, jakie wywoływała we mnie perspektywa, że zostanę opuszczona przez ojca na zawsze - iż przyjdzie taki dzień, kiedy zacznę c z y t a ć słowa z ust Bahar, będę je rozumieć, a także powtarzać, lecz przepadnie gdzieś muzyka, która dotąd im towarzyszyła. Ta strata okaże się znacznie gorsza od utraty samego słuchu. Gdy ogłuchłam, przez krótki czas byłam wygnańcem z krainy słyszących, zawieszonym w swoim własnym świecie, wszelako gdy nawet przestałam p a m i ę t a ć głosy i dźwięki, i tę muzykę tak miłą dla ucha, poczułam się, jakbym przestała istnieć. Jakbym n i g d y nie istniała. Cóż można zrobić ze stratą, której nie sposób odwrócić ani zaakceptować, ani przezwyciężyć?
Któregoś sobotniego ranka w środku wiosny szukam Omida i jak zwykle znajduję go w jego pokoju. Siedzi na łóżku, ubrany, lecz bez krawata i marynarki, a spodnie i koszula, które ma na sobie, są wyraźnie nieświeże - poznaję w nich te same rzeczy, w których widziałam go wczoraj przy kolacji - więc od razu domyślam się, że dopiero wrócił do domu. - Wejdź - mówi, dostrzegłszy mnie w progu. Przysiadam po drugiej stronie łóżka, skąd mam dobry widok na okno i dalej, na to, co za nim. Widzę gołe gałęzie klonów - ta sama choroba, która zabiła rośliny w naszym
ogrodzie, rozprzestrzeniła się na ulicę Czerwcową i aleję Zwycięzców. - Wcześnie wstałaś... Sam wygląda, jakby w ogóle nie kładł się spać: oczy ma nabiegłe krwią, skórę trupio bladą. Ni stąd, ni zowąd wyrzucam z siebie: - Zabierz mnie ze sobą. Wstał, żeby odwiesić marynarkę, lecz na moje słowa zamiera w pół ruchu. Przez długą chwilę stoi plecami do mnie, po czym wolno się odwraca. Ma taki wyraz twarzy, jakby ktoś zranił go prosto w serce. - Co powiedziałaś? Podchodzi do mnie, gładzi mnie po głowie, przytula. Mam w piersi dziurę wielkości oceanu, chcę mu powiedzieć. Przez całe życie wypełnia ją strach, ale jestem już zmęczona ciągłym strachem, nie uśmiecha mi się przegrać, więc postanowiłam przejść na drugą stronę, zmienić barwy, zdradzić Bahar. - Chcę pojechać z tobą do Ameryki - mówię tylko. Czuję, że ramię, którym mnie obejmuje, drży. - Nigdy cię nie zapomnę - obiecuje. - Będę często przyjeżdżał w odwiedziny i zaproszę cię do siebie. Jestem pewna, że kłamie, że zapomni o nas w chwili, kiedy opuści ten dom. - Chcę jechać z tobą - proszę. Nawet gdy to mówię, moje serce krwawi na myśl o zostawieniu Bahar samej, o tym, jak bardzo poczuje się zraniona, kiedy dowie się, że ja także ją porzuciłam. Wiem, że to nie w porządku - opuścić ją ot tak, dobrze zdając sobie sprawę, iż przez cały czas tylko ja trzymałam ją przy życiu. Jest na to również inne słowo: tchórzostwo. Omid ujmuje moją twarz w dłonie. - Cokolwiek się stanie - zapewnia mnie - dopilnuję, by niczego ci nie brakowało. Dla mnie to jednak za mało. Przytrzymuję jego dłonie i powtarzam: - Zabierz mnie ze sobą. Słysząc błagalny ton w moim głosie, Omid przymyka oczy. Teraz już cały drży, zagryza nerwowo wargi. - Zatem zgoda... - Mówi to tak cicho, że nie mam pewności, czy go dobrze słyszę. Wyjeżdżamy za tydzień.
Później będę wracać do tamtego poranka i zastanawiać się, czy mój ojciec faktycznie powiedział to, co w swym mniemaniu usłyszałam z jego ust. Będę rozważać, czy wyśniłam całą tę scenę lub może raczej nie dosłyszałam jednego albo dwóch słów, zmieniających sens wypowiedzi, bądź też - niewykluczone - źle zinterpretowałam jakiś dźwięk, który dotarł do moich uszu z lekka zniekształcony, a ja przypisałam mu takie znaczenie, jakie akurat mi pasowało. W tamtym czasie bowiem słyszałam już tak mało - nawet z założonym aparatem słuchowym - że na ogół musiałam polegać na własnej intuicji i kontekście, aby móc z urywków stworzyć sensowną całość. Zatem zgoda... Wyjeżdżamy za tydzień. Uwierzyłam mu. Aż dziwnie mi to przyznać, ale uwierzyłam człowiekowi, który porzucił mnie w sercu na długo przed tym, zanim opuścił mnie fizycznie; zaufałam komuś, kto przecież dał wszelkie dowody, że nie jest godzien zaufania. Uwierzyłam mu i zaufałam, ponieważ tak mi było wygodnie - to prawda - ale również dlatego, że tak jak moja matka w czasie, gdy ubiegał się o jej rękę, uznałam, że powinnam zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę nawet za cenę szczęścia opuszczanych najbliższych i upomnieć się o s w o j e prawo do szczęścia. To przecież zrobiła Bahar, wyprowadzając się z ulicy Cyrusa, to uczynił Artemis, puszczając kantem Ruby. Nic innego nie robił Omid, zostawiając mnie i Bahar, i dokładnie to uczynili rodzice Bahar, wypierając się prawdy o Nieżyjącym Bracie. Słabi oraz ci, którzy uzależnieni są od woli i zachcianek innych, dźwigają swoiste brzemię. Muszą wybierać pomiędzy dwiema równie złymi opcjami - pozostać lojalnymi wobec tych, których znają, i sczeznąć razem z nimi bądź też zdradzić tamtych i uratować siebie. Nie jest to dylemat ludzi żyjących w miejscach o płynnych granicach i przeszkodach do pokonania. Z pewnością nie jest to dylemat występujący powszechnie w Ameryce czy dający się przybliżyć komuś, kto mieszka w kraju, gdzie zielonookie kobiety z małych miasteczek, przeciętni mężczyźni wykonujący na co dzień brudną pracę, nawet całe rodziny mogą wejść do lodziarni i z chwili na chwilę zostać gwiazdami filmowymi. Z tego powodu, jak sądzę, Amerykanie pozostają powściągliwi podczas pogrzebów, nie poddają się emocjom, takim jak przesadna rozpacz i nieposkromiony żal, które są na porządku dziennym na Wschodzie - dla nich rzeczywistość nigdy nie jest ostateczna, niezmienna. Wiedzą, że są w stanie wygrać ze wszystkim - także ze śmiercią. Być może my na Wschodzie płaczemy rozpaczliwiej, ponieważ nasza rzeczywistość jest bardziej gorzka. Jest chyba tak, jak zwykł mawiać Śpiewak Operowy: czasami prawda to za mało.
Wszelako pamięć nie zawsze służy prawdzie. Wiem to teraz. Być może usłyszałam obietnicę, jakiej mój ojciec nigdy nie złożył; uchwyciłam się nadziei, jakiej mi nie zrobił. Lecz jakkolwiek pamięć jest niedoskonała, to wszystko, co mam, by móc zaświadczyć o tym, co było.
Przez równy tydzień unikam Bahar, jak mogę. Wychodzę do szkoły, nim jeszcze się obudzi, po powrocie zaś od razu chowam się w swoim pokoju pod pretekstem trudnego zadania domowego. W te rzadkie dni, kiedy w domu jest Omid, jego także unikam. Boję się, że zwykła wymiana zdań, jakaś luźna uwaga czy nawet spojrzenie może nas wydać i pokrzyżować nasze plany. W piątkowy wieczór, gdy matka jak zawsze wybiera się na szabas na ulicę Cyrusa, mówię jej, że chciałabym zostać w domu. Na szczęście nie wzbudza to w niej podejrzeń i po jej wyjściu mogę zacząć się pakować. Wyjmuję z szafy i szuflad swoje najlepsze ubrania, dwie pary butów, ciepły płaszcz, który dostałam zaledwie rok wcześniej. Wszystko starannie układam w walizce, dodaję jeszcze piżamę i gumki, których używam do wiązania włosów, a także - po zastanowieniu pudełko ze złotymi monetami. Nim zamknę wieko, dorzucam książki i zeszyty szkolne, ponieważ nie wyobrażam sobie, jak mogłabym się bez nich obejść w tym obcym kraju, gdzie nie będzie Bahar, sama w wielkim domu nad brzegiem zimnego oceanu, w mieście, w którym mój ojciec poszuka odkupienia grzechów. N a s z y c h grzechów. Wiem, że Omid wróci dziś wieczorem do domu, gdyż zakradłam się do jego pokoju i sprawdziłam jego szafę i szuflady - nawet nie zaczął pakować swoich rzeczy. Wiem też, że wyjedziemy nazajutrz z samego rana, kiedy za oknem jest jeszcze ciemno, ponieważ większość lotów z Teheranu jest właśnie o tej porze dnia. Zamykam walizkę i wsuwam ją pod łóżko, po czym nastawiam budzik na czwartą rano i kładę się - nie po to jednak, by zasnąć, lecz by czekać na Omida. Zostawiłam uchylone drzwi, tak więc widzę kawałek korytarza i z pewnością nie przeoczę zapalonego w nocy światła, a poza tym w ogóle nie zbiera mi się na sen - serce łomocze mi w piersi, aż boli. Próbuję sobie wyobrazić, jak siedzę koło niego w samochodzie ubrana w sukienkę, którą starannie wybrałam na podróż. Na udach będę czuć zimno skórzanego fotela, opuszki palców będą mi drętwieć, a w głębi mojego serca zapanuje lód, gdy zacznę przeklinać się na wieki. O n a nigdy by nie zrobiła czegoś podobnego m n i e . Kiedy budzik dzwoni, podrywam się i spryskuję twarz zimną wodą, po czym prędko wkładam przygotowany strój podróżny. Wyglądam na korytarz. Na palcach przechodzę koło
pokoju Bahar, po cichutku pukam do drzwi Omida. Nie słyszę odpowiedzi, więc wchodzę bez zaproszenia, gotowa obudzić go, jeśli trzeba, bylebyśmy nie spóźnili się na samolot. Pokój jest pusty. Łóżko jest zasłane, a szafa pełna ubrań i od zeszłego wieczoru nic nie zostało dotknięte, przesunięte ani zabrane. Stoję skonfundowana pośrodku pokoju i staram się dojść do ładu z własnymi myślami. Wygląda na to, że ojca w ogóle tutaj nie było, odkąd sprawdzałam po raz ostatni, jednakże nie jestem pewna, co to oznacza dla mnie ani co teraz powinnam zrobić. Czuję za plecami jakiś ruch i odwracam się błyskawicznie To Bahar stoi w progu. Przygląda mi się z mieszaniną podejrzliwości i zdumienia - co tu robisz? czemu tak wcześnie wstałaś? czego od niego chcesz?... Mówi coś, lecz ja nic nie słyszę. Myślę o walizce w moim pokoju - ciekawe, czy już ją widziała, czy domyśla się, co planuję? Jej wargi w dalszym ciągu się poruszają, a ja nadal nie słyszę ani słowa. Nagle twarz jej purpurowieje z wysiłku, usta otwierają się jeszcze szerzej wiem już, że krzyczy, do mnie wszakże nie dociera ani jeden dźwięk. Zdaje się, że w pośpiechu zapomniałam założyć aparat słuchowy. Unoszę ręce do uszu i sprawdzam - tkwi na swoim miejscu, całkowicie bezużyteczny. Zdejmuję najpierw jedną słuchawkę, potem drugą, manipuluję przy przełącznikach, starając się zwiększyć głośność. Denerwuję się, ponieważ przed oczyma wciąż mam spakowaną walizkę, wolałabym się upewnić, że Bahar jej nie widziała, do tego przez cały czas zastanawiam się, co się stało z ojcem, i walczę z aparatem słuchowym, który jak na złość chyba się zepsuł. Usta Bahar nie przestają się ruszać. Zakładam z powrotem słuchawki i wysilam się, na próżno jednak. Patrzę na układające się w różne kształty wargi i próbuję odgadnąć, jakie słowa się z nich wydobywają. Nagle pojmuję, czemu matka wrzeszczy, mniejsza o to - co wrzeszczy. Ona już zrozumiała, że t o się stało. Ogłuchłam do szczętu.
Część siódma Nie wiedział - wtedy - że drzwi się zatrzasną. Nie wiedział, że miasto ogarną płomienie - dziesięć milionów pięści wygrażających nocnemu powietrzu, czarne sztandary powiewające z okien i dachów domów, czerwone goździki w lufach wszystkich żołnierskich karabinów, podczas gdy za zatrzaśniętymi drzwiami księża w sutannach śmiali się z ekscentryczności ludzi, którzy mając wybór, przedłożyli poddaństwo nad wolność. Jesteśmy ludem wierzącym w Najwyższego. Nie mógł wiedzieć - mój ojciec, gdy zostawił mnie czekającą na niego o świcie w Teheranie - że granice kraju niedługo po jego wyjeździe zostaną szczelnie zamknięte, uniemożliwiając mu powrót, mnie zaś dołączenie do niego w Ameryce. Nie mógł wiedzieć, że szach - uznawany za niezwyciężonego zaledwie parę miesięcy wcześniej - opuści Iran po to tylko, by błąkać się po całym świecie w poszukiwaniu nowego domu. Że tłumy zdjętych przerażeniem Irańczyków, jak również obywatele innych państw, w tym przedstawiciele prasy i telewizji, ruszą szturmem na teherańskie lotnisko i zastaną je otoczone kordonem; przez szczeliny dostrzegą tylko rozkraczone na pasach startowych samoloty stojące jeden za drugim jak aluminiowe zabawki. Że czarne sztandary zamienią się w zasłony na twarzach kobiet, a czerwone goździki - ofiarowywane przez rebeliancki tłum prawomyślnym żołnierzom nazywanym "braćmi" i przeciągające ich na stronę "ludu" - wkrótce ozdobią groby mężczyzn i chłopców wysłanych, by walczyć z armią Saddama Husajna. Że mułłowie w czarnych szatach wymierzą tym, którzy im się przeciwstawili, obiecaną i szybką, jak również śmiertelną sprawiedliwość. Że kryjąc się po domach, lud - ten sam, który dopiero co prosił mułłów, by przejęli władzę nad krajem - zacznie się zastanawiać, czemu mając wybór pomiędzy szachem i mułłami, wybrał większe zło. Jesteśmy ludem, który wierzy w Boga. Nie mógł wiedzieć, że mułłowie podzielą wszystkich - mężczyzn i kobiety, Irańczyków i obcokrajowców, szyitów i sunnitów - cały świat po to, by go ostatecznie podbić; że podzielą jezioro, przeciągną druty nad sporą częścią Morza Kaspijskiego i zawieszą na nich płachty wielkie niczym żagle zatopionych statków po to, by oddzielały mężczyzn od
kobiet podczas kąpieli... że wiatr będzie je zrywał, targał na strzępy i gnał przez przestworza, lecz mułłowie w ich miejsce natychmiast każą zawiesić następne. Jesteśmy ludem oddającym cześć Allahowi... Nawet lata po tych wydarzeniach, gdy granice znów będą otwarte, mój ojciec nie będzie mógł wrócić do domu, nie ryzykując życia lub wolności - jako żyd mieszkający przez tyle czasu w Ameryce będzie uważany za potencjalnego szpiega Zachodu, a już na pewno za syjonistę, toteż groziłby mu areszt, proces i wyrok, a wszystko to w ciągu dwu godzin w imię obiecanej szybkiej i śmiertelnej sprawiedliwości wymierzanej przez mułłów i ich "trybunały", bez dowodów, bez prawników, za to z plutonem egzekucyjnym w odwodzie. Nic wydaje mi się, żeby zdecydował się na wyjazd z Iranu, gdyby wiedział, że nigdy więcej mnie nie zobaczy. Wolę myśleć, że nie zrezygnowałby z własnej córki tak łatwo, wiedząc, że czyni to na zawsze. Można zdefiniować człowieka poprzez jego czyny bądź też poprzez wybory, jakich by dokonał, g d y b y dane mu było poznać wszystkie okoliczności i konsekwencje. Nie mam do Omida żalu o to, że opuścił mnie i Bahar i udał się z Nijaz do Ameryki. Nie sądzę, by była to w ogóle kwestia opowiedzenia się po tej czy po innej stronie - moim zdaniem nasza rodzina nigdy nie miała szans, a on sam po prostu nie mógł sprostać roli męża i ojca. Mam jednak do niego żal o to, że odmówił Bahar niezależności, którą tak bardzo cenił u Nijaz, oraz o to, ze okłamał mnie przed wyjazdem. Utraciłam ojca w ten sam sposób, w jaki utraciłam słuch i w jaki utraciłam zaufanie matki - odchodzili, gdy nie patrzyłam, bez słowa ostrzeżenia czy wyjaśnienia, aż każda nieobecność stawała się ogniwem w łańcuchu pytań, które miały pozostać bez odpowiedzi, i modlitw, których nikt nigdy nie miał wysłuchać. W końcu uczyniło to ze mnie zakładnika.
W samolocie Nijaz trzyma Omida za rękę, przymykając oczy i wsłuchując się w monotonny szum silników i rozmów pasażerów. Startują o świcie, mkną przez dzień i noc i przybywają do Ameryki, kiedy znów robi się jasno. Na zewnątrz lotniska silny wiatr pochyla palmy i uderza w zaparkowane przy krawężniku samochody. Nijaz przekrzywia głowę, aby uniknąć kolejnego mocnego podmuchu rozgrzanego powietrza, który ich znienacka atakuje. Włosy połyskują jej w słońcu. Omid obejmuje ją ramieniem i tak podchodzą do wynajętego auta.
Autostrada jest pusta, nawierzchnia błyszczy srebrzyście w późnoporannym świetle. Jadą Bulwarem Zachodzącego Słońca - tym samym, po którym spacerują bohaterowie ulubionego filmu Bahar, grani przez Williama Holdena i Glorię Swanson. Bahar nigdy nie była w Ameryce, ale jest przekonana, że polubiłaby tę ulicę. Podoba jej się nazwa, tak twierdzi. Wywołuje w niej skojarzenia z podróżą w stronę horyzontu, gdzie słońce zachodzi każdego dnia, dając nadzieję na następny lepszy dzień - nic nie jest trwałe, żadna ciemność nic jest wieczna - ta ulica, która miejscami biegnie prosto jak strzelił, gdzie indziej znów wije się pomiędzy ogrodzonymi rezydencjami, w których stare okna tkwią w drewnianych ścianach, za zamkniętymi okiennicami strzegącymi tajemniczych wnętrz. Rodzi obraz kobiety, silnej i zdeterminowanej, która nigdy nie pogodzi się z tym, że jej marzenia zwiędły i obumarły. Nijaz kręci gałkami radia, znajduje stację nadającą przyjemną muzykę i zwiększa głośność. Przejeżdżają obok nocnych klubów, które mimo wczesnej pory są rzęsiście oświetlone, i opustoszałych parkingów, na których tu i ówdzie w tylko sobie znanym celu stoją patykowaci mężczyźni cali odziani na czarno. Jakiś czas później krajobraz zaczyna się zmieniać, pojawiają się domy zabite deskami i zapyziałe sklepiki, z których wystaw spozierają powykręcane manekiny bez rąk czy nóg. Przejeżdżają przez dzielnice, w których królują szerokie chodniki i małe jednopoziomowe domki, najwyraźniej niezamieszkane od dziesięcioleci, a potem wydostają się na długi odcinek prawie pustej drogi otoczonej, zda się, przez wodę. Wreszcie docierają do kamiennego zamku o szarych ścianach i różnokolorowych wieżyczkach. Prowadzi do niego most, po którym można poruszać się tylko w jednym kierunku. Domiszcze jest przestronne i zimne jak trupiarnia. Nijaz wkracza do niego pierwsza, towarzyszy jej tylko echo rozbrzmiewających głucho kroków. Wszystkie pomieszczenia są ciemne z powodu niewielkich okien, meble pokrywają białe płachty wyglądające jak duchy zażywające odpoczynku. Na wewnętrznym dziedzińcu znajduje się duży soczyście zielony trawnik i basen z lazurową wodą, a mur okalają rzędy okazałych drzew. Omid czuje się zmęczony, lecz przepełnia go radość. Ledwie pamięta dom na ulicy Czerwcowej, rozbitą szklarnię i uschłe róże; musiałby mocno wytężyć umysł, by przywołać blady obraz dziewczynki o rudych włosach i piegowatej buzi. Zapomniał już głośną muzykę dobiegającą z okien żółtego domu, małego wystraszonego człowieczka bojącego się duchów, młodą kobietę, która pewnego ranka uśmiechnęła się do niego na ulicy i niewiele myśląc ani nie stawiając żadnych wymagań, oddała mu swoje życie. To wszystko tylko iluzje - ciąg historii, jakie kiedyś zasłyszał i jakich
już nie potrzebuje. ... pewnego dnia w krainie pozbawionej łez...
Kiedy we wrześniu znów zaczyna się szkoła, nie stawiam się w klasie. Nie ma sensu udawać, że na coś mi się przyda przesiadywanie na lekcjach, skoro nie słyszę ani słowa, więc zostaję w domu, przyglądam się z balkonu, jak inne dzieci w białoszarych mundurkach rankiem wsiadają do autobusu, by wrócić po południu i rozejść się do domów. Zamykam się w swoim pokoju i w kółko czytam stare podręczniki, potem połykam jeden za drugim tomy wydawanych w kawałkach powieści, które Bahar zgromadziła przed laty, starając się zapamiętać każde słowo. Pomagam Ruby w pracach domowych, trzymam ciężki gumowy wąż, kiedy Hasan Aga podlewa zrudziały trawnik. Przestałam już wpuszczać Nieżyjącego Brata do domu - co bynajmniej nie zniechęciło go do przychodzenia ponieważ zbytnio przypomina mi mnie. Przestałam także obserwować po nocach okno Szamduniego, gdyż srodze się na nim zawiodłam, kiedy sprzedał mi zepsuty aparat słuchowy. Nie umiem stwierdzić, kiedy Tancerka Tanga puszcza swoją muzykę, ale widząc, jak kolejno zamykają się wszystkie okna w sąsiedztwie, wiem, że nadeszła ta pora, i odtwarzam w pamięci wszystkie piosenki, jakie kiedykolwiek usłyszałam. To samo robię z radiem - o siódmej rano nadają program dla dzieci, potem o dziesiątej poradnik dla pań domu, a w samo południe modlitwę - odtąd głos spikera już zawsze będzie ten sam, podobnie słowa, raz na zawsze umiejscowione w czasie. Nie pytam Bahar, co ze mną będzie, bo nie chcę znać odpowiedzi. Nie wiem, czy wtedy odkryła, że chciałam ją opuścić, wiem tylko, że od tamtej pory właściwie nigdy na mnie nie patrzy. Jej oczy unikają mnie, jak gdyby chroniąc ją przed niewysłowionym bólem. Kiedy jesteśmy w jednym pomieszczeniu, spogląda wszędzie, tylko nie w moją stronę, a jeśli z jakiegoś powodu musi zerknąć w tym kierunku, wodzi wzrokiem na lewo ode mnie bądź na prawo, nade mną lub wokół mnie, jakby mnie tam w ogóle nie było i jakby nie miała na czym zaczepić oka. Czasami odnoszę wrażenie, że jestem przezroczysta niewidzialna, z wyjątkiem lekko zarysowanych konturów mojego ciała i rudych włosów, które spływają teraz aż do łokci, lecz mimo to nie są już obiektem jej fryzjerowskiej pasji. Porozumiewa się ze mną za pomocą napisów, ale nalega, bym odpowiadała jej na głos, ponieważ za wszelką cenę chce, bym zachowała zdolność mowy. Nie pyta, czemu tęsknie wyczekuję telefonu od Omida - czy chodzi mi o wyjaśnienie, przeprosiny, a może zapewnienie, że wszystko stało się przypadkiem i nie tak miało się potoczyć... - skoro i tak
nic bym nie usłyszała przez słuchawkę, ani też dlaczego wciąż do niego piszę listy, mimo że nie znam adresu, na jaki mogłabym je wysłać. Zachowuję każdy - napisany na liniowanym papierze wyrwanym z pustego zeszytu, złożony we czworo i schowany do niebieskiej koperty z nadrukiem "Par avion" - i odkładam do szuflady w moim biurku, zapewniając się w duchu, że wyślę je wszystkie hurtem, kiedy tylko Omid do nas napisze i poda swój obecny adres. Bahar i ja jemy przy jednym stole, razem oglądamy telewizję, szyjemy i gotujemy. Nie wypuszcza mnie z domu, ponieważ to zbyt niebezpieczne - co by było, gdyby jakiś samochód nie zdołał zahamować na czas? - ale z chwilą gdy rezygnuję z noszenia aparatu słuchowego, znów zabiera mnie na ulicę Cyrusa w piątkowe popołudnia. Jej rodzina nie zadaje żadnych pytań. Nie musi. Chcę się pozbyć aparatu słuchowego na dobre, ale nie mam serca go ot, tak wyrzucić. Taki gest oznaczałby, że coś się skończyło - coś, z czym jeszcze nie jestem gotowa się pożegnać i co prawdopodobnie jest ową złudną nadzieją, o której wspomniała Tancerka Tanga. Trzymam go więc pod poduszką wraz z małym tranzystorowym radyjkiem i złotą monetą, którą zwrócił mi Szamduni. Utraciłam miejsce w świecie mojej matki, to prawda, lecz wciąż uparcie wierzę, że je odzyskam, a to dlatego, że ona również była kiedyś niewidzialna - w tej sadzawce na podwórku swoich rodziców, pośród glonów i kijanek wymachujących na wszystkie strony ogonkami - sam na sam z przepełnionym mściwością duchem i mętną wodą, która na jakiś czas odebrała jej zdolność mowy. Gdybym mogła, powiedziałabym Bahar, że we wszystkich bajkach, jakie czytałam w dzieciństwie, królewna jest zawsze w jakiś sposób upośledzona: albo przespała dwadzieścia lat po tym, jak zła wiedźma rzuciła na nią urok, albo przesiedziała niewiele mniej czasu zamknięta w zamkowej wieży. Straciła matkę i została zdradzona przez ojca, który przymuszony obiecał swoją pierworodną wstrętnemu gnomowi, w wyniku czego znalazła się sama jedna głęboko w lesie, pozostawiona na pastwę dzikich zwierząt. Nawet po tym jak z wybawieniem przybywa książę, który wybudza ją z długiego snu albo wdrapuje się po nią na wieżę korzystając z jej zaplecionych w gruby warkocz włosów, bądź też po tym jak wstrętny gnom doprowadza się własnoręcznie do zguby, a wiedźma zostaje ugotowana we wrzątku, który nastawiła na niewinne dziateczki, królewna nie potrafi wyzwolić się z zaklęcia i pozostaje naznaczona upośledzeniem do końca swoich dni. Wiem, że tak właśnie jest ze mną - że na zawsze pozostanę głucha - ale mam przy tym nadzieję, że nie przestanę być
prawdziwa i że zdołam odnaleźć drogę w gęstym ciemnym lesie, wydobyć się z głębin czarnej dziury rozpaczy, o której mówiła Tancerka Tanga, i wydostać na powierzchnię bądź otwartą przestrzeń, jeśli nawet nie cała, to przynajmniej tryumfująca. Wierzę zatem, że moja matka znów mnie kiedyś zobaczy, i może dlatego lubię jej opowiadać różne historie - aby zbudować most ze swoich słów, wybrukować go obrazami, które wywołują, wydłużyć go w ścieżkę, świetlistą i jasną, która w końcu, jakimś cudem, odwróci bieg czasu i wymaże przeszłość, i zawiedzie mnie prosto do jej oczu. Do jej głosu.
Ostatni raz idziemy do domu rodziców Bahar w piątą rocznicę śmierci Gołębiej Siostry. Jak nakazuje tradycja, odbywają się modlitwy i jest wydawany obiad dla każdego, kto zechce przyjść i powspominać zmarłą. Przez cały dzień siedzę jak kołek na krześle w kącie pomieszczenia, w którym zebrały się kobiety, i przyglądam się im. Patrzę na ich twarze i dłonie, obserwuję sposób, w jaki się poruszają - ociężały, jakby przytłaczało je wielkie brzemię, a dzieła dopełniały smutki tak stare, że zdążyły zwapnieć i stopić się w jedno z ich kośćmi. Zauważam, jak szepczą do siebie, ilekroć Szwaczka albo Stara Panna wychodzą z pokoju, jak dają sobie wzajemnie znać, gdy obie kobiety znów się pojawiają, jak kiwają znacząco głowami, wskazując na obrączkę Bahar, którą ta nosi także teraz, gdy Omid opuścił Iran, i jak wciąż - nieodmiennie wzdychają na widok jej pierścionka zaręczynowego. W czasie obiadu Bahar znika, by pomagać w kuchni, więc zabieram swój talerz i wychodzę na podwórko, gdzie siadam samotnie na brzegu sadzawki. Mam stąd doskonały widok na salę, gdzie podejmowani są goście - widzę, jak Bahar zwraca się do każdego z osobna, dziękując, że zechciał przyjść, i zachęcając, by się częstował: może kawałek smażonej ryby albo trochę białego ryżu z soczewicą (tak, wiem, że to potrawa zarezerwowana na sziwę, podawana tylko podczas siedmiu dni ścisłej żałoby, ale moja matka się zapomniała przygotowując ten obiad, biedaczka cierpi wciąż jak przed pięciu laty, pierwszego dnia po śmierci córki... ) Jej kuzynka Tamar - ta sama, która uratowała ją od utopienia się w sadzawce - ma na sobie długą do kostek czarną suknię i wełniany sweter sięgający jej aż do bioder. Jest tak wysoka i długonoga, że przypomina kobietę pająka w za dużym kostiumie, lecz mimo to zachowuje się jak normalny człowiek: obejmuje Bahar ramieniem, podnosi ze stołu pusty talerz i podaje jej - no bierz, przestań grać rolę dobrej pani domu i też coś zjedz. Oprowadza
ją wokół stołu i nakłada na talerz górę jedzenia, nie zważając na protesty Bahar, która zapewne mówi, że nie ma apetytu, po czym wyprowadza ją na zewnątrz. Siadają na schodkach prowadzących z domu na podwórko - ich sylwetki podświetla od tyłu jasność padająca z drzwi i okien, tak że twarze wydają się bladymi księżycami na tle panującej wokół czerni. Tamar zapala papierosa i wydmuchuje perfekcyjne kółeczka dymu. Mówi coś do Bahar i rozśmiesza ją, lecz jest to smutny, nie szczery śmiech, taki, jaki nie potrafi zetrzeć z jej twarzy worków i zmarszczek narastających latami. Tamar znów się zaciąga, kładzie łokcie na kolanach, przez chwilę balansuje nimi niepewnie, wreszcie zastyga i spogląda w drugą stronę - na sadzawkę. Po paru chwilach wyrzuca z siebie kilka słów, na które Bahar dębieje. Oczy jej się rozszerzają, a talerz niemal wypada z rąk, kiedy z niedowierzaniem wpatruje się w kuzynkę. Teraz Tamar też na nią patrzy, nie przestając mówić. Bierze Bahar za ręce i trzyma je w swoich - no już, już, wszystko będzie dobrze, musisz być silna. Bahar kiwa głową i opuszcza wzrok. Niecałą minutę później ukrywa twarz w dłoniach i zaczyna szlochać. Podbiegam do niej. Co się stało? - pytam, ale ona nie podnosi głowy, żeby na mnie spojrzeć. Powtarzam więc pytanie natarczywiej, być może zbyt głośno, ponieważ dawno straciłam rozeznanie w sile swego głosu. Bahar nadal płacze, twarz ma ukrytą w dłoniach, więc nawet jeśli coś mówi, nie mogę wiedzieć co; przeraża mnie, że nie rozumiem, co ją wyprowadziło z równowagi, że nie umiem sprecyzować, co za nieprzyjemność ją spotkała, o jakiej sile rażenia - ta jednak musiała być znaczna, skoro Bahar szlocha na oczach ludzi, przed którymi tak bardzo starała się zachować pozory. Chwytam Tamar za ramię, czuję, jak paznokcie wbijają się w jej ciało przez grubą dzianinę; zdaję sobie sprawę, że szarpię zbyt mocno, że podenerwowanie i wstyd, będące moim udziałem przez cały dzień, zwracają się teraz przeciwko niej, ale nie potrafię przestać. C o s i ę s t a ł o ?
Do domu wracamy przy pełni księżyca. Miasto skąpane jest w niebieskawej poświacie, którą tak uwielbiam, która budzi mnie - wciąż się to zdarza - w środku nocy. Ulice są szerokie i długie, i spokojne; kilkoro przechodniów, jakich mijamy, porusza się wolno i bez wyraźnego celu. Hen na horyzoncie majaczą szare zarysy gór pociągnięte świetlistą kreską na tle czarnego w oddali nieba. W swoim pokoju Bahar zdejmuje czarną sukienkę i zzuwa buty na wysokich
obcasach, ściąga z palca brylantowy pierścionek, który włożyła tylko po to, by zamknąć ludziom gęby - to wszystko nieprawda, coście słyszeli, mój mąż wcale mnie nie zostawił... Jedna po drugiej wyjmuje z włosów spinki, po czym potrząsa głową, żeby długie pasma opadły jej luźno na ramiona, wreszcie siada na brzegu łóżka, w którym sypia samotnie od tak wielu lat, składa dłonie na podołku i nie musząc już więcej udawać, zapada się w sobie. Nijaz urodziła Omidowi dziecko. To już nie jest zwykły pozamałżeński romans. Tych dwoje rozpoczęło wspólne życie, założyło nową rodzinę. Dziecko - płci żeńskiej - nazwali Samar. Słowo "samar" oznacza owoc czyjejś pracy, nagrodę, jaką otrzymują ci, którzy pracują ciężko i wytrwale. Ponoć wygląda zupełnie jak matka i oczywiście nosi nazwisko ojca - gdyż urodziła się w kraju, w którym bycie dziewczynką nie stanowi przekleństwa. No dobrze, nazwisko ma takie samo jak ja, ale nie dzieli żadnych innych moich cech. Nie ma rudych włosów ani piegów, nie sprawia wrażenia przedwcześnie urodzonej i będzie się rozwijać jak należy, i z pewnością dorastając, nigdy nie poczuje się jak czyjś cień. Nie ogłuchnie, nie będzie głupia, nie rozczaruje swoich rodziców - jest Amerykanką. Dziewczynka, którą poczęto, aby naprawić błąd o imieniu Yass. Podchodzę do Bahar. - Spójrz na mnie - mówię. Przyszłam powiedzieć ci coś, czego nie odważyłam się wyartykułować w przeszłości że cię kocham pomimo twoich wad i że wiem, iż ty także mnie kochasz. Jest mi przykro, że cię zawiodłam, przepraszam, że nie udało mi się zatrzymać przy nas Omida. Wybacz mi, że wszystko poszło nie tak, jak powinno, ale wiedz, że się starałam, że wciąż się staram i że nie przestanę, dopóki ty i ja znów nie będziemy mogły być z siebie dumne. - Polepszy mi się - mówię, jak gdyby mogło to cokolwiek zmienić. Jak gdyby mój cudownie odzyskany słuch mógł wymazać z powierzchni ziemi to drugie dziecko, które uczyniło mnie zbędną. - Obiecuję ci, że mi się polepszy. Bahar podnosi głowę i patrzy przeze mnie na przestrzał.
Nie idę do swojego pokoju, ponieważ wiem, że będzie tam na mnie czekał Nieżyjący Brat - tuż za oknem, błagający tymi swoimi smutnymi oczyma staruszka, którego ciało się nie zestarzało i który jest skazany na bóle porodowe wiecznego dzieciństwa, gdyż to właśnie
stało się jego udziałem: wieczna zabawa, przejażdżki rowerowe, psikusy, jakie bawiły go tylko z początku, kiedy znalazł się na granicy dwóch światów. Unosi się za oknem i gapi na mnie nawet wtedy, gdy zaciągnę szczelnie kotary i spuszczę żaluzje, nawet gdy każę mu iść precz - nienawidzę cię, żałuję, że cię w ogóle zobaczyłam, nigdy nie będę taka jak ty, choćbyś nie wiem jak chciał... Nie będę taka jak ty. Nie wspominałam o tym wcześniej, ale w języku perskim "rozpacz" pisze się "yass". Tak samo jak moje imię, Yass. Jaśmin czy rozpacz - wszystko zależy od tego, jak wymówi się to słowo. Naturalnie zawsze to wiedziałam i zawsze uważałam, że to okrutna ironia losu, że te same cztery litery mogą opisywać piękno kwiatu i brzydotę najgorszego z uczuć. Wiem również, że moi rodzice byli świadomi tej dwuznaczności, kiedy nadawali mi imię. Myślę, że oboje przeczuwali, iż podobnie jak moja matka całe życie będę stała na skraju przepaści. Tyle że w przeciwieństwie do niej - mnie zabrakło hartu ducha. Idę do gabinetu, w którym Omid sypiał, zanim nas opuścił. Nigdy tego nie robiłam, ale teraz wchodzę do jego łóżka - w ubraniu - i zakopuję się pod kołdrą, tak że wystają mi tylko oczy. Leżę i gapię się, próbując ogarnąć rozumem pustkę, jaka powstała po jego wyjeździe. Pokój wygląda tak, jakby nigdy nie był zamieszkany, jakby ojciec ani razu tu nie wszedł i nie zostawił cząstki siebie. Opuszczam powieki i usiłuję przypomnieć sobie jego głos, jego śmiech, sposób, w jaki wypowiadał moje imię. Przez ostatni rok robiłam co w mojej mocy, by zapamiętać te dźwięki, powtarzałam je sobie po tysiąckroć, jednakże teraz są odległe i niedosiężne. Na nocnej szafce leżą nożyczki. Podnoszę je i staję przed lustrem. Włosy mam jak zwykle związane w koński ogon. Rozwieram ostrza na wysokości karku i zaciskam mocno. Kucyk jest tak gruby, że niemal psuję nożyczki, w palcach czuję pulsujący ból. Zsuwam z włosów gumkę, rozpuszczam je i próbuję ponownie. Odcinam pasmo po paśmie i odkładam na blat nocnej szafki, aż wreszcie wszystkie leżą równiutko, a ja znów wyglądam jak chłopak. Nie pozwalam, by mnie to dotknęło, lecz i tak czuję pieczenie pod powiekami. Przeczesuję rękoma te włosy, które zostały mi na głowie, po czym starannie zbieram leżące na szafce kosmyki i przechodzę do hallu, gdzie wciąż leży poranna gazeta. Zawijam ścięte włosy w papier, zbiegam po stopniach i wychodzę z domu.
Tancerka Tanga otwiera mi dopiero po drugim dzwonku. Pod oczyma ma sine cienie i wygląda na wykończoną. Zastanawiam się przelotnie, ile nocy nie spała, ile płyt puściła na swym starym gramofonie, których ja nie usłyszałam, i czy to samotność nie pozwala jej spać czy pragnienie życia, którego nie potrafi zaspokoić, a może grzechy jej rodziców, prześladujące ją wciąż od nowa. Ciekawi mnie, czy pamięta, jaka była, kiedy miała dwanaście lat. Widok moich krótkich włosów ją zdumiewa. Dotyka nierównych końców i mówi coś, co - przynajmniej dla mnie - wygląda na: "Coś ty najlepszego zrobiła?" Przygładza ręką sterczące koniuszki, powtarzając wciąż to samo, aż jej wzrok pada na trzymane przeze mnie zawiniątko. Jej usta układają się niemal w idealne kółko. Podaję jej swoje włosy. - To dla Szamduniego - mówię, odwracam się i biegnę z powrotem w ciemność. Nadzieja, jak powiedziała, bardzo przypomina czarną dziurę· W domu, w jadalni, stary olejowy grzejnik jest zimny jak lód. W kącie za nim tkwi puszka z olejem i pudełko zapałek, nie używane przez całe lato, do czasu aż pogoda się pogorszy i mieszkańcy znów zatęsknią za przytulnym ciepłem. Jedną ręką podnoszę puszkę, drugą wpycham pudełko zapałek do kieszeni sukienki i wychodzę na balkon. Już prawie świta. Nocny wiatr nawiał na środek ulicy zeschłe liście i papiery. Żebraczka, która wraz z dwoma synami prosi przechodniów o pieniądze, właśnie podchodzi do swego zwykłego miejsca nieopodal żółtego domu. Paru mężczyzn w roboczych ubraniach zmierza na przystanek autobusowy, walcząc z porywistymi podmuchami i chowając brody w kołnierze koszul; wyglądają na zmęczonych, zanim jeszcze rozpoczął się dzień. Tancerka Tanga zamknęła już drzwi i pogasiła światła. Słońce powoli wschodzi nad Teheranem. Panorama miasta to wciąż ledwie szkic węglem - za górami, za lasami, była sobie cudna kraina, jak piszą w książkach dla dzieci pod którym kryją się stare ceglane domy i szerokie ulice upstrzone różnokolorowymi autami, jednakże z każdą chwilą nabiera życia. Ruch rozpoczyna się mniej więcej wtedy, gdy niebo zmienia barwę z kobaltowej na stalową, po czym nieoczekiwanie przechodzi w ostrą, oślepiającą biel. Światło jakby tchnęło życie w cienkie kontury, które nagle zmieniają się w akwarelkę - obraz przedstawiający budzące się miasto u podnóża odległych gór. Nadchodzi dzień. Wylewam olej z puszki dookoła swoich stóp i zapalam zapałkę·
Ogień wybucha w jednej sekundzie. Otacza mnie niczym pionowy tunel gorąca i blasku, liże kraj mojej spódnicy, wspina się po nogach. Robię obrót, by się uwolnić z jego kręgu, ale w ogniu stoi już cała moja sukienka. Iskry pryskają na wszystkie strony, padają na drzwi balkonowe, na metalową balustradę, na uschniętą persymonę tuż przed oknem jadalni. Drzewo zajmuje się ogniem w mgnieniu oka; płomienie jakby ożyły, teraz już same przeskakują z gałęzi na gałąź, nie potrzebują wiatru, same mają skrzydła, na których przenoszą się na drugie i trzecie drzewo, tak że nim moje serce zdąży uderzyć kilka razy, płonie już cały ich rząd w naszym ogrodzie, a za chwilę także na ulicy. Dostrzegam Hasana Agę biegnącego w dole i wymachującego rękoma, z twarzą ściągniętą krzykiem. Byłam ostrożna, zamknęłam za sobą drzwi balkonowe, aby nie dopuścić do rozprzestrzenienia się ognia w domu, ale w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że wszystko odbędzie się tak szybko. Nie widzę już wnętrza domu, nie mogę więc ocenić, czy Bahar i Ruby obudziły się czy nie, czy zdążą się uratować czy też nie... Aby je ostrzec, tłukę pięścią w szybę - tak mocno, aż pod którymś uderzeniem pęka szkło. Hasan kieruje strumień wody na jedno z drzew, nie ma zamiaru. się wycofać - albo uratuje swój ogród, albo sam zginie. Mężczyźni, stojący dotąd na przystanku autobusowym, pędzą w jego stronę, by pomóc. Jestem przerażona tym, co uczyniłam, i wykrzykuję raz po raz imię Bahar i Ruby, aż oczy wychodzą mi z orbit i krztuszę się gęstym, duszącym czarnym dymem. Wreszcie widzę je, jak wybiegają z domu na podwórko - zgięte wpół, zataczając się i na pewno kaszląc od gryzącego dymu, który już zdążył przedostać się do środka, lecz wciąż odwracając się za siebie. Stąd wiem, że to mnie musiały szukać, kiedy rozpoczął się pożar, że wciąż mnie szukają, mają nadzieję, że nagle pojawię się koło nich. Mogły wybiec od razu, ratować własną skórę, ale zamiast tego zostały w piekle, próbując ocalić m n i e . Teraz już wiem, że się liczę.
Część ósma Tysiąckroć od dnia pożaru śni mi się taki sen: Panuje dzień, a ja stoję samotnie na skraju placu Perłowego Kanonu w centrum Teheranu. Na wprost mam aleję Zmarłych z jej zielonymi klonami i zacienionymi chodnikami, za swoimi plecami zaś Morze Kaspijskie, na którego brzegu moi rodzice i ja znaleźliśmy szczęście. Czekam na Bahar, żeby przeszła przez aleję i znalazła się przy mnie - na moment przed tym, zanim skręci za róg i znajdzie swoje przeznaczenie, którego z takim poświęceniem wyczekiwała. Przyszłam ją ostrzec, jakie niebezpieczeństwo czai się za tym zakrętem, ocalić od uśmiechu losu, który przyniesie jej tyle smutku i zrujnuje życie. Przechodzi mimo mnie z głową w chmurach, muszę więc podbiec kawałek, stanąć jej na drodze, zawołać głośno jej imię, za wszelką cenę sprawić, aby się zatrzymała. Już otwieram usta, by powiedzieć, że nie wolno jej uczynić ani jednego kroku w stronę placu. Chcę w obrazowych słowach przedstawić, co ją czeka, jeśli mnie nie posłucha i uparcie będzie przeć naprzód założoną trasą, chcę przestrzec, że jej historia zakończy się wielkim bólem, bo u kresu tej drogi pełnej nadziei jest tylko rozpacz i żal. * Właśnie wtedy za moimi plecami rozlega się jakiś dźwięk, odwracam się więc i widzę, że to deszcz pada nad Morzem Kaspijskim. Połyskujący złotem deszcz - słońce przegląda się w każdej kropli - któremu towarzyszy tak niesamowita muzyka, że zmusza mnie do milczenia. Bahar także przygląda się w zachwycie, jej twarz promienieje radością i optymizmem. Uprzytamniam sobie nagle, że jednak nie powiem jej tego wszystkiego, co chciałam. Oczywiście mogłabym zdradzić jej, co leży za tą granicą - oddzielającą to, co jest, od tego, co być powinno - ale czyniąc to, odebrałabym jej odwagę sprawiającą, że wierzy w lepszy los, i nadzieję, za której sprawą zamknie oczy przy swym adoratorze, wyobrażając sobie, że w tym jednym mgnieniu oka zmieni się cały świat. Mogłabym powiedzieć jej, co Omid potrafi, a czego nigdy nie zdoła jej dać, lecz to pozbawiłoby ją przyjemności wkładania purpurowych kwiatów do wazonu i stawiania go na
parapecie pokoju, w którym farba na ścianach ledwie wyschła, jak również tańczenia pośród kwietnych płatków pewnej nocy, w którą ubierze się w białą suknię z koronki. Mogłabym opowiedzieć jej w najdrobniejszych szczegółach, co czeka ją w domu przy ulicy Czerwcowej, o tym, jak lustra, które wprawią ją w podziw; będą pokazywać wyłącznie obraz jej nieszczęścia, jak wielkie okna, przez które z początku widziała tylko jasne światło słoneczne i migotanie gwiazd i czuła zapach róż rosnących w ogrodzie, staną się wrotami dla Nieżyjącego Brata, który będzie powracał szukając zemsty, lecz dzieląc się z nią tą wiedzą, zabrałabym jej możliwość ucieczki z wilgotnych murów i ciasnych zaułków jej dzieciństwa, skazałabym ją na życie w samotności i zniewagi cięższe od tych, których dozna od Omida. Mogłabym wyjawić jej, co ją czeka po powrocie znad Morza Kaspijskiego, to wszakże obrzydziłoby jej zieleń wody, złoto pól i szum tego ,deszczu.
PODZIĘKOWANIA Podziękowania zechcą przyjąć: David Poindexter, Scott Allen, Karan Mahajan, Dorothy Carico Smith, Khristina Wenzinger, Julie Burton, Melissa Little oraz wszyscy inni z wydawnictwa MacAdam/Cage za to, że dodali do tej książki po odrobinie swej duszy, a także: Barbara Lowenstein - za lojalność i mądrość, Adrienne Sharp - za wskazówki i przyjaźń, David Boul i Tom O'Briant - za ich wiarę i odwagę. Dziękuję Wam, Aleksie, Ashley i Kevinie, za wnoszenie światła w nawet najciemniejsze noce. I dziękuję Tobie, Davidzie, za czuwanie nade mną, gdy potykając się, przemierzałam krętą brukowaną drogę.