Tytuł oryginału
LÄRJUNGEN Redakcja
Weronika Girys-Czagowiec Projekt okładki
Pär Wickholm Zdjętie na okładce
Jacob Lewków, Pär Wickholm Skład i łamanie
Marcin Labus Korekta
Mervil Castricum
© Michael Hjorth &. Hans Rosenfeldt 2011 First published by Norstedts, Sweden, in 2011. Published by agreement with Norstedts Agency. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2012 Wydanie I Druk i oprawa
ABEDIK Książka została wydrukowana na papierze Ecco Book Cream 70 g'm2, vol. 2,0 dystrybuowanym przez antallS® | map ISBN 978-83-7554-385-8 Wydawnictwo
______ _____________________________________________
CZARNA ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa OWCA e-mail:
[email protected] Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego:
www.czarnaowca.pl
iedy tuż przed wpół do ósmej wieczorem taksówka skręciła w Tolléns väg, Richard Granlund nie spodzie wał się, że jego dzień może być jeszcze gorszy. Czterodnio wy pobyt w Monachium i okolicach. Podróż w interesach. W lipcu Niemcy pracowali w zasadzie normalnie. Od rana do wieczora miał spotkania z klientami. Fabryki, sale kon ferencyjne i całe morze wypitej kawy. Był zmęczony, ale za dowolony. Taśmy transportowe i procesowe może nie były szalenie ekscytujące - jego praca rzadko budziła zaciekawie nie, nigdy nie stawała się naturalnym tematem rozmów przy kolacjach czy innych okazjach towarzyskich - ale sprzeda wały się nieźle. Taśmy. Sprzedawały się naprawdę dobrze. Samolot z Monachium miał wylecieć o 9.05. Byłby wów czas w Sztokholmie dwadzieścia po jedenastej. Zajrzałby na chwilę do biura, by sprawdzić sytuację. Do domu dotarłby około pierwszej. Zamierzał zjeść późny lunch z Kathariną, a potem resztę popołudnia poświęcić na pracę w ogrodzie. Taki był plan. Dopóki nie usłyszał, że lot o 9.05 na Arlandę jest odwo łany. Ustawił się w kolejce do stanowiska Lufthansy i do stał miejsce w samolocie o 13.05. Jeszcze cztery godziny na Flughafen München Franz Josef Strauss. Nie było mu do śmiechu. Z westchnieniem rezygnacji wyjął komórkę i na pisał SMS-a do Kathariny. Będzie musiała zjeść lunch bez niego. Ale może zdążą jeszcze spędzić trochę czasu w ogro dzie. Jaka jest pogoda? Może drink na werandzie wieczo rem? Mógł coś przywieźć, miał teraz czas na zakupy. Katharina odpowiedziała natychmiast. To przykre z tym spóźnieniem. Tęskni za nim. Pogoda w Sztokholmie jest wspaniała, więc drink to świetny pomysł. Liczy na niespo dziankę. Całusy.
K
Richard udał się do jednego ze sklepów, które nadal wa biły swoją ofertą tax free, choć był przekonany, że dla zdecy dowanej większości podróżnych nie miało to już większego znaczenia. Znalazł półkę z gotowymi drinkami i wziął bu telkę, którą znał z telewizyjnej reklamy. Mojito Classic. W drodze do Press-Stopu sprawdził swój lot na tablicy. Gate 26. Potrzebował dziesięciu minut na dojście. Zamówił filiżankę kawy i kanapkę, potem zajął się prze glądaniem świeżo zakupionego numeru „Garden Illustra ted”. Czas powoli posuwał się naprzód. Przez kilka minut oglądał wystawy sklepów, kupił jeszcze jedną gazetę, tym razem o gadżetach, poszedł do innej kawiarni i wypił butel kę wody mineralnej. Po wizycie w toalecie wreszcie nadeszła pora, żeby udać się do samolotu. W poczekalni przeżył ko lejne zaskoczenie. Samolot o 13.05 miał opóźnienie. Nowy boarding time 13.40. Wylot był spodziewany mniej więcej o 14.00. Richard znów sięgnął po telefon. Poinformował Katharinę o dodatkowym spóźnieniu i dał wyraz swojej złości na samoloty w ogóle i Lufthansę w szczególności. Znalazł wolne krzesło i usiadł. Nie dostał żadnego SMS-a z odpowiedzią. Zadzwonił. Nikt nie odbierał. Może wybrała się na lunch do miasta z kimś innym. Schował komórkę i zamknął oczy. Wkurzanie się na tę całą sytuację nie miało sensu, i tak nie mógł nic na to poradzić. Za kwadrans druga młoda kobieta zza kontuaru wezwa ła pasażerów na pokład, przepraszając za opóźnienie. Kie dy wszyscy już siedzieli w kabinie, po rutynowej prezentacji środków bezpieczeństwa, której i tak nikt nie słuchał, głos zabrał kapitan. Jakaś lampka w samolocie pokazywała błęd ne wartości. Problem tkwił chyba w samej lampce, ale nie należało ryzykować. Obsługa techniczna już była w drodze, żeby jej się przyjrzeć. Kapitan przeprosił za to utrudnienie i wyraził nadzieję na wyrozumiałość. W samolocie szybko
zrobiło się gorąco. Richard czuł, jak jego wyrozumiałość i względnie dobry humor wypływają z niego wraz z potem nasączającym koszulę na plecach i pod pachami. Wreszcie znów odezwał się kapitan. Z dobrą wiadomością. Usterka została usunięta. I z drugą, trochę gorszą. Przegapili swój przedział czasowy i wyglądało na to, że muszą przepuścić jeszcze dziewięć samolotów, ale gdy nadejdzie ich kolej, wy lecą do Sztokholmu. Kapitan wyraził ubolewanie. Wylądowali na Arlandzie o 17.20. Spóźnieni dwie godziny i dziesięć minut. Albo sześć godzin. Zależy, jak na to spojrzeć. W drodze po bagaż Richard znów zadzwonił do domu. Nikt się nie zgłosił. Spróbował jeszcze raz na komórkę Ka thariny. Po pięciu sygnałach włączyła się poczta głosowa. Pewnie była w ogrodzie i nie słyszała telefonu. Richard do tarł do wielkiej hali -z taśmociągami bagażowymi. Monitor nad taśmą numer trzy informował, że za osiem minut zo staną dostarczone bagaże z lotu LH2416. Czekali dwanaście minut. A kwadrans później Richard miał pewność, że jego wa lizki tam nie było. Znów musiał ustawić się w kolejce, żeby zgłosić zaginię cie bagażu w okienku Lufthansy. Zostawił kwit, podał swój adres i jak najlepszy opis zaginionej walizki i mógł wresz cie wyjść do hali przylotów i poszukać taksówki. Po wyjściu przez wahadłowe drzwi zderzył się z upałem. Naprawdę było lato. Zapowiadał się piękny wieczór. Czuł lekki nawrót dobrego humoru na myśl o drinku z rumem na werandzie w promieniach wieczornego słońca. Stanął w kolejce do taksówek. Kiedy wyjeżdżali z kompleksu Arlandy, kierowca powiedział mu, że dzisiaj na ulicach Sztokholmu panowa ło szaleństwo. Kompletne szaleństwo. Równocześnie zwol nił do mniej więcej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę
i został wessany w niekończący się korek samochodów jadą cych na południe drogą E4. Tak więc kiedy taksówka wreszcie skręciła w Tolléns väg, Richard Granlund nie spodziewał się, że dzisiaj może go spotkać coś jeszcze gorszego. Zapłacił kartą i przeszedł przez kwitnący, zadbany ogród do domu. Aktówkę i plastikową torbę z butelką zostawił przy drzwiach. - Halo! Nikt nie odpowiedział. Richard zdjął buty i wszedł do kuchni. Wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, czy Kathari ny nie ma w ogrodzie, ale było tam pusto. Tak samo jak w kuchni. Żadnej karteczki z wyjaśnieniem. Richard sięgnął po swój telefon i sprawdził, czy nie ma nieodebranych po łączeń albo SMS-ów. Nie było. W domu panowała ducho ta. Słońce grzało niestrudzenie. Richard otworzył drzwi na werandę i tak zostawił, żeby się wietrzyło. Potem poszedł na górę. Chciał wziąć prysznic i się przebrać. Czuł się brud ny, całe ubranie miał przepocone. Jeszcze na schodach zdjął krawat i zaczął odpinać koszulę, ale przerwał, kiedy wszedł do sypialni. Katharina leżała na łóżku. To było pierwsze, co zauważył. Potem błyskawicznie zarejestrował jeszcze trzy rzeczy. Leżała na brzuchu. Była związana. Nie żyła.
agon metra zatrząsł się podczas hamowania. Młoda mama z wózkiem stojąca przed Sebastianem Berg manem mocniej chwyciła za stalowy pręt i nerwowo rozej rzała się dokoła. Od chwili kiedy weszła do wagonu przy
W
S:t Eriksplan, była bardzo spięta i choć jej płaczący synek uspokoił się i zasnął już po paru minutach, ona się nie od prężyła. Widać było, że nie lubi się tłoczyć z tyloma obcymi osobami. Sebastian widział u niej kilka wyraźnych oznak. Ewidentną próbą zachowania nienaruszonej sfery osobi stej było ciągłe przesuwanie stóp, żeby się z nikim nie zde rzyć. Kropelki potu na górnej wardze. Czujne spojrzenie, które nigdzie nie spoczęło na dłużej. Sebastian próbował uśmiechnąć się do niej uspokajająco, ale ona w odpowiedzi szybko uciekła wzrokiem i nadal skanowała otoczenie, czuj na i spięta. Sebastian rozejrzał się zatem po przepełnionym wagonie metra, który znów zatrzymał się z metalicznym sykiem w tunelu zaraz za Hótorget. Po kilkuminutowym postoju w ciemności pociąg powoli rozpędził się i popełzł w kierunku T-Centralen. Sebastian zwykle starał się nie jeź dzić metrem, zwłaszcza w godzinach szczytu czy w sezo nie turystycznym. To był niewygodny i hałaśliwy środek lokomocji. Za nic w'świecie nie mógł przyzwyczaić się do zbiorowości ludzkiej z jej wszystkimi odgłosami i dźwięka mi. Przeważnie chodził pieszo lub jeździł taksówką. Żeby zachować dystans do ludzi. Stać z boku. Tak właśnie było przedtem. Ale teraz nic już nie było tak jak zwykle. Nic. Sebastian oparł się o drzwi na końcu i zajrzał do na stępnego wagonu. Mógł ją widzieć przez niewielką szybę. Jej jasne włosy, pochyloną twarz. Była pogrążona w lekturze gazety codziennej. Uświadomił sobie, że spoglądając na nią, uśmiecha się sam do siebie. Jak zwykle przesiadła się na T-Centralen. Szybkim kro kiem zeszła po kamiennych schodach do czerwonej linii metra. Nietrudno było ją śledzić. Jeśli tylko zachowywał odpowiedni dystans, zasłaniali go przepływający po peronie pasażerowie i turyści zapatrzeni w swoje mapy. Zachowywał dystans. Nie chciał jej zgubić.
Ale nie mógł dać się przyłapać. Niełatwo było to wszystko pogodzić, ale zaczynał nabie rać wprawy. Kiedy piętnaście minut później pociąg czerwonej linii metra zatrzymał się na stacji Gärdet, Sebastian odczekał chwilę przed wyjściem z niebieskiego wagonika. Musiał być ostrożniejszy. Tutaj na peronie kręciło się mniej ludzi, więk szość pasażerów wysiadła na poprzedniej stacji. Sebastian wybrał wagon przed nią, tak że przy wysiadaniu była od wrócona do niego plecami. Przyśpieszyła kroku i znajdowa ła się już w połowie drogi do ruchomych schodów, kiedy Sebastian ją zauważył. Także dla kobiety z wózkiem Gärdet musiało być stacją docelową i Sebastian postanowił trzy mać się za nią, na wypadek gdyby osoba, którą śledził, nagle zdecydowała się odwrócić. Kobieta niespiesznie pchała swój wózek za ludźmi podążającymi w stronę schodów, pewnie mając nadzieję, że uniknie tłoku na schodach. Gdy Seba stian tak szedł za jej plecami, uświadomił sobie, jak bardzo są podobni. Dwoje ludzi, którzy zawsze chcą utrzymać dystans.
K
obieta. Martwa. We własnym domu. Zwykle nie był to wystarczający powód, żeby wezwać Krajową Policję Kryminalną i zespół Torkela Hóglunda. Najczęściej był to tragiczny finał rodzinnej sprzeczki, kłótni o dzieci, dramatu zazdrości, mocno zakrapianego wie czoru w towarzystwie, które okazało się nieodpowiednie. Wszyscy pracujący w policji wiedzieli, że jeśli kobieta zo staje zamordowana w domu, sprawcę najczęściej znajduje
się wśród najbliższej rodziny. Dlatego nie było nic dziwnego w tym, że Stina Kaupin zastanawiała się, czy przypadkiem nie rozmawia z mordercą, kiedy tuż po wpół do ósmej ode brała zgłoszenie na numer 112. - SOS sto dwanaście, co się stało? - Moja żona nie żyje. Resztę słów mężczyzny trudno było zrozumieć. Jego głos zdradzał rozpacz i szok. Zamilkł na dłuższą chwilę, aż Stina pomyślała, że się rozłączył. Potem usłyszała, jak tamten próbuje zapanować nad swoim oddechem. Stina musiała dołożyć starań, żeby wydobyć od niego adres. Męż czyzna w słuchawce powtarzał tylko, że jego żona nie żyje i że jest pełno krwi. Wszędzie krew. Czy mogą przyjechać? Jak najszybciej? Stina miała przed oczami obraz mężczyzny w średnim wieku z zakrwawionymi dłońmi, który powo li acz nieuchronnie zaczynał sobie uświadamiać, co zrobił. W końcu dostała adres w Tumbie. Poprosiła zgłaszającego - domniemanego mordercę - żeby został na miejscu i nie dotykał niczego w domu. Wysyła do niego policję i karetkę. Odłożyła słuchawkę i przekazała sprawę dalej policji Söder törn w Huddinge, która z kolei wysłała na miejsce patrol w radiowozie. Erik Lindman i Fabian Holst właśnie skończyli spożywać w aucie spóźniony fastfoodowy obiad, kiedy otrzymali pole cenie, żeby udać się na Tolléns väg pod numer 19. Dziesięć minut później byli na miejscu. Wysiedli z samo chodu i przyjrzeli się domowi. Żaden z nich nie był szcze gólnie zainteresowany ogrodnictwem, ale domyślali się, że ktoś zainwestował wiele czasu i pieniędzy, żeby osiągnąć tę idealnie bujną zieleń, która otaczała żółty drewniany dom. Znajdowali się w połowie drogi na ogrodowej ścieżce, kiedy drzwi wejściowe się otworzyły. Obaj odruchowo sięg nęli do kabury na prawym biodrze. Mężczyzna stojący w drzwiach miał rozpiętą koszulę i spoglądał na umundu rowanych funkcjonariuszy nieco rozkojarzonym wzrokiem.
- Karetka nie będzie potrzebna. Policjanci wymienili szybkie spojrzenia. Mężczyzna naj wyraźniej był pod wpływem szoku. Ludzie w szoku działają według własnych zasad. Nieprzewidywalnie. Nielogicznie. Wprawdzie facet w drzwiach sprawiał wrażenie dość wy czerpanego i rozbitego, ale nie zamierzali ryzykować. Lindman podszedł bliżej, podczas gdy Holst zwolnił kroku, cały czas trzymając rękę na służbowej broni. - Richard Granlund? - zapytał Lindman i przeszedł kil ka ostatnich kroków do mężczyzny, który stał ze spojrze niem utkwionym gdzieś za jego plecami. - Karetka nie będzie potrzebna - powtórzył mężczyzna swoim bezbarwnym głosem. - Kobieta, z którą rozmawia łem, powiedziała, że wyśle karetkę. Nie trzeba. Zapomnia łem powiedzieć, że... Lindman właśnie znalazł się przy nim i ujął go za ramię. Kontakt fizyczny sprawił, że mężczyzna w drzwiach drgnął i odwrócił się do niego. Przyjrzał mu się z wyrazem zdziwie nia na twarzy, jakby pierwszy raz widział policjanta i dziwił się, jak on mógł podejść tak blisko. Nie ma krwi na rękach ani na ubraniu, odnotował w myślach Lindman. - Richard Granlund? Mężczyzna skinął. - Wróciłem do domu, a ona tam leżała... - Skąd pan wrócił? -Co? - Skąd pan wrócił? Gdzie pan był? Może to nie był najlepszy moment na przesłuchiwanie osoby ewidentnie znajdującej się w stanie szoku, ale infor macje otrzymane przy pierwszym kontakcie będzie można porównać z tym, co zezna w dalszym toku śledztwa. - W Niemczech. Służbowo. Mój samolot był spóźniony. Czy raczej... najpierw lot został odwołany, a potem opóź niony, a ja jeszcze musiałem zostać na lotnisku, bo mój
bagaż... - Mężczyzna umilkł. Jakby nagle uderzyła go ja kaś myśl, coś do niego dotarło. Spojrzał na Lindmana nieco przytomniej. - Czy mogłem ją uratować? Gdybym przyje chał na czas, wtedy ona by żyła? To były normalne w przypadkach śmierci rozważania co-by-było-gdyby, Lindman słyszał je wiele razy. W wielu spra wach, przy których pracował, ludzie ginęli, bo znaleźli się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Przecho dzili przez ulicę akurat w chwili, kiedy jechał nią pijak za kółkiem. Spali w przyczepach kempingowych, kiedy z bu tli z gazem zaczynał ulatniać się gaz. Skracali sobie drogę przez tory właśnie wtedy, gdy nadjeżdżał pociąg. Spadające przewody elektryczne, napaleni brutalni mężczyźni, samo chody po złej stronie drogi. Przypadek, zbieg okoliczności. Zapomniane klucze mogły opóźnić kogoś o te kilka sekund, których brakowało, żeby zdążyć przedostać się przez nie strzeżony przejazd kojejowy. Spóźniony samolot mógł spra wić, że czyjaś żona była sama na tyle długo, żeby morderca zdążył uderzyć. Rozważania co-by-było-gdyby. Normalne w przypadkach śmierci. Niemożliwe do rozstrzygnięcia. - Gdzie jest pańska żona, panie Granlund? - zapytał Lindman spokojnym głosem. Mężczyzna w drzwiach zdawał się namyślać nad tym py taniem. Musiał przestawić się ze swoich przeżyć w podróży i ewentualnej winy, która nagle na niego spadła, na tu i te raz. Na to, co było straszne. Na to, czemu nie umiał zapobiec. W końcu jakoś odnalazł się w tym wszystkim. - Na górze. - Richard Granlund wykonał ruch ręką ukoś nie do góry i zaczął płakać. Lindman dał znak koledze, żeby poszedł na piętro, a sam wprowadził płaczącego mężczy znę do domu. Nigdy nie można było i nie powinno się mieć takiej pewności, ale Lindman nabrał przekonania, że ten
człowiek, którego eskortował do kuchni, obejmując go za ramiona, nie jest mordercą. Na dole schodów Holst wyciągnął broń i trzymał ją przy udzie. Jeśli ten zdruzgotany mężczyzna, którym zaopieko wał się Lindman, nie był mordercą, istniało ryzyko, że on, lub ona, co było jednak mniej prawdopodobne, nadal znaj duje się w domu. Na górze otworzyła się przed nim nie wielka przestrzeń. Okna w dachu. Podwójna sofa, telewizor i odtwarzacz Blu-ray. Na ścianach półki z książkami i filma mi. Czworo drzwi. Dwoje otwartych, dwoje zamkniętych. Ze szczytu schodów Holst widział nogę zamordowanej ko biety w sypialni. W łóżku. To znaczy, że należy zawiadomić Krajową Policję Kryminalną, pomyślał, szybko zaglądając do kolejnego pokoju z otwartymi drzwiami. Gabinet do pra cy. Pusty. Zamknięte drzwi prowadziły do toalety i garde roby. Oba pomieszczenia były puste. Holst schował broń i podszedł do sypialni. Zatrzymał się na progu. Od tygodnia w policji krążył okólnik rozesłany przez ze spół dochodzeniowo-śledczy do spraw zabójstw Krajowej Policji Kryminalnej. Chodziło o zgłaszanie im informacji na temat przypadków śmierci, które spełniały następujące kryteria: Gdy ofiara została znaleziona w swojej sypialni. Gdy ofiara była związana. Gdy ofiara miała poderżnięte gardło.
ygnał komórki Torkela zakłócił ostatnią zwrotkę grom kiego „Sto lat”. Odebrał, wycofując się do kuchni. W tle rozbrzmiewało jeszcze poczwórne „Niech żyje”. Vilma obchodziła urodziny. Trzynaste. Nastolatka.
S
Właściwie przypadały w ostatni piątek, ale wtedy zapro siła swoje koleżanki do kina. Starsi, nudni członkowie rodzi ny, jak na przykład jej tata, zostali zaproszeni w inny, zwykły wieczór. Torkel wraz z "Yvonne kupili córce w prezencie ko mórkę. Nową. Własną. Dotychczas Vilma przejmowała apa raty po starszej siostrze albo po którymś z rodziców, łdedy w pracy wymieniano im służbowe. Teraz dostała nową. Z An droidem. Torkel pamiętał, że Billy tak to nazwał, łdedy po magał mu wybrać model i markę. Yvonne mówiła, że Vilma od piątku praktycznie się z nią nie rozstawała. Kuchenny stół zamienił się na ten wieczór w wystawę pre zentów. Starsza siostra kupiła Vilmie tusz do rzęs, cień do po wiek, błyszczyk i fluid. Solenizantka otrzymała wszystko już w piątek, ale wyłożyła jeszcze raz, żeby pochwalić się swoim plonem. Torkel wziął do ręki tusz, który obiecywał dziesięć razy bujniejsze rzęsy, wsłuchując się w informacje napływa jące mu do ucha. Morderstwo. W Tumbie. Kobieta w sypialni, związana, z poderżniętym gardłem. Torkel był zdania, że Vilma jest jeszcze o wiele za młoda na makijaż, ale usłyszał, że jest jedyną dziewczynką w szó stej ldasie, która się nie maluje, a w siódmej ldasie po prostu niewyobrażalne było pokazać się w szkole bez maldjażu. Nie opierał się więc zbyt długo. Zdawał sobie sprawę, że czasy się zmieniają, powinien się cieszyć, że nie musiał toczyć takich dyskusji, kiedy Vilma zaczynała czwartą ldasę. W jej szkole byli rodzice, którzy musieli. I najwyraźniej przegrali. Wszystko wskazywało na to, że była to trzecia ofiara. Torkel zakończył rozmowę, odłożył mascarę i wrócił do salonu. Zawołał Vilmę, która rozmawiała z babcią i dziadkiem. Nie wyglądała na niezadowoloną, że musi przerwać roz mowę z parą starych ludzi. Podeszła do Torkela z wycze kiwaniem w oczach, jakby spodziewała się, że przygotował w kuchni jakąś niespodziankę.
- Muszę jechać, kochanie. - Czy to z powodu Kristoffera? Torkel potrzebował kilku sekund, żeby zrozumieć sens tego pytania. Kristoffer był nowym facetem Yvonne. Spo tykali się od kilku miesięcy, jak się dowiedział. Dzisiaj po raz pierwszy go zobaczył. Nauczyciel licealny Pod pięć dziesiątkę. Rozwiedziony, dzieci zostały przy żonie. Spra wiał sympatyczne wrażenie. Torkel nawet przez moment nie pomyślał, że ich spotkanie może zostać odebrane jako krępujące, nieprzyjemne czy w jakikolwiek inny sposób pro blematyczne, dlatego nie od razu pojął pytanie córki. Yilma najwyraźniej odebrała jego krótki namysł jako potwierdze nie swoich przypuszczeń. - Mówiłam jej, żeby go nie zapraszała - dodała z mar kotną miną. Torkel poczuł przypływ czułości dla córki. Chciała go chronić. Miała trzynaście lat i już chciała oszczędzić mu problemów sercowych. W jej świecie to przypuszczalnie bardzo niewygodna sytuacja. Na pewno nie chciałaby spo tkać swojego dawnego chłopaka z jakąś inną dziewczyną. O ile był w jej życiu jakiś chłopak. Torkel nie miał pewności. Pogładził ją czule po policzku. - Muszę iść do pracy. To nie ma nic wspólnego z Kristofferem. - Na pewno? - Jak najbardziej. Musiałbym pojechać, nawet gdybyśmy tu byli tylko we dwójkę. Wiesz, jak to jest. Vilma skinęła głową. Mieszkała z nim dostatecznie dłu go i pamiętała, że znikał, kiedy to było konieczne, i nie wra cał tak długo, jak było potrzeba. - Ktoś umarł? -Tak. Torkel nie chciał opowiadać więcej. Na samym początku postanowił, że nie będzie osobą, która zdobywa uwagę dzie ci opowiadaniem sensacyjnych czy śmiesznych historii ze
swojej pracy. Vilma o tym wiedziała. Nie pytała więc dalej, tylko znów skinęła głową. Torkel spojrzał na nią poważnie. - Myślę, że to dobrze, że mama kogoś spotkała. - A dlaczego? - Dlaczego nie? Tylko z tego powodu, że już nie jest ze mną, nie musi być samotna. - A ty spotkałeś kogoś? Torkel zawahał się na chwilę. Co ma powiedzieć? Przez dłuższy czas był w pewien sposób związany z Ursulą, swo ją zamężną koleżanką z pracy, ale nigdy nie określili, co to tak naprawdę było. Sypiali ze sobą, kiedy mieli śledztwa wyjazdowe. Nigdy w Sztokholmie. Żadnych wspólnych ko lacji ani codziennych rozmów o sprawach prywatnych czy osobistych. Seks i omawianie pracy. To wszystko. A teraz nie było nawet tego. Kilka miesięcy temu włączył do swoje go zespołu dawnego kolegę Sebastiana Bergmana i od tego czasu z Ursulą łączyła go tylko praca. To męczyło Torkela. Bardziej, niż był skłohny przyznać. Nie chodziło o to, że ich relacja, czy jak też to nazwać, działała ewidentnie na zasa dach Ursuli, z tym mógł się pogodzić, ale po prostu mu jej brakowało. Bardziej, niż się spodziewał. Na domiar złego wyglądało na to, że znów była bliżej ze swoim mężem Mickem. Nawet spędzili razem weekend w Paryżu kilka tygo dni temu. Więc czy on kogoś spotkał? Właściwie nie, a nie chciał się podjąć tłumaczenia nasto latce złożoności tej relacji. - Nie - odpowiedział w końcu. - Nie spotkałem nikogo. Ale teraz naprawdę muszę jechać. Przytulił córkę. Mocno. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - szepnął. Kocham cię. - Ja też cię kocham - odpowiedziała dziewczynka. I moją komórkę. - Przycisnęła swoje świeżo nabłyszczone usta do jego policzka.
Na twarzy Torkela nadal gościł uśmiech, kiedy wsiadał do samochodu i ruszał w stronę Tumby. Zadzwonił do Ursuli. Była już w drodze. Już w aucie Torkel uświadomił sobie, że ma nadzieję, iż to okaże się czymś innym. Ktoś inny. Ze nie będzie żadnego związku z tamtymi zamordowanymi kobietami. Ze to bę dzie pierwszy raz. Ale tak nie było. Zrozumiał to, kiedy zaj rzał do sypialni. Nylonowe pończochy. Koszula nocna. Ułożenie. To była trzecia. Określenie „od ucha do ucha” nie wystarczyło, żeby opi sać ranę ziejącą w gardle. Raczej z jednej strony kręgosłu pa na drugą. Jak przy otwieraniu puszki, kiedy zostawia się mały nierozcięty kawałeczek, żeby móc odgiąć wieczko. Ko bieta miała niemal odciętą głowę. Sprawca musiał użyć po tężnej siły, żeby zadać jej takie obrażenia. Wszędzie było pełno krwi, wysoko na ścianach, na podłodze. Ursula już zaczęła fotografować. Ostrożnie poruszała się po całym pokoju, pilnując, żeby nie nadepnąć na krew. Za wsze gdy tylko mogła, była pierwsza na miejscu zbrodni. Podniosła wzrok, skinęła mu na powitanie i dalej pstrykała. Torkel zadał jej pytanie, na które znał już odpowiedź. - Ten sam? - Absolutnie. - Po drodze dzwoniłem znów do Lövhagi. Dalej siedzi tam, gdzie siedział. - To chyba już wiedzieliśmy, prawda? Torkel skinął. Stojąc w drzwiach do sypialni i patrząc na zamordowaną kobietę, pomyślał, że ta sprawa mu się nie podoba. Stał już w innych drzwiach do innych sypialni i wi dział inne kobiety w nocnych koszulach, z dłońmi i stopami spętanymi parą nylonowych pończoch, zgwałcone i z pode rżniętym gardłem. W 1995 roku znaleźli pierwszą. Potem
były jeszcze trzy, zanim późną wiosną następnego roku uda ło się ująć mordercę. Hinde został skazany na karę dożywotniego więzienia w zakładzie karnym Lövhaga. Nawet nie odwołał się od wyroku. Siedział tam nadal. Ale nowe ofiary były identycznymi kopiami jego zbrod ni. Dłonie i stopy związane w taki sam sposób. Brutalne obrażenia na szyi. Nawet niebieski odcień wzoru na bia łej koszuli nocnej był taki sam. Znaczyło to, że szukali nie tylko seryjnego mordercy, był to wręcz copycat. Ktoś z ja kichś powodów kopiował zabójstwa sprzed piętnastu lat. Torkel zajrzał do swojego notesu, potem znów zwrócił się do Ursuli. Też zajmowała się tą sprawą z lat dziewięćdzie siątych. Ona, Sebastian i Trolle Hermansson, który teraz był na przymusowej emeryturze. - Mąż dostał ocjpowiedź na SMS-a około dziewiątej rano, ale o pierwszej już nie - powiedział Torlcel. - To się może zgadzać. Została zamordowana pomiędzy pięcioma a piętnastoma godzinami temu. Torkel skinął. Wiedział, że Ursula się nie myli. Gdyby zapytał, wskazałaby, że rigor mortis nie dotarł do nóg, nie wystąpiła jeszcze autoliza, widoczne były livores. Wymie niłaby też masę innych słów z żargonu lekarzy sądowych, którego mimo tylu lat spędzonych w policji Torkel nie miał ochoty się uczyć. Jeśli się pytało, umieli to wyjaśnić również normalnym językiem. Ursula wierzchem dłoni otarła pot z czoła. Na piętrze było o kilka stopni cieplej niż na dolei Czerwcowe słońce przygrzewało przez cały dzień. W pokoju brzęczały muchy, zwabione przez krew i niewidoczny jeszcze dla oka, ale już postępujący rozkład. - Koszula nocna? - zapytał Torkel, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na łóżko.
- A co z koszulą? - Ursula opuściła aparat i przyjrzała się niemodnemu bawełnianemu ubraniu. - Jest opuszczona. - To mógł być mąż. Chciał ją osłonić. - Zapytam, czy jej dotykał. Torkel opuścił swoje miejsce na progu sypialni. Musi wrócić do zrozpaczonego męża w kuchni. Naprawdę nie lu bił tej sprawy.
ysoki mężczyzna przespał kilka godzin. Wrócił do domu i padł na łóżko. Zawsze tak robił. Rytuały. Ad renalina płynęła w jego ciele. Nie wiedział do końca, jak to się działo, ale potem czuł się tak, jakby przez ten krótki czas aktywności zużył zapasy energii na cały tydzień. Ale teraz już nie spał. Dzwonił budzik. Przyszła pora na działa nie. Znowu. Wstał z łóżka. Miał jeszcze tyle do zrobienia. I wszystko koniecznie trzeba wykonać we właściwy sposób. O właściwej porze. We właściwej kolejności. Rytuały. Bez nich wszystko zamieniłoby się w chaos. Chaos i prze rażenie. Rytuały dawały poczucie kontroli. Rytuały sprawiały, że zło nie było tak całkiem złe. Ból był mniej bolesny. Rytu ały odpędzały mrok. Mężczyzna podłączył aparat cyfrowy Nikon do kompu tera i wprawnie załadował trzydzieści sześć zdjęć. Pierwsze przedstawiało płaczącą kobietę z ramionami skrzyżowanym i, żeby zasłonić nagie piersi, jak stoi i czeka, aż on da jej koszulę. Z jednej dziurki nosa krew spływała jej na dolną wargę. Dwie kropelki musnęły jej lewą pierś i zo stawiły czerwone ślady, jak deszcz na szybie. Najpierw nie chciała się rozebrać. Wydawało jej się, że ubranie ją osłoni. Ze ją uratuje.
W
Na trzydziestym szóstym i ostatnim zdjęciu patrzyła pu stym wzrokiem w obiektyw. Uklęknął przy łóżku i nachylił się tak blisko, że czuł ciepło krwi sączącej się z wielkiej rany w szyi. Większa część krwi już wyciekła z ciała albo została wchłonięta przez pościel i materac. Sprawdził szybko pozostałe zdjęcia. Zakładanie ko szuli. Pończochy. Węzły. Ściągnięte majtki. Przed aktem. Po akcie. Nóż i jego dzieło. Przerażenie. Świadomość. Rezultat. Wszystko wyglądało dobrze. Wykorzysta wszystkie trzy dzieści sześć. Tak było najlepiej. Mimo nieograniczonej pojemności aparatu cyfrowego chciał się trzymać ram wy znaczonych przez dawne rolki kliszy fotograficznej. Trzy dzieści sześć zdjęć. Nie mniej. Nie więcej. Rytuały.
B
illy klęczał przy drzwiach wejściowych i badał zamek, kiedy Torkel zszedł po schodach na parter. Zwrócił się do szefa. - Nie ma śladów manipulowania, z tego co widzę. Wszystko wskazuje na to, że został wpuszczony. - Drzwi na werandę zastaliśmy otwarte - przypomniał mu Torkel. - Mąż je otworzył po powrocie do domu. - Billy skinął głową. - Mówił, że były zamknięte na klucz. - Czy jest tego pewien? Sprawiał wrażenie niezbyt przy tomnego po tym szoku. - Brzmiało pewnie... - Zapytam go jeszcze raz. Gdzie jest Vanja? - W ogrodzie. Właśnie dotarła.
- W gabinecie na górze stoi komputer. - Torkel skinie niem wskazał schody, po których właśnie zszedł. - Zabierz cie go i sprawdźcie, czy da się coś znaleźć. Najlepiej coś, co połączyłoby ją z tamtymi ofiarami. - A więc to jest trzecia? - Wiele na to wskazuje. - Czy będziemy potrzebowali pomocy, czy raczej...? Billy nie dokończył pytania. Torkel domyślił się, że tak naprawdę chciał spytać: Czy skorzystamy z pomocy Seba stiana Bergmana? Jemu też ta myśl przyszła już do głowy, ale natychmiast ją odrzucił. Wady tego rozwiązania były oczywiste i nie równoważyły ewentualnych korzyści, ale tak myślał przedtem. Zanim znaleźli trzecią. - Zobaczymy. - Chciałem powiedzieć, że biorąc pod uwagę, kogo on kopiuje... - Już mówiłem, zobaczymy. Z tonu jego głosu Billy domyślił się, że na razie nie po winien więcej pytać. Billy rozumiał frustrację Torkela. Nie mieli żadnych śladów. A raczej mieli ich całą masę. Odci ski palców, ślady buta, spermę i włosy, ale mimo to nie byli ani o krok bliżej ujęcia mordercy niż dwadzieścia dziewięć dni temu, kiedy znaleziono pierwszą kobietę związaną i za mordowaną w taki sam sposób. Sprawca wręcz nonszalanc ko nie przejmował się zostawianymi przez siebie śladami, ponieważ musiał wiedzieć, że nie figuruje w żadnych kar totekach. Był zbyt dobrze zorganizowany, żeby dopuścić do takiego niedbalstwa. A więc niekarany, w każdym razie nie za większe przestępstwa. Ale lubiący ryzyko. Lub zmu szony, żeby je podejmować. Obydwie możliwości budziły niepokój. To znaczyło, że z dużym prawdopodobieństwem zaatakuje jeszcze raz. - Weź Yanję i przejrzyjcie wszystko jeszcze raz.
Gdyby tylko udało się odkryć powiązania między ofiara mi, to już znaczyłoby bardzo dużo. Wtedy można by dowie dzieć się czegoś o mordercy i stworzyć krąg podejrzanych. Najgorsze byłoby, gdyby wybierał kobiety przypadkowo. Gdyby było tak, że widział je na ulicy, śledził, rozpracowy wał, planował i czekał na odpowiedni moment. Jeśli dzia łał właśnie w ten sposób, nie mieli szans go złapać, zanim nie popełni błędu. A na razie nie popełnił jeszcze żadnego. Billy wszedł na górę kilkoma wielkimi krokami, zajrzał szybko do sypialni, gdzie nadal pracowała Ursula, i wszedł do gabinetu. Pokój był niezbyt duży. Miał może sześć me trów kwadratowych. W kącie biurko z biurowym krzesłem. Pod biurkiem płyta z pleksi, żeby nie niszczyć parkietu kółkami. Niska ława, a na niej drukarka, modem, router, papier i inne materiały biurowe. Na ścianie nad biurkiem wisiała ramka na osiem zdjęć. Ofiara - miała na imię Ka tharina, przez „th”, o ile' Billy dobrze zapamiętał - sama na jednym ze zdjęć, uśmiechnięta do obiektywu, z tyłu ja błoń, na ciemnych włosach słomkowy kapelusz, biała let nia sukienka. Jak z reklamy szwedzkiego lata. Może to był Osterlen. Mężczyzna - Richard - też był sam na jednym ze zdjęć. Siedział na rufie żaglówki. Okulary słoneczne, moc na opalenizna, skupienie. Na pozostałych sześciu zdjęciach byli razem. Przytuleni, spleceni w uścisku, roześmiani. Naj wyraźniej dużo podróżowali. Jedno ze zdjęć zostało zrobio ne na plaży o olśniewająco białym piasku z palmami w tle, na dwóch innych Billy zdołał rozpoznać Nowy Jork i Kuala Lumpur. Chyba nie mieli dzieci. Przynajmniej tym razem nikt nie stracił matki. Stał jeszcze chwilę przed zdjęciami. Wpatrywał się w czułe uśmiechy dwojga ludzi. Na wszystkich zdjęciach byli objęci. Może po prostu zawsze pozowali w ten sposób do zdjęć. A może to była tylko gra, żeby pokazać światu, |nk wspaniale im jest razem. Choć nic na to nie wskazywało,
raczej wyglądali na autentycznie zakochanych, kiedy tak stali przed obiektywem spleceni ramionami. Billy po prostu nie mógł się oderwać od zdjęć pary. Coś w nich go poruszy ło, może to szczęście, jakim promienieli. Sprawiali wrażenie takich radosnych. Tak zakochanych. Tak bardzo żywych. Billy nigdy nie przeżywał tych rzeczy aż tak. Bez problemu potrafił zachować profesjonalny dystans do ofiary. Oczy wiście zawsze jakoś to na niego wpływało, cierpiał razem z bliskimi ofiary, ale ostrze smutku nie sięgało aż tak głębo ko. Wiedział doskonale, dlaczego tym razem było inaczej. Właśnie spotkał osobę, której wesołe spojrzenie i kuszący uśmiech przypominały kobietę ze zdjęć. To sprawiało, że tragedia stawała się pełnowymiarowa i rzeczywista. Pomyś lał o My. Jak dzisiaj rano odsunęła kołdrę i sennie go objęła. Jak próbowała go namówić, żeby u niej został jeszcze krótką chwilę, i jeszcze jedną, aż minie cały ranek. Obraz uśmiech niętej My pasował do tych romantycznych zdjęć na ścianie, ale w żadnym razie nie pasował do tej groteskowo powykrę canej, związanej i zgwałconej kobiety z sąsiedniego pokoju. A jednak to była ta sama kobieta. Przez sekundę zdawało mu się, że to My leży twarzą do dołu w ogromnej kałuży krwi. Odwrócił głowę, szybko zamknął oczy. Taki strach nie nawiedzał go nigdy przedtem. Nigdy. I nie wolno mu było znów się do niego zbliżyć. Wie dział o tym. Nigdy nie może dopuścić do siebie przemocy i lęku, nie może pozwolić, by go zatruły. To zniszczyłoby jego miłość. Uczyniłoby ją lękliwą i wiecznie niespokojną. Potrzeba utrzymania dystansu między życiem prywatnym a pracą była dla niego w tej chwili jasna jak słońce, bez tego dystansu straciłby wszystko. Mógł ją obejmować, moc no trzymać, ale nigdy nie mógł dzielić z nią tych uczuć. Były zbyt mroczne i głębokie, żeby wprowadzać je do ich związku. Kiedy wróci do domu, będzie ją długo trzymał w ramionach. Bardzo długo. Ona zapyta dlaczego. Wtedy
będzie musiał skłamać. Niestety. Ale nie chciał pokazywać jej prawdy. Billy odwrócił się, wziął z biurka laptop i zszedł na dół, żeby znaleźć Vamję.
ysoki mężczyzna wpisał do komputera polecenie wydrukowania wszystkich zdjęć i drukarka natych miast odpowiedziała pracowitym pomrukiwaniem. Pod czas gdy zdjęcia się drukowały na błyszczącym papierze o wymiarach 10 na 15, utworzył na pulpicie nowy folder na zdjęcia, skopiował je do niego, wszedł na chronioną ha słem dostępu stronę, zalogował się jako administrator i do dał folder. Strona miała niewiele mówiący adres fygorh.se. Właściwie była to przypadkowa kombinacja liter stworzona po to, żeby nie moglä znaleźć się w czołówce trafień żadnej wyszukiwarki. Gdyby wbrew oczekiwaniom zabłąkał się tu taj ktoś niepożądany, to napotka źle zaprojektowaną stro nę, kiepsko podany tekst, prawie nieczytelny na barwnym i migoczącym tle. Teksty, w których co jakiś czas zmieniały się czcionka i kolor, stanowiły fragmenty książek, raportów komisji państwowych, rozpraw, innych stron internetowych albo bezsensowny bełkot, bez akapitów czy nawet spacji. Czasem tu czy tam, zupełnie bez związku z treścią, poja wiały się dziwne zdjęcia lub rysunki. Strona wyglądała jak digitalna wersja owych kompletnych bzdur wypisywanych czasami na wiatach autobusowych czy stacjach trafo, będą cych dziełem kogoś, kto nie umiał się zdecydować na jeden wariant, tylko chciał wypróbować wszystkie w jednym miej scu. Nikt nie był w stanie skoncentrować się na tej stronie przez dłuższą chwilę. Zamówił statystykę odwiedzin. Spo śród siedemdziesięciu trzech osób, które z nieznanych po wodów trafiły na tę stronę, najdłużej zabawił gość, który
W
zatrzymał się tu na minutę i dwadzieścia sześć sekund. Właś nie o to mu chodziło. Nikt nie dał rady klikać aż do piątej strony ani nie zauważył małego czerwonego guzika, który był tam umieszczony, w samym środku tekstu o oznaczaniu budowli zabytkowych w gminie Katrineholm. Po kliknięciu w ten guzik otwierała się nowa strona, wymagająca hasła i loginu. Dalej znajdował się folder ze zdjęciami, które właś nie tam umieścił. Folder miał nic niemówiącą nazwę: „3”. Drukarka zakończyła pracę. Wyjął zdjęcia. Przejrzał je i policzył. Wszystkie trzydzieści sześć. Wziął wielki spinacz do papieru i ścisnął nimi zdjęcia u góry. Potem przeszedł na drugą stronę pokoju, gdzie na ścianie wisiała wielka pły ta korkowa, i zawiesił spinacz ze zdjęciami na gwoździu w prawym górnym rogu płyty. Nad gwoździem widniała cyfra „3” w kółku, namalowana czarnym pisakiem. Rzu cił szybkie spojrzenie na zdjęcia wiszące powyżej, na gwoź dziach opisanych „1” i „2”. Kobiety. W swoich sypialniach. Półnagie. Zapłakane. Przerażone. Spinacz po lewej stronie zawierał tylko trzydzieści cztery zdjęcia. Dwa mu nie wy szły. Przed aktem. Był zbyt rozgorączkowany. Odszedł od rytuału. Przeklinał się za to. Przysięgał sobie na wszystkie świętości, że to się nigdy nie powtórzy. Ale już drugi plik za wierał właściwą liczbę zdjęć. Teraz znów podniósł aparat do oczu i zrobił zdjęcie płyty wraz z jej makabryczną zawarto ścią. Pierwsza faza zakończona. Odłożył aparat na biurko i sięgnął po czarną torbę sportową, stojącą na podłodze tuż przy drzwiach. Wyszedł z nią do kuchni. Postawił torbę na pustym kuchennym stole, odsunął za mek i wyjął plastikową torebkę oraz kawałek kartonu z opa kowania pończoch, których używał. Philippe Matignon Noblesse 50 Cammello jasny brąz. Jak zwykle. Jak zawsze.
Otworzył szafkę pod ziewem, wrzucił opakowanie do ku bła i zamknął drzwiczki. Wrócił do torby, wyjął nóż w pla stikowej torebce, wyciągnął go, włożył do zlewu, potem znów otworzył drzwiczki pod zlewem i wyrzucił zakrwa wioną torebkę. Zamknął szafkę i odkręcił kran. Letnia woda spływała po szerokim ostrz:u. Zakrzepła krew zaczynała się odrywać od metalu i spływała lewoskrętnym wirem do ka nalizacji. Ujął nóż za trzonek i odwrócił. Kiedy już przestał ociekać krwią, mężczyzna wziął płyn do naczyń i szczotkę, żeby doczyścić go do końca. Potem starannie wytarł ostrze i włożył nóż z powrotem do torby. Otworzył trzecią szufla dę od góry w rzędzie szuflad koło kuchenki i wyjął rolkę trzylitrowych worków do zamrażania. Oderwał jeden wo rek, odłożył rolkę, zasunął szufladę, a worek włożył do tor by obok noża. Potem wyszedł z kuchni.
B
illy obszedł dom dookoła i znalazł Vanję na trawniku. Stała zwrócona plecami do werandy i okien z wielkimi szybami. Przed nią rozpościerał się zadbany trawnik ograni czony dwiema rabatami kwiatowymi. Billy nie znał nazwy żadnej rośliny, ale był pewien, że to nie bujne kwiecie przy ciągało uwagę Vanji. - Jak tam? Vanja drgnęła. Nie słyszała jego kroków. - Nie zostawił tu swojej wizytówki, jeśli to masz na myśli. - Okay... - Billy cofnął się kawałek. Vanja uświadomiła sobie, że jej odpowiedź zabrzmia ła zaskakująco szorstko. Pytanie kolegi może wcale nie dotyczyło pracy. Przecież ją znał. Znał dobrze. Wiedział, jak nienawidzi tego rodzaju zbrodni. Nie z powodu krwi
i przemocy seksualnej. Widziała już gorsze rzeczy. Ale to była kobieta. Martwa. We własnym domu. Kobiety nie powinny być gwałcone i mordowane w swo ich domach. I tak zawsze i wszędzie były narażone na niebezpieczeństwo. Najlepiej powinny się przebierać, kie dy wieczorem wracały z klubu do domu. Powinny unikać przejść podziemnych, parków i mało uczęszczanych dróg. Nie chodzić z iPodem i muzyką w uszach. Ich swoboda po ruszania się była naruszona, ich możliwości ograniczone. Przynajmniej w domu powinny czuć się bezpiecznie. Odprężone. Pewne. - Znalazłam to - powiedziała Vanja, cofając się do we randy. Billy poszedł za nią. Weszli na ciśnieniowo impregnowa ne deski, minęli cztery wiklinowe fotele i stół ze złożonym zielonym parasolem w środku, który Billy’emu kojarzył się raczej z uliczną kawiarnią niż werandą domu, podeszli do dwóch leżaków z białego drewna, na których przypuszczal nie właściciele przesiadywali w zachodzącym słońcu, każde z drinkiem w dłoni. - Tutaj. - Vanja wskazała okno z lewej strony. Billy spojrzał w tę stronę. Za szybą rozpościerała się znaczna część parteru. Zobaczył Torkela pogrążonego w roz mowie z Richardem Granlundem, widział techników badają cych resztę domu, ale chyba nie o to Vanji chodziło. - Ale co? - zapytał. - Tutaj - powtórzyła, wskazując palcem. Tym razem bar dziej precyzyjnie, żeby Billy zobaczył. Praktycznie miał to przed oczami. Odcisk na szybie, niemal kwadratowa plama o powierzchni kilku centymetrów, a poniżej jeszcze mniej sza kropka. Ślady te były otoczone z obu stron plamami w kształcie półksiężyca. Lewa zakrzywiona w prawo, prawa
w lewo, jak nawiasy wokół pozostałych odcisków. Billy od razu domyślił się, co to było. Ktoś - przypuszczalnie mor derca - zaglądał przez okno, przykładając czoło i nos do szyby, a równocześnie osłaniając się zgiętymi dłońmi przed światłem, i zostawił tłuste ślady na szkle. - Jest wysoki - stwierdził Billy, nachylając się bliżej. Wyższy ode mnie. - Jeśli to był ten, co to zrobił - Vanja skinęła w stronę plam na szybie - znaczyłoby to, że był widoczny z tamtych domów. - Wskazała sąsiednie domy za rabatami kwiatowy mi. - Ktoś mógł go widzieć. Billy nie był przekonany Południe, zwykły roboczy dzień w lipcu. Okoliczne domy sprawiały wrażenie opuszczonych przez urlopujących mieszkańców. Bardzo niewielu gapiów ze brało się na ulicy albo akurat miało coś do zrobienia w ogro dzie, kiedy przybyła policja. Mieszkańcy mieli dość pieniędzy i czasu, żeby pozwolić sobie na letnie domy, jachty albo zagra niczne rejsy Czy spraWta o tym wiedział? Może na to liczył? Przypuszczalnie. Oczywiście będą musieli przejść się po domach i stukać do drzwi. Do wielu drzwi. Jeśli morderca został wpuszczony, jak sądził Billy, powinien dojść do domu od frontu. Pukanie do drzwi werandy budziło większy przestrach, było czymś dziwnym, wtedy szansa na wpuszczenie znacznie malała. A więc musiał iść dróżką przez ogród. Całkowicie widocz ny. Wprawdzie z tego, co widzieli, był tak samo widoczny w pozostałych dwóch miejscach zbrodni, ale wcale im to nie pomogło. Nikt niczego ani nikogo nie widział. Żadnego sa mochodu, żadnej dziwnie zachowującej się osoby w okolicy, nikogo, kto by pytał o drogę, wałęsał się, jeździł rowerem, żadnego posłańca z wiadomością. Nikogo i niczego. Wszystko w sąsiedztwie wyglądało tak samo jak zwykłe, z jednym małym wyjątkiem, że brutalnie zamordowano ko-' bietę.
- Torkel chce, żebyśmy wrócili - powiedział Billy. - Jeśli mamy szczęście, teraz uda się nam znaleźć wspólny mia nownik. - Mam wrażenie, że bez szczęścia nic nie wskóramy. On się rozkręca. Billy przytaknął skinieniem. Między pierwszym a dru gim morderstwem upłynęły trzy tygodnie. Między drugim a trzecim zaledwie osiem dni. Razem ruszyli po wystrzyżonym jak do golfa trawniku, który mimo utrzymującej się suszy i upałów nie miał ani jednej żółtej plamy. Vanja spoj rzała na kolegę, który stąpał obok niej w granatowej bluzie z kapturem i laptopem w jednej ręce. - Przepraszam, jeśli przedtem zachowałam się, jakbym była wkurzona. - Nie ma sprawy, po prostu byłaś wkurzona. Vanja uśmiechnęła się do siebie. Tak łatwo jej się pracowało z Billym.
ypialnia. Z torbą w dłoni wysoki mężczyzna podszedł do komody przy ścianie z oknami. Postawił torbę na komodzie i wysu nął górną szufladę. Wyjął leżącą po prawej stronie staran nie złożoną koszulę nocną i włożył do torby. Z lewej części szuflady wziął zafoliowane opakowanie pończoch Philippe Matignon Noblesse 50 Camello jasny brąz i też włożył je do czarnej torby. Zasunął zamek błyskawiczny i schował torbę z powrotem pomiędzy pozostałe ciuchy. Akurat pasowała. Oczywiście. Zamknął szufladę. Znów wyszedł do kuchni.
S
Ze schowka na miotły wyjął starannie złożoną papie rową torbę, rozwinął ją. i podszedł do lodówki. Na półce po wewnętrznej stronie drzwi lodówki stały butelka lemo niady cytrynowej w szklanej butelce o pojemności 330 ml oraz paczka okrągłych Herbatników. W przezroczystym po jemniku na dole leżały banany. Oderwał dwa i razem z le moniadą i ciastkami włożył do papierowej torby, dorzucił jeszcze wafelek w czekoladzie, który wziął z najwyższej pół ki. Trzeci raz otworzył drzwiczki szafki pod zlewem i wy jął pustą plastikową butelkę, która kiedyś zawierała vanish. Czuł lekki chemiczny zapach, kiedy wkładał butelkę do pa pierowej torby, którą później zaniósł do przedpokoju i usta wił po prawej stronie drzwi wejściowych. Odwrócił się jeszcze raz i rozejrzał po mieszkaniu. Cisza. Po raz pierwszy od tylu godzin. Rytuał został dopełniony. Był gotów. Przygotowany. Na następną. Na czwartą. Teraz wystarczyło tylko czekać.
yło kilka minut po północy, gdy Vanja weszła do sali, którą zawsze nazywali tylko „Pokojem”. Sześć krze seł ustawionych wokół owalnego stołu konferencyjnego na szarozielonej wykładzinie dywanowej. Panel kontrolny do rozmów grupowych, konferencji video i do projektora pod sufitem znajdował się na środku stołu, który oprócz kilku butelek wody Loka i czterech szklanek był pusty. Nie było szklanych ścian wychodzących na inne pomieszczenia wy działu. Nikt nie miał tu wglądu. Na jednej z bocznych ścian Pokoju wisiała biała tablica, na której Billy sumiennie zapi sywał wszystko, co wiązało się z aktualną sprawą. Właśnie
B
przypinał zdjęcie Kathariny Granlund, kiedy weszła Vanja. Usiadła na jednym z krzeseł i położyła przed sobą na bla cie trzy teczki. - Co miałeś robić dziś wieczorem? Billy był zaskoczony jej pytaniem. Spodziewał się, że powie coś o morderstwie. Zapyta, czy znalazł powiązania między trzema zamordowanymi kobietami. Czy do cze goś doszli. To nie znaczyło, że Vanji nie obchodzili koledzy z pracy, ale była najbardziej skoncentrowanym śledczym, ja kiego Billy znał, rzadko ucinała sobie pogawędki lub oma wiała prywatne sprawy podczas pracy - Byłem w Parkteatern - odparł Billy, siadając. - Musia łem wyjść zaraz po przerwie. Vanja spojrzała na niego z mieszanką zdumienia i nieuf ności w oczach. - Nie mów, że chodzisz do teatru. To prawda. Billy wielokrotnie, gdy w rozmowach wykra czali poza sprawy zawodowe, mówił o teatrze jako o „mar twej sztuce” i twierdził, że tak samo jak ludzie porzucili konne wozy, kiedy pojawiły się samochody, tak teraz teatr powinien po cichu i z godnością odejść w zapomnienie po wynalezieniu kina. - Poznałem dziewczynę, to ona chciała iść. Vanja uśmiechnęła się, jasne, że to musiała być dziew czyna. - A co powiedziała, kiedy musiałeś się zwijać? - Nie wiem, czy mi uwierzyła. Już podczas pierwszego aktu raz mnie obudziła... A ty, co ty robiłaś? - Nic, byłam w domu, czytałam książkę o Hindern. Co z powrotem doprowadziło ich do przyczyny, dla któ rej siedzieli w tym opustoszałym budynku na Kungsholmen, kiedy nowy dzień miał zaledwie kilka minut. Trzy kwadranse później byli zmuszeni przyznać, że wca le nie posunęli się dalej. Te trzy ofiary nie miały żadnego wspólnego mianownika. Różny wiek, dwie mężatki, jedna
rozwiedziona, jedna miała dziecko, nie dorastały w tej samej miejscowości, nie chodziły do tych samych szkół, nie pra cowały w tej samej branży, nie były też członkiniami tych samych stowarzyszeń czy organizacji, żadnych wspólnych zainteresowań, ich mężowie też nie byli w żaden widoczny sposób powiązani, nie były zaprzyjaźnione na Facebooku ani innych portalach społecznościowych. Nie znały się. Nie miały nic wspólnego. Przynajmniej Billy i Vanja nie mogli niczego znaleźć. Bil ly rozczarowany zamknął komputer i zmęczony odchylił się na krześle. Vanja wstała i podeszła do tablicy. Przyglą dała się zdjęciom trzech kobiet. Każda miała jedno zdjęcie zrobione za życia, na pozostałych były martwe. W prawym rogu też były przypięte zdjęcia w pionowych rzędzie. Z lat dziewięćdziesiątych. Przerażająco podobne do tych nowych zdjęć. - On kopiuje wszystko dokładnie. - Tak, też o tym myślałem, jak to jest możliwe? - Billy podszedł do niej. - Czy sądzisz, że oni się znają? - Niekoniecznie, te stare zdjęcia były przecież publiko wane. - Gdzie? - zapytał Billy zaskoczony. Trudno było sobie wyobrazić jakąkolwiek gazetę, któ ra mogłaby wydrukować tak drastyczne zdjęcia, a w roku 1996 internet nie był takim niewyczerpanym źródłem in formacji, jakim jest dzisiaj. - Między innymi w książkach Sebastiana - wyjaśniła Vanja i odwróciła się do niego. - Czytałeś je? -Nie. - Powinieneś. Są naprawdę świetne. Billy nie odpowiedział, skinął tylko głową. Biorąc pod uwagę zdanie Vanji na temat Sebastiana, to była przypusz czalnie jedyna pozytywna rzecz, jaką mogła o nim powie dzieć. Billy nie był pewien, czy ma to poruszyć, było późno
i Vanja już wcześniej wieczorem okazywała oznaki irytacji, ale w końcu zapytał: - Myślisz, że go wciągniemy do współpracy? - Sebastiana? - Tak. - Mam głęboką nadzieję, że jednak nie. Vanja wróciła na swoje miejsce, pozbierała teczki, które przyniosła ze sobą, i skierowała się do drzwi. - Ale za to musimy odwiedzić Hindego w Lövhadze. Po myślałam, że moglibyśmy tam pojechać razem, ty i ja. Otworzyła drzwi i zatrzymała się. - To do jutra. Zadzwonisz też do Torkela i opowiesz mu, jak mało znaleźliśmy? Nie czekając na odpowiedź, wyszła i zostawiła Billy’ego samego. A więc to było jego zadanie - zadzwonić i prze kazać złe wiadomości. Jak zwykle. Rzucił okiem na zegar. Krótko przed pierwszą. Z westchnieniem sięgnął do kiesze ni po komórkę.
ebastian obudził się, kiedy ktoś dotknął jego twarzy. Otworzył oczy, szybko zorientował się, że jest w obcej sypialni, i przekręcił się na lewy bok, próbując równocześnie odtworzyć w pamięci wieczór, który zaprowadził go właś nie tutaj. Szedł za Vanją do domu. Zobaczył, że weszła do bramy. Akurat zamierzał się wycofać na swój stały punkt obserwacyjny, kiedy znienacka wybiegła z domu. Po kilku sekundach pojawił się radiowóz, do którego wsiadła. Coś się musiało stać. Vanja była tam potrzebna. On nie był potrzebny nigdzie. Zmęczonym krokiem ruszył do domu, do swojego o wie le za dużego mieszkania, ale dość szybko poczuł wewnętrzny
S
niepokój. Miał tylko jeden sposób, żeby pozbyć się tego nie pokoju i zniechęcenia. Przejrzał program w gazecie i zde cydował się na prelekcję w ABF-huset: Wieczór z Jussim Bjórlingiem. Zupełnie nie był zainteresowany tematem, ale na wszystkich imprezach kulturalnych większość widowni stanowiły kobiety, więc po krótkim namyśle Sebastian za siadł w trzecim rzędzie obok czterdziestoletniej, na oko sa motnej kobiety bez obrączki na palcu. W przerwie nawiązał pogawędkę. Potem wypili po bezalkoholowym drinku. Kon tynuowali rozmowę. Postanowili zjeść wspólnie kolację. Od byli krótki spacer do jej mieszkania na Vasastaden. Poszli do łóżka. A teraz ona go budziła. Ellinor Bergkvist. Ekspe dientka w domu towarowym Åhléns. Gospodarstwo domo we. Która była właściwie godzina? Za oknem jasno, ale to nic nie znaczyło. Przecież była pełnia lata. Ellinor leżała na boku zwrócona ku niemu, z łokciem na poduszce i głową podpartą ręką, palcem wskazującym drugiej ręki wodziła po jego twarzy. Była to' poza, którą mogła podpatrzyć w komediach romantycznych. W filmie urocze, w rzeczywisto ści wyjątkowo irytujące. Zmierzwiony kosmyk jasnorudych włosów opadał jej na jedno oko. Uśmiechnęła się w sposób, który, jak Sebastian przypuszczał, miał być „łobuzerski”, równocześnie zatrzymała palec na czubku jego nosa i tro chę mocniej nacisnęła. - Dzień dobry, śpiochu. Sebastian westchnął. Nie mógł się zdecydować, co było najgorsze. To, że zwraca się do niego jak do niemowlęcia, które właśnie przebudziło się z drzemki, czy emanujące z niej świeże romantyczne poczucie bliskości. Chyba raczej to drugie. Już podczas przechadzki do jej mieszkania podej rzewał, że może do tego dojść. Wzięła go za rękę. Nie wypuszczała jego dłoni. Przez całą drogę. Jak kiczowata klisza zakochanej pary wędrującej nocą przez letni Sztokholm. Pięć godzin po tym,
jak spotkali się po raz pierwszy. To było straszne. Sebastian zastanawiał się, czy nie powinien tego przerwać i się wy cofać, ale w końcu zdecydował, że poświęcił za dużo cza su i energii, żeby zakończyć sprawę, zanim dostał to, czego chciał. Czego potrzebował. Seks był nudny i bez zaangażowania z jego strony, ale przynajmniej sprawił, że zasnął na kilka godzin. Zawsze to coś. Sebastian odwrócił głowę tak, żeby nie mieć jej palca na nosie i odchrząknął. - Która godzina? - Wpół do siódmej. Dochodzi. Co zamierzasz dzisiaj ro bić? Sebastian westchnął znowu. - Muszę niestety pracować. Kłamstwo. Nie pracował. Nie robił tego od lat, nie licząc tego krótkiego zaangażowania w pracę zespołu do spraw za bójstw Krajowej Policji Kryminalnej w Vasterås sprzed kil ku miesięcy. Teraz znów nie robił nic. I zamierzał się tego trzymać. Nie było niczego, co chciałby robić, a już na pew no nie w towarzystwie Ellinor Bergkvist. - Gdybym cię nie obudziła, jak długo jeszcze mógłbyś spać? Co to za idiotyczne pytanie? Skąd miałby to wiedzieć? Tamten sen przypuszczalnie i tak by go obudził, bardzo rzadko zdarzały się noce, kiedy nie przychodził, nie można było tego przewidzieć. Zresztą nie zamierzał jej o tym opo wiadać. Zamierzał sobie pójść. Opuścić to mieszkanie i Va sastaden tak szybko, jak to tylko możliwe. - Nie wiem, może do dziewiątej. A co? - Dwie i pól godziny. - Palec wskazujący znów podjął wędrówkę po jego twarzy, przesuwał się po czole, w dół po nasadzie nosa, do ust. Ten ruch był o wiele bardziej intym ny niż rzeczy, które robili kilka godzin temu. Sebastian po wstrzymał odruch, by wstać z łóżka. - Więc jeśli nie chcesz spać dalej - ciągnęła Ellinor - mamy dwie godziny, żeby za jąć się czymś innym, zanim poświęcisz się swojej bardzo
ważnej pracy. - Jej palec wędrował dalej przez jego podbró dek, szyję, mostek i wszedł pod poszwę bez kołdry. Seba stian spojrzał jej w oczy. Jej zielone oczy. Zauważył, że lewe miało brązową plamkę na tęczówce, jakby źrenica się rozla ła. Dłoń posuwała się coraz dalej w dół. Okazało się, że jednak było coś, co Sebastian mógł robić z Ellinor Bergkvist. Śniadanie. Jak ona go do tego skłoniła? Nieopatrznie rzucona obietnica po stosunku? Otwarte okno w kuchni wychodziło na podwórko, ale mimo to w mieszkaniu było gorąco. Z zewnątrz dał się sły szeć ryk przejeżdżającego motocykla, ale poza tym panowała cisza. Cisza letniego poranka. Przebiegając wzrokiem nakry ty do śniadania stół, Sebastian zastanawiał się, co to był za dzień. Jogurt, dwa rodzaje płatków, muesli, świeżo wyciśnięty sok, ser, szynka, metka, plasterki ogórka, pomidorów i papry ki, kawałki arbuza. Środa, czy to możliwe? Wtorek? Zapach upieczonych bułek wypełnił kuchnię, kiedy Ellinor wyjęła blachę z piekarnika i włożyła gotowe niewielkie bagietki do ściereczki. Potem umieściła zawiniątko w wiklinowym ko szyku i z uśmiechem postawiła na stole, by zaraz wrócić do wyspy na środku obszernej kuchni. Sebastian nie był głod ny. Pstryknął elektryczny czajnik i Ellinor nalała wrzątku do stojącego przed nim kubka. Sebastian zajrzał do naczynia, w którym woda w zetknięciu z proszkiem na dnie natych miast zabarwiła się na ciemnobrązowy kolor. Najwidoczniej Ellinor potraktowała to spojrzenie jako krytykę. - Przykro mi, ale mam tylko kawę rozpuszczalną, nor malnie piję herbatę. - Nie szkodzi... Nalała wody do swojego kubka i poszła odstawić czaj nik. W pół drogi z powrotem do stołu zatrzymała się na chwilę.
- Może chcesz mleka? - Nie. - Jeśli chcesz, mogę zagrzać. Będzie jak latte. - Nie, tak jest dobrze. - Na pewno? - Na pewno. -Tak. - Okay. Ellinor uśmiechnęła się, usiadła naprzeciwko, wzięła to rebkę herbaty - cytryna z imbirem - włożyła do gorącej wody, potem kilka razy wyciągała ją i zanurzała. Znów po szukała spojrzenia Sebastiana i uśmiechnęła się do niego. Jemu udało się wydusić z siebie coś, co przy odrobinie do brej woli można było wziąć za odwzajemnienie uśmiechu, po czym odwrócił wzrok. Nie chciał tu być. Starał się unikać ta kich sytuacji. Teraz przypomniał sobie dlaczego. Nie potrafił znieść tego fałszywego poczucia wspólnoty, wrażenia, że coś ich łączy, mimo iż - przynajmniej gdyby to od niego zależało - nigdy więcej się nie spotkają. Pogrążony w myślach przesu wał spojrzeniem po kuchennych szafkach, podczas gdy Elli nor w milczeniu dodała do herbaty łyżeczkę miodu. Wyjęła z koszyka bułkę, przekroiła ją, posmarowała masłem, poło żyła ser, szynkę i dwa kółka żółtej papryki. Ugryzła kanapkę i przeżuwając, przyglądała się Sebastianowi, który nadal sie dział ze wzrokiem utkwionym gdzie indziej, gdzieś poza nią. - Sebastianie? Drgnął i spojrzał na nią pytająco. - O czym myślisz? Rzeczywiście odpłynął. Znowu. Tam, dokąd zawsze po wracał. Do myśli, która ostatnio zdawała się go pochłaniać niemal przez cały czas. To było uczucie, jakiego dotychczas nie znał. Opętanie. Nawet gdy był najmocniej wciągnięty w pracę i odnosił największe sukcesy, nie miał problemu, żeby odsunąć na bok niepożądane myśli. Jeśli pojawiała się jakaś sprawa, która mogła zawładnąć jego życiem w sposób,
jakiego sobie nie życzył, po prostu na kilka dni przestawał o niej myśleć. Zajmował się czymś innym. Przejmował inicjatywę. Sebastian Bergman był człowiekiem, który nie traci kon troli. Dla niczego, dla nikogo. Przynajmniej tak było do tychczas. Teraz był kimś innym. Życie go przeczołgało. Poraniło go. Nie tylko raz. Ale dwa razy Jeszcze nie otrząsnął się na dobre po katastrofie w Taj landii w drugi dzień świąt 2004 roku, kiedy trzy miesią ce temu pojechał do Vasterås. Powodem tego wyjazdu była sprzedaż domu po rodzicach, a podczas sprzątania ich rze czy znalazł kilka listów. Adresowane do jego matki listy zostały wysłane w 1979 roku. Pisała je kobieta, która twier dziła, że spodziewa się dziecka Sebastiana. Wtedy te listy do niego nie dotarły, ale teraz uczynił wszystko, żeby zi dentyfikować nadawcę. Dawni koledzy Sebastiana z poli cji kryminalnej właśnie znajdowali się w Vasterås z powodu brutalnego zabójstwa nastolatka, więc wprosił się do śledz twa, żeby dzięki policyjnym uprawnieniom i dostępowi do rejestrów dopasować twarz do osoby. Uzyskać adres. Mieć pewność. I to wszystko mu się udało. Kobieta mieszkająca na Storskärsgatan 12 otworzyła mu drzwi. Twarz. Anna Eriksson. Uzyskał pewność. Tak, miał córkę, ale ona nie mogła się ni gdy dowiedzieć, że jej ojcem jest Sebastian. Miała już ojca. Był nim Valdemar Lithner. Valdemar, który wiedział, że Vanja nie jest jego. A więc nie mieli się nigdy spotkać. Sebastian i jego córka. Tb by zniszczyło tak wiele. Dla wszystkich. Więc Sebastian musiał obiecać, że nie będzie próbował z nią rozmawiać.
Ale problem polegał na tym, że oni już się spotkali. Nawet więcej. Pracowali razem. W Vasterås. On i Vanja Lithner. Oficer śledczy w zespo le do spraw zabójstw Krajowej Policji Kryminalnej. Bystra, sprawna, skuteczna i silna. Jego córka. Miał córkę. Znowu. Od tego czasu prawie ją śledził. Właściwie nie potrafił by wytłumaczyć, dlaczego to robi, nawet sobie. Widział ją, ale to już było wszystko. Nigdy się nie ujawnił. Co powinien powiedzieć? Co mógł powiedzieć? Teraz podniósł wzrok na Ellinor, która przyjaźnie zapy tała, o czym myśli, i udzielił odpowiedzi, która nie potrze bowała żadnego rozwinięcia: - O niczym. Ellinor pokiwała głową, z pozoru zadowolona z odpo wiedzi albo choćby z tego, że znów zwrócił na nią uwa gę. Sebastian sięgnął po kawałek arbuza. Tyle przynajmniej mógł w siebie wcisnąć. - Gdzie pracujesz? - Bo co? Nieprzyjemna odpowiedź, wręcz niegrzeczna, ale lepiej było przyhamować to od początku. Sebastian naprawdę nie chciał, żeby to krępujące wspólne śniadanie stało się oka zją do wzajemnego poznania. Wiedzieli o sobie dosyć. On o niej więcej niż ona o nim. Ellinor wiedziała, że on nazywa się Sebastian Bergman i jest psychologiem. Przed pozosta łymi pytaniami skutecznie umiał się uchylać i bez problemu zastępował je zainteresowaniem wobec jej osoby. - Mówiłeś, że musisz pracować - ciągnęła Ellinor. - Jest środek lipca, większość ludzi jest na urlopach, więc jestem ciekawa, czym się zajmujesz. - Pracuję nad pewnym... raportem.
- O czym? - To jest... analiza. Dla szkoły policyjnej. - Mówiłeś chyba, że jesteś psychologiem? - Jestem, ale czasem współpracuję z policją. Skinęła. Wypiła łyk herbaty i sięgnęła po kromkę chleba. - Kiedy ma być gotowy? Co to za pieprzone przesłuchanie. - Mniej więcej za dwa tygodnie. Te jej zielone oczy. Wiedziała, że on kłamie. Właściwie go to nie obchodziło. Ani trochę nie przejmował się tym, co ona o nim myśli, ale bardzo źle się czuł w tej niby normalnej sytuacji wspólnego śniadania, kiedy oboje wiedzieli, że to tylko na niby. Złuda. Dość tego. Sebastian odsunął krzesło. - Pójdę już. - Zadzwonię do ciebie. - Jasne... Drzwi zatrzasnęły się za nim. Ellinor siedziała jeszcze przy stole, nasłuchując jego kroków. Zszedł po schodach. Uśmiechnęła się do siebie. Wiedziała, że tak zrobi. Siedzia ła, aż przestała go słyszeć, wtedy wstała od stołu i poszła do sypialni. Stanęła przy oknie. Jeśli przejdzie przez ulicę i skręci w lewo, jeszcze go zobaczy. Ale poszedł inną drogą. Ellinor usiadła na niepościelonym małżeńskim łóżku. Po łożyła się na jego połowie. Nakryła się jego prześcieradłem, wtuliła nos w jego poduszkę i głęboko wciągnęła powietrze. Wstrzymała oddech, żeby zachować w sobie jego zapach. Żeby go zatrzymać.
anja mieszkała na wzniesieniu ponad Frihamnen. Seba stian był prawie pewny, że jej mieszkanie ma trzy po koje. Tak pewny, jak tylko można być, oglądając mieszkanie z niewielkiego wzgórka oddalonego o sto metrów. To był
V
jasnożółty modernistyczny budynek. Siedem pięter. Vanja mieszkała na czwartym. Z tego, co widział, w mieszkaniu nic się nie poruszało. Może jeszcze spała. Albo była w pracy. Nie przeszkadzało mu, że akurat teraz jej nie widział. Przyszedł tutaj właściwie dlatego, że nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Kilka tygodni temu sytuacja wyglądała inaczej. Wtedy poczuł, że koniecznie musi ją zobaczyć. Pragnie ją widzieć. Zobaczyć, co robi. Chciał mieć lepszy widok niż ten, jaki dawało mu wzgórze, więc postanowił wspiąć się na jedno z wielkich drzew liściastych rosnących poniżej wznie sienia. Pierwsze metry poszły mu nadspodziewanie dobrze. Udało mu się sięgnąć kilku gałęzi powyżej i wszedł jeszcze dalej. Potem zauważył, że może dostać się jeszcze wyżej, po chwili szukania po omacku natrafił dłońmi na dobre miej sce, chwycił kolejną gałąź i podciągnął się jeszcze o kilka metrów. Słońce prześwietlało liście, które pięknie pachnia ły świeżością. Nagle poczuł się jak mały chłopiec szukający przygód. Kiedy ostatnio wspinał się na drzewo? Wiele, wie le lat temu. Ale był w tym dobry. Zręczny. Szybki. Jego ojciec nie lubił tego, uważał, że Sebastian powinien więcej zajmować się wyzwaniami intelektualnymi, rozwijać swoją muzykalność i talenty artystyczne. Jego matka głów nie bała się o ubrania. Żadne z nich nie lubiło, kiedy cho dził po drzewach, więc robił to tym częściej. Tak często, jak tylko mógł. Teraz napawał się uczuciem, że znów robi coś zakazanego i awanturniczego. Wtedy spojrzał w dół i uświadomił sobie, że już na tej wysokości będzie miał poważne problemy z zejściem na dół. Przynajmniej bez szwanku. Zręczność i szybkość już dawno przestały być cechami, które można mu było przypisać. Rów nocześnie z tą przerażającą i budzącą zawroty głowy świado mością pojawiło się wrażenie, że jego marynarka zaczepiła o ostrą gałąź wystającą gdzieś z tyłu. Stracił równowagę.
Nagle chłopiec poszukujący przygód stał się niesprawnym mężczyzną w średnim wieku, który ze wzbierającym pozio mem kwasu mlekowego w mięśniach wisiał na drzewie wy soko nad ziemią. Sebastian musiał poświęcić zarówno iluzję chłopięcej przygody, jak i marynarkę, kiedy z trudem prze dostał się do pnia, po którym opuścił się, czy raczej zjechał w sposób niekontrolowany niżej, na dolne gałęzie, które bo leśnie zatrzymały jego rozpędzone ciało. Na drżących nogach zszedł na ziemię, w rozerwanej marynarce i z piekącymi otar ciami po wewnętrznej stronie ud. Po tej przygodzie zadowalał się staniem na tym obecnie tak dobrze mu znanym wzgórzu i oglądaniem mieszkania Vanji. To wystarczyło. Było wystarczająco szalone. Nawet bał się myśleć, co by było, gdyby Vanja wyjrzała przez okno i nagle zobaczyła go, jak zwisa z drzewa obok jej mieszkania. Jej mieszkanie wyglądało przytulnie. Nowoczesne za słony. Czerwone i białe kwiaty w oknach. Małe lampki o regulowanej jasności na parapecie. Niewielki balkon wy chodzący na północny wschód, na którym przy ładnej po godzie między 7.20 a 7.45 Vanja piła swoją poranną kawę. Wtedy Sebastian zawsze musiał się kryć za krzakami jałow ca, z którymi nigdy nie zamierzał zawierać tak bliskiej zna jomości. Zdecydowanie była osobą o wypracowanej rutynie, jego córka. Wstawała codziennie o 7.00, w weekendy około 9.00. We wtorki i czwartki przed pójściem do pracy szła po biegać. Sześć kilometrów. W niedziele podwajała dystans. Często pracowała do późna i rzadko wracała do domu przed 20.00. Nie wychodziła zbyt często wieczorami. Do knajpy. Może raz czy dwa w miesiącu. Z grupką koleżanek. Nie za uważył, żeby miała chłopaka. W czwartki jadła kolację z ro dzicami na Storskärsgatan. Przeważnie szła do nich sama, ale do domu odprowadzał ją Valdemar Lithner.
Tata. Byli bardzo zżyci, to się rzucało w oczy z daleka, kiedy się widziało, jak idą razem. Blisko siebie. Dużo się śmiali, a przechadzka kończyła się serdecznym uściskiem, Valdemar całował ją w czoło przed odejściem. Zawsze. Symbol ich bliskiej relacji. To byłby bardzo piękny obrazek, gdyby nie pewien drobny szczegół. Otóż jej prawdziwy ojciec stał kawałek dalej i bacznie się temu przyglądał. Te chwile spra wiały Sebastianowi największy ból. Przedziwny ból. Gorszy niż zazdrość. Większy niż zazdrość. Cięższy niż wszystko inne. To był ból z powodu życia, które nie było jego udziałem. Kiedy przed dwoma tygodniami Sebastian zobaczył Vanję z Valdemarem na lunchu we włoskiej restauracji w pobli żu komendy policji, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Nie było to nic przyjemnego, wręcz przeciwnie. Ale poczuł się lepiej. Przynajmniej wtedy i w tamtym miejscu. Stopniowo zazdrość, którą odczuwał w stosunku do Valdemara, przeszła w złość, by zmienić się w końcu w coś, co można było nazwać tylko nienawiścią. Była to niena wiść wobec tego wysokiego, szczupłego i przystojnego męż czyzny, który mógł iść tak blisko jego córki. Jego córki! To przecież jemu należały się te uściski i czułość. On powinien dostać całą tę miłość. On! Nikt inny. Sebastian wiele razy wyobrażał sobie, że wychodzi z cie nia i opowiada wszystko, ale zawsze w ostatniej chwili się z tego wycofywał. Snuł wizje, że w jakiś sposób zbliży się do Vanji, żeby później, kiedy uda im się zbudować jakąś re lację, mógł wyznać prawdę. Wtedy przynajmniej byłby ja kiś czas blisko niej. Mógłby ją poznać. Może uznałaby, że ją zdradził, ale to nie powstrzymywało Sebastiana. Najwięk szym problemem był fakt, że gdyby powiedział prawdę,
obojętnie kiedy i w jaki sposób, nieodwołalnie zniszczyłoby to jej relację z Valdemarem. I za to Vanja by go znienawidzi ła. Już teraz szczerze go nie znosiła. Nic nie było proste, kiedy chodziło o Vanję. O ile ona sama nie zacznie wątpić w fałszywego ojca, rzecz jasna. To mogłaby być droga do sukcesu, gdyby Sebastianowi udało się sprawić, żeby sama strąciła Valdemara z tego piede stału, na którym on tak bezczelnie się rozsiadł. To nie powin no być niewykonalne. Gdyby tak dowiedziała się kilku rzeczy o Valdemarze, o jego brudnych sprawkach, tajemnicach, któ re go demaskowały, to aureola nad jego głową mocno by się przekrzywiła. Nic nie mogło skuteczniej zmienić ustalonych poglądów danej osoby niż jej własne odkrycia i doświadcze nia. Sebastian dobrze o tym wiedział. Często dopiero po przez odczucie pewnych rzeczy na własnej skórze człowiek rozumiał, jak rzeczywistość wygląda naprawdę. Dlatego dzia łanie zawsze okazywało się tu bardziej skuteczne niż słowa, a własne działanie byłb najcenniejsze. I takie własne odkrycie mogłoby naturalnie zapoczątko wać kwestionowanie pozycji Valdemara. Ze nie był takim doskonałym ojcem. Ze był kimś innym. Kimś o wiele gorszym. Gdyby Sebastianowi udało się doprowadzić Vanję do tego odkrycia, wywołałoby to u niej rozpacz i zagubie nie. W takiej sytuacji czułaby się samotna, rozczarowana i otworzyłaby się na inne rzeczy, na prawdę, może nawet w głębi duszy czekałaby na nią. Cieszyłoby ją pojawienie się ojcowskiej postaci, która od tak dawna na nią czekała, która zawsze była blisko. Wtedy i w tej sytuacji może nawet obję łaby go, okazałaby, że go potrzebuje. Kiedy będzie zraniona i utraci grunt pod nogami. Będzie po prostu gotowa. Miał wrażenie, że to jest naprawdę dobry plan. Wystu diowany, trudny do przeprowadzenia, ale o przełomowym znaczeniu, jeśli się uda.
Ważny był tu research. Nie ma ludzi doskonałych. Każ dy ma coś do ukrycia. Trzeba tylko dotrzeć do tych sekre tów. A potem wyeksponować je jak najlepiej. Plan był tak niegodziwy, że nawet Sebastian zawahał się przez sekundę. Jeśli kiedykolwiek wyszłoby na jaw, że w jakikolwiek sposób był zamieszany w pogrążanie Valdemara, na zawsze utraciłby możliwość nawiązania relacji z Vanją. Ale gdyby mu się udało, byłby to przełom, na który tak długo czekał. W bramie naprzeciwko tamtej włoskiej restauracji postano wił, że to zrobi, że ona jest tego warta. Warta, by o nią wal czyć. I tak nie miał żadnego innego życia. Odsunął na bok wszelkie wątpliwości i poszedł prosto do domu, żeby odszukać pewien numer telefonu. Numer, z którego od wielu lat nie korzystał. Do dawnego komisarza policji, który pod każdym względem był przeciwieństwem Torkela. Impulsywny, pozbawiony skrupułów, gotów iść po tru pach. Został wyrzucony z policji kryminalnej, ldedy okazało się, że prowadził prywatne śledztwo przeciw swojej żonie, podrzucał dowody, żeby w efekcie aresztować jej nowego męża za przestępstwa narkotykowe, a wszystko po to, żeby odebrać żonie prawo do opieki nad dziećmi. Właśnie kogoś takiego Sebastian teraz potrzebował. Kogoś takiego jak Trolle Hermansson. Trolle odebrał po dziewiątym sygnale. Najpierw chciał powspominać stare czasy, ale Sebastian wyraźnie nie był za interesowany i zamiast tego powiedział krótko, czego po trzebuje. Zakończył swoją prezentację obietnicą tysiąca koron zapłaty, ale Trolle odrzucił tę propozycję. Był najwy raźniej ucieszony, że ma coś do roboty. Potrzebował tylko kilku dni. To było przed dwoma tygodniami.
Od tamtego czasu Trolle szukał go kilka razy, ale Seba stian ignorował jego telefony. Siedział w cichym mieszkaniu i słyszał telefon dzwoniący bez końca. Tylko Trolle mógł czekać aż tyle sygnałów, to było dla Sebastiana jasne. Ale nie był już pewien, czy nadal chce to wszystko wiedzieć. Je śli posunąłby się dalej w tej sprawie, czy zostałyby mu jesz cze jakieś granice do przekroczenia? Ale teraz poczuł, jak ogarnia go przygnębienie. Godziny na wzgórzu przed domem Vanji. Seks. Dzisiejszej nocy był z Ellinor, wczoraj i jutro z jakąś inną. Puste mieszkanie. Pu ste życie. Musiał coś zrobić. Cokolwiek. Zmiany. Wyjął ko mórkę i wybrał numer. Trolle odebrał po trzech sygnałach. - Właśnie się zastanawiałem, łdedy się odezwiesz - po wiedział schrypniętym po przebudzeniu głosem. - Byłem trochę zajęty - wyjaśnił Sebastian, oddalając się od domu Vanji z telefonem przy uchu. - Wyjeżdżałem. - Nie okłamuj mnie. Śledziłeś ją. Córkę. Sebastian zesztywniał na moment, zanim dotarło do niego, że Trolle mówił o córce Valdemara. Jasne. - A skąd to wiesz? - Bo jestem lepszy do ciebie. Sebastian miał wrażenie, że słyszy, jak po drugiej stronie kolega uśmiecha się z zadowoleniem. - Nie prosiłem cię, żebyś ją sprawdzał - powiedział po irytowany. - Nie, ale ja wykonuję swoją robotę sumiennie. Dawny policjant, sam wiesz. - Dowiedziałeś się czegoś? - Trochę. Ale żadnych brudów. Facet sprawia wrażenie sakramencko porządnego. - Trolle przerwał na chwilę i Se bastian usłyszał, jak szeleści papierami, które prawdopo dobnie leżały rozrzucone przed nim. - Nazywa się Ernst Valdemar Lithner. Urodzony w tysiąc dziewięćset pięć dziesiątym trzecim roku w Göteborgu - powiedział Trolle.
- Studiowai najpierw w Chalmers, potem przeniósł się na ekonomię. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierw szym roku ożenił się z Anną Eriksson. Która, by the way, nie przyjęła jego nazwiska. Żadnych byłych żon ani innych dzieci. Nie figuruje w rejestrze karnym. Długo pracował jako księgowy, ale przekwalifikował się i od tysiąc dziewięć set dziewięćdziesiątego siódmego roku prowadził różne fir my. Zajmował się wszystkim, od księgowości po doradztwo podatkowe. Najwidoczniej nieźle zarabiał, bo odłożył tro chę grosza na mieszkanie dla Vanji i rok później kupił duży letni dom w Vaxholmie. Nie odkryłem żadnych kochanek ani kochanków, ale zatrudniłem kogoś, kto włamie mu się do komputera i wtedy zobaczymy. W zeszłym roku choro wał. - Co to znaczy chorował? - Jakieś zmiany w płucach, wiesz, rak, który nas w koń cu zżera. Na co umarła twoja matka? Sebastian nawet się nie zastanawiał nad tym, że Trol le znów w żartach pokazał, że przez ostatnie tygodnie sprawdził dokładnie także i jego. Zmroziło go, mimo upa łu. A więc Valdemar miał raka? To się nie zgadzało. Męż czyzna, który zabrał mu córkę, wyglądał na pełnego życia. Może to była tylko maska, którą zakładał na spotkania z Vanją, wysiłek dla niej. - Na wiosnę został uznany za wyleczonego - mówił da lej Trolle. - O ile można być wyleczonym. Mój człowiek w szpitalu nie dotarł do historii choroby, ale teraz ma zapla nowane tylko normalne wizyty, czyli musi być poza strefą ryzyka. Sebastian mruknął niezadowolony. - Okay... Coś jeszcze? - Nie, właściwie nie. Mam tu trochę papierów, jeśli chcesz. - Nie, nie potrzeba. A więc jest czysty jak łza?
- Na razie tak, ale ja dopiero zacząłem. Mogę pokopać o wiele głębiej, jeśli zechcesz. Sebastian zastanawiał się przez chwilę. Było gorzej, niż się spodziewał. Valdemar nie tylko był ubóstwiany przez córkę, był także cudownie uzdrowiony. Święty z rakiem, który z poczekalni śmierci wrócił na łono rodziny. Sebastian nie miał szans. Beznadziejna sprawa. - Nie, nie potrzeba. Ale dziękuję. Zajrzę do ciebie z pie niędzmi. I odłożył słuchawkę. A więc jego wspaniały plan spalił na panewce.
rzeci dzień w pracy. Wreszcie udało mu się zdobyć urzą dzenie do oznaczania, drukujące etykiety oraz paski samoprzylepne i teraz stał z nim na korytarzu przed meta lową tabliczką informującą, że w środku urzęduje dyrektor zakładu karnego. Zdjął plastikową osłonkę z drugiej stro ny wydrukowanego paska z nazwiskiem i przyldeił go. Tro chę nierówno wyszło, ale mu to nie przeszkadzało. Można było przeczytać z daleka. Dyrektor Zakładu Karnego Tho mas Haraldsson. Cofnął się o krok i z uśmiechem zadowolenia przyjrzał się tabliczce. Nowa praca. Nowe życie. Wysłał podanie wiele miesięcy temu, ale właściwie nie wierzył, że dostanie tę posadę. Nie żeby mu brakowało kwalifikacji, ale po prostu to był taki okres w jego życiu, że nic mu się nie układało. W pracy miał problemy, nie umiał się porozumiej z szefową, Kerstin Hanser, a sukcesami za wodowymi też nie mógł się wykazać, musiał to szczerze
T
przyznać. Częściowo wynikało to stąd, że Hanser rzucała mu kłody pod nogi, ale mimo wszystko. To zaczęło go drę czyć. W domu też sytuacja była trochę napięta. Nie cho dziło o brak miłości czy zmęczenie i rutynę, ale ich życie było zdominowane przez jedną rzecz. Jenny, jego żona, za częła kurację hormonalną i wszystkie ich działania miały teraz na celu jedynie poczęcie dziecka. Ona myślała wyłącz nie o zajściu w ciążę, a on o Hanser, swojej pracy i narasta jącym rozgoryczeniu. Nic już go nie cieszyło i Haraldsson nawet wolał nie żywić nadziei, że dostanie stanowisko, na które zdecydował się kandydować tak na wszelki wypadek jeszcze pod koniec zimy. W ogłoszeniu było napisane, że miejsce będzie wolne dopiero latem, więc nadal pracował w policji w Vasterås i już prawie zapomniał o tamtym po daniu. Potem wydarzyło się morderstwo tamtego chłopaka, pojawił się zespół dochodzeniowo-śledczy ze Sztokholmu i cała sprawa skończyła się tym, że Haraldsson został po strzelony i musiał przejść operację. Został ranny w klatkę piersiową, jak sam opisałby swoje obrażenia. Choć w jego karcie szpitalnej napisano, że chodziło o dolną część bar ku. Tak czy inaczej, jeszcze nie odzyskał pełnej sprawności. Nadal czuł w tamtym miejscu napięcie i sztywność, właśnie odezwało się znowu, kiedy jeszcze raz docisnął naklejkę ze swoim nazwiskiem. Ten postrzał stał się w pewnym sensie punktem zwrot nym. Kiedy obudził się po operacji, przy jego łóżku siedzia ła Jenny. Zaniepokojona, lecz wdzięczna. Ze przeżył. Ze nie odszedł. Miał szczęście, jak mu powiedziano. Kula rozerwa ła opłucną i wywołała krwotok do płuc. Haraldsson wie dział tylko, że taki postrzał jest piekielnie bolesny. Miał trzy tygodnie zwolnienia z pracy. Przez ten czas siedział w domu i zastanawiał się, jak to będzie, kiedy wróci na komendę. Komendant okręgowy na pewno wygłosi jakąś mowę w sty lu „witamy z powrotem” i pochwali jego heroiczną posta wę - może nawet przyznawano za to jakiś niewielki medal:
postrzał odniesiony na służbie. Oczywiście będzie tort i kawa i ostrożne poklepywanie po plecach, żeby oszczę dzić jego zranioną klatkę piersiową. Koledzy na pewno będą chcieli usłyszeć, jak się czuł i co wtedy myślał. Ale nie było do końca tak. Nie było komendanta, żadnych przemówień ani meda lu, za to dziewczyny z recepcji zamówiły tort. Mniej poklepywań i zapytań, ale uznał, że to też było coś. Coś się zmieniło, koledzy odnosili się do niego inaczej. Wyobrażał sobie, że to rodzaj szacunku. Szacunek i może podświado mie pewna ulga. Nieczęsto zdarzało się, żeby policjant zo stał postrzelony na służbie, a prawdopodobieństwo, że coś takiego może ponownie zdarzyć się w Vasterås w najbliż szej przyszłości, statystycznie było wręcz wyjątkowo niskie. Można więc powiedzieć, że złapał kulkę w imieniu całej vasteråskiej policji. Po raz pierwszy od dawna szedł do pra cy z radością. Mimo Hanser. W domu też coś 'się zaczęło dziać. Oboje nieco się od prężyli, zbliżyli do siebie, jakby to życie, które mieli, któ re wiedli razem w tej chwili, było ważniejsze od tego, które próbowali stworzyć. Nadal uprawiali seks. Często, ale głów nie dlatego, że mieli ochotę, pragnęli być blisko ze sobą. Seks był czulszy, cieplejszy, mniej mechaniczny. Może dla tego wreszcie się udało. Nagle wszystko zaczęło się układać. Równo pięć tygodni po postrzeleniu został wezwany na rozmowę w sprawie pracy. Tego samego dnia test ciążowy Jenny pokazał wynik pozytywny. A więc to był zwrot. Dostał tę pracę. Hanser napisała mu świetną rekomenda cję, jak się dowiedział. Może jednak źle ją oceniał. Jasne, zda rzały im się konflikty przez te lata, kiedy była jego szefową, ale gdy przyszło co do czego, kiedy musiała obiektywnie oce nić jego pracę i możliwość poradzenia sobie z kierowaniem zakładem karnym, wykazała dość profesjonalizmu, żeby
odsunąć na bok swoje osobiste antypatie i zgodnie z prawdą napisać o jego zaletach i talentach administracyjnych. W komendzie słyszał złośliwe komentarze szeptane po kątach, że napisała to, żeby się go pozbyć, że wręcz sama podsunęła go władzom Lövhagi, ale ci ludzie po prostu za zdrościli. Jemu. Dyrektorowi Zakładu Karnego Thomasowi Haraldssonowi. Wszedł do swojego gabinetu, który może nie był zbyt duży, ale jego własny. Koniec ze stanowiskami pracy w biu rze typu open space. Haraldsson usiadł na wygodnym krze śle za biurkiem, które nadal było stosunkowo puste. Włączył komputer. Trzeci dzień, nie zdążył jeszcze dobrze wejść w to wszystko. Całkowicie naturalne. Jedyną rzeczą, jaką na ra zie udało mu się zrobić, było zamówienie wszystkich mate riałów na temat jednego z więźniów Pawilonu Zamkniętego, którym interesowała się policja kryminalna. Najwidoczniej znów dzwonili tu wczoraj wieczorem. Haraldsson położył dłoń na teczce spoczywającej na blacie biurka, ale zastana wiał się, czy najpierw nie zadzwonić na chwilę do Jenny. Nie miał niczego specjalnego, po prostu chciał się dowiedzieć, jak się czuje. Teraz widywali się trochę rzadziej. Lövhaga leżała ponad sześćdziesiąt kilometrów od Vasterås, prawie godzi nę autem w jedną stronę. To będą długie dni pracy. Na razie nie było żadnych problemów. Jenny dosłownie promieniała szczęściem. Teraz jej świat był pełen możliwości. Haraldsson uśmiechnął się do siebie na samą myśl o niej i właśnie zdecy dował się zadzwonić, kiedy ktoś zapukał do drzwi. - Proszę. - Haraldsson odłożył słuchawkę na widełki. Drzwi się otworzyły i kobieta w wieku około czterdzie stu pięciu lat, Annika Norling, jego asystentka, wsunęła gło wę do środka. - Ma pan gości. - A któż to taki? - Haraldsson spojrzał szybko na otwar ty kalendarz leżący na stole. Pierwsze spotkanie miał mieć
o pierwszej. Czyżby coś przegapił? Czy raczej Annika o czymś zapomniała? - Krajowa Policja Kryminalna - wyjaśniła kobieta. - Nie byli umówieni - ciągnęła dalej, jakby czytając w myślach Haraldssona. Ten cicho zaklął pod nosem. Już miał nadzieję, że zainte resowanie kryminalnych Lóvhagą ograniczy się do rozmów telefonicznych. Nie potraktowali go dobrze podczas tamte go śledztwa w Vasterås. Wcale nie. Wręcz przeciwnie. Zro bili wszystko, żeby go wygryźć ze śledztwa, choć raz po raz okazywało się, jak bardzo jest przydatny - Kto przyjechał? - Jakaś... - Annika spojrzała na karteczkę samoprzylep ną trzymaną w dłoniach - ...Vanja Lithner i Billy Rosén. Przynajmniej nie Torkel Höglund. Zawsze to coś. Wte dy w Vasterås Torkel najpierw powiedział Haraldssonowi, że będzie ważną częścią ich śledztwa, by po kilku dniach wyrzucić go bez słowa wyjaśnienia. Fałszywy człowiek. Haraldsson oczywiście nie miał też szczególnej ochoty na spotkanie z Vanją i Billym, ale co miał zrobić? Spojrzał na drzwi, w których czekała asystentka. Przyszła mu do głowy pewna myśl. Mógł poprosić Annikę, żeby powiedziała, że jest zajęty, niech przyjdą kiedy indziej. Później. Może za kil ka dni, kiedy będzie bardziej zorientowany w swojej nowej pracy. Trochę lepiej przygotowany. Czy można prosić asy stentkę, żeby dla niego skłamała? Haraldsson nigdy przed tem nie dysponował nikim takim, ale zakładał, że kłamstwo w pewien sposób należało do jej obowiązków. Przecież była po to, żeby ułatwiać mu pracę. Odesłanie gości z policji kry minalnej zdecydowanie ułatwi mu przetrwanie tego dnia. - Niech im pani powie, że jestem zajęty. - Ale czym? Haraldsson spojrzał na nią pytająco. Chyba nie było zbyt wiele rzeczy, którymi można się zajmować w biurze.
- Pracą, rzecz jasna. Proszę powiedzieć, żeby przyszli kiedy indziej. Annika rzuciła mu spojrzenie jednoznacznie pełne dez aprobaty i zamknęła drzwi. Haraldsson wpisał hasło do komputera, okręcił się na krześle i wyjrzał przez okno, cze kając, aż załadują się jego osobiste ustawienia. Zapowiadał się kolejny piękny letni dzień. Znów pukanie. Tym razem nawet nie zdążył powiedzieć „proszę”, kiedy drzwi się otwo rzyły i do gabinetu zdecydowanym krokiem weszła Vanja. Zaskoczona, zatrzymała się tak gwałtownie, że idący z tyłu Billy o mało na nią nie wpadł. Wyraz jej twarzy mówił wy raźnie, że nie potrafi połączyć miejsca i osoby. - Co pan tu robi? - Pracuję tu. - Haraldsson wyprostował się na swoim wygodnym biurowym krześle. - Jako dyrektor zakładu. Od kilku dni. - Chodzi o jakieś zastępstwo, tak? - Vanja nadal nie mogła sobie tego poukładać. - Nie, ja tu teraz pracuję. To moje nowe stanowisko. - Aha. Billy przeczuwał, że ze strony Vanji zaraz padnie „Jak to, do jasnej cholery, było możliwe” albo coś podobnego, więc szybko się wtrącił, przypominając o właściwym celu ich wizyty. - Jesteśmy tu z powodu Edwarda Hindego. - Domyśliłem się tego. - I mimo to nie chciał pan z nami rozmawiać? - zapytała Vanja. Usiadła w jednym z foteli dla gości i spojrzała wyzy wająco na Haraldssona. - Człowiek jest zajęty, kiedy obejmuje nowe miejsce. Haraldsson rozłożył ręce nad biurkiem, które, jak szybko zauważył, było zbyt puste, żeby zilustrować ciężar nowych obowiązków. - Ale mogę wam poświęcić kilka minut - za proponował. - Co chcecie wiedzieć? - Czy coś się u niego działo przez ostatni miesiąc?
- Na przykład co? - Nie wiem... Inne zachowanie, jakieś odstępstwa od ru tyny, wahania nastroju. Cokolwiek, co wykraczałoby poza normę. - O niczym takim nie słyszałem. Nic nie znalazło się w jego dzienniku. Nie spotkałem go osobiście. Jeszcze nie. Vanja skinęła głową, najwidoczniej zadowolona z odpo wiedzi. Teraz Billy przejął inicjatywę. - Jałcie Hinde ma możliwości komunikowania się ze światem? Haraldsson przysunął teczkę leżącą na biurku i otworzył ją. W duchu dziękował swojej szczęśliwej gwieżdzie, że dziś rano nie zapomniał zabrać jej z domu. Posiadanie wszyst kich informacji o Hindern pod ręką dzień po telefonie poli cji świadczyło o zaangażowaniu. - Tu jest napisane, że ma dostęp do gazet, czasopism i książek w bibliotece. Oraz ograniczony dostęp do internetu. - Jak ograniczony? - zapytał szybko Billy. Haraldsson nie wiedział. Wiedział za to, do kogo ma za dzwonić. Victor Bäckman, szef do spraw bezpieczeństwa w Lövhadze. Victor odebrał po pierwszym sygnale i obie cał, że natychmiast przyjdzie. Cała trójka w milczeniu cze kała w chłodnym, bezosobowym pokoju. - Jak tam pańskie ramię? - zapytał Billy po upływie mi nuty. - Klatka piersiowa - odruchowo poprawił go Haraldsson. Dobrze. Nie jestem jeszcze całkiem zdrowy, ale... jest dobrze. - To wspaniale. - Taaa... Znów cisza. Haraldsson rozważał, czy powinien zapro ponować im kawę, ale nie zdążył podjąć decyzji, kiedy do gabinetu wszedł Victor. Rosły mężczyzna w kraciastej ko szuli i płóciennych spodniach, z włosami na jeża, brązowy mi oczami i imponującym wąsem. Przy powitaniu Billy miał nieodparte skojarzenia z zespołem Village People.
- Oczywiście żadnych stron porno - powiedział Vic tor, kiedy Billy powtórzył pytanie o ograniczenia w sieci. - W bardzo niewielkim stopniu przemoc. To najbardziej ści sła postać blokady, jaką można sobie wyobrazić. Sami ją za programowaliśmy. - Portale społecznościowe? - Żadnych. Całkowicie niedostępne dla niego. Hinde nie ma możliwości kontaktowania się ze światem poprzez kom puter. - Możemy zobaczyć, na jakie strony zaglądał? - wtrąciła Vanja. Victor skinął głową. - Zachowujemy zapis jego aktywności internetowej przez trzy miesiące. Chcecie go zobaczyć? - Tak, chętnie. - Ma także komputer w celi, prawda? - rzucił Haralds son, żeby nie pozostawać wyłączonym z rozmowy. Victor przytaknął skinieniem głowy. - Ale oczywiście bez dostępu do sieci. - To co on z nim robi w takim razie? - zwrócił się Billy do Haraldssona, który z kolei odwrócił się do Victora, pa trząc na niego pytająco. - Rozwiązuje krzyżówki, gra w sudoku i podobne gry. Dużo pisze. Ćwiczy umysł, że tak powiem. - A jak wygląda sprawa telefonów czy listów? - zapytała Vanja. - Nie ma prawa do telefonowania, a listów już nie przy chodzi tak dużo. A te, które przychodzą, są do siebie po dobne. - Victor spojrzał znacząco na Billy’ego i Vanję. - Od kobiet, które chcą go „wyleczyć” swoją miłością. Vanja skinęła. Kolejna zagadka natury: pociąg, jaki nie które kobiety odczuwają do najbardziej zwyrodniałych i brutalnych mężczyzn w kraju. - Ma je pan?
- Kopie. Oryginały ma Hinde. Też możemy je wam prze kazać. Podziękowali za pomoc i Victor wyszedł, żeby zebrać ma teriały, które mieli dostać. Kiedy za szefem bezpieczeństwa zamknęły się drzwi, Haraldsson nachylił się nad biurkiem. - Czy mogę zapytać, dlaczego tak bardzo interesujecie się Hindern? Vanja zignorowała pytanie. Na razie udało im się zacho wać w tajemnicy przed prasą fakt, że chodzi o naśladow cę. Nikt nawet nie połączył ze sobą tych trzech morderstw. W gazetach przypuszczalnie pracowały masy praktykantów na zastępstwach. Policji kryminalnej zależało, żeby zainte resowanie śledztwem ze strony prasy nadal było znikome i im mniej wszyscy wiedzieli, czym się zajmują, tym większe mieli szanse, by skutecznie działać. - Chcielibyśmy z nim porozmawiać - powiedziała za miast tego Vanja, wstając z fotela. - Z Hindern? - Tak. - To niemożliwe. Drugi raz Vanja zastygła nieruchomo, zaskoczona. Zwró ciła się do Haraldssona. - Dlaczego nie? - Jest jednym z trzech osadzonych w Pawilonie Zamknię tym, którzy nie mogą przyjmować niezapowiedzianych wizyt, a jedynie pod warunkiem że wcześniej zgłoszono wniosek i została wydana zgoda. Niestety. - Haraldsson roz łożył ręce w geście, który jeszcze mocniej miał podkreślić, jak bardzo jest mu przykro, że nie może im pomóc. - Ale pan przecież wie, kim jesteśmy. - Takie są przepisy. Nie mogę nic zrobić, ale Annika da wam formularz wniosku o pozwolenie na rozmowę, który możecie wypełnić. To moja asystentka... Vanja nie mogła się pozbyć wrażenia, że Haraldsson roz koszuje się poczuciem władzy. Może to nie takie dziwne,
przecież był niżej w hierarchii, kiedy spotkali się poprzed nim razem, ale nawet jeśli to było zrozumiałe i może trochę ludzkie, to nadal pozostawało bardzo wkurzające. - Ile czasu potrwa rozpatrzenie takiego wniosku? - za pytała Vanja, starając się tłumić irytację w głosie. - Trzy do pięciu dni roboczych, ale dla was może być szybciej, jesteście przecież z Krajowej Policji Kryminalnej. Zobaczę, co się da zrobić. - Dzięki. - Nie ma za co. Vanja wyszła bez słowa pożegnania. Billy skinął głową, potem wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Haraldsson spoj rzał na drzwi. Poszło całkiem dobrze. Teraz pójdzie po kawę i zadzwoni do Jenny To będzie dobry dzień. Jego trzeci.
więc nadal za nią chodzisz? - Stefan posłał Seba stianowi spojrzenie, które ten rozpoznawał aż za do brze. Spojrzenie to mówiło: „Wiem o tobie więcej niż ty sam, więc nie próbuj mnie okłamywać”. Sebastian nienawidził tego spojrzenia. - Ja tak tego nie widzę. - Codziennie wystajesz przed jej domem. Chodzisz za nią po mieście, idziesz za nią do pracy i do jej rodziców. Jak to mam nazwać? Jak sam byś to określił? - Jestem nią zainteresowany. Nic poza tym. Stefan westchnął i rozparł się w jasnym, miękkim fotelu. - Pamiętasz naszą rozmowę o tamtym wypadku na drze wie? Sebastian nie odpowiedział.
A
- Byłeś trochę przerażony swoim zachowaniem, przypo minasz sobie? Powiedziałeś, że to było szalone. - Stefan zrobił dramatyczną pauzę i znów wbił wzrok w Sebastiana, - Wydaje mi się nawet, że użyłeś słowa „chore”... Sebastian nadal nie odpowiadał. Tylko zerkał na Stefana spode łba. Nie zamierzał dawać swojemu terapeucie nicze go za darmo. - Jak byś określił chodzenie za nią w zasadzie przez cały czas? - Jest moją córką - próbował się wytłumaczyć. - Muszę. Nie mogę jej zostawić. - Sebastian zdawał sobie sprawę, jak to brzmi w uszach Stefana. Ucieszył się, że nie wspominał o Trollem. Stefan potrząsnął głową, potem na sekundę zerknął w okno, głównie po to, żeby podkreślić, jak bardzo ta dys kusja zaczyna go męczyć. Czegokolwiek próbował, zawsze powracali do tego bolącego punktu. Vanja. Córka, którą Se bastian nieoczekiwanie odnalazł. Która o niczym nie wie działa i prawdopodobnie miała się nigdy nie dowiedzieć. A może mogła? Czy istniał jakiś sposób? Miał nadzieję. To była kwestia, do której Sebastian prędzej czy później za wsze docierał. Punkt, którego nie można było ominąć. To z tym cały czas się zmagał. Stefan naprawdę był w stanie zrozumieć jego problem. To jak dwa przeciwstawne bieguny. Chęć, potrzeba i prag nienie z jednej strony zderzały się z rzeczywistością z dru giej. Na pozór ich połączenie było niemożliwe. Tam rodziły się te najtrudniejsze pytania. Stefan właściwie nieustan nie natrafiał na nie w swojej pracy. Wtedy właśnie pacjenci przychodzili do niego. Kiedy nagle sami nie potrafili zna leźć odpowiedzi. To było ludzkie. Ani trochę nie dziwne. Dziwne w tej sytuacji było tylko to, że siedział przed nim Sebastian Bergman. Człowiek, który żył z tego, że zawsze miał na wszystko odpowiedź i nigdy nie wątpił. Stefan nie
spodziewał się, że ten człowiek będzie kiedyś szukał jego pomocy. Sebastian był wykładowcą Stefana na uniwersytecie. Wszyscy na roku chodzili na jego wykłady z pewną niechę cią. Wprawdzie zawsze były interesujące, ale Sebastian od razu, już pierwszego dnia, pokazał wszystkim, kto tu jest gwiazdą. I nie zamierzał dzielić się miejscem w blasku reflek torów. Student, który mimo to próbował kwestionować wy wody Sebastiana lub krytycznie analizować jego tezy i teorie, był upokarzany i wyśmiewany. I to nie tylko do końca wykła du, lecz także przez cały rok akademicki, przez całe studia. Dlatego po rzucanym zwykle przez Sebastiana „Czy mają państwo jakieś pytania?” zapadała grobowa cisza. Wyjątek stanowił Stefan Larsen. Przychodził na zajęcia dobrze przygotowany, nie obawiał się spotkania z Sebastia nem. Był najmłodszym synem w rodzinie nauczycieli akade mickich i podczas kolacji w rodzinnym domu w Lund miał okazję ćwiczyć potyczki słowne, więc często podejmował dyskusję z tym inteligentnym i nieznośnym człowiekiem, którego inni tak bardzo się obawiali. Ponadto Sebastian przypominał mu jego starszego brata Ernsta, który miał równie silną potrzebę dominacji i często był gotów prze kraczać granice, żeby tylko przeforsować swoje racje. Gdyż zarówno dla Ernsta, jak i dla Sebastiana to było najważ niejsze. Żeby inni przyznali im rację. Nie posiadanie racji. To sprawiało, że obaj stanowili znakomite wyzwanie inte lektualne, które bardzo odpowiadało Stefanowi. Dawał im odpór, którego potrzebowali, ale nigdy nie pozwalał na osta teczne zwycięstwo. Ciągle powracał z kolejnymi pytaniami, potem znowu i wciąż na nowo. Tamci przymierzali się do zadania decydującego, zabójczego ciosu, a tymczasem mu sieli się zmagać z długą i wyniszczającą wojną podjazdową. To był jedyny sposób, żeby ich pokonać. Wyczerpanie.
Pewnego ranka Stefan zastał Sebastiana czekającego przed drzwiami gabinetu. Jak duch z przeszłości. Znużone spojrzenie i wymięte ubranie wskazywały, że czekał przez całą noc. Był cieniem dawnego siebie. Podczas tsunami w 2004 roku stracił żonę i córkę i od tego czasu znajdował się na spirali ostro scho dzącej w dół. Sukcesy, wykłady i promocje książek należały do przeszłości, teraz dręczyły go natrętne myśli, apatia i seksoholizm. Powiedział, że nie ma do kogo pójść. Nie ma nikogo. Za częli się spotykać. Zawsze na warunkach Sebastiana. Czasami między spotkaniami mijały miesiące, a czasem przychodził co kilka dni. Ale nigdy nie stracili kontaktu. - Jak sądzisz, co Vanja sama by pomyślała? Gdyby się o tym dowiedziała? - kontynuował Stefan. - Powiedziałaby, że zwariowałem. Złożyłaby na mnie doniesienie na policję, znienawidziłaby mnie. - Sebastian umilkł na chwilę, zanim mógł mówić dalej. - Wiem o tym, ale... ona jest wszystkim, o czym myślę... przez cały czas, ciągle, ciągle... Sebastianowi załamał się głos, koniec zdania wypowie dział niemal szeptem. Nie cierpiał takiej nagiej słabości, kiedy emocje biorą górę i sprawiają, że słowa przechodzą z trudem przez gardło. - To coś zupełnie nowego. Jestem przyzwyczajony do kontroli - wyszeptał. - Naprawdę? A więc myślisz, że aż do chwili, kiedy się dowiedziałeś, że ona jest twoją córką, miałeś kontrolę? Taki miałeś błyskotliwy plan, żeby całkowicie i nieodwołalnie spieprzyć sobie życie? W takim razie muszę ci pogratulo wać, naprawdę dopiąłeś swego. Sebastian popatrzył na terapeutę pustym wzrokiem i od powiedział nieco silniejszym głosem. - To prawdziwy cud, że jeszcze nie straciłeś swojej licencji. Stefan nachylił się do przodu. Właśnie to najbardziej mu się podobało w tej sytuacji, że Sebastian był teraz jego pa cjentem. Można było zdjąć białe rękawiczki. Uderzać ostro.
- Nie chcesz, żebym się z tobą cackał. Przez całe życie ludzie pozwalali ci robić, co tylko chciałeś. Ja nie. Straciłeś w tsunami rodzinę i kontrola wymknęła ci się z rąk. Całko wicie. - To właśnie dlatego tak potrzebuję Vanji. - Ale czy Vanja potrzebuje ciebie? - Nie. - Ona już ma ojca, prawda? -Tak. - Jak myślisz, kto w obecnej sytuacji skorzystałby na tym, gdybyś jej wyznał prawdę? Sebastian siedział w milczeniu. Znał odpowiedź. Nie chciał tylko wypowiedzieć jej głośno. Ale Stefan nadal sie dział nachylony do przodu, patrząc ponaglająco. Wreszcie on to powiedział zamiast Sebastiana. - Nikt. Ani ty, ani ona, ani ktokolwiek inny. Stefan odchylił się na oparcie fotela. Jego spojrzenie sta ło się bardziej przyjazne. Bardziej osobiste. - Nie mów jej nic, Sebastianie. -I dodał cieplejszym gło sem. Z większym zaangażowaniem: - Musisz mieć jakieś własne życie, zanim będziesz mógł stać się częścią życia in nej osoby. Przestań ją śledzić, spróbuj poświęcić ten czas, żeby stanąć na nogi. Ta obsesja zaprowadzi cię na manowce. Kiedy to zrobisz, możemy przedyskutować następny krok. Sebastian skinął głową. Stefan miał rację. Oczywiście. Mieć swoje życie, zanim można je z kimś dzielić. Ten nudny, przemądrzały Stefan w swoim nudnym, wyci szonym gabinecie miał rację. To drażniło Sebastiana. Wiara, że Trolle jest lepszym rozwiązaniem, może była błędem, ale to była łatwiejsza droga. Łatwiejsza niż zbudowanie włas nego życia. W każdym razie przyjemniej było o tym myśleć. Stefan przerwał jego rozważania. - Prowadzę grupę terapeutyczną. Spotykamy się dwa razy w tygodniu. Dzisiaj wieczorem i jutro. Sądzę, że powi nieneś się do niej przyłączyć.
Sebastian po raz pierwszy spojrzał na niego ze zdziwie niem. Jak on w ogóle mógł sobie coś takiego wyobrazić? - Ja? W grupie? - Są tam ludzie, którzy z różnych powodów nie są w sta nie iść dalej. Czy to nie brzmi znajomo? W głębi duszy Sebastian ucieszył się, że Stefan wysko czył z czymś tak banalnym, jak terapia grupowa dla nie go. To oderwało go na chwilę od czarnych myśli i napełniło zwykłą irytacją, która dawała ulgę. - To się wydaje niesłychanie znajome i niesłychanie nud ne. - Ku swej radości zauważył, że odzyskał głos. - A ty mu sisz być niesłychanie głupi, jeśli myślisz, że pójdę na coś takiego. - Chcę, żebyś przyszedł. - Nie. Sebastian wstał, by podkreślić, że sesja została zakoń czona i nie zamierza dłużej dyskutować tej sprawy. - Nalegam, żebyś przyszedł. - Wiem, ale odpowiedź nadal brzmi „nie”. Sebastian ruszył do drzwi. Irytacja była czymś wspania łym. Dawała mu napęd. Czy Stefan naprawdę myślał, że uda mu się wciągnąć go do jakiejś grupy chlipiących nad sobą mięczaków? W żadnym wypadku. W żadnym pieprzonym wypadku. Sebastian zamknął za sobą drzwi. Niosła go energia. Był uradowany Może jednak dzisiaj uda mu się jeszcze coś zrobić. To było niezwykłe uczucie. Sebastianowi udało się pokonać całą drogę aż do Frescati, zanim ta energetyzująca irytacja się rozwiała. Chciał poka zać Stefanowi, że potrafi zbudować sobie własne życie, ale zmęczenie już zaczynało dawać o sobie znać. Właściwie wszystko zaczęło się w mieszkaniu na Grev Magnigatan, kiedy kilka dni temu znalazł stary, gotowy
manuskrypt trzygodzinnego wykładu pod tytułem „Wpro wadzenie do profilowania psychologicznego sprawców”. Już od dawna leżał w stosie gazet i innych papierów w gabi necie, w pokoju, którego nigdy nie używał, ale z poczucia nudy i beznadziei postanowił zrobić w nim porządek. Nie pamiętał, kiedy napisał ten tekst, musiał jednak pochodzić sprzed katastrofy, gdyż był praktycznie pozbawiony cynicz nych wtrętów, które obecnie towarzyszyły wszystkim jego myślom. Z rozpędu Sebastian przeczytał manuskrypt dwa razy i nawet był pod wrażeniem. Kiedyś naprawdę potrafił pisać. Błyskotliwie, z dużą znajomością tematu, porywająco. Sebastian siedział chwilę przy biurku z papierami w dło ni. To było przedziwne, niemal surrealistyczne wręcz uczu cie tak znienacka odkryć lepszą wersję siebie samego. Po chwili zaczął rozglądać się po pokoju i nagle wszędzie od krywał ślady tamtego lepszego Sebastiana. Dyplomy na ścianach, książki, wycinki prasowe, notatki, które kiedyś prowadził, i słowa, które napisał. Jego gabinet wypełnia ły szczątki rozbitego życia. Podszedł do okna, żeby uciec przed wspomnieniami. Spojrzał w dół na ulicę, głównie po to, żeby wyzerować emocje, ale ślady jego dawnego życia były wszędzie, przypominał sobie, że zwykle parkował tam samochód, naprzeciwko sklepu z antykami. Kiedyś, kiedy jeszcze posiadał samochód i miał nim dokąd jeździć. Po rozmowie ze Stefanem czuł się lżej na duchu, był wręcz ożywiony Pojechał prosto do domu i poszedł do ga binetu. Zaczął przeglądać stertę papierów, szukając umowy, jakiegoś nazwiska. Ktoś musiał przecież zamówić u nie go ten trzygodzinny wykład. Po chwili znalazł dwie kopie wstępnej umowy z Instytutem Kryminologii. Z datą 7 mar ca 2001 roku, w sprawie trzech wykładów z wprowadzenia do profilowania. Usiłował sobie przypomnieć, dlaczego ni gdy nie wygłosił tych wykładów. W roku 2001 był na sa mym szczycie. Urodziła się Sabine, mieszkał razem z Lily
w Kolonii, więc chyba pomyślał sobie, że ma ciekawsze rze czy do zrobienia. Po prostu olał to. Umowa nie była pod pisana, ale strona zamawiająca miała nazwisko: pracownik naukowy instytutu, Veronika Fors. Nie przypominał sobie tego nazwiska. Koordynator naukowy. Zadzwonił do insty tutu, licząc na szczęśliwy traf. Od wysłania umowy minę ło wiele lat, ale ona nadal pracowała na uczelni. W centrali natychmiast uzyskał połączenie, jednak potem opuściła go odwaga i odłożył słuchawkę, zanim kobieta, której nazwi sko widniało na umowie, zdążyła odebrać. Usiadł na stole z tekstem wykładu w dłoni. Przynajmniej jeszcze tam była. Zatrzymał się kilkaset metrów od budynku, w którym mie ścił się Instytut Kryminologii, przez jakiegoś wizjonera nazwanego budynkiem C. Może dlatego, że to był trzeci bu dynek w rzędzie. Tak samo jak jego wykład stanowiący wpro wadzenie do profilowania nosił tytuł „Wprowadzenie do profilowania”. Świat'uniwersytecki nie odznaczał się zbyt nią fantazją. Sebastian obrzucił wzrokiem wysokie budynki w trupio niebieskim kolorze, które raczej kojarzyły się z osie dlem z programu miliona mieszkań z lat sześćdziesiątych niż ze stołeczną świątynią wiedzy i nauki, i nagle poczuł przy pływ wątpliwości. Czy naprawdę myślał, że to mogłoby coś zmienić? Cokolwiek? Przeklinał swoje wahanie. Próbował je zwalczyć. Pójdzie i odszuka Veronikę Fors. Od tego zacznie. Myśl była prosta. Na początek kilka prostych wykładów. Mała odskocznia od codzienności, żeby skierować go na inne tory, jak najdalej od kobiet po nocach i przede wszyst kim jak najdalej od Vanji za dnia. Pozbyć się tego uczucia nieprzynależności. Pozbyć się tego, co kazało mu zadzwo nić do Trollego. Ale pierwsze wątpliwości pojawiły się już w chwili, gdy taksówka wjechała na parking od strony wschodniej. Naj mocniej uderzyło go odkrycie, że nic się nie zmieniło. Miej sce było to samo. Tylko on był inny. Czy to mogło się udać?
Próbował odpędzić tę myśl, kierując się w stronę budyn ku C krokiem tak zdecydowanym, jak się tylko dało, jakby samą siłą mięśni mógł pokonać wątpliwości. W pobliżu przechodziło kilka dziewczyn, studentek, są dząc po wieku i książkach, które niosły w dłoniach. Jedna z nich ze swoimi blond włosami przypominała mu Vanję, pewnie była młodsza, ale niewiele. Przyjrzał się dziew czynie. To z powodu Vanji stał teraz przed budynkiem C. Stefan miał rację. Musiał mieć własne życie, zanim kiedy kolwiek będzie mógł spotkać się z nią naprawdę i zdradzić, kim jest. Może zostanie zaakceptowany. Raczej go nie po kocha. Ale może zaakceptuje. Musiał mieć jakieś swoje życie. To dlatego tu był. Czuł, jak wraca mu energia. Wszedł do budynku C. Powrócił do świata, w którym nie był od wielu, wielu lat. Miał szczęście. Veronika Fors była wolna i mogła spotkać się z Sebastianem od razu. Kobieta z sekretariatu poprowa dziła go długim korytarzem do małego, sympatycznego po koju z biurkiem i dwoma jasnymi krzesłami. Na drzwiach widniało nazwisko Veroniki Fors. Kobieta za biurkiem zdu miona podniosła wzrok, kiedy Sebastian wszedł do środka. Uśmiechnął się, zanim nieproszony usiadł na krześle na przeciwko niej. - Dzień dobry, nazywam się Sebastian Bergman. - Wiem - rzuciła kobieta. Nie odwzajemniła uśmiechu. Zamknęła teczkę, nad którą pracowała, i przyjrzała mu się. Sebastian nie miał pewności, czy była tylko zdziwiona, że go widzi, czy też wkurzona. Coś w każdym razie tam było. - Czy pani Veronika Fors? - Tak. - Nadal zwięźle. - Chodzi mi o wykłady, które planowaliśmy jakiś czas temu. - Sebastian wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki umowy i położył przed nią na biurku. - To miało dotyczyć wprowadzenia do profilowania sprawcy.
Veronika wzięła do ręki umowy i szybko je przejrzała. - Ależ to musiało być z dziesięć lat temu. - Coś koło tego - przyznał szczerze Sebastian. - Pomyś lałem, że może mimo wszystko jesteście zainteresowani. Materiał nic nie stracił na aktualności. - Znów się do niej uśmiechnął, tak łagodnie, jak tylko potrafił. Czuł, że powi nien się jakoś przypochlebne, wyglądało na to, że zaczął na minusie i na razie nie zdążył jeszcze niczego uzyskać. - Czy pan żartuje? - Veronika zdjęła okulary i spojrzała na niego. - Nie, ldedy żartuję, jestem o wiele zabawniejszy. Mogę nawet być naprawdę błyskotliwy. - Znów się uśmiechnął. Ale ona nadal się nie uśmiechała. Coś było w jej oczach. Coś, co rozpoznawał. - Proszę podać mi choć jeden powód, dla którego miała bym kontynuować tę dyskusję. Czy pan w ogóle prowadzi jeszcze jakieś badanią? Najpierw zniknął pan z powierzchni ziemi, a teraz zjawia się nagle i żąda, żebyśmy zrealizowali umowę sprzed dziesięciu lat. Sebastian natychmiast postanowił przestać się uśmie chać. Owa taktyka okazała się całkowicie bezskuteczna wo bec tej patrzącej na niego wrogo kobiety. Czuł wzbierającą irytację. Właściwie nie powinien tego okazywać, jeśli za leżało mu na powodzeniu, ale przecież przyszedł z prostą i dobrą ofertą, poza tym to przecież ona kiedyś zamówiła u niego usługę. Chciała jej. Chciała go. Ze względu na jego głęboką znajomość tematu i status eksperta, które nadal po siadał. Mimo wszystko należało mu się więcej szacunku. - Nadal jestem najlepszym profilerem w Szwecji. Mogę pani obiecać, że nie będzie pani rozczarowana, choć ostat nio może nie byłem zbyt aktywny w świecie akademickim. - Czy w ogóle był pan aktywny gdziekolwiek indziej? Czy opublikował pan coś od końca lat dziewięćdziesiątych? Czy pan pracuje? Czy pan coś robi?
- Okay, jeśli pani wątpi w moje umiejętności, mogę za oferować wykład za darmo. Żeby pani mogła się przekonać o moich możliwościach. Tak jednorazowo, że tak powiem. - Właśnie tak pan zwykle działa. Jednorazowo. Jej ton sprawił, że Sebastian drgnął. Nagle w tej sprawie pojawiło się coś osobistego. Złość. Może zranienie. Przyglą dał się jej, ale nadal nie mógł jej rozpoznać. Nawet po oczach, które jeszcze sekundę wcześniej wydawały się znajome, pod suwały jakiś trop. Czy ona może przytyła? Albo schudła? Obcięła włosy? Nie miał pojęcia. Ale jego mózg pracował na najwyższych obrotach. Było w niej coś znajomego. Ten pod niesiony w złości głos. Nagle w jego pamięci pojawił się nie wyraźny obraz. Zbyt rozmyty, żeby dało się coś uchwycić, ale był pewien, że choć jej właściwie nie pamięta, musiał kiedyś widzieć ją nagą. Na klatce schodowej w Bandhagen. Niewy raźny kadr z chwili sprzed wielu lat. Naga kobieta w złości krzycząca na niego na schodach. Czy to on kazał jej wynosić się do diabła? Czy może ona jemu? Czy mogło być aż tak źle? Veronika Fors demonstracyjnie podarła umowę i pokaza ła mu środkowy palec. Było aż tak źle. Niestety.
gadnijcie, kto jest nowym dyrektorem w Lövhadze? Vanja usiadła wygodnie i powiodła wzrokiem po pozo stałych trzech osobach w Pokoju. Billy uśmiechnął się do siebie. Naprawdę nie mogła tego przełknąć. Podczas jazdy powrotnej do Sztokholmu wiele razy wracała do tego, że znów natknęli się na Thomasa Haraldssona. Jako dyrektora
Z
więzienia. Jak to było możliwe? Co oni sobie myśleli? Ła pówki, totalne zaćmienie umysłu, a może ktoś świadomie chciał doprowadzić to więzienie do katastrofy, to były jedy ne wytłumaczenia dla takiej obsady tego stanowiska. Billy większość czasu siedział i tylko się przysłuchi wał. Haraldsson aż tak bardzo mu nie przeszkadzał, uznał, że całkiem miło było znów go zobaczyć. Jasne, może nie był szczególnym bystrzachą, ale ten tak niezmordowanie ambitny facet z Vasterås miał w sobie coś sympatyczne go, budzącego współczucie. Był ambitny i z odpowiednim wsparciem mógłby sobie świetnie poradzić w nowej roli. Bil ly miał taką nadzieję. Po cichu. Był raczej pewien, że jako jedyny spośród zebranych żywił takie nadzieje. Spojrzał na Ursulę i Torkela, którzy równocześnie potrząsnęli głowami w odpowiedzi na wstępne pytanie Vanji. - Nawet nie wiedziałem, że mają nowego - powiedział Torkel i napił się kawy. To był jego czwarty kubek z automa tu tego dnia. - Thomas Haraldsson. - Vanja spojrzała wyczekująco na kolegów, spodziewając się reakcji. Która nadeszła. - Ten Haraldsson? Z Vasterås? - Twarz Ursuli wyrażała niedowierzanie, jakby się przesłyszała. Vanja skinęła głową. - Jak, do wszystkich diabłów, on tam trafił? - pytała da lej Ursula. - Nie wiem, dla mnie to też zagadka. - Jak on się czuje? - zapytał cicho Torkel. Nie sprawiał wrażenia ani zdziwionego, ani zirytowane go, zauważyła Vanja. Był raczej zatroskany. - Wyglądało na to, że czuje się tam znakomicie. - Chodziło mi o jego ramię. - Mówił, że jeszcze trochę je czuje, ale poza tym najwy raźniej wszystko dobrze - wtrącił Billy. - To świetnie.
Przecież Thomas Haraldsson został postrzelony, kie dy to on dowodził akcją, więc Torkel miał trochę wyrzu tów sumienia, że nie odezwał się do Kerstin Hanser i policji z Vasterås, żeby się dowiedzieć, jak się czuje. Wiele razy o tym myślał, ale nigdy się nie złożyło. - A co powiedział? O Hindern? - zapytał Torkel, starając się slderować rozmowę na właściwy powód ich zebrania. - Siedzi tam, gdzie siedzi, i jest taki sam jak zwykle, jeśli wierzyć personelowi z Lövhagi. - Widzieliście się z nim? - Złożyliśmy wniosek o widzenie. Najwyraźniej nikt nie może się z nim spotykać bez specjalnego pozwolenia. - A ile to potrwa? - Trzy do pięciu dni. - Zobaczę, czy uda się to trochę przyśpieszyć. Vanja skinęła głową z wdzięcznością. Ktoś kopiował Edwarda Hindego, przez co on też stał się częścią śledztwa. Chciała z nim porozmawiać, choćby po to, żeby ostatecznie wykreślić tę możliwość. Póki tego nie zrobiła, był jak luźno zwisająca nitka, a Vanja nienawidziła niezakończonych wąt ków. Wszystkie nitki w śledztwie musiały zostać nawinięte na kłębek, najlepiej, jak tylko się dało. Nie potrafiła odło żyć jakiejś kwestii na potem tylko dlatego, że jej związek ze sprawą wydawał się nieprawdopodobny. Miała wtedy wrażenie, że nie wykonuje swojej pracy na leżycie, nie daje z siebie wszystkiego. To było coś, co wy niosła z domu. Nauczyła się tego w dzieciństwie. Jej tata powiedział jej to, ldedy przed pierwszym dniem w szkole niepokoiła się, jak sobie da radę. Nie musisz być najlepsza, ale zawsze powinnaś dawać z siebie wszystko. Więcej nie można zrobić, ale niemądrze byłoby robić mniej. Dwadzie ścia pięć lat później nadal postępowała zgodnie z tymi sło wami. - Coś jeszcze z Lövhagi? - zapytał Torkel.
Vanja odwróciła się do Billy’ego, który wyciągnął z tecz ki kilka zszytych kartek A4 i rozłożył je na stole. Pozostali pochylili się i wzięli każdy po swoim egzemplarzu. - Przejrzałem strony, które Hinde odwiedzał przez ostat nie trzy miesiące. Nic szczególnego. Dużo dzienników, szwedzkich i zagranicznych, śledzi kilka blogów, możecie zobaczyć które. - Billy wskazał skinieniem papiery, które właśnie rozdał. - I często wchodzi na różne fora, głównie o tematyce filozoficznej, psychologicznej i dotyczące in nych dziedzin humanistyki. Ursula podniosła wzrok znad wydruków. - Czy może brać udział w dyskusjach? - Nie, może tylko czytać. Jedyny dostępny dla niego spo sób komunikowania się ze światem to listy. Przez ostatnie pół roku dostał trzy. Dwa od dwóch różnych kobiet, które chcą się z nim spotkać, pytają o możliwość odwiedzin i proszą, żeby im złożył wizytę, jeśli wyjdzie na wolność. - To chore - wyrwało się Vanji. Zauważyła, że zarów no Torkel, jak i Ursula mimowolnie skinęli głowami na po twierdzenie. - Trzeci list może się okazać interesujący. - Billy otwo rzył wydruki na innej stronie. Pozostali zrobili to samo. Wysłał go niejaki Carl Wahlström ze Sztokholmu. Pisze, że prześledził akta sprawy Hindego z dużym zainteresowa niem i bardzo chętnie by się z nim spotkał, żeby, cytuję: „zdobyć głębszy wgląd w proces decyzyjny, który doprowa dził do tego, że cztery kobiety straciły życie”. Pisze pracę magisterską z filozofii praktycznej, ale mam wrażenie, że jest pod wielkim wrażeniem Hindego. - Doszło do tego spotkania? - zapytała Ursula. - Nie. W więzieniu twierdzą, że Hinde nawet nie odpo wiedział na ten list. - Ale na wszelki wypadek sprawdźcie go po zebraniu rzucił Torkel. - To przynajmniej coś konkretnego. - Odło żył na stół papiery, które przeglądał, i przesunął okulary
na czoło. - Rozmowy z sąsiadami w Tumbie nic nie dały. Przyjaciele; i rodzice nie słyszeli, żeby Granlundowie czuli się obserwowani czy zagrożeni w jakikolwiek sposób. Męża trzeba było ostatecznie skreślić z listy podejrzanych. Był wtedy w Niemczech. Albo w powietrzu, w drodze do domu. Ciężkie milczenie zapanowało w Pokoju. Z paroma drob nymi różnicami Torkel po raz trzeci przedstawił tę samą sy tuację: nikt nie zauważył niczego na miejscu zbrodni, nikt z rodziny nie potrafił nawet zasugerować motywu. - A więc pozostają nam zebrane ślady? - Torkel zwrócił się do Ursuli. - Sperma i włosy łonowe. Znowu. Wysłałam próbki do Linköping, żeby odczytali DNA, ale sądzę, że możemy się spodziewać tego samego sprawcy. Wstępny raport z obduk cji mówi o przecięciu tętnicy szyjnej i krtani, doszło do udu szenia, zanim się wykrwawiła. Znowu. - Ursula zamilkła i rozłożyła ręce. To było wszystko. Nie mieli nic więcej. Nie było nic więcej. Torkel odchrząknął. - Jak wszyscy już wiedzą, nie odkryliśmy żadnych po wiązań między tymi trzema kobietami, nie mamy więc po jęcia, kogo wybierze następnym razem. Po końcowych słowach Torkela zapadło bolesne milcze nie. Nikt nie mógł zakwestionować tego, co powiedział. Całkowicie nieprawdopodobne wydawało się, że sprawca na tym poprzestanie. Jakaś kobieta znów straci życie, a oni nie będą mogli zrobić nic, żeby temu zapobiec. Vanja odsunęła krzesło i wstała zdecydowanie. - Jedziemy sprawdzić Wahlströma. Vanja i Billy szukali Carla Wahlströma w Instytucie Filozo fii, ale powiedziano im, że go tam nie ma. O tej porze roku uniwersytet był właściwie pusty Czy nie próbowali do niego dzwonić? Nie próbowali, nie mieli nawet takiego zamiaru.
A szukali go w domu? Carl miał w lecie pracować nad swoją pracą licencjacką. Dostali adres, który już znali. Forskarbacken. Trzecie piętro. Akademiki. Z mieszkania dobiegała muzyka. Vanja sięgnęła po port fel, naciskając równocześnie dzwonek przy drzwiach. Długi sygnał. Nie umiała zdecydować, czy to ściany były za cien kie, czy to on zdecydowanie za głośno puszczał muzykę. Carl Wahlström otworzył z filiżanką herbaty w dłoni i obrzucił gości na klatce schodowej pytającym spojrzeniem. Za głośno, stwierdziła Vanja w myślach. Pokazali swoje le gitymacje. - Vanja Lithner i Billy Rosén, jesteśmy z policji, czy mo żemy chwilę z panem porozmawiać? - O czym? - Możemy wejść? Carl odsunął się na bok i wpuścił policjantów do środka. W mieszkaniu było ciepło. Pachniało świeżymi wypiekami. - Proszę zdjąć buty, właśnie odkurzyłem. - Carl przecis nął się obok nich w maleńkim przedpokoju, poszedł do sy pialni, do komputera, stojącego na stoliku razem z drukarką, i wyłączył muzykę. Vanja i Billy zostawili buty przy drzwiach i weszli dalej do mieszkania. W jednym rogu dużego pokoju znajdowała się mała kuchenka, w drugim narożna sofa, te lewizor na ścianie, małe biurko pełne podręczników i krze sło biurowe. Całkiem zwyczajne mieszkanie studenta, gdyby nie wielkie obrazy, właściwie gabloty, wiszące nad sofą. Na każdym za szkłem przypięte szpilkami motyle i ćmy. Sześć, osiem dużych albo około piętnastu, dwudziestu mniejszych owadów. Ich barwne skrzydełka rozpięte w zatrzymanym na wieczność trzepocie. Vanja rozpoznała kilka, może dwa umiałaby nazwać: pawie oczko i cytrynka. Co do reszty, na wet nie wiedziała, czy występują w Szwecji. - A więc o co chodzi? Carl przerwał jej rozmyślania o motylach. Wyszedł z sypialni i zamknął za sobą drzwi. Teraz przyglądał się
policjantom z rękami założonymi na piersi. Vanja rzuciła szybkie spojrzenie na Billy’ego i zobaczyła, że też on był za fascynowany przyszpilonymi owadami. - Jesteśmy tu w związku z listem, który napisał pan do Edwarda Hindego kilka tygodni temu - wyjaśniła Vanja, sia dając na sofie. Billy oparł się o ścianę przy kuchni. - Ach tak...? - Carl okręcił krzesło obrotowe przy biurku i usiadł na nim z pytającym wyrazem twarzy. - Dlaczego pan do niego pisał? - ciągnęła Vanja. - Chciałem nawiązać z nim kontakt. - Po co? - Miałem nadzieję, że będzie mi w stanie pomóc w mo ich studiach. - W filozofii praktycznej? - Tak. A dlaczego policję to tak interesuje? Vanja nie odpowiedziała. Im mniej Carl wiedział o przy czynie ich wizyty, tym mniejsze miał szanse na dopasowanie swoich odpowiedzi. Billy pomyślał to samo i zdecydował się całkowicie zmienić temat. - Co robi taki filozof praktyczny? To znaczy, jaką pracę można wykonywać po takich studiach? Carl okręcił się ćwierć obrotu na krześle i spojrzał na Bil ly’ego z uśmieszkiem igrającym w kącikach ust. - A dlaczego? Czyżby miał pan dość pracy policjanta? - Czy filozofia nie jest właściwie przedmiotem teore tycznym? - pytał dalej Billy, jakby nie słyszał pytania. - Co robi filozof praktyk? Nawraca ludzi? Prowadzi kursy wie czorowe dla dorosłych? - Tylko dlatego, że pan tego nie rozumie, nie musi pan zaraz szydzić. - Przepraszam, byłem tylko ciekawy. Carl rzucił mu pełne niechęci spojrzenie, które wyraźnie mówiło, że przeprosiny nie zostały przyjęte. Vanja włączyła
się, żeby znów sprowadzić rozmowę na inne tory, zanim Carl uzna, że nie chce już z nimi rozmawiać. - Czytaliśmy list, który napisał pan do Hindego. Carl jeszcze przez sekundę nie spuszczał wzroku z Bil ly’ego, zanim znów zwrócił się do Vanji. - Domyśliłem się tego. - Brzmi, jakby pan darzył go podziwem. - Nie, podziw to złe słowo. On mnie fascynuje. - On zabijał kobiety. Czy to pana fascynuje? Carl nachylił się na krześle, widocznie bardziej zaintere sowany rozmową niż jeszcze pół minuty temu. - Nie czyny same w sobie są fascynujące, ale droga, któ ra do nich prowadzi. Decyzje, które podejmował, rozważa nia, jakie czynił. Ja próbuję go zrozumieć. - Dlaczego? Carl umilkł na chwilę, najwidoczniej myślał nad odpo wiedzią, co najmniej jakby był egzaminowany przez profe sora, a nie przepytywa'ny przez policję. - Jego morderstwa były działaniami zamierzonymi. Za planowanymi i przemyślanymi. Miał pragnienie zabijania i je realizował. Chcę wiedzieć, skąd się brało to pragnienie. - Mogę panu powiedzieć. Z jego chorego mózgu. Carl uśmiechnął się do Vanji niemal pobłażliwie. - To raczej nie wystarczyłoby na pracę licencjacką. Pani rozumowanie wymaga poza tym uznania, że niektóre prag nienia mogą być „chore”, podczas gdy inne, społecznie bar dziej akceptowane pragnienia, jak na przykład chęć posia dania szczeniaka, są „zdrowe”. - Czy chce pan powiedzieć, że mordowanie kobiet jest czymś zdrowym? - Sam czyn nie jest akceptowany w naszym społeczeń stwie na podstawie bardzo słusznych zasad, ale mam duży problem z tym, żeby samo pragnienie dokonania takie go czynu określać terminem „chory” czy „zdrowy”. Usta nowiliśmy reguły naszego postępowania. Zabicia drugiego
człowieka oczywiście nie akceptujemy. Ale czy naprawdę nie możemy zaakceptować pragnienia, by to zrobić? Vanja westchnęła w duchu. Czy koniecznie trzeba wszystko analizować? Czy trzeba wszystko wywracać na nice, próbować rozumieć i wyjaśniać? Dla niej to było pro ste. Ktoś, kto chciał zabić drugiego człowieka, był chory. Je śli to zrobił, był jeszcze bardziej chory. Albo zły. - Czy on panu odpisał? - zapytał Billy. Częściowo dla tego, że już nie miał siły słuchać filozoficznych wywodów o ile to była filozofia - a z drugiej strony widział po minie Vanji, że zaczyna tracić humor. - Niestety nie. - Czy pisuje pan na którymś z tych forów? Billy podał mu wydruk stron internetowych, które Hin de odwiedzał przez ostatnie trzy miesiące. Carl wziął kartki i dokładnie przejrzał. Na blacie w kuchni zadzwonił minutnik, Carl odłożył wydruki i wstał. - Chleb jest gotowy. Podszedł do kuchenki, wyłączył piekarnik i otworzył drzwiczki. Z blatu wziął dwie łapki i z rozgrzanego pieca wyciągnął blachę. Widząc dwa złocistobrązowe bochenki w podłużnych formach, Vanja poczuła, że jest głodna. Cze kali spokojnie, kiedy Carl nakłuwał chleb, żeby sprawdzić, czy jest upieczony, a potem odwrócił formę i wyłożył bo chenek na kratkę. Następnie powtórzył tę samą procedurę z drugim chlebem i zwrócił się do Vanji. - Z jakiego wydziału jesteście? - Z policji kryminalnej. To na chwilę oderwało uwagę Carla od wypieków. - Czyżby on uciekł? -Nie. - Ale ktoś zginął i dlatego interesujecie się Hindern? Vanja rzuciła szybkie spojrzenie Billy’emu. Albo Carl Wahlström był tak bystry, że niezwykle szybko połą czył otrzymane informacje, albo wiedział, że ktoś kopiuje
zbrodnie Hindego. Nie dając po sobie poznać tych myśli na wet drgnieniem twarzy, Vanja mówiła dalej: - Gdzie pan był wczoraj między godziną dziesiątą rano a trzecią po południu? - Byłem tutaj. Uczyłem się. Carl przykrył chleby czystą ściereczką, zamknął piekar nik i wrócił do pokoju. - Uczył się pan sam? -Tak. - I nikt nie widział pana przez cały dzień? - Nie. W pokoju zapadła cisza. Vanja nie potrzebowała więcej pytać. Już zdecydowała, że trzeba będzie porządnie spraw dzić Carla Wahlströma. Podniosła się z sofy. - Czy zgodzi się pan dobrowolnie oddać próbkę DNA? Carl Wahlström nawet nie odpowiedział. Odchylił gło wę do tyłu i szeroko otworzył usta. Vanja wyjęła z torebki pałeczkę kosmetyczną i szybko przeciągnęła nią po wnętrzu policzków i języku mężczyzny. - A jak poszło z tą listą? - zapytał Billy, kiedy Vanja wkła dała próbkę do plastikowej fiolki i zamykała pokrywkę. Carl odwrócił się, wziął listę z biurka i wyciągnął do Billy’ego. - Jedno forum. To tutaj. - Wskazał nazwę, podając wy druki Billy’emu. Ten przyjrzał się nazwie. To niewiele wnosi ło. Właściwie nic. Nawet jeśli Hinde wiedział, że Carl pisuje na tym forum, i tak nie mógł się z nim komunikować. Ale w każdym razie to już był jakiś punkt styczny To było coś. A coś to więcej niż to, co mieli dotychczas, czyli nic. Kierując się do przedpokoju, Vanja zwróciła się do Carla. - To pańskie owady? - Tak, a co? - Skąd bierze się pragnienie, żeby wbijać szpilki w małe stworzenia? Carl znów obdarzył ją uśmiechem, jakby chciał okazać politowanie dla jej niewiedzy Jakby była małą dziewczynką,
która nie ma o niczym pojęcia. Był to uśmiech, który Van ja, po dziesięciu minutach przebywania z Wahlströmem, już zdążyła znienawidzić. Za bardzo jej przypominał pełen wyższości grymas Sebastiana Bergmana. - To nie jest pragnienie, tylko zainteresowania. Jestem lepidopterologiem. - Domyślam się, że to znaczy kolekcjoner motyli? - Znawca. Znawca motyli. - A jak to się odbywa? Czy one jeszcze żyją, kiedy je pan przekłuwa? - Nie, zabijam je najpierw octanem etylu. - A więc interesuje pana zabijanie? - Może zapyta mnie też pani, czy się moczę w nocy i lu bię podpalać różne rzeczy? Vanja nie odpowiedziała. Schyliła się obok Billy’ego, żeby założyć buty i uniknąć konfrontacji z pełnym wyższo ści spojrzeniem Carla. - Wie pani, że to wielkie uproszczenie myśleć, że seryjni mordercy w młodości się moczą, podkładają ogień i zabijają małe zwierzątka? - Wygląda na to, że dużo pan wie o seryjnych morder cach - powiedział Billy, prostując plecy. - Piszę pracę na ich temat. Między innymi. - Jaki ma tytuł pańska praca? - Zderzenie pragnień jednostki ze społeczeństwem cywi lizowanym. Billy spojrzał w oczy Carla i nagle poczuł, że temat pracy odnosi się do własnych doświadczeń autora. Mimo ciepła w pomieszczeniu przeszedł go zimny dreszcz. - Co za obrzydliwy typ. Vanja i Billy wyszli na ulicę i skierowali się do samocho du, kiedy Billy wypowiedział głośno słowa, które pojawiły się w myślach obojga. Vanja skinęła głową, nałożyła okulary słoneczne i rozpięła cienką kurtkę.
- Obrzydliwy i wyższy od ciebie. - Właśnie, też o tym pomyślałem - zgodził się Billy i otworzył samochód, choć dzieliło ich od niego ponad dwa dzieścia metrów. - Czy powinniśmy go obserwować? - Sprawiał wrażenie zbyt wyluzowanego. Jeśli to on, to wiedziałby, że mamy dowody rzeczowe. - Może chce, żeby go przymknąć? - A dlaczego miałby tego chcieć? - Media jeszcze nie połączyły tych morderstw. Prasa się nim nie interesuje, nie wie o nim. Jeśli zabijanie nie daje mu już takiego kopa jak na początku, może potrzebować czegoś więcej. Ujęcie i proces nie tylko pokazałyby, co zrobił, lecz także utwierdziłyby go w poczuciu, że jest kimś. Vanja zatrzymała się na chodniku i zdumiona przygląda ła się Billy’emu. Nie tylko dlatego, że przypuszczalnie była to jego najdłuższa wypowiedź w jednym kawałku, jaką kie dykolwiek słyszała, ale głównie dlatego, że nie mogła sobie przypomnieć, żeby on choć raz wygłosił tak konkretny, prze myślany wywód. Jeśli to nie dotyczyło spraw technicznych czy gadżetów, rzecz jasna. Ale żeby o seryjnych mordercach... Kiedy Billy zauważył, że Vanja się zatrzymała, odwrócił się i choć nie widział jej oczu za ciemnymi okularami, do myślił się, że jest zaskoczona. - No co? - zapytał. - Obkułeś się z teorii. - Tak, co z tego? - No nie, nic. Coś w głosie Billy’ego podpowiedziało Vanji, żeby nie ciągnęła tego tematu i w.żadnym razie nie próbowała z nie go żartować. Przynajmniej nie tu i teraz. - Będziemy go obserwować do momentu otrzymania wyników analizy DNA - powiedziała. Doszli do samochodu, wsiedli i zamknęli drzwi. Vanja zapinała pasy, a Billy włączał silnik. - A tak w ogóle co to za dziewczyna?
- Jaka dziewczyna? - Ta od teatru. - Taka tam. Co oczywiście znaczyło, że była kimś ważnym. Vanja uśmiechnęła się do siebie. Wyciągnie od niego szczegóły podczas jazdy do domu.
olhemsgatan. Znowu. Sebastian siedział w kawiarni, której był już stałym gościem. Przy swoim ulubionym stoliku, z którego miał najlepszy widok na swoje dawne miejsce pracy. Zespół dochodzeniowo-śledczy do spraw za bójstw policji kryminalnej. Teraz to było jej miejsce pracy. Właśnie pił trzecią filiżankę kawy i po raz kolejny spoglą dał na biały plastikowy zegar na ścianie. Przeklinał siebie, przeklinał Stefana za to, że z jego powodu odbył całą długą drogę do Frescati, a wszystko po to, żeby natknąć się na ko bietę, która, jak się okazało, nienawidziła go. Zamiast tego mógł sobie siedzieć w kawiarni. Czekać na nią. To by go mniej kosztowało. Musiał ją teraz zobaczyć. Tutaj, w kawiarni na Polhemsgatan, czuł się niemal jak u siebie. Im bliżej swojego dawnego miejsca pracy, tym pew niej się czuł. Tutaj nie musiał się tak bardzo ukrywać. Tutaj mógł się znajdować z wielu powodów. Gdyby zobaczyła go Vanja albo ktoś inny, mógł zawsze powiedzieć, że jest z wi zytą. Że czeka na dawnego kolegę. Że przyszedł na spotka nie, które zostało odwołane. Gdyby z jakiegoś powodu mu nie uwierzyli, mógł zmienić taktykę i twierdzić, że jest tu, bo chce, żeby przyjęli go z powrotem. W to mogliby uwierzyć. Raczej wątpliwe było, żeby kiedykolwiek zechcieli to zrobić. Nie po Västeräs.
P
Ale to byłoby logiczne. Zrozumieliby, dlaczego on tu sie dzi nad filiżanką kawy i gapi się na szary, betonowy dom. Chciał wrócić. O wiele trudniej byłoby wytłumaczyć jego obecność, gdyby Vanja zobaczyła go na wzgórzu przed swo im mieszkaniem. Wielka wskazówka plastikowego zegara przesunęła się o pół okrążenia i teraz pokazywała dwadzieścia pięć po pią tej. W kawiarni nie było innych gości. Para młodych ludzi, która najwyraźniej miała jakieś problemy uczuciowe, nie postrzeżenie zniknęła, a starsza kobieta, która zdaniem Se bastiana mogłaby być właścicielką lokalu, zaczęła zabierać gotowe kanapki z lady chłodniczej. Sebastian znów wyjrzał przez okno. Na betonową szarość. Nie znalazł tego, cze go szukał. Domyślał się, że będzie musiał opuścić kawiar nię. Ale nie wiedział jeszcze, co będzie robił potem. Nie chciał wracać do swojego mieszkania i resztek dawnego ży cia, a nie był pewien, czy będzie miał odwagę jechać na tamto tak dobrze zndne wzgórze przed jej domem. To było zbyt niebezpieczne. Statystycznie patrząc, ryzyko odkrycia za każdym razem było większe. Ale musiał coś zrobić. Coś, co złagodziłoby niepokój i irytację. To był naprawdę kosz marny dzień. Trochę seksu pomogłoby przepędzić te myś li. Nie zamierzał odwiedzać kobiety poznanej wczorajszego wieczora, Ellinor Bergkvist, choć byłaby najprostszym roz wiązaniem. Coś irytującego było w sposobie, w jaki próbo wała go zatrzymać rano i ciągle chciała wiedzieć więcej. To, i jeszcze fakt, że trzymała go za rękę. Musiał zachować ja kiś dystans. Sebastian wyładował swoją frustrację na kasjerce. - Kawa smakuje ohydnie - powiedział, patrząc na nią ponuro. - Mogę panu zaparzyć nową - powiedziała przeprasza jąco. - Niech pani lepiej wsadzi ją sobie w tyłek - powiedział i wyszedł.
No to tutaj też już nie ma po co wracać, pomyślał, wy chodząc na ciepły letni wieczór. Ale zawsze mógł sobie zna leźć nowy lokal. Jeśli czegoś nie brakowało w Sztokholmie, to kawiarni. I kobiet. Po kilku krótkich nieudanych wizytach w barach hotelo wych w poszukiwaniu kogoś, z kim mógłby zakończyć ten fatalny dzień, Sebastian zaczął tracić nadzieję. Zanosiło się na wielkie fiasko. O tej porze nawet Biblioteka Królewska była zamknięta. Imponujący budynek w Humlegården był jednym z jego ulubionych miejsc łowów. Tam osiągał zna komite rezultaty. Udawało mu się dwa razy na trzy. Techni ka była prosta. Zająć centralne miejsce w czytelni głównej. Wypożyczyć kilka tomów, ważne, żeby mieć przy sobie kil ka egzemplarzy swoich książek i położyć je na widocznym miejscu. Potem siadał i zaczynał na pokaz męczyć się nad nowym tekstem, udawać, że ma problemy ze znalezieniem właściwego słowa, i przy najbliższej okazji zwracał się do przechodzącej kobiety: Przepraszam, piszę właśnie nową książkę, czy mogłaby mi pani pomóc z tym zdaniem? Jeśli postępował umiejętnie, wszystko gładko kończyło się kieliszkiem wina w hotelu Anglais tuż obok. Sebastian zaczynał być wściekły na siebie, kiedy tak bez planu chodził po ulicach rozgrzanego miasta; czegokolwiek się podejmował, kończyło się fiaskiem. Wkurzał się coraz bardziej. Złość narastała z każdym krokiem. Kurwa, że też wszystko musiało tak wyglądać. Kurwa, że też nic nie chciało ułożyć się po jego myśli. Powinien odwzajemniać ciosy, uderzać mocniej, we wszystko i wszystkich. Zadzwonić do Trollego i poprosić go, żeby kopał tak głęboko, jak tylko się da. Niech przewierci na wylot życie tych wspaniałych ludzi, aż w końcu dotrze do ukrytego brudu. Wszystko to była wina Anny Eriksson
i Valdemara Lithnera. Powinien sprawdzić też Annę. Może to ona była słabym ogniwem, które mogłoby rozwalić fa sadę ich doskonałego życia klasy średniej. Coś na pewno ma na sumieniu. Kłamstwa i tajemnice nie były jej obce. Vanja nie znała nawet prawdy o swoim prawdziwym ojcu. Anna motywowała to dobrem Vanji. Ale kto dał jej pra wo do decydowania? Kto ustanowił ją Bogiem? Sebastian chciał być blisko swojej córki. Ale w tej chwili blisko ozna czało odległość co najmniej kilkuset metrów. Jakby dostał jakiś sądowy zakaz zbliżania się. Przystanął. Poprosi Trollego, żeby rozszerzył swoje poszukiwania. Żeby się zajął Anną Eriksson. Istniała możliwość, że to coś da, choć Sebastian przez ostatnie miesiące zauważył, że Vanja wcale nie miała ze swoją matką tak bliskiej więzi jak z Valdemarem. Seba stian wyjął z kieszeni komórkę, ale zatrzymał się w pół dro gi i znów ją schował. Po co dzwonić? Zawrócił i skierował kroki do najbliższego postoju taksówek. I tak nie miał nic lepszego do roboty. Trolle mieszkał w Skärholmen. Na nim można było polegać. On zrozumie. Sam też stracił rodzinę.
B
illy siedział na sofie z iPadem w dłoni i surfował w sie ci. My brała prysznic. Liczył na to, że potem pójdą coś zjeść. W drodze do domu zatrzymali się z Vanją przy McDonaldzie, ale nie zamawiał niczego, bo wiedział, że spotka się z My. Byli razem od weekendu świętojańskiego. Dawny kole ga szkolny Billy’ego miał dom letniskowy na wyspie Djuró na szkierach. Trzeci raz spędzał tam te letnie dni. W tym roku inny kolega przywiózł ze sobą kolegę i jego siostrę.
My Reding-Hedberg. Siedzieli obok siebie przy trady cyjnym śledziowym lunchu i tak się zasiedzieli do późna w nocy. Od tego czasu byli razem, spotykali się niemal co dziennie. A mimo to nie chciał o niej opowiadać, kiedy w drodze z Forskarbacken Vanja próbowała wydobyć od niego jakieś informacje. Zwykle opowiadał Vanji wszystko. Albo przy najmniej prawie wszystko. Byli raczej jak rodzeństwo niż koledzy z pracy, takie odnosił czasem wrażenie, ale tym ra zem miał wątpliwości. Gdyż był niemal pewien, że My nie spodoba się Vanji. Była coachem i trenerem rozwoju osobistego. Vanja miała wiele zalet. Ale przy swojej ambicji i żądzy sukcesu nie rozumiała ludzi, którzy nie umieli wziąć losu w swoje ręce. Sami. Inną rzeczą było rozwijanie się i do kształcanie, kursy, odczyty, stawianie sobie celów w życiu, ale pomoc kogoś z zewnątrz, żeby odnaleźć swoją siłę na pędową i osiągać upragnione rezultaty, postrzegała jako sła bość i rozmamłanie. Jeśli ktoś nie wie, czego chce, to znaczy, że nie chce tego dostatecznie mocno, taka była jej prosta teza. Z prawdziwymi problemami chodziło się do licencjo nowanego psychologa, a nie do jakiegoś mętnego typa od New Age’u z dyplomem, który wygłasza mobilizujące hasła i każe sobie za to płacić tysiąc koron za godzinę. Nie, Vanja nie polubiłaby My. Nie chodziło o to, że potrzebował jej akceptacji, ale kie dy nie wiedziała, cała sytuacja była łatwiejsza. Uniknie zgryźliwych uwag i ironicznych aluzji. Zwłaszcza teraz, kie dy naprawdę próbował zmienić swoją pozycję w grupie. Wszystko zaczęło się od pytania My, jak się czuje w pra cy. Proste pytanie, prosta odpowiedź. Czuł się dobrze. Nie mógł sobie wyobrazić lepszej roboty ani lepszych kolegów. Z czasem rozmawiali o tym coraz więcej. My była zaintere sowana tym, co Billy robi, jaki ma zakres obowiązków. Nie w taki sposób jak wielu innych, którzy chcą tylko słyszeć
smakowite szczegóły o pasjonujących śledztwach i zabój stwach. Nie, ona była zainteresowana pracą. Nim. To mu się w niej podobało. Ze umiała skłonić go do mówienia. Więc zaczął opowiadać o swojej pracy. O tym, co robił całymi dniami. Mówił konkretnie. Po wysłuchaniu My spojrzała na niego, marszcząc czoło. Dla mnie to brzmi, jakbyś był bardziej pracownikiem technicznym niż policjantem. To do niego trafiło. Zaczął bardziej świadomie patrzeć na zadania, które dostawał i realizował. Przeczesywanie karto tek. Odbieranie rzeczy. Szukanie rzeczy Im uważniej obserwował, tym wyraźniej widział, że w śledztwach coraz bardziej odgrywał rolę raczej swego rodzaju sekretarza niż śledczego. Rozmawiał o tym z My, a ona poradziła mu, żeby zatrzymał się na chwilę i zastano wił, w którą stronę chce iść. I niech nie boi się usłyszeć od powiedzi. Odpowiedzią było „nie wiem”. W ogóle się nad tym nie zastanawiał. Szedł do pracy. Czuł się tam dobrze. Wracał do domu. Wykorzystywał swoją umiejętność tworzenia struktur przy rysowaniu osi czasowych, zbierał i zestawiał informa cje z najróżniejszych źródeł, ale czy wykorzystywał w peł ni swój potencjał? Nie, tego nie można było powiedzieć. W tej grupie trudno było się przebić. Torkel Höglund był jednym z najbardziej doświadczonych policjantów w Szwe cji, a Vanja i Ursula należały do pierwszej trójki - o ile nie były na pierwszym miejscu - najlepszych w swojej dziedzi nie. Ale on nie musiał być na takim samym poziomie. Nie powiedział tego My, ale szczerze mówiąc, sam wątpił, czy posiada odpowiednie cechy, choć z całą pewnością mógł się stać bardziej równoprawnym członkiem zespołu. I taki miał zamiar.
Już zaczął przygotowania. Zamierzał nawet przeczytać książki Sebastiana, kiedy będzie miał czas. My wyszła z łazienki ubrana w jego płaszcz kąpielowy, z ręcznikiem zawiniętym na głowie. Usiadła obok niego na sofie. - Wymyśliłeś już, co moglibyśmy robić? - zapytała, po całowała go w policzek i położyła mu głowę na ramieniu. - Jestem głodny. - Ja też. Poza tym dziś jest koncert w Vitabergsparken. O ósmej. Vitabergsparken. Koncert. Letni wieczór. To z daleka pachniało jakimś pieśniarzem z gitarą akustyczną. Jakieś smętne brzdąkanie. Fajne, kiedy ma się co najmniej siedem dziesiąt pięć lat. Billy postanowił nie pokazać po sobie, że usłyszał, co powiedziała. Zamiast tego zaproponował: - Moglibyśmy pójść do kina. - Jest lato. - To żadna odpowiedź. - Przyjemnie jest siedzieć na powietrzu. - W budynku jest chłodniej. My przez chwilę rozważała chłodniej kontra przyjem niej, w końcu skinęła głową. - Okay, ale za to ja wybieram film. - Ty wybierasz takie nudne filmy. - Wybieram dobre filmy - Wybierasz filmy, które mają dobre recenzje. To nie to samo. Podniosła głowę z ramienia Billy’ego i przyjrzała mu się. W zeszłym tygodniu był bardzo dzielny, kiedy w letnim programie Cinemateket pojawiły się filmy francuskiej No wej Fali. A więc teraz ostatecznie mogły być statki kosmicz ne albo roboty, czy co on tam chciał oglądać. My wzruszyła ramionami. - Okay, ty wybierasz film, ale ja restaurację. - Zgoda.
- No to możesz zamówić bilety tą swoją nową zabawką. - Postukala palcem w iPada leżącego na jego kolanach, - Nie jest nowy i nie jest zabawką. - Skoro tak mówisz... Wstała, pochyliła się nad nim i pocałowała go w usta, a potem poszła do sypialni, żeby się ubrać. Billy popatrzył za nią z uśmiechem. Było mu z nią dobrze.
oniec na dzisiaj. Thomas Haraldsson wyłączył komputer. Niedaw no jakaś firma energetyczna głosiła w kampanii reklamo wej, że gdyby wszyscy wyłączali urządzenia elektryczne, zamiast przestawiać 'je na stand by, zaoszczędzona w ten sposób energia pozwoliłaby ogrzać trzy największe szwedz kie miasta. A może oświetlić. A może chodziło o trzy wille. Może trzy wille w trzech miastach. Nie, to brzmiało trochę zbyt zawile. No dobra, nie pamiętał za dobrze, ale w każ dym razie to była duża oszczędność, oszczędność zasobów energetycznych. To było ważne, zasoby Ziemi nie były nie ograniczone. Niedługo miało mu się urodzić dziecko. Coś musi przecież dla niego zostać. Czy dla niej. Dlatego Ha raldsson całkowicie wyłączył komputer. Wstał, przysunął krzesło do biurka i przygotowywał się do wyjścia, kiedy jego spojrzenie padło na teczkę Edwarda Hindego leżącą na blacie. Zatrzymał się. Policja kryminalna się nim interesowała, mieli przecież wrócić. Nie zaszkodziłoby trochę się przygotować, choć wyglądało na to, że nie będzie miał czasu. Przynajmniej do jutra. Spojrzał na zegarek. Jen ny miała przyrządzić kolację na ósmą. Rigatoni z mieloną ja gnięciną. Jakiś telewizyjny kucharz zrobił je kiedyś w swoim
K
programie i od tego czasu danie to regularnie gościło na ich stole. Kiedy jedli je pierwszy raz, Haraldsson powiedział, że mu smakuje, i teraz nie miał serca wyznać prawdy Jenny zro biła po pracy niezbędne zakupy, ale potem nabrała ochoty na lody anyżowe, więc Haraldsson miał po drodze wstąpić na stację Statoil. Może wypożyczy też jakiś film. Zdążą go jesz cze obejrzeć wieczorem. Ale wtedy naprawdę nie będzie miał czasu, żeby poczytać akta Hindego. Decyzja, decyzja. Znów popatrzył na zegarek. Droga do domu zajmuje czterdzieści pięć minut. Z przerwą na kupienie lodów i wy pożyczenie filmu pięćdziesiąt pięć. Czyli zostawało mu te raz pół godziny. Na pewno nie zaszkodziłoby mieć jakiś osobisty kontakt z Hindern, zanim policja pojawi się na stępnym razem. Ekspertyzy psychologów i raporty to jedno, ale mimo wszystko on miał całkiem spore doświadczenie z przestępcami i mógłby coś dodać od siebie. Może w osobi stej, poufnej rozmowie udałoby mu się skłonić Hindego do powiedzenia czegoś, czego nie wyzna podczas regularnego przesłuchania prowadzonego przez zespół dochodzeniowo-śledczy. Haraldsson przecież nie poszedłby do niego jako policjant, tylko bardziej jako bliźni. Po kolejnym szybkim zerknięciu na zegarek zdecydował się na krótką, zaimpro wizowaną wizytę w Pawilonie Zamkniętym.
E
dward Hinde bardzo się zdziwił, kiedy strażnicy przy szli po niego do celi krótko przed wpół do siódmej. Po szóstej, kiedy wydawano kolację, zwykle nic się nie dzia ło. Na zjedzenie miał dwadzieścia minut, potem zabierali tacę i był sam aż do porannego budzenia o wpół do siód mej następnego dnia. Dwanaście godzin tylko ze swoimi
książkami i myślami. Codziennie. Świątek czy piątek. Puste godziny, które z biegiem czasu stały się połową jego życia. Co prawda w tej drugiej połowie też nie działo się zbyt wiele. Po śniadaniu miał dwadzieścia minut na poranną to aletę, a potem godzinę spędzał na spacerniaku. Samotnie. Powrót do celi na lunch, a potem godzina w bibliotece i ko lejna godzina na spacerniaku. Co do ostatniej godziny miał wybór, jeśli wolał, mógł zostać dłużej w bibliotece. Przeważ nie wybierał drugą możliwość. Potem znów łazienka, znów do celi i oczekiwanie na kolację. Co dwa tygodnie miał godzinne spotkanie z psycho logiem. Edward poznał ich wielu przez te wszystkie lata i wszystkich łączyło to, że natychmiast zaczynali go nu dzić. Na początku swojego pobytu w Lövhadze mówił to, co chcieli usłyszeć, ale teraz nawet się nie starał. I tak niko go to już nie interesowało. Czternaście lat bez widocznych postępów gasiło entuzjazm nawet u tych najbardziej ambit nych. Jego ostatni psycholog nawet chyba już nie czytał no tatek poprzednika. A mimo to te wizyty nie ustawały. Miał nie tylko ponieść karę. Miał zostać zresocjalizowany. Stać się lepszym człowiekiem. Rutyna i bezsensowne działania. Tak wyglądały jego dni. Jego życie. Z nielicznymi odstępstwami. Ale właśnie dzisiaj wieczorem coś takiego się stało. Został zabrany z celi przez dwóch strażników i zaprowadzony do jednej z sal widzeń. Dawno tu nie był. Ile lat minęło? Trzy? Cztery? Więcej? Już nawet nie pamiętał. W każdym razie pokój wyglądał dokładnie tak samo jak przedtem. Puste ściany. Gęsta siat ka przed szybami z pancernego szkła. Dwa krzesła. Pomię dzy nimi stolik przyśrubowany do podłogi. W blat stołu wbudowane dwa metalowe pałąki. Strażnicy przypilnowali, żeby usiadł na jednym z niewygodnych krzeseł i kajdanka mi przypięli ręce do patąków. Potem wyszli. Edward zo stał sam. Wkrótce się okaże, kto chciał się z nim widzieć,
snucie domysłów nie miało sensu. Zamiast tego próbował przypomnieć sobie, z kim się spotkał ostatnio, kiedy sie dział tu przykuty do stołu. Myślał nad tym bezskutecznie, kiedy usłyszał, że drzwi się otwierają i ktoś wchodzi do środka. Edward stłumił impuls, żeby się odwrócić. Siedział nieruchomo, patrząc przed siebie. Nie miał żadnego powo du, by dawać gościowi poczucie, że na niego czeka. Kroki za jego plecami ucichły. Przybysz zatrzymał się. Przypusz czalnie mu się przyglądał. Edward wiedział, co ten ktoś widzi. Niewysokiego, drobnego mężczyznę, trochę ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Rzadkie włosy opadające na kołnierz, za rzadkie, żeby je zapuszczać do takiej długości, w każdym razie jeśli chciało się dobrze wyglądać. Miał na sobie to samo co wszyscy osadzeni w sektorze specjalnym: miękkie bawełniane spodnie i prostą bluzę z długim ręka wem. Kiedy przybysz stanie po drugiej stronie stolika, zo baczy wodniste niebieskie oczy za okularami bez oprawek. Blade, trochę zapadnięte policzki z kilkudniowym zaro stem. Mężczyznę, który wyglądał starzej niż na swoje pięć dziesiąt pięć lat. Gość znów podszedł. Edward był pewien, że to mężczy zna. Przemawiały za tym jego kroki i brak woni perfum. Okazało się, że miał rację, kiedy na krześle naprzeciwko usiadł niski, zwyczajnie wyglądający mężczyzna w kracia stej koszuli i płóciennych spodniach. - Dzień dobry. Nazywam się Thomas Haraldsson i je stem nowym dyrektorem więzienia. Edward przeniósł spojrzenie z okna na twarz naprzeciw ko i po raz pierwszy spojrzał tamtemu w oczy. - Edward Hinde, miło mi. Jest pan moim trzecim. - Słucham? - Dyrektorem. Jest pan moim trzecim. - Aha... W pustym pokoju zrobiło się cicho. Słychać było jedy nie słaby szum wentylacji. Żadnych odgłosów z korytarza
ani zza okna. Edward ciągle nie spuszczał wzroku z nowego dyrektora, przekonany, że to nie on będzie musiał przerwać milczenie. - Pomyślałem sobie, że zajrzę, żeby się przedstawić - po wiedział Haraldsson i uśmiechnął się trochę nerwowo. Hinde uprzejmie odwzajemnił uśmiech. - To miło z pańskiej strony Znowu cisza. Haraldsson wiercił się na krześle. Edward siedział nieruchomo i nadal przyglądał się gościowi. Nikt ni gdy nie przychodził tylko po to, żeby się przywitać. Siedzą cy naprzeciwko mężczyzna czegoś od niego chciał. Hinde jeszcze nie wiedział czego, ale jeśli będzie siedział spokojnie i milczał, w swoim czasie dowie się wszystkiego. - Czy dobrze się pan tu czuje? - zapytał Haraldsson to nem, jakby Hinde właśnie wyprowadził się od rodziców do pierwszego własnego mieszkania. Edward musiał stłumić śmiech. Przyglądał się temu wy raźnie niepewnemu mężczyźnie po drugiej stronie. Pierwszy dyrektor był twardym skurwielem. Miał dwa lata do emery tury, kiedy Hinde do niego trafił. Wcześnie pokazał Edwar dowi, że nie zamierza tolerować żadnych fasonów. Okazało się potem, że fasony to wszystko, co wykraczało poza cho dzenie tam, gdzie mu kazano iść, mówienie wtedy, kiedy mu pozwolono, i jakiekolwiek samodzielne myślenie. Opę dził wtedy dużo czasu w izolacji. Drugiego dyrektora, który właśnie odszedł po dwunastu latach, widział tylko raz, prze lotnie. Nigdy z nim nie rozmawiał, przynajmniej sobie nie przypominał. Ale ten, trzeci, Thomas Haraldsson, to mógł być ktoś, kogo opłacało się poznać trochę lepiej. Uśmiech nął się więc do niego rozbrajająco. - Tak, dziękuję. A pan? - To dopiero mój trzeci dzień, ale na razie... Znów cisza. Ale temu nerwowemu facetowi po drugiej stronie taka bezsensowna pogawędka najwyraźniej się po dobała. Edward odstąpił więc od pierwotnego zamiaru,
żeby pozwolić tamtemu kierować rozmową i znów uśmiech nął się do Haraldssona. - Jak ma na imię pańska żona? - A dlaczego? Edward wskazał skinieniem głowy lewą rękę Haraldsso na, spoczywającą przed nim na stole na prawej dłoni. - Obrączka. Widzę, że jest pan żonaty. Chyba że nale ży pan do tych nowoczesnych mężczyzn, którzy się żenią z mężczyznami? - Nie, nie, ależ skąd. - Haraldsson machnął ręką, odżeg nując się od tej sugestii. - Nie jestem... - Tu Haraldsson umilkł. Dlaczego Hinde tak pomyślał? Skąd mu to przyszło do głowy? Haraldsson nigdy przedtem nie słyszał, że mógł by wyglądać na geja. Od nikogo. - Ma na imię Jenny, moja żona. Jenny Haraldsson. Edward uśmiechnął się do siebie. Nie było lepszego spo sobu wydostania informacji o czyjejś żonie niż zasugerowa nie, że tamten mógł nie być hetero. - Dzieci? - Nasze pierwsze jest właśnie w drodze. - To pięknie. Chłopiec czy dziewczynka? - Nie wiemy. - To ma być niespodzianka? -Tak. - Nigdy nie zabiłem kobiety w ciąży. Haraldsson nagle stracił poczucie pewności. Na razie wszystko szło naprawdę dobrze. Pierwszy kontakt, banalna rozmowa, tak żeby Hinde się trochę odsłonił, a potem za mierzał przejść do sprawy Rixmord. Ale ten ostatni komen tarz zaskoczył go i trochę przeraził. Czy ta informacja miała świadczyć o tym, że Hinde nie mógłby skrzywdzić ciężarnej kobiety, czy po prostu nigdy nie miał okazji? Haraldsson za drżał. Wolał nie wiedzieć. To była pora, żeby poprowadzić rozmowę w tę stronę, w którą chciał.
- Policja kryminalna chce z panem rozmawiać - powie dział tak zwykłym i obojętnym tonem, jak tylko potrafił. To było to. Właściwy cel tej wizyty. Edward po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał z zainteresowaniem. Wyprostował się na krześle, a jego nie co znudzone spojrzenie nagle się wyostrzyło. Przytomne. Przenikliwe. - Czy są tu teraz? - Nie, ale wrócą za dzień czy dwa. - Czego chcą? - Nie powiedzieli. A jak pan sądzi? Hinde zignorował pytanie. - Ale chcieli rozmawiać ze mną? - Tak. O co może im chodzić? - Kto przyjedzie? - Vanja Lithner i Billy Rosén. - I oni chcą, żebym się dowiedział, że tu byli? Haraldsson zawahał się chwilę, namyślał się w milcze niu. Może nie... Jego plan polegał na tym, żeby powiedzieć, że policja się do niego wybiera, a wtedy Hinde może ujawni, dlaczego się nim interesuje. O ile to wiedział. Żeby Haralds son mógł trochę dopomóc kryminalnym. Raz policjant, za wsze policjant. Ale teraz poczuł, że na razie rozmowa nie przebiega po jego myśli. Na szczęście policjanci ze Sztok holmu nie musieli się o tym dowiedzieć. - Tego nie wiem - odpowiedział Hindemu z poważną miną. - Pomyślałem, że ma pan prawo o tym wiedzieć, ale nie musi pan im o tym mówić, kiedy przyjadą, to znaczy, że pan wiedział o ich wizycie. Ode mnie. Wie pan, jacy potra fią być policjanci. Zakończył szerokim uśmiechem, uśmiechem „my-kontra-oni”. Uśmiech porozumienia przeciwko wspólnemu wrogowi. Edward odwzajemnił uśmiech. Przez czternaście lat nie uśmiechał się tyle, ile przez ostatnie kilka minut. Ale
to mogło się opłacić. Poczuł, że dyrektor więzienia Thomas Haraldsson mógłby mu się kiedyś przydać. - Tak, dobrze wiem, jacy potrafią być policjanci. Może pan być spokojny, nic nie powiem. - Dziękuję. - Ale będzie mi pan winien przysługę. Haraldsson nie był w stanie stwierdzić, czy skuty kaj dankami mężczyzna żartował, czy nie. Nadal się uśmiechał, ale coś w jego wzroku podpowiadało, że mówił ze śmiertel ną powagą. Haraldsson znów poczuł zimny dreszcz, ale tym razem nie umiał tego ukryć, wstał z krzesła. - Pójdę już... Miło było pana poznać. - Istotnie. Haraldsson podszedł do drzwi i zastukał. Rzucił ostatnie spojrzenie na siedzącego przy stole mężczyznę, który znów wpatrywał się w okno. Po kilku sekundach ktoś otworzył drzwi od zewnątrz i Haraldsson opuścił bezosobową salę widzeń z poczuciem, że rozmowa nie poszła tak, jak by so bie życzył, że Hinde dowiedział się od niego więcej niż Ha raldsson od Hindego. To chyba nie było dobre. Ale z drugiej strony to żadna katastrofa, wmawiał sobie. Policja kryminalna nigdy się nie dowie, że rozmawiali ze sobą. Teraz pojedzie do domu, kupi lody i wypożyczy film. Z Hindern nie powinno być problemu.
rolle z początku nie chciał otworzyć drzwi. Sebastian słyszał, że jest w środku, ale musiał dzwonić ponad pięć minut, aż jego dawny kolega wreszcie przekręcił klucz w zamku i ostrożnie uchylił drzwi. Przez wąską szparę widać było przekrwione, wytrzeszczone oko. Mieszkanie tonęło
T
w mroku, trudno było dostrzec szczegóły. Zaduch starego kurzu i śmieci przecisnął: się obok Trołłego i szeroką smugą wypłynął na klatkę schodową. - O co chodzi? - Spałeś? - Nie, a o co chodzi? - Chcę z tobą porozmawiać. - Jestem zajęty. Trolle próbował demonstracyjnie zamknąć drzwi z po wrotem, ale Sebastian zdążył wsunąć w szparę czubek buta. Nigdy przedtem tego nie robił, uderzyła go nagła myśl, prze szkodził w zamknięciu drzwi, blokując je stopą. Widział to setki razy w filmach, ale sam nigdy czegoś takiego nie zrobił. Tak, tak, kiedyś musi być pierwszy raz. - Na pewno spodoba ci się to, co mam do powiedzenia. - Sebastian przerwał na chwilę i postanowił śmielej zarzucić przynętę. - Mam pieniądze. Szpara w drzwiach odrobinę się poszerzyła i światło z klatki schodowej padło na twarz mężczyzny Naprawdę się postarzał. Powinien być jakoś pod sześćdziesiątkę, ale spra wiał wrażenie starszego o dziesięć lat. Włosy miał poprzetykane siwizną i zmierzwione, był nieogolony, wychudzony i wydzielał ostry zapach stanowiący mieszankę tytoniu i al koholu. Trolle zawsze miał pociąg do kieliszka, już kiedy razem pracowali, a teraz, piętnaście lat później, bez pracy i rodziny, chyba tylko temu poświęcał swój czas. Był ubrany w znoszony biały podkoszulek i bokserki. Miał bose stopy, a paznokcie u nóg były żółte, pozakrzywiane i stanowczo za długie. Nie tylko się zestarzał. On się posypał. - Nie zależy mi na forsie. - Może i tak, ale mały zastrzyk gotówki nie zaszkodzi. - To ile masz w takim razie? Sebastian wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni marynar ki i wyciągnął wszystko, co miał. Kilka banknotów stukoronowych i jedną dwudziestkę.
- Nie robiłem tego dla forsy - rzucił Trolle, kiedy poczuł banknoty w dłoni. - Wiem. - Sebastian skinął głową. Trolle nie zmienił się całkowicie przez te ostatnie lata. Nie robił takich rzeczy dla pieniędzy. Oczywiście, nigdy nie odmawiał, kiedy kroił się jakiś dodatkowy zarobek, nawet kiedy był policjantem, ale wynagrodzenie nie było dla niego motorem działania. Było nim drażnienie ludzi. Niszczenie ich. Planowanie, czekanie, zbieranie informacji, stwarzanie faktów, żeby w końcu zmienić ludziom życie w piekło. To była prawdziwa siła napędowa Trollego. Poczucie, że może się bawić ludźmi jak marionetkami. Pieniądze stano wiły tylko mile widziany dodatek. - Mogę wejść? - zapytał Sebastian, chowając portfel do kieszeni. - A więc zmieniłeś zdanie? - Trolle zaśmiał się złośli wie, aż echo odbiło się od schodów, ale nadal nie otwierał drzwi. Zamiast tego demonstracyjnie wcisnął w szczelinę całą twarz. - Potrzebujesz jednak starego Trollego... Sebastian skinął głową i nachylił się bliżej, żeby dalsza rozmowa mogła być bardziej dyskretna. - Tak, ale nie chcę tutaj o tym dyskutować. - Ty nigdy nie byłeś nieśmiały. Możesz sobie tam stać. - Trolle posłał mu szeroki, niemal wyzywający wilczy uśmiech. Sebastian rzucił zmęczone spojrzenie uśmiechnię temu mężczyźnie. Trolle zawsze był trudny, ale upływ cza su i alkohol chyba jeszcze pogorszyły sprawę. Przez jedną mrożącą krew w żyłach sekundę Sebastian widział siebie samego w tych uchylonych drzwiach. Gdyby nie przestał pić. Gdyby wybrał tamte otępiające leki, których próbował rok po tsunami. Gdyby nie miał Stefana. Gdyby nie od nalazł Vanji. Nagle wszystko stało się jeszcze ważniejsze. Tylko cztery „gdyby” dzieliło go od Trollego Hermanssona. Mężczyzny, który już nie miał nic do stracenia.
- Chcę, żebyś przekopał wszystko do dna. Dowiedz się wszystkiego, co się tylko da. O całej rodzinie, matce też. Na zywa się Anna Eriksson... - Wiem, kim ona jest - przerwał Trolle. Zaczerpnął głę boki, trochę chrapliwy oddech i przejechał dłonią po za rośniętym podbródku, zdawał się przez chwilę rozważać ofertę. - Okay. Ale musisz mi powiedzieć dlaczego. - Dlaczego co? - Sebastian przeczuwał, że zna odpo wiedź, ale wolałby się mylić. - Co jest z tą rodziną Eriksson/Lithner, że jest taka wy jątkowa? Dlaczego śledzisz córkę? Przecież jest trochę za młoda, nawet dla ciebie. - Nie uwierzyłbyś mi. - Spróbuj. -Nie! Trolle napotkał nieustępliwe spojrzenie Sebastiana i zro zumiał, że to nie jest sprawa do negocjacji. No dobra, może kiedyś w trakcie rozpracowywania ich uda mu się do tego dojść. Trolle już postanowił, że przyjmie to zlecenie, ale Se bastian wyraźnie czuł się skrępowany tą sprawą i całą sytu acją, więc były policjant nie chciał zbyt szybko kończyć tej rozmowy. - Lubiłem cię, Sebastianie. Chyba jako jedyny. Kiedy za dzwoniłeś, zgodziłem się to zrobić, bo cię lubiłem. - Trolle wbił swoje przekrwione oczy w Sebastiana, udając coś w ro dzaju błagalnego, zranionego spojrzenia. - Przyjaciele opo wiadają sobie różne rzeczy. - Przyjąłeś to zlecenie nie dlatego, że to byłem ja. Przy jąłeś je, bo pomyślałeś, że może uda ci się komuś podłożyć świnię. Bo z tego czerpiesz satysfakcję. Dobrze cię znam, Trolle, więc nie próbuj. Bierzesz to czy nie? Trolle zaśmiał się, tym razem mniej sztucznie. - Nie lubisz mnie. Jesteś tu, bo nie masz nikogo innego. - Ty też nie.
Zapadła cisza. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie. Potem Trolle wyciągnął dłoń do Sebastiana, który po pewnym wa haniu ją uścisnął. Była chłodna. Zimna. Ale uścisk tej dłoni był mocny. Twardy. - Nawet jeśli nie robię tego dla kasy, to jednak nie pracu ję za darmo. - Ile chcesz? - Tysiaka. Możesz dostać zniżkę dla przegranych. I Trolle zaraz zamknął drzwi. Z wnętrza mieszkania do biegł jeszcze jego głos. - Zadzwoń do mnie za kilka dni. Zapadła cisza. Sebastian odwrócił się i powoli zszedł dwa piętra na dół.
nnette Willen uwielbiała te wieczory. Już o trzeciej po południu zaczynała się przygotowywać psychicznie. Rytuał zawsze był ten sam. Najpierw brała długi, gorący prysznic, myła włosy i nacierała się tym pachnącym mo relowym peelingiem, który kupiła w Body Shopie. Potem chwilę siedziała w nagrzanej łazience, żeby podeschnąć, i na koniec smarowała całe jeszcze wilgotne ciało balsamem. Czytała gdzieś, że wcieranie balsamu w mokrą jeszcze skó rę zmiękcza ją i zamyka wilgoć w środku. Potem wkładała płaszcz kąpielowy i na bosaka szła do pokoju będącego po łączeniem sypialni i pokoju dziennego. Właściwie mogłaby się przenieść ze spaniem do jedynej sypialni w mieszkaniu, ale to był pokój jej syna i choć wyprowadził się z domu, An nette nie chciała go zajmować. Ten pokój był ostatnią na dzieją na jego powrót. Będzie go potrzebował. Będzie jej potrzebował.
A
Wyniesienie jego rzeczy uczyniłoby ten wyjazd defini tywnym i realnym. Annette otworzyła szafę i zaczęła w skupieniu wyjmo wać bluzki, spódnice, sukienki i spodnie. Raz wyjęła nawet garsonkę kupioną z myślą o tamtej rozmowie kwalifika cyjnej, na którą w końcu nie poszła. Wyglądała w niej jak przesadnie wystrojony i pozbawiony pewności siebie gość na proszonym obiedzie, tak że po krótkim występie garson ka od dawna już wisiała w samotności w szafie. Rozłożyła ubrania na łóżku, a te, które się nie zmieściły, wylądowały na sofie albo małym stoliku. Potem stanęła na środku poko ju i chłonęła kolory, formy i materiały, które leżały rozpo starte przed jej oczami. Miała poczucie kontroli. W świecie, poza czterema ścianami mieszkania, może była bez znacze nia, ale tu i teraz to ona decydowała. To jej życie leżało przed nią, życie, które wkrótce będzie łapczywie próbować i przymierzać. Kiedy poczuła, że jest gotowa, wyszła do przedpokoju, zdjęła ze ściany wielkie lustro, potem zaniosła je do pokoju i oparła o ścianę. Odeszła kilka kroków do tyłu i przyjrzała się sobie, świeżo wykąpana, w trochę za krótkim różowym płaszczu kąpielowym, który dostała od syna na czterdzie ste urodziny. Za każdym razem uderzało ją, jak bardzo się postarzała. Nie tylko jej przerzedzone włosy były oklapnię te, cała była taka. Już dawno nie miała odwagi stanąć nago przed lustrem. Zbyt deprymujące było spotkanie ze sobą i oznakami upływającego czasu. Nie wstydziła się swojego ciała. Zawsze miała kobiece kształty i bez trudu utrzymy wała wagę. Nie, nadal była drobna, apetyczna, o zgrabnych nogach, jej piersi nadal były jędrne i pełne, ale ze skórą coś się zaczynało dziać, z każdym rokiem stawała się bledsza i mniej elastyczna. Jak gdyby się ściągała, jak brzoskwinia, która leżała za długo na słońcu, obojętnie ile stosowała peelingów czy kremów zatrzymujących starzenie i wygładzają cych zmarszczki. To ją przerażało. Zwłaszcza że domyślała
się, że to dopiero początek spustoszenia, jakie czyni czas. Miał jeszcze dużo do zrobienia i pewnego razu ona stanie przed lustrem i wcale się nie rozpozna. A przecież właśnie miała zacząć żyć. Na poważnie. Naprawdę. Zaczęła przymierzać ubrania, żeby uwolnić się od tych myśli. Wszystko trzeba było przetestować w połączeniu ze wszystkim, należało sprawdzić każdą kombinację i każdą możliwość. Kim chciała być dzisiaj? Jeśli chciała się odmłodzić, mogła zostać nonszalancką dziewczyną w dżinsach i trochę za luźnym swetrze albo ar tystką ubraną w czarną, krótką, trochę zbyt śmiałą sukienkę z koronką. Annette uwielbiała się w nią wcielać. Zwłaszcza kiedy odważyła się użyć do tego tej ciemniejszej szminki. Czuła, że kobieta w czerni byłaby wspaniała, gdyby jesz cze miała odwagę ufarbować na czarno włosy. Ale tego się bała. A stylizacja jakby wręcz się tego domagała. Więc jak zwykle została odrzucona. Zastąpiła ją bardziej przyzwo ita, trochę biznesowa biała bluzka i ciemna spódnica. Także i z tą kobietą Annette dobrze się czuła. Była ponadczasowa, o to właśnie chodziło. Ale i ona miała za duże wymagania. Bujniejsze włosy. Lepsza figura. Lepsza postawa. Wszyst ko lepsze. Może później. Niedługo. Zakładała i zrzucała po kolei ubrania. Czarna bluzka z białymi spodniami, dżin sy z puchatym swetrem, sukienka z kardiganem. Annette uwielbiała spotykać te osobowości, które czekały na nią na wieszakach w ciemnej szafie. Przed lustrem po kolei stawa ły różne kobiety. Nowe kobiety, lepsze kobiety, porywające kobiety. Nigdy Annette. Zawsze ktoś inny.
tefan wiedział, gdzie ma szukać Sebastiana. Przed sie dzibą policji albo przed domem Vanji, te miejsca ciągle się przewijały w ich rozmowach, więc zdecydował, że za cznie poszukiwania właśnie tam. Było już po ósmej wieczo rem, toteż wydawało się mniej prawdopodobne, że zastanie go przed budynkiem policji. Szybkie połączenie z biurem numerów pozwoliło mu ustalić, że niejaka Vanja Lithner mieszka na Sandhamnsgatan 44, więc zadał GPS-owi swo jego auta właśnie tę lokalizację. Trochę się śpieszył. Spotka nie grupy zaczynało się o dziewiątej i właściwie łamał w tej chwili swoje zasady. Udział miał być dobrowolny. Dana oso ba powinna sama podjąć decyzję. To było ważne. Ale Se bastian był wyjątkowym przypadkiem. Sprawiał wrażenie, jakby cała jego wiedza stała mu na drodze. Tak że świado mie dokonywał złych wyborów. Stefan kiedyś już miał do czynienia z takimi pacjentami. Najczęściej był zmuszony po prostu ich zostawić. Wypuścić z rąk. Ale Sebastian mimo wszystko w pewien sposób był jego przyjacielem. Choć ich relacja nie należała do prostych. W takim przypadku można było złamać zasady. Bo jeśli Stefan odpuści, to kto ochroni Sebastiana przed upadkiem? Stefan zaparkował samochód kawałek od budynku nu mer 44. Idąc, rozglądał się po zielonym osiedlu. Domy sta ły w szeregach, niezbyt ciasno, z wyraźnym zamysłem, żeby zapewnić wszystkim kontakt z przyrodą. Przed wejściem do bloku Vanji stało kilka dużych i kilka dziecięcych rowerów. Stefan zatrzymał się i rozejrzał na bold, próbował znaleźć miejsce, gdzie sam by się ukrył, żeby bez przeszkód obser wować mieszkanie znajdujące się na wyższym piętrze. Tak daleko od drogi i tak osłonięte, jak się tylko da, tak on by zdecydował. Za domem było niewielkie wzgórze porośnię te gęsto ulistnionymi drzewami. Bujne krzaki zasłaniały widok, ale wybór Stefana okazał się trafiony, bo Sebastian Bergman z przerażoną miną nagle wyjrzał zza pnia najwięk szego drzewa.
S
- Co ty tu, u diabła, robisz? - burknął Sebastian. Stefan z trudem powstrzymywał się od śmiechu, kiedy widział, jak rzuca mu wściekłe spojrzenia spomiędzy liści. Wyglądał jak nastolatek przyłapany na paleniu po kryjomu. - Chciałem cię zobaczyć w twoim nowym otoczeniu do mowym. - Przestań. Idź stąd, zanim ktoś cię zauważy Stefan potrząsnął głową i demonstracyjnie wystawił się na widok, wychodząc kilka kroków na pusty trawnik tuż przed Sebastianem. - Nie odejdę bez ciebie. Twoja grupa terapeutyczna za czyna się za pół godziny. Sebastian gapił się na niego z jeszcze większą wściekłością. - Czy ty nie przestrzegasz żadnych reguł? A co z zasadą dobrowolności? - Ona nie dotyczy facetów w średnim wieku, którzy cza ją się w krzakach, śledząc młode kobiety, które rzekomo są ich córkami. Idziesz? Sebastian potrząsnął głową. Był całkiem zimny w środ ku. Jego świat zdawał się coraz bardziej kruchy. Czuł się zażenowany, obnażony i chciał tylko jednego - atakować. A równocześnie coś w tym człowieku stojącym przed nim sprawiało, że przez krótką chwilę potrafił spojrzeć na siebie cudzymi oczami i choćby wykręcał to na różne strony, od powiedź zawsze była taka sama. Poszedł do Trollego. Przyszedł tutaj. Był zgubiony. - Proszę cię, Stefan. Po prostu idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. Stefan zszedł z odsłoniętej przestrzeni i wszedł do małe go, zielonego świata, w którym ukrywał się Sebastian. Ujął jego dłoń. - Nie jestem tu po to, żeby cię stresować Nie jestem tu po to, żebyś czuł się gorzej. Jestem tutaj ze względu na
ciebie. Jeśli naprawdę chcesz, żebym poszedł, zrobię to. Ale w głębi serca wiesz, że to ja mam rację. Musisz się od tego uwolnić. Sebastian spoglądał na terapeutę i w milczeniu wyjął dłoń z jego uścisku. - Nie będę chodził na żadną grupę. Mam jeszcze jakieś resztki dumy - Naprawdę masz? - Stefan spojrzał na niego poważnie. Rozejrzyj się dookoła, Sebastianie. Zobacz, gdzie jesteśmy. Sebastian nawet nie próbował odpowiadać. Nawet on nie umiał znaleźć wyjścia z tej sytuacji.
ówiłem już w zeszłym tygodniu, że chciałem po sprzątać garaż, żeby móc znów wstawić do niego sa mochód. Wyrzucić masę rzeczy. Myślicie, że to zrobiłem? - Mężczyzna, który siedział naprzeciwko Sebastiana, przez pozostałych nazywany Stigiem, gadał już ponad dziesięć minut. A mimo to miało się wrażenie, że jeszcze długo nie dojdzie do sedna. Przez cały czas tylko klepał monotonnie, jakby jego potężne ciało zawierało nieskończoną ilość słów. - Nie mam energii. Nie potrafię się do niczego zmobilizo wać. Samo pozmywanie po obiedzie i wyniesienie śmieci to dla mnie duże przedsięwzięcie. Wiecie zresztą, jak to jest tak stać i nie móc nic zrobić. Człowiek do niczego nie doj dzie, Do niczego... Sebastian skinął głową. Nie dlatego, żeby się zgadzał, już skreślił tego grubego nudziarza i po trzydziestu sekundach przestał słuchać, ale liczył na to, że dzięki jego potwierdza jącemu skinieniu tamten zrozumie wreszcie, że wszystko już dotarło do słuchaczy i nie musi wymieniać dalszych przy kładów swojego totalnego braku inicjatywy i dręczyć grupy.
M
Tej barwnej zbieraniny rozbitków życiowych, którzy zda niem Stefana mogli go uratować. Cztery kobiety i dwóch mężczyzn, nie licząc Stefana i jego. Stig wziął głęboki od dech i już miał podjąć swoją tyradę, kiedy Stefan wszedł mu w słowo. Sebastian poczuł ogromną wdzięczność, choć na dal był na niego bardzo wkurzony. - Ale przecież masz zdiagnozowaną lżejszą formę depre sji. Czy byłeś u lekarza, żeby przepisał ci jakieś środki? W odpowiedzi Stig potrząsnął głową i przez sekun dę sprawiał wrażenie, jakby to mu wystarczyło. Ale potem znów wziął ten swój głęboki oddech, który Sebastian zdą żył znienawidzić już po niecałym kwadransie. Oddech przeszedł w dźwięki. Dźwięki w słowa. O wiele za dużo słów. - Właściwie to nie chciałbym łykać jakiejś masy table tek. Kiedyś próbowałem, a wtedy mój organizm zareagował tak, że... Sebastian ziewnięciem wyłączy! gadaninę Stiga. Jak oni to wytrzymywali? Cala reszta, która siedziała w milczeniu. Czy podzielali frustrację Sebastiana, czy może czekali tyl ko na swoją szansę, żeby sami mogli wziąć oddech, a po tem o wiele za długo gadać o swoim nieciekawym życiu? Przecież nie mogli na poważnie angażować się nawzajem w swoje banalne problemy. Sebastian próbował zwrócić na siebie uwagę Stefana desperackim, błagalnym spojrzeniem, ale Stefan zdawał się całkowicie zajęty słuchaniem Stiga. Ratunek przyszedł ze strony szczupłej, niepozornej kobie ty w białej bluzce i dżinsach, siedzącej naprzeciwko niego. Nachyliła się do przodu i niemal szeptem przerwała mono tonny monolog Stiga. - Ale jeśli to ci pozwoli ruszyć sprawy z miejsca, powi nieneś może jednak spróbować leków. Przecież to żaden wstyd pomagać sobie w ten sposób.
Pozostali pokiwali głowami z potwierdzającym pomru kiem, a Sebastian nie potrafił zdecydować, czy to była radość z tego, że ktoś inny wszedł na scenę, czy może rzeczywiście zgadzali się z jej słowami. Sebastian przyjrzał się kobiecie. Mogła mieć czterdzieści, pięćdziesiąt lat, była drobna, właś ciwie filigranowa, miała cienkie brązowe włosy i dyskretny makijaż. Skromnie ubrana, z o wiele za dużym wisiorem na szyi, którego ciągle nerwowo dotykała. Poszukała spojrzeń pozostałych, zanim zdecydowała się mówić dalej. Sebastian pomyślał, że ona chce być widziana, ale tak naprawdę nie ma odwagi zająć swojego miejsca. Zbyt wiele razy tłamszona? Przyzwyczajona do uciszania? Uśmiechnął się do niej zachę cająco i spróbował przechwycić jej nagle spłoszone spojrzenie. - Dla mnie to wszystko brzmi znajomo - mówiła dalej. Ma się wrażenie, że wszystkie sprawy są tylko rozgrzebane, że człowiek z niczym nie daje sobie rady. Sebastian nadal uśmiechał się do niej, z przebłyskiem nadziei, że ten wieczór może mu jednak przynieść więcej, niż się spodziewał. - No właśnie, Annette - potwierdził Stefan. - Jeśli czło wiek utknął w miejscu, powinien mieć odwagę, żeby szukać nowych dróg. Prawda? Ty właśnie tak zrobiłaś. Annette skinęła twierdząco i dalej mówiła. Sebastian zo baczył, jak urosła po tej zachęcie, jak nabrała odwagi, żeby zająć miejsce w centrum uwagi i przedstawić swoje zdanie. Dobrze się znają, ona i Stefan, pomyślał Sebastian, wsłu chując się w jej słowa. W jej wypowiedzi rozpoznawał zda nia Stefana. Była długodystansowcem. Pacjentką, która tak długo chodziła na terapię, aż sama zaczęła mówić jak te rapeuta. Zachęty ze strony Stefana i poufałe kiwanie gło wą potwierdzały jego teorię. Mała, niewidzialna Annette od dawna chodziła do Stefana. Sebastian uśmiechnął się do siebie. Stefan troszczył się o swoich pacjentów. Sebastian sam był świadkiem tej słabości Stefana niedawno, kiedy ten wyciągał go zza drzewa przed Sandhamngatan 44.
Troszczył się trochę za bardzo jak na profesjonalistę. Trochę za bardzo, żeby to mogło być naprawdę dobre. Drobna, niewidzialna Annette niewątpliwie należała do osób, o które Stefan się troszczył. Które lubił. Sebastian wi dział to po sposobie, w jaki się komunikowali. To była pięta achillesowa Stefana. Sebastian znów posłał ciemnowłosej kobiecie promien ny uśmiech. To było piękne. Wszystko znów było na swo im miejscu, nagle wiedział, jak może pokazać Stefanowi, że nikt nie będzie bezkarnie zmuszał Sebastiana Bergmana do terapii grupowej. Po siedemdziesięciu pięciu minutach siedzenia w kręgu i rozmów wreszcie nadeszła pora na obowiązkową kawę na zakończenie spotkania. Stefan podsumował spotkanie kilkoma trafnie dobranymi komunałami o obecności i do broczynnej sile uczestnictwa w sytuacjach społecznych, rów nocześnie spojrzeniem dając do zrozumienia Sebastianowi, że nie wykazał się w żadnym z tych punktów. W odpowie dzi Sebastian tylko ziewnął. Kiedy wszyscy wstali z miejsc, szybko podszedł do stolika z kawą i do tamtej kobiety. Ste fan utknął w rozmowie ze Stigiem i młodym człowiekiem, który przez cały wieczór z uporem maniaka nazywał alko hol „gorzałką”, a swoją żonę „babą” albo „szefową”. To wy gląda na odpowiednie towarzystwo dla Stefana, pomyślał Sebastian i popatrzył za Annette, która minęła stół z poczę stunkiem, nie biorąc niczego, i najwidoczniej zamierzała iść do domu. Sebastian przyśpieszył kroku. Annette wycofała się do wyjścia, niepewna, czy być może powinna jeszcze zostać na kawie. Zwykle to robiła, uważała, że to doskonałe zakończenie wieczoru. Należała do osób, które najdłużej znajdowały się w tej grupie. Była kimś ważnym. Prawdziwa profesjonalistka terapii grupowej, powiedział kiedyś o niej Stefan, i te słowa, choć raczej żar tobliwe, nosiła w sobie przez wiele tygodni.
Ona. Profesjonalistką. Nigdy i nigdzie przedtem czegoś takiego nie słyszała. Ta grupa to było jej miejsce, -wiedziała o tym. Kiedy siedziała w kole, miała odwagę wyjść naprzód, stać się zauważalna i zająć miejsce w centrum. Na koniec przy kawie uwielbiała słuchać komentarzy innych uczestników, sama też chętnie chwaliła wkład innych w spotkanie. Ale dzisiaj wieczorem było inaczej. To przez tego nowego faceta, który usiadł na przeciwko niej. Jego spojrzenia bardzo na nią podziałały. Najpierw się wystraszyła. Potem poczuła zaciekawienie. Miała wrażenie, że on patrzy przez nią na wylot, nie umia ła tego opisać w inny sposób. Kiedy zaczynała mówić, przy słuchiwał się i patrzył na nią. Nie lekceważąco, ale wręcz pożądliwie, jakby rozbierał ją wzrokiem, i to nie w sensie seksualnym, tylko intelektualnym. Nie potrafiła określić słowami tego uczucia. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyła. On ją widział. Naprawdę. To budziło podniecenie i lęk, więc kiedy Stefan zakoń czył sesję, Annette zdecydowała się od razu pójść do domu. Zauważyła jednak, że jej kroki do wyjścia nie były wcale tak szybkie, jak powinny. Jakaś część jej chciała jeszcze zostać i znów napotkać tamto spojrzenie. Inna część chciała tylko uciekać. Kątem oka zobaczyła, że tamten mężczyzna kie ruje się w jej stronę. Pewny siebie. Zdecydowany. Chciał ją spotkać, to było dla niej jasne. Musiała się na to przygoto wać. Byłaby wściekła na siebie, gdyby choć nie spróbowała zamienić z nim kilku słów. On przez cały wieczór się nie od zywał. Ale teraz zwrócił się do niej: - Hej, nie chcesz się napić kawy? Miał miły głos. - Nie wiem... ja... - Annette myślała gorączkowo. Nie chciała wypaść zniechęcająco ani też chwiejnie i niezdecy dowanie. Chciała jeszcze zostać, teraz to poczuła, ale jak
miała to powiedzieć? Przecież on zatrzymał ją praktycznie już w progu. - No chodź, na pewno znajdziesz czas na filiżankę kawy i marcepanowy torcik w celofanie. Uratował ją. Zrozumiał, że chciała iść. Namówił, żeby została. W taki sposób, że wręcz niegrzecznie byłoby odmó wić. Uśmiechnęła się więc do niego z wdzięcznością. - Właściwie dlaczego nie. Ramię w ramię wrócili do stolika z kawą. - Nazywam się Sebastian Bergman - przedstawił się mężczyzna i wyciągnął rękę, którą ona ujęła niezdarnie, jak jej się wydawało. Poczuła ciepło jego dłoni, a jego uśmiech wydał jej się jeszcze cieplejszy. - Annette Willen. Miło cię poznać. - Miała wrażenie, że jej nieporadność gdzieś się rozwiała, kiedy on przytrzymał jej dłoń nieco dłużej. Patrzył na nią, a ona czuła się nie tylko wi dziana. O wiele więcej. On widział ją taką, jaką chciała być. - Nie odzywałeś się dzisiaj zbyt dużo - powiedziała, kiedy on nalewał jej kawy z termosu. - A mówiłem coś w ogóle? - odparł, nie przestając się uśmiechać. Annette pokręciła głową. - Wydaje mi się, że nie. - Jestem lepszy w słuchaniu. - To rzadkie. Ze ktoś przychodzi tutaj, żeby słuchać. Większość chce chyba tylko mówić - stwierdziła Annette i odeszła kawałek na bok. Nie chciała, żeby ktoś im prze szkadzał. Sebastian podążył za nią, zdecydował się okazać więcej zainteresowania. - Od jak dawna jesteś w tej grupie? Annette zastanawiała się, czy powinna powiedzieć praw dę. Ze właściwie sama już nie pamięta. Nie, to brzmiałoby kompromitująco. Jak słabość. Miałby o niej fałszywe wy obrażenie. Zbyt szybko mógłby ją osądzić. Postanowiła nie mówić prawdy. Przynajmniej w sprawie czasu.
- Mniej więcej pół roku. Rozwiodłam się, straciłam pra cę, a potem mój syn spotkał miłość swojego życia i prze niósł się do Kanady. Znalazłam się w takiej... próżni. Za dużo, za wcześnie. Przecież nie pytał, dlaczego ona tu jest, tylko jak długo. Annette wzruszyła ramionami, jakby dla zbagatelizowania swoich problemów. - Potrzebowałam z kimś o tym porozmawiać. Ale powo li się wycofuję - dodała szybko. - Trzeba przecież iść dalej. Prawda? - Uśmiechnęła się do niego. Sebastian na sekundę zerknął w stronę Stefana, który nadal był pogrążony w rozmowie z tamtymi dwoma. Jego spojrzenie zatrzymało się na nich troszkę dłużej, a Annet te nagle pomyślała, że on się już nią znudził, że szuka pre tekstu, żeby przeprosić i iść dalej, ich spotkanie miało się zaraz skończyć. Jej oddech stał się ciężki. Nadciągająca pa nika. Ta, która brała się z jej najgłębszych lęków, że cokol wiek zrobi, jakkolwiek będzie próbować, i tak jest skazana na samotność. Ale Sebastian zaraz znowu zwrócił się ku niej ze swoim czarującym uśmiechem. - A dlaczego ty się tu znalazłeś? - spytała Annette to nem, który jej samej wydawał się bardzo naturalny i niewy muszony. - Stefan uznał, że to może mi pomóc. - Dlaczego tak myślał? Co takiego cię spotkało? Sebastian rozejrzał się dokoła, a potem odpowiedział. - Sądzę, że jeszcze nie jesteśmy na takim etapie. Naszej znajomości. -Nie? - Nie, ale może kiedyś do tego dojdziemy. Zaskoczyło ją, że powiedział to tak bezpośrednio. Zasko czyło i ucieszyło. - Masz na myśli tu, w naszej grupie? - Nie, miałem na myśli tylko ciebie i mnie, gdzie indziej.
Jego pewność siebie fascynowała Annette. Poczuła, że nie może dłużej tłumić uśmiechu i równocześnie spojrzała mu odważnie w oczy. - Czy ty mnie podrywasz? - Może trochę. A czy to ci przeszkadza? - Większość nie przychodzi tutaj, żeby zawierać znajo mości. - To dobrze, jest mniejsza konkurencja - odparł Seba stian i zrobił mały, ale zdecydowany krok w jej stronę. Czu ła zapach jego płynu po goleniu. Ściszył głos. - Ale mogę sobie pójść, jeśli uważasz, że naruszyłem granice przyzwo itości. Annette wykorzystała szansę. Dotknęła jego ramienia i zaraz uświadomiła sobie, ile czasu upłynęło, odkąd doty kała drugiego człowieka. - Nie, nie trzeba. Tylko chcę, żebyś wiedział, że ja też potrafię świetnie słuchać. - W to nie wątpię. Ale ja nie chcę mówić. Tym razem też nie uciekła. Jego odwaga dodawała jej siły. Sebastian skinął Stefanowi głową, kiedy razem z Annet te opuszczali spotkanie. Poszło trochę za łatwo. Ale dobre i to. Wsiedli do taksówki i już kilka minut później zaczęli się całować. Pocałunki Annette były ostrożne. Wzbraniała się przed zetknięciem z jego językiem. Czuła się niezdar na i niepewna. Wiedziała, że on to zauważa. Wiedziała, że nie całuje dobrze. .Ale równocześnie chciała i nie chciała. Gdzieś w głębi duszy bała się uwierzyć w to, że ten mężczy zna, który pieści jej kark, naprawdę jej pożąda. Może za raz przerwie pocałunek i spojrzy na nią. Ale nie pożądliwie i z żarem, lecz pogardliwie i chłodno. Uśmiechnie się do niej jeszcze raz, ale tym razem złośliwie. Zapyta, jak ona sobie
to wyobraża, co ona może mu w ogóle dać i sam udzieli so bie oczywistej odpowiedz;! nic. Jeśli nie da się ponieść, bę dzie sobie mogła wmawiać, że to wcale nie było dla niej ważne. Wtedy nie będzie tak bolało, kiedy on ją zostawi. Przedtem to zawsze skutkowało. Sebastian poczuł, że Annette zesztywniała, kiedy jego dłoń zaczęła wędrować po jej ciele. Ale jej nie odepchnęła. Neuroza seksualna, pomyślał ze znużeniem i przez chwilę rozważał, czy nie wyskoczyć z taksówki i nie podziękować za wszystko. Ale Annette miała w sobie coś pociągającego. Jej kruchość podniecała go, sprawiała, że zapominał o włas nej kruchości, łechtała jego ego. Właściwie nie przejmował się tym, że ona nie potrafi się wyluzować i odczuwać przy jemności. Nie znajdował się tutaj ze względu na nią. Była dla niego tylko przerywnikiem. Całkiem przyzwoite zakończenie paskudnego dnia. Część planu zemsty Znów ją pocałował. Jej mieszkanie znajdowało się w Liljeholmen, pięć minut spacerem od nowo wybudowanej galerii handlowej z wi dokiem na Essingeleden. Dopiero kiedy znaleźli się u niej, trochę się odprężyła. Pokój dzienny był nieposprzątany, wszędzie leżało pełno ubrań. Annette przeprosiła i szybko pozbierała ciuchy z łóżka i z naręczem wyszła z pokoju. - Nie musisz sprzątać z mojego powodu - powiedział Sebastian, usiadł na łóżku i zdjął buty. - Nie spodziewałam się wizyty - dobiegł go głos Annette. Rozejrzał się po pokoju. Zwyczajny pokój dzienny, ale kilka szczegółów mówiło wiele o właścicielce mieszkania. Po pierwsze, jednoosobowe łóżko, nieco szerszy model, stojące przy ścianie pod oknem. Sebastian po wejściu do mieszkania zauważył, że jest tu jeszcze jeden pokój. Dlacze go nie spała tam? Mówiła przecież, że mieszka sama. Tylko jedno imię na klapie na listy.
Drugą rzeczą był zbiór pluszaków na półkach. Zwierzę ta w różnych rozmiarach i kolorach. Misie, tygryski, delfiny i koty. Przytulanki i trochę za dużo poduszek, pledów i koł der. Całe pomieszczenie sygnalizowało ogromną potrzebę poczucia bezpieczeństwa, pragnienie stworzenia miękkiego, ciepłego kokonu, do którego zimna, okrutna rzeczywistość nie miałaby wstępu. W lustrze, które stało oparte o ścia nę, Sebastian zobaczył swoje odbicie. Właśnie zaprosiła do domu tę zimną, okrutną rzeczywistość. Tylko jeszcze o tym nie wiedziała. Sebastian zastanawiał się, jakie zdarzenie w jej życiu mogło wywołać ten brak wiary w siebie i przesadną potrze bę bezpieczeństwa. Trauma, nieudany związek, niewłaściwe wybory życiowe, a może było tam coś gorszego, wykorzy stywanie, jakieś chore relacje w rodzinie? Nie wiedział i nie miał teraz siły, żeby dochodzić przyczyn. Chciał ją tylko przelecieć, a potem pospać kilka godzin. - Czy mogę wynieść to lustro? - zapytał i podniósł je z podłogi. Niemal przeraziła go wizja, że będzie mógł oglą dać siebie w akcji w tym pokoju. Nie miał już ochoty na eksperymenty erotyczne i uświadomił sobie, że wolałby się schować z nią pod kołdrą i zgasić światło. - Wynieś je do przedpokoju - rzuciła, jak się domyślił, z łazienki. - Biorę je czasem, kiedy przymierzam ubrania. Sebastian wyniósł lustro i szybko znalazł gwóźdź, na którym wisiało. - Lubisz ubrania? Sebastian odwrócił się, kiedy usłyszał jej głos. Był inny. Miała na sobie czarną seksowną sukienkę z koronką, usta pomalowała ciemną szminką. Wyglądała jak zupełnie inna kobieta. Ktoś zwracający uwagę. - Uwielbiam ubrania - powiedziała. Sebastian skinął głową. - Wspaniale w niej wyglądasz. Naprawdę świetnie. Mówił to szczerze.
- Tak uważasz? To moja ulubiona. - Podeszła bliżej i po całowała go, wysuwając język. Sebastian odwzajemnił pocałunek, ale teraz to ona go uwodziła. Pozwolił jej na to. Szła na całość. Spróbował zdjąć z niej sukienkę, żeby poczuć dotyk jej ciała na skórze. Wolała w niej zostać. Miał wrażenie, że to dla niej ważne. Żeby kochać się w sukience.
rsula miała do przeczytania jeszcze trzy strony wstęp nego raportu z obdukcji Kathariny Granlund, kiedy Robert Abrahamsson, jeden z szefów wydziału śledczego, z którym najgorzej jej się współpracowało, zastukał w futry nę i wsunął swoją starannie ufryzowaną głowę do Pokoju. - Może powinniście się wreszcie zabrać do roboty. Ursula rzuciła mu pytające spojrzenie znad kartek. - Dziennikarze zaczęli wydzwaniać nawet do mnie - ciąg nął Abrahamsson. - Mówią, że u was nikt nie odbiera. Ursula patrzyła z irytacją na tego zbyt perfekcyjnie opa lonego mężczyznę w nieco za ciasnej marynarce. Niena widziła, kiedy ktoś jej przerywał. A zwłaszcza kiedy robił to bufonowaty Robert Abrahamsson. Nawet jeśli to było uzasadnione. Dlatego odpowiedziała tak zwięźle, jak tylko mogła. - Idź do Torkela. On gada z prasą. Chyba wiesz. - No to gdzie on jest? - Nie wiem. Poszukaj. Ursula wróciła do lektury, mając nadzieję, że to był wy starczająco czytelny sygnał i Robert sobie pójdzie. Ale on zbliżył się do niej zdecydowanym krokiem. - Ursulo, na pewno masz mnóstwo roboty, ale jeśli oni dzwonią do mnie w waszej sprawie, to może oznaczać tylko
U
dwie rzeczy. Albo nie dbacie o odpowiednią komunikację z mediami, albo znaleźli jakiś powód, żeby nagle tak nacis kać. W tym przypadku chyba zachodzą obie okoliczności. Ursula westchnęła ciężko. Była jedyną osobą w zespole, która zawsze ignorowała pisaninę dziennikarzy i do mini mum ograniczała wszelkie informacje, które mogłyby wpły nąć na jej zdolność racjonalnej oceny faktów. Ale rozumiała, że to nie było zbyt dobre. Zespól do spraw zabójstw sta rał się jak najdłużej zachować wszystko w tajemnicy, aby te trzy morderstwa kobiet nie zostały powiązane i nagłośnio ne wielkimi nagłówkami o seryjnym mordercy grasującym w Sztokholmie. Jedną z naczelnych zasad strategii Torkela było zapobieganie dziennikarskim spekulacjom. Kiedy do gry włączała się prasa i zaczynała uganiać się za sensa cją, wszystko mogło się zdarzyć. Zwłaszcza w samej policji. Wtedy nagle sprawa robiła się polityczna, a polityka może być prawdziwą katastrofą dla śledztwa. Wtedy właśnie trze ba podejmować „bezpardonowe działania” i „osiągać rezul taty”, co w najgorszym razie prowadziło do tego, że mniej myślało się o zebraniu wystarczających dowodów, a więcej o dogodzeniu przełożonym. - A co to za oni? - zapytała. - Daj mi ich numer, to do pilnuję, żeby Torkel się skontaktował. - Tylko jeden. Na razie. Axel Weber z „Expressen”. Na dźwięk nazwiska dziennikarza Ursula odchyliła się na krześle z uśmiechem przesadnego zadowolenia. - Weber, ale wobec tego musi być jeszcze trzeci powód, dla którego on dzwoni akurat do ciebie, nieprawdaż? Robert zrobił się czerwony na twarzy. Pogroził Ursuli palcem, jak nauczyciel z filmu z lat pięćdziesiątych. - To jest nieporozumienie, wiesz przecież. Szef policji przyjął moje wyjaśnienia. - W takim razie on był jedyny. - Ursula znów wychyli ła się do przodu, nagle poważniejąc. - Sprzedałeś Weberowi przeciek. W sprawie morderstwa.
Robert spojrzał na nią z przekorą w oczach. Nie zamie rzał się poddawać. - Możesz sobie myśleć, co chcesz. Żyjemy w dwudzie stym pierwszym wieku, trzeba się nauczyć współpracy z mediami. Zwłaszcza w skomplikowanych przypadkach. - Zwłaszcza kiedy za fatygę dostaje się zdjęcie na stro nie siódmej i robią z człowieka bohatera. - Ursula umilkła, czuła, że robi się małostkowa i wredna, ale nie mogła się po wstrzymać. - Poznaję tę marynarkę, ale wtedy musiałeś być szczuplejszy. Musisz uważać na to, co jesz, pamiętasz chy ba, że kamera dodaje pięć kilo. Robert rozpiął marynarkę, Ursula zauważyła, że jego oczy pociemniały ze złości i wyglądał, jakby zbierał się do kontrataku, ale udało mu się stłumić największe oburzenie i zamiast tego ruszył do drzwi. - Pomyślałem tylko, że powinniście wiedzieć. Ursula nadal się nie poddawała. - To miło z twojej strony, Robercie. A jeśli Weber napisze coś i wykaże się wiedzą w tej sprawie, to będziemy wiedzie li, skąd ją ma. - Ależ ja nic nie wiem o waszej sprawie. - Jesteś tutaj. Widziałeś tablicę. Robert odwrócił się ze złością i wyszedł. Ursula słysza ła jeszcze, jak wściekle tupie, idąc korytarzem, aż wreszcie jego kroki ucichły za szklanymi drzwiami. Ursula wstała, podeszła do drzwi i wyjrzała, żeby zobaczyć, czy naprawdę sobie poszedł, a potem wyszła i zrobiła okrążenie po opu stoszałym biurze. Może to nie było nic ważnego, ale chciała dać Torkelowi możliwość szybkiego zareagowania. Jego ga binet był pusty Marynarki nie było na wieszaku, komputer był wyłączony. Która właściwie była godzina? Zerknęła na komórkę. 23.25. Powinna zadzwonić do Torkela. Ale coś ją powstrzymywało. To było idiotyczne, śmieszne i głupie. Ale naprawdę coś ją powstrzymywało.
Stykać się z nim codziennie w biurze, to było jedno, pra ca w jednym miejscu zupełnie jej nie przeszkadzała. Ale zadzwonić późnym wieczorem... To było nielogiczne, Ur sula wiedziała dlaczego. Była wściekła na siebie, że jej myśli w ogóle podążały w tę stronę. Te kilka razy, kiedy dzwoniła do niego do domu, właś ciwie nigdy nie chodziło o sprawy zawodowe. O ile nie do tyczyło to nowego zabójstwa czy przełomu techniczne go w trwającym śledztwie. Tutaj nie było takiego powodu. Rozmowę z Weberem mogła omówić z Torkelem jutro. Kie dy dzwoniła do niego wieczorem, to znaczyło, że go prag nie. Chce, żeby przyszedł do jej pokoju hotelowego. Albo żeby ona mogła przyjść do jego pokoju. Dzwoniła, kiedy go potrzebowała. To dlatego teraz się wahała. Czy go potrze bowała? Ostatnio zaczęła zadawać sobie to pytanie. Wyco fanie się z ich potajemnego związku poszło łatwiej, niż się spodziewała, i na początku rzeczywiście czuła pewnego ro dzaju uwolnienie. Wszystko stało się prostsze. Koncentro wała się na Mikaelu i odcięła tę drugą część swojego życia. Torkel był profesjonalistą, więc w ich kontaktach zawodo wych nic się nie zmieniło. Mimo wszystko dobrze im się ra zem pracowało. Na początku miała wrażenie, że czuje jego spojrzenia, ale kiedy ich nie odwzajemniała, powoli przesta ły się pojawiać. To umocniło w niej przekonanie co do słusz ności tamtej decyzji. Ale myślała o nim. Coraz więcej i częściej. Ursula wróciła do Pokoju, zebrała raport z sekcji, wzięła resz tę swoich rzeczy i zjechała windą do garażu. Już nie miała ochoty dłużej siedzieć w pracy. Musiała rozwiązać tę spra wę z Weberem, przekazać ją Torkelowi, żeby to on musiał sobie łamać nad tym głowę, a nie ona. To była ich wyraźnie określona zasada komunikowania się z mediami. Wypowiada się zawsze jedna osoba. Zawsze Torkel. Inne wydziały miały
specjalnych rzeczników prasowych, ale Torkel nie chciał ni kogo takiego. Wolał mieć całkowitą kontrolę. Świetlówki w garażu zapaliły się automatycznie, kie dy Ursula otworzyła ciężkie blaszane drzwi i zaczęła iść do swojego auta. W środku nocy, w samym środku lata. Otworzyła drzwi, wsiadła do samochodu, włożyła klu czyk do stacyjki i przekręciła. Samochód od razu zapalił. Nie chciała dzwonić do Torkela. Nie wieczorem. To za bardzo przypominałoby tamto. Hotele w różnych miastach. On na pewno opacznie by to sobie wytłumaczył. Pomyślał by, że dzwoni z tamtego powodu. Zgasiła silnik. Siedziała teraz nieruchomo, pogrążona w myślach. Ale czy to miało jakieś znaczenie? A niech sobie myśli. Niech myśli, co chce. Tu chodziło o sprawy zawodowe, chciała opowiedzieć mu o Weberze. Nic innego. W końcu zamiast tego zdecydowa ła się wysłać SMS-a. Wyjęła komórkę i szybko wystukała: „Weber z Expresseh nas szuka. Podobno dzwonił wiele razy, twierdzi R.A. z wydziału śledczego”. Wysłała wiado mość i odłożyła telefon na siedzenie obok, ale nadal się nie ruszała. Myślała o tym, co Mikael powiedział jej przed pa roma dniami. - Wszystko jest na twoich warunkach, Ursulo. Zawsze. To była z jednej strony prawda, ale z drugiej też nie cał kiem. Naprawdę próbowała się zmienić. Przecież nawet ze rwała ze swoim kochankiem. Choć tak naprawdę zrobiła to nie ze względu na Mikaela, tylko dlatego, że była zła i poczuła się zdradzona. Po tem dopiero tak się stało, że to było dla Mikaela. Ponieważ on na to zasługiwał. Ale czy naprawdę tak było? Rozparła się w fotelu i pustym wzrokiem patrzyła na nudny garaż. Po chwili zgasły też świetlówki. Były wyposażone w detektory ruchu, żeby oszczędzać energię. Ursula siedziała samotnie w czarnym jak smoła garażu, gdzie jedynym źródłem słabe go światła były zielone tabliczki w każdym rogu, kierujące
do wyjścia ewakuacyjnego, i ekran komórki leżącej obok niej. W ciemnościach jarzył się lekko swoim bladoniebieskim blaskiem. Po chwili zgasł i w aucie zrobiło się całkiem ciemno. Słowa Mikaela nie chciały wyjść jej z głowy. Na twoich warunkach. Zawsze na twoich warunkach. Ale przecież ona naprawdę starała się osiągnąć harmonię ze swoim mężem. Punkt, w którym oboje będą umieli okreś lać swoje warunki. Wyjazdy weekendowe. Kolacje. Kąpiele w pianie. Ale prawda była taka, że to, co z zewnątrz spra wiało wrażenie miłego i odprężającego wyjazdu, w gruncie rzeczy było dla niej za płytkie. Właśnie podczas wyjazdu do Paryża. Chodzili ulicami, trzymając się za ręce, i rozmawia li. Wybierali się na długie spacery wzdłuż romantycznych bulwarów, włóczyli się trochę wokół ulubionej przez tury stów Sacré-Coeur i z nieaktualnym przewodnikiem w dłoni szukali romantycznych restauracji. Wszystko to, co się powinno robić w Paryżu. Wszystko to, co para powinna robić w Paryżu. Ale to nie była ona. Ona była kanciasta w miękkim świecie. Była formą, która nie pasuje do czegoś, co nazywano związkiem. Ona potrzebowała dystansu. Potrzebowała kontroli. Czasem bli skości. Ale tylko czasem. Kiedy chciała. Ale wtedy potrze bowała tego. Naprawdę. To właśnie Mikael miał na myśli. Tak dobrze ją znał. Jej rozmyślania przerwało nagłe światło, zobaczyła Ro berta Abrahamssona, jak wchodzi do garażu z aktówką w dłoni. Drażnił ją nawet jego chód. Świadomie płynny i powłóczysty. Jakby prezentował letnią kolekcję na wybie gu, a nie szedł właśnie do samochodu tuż przed północą na obskurnym podziemnym parkingu. Wsiadł do czarnego sa aba i odjechał. Ursula zaczekała, aż zniknął, potem zapaliła silnik, wrzuciła bieg i ruszyła. Musiała wrócić do domu, zanim będzie za późno.
orkel zastanawiał się przez chwilę, co powinien zrobić z SMS-em, który dostał od Ursuli. Axel Weber był zdol nym dziennikarzem, a jeśli się w to włączył, to było tylko kwestią czasu, kiedy doszulca się związku między tymi mor derstwami. Może już nawet do tego doszedł. Torkel usiadł przy komputerze i sprawdził, czy coś pojawiło się w inter netowym wydaniu „Expressen”, ale wiadomością dnia nadal była fala upałów. Dopiero po przewinięciu kilku artykułów trafił na tekst o ostatnim morderstwie. A więc na razie nic. Ale Weber go szukał. Torkel wyjął komórkę. Może bardziej dyskretnie wyglądałoby, gdyby oddzwonił w godzinach biurowych, ale wolał się dowiedzieć, co Weber wywęszył, zanim gazeta pójdzie dó druku. Numer dziennikarza miał w swoich kontaktach. Zgłosił się od razu. - Weber. - Dobry wieczór, mówi Torkel Höglund z policji krymi nalnej. Podobno mnie pan szukał. - Tak, to świetnie’ że pan dzwoni. Wróciłem właśnie z krótkiego urlopu i... widzę, że zostały zamordowane trzy kobiety. Żadnego owijania w bawełnę. Prosto do celu. Torkel mil czał. Urlop. To wyjaśniało, dlaczego Weber wcześniej nie połączył tych spraw. - W ciągu miesiąca - dodał Weber, kiedy Torkel nadal się nie odzywał. - Aha... - W Sztokholmie i okolicach, trzeba dodać. Trochę się tym zainteresowałem i wszystko wskazuje na to, że sprawca jest ten sam, a jeśli zaangażowała się w to specjalna jednost ka Krajowej Policji Kryminalnej, to... Chciałem tylko wie dzieć, czy ma pan coś do powiedzenia na ten temat? M Torkel szybko rozważał odpowiedź. Miał dwie możli wości. Potwierdzić albo nie skomentować. W kontaktach z prasą starał się unikać oczywistych kłamstw, jeśli nie wymagało tego dobro śledztwa. Tutaj nie zachodziła taka
T
potrzeba. Przecież brał nawet pod uwagę zwołanie konferencji prasowej. Ujawnić pewną ograniczoną liczbę faktów, by dzięki temu spróbować zdobyć nowe informacje. Może pojawi się jakiś nowy trop. Ale chciał się lepiej przygoto wać, przemyśleć, które dane może podać do wiadomości publicznej. Naprawdę nie chciał zdradzić za dużo. Dlatego powiedział: - Nie mogę tego skomentować. - Czyli nie chce pan potwierdzić, że chodzi o seryjnego mordercę? - Nie. - Zamierza pan to zdementować? - Nie chcę się wypowiadać. Torkel zdawał sobie sprawę, że Weber wiedział, iż niezdementowanie i nieskomentowanie właściwie jest rów noznaczne z potwierdzeniem, ale przynajmniej nikt nie mógłby powiedzieć, że Torkel był źródłem przecieku do pra sy. Zresztą nawet nie musiał tego robić. Było tylu innych policjantów, którzy zrobiliby to z ochotą. Nie w jego zespo le, ale w komendzie. Tak wielu, że powodowało to problemy przy okazaniach osób i przesłuchaniach. Zbyt wielu wiedziało zbyt wiele za wcześnie. - Jutro rano zamierzam zwołać konferencję prasową. - Dlaczego? - Dowie się pan, jeśli pan przyjdzie. - Przyjdę. I będę dalej badał posiadane informacje. - Wiem. - Dziękuję za telefon. Torkel odłożył komórkę. Konferencja prasowa. Jutro rano. Niech będzie. Z Weberem depczącym po piętach musieli upublicznić tę wiadomość, żeby zachować jakąś kontrolę nad przepływem informacji. To zawsze było jak balansowanie na linie. Jeśli czekali za długo, mogło się to obrócić przeciwko nim, doprowadzić do kłopotliwej debaty o bezpieczeństwie ogółu, mogli usłyszeć zarzuty, dlaczego
policja zachowywała milczenie, wiedząc, że to seryjny mor derca. No i potrzebowali też sygnałów od ludzi. Torkel chciałby mieć więcej wątków do rozpracowywania, zanim sprawa się upubliczni, może nawet wytypować kilku podej rzanych, żeby powszechne zainteresowanie mogło pomóc posunąć śledztwo do przodu, a nie tylko nagłośniło spra wę. Ale teraz było inaczej. Nie mieli w ręku nic. Nie do szli do niczego. W najlepszym razie zainteresowanie mogło coś dać. Jednej rzeczy Torkel był bowiem pewien: tego dnia, kiedy owe zbrodnie pojawią się w nagłówkach prasowych, z całą pewnością jedna osoba będzie czytała każdy artykuł, każdą notatkę, będzie śledziła każdą debatę: sam morderca. Ich copycat. To może go nakręcić. Wpadnie w pychę. I wtedy zacznie popełniać błędy. Myślenie życzeniowe. Torkel zamknął przeglądarkę i przeciągnął się. To był pracowity dzień. Za dużo pytań, zi mało odpowiedzi. Jego myśli się rozbiegły. Do córek, do letniego domu i tego, co ma z nim zrobić, kiedy dziewczynki nie będą już chciały tam jeździć. Zwłaszcza Elin protestowała przeciw ko spędzaniu tam ostatnich tygodni wakacji. Niedługo Vil ma zacznie myśleć tak samo. Była już nastolatką. Torkel z lękiem myślał o tej chwili. O momencie, kiedy zaczną dorastać. Naprawdę. Kiedy będą chciały być ze swoimi przyjaciółmi, żyć swoim życiem, z daleka od starego ojca i o wiele za małego domku letniskowego w Ostergótland. To było całkiem oczywiste. Przecież na tym właśnie pole ga wychowanie, żeby uczynić je samodzielnymi osobami. Jemu się to udało, wiedział o tym. Ale przez to wcale nie było łatwiej. Zresztą nie chodziło tylko o to. Nie miał teraz nikogo, z kim mógłby jeździć do domku. Albo w jakiekolwiek inne miejsce. Yvonne miała Kristoffera. Wprawdzie i tak nie brałby jej pod uwagę, planując spędzenie dwóch tygodni
nad Boren, ale to jeszcze wyraźniej uświadamiało mu, że był samotny. Całkiem samotny. Torkel wstał od biurka i przeszedł się po mieszkaniu. Nie podobało mu się to, co widział. Mieszkanie było bar dziej zapuszczone niż zwykle, więc postanowił zabrać się do sprzątania. Mimo późnej pory. Głównie żeby uspokoić myśli, ale też wstydził się nieporządku. W gruncie rzeczy był bardzo porządnym człowiekiem, ale brutalne morder stwa zajmowały cały jego czas. Tak zwykle było. Z łatwo ścią można było zauważyć, kiedy praca wymagała od niego całkowitego zaangażowania. Kiedy zajmował się naprawdę skomplikowanymi sprawami, w jego domu natychmiast po jawiał się chaos. Zawsze tak było. Przynajmniej po rozwo dzie. Trochę lepiej zrobiło się wtedy, gdy zaczął pracować w zespole dochodzeniowo-śledczym Krajowej Policji Kry minalnej, a powód był dość prosty. Pracowali tam, gdzie byli potrzebni, na terenie całej Szwecji. Założenie było takie, żeby policja krajowa miała specjalną jednostkę, która mo głaby pomagać lokalnym oddziałom policji w rozwiązywa niu trudnych przypadków, do których tamtym brakowało sił i środków. Oznaczało to, że Torkel często przebywał poza Sztokholmem, podczas najbardziej intensywnego etapu śledztwa mieszkał w hotelach, więc jego mieszkanie unika ło totalnego zapuszczenia. Tym razem jednak tak nie było. Tym razem zło panoszyło się w Sztokholmie. W najbrutalniejszy sposób. Nie miał głowy do myślenia o porządkach. Teraz mógł wybrać: albo sprzątanie, albo sen. Postanowił zacząć od kuchni. Na kuchennym blacie i w zlewie nadal stały resztki kolacji, którą jadł z córkami w zeszłym tygodniu, na stole leżały rozłożone gazety i ko respondencja z kilku dni. Pracował szybko i sprawnie i już po półgodzinie mógł być zadowolony z kuchni. Przeszedł do salonu. Sprzątnął rzeczy ze stolika przy sofie, oczyścił fotele i właśnie miał się zabrać do sortowania poczty, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Torkel spojrzał na zegarek. Było
późno, więc zanim otworzyć, najpierw wyjrzał przez szkla ne oko judasza. To była ona. Zdumiony otworzył drzwi. Weszła do przedpokoju. Pierwszą reakcją była ulga, że udało mu się sprzątnąć naj gorszy bałagan. Pewnie nie zwróciłaby na to uwagi, jednak czuł się lepiej. Spojrzała na niego i poszła dalej do pokoju. - Dostałeś mojego SMS-a? -Tak. - Weber cię szukał. - Wiem. Zadzwoniłem do niego. - To dobrze. Torkel stał w drzwiach do salonu i przyglądał się Ursuli. Dlaczego była tak zainteresowana jego działaniami w sto sunku do Webera? Poinformowała go i teraz to był jego pro blem. Ale cieszył się, że tu była, był gotów zrobić wszystko, żeby ją zatrzymać na dłużej. - Zwołam jutro konferencję prasową. Weber wszystko skojarzył. - Z Hindern? - Nie, połączył ze sobą sprawy. - Okay... Skinęła głową i znów poszła do przedpokoju. - Chciałam tylko mieć pewność, że dostałeś tego SMS-a. Muszę wracać do domu. Była taka piękna. - Mogłaś zadzwonić. - Bateria prawie mi wysiadła. Kłamstwo. Widziała, że on o tym wie. - No to lecę. On zastanawiał się, co ma powiedzieć, żeby została. Ona zastanawiała się, co powinna powiedzieć, żeby móc zostać. I tak stali oboje. Milcząc.
To on pierwszy przełamał milczenie. Chciał jak najsta ranniej dobrać słowa, ale jak zwykle pierwsze zdanie wypa dło banalnie, wcale nie tak, jak zamierzał. - Jak się czujesz tak naprawdę, Ursulo? Popatrzyła na niego. Usiadła na stojącym przy drzwiach białym krześle, którego prawie nikt już nie używał. Ona była bardziej bezpośrednia. - To co my zrobimy? - Co masz na myśli? - Z tobą i ze mną? - Nie wiem. - Przeklinał się za to, że nie umie powie dzieć, co czuje. Następna odpowiedź będzie bardziej szcze ra, obiecał sobie. Całkowicie szczera. Ursula patrzyła na niego, ale on nie umiał zinterpreto wać jej spojrzenia. - Może powinnam zmienić wydział? Jego szczerość nie była w stanie nadążyć za tą niespo dziewaną propozycją, zamiast niej pojawił się niepokój, któ rego nie umiał opanować. - Czekaj, o czym ty mówisz? Dlaczego? To nie szło tak, jak oczekiwał. Przynajmniej udało mu się zapanować nad swoim ciałem, wyciągnął ramię i ujął jej dłoń. Może sam nie umiał powiedzieć tego, co chciał, ale jego ręce może jej to pokażą. - Byłam w Paryżu kilka tygodni temu. - Wiem, z Mickem. - To było bardzo dziwne. Robiliśmy wszystko, co należy robić podczas romantycznego weekendu. Ale im bardziej się staraliśmy, tym bardziej tęskniłam do domu. - Bo przecież to nie ty. Ty nie jesteś taka. - To jaka ja jestem? Jej zagubienie wyglądało na szczere. Torkel uśmiechnął się do niej. Pogładził jej dłoń, która rozgrzała się od jego uścisku.
- Ty jesteś bardziej... skomplikowana. Nigdy naprawdę zadowolona, nigdy naprawdę spokojna. Ty jesteś Ursulą. - Czy wszystko jest na moich warunkach? Lepiej chyba dalej być szczerym. - Tak. Zawsze tak było. - Ale ty nie masz z tym problemu? - Nie. Nie sądzę, żebym umiał cię zmienić. Nie sądzę, żebym w ogóle tego chciał. Spojrzała na niego i wstała z krzesła. Ale nie po to, żeby odejść. Tylko żeby zostać. Kiedy potem około trzeciej w nocy wróciła do domu, wśliz nęła się do pokoju Belli. Córka czasem w nim jeszcze sy piała, kiedy przyjeżdżała z Uppsali i potrzebowała noclegu. Ursula niemal miała nadzieję, że córka zaskoczyła ich nie oczekiwaną wizytą, ale pokój był pusty. Od jej ostatniego pobytu minęło kilka tygodni. Pomieszkała u rodziców kilka dni na początku czerwca razem ze swoim chłopakiem Andreasem, a potem pojechali dalej, do Norwegii. Mieli tam pracę na lato w restauracji, żeby zarobić trochę pieniędzy na nowy semestr. Ursula odsunęła na bok stertę ubrań Bel li, usiadła na krześle przy biurku i przyglądała się pustemu, starannie zaścielonemu łóżku. Na półce pod nocnym stoli kiem nadal leżała ulubiona koszulka Belli, czarny T-shirt ze społu Green Day, który wyprosiła, kiedy w wieku piętnastu lat wybrała się na ich koncert. Ursula podwiozła ją wtedy samochodem. Po drodze odbyły burzliwą dyskusję o zaku pie koszulki, podczas której Ursula twierdziła, że jej cena jest o wiele za wysoka, a Bella równie zdecydowanie upie rała się, że ten T-shirt jest jej potrzebny, wręcz niezbędny do życia. Była taka zdolna, jej córka. Na uniwersytecie, w pra cy, w piłce ręcznej, tak, we wszystkim. Przypominała Ursu li ją samą. Osiągająca znakomite wyniki w szkole, zawsze
z książką, jakby nauka była jedyną rzeczą, która wystarczy, żeby zrozumieć życie. Ursula czuła, że naprawdę powinna próbować zbliżyć się do Belli, były takie podobne, miały te same mocne strony i te same słabości. Mogłaby ją nauczyć wielu rzeczy. Ze sama wiedza nie wystarcza. Ze są rzeczy, których nie można nauczyć się z książek, nie da się ich po znać poprzez dyskusję czy logiczne wnioskowanie. Jedną z nich jest bliskość drugiego człowieka. To była ta najtrud niejsza rzecz. Bez tej umiejętności człowiek musiał wybierać dystans. Miejsce trochę z boku, poza centrum życia, Ursula znała je tak dobrze. Ale może już było za późno, żeby spró bować bliskości. Bella potrzebowała takiego samego dystansu jak Ursula. Matka zauważyła to w ostatnich latach, które cór ka spędziła w domu. Ursula wzięła do ręki starannie złożony T-shirt i powąchała go. Był świeżo uprany, ale jej wydawało się, że gdzieś tam czuje zapach Belli. W jej myślach pojawiły się słowa, które powinna mówić tak często, jak tylko mogła, ale nigdy tego nie zrobiła: „Kocham cię, chcę, żebyś to wiedziała, tylko że nie umiem tego okazać. Ale kocham cię”. Powąchała koszulkę ostatni raz, odłożyła na miejsce i poszła do łazienki. Umyła się jeszcze raz. Choć zrobiła to już u Torkela, te raz wydawało się to naturalne. Potem wyszorowała zęby. Ostrożnie wsunęła się do łóżka i położyła obok Mikaela. Leżąc na boku, przyglądała się jego bujnym włosom z tyłu głowy, bo spał odwrócony do niej plecami. Jego sen musiał być głęboki. Ursula odprężyła się, nie czuła się kompletna, ale zadowolona. Wiedziała, że przez cały czas wybiera sobie tylko części ludzi, którzy ją otaczają. Tylko części, nigdy całości. I tylko części dawała innym. Nie potrafiła inaczej. Tak jak z pokojem Belli i T-shirtem. Kochała swoją córkę, ale mówiła to do jej koszulki.
abine przyszła do niego we śnie. Trzymał ją za rękę. Jak zawsze. Wiry wodne. Siła. Dźwięk. Puścił. Zgubił ją. Porwała ją fala. Jak zawsze. Utracił ją. Na zawsze. Sebastian obudził się nagle. Jak zwykle nie wiedząc, gdzie się znajduje. Zobaczył Annette. Nadal w czarnej su kience. Ciemna szminka była rozmazana, zostawiła ślady na poduszce. Była piękna. Wcz:oraj wcale tego nie zauważył. Jak kwiat, który otwiera się tylko nocą, kiedy nikt na niego nie patrzy. Gdyby tylko potrafiła zachować z tego choć po łowę, gdy wychodzi z domu, żeby zmierzyć się ze światem, przeleciało Sebastianowi przez głowę. Odpędził tę myśl. To nie była jego sprawa zrozumieć ją ani jej pomagać. Miał dość własnych problemów. Ostrożnie wymknął się z łóż ka. Czuł się sztywny, łóżko było za wąskie i zbyt miękkie. W dodatku po tym śnie zawsze był spięty i bolała go pra wa dłoń. Obok sterty jego ubrań na podłodze leżał brązo wy pluszowy miś z kokardką i napisem na brzuchu. „Dla najlepszej mamy na świecie”. Zastanawiał się, czy sama go sobie kupiła. Trudno mu było sobie wyobrazić, że ta śpiąca w łóżku kobieta mogłaby być w czymś najlepsza. Wziął do ręki misia i postawił obok niej, jak pozdrowienie. Spojrzał na nią po raz ostatni, zanim szybko i bezszelestnie wyszedł z mieszkania.
S
Było gorąco. Naprawdę gorąco. Upał osaczył go w tej samej chwili, kiedy wyszedł z bramy, choć było dopiero tuż przed piątą. Gdzieś usłyszał przelotnie z telewizora, że Sztok holm nawiedziły tropikalne upały. Nie wiedział, na jakiej podstawie upał klasyfikuje się jako tropikalny, sam uważał po prostu, że było kurewsko gorąco. Przez cały czas. W noc i w dzień. Pot zaczął spływać mu po plecach, zanim zdążył
odejść sto metrów od domu Annette. Nie wiedział do koń ca, gdzie był ani jak się może dostać do centrum Liljeholmen, szedł na wyczucie, aż odzyskał orientację. Przy stacji metra znajdował się kiosk Pressbyrå. Skiero wał się w jego stronę, otworzył drzwi i poszedł prosto do ekspresu, po czym nalał sobie duży kubek cappuccino. - Jeśli dołoży pan jeszcze sześć koron, będzie do tego drożdżówka - powiedział młody człowiek za ladą, kiedy Se bastian postawił przed nim kubek. - Nie chcę drożdżówki. Młodzieniec za kasą rzucił Sebastianowi badawcze spoj rzenie, potem uśmiechnął się znacząco i współczująco za razem. - Ciężka noc? - Nie twój interes. Sebastian wziął swoją kawę i poszedł. Skręcił w pierw szą ulicę w lewo. Miał kawałek do przejścia. Przez Liljeholmsbron, Hornsgatan, Slussen, Skeppsbron, Strómbron, Stallgatan i wreszcie Strandvägen do domu. Kiedy pokona tę całą drogę, będzie zlany potem. Ale nie chciał jechać me trem. Gdyby miał dość, zawsze mógł złapać taksówkę. Na Hornsgatan rozwiązało mu się sznurowadło. Seba stian odstawił kawę na transformator i schylił się, żeby je za wiązać. Kiedy się prostował i sięgał po kawę, zauważył swoje odbicie w lekko przydymionej szybie wystawowej sklepu z koszulami. Pytanie o ciężką noc było jak najbardziej uza sadnione, pomyślał. Tego ranka wyglądał starzej niż na swoje pięćdziesiąt parę lat. Bardziej zużyty. Nieco za długie włosy przyklejone do spoconego czoła. Był zarośnięty, zmęczony, oczy miał zapadnięte. Samotny mężczyzna z papierowym kubkiem wystygłej kawy o piątej rano. Mężczyzna w drodze, po kolejnej nocy spędzonej z kobietą. W drodze dokąd? No właśnie, dokąd on zmierzał? Do domu. Ale do czego? Do pokoju gościnnego w mieszkaniu na Grev Magnigatan, jedy nego oprócz kuchni i łazienki pomieszczenia w luksusowym
mieszkaniu, z którego korzystał? Cztery pokoje stały nieuży wane. Nietknięte i ciche w ciągłym półmroku za opuszczony mi żaluzjami. Dokąd zmierzał? Dokąd zmierzał od drugiego dnia świąt 2004 roku? Prosta odpowiedź brzmiała: donikąd. Wmawiał sobie, że jest mu z tym dobrze. Ze tego właśnie chce, że to świadomy wybór, po prostu bezczynnie pozwalać, by życie uciekało, w ciągłym półmroku, jak w jednym z pokoi w jego mieszkaniu. Wiedział dlaczego. Bal się, że będzie zmuszony porzucić Sabine, żeby powrócić do życia. I Lily. Ze warunkiem, by iść dalej w życiu, było zapomnienie córki i żony. A tego nie chciał. Wiedział, że wielu ludzi, większość, potrafiło znów odnaleźć się w życiu po utracie kogoś bliskiego. Szli dalej. Pamięć godziła się z rzeczywistością. Zycie toczyło się dalej, brakowało w nim tylko jednej cząstki. Nie było całkiem roz bite, tak jak jego. Wiedział o tym. Tylko po prostu nie miał siły go naprawiać. Nawet podjąć próby. Ale Vanja znów wpuściła do jego życia ślad sensu, a teraz zaczął robić pierwsze kroki ku zmianie. Jeśli tylko Trolle spi sze się jak należy, Sebastian będzie mógł wbić klin między Valdemara i swoją córkę. Pozostawało tylko pytanie, co po winien zrobić potem? Jeśli wstrząśnie całym światem Vanji, jeśli ona się załamie, czy nie powinien być w pobliżu, żeby ją ratować? Najlepiej by było, gdyby stał się częścią jej co dziennego życia jeszcze przed katastrofą. Może niezbyt łu bianą częścią, ale jednak kimś będącym na tyle blisko, żeby w naturalny sposób stać u jej boku, kiedy będzie tego po trzebowała. To dałoby mu podwójną korzyść. Stać się częścią jej dnia codziennego. Jej dniem codzien nym była policja kryminalna. A to było także dawne miejsce pracy Sebastiana. Miejsce, w którym przedtem doświadczał poczucia przynależności, gdzie korzystał ze swojej wiedzy. Był przydatny. Pracował. Miał życie. Mieć swoje życie, zanim staniesz się częścią innego życia.
Tuż po piątej rano, spocony, zmęczony i pusty w środku, podjął decyzję, wszystkie elementy znalazły się na właści wych miejscach. Będzie blisko Vanji i stworzy sobie własne życie. Wszystko w jednym miejscu. Rzucił ostatnie spojrzenie w ciemną szybę wystawową i poszedł w drugą stronę.
orkel wjechał na swoje miejsce parkingowe w garażu pod komendą, wyłączył silnik i wysiadł. Klimatyzacja w jego audi utrzymywała przyjemne siedemnaście stopni, więc kiedy zamykał samochód i przeszedł kilka schodków do windy, czuł się wypoczęty i rześki, mimo iż niewiele spał tej nocy. Starał się zbytnio nie myśleć o tym, co się zdarzy ło. Nie żywić nadziei. Kiedy potem leżeli w jego łóżku, czuł, jak bardzo mu jej brakowało. Przez chwilę chciał przysunąć się bliżej i po prostu ją objąć, ale się nie odważył. Wiedział, że ona by tego nie chciała. Ale wczoraj zbliżyła się do niego bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Była u niego w domu. Wróciła. Wybrała go. Nie do końca. Ale jednak. Ursula nie mogła chyba wybrać jednej opcji do końca. A on był na tyle dorosły, że mógł z tym żyć. Kiedy się rano obudził, jej już nie było. Nie słyszał, kie dy wysunęła się z łóżka. Nie obudziła go, żeby się pożegnać. Ale czego się spodziewał? Przecież to była Ursula.
T
Torkel przeszedł przez recepcję, pozdrowił policjanta za kontuarem, który podał mu poranne gazety, i właśnie miał użyć karty do wewnętrznych drzwi, gdy ktoś zawołał do niego: - Dzień dobry!
Bezdomny, pomyślał Torkel w pierwszej chwili, kiedy się odwrócił i zobaczył tamtego, ale w ułamku sekundy rozpo znał swojego gościa. Sebastian wstał z sofy na drugim koń cu hallu, gdzie siedział, przysypiając, a teraz zbliżał się do Torkela po kamiennej posadzce. - Sebastian. Co ty tu robisz? Torkel wyszedł mu naprzeciw. Po pierwszym odruchu, by go objąć, wyciągnął tylko dłoń na powitanie. Sebastian uścisnął ją niedbale. - Chciałem się z tobą spotkać. Nie byłem umówiony, ale może mimo wszystko się uda? Jakie to typowe dla Sebastiana, pomyślał Torkel. Po pro stu się zjawia. Jeśli pasuje jemu, to musi też pasować wszyst kim. W kwietniu pracowali razem nad wyjaśnieniem serii zabójstw w Vasterås i po zakończeniu śledztwa Sebastian po prostu zniknął. Nie okazał najmniejszej chęci odnowie nia znajomości, podjęcia przyjacielskich kontaktów, które ustały od kilkunastu'lat. Przecież Torkel dawał mu okazje, ale Sebastian zręcznie uchylał się przed każdą próbą pogłę bienia relacji. Przez kilka sekund Torkel zastanawiał się, czy nie powi nien po prostu odesłać go do diabła. Powiedzieć, że jednak się nie uda, niestety. Ze nie ma czasu. To byłoby oczywi ście najlepsze rozwiązanie. Właściwe. Doświadczenie mó wiło mu, że nagłe pojawienie się Sebastiana po prostu nie może oznaczać niczego dobrego. A jednak Torkel ku własne mu zdziwieniu skinął głową, przeciągnął kartę przez czytnik i wpuścił go do środka. - Wyglądasz na zmęczonego - powiedział Torkel, kiedy czekali na windę, która miała ich zawieźć na czwarte piętro. - To dlatego, że jestem zmęczony. - Długo czekałeś? - Jakąś godzinę. Torkel rzucił okiem na zegarek. Za dziesięć siódma. - Wcześnie wstałeś.
- Właściwie nawet się jeszcze nie kładłem. - Czy chcę wiedzieć, gdzie byłeś? - Chyba sam wolałbym nie wiedzieć. Umilkli. Anonimowy kobiecy głos poinformował ich, że znaleźli się na właściwym piętrze, i drzwi się otworzyły. Se bastian wyszedł pierwszy. Ruszyli w głąb korytarza. - To czym się teraz zajmujesz? - zapytał Torkel neutral nym tonem, kiedy szli do jego pokoju. Sebastian odczuwał mimo wszystko pewien podziw. Mimo wszystko Torkel zawsze witał go bez zarzutu. - No wiesz, tym co zwykle. - Czyli niczym. Torkel zatrzymał się przy drzwiach, otworzył je i wpu ścił Sebastiana do swojego biura. Zostawił uchylone drzwi, zdjął marynarkę i powiesił na wieszaku. Sebastian rozwalił się na podwójnej sofie, która stała przy ścianie. - Chcesz kawy? - zapytał Torkel, siadając równocześnie za biurkiem. Trącił lekko mysz, żeby obudzić komputer ustawiony na tryb oszczędny. - Nie, chcę pracy. Czy raczej potrzebuję pracy. To dlate go jestem tutaj. Torkel sam nie wiedział, czego się spodziewał. Gdzieś w środku chyba rozumiał, że pojawienie się Sebastiana w ten wczesny ranek mogło oznaczać tylko jedno: że cze goś chciał. Dla siebie. Ale to tutaj? Czy na pewno dobrze usłyszał? - Chcesz dostać pracę. Tutaj? Tak po prostu? -Tak. - Nie. - Dlaczego nie? - Nie mogę tak po prostu zatrudniać ludzi. - Możesz, jeśli powiesz, że bardzo ich potrzebujesz. - No właśnie... Po raz pierwszy Torkel miał problem z tym, żeby spojrzeć na Sebastiana. To był jego słaby punkt. Niewykluczone,
że naprawdę go teraz potrzebowali. Więc dlaczego Torkel wcześniej nie sięgnąt po telefon i nie zadzwonił? Czy to z powodu osobistej niechęci nie wezwał Sebastiana? Czuł się zdradzony przez dawnego przyjaciela, czy właśnie to zakłócało jego profesjonalną ocenę sytuacji? Przekonywał się, że nawet po znalezieniu trzeciej ofiary obecność Seba stiana w zespole przyniosłaby więcej szkody niż pożytku. Sebastian wytłumaczył sobie milczenie Torkela tym, że naprawdę rozważa jego propozycję. Nachylił się bliżej. - Słuchaj, Torkel, wiesz przecież, co umiem, wiesz, jak mogę się przydać. Czy nie ustaliliśmy tego w Vasterås? - Nie, nie przedyskutowaliśmy. Z tego, co pamiętam, w Vasterås dołączyłeś do śledztwa, traktowałeś mnie i mój zespół jak śmieci, a potem zniknąłeś bez śladu. Sebastian skinął głową, właściwie w dużym skrócie tak było. - Ale wszystko się udało. - No, może dla ciebie. Rozległo się pukanie w futrynę i do pokoju weszła Vanja. Omiotła przelotnym spojrzeniem gościa na sofie i od razu było jasne, co sądzi o tej wizycie. - Po jaką cholerę on tu przyszedł? Sebastian wstał szybko. Sam nie wiedział dlaczego. Po prostu wydało mu się to właściwe, kiedy weszła Vanja. Jak by był zalotnikiem z powieści Jane Austen. Widział ją nie całe dwadzieścia cztery godziny temu, ale miał wrażenie, że to było bardzo dawno. - Cześć, Vanju. Vanja nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Zamiast tego nadal patrzyła pytająco na Torkela. - Tylko zajrzał. Akurat był w pobliżu... - Jak się masz? - spróbował ponownie Sebastian. Vanja ciągle traktowała go jak powietrze. - Wszyscy już są. Czekamy tylko na ciebie.
- Dobrze. Przyjdę, jak tylko będę mógł. Mamy też rano konferencję prasową. - Zwołaliśmy konferencję prasową? - Tak. Zaraz wszystko wyjaśnię. Za dwie minuty. Vanja skinęła i wyszła. Przez cały czas ani razu nie spoj rzała na Sebastiana. Torkel obserwował, jak ten odprowadza dziewczynę spojrzeniem. Była naprawdę ostra. Właściwie zachowała się nieuprzejmie. Może powinien z nią o tym po rozmawiać, choć równocześnie utwierdziło go to w przeko naniu, że słusznie postąpił, nie włączając Sebastiana znów do zespołu. Torkel wstał i Sebastian ponownie skierował uwagę na niego. - Konferencja prasowa... Czym się teraz zajmujecie? Torkel wiedział, czym się może skończyć wtajemniczanie go w ich sprawy. Okrążył biurko, podszedł do Sebastiana i położył mu rękę na ramieniu. - Wydaje mi się, że naprawdę bardzo, bardzo potrzebu jesz pracy. - Właśnie o tym mówię. - I naprawdę żałuję, że nie mogę ci pomóc. - Ależ tak, możesz. - Nie, nie mogę. Cisza. Torkel miał wrażenie, że dostrzegł, jak coś gaśnie w oczach Sebastiana. - No, daj spokój, nie zmuszaj mnie, żebym po... - Muszę już iść. Odezwij się czasem, jak będziesz miał ochotę się spotkać. Poza pracą. Torkel uścisnął szybko ramię Sebastiana, odwrócił się i wyszedł z biura. Sebastian został sam. Rezultat jego wizyty był mniej więcej taki, jak się spodziewał, mimo to czuł rozczarowa nie. Pustkę. Stał jeszcze chwilę i zbierał się w sobie, a potem wyszedł z biura i udał się do domu.
Mieć swoje życie, zanim można stać się częścią innego życia. Jak, do jasnej cholery, miało się to udać, jeśli nikt nie chciał mu dać szansy?
aprawdę powinien je umyć, pomyślał Sebastian, wy glądając przez brudnoszare okna na Karlavägen. Tuż pod nimi na dwóch miejscach parkingowych stał biały me blowóz wynajęty ze Statoil. Dwóch około trzydziestolet nich facetów próbowało wynieść z niego o wiele za duży fortepian. Sebastian z zaciekawieniem obserwował tę scenę przez kilka sekund i ocenił, że to się nie może udać. Forte pian był za ciężki. Mężczyźni zbyt wątli i było ich za mało. Prosta arytmetyka. Stefan zostawił Sebastiana samego w gabinecie i wysko czył do 7-Eleven, żeby kupić mleko do kawy, którą zawsze obowiązkowo go częstował. Sebastian odsunął lewą zasłonę, usadowił się wygodnie w wielkim fotelu i nadal obserwował zamieszanie wokół fortepianu. Potem odchylił się do tyłu i zamknął oczy. Czuł coś w rodzaju napięcia wyczekiwania. Przypusz czalnie wobec tego, co miało zaraz nastąpić. Powrotu. Chwili, kiedy Sebastian znów przejmie kontrolę i uderzy. Ostro. Otworzył oczy i zerknął szybko na scenkę z fortepia nem. Przez chwilę nic się nie działo, ponieważ mężczyźni stali i najwyraźniej dyskutowali, co mają robić dalej. Seba stian stracił zainteresowanie i zamiast tego sięgnął po dzisiej sze wydanie „Dagens Nyheter”, które leżało na stoliku obok. Coś się wydarzyło za granicą. Coś innego w kraju.
N
Nie obchodziło go to, musiał tylko czymś zająć ręce. Przyjrzał się świeżym kwiatom na stole. To wszystko było w pewien sposób charakterystyczne dla Stefana. Aktualna gazeta i kwiaty w wazonie. Świeżo parzona kawa z mlekiem. Stefan żył w teraźniejszości. Jakby każdy dzień był ważny. Po kilku minutach Sebastian usłyszał odgłos otwierania drzwi wejściowych i kilka sekund później ukazał się Stefan z kartonem odtłuszczonego mleka w ręce. Sebastian odło żył nieprzeczytaną gazetę i powitał go skinieniem głowy. - Napijesz się kawy, prawda? - zapytał Stefan, kierując się w stronę ekspresu. - Skoro już specjalnie poszedłeś po mleko, nie odważę się odmówić. - Zawsze masz odwagę odmówić - uśmiechnął się Stefan. Sebastian odwzajemnił uśmiech. - W takim razie nie, dziękuję za kawę. Stefan kiwnął głową i nalał filiżankę tylko dla siebie. Otworzył karton z mlekiem i dodał odrobinę do kawy. - Całkiem niedawno u mnie byłeś - powiedział, z tru dem niosąc trochę zbyt pełną filiżankę w stronę fotela. - Wiem. - Wyglądasz na zadowolonego. Czy coś się stało? - Nie, a dlaczego tak sądzisz? - Sebastian uśmiechnął się tak rozbrajająco, jak tylko mógł. Chciał przeciągać tę przyjemność jak najdłużej. - Nie wiem, takie tylko miałem wrażenie. - Stefan posta wił filiżankę na stoliku z kwiatami i usiadł na swoim miejscu. Przez kilka sekund milczeli. Potem Sebastian zdecydo wał, że czas zacząć. - Spotkałem dziś Vanję. Stefan był raczej znużony niż zdumiony. - Wydawało mi się, że ustaliliśmy, że nie będziesz się z nią kontaktował. Co powiedziała? - „Po jaką cholerę on tu przyszedł”. Stefan pokręcił głową.
- Obiecałeś. - Ale to było coś innego. Szukałem pracy. - A gdzie? - W policji kryminalnej. - Ze wszystkich miejsc... - Daj spokój, mówiłeś przecież, że powinienem sobie czegoś poszukać, chcę zacz;ąć pracować, potrzebuję... struk tury. Masz rację. Ale to musi być coś ciekawego. Wyzwanie. - A nie taka męka jak wczorajszy wieczór? Sebastian nie odpowiedział, tylko znów zerknął przez okno. Faceci siedzieli i palili papierosy. Fortepian stał w tym samym miejscu. - Grupy terapeutyczne funkcjonują o wiele lepiej, kiedy bierze się aktywny udział - ciągnął Stefan. - No wiesz, kie dy się rozmawia. Sebastian spojrzał otwarcie na Stefana. - To nie jest dla mnie, mówiłem ci już. Przecież oni przez cały czas wałkują swoje banalne problemy. Jak ty to wytrzy mujesz? - Można się przyzwyczaić. Mam pacjentów, którzy o wiele bardziej nadwyrężają moją cierpliwość - powiedział Stefan znacząco. Sebastian zignorował tę ironiczną aluzję, jeszcze nie od palił swojej ciężkiej artylerii. - W każdym razie nie przyjdę dziś wieczorem. - Uważam, że powinieneś dać sobie jeszcze jedną szansę. - Nie sądzę. Bo wiesz... - Sebastian urwał. Teatralna pauza. Pamiętał ze swoich wykładów, że nagłe zwroty ak cji były bardziej efektowne, kiedy poprzedzała je pauza. Te raz też chciał zmaksymalizować efekt. Wreszcie powiedział: - Przespałem się z Annette po wczorajszym spotkaniu. Stefan zbladł. Nie był w stanie ukryć irytacji. - Dlaczego to zrobiłeś, do diabła? Sebastian rozłożył ramiona w przepraszającym geście. - To była pomyłka. Nie miałem takiego zamiaru.
- Nie miałeś zamiaru? Co ty mówisz? Jak można coś ta kiego zrobić niezamierzenie? Stefan próbował się uspokoić, odchylając się na oparcie fotela. Nie było to zbyt skuteczne, jak skonstatował z zado woleniem Sebastian. - To było... coś do zrobienia. Wiesz, żeby na chwilę odegnać myśli. Znasz mnie. Ja taki jestem. - Spojrzał na Stefa na z udawanym zainteresowaniem. - Czy dobrze ją znasz? - Od dawna jest moją pacjentką. Czuje się opuszczona przez wszystkich, swojego syna, byłego męża, wszystkich. Ma problemy z zaufaniem i bardzo niskie poczucie własnej wartości. - Tak, to się dało zauważyć. Chłonęła bliskość jak gąbka. Ale w łóżku była prawdziwą diablicą. Stefan wstał gwałtownie z fotela, aż kawa rozlała się na stolik. Cała jego łagodność, wyrozumiałość nagle się rozwia ły. Był wściekły. - Czy ty rozumiesz, co zrobiłeś? Rozumiesz, jak mogła się czuć, kiedy obudziła się sama? Bo zakładam, że nie zo stałeś na śniadanie? - Nie, mam z tym kiepskie doświadczenia. - I teraz zamierzasz jej po prostu unikać? - Taki jest plan. To zwykle działa. - Sebastian znów zro bił teatralną pauzę i spoglądał na Stefana z wyraźnie uda wanym współczuciem. - Przykro mi, Stefanie, ale mówiłem ci przecież, że nie nadaję się do terapii grupowych. - Ciekaw jestem, czy w ogóle się do czegoś nadajesz. Idź już. - Stefan wskazał drzwi. - Nie chcę cię więcej oglądać. Sebastian kiwnął głową i wstał. Zostawił Stefana samego z jego dzisiejszą gazetą i świeżymi kwiatami. Stefan miał rację. Każdy dzień miał znaczenie.
racając do domu, wysoki mężczyzna był niemal roz radowany, przynajmniej na tyle, na ile mógł. Widział na mieście zapowiedzi popołudniówek. Odbyła się konfe rencja prasowa. O nim. Nade wszystko chciał zabrać się do czytania, ale nie wolno mu było wpaść do domu i rzucić się na gazety. Rytuał. Musiał go przestrzegać. Szybko, rutynowymi ruchami zapalił lampę w przedpo koju i zamknął za sobą drzwi. Zdjął buty i odstawił je do szafki, włożył kapcie, zdjął cienką kurtkę i powiesił na je dynym wieszaku pod półką na kapelusze, która oprócz kie szonkowej latarki była pusta. Kiedy zdjął ubranie, które miał zdjąć - w zimie na półkę odkładał także szalik, czapkę i rękawiczki, zawsze w tej kolejności - otworzył drzwi do to alety i również tam zapalił światło. Jak zwykle poczuł ukłu cie lęku w chwili, kiedy spojrzał w głęboką nieprzeniknioną ciemność pomieszczenia bez okien, zanim świetlówka roz błysła jasnością. Wszedł do toalety, najpierw sprawdził, czy latarka stojąca na małej półeczce w zasięgu ręki działa, po tem rozpiął rozporek i się wysikał. Wziął ze sobą latarkę do umywalki, umył ręce, odstawił latarkę na miejsce i poszedł dalej w głąb mieszkania, zostawiając drzwi toalety otwar te. Zapalił lampę w pokoju dziennym, zaraz skręcił w lewo i zapalił światło w kuchni, górną lampę i nad kuchenką. Sprawdził dwie latarki. Obie sprawne. Została tylko sypial nia. Górne światło i jedna z lampek przy łóżku, potem la tarka na nocnym stoliku. Wszędzie pozapalane. Nie, to nie było potrzebne. Sło neczne światło wlewało się wszystkimi oknami do mieszka nia. Nic go nie zasłaniało ani nie tłumiło. Na zewnątrz nie było markiz, w środku nie miał żadnych firanek. Pierwszą rzeczą, którą wysoki mężczyzna zrobił, kiedy się tu wpro wadził, było zdemontowanie wszystkich żaluzji. Nie, dzi siaj światło elektryczne nie było potrzebne. Ale to należało
W
do rytuału. Jeśli się to robiło, nawet gdy nie było potrzeby, człowiek nie musiał się martwić, że czegoś zapomni, kiedy będzie potrzeba. Kiedyś, wiele lat temu, w okolicy, gdzie mieszkał, wy siadł prąd. Było ciemno, nie tylko u niego, ale wszędzie. Czarno jak w kominie. Szybko znalazł najbliższą latarkę, ale albo baterie były wyczerpane, albo żarówka zepsuta. Już dawno jej nie sprawdzał. To było jeszcze przed rytuałem. Ogarnęła go panika, totalnie paraliżujący lęk, aż zwymioto wał, a potem leżał nieruchomo na podłodze przez wiele go dzin, póki nie powrócił prąd. Właściwie uwielbiał lato. Może niekoniecznie upały, ale światło. Najlepiej było w okolicy letniego przesilenia, ale to jasność lubił, a nie świętowanie. Żadnych świąt. A już na pewno nie sobótka. Był wtedy wieczór świętojański, kiedy po raz pierwszy zauważył, że coś jest nie tak. Ze ona nie jest taka jak wszyscy inni. Miał trzy może cztery lata. Załadowali się do samochodu i pojechali na imprezę na wielkiej łące nad jeziorem. Umajo ny maszt już stał, kiedy tam dotarli. Było dużo ludzi, więc ze swoimi kocami i koszem piknikowym znaleźli się dość daleko od samego centrum imprezy. Czasem wiatr przynosił strzępy skrzypcowej muzyki do miejsca, gdzie siedzieli ze swoimi ka napkami, tortem truskawkowym i białym winem dla mamy i taty. Tańce zaczęły się o trzeciej. Było dużo ludzi. Utworzy li cztery czy pięć kręgów. Uwielbiał tańczyć. „Wrona kano nika” i „Tańcz wokół jałowca” to były jego ulubione tańce. Miały takie zabawne ruchy. Może zaczęli wcześniej, nie pa miętał. Był tam pierwszy raz. W noc świętojańską. W słoń cu, w prawie ostatnim kręgu. Kiedy ona tańczyła z nim. Jego mała dłoń w jej ręce. Pamięta, że był szczęśliwy i podnosił na nią oczy. Podczas tańca jej spojrzenie było skierowane gdzieś w dal. Nieobecne. Nie śpiewała. Nie uśmiechała się. Jej ciało wykonywało taneczne ruchy jakby była pogrążona we śnie.
Całkowicie bez emocji. Pamięta, że trochę się przestraszył i pociągnął ją za rękę. Spojrzała w dół ku niemu i w chwili, kiedy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się do niego, ale uśmiech nie dotarł do jej oczu. Był mechaniczny, wyuczo ny, jakby chciała go zapewnić, że wszystko jest w porządku. Ale nie było. Nie wtedy, a potem już z całą pewnością nie. „Mama teraz trochę źle się czuje”. Mówiła tak, kiedy nie chciała, żeby usiadł jej na kolanach, albo gdy w środku dnia leżała w sypialni z zasuniętymi zasłonami. Kiedy siedziała na podłodze z kolanami pod brodą i tylko płakała, kiedy tata musiał odbierać go z przedszkola, bo ona się po prostu nie po jawiła. Mówiła tak, kiedy nie miała siły nic ugotować w dni, kiedy był z nią w domu, albo zanim zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, żeby zostawić go samego na długie godziny. „Mama teraz trochę źle się czuje”. Tata mówił tak, kie dy go uspokajał i tłumaczył, dlaczego musi nosić w domu miękkie kapcie, dlaczego nie może okazywać smutku, nie pokoju czy złości. Dla'czego musiał siedzieć spokojnie, pra wie niewidoczny w te dni, ldedy jednak wstawała z łóżka. Tłumaczył też, dlaczego nigdy niczego razem nie robili, dla czego chłopiec musiał być dzielny i opiekować się nią, kiedy tata wychodził z domu, żeby zarabiać pieniądze. Mówił te słowa sam, kiedy był już trochę większy i ko ledzy z klasy pytali go, dlaczego tak rzadko przychodzi do szkoły, dlaczego nie mogą go odwiedzać w domu, dlaczego on nigdzie nie chodzi z nimi po szkole, dlaczego nie chodzi na przyjęcia ani nie uprawia żadnego sportu. „Mama teraz trochę źle się czuje”. Czasem, kiedy czuła się lepiej, żałowała go, że musi do rastać z taką kiepską matką. Częściej jednak powtarzała mu, że to przez niego zacho rowała. Gdyby tylko go nie urodziła, wszystko byłoby ina czej. On ją zniszczył. Kiedy miał dziewięć lat, matka nie mogła już z nimi miesz kać. Zniknęła. Nie wiedział, gdzie się podziała. Nigdy jej nie
odwiedzał. Dziwne było, że potem tata zaczął więcej bywać w domu. Wtedy kiedy on naprawdę mógł już sobie radzić sam. Z jednej strony był już wystarczająco duży, a z drugiej - nie było mamy, którą ciągle musiał się opiekować. Dopiero wiele lat później uświadomił sobie, że tata przez te wszystkie lata uciekał w pracę. Celowo trzymał się z daleka. Nie umiał sobie radzić z jej chorobą i całą odpowiedzialność składał na niego. Pomyślał, że mógłby ojca za to znienawidzić, ale kiedy to zrozumiał, było tyle innych rzeczy, tyle innych osób, któ rych nienawidził o wiele bardziej. Jego mama umarła pół roku po tym, jak od nich odeszła. Na pogrzebie przyciszonymi głosami mówiono o samobój stwie, ale on nigdy nie poznał prawdy. Kolejne pół roku później jakaś kobieta, której nie znał, zjawiła się na jego urodzinach. Miała na imię Sofia. Nie urządzał przyjęcia. Kto mógłby przyjść? Po wielu latach bra ku kontaktów socjalnych i częstego opuszczania szkoły nie miał żadnych kolegów. Sofia przyniosła mu prezent. Super Nintendo. SNES. Marzył o nim od zeszłego roku, kiedy się pojawiło w sprzedaży, ale zawsze słyszał, że jest za drogie, że ich nie stać. Ale Sofia najwyraźniej nie uważała, żeby to był jakiś szczególnie wyjątkowy prezent. Oprócz samej kon soli dostał też cztery gry! Od razu się domyślił, że musiała mieć więcej pieniędzy niż oni. Niż oni kiedykolwiek mieli. Została na noc. Spała w sypialni z tatą. Później się dowiedział, że spotkali się w firmie aukcyjnej, w której tata pracował. Sofia miała dużą wiedzę i liczne za interesowania. Sprzedała kilka rzeczy, ale też nabyła wiele pięknych przedmiotów. Drogich przedmiotów. Lubił Sofię. Sprawiała, że tata stawał się tak szczęśliwy, jak już dawno nie był. Przez następne miesiące widywał Sofię częściej. O wiele częściej. Raz tata i Sofia wyjechali razem na weekend i łdedy wrócili, byli już zaręczeni, lata przeprowadził z nim rozmowę
na ten temat. Poważną. Zamierzał się ożenić i przeprowa dzić. Zostawić to wszystko. Przenieść się do Sofii, która mia ła wielkie mieszkanie w centrum. Nigdy nie wątpił w uczucie taty do Sofii, ale rozumiał, że pieniądze też odgrywały tu pewną rolę. Tata często mówił o tym, że teraz im się poprawi, że jeśli dobrze rozegrają swoje karty, niczego im nie zabraknie i będą mieli szansę uzyskać coś więcej. Nowy start. Nowe życie. Lepsze życie. Zasłużył na to. Po tym wszystkim, co się wydarzyło. Tym razem na pewno będzie dobrze. Nikt i nic tego nie zniszczy. Kilka tygodni po zaręczynach po raz pierwszy spotkał rodzinę Sofii. Jej matkę i ojca, Lennarta i Sveę, małżeństwo sześćdziesięciolatków, i jej brata Carla. Kolacja w Villi Källhagen. Miło. Rozlał swój sok i skulił się, lękając się konse kwencji, ale nikt się nie gniewał. W trakcie kolacji czuł się coraz bardziej swobodnie. Sofia miała naprawdę miłą rodzi nę, żadnych wariatów. Kiedy mieli iść, tata Sofii wziął go na stronę i powiedział: Jak wiesz, mam na imię Lennart, ale kiedy zostaniemy rodziną, możesz do mnie mówić dziadku, jeśli chcesz. Bardzo chciał. Lubił tego szpakowatego mężczyznę o przyjaznych brązowych oczach, w których zawsze czaił się śmiech. Wtedy. Kiedy dopiero się poznali. Przed wycieczkami. Przed zabawami. Wtedy kiedy jeszcze nie bał się ciemności. Kiedy zakończył rytuał, usiadł w kuchni i drżącymi palca mi zaczął przeglądać gazety. Wreszcie na to wpadli. Trochę to trwało, ale wreszcie połączyli pierwszą z drugą i z trzecią. Pisali o nim. Rozsiewał strach, jak napisali. Zdjęcia domów, które odwiedzał. Zdenenvowany sąsiad z poważną miną
obejmujący córkę. Otworzył drugą gazetę. Wiele rzeczy się powtarzało. Nigdzie nie napisali o jego wzorcu. Mimo że morderstwa były dokładnymi kopiami. Albo dziennika rze nie poznali szczegółów, albo po prostu nie mieli pojęcia o wielkości Mistrza. Wypowiedzi policji były bardzo zwięz łe. Informowali tylko, że prawdopodobnie chodzi o seryjne go mordercę. Chcieli ostrzec społeczeństwo, a szczególnie samotne kobiety, żeby nie wpuszczać do domu nieznajo mych mężczyzn. Powiedzieli, że mają kilka tropów, ale właś ciwie nic więcej. Nie chcieli komentować ewentualnych po dobieństw między trzema ofiarami. W ogóle nie podawali żadnych szczegółów. Chcieli go pomniejszyć. Uczynić kimś, kogo się nie zauważa, kogo czyny są nieważne. Znowu. Ale nie uda im się. To jeszcze nie koniec. Jeszcze będą musieli przyznać, że jest godnym przeciwnikiem. Tak samo przera żającym i wielkim jak Mistrz. Wysoki mężczyzna wstał, otworzył drugą szufladę i wy jął nożyczki. Starannie wycinał artykuły poświęcone jego czynom. Kiedy skończył, poskładał pocięte gazety i ułożył je jedna na drugiej na brzegu stołu. I siedział dalej. Nieru chomo. To było coś nowego. Musiał stworzyć nowy rytu ał. Będzie więcej artykułów, tego był pewien. To dopiero początek. Czuł dreszcz podniecenia w całym ciele, jakby nagle wszedł w następną fazę. Etap, kiedy on, pozostają cy w ukryciu, będzie gorączkowo poszukiwany przez cały świat. Wstał od stołu i podszedł do schowka na szczotki. Obok odkurzacza stała papierowa torba na makulaturę. Zebrał ze stołu gazety i włożył do torby. Zamknął drzwi schowka, wziął wycinki i usiadł przy biurku. Wysunął górną szufla dę. Przechowywał w niej koperty. W trzech różnych rozmia rach. Wziął jedną z największych i włożył do niej wycinki. Najpierw „Expressen”, potem „Aftonbladet”. Zdecydował, że jeśli jeszcze jakieś inne gazety będą o nim pisały, wycin ki znajdą się za „Aftonbladet”. Gdy będzie robił wydruki
z internetu, założy dla nich osobną kopertę. Podszedł do komody, wyciągnął górną szufladę i wsunął kopertę z wy cinkami pod czarną sportową torbę. Tak będzie. Wyciąć, ze brać, makulatura, włożyć do koperty, schować do szuflady. Rytuał. Od razu poczuł się spokojniejszy. Następnie wysoki mężczyzna usiadł przy komputerze, uruchomił przeglądarkę i wszedł na stronę fygorh.se. Zło żył raport z wydarzeń ostatnich dni, a jego informacje zo stały bardzo dobrze przyjęte. Na stronie siódmej nacisnął niebieski guzik umieszczony na środku tekstu o piśmie ru nicznym. Otworzyła się nowa strona. Wpisał hasło. Wziął głęboki oddech, kiedy zobaczył zmiany na stronie. Dostał nowe zlecenie. Był gotowy na następną. Czwartą.
inda była zepsuta przez cały tydzień. Sebastian wszedł na trzecie piętro do swojego mieszkania. To już nie miało znaczenia, bardziej nie mógł się spocić. Słoń ce paliło go przez całą drogę do domu. Najwyraźniej tego lata nie miało znaczenia, o jakiej porze i w jakiej szeroko ści geograficznej człowiek się poruszał. Słońce wschodziło o czwartej rano i od razu zdawało się stać w zenicie. Cień był towarem deficytowym. Wysokie ciśnienie utrzymywa ło się tak długo, że popołudniówki były zmuszone wymyś lić nowe określenia. „Rekordowe upały” i „lato stulecia” już nie wystarczały. „Słoneczny nokaut” i „piekielne lato” to były przykłady z ostatniego tygodnia. Obydwa pojawiły się w związku z przypadkami osób zgłaszających się do szpitala z powodu odwodnienia czy historiami psów w zaparkowa nych samochodach.
W
Na drzwiach Sebastiana wisiały kwiaty. Bukiet zawinięty w szary papier z przyklejoną taśmą karteczką. Sebastian zdjął bukiet, otwierając równocześnie drzwi i wchodząc do miesz kania. Z karteczką przed oczami zrzucił buty, bez rozwiązy wania sznurowadeł. Karteczka informowała go o rzeczach, które już wiedział lub których się domyślał. Ze ktoś wysłał mu kwiaty ale nie było go w domu, więc zostały na drzwiach. Sebastian wszedł do kuchni i zdjął papier z bukietu. Róże. Chyba z tuzin. Czerwone. Na pewno drogie. Jeszcze jedna karteczka owinięta wokół łodygi. Widocznie ktoś chciał mu czegoś życzyć. I właśnie to było tam napisane. „Najlepsze ży czenia” wykaligrafowane ozdobnie. I jeszcze imię: Ellinor. Ta od trzymania rączek. Wiedział, że tamto śniadanie było błędem. Wiedział wtedy, teraz to sobie potwierdził. Wrzucił kwiaty do zlewu, z szafki wyjął szklankę. Napełnił ją wodą, opróżnił kilkoma łykami i napełnił ponownie. Potem wyszedł z kuchni. Przez chwilę zastanawiał się, z jakiej okazji były te życzenia, ale potem postanowił nie zawracać sobie tym głowy. W jego mieszkaniu było tylko nieznacznie chłodniej niż na zewnątrz. Panował w nim zaduch. Zapach kurzu. Miał ochotę otworzyć okno, ale stwierdził, że to nic nie pomoże. Zrzucił z siebie wszystkie ubrania i cisnął je na niepościelone łóżko w pokoju gościnnym. Musiał zrobić pranie, jedną albo dwie pralki, ale tym też postanowił się nie przejmować. Uderzyło go, jak cicho jest w domu. Żadnych szumią cych rur, spłukiwania toalety, żadnych dzieci hałasujących w mieszkaniu powyżej, żadnych kroków na schodach. Dom wydawał się pusty. Zresztą chyba taki był, większość jego sąsiadów wyjechała na urlop. Nie tęsknił za nimi bynaj mniej, prawie nie znał ich nazwisk. Konsekwentnie unikał wszelkich spotkań, zebrań stowarzyszenia mieszkańców, dni sprzątania i imprez na podwórku. Dzieci z jego klatki przestały już nawet dzwonić do jego drzwi, chcąc sprzedać
świąteczne gazetki, kwiatki czy inne barachto. Ale teraz było cicho. Za cicho. Wizyta u Stefana nie przyniosła spodziewanego rezul tatu. Szedł tam jako zwycięzca. Wygrał. Zamierzał raz na zawsze pokazać Stefanowi, kto ustala reguły w ich kontak tach. Powiedzieć mu, że jeśli będzie próbował jakichś włas nych inicjatyw, jak ta nieszczęsna terapia grupowa, to musi się liczyć z konsekwencjami. Nastawiał się na ożywczą wal kę. A tymczasem Stefan wydawał się raczej złamany. To było wybitnie niezadowalające. Sebastian poszedł do pokoju gościnnego i włączył tele wizor wiszący na ścianie w nogach łóżka. Właśnie miał się położyć na niezaścielonym łóżku, kiedy zadzwonił telefon. Podskoczył na ten nieznany dźwięk. Jego domowy telefon. To musiał być Trolle. Najpierw zastanawiał się, czy nie po zwolić mu dzwonić, ale paliła go ciekawość. Może czegoś się dowiedział. Czegoś smakowitego. Wyszedł do kuchni. To mogło być zabawné. Odebrał. - Słucham? - Czy dostałeś kwiaty? Sebastian zamknął oczy. To nie był Trolle. Zdecydowanie nie Trolle. Kobiecy głos. To wcale nie było zabawne. - Kto mówi? - Ellinor Bergkvist. - Kto taki? - powtórzył bardziej pytającym tonem. Od razu się domyślił, kto to jest, ale w najmniejszym stopniu nie zamierzał jej zachęcać. - Ellinor Bergkvist. Spotkaliśmy się na odczycie o Jussim Bjórlingu, a potem poszliśmy do mnie. - Ach tak, no właśnie - powiedział Sebastian, jakby do piero teraz skojarzył twarz z nazwiskiem. - Wiedziałeś, kim jestem, kiedy się przedstawiłam, nie prawdaż? - Czego chcesz? - zapytał Sebastian, nie próbując nawet maskować swojej irytacji.
- Chciałam ci tylko złożyć życzenia imieninowe. Dzisiaj jest Jakuba. Sebastian nie odpowiedział. Przypuszczalnie jego pełne imię figurowało gdzieś w Wikipedii. Wyobraził ją sobie, jak surfuje w internecie, żeby znaleźć jakiś pretekst, jakiś po wód, żeby się z nim skontaktować. Podtrzymać znajomość. Kwiaty na jego adres i rozmowa telefoniczna. Czy jego nu mer nie jest już zastrzeżony? Kiedyś był, pamiętał na pew no, ale jak jest teraz? - Nazywasz się Jakub Sebastian Bergman, prawda? W jej głosie nie było niepewności. Konstatacja. Sebastian przeklinał sam siebie. Powinien stamtąd odejść. W tej samej sekundzie, kiedy ona wsunęła mu do ręki swoją dłoń, powinien był podziękować i się stamtąd za brać. Odepchnąć ją. Musiał nadrobić to teraz. - Wybacz, ale właśnie przed chwilą się bzykałem i mu szę wziąć prysznic. Odłożył słuchawkę. Stał jeszcze chwilę przy telefonie, jakby się spodziewał, że zaraz zadzwoni znowu, ale telefon pozostał cichy Sebastian wyszedł z kuchni. To była w każ dym razie połowa prawdy. Nie bzykał się, ale naprawdę po winien wziąć prysznic. Skierował kroki do łazienki, kiedy jego uwagę zwrócił głos dobiegający z włączonego telewizo ra w pokoju. -
...ale policja potwierdza, że istnieją przesłanki, by uznać, że
chodzi o tego samego sprawcę...
Sebastian poszedł do pokoju. Raport albo jakiś inny ser wis informacyjny. Młody mężczyzna przed willą ze wspa niałym ogrodem w tle. ...oznaczałoby, że mamy do czynienia z trzecią kobietą, która została zamordowana w swoim domu. Policja nawołuje do szczegól nej ostrożności... -
Sebastian znieruchomiały wpatrywał się w telewizor.
aciskając guzik zwalniający drzwi i wchodząc do holu, Torkel wiedział już, co go czeka. Przed minutą, kiedy siedział ze swoimi ludźmi w Pokoju, odebrał telefon. Z re cepcji. Ktoś do niego. Niejaki Sebastian Bergman. Torkel powiedział, że jest zajęty, żeby gość zaczekał, a re cepcjonistka powiedziała, że Sebastian właśnie tego się spo dziewał, i przekazała, że jeśli Torkel nie zejdzie natychmiast, zacznie chętnym słuchaczom w holu opowiadać wszystko, co wie o Torkelu. Wszystko. Wszystkie szczegóły. Zacznie od pijackiego wieczoru w Hotelu Miejskim w Umeå, razem z parą bliźniaczek, jak zapowiedział. Torkel rzucił szybko, że już idzie. Na koniec recepcjonistka go przeprosiła. Torkel wyszedł ze spotkania. To nie było nieoczekiwane. Gdy tylko wiadomość poja wiła się w gazetach i telewizyjnych raportach, Torkel spo dziewał się, że Sebastian w taki czy inny sposób się do nich odezwie. Ledwie zdążył otworzyć drzwi, Sebastian już znalazł się przy nim. - To prawda? Macie seryjnego mordercę? - Sebastianie... - To on? Zabił trzy kobiety? To niezwykle rzadkie. Mu szę do was dołączyć. Torkel rozejrzał się dokoła. To była rozmowa, jakiej nie chciał prowadzić na dole przy recepcji, ale też nie chciał wpuszczać Sebastiana dalej do budynku. - Sebastianie... - spróbował jeszcze raz, jakby powtórze nie imienia dawnego kolegi mogło go uspokoić i w najlep szym razie sprawić, żeby zapomniał, z czym przyszedł. - Nie muszę być częścią zespołu, jeśli to byłby problem. Zaangażuj mnie jako konsultanta. Jak poprzednim razem. Torkel dostrzegł, że otwiera się przed nim małe wyjście awaryjne. Mała dziurka, przez którą może się wyśliźnie. - Nie mogę - powiedział zdecydowanym tonem. Wiesz, ile by to kosztowało? Nie dostanę na ciebie żadnych dodatkowych funduszy.
N
Sebastiana zatkało. Przez kilka sekund tylko się gapi! na Torkela, niepewny, czy dobrze usłyszał. - Zamierzasz wykorzystać swoją bezwartościową organi zację i wasze gówniane finanse, żeby utrzymać mnie z dala od śledztwa. Co to, kurwa, jest, Torkel, chyba możesz się bardziej wysilić? Tak, Torkel uświadomił sobie, że mógł. Albo przynaj mniej powinien. Ale już wybrał tę drogę i zamierzał iść nią jeszcze kawałek, nawet jeśli był prawie pewien, że to ślepa uliczka. Mała dziurka w oddali, droga ucieczki, skurczyła się do mikroskopijnych rozmiarów. - Możesz myśleć, co chcesz, ale to prawda. - Tym razem jego głos nie brzmiał tak zdecydowanie. - Nie stać mnie na ciebie. Sebastian spojrzał na niego niemal z rozczarowaniem. - Ale mnie stać na siebie. Będę pracował za darmo. Jak tamtym razem. Poważnie, Torkel, jeśli mnie nie chcesz, mu sisz wymyślić coś lepszego niż nadmierne obciążenie kosz tami. - Sebastianie... - Przynajmniej mógłbym rzucić okiem na materiały śledz twa. To nie zaszkodzi. Przecież właśnie na tym się znam, do cholery! Torkel milczał. Cokolwiek by powiedział, Sebastian i tak nie zamierzał go słuchać, był nabuzowany i nie zamierzał przestać, póki nie wyrzuci z siebie wszystkiego. - No dobra, zespół się stresował z mojego powodu, ale wiedz, że to będzie niedopełnienie obowiązków służbo wych, jeśli mnie nie zaangażujesz, kiedy rozpracowujecie seryjnego mordercę. Torkel odwrócił się, wyjął kartę i przeciągnął przez czyt nik. W zamku kliknęło, Torkel pociągnął drzwi. Sebastian najwidoczniej odebrał to jako zakończenie rozmowy i nagle zmienił strategię.
- Próbuję ogarnąć swoje życie, Torkel. Naprawdę próbu ję, ale do tego potrzebuję pracy. Torkel zastanowił się Krótko. Wywody Sebastiana o pró bach ogarnięcia swojego życia i stania się lepszym człowie kiem nie robiły na nim wrażenia, słyszał to już w Vasterås. To, że wtedy mógł pracować z jego zespołem, nie zmieniło go ani trochę. Ale to, co powiedział przedtem... O niedopeł nieniu obowiązków, jeśli nie skorzysta z wiedzy Sebastiana. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, kogo morderca kopiował. Trzy kobiety zostały zamordowane. Wszyscy byli przekonani, że ofiar będzie więcej. Dzisiaj nie byli ani trochę bliżej ujęcia sprawcy niż przed miesiącem. Czyż nie był zobowiązany uczynić wszystko, co było w jego mocy, żeby nie dopuścić do kolejnych morderstw? Zwrócił się ponownie do Sebastiana. - Zamierzam wpuścić cię przez te drzwi. Ale to nie zna czy, że dopuszczam cię do śledztwa. - To po co w ogóle mam wchodzić przez te drzwi? - Muszę najpierw porozmawiać z moim zespołem. - O mnie? -Tak. - Co zamierzasz zrobić? Przeprowadzić glosowanie? -Tak. Sebastian spojrzał w poważne oczy Torkela i zrozumiał, że ten nie żartuje. Skinął głową. Krok po kroku. Jeśli do szedł tak daleko, musiałoby się dużo zdarzyć, żeby go wy rzucili. Torkel wrócił do Pokoju. Wszyscy siedzieli tam, gdzie ich zostawił. Kubki napełnione kawą. Nawet jego. - Przyniosłam kawę też dla ciebie, nie wiedziałam, czy chciałeś - powiedziała Ursula, jakby czytała w jego myś lach, kiedy odsunął krzesło i usiadł. - Dziękuję. - Uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech. Torkel uznał to za coś więcej niż tylko koleżeński wyraz sympatii. To z kolei kazało mu się
zastanowić, czy jego niechęć do zaangażowania Sebastiana nie wynikała z czystego egoizmu. - Właśnie mówiłam, że dostaliśmy wstępne wyniki ba dań DNA próbki Wahlströma - podjęła wątek Ursula. - To nie on. Torkel skinął głową. Nigdy nie wiązał zbyt dużych na dziei z Carlem Wahlströmem. Dziwak czy nie, przez cały czas to wyglądało trochę za prosto. Sprawca zostanie ujęty, ale nie na podstawie listu, którym automatycznie ściągnął na siebie podejrzenia. Skoro między nim a Ursulą znów coś się zaczęło, nie chciał wszystkiego zniszczyć przez ten sam błąd co poprzednim razem. Mieli reguły w swoim związku. Reguły, które w siedemdziesięciu pięciu procentach ustali ła Ursula. Tylko w pracy. Nigdy w domu. Żadnych planów na przyszłość. Do tego Torkel sam dodał jeszcze jedną: Okazywać jej najwyższą lojalność. Te dwie pierwsze reguły oznaczały w gruncie rzeczy to samo, ale teraz ona z własnej inicjatywy je złamała. To ona przyszła do niego do domu. To był jej pomysł. Nie jego. Kto wie, może nawet mogłaby sobie wyobrazić naruszenie trzeciej reguły? Może ostrożnie mógłby zacząć rozmowy o przyszłości? - Kto to dzwonił? - zapytała Vanja. Torkel odwrócił się w jej stronę, zbierając myśli. Jeśli chciał mieć jakąś przyszłość z Ursulą, był przekonany, że ni gdy nie może załamać reguły czwartej, którą sam dodał po wydarzeniach z Vasterås. Być lojalnym. Zawsze. Dlatego odchrząknął, pochylił się nad stołem i powie dział: - To był Sebastian. Zastanawiam się, czy nie włączyć go do śledztwa.
Reakcje były takie, jak^ się spodziewał. Vanja i Ursula wy mieniły spojrzenia wyrażające ich opinie o tej propozycji, o Sebastianie i o tym, żeby znów przebywać z nim bliżej. Billy odchylił się na krześle z leciutkim uśmiechem. - Wiem, co przede wszystkim Ursula i Vanja o tym są dzą - ciągnął Torkel - ale nie proponowałbym tego, gdybym nie był przekonany, że on może nam pomóc. Vanja wciągnęła głośno powietrze, żeby coś powiedzieć, ale Torkel powstrzymał ją ruchem ręki. - Wiem także, że ewentualne korzyści ze współpracy z nim w śledztwie mogą nic nie dać, jeśli będziemy się iry tować, gubić z oczu cel i ucierpi nasza efektywność. Chciał bym więc, żebyśmy tym razem wszyscy byli zgodni co do jego obecności w zespole. - A jeśli nie będziemy zgodni? - zapytała Vanja. - Wtedy on do nas nie dołączy. W pokoju zapadła cisza. Vanja i Ursula wymieniły po nownie spojrzenia, jakby dla ustalenia, która weźmie na sie bie zadanie zatrzymania Sebastiana w drzwiach. Czy zrobi to jedna z nich, czy może podzielą się tą przyjemnością? - Ja nie mam z tym problemów - powiedział nagle Billy. - Wydaje mi się, że on może się przydać. Vanja spojrzała na niego z irytacją. Co on wyprawia? - Okay, dobrze. - Torkel skinął głową lekko zaskoczo ny. Szło lepiej, niż się spodziewał. Billy zauważył spojrzenie Vanji i poczuł, że powinien rozwinąć odpowiedź. - Przecież jest ekspertem w dziedzinie seryjnych mor derców, a my właśnie kogoś takiego ścigamy. Vanja nie odpowiedziała, tylko odsunęła się ze złością razem z krzesłem, wstała i podeszła do tablicy. Wpatrywała się w zdjęcia, które znała w najdrobniejszych szczegółach. Torkel widział, że przygryza dolną wargę, i domyślił się, że nie jest jedyną osobą rozdartą między osobistą niechęcią a podejściem profesjonalnym. Wreszcie Vanja odwróciła się do niego.
- Czy naprawdę uważasz, że jeśli Sebastian będzie z nami pracował, mamy większe szanse ująć tego, kto to zrobił? Machnęła ręką w stronę tablicy ze zdjęciami zamordo wanych kobiet. To było uzasadnione pytanie. Gdy Torkel odsunął na bok emocje i popatrzył na sprawę obiektywnie, odpowiedź mogła być tylko jedna. - Tak, tak uważam. Vanja pokiwała głową i wróciła na swoje miejsce. - A więc mamy w tej sprawie różne zdania, ty i ja. Sorry. Torkel skinął głową i odwrócił się w stronę Ursuli, któ ra siedziała na krześle odchylona, ze splecionymi ramiona mi i spojrzeniem utkwionym w jakiś punkt na blacie stołu. Wszyscy czekali na jej zdanie, a ona rozważała sytuację. - Jeśli odpada Wahlström, nie mamy nic. Gdybyśmy mieli cokolwiek, jakiś mały trop, wtedy powiedziałabym nie, nigdy w życiu. - Podniosła wzrok i spojrzała Torkelowi w oczy. - Ale my nie mamy nic. - Więc nie masz nic przeciwko jego obecności? - Mam, ale jeśli postawimy pytanie, czy on może nam pomóc, odpowiedź brzmi: tak. Zapadło milczenie. Vanja znów wstała. - On jest chodzącą katastrofą. - Jeśli coś nie wyjdzie, zawsze możemy go wyrzu cić - wtrącił Billy. Wstał i popatrzył na Vanję i Ursulę. W Västeräs przecież się nie pomylił. Prawda? Zresztą sama mówiłaś, że jego książki są dobre. Vanja przyglądała się badawczo Billy’emu, kiedy tak stał przed nimi. Naprawdę był jakiś inny. Po kilku sekundach kiwnęła głową. - Skoro wszyscy troje uważacie, że z nim naprawdę mamy większe szanse, to nie ma o czym dyskutować. Praw da? To włączmy go. - Chcesz tego? Vanja z naburmuszoną miną potrząsnęła głową.
- Nie, ale się dostosuję. Nie zamierzam być osobą, która rozwali nasz zespół. Zresztą Sebastian i tak zrobi to lepiej. - Jeżeli się nie sprawdzi, zrobimy tak, jak mówi Billy, i go wyrzucimy - powiedział Torkel w jej kierunku. Ursula wydała z siebie parsknięcie, które wyraźnie mó wiło, że ani trochę w to nie wierzy Torkel zdecydował, że le piej na to nie reagować, wstał i poszedł do drzwi. - Pójdę po niego. Poszło łatwiej, niż się spodziewał. O wiele łatwiej. Niestety, to pokazywało również, jak bardzo byli spani kowani. Sebastian wszedł do Pokoju i bez powitania ruszył prosto do tablicy. Jakby pełen wyczekiwania, takie Torkel odniósł wrażenie. Jak dziecko przed Gwiazdką. Sebastian zatrzymał się przed zdjęciami, szybko omiótł je wzrokiem. Czegoś tu nie rozumiał. Czy oni chcieli z nie go zakpić? - To są nowe zdjęcia? -Tak. Sebastian znów odwrócił się do tablicy i przyjrzał się fo tografiom. Tym razem o wiele staranniej. Wnikliwie. Wi dział, że morderstwa były skopiowane w najdrobniejszych szczegółach, ale teraz zauważał także różnice. Inne pokoje. Inne kobiety
Copycat. Znów zwrócił się do Torkela, tym razem bardziej ziryto wany niż zdumiony. - Dlaczego, u diabła, nie wezwaliście mnie, kiedy znaleź liście pierwszą? - To nie jest Hinde - powiedziała Vanja. - Wiem, że to nie Hinde, ale dlaczego nic nie powiedzie liście? - Sebastian nie umiał ukryć irytacji w głosie, kiedy do niej mówił. - Zostałbym poinformowany, gdyby uciekł albo
został zwolniony, ale tutaj jest ktoś, kto próbuje jak najlepiej naśladować jego zbrodnie. To wszystko wygląda w zasadzie identycznie! Powinniście mnie od razu zawiadomić. - A dlaczego? - zapytała przekornie Vanja. Mimowolnie poczuła się sprowokowana, kiedy tylko Se bastian wszedł do Pokoju. Żadnych formułek grzecznościo wych, żadnych pytań, jak się mają czy co się u nich działo. Nic z tych rzeczy, które każdy normalny człowiek zrobiłby w jego sytuacji. On tylko wlazł tutaj, jakby był najbardziej oczywistą częścią zespołu. To ją wkurzało. Tak samo jak to, że teraz uśmiechał się tym swoim krzywym, pełnym wyż szości uśmieszkiem, jakby była jakimś głuptaskiem. Takim samym potraktował ją Carl Wahlström. - Jak myślisz, dlaczego? - powtórzył pytanie Sebastian. - Wiem o Hindern więcej niż ktokolwiek inny. - Co to ma za znaczenie? - Vanja postanowiła nie od puszczać. Jak długo Sebastian tu był? Dwie minuty? Tak samo zadufany w sobie jak przedtem, zero pokory. Czy Tor kel nie mówił mu, że jest tu tolerowany z łaski? Od razu zdominował spotkanie, przejął cały Pokój, całe śledztwo, takie miała wrażenie. Trzeba było mu je odebrać. - To jest inny sprawca z zupełnie innymi motywami. Twoja wiedza o Hindern zupełnie się tu nie przydaje. - Moja wiedza zawsze się przydaje. Inaczej nie wzięliby ście mnie do śledztwa. Nie jestem tutaj, bo lubicie moje to warzystwo. Więc czy ktoś może mi powiedzieć, co macie? Vanja westchnęła. Billy podniósł się z miejsca. - Mogę streścić to, co wiemy. - I nie czekając na odpo wiedź czy inną reakcję, podszedł do tablicy. Torkel spojrzał na Vanję i wzruszył ramionami. - Okay... Sebastian wziął sobie krzesło i usiadł obok Ursuli. - Miło cię widzieć - szepnął. Ursula odpowiedziała spojrzeniem, które mówiło, że przyjemność ta nie jest odwzajemniona.
- Tęskniłaś za mną? Ursula potrząsnęła głową i skoncentrowała się na Billym stojącym przy tablicy Właśnie pokazywał jedno ze zdjęć, kobieta po czterdziestce, piwne oczy pod długą grzywką, z uśmiechem patrząca w obiektyw. - Dwudziesty czwarty czerwca. Maria Lie z Brommy. Sa motna. Przyjaciółka zaniepokoiła się, że Maria się nie od zywa i nie wróciła do pracy po weekendzie świętojańskim. - Billy przesunął palec ze zdjęcia portretowego na fotografię z miejsca zbrodni. Związana nylonowymi pończochami leża ła na łóżku w pozycji na brzuchu. Zgwałcona i zamordowana mocnym cięciem, które rozpłatało jej tętnicę szyjną i tchawicę. Sebastian pokiwał głową. Wszystko było znajome. Czuł się tak, jakby cofnął się w czasie. Zaczął przywoływać w pa mięci wszystko, co wiedział o mordercach kopiujących zbrodnie innych. Copycat. Było tego trochę, ale kopiowa nie seryjnych morderców należało do rzadkości. Częściej zdarzały się powtórki’ szkolnych masakr lub naśladowanie pojedynczych brutalnych zabójstw z filmów czy gier kom puterowych. Cechowała go niezdrowa fascynacja orygina łem, ale co jeszcze? To też zaburzenie, to jasne, ale innego rodzaju. Podczas gdy seryjny morderca niejednokrotnie umiał zbudować fasadę normalności i żyć „zwyczajnie”, co pycat był przeważnie osobą nieprzystosowaną. Bardziej wy cofaną. O niskim poczuciu własnej wartości. Brak wiary w siebie. Efekt trudnych warunków dorastania. Jak zwykle. Ktoś, kto podobnie jak osoba, którą naśladował, potra fił przekraczać granice i stosować brutalną przemoc, ale nie miał dość siły, żeby zacząć samemu, nie miał dość inicjaty wy, by samemu wybierać swoje ofiary. Potrzebował wzorca. To powtarzało się we wszystkim, co robił. Mężczyzna, któ rego szukali, raczej nie robił wokół siebie hałasu. - Brak śladów włamania - ciągnął Billy. - Wygląda na to, że ofiara, tak samo jak kolejne, sama wpuściła zabójcę. Za
to w mieszkaniu były ślady walki. Zebraliśmy próbki sper my, włosy łonowe i odciski palców. Wskazał palcem kolejne zdjęcie. Blondynka, na oko czterdzieści pięć do pięćdziesięciu lat. Niebieskie oczy. Nad górną wargą niewielka blizna, przypuszczalnie po operacji zajęczej wargi w dzieciństwie. Żadnego podobieństwa do poprzedniej. Zalążek myśli przemknął Sebastianowi przez głowę, kiedy zobaczył jej zdjęcie, ale był zbyt mały i szybki, żeby mógł go uchwycić. - Piętnasty lipca. Jeanette Jansson Nyberg, Nynäshamn. Mąż i synowie wrócili z rozgrywek piłkarskich i ją znaleźli. Napisała na swoim blogu, że będzie sama przez cały week end i zamierza „się byczyć”. Może w ten sposób morderca dowiedział się, kiedy może uderzyć. - Czy pozostałe też prowadziły błogi? Lie? - zapytał Se bastian. Billy potrząsnął głową. - Nie, ale oczywiście miała konto na Facebooku, podała status „wolna”. Sebastian skinął głową. Sam nie występował na żadnych portalach społecznościowych, ale czasem zdumiewało go, ile informacji ludzie potrafią dobrowolnie przekazywać ob cym. Teraz złodzieje nie musieli nawet się dowiadywać, kie dy domy będą puste, właściciele radośnie sami obwieszczali to na swoim blogu, dzieląc się radością ze zbliżającego się urlopu czy podróży. Podobnie z informacjami o sobie. .Wol ny” oznaczał osobę samotną, czyli wymarzony obiekt ataku. - Znaleźliśmy odcisk stopy na rabacie przy schodach wtrąciła Vanja. - Nie pasował do śladów męża ani synów. Sperma tego samego mężczyzny co w przypadku Lie. - A więc świadomie zostawia ślady? - Wiele na to wskazuje - odpowiedział Torkel. - Albo jest po prostu zwyczajnie głupi i niezręczny. Ale jeśli jest taki niezręczny, powinniśmy mieć już z nim do czynienia wcześniej, jednak tak nie jest.
- Powinien mieć do czynienia z policją - potwierdził Sebastian zatroskany - iMordercy typu copycat przeważnie mają jakąś kryminalną przeszłość. To niezwykle rzadkie, że zaczynają od morderstw. - Czy to znaczy, że zostawia za sobą ślady? - zapytał Billy. Sebastian spojrzał na niego zaintrygowany. Coś w nim się zmieniło, czyż nie? Poprzednim razem Billy zadowalał się odpowiedzialnością za techniczną stronę śledztwa - kamery monitoringu, telefony komórkowe, listy połączeń - zawsze też można się było do niego zwrócić z problemem, które go rozwiązania należało szukać za pośrednictwem kompu tera. Ale teraz wykazywał większą aktywność w sprawach, o których wcześniej nawet nie miał żadnego zdania. Ogól nie sprawiał wrażenie bardziej zaangażowanego niż wów czas, kiedy poprzednio razem pracowali. - To demonstracja siły, nie potraficie mnie znaleźć, choć podrzucam tropy... Cżuje się sprytniejszy od policji. Poza tym jest to pewny sposób, żeby wszystkie zbrodnie, które popełni, były powiązane z nim. Żeby żaden sprytny adwo kat nie był w stanie go oczyścić, odebrać mu tego triumfu. - A więc on chce zostać aresztowany? - zapytała Vanja z powątpiewaniem w głosie. - Nie, ale jeśli do tego dojdzie, chce mieć pewność, że wszystko zostanie mu przypisane. - W każdym razie... - Billy podjął przerwaną prezenta cję - ten sam sposób działania. Taka sama koszula nocna. - Przesunął palec do trzeciego zdjęcia kobiety na tablicy. Znów ciemne włosy. - No i przedwczoraj. Katharina Gran lund, czterdzieści cztery lata. Takie same ślady, ten sam spo sób działania, wszystko to samo. W zasadzie nic więcej nie mamy. W ciszy, która potem nastąpiła, Billy wrócił na miejsce i usiadł. Sebastian nachylił się nad stołem. - Uderza coraz częściej.
- Czy to ważne? - Hinde miał raczej stały cooling-off period. Zmieniał się tylko nieznacznie. - A co to jest cooling-off period? - zapytał Billy. - Czas pomiędzy morderstwami. - Sebastian wstał i za czął się przechadzać po pokoju. Vanja śledziła go spojrze niem wyrażającym otwartą niechęć. Uderzyło go, że prawie nie myślał o niej, odkąd się znalazł w tym pokoju. Sprawa od razu go wciągnęła i chwilowo zepchnęła wszystkie inne myśli na bok. Tu były powiązania z Hindern. Były powiąza nia z dawnym Sebastianem. Tym lepszym. Najlepszym. - Seryjni mordercy wyciszają się po zabójstwie. Z jednej strony boją się aresztowania, czasem mają poczucie winy i skruchy, że zrealizowali swoje fantazje, ale przeważnie jest to po prostu uspokojenie. Póki nie powróci tamto pragnie nie, ten przymus. Taki cykl bywa krótki, ale nie aż tak. Zatrzymał się na chwilę i wskazał tablicę ze zdjęciami. - Mężczyzna, który to zrobił, nie rozmyśla po fakcie. Nie przechodzi przez te poszczególne fazy. - A co to znaczy? - Znów Billy. Zdecydowanie bardziej aktywny. - Mordowanie to u niego nie jest przymus. On to traktu je jako pracę. Coś, co musi być zrobione. - Jak go możemy zatrzymać? Sebastian wzruszył ramionami. - Nie wiem. Zwrócił się do Torkela. - Muszę obejrzeć miejsce zbrodni. Przynajmniej to ostatnie, z przedwczoraj. - Wiesz przecież, że zbadaliśmy wszystko - wtrąciła Ur sula, zanim Torkel zdążył odpowiedzieć. - Zapytaj tylko, je śli chcesz jakichś informacji. - Pominęliście jedną rzecz. Jeśli to prawdziwy copycat.
Ursula czuła narastającą irytację. Ona niczego nie po minęła. Przez wszystkie lata pracy, najpierw w Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym w Linköping, a potem w zespole dochodzeniowo-śledczym policji kryminalnej, ni gdy niczego nie pominęła. Sebastian oczywiście o tym wie dział. - Co takiego pominęliśmy? - Niemal udało jej się nie dać poznać po sobie złości. Sebastian nie odpowiedział, tylko ponownie zwrócił się do Torkela. - Mogę obejrzeć miejsce zbrodni czy nie? Torkel westchnął ciężko. Znał dobrze Ursulę. Nie wol no było bezkarnie podważać jej kompetencji zawodowych. Może miała inne wady i słabości, ale była najlepsza w swo im fachu i biada temu, kto to kwestionował. Torkel miał wrażenie, że Ursula już żałuje swojej bezwarunkowej zgody na udział Sebastiana w śledztwie. - Vanju, zabierzesz Sebastiana do Tumby Vanja zesztywniała. Wyraz jej twarzy, cała sylwetka wy rażały jasno, co sądzi o propozycji spędzenia tego czasu sam na sam z Sebastianem Bergmanem. - A muszę? - Tak, musisz. - No chodź, jedziemy - rzucił Sebastian z szerokim uśmiechem i otworzył drzwi na korytarz. Przepełniło go uczucie, jakiego nie pamiętał od wielu, wielu lat, kiedy zo baczył, jak Vanja wstaje niechętnie, posyłając Torkelowi po nure spojrzenie. Rozradowanie. Znów pracował i już pierwszego dnia miał spędzić tro chę czasu sam ze swoją córką. Mieć własne życie, zanim można stać się częścią innego. Gdzieś w głębi czuł, że ta sprawa może stać się drogą, na której zrobi swoje pierwsze kroki z powrotem do życia.
milczeniu siedzieli w granatowym volvo. Vanja wydo stała się z policyjnego garażu przy Fridhemsplan, za trzymała się na chwilę przy strażniku, pokazała legitymację i wyjechała na Drottningholmsvägen. Sebastian bacznie się jej przyglądał. Nie było wątpliwości, że jest zła. Każdy jej ruch świadczył o irytacji, kiedy wrzucała bieg, kiedy z agresją zmie niała pas ruchu, spojrzenie, jakie mu rzuciła, kiedy otworzył okno i wpuścił do wnętrza gorące i wilgotne letnie powietrze. - Klimatyzacja nie działa, kiedy otwierasz okno. - Nie można mieć wszystkiego. Wywiesił ramię przez otwarte okno. Lubił jej dobitny ton. Przez to była prawdziwa. Żywa. Silna. Od tak długiego czasu obserwował ją z dystansu, że te raz od jej bliskości niemal kręciło mu się w głowie. Dawno nie czuł się tak zadowolony, spokojny. I obojętne, jak bar dzo ona się złościła czy gniewała, Sebastian pragnął, by ta chwila z nią w samochodzie trwała wiecznie. Nawet ruch sztokholmskich samochodów zdawał się przez chwilę har monijny. W ciszy wyjechali na drogę E4 na południe. Przy Essingeöarna Vanja nie wytrzymała. - Czy ty jesteś masochistą? Jej pytanie wyrwało Sebastiana z rozmyślań. Odwrócił się do niej. Nie do końca wiedział, o co jej chodzi. - Co...? Nie. - To dlaczego wróciłeś? - Jej oczy iskrzyły się ze złości. Dlaczego za wszelką cenę chcesz być w miejscu, gdzie nikt cię nie lubi? - Billy mnie lubi. - On tylko nie okazuje swojej niechęci. - Same shit, different name. Sebastian pozwolił sobie na lekki uśmieszek. Czy ona naprawdę myślała, że jego czyny zależą od tego, co ludzie o nim myślą?
W
- Jesteś już tak przyzwyczajony, że wszyscy cię nienawi dzą, że wystarcza ci, kiedy ktoś cię ledwie toleruje? - Zakładam, że tak. - Gdybyś nie był takim cholernym dupkiem, pewnie bym ci nawet współczuła. - Dzięki. - Spojrzał na nią z wdzięcznością. Zauważył, że jeszcze bardziej się wkurzyła. To było niesamowite uczu cie być tak blisko niej i jako jedyna osoba zdawać sobie sprawę z prawdziwego obrazu sytuacji. Tak dużo chciał o niej wiedzieć. O czym marzyła? O czym myślała, kiedy rankiem siedziała przy śniadaniu? Z czego tak zaśmiewała się razem z mężczyzną, którego uważała za swojego ojca? Czy jemu kiedykolwiek uda się choć w części tak dobrze ją poznać? Spotykać się z nią w inny sposób, niż nieustannie mierząc się z jej oporem. - Przestań - powiedziała nagle i ze złością spojrzała w jego badawcze oczy. - Z czym? - Nie gap się tak na mnie. - Ale jak? - Właśnie tak. Jak teraz. Nawet nie chcę wiedzieć, co ty tam sobie myślisz. - Nigdy byś na to nie wpadła... Vanja znów spojrzała na niego, niemal z obrzydzeniem. - Przestań się gapić, do cholery! Sebastian przeniósł wzrok naprzód. Nieświadomie ona nagle zbliżyła się do prawdy, bezwiednie niemal jej dotknę ła, niechcący. Zapragnął jakoś przedłużyć to zetknięcie z niemożliwym. Sama myśl już była trudna, słowa jeszcze trudniejsze. - Gdybyśmy ty i ja spotkali się na inny... - Przerwał. Za czął jeszcze raz. - W innym punkcie życia. Chodzi mi o to, że... Bo wiesz, wszystko ma swoją przy... Przerwała mu w środku zdania. - Sebastianie?
-Tak? - Zamknij się. Umilkł. Vanja dodała gazu. Do końca jazdy nic już nie mówili. Dom na Tolléns väg 19 należał do tych zadbanych, uro czych willi na jednym z osiedli willowych pod Sztokholmem. W ogród włożono więcej troski i miłości niż przeciętnie, po myślał Sebastian, poza tym dom niczym się nie wyróżniał. Tylko jarzący się żółto szyld „MIEJSCE ZBRODNI. WSTĘP WZBRONIONY” na drzwiach wejściowych świadczył o tra gedii. Vanja znajdowała się kilka metrów przed nim, weszła na schody i włożyła klucz do zamka. Sebastian wcale się tak nie śpieszył, zatrzymał się na starannie przystrzyżonym trawniku i przyglądał się domowi. Parter i piętro. Czerwona dachówka. Otynkowany na żółto, białe ramy okien. Ozdob ne firanki i rośliny w białych doniczkach na parapetach. Tu taj jeszcze kilka dni temu mieszkała para, która miała swoje marzenia i tęsknoty Może nie chcieli się wyróżniać. Ale na pewno chcieli żyć. Vanja otworzyła drzwi i spojrzała na Sebastiana. - Idziesz? - Oczywiście. - Sebastian dogonił ją i razem weszli do środka. W domu było duszno, w zastałym powietrzu unosiła się metaliczna, słodkawa woń. Musiała dużo krwawić, pomyś lał Sebastian, jeśli zapach tak długo się utrzymuje. - Gdzie jest sypialnia? - Została zamordowana na piętrze. Czego my tu szukamy? - Najpierw chcę zobaczyć sypialnię. Vanja skinęła głową z irytacją i poszła przodem. - Chodź. Wchodzili po schodach, delikatnie stawiając stopy. Za wsze tak było. Śmierć miała zdolność tłumienia dźwięków
i spowalniania ruchów. Dotarli do sypialni i stanęli w pro gu. Pokój miał ładne żółte tapety z wytłaczanym wzorem. Zasłony były zasunięte, pościel zdjęta, ale wielka ciemna plama, która rozpościerała się na materacu małżeńskie go łóżka, mówiła wszystko. Sebastian ostrożnie wszedł do środka i rozejrzał się. - To co takiego przegapiliśmy? - W głosie Vanji było sły chać zniecierpliwienie. - Małe pomieszczenie, schowek albo komórkę - odpo wiedział Sebastian i ukucnął przy łóżku. Vanja posłała mu znużone spojrzenie i wskazała białe, przesuwane drzwi po drugiej stronie łóżka. - Tam masz szafy. Sebastian pokręcił głową, nawet nie patrząc w tamtym kierunku. - To musi się zamykać od zewnątrz na klucz. Nadal kucał przy łóżku i rozglądał się po pomieszczeniu. Na nocnym stoliku leżało kilka książek, za nimi stało czarno-białe zdjęcie w srebrnej ramce przedstawiające uśmiechniętą parę. Na szkle zaschnięta krew Kobieta i mężczyzna. Kat harina i Richard Granlundowie. Rozpoznał jej twarz z tabli cy w pokoju w komendzie policji. Sebastian ostrożnie wziął zdjęcie do ręki. Oboje stali gdzieś na plaży i wyglądali na szczęśliwych. Kobieta obejmowała mężczyznę, który patrzył prosto w obiektyw. W tle mogła być Gotlandia, może Olandia. Jakaś kamienista plaża. Lato, wcale nie tak dawno temu. A może wieki temu, tak musiał się czuć pogrążony w żałobie mąż. Sebastian odstawił zdjęcie na miejsce. Błysk myśli. Słaby. Przelotny. Sebastian znów wyciągnął rękę po zdjęcie. - I co ma tam być, w tej komórce? Vanja wyraźnie miała dość. Sebastian zostawił zdjęcie, wstał i spojrzał jej w oczy. - Jedzenie.
*
Vanja zeszła na dół, podczas gdy Sebastian metodycznie ba dał piętro. Znajdowały się tam jeszcze trzy pokoje. Jeden musiał być ich wspólnym biurem z kopiarką i drukarką. Se bastian domyślił się, że Billy musiał zabrać komputer. Na jednej ze ścian półki książek z równo ustawionymi grzbie tami, zawierające wszystko, od Toma Clancy’ego po książki kucharskie. Sebastian nie znalazł tego, czego szukał, więc wrócił do niewielkiego salonu. Zajrzał przelotnie do świeżo wyremontowanej łazienki. Biała, czysta, cała w kafelkach. Stały tam wanna z funkcją hydromasażu i kabina prysznicowa. Pomieszczenie było tak obszerne, jak to było w modzie u nowoczesnych małżeństw. Ale tam również nie znalazł tego, czego szukał. Garderoba lepiej się do tego nadawała, ale nie można jej było zamknąć od zewnątrz. Zszedł na dół. Kuchnia wychodziła na tył domu z drew nianą werandą. Za nią rozpościerał się starannie zaplanowany ogród. Tutaj było tak samo jasno i świeżo jak w łazience. Dużo przestrzeni, białe fronty szafek i blaty z czarnego ka mienia. Na środku wyspa kuchenna i dwa stołki barowe. W zlewie stało kilka naczyń, ale poza tym było zaskaku jąco czysto. Właśnie miał iść dalej do jadalni, kiedy Vanja zawołała: - Sebastianie! Jej głos brzmiał tak, jakby była gdzieś daleko. Zawołała jeszcze raz. - Sebastianie! - Tak, co tam? - Piwnica! Zejście do piwnicy znajdowało się tuż przy drzwiach frontowych, Sebastian musiał go chwilę szukać. Ciemne, wąskie schody prowadziły w półmrok. Choć Granlundowie powiesili tu kilka plakatów ze sztuką współczesną, wy raźnie było widać, że tę część domu traktowano inaczej.
Brakowało jasnych kolorów i perfekcyjnego wykończenia. Schody prowadziły do pomieszczenia, które kiedyś musiało być staroświecką bawialnią. Sufit był obniżony, Sebastian musiał się schylić, żeby nie zawadzić głową o rury z ciepłą wodą. Oprócz słabego światła dziennego wpadającego przez okienko umieszczone wysoko na bocznej ścianie pomiesz czenie oświetlała stojąca w rogu lampa podłogowa. Vanja czekała przed starymi drzwiami. Patrzyła pytająco na Seba stiana. Żółte światło lampy za jej plecami barwiło jej włosy na złoty kolor. Wskazywała na drzwi. W zamku tkwił zwy kły klucz z dziurką. - A te? Czy to może być coś dla ciebie? - Otwierałaś je? - Sebastian podszedł do niej zaintrygo wany. - Nie. Pomyślałam, że ty chcesz to zrobić. - Odsunęła się o krok i przepuściła go. - I mam nadzieję, że zaraz mi wytłumaczysz, co my tutaj robimy Sebastian spojrzał" na drzwi, potem na Vanję. - Mam nadzieję, że się mylę, naprawdę. - Nie, nie mów tak. Nie miał już siły odpowiadać, tylko wyciągnął dłoń i na cisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Drugą ręką Sebastian przekręcił klucz. Znów nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły. W środku było ciemno, światło jednej lam py z tyłu za nimi tam nie docierało. Ale wystarczyło, żeby dało się rozpoznać kontury przedmiotów na podłodze. Se bastian poczuł, jak całe jego ciało sztywnieje. Nieporad nie szukał palcami kontaktu, wiedział, że musi być gdzieś na ścianie przy drzwiach. Wreszcie go znalazł i białe świa tło gołej żarówki zamieniło świdrujące podejrzenie w fakt. Ustawione w idealnym porządku. Napój gazowany. Paczka okrągłych herbatników. Dwa banany. Wafelek w czekoladzie.
Pusta butelka po vanishu. To był on. Na pewno on. Hinde.
B
yli z powrotem w Pokoju. Vanja przypinała na tablicy zdjęcia, które zrobili w domu Granlundów. Sebastian krążył wokół stołu. Niespokojny Nakręcony. Ze wszystkich rzeczy, które mogły wrócić z przeszłości i go prześladować, najmniej spodziewał się właśnie Hindego. - Nasz sprawca ma wiedzę o modus operandi Hindego, którą mógł zdobyć tylko w jeden sposób - powiedział, kie dy wszyscy usiedli. - Twoje książki? - zapytała Ursula. Tak samo myślała początkowo Vanja, kiedy rozmawiał z nią o swojej teorii w drodze z Tumby. Nie przerywając swojej wędrówki, odpowiedział Ursuli tak samo jak Vanji. - W moich książkach jest tylko napisane, że zostawiał zapasy. Ale nie co. Nie jak. - Sebastian zatrzymał się przy tablicy i zapukał kostkami dłoni w zdjęcie starannie usta wionego prowiantu z piwnicy Granlundów. - Zawartość i dokładna pozycja są takie same jak w zapasach pozosta wianych przez Edwarda - ciągnął. - To nie jest nigdzie opi sane. Poszukiwany musi się z nim jakoś kontaktować. -Jak? Tak samo brzmiało pytanie Vanji w reakcji na jego zde cydowane stwierdzenie. Sebastian westchnął, nie wiedział przecież więcej niż w samochodzie dwadzieścia minut temu. Nie wiedział, jak oni się kontaktują. Wiedział tylko, że ma rację. - Nie wiem, ale te informacje, jakimi dysponuje, mogą pochodzić tylko od Edwarda.
-Albo od któregoś z policjantów, który brał udział w tamtym śledztwie. Wszelka aktywność w pokoju ustała, kiedy wszyscy na gle zwrócili się w stronę Billy’ego. Ten rozłożył ramiona w geście, który pokazywał, że zupełnie nie rozumie, dlacze go patrzą na niego z takim zdumieniem. - Skoro Hinde nie może się komunikować ze światem, to próbuję po prostu znaleźć jakieś inne wyjaśnienie. - W tamtym śledztwie brali udział Sebastian, Ursula, Trolle i ja - powiedział Torkel spokojnym i rzeczowym to nem. - Troje z nas znajduje się w tym pokoju, a to, żeby Trolle nagle zapragnął przypomnieć sobie dni swojej chwały i dał się wciągnąć w morderstwa kobiet, uważam za wysoce nieprawdopodobne. Ale możemy z nim porozmawiać. Sebastian zesztywniał. Czy Trolle mógł mieć z tym coś wspólnego? Trochę się stoczył, ale coś takiego? Niewyklu czone, że kiedyś po pijaku mógł się z czymś wygadać, przed niewłaściwą osobą w niewłaściwych okolicznościach. Nikt w zespole nie sądził, że mógł być zamieszany, ale co mog łoby się stać, gdyby Vanja pojechała go trochę przycisnąć? Sebastianowi zakręciło się w głowie. Zobaczył w duchu, jak Vanja naciska Trollego. Jak Trolle opowiada jej, co Sebastian mu zlecił. Cholera, Vanja nawet nie musiałaby go przycis kać, Trolle wkopałby Sebastiana tylko dla samej przyjemno ści. Sebastian przełknął ślinę, próbował koncentrować się na dyskusji w pokoju. - Nie powiedziałem, że to był ktoś z was. Przecie^ na miejscu zbrodni musiało się roić od policjantów mundu rowych i techników - nie poddawał się Billy. - Jeśli znaleźli ście te zapasy, przecież ktoś z nich mógł też to zobaczyć. - Znalazłem te zapasy potem. Hinde mi o nich opowie dział. Gdybyśmy je wtedy odkryli - Sebastian wykonał gest w kierunku swoich kolegów - to Ursula i Torkel na pewno by o tym pamiętali. - Wbił wzrok w Billy’ego. - Myśl tro chę, do diabła.
- Właśnie to robiłem. Tylko myślałem trochę poza krat ką. No dobra, myliłem się. Vanja spojrzała zdziwiona na swojego kumpla. To był głos Billy’ego, ale słowa jakiejś innej osoby. Odkąd to Bil ly myślał poza kratką? A może to robił, ale od kiedy tak to nazywał? - Musicie o tym porozmawiać z Hindern jutro rano zdecydował Torkel. - Dostaliście zgodę na widzenie. - Ale o co chodzi z tym jedzeniem? - zapytała Ursula. Dlaczego on je chowa? - To jest wyjaśnione w moich książkach. - Odpowiedź Sebastiana była krótka. - Nie czytałam twoich książek. Sebastian odwrócił się w jej stronę. Ursula spojrzała na niego z uśmieszkiem satysfakcji. Czy to w ogóle możliwe? Czy z czystej przekory nie przeczytała najlepszych książek o seryjnych mordercach, jakie napisano po szwedzku? - Ja też nie - dorzucił Billy. Sebastian westchnął. Czy to możliwe, że połowa najlep szych śledczych w kraju nie czytała jego książek? Vanja czy tała, to wiedział na pewno, ale co z Torkelem? Zerknął na dawnego kolegę, który odpowiedział mu nieprzeniknionym spojrzeniem. Więc jednak czytał? A może nie? Sebastian znów westchnął. Opowiadał historię Edwarda Hindego na odczytach wiele razy. Znał ją na pamięć. Teraz wszystko wskazywało na to, że będzie musiał powtórzyć ją jeszcze raz. Przynajmniej w wersji skróconej. - Edward wychowywał się tylko z matką. Była przykuta do łóżka. Chora. Niestety, nie tylko w taki sposób. Opowia dał mi, że pamięta pierwszy raz. To była środa. Dobrze to zapamiętał. Wrócił właśnie ze szkoły i... ...robi w kuchni obiad. Paluszki rybne skwierczą na patelni. Ziemniaki gotują się pod przykryciem, jak matka go uczy ła. Chłopak cieszy się na jedzenie. Lubi paluszki rybne,
a potem na deser z j e d z ą resztę tortu, który został z jego urodzin. Nuci sobie pod. nosem. A Hard Day’s Night Beat lesów. Pierwsze miejsce na liście przebojów. Właśnie zaczy na kroić pomidory, kiedy matka go woła. Odkłada nóż, na wszelki wypadek wyłącza kuchenkę, a potem idzie na górę. Czasem ona chce, żeby jej poczytać, wtedy to może trochę potrwać. On nie czyta tak dobrze. Dopiero niedawno się nauczył. Powoli przedziera się przez łatwiejsze książki dla dzieci, ale ona mówi, że lubi słuchać jego głosu. I to jest do bry trening. Jego mama prawie zawsze leży w łóżku. Wstaje tylko na kilka godzin dziennie. Czasami na dłużej, a w gor sze dni na krótko. Dzisiaj wygląda na to, że ma całkiem do bry dzień. Wygląda rześko w swojej koszuli nocnej, kiedy poklepuje miejsce obok siebie, zapraszając go, żeby usiadł. Chłopiec posłusznie podchodzi i siada. Jest posłusznym dzieckiem. Posłusznym i dobrze wychowanym. W szkole dobrze mu idzie. Nauczycielki go lubią. Chętnie się uczy nowych rzeczy i latvvo mu to przychodzi. Jest inteligent ny Tak mówią jego mama i nauczycielka. Mówi się, że na wiosnę zacznie przerabiać matematykę z trzeciej klasy. Jego mama mówi, że tak urósł. Że jest taki dzielny. Gładzi go po ramieniu i ujmuje jego dłoń. Jest jej dużym, dzielnym chłopcem. A teraz ma jedną sprawę, którą powinien dla niej zrobić. Mocniej ściska jego dłoń i wsuwa ją pod kołdrę. Do ciepłej jamy. Kładzie sobie jego rękę na udzie. Edward pa trzy na nią pytająco. Po co ma tam trzymać rękę? Czasami, kiedy chce się ogrzać, wkłada sobie dłonie między uda, ale teraz nie jest mu zimno. - Kiedy to się zdarzyło pierwszy raz, właśnie skończył osiem lat. Nie rozumiał dobrze, co się dzieje. Oczywiście. Miał trzydzieści osiem lat, kiedy to ustało. I to go całkiem zniszczyło. To trwało przez trzydzieści lat? - Vanja popatrzyła na niego sceptycznie.
-Tak. - Dlaczego po prostu od niej nie odszedł? Albo nie za kończył tego? Sebastian często musiał odpowiadać na to pytanie. Dla czego on u niej został? Matka była chora, nie potrafiłaby się mu przeciwstawić, a on był już dorosły. Dlaczego po prostu jej nie zostawił? Albo jej nie zabił? Albo... cokolwiek. - Najpierw był za mały. Potem się bał. A potem... to za szło za daleko. - Sebastian potrząsnął głową. - Nie potrafię tego wytłumaczyć lepiej, bez wdawania się w wywody, jak stajemy się tym, kim jesteśmy, ale to nam nic nie da w tej sprawie. Nie wystarczy ci wyobraźni, żeby zrozumieć ich relację. Vanja jedynie skinęła głową. Może Sebastian chciał ją obrazić, ale poczuła, że może to przełknąć. Wolała sobie nie wyobrażać, co musiał przechodzić osamotniony ośmiolatek. - I nikt się o tym nie dowiedział? Nikt niczego nie podej rzewał? - Billy z zainteresowaniem nachylił się do przodu. - Przecież to musiało się odbijać na jego wynikach w szkole i w ogóle. - Matka groziła, że się zabije, jeśli on komuś o tym powie. Bardzo ważne było, żeby zachowywał się normalnie, żeby nikt niczego się nie domyślił. Obawiał się, że jeśli zacznie się zachowywać inaczej, ludzie będą się zastanawiać i jakoś się sami wszystkiego domyślą. Więc, co dziwne, im dłużej to trwało, tym bardziej „normalny” się stawał. Stał się mistrzem w dostosowywaniu się do każdej nowej sytuacji. Był zmuszo ny. Jeśliby tego nie umiał, jego matka by umarła. Mama kładzie się na brzuchu i podciąga koszulę nocną. Ni gdy nie widzi jej twarzy Jest zakopana w poduszkę. Na po czątku mówiła mu, jak ma się na niej kłaść, co ma robić i jak się poruszać. Potem przestała. Potem tylko milczała. Przy najmniej na początku. On już wie, co ma robić. Wszystko zawsze wygląda tak samo. Ona go woła, prosi, żeby usiadł,
mówi, jaki jest duży i dzielny, jak się cieszy, że go ma, jak on ją uszczęśliwia. Potem bierze jego rękę i wsuwa ją pod kołdrę. Za każdym razem wszystko przebiega dokładnie tak samo. Po chwili pojawiają się te dźwięki. Z samego środka po duszki. Nienawidzi tych odgłosów. Chce, żeby ustały. Ozna czają, że zaraz wszystko się skończy. Nie lubi tego, co robi. Już wie, że inne mamy się tak nie zachowują. Nie lubi tego. Ale jeszcze mniej lubi to, co następuje potem. Po odgłosach... - Ilekroć był zmuszany do seksu, potem musiał zostać uka rany. Był nieczysty. Brudny. Zrobił coś naprawdę brzydkie go, ohydnego, jego mama nie mogła na niego patrzeć. Z odwróconą głową otwiera drzwi do pozbawionej okien ko mórki pod schodami. On wchodzi do środka i siada. Prosto na zimnej podłodze. Nie ma sensu płakać ani prosić o da rowanie kary. To tylko pogarsza sprawę. Kara jest dłuższa. Chłopiec otacza ramionami kolana. Mama bez słowa zamy ka drzwi. Nie odezwała się od tamtych odgłosów z podusz ki. On nawet nie jest pewien, czy to są słowa. Jest ciemno. Nigdy nie wie, jak długo będzie musiał tam siedzieć. Jeszcze się nie zna na zegarku. Nikt go tego nie nauczył. W szkole już zaczęli. Umie całe godziny, połówki i kwadranse. Ale to nie ma znaczenia, bo i tak nie ma zegarka, na który mógłby patrzeć. Czasem myśli, że to nawet lepiej. Gdyby miał zega rek, wiedziałby, ile siedział w zamknięciu. Może wtedy wpa dałby w panikę, myśląc, że o nim zapomniała. Albo gdzieś wyjechała. Zostawiła go. A teraz czas i ciemność zlewają się w jedno. Nauczycielka opowiadała kiedyś o psach, że nie mają poczucia czasu. Nie wiedzą, czy bawiły się razem cały dzień, czy tylko jedną godzinę. W ciemnościach chłopiec staje się psem. Traci orientację. Czy minęło pięć godzin, czy dwa dni. Nigdy nie wie na pewno. Tylko się cieszy, kiedy drzwi znów się otwierają. Jak pies.
Nie rozumie. Nigdy tego nie zrozumie. Zawsze robi wszystko tak, jak ona chce, a mimo to zawsze tu ląduje. W tym chłodnym mroku. Nigdy sam nie proponuje, żeby to zrobili. Tb nie wychodzi od niego. To ona go wola. Pokazuje, żeby wszedł do łóżka. A potem nie może na niego patrzeć. Uważa, że jest brudny. Nieczysty. Chłopiec jest głodny, ale głód. przemija. Gorzej jest z pragnieniem. Sika na podłogę. Wcale tego nie chce. Wie, że potem będzie musiał to pościerać. Kiedy ona znów otworzy. Kiedy skończy się kara za to, co zrobił. Czasami robi też kupę. Jeśli siedzi bardzo długo. Nie może się powstrzymać. Jeśli ona przez długi czas nie otwiera... - W końcu kiedyś wychodził. Wina była wybaczona, ale na tym się nie kończyło. Musiał pamiętać o swoich grzechach, a żeby ich nie powtarzał, na napletek nakładała mu spinacz do papieru, wiecie jaki. I miał tak z nim chodzić, póki mu nie powiedziała, że może go zdjąć. Sebastian widział, jak wszyscy w pokoju się krzywią. Bil ly i Torkel może trochę bardziej. - Nie, nie kupuję tego. - To znów Billy. - Jak to możliwe, że ktoś przechodzi takie piekło i nikt inny tego nie zauwa ża? Przecież musiał mieć dużo nieobecności w szkole. - Matka dzwoniła do szkoły i usprawiedliwiała to choro bą. Astma i migrena. Poza tym w szkole świetnie sobie radził. Mimo swojej sytuacji domowej skończył bez problemu pod stawówkę, liceum i studia na uniwersytecie. Wszędzie naj lepsze oceny Potem znalazł jakąś prostą pracę, żeby móc się utrzymać. Oczywiście był za bardzo wykształcony, ale trochę pozmieniał swoje CV Jego kontakty z ludźmi były powierz chowne. Koleżeńskie. Jego IQ oscylowało wokół stu trzydzie stu, więc zdecydowanie miał dość inteligencji, żeby odgrywać „normalnego”, ale kompletnie nie był w stanie wchodzić w głębsze relacje, które wymagały empatii albo jakiejś innej formy rzeczywistych emocji. Tam mógł się zdradzić.
Sebastian zrobił krótką przerwę, żeby napić się wody. - Jego matka umarła w tysiąc dziewięćset dziewięćdzie siątym czwartym roku. Trochę ponad rok później Edward zaczął szukać bliskości kobiet. Jego pierwszą ofiarą była ko leżanka z pracy w Urzędzie Spraw Socjalnych, która najwy raźniej była nim trochę zainteresowana i czasem próbowała z nim gawędzić. Czeka. W dłoni ma torbę z koszulą nocną i pończochami. Wie, że ona go pragnie. Chce nim zawładnąć. Chce z nim robić to samo, co robiła jego mama. Robić brudne rzeczy Złe rzeczy. Chce go zmusić do czynności, które prowadzą do kary Do bólu. Do ciemności i poniżenia. Tego chcą wszyscy. Ale on nie zamierza do tego dopuścić. Nie tym razem. Dzwoni do jej drzwi. Ona się uśmiecha. On wie dlaczego. Wie, czego ona chce, ale spotka ją niespodzianka. Tym razem to on przejmie kontrolę. Zdążyła tylko go zaprosić do środka, kiedy on uderza. Brutalnie. Dwa razy. Zmusza ją, by zapro wadziła go do sypialni. Zrywa z niej ubranie. Zakłada koszu lę nocną. Rzuca na brzuch. Związuje pończochami. Kiedy ona nie może się już ruszyć, wychodzi z sypialni. Zabiera ze sobą torbę z jedzeniem i pustą butelkę do sikania, które przyniósł ze sobą. Szuka odpowiedniego miejsca. Gdzie bę dzie mogła go zamknąć. Znajduje je w piwnicy. Kłódka na ze wnątrz. Ciemność wewnątrz. Wstawia wszystko, co przyniósł ze sobą. Teraz da radę wytrzymać karę. Potem. - Ale nie ma żadnego potem. On im podrzyna gardła właś nie po to, żeby uniknąć kary. Odezwała się komórka Torkela. Wszyscy drgnęli. Sygnał zakłócił gęstą atmosferę. Torkel odwrócił się do nich pleca mi i odebrał. - Ale on chyba musiał wiedzieć, że one nie przeżyją? Vanja podjęła przerwaną rozmowę. - Dlaczego zostawiał to jedzenie?
- Na wszelki wypadek. Gdyby wbrew oczekiwaniom przeżyły, a on miałby zostać ukarany. Nie chciał głodować. Ale, jak wiadomo, nie musiał nigdy korzystać ze swoich za pasów. Torkel zakończył krótką rozmowę i znów odwrócił się do grupy. Było po nim widać, że nie ma dobrych wiadomości. - Mamy czwartą ofiarę.
anja pierwsza dojechała na miejsce. Patrol, który zna lazł ciało, zachował się wzorcowo i natychmiast od grodził wejście do szarego wieżowca. Vanja wyskoczyła z samochodu i szybko podeszła do policjanta, który stał przy biało-niebieskiej taśmie. Sebastian zatrzymał się jesz cze chwilę przy aucie i spoglądał na dom. W irytująco oczy wisty sposób znów wsiadł do jej samochodu, a Vanja czuła, że nie powinna wszczynać z nim konfliktu akurat w sytu acji pilnego wezwania. On mógł się zachowywać po szczeniacku. Ona nie. Ona pracowała. Ale kiedy wszystko trochę się uspokoi, zdecydowanie porozmawia z Torkelem i powie mu, żeby odtąd Sebastian jeździł z kimś innym. Sam Torkel był dobrą alternatywą. Przecież to on uparł się, żeby przy jąć Sebastiana z powrotem. Policjant stojący przy drzwiach rozpoznał ją i przywitał się skinieniem głowy. Ona też go pamiętała. Nazywał się Erik jakoś tam. Pamiętała go jako dobrego policjanta. Uważny i zawsze spokojny. Po jego krót kim briefingu nie musiała zmieniać zdania. On i jego kole ga natychmiast zawiadomili zespół dochodzeniowo-śledczy Krajowej Policji Kryminalnej, gdy tylko weszli do mieszka nia na trzecim piętrze i znaleźli związaną martwą kobietę. Starali się nie dotykać niczego w mieszkaniu, natychmiast wyszli, żeby zagrodzić i mieszkanie i wejście do budynku.
V
Wszystko, aby uniknąć zatarcia śladów na miejscu zbrodni. Vanja podziękowała Erikowi i podeszła do Ursuli, Billy’ego i Torkela, którzy właśnie przybyli. - Na górze wszystko zabezpieczone. Trzecie piętro. Bil ly, możesz porządnie zająć się raportem Erika, który był tu pierwszy? - Vanja wskazała umundurowanego mężczyznę przy policyjnej taśmie. - Czy ty nie możesz tego zrobić? Spojrzała na niego zaskoczona. - A co ty będziesz robił? - Mogę pójść na górę. - Pogadaj z Erikiem i potem przyjdź na górę - włączył się Torkel. Billy przełknął cisnący się na usta protest. Przypomina nie Vanji, że czasem zapominała o tym, że są równopraw nymi członkami zespołu, to jedna rzecz, jednak czymś zupełnie innym byłoby kwestionowanie poleceń szefa. - Okay. - Odwrócfł się na pięcie i odszedł. Pozostali weszli do bramy i zniknęli. Sebastian nadal stał przy samochodzie. Widział, że Billy macha do niego ręką, ale nie mógł się zdecydować, co ma robić. Zostać na miejscu ze swoim nie pokojem czy przekonać się, czy te wirujące w jego głowie myśli mogły być prawdziwe. To wydawało się niemożliwe. Przecież to ogromny budynek. Całkowicie, absolutnie nie możliwe. Wiele podobnych domów. A jednak nie potrafił pozbyć się tego wrażenia, ono było wszędzie, paraliżowało mu nogi. Billy znów zamachał do niego ręką. Z lekką iry tacją. - No, chodźże! Sebastian nie mógł dłużej przed tym uciekać. Choć część jego osoby tego nie chciała, musiał wreszcie mieć pewność. I tak się dowie, prędzej czy później. Więc lepiej tutaj i teraz. Ruszył z miejsca i skierował się w stronę Billy’ego. On powi nien iść pierwszy. Sebastian podąży za jego energią.
Kamiennymi schodami szli na górę. Billy szybkim kro kiem. Sebastian coraz wolniejszym. To była zwykła szara klatka schodowa. Istniały tysiące, dziesiątki tysięcy podob nych. Anonimowych, identycznych, wszystkie wyglądały tak samo. Dlaczego akurat ta klatka miałaby być jakaś spe cjalna? Gorączkowo szukał szczegółów, które stłumiłyby narastającą w nim panikę. Na razie niczego nie znajdował. Słyszał, jak Billy dociera do trzeciego piętra, jak z kimś tam rozmawia. To był policjant, Sebastian zobaczył to, kie dy wyszedł zza załomu schodów. Stali przed otwartymi drzwiami mieszkania. W przedpokoju mignął mu Torkel. Zrobił jeszcze kilka kroków, a potem już nie mógł się ru szyć. Nie był w stanie dłużej kontrolować paniki. Osunął się na kolana. Z trudem łapał powietrze. Zebrał siły, żeby znów szybko spojrzeć do wnętrza miesz kania z ostatnią, desperacką resztką nadziei, że się mylił. Nie mylił się. Zobaczył, co leżało na podłodze w pokoju. Brązowy miś z kokardą i napisem. „Dla najlepszej mamy na świecie”. Torkel nałożył ochraniacze na buty, ale starał się nie wcho dzić do pokoju dziennego, w którym stało łóżko. Nie było wątpliwości, że to był ten sam morderca. Koszula nocna, związane nogi i ramiona, wielka rana ziejąca w gardle wszystko na to wskazywało. Czuł gniew pomieszany z bez silnością. Kolejna ofiara, której nie potrafili ochronić. Ursula stała w pokoju na szeroko rozstawionych nogach i meto dycznie fotografowała miejsce zbrodni. Na pewno wstępne oględziny zajmą jej co najmniej kilka godzin. Przez ten czas wraz z resztą zespołu mógł przejść się po sąsiadach. Zamie rzał najpierw przesłuchać kobietę, która zadzwoniła na po licję. Nagle usłyszał za sobą głos Sebastiana. - Torkel. - Brzmiał słabiej niż zwykle.
Odwrócił się i zobaczył mocno pobladłego Sebastiana, który stał za drzwiami mieszkania, opierając się o betonową ścianę klatki schodowej. Wyglądał, jakby tylko dzięki ścia nie mógł utrzymać się na nogach. - Co takiego? - Muszę z tobą porozmawiać. - Sebastian właściwie szeptał. Torkel podszedł do niego, Sebastian pociągnął go ze sobą kawałek w dół schodów. Torkel poczuł irytację. Był właśnie w środku śledztwa, które mogło stać się najgorszą katastrofą w jego karierze, i zabawy w szeptanie po kątach były ostat nią rzeczą, jakiej potrzebował. - O co chodzi, Sebastianie? Sebastian patrzył na niego niemal błagalnie. - Wydaje mi się, że ją znam. Annette Willen, tak się na zywa, prawda? - Tak sądzimy. Przynajmniej ona tu mieszka. Sebastian wygląda'1, jakby ziemia usunęła mu się spod stóp, znów oparł się ciężko o ścianę. - Skąd ją znasz? - zapytał Torkel, z trochę mniejszą iry tacją. Sebastian był wyraźnie wstrząśnięty. - Byliśmy w jednej grupie terapeutycznej. Raz. Ja byłem tam tylko raz... Przespaliśmy się potem. Jasne. Torkel nie spodziewał się niczego innego. Czy Se bastian spotykał jakieś kobiety, z którymi się nie przespał? Torkel wątpił. Ale dla Sebastiana to zwykle nic nie znaczy ło. Nie znaczyło nic. Ale teraz był wyraźnie poruszony, więc Torkel mógł spodziewać się najgorszego. - Jak dawno temu to było? - Wyszedłem stąd tuż przed piątą rano. - Co ty mówisz? Dzisiaj rano? - Tak... Torkel nagle miał wrażenie, że wszystkie dźwięki wokół niego zniknęły Całkowicie skoncentrował się na mężczyźnie,
który przed nim stał. Mężczyźnie, który właśnie mówił rze czy, których Torkel nie chciał słyszeć. - Niech to jasny szlag. - Przykro mi, nie wiem... - Sebastian nie mógł znaleźć odpowiednich słów, szukał na próżno. - To znaczy... co ja mam teraz, kurwa, zrobić? Torkel rozejrzał się dokoła. Widział policjanta, który omawiał z Vanją i Billym wizyty u sąsiadów. Ursulę, która ze swojej czarnej torby wyciągnęła nowy obiektyw do bli skich odległości. Potem znów spojrzał na bezbarwną, bladą twarz Sebastiana. Mężczyzna, którego dopuścił do śledz twa, nagle stał się koszmarem każdego policjanta. - Wracasz do komendy. I zostań tam, póki nie przyjdę. Sebastian ledwie skinął, ale nie próbował ruszyć się z miejsca. Torkel sfrustrowany pokręcił głową i zwrócił się do po licjanta. - Ktoś musi go odwieźć, czy możesz się tym zająć? Potem wrócił do mieszkania do Ursuli. Do tej strasznej zbrodni, która jeszcze przed chwilą była tak trudnym wy zwaniem, ale teraz okazało się, że jest większy problem.
ebastian nie przypominał sobie jazdy z powrotem do komendy. Pamiętał tylko, że wolał siedzieć z tyłu. Pa miętał, że auto prowadziła policjantka. Zatopiony w myś lach próbował zrozumieć ten dzień. Gdzieś w połowie drogi paraliżująca panika zaczęła go opuszczać. Wróciła zdolność logicznego myślenia. Cieszyło go to. Musiał jakoś działać. Potrzebował swojego intelektu. Sytuacja była ekstremal na. Annette Willen nie żyła. Zamordowana. Najważniejsze pytanie, które wręcz bał się postawić, brzmiało, czy jemu
S
samemu przydzielono jakąś rolę w tej historii. Przespał się z Annette Willen. Zaraz potem ona została zamordowana. Chciał wierzyć, że to przypadek. Że to zwykły zbieg okoliczności. Zrządzenie losu. Całym sobą pragnął, aby tak właśnie było. Ale jak duże było prawdopodobieństwo, że morderca wybrałby właśnie Annette Willén? Niesłychanie małe. Dotychczas nie znaleźli żadnego geograficznego wzo ru w działaniach mordercy Jedna ofiara w Tumbie, jedna w Brommie, jedna w Nynäshamn. A teraz jeszcze Liljeholmen. Tamte kobiety zostały zamordowane w swoich do mach, dwie wille i szeregowiec. Teraz uderzył w wielkim bloku czynszowym. To oznaczało większe ryzyko odkrycia i jeszcze bardziej przemawiało za tym, że to nie był przypa dek. Niestety. Choć Sebastian oglądał tę sprawę ze wszyst kich stron, zawsze dochodził do tego samego wniosku. To musiało się jakoś łączyć. On i Annette. Annette i morderca. Sebastian wjechał na piętro zespołu do spraw zabójstw, nie mając szczególnego planu. Miał zaczekać na Torkela. Nie wiedział nawet, czy w ogóle będzie mógł zostać. Poszedł do Pokoju. Tam mógł przynajmniej zamknąć za sobą drzwi i wyciszyć swoje gorączkowe myśli. Stanął przed wielką tablicą ze zdjęciami i notatkami. Przyglądał się narysowanej przez Billy’ego osi czasu. Patrzył na zdję cia poprzednich ofiar. Wkrótce zawiśnie tam także Annette Willén. Żadna z kobiet nie była szczególnie młoda. Wszyst kie miały więcej niż czterdzieści lat. Może to dawało jakieś możliwości. Ich życie zawierało historię. Więcej możliwo ści, by odkryć jakieś schematy tkwiące w przeszłości. Se bastian wiedział, że Billy już wszystko sprawdził, on sam musiał teraz czekać na Torkela, a to mogło potrwać kilka
godzin. Coś musiał w tym czasie robić. Praca pomoże mu przynajmniej odegnać złe myśli. Na stole leżały trzy teczki z materiałami o ofiarach, któ re zostawili, pośpiesznie wyjeżdżając do Liljeholmen. Seba stian usiadł i przysunął je do siebie. Zawierały wszystkie informacje o każdej z nich. Od oficjalnych wyciągów z urzę du podatkowego i meldunkowego przez materiały z miejsca zbrodni do przesłuchań bliskich, kolegów z pracy czy sąsia dów. Czy uda mu się znaleźć w nich coś, czego inni przed tem nie odkryli? Szanse były niewielkie. Przecież to byli najlepsi ludzie w kraju. Ale Sebastian chciał spróbować. Potrzebował tego. Potrzebował podjąć próbę zrozumienia. Zaczął czytać. Pierwsza ofiara. Maria Lie. Stosunkowo świeżo rozwiedziona ze swoim mężem Karlem, choć roz wód jeszcze się nie uprawomocnił. W teczce był zapis dłu giego przesłuchania przyszłego byłego męża, czy jak można go nazwać, spisany na dziesięciu gęsto zapisanych stronach A4. Sebastian zaczął je czytać. Maria i Karl długo byli mał żeństwem, ale nie mieli dzieci i zaczęli się od siebie odda lać. Maria Lie była szefem finansów w firmie pośrednictwa pracy w centrum. On pracował w Telii 2 i w zeszłym roku poznał młodszą kobietę, z którą połączył go potajemny związek. Potem szybko po sobie nastąpiły odkrycie, kłótnie i rozstanie. Maria Lie spłaciła jego część willi. On potrzebo wał pieniędzy. Jego nowa kobieta już była w ciąży i wspól nie szukali nowego mieszkania. Maria Lie właśnie złożyła wniosek o przywrócenie panieńskiego nazwiska, Kaufmann, i mieli... Sebastian zatrzymał się przy tym. Jeszcze raz przeczytał nazwisko. To nie mogła być prawda. KAUFMANN. KAUFMANN.
rsula skończyła fotografowanie i chciała zaczekać na przybycie lekarza sądowego, na przeniesienie i zba danie ciała. Samochód do transportu zwłok był spóźniony z powodu groźnego wypadku na drodze, więc Ursula stanę ła przy oknie, żeby popatrzeć na coś innego niż bladoszare ciało i skrzepnięta krew na łóżku. Nadal był idealny letni dzień z przejrzyście niebieskim niebem. Palące słońce przesunęło się na zachód i nie świeci ło już tak mocno do mieszkania, ale upał w dalszym ciągu utrzymywał się w zamkniętym, rozgrzanym pokoju. Ursu la ostrożnie otworzyła drzwi na balkon i stanęła na ciem nych deszczułkach podłogi. Na zewnątrz było przynajmniej odrobinę chłodniej. Balkon był mały, ale starannie urządzo ny, pnąca róża o żółtych kwiatach w terakotowej donicy roz rastała się na całą betonową ścianę. Roślina była zadbana. Ursula była prawie pewna, że to odmiana Leverkusen. In grid, jej mama, uwielbiała róże i miała dwie podobne przed wejściem do domu łetniego w Smalandii. Próbowała na uczyć Ursulę uprawy róż, ale córka zapamiętała jedynie kil ka nazw odmian i zapach środka na mszyce. Ursula wyszła dalej na balkon. Dwa składane krzesła z drewna przy owal nym metalowym stoliku do kawy pomalowanym na biało, w stylu francuskim. Jasnoniebieska emaliowana cukiernica w białe kwiaty była jedyną rzeczą stojącą na stole. Wkrót ce pewnie ktoś weźmie ją do ręki i będzie się zastanawiał, co ma zrobić z nią i resztą rzeczy z mieszkania. Rzeczy, któ re po nas zostają. Ursula stanęła przy barierce i wyjrzała na Essingeleden i zielony las rozpościerający się kawałek da lej. Widziała samochody mknące po wielopasmówce, każdy w drodze do swojego celu. W mieszkaniu życie się skończy ło, na zewnątrz nadal pędziło naprzód. Tak to wyglądało. Zycie jest jak strumień, którego nie da się zatrzymać, choć może by się chciało. Mimo iż osobie dotkniętej tragedią wy dawało się to niemożliwe, życie dalej trwało zaledwie ka wałek dalej. Jak zwykle. Zaczerpnęła głęboki oddech, który
U
wypełnił jej płuca tlenem. Potem zamknęła oczy i zamyśliła się. Nie ulegało wątpliwości, że mordercą był ten sam czło wiek. Wszystko się zgadzało, od koszuli nocnej, pończoch, rozpłatanego gardła, do gwałtu w pozycji od tyłu. Dla po twierdzenia tej pewności szukała komórki, którą można zamknąć od zewnątrz. W mieszkaniu nie było niczego ta kiego, ale Ursula zakładała, że niewiele się zmieniło, odkąd sama mieszkała w bloku, choć to było dawno temu. Powin na być komórka. Na pewno była. W piwnicy. Za stalowymi drzwiami ciągnął się długi korytarz z be tonową podłogą. Co pięć metrów gołe żarówki oświetlały boksy z metalowej siatki rozpiętej na drewnianych listwach. Każdy miał drzwi z nieheblowanych desek. Słaby, lecz roz poznawalny zapach pleśni. Najwidoczniej piwnice nie na leżały do pomieszczeń, w które właściciele nieruchomości szczególnie inwestowali przez ostatnie trzydzieści lat. Ursula mijała identyczne klatki, aż dotarła do 19, to był numer mieszkania Annette. Kłódka na drzwiach była wy łamana. Ostrożnie otworzyła drzwi dłonią w rękawiczce i zajrzała do środka. Piwnica też była teraz częścią miejsca zbrodni. W przegrodzie Annette było stosunkowo niewiele rupieci. Pozostałe boksy były przeważnie wyładowane po brzegi. U Annette stało tylko kilka kartonów do przepro wadzek, parę papierowych toreb, lampa stojąca, składany stół i cztery krzesła ustawione jedno na drugim. Na środku podłogi stał starannie rozmieszczony prowiant: napój gazo wany, herbatniki, banany, wafelek, a także pusta butelka na mocz. Wszystko ustawione w idealnym rzędzie, w równej odległości od siebie. Tak samo jak w innych miejscach. Ur sula, doświadczony w badaniu miejsc zbrodni technik po licyjny, poczuła na plecach zimny dreszcz. Nigdy by się do tego przed nikim nie przyznała, ale precyzja, z jaką spraw ca odtwarzał to samo ustawienie w każdym miejscu, wyda wała jej się przerażająca. Przysiadła, wyjęła małą metalową taśmę mierniczą i starannie zmierzyła odległości pomiędzy
przedmiotami. Tak jak podejrzewała, cztery i pół centy metra. Musiał je odmierzać za każdym razem, pomyślała. Potrzebował na to czasu. To znaczyło, że wcale się nie śpie szył. Działał tak chłodno. Bez żadnego stresu. Tak ważne było, żeby wszystko zrobić właściwie. Zrytualizować. Robić tak jak Hinde. Kopiować. W najdrobniejszych szczegółach. Znów przeszedł ją dreszcz. Rozważania Ursuli przerwał Torkel wchodzący do mieszka nia. Najwyraźniej jej szukał i nie zwracając uwagi na bal kon, poszedł prosto do małej kuchni. - Torkel! Tu jestem! - zawołała i zapukała w szybę. Torkel wyjrzał z kuchenki i kiwnął jej głową. Miał po ważne spojrzenie. Wyszedł na balkon i zaczął od prostych rzeczy Takich, które były dla niego zrozumiałe. - Pytaliśmy sąsiadów, ale na razie nic to nie dało. Annet te była porządną i spokojną osobą. Nie zwracała na siebie uwagi. Za to jej były mąż to kawał gnoja. Ale jego nikt tu nie widział od wielu miesięcy. Ursula skinęła i znów się odwróciła, żeby oglądać widok z balkonu. - A co z tą koleżanką, która ją znalazła? - Lena Hógberg, mieszka kawałek stąd. Miały dzisiaj zjeść razem lunch, ale Annette nie przyszła. Koleżanka dzwoniła całe popołudnie, jednak nikt się nie zgłaszał. Ursula pokiwała głową ze zrozumieniem. - Od śmierci upłynęło mniej niż dwanaście godzin. - Annette miała chyba trochę problemów w ostatnich la tach - ciągnął Torkel - więc Lena się zaniepokoiła i przyje chała tu prosto z pracy. Zobaczyła plamy krwi na podłodze przez szparę na listy. - Jakie miała problemy?
- Rozwód, wyjazd syna za granicę, straciła też pracę. Najwyraźniej była bardzo przybita. - Torkel spojrzał w kie runku Essingeleden, potem mówił dalej: - Vanja właśnie sprawdza jej byłego męża. - To dobrze, ale mamy tu tego samego mordercę. To nikt inny. Torkel ciężko westchnął. Ursula popatrzyła na niego. Miał dziwnie zacięty wyraz twarzy. Przybity, ale inaczej niż zwykle na miejscu zbrodni. Wszyscy mieli poczucie poraż ki, bo nie potrafili zapobiec śmierci tej kobiety, ale Torkel zdawał się tym bardziej dotknięty niż zwykle. - Wszyscy musimy się teraz starać - powiedział znienac ka, jakby bardziej do siebie niż do niej. - Nie możemy ni czego pominąć. Oboje przez moment w milczeniu przyglądali się pobli skiej autostradzie. Torkel ujął dłoń Ursuli, spojrzał na nią. Zaskoczona podniosła na niego wzrok, ale nie wyrwała ręki. - Mamy pewien problem. Naprawdę duży problem. - Jaki? - Jesteś pewna, że od śmierci upłyno mniej niż dwana ście godzin? - To trudno powiedzieć z powodu upału, ale chyba jakoś między sześć i dwanaście. A dlaczego? Torkel mocniej ścisnął jej palce. - Sebastian spał z nią tej nocy. - Co ty mówisz? - Mówię, że nasz Sebastian Bergman odbył z nią stosu nek seksualny i opuścił to mieszkanie mniej więcej dwana ście godzin temu. Teraz dreszcz wstrząsnął nią całą. Przedtem tylko wewnętrznie. Ale tym razem naprawdę.
ebastian czul, jak wszystko z niego ucieka. Wszystko. Po wietrze. Energia. Fizyczna zdolność orientacji. Niemal upadł, uratował się w ostatniej chwili, chwytając się stołu. Trzymał się kurczowo jasnego blatu, jakby był jedynym ra tunkiem przed otchłanią, jaka się przed nim otwierała. To było niemożliwe. To było całkowicie, absolutnie niemożliwe. A jednak to prawda. To właśnie zrozumiał, kiedy gorączkowo przeglądał zdję cia, zapisy przesłuchań, zeznania i dane osobowe. Wszędzie znajdował powiązania i wspomnienia, których wcześniej nie zauważał. Prawda zmaterializowała się jak osobne blade cia ło i wyparła wszelkie wątpliwości, nadzieje i łagodną niepew ność. Owładnęła jego duszą jak obcy żywioł. Cały się trząsł, nie mógł oddychać. Brutalna siła faktów przypomniała mu tamten dzień na plaży w Khao Lak, kiedy spotkał tę kredowobiałą, nieubłaganą postać. Tamtą chwilę, kiedy półnagi, zakrwawiony i obolały’siedział wśród rupieci i palmowych li ści, kiedy jego ruchy paraliżowała czerń rozpaczy. Tym razem w biurze policji w Sztokholmie ta nagła świadomość zamie niła się w przerażenie. Wyniszczające przerażenie. Usiłował się skoncentrować, żeby tylko jakoś okiełznać panikę, któ ra zaczynała go ogarniać. Z całej siły uderzył pięścią w stół. Wydusił z siebie ochrypły krzyk. Po to tylko, żeby się na czymkolwiek skupić, odzyskać kontrolę. Po kilku minutach z najwyższym wysiłkiem mógł już sam utrzymać się na no gach. Chwiejnie, ale zaraz odzyskał równowagę i sztywno podszedł do okna, żeby zobaczyć coś innego niż zdjęcia za mordowanych kobiet leżące na stole i porozwieszane na ścia nie. Na dworze nadal świeciło słońce. Tamtego dnia na plaży też świeciło, usłyszał swoje myśli i nagle w głowie zaczął szu kać rączki Sabine. Chciał ją zatrzymać. Tym razem nie wy puścić. Ukryć się w jej małej dziecięcej dłoni, rozpłynąć się w ciepłej od słońca skórze i miękkich paluszkach. Przez krót ką chwilę widział ją przed sobą, jej blade, okrągłe policzki,
S
niebieskie oczy tak pełne życia, włosy w lokach opadające na kark. Trzymał ją mocno. Chciał tak samo ochronić ją, jak znaleźć ochronę dla siebie. Ochronę przed prawdą, która wy łoniła się z tych niemożliwych powiązań. Chciał zniknąć wraz ze swoją córką na zawsze. Lecz nagle jej nie było. Wyrwana z jego objęć. Kolej ny raz. Został sam. W pokoju zebrań pełnym zdjęć innych martwych osób. Z porażającą prawdą jako jedynym towa rzystwem. Wyprostował się. Tak samo jak tamtym razem na plaży, kiedy stanął na nogi. I powoli odszedł.
eakcja Ursuli zdumiała Torkela. Spodziewał się gniewu, ale zamiast tego w odpowiedzi napotkał blade milcze nie. Potem wylała się z niej rzeka pytań. Jak to było możr liwe? Czy to na pewno się zgadza? Nie było nic dziwnego w tym, że Sebastian Bergman się kompromitował, ale że do tego stopnia i w taki sposób, to nie mieściło się w głowie, nawet Ursuli. Zaczęła się przechadzać tam i z powrotem po małym balkonie, żeby uporządkować myśli. Sebastian przespał się z kobietą leżącą w pokoju. Kobieta została po tem zamordowana. Wszystko to stało się w ciągu dwuna stu godzin, mniej więcej. Ktoś kopiował zbrodnie Edwarda Hindego. W najdrobniejszych szczegółach. Sebastian był człowiekiem, który kiedyś złapał Hindego, który dopaso wał do całości ostatnie kawałki puzzli. To był największy sukces Sebastiana jako profilera, dzięki niemu stał się tym, kim później był. Ursula rozważała to na różne sposoby i za wsze dochodziła do tej samej, przerażającej niemożliwości.
R
To się jakoś łączyło. Choć było to nie do pomyślenia. Wspólnie postanowili szybko, że należy poinformować cały zespół. Kiedy zbiegali po schodach, we wzburzonym wnętrzu Torkela odezwała się racjonalna część, która po gratulowała mu mądrej decyzji, żeby postanowienie o po nownym dopuszczeniu Sebastiana do prac zespołu zostało podjęte wspólnie. Gdyby było inaczej, to byłby teraz jego problem. Znienawidził się za tę myśl, to było takie małost kowe, kiedy w mieszkaniu na górze leżała zamordowana ko bieta. A jednak ta myśl tam była, choć starał się ją odpędzić. Billy odszedł kawałek od wozów policyjnych i zbiera jących się grupek gapiów. Rozmawiał przez telefon, prze chadzając się tam i z powrotem z telefonem przy uchu. Vanja wyszła im naprzeciw i głową dała znak w kierunku Billy’ego. - Próbuje zlokalizować byłego męża, żebyśmy mogli po słać po niego wóz. Billy odwrócił się do nich plecami, nie przerywając dys kusji z osobą na drugim końcu linii. - Znaleźliśmy syna Annette w Kanadzie. Tamtejsza po licja miała go odwiedzić w domu i porozmawiać z nim. Jeśli sam się do nas nie odezwie, my zadzwonimy później. Torkel kiwał niecierpliwie głową. Wszystko dobrze, ale informowanie najbliższych nie było w tej sytuacji sprawą priorytetową. - Zapytaj, czy możesz oddzwonić, jeśli jeszcze go nie znalazłeś - rzucił ostro do Billy’ego. - Właśnie go szukają. - Zadzwonisz za chwilę jeszcze raz. Musimy porozma wiać. Natychmiast. Billy się rozłączył. Torkel rzadko używał takiego tonu jak przed chwilą. Może kilka razy, odkąd Billy był w zespo le. Zawsze chodziło o coś poważnego. Co nie mogło czekać.
Całą czwórką odeszli na bok. Zebrani przy policyjnych taśmach zerkali na nich ciekawie, kiedy ustawili się w kółko. - Mamy szczególne okoliczności - zaczął Torkel. Vanja wpatrywała się w Torkela i Ursulę. Nie przypomi nała sobie, żeby kiedykolwiek widziała ich z tak zaciętymi minami. - Sebastian był w łóżku z ofiarą około dwunastu godzin temu - powiedział Torkel z miną, jakby właśnie zakomuni kował o czyjejś śmierci. Billy i Vanja w milczeniu trawili tę informację. Zadzwo nił telefon Billy’ego. Pewnie znaleziono byłego męża ofiary. Billy nie odebrał.
orkel i Billy pędzili samochodem Vanji z powrotem do komendy. Zdecydowali, że Ursula pojedzie do zakładu medycyny sądowej i będzie naciskać, żeby lekarze jak naj szybciej określili ostateczną godzinę śmierci Annette. Vanja była na wojennej ścieżce z Sebastianem. Gna ła teraz jak szalona, ale Torkel poprosił ją, żeby się trochę uspokoiła. Przynajmniej na chwilę. Muszą najpierw poznać sytuację, zebrać informacje i fakty, a potem działać. Nie wolno im zapominać, że zginęły cztery kobiety, to jest w tej sprawie najważniejsze. Nic innego. Sebastiana powinni traktować profesjonalnie. Nie mogli pozwolić, żeby kiero wały nimi emocje. Choćby były bardzo silne. Vanja zacisnę ła zęby i milczała, ale Billy widział, jak się gotuje w środku. Zaparkowali w garażu, w ciszy poszli do windy i wjecha li na swoje piętro. Zaczęli szukać Sebastiana w Pokoju. Ale pomieszczenie było tak samo opustoszałe jak po ich wyjeździe, tylko na stole panował bałagan, teczki poprzednich ofiar były pootwierane, wszędzie leżały rozrzucone zdjęcia,
T
protokoły i gęsto zapisane kartki A4. Na podłodze leżało przewrócone krzesło. Ktoś tu był. Najprawdopodobniej Se bastian. - Zostań tu i spróbuj to trochę uporządkować. - Torkel machnął ręką w stronę stołu, odwracając się równocześnie do Billy’ego. - Okay. - Przez sekundę Billy rozważał, czy nie zapro ponować, żeby lepiej Vanja to zrobiła, ale to nie była odpo wiednia sytuacja. Nie w tej chwili. - Sprawdź, czy nie brakuje żadnych materiałów. Je śli tak, masz mnie zawiadomić - dodał Torkel i ruszył ku drzwiom. Billy zatrzymał go. - Chyba nie myślisz naprawdę, że Sebastian jest w to za mieszany? Torkel zatrzymał się z dłonią na klamce i odwrócił się do Billy’ego z poważną miną. - Wiemy przecież, że jest ostatnią osobą, która widziała Annette Willén przy życiu. Więc tak czy inaczej, jest zamie szany. Torkel wyszedł z Pokoju. Razem z Vanją poszli dalej, przyśpieszając kroku. Przeszli przez jadalnię, w której kilku policjantów w mundurach nalewało sobie kawę z automatu. Jeden z nich przed chwilą widział Sebastiana. Pozdrowił go, ale nie usłyszał niczego w odpowiedzi. Torkel i Vanja poszli dalej. Drzwi do gabinetu Torkela były otwarte. Torkel zaj rzał do środka i zobaczył Sebastiana skulonego na brązowej sofie dla gości. Miał opuszczoną głowę, jakby odpoczywał albo dźwigał na swoich barkach całą winę świata. Torkel za trzymał się w drzwiach, spoglądając na przygarbioną postać. Potem wszedł do pokoju kilkoma zdecydowanymi kroka mi, na co Sebastian powoli podniósł głowę. Jego spojrzenie było znużone, ale też w pewien sposób mocne. Jakby znaj dował się na końcu drogi i nie miał już gdzie uciekać, ale mimo to zamierzał walczyć. Wstał z sofy. W drzwiach po jawiła się Vanja i spojrzała Sebastianowi prosto w oczy. Ten
nic nie mówił. Vanja tylko potrząsnęła głową, pełna tłumio nej złości. - Zostaw nas samych. Torkel poczuł instynktownie, stojąc zaledwie kilka me trów od Sebastiana, że lepiej będzie, jeśli sam porozmawia ze swoim dawnym przyjacielem. Potrzebny był dialog. Anie natychmiastowa eskalacja konfliktu. - Zamknij, proszę, drzwi. Torkel zerknął szybko na Vanję, która zadziwiająco ła two zaakceptowała tę sytuację. Bez słowa pociągnęła za sobą drzwi. Może trochę za mocno. Torkel patrzył na Seba stiana, który nadal stał przy sofie. - Siadaj. Podszedł bliżej do Sebastiana, który stał z wyprostowa nymi plecami i czekał na niego. Potrzebował odpowiedzi na swoje pytania. Przede wszystkim. A potem będzie musiał wyrzucić Sebastiana. Tak szybko, jak się tylko da. Właści wie to było najważniejsze. - Musimy sobie dużo wyjaśnić, ty i ja - zaczął Torkel z naciskiem. - Nawet więcej, niż ci się wydaje. - Głos Sebastiana był jasny i co najmniej tak mocny jak Torkela. Ta nieoczekiwana siła, jaką okazywał Sebastian, rozdraż niła Torkela. Przecież on powinien być tylko cieniem siebie, pomyślał i mówił dalej. - Dla ciebie to oznacza koniec udziału w tym śledztwie, to musimy ustalić od razu. Nie będziesz miał już z tym nic więcej do czynienia. - Ależ tak, będę. - Sebastianie, posłuchaj! - Torkel nie mógł dłużej po wstrzymywać gniewu. Musiał się opanować, bo odruchowo chciał wziąć go za ramię i potrząsnąć nim. Czy on naprawdę niczego nie rozumiał? - Uprawiałeś seks z jedną z ofiar. - Uprawiałem seks ze wszystkimi czterema. Torkel nagle umilkł.
- Nie ostatnio, ale... spałem ze wszystkimi czterema. Torkel pobladł i wbił zdumione spojrzenie w płonące oczy Sebastiana. - To nie jest zwykły copycat, Torkel. To jest coś osobiste go. To jest skierowane przeciwko mnie.
otrzebowali trochę czasu, żeby zebrać wszystkich. Ur sula zadzwoniła z medycyny sądowej. Obdukcja jesz cze nie była skończona, nie miała więc żadnych nowych informacji, ale kiedy usłyszała, o co chodzi, wróciła do ko mendy. Billy uzupełnił teczki i przywrócił porządek, kiedy do Pokoju weszli Sebastian i Torkel. Zdaniem Billy’ego nie brakowało żadnych dokumentów. Vanja z niechęcią, choć dobrowolnie, przejęła'od Billy’ego zadanie zlokalizowania eksmęża Annette. Po tym wszystkim potrzebowała znów poczuć, że nadal są policjantami i potrafią działać przepi sowo. Udało jej się go odnaleźć i wysłała do niego patrol, który miał go zawiadomić o śmierci byłej żony. Gdyby już o tym wiedział, mieli przeprowadzić małe przesłuchanie, właściwie tylko po to, by zobaczyć, czy ma jakieś alibi na ten czas. Vanja weszła do Pokoju ostatnia i demonstracyjnie ustawiła się przy wyjściu, z rękami skrzyżowanymi na pier siach. Tak daleko od Sebastiana, jak to tylko możliwe. Seba stian skinął jej głową na powitanie, ale ona wydała z siebie tylko prychnięcie. Wydarzenia mocno go naznaczyły, choć żar w jego oczach był nawet mocniejszy. - Stoimy w obliczu sytuacji ekstremalnej - zaczął. Vanja potrząsnęła głową, nie mogła się powstrzymać. - Ty stoisz w obliczu sytuacji ekstremalnej. Nie my. Nie łącz nas ze sobą, bardzo cię proszę. Torkel uciszył ją surowym spojrzeniem.
P
- Pozwól mu skończyć. Sebastian podziękował Torkelowi skinieniem głowy i po słał Vanji przepraszające spojrzenie. Nie chciał teraz z nią walczyć. Niczego nie chciał mniej niż tego. Już dawno nie czuł się tak bardzo samotny. Sebastian odwrócił się i wskazał na zdjęcie pierwszej ofiary. - Maria Lie, nie rozpoznałem jej od razu, ale podczas studiów nazywała się Kaufmann. Z jej dokumentów wyni ka, że studiowaliśmy razem i pamiętam, że spotykałem się przez jakiś czas z Marią Kaufmann. - Sebastian przełknął ślinę i przeszedł do zdjęcia Kathariny Granlund. - Katharinę powinienem rozpoznać. Przyszła po autograf w dzie więćdziesiątym siódmym roku. Na targach książki. Już była mężatką. Spotkaliśmy się kilka razy. Domyśliłem się, że to ona, kiedy przeczytałem o tym jej małym tatuażu, ma zie loną jaszczurkę na... w intymnym miejscu... Vanja nie mogła wytrzymać. - Kurwa, chyba nie mówisz poważnie? Nie pamiętasz, jak się nazywały twoje baby ani jak wyglądały, ale pamię tasz, co i gdzie miały wytatuowane? - Nie wiem, co mam odpowiedzieć - odparł Sebastian niemal przepraszającym tonem. - Tatuaż jest łatwiej zapamiętać niż twarz - powiedział Billy. Vanja błyskawicznie odwróciła się w jego stronę. - Chcesz go bronić? - Ja tylko mówię... - Przestańcie. Oboje! - Torkel przerwał ich dyskusję, jak by rozdzielał dwójkę kłótliwych dzieci. - Mów dalej, Seba stianie. Sebastian nie był w stanie spojrzeć w oczy Vanji, łdedy odwracał się do ostatniego zdjęcia. To była blondynka z Nynäshamn. Ofiara numer dwa.
- Jeanette Jansson... Nie rozpoznałem jej, wcale jej nie pamiętam, niestety, ale w jednym z protokołów przesłuchań przeczytałem, że nazywano ją Jojo, a ja byłem... sypiałem z pewną Jojo kilka lat po studiach. W Växjö... Była blon dynką i miała tu bliznę. — Sebastian wskazał własną górną wargę. - Jeanette Jansson pochodzi z Växjö i w dzieciństwie przeszła operację zajęczej wargi. W pokoju zapadła cisza. Vanja patrzyła na Sebastiana z miną wyrażającą ogromny niesmak. Sebastian nagle wy glądał jak ktoś bardzo stary i zmęczony. - Fakt, że te kobiety nie żyją, jest więc moją winą. Po wiązaniem, którego szukaliście, jestem ja. Ja i Hinde. Billy odezwał się, kiedy jego analityczny umysł znalazł coś, czego mógł się uchwycić. - Ale Edward Hinde siedzi w Lövhadze. Czy naprawdę możemy mieć pewność, że on ma z tym coś wspólnego? - Ktoś miałby kopiować zbrodnie Hindego w najdrob niejszych szczegółach, adresując je do mnie... a on miałby nie mieć z tym nic do czynienia... To zupełnie nieprawdo podobne. To są cztery ofiary, cztery kobiety, z którymi spa łem! To się wiąże jedno z drugim! Znów zrobiło się cicho. Wiedzieli, że Sebastian ma rację. Tego wzorca nie można było podważyć, choć tak bardzo by chcieli. Ursula wstała i podeszła do tablicy ze zdjęciami kobiet. - Dlaczego teraz? Dlaczego to się dzieje teraz? Zbrodnie Hindego wydarzyły się ponad piętnaście lat temu. - Właśnie tego musimy się dowiedzieć - powiedział Torkel, który właśnie sobie uświadomił, że z którejkolwiek strony by na to spojrzeć, Sebastian był kluczem do rozwią zania tej zagadki. Popatrzył na niego. - Czy miałeś jakiś kontakt z Hindern, odkąd przesłuchiwałeś go w latach dzie więćdziesiątych? - Nie. Żadnego.
Kolejna cisza. Torkel spojrzał na swoich ludzi. Na każde go po kolei. Dawno nie widział takiej mieszanki zdumienia, szoku i złości. Nagle zrozumiał, co musi zrobić. Przypusz czalnie nikt inny tego nie zrozumie. Ale on miał pewność. Torkel nie znał Edwarda Hindego tak dobrze jak Sebastian, ale wystarczająco, żeby wiedzieć, że ich przeciwnik jest wy rachowanym i wybitnie inteligentnym psychopatą. Wte dy, kilkanaście lat temu, przez cały czas był o krok przed nimi, do czasu gdy do śledztwa na dobre wkroczył Seba stian Bergman. Większość zespołu podchodziła sceptycznie do tego, że ten egocentryczny psycholog stawał się coraz ważniejszy, ale przynajmniej Torkel szybko zmienił zdanie. Dopiero z Se bastianem w składzie zaczęli odkrywać powiązania, które doprowadziły do ujęcia Edwarda Hindego. Taka była praw da. Potrzebował Sebastiana. Spróbował spojrzeć w oczy przede wszystkim Vanji i Ursuli i odchrząknął. - Pewnie się ze mną nie zgodzicie. Ale musicie mi zaufać. Chcę, żeby Sebastian pojechał na przesłuchanie Hindego. - Co masz na myśli? - Vanja jakby trochę się uspokoiła, ale teraz nagle nabrała nowej energii. Jej policzki lekko się zaczerwieniły. Były czerwone ze złości. - Musicie mi zaufać. Jeśli Hinde postrzega Sebastia na jako swojego przeciwnika, skoro posunął się tak dale ko, żeby pokazać... - Torkel urwał i spojrzał na Sebastiana, którego twarz była dziwnie pusta, nie wyrażała żadnych emocji. - To w takim razie będzie go miał za przeciwnika. Naprawdę. - Dlaczego? - To znowu Vanja. Oczywiście. - Co nam to da? - Bo inaczej istnieje ryzyko, że on będzie to ciągnął da lej. Póki mu nie pokażemy, że zrozumieliśmy. - Więc jeśli Sebastian się pokaże, to on przestanie mor dować? - Być może. W najlepszym razie. Nie wiem.
Pozostali siedzieli w milczeniu. Nikt nie wiedział, od czego ma zacząć. Torkel zwrócił się do Vanji. - Jutro pojedziesz z Sebastianem do Lövhagi. - Nigdy! Jest nas więcej w zespole. - Ale to ty potrafisz przypilnować Sebastiana. Ktoś musi skopać mu tyłek, jeśli nie będzie się zachowywał jak należy. Ty najlepiej sobie z tym poradzisz. Vanja umilkła, popatrzyła najpierw na Sebastiana, po tem na Torkela. Właściwie rozumiała, co Torkel miał na myśli, choć jego plan był wręcz szalony. Jasne, Sebastian i Hinde byli w jakiś niejasny sposób powiazani, ale Torkel zamierzał przecież dać Hindemu taki odpór, jakiego tamten oczekiwał. To nie było zgodne z regułami. Wręcz przeciw nie. Mogło się skończyć bardzo źle. Odeszła kilka kroków na bok. - Czy rozumiesz, w co się chcesz wdać? -Tak. Vanja rozejrzała się po zebranych, ale u nikogo nie uzy skała poparcia. Billy wyprostował się na krześle, potem na chylił się do przodu. - Jeszcze jedna rzecz, o której pomyślałem. Czy nie po winniśmy rozesłać jakiegoś ostrzeżenia? Pozostali popatrzyli na niego, nic nie rozumiejąc. Billy ciągnął dalej, jakby nieco zażenowany. - Pomyślałem, że musi być dużo kobiet, które... no wie cie... znajdują się... w strefie ryzyka. Vanja pokręciła głową. - Co mamy zrobić? Opublikować zdjęcie: „Czy pani prze spała się z tym facetem?” Ile ich jest? Sto? Dwieście? Pięćset? Sebastian spojrzał najpierw na nią, potem na zdjęcia ofiar. - Nie wiem... Naprawdę nie mam pojęcia. Ursula wstała. - Pójdę zadzwonić do lekarza sądowego, przynajmniej pogadam z kimś rozsądnym.
Torkel próbował uchwycić jej spojrzenie, ale nie udało mu się. Zanim zdążyła dojść do drzwi, także Billy podniósł się z miejsca. Z nagłą energią, jakby właśnie na coś wpadł. - Zaczekajcie, jest jeszcze coś. Jak on je wybiera? Szybkim krokiem podszedł do tablicy ze zdjęciami. Wskazał je dłonią. - Popatrzcie na to. Powiedzmy, że można odnaleźć czy jeś dawne kochanki czy sympatie, jeśli się długo planuje i szuka wytrwale, ale ta najnowsza, Annette Willen? Skąd on wiedział o niej? Przecież z nią spotkałeś się wczoraj? Wszyscy natychmiast zrozumieli, co chciał powiedzieć. Poczuli, jakby potwór, którego ścigali, nagle zaczął dyszeć im w kark. Billy z powagą spojrzał na Sebastiana. - Czy nigdy nie miałeś wrażenia, że możesz być śledzony? Pytanie zaskoczyło Sebastiana. Dlaczego sam nie po myślał o takiej możliwości? Dlaczego nie zauważył, że dy stans czasowy między nimi a zamordowanymi kobietami nagle się skurczył? Z dziesięcioleci do jednej doby? To na pewno z powodu stresu i konieczności zaakceptowania nie możliwego sam nie zwrócił na to uwagi. - Nie pomyślałem o tym. Ale teraz to zrobił. Porządnie.
astępnego ranka stali razem w windzie. Vanja nie spuszczała wzroku z cyferek nad drzwiami, odliczają cych drogę w dół. Jechali na poziom G, do garażu. Sebastian stłumił ziewnięcie i potarł zmęczone oczy. Nie spał zbyt dużo. Trudno mu było uspokoić myśli. Hinde, cztery zamordowane kobiety, powiązania. Wszystko wiro wało w jego głowie. Około czwartej nad ranem zasnął na
N
chwilę, żeby godzinę później obudzić się z powodu swojego snu. Wiedział, że nie uda. mu się znów zasnąć. Wstał, napił się kawy, wziął prysznic i pojechał do komendy, żeby zacze kać na Vanję. Żeby pojechać do Hindego. Krótko po ósmej przyszła Vanja i zastała go siedzącego na biurowym krześle. - Gotowy? - zapytała i zawróciła, nie czekając na odpo wiedź. Sebastian wstał i dogonił ją w drodze do windy. - Jeśli to prawda, to znaczy, że cztery kobiety zginęły z twojego powodu - powiedziała Vanja, nie zaszczyciwszy go spojrzeniem. Sebastian wolał nie odpowiadać. Co miał powiedzieć? Seks z nim był jedyną rzeczą, która łączyła wszystkie ofia ry. Seks z Sebastianem Bergmanem. Wyrok śmierci. - Powinieneś mieć jakiś napis ostrzegawczy. Jesteś gorszy niż HIV - Może uważasz, że zasłużyłem na to - odezwał się Se bastian cichym głosem - ale czy mogłabyś być tak miła i milczeć przez chwilę? Vanja odwróciła się do niego z ostrym spojrzeniem. - Przepraszam bardzo, taki jesteś biedny, tak? Ale pa miętaj, że to nie ty jesteś tutaj ofiarą. Sebastian przygryzł wargi i nic nie powiedział. To nie miało sensu. Nigdy by tego nie zrozumiała. To mu sprawia ło ból. Większy, niż Vanja mogła sobie wyobrazić. Nie, może nie był ofiarą w zwykłym sensie tego słowa, ale nie był też winny. Jak mógłby przewidzieć, że ktoś bę dzie odwiedzał te kobiety, jego erotyczne podboje sprzed kilkudziesięciu lat, i mordował je po kolei, aby w perwersyj ny sposób pokazać mu, że ma nad nim władzę. Tak samo jak nie umiał przewidzieć tsunami ani mu zapobiec. Więc milczał. Nie miał nic więcej do powiedzenia.
„Czy nigdy nie wydawało ci się, że ktoś cię śledzi?”. Sebastian nie mógł przestać myśleć o słowach Billy’ego. Skąd można wiedzieć, że jest się śledzonym? Nie miał po jęcia. Dziś rano w taksówce, jadąc na Kungsholmen, wyglą dał od czasu do czasu przez tylną szybę, ale nie był w stanie powiedzieć, czy któryś z samochodów jadących z tyłu śle dzi go, czy nie. Może takie zdolności mieli policjanci, a on nie był policjantem. Nie, zresztą to też nieprawda. Przecież śledził Vanję przez kilka miesięcy, a ona niczego nie zauwa żyła. Tego był pewien. Inaczej nie siedziałaby razem z nim w granatowym volvo. Vanja wprawnie kierowała samochodem, przejechali obok strażnika, a kiedy minęli bramkę, wrzuciła prawy kie runkowskaz. - Zaczekaj. Spojrzała na niego z lekką irytacją, jak zwykle. Sebastian zaczynał się zastanawiać, czy dla niego miała tylko taki wy raz twarzy, ale nie chciał się w to zagłębiać. - Skręć lepiej w lewo. Przejedź przed głównym wejściem. - Dlaczego? - Tylko takie niejasne przeczucie. Jeśli ktoś mnie śledzi, to może czeka właśnie tam. Zawsze wchodzę z tamtej stro ny, jeśli nie pieszo, to wysiadam tam z taksówki. Vanja przez chwilę zdawała się rozważać jego propozy cję, w końcu zasygnalizowała skręt w lewo i włączyła się do ruchu. Kolejny skręt w lewo i wyjechali zza rogu na Polhemsgatan. - Zatrzymaj się. Vanja zrobiła to, o co prosił. Sebastian skanował wzro kiem rozpościerającą się przed nimi ulicę. Na chodnikach nie było dużo ludzi. Ale naprzeciwko Wydziału Zabójstw znajdował się Kronobergsparken. Nie dało się go sprawdzić. Przynajmniej nie z samochodu. Przynajmniej nie w ten spo sób. Sebastian odwrócił się do Vanji. - Nie masz może w aucie lornetki?
- Nie. Znów omiótł wzrokiem ulicę. Wiedział dużo o śledze niu kogoś. O trzymaniu się poza zasięgiem wzroku, a jednak w takiej odległości, żeby móc szybko iść za osobą śledzoną, jeśli ta się poruszała. Wszyscy ludzie idący ulicą zdawali się być w drodze dokądś. Nikt nie stał po prostu w miejscu ani nie przechadzał się bez celu. Pozostawał park. I jeszcze, te raz go to uderzyło, kawiarnia na rogu. Oczywiście. Pełna kontrola, bez budzenia najmniejszych podejrzeń. To dlatego sam kiedyś ją wybierał. - Podjedź do kawiarni tam na rogu. - Sebastian wskazał jej cel, a ona ruszyła. Kiedy powoli przesuwali się przed głównym wejściem do policyjnego gmachu, Sebastiana nagle uderzyła nowa myśl. A może oni siedzieli tam razem. On i ten, który go śledził. Jeśli w ogóle ktoś go śledził. To było możliwe, wręcz prawdopodobne, ale nie pewne. Sebastian wyglądał przez boczną szybę na samochody zaparkowane po prawej stronie ulicy. Usiłował sobie pr2ypomnieć, czy w tej kawiarni było więcej stałych klientów. Ktoś, kto bywał tam tak samo często jak on. Nie pamiętał, ale z drugiej strony nigdy też nie interesował się pozostały mi gośćmi. Jego uwaga była skupiona na czymś innym. Nie było gdzie zaparkować, więc Vanja skręciła i wjecha ła do połowy na chodnik, o wiele za blisko pasów. Oboje wy siedli i przecięli ulicę. Vanja jednym susem przesadziła dwa stopnie i pchnęła drzwi. Dzwonek przy wejściu zadźwię czał dobrze znanym Sebastianowi tonem. Właśnie był przy schodach, żeby przed Vanją wejść do lokalu, kiedy ńagle znieruchomiał. Wspomnienie. Sprzed chwili. W samochodzie.
Zanim minęli wejście do komendy. Zaparkowany po pra wej stronie. Przejechali obok niego. Niebieski ford focus. Ja snoniebieski. Jak dziecięca piżama. Na przednim siedzeniu facet w ciemnych okularach. Myśli Sebastiana powędrowały dalej. Do tamtego dnia, kiedy postanowił posprzątać swój gabinet. Wyglądał przez okno. Patrzyłwdół na swoje dawne miejsce parkingowe przed sklepem z antykami. Stał na nim inny samochód. Jasno niebieski. - Idziesz? - Vanja nadal stała w otwartych drzwiach i czekała na niego. Sebastian ledwie ją słyszał. Myśli wirowały w jego gło wie. Wizyta u Stefana. Kiedy poszedł po mleko. Faceci, któ rzy nie radzili sobie z fortepianem. Za niewielką ciężarówką. Jasnoniebieski samochód. Prawdopodobnie ford focus. - Sebastianie? Sebastian nie odpowiadał, przeszedł znów na drugą stro nę ulicy i ruszył w stronę, z której przyjechali. W stronę za parkowanego samochodu. - Dokąd idziesz? - wołała za nim Vanja, ale on nadal nie odpowiadał. Przyśpieszył kroku. Gdzieś daleko z tyłu rozległ się znów odgłos dzwonka, kiedy Vanja zamknęła drzwi i ruszyła za Sebastianem, który zaczął biec. Podejrzenia zamieniły się w pewność, kiedy zobaczył, że osoba na przednim siedzeniu jasnoniebieskiego focusa się poruszyła. Nachyliła się do przodu. Uruchomiła silnik. Sebastian wydłużył krok. - Sebastianie! Niebieski samochód wyjechał z miejsca parkingowego na jezdnię. Sebastian wskoczył między dwa zaparkowane samochody i znalazł się na ulicy. Myśl, żeby zablokować mu drogę tym, co ma do dyspozycji. Swoim ciałem. Przez moment kierowca focusa sprawiał wrażenie, jakby chciał
zawrócić, ale Sebastian widział, że ulica jest za wąska na taki manewr. Najwyraźniej kierowca też to zrozumiał. Znów ustawił auto równolegle i zamiast tego przyśpieszył. Jechał prosto na Sebastiana. - Sebastianie! - To znów Vanja. Za daleko. Przenikliwy krzyk. Widziała, co się miało zdarzyć. Od Sebastiana dzieliło go tylko kilkanaście metrów, ale kierowca nie próbował wcale hamować. Wręcz przeciwnie. Silnik pracował na coraz wyższych obrotach. Auto przyśpie szało. Stale. Sebastian stał w miejscu tak długo, jak się dało, kiedy w ostatniej sekundzie dotarło do niego, że tamten nie zamierza się zatrzymać. Rzucił się odruchowo w bok, mię dzy dwa zaparkowane samochody Może tylko mu się wy dawało, ale miał wrażenie, że czuje, jak rozpędzony focus uderza go w obcas buta. Uciekający samochód nie zwalniał. Vanja wyciągnęła broń, ale uświadomiła sobie, że nie może oddać strzału w centrum miasta za oddalającym się szyb-' ko samochodem, i schowała ją z powrotem do kabury. Po tem podbiegła do miejsca, gdzie upadł Sebastian. Stamtąd, gdzie przedtem stała, nie było widać, czy został uderzony przez focusa, czy nie. Ukucnęła przy nim. - Wszystko w porządku? Sebastian odwrócił się do niej. Zdyszany. Przerażony. Krwawił lekko z rany na skroni, miał też obtarte dłonie. - Numery Zapisz jego numery - Zrobione. Czy wszystko w porządku? Sebastian musiał to sprawdzić. Dotknął dłonią głowy i przyglądał się krwi. Musiał wpaść na jeden z samocho dów. Wyciągnął ręce, żeby się uchronić przed zderzeniem. To mogło się skończyć o wiele gorzej. Odetchnął z ulgą. - Tak. W porządku. - Z pomocą Vanji stanął na nogi. Na chodnikach z obu stron ludzie zatrzymywali się, żeby zobaczyć, co się stało. Sebastian otrzepał się, jak się dało. Ruszyli w stronę nieprawidłowo zaparkowanego sa mochodu.
- Widziałeś go? - zapytała Vanja. Sebastian wzruszył ramionami. Trochę go to zabolało. Musiał upaść gorzej, niż początkowo myślał. - Czapka z daszkiem i ciemne okulary. Resztę drogi do auta przeszli w milczeniu. Zanim Seba stian usadowił się w środku, zwrócił się do Vanji. - Billy miał rację. Ktoś mnie śledził. Rozumiał, że powiedział coś oczywistego, ale musiał to z siebie wyrzucić. Nazwać to słowami. Potrzebował sobie to jeszcze raz potwierdzić. Był śledzony. Wszędzie. Nie miał o tym pojęcia. To było dziwnie nierzeczywiste uczucie. Nie rzeczywiste i nieprzyjemne. Był pod ciągłą obserwacją. - To prawda. Vanja spojrzała na niego ponad dachem samochodu i tym razem w jej oczach nie było irytacji. Nawet nie trze ba było się wysilać, żeby dostrzec tam coś w rodzaju współ czucia. Sebastian natychmiast zdecydował, że cokolwiek by się działo, przestanie ją śledzić. Nigdy nie będzie wystawał pod jej domem. Nigdy nie wsiądzie do metra wagon wcześniej. Był zmuszony zrezygnować z tego całkowicie. Uświadomił sobie, że będzie musiał zadzwonić do Trollego i odwołać wszystko, całą akcję. Było już dość.
iecałą godzinę później zaparkowali i wysiedli z samo chodu. To miał być kolejny piękny słoneczny dzień i kiedy otworzyli drzwi, upał uderzył w nich z całą siłą. Po drodze prawie nie rozmawiali. To bardzo odpowiadało Se bastianowi. Musiał uspokoić myśli. Kiedy wysiadali, zadzwonił telefon Vanji. Odebrała, za mykając równocześnie samochód, a potem odeszła kilka
N
kroków na bok. Sebastian stal nadal przy samochodzie i przyglądał się nijakiemu, budynkowi z betonu i wysokiemu ogrodzeniu. Kolejne pozdrowienie z jego przeszłości. Kolej ne miejsce, które, jak się okazało, pozostało niezmienione. To nie było zgodne z planem. Miał przecież ruszyć z miej sca ze swoim życiem. Zacząć od początku. Nowy start. Taki był plan, kiedy zgłosił się do zespołu śledczego Höglunda. Mieć własne życie, zanim będzie mógł stać się częścią innego życia. Ale potem znów dopadła go przeszłość. Hinde. Zamor dowane kobiety. Wszystko w tej sprawie ciągnęło go z po wrotem w przeszłość. Minęło wiele lat, odkąd był tu po raz ostatni. Latem 1999 roku zakończył wywiady z Edwardem Hindern i opuścił L5vhagę, jak sądził, na zawsze. A teraz znów tu był. Za zakratowanymi oknami, drutem kolcza stym wieńczącym wysoki mur i pancernymi drzwiami sie dzieli najgroźniejsi i najbardziej zdegenerowani zbrodniarze. Sebastian uświadomił sobie, że jest trochę zdenerwowany przed tym spotkaniem. Edward Hinde był niezwykle inte ligentny. Świetny manipulator. Wyrachowany, widzący rze czy na wylot. Człowiek powinien być w świetnej formie, kiedy stawał naprzeciwko niego, inaczej Hinde szybko zdo bywał przewagę. Po tym wszystkim, co się stało, Sebastian wcale nie był pewien, czy będzie umiał mu sprostać. Vanja podeszła do niego. Ford focus jest już poszukiwany. Było zgłoszenie o kra dzieży z Södertälje. - Sebastian tylko skinął głową. - Został skradziony w lutym. Teraz Sebastian spojrzał na Vanję, jakby chciał się upew nić, czy dobrze słyszał. To nie musiało znaczyć, że był śle dzony przez pół roku, ale taka możliwość istniała. Próbował ogarnąć w myślach konsekwencje, jakie to mogło mieć, ale nie doszedł do żadnych wniosków. Wszystko po kolei. Wziął głęboki oddech. Musiał się skoncentrować na roz mowie z Hindern. Razem z Vanją ruszyli w stronę bramy
i strażnika, który obserwował ich w milczeniu, odkąd wy siedli z samochodu. - Jaki on jest, ten Hinde? - zapytała Vanja z ciekawo ścią; w jej głosie nie było już tego potępiającego tonu, jakim zwykle się do niego odzywała. Jakby sama czuła, że wcho dzą do jaskini lwa. Sebastian wzruszył ramionami. Był pewien, że Vanja nigdy nie spotkała nikogo takiego jak Hinde. Niewielu lu dzi spotkało. Edward Hinde nie był zwykłym sprawcą, za zdrosnym małżonkiem czy niewykształconym kryminalistą z patologicznej rodziny. Hinde był kimś zupełnie innym. Więc Vanja nie mogła mieć żadnych punktów odniesie nia. Tak samo jak nie mogła wczuć się w te chore relacje i działania, które doprowadziły do serii morderstw w latach 1995-1996, ani wyobrazić sobie ponurej otchłani we wnę trzu Hindego. Porównywanie go z jakimkolwiek przestępcą, z którym Vanja miała dotychczas do czynienia, przypomi nałoby zestawienie ucznia siódmej klasy na lekcji fizyki z laureatem Nobla. - Przeczytaj moje książki. - Przeczytałam twoje książki. Vanja podeszła do strażnika. - Vanja Lithner i Sebastian Bergman, Krajowa Policja Kryminalna. - Pokazali swoje legitymacje i przepustki. Strażnik wziął dokumenty i poszedł do swojej bud ki przy bramie. Najwyraźniej gdzieś dzwonił. Vanja znów zwróciła się do Sebastiana. - Ale powiedz coś, przecież się z nim spotykałeś. - Zaraz ty też się z nim spotkasz. - Czy jest coś, o czym powinnam pamiętać? Rozległ się brzęczyk, Sebastian pchnął bramę, puścił przodem Vanję i poszedł za nią. Strażnik oddał im doku menty. - Bądź ostrożna. Poszli dalej do więzienia. Do Hindego.
E
dward Hinde znów siedział w sałi widzeń. Przyprowa dzono go dziesięć minut wcześniej. Dwóch strażników. Ręce i nogi spętane. Do sali. Na krzesło. Przypiąć do stołu. Wszystko wyglądało tak samo, z jedną tylko różnicą, że po drugiej stronie stołu tym razem stały dwa krzesła. Ludzie z policji kryminalnej się zapowiedzieli. Vanja Lithner i Bil ly Rosén, tak mówił Haraldsson, policjanci, którzy chcieli z nim rozmawiać. Był ciekaw o czym. Jak daleko zaszli. Drzwi za jego plecami się otworzyły i już nie był sam. Znów opanował odruch, żeby się odwrócić. Lepiej zacze kać. Pozwolić, żeby to oni przyszli do niego. Niewielka przewaga, ale dobra na początek. Zbliżali się. Kątem oka widział, że przechodzą po tej samej stronie stołu. Nadal wpatrywał się w okno, kiedy już stanęli przed nim. Dopie ro gdy kobieta usiadlå na krześle naprzeciwko, przeniósł na nią spojrzenie. Blondynka, ładna, po trzydziestce, niebie skie oczy, wysportowana, sądząc po przedramionach wysta jących spod krótkich rękawów bluzki. Położyła przed sobą anonimową czarną teczkę i śmiało, bez jednego mrugnięcia, odwzajemniła jego badawcze spojrzenie. Nic nie mówiąc, Edward skierował uwagę na jej kolegę, który nadal stał pod ścianą obok stołu. To nie był Billy Rosén. To był ktoś bardzo dobrze znany. Edward musiał użyć całej swojej samokontroli, żeby nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest zaskoczony. Sebastian Bergman. A więc zaszli całkiem daleko. Dalej, niż mógł się spodziewać. Edward nie spuszczał wzroku z Sebastiana, dopóki nie poczuł, że głos na pewno go nie zdradzi. Wtedy uśmiechnął się z zadowoleniem, niemal radośnie. - Sebastian Bergman. Co za niespodzianka.
Sebastian nie odpowiedział na jego powitanie. Edward wciąż nie odrywał od niego oczu. Sebastian pamiętał to. To spojrzenie. Przenikliwe. Baczne. Wwiercało się głęboko. Czasem miało się wrażenie, że Edward nie tylko patrzy w oczy, lecz także przenika przez nie na wylot, prosto do mózgu, i bierze stamtąd informacje, któ rych potrzebuje, a których w inny sposób by nie otrzymał. - A przyjechała z tobą...? - ciągnął Edward swobodnym tonem, odwracając się równocześnie w stronę Vanji. - Vanja - przedstawiła się dziewczyna, zanim Sebastian zdążył dokonać prezentacji. - Vanja. - Edward zdawał się smakować to słowo. - Van ja... Vanja, jak dalej? - Wystarczy Vanja - wtrącił się Sebastian. Nie było żadnego powodu, żeby dawać Hindemu więcej informacji, niż to było niezbędne. Edward zwrócił się znów do Sebastiana, nadal z rozbrajającym uśmiechem na twarzy. - A czemu zawdzięczam tę wizytę po tylu latach? Koń czy się kasa z tantiem? Może planujesz trylogię? - Przeniósł wzrok na Vanję. - On napisał o mnie książki. Aż dwie. - Wiem o tym. - Byłem jego claim to fame... Czy tak się na to mówi? Vanja siedziała nieruchomo ze skrzyżowanymi ramiona mi, pozornie niezainteresowana wywodami Hindego. Wy raźnie dawała do zrozumienia, że nie zamierza wdawać się w pogawędki o znaczeniu słów. - W każdym razie - ciągnął Edward - najpierw pomógł mnie złapać, a potem ujawnił... mechanizm, który stworzył potwora. Znów się uśmiechnął. Tym razem nie do Vanji, ale raczej do siebie, jakby przywołała jakieś przyjemne wspomnienie, lepsze czasy. Albo po prostu jakby był bardzo zadowolony ze swojego sformułowania.
- Byliśmy na szczytach list bestsellerów. Autografy. Od czyty w całej Europie. W USA zresztą chyba też. Jak tam z tym było, Sebastianie? Sebastian też nie odpowiadał. Oparł się niedbale o ścia nę, skrzyżował ręce na piersi, nie spuszczając z Edwarda nieco wyzywającego spojrzenia. Hinde otwarcie spojrzał mu w oczy, potem przekrzywił lekko głowę i znów zwrócił się do Vanji. - On tylko milczy. Dobry plan. W tym kraju nie lubimy krępującego milczenia. Więc je wypełniamy. Paplemy. Od krywamy się. - Przerwał na chwilę, jakby chciał przemyśleć, czy nie powiedział za dużo, czy sam właśnie nie dostarczył przykładu na to, o czym mówił. - Też jestem psychologiem - wyjaśnił, spoglądając na Vanję. - Byłem na studiach dwa lata wyżej od Sebastiana. Czy mówił pani o tym? -Nie. Sebastian spojrzał na niego czujnie. Do czego zmierzał? Dlaczego to opowiadał? Edward Hinde nie robił rzeczy nie przemyślanych. Wszystko miało jakieś znaczenie. Pozosta wało tylko pytanie o sens. - On nie chce przyznać, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni - mówił dalej Hinde. - Psychologowie w średnim wieku z zaburzonym stosunkiem do kobiet. Tacy jesteśmy, nieprawdaż, Sebastianie? Hinde oderwał wzrok od Vanji i znów spojrzał na Seba stiana. Nagle Vanji przyszła do głowy myśl, że Sebastian ma rację. Hinde miał coś wspólnego z tymi czterema mor derstwami. Nie tylko jako inspiracja. Był w to zamieszany. Naprawdę. W jakiś sposób. Nie miała pojęcia jak, ale on na pewno wiedział, dlaczego tu przyjechali. To była tylko myśl, trudna do uchwycenia, intuicja. Czasami miewała coś takiego. Czasami pojawiało się, kie dy siedziała z podejrzanymi i sprawdzała czyjeś alibi. Na głe wewnętrzne przekonanie o powiązaniach. O udziale, czy też winie. Nawet kiedy nie było konkretnych dowodów,
kiedy nie wskazywał na to żaden łańcuch poszlak. Ale mia ła to uczucie. Mogło się wziąć z czegokolwiek: mowy ciała, sposobu, w jaki dana osoba patrzy w oczy, lub tonu, któ ry dźwięczał fałszywie w zwykłej, codziennej konwersacji. Vanja wiedziała o tym, że potrafi dobrze wyłapywać fałszy we tony, dlatego zareagowała w taić sam sposób, w jaki Hin de zwracał się do Sebastiana. Był tam jakiś delikatny, ledwo wyczuwalny ton samozadowolenia i triumfu. Łatwo można go było przeoczyć. Ale był na pewno i to jej wystarczało. Jednak Torkel miał rację, choć nigdy nie przyznałaby tego otwarcie: skonfrontowanie Sebastiana z Hindern było słusz ną decyzją. - Co ty wiesz o moich kobietach? - zapytał Sebastian, w żaden sposób nie zdradzając głosem, że zaczynają się zbliżać do właściwego celu wizyty. - Jest ich wiele. Albo przynajmniej było. Nie wiem, jak to wygląda teraz. Sebastian porzucił miejsce przy ścianie, przysunął sobie wolne krzesło i usiadł. Edward wnikliwie mu się przyglądał. Postarzał się. Ale nie tylko z powodu upływu lat. Zycie nie obchodziło się z nim delikatnie. Edward chyba znal przy czynę. Zastanawiał się chwilę, czy powiedzieć coś o małżeń stwie z Niemką. O córce. O tsunami. Wiadomość, która tak bardzo go ucieszyła, kiedy w koń cu do niej dotarł. Trochę czasu to zajęło. Strata Sebastiana nie była tematem dla prasy. Edward był zmuszony zaba wić się w detektywa. Składać kawałki puzzli. Dodać dwa do dwóch. Zaczęło się od tego, że na liście ofiar śmiertelnych i za ginionych zobaczył dwa nazwiska, które mu się z czymś kojarzyły. Szwedzi lub związani ze Szwecją. Tam pośród pię ciuset czterdziestu trzech nazwisk figurowały dwa w pewien sposób znajome, Lily Schwenk i Sabine Schwenk-Bergman.
Potem musiał przekopywać gazetowe archiwa kilka lat wstecz. Znalazł to, czego szukał, w roku 1998. Krótka no tatka donosząca, że Sebastian Bergman, światowej sła wy profiler i pisarz, się ożenił. Z Lily Schwenk. I jakiś rok później, w niemieckiej gazecie, mała Sabine. Zona i cór ka Sebastiana na liście zabitych i zaginionych. Najpierw się ucieszył. Ale po pewnym czasie przyszło rozczarowanie. Czuł się oszukany. Wręcz zazdrosny. Jakby sam chciał być tą śmiercionośną falą. Niepowstrzymaną siłą, która odebra ła Sebastianowi rodzinę i sprawiła, że stał się wrakiem czło wieka. Była to jednak bardzo ważna informacja, na pewno mogła się jeszcze kiedyś przydać, ale nie tutaj i nie teraz. Nie przy pierwszym spotkaniu. Chciał wiedzieć, co oni wie dzą. Jak daleko doszli. Więc siedział cicho. Teraz oni powin ni mówić. - Cztery kobiety zostały zamordowane. Vanja zauważyła, jak oczy Edwarda zabłysły, jak z zacie kawieniem pochylił się nad stołem. - Można prosić o kilka szczegółów? Sebastian i Vanja szybko wymienili spojrzenia. Sebastian skinął krótko głową, a Vanja otworzyła teczkę leżącą przed nią na stole. Wyjęła zdjęcie z miejsca pierwszej zbrodni. Zdjęcie całej postaci. Wszystko było widać. - Koszula nocna, nylonowe pończochy, ukryty pro wiant, gwałt na ofierze leżącej na brzuchu - powiedziała i podsunęła zdjęcie Hindemu. Obrzucił je pośpiesznie wzrokiem, a potem podniósł głowę ze szczerym zdumieniem w oczach. - Ktoś mnie kopiuje. - Doprawdy? - rzucił Sebastian obojętnie. - A więc dlatego chcieliście ze mną rozmawiać. Właśnie się zastanawiałem. - Jego głos wyrażał nagłe olśnienie. Jak by dostał odpowiedź na pytanie, nad którym długo się gło wił. Pokaz autentycznego zdumienia. Mógłby na to nabrać każdego. Nawet Vanję, gdyby nie była tak czujna. Teraz
w skupieniu szukała oznak, które mogłyby potwierdzić jej intuicyjne wrażenie, i wyraźnie widziała, że Hinde wcale nie jest zdziwiony On wiedział. Wiedział to od początku. Tylko siedział przed nimi i grał. Hinde potrząsnął głową zrezygnowany. - Człowiek może się poczuć zazdrosny i wkurzony. Czy ludzie już nie potrafią sami niczego wymyślić? To jest właś nie problem naszych czasów. Zero oryginalności. Wszystko tylko przejmuje się od tego, kto był pierwszy. I lepszy. - To nie jest coś, co ktoś sobie wymyślił. To jesteś ty. Głos Sebastiana zabrzmiał twardo. Oskarżenie. Jasne i zdecydowane. Vanja nie była pewna, czy to najlepsza technika wobec Hindego, ale Sebastian znał go lepiej niż ona, więc odsunę ła na bok swoje zastrzeżenia. Edward podniósł znad zdję cia wzrok pełen szczerego zdumienia, które dało się słyszeć także w jego głosie. - Ja? Przecież nigdy nie opuszczam Pawilonu Zamknięte go. Nie mam przepustek. Nie mogę się swobodnie poruszać. - Rozłożył ramiona, aż naprężyły się łańcuchy kajdanek, żeby pokazać, jak bardzo jest zniewolony. - Nie mogę nawet korzystać z telefonu. - Ktoś ci pomaga. - Naprawdę? - Edward nachylił się nad stołem, szcze rze zainteresowany. Czuł, że tego mu właśnie brakowało. Rozmowy. Gry. Stwierdzeń Sebastiana, do których mógł by się odnieść. Wybrać, czy będzie polemizował, kwestio nował, czy spróbuje skierować jego uwagę na coś innego, będzie kluczył w kółko, prowokował, czy da się prowoko wać. Wielki Boże, ależ mu tego brakowało. Większość osób, które spotykał na oddziale, to byli wyprani z inteligencji podludzie. A w tym pokoju miał zapewnioną intelektualną potyczkę. To było wspaniałe, dodawało skrzydeł. Odchylił się na oparcie.
- A jak to miałoby wyglądać, twoim zdaniem? - W jaki sposób je wybierasz? - Sebastian postanowił nie połknąć przynęty. Nie byt w humorze. Gdy się odpowiadało na pytania, traciło się kontrolę nad rozmową. Człowiek był prowadzony, zamiast samemu prowadzić. Sebastian nie mógł dopuścić do tego, żeby tym razem tak było. Nie z Hindern. - Kogo? - Kobiety. Hinde westchnął z głębi serca i potrząsnął głową. Roz czarowany. Właściwie Sebastian nie powinien wcale odpo wiadać. Po prostu pozwolić, żeby pytanie „kogo?” zawisło między nimi bez odpowiedzi. Ich spojrzenia powinny się zetknąć. Jak w pojedynku. Kto pierwszy podjąłby wątek? I jak? Udzielenie bezpośredniej odpowiedzi na pytanie to najgorszy wybór. Dla Hindego to było psucie napięcia. Za bijanie rozmowy. Zabijanie ciekawości. - Sebastianie, Sebastianie, Sebastianie... Co się z tobą stało? Prosto z mostu. Żadnej finezji. Żadnej rozmowy. Ty pytasz, a ja mam odpowiadać. Czy tak wyglądają spotkania przeciwników równych sobie? - Nie jesteśmy równi sobie. Hinde westchnął nieco za głośno. Nawet tego nie podjął. Nawet tu Sebastian nie mógł wdać się w dialog, zmierzyć z nim swoich sił. Odchylił się na krześle. Rozczarowany. - Nudzisz mnie, Sebastianie. Zwykle tego nie robiłeś. Zawsze byłeś bardziej... - Hinde szukał odpowiedniego sło wa. Po chwili znalazł. - ...stymulującym wyzwaniem. Co się z tobą stało? - Zmęczyły mnie gierki z psychopatami. Edward zdecydował, że odpuści sobie Sebastiana. To było zbyt nudne, bezsensowne. \Vyraźnie nie był tym sa mym wytrawnym przeciwnikiem co kiedyś. Hinde zwrócił się do jego pięknej towarzyszki. Może ona będzie umiała mu oddać. Była wystarczająco młoda, żeby dać się wciągnąć w jego labirynt.
- Vanju, czy mogę dotknąć pani włosów? - Zostaw ją! - Głos Sebastiana zabrzmiał jak świst bata. Hinde drgnął zaskoczony. Silna reakcja. Podniesiony głos. To brzmiało jak prawdziwy gniew. Ciekawe. Dotych czas Sebastian sprawiał wrażenie zdecydowanego i skon centrowanego. Trzymał się postanowienia, żeby nie dawać się wciągać w dyskusję, niczego nie odsłaniać. Ale ten krótki wybuch gniewu zdecydowanie był czymś, co należało lepiej zbadać. Hinde przekrzywił głowę i zaczął wodzić wzrokiem po włosach Vanji. - Wyglądają tak delikatnie. Założę się, że pięknie też pachną. Vanja patrzyła na siedzącego naprzeciwko mizernego mężczyznę z rzadkimi włosami i wodnistymi oczami. Cze go on chciał? Czternaście lat. Zamknięty od czternastu lat. Domyślała się, że przez ten czas Hinde nie widywał zbyt wielu kobiet. Może wśród psychologów, z którymi miał do czynienia, trafiały się kobiety, może ktoś z personelu bi blioteki. Ale wydawało się niemożliwe, żeby mógł dotknąć którejś z nich. Więc mogła zrozumieć jego prośbę. Jego prag nienie. Nie wiedziała tylko, jak silne było. Czy mogła coś na tym zyskać? Postanowiła, że przynajmniej zrobi w tej spra wie jeszcze jeden krok. - Co dostanę, jeśli pozwolę panu ich dotknąć? - Przestań - wtrącił się Sebastian, nadal ostrym głosem. - Nie rozmawiaj z nim. Nie odrywając oczu od wyzywającego spojrzenia Vanji, Edward analizował sytuację. Tym razem w głosie Sebastia na oprócz gniewu i zniecierpliwienia było coś jeszcze, jakiś rodzaj troski, chęci zapewnienia ochrony. Czyżby była jego kochanką? Była co najmniej dwadzieścia lat młodsza, a Seba stian, którego Hinde poznał pod koniec lat dziewięćdziesią tych, zwykle romansował z kobietami w swoim wieku. Ale to
się oczywiście mogło zmienić. Jednak w ich wzajemnej relacji nie było niczego, co sugerowałoby, że coś ich łączy Właściwie wręcz przeciwnie. Zwłaszcza Vanja odnosiła się chłodno do swojego kolegi. W spojrzeniach, jakie mu posyłała, nie było porozumienia, a mowa jej ciała wyrażała taką samą niechęć do Sebastiana, jak do niego. - Sypiacie ze sobą? - Nie, ależ skąd - powiedziała Vanja. - To nie jest twoja sprawa - rzucił równocześnie Seba stian. Edward był zadowolony Odpowiedź Sebastiana, właści wie jej zaprzeczenie, służyła zachowaniu kontroli. Odpowiedź Vanji była emocjonalna i bezpośrednia. Szczera. Nie sypiali ze sobą. Więc skąd ten obronny ton? Czy na tym nie dałoby się jeszcze czegoś ugrać? Edward zwrócił się ponownie do "Vanji. - Jeśli tylko pani się trochę pochyli i położy włosy tutaj... Edward odwrócił przykutą dłoń grzbietem do dołu jak czarkę i kilka razy stulił palce w geście, który w jego wyko naniu wydawał się wręcz obsceniczny. - Czy wtedy odpowie pan na moje pytania? - Vanja od sunęła się razem z krzesłem, jakby zamierzała wstać. - Co ty, kurwa, wyprawiasz! - Sebastian wypluł z siebie te słowa jak rozkaz. - Siadaj! Zdecydowanie wyprowadzony z równowagi tym nieprze widzianym scenariuszem. Czas podnieść stawkę. - Pani włosy, jedna odpowiedź. Na jakiekolwiek pytanie. - Edward spojrzał na nią najbardziej szczerze, jak potrafił. Pani piersi, trzy odpowiedzi. Sebastian zerwał się od stołu tak gwałtownie, że prze wrócił krzesło, rzucił się nad stołem i złapał odwróconą dłoń Edwarda. Ścisnął stulone palce. Mocno. Zabolało, ale Edward tego nie okazał. Ból nie był dla niego niczym no wym. To potrafił kontrolować. Trudniej było ukryć radość, że udało mu się chwycić Sebastiana za gardło.
- Czy nie słyszałeś, co mówiłem? - Sebastian prawie wy syczał te słowa. Bardzo blisko. Jego pociemniałe spojrzenie zaledwie kilka centymetrów od oczu Hindego. Hinde czuł jego oddech, spoconą rękę. Wygrał. - Tak, słyszałem. - Edward rozluźnił dłoń i Sebastian ją puścił. Hinde odchylił się na oparcie krzesła. Zadowolo ny. W kąciku jego ust igrał delikatny uśmieszek. Z poczu ciem triumfu spojrzał Sebastianowi w oczy. - Nawet jeśli nie chciałeś grać, i tak właśnie przegrałeś. Vanja i Sebastian szli w ciszy przez Pawilon Zamknięty. Spotkanie z Hindern właściwie zakończyło się po wybuchu Sebastiana. Potem Edward nie powiedział już ani słowa, sie dział tylko odchylony do tyłu, z uśmieszkiem satysfakcji na ustach. Nie spuszczał wzroku z Sebastiana. Teraz szli do wyjścia, eskortowani przez strażnika. - Sama umiem się o siebie zatroszczyć. - Vanja przerwa ła milczenie. - Naprawdę? Jakoś nie było tego widać. Sebastian nie zwalniał kroku. Nadal był wściekły. Edward miał rację. Przegrał. Nie, to Vanja sprawiła, że przegrał. To co innego. Tak samo irytujące, ale jednak nie to samo. Tylko dlatego, że nie rozumiała, żeby niczego Hindemu nie dawać. Nawet nie wolno było się targować. Za każdą propozycją, jaką składał, kryła się przewrotna myśl, w każdej obietnicy czaiła się zdrada. Może to był błąd Se bastiana. Vanja pytała, jaki jest Edward. Chciała się dowie dzieć. Nie przygotował jej porządnie, widział to wyraźnie. To też go drażniło. - Raczej nie miałam szansy tego pokazać, prawda? Vanja musiała podbiegać, żeby dotrzymać Sebastianowi kroku. - Wielki Sebastian Bergman wkroczył do akcji i ura tował bezbronną kobietę. Dotarli do wyjścia. Ciężkie stalowe drzwi z niewiel kim okienkiem pośrodku. Żadnych zamków ani klamek
od wewnątrz. Strażnik, który ich odprowadzał, starał się udawać brak zainteresowania ich rozmową, kiedy zapukał do drzwi. W okienku po drugiej stronie ukazała się twarz. Strażnik zmierzył ich uważnie wzrokiem, żeby się upewnić, że mają prawo opuścić oddział i nie dzieje się to z użyciem siły czy pod groźbą. Sebastian odwrócił się do Vanji pierw szy raz, odkąd zostawili za sobą salę widzeń i Hindego. - Ty chyba naprawdę myślisz, że dowiedzielibyśmy się czegoś, gdyby mógł cię złapać za cycki? - Czy ty naprawdę myślisz, że pozwoliłabym mu się do tknąć? Drzwi zabrzęczały, potem się otworzyły. Sebastian i Van ja opuścili Pawilon Zamknięty i dalej szli korytarzem. Van ja nie mogła się zdecydować, na co powinna być najbardziej wściekła. Miała do wyboru kilka rzeczy, wszystkie związane z Sebastianem. Poniżał ją, użył słowa „cycki”, jak pierwszy lepszy kibol, uznał, że trzeba ją chronić, a teraz jeszcze szedł tak cholernie szybko, V/ ogóle nie miał do niej zaufania. - Ja tylko podjęłam grę. - Vanja znów dogoniła Sebastia na. - Gdybyś nie wszedł w to jak jakiś pieprzony rycerz, to może do czegoś by to doprowadziło. - Nie, nie doprowadziłoby. - A skąd możesz to wiedzieć? - Z Hindern nie można grać. - Skąd wiesz? Od razu się wtrąciłeś. - Nie możesz grać z Hindern w żadne gry. - Dlaczego nie? - Bo jest o wiele inteligentniejszy od ciebie. Vanja zwolniła kroku, puściła go przodem. Patrzyła za oddalającymi się plecami Sebastiana i zdecydowała, że nie będzie sobie zawracać głowy klasyfikacją i po prostu zniena widzi Sebastiana za wszystko. Koniec, kropka.
nnika Norling starała się ze wszystkich sił namówić Sebastiana i Vanję do zajęcia miejsca na sofach przy automacie do kawy, żeby mogła w tym czasie zawiadomić dyrektora więzienia, że chcą się z nim zobaczyć. Jednak wszystko na próżno. Sebastian jak burza przeleciał obok jej biurka, podszedł prosto do drzwi i otworzył je bez pukania. Thomas Haraldsson aż podskoczył na krześle za biurkiem. Sam był zaskoczony swoją reakcją. Podniósł wzrok i na tychmiast rozpoznał mężczyznę stojącego na progu z wy razem twarzy wyraźnie mówiącym, że nie rozumie tego, co widzi. Co zresztą potwierdziły jego pierwsze słowa. - A co ty tu, kurwa, robisz? Haraldsson odchrząknął i wyprostował się na krześle. Usiłował wykazać się inicjatywą, choć nigdy jej nie miał. - Ja tu teraz pracuję. Sebastian przeanalizował tę informację i doszedł do je dynego racjonalnego wniosku. Policja z Vasterås wreszcie znalazła jakiś sposób, żeby pozbyć się Thomasa Haraldssona i dała mu kopa. Teraz widocznie pracował tu jako strażnik więzienny. Haraldsson nie byłby pierwszym poli cjantem, który poszedł taką drogą. Przeważnie taki wymu szony zakręt w karierze oznaczał, że człowiek ten był zbyt brutalny, zbierał zbyt dużo skarg lub w inny sposób źle wy pełniał swoje obowiązki. Bardzo rzadko zwyczajna niekom petencja była powodem degradacji, ale jeśli ktoś miał tu być pierwszym kandydatem, to zdecydowanie powinien nim być Haraldsson. - No tak, nie każdy się nadaje na policjanta - powiedział Sebastian i wszedł do pokoju. Za nim wsunęła się Vanja i skinieniem głowy pozdrowiła Haraldssona. Nawet tego nie zauważył. Co Sebastian miał na myśli, mówiąc, że nie każdy się nadaje na policjanta? Jak on właściwie wyobrażał sobie rolę Haraldssona tutaj? - To gdzie jest szef tego przybytku? - zapytał Sebastian, rozsiadając się wygodnie w jednym z foteli dla gości.
A
- Co? - Haraldsson coraz mniej rozumiał, co Sebastian mówi. Przecież siedział tu... Vanja zesztywniała na chwilę, kiedy uświadomiła so bie, że nikt nie uprzedził Sebastiana o tym, że dyrektorem w Lövhadze jest Thomas Haraldsson, a jego wyobraźnia ta kiej możliwości najwyraźniej nie dopuszczała. To się jeszcze mogło ciekawe rozwinąć. - Co robisz? - spytał Sebastian, kiwając znacząco głową w stronę komputera stojącego przed Haraldssonem. - Oglą dasz sobie pornosy z jego konta? Czy to przez to wywalili cię z Vasterås? Haraldsson nie rozumiał ani słowa. Było jasne, że zacho dzi tu jakaś pomyłka. Najwidoczniej Sebastian Bergman nie wiedział, kim, czy raczej czym, on teraz jest. - Ja tu pracuję - powiedział Haraldsson tak wyraźnie, że nawet pięciolatek poczułby się tym urażony. - No tak, mówiłeś już. - Pracuję tutaj. - Haraldsson poklepał biurko płaskimi dłońmi, jakby dla podkreślenia swoich słów. - To mój gabi net. Jestem dyrektorem tego zakładu karnego. Sebastian znieruchomiał. Miał wrażenie, że zaraz ktoś wyskoczy mu zza pleców i powie, że występuje właśnie w „Ukrytej kamerze”. - Jesteś dyrektorem więzienia? - Tak. Od tygodnia. - Jak do tego doszło? Czy urządzili loterię? Jak najbardziej uzasadnione pytanie, pomyślała Vanja, ale choć nie miała wysokiego mniemania o Haraldssonie i jego kompetencjach, rozumiała, że z racji swojego stano wiska mógł poważnie utrudniać im śledztwo. Teraz, kiedy nabrała pewności, że Hinde jest w jakiś sposób zamiesza ny w te morderstwa, była to ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzyła. Ale tak samo jak pierwszym razem, kiedy musia ła z nim pracować, Sebastian ch^ba nie wyczuwał, z kim nie należy sobie psuć stosunków. Widząc, że Haraldsson
zachmurzył się po jego ostatnim komentarzu, zdecydowała, że musi się włączyć i zmienić temat, zanim Sebastian jesz cze bardziej go obrazi. Zresztą może i tak już było za późno. - Właśnie rozmawialiśmy z Hindern - powiedziała, sia dając w drugim fotelu. Haraldsson przeniósł wzrok na nią, uśmiechnęła się do niego. - Wiem. Wyraziłem na to zgodę. - Bardzo dziękujemy, to nam niesłychanie ułatwiło pra cę, ale potrzebujemy trochę więcej informacji na jego temat. - Vanja nie przestawała się uśmiechać do Haraldssona i za uważyła, że ramiona mężczyzny za biurkiem lekko opadły, kiedy wreszcie się rozluźnił. Żeby tylko Sebastian miał te raz dość rozumu i się nie odzywał. Wyglądał, jakby nadal był w stanie szoku. - Możemy je udostępnić - Haraldsson kiwnął głową ale wtedy muszę wiedzieć, czego dotyczy wasze śledztwo. - Tu spojrzał Vanji w oczy tak zdecydowanie, jak tylko po trafił. Nie zamierzał wkładać kija w szprychy i przeszkadzać w policyjnym śledztwie, ale też nie chciał być traktowany, jakby nie miał nic do powiedzenia. Tak mogli z nim postę pować w Vasterås, ale nie tutaj. Jego zakład, jego reguły. Nie, wcale nie musisz, pomyślała Vanja z niezmąconym uśmiechem. Gówno ci do tego. Szybko przebiegła w myś lach różne możliwości. Albo wyjedzie z Lövhagi z informa cjami, które są jej potrzebne, albo będzie musiała składać wniosek o uzyskanie dostępu do tych informacji. Druga al ternatywa zajęłaby dużo czasu i wywołała niepotrzebną iry tację. Vanja zdecydowała, że może coś dać Haraldssonowi, okazać dobrą wolę. - Jesteśmy prawie pewni, że Hinde jest zamieszany w kilka zabójstw, które właśnie wyjaśniamy. - Tyle mogła mu zdradzić. To i tak była kwestia czasu, kiedy prasa do strzeże podobieństwa, była tego pewna.
- Jak by to miało wyglądać? - zapytał Haraldsson z uza sadnionym powątpiewaniem. - On nigdy nie opuszcza od działu. - Nie mówimy, że on je popełnił - powiedział Sebastian, który już wyszedł z szoku i ku swojej radości zauważył, że teraz jest wkurzony jeszcze bardziej, niż kiedy wchodził do pokoju. Prawie wściekły. To napełniało go cudowną energią. - Powiedzieliśmy, że był zamieszany, a to nie to samo. - Mogę zapytać, na jakiej podstawie tak twierdzicie? - Tak, ale nie dostaniesz odpowiedzi. - Sądzimy, że ktoś mu pomaga z zewnątrz - powiedziała Vanja, wchodząc w słowo swojemu koledze. Czuła spojrze nia, jakie rzucał jej Sebastian. - Czy ostatnio może wyszedł na wolność ktoś, z kim Hinde był bliżej zaprzyjaźniony? mówiła dalej, nie zwracając uwagi na ciężkie, znużone wes tchnienia Sebastiana. - Tego nie wiem. - Nie wiesz nawet', kogo stąd wypuszczacie? - Sebastian wstał, zbyt wzburzony, żeby spokojnie usiedzieć. - Co mó wiłeś, kim ty tu jesteś? Dyrektorem więzienia? - To mój pierwszy tydzień w tej pracy, jeszcze się ze wszyst kim nie zdążyłem zapoznać, to przecież całkiem naturalne. Haraldsson nie rozwinął tego zdania. Tłumaczył się, a przecież wcale nie miał powodu. Jenny nie dawała mu spokoju, zawsze wytykała mu ten niemądry zwyczaj przyj mowania pozycji obronnej, kiedy tylko ktoś zaczynał go krytykować. Najlepiej było po prostu ignorować tego nie przyjemnego psychologa, on i tak mu nie powie tego, co chciał usłyszeć. - Dowiem się. Sięgnął po telefon i wybrał numer. Sebastian zaczął się przechadzać po zimnej podłodze, ale szybko się znudził. Haraldsson właśnie z kimś rozmawiał. Nic interesującego. Sebastian skierował się do drzwi. - Dokąd idziesz? - zapytała Vanja.
Sebastian wyszedł bez odpowiedzi. Znalazł się w niewiel kiej poczekalni przed gabinetem, z sofami, automatem do kawy i asystentką Thomasa. Przedstawiła się im, Annika coś tam. Teraz podniosła wzrok na Sebastiana, uśmiechnęła się przelotnie, a potem znów zajęła się swoją pracą. Sebastian przyglądał się jej uważnie. Po czterdziestce, kilka kilo nad wagi, wyraźnie widoczne dzięki bardzo obcisłej bluzce z pa skiem w talii. Rudawe włosy, farbowane, koło przedziałka zaczął się ukazywać mysioszary oryginalny kolor. Dyskret ny makijaż na okrągłej twarzy, wisiorek między piersiami. Na dwóch palcach pierścionki, ale żadnej obrączki. Wyjątkowo nie czuł, żeby go pociągała. Naprawdę nie był teraz w stanie myśleć o seksie. A przynajmniej próbował. - W czym mogę panu pomóc? Annika znów podniosła na niego oczy, pewnie poczu ła, że ją po cichu obserwował, odkąd wyszedł z gabinetu Haraldssona. Haraldssona, który potwierdzał powszechnie znaną tezę, że większość ludzi wchodzi w karierze o szcze bel lub dwa wyżej, niż wskazywałyby na to ich kompeten cje. Sebastiana trafiał szlag. - Pani szef prosi, żeby mu pani przyniosła kawę do gabi netu. - Słucham? - Z mlekiem, bez cukru, i to możliwie szybko. Sebastian widział, jak ją to zirytowało. Może nie tyle samo przynoszenie kawy, co to popędzanie. Wstała, tłumiąc westchnienie, i skierowała się do automatu z kawą pomię dzy dwiema sofami. Wzięła do ręki plastikowy kubek. Se bastian zdecydował się pójść krok dalej. - Powiedział, że nie chce tego rozpuszczalnego badzie wia. To ma być prawdziwa kawa, z kafeterii. W prawdziwej filiżance. Annika odwróciła się do niego, żeby sprawdzić, czy się nie przesłyszała. Sebastian wzruszył ramionami, pokazując, że jest tylko posłańcem.
- Może państwo też chcą, skoro już idę? Słyszał, jak Annika stara się, żeby w jej głosie nie było słychać irytacji. - Nie, dziękuję. - Sebastian posłał jej ciepły uśmiech pe łen zrozumienia. - Jeśli będziemy chcieli, możemy wziąć so bie z automatu. Annika skinęła głową i spojrzała na niego, jakby chciała powiedzieć, że Haraldsson też mógłby tak zrobić, i wyszła z pokoju. Z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi. Sebastian wrócił do gabinetu Haraldssona wyraźnie zadowolony. Timing nie mógł być lepszy. Haraldsson właśnie odkła dał słuchawkę, odwrócił się do komputera i zaczął stukać w klawiaturę. - Jak zrozumiałem, Edward Hinde z nikim nie był szcze gólnie blisko. Roland Johansson siedział w Pawilonie Za mkniętym razem z Hindern i chyba mieli jakieś kontakty, ale on wyszedł prawie dwa lata temu. - Haraldsson spojrzał znów na monitor, zjechał myszką na dół. - Tak, we wrześniu będzie dwa lata. - Nikogo innego? - zapytała Vanja, notując nazwisko. - Czasami w bibliotece grywał w szachy z José Rodriguezem - ciągnął Haraldsson i znów wklepał coś w klawi sze. - Został wypuszczony niecałe osiem miesięcy temu, jak tu jest napisane. - Chcę dostać wszystko, co pan ma na ich temat - po wiedziała Vanja i zanotowała nazwisko drugiego więźnia. - Oczywiście, zaraz wydrukuję ich dokumentację, może cie ją odebrać u Anniki, wychodząc. Vanja skinęła głową w podzięce, to poszło łatwiej, niż się spodziewała. Wstała, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu weszła Annika z kawą. Sebastian wskazał Ha raldssona za biurkiem. - To dla szefa. Annika podeszła do Haraldssona i bez słowa postawiła przed nim kawę. Haraldsson spojrzał na nią mile zaskoczony.
- Dziękuję, to bardzo uprzejmie z twojej strony. - Ujął naczynie za uszko i obrócił, żeby lepiej mu się przyjrzeć. W dodatku w prawdziwej filiżance, chociaż raz. Sebastian zauważył, jak Annika rzuca szefowi ponure spojrzenie, a potem wychodzi z gabinetu, nadal nie mówiąc ani słowa. Przyglądał się temu z rozbawieniem. Może po winien ją jeszcze posłać po drożdżówkę, łdedy będą wycho dzili? Może to jednak byłaby przesada. Usłyszał, jak Vanja dziękuje za pomoc, i wyszedł za nią. Kiedy ludzie z policji kryminalnej opuścili gabinet, Ha raldsson wziął filiżankę do ręld i odchylił się na oparcie krzesła. Napił się kawy. Dobra. Nie to co tamta lura z auto matu za drzwiami. Porozmawia z Anniką, czy nie mogłaby zawsze przynosić kawy z kafeterii. Ale to mogło poczekać. A więc Hinde był zamieszany w kilka morderstw. Kilka. Liczba mnoga. To chyba musiał być ten seryjny morderca, o którym czytał w gazetach. „Letni rzeźnik”, jak nazwała go jedna z popołudniówek. Cztery ofiary w ponad miesiąc. Zadźgane, jak donosiła prasa. Szeroko zakrojone śledztwo. Ważna sprawa i ludzie z policji kryminalnej sądzili, że Hinde ma z tym coś wspólnego. Edward Hinde w Pawilonie Zamkniętym. Wypił jeszcze jeden łyk dobrej, gorącej kawy. Najwyraź niej policja szukała mordercy na wolności, nie mając poję cia, o kogo może chodzić. Czy Hinde wiedział? A gdyby tak Haraldsson mógł im pomóc? Albo nawet więcej, gdyby tak udało mu się skłonić Hindego do wyjawienia wszystkie go, co wie? Haraldsson wprawdzie nie był już policjantem, ale pewne rzeczy zostają człowiekowi na zawsze. Nieźle by wyglądało, gdyby to właśnie on podrzucił decydujące ele menty w tak skomplikowanej i ważnej sprawie. Może nie będzie chciał być zawsze dyrektorem więzienia. Były jesz cze inne stanowiska. Wyżej. Haraldsson łyknął jeszcze raz
kawy i zdecydował, że powinien częściej odwiedzać Hinde go. Zaprzyjaźnić się. Zdobyć jego zaufanie. Widział już tytuły prasowe. Już czuł smak sukcesu.
o lunchu znów wszyscy zebrali się w Pokoju. Sebastian zajrzał na chwilę do siebie i wziął prysznic. Nadal nie mógł pogodzić się z porażką w Lövhadze. Nie dość, że nie dowiedzieli się niczego, to jeszcze Hinde wygrał. Przez no kaut. Sebastian analizował całe spotkanie, stojąc pod prysz nicem, i doszedł do wniosku, że to naprawdę była wina Vanji. Nie dlatego, że zaczęła się targować z Hindern, wte dy może udałoby im się z tego wyjść, może nie zwycięsko, ale przynajmniej remisując. Problemem była Vanja. To, kim była. Jego córką. Sebastian pojechał na to spotkanie z tajem nicą. Poprzednim razem, kiedy spotykał się z Hindern, nie musiał niczego ukrywać. Mógł rozgrywać wszystkie swo je karty, reagować tak, jak chciał, podejmować spontaniczne decyzje, bez lęku, że mężczyzna za stołem może dowiedzieć się więcej, niż powinien. Teraz tak nie było. Warunkiem ko niecznym, żeby móc dotrzymywać Hindemu kroku, było korzystanie z całego boiska. Jeśli była jakaś niewielka część, na którą nie chciał wchodzić, można było mieć pewność, że Hinde właśnie w tę stronę będzie ciągnął rozmowę. Tym ra zem miał tajemnice do ukrycia nie tylko przed Hindern, lecz także przed Vanją. Niemożliwa sytuacja. Błąd Torkela. Albo jego. Nie powinien się zgodzić. Nie powinien jechać do Lövhagi z Vanją, lepiej byłoby pojechać z Billym.
P
To trochę poniewczasie pomyśleć o tym pod prysznicem. Teraz Sebastian usiadł obok Ursuli w Pokoju, w którym panował lepki upał i zaduch. Ktoś otworzył okna, ale to nie pomogło ani trochę. Pokój nie miał klimatyzacji, był pod łączony tylko do zwykłego systemu wentylacyjnego, który przegrywał z letnim upałem. Kiedy wszyscy usiedli, Billy uruchomił projektor pod su fitem i zaczął wpisywać coś w stojący przed nim komputer. - Znalazłem ich obu, to nie było trudne, dobrze ich znamy. Nacisnął jeden z klawiszy i na ścianie ukazało się zdję cie około pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Włosy związa ne w kucyk. Szeroka twarz, złamany nos i czerwona blizna ciągnąca się znad lewego oka do policzka. Mężczyzna wy glądał jak karykatura delikwenta z rejestru skazanych. - Roland Johansson. Urodzony w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku w Göteborgu. Dwie próby za bójstwa i brutalne pobicie. Liczne nałogi. Siedział w Lövhadze między dwa tysiące pierwszym i dwa tysiące ósmym. Po zakończeniu kary wrócił do Göteborga. Rozmawiałem z jego osobą kontaktową. Podczas drugiego i trzeciego mor derstwa byli razem na wyjeździe. Wycieczka autobusowa Anonimowych Narkomanów do Osterlen. - Znów bierze? - zapytała Vanja. - Nie, jak twierdzi nasz informator, nie wrócił do nało gu. Ale regularnie chodzi na spotkania. - Billy zerknął szyb ko do swoich notatek. - Na czas pierwszego morderstwa nie ma alibi, ale dzisiaj rano przynajmniej był w domu, jak twierdzi ten człowiek. Torkel westchnął. To bez wątpienia oznaczało kolejną osobę, którą trzeba będzie wykreślić ze śledztwa. - Kto jest naszym informatorem? - Niejaki... - Billy wertował papiery, które leżały obok komputera - ...Fabian Fridell. - Co o nim wiemy? - Billy zrozumiał cel pytania Torkela. Każde alibi Johanssona opierało się na zeznaniach tej samej
osoby. Raczej nieprawdopodobne było, żeby we dwóch do konywali tych morderstw, ale Johansson mógł mieć na Fridella jakiegoś haka i szantażem wymusić alibi. - Niezbyt dużo. Żadnych doniesień ani zastrzeżeń, z tego, co widziałem, ale jeszcze go sprawdzimy. - Zrób to. - Porozmawiam też z kilkoma innym osobami z tego au tobusu. Torkel sldnął głową. Roland Johansson na pewno prze chadzał się po Osterlenie, przyglądał się fabrykom moszczu i malował olejne obrazy na wybrzeżu, czy co tam jeszcze in nego anonimowi narkomani robili na swoich wycieczkach. Ale im szybciej nabiorą pewności, tym prędzej będą mogli go wyeliminować. - Właśnie zamówiłam z rejestru odciski palców, jego i tego drugiego - odezwała się Ursula spokojnym tonem. Będziemy mogli je porównać z tymi z miejsc zbrodni. - Świetnie - powiedział Torkel. - Sprawdzimy nasze do wody rzeczowe i aktywność tych panów. - Ja mogę wziąć tego Fridella - zaproponował Billy. - A skąd Johansson ma tę bliznę? - zapytał Sebastian. Billy ponownie przejrzał swoje papiery. Szybko i z uwa gą. Chciał być dobry - Nic tu nie jest napisane. A czy to ma jakieś znaczenie? - Nie, jestem tylko ciekaw. Billy nacisnął klawisz i pojawiła się następna twarz. Mło dy mężczyzna. Najwyżej trzydzieści pięć lat. Latynoski wy gląd. W każdym uchu wielki zloty kolczyk. - Jose Rodriguez, trzydzieści pięć. Siedział w Lövhadze od dwa tysiące trzeciego. Pobicie i brutalny gwałt. Mieszka w Södertälje. - To stamtąd skradziono focusa - wtrąciła szybko Vanja. - Właśnie. Kiedy to odkryłem, poprosiłem o pomoc lo kalną policję, a oni go przesłuchali. - Billy wyprostował się lekko, zadowolony, że udało mu się być o krok przed nimi.
Że był już w połowie drogi, zanim oni zaczęli o tym mó wić. Ciągnął dalej: - Jak twierdzi tamtejsza policja, Rodri guez nie pamięta, co robił w te konkretne dni. Najwyraźniej ostro pije. W każdym razie okresowo. Wyłączył komputer i wstał, podszedł do tablicy i przy piął na niej papierowe odbitki zdjęć, które przed chwilą oglądali na ścianie. Torkel przejął prowadzenie spotkania, zwracając się do Sebastiana. - Co wam się udało wyciągnąć od Hindego? - Nic. - Nic? Sebastian wzruszył ramionami. - Wyraźnie schudł i chciał łapać Vanję za cycki, ale poza tym nic. -Ale on coś wie o tych morderstwach - powiedziała Vanja, nie komentując słów Sebastiana. Torkel spojrzał na nią pytająco. - Skąd to wiesz? Teraz z kolei Vanja wzruszyła ramionami. - Przeczucie. - Przeczucie? Torkel gwałtownie odsunął krzesło i wstał od stołu. Za czął się przechadzać wzdłuż bocznej ściany pokoju. - A więc mamy człowieka, który twierdzi, że jest eksper tem od seryjnych morderców ogólnie, a Edwarda Hindego szczególnie, a podczas osobistego spotkania nie potrafi wy dusić z niego absolutnie nic. Spojrzał ponuro na Sebastiana. Ten odwzajemnił spoj rzenie z kompletną obojętnością, wyciągając rękę po butel kę wody mineralnej. Z troski o ciśnienie Torkela postanowił zrezygnować z prawa do obrony. Zazwyczaj Torkel był uoso bieniem spokoju, ale czasem nawet on nie wytrzymywał. Trzeba to tylko przeczekać. Sebastian otworzył butelkę
i łyknął wody Najwyraźniej Torkeł z nim już skończył, bo teraz zwrócił się do Vanji. - I mam tu jeszcze oficera śledczego, który ma przeczucie, że Hinde jest w to zamieszany Przeczucie! To jaki ma być nasz następny krok? Może postawimy mu pieprzony horo skop?! Do wszystkich diabłów! - Torkel wstał i walnął obie ma dłońmi w blat stołu. - Giną kobiety! W pokoju zrobiło się cicho. Z zewnątrz dobiegał cichy szum samochodów, na który wcześniej nie zwracali uwagi. Osa wleciała przez okno, ale zmieniła zdanie, bo kilka razy uderzy ła w szybę, a potem znów wydostała się na wolność. Nikt się nie poruszał. Wszyscy kierowali spojrzenia w neutralne miej sca, gdzie mogli być pewni, że nie napotkają niczyjego wzroku. Wszyscy oprócz Ursuli, która wodziła oczami wokół stołu od jednego do drugiego, wyraźnie zadowolona, że to nie ona zo stała zganiona. Sebastian znów łyknął wody Billy przyciskał do tablicy zdjęcie, które było już wystarczająco mocno przy czepione. Vanja skubała skórkę przy paznokciu palca wskazu jącego. Torkel stał jeszcze chwilę przy dłuższym boku stołu, potem spokojnym krokiem ruszył do swojego miejsca, wysu nął krzesło i usiadł. Jeśli ktoś mógł przełamać ten przykry na strój, jaki zapanował, to tylko on. Wziął głęboki oddech. - Jeśli zorganizuję wam jeszcze jedno spotkanie z Hin dern, czy istnieje możliwość, że coś z tego wyniknie? - Może tak, jeśli pojechałbym sam - odparł Sebastian, na dal odchylony na krześle. Vanja zareagowała natychmiast. - Ach tak, a więc to była moja wina, że do niczego nie doszliśmy? - Tego nie powiedziałem. - Powiedziałeś, że lepiej by ci poszło beze mnie. Jak mam to rozumieć? - Mam to gdzieś. Możesz rozumieć jak chcesz.
Sebastian wypił ostatni łyk z butelki i lekko beknął od nadmiaru gazu, co sprawiło, że jego odpowiedź wypadła bardziej niegrzecznie, niż zamierzał. Vanja zwróciła się do Torkela. - Uważasz, że to działa? Naprawdę tak myślisz? - Vanju... - Pamiętasz, co mówiliśmy, kiedy decydowaliśmy się go przyjąć. Jeśli się nie da, to go wywalimy. Torkel westchnął. Miał fatalny humor, nastrój w zespole był bardzo zły. Nie był tylko pewien, czy brał się z frustrar cji, że nadal nie mieli żadnych informacji na temat sprawcy, czy był wynikiem zaangażowania do pracy Sebastiana. Tor kel tego nie wiedział, ale rozumiał, że musi opanować ten konflikt, choćby na chwilę. Podniósł się z krzesła. - Okay... Najpierw powinniśmy się uspokoić. Jest gorą co, ciężko pracowaliśmy, to był długi dzień, który zresztą wcale się nie skończył. - Podszedł do tablicy i omiótł spoj rzeniem zdjęcia. Potem znów zwrócił się do pozostałych. - Musimy jakoś podejść tego mężczyznę. Musimy go zła pać. Ursulo, zrób porównanie odcisków palców i ewentual nie DNA z rejestru. Ursula skinęła głową, wstała i wyszła z pokoju. Torkel mówił dalej. - Vanju, ty pojedziesz do Södertälje i zobaczysz, czy da się przywrócić Rodriguezowi pamięć. - A nie powinniśmy zaczekać i zobaczyć, do czego doj dzie Ursula? - Samochód, który prawdopodobnie śledził Sebastiana, jest z tego samego miasta. W tej chwili to wystarczy, żeby śmy się bliżej zainteresowali panem Rodriguezem. Vanja wyraziła aprobatę skinieniem głowy. - Ale on ze mną nie jedzie. - Machnęła ręką w kierunku Sebastiana, nawet nie patrząc w jego stronę. Torkel westchnął. - Nie, on nie pojedzie.
ie mogę cię zrozumieć. Torkel wszedł do swojego gabinetu razem z Sebastia
N
nem. - Nie jesteś jedyny. Sebastian podszedł do sofy i usiadł. Torkel przycupnął na krawędzi biurka. - Walczysz o to, żebyśmy cię przyjęli z powrotem, a kie dy cię dopuszczamy, robisz wszystko, żeby znowu wylecieć. - Naprawdę rozważasz pozbycie się mnie, bo nadepną łem komuś na odcisk? - Tu nie chodzi o to. Już nie. - Nie mogłem wiedzieć, że Annette Willén ma zostać za mordowana. - Dużo ryzykuję, pozwalając ci zostać w tym śledztwie. Jesteś powiązany ze wszystkimi czterema ofiarami. Spróbuj sobie wyobrazić, jak to wygląda z boku. - Od kiedy przejmujesz się takimi rzeczami? Torkel westchnął znużony. - Zawsze się tym przejmowałem, bo to zapewnia mo jemu zespołowi swobodę działania. Wiem, że ty masz to gdzieś. Bo zawsze robisz dokładnie to, co chcesz. Ale mówię ci to ostatni raz. Weź się w garść. Sebastian przypomniał sobie, co robił, co mówił i jak działał, odkąd znalazł się w tym śledztwie. Mówił, co myś lał, a nie chodził na paluszkach przejęty dozgonną wdzięcz nością, że go w ogóle przyjęli. Ale naprawdę nie chciał teraz wylecieć. Mógł być blisko Vanji, ale nie to było powodem. Nie to było w tej chwili najważniejsze. Gdyby kilka dni temu ktoś go zapytał, co mogłoby osłabić jego zaintereso wanie - jego opętanie - Vanją, odpowiedziałby, że nic. Ale się mylił. To, co się stało, było bliżej jego myśli, usuwało w cień wszystko inne, nawet Vanję. Cztery kobiety zginęły z jego powodu. - Postaram się, naprawdę - powiedział Sebastian i spoj rzał szczerze na Torkela. - Nie chciałbym tego teraz zostawić.
Torkel wstał zza biurka, podszedł do uchylonych drzwi i zamknął je. Sebastian z pewnym sceptycyzmem przyglą dał się swojemu koledze, kiedy siadał w fotelu naprzeciwko. Co teraz będzie? - Co się dzieje z Billym? Wygląda, jakby chciał się wspiąć kilka szczebelków wyżej - powiedział Sebastian z nadzieją, że rozmowa terapeutyczna się skończy, jeśli zmieni temat. - Nie zmieniaj tematu. - Chciałem zobaczyć, czy zrozumiesz aluzję. - Chętnie porozmawiam o Billym. Kiedy indziej. Torkel nachylił się lekko do przodu i splótł dłonie, jakby miał zacząć się modlić. To nie jest dobry znak, uświadomił sobie Sebastian. Po zycja do słuchania. - Co się stało, Sebastianie? Przedtem też byłeś ego istyczny, zarozumiały i nieprzyjemny, ale odkąd znów się spotkaliśmy... Wygląda, jakbyś był w stanie permanentnej wojny ze wszystkim i wszystkimi. Torkel umilkł. Pytanie zawisło w powietrzu. Co się sta ło? Przez sekundę Sebastian rozważał, co by było, gdyby rzeczywiście opowiedział. O Lily. O Sabine. O szczęściu, jakiego nigdy nie przeżył ani przedtem, ani potem. O fali, która wszystko mu odebrała. Co by to zaszkodziło? Może nawet dałoby mu trochę większe pole manewru w grupie. Torkel na pewno by mu współczuł, wiedział o tym. Napraw dę. Zatroszczyłby się o niego, jak jeszcze nikt tego nie robił, odkąd tamto się zdarzyło. Wprawdzie Sebastian nikomu nawet nie dawał szans, ale mimo wszystko. Korzystnie byłoby, gdyby Torkel interpretował wszystko jako reakcję na utratę. Gdyby miał dla niego więcej wyro zumiałości. Zwłaszcza gdyby Sebastianowi udało się go na mówić, żeby nic nie powiedział reszcie zespołu. Gdyby to pozostało ich wspólną tajemnicą. Czymś, co ich łączyło. To był jego dżoker. Jego karta przetargowa.
Nie zamierzał z niej korzystać, dopóki to nie będzie ab solutnie konieczne. Ale czuł, że teraz musi coś odpowie dzieć Torkelowi. Wstać i powiedzieć, żeby się zajął swoimi sprawami, to nie wchodziło w grę, nie tym razem. Wiedział, co powinien powiedzieć. Powinien być szczery - Czuję się odpowiedzialny. - Za morderstwa. - To nie było pytanie, tylko stwierdze nie. Sebastian potwierdził je skinieniem głowy - W pewien sposób to rozumiem - zgodził się Torkel. Ale przecież nie ponosisz winy za ich śmierć. Sebastian wiedział o tym. Patrząc racjonalnie, było to oczywiste. Ale od strony emocjonalnej sprawa Wydawała się bardziej skomplikowana. Mimo wszystko był zaskoczony, jak dobrze jest o tym powiedzieć głośno. Może mógłby to omó wić ze Stefanem, ale nie był pewien, czy Stefan nadal jest jego terapeutą po tym wszystkim, co się zdarzyło. Sebastian nawet zadzwonił do niego z przeprosinami i nagrał się na se kretarkę. Stefan nie oddzwonił. A to było jeszcze zanim Ste fan dowiedział się o zabójstwie Annette. Jeśli dotrze do niego, że stała się ofiarą, ponieważ była z Sebastianem, ich relacji nie da się już naprawić. Najwyższy czas rozejrzeć się za in nym partnerem do rozmowy. Ale na razie wystarczył Torkel. - Ta ostatnia, wiesz, przespałem się z nią, żeby wkurzyć mojego terapeutę. - Ach tak, a jakie miałeś motywy, żeby przespać się ze wszystkimi pozostałymi? Sebastian był zaskoczony tym pytaniem i spokojnym podejściem Torkela. Spodziewał się potępienia. Może ła godnego, Sebastian był przecież wyraźnie wstrząśnięty tym wszystkim, ale jednak potępienia. Moralny kompas Torkela był ustawiony niezwykle precyzyjnie. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale tu nie chodzi o to, że szukasz tej jednej jedynej. Wszystkie te kobiety były dla ciebie czymś w rodzaju... rozrywki. - Torkel odchylił się na
oparcie. - Jesteś uzależniony. Te kobiety wcale cię nie ob chodzą. Ani przedtem, ani potem. Sebastian nawet nie próbował zaprzeczać. To nie było nic nowego. On sam, Stefan, kobiety, które wyobrażały sobie, że mogą wytrwać z nim dłużej, wszyscy stawiali tę diagnozę od wielu lat. Nowe i zaskakujące było tylko to, że rozmowa na ten temat z Torkelem naprawdę robiła mu dobrze. Trzy pierwsze ofiary, te najwcześniejsze, też go dręczy ły, ale istniała granica, jak daleko można cofnąć taśmę, jak daleko wstecz można żałować swoich czynów. Ale nie z An nette. Z nią było inaczej. Czuł ją pod skórą. - Miała niskie poczucie własnej wartości. Annette. De speracko pragnęła, żeby ktoś ją dowartościował... To było taicie łatwe... - Masz wyrzuty sumienia. - Znów stwierdzenie, nie py tanie. Sebastian musiał się chwilę zastanowić. Od dawna nie miewał wyrzutów sumienia, nie był pewien, jakie to uczucie. - Tak sądzę. - Miałbyś je też, gdyby nie została zamordowana? -Nie. - To się w takim razie nie liczy. Ostro, ale słusznie. To, że ją wykorzystał, jego przewa ga, to mu nie przeszkadzało. Ale umarła dlatego, że on miał kiepski dzień. O tym trudno było zapomnieć. - Jesteś w kontakcie z jakimiś kobietami, z którymi coś cię łączyło? - Torkel sprowadził rozmowę na inne tory. Na przód. - Między pierwszą i ostatnią jest prawie czterdzieści lat. Nie pamiętam nawet części z nich. Torkel przyłapał się na tym, że zastanawia się, ile part nerek sam mógłby naliczyć. Dwie żony, cztery albo pięć kobiet przed pierwszą żoną. Raczej cztery. Kilka między małżeństwami. No i Ursula. Może wyszedłby wynik dwu cyfrowy. Nawet nie musiał za bardzo się wysilać, żeby sobie
przypomnieć wszystkie imiona. Ale to jasne, w przypadku Sebastiana należało taki wynik pomnożyć przez dwadzie ścia, może trzydzieści. Może nawet więcej. Pamięć jest za wodna. - Próbuję tylko powiedzieć - mówił dalej Torkel - że je śli zrobisz, co będzie w twojej mocy, żeby zapobiec powtór ce, to mogłoby trochę pomóc. Zarówno tobie, jak i nam. - Wstał, żeby zasygnalizować, że rozmowa się zakończyła. - Ale jeśli ich nie pamiętasz, to nie. Sebastian nadal siedział na sofie, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Zamyślił się. Kilka z nich pamiętał...
anja patrzyła na centrum. To mogło być gdziekol wiek. Ale była właśnie w Hovsjö. Jednej z trzydziestu ośmiu dzielnic, którym rząd zamierzał poświęcić „szczegól ną uwagę” w 2009 roku, żeby „zwalczać wykluczenie”, jak przypomniała sobie Vanja. „Inwestycja w trudne tereny”. Wszystko to nowe, ładniejsze słowa na określenie przed mieść, których powstało więcej i z większą liczbą proble mów niż możliwych rozwiązań. Vanja nie miała pojęcia, czy ta szczególna uwaga do czegoś doprowadziła. W każdym razie nic na to nie wskazywało. GPS skierował ją na Granövägen. Kilka metrów dalej mogła skręcić w lewo na Kvarstavägen. To stąd pół roku wcześniej skradziono jasnoniebiesldego forda focusa. José Rodriguez nagle stal się jeszcze bardziej interesujący. Vanja zaparkowała, wysiadła i podniosła głowę, żeby przyjrzeć się brązowemu ośmiopiętrowemu blokowi. Od szukała właściwą bramę i właściwe drzwi. Zadzwoniła. Nikt
V
nie otwierał, więc zadzwoniła do sąsiadów naprzeciwko. Klapa na listy była opatrzona nazwiskiem Haddad. Otwo rzyła kobieta wyglądająca na mniej więcej czterdzieści pięć lat. Vanja pokazała legitymację policyjną i zapytała ją, czy ostatnio widziała może José Rodrigueza albo wie, gdzie można go znaleźć. - Pewnie jest na placu - powiedziała kobieta z ledwo sły szalnym akcentem, wzruszając równocześnie ramionami, jakby chciała pokazać Vanji, że to jedynie jej domysły. - Czy on tam pracuje? - zapytała Vanja, wyobrażając so bie tętniący życiem plac targowy w rodzaju Hótorget w cen trum Sztokholmu. Kobieta w drzwiach uśmiechnęła się, jakby Vanja powie działa coś bardzo komicznego. - Nie, on nie pracuje. Tymi czterema słowami wyraźnie dała do zrozumienia, co myśli o swoim sąsiedzie. Nie tyle same słowa, ile tona cja i mina powiedziały Vanji, że między sąsiadami nie było sympatii. Vanja podziękowała za informację i pieszo udała się w stronę centrum. Salon fryzjerski, restauracja, sklep spożywczy, budka z hot dogami i pizzeria, kiosk i butik z ciuchami. Wszystko rozrzucone wokół placu, rozdzielone betonowymi płaszczy znami. Jesienią i zimą musiał to być prawdziwy wygwizdów, jak przypuszczała Vanja, ale teraz przygrzewało słońce i plac przypominał raczej kamienną pustynię. W cieniu obok przychodni siedziało na ławce kilka osób. Wychudzo ny owczarek niemiecki, który leżał na ziemi, ciężko dysząc, i dwie puszki z piwem, podawane z rąk do rąk, podpowie działy Vanji, że właśnie tam powinna zacząć poszukiwania Rodrigueza. Skierowała się w stronę ławki. Kiedy dzieliło ją od nich kilkanaście metrów, cała piątka na ławce skiero wała na nią uwagę. Jedynie owczarek nie interesował się jej osobą. Vanja wyciągnęła zdjęcie José Rodrigueza, wchodząc w cień wysokiego budynku.
- Wiecie, gdzie mogę znaleźć tego faceta? - Pokazała im zdjęcie. Udawanie czy owijanie w bawełnę celu wizyty nie miało sensu. Pewnie w chwili, kiedy weszła na plac, oni już rozpoznali w niej policjantkę. - A co? - Siwowłosy mężczyzna w niemożliwym do określenia wieku, który trzymał smycz psa, spojrzał szybko na zdjęcie, a potem podniósł wzrok na nią. Brakowało mu obu siekaczy, więc trochę seplenił. - Chciałabym z nim porozmawiać. - Vanja nadal szcze rze przedstawiała swoje zamiary. - A czy on chce rozmawiać z tobą? - Znów ten siwy. Jego seplenienie było niemal urocze. Vanja pomyślała, że musi mu być trudno zdobyć po słuch, jeśli brzmi jak mówiący basem sześciolatek. Może właśnie dlatego miał psa. Jako kompensację. - Sam chyba może zdecydować. Najwidoczniej nie była to odpowiedź, na jaką czeka li. Jakby na komendę« wszyscy powrócili do tego, czym się zajmowali, zanim Vanja się tu pojawiła. Podjęli rozmowę, która zamarła na jej widok. Zapalali papierosy. Z roztargnie niem klepali psa po głowie. Upijali łyka z puszki i posyłali ją dalej. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Nawet nie patrzyli. Jakby przestała istnieć. Vanja westchnęła. Oczywiście mog ła chodzić po placu, pokazywać zdjęcie i pytać innych ludzi, aż w końcu czegoś by się dowiedziała, ale była już zmę czona i chciała wracać do domu. Wsunęła rękę do kieszeni dżinsów i wyciągnęła banknot stukoronowy. - Chcę tylko wiedzieć, gdzie on jest. On nigdy się nie do wie, skąd mam informację. - Normalnie to siedzi na działkach - powiedział zaraz chudy, długowłosy mężczyzna w dżinsowej kurtce i wy ciągnął po banknot brudną, trzęsącą się rękę, podczas gdy pozostali nie zdążyli nawet wymienić spojrzeń, żeby zdecy dować, czy nagroda była wystarczająca, czy nie. Vanja trzy mała jeszcze banknot poza zasięgiem mężczyzny.
- Gdzie to jest? - Tam dalej - długowłosy machnął ręką w stronę, z któ rej przyszła - nad samym jeziorem, jak się nazywa ta ulica... Tomatstigen... Nazwa ulicy. To powinno wystarczyć. Vanja dała mu pie niądze, które chudzielec natychmiast schował do kieszeni kurtki, najwyraźniej nieświadomy, że reszta towarzystwa przygląda mu się z niechęcią. W aucie Vanja wpisała Tomatstigen do nawigacji i rze czywiście zobaczyła, że to nie było daleko. Ale gdyby chcia ła dojechać tam samochodem, musiałaby bardzo nadłożyć drogi. Zamiast tego skręciła więc w Kvarstavägen, zaparko wała tak blisko, jak tylko mogła, i przez niewielki zagaj nik doszła do osiedla, za którym znajdowały się ogródki działkowe. Teren wyglądał bardziej jak dzielnica domków letniskowych niż działki. To były duże ogrody, i nie stały w nich bynajmniej koślawe szopy na narzędzia. Domy mia ły po dwadzieścia metrów kwadratowych, wokół nich stały meble ogrodowe, grille, leżaki i inne wyposażenie, z którego można było korzystać, łdedy nie doglądało się upraw. Vanja nie odczuwała nigdy potrzeby zbliżenia się do natury, przy najmniej nie w taki sposób. Sadzić, plewić, kopać i grabić to nie było dla niej. Ledwie udawało jej się utrzymać przy ży ciu rośliny doniczkowe w domu. Ale o tej porze roku ogród ki działkowe wyglądały pięknie. Wszędzie zieleń i mnóstwo kwiatów. Za każdym płotem brzęczały pszczoły i trzmiele. Vanja przeszła po chrzęszczących żwirowych dróżkach w stronę jeziora, równocześnie skanując wzrokiem otocze nie. To nie wyglądało na miejsce, w którym tolerowano by męty, ludzi mniej lub bardziej zniszczonych przez alkohol, którzy zakłócają idyllę. Czyżby tamten na placu wyłudził od niej tę setkę? Vanja doszła do końca osiedla i zdecydo wała się wracać do samochodu, kiedy akurat ich dojrzała. Kilka osób wokół ławki stojącej przy asfaltowanej dróżce na
skraju lasu. Na ziemi fioletowe reklamówki ze sklepu mono polowego. Większa grupa. Może osiem, dziesięć osób. I dwa psy tym razem. Vanja szybkim krokiem ruszyła w tam tą stronę. Kiedy podeszła bliżej, zauważyła, że mężczyzna i kobieta stojący najbliżej jedli jabłka, przypuszczalnie skra dzione z któregoś z okolicznych ogrodów. Vanja wyjęła zdję cie i od razu przeszła do rzeczy. - Szukam José Rodrigueza, widzieliście go może? - To ja. Vanja odwróciła się w prawo i zaraz musiała opuścić wzrok, żeby spojrzeć w oczy mężczyzny ze zdjęcia. Poczu ła nagłe zmęczenie. Zmęczenie i złość. To nie mogła być prawda. - Od jak dawna w tym siedzisz? - Ale że co? - Jak dawno? - Wpadłem pod auto z pół roku temu, może więcej... Vanja wydała głośne westchnienie, stała jeszcze chwilę, jakby chciała zebrać siły, a potem odwróciła się na pięcie i odeszła. - Hej, co to ma być? O co chodzi? - Mężczyzna wołał jeszcze za nią. Vanja machnęła tylko lekceważąco ręką, nawet się nie odwracając, i szła dalej. Wyjęła komórkę i wybrała skrót do Torkela. Zajęte. Więc zadzwoniła do Ursuli.
rsula stała w jadalni i przyglądała się bezmyślnie porcji zapiekanej ryby wirującej w jednej z kuchenek mikro falowych. Późny lunch. Albo wczesna kolacja. Żeby mogła powiedzieć, że już jadła, gdyby Micke zadzwonił. Z jakie goś powodu odwlekała wyjście z pracy i powrót do domu.
U
Do Mickego. Do kolejnego wieczoru zakłamanego życia rodzinnego. Jej myśli przerwał sygnał telefonu, który odłożyła na stół obok sztućców i szklanki z wodą. Porzuciła miejsce przy mikrofali i przeszła przez pomieszczenie, które zdradzało wysiłki wielu osób, żeby nadać mu mniej sterylny i bezoso bowy wygląd. Na wszystkich sześciu podłużnych stołach leżały obrusy w czerwoną kratkę, pasujące do zasłon i ręcz nie tkanych kilimów na ścianach. Białe plastikowe krzesła miały poduszki, a na ścianach wzdłuż całego pokoju biegła kwiatowa girlanda namalowana przy pomocy szablonu. Ja sne świetlówki zostały zastąpione lampami zwieszającymi się nad każdym stołem i bocznymi punktami świetlnymi. Trzy długie skrzynki z zielonymi roślinami i akwarium przy drzwiach gwarantowały, że pokój „był nie tylko miejscem spożywania posiłków, lecz także przestrzenią, która dawa ła chwilę wytchnienia i harmonii”, jak napisano po remon cie w pisemku pracowniczym. Ile to sformułowanie mogło kosztować? Ursula nigdy nie czuła wytchnienia ani szcze gólnej harmonii po posiłku w jadalni. Sytość, to może tak, ale to było możliwe też w dawnym wnętrzu. Sięgnęła po dzwoniącą komórkę i zerknęła na wyświe tlacz. Vanja. Ursula odebrała. - No cześć. - To ja - usłyszała głos Vanji, lekko zdyszany, jakby właś nie szybko szła. - Wiem. Jak ci idzie? - Do dupy. - Vanja niemal wypluła te słowa. - Tutej sze gliny, które sprawdzały Rodrigueza i dowiedziały się, że miewa ciągi alkoholowe, przegapiły taki mały, maleńki szczególik, że on siedzi na pieprzonym wózku inwalidzkim. Ursula musiała się lekko uśmiechnąć. Miała zerowe za ufanie do policji z terenu. To tylko potwierdziło jej prze konanie, że oni, o ile wyraźnie nie utrudniali śledztwa, na ogół do niczego się nie przydawali. Nie była pewna, czy to
byl dobry moment, żeby poinformować Vanję, że i tak już wykreślili Rodrigueza z listy podejrzanych. Ani odciski pal ców, ani jego DNA nie pasowało do śladów z miejsc zbrod ni. W końcu zdecydowała, że Vanja równie dobrze może się o tym dowiedzieć później. Na dzisiaj najwyraźniej miała dość porażek. Zadźwięczała kuchenka mikrofalowa. Ryba była gotowa. Ursula poszła po jedzenie. - Spójrz na to pozytywnie, miałaś miłą wycieczkę do Södertälje. Ursula otworzyła drzwiczki kuchenki i zajęta wyjmowa niem talerza usłyszała, że ktoś wszedł do jadalni. Odwróciła się i zobaczyła Sebastiana stojącego w drzwiach. Nie zmie niając wyrazu twarzy, powróciła do rozmowy telefonicznej i posiłku. - Dzisiaj już mnie nie będzie w pracy - powiedziała Van ja. - Powiesz Torkelowi? - Jasne. Widzimy śię jutro. Ursula zakończyła rozmowę, schowała telefon do kiesze ni i poszła z talerzem do stołu. Po drodze spojrzała przelot nie na Sebastiana. - To była Vanja. Pozdrawia. - Nie, wcale nie pozdrawia - odparł rzeczowo Sebastian. - Nie pozdrawia, to prawda - przyznała Ursula i usiadła. Sebastian nadal stał w drzwiach. Ursula zaczęła w mil czeniu jeść. Żałowała, że nie wzięła nic do czytania, że nie ma na czym zawiesić wzroku. Dlaczego on tam stał? Czego chciał? Cokolwiek to było, Ursula wiedziała na pewno, że nie jest zainteresowana. Była przekonana, że już nie powi nien być członkiem ich zespołu. Wolała nawet nie myśleć, jak by to wyglądało, gdyby prasa jakimś cudem odkryła po wiązania między ofiarami i jedną z osób uczestniczących w śledztwie. Torkel na pewno nie przedyskutował tej de cyzji z żadnym przełożonym, tego była pewna. Jeśli to się nie uda, może nie będzie mógł utrzymać się na stanowisku.
Wiele ryzykował dla Sebastiana. Była ciekawa, czy Seba stian czuje coś w rodzaju wdzięczności, czy w ogóle zdaje sobie z tego sprawę. Pewnie nie. Sama miała wiele spraw do przemyślenia. Osobistych spraw. Na przykład dlaczego nie miała ochoty wracać do domu. Czy Torkel był alternatywą też na ten wieczór. Wątpi ła. Po ich ostatniej wspólnej nocy, kiedy leżeli w jego łóżku, Torkel opowiadał o Yvonne i jakimś nowym facecie w jej ży ciu, Ursula zapomniała imienia, ale miała wrażenie, że Tor kel sondował, czy mogłoby powstać coś więcej. Między nimi. Coś bardziej stałego. Powinna mieć pretensje do siebie, złamała dwie reguły, jakie ustaliła dla ich relacji, nie powinno więc dziwić, że Tor kel liczy! na to, że Ursula rozważy jeszcze raz swój stosunek do trzeciej reguły. Ale tego nie zamierzała robić. - Co tam u Mickego? - zapytał Sebastian zwykłym to nem, jakby czytał w jej myślach. Ursula drgnęła, upuściła nóż, który z brzękiem spadł na talerz, a potem na podłogę. - A dlaczego pytasz? - zapytała Ursula, schylając się po nóż. - Tak tylko, bez szczególnego powodu. - Sebastian wzru szył ramionami. - Tylko chciałem pogawędzić. - Ty nigdy nie gawędzisz. Ursula odłożyła widelec obok noża, który podnios ła z podłogi. Wstała od stołu. Straciła apetyt. Czyżby on coś wiedział? O niej i Torkelu? To byłoby fatalne. Zdecy dowanie. Im mniej Sebastian Bergman wiedział, tym lepiej. To dotyczyło wszystkiego. Potrafił wykorzystać najbardziej niewinną informację na niekorzyść danej osoby. I jeśli są dził, że może odnieść z tego jakieś korzyści, nie wahał się zrobić z niej użytku. Sebastian wszedł do jadalni, przysunął sobie najbliższe krzesło i usiadł. - Myślałem o jednej rzeczy... - Mhm - mruknęła Ursula, odwrócona do niego pleca mi. Wytarła dłonie w ścierkę i zamierzała pójść.
- Usiądź na chwilę. Sebastian wskazał jej krzesło naprzeciwko. - Ale dlaczego? - Bo cię proszę. - Nie mam czasu. Ursula właśnie mijała Sebastiana, kiedy ten złapał ją za nadgarstek. Zatrzymała się i rzuciła mu spojrzenie, które mówiło, że natychmiast ma ją puścić. Ale nie zrobił tego. - Siadaj. Proszę cię... Ursula wyrwała dłoń i przyjrzała się Sebastianowi. Jego ton był inny od tego, którym mówił normalnie, nie był uszczypliwy ani zarozumiały, a coś w jego oczach mówiło, że chodzi o naprawdę ważną sprawę. Nie o własną korzyść, tylko o coś innego. Coś prawdziwego. Coś istotnego. Powiedział też „proszę”, nie sądziła, że miał to słowo w swoich czynnych Zasobach. Ursula usiadła na jednym z krzeseł. Ale na samym brzegu, w każdej chwili gotowa wstać i odejść. - Porozmawiałem trochę z Torkelem - zaczął Sebastian, jakby niepewnie. - Ach tak - rzuciła Ursula defensywnie, coraz bardziej przekonana, że nie spodoba jej się to, co Sebastianowi leża ło na sercu. - O tym, że te cztery ofiary miały ze mną kontakt - ciąg nął Sebastian, unikając jej wzroku. - Kontakty seksualne. Ursula nagle zrozumiała, dokąd zmierzała ta rozmowa. Nie chodziło o nią i Torkela, wcale nie, tylko o coś innego, o czym jeszcze mniej chciała rozmawiać. - Bo może być tak, że on to będzie kontynuował - po wiedział Sebastian cicho i z powagą - że wtedy jest więcej zagrożonych kobiet... - Potrafię się zatroszczyć o siebie - przerwała mu Ursu la, wstając gwałtownie.
- Wiem o tym, tylko... - Sebastian podniósł na nią wzrok i spojrzał jej w oczy. Szczerze. - Nie chciałbym, żeby z mo jego powodu coś ci się stało. - To miło z twojej strony - powiedziała Ursula dość neu tralnym tonem i skierowała się do wyjścia. W drzwiach od wróciła się do niego. - Byłoby jeszcze lepiej, gdybyś choć trochę tej troski okazał mi wtedy. Odwróciła się i zniknęła.
toś zapukał do drzwi celi. Hinde odłożył książkę, któ rą czytał, usiadł na łóżku i rozejrzał się szybko po po mieszczeniu. Czy nie zapomniał czegoś schować? Nic go nie zdradzi? Szybki rzut oka na biurko, stolik przy łóżku i w górę, na pojedynczą półkę, i już przegląd był zakończo ny. Jeśli siedzenie w małej celi miało jakieś zalety, to jed ną z nich była łatwość ogarnięcia wszystkiego. Na wierzchu nie leży nic, co nie powinno. Hinde opuścił nogi na podłogę i usiadł, gdy drzwi się otworzyły i Thomas Haraldsson we tknął głowę do celi. - Dzień dobry, nie przeszkadzam? Hindego zaskoczyło to zwykłe powitanie. Jak gdyby Ha raldsson zajrzał przelotnie do sąsiada z osiedla szeregowców albo do kolegi z biura obok. Uznał, że to osobiste powi tanie mogło oznaczać, że dyrektor więzienia nie przyszedł w sprawach służbowych, ale z czymś innym. Zapowiadało się ciekawie. - Nie, tylko trochę czytałem. - Hinde dostosował się do codziennego stylu rozmowy. - Proszę, niech pan wejdzie dodał, kiwając ręką. Haraldsson zrobił krok do wnętrza celi i drzwi zamknęły się za nim. Hinde przyglądał mu się w milczeniu. Haraldsson
K
rozglądał się dokoła, jakby pierwszy raz był w celi w Pawi lonie Zamkniętym. Edward zastanawiał się w duchu, czy Haraldsson będzie nadal trzymał się zwrotów grzecznościo wych z normalnego świata i zaraz mu powie, że ma tu bar dzo mile mieszkanie. To fantastyczne, jak compact living się sprawdza w praktyce, - Właściwie już jestem w drodze do domu, ale chcia łem tylko zajrzeć na chwilę - powiedział Haraldsson, za kończywszy krótką inspekcję pomieszczenia. Pierwszy raz był w celi. Jak ciasno. Jak oni to wytrzymują? - W drodze do domu i Jenny - stwierdził Hinde z łóżka. - Tak. - I dziecka. - Właśnie. - W którym jest miesiącu? - To jedenasty tydzień. - Pięknie. Edward uśmiechnął się do Haraldssona, który przysunął sobie jedyne krzesło w celi i usiadł. Wystarczy tych pogaduszek. - Jestem ciekawy - zaczął Haraldsson normalnym to nem - jak poszło z policją kryminalną? - A co oni powiedzieli? - zapytał Hinde, nachylając się ku niemu. - Niewiele mówili. - Haraldsson usiłował sobie przy pomnieć, czego tak naprawdę dowiedział się od Vanji i Sebastiana po ich spotkaniu z Hindern. Sądzili, że był za mieszany w kilka morderstw, ale to mogli powiedzieć i bez spotkania z nim. O spotkaniu nie powiedzieli nic, teraz go to uderzyło. - Właściwie nic nie powiedzieli... Hinde pokiwał głową ze zrozumieniem. Haraldsson rozważał przez chwilę, czy ma wspomnieć o swoich nega tywnych przeżyciach z policją kryminalną w Vasterås, poobgadywać ich trochę razem z Hindern, zjednoczyć się z nim, wręcz stanąć po jego stronie, ale nagle uderzyło go,
że mężczyzna na łóżku nie wie, że on przedtem był poli cjantem. Nie musiał tego wiedzieć. Nawet lepiej, żeby nie wiedział. Niech sobie myśli, że Haraldsson jest tylko zwy kłym, niegroźnym szeryfem zza biurka. Więc zamiast tego zapytał: - A jak pan uważa, jak wam poszło spotkanie? Hinde zdawał się myśleć nad odpowiedzią. Oparł łok cie na udach i położył podbródek na splecionych dłoniach. - Było rozczarowujące, jeśli mam być szczery - powie dział z namysłem. - W jaki sposób? - Właściwie to nie była rozmowa. - Dlaczego nie? - Złożyłem im propozycję, której oni nie zaakceptowali. - Ach tak, a co to była za propozycja? Hinde wyprostował się, szukał odpowiednich słów. - Były pewne... rzeczy, na których mi zależało, i gdybym je dostał, odpowiedziałbym na jedno lub więcej ich pytań. Zgodnie z prawdą. Rzucił okiem na Haraldssona, żeby zobaczyć, czy po łknął haczyk, ale mężczyzna na krześle wyglądał raczej na zdezorientowanego. - Przysługa za przysługę - wyjaśnił Hinde. - Jak gra, tak to można określić. Ja mam coś, co oni chcą mieć, oni mają coś, czego chcę ja, więc dlaczego oddawać to za nic? Ale Se bastian nie chciał grać. Hinde spojrzał Haraldssonowi w oczy. Czy wyraził się zbyt jasno? Czy zdradził się z tym, do czego zmierza? Prze cież jego gość był kiedyś policjantem, nawet jeszcze całkiem niedawno. Czy odezwie się u niego dzwonek ostrzegawczy? Nic na to nie wskazywało. Edward zdecydował, że pójdzie na całość. - Może pan dostać taką samą ofertę. Haraldsson nie odpowiedział od razu. Co takiego ofero wał mu Hinde? Informację w zamian za co? Dowiedziałby
się, gdyby zdecydował się na tę grę. Ale dlaczego on to pro ponował? Oczywiście, żeby mieć z tego jakieś korzyści. Przy wileje. A może po prostu był znudzony i korzystał z każdej okazji, żeby trochę ubarwić swoją codzienność, żeby mieć trochę stymulacji. Haraldsson szybko zrobił w głowie zesta wienie zysków i strat. Zyski były oczywiste. Hinde miał odpowiedzieć na jego pytania. Jakiekolwiek. To dałoby mu unikalną wiedzę. W najlepszym razie wystarczającą do wyjaśnienia czterech morderstw. Straty? Nie wiedział, czego Hinde chce w zamian za swoje odpowiedzi. Ale jeśli się nie zgodzi, nigdy też się nie dowie. Jeśli to będzie naruszało przepisy czy z jakiegoś in nego powodu okaże się niemożliwe, po prostu odmówi. Przerwie to. To się nie mogło nie udać. Haraldsson kiwnął na zgodę. - Jasne. A jak by tb miało wyglądać? Edward z trudem opanował impuls, żeby się zaśmiać z zadowoleniem. Zamiast tego uśmiechnął się szeroko do Haraldssona i nachylił się bliżej, niemal poufale. - Mówię, co chcę dostać, i kiedy to dostanę, wtedy pan stawia pytanie, jakie pan chce, a ja odpowiadam. - Zgodnie z prawdą. - Obiecuję. Hinde wyciągnął prawą dłoń, żeby podkreślić porozu mienie. Uścisk dłoni. Wszystko, co było potrzebne między mężczyznami. - Okay - przytaknął Haraldsson. Uścisnęli sobie ręce. Potem Edward wycofał się na łóżko, usiadł oparty o ścianę, ze stopami na materacu. Na luzie. Po domowemu. Oddramatyzowanie sytuacji. Obserwował Haraldssona sponad zgiętych kolan. Od czego powinien za cząć? Musiał mieć wyobrażenie, jak bardzo jego gościowi na tym zależało.
- Czy ma pan zdjęcie swojej żony? - Tak...? Wahanie w odpowiedzi. - Mógłbym je dostać? - Ale po co? - zapytał Haraldsson lekko oszołomiony. Tylko żeby popatrzeć czy chce pan je zatrzymać? - Zatrzymać. Haraldsson zawahał się. To nie zapowiadało się dobrze. Wcale nie. Nie tak wyobrażał sobie prośby Hindego. Wię cej czasu na spacerniaku. Lepsze jedzenie. Więcej swobody przy komputerze. Może czasem piwo. Rzeczy, które popra wiałyby i uatrakcyjniały jego pobyt w Lövhadze. Ale nie coś takiego. Co Hinde miałby zrobić ze zdjęciem jego żony? Z dokumentów wynikało, że nie jest aktywny seksualnie, więc raczej nie wchodziło w grę, że będzie siedział i się ona nizował nad zdjęciem Jenny. Ale po co mu ono było? - Po co panu to zdjęcie? - Czy to jest pytanie, które pan chce zadać? - Nie... Haraldsson poczuł się zestresowany. Czy powinien już to przerwać? Czy mógł? To przecież tylko zdjęcie. Policjanci byli przekonani, że mężczyzna siedzący na łóż ku był zamieszany w cztery morderstwa. Jeśli Haraldsson sprytnie rozegrałby swoje karty, mógł w zasadzie sam roz wiązać sprawę. Hinde siedział tu, gdzie siedział. Nie mógł nic zrobić. Haraldsson nie musiał nawet informować zespołu Höglunda. Mógł ze swoimi informacjami iść od razu wyżej, bezpośrednio do przełożonych. Zgarnąć wszystkie honory. Zaliczyć sukces tam, gdzie inni ponieśli porażkę. To przecież tylko zdjęcie. Z tylnej kieszeni spodni wyjął portfel i otworzył go. Po jednej stronie za plastikową szybką miał zdjęcie Jenny. Zro bione w pokoju hotelowym w Kopenhadze ponad półto ra roku temu. Pokoju nie było widać, zdjęcie było obcięte,
żeby pasowało do portfela, ale Jenny promieniała. Szczę ściem. Haraldsson uwielbiał to zdjęcie. Oddawało samą istotę Jenny. Ale miał je nadal na karcie pamięci. Mógł so bie wydrukować nowe. To przecież tylko zdjęcie. A jednak nie potrafił pozbyć się poczucia, że popełnia wiel ki błąd, kiedy włożył zdjęcie w wyciągniętą dłoń Hindego. - Czy jest pan zamieszany w morderstwa czterech ko biet z ostatnich tygodni? - zapytał Haraldsson, gdy zdjęcie zmieniło właściciela. - Proszę zdefiniować pojęcie zamieszany - odpowiedział Hinde, spoglądając przelotnie na trzymaną w dłoni fotogra fię. Tuż po trzydziestce. Szczupła. Uśmiechnięta. Brunetka. Potem zajmie się szczegółami. Odłożył zdjęcie na książkę na stoliku. - Wie pan o nich? - Tak. - Skąd? Hinde pokręcił głową i znów oparł się o ścianę. - To jest już pytanie numer dwa. Ale tylko po to, żeby okazać, jak sobie cenię fakt, że pan ze mną rozmawia, odpo wiem na nie, nie żądając niczego w zamian. - Tu Hinde zro bił pauzę i spojrzał Haraldssonowi w oczy. Widział w nich wyczekiwanie, nadzieję. Zależało mu, bez wątpienia. - Po licja kryminalna mnie o tym poinformowała - powiedział w końcu. - Ale przedtem? - Haraldsson pytał dalej przejęty. - Czy wiedział pan coś o tym wcześniej? - Odpowiedź na to pytanie musi kosztować. - Jaka jest cena? - Muszę pomyśleć. Niech pan przyjdzie jutro. Hinde położył się na łóżku i sięgnął po książkę. Zdjęcie Jenny osunęło się na stolik, jakby o nim zapomniał. Ha raldsson zrozumiał, że rozmowa była skończona. Nie był
zadowolony, ale to już był jakiś początek. Zdecydowanie mógł go poprowadzić dalej. Wstał, podszedł do drzwi i wy szedł z celi. Wracając do swojego gabinetu, Haraldsson podjął dwa po stanowienia. Po pierwsze, nigdy nie powie Jenny, że dał jej zdjęcie Edwardowi Hindemu. Nie bardzo wiedział, jak mógłby jej to wytłumaczyć. Zrobi sobie jak najszybciej jeszcze jedną odbitkę i zastąpi zdjęcie w portfelu. Po drugie, będzie uważał ten dzień za udany. Stanął przed trudnymi sytuacjami, ale dokonał właściwych wybo rów. Zrobił krok w dobrą stronę. - Dobrze to wszystko poszło - powiedział głośno do sie bie w pustym korytarzu. Uznał, że to zabrzmiało, jakby chciał sam siebie przekonać, więc odchrząknął i powiedział to jeszcze raz. Głośniej. Bardziej zdecydowanie. - Naprawdę dobrze to poszło. W swojej celi Edward Hinde leżał na łóżku i wpatrywał się w zdjęcie Jenny Haraldsson. I myślał dokładnie to samo.
anja jechała za szybko. Jak zwykle. Była pełna nerwowej energii. Kiedy wróci do domu, pójdzie pobiegać. Jeszcze przez kilka godzin miało być jasno, zaczęło się też ochładzać. Właściwie nie chciała iść na trasę. Właściwie chciała pracować. Iść dalej. W ogóle dojść do czegoś. Miesiąc minął od pierwszego morderstwa, a oni nadal błądzili po omacku.
V
Hinde był w to zamieszany, tylko jak? Ofiary miały powią zania z Sebastianem, tylko dlaczego? Zemsta, to jasne. Ale można było sobie też wyobrazić, że Sebastian nie zostałby włączony do ich grupy na potrzeby tego śledztwa. Wcale nie było takie oczywiste, że znów będzie pracował z zespo łem śledczym policji kryminalnej. Wtedy mogliby nigdy nie odkryć tych powiązań, nie połączyliby ofiar. Raczej nie by łaby to skuteczna zemsta, gdyby obiekt zemsty wcale tego nie zauważył. Czy to znaczy, że Hinde liczył na to, że prę dzej czy później zaangażują do śledztwa Sebastiana? Czy'' dlatego tak ważne było, żeby zbrodnie były dokładnymi ko piami? Żeby wskazywały palcem na Hindego? Żeby trzeba było skonsultować się z Sebastianem i dać mu możliwość odkrycia powiązań? A teraz, kiedy Sebastian aktywnie uczestniczył w śledz twie, kiedy już odkrył, że to dotyczy jego? Czy teraz mor derstwa ustaną? Tyle pytań. Żadnych odpowiedzi. Ta sprawa mogła stać się najgorszym śledztwem, z jakim mieli do czynienia. Vanja docisnęła pedał gazu. Wskazówka szybkościomierza sięgnęła 140. Vanja chciała jak najszyb ciej zostawić za sobą te godziny, które zmarnowała w Södertälje. Ale czy one były naprawdę zmarnowane, czy tylko ona ich nie wykorzystała? Nie mogła się pozbyć wrażenia, że jej poczucie rozczarowania i zniecierpliwienie odbija się na jej pracy. Włączyła komórkę na tryb głośno mówiący i wybrała numer. Billy kroił w kuchni brokuły, paprykę i cebulę, kiedy za dzwonił telefon. My smażyła kurczaka na jednej płycie, podczas gdy na drugiej na małym ogniu prażyły się orzechy nerkowca. Właściwie kurczak powinien być przygotowywa ny w woku, ale Billy nie miał czegoś takiego. Patelnię dostał
od rodziców na gwiazdkę wiele lat temu. Odkąd poznał My, była w użyciu więcej razy niż przez te wszystkie lata. My lubiła wspólne gotowanie. - Słucham, mówi Billy - powiedział, przytrzymując tele fon ramieniem, i dalej kroił warzywa. - Cześć, gdzie jesteś? - To Vanja dzwoniła z samochodu. Billy musiał się koncentrować, żeby rozumieć, co mówi poprzez szum. Tryb głośnomówiący i jego sposób trzymania telefonu nie były tu pomocne. - W domu. A ty? - Wracam właśnie z Södertälje. Rodriguez siedzi na wóz ku po wypadku samochodowym, to nie mógł być on. - Okay. Zaczekaj chwilę, przestawię tylko telefon. - Po wiedział bezgłośnie do My ,Vanja”, włączył głośnik telefonu i odłożył aparat na kuchenny blat. My skinęła głową, jakby się tego już domyśliła. - Okay, teraz cię znowu słyszę - A co tak syczy u ciebie? - To chyba patelnia. - Co robisz? - Gotuję. - Co? Naprawdę? - Tak. W słuchawce na chwilę zapadła cisza. Billy rozumiał za skoczenie Vanji. Był stałym konsumentem wszelkiego ro dzaju dań gotowych i fast foodów. Przy życiu utrzymywały go 7-Eleven, kioski i zamrażarki spożywczaków. Nie było tak, że nie potrafił gotować, ale po prostu wcale go to nie interesowało i uważał, że czas zużyty na samodzielne przy gotowanie posiłku od podstaw można wykorzystać o wiele lepiej. Jego obojętność na sprawy kulinarne nie była jed nak tematem, który chciałby dyskutować, kiedy rozmo wie przysłuchiwała się My. Pamiętał niejasno, że gotowanie przedstawił jako jedno ze swoich ulubionych zajęć w tam ten wczesny poranek po świętojańskiej imprezie.
- Co chciałaś powiedzieć? - Billy nożem odsunął warzy wa na bok, spojrzał na My, która z zainteresowaniem śle dziła rozmowę, a potem zabrał się do krojenia czerwonego strączka chili. - Pomyślałam, że mógłbyś się dowiedzieć, kiedy się zda rzył ten wypadek. Który unieruchomił Rodrigueza. - Czy on tego nie wiedział? - Nie zapytałam, byłam tak wściekła, że lokalna policja nie poinformowała nas o jego kalectwie, że po prostu po szłam. Ale on i tak może mieć coś wspólnego z kradzieżą focusa. Mieszka tuż obok. Billy zastygł z nożem w powietrzu. Dzwoniła, żeby go poprosić o zwykłe sprawdzenie danych. Coś, co mógł zrobić praktycznie każdy. Kątem oka zobaczył, że My lekko po trząsa głową. Billy odłożył nóż i nachylił się nad telefonem. - Zaczekaj, czy ja cię dobrze zrozumiałem? Ty zapo mniałaś zapytać, kiedy był ten wypadek, więc teraz ja mam to sprawdzić? -Tak. - Jestem w domu. - Nie myślałam, żeby teraz, zaraz. Możesz to zrobić jutro. - Dlaczego ty tego nie zrobisz jutro? Słuchawka znów umilkła. Billy znał przyczynę. Vanja nie była przyzwyczajona do sprzeciwu czy kwestionowania swojego zdania. W każdym razie przez niego. No cóż, kie dyś musi być ten pierwszy raz, pomyślał, lepiej, żeby zaczę ła się przyzwyczajać. - Ty lepiej niż ja umiesz znajdować takie informacje. Zrobisz to szybciej - wyjaśniła Vanja, a Billy miał wrażenie, że w jej głosie słyszy nutę irytacji. To był fakt, ale nie wystarczał jako argument. Za długo pełnił w zespole funkcję swego rodzaju pomocnika admini stracyjnego. Najwyższy czas to zmienić. - Mogę ci pokazać, jak się to robi. - Ja wiem, jak się to robi.
- Więc zrób to. Znów cisza w słuchawce. Bilły zerknął na My, która uśmiechnęła się do niego zachęcająco. - Okay... Dobra... - rzuciła Vanja. Potem nastąpiła cisza, a sekundę później umilkł nawet szum samochodu. Vanja się rozłączyła. Billy schował tele fon do kieszeni. My podeszła do niego i objęła go za ramię. - I jakie to uczucie? - W porządku. - Billy zastanowił się na moment i zde cydował, że będzie mówił otwarcie. - Trochę to małostko we, jeśli mam być szczery. Załatwiłbym to błyskawicznie. - Ale ona też to potrafi? - Tak, ale teraz jest na mnie wkurzona z powodu takiego drobiazgu. My wcisnęła się pomiędzy Billy’ego i kuchenny blat, za rzuciła mu ramiona na szyję i spojrzała głęboko w oczy. - Następnym razem, kiedy cię o coś poprosi, możesz to zrobić. Bo tu nie chodzi o to, żebyście przestali sobie poma gać, ale ona po prostu musi przestać traktować twoją pomoc jako coś oczywistego. Pocałowała go w policzek i pogłaskała po twarzy, a po tem wróciła do patelni.
rsula siedziała przy swoim biurku. Usiłowała praco wać, ale nie była w stanie się skoncentrować. Przez cały czas jej myśli wracały do tego, co było. Nie do rozmo wy w jadalni, tylko jeszcze dalej. Myślała o tamtym. Myślała o nich. Spotkali się po raz pierwszy wczesną jesienią 1992 roku. Sebastian Bergman, wykształcony w Stanach profiler
U
miał mieć wykład na uniwersytecie w Göteborgu o sygna turach w morderstwie i o tym, co miejsca zbrodni ujawnia ją na temat seryjnych morderców. Ursula pracowała wtedy w Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym w Lin köping i postarała się o delegację żeby pojechać na ten wy kład w ramach rozwoju zawodowego. Wykład był ciekawy i bardzo treściwy. Sebastian był w swoim żywiole, czarują cy, fachowy, spontaniczny, publiczność - zachwycona i za intrygowana. Ursula siedziała na samym przodzie i zadała kilka pytań. Potem poszła z nim do łóżka w jego pokoju hotelowym. Ursula sądziła, że na tym wszystko się zakończy. Ich świa tek zawodowy był mały, słyszała już więc plotki o Sebastia nie. I po prostu wróciła do domu do Linköping. Do Mickego i Belli, która właśnie zaczęła pierwszą klasę. Micke zajmo wał się wszystkimi szkolnymi sprawami i wracał do domu wczesnym popołudniem, żeby Bella nie musiała być długo w świetlicy. Ursula pracowała. Jak zwykle. Jakoś się układa ło. Jak zwykle. Micke nie pił od ponad roku. We własnej firmie pracował tyle, ile chciał. Mieli willę w dobrej dzielnicy, wystarczają co dużo pieniędzy, Bella zadowolona ze szkoły, stymulująca praca, Micke trzeźwy. Zycie klasy średniej z przedmieścia. Dobre życie. Lepiej być nie mogło, tak wtedy myślała. Aż pewnego dnia, kiedy wracała z pracy do domu, ktoś zawołał ją na parkingu. To był on. Sebastian Bergman. Dzi wiła się, co on tam robi. Chciał się z nią spotkać. Jeśli to możliwe. Ucieszyła się na jego widok. Cieszyła się, że ją odnalazł. Bardziej, niż była skłonna przyznać. Zadzwoniła do Mic kego i powiedziała, że musi zostać po godzinach. Pojechali do motelu. To było ekscytujące, jak zakazany owoc. W Lin köping zawsze można było się na kogoś natknąć, ktoś mógł ich zobaczyć, rozpoznać. Ursula nie dbała o to.
Sebastian zakończył właśnie cykl wykładów Od nowego semestru miał znów podjąć pracę na uniwersytecie, ale teraz miał trochę wolnego. Równie dobrze mógł ten czas spędzić w Linköping. Jeśli ona zechce. Przez prawie dwa miesiące spotykali się tak często, jak tylko się dało. Czasem w porze lunchu, czasami rano, zanim rozpoczęła pracę. A przeważnie wieczorami i po nocach. On mógł zawsze. Chciał zawsze. To ona decydowała gdzie, jak często i jak długo. Bardzo jej to odpowiadało. W grudniu zaproponowała Mickemu, żeby się przenieś li do Sztokholmu. Chciała starać się o pracę w zespole dochodzeniowo-śledczym do spraw zabójstw Krajowej Po licji Kryminalnej. Już od jakiegoś czasu myślała o zmianie pracy, CLK ją męczyło. Brakowało jej aktywnego uczest nictwa w osaczaniu, adrenaliny i zwieńczenia pracy, czyli zatrzymania. Zespół do spraw zabójstw dostał właśnie no wego szefa, Torkela Höglunda, o którym słyszało się dużo dobrego. Nadszedł czas, żeby poszukać czegoś nowego, zro bić kolejny krok. Nie tylko ze względu na Sebastiana. To, że mieli wylą dować w tym samym miejscu, gdyby dostała tę pracę, było tylko dodatkowym plusem. Mile widzianym, ale nie dlatego podjęła taką decyzję. Nie była pensjonarką, która traci gło wę i kieruje się uczuciami. Nigdy taka nie była. Dobrze wiedziała, że to może się w każdej chwili skoń czyć. Ale bliskość i codzienne spotkania mogły też sprawić, że ich relacja przekształci się w coś więcej, w coś głębsze go. Po raz pierwszy miała wrażenie, że z Sebastianem to może być coś innego. Ze z nim mogłaby czuć się swobodnie i nie musiałaby utrzymywać dystansu, który zawsze zacho wywała. Do Mickego. Do Belli. Do wszystkich.
Poza tym jej siostra mieszkała w Mälarhöjden, a rodzi ce w Norrtälje. Idealnie, jeśli czasem potrzebowaliby opieki do dziecka na weekend. Wszystko przemawiało za przepro wadzką, nie było powodów, żeby zostać. Micke był innego zdania. Jego firma była osadzona na lokalnym rynku, miał klien tów z zachodniej Szwecji. Co on miałby robić w Sztok holmie? Zaczynać od nowa? A Bella? Właśnie kończyła pierwsze półrocze, miała w szkole nowe przyjaciółki, uwiel biała swoją nauczycielkę. Czy mieli prawo pozbawiać ją tego poczucia bezpieczeństwa? Ursula nie akceptowała tych wyjaśnień, twierdziła, że dzieci łatwo zawierają przyjaźnie, a Micke oczywiście bez problemu może prowadzić interesy ze Sztokholmu, będzie musiał trochę więcej jeździć, noco wać poza domem. Ale przez cały czas, kiedy namawiała ro dzinę na przeprowadzkę, coś w tyle głowy szeptało jej, że to wcale nie byłaby katastrofa, gdyby zdecydowali się rozstać. Miałaby możliwość w’ spokoju zastanowić się nad tym, co się dzieje. Czy nie nadeszła pora na większe zmiany I rzeczywiście udało się. W końcu to Micke rzucił po mysł, żeby przeprowadziła się sama. Ze przynajmniej przez jakiś czas mogliby mieszkać osobno. Nie chciał stać jej na drodze do kariery i skoro inni mogli widywać się co tydzień, oni chyba też dadzą radę? Ursula protestowała dla przyzwo itości, ale niezbyt długo. Porozmawiała z Bellą, obiecała jej, że będzie przyjeżdżała tak często, jak się da. Dziewczynka była oczywiście zasmucona. To była duża zmiana, trochę jak rozwód, ale Ursula była pewna, że zareagowałaby o wie le silniej, gdyby to Micke miał się wyprowadzić. W świecie Belli zostawał właściwy rodzic. Ursula dostała swoją wymarzoną pracę i przeniosła się do Sztokholmu. Wynajęła dwupokojowe mieszkanie na Sódermalmie, ale tyle samo czasu co w domu spędzała u Se bastiana, jeśli nie więcej. W pracy zachowywali pełny pro fesjonalizm, nikt nie domyślał się, że łączyło ich coś więcej
ponad relacje zawodowe. Poza pracą ich związek coraz bar dziej się umacniał. Robili rzeczy, które także robili koledzy z pracy, chodzili do teatru, kina i restauracji, choć zaczęli się także spotykać z siostrą Ursuli i jej mężem. Jako para. Ursu la nadal jeździła prawie co weekend do Linköping, ale coraz częściej miała wrażenie, że coś zostawia, zamiast poczucia, że do czegoś jedzie. To nie był dom. Związek z Sebastianem znaczył dla niej o wiele więcej niż dla niego, tego była pew na. Czasami wręcz bała się, że tak dużo. Wiosną ośmieliła się nawet powiedzieć sobie to w myślach. Kochała. Po raz pierwszy w całym swoim życiu. Ursula wstała od biurka. I tak nic jej nie wychodziło, a myś lenie o rzeczach, które wydarzyły się niemal dwadzieścia lat temu, prowadziło donikąd. Musiała jechać. Pewnie do domu, w każdym razie wyjechać stąd. Roland Johansson i José Rodriguez zostali wykreśleni z listy podejrzanych. Od ciski i ślady spermy na miejscu zbrodni pochodziły od ko goś innego. To nie znaczyło automatycznie, że żaden z nich nie mógł być w jakiś sposób zamieszany, na przykład samo chód, którego używano do śledzenia Sebastiana został skra dziony kilkaset metrów od domu Rodrigueza, ale jutro mieli zająć się planowaniem, jak postępować dalej w tej sprawie. W drodze do windy Ursula minęła gabinet Torkela i zaj rzała do środka. Pusto. Ukłucie rozczarowania. Choć i tak nie wiedziała, co by zrobiła, gdyby on tam był. Po prostu miło by było zakończyć dzień na jego sofie, może mogliby zjeść razem kolację. Była głodna. Jej posiłek został zakłóco ny. Przez mężczyznę, który akurat teraz stał kawałek dalej na korytarzu i najwyraźniej na nią czekał. Ursula przeszła obok, nie poświęcając mu nawet spojrzenia. - No to do jutra. - Odprowadzę cię do samochodu - powiedział Sebastian i ruszył za nią.
- Nie wygłupiaj się. Nie trzeba. - Przestań. Ja chcę. Ursula westchnęła, doszła do wind, nacisnęła strzałkę w dół i czekała. Sebastian stał w milczeniu u jej boku. Pół minuty później drzwi się rozsunęły, Ursula weszła do windy, Sebastian za nią. Nacisnęła G i z uwagą zaczęła wpatrywać się w gładką metalową powierzchnię. - Pomyślałem o Barbro - Sebastian przerwał ciszę. Może powinienem ją też poinformować. Ursula milczała. Zamierzała udawać, że nie słyszy. - Nie wiem, gdzie ona teraz mieszka - ciągnął Sebastian, a Ursula miała wrażenie, że słyszy w jego głosie przepraszający ton. - Czy może wyszła znów za mąż i zmieniła nazwisko... - Ja też nie wiem - przerwała mu Ursula. - Pomyślałem, że może wy... - Nie - znów weszła mu w słowo - źle myślałeś. Sebastian umilkł. Winda stanęła, otworzyły się drzwi. Ursula wyszła do garażu. Sebastian za nią. Szła szybkim, zdecydowanym krokiem, jej obcasy stukały o posadzkę, ich dźwięk odbijał się echem od nagich betonowych ścian. Se bastian rozejrzał się na boki, idąc kilka kroków za nią, wy czulony na zmiany, ruchy. Garaż był pusty. Ursula pilotem otworzyła samochód z odległości kilku metrów, wrzuciła to rebkę na tylne siedzenie i stanęła przy drzwiach kierowcy. Sebastian zatrzymał się przy chłodnicy. - No to w takim razie dobranoc, dbaj o siebie. - Odwró cił się i poczłapał z powrotem do windy. Ursula zastanowiła się chwilę. Właściwie nie uważała, żeby to było konieczne, ale na wszelki wypadek... - Sebastianie! Zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Ursula zostawiła otwarte drzwi auta i podeszła do niego kawałek. Patrzył na nią z zaciekawieniem, pytająco. - Nigdy, pod żadnym pozorem nie możesz mówić o to bie i o mnie. - Ursula szeptała, co paradoksalnie brzmiało
niemal mocniej niż zwykły glos, odbijający się od ścian. Nikomu. Sebastian wzruszył ramionami. - Okay. - Nie zrobił tego przez ostatnie siedemnaście lat, więc może pomilczeć jeszcze jakiś czas. Najwyraźniej Ursu la z jego krótkiej odpowiedzi i wzruszenia ramionami wy wnioskowała, że to nie było dla niego ważne. - Naprawdę. Inaczej nigdy bym ci tego nie wybaczyła. Sebastian podniósł na nią wzrok. - A czy kiedykolwiek mi wybaczyłaś? Ursula spojrzała mu w oczy Czyżby była w nich prośba? Nadzieja? - Dobranoc, zobaczymy się jutro. Ursula odwróciła się i wróciła do samochodu. Sebastian stał jeszcze, póki nie wyjechała z garażu, a potem ruszył do windy. Zapowiadał się długi wieczór.
torskärsgatan 12. Adres na zawsze wyryty w pamięci Sebastiana. To tutaj zaprowadził go list, który znalazł w domu swoich rodziców. To tutaj okazało się, że ma córkę. Znowu. Otworzył bra mę i wszedł w mrok klatki schodowej. Drugi raz był w tym domu. Poprzednim razem wchodził na górę w nerwowym wyczekiwaniu, spodziewając się równocześnie porażki. Tym razem... Na różne sposoby było gorzej. Wyszedł na trzecie piętro. Na drzwiach było napisane Eriksson/Lithner. Seba stian wziął głęboki oddech, potem w długim westchnieniu powoli wypuścił powietrze przez otwarte usta. I zadzwonił. - Co tu robisz? - To były jej pierwsze słowa, kiedy po otwarciu drzwi zobaczyła, kto to jest. Anna Eriksson.
S
Włosy krótsze niż poprzednim razem. Coś w rodzaju boba. Te same błękitne oczy. Te same wysokie kości policzkowe i wąskie usta. Znoszone dżinsy i bawełniana koszula, tak duża, że mogłaby należeć do Valdemara. - Jesteś sama? - Sebastian również zdecydował się po minąć powitalne formułki. Chodziło mu o to, czy w miesz kaniu nie ma jakiejś koleżanki czy innej osoby. Pięć minut temu widział, jak Valdemar wychodzi z domu. - Mieliśmy się już nie spotykać. - Wiem. Jesteś sama? Anna najwyraźniej domyśliła się, do czego zmierza. Zro biła krok do przodu, żeby jeszcze lepiej zablokować drzwi. Rozejrzawszy się szybko po klatce schodowej, czy nie ma ja kiegoś przypadkowego towarzystwa, zniżyła głos i syknęła. - Nie możesz tu przychodzić. Obiecałeś, że będziesz się trzymał od nas z daleka Nie zrobił tego, o ile pamiętał. Nie obiecał. Odszedł stamtąd, zgadzając się po cichu, że nigdy nie będzie pró bował się kontaktować z Vanją, Valdemarem ani Anną, ale tego nie obiecywał. Zresztą sytuacja się zmieniła. - Muszę z tobą porozmawiać. - Nie! - Anna podkreśliła te słowa potrząśnięciem gło wy - Już wystarczy, że pracowałeś z Vmją. Nie będziemy się spotykać. Sebastian zwrócił uwagę na czas, jakiego użyła. Pracowa łeś. Widocznie Vanja nie opowiedziała, że znów należał do zespołu. Przynajmniej matce. - Tu nie chodzi o Vanję - powiedział prawie błagalnie. Tu chodzi o ciebie. Zobaczył, jak stojąca przed nim kobieta zesztywniała. Przez krótką chwilę Sebastian poczuł, czym musiały być dla niej ostatnie miesiące. Przez trzydzieści lat żyła z kłam stwem. Nie tylko żyła, kłamstwo stanowiło fundament, na którym opierała się cała jej egzystencja. Trzydzieści lat. Wy starczająco długo, żeby można było niemal w nie uwierzyć.
I dość długo, żeby zaczęła wierzyć, że można prawdę ukryć na dobre. Żeby nabrała pewności. I wtedy zjawił się on. Zagrożenie z zewnątrz, które mogło wszystko zniszczyć. Wszystko, co zbudowała. Wszystko, co miała. A teraz wró cił, mimo że nie powinien, miał zakaz. To mogło tylko ozna czać coś gorszego. - Jak to o mnie? - Teraz ton obrony w głosie. Sebastian zdecydował się, że nie będzie owijał niczego w bawełnę. - Możesz być w niebezpieczeństwie. - Ale jak to? Dlaczego? - Więcej zaskoczenia niż stra chu. Nie był pewien, czy dociera do niej znaczenie tych słów. - Czy mogę wejść? - zapytał Sebastian, możliwie najła godniej. - Chcę tylko powiedzieć to, co mam do powiedze nia, a potem pójdę, obiecuję. Anna przyjrzała mu się, jakby chciała zbadać, czy nie kłamie. Czy nie ma innych, ukrytych powodów jego wizy ty. Czy nie pojawi się więcej nieprzyjemnych niespodzianek. Sebastian odwzajemniał jej spojrzenie tak szczerze i otwar cie, jak tylko potrafił. Anna zdawała się rozważać, czy nie zamknąć mu drzwi przed nosem. - Proszę... - powiedział błagalnie Sebastian. - To na prawdę ważne, inaczej bym tu nie przyszedł. Anna westchnęła krótko, spuściła wzrok i odsunęła się na bok, uchylając drzwi trochę szerzej. Sebastian otworzył je jeszcze bardziej i mijając ją, wszedł do mieszkania. Anna rzuciła jeszcze raz szybkie spojrzenie na klatkę i zamknęła drzwi.
a Storskärsgatan, jakieś trzydzieści metrów od budyn ku numer 12, siedział w samochodzie wysoki męż czyzna. W nowym samochodzie. Forda pozbył się zaraz po tym, kiedy Sebastian Bergman gonił go po ulicy przed siedzibą policji. Teraz miał toyotę auris srebrny metalik. Nie wiedział, co się stało z dawnym samochodem ani skąd pochodził nowy. Przypuszczalnie z kradzieży. Na stronie fygorh.se znalazł komunikat, gdzie i kiedy ma odebrać nowy. Wyszedł w umówionym czasie i rzeczywiście, samo chód stał na swoim miejscu z kluczykiem w stacyjce. Znów mógł jeździć za Sebastianem. Tym razem w większej odleg łości. Niewidoczny za kierownicą. Schylał się niżej i częściej niż przedtem, był ostrożniejszy, ale Sebastian zdawał się go już nie szukać. Ani razu nie obejrzał się czujnie za siebie, ani nie zmienił trasy, co utrudniłoby śledzenie go. Przez ja kiś czas wysoki mężczyzna obawiał się, że to może być za sadzka. Ze brak zainteresowania psychologa dla otoczenia i zupełnie niefrasobliwe przemieszczanie się wynikało stąd, że chodzili za nim policjanci, którzy mieli odkryć, kto go śledzi. Ale nic na to nie wskazywało. Wysoki mężczyzna już dawno by ich zauważył. Znaleźli czwartą. W mieszkaniu. Gazety bardzo to nagłoś niły. Wysoki mężczyzna kupił tego dnia wszystkie dzienniki poranne i popołudniówki. Leżały obok niego na fotelu pa sażera. Chciał już jechać do domu, żeby móc je przeczytać. Rosnąć. Rytuał zachowywania tekstów, które o nim pisano, wymagał rozwinięcia i dopracowania, uświadomił to sobie, kiedy zobaczył najnowsze doniesienia w internecie. Nie była łatwym zadaniem, ta czwarta. Świeża znajo mość Sebastiana, jak zauważył. Bergman został odebrany przez swojego kumpla psychologa ze wzgórza przed do mem, w którym mieszka Vanja Lithner, policjantka z ze społu do spraw zabójstw, i zabrany na spotkanie. Niecałe dwie godziny później wyszedł stamtąd i wsiadł do taksów ki z kobietą, która miała być numerem cztery. Pojechali do
N
jej mieszkania. Wysoki mężczyzna wszedł za nimi do klat ki schodowej i udało mu się usłyszeć, na którym piętrze zatrzymała się winda, ale nie można było stwierdzić, do którego weszli mieszkania. Podczas gdy Sebastian był z nią w środku, wysoki mężczyzna wsiadł z powrotem do samo chodu i zajął się poszukiwaniami. Miał nazwiska ze skrzy nek pocztowych z trzeciego piętra. Po pewnym czasie już wiedział, że na tym piętrze mieszkała tylko jedna samot na kobieta. Annette Willén. Oczywiście istniało prawdopo dobieństwo, że to była jakaś słomiana wdówka i kobieta, z którą Sebastian się pieprzył, była jedną z mężatek czy konkubin, jakie znalazł. Ale raczej była to Annette Willén. Od tego zamierzał zacząć. Około piątej rano Sebastian wyszedł z budynku. Zmę czony i zmarnowany, jak pomyślał wysoki mężczyzna, śle dząc go wzrokiem, aż zniknął z pola widzenia. Czas, żeby się upewnić. Nie było miejsca na pomyłki. Wysiadł z sa mochodu, wszedł do domu, wjechał na trzecie piętro. Teraz zaczynały się problemy. Dzwonek do drzwi o tej porze nie potrzebnie wzbudziłby zainteresowanie. Jakiś sąsiad mógł się obudzić i wyjrzeć przez judasza, a on nawet by o tym nie wiedział. Ale jak tu się upewnić? Zapukał do drzwi. Żadnej reakcji. Zapukał jeszcze raz, trochę mocniej i dłużej tym ra zem. Jakiś ruch w środku. Kroki. - Kto tam? - usłyszał zza drzwi zaspany głos kobiety. - Przepraszam, że panią obudziłem, ale szukam Seba stiana - powiedział cicho mężczyzna, starając się w miarę możliwości odwracać twarz od judasza, ale tak, żeby to nie wyglądało podejrzanie. - Kto...? - Kobieta po drugiej stronie najwyraźniej jesz cze nie oprzytomniała. - Sebastian Bergman. Miał tu być... - Proszę zaczekać... Cisza. Kilka sekund. Tyle czasu zajęło Annette Willén odkrycie i uświadomienie sobie, że jest sama. To wystarczyło
wysokiemu mężczyźnie. Szukała Sebastiana, a więc on tu przedtem był. To wszystko, co chciał wiedzieć. Już odcho dził od drzwi, kiedy znów usłyszał jej głos. - Nie ma go. On poszedł... Nawet przez solidne drewniane drzwi słyszał zaskocze nie i rozczarowanie w jej głosie. Brzmiało, jakby lada mo ment miała się rozpłakać. - Okay, przepraszam, że pani przeszkodziłem. Mężczyzna pognał schodami na dół, zanim Annette Willén wpadła na to, żeby otworzyć drzwi i z nim porozma wiać. Dowiedzieć się czegoś więcej. Kim był? Czego chciał od Sebastiana? Skąd wiedział, że Sebastian u niej był? Męż czyzna nie miał nic do roboty w tamtym mieszkaniu. Jesz cze nie. Najpierw musiał złożyć raport i otrzymać rozkaz. Potem mógł tu wrócić. Na jakiś czas spuścił Sebastiana z oczu, pojechał do domu i odebrał rozkaz. Miała być czwartą. Wysoki mężczyztó wrócił pod ten sam dom, zaparkował kawałek dalej i ruszył piechotą, niosąc na ramieniu czarną sportową torbę. Trzecie piętro, znów zapukał do drzwi. An nette była w domu, ale nie otwierała. Zapytała, kto to. - To ja. Byłem tutaj wcześniej i pytałem o Sebastiana... Wysoki mężczyzna miał plan, jak ją skłonić do otwarcia drzwi. Zawsze miał coś takiego. Nowy dla każdej ofiary. Ja sne było, że rozstanie z dzisiejszego ranka nie odbyło się za obopólną zgodą. Sebastian wymknął się, podczas gdy ona jeszcze spała. Zostawił ją. Porzucił. Wysoki mężczyzna za mierzał to wykorzystać. - Pracuję z nim - ciągnął stłumionym głosem z ustami przy drzwiach. - Nie czuje się najlepiej po zakończeniu tego spotkania. Z panią. Z drugiej strony nie było żadnej reakcji. Cisza. W każ dym razie nie kazała mu spadać. Zawsze to coś. - On nie jest zwykle w formie... następnego ranka. Ale jeśli mnie pani wpuści, mogę to pani wyjaśnić.
- Czy to on pana przysłał? W głosie niechęć. Wysoki mężczyzna zaśmiał się, jakby powiedziała coś nie tylko zabawnego, ale wręcz nie do po myślenia. - Nie, nie, on dostałby szału, gdyby wiedział, że tu je stem. Musiał jej pokazać, że są po tej samej stronie. Zdobyć jej zaufanie. Oni we dwoje przeciwko Sebastianowi Bergmano wi. Zdecydował się iść na całość. - W niektórych sytuacjach on zachowuje się jak idiota. Brak odpowiedzi. Czyżby posunął się za daleko? Ale za raz usłyszał chrzęst łańcucha i drzwi się otworzyły. Wszedł do środka. Teraz wysoki mężczyzna siedział przed Storskärsgatan. Znowu. Sebastian był tutaj już kilka razy. Nie w środku, ale przed domem. Przeważnie w czwartki, kiedy Vanja Lithner odwiedzała, jak przypuszczał, swoich rodziców. Anna Eriks son i Valdemar Lithner. Ale dzisiaj Sebastian wszedł do środka. Valdemar Lithner opuścił budynek. Sebastian od czekał chwilę i zaraz potem wszedł. Czyżby sypiał z mamą Vanji? To było możliwe. Wszystko było możliwe. Nigdy nie mógł zrozumieć związków Sebastiana z tą rodziną. Na pew no nie łączyła go z Vanją relacja seksualna, to wysoki męż czyzna wiedział na pewno, dlatego też nigdy nie zgłaszał w raportach, ile czasu Sebastian spędza przed jej domem. Wysoki mężczyzna nachylił się nad kierownicą i popa trzył na dom numer 12. Miał nadzieję, że Sebastian zaraz wyjdzie. Wprawdzie była pełnia lata, ale ciemność i tak na dejdzie. Jak w piwnicy. Kiedy gaśnie goła żarówka.
yśli wirowały w głowie Anny Eriksson. Wiele razy w różnych książkach widziała ten zwrot, że komuś myśli wirują w głowie, ale nigdy nie mogła sobie wyobrazić, co mogło być tak wstrząsające, że człowiek tracił kontrolę nad swoim umysłem. Teraz właśnie czuła, jak to jest. Ktoś mordował dawne kochanki Sebastiana. Zbrodnie, o których czytała. Ona była dawną kochanką. Mogła umrzeć. Choć nikt o tym nie wiedział. Ale mówił, że jest śledzony. Jakby jego pojawienie się w kwietniu nie było wystarcza jącym problemem. Czy był jeszcze ktoś, kto wiedział? O Vanji też? Mogła umrzeć. To było jakieś szaleństwo. Sebastian siedział obok niej na sofie. Nie zaproponowa ła mu niczego, kiedy wszedł. Przecież nie miał zostać. Ale nadal był. Na jej sofie. W jej salonie. W jej życiu. Które przez jego wizytę stało się nieopisanie trudne. Uświadomiła sobie, że siedzi w milczeniu i wpatruje się gdzieś przed siebie. Niewidzącym wzrokiem. Sebastian na chylił się ku niej. - Rozumiesz, co powiedziałem? Anna skinęła powoli i przeniosła wzrok na jego twarz, żeby potwierdzić swoją odpowiedź. - Tak, ale przecież to jest jakieś szaleństwo. Nikt nie wie. - Myślałem, że o tamtych też nikt nie wiedział. Ale jeśli on je znalazł, może znaleźć i ciebie. Anna znów skinęła. Dwie z zamordowanych kobiet spotykały się z Sebastianem ponad dwadzieścia lat temu. Wszystkie pochodziły z okolic Sztokholmu. Miały wokół siebie rodzinę i przyjaciół. A jednak zginęły. Zagrożenie było rzeczywiste. Niepokój skręcał jej żołądek. Paraliżował ją. Co dziwne, jej lęk z powodu zagrożenia własnego życia
M
jednak ustępował obawie, co to oznaczało. Mianowicie to, że ktoś mógł dojść do tego, jak to było z jej córką. - A więc ktoś może wiedzieć też o Vanji? - zapytała Anna prawie szeptem. - To nie jest pewne i nie o to tu chodzi. - Sebastian umilkł. Poddał się impulsowi, wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. - Musisz na jakiś czas wyjechać. Anna wyrwała mu dłoń i zerwała się z sofy. Nie wol no mu jej dotykać. Nie będzie jej pocieszał ani się o nią troszczył. To wszystko była jego wina. Jeśliby się okazało, że będzie potrzebowała pomocy, Sebastian Bergman byłby ostatnią osobą, do której by się zwróciła. - Nie mogę tak po prostu wyjechać. - Chodziła szybko po pokoju, rozkładając ręce, jakby dla podkreślenia, że nie ma wyjścia. - Mam pracę. Mam rodzinę. Zycie. - Właśnie dlatego. Anna zatrzymała się. Na środku pokoju. On miał oczy wiście rację. Niestety. - Nie masz nikogo, do kogo mogłabyś pojechać na jakiś czas? - zapytał Sebastian z sofy. - Tak, mam, ale jak mogę tak po prostu zniknąć? Co ja im powiem? Valdemarowi? Vanji? Co ja powiem Vanji? - Nic. Nie możesz jej zdradzić powodu wyjazdu. Wtedy wszystkiego się domyśli. Anna kiwnęła głową. Skoncentrowana. Sebastian wstał i podszedł do niej. - Jedź z wizytą. Czy twoi rodzice żyją? - Tak, moja mama. - Jedź do niej. - Nie wiem... - Anna nie dokończyła zdania, pogrążona w myślach. Znów zaczynały wracać na swoje miejsce. Teraz, nie tak jak przed chwilą, jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Myśli, które zaledwie kilka minut temu były po grążone w nieogarnionym chaosie, teraz znów były jasne i wyraźne, gotowe do tego, by je rozwijać lub odrzucać.
- Czy to byłoby takie dziwne, gdybyś wyjechała do niej na tydzień? - zapytał Sebastian. Chciał mieć pewność, za nim od niej wyjdzie. - Tak z dnia na dzień? Tak, to byłoby dziwne, nie mamy najlepszych relacji. Ale mimo tej pewnej odpowiedzi Anna zaczynała sobie układać w głowie scenariusz. Pojawiła się myśl, którą podję ła i szybko zaczęła rozwijać. Mama mogła zadzwonić, kiedy Valdemara nie było. Dzi siaj wieczorem, teraz. Prosić ją o przyjazd. Bo niedomagała, czy też coś z domem, w każdym razie potrzebowała po mocy Valdemar mógł w to uwierzyć. Wtedy będzie mogła pojechać. Mamie opowie jakąś zmyśloną historię, dlacze go przyjechała. Stres w pracy. Wyczerpanie. Musiała się na chwilę wyrwać z tego wszystkiego. Jeśli Valdemar zadzwo ni, czy mama byłaby tak dobra i powiedziała, że ona sama ją wezwała. Anna nie chciała go martwić. Nie tak zaraz po jego chorobie. Mama na pewno się zgodzi. Skłamie dla niej. Anna pomieszka u niej parę dni. Wróci, kiedy złapią mor dercę. Powie mamie, że czuje się o wiele lepiej, a gdyby spra wa wypłynęła przy jakiejś okazji, rodzinne spotkanie czy inne święto, Anna zbagatelizuje sprawę i powie, że mama coś źle zrozumiała. Nikt nie będzie się temu bliżej przyglą dał. Mogło się udać. Powinno się udać. Musiało się udać. - Nie możesz tu zostać - naciskał dalej Sebastian. Gdyby coś ci się stało, gdyby cię znaleziono... Wtedy Vanja o wszystkim by się dowiedziała. W najgorszy możliwy sposób. - Wiem, ale nie mogę jechać teraz wieczorem. - Dlaczego nie? Bo to nie pasowało do planu. To nie mogło być tak nagle. Wtedy Valdemar upierałby się, żeby pojechać z nią. Pod wieźć ją. Musiała jechać jutro. To było też zbyt pośpiesznie, ale powinno przejść.
- To po prostu niemożliwe - odparła. Nie miała siły ani ochoty tłumaczyć Sebastianowi, co planuje. - Ale nic się nie stanie. Valdemar niedługo wraca. - Mogę zaczekać, póki nie wróci - zaoferował Sebastian. - Nie! Musisz iść. Teraz. Natychmiast. Anna czuła, że odzyskuje kontrolę, kiedy szok minął. Roz wiąże ten problem, tale samo jak rozwiązała inne problemy, które zdarzały się przez lata. Ale Sebastian musiał zniknąć. Wzięła go za ramię i popchnęła w stronę drzwi. Wróciła jej energia. Tyle miała do zrobienia. Nic nie mogło jej rozpraszać. Ważne, żeby wszystko poszło dobrze. Ważne dla wszystkich. Sebastian zrozumiał, że nie może nic więcej zrobić. Po kiwał głową i wyszedł do przedpokoju. - Nie otwieraj nikomu oprócz Valdemara. - On ma klucz. Kiedy Sebastian odwrócił się na chwilę i zobaczył, jak Anna stoi na środku pokoju, pogrążona w myślach, uświa domił sobie, co narobił. Dopiero kilka miesięcy temu jej mąż został wyleczony z raka. Jak długo żyła ze świadomością, że jej towarzysz życia może umrzeć? Miesiące? Lata? A teraz on przychodzi z kolejnym zagrożeniem. Znów wprowadza śmierć do ich pięknego mieszkania. - Przykro mi. To były słowa, których nieczęsto używał, ale czuł, że to było szczere. Schylił się i zaczął sznurować buty Anna wyszła do przedpokoju, żeby dopilnować, czy naprawdę wyszedł. Sebastian wyprostował się, ale jeszcze zatrzymał się z ręką na klamce. Naprawdę chciał to wiedzieć, a już i tak nie mógł być mniej łubiany ani narobić większych problemów. - Czy on nigdy nie pytał? - Kto? - Myślami Anna była zupełnie gdzie indziej. - Valdemar. Kto jest ojcem. Wyraz jej twarzy wyraźnie powiedział mu, że to był te mat, którego nie zamierzała nigdy więcej poruszać. Nie z nim. Z nikim.
- Raz - rzuciła szybko. - Ale nie powiedziałam. - I to mu wystarczyło? Anna wzruszyła ramionami. - To dobry człowiek. - Domyśliłem się. Cisza. Co jeszcze można było powiedzieć? Sebastian otworzył drzwi. Anna podeszła krok bliżej i położyła rękę na klamce, gdy tylko on ją puścił, chcąc jak najszybciej za mknąć za nim drzwi. - Przykro mi - powiedział Sebastian, wychodząc na ciemną klatkę schodową. - Tak, już to mówiłeś... Zamknęła za nim drzwi. Sebastian stał jeszcze chwilę w miejscu i czuł, jak bardzo jest zmęczony. Fizycznie i psy chicznie. Ten dzień był jednym z najdłuższych dni w jego życiu, a się jeszcze nie skończył. Jeszcze jeden przystanek. Następna kobieta. Ciężkim krokiem zaczął schodzić po schodach.
ysoki mężczyzna już miał się poddać, kiedy zoba czył Sebastiana wychodzącego z bramy z komórką przy uchu. Osunął się niżej na fotelu, tak że widział tylko górną część ciała mężczyzny, którego śledził. Był raczej pe wien, że odległość, lustrzane szyby i zapadający zmrok do brze go kryją, nawet gdyby Sebastian spojrzał w jego stronę. Ale on tego nie zrobił. Włożył telefon do kieszeni i prze szedł na drugą stronę. Mężczyzna nadal siedział w ukryciu, śledząc go wzrokiem. Sebastian zatrzymał się na skrzyżo waniu i najwyraźniej czekał. Pięć minut później podjechała taksówka. Sebastian wsiadł i samochód ruszył. Wysoki mężczyzna przekręcił kluczyk
W
w stacyjce i zaczął podążać za nimi. Jeszcze chwilę. Miał pół godziny, zanim wezwą go obowiązki. Rozkoszował się tą sytuacją. Nie samym śledzeniem, ale tym, do czego mogło doprowadzić. Piąta. Może nawet szósta. Trzy pierwsze kobiety pojawiły się jako nazwiska. Ich na zwiska i adresy na stronie internetowej. Odszukał je, do wiedział się o ich życiu wszystkiego, co mu było potrzebne, wybrał moment. Z czwartą było inaczej. Nagle to miała być jakaś, z którą Sebastian był ostatnio. Żeby wzór stał się jasny. To zadziałało. Policja odkryła powiązania, wiedział o tym. Odnaleźli wspólny mianownik. Dowodził tego fakt, że Sebastian został zaangażowany w śledztwo. Według Mi strza powinno to spowodować, że Sebastian przeprowadzi rachunek sumienia i będzie próbował ostrzegać inne swoje partnerki. Nie wszystkie, to było oczywiście niemożliwe, ale ze stosunkowo niedawnymi lub tymi, które wiele dla nie go znaczyły, powinien się skontaktować, żeby je uprzedzić. Czyżby matka Yanji Lithner była jedną z nich? Czy to dla tego Sebastian tam pojechał dzisiejszego wieczora? Mogło tak być. W każdym razie warto to zgłosić w raporcie. Taksówka wjechała na Valhallavägen. To nie była właści wa ulica, jeśli Sebastian jechał do domu. Może chciał ostrzec jakieś inne? Wysoki mężczyzna nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Może tym razem on sam będzie mógł wybrać. Decydować o życiu i śmierci. On. Nikt inny. Ta władza zo stała mu dana. Powinien być za to dozgonnie wdzięczny. Gdyby tak miał tę możliwość wtedy. Po ślubie i przeprowadzce do wielkiego luksusowego apartamentu w centrum Lennart stał się częstym gościem w ich domu. Czasami z żoną, przeważnie jednak sam. Kiedy Sofia i jego tata wychodzili gdzieś wieczorem, a wychodzili dość często, opiekował się nim Lennart.
Lubił swojego „dziadka”. Razem odrabiali lekcje, grali w karty, nawet uczył starszego pana grać w Nintendo. Prze prowadzka do nowej szkoły nie przyniosła nowych przyjaź ni z rówieśnikami, ale w weekendy Lennart często zabierał go na wycieczki. Skansen, Kaknästornet, Djurgården, za mek królewski, miejsca, w których większość jego rówie śników już dawno była albo o nich słyszała, ale dla niego były to rzeczy raczej nieznane. Lennart pozwalał mu pró bować wszystkiego po trochu, żeby mógł się przekonać, co lubi najbardziej. Łowili ryby, jeździli na łyżwach, zbierali jagody, grali w kręgle i odwiedzali aquaparki. Wszystkiego trzeba było spróbować. Jeśli coś mu się podobało, robili to znowu, jeśli czegoś nie lubił, nie wracali do tego. Naprawdę lubił te wycieczki ze swoim dziadkiem. Jego tata i Sofia nigdy nie chcieli jechać z nimi. Wręcz przeciw nie, chyba byli zadowoleni, że od czasu do czasu nie ma go przez kilka godzin. Nie mówili tego oczywiście, ale lata spę dzone z mamą dały mu rzadką umiejętność odczytywania emocji dorosłych ze spojrzeń i mowy ciała. Przyszło mu to naturalnie, w ten sposób mógł uniknąć wielu problemów. Całkowicie się do niej dopasować. Jej wola zawsze była waż niejsza niż jego wola. Pewnego dnia jak zwykle Lennart odebrał go z domu. Chłopiec był pełen radosnego oczekiwania, mieli jechać na wycieczkę. - Dokąd jedziemy? - zapytał. - Zobaczysz - usłyszał w odpowiedzi. Dalej jechali w milczeniu. Dziadek był trochę spięty. Małomówny, niemal opryskliwy. Chłopiec próbował odczy tać te sygnały i dostosować się do niego, ale nie potrafił ich zrozumieć. Lennart emanował pewną zaciętością, jakiej wcześniej u niego nie było. Więc siedział cicho. Ale wszyst ko wyglądało raczej normalnie. Wyjechali z miasta. Węższe drogi. Wiele zakrętów, cza sami miał nawet wrażenie, że jadą z powrotem w stronę,
z której przyjechali, ale o nic nie pytał. Nie miał pojęcia, gdzie byli, kiedy Lennart skręcił w niewielką leśną dróż kę, która kończyła się przy brązowym drewnianym domu na polanie. Spadzisty dach z zielonej blachy, zielone drzwi i obramowania okien. Lennart wyłączył silnik, obaj siedzieli przez chwilę w sa mochodzie, spoglądając na dom. - Co to za dom? - zapytał chłopiec. - To domek myśliwski - usłyszał. - Czy on jest twój? - Nie. - A czyj? - To nie ma znaczenia. - A co będziemy tu robić? - Zobaczysz. Wysiedli i podeszli do chaty. Było lato. Las pachniał tak, jak powinien w ciepłe bezwietrzne dni, tego się nauczył od dziadka. W wierzchołkach drzew szumiał wiatr, ale tu, gdzie stali, dzięki gęstym zaroślom ciepłe powietrze było nieruchome. Brzęczały owady. Wydawało mu się, że widzi lśnienie jeziora między drzewami. Może będą się kąpać? Kilka kamiennych schodków prowadziło do drewnia nych zielonych drzwi, które Lennart otworzył. Weszli do małego przedpokoju. Drewniane boazerie na ścianach. Na ścianie półka na kapelusze, na podłodze stojak na buty. Mimo iż nie widział żadnych ubrań ani butów, miał wra żenie, że nie są w tym domu sami. Nie widział nikogo i ni czego nie słyszał. Tylko miał przeczucie. Po prawej stronie zauważył większy pokój, po lewej małą kuchnię, ale Len nart otworzył drzwi na lewo od wejścia i pokazał mu scho dy. Wiodły do piwnicy. - Co jest tam na dole? - zapytał. - Po prostu zejdź - usłyszał w odpowiedzi. Zszedł po wąskich schodkach obitych boazerią. Goła żarówka oświetlała nie tylko schody, lecz także całe
pomieszczenie na dole. Wielkości mniej więcej połowy domu. Sufit z drewnianych bali. Kamienne ściany. Okien nie było. Zimno i wilgotno. Pachniało pleśnią i czymś jesz cze, lekko metalicznie, nie rozpoznawał tego zapachu. Na podłodze dywany. Poza tym pusto. Nie było gdzie usiąść. Nie było co robić. Właśnie miał zapytać po raz kolejny, po co tu przyjechali, kiedy usłyszał z góry coś, co mogło ozna czać tylko czyjeś kroki. Więcej niż jednej osoby. Więcej niż dwóch. Najwyraźniej bardzo im się śpieszyło. Pośpieszne skradanie. Był tym bardziej zdziwiony niż przestraszony, kiedy odwrócił się do Lennarta stojącego u szczytu scho dów z ręką na staroświeckim czarnym kontakcie. Bez słowa przekręcił pokrętło. Wyraźne kliknięcie, a potem ciemność, kiedy zgasła goła żarówka. Zrobiło się tak ciemno, że sam nie wiedział, czy jego oczy są otwarte, czy zamknięte. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że u góry mignął wąski pa sek światła i cienie, które przemykały przez tę jasność, żeby zaraz rozpłynąć się W ciemnościach. Ale nie był pewien. Miał jeszcze w oczach obraz jasno świecącej żarówki i to za kłócało jego postrzeganie. Musiał kilka razy mrugnąć. Nic, tylko ciemność. Ale słyszał kroki na schodach, był tego pe wien. Kroki i ciężkie, niecierpliwe oddechy. - Dziadku... - powiedział. Ale nikt nie odpowiedział. W samochodzie w drodze do domu Lennart był taki jak zwykle. Przeprosił, że napędził mu stracha. To była tyl ko zabawa. Tald duży chłopak jak on potrafi chyba poznać się na zabawie? Przecież nic się nie stało, prawda? Potrzą snął głową. Bał się. Dźwięków. Ciemności, ale oprócz tego... Nie wiedział, jak długo tam stał w ciemnościach, ale kie dy Lennart znów zapalił lampę, pomieszczenie było puste. Żadnych śladów obecności innych ludzi. W aucie chciał powiedzieć, że mu. się ta zabawa nie podobała. Wcale mu się nie podobała, ale milczał. Właściwie nic się nie stało. A w świetle dziennym, jadąc samochodem, nie był nawet
pewien, czy był tam ktoś jeszcze. Może sobie wszystko wy myślił ze strachu. Poniosła go wyobraźnia. Nie miał odwagi zapytać Lennarta. Zatrzymali się przy McDonaldzie i ku pili lody Potem Lennart kupił mu nową grę komputerową. Kiedy wrócili do domu, wszystko było prawie normalnie. Przestraszył się, ale wspomnienie zblakło. Zaczął myśleć, że to był sen. Coś, co nigdy nie zdarzyło się w rzeczywistości. Lata spędzone z mamą nauczyły go szybkiego przystosowy wania się do nowych sytuacji, nowych nastrojów, obietnic, które były łamane, warunków, które znienacka się zmienia ły. Stał się mistrzem w zapominaniu, żeby iść dalej. Teraz też mógł to zrobić. Dalej jeździł na wycieczki z Lennartem. Najpierw był podejrzliwy, nie chciał jechać, ale potem było tak samo jak zwykle. Robili same fajne rzeczy. Dobre rzeczy. Wspomnie nie coraz bardziej blakło. Zniknęło, aż niczego już dobrze nie pamiętał. Póki znów nie wylądowali pod domkiem myśliwskim. Kilka miesięcy później. Niechętnie podszedł wraz z Len nartem do drewnianej chaty na leśnej polanie. Dziadek trzy mał go za rękę. Właściwie wręcz go ciągnął. Ciężkie nogi. Zduszony oddech. Znów w tej sieni. W tej szczególnej ciszy, która powstaje, kiedy więcej osób stara się, żeby ich nie usły szano. Wydawało mu się, że czuje ich obecność w pokojach, których nie widział. Ich wyczekiwanie. W dół po schodach. Goła żarówka. Lennart przy kontakcie. Ciemność. Szybkie, skradające się kroki nad głową. Tym razem nie patrzył na gasnącą żarówkę, dlatego widział więcej i lepiej w słabym świetle, kiedy drzwi piwnicy zostały uchylone. Widział lu dzi. Oczywiście. Nagich. W maskach zwierząt. Wyraźnie zobaczył lisa i tygrysa. Ale czy widział? Nie był pewien. To się działo za szybko. Odczuwał strach. Drzwi były otwarte przez kilka krótkich sekund. Potem znów ciemność. Skradanie się. Oddechy
- Co to za ludzie ? - zapytał cicho, kiedy wracali autem do domu. - Jacy? - Lennart odpowiedział pytaniem. - Ci w maskach — uściślił chłopiec. - Nie wiem, o czym mówisz - to było wszystko, co usły szał. Po tym drugim razie nie chciał już jeździć z Lennartem na wycieczki. Nigdzie. Nigdy więcej. Powiedział o tym ta cie. Nie tłumacząc dlaczego. Czy nie mógł po prostu prze stać? Tata nie chciał tego słuchać, nie chciał rozmawiać. Dobre stosunki z nową rodziną były ważne. Lennart miał przecież tylko jednego wnuka. Jasne, że chce z nim spędzać czas. Jasne, że powinni razem spędzać czas. Powinien się cieszyć, że ma takiego przyszywanego dziadka, który tak dużo i tak chętnie się nim zajmuje. Nie żałuje czasu ani pie niędzy. Powinien być wdzięczny i zadowolony Próbował wyjaśniać, że naprawdę nie chce. To nie miało znaczenia. Koniec dyskusji. Właściwie wcale nie byl zdzi wiony. Nawet nie smutny Powinien wiedzieć. Tak samo było przecież z mamą. Jego uczucia się nie liczyły. Zawsze ważniejsze było to, czego inni chcieli. Więc wycieczki trwały nadal. Przeważnie wyglądały jak zwykle. Robili normalne rzeczy wśród normalnych ludzi. Ale regularnie, może nawet coraz częściej, jak mu się wyda wało, trasa wycieczki prowadziła do domku myśliwskiego. Próbował zgadywać, co takiego robił inaczej w te dni, kiedy właśnie tam trafiał. Czy to zależało od niego. Od jego po stępowania. Może od jego błędów? Rozwijał coraz większą świadomość swoich czynów od chwili, kiedy dowiedział się, że dziadek po niego przyjedzie, aż do momentu, kiedy sie dzieli w samochodzie. Jeśli wycieczka była przyjemna i uda na, następnym razem starał się robić wszystko dokładnie tak samo. Jeśli trafiał do domku myśliwskiego, znaczyło to, że chyba o czymś zapomniał. Wszystko było ważne. Jak po ścielił łóżko. Jak złożył ubrania. Nic nie mogło przebiegać
inaczej. Jak jedzenie było ułożone na talerzu. Jak długo mył zęby. Najmniejszy błąd, najmniejsze odstępstwo mogło skończyć się tym, że znów lądował w tamtej ciemnej piw nicy. Ile kroków zrobił ze swojego pokoju do kuchni, kiedy szedł na śniadanie. W jakiej kolejności pakował swój worek gimnastyczny. Jego życie stawało się coraz bardziej zrytualizowane. Pewnego wieczora, kiedy myśleli, że już śpi, sły szał, jak Sofia rozmawiała z jego tatą o czymś, co nazywało się „natręctwa”. Wyglądała na zaniepokojoną. Tata obiecał jej, że z nim porozmawia. Zrobił to kilka dni później. Zapytał, co syn sobie u diabła myśli? Więc chłopiec opowiedział. O domku myśłiwsldm. O ludziach, którzy byli zwierzętami. Którzy na początku tylko się skradali i go straszyli. Ale teraz robili też inne rze czy. Byli wszędzie. Wokół niego. Na nim. I w nim. Tata mu nie wierzył. Ludzie jako zwierzęta! Próbował wyjaśnić, jak to było z maskami, zaczął się plątać. Jąkał się. Zawstydzony. Gdzie był ten domek? Tego nie wiedział. Za każdym razem zdawali się jechać inną drogą. Nie mógł się skoncentrować, kiedy już zdawał sobie sprawę, dokąd jadą. Wszystko się jakby zacierało. Domek był w lesie. Na pola nie. Tata złapał go za ramiona. Poważnie. Nigdy więcej ma o tym nie mówić. Czy zrozumiał? Nigdy. Dlaczego po prostu nie zostawi tych rzeczy w spokoju? Dlaczego chce wszystko zniszczyć, kiedy wreszcie pod każdym względem tak dobrze im się powodzi? Budził w Sofii lęk swoim dziwnym zacho waniem. A jeśli ona będzie miała ich dość? Co wtedy zrobią? - Nie wiem - odpowiedział wtedy. - Ale ja wiem - stwierdził tata. Przypomniał mu, jak to było z jego mamą. Ona też była chora, wyobrażała sobie różne rzeczy, straciła kontakt z rze czywistością. Może to jest dziedziczne. Jeśli on tak dalej bę dzie się zachowywał, może będą zmuszeni jego też oddać. Zamknąć w jakim zakładzie. Chyba tego nie chciał?
Nigdy więcej nie mówił nikomu o wydarzeniach w my śliwskiej chacie. Ale to zdarzyło się znowu. I znowu. Skończyło się kilka tygodni po jego szesnastych urodzi nach. Kiedy umarł Lennart. Podczas uroczystości pogrze bowych uśmiechał się szeroko przez cały czas, wyobrażając sobie, że to on go zabił. Taksówka zatrzymała się i Sebastian wysiadł. Vasastan. El linor Bergkvist. Wysoki mężczyzna już ją znał, ale powi nien zgłosić ją jeszcze raz, jeśli Sebastian odnowił kontakt. Spojrzał na zegarek. Nawet gdyby Sebastian zdążył jeszcze odwiedzić jedną lub dwie, zanim zrobi się o wiele za póź no, i tak na dzisiaj musiał zakończyć szpiegowanie. Wrzu cił pierwszy bieg i przejechał obok stojącej taksówki. Miał nadzieję, że będzie mógł wybierać. Wtedy wybrałby Annę Eriksson. Fakt, że Sebastian pracował z jej córką, dodałby tylko smaczku całej sprawie.
ebastian wszedł po schodach do mieszkania Ellinor. Za wahał się jeszcze przed naciśnięciem dzwonka. To po winno pójść szybko. To musiało pójść szybko. Trzymała go za rękę, zmusiła go, żeby zjadł z nią śniadanie i wysłała mu kwiaty na imieniny Zdecydowanie nie była to kobieta, z którą Sebastian chciałby pogłębić znajomość. Wejść, opowiedzieć o sprawie, wyjść. Krótko, trzymając się faktów. Taki był plan. Nie dać jej szansy, żeby mogła sobie opacz nie zinterpretować jego wizytę, gdyż zdawał sobie spra wę, że będzie próbowała to zrobić za wszelką cenę. Wziął
S
głęboki oddech i zadzwonił. Drzwi otworzyły się na oścież, jeszcze zanim zdążył zdjąć palec z guzika dzwonka, i Elli nor powitała go uśmiechem. - Widziałam cię przez okno - powiedziała i zapraszają co usunęła się na bok. - Wejdź. Tęskniłam za tobą. Sebastian westchnął w duchu. Miał ochotę po prostu od wrócić się na pięcie i odejść. Uciec. Machnąć na wszystko ręką. Ale nie, był zmuszony ją poinformować. Dla własne go dobra. Wejść, opowiedzieć, wyjść. Powinien trzymać się planu. Sebastian wszedł do przedpokoju. - Ja nie tęskniłem. To nie dlatego tu jestem. - W każdym razie tu jesteś. - Ellinor mrugnęła do niego szelmowsko, kiedy przechyliła się, żeby zamknąć drzwi. Powieś kurtkę. - Gestem wskazała wieszak. - Nie zostanę. - Ale wejdziesz przynajmniej na chwilę? Ellinor spoglądała na niego z nadzieją. Sebastian za stanowił się chwilkę i stwierdził, że jego sprawa to nie jest coś, co można odfajkować na stojąco w przedpokoju. Na wet z Ellinor Bergkvist. Nie zdjął kurtki, ale poszedł za nią do salonu. Okno pełne roślin doniczkowych. Sofa i dwa fo tele, stolik z półeczką na prasę, na jednej ścianie regał, na półkach niewiele książek. Kilka bibelotów w rzędzie, może pamiątki z zagranicznych urlopów. Żadnych zdjęć. Dwa kwietniki z wielkimi zielonymi roślinami po obu stronach drzwi. - Może się czegoś napijesz? - zapytała, kiedy Sebastian usiadł na sofie. -Nie. - Na pewno? Może kawy? - Nie. - Kupiłam prawdziwą mieloną kawę po twojej ostatniej wizycie i taki... ekspres.
Prawą ręką pokazała w powietrzu, jak wkłada filtr do dzbanka. - Nie chcę kawy! Dziękuję. Muszę z tobą porozmawiać. - O czym? Czyżby w jej głosie słychać było oczekiwanie? Czy wi dział mały uśmieszek nadziei? Nie miał pojęcia, co ona myśli o powodzie jego wizyty, ale nie było sensu dłużej się cackać. Sebastian zaczerpnął głęboki oddech i zaczął przy gotowaną przemowę. Cztery kobiety zginęły. (Tak, czytała o tym). Wszystkie łączyło to, że utrzymywały relacje seksualne z Sebastianem. (Co za zbieg okoliczności!) Mógł być śledzony od dłuższego czasu, więc istniało ry zyko, że morderca zna także ich one night stand. (Co on ma na myśli?) Mogła być w niebezpieczeństwie. Ellinor przysiadła pa brzeżku jednego z foteli i patrzyła na Sebastiana z powagą. - Chcesz powiedzieć, że on może tu przyjść? - Istnieje takie ryzyko. - Co mam zrobić? - Najlepiej by było, gdybyś pojechała do kogoś. Zniknę ła stąd na jakiś czas. Ellinor splotła dłonie na kolanach, najwyraźniej zasta nawiała się nad tym, co on właśnie powiedział. Sebastian czekał. Tak samo jak w przypadku Anny Eriksson, chciał uzyskać pewność, że Ellinor zrozumiała powagę sytuacji i że naprawdę zamierza wyjechać. - Do kogo mam jechać? To pytanie zaskoczyło Sebastiana. Skąd on miał to wie dzieć? Nie wiedział o niej nic ponad to, czego dowiedział się na tamtym odczycie o Jussim Björlingu, a i wtedy na wet nie zbliżyli się do pytania, do kogo by pojechała, gdyby nagle musiała opuścić dom. Wiedziała przecież, że on nie
może mieć o tym pojęcia. A jednak pytała. To go zirytowa ło. Oczywiście. - A skąd ja to mam wiedzieć? Chyba musi być ktoś tald. - Nie wiem... Ellinor umilkła. Sebastian wstał. Wypełnił zadanie. Tyl ko to mógł zrobić. Ostrzegł ją. To, co ona zrobi z tą informa cją, to już nie był jego problem. A jednak uświadomił sobie, że właściwie jest mu nawet jej szkoda. Z jej pytania wynika ło, że nie przychodziło jej do głowy żadne miejsce, do któ rego mogłaby pojechać w sytuacji awaryjnej. Czy naprawdę była aż tak samotna? Sebastian nie miał pojęcia. Właściwie go to nie obchodziło. Ale była taka drobna i zagubiona, gdy tak siedziała w fotelu ze splecionymi dłońmi. - W najgorszym razie możesz zamieszkać w hotelu. Ellinor skinęła w milczeniu. Sebastian zastanowił się chwilę. Czy mógł teraz tak po prostu odejść? Nie istniała raczej żadna etykieta, która by nakazywała, jak długo nale ży zostać, gdy się komuś powiedziało, że jego życie jest za grożone. Gdyby była, na pewno by ją zlekceważył. Ale czy powinien zostać? Napić się tej kawy? Na pewno źle by to zinterpretowała. Zobaczyłaby w tym więcej, niż naprawdę było. Nie chciał pod żadnym pozorem podsycać tego, co już teraz do niego czuła. Zrobił to, co miał zrobić. Miał nadzie ję, że widzą się ostatni raz. Po co miałby to przedłużać? Ze względu na nią? Dodatkowe pół godziny w kuchni nie uczy ni jej mniej samotną. Skreślił kawę. Będzie działał zgodnie z planem. - Pójdę już. Ellinor skinęła znowu i wstała. - Odprowadzę cię. Wyszli do przedpokoju. Sebastian otworzył drzwi i na chwilę się zatrzymał. Miał wrażenie, że powinien coś po wiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Powtarzanie ostrzeżeń nie miało sensu. Zrozumiała powagę sytuacji, wi dział to po jej wyrazie twarzy Zaczął schodzić po schodach,
usłyszał jeszcze brzęk łańcucha, kiedy zamknęła za nim drzwi. Gdy Sebastian wyszedł, Ellinor oparła się o drzwi i uśmiech nęła się do siebie. Jej serce biło szybciej. Nogi lekko drżały. Wrócił. Jasne, że tak. Ellinor wróciła do salonu i usiadła na sofie, w miejscu, które Sebastian opuścił przed chwilą. Nadal było lekko ciepłe, zachowało temperaturę jego ciała. Poczu ła falę gorąca, nie tylko z powodu ciepła, które zostawił, lecz także jego troski. Całe to gadanie o niewpuszczaniu nikogo do mieszkania i zwracaniu uwagi na obcych mężczyzn, któ rzy chcą się do niej zbliżyć, to przecież oczywiste; w ten za wiły sposób chciał powiedzieć, że nie chce, by spotykała się z innymi mężczyznami. Że należała do niego. Odchyliła się na oparcie fotela. Wydawało jej się, że czu je jego zapach. Był taki nieśmiały. Kto by przypuszczał. Tak dobrze ukrywał to pod maską szorstkości i grubiaństwa. Dała mu kilka okazji, żeby powiedział, czego chce na prawdę, jaka jest prawdziwa przyczyna jego wizyty, ale on tego nie potrafił. Zamiast tego wymyślił jakąś mrożącą krew w żyłach historię. Wszystko po to, żeby mieć ją bliżej siebie. „Nie może tu zostać”. „Musi się gdzieś przenieść”. Ellinor musiała się bardzo starać, żeby zachować poważ ną minę. Grać swoją rolę. Chciała tylko zerwać się z fotela i objąć go, potrząsnąć nim i powiedzieć, że ona wszystko rozumie. Ale pozwoliła mu to zrobić po swojemu. Tak jak chciał. Ellinor znów uśmiechnęła się do siebie. To było właś ciwie urocze, kiedy miał takie trudności z powiedzeniem, że chce ją mieć u siebie. Ale ona zrozumiała. Rozumiała go tak dobrze. Bratnie dusze. Tak, oni. Zamknęła oczy i rozkoszo wała się tym, że siedzi w tym miejscu. Jeszcze przez kilka minut mogła sobie na to pozwolić.
rsula zanurzyła się w gorącej wodzie. Oparła głowę o brzeg wanny i zamknęła oczy. Usiłowała się odprę żyć. To był, łagodnie mówiąc, burzliwy dzień. Sprawa przy brała obrót, jakiego nikt się nie spodziewał. Nikt w zespole nie pozostał obojętny, ale Ursula miała wrażenie, że na nią podziałało to najmocniej. Powiązanie z Sebastianem przywołało wspomnienia, które dzięki długim wytrwałym wysiłkom udało jej się wy mazać. Które poddały się zapomnieniu. A teraz wszystko się wylało. Niezapowiedziane i nieproszone wspomnienia. Była spięta i rozdrażniona. Nagle drgnęła. Czyżby coś usłyszała? Jakiś dźwięk z par teru? Leżała chwilę nieruchomo, nasłuchując, ale dźwięk się nie powtórzył. Wymysły. Duchy. Mickego nie było w domu. Wybrał się na kolację ze swo imi klientami. Mogło się przedłużyć. Miało się przedłu żyć. Nie pytał jej, czy nie miałaby ochoty mu towarzyszyć. Rzadko ją o to pytał. Prawie nigdy. Micke nie miewał tego rodzaju kolacji biznesowych, które wymagałyby obecności reprezentacyjnej żony. Całe szczęście. Szczerze mówiąc, nie interesowała się zbytnio jego pracą. Wszystko szło dobrze i był zadowolony. Więcej nie potrzebowała wiedzieć. Wróciła do domu głodna. Zjadła w kuchni miseczkę jo gurtu z płatkami, potem zrobiła sobie jeszcze kanapkę z se rem i papryką, z duńskiego chleba żytniego. Po jedzeniu wzięła z lodówki zimne piwo i usiadła przed telewizorem, ale nie mogła się skoncentrować. Sebastian Bergman. Ciągle powracał. Oni we dwoje ciągle powracali. Podenerwowana wyłączyła telewizor i zdecydowała się na ciepłą, odprężają cą kąpiel. Przed pójściem do łazienki sprawdziła jeszcze, czy wszystkie drzwi są zaryglowane i okna porządnie zamknię te. Włożyła do wanny kulę z olejkami eterycznymi i napu ściła wody. Kiedy wanna wypełniała się pianą, rozebrała się
U
i włożyła płaszcz kąpielowy. W drodze do łazienki zatrzy mała się na chwilę, potrząśnięciem głowy odpędziła myśl, która przyszła jej do głowy, to było szaleństwo. Jednak w końcu wyjęła swoją służbową broń i zabrała ją do łazien ki. Teraz leżała na sedesie. Zdążyłaby po nią sięgnąć, gdyby ktoś próbował sforsować zamknięte drzwi łazienki. Zdecy dowanie odpędziła te myśli. Bzdury. Nikt przecież nie przyjdzie. Nie była zagrożona. Była bezpieczna. Z tego prostego powodu, że nikt, absolutnie nikt, nie mógł wiedzieć, że coś ją łączyło z Sebastianem. Bardzo zręcznie to ukrywali. Tylko jedna osoba wiedziała, że byli dla siebie kimś więcej niż tylko kolegami z pracy. Jej siostra. Barbro. Ona i jej mąż Anders byli jedynymi oso bami, z którymi Ursula z Sebastianem spotykali się poza pracą. Pewnego letniego d,nia, kiedy nakrywały stół na weran dzie, Barbro zapytała Ursulę wprost: - Co jest między tobą i Sebastianem? Ursula spojrzała w stronę grilla, w dalszej części ogrodu, gdzie stali Anders i Sebastian, każdy z piwem w dłoni. Poza zasięgiem głosu. - O co ci chodzi? - Pytam, co jest między tobą i Sebastianem? - Pracujemy razem, lubimy się. - Sypiasz z nim? Ursula nie odpowiedziała. Co oczywiście było samo w sobie wystarczającą odpowiedzią. - Co zamierzasz zrobić z Mickem? - zapytała Barbro ta kim tonem, jakby rozmawiały o pogodzie, nie przerywając układania sztućców. - Nie wiem. - Kiedy ostatnio byłaś w Linköping? - W weekend przed dwoma tygodniami.
Klara, wówczas ośmioletnia córka Barbro, wyszła z domu, niosąc salaterkę. Barbro wzięła od niej naczynie i pogłaska ła dziewczynkę po głowie, spoglądając znacząco na Ursulę. - Dziękuję, kochanie. Klara dygnęła i weszła z powrotem do domu. - Uważasz, że jestem złą matką. - Uważam tylko, że powinno się zakończyć jedną rzecz, zanim się zacznie drugą. Więcej o tym nie rozmawiały. Przez resztę wieczoru ani później. Nigdy więcej. Przez następne tygodnie Ursula dużo myślała o tej rozmowie. Dlaczego nie zakończyła sprawy z Mickem? To, co przeżywała z Sebastianem, nigdy dotąd jej się nie zdarzyło. To było coś o wiele więcej niż seks. Był inteligentny, doceniał jej inteligencję. Nie cofał się przed konfliktami. Kłamał, łdedy mu było wygodnie. Pilnował, żeby zawsze, ale to zawsze mieć dystans do wszystldego, również do niej. Był po prostu sobą. Był tald jak ona. Był wyzwaniem. Kochała Sebastiana. Nie była wcale pewna, czy to było odwzajemnione. Dużo byli razem, ale nie cały czas. Chciała go spotykać częściej i więcej niż on ją. Łączył ich seks, no cowali u siebie, ale nigdy nie rozmawiali o wspólnym życiu. Nigdy nie rozmawiali o wspólnej przyszłości. Czy to dlatego nie zerwała z Mickem? To całkowicie zmieniłoby sytuację. Dopóki była mężatką i regularnie jeździła do domu, mię dzy nią i Sebastianem nie mogło być nic więcej, niż było. Ale gdyby nagle była wolna. Gdyby powiedziała mu, czego chce. Opowiedziała, co czuje. Co by się wtedy stało? Chcia ła się tego dowiedzieć, ale z drugiej strony wolała żyć w nie świadomości. Wmawiała sobie, że tak, jak jest, jest dobrze, a równocześnie pragnęła czegoś bardziej trwałego. Zaanga żowania. Ale jeśli tego zażąda, czy Sebastian jej nie zosta wi? Istniało talde ryzyko.
Jesienią rzadziej się 'widywali. Micke miał dużo pracy w firmie, trudniej mu było ogarnąć cały dom w Linköping i przez kilka miesięcy znów pił za dużo. Ursula była potrze ba na miejscu. Wzięła wolne w pracy i przeniosła się do rodziny. Tam zobaczyła, j ak jej nieobecność zmieniła ich re lację z Bellą. Czasami miała wrażenie, że córka patrzyła na nią jak na kogoś obcego. Kogoś, kto tylko przyjechał na ja kiś czas, żeby zapanować nad sytuacją, póki tata nie wróci. Przez większość czasu Micke gdzieś przepadał. Zawsze tak było, kiedy wracał do nałogu. Nie chciał, żeby ktokolwiek, zwłaszcza Bella, oglądał go w takim stanie. Ursula usiło wała w miarę możliwości dbać o dom i pracować nad rela cją z Bellą, ale tęskniła do Sztokholmu. Babcia z dziadkiem coraz częściej musieli ratować sytuację. Twierdziła, że jest potrzebna w pracy. Jechała do Sztokholmu. Do Sebastia na. Ale coś się zmieniło. Trudno było to określić, ale już nie było tak samo. Czy dlatego, że widywali się rzadziej? Czy może chodziło o coś innego? Po trzeciej wizycie w Sztok holmie Ursula nabrała przekonania, że ją zdradzał. Sebastian to Sebastian. Wiedziała o tym. Jego opinia ko bieciarza była powszechnie znana. Ale ona naprawdę my ślała, że może mu wystarczyć. Miała taką nadzieję. Ale nie zamierzała zadowalać się nadzieją i jego słowami. Przecież była najlepszym specjalistą technik kryminalistycznych w Szwecji. Kiedyś po weekendzie u Sebastiana zabrała brudne prze ścieradło z kosza na bieliznę. Prześcieradło noszące wyraźne ślady aktywności seksualnej. Zaniosła je do swojego daw nego miejsca pracy w Linköping i poprosiła kolegę o przy sługę. O przeprowadzenie szybkiego testu DNA. Kolega szybko się domyślił, że nie chodzi o żadne policyjne śledz two, i nie chciał się w to mieszać, ale pozwolił jej skorzystać z laboratorium. Więc sama zrobiła test. To nie było trudne. DNA Sebastiana miała w kilku włosach ze szczotki.
Test wykazał, że ślady DNA na prześcieradle pochodzą od Sebastiana. Oczywiście. Ale te drugie tylko w kilku miej scach wykazywały podobieństwo do DNA Ursuli. Z przera żeniem uświadomiła sobie, co widzi. Miała przed sobą szkolny przykład. Podstawy technik kryminalistycznych. Jeśli profil DNA nie był dokładnie taki sam, tylko podobny, można było podejrzewać kogoś z ro dziny. Im bliższe pokrewieństwo, tym więcej podobieństw w DNA. Jej i ten z prześcieradła były bardzo podobne. Jak u sióstr. Zapytała Sebastiana, który natychmiast się przyznał. Tak, przespał się z Barbro. O ile sobie przypomina, nie składali so bie z Ursulą przyrzeczenia wierności. Nie było jej praktycz nie od kilku miesięcy. Co miał robić? Żyć w celibacie? Odeszła. Niewykluczone, że zniosłaby jego zdradę. Z kimś ob cym, kimkolwiek. Pewnie mogłaby z tym żyć. Ale nie z Bar bro. Nie z jej siostrą. Po wyjściu od Sebastiana pojechała prosto do Mälarhöjden. Cała rodzina była świadkiem, kiedy wpadła do domu i powiedziała Barbro, że wie o wszystkim. Jak to było z za kończeniem jednej rzeczy, zanim się zacznie następną? Barbro wszystkiego się wyparła. Ursula pokazała jej wyni ki testu DNA. Anders się wściekł. Klara i Hampus zaczęli płakać. Barbro nie wiedziała, czy ma się tłumaczyć mężo wi, pocieszać dzieci, czy zwymyślać Ursulę. Ursula zosta wiła dom pogrążony w chaosie. Wtedy ostatni raz widziała swoją siostrę. Potem słyszała od rodziców, że Barbro i An ders rozwiedli się i wyprowadzili. Nie wiedziała dokąd. Nie chciała wiedzieć. Nigdy nie zamierzała jej wybaczyć. Pojechała z powrotem do Linköping. Do Belli. Do Mic kego, który znów stanął na nogi. Rozmawiali o swojej sy tuacji i w końcu Ursuli udało się namówić rodzinę na przeprowadzkę do Sztokholmu. Kochała swoją pracę. Nie
zamierzała się zwalniać tylko dlatego, że Sebastian Berg man okazał się świnią. Nadal mogli razem pracować. Potra fiła to robić. Pierwsza pojechała do Sztokholmu i poszła do Seba stiana. Powiedziała mu, jak wygląda sytuacja. Ze będą ra zem pracować. Że go nienawidzi, nienawidzi tego, co zrobił, i nie zamierza przestać. Nie zamierzała pozwolić, żeby on zepsuł coś jeszcze w jej życiu. Jeśli tylko szepnie choć słów ko komukolwiek, że coś ich łączyło, zabije go. Rzeczywi ście tak powiedziała. Szczerze. Sebastian był niesłychanie potulny. Dotrzymał słowa, z tego, co wiedziała, nawet nie pisnął nikomu o ich związku. Micke i Bella przeprowadzili się do Sztokholmu. Życie toczyło się dalej. Wszystko się do brze układało, na wszystkich polach. Rodzina. Praca. Choć nikt nie cieszył się bardziej od niej, kiedy Sebastian w 1998 roku odszedł z zespołu do spraw zabójstw. A teraz wrócił. Teraz ani gorąca woda, ani olejki eteryczne nie mogły sprawić, by się odprężyła. Teraz naładowana broń leżała na sedesie. Teraz myślała o zdarzeniach, które przez tyle lat usiło wała zapomnieć. Tak, Sebastian Bergman wrócił. W najgorszy sposób, jaki można sobie wyobrazić.
a dworze nadal było jasno i ciepło, jak to w lecie, ale osadzeni w Pawilonie Zamkniętym jak zwykle zaczęli wieczorne przygotowania. Kilku już poszło do swoich cel, ale niektórzy siedzieli jeszcze w świetlicy. Zamykanie drzwi i ryglowanie odbywało się już o 19.00. O wiele za wcze śnie, uznali początkowo więźniowie, kiedy administracja
N
skróciła wieczór o dwie godziny, ale ich protesty okazały się bezskuteczne. Edward zwykle był ostatni w umywalni. Choć dzisiaj nie był sam, dołączył do niego ten nowy, który jeszcze nie pojął reguł rządzących na tym oddziale i przez dwa dni szedł się myć za piętnaście siódma. Jego zachowa nie drażniło Edwarda i postanowił, że przy nadarzającej się okazji wytłumaczy mu, że o tej porze łazienka nale ży do niego, tylko do niego. Weterani już o tym wiedzieli i zwykle bezszelestnie opuszczali pomieszczenie tuż przed jego przyjściem. Hinde stał przed lustrem i starannie mył twarz. W łazience, pod nietłukącym lustrem zamontowa nym wzdłuż całej wyglazurowanej ściany, ciągnął się rząd kilkunastu umywalek. Edward przyglądał się swojej mokrej twarzy, nie zwracając najmniejszej uwagi na przechodzą cych obok strażników. Zamykamy za piętnaście minut - zawołali do wnętrza umywalni i poszli dalej w stronę świetlicy, żeby uprzedzić pozostałych. Każdego wieczora wszystko wyglądało tak samo, Edward już nawet ich nie słuchał. Jego ciało znało swój rytm, z do kładnością do pół minuty, nie potrzebował nawet zegarka. Wiedział dokładnie, łdedy ma się budzić, jeść, czytać, wy próżniać, chodzić, gadać i się myć. Jedyną pozytywną stroną tej absolutnej powtarzalności porządku dnia było to, że mógł się skoncentrować na rzeczach ważnych, które coś znaczyły, a nie na codzienności, która biegła teraz na autopilocie. Hinde sięgnął po swoją elektryczną golarkę. To była jed na z niewielu rzeczy, których nadal wyjątkowo nie cierpiał. Chciał się golić normalnie, ale brzytwy czy żyletki były czymś absolutnie nie do pomyślenia w Pawilonie Zamknię tym. Tęsknił do tego dnia,.kiedy znów będzie mógł poczuć naostrzoną stal na skórze, przeciągnąć nią po twardej szcze cinie, która co dnia odrasta. To byłaby wolność. Móc znów trzymać w dłoni coś ostrego. Za tym tęsknił najbardziej. Za stalą w dłoni.
Maszynka zaczęła brzęczeć. W lustrze widział, jak ktoś z personelu wyłącza przymo cowany do ściany telewizor i skinieniem głowy komunikuje trójce więźniów siedzących na sofach w świetlicy, że nade szła pora. Zawsze ta sama trójka. Wstali bez protestów i dłu gim korytarzem poszli do swoich cel. Za nimi, przy jedynym wyjściu, dał się słyszeć odgłos otwieranego zamka. Przyszedł sprzątacz. Jak zwykle o tej porze. Osadzeni sprzątali swo je cele, ale pomieszczenia ogólnie dostępne sprzątane były przez firmę zewnętrzną. LS-Städ. Przed laty więźniowie mu sieli sami sprzątać wszystko, ale ten obowiązek zniesiono dziesięć lat temu, kiedy wybuchła gwałtowna awantura o to, co kto ma robić. Dwóch więźniów odniosło poważne obraże nia. Od tego czasu zajmowała się tym firma, ale zawsze po zamknięciu cel. Sprzątacz, wysoki, chudy mężczyzna około trzydziestoletni, pchał korytarzem wielki metalowy wózek z przyborami do sprzątania, sldnieniem głowy witając się ze strażnikami. Znali go.'Pracował tu od kilku lat. Sprzątacz postawił swój wózek przy umywalni, tam zwy kle zaczynał pracę, i czekał w, odpowiedniej odległości, aż Edward i ten nowy wyjdą. Wszystko zgodnie z regulami nem. Wszyscy osadzeni mieli być pozamykani w swoich ce lach, zanim mógł zabrać się do pracy. Sprzątacz spokojnie stał oparty o ścianę. Jakąś minutę później dołączyli do nie go strażnicy. Zajrzeli do umywalni. - Chodźcie już, wy dwaj, już czas. - Jest dopiero osiemnasta pięćdziesiąt osiem. - Hinde spokojnie przejechał dłonią po świeżo ogolonym policzku. Wiedział dobrze, która jest godzina. Nadal nie zaszczycił strażników nawet spojrzeniem. - Skąd wiesz, przecież nie masz zegarka. - A mylę się? Edward zauważył ruch w lustrze, gdy jeden ze strażni ków spojrzał na swój przegub. - Nie gadaj tyle, tylko się pośpiesz.
Co znaczyło, że miał rację. Edward uśmiechnął się do siebie. 18.58. Jeszcze ponad minuta. Włożył golarkę do jasnobrązowej kosmetyczki, zasunął zamek i jeszcze raz obmył twarz. Nowy wciąż stał jak na złość, jakby nie za mierzał się ruszyć. Edward nienawidził ludzi, którzy nie po trafili zachować punktualności. W każdej chwili klawisze mogli ich znowu popędzić, ale Edward ich uprzedził, od wrócił się, wyszedł z umywalni z twarzą ociekającą jeszcze wodą i podszedł do wózka. Skinął sprzątaczowi. - Cześć, Ralph. - Cześć. - Jak tam pogoda dziś wieczorem? - Tak jak wczoraj. Gorąco. Edward spojrzał na stertę świeżych papierowych ręczni ków, które Ralph miał zaraz powkładać do białych plastiko wych pojemników w umywalni. Wskazał je głową. - Czy mogę wziąć sobie kilka? Ralph skinął obojętnie. - Jasne. Edward pochylił się i wziął trzy ręczniki z samej góry. Strażnicy równocześnie zrobili krok do przodu. Skierowali się do nowego. Nie do Edwarda. 18.59. - No, ruszaj się. Masz jeszcze minutę. Wyprostowali się w drzwiach, napuszyli, żeby pokazać, kto tu rządzi. Edward ich ignorował. Był już w drodze do swojej celi. 18.59.30. Usłyszał za plecami, jak strażnicy wchodzą wielkimi kro kami do łazienki. Miał nadzieję, że dadzą temu nowemu nauczkę. Bolesną. Ból to najlepszy sposób, żeby się czegoś nauczyć, wiedział to z doświadczenia. Nie było nic lepsze go niż ból. Ale to była Szwecja. Tutaj ludzie nie mieli od wagi wykorzystywać bólu. Tylko zwrócą mu uwagę, skrócą czas na spacerniaku albo ograniczą inne przywileje. Hinde
obawiał się, że będzie musiał sam się zająć tym nowym. Opieka penitencjarna raczej sobie z tym nie poradzi. Upew nił się w swoim przekonaniu, kiedy usłyszał, że w umywalni toczy się głośna dyskusj a. Wszedł do celi z trzema papiero wymi ręcznikami w dłoni. Idealny timing. 19.00. Drzwi zatrzasnęły się za nim. Edward usiadł na łóżku i ostrożnie odłożył ręczniki na stolik obok. Uwielbiał tę godzinę, kiedy rutynowy porzą dek Lövhagi mógł zastąpić własnym. Kiedy czas należał do niego. Za dwie godziny miał zacząć. Powoli wyciągnął środ kowy ręcznik i rozwinął go niecierpliwie. Pod zgięciem na lewej stronie było napisane cienkim ołówkiem: „5325 3398 4771”. Dwanaście cyfr wolności.
statni punkt na liście dotyczył Trollego, Sebastian chciał się z nim spotkać i poprosić, żeby przerwał swoje poszukiwania. Dzwonił z pracy i potem z komórki, ale przez cały dzień nikt nie odbierał. Teraz znowu czekał z telefonem przy uchu, wsłuchany w wolny sygnał. Zaczy nał się niepokoić. Sama myśl, że Torkel prędzej czy później mógłby skontaktować się ze swoim dawnym kolegą z poli cji, mroziła mu krew w żyłach. A to mogło nastąpić. Trolle był jednym z najlepszych policjantów, którzy pracowali nad morderstwami Hindego w latach dziewięćdziesiątych. Tor kel w pewien sposób go szanował. Nie jako osobę, na to za bardzo się różnili, ale jako profesjonalistę. Można było my śleć o Trollem różne rzeczy, ale nie dało się nie zauważyć, że zawsze dawał z siebie wszystko i osiągał dobre wyniki. Na
O
pewno Torkel kiedyś zechce z nim porozmawiać. Zwłaszcza jeśli śledztwo nadal będzie stało w miejscu. Na tym właśnie polegała solidna robota policyjna. Odwracało się kamień za kamieniem, ustalało priorytety, poczynając od tych, które na pierwszy rzut oka najbardziej wiązały się ze śledztwem, i szło się coraz dalej we wszystkie strony. Coraz dalej i da lej, aż wszystkie pomysły i tropy zostały przeanalizowa ne. Wtedy zaczynało się od początku. Trolle nie wydawał się jakimś szczególnie ważnym tropem, ale dobry policjant z czasem dojdzie do wniosku, że warto z nim porozmawiać, a Torkel był dobrym policjantem. Nawet jednym z najlep szych. Kiedyś, w niedalekiej przyszłości, odwrócą kamień o nazwie Trolle. Kiedy to nastąpi, wszystkie tamy i blokady nagle pękną, wszystko, co Sebastian próbował ukryć, wy płynie na światło dzienne i zostanie zniszczone. Bo na Trollem Hermanssonie nie można było polegać. Sebastian miał powody, żeby skontaktować się właśnie z nim. Trolle był pozbawiony skrupułów, nie miał oporów moralnych. Zdradzenie Torkelowi czy, jeszcze gorzej, Vanji, że Sebastian Bergman zlecił mu zebranie informacji kom promitujących jej rodziców, nic dla niego nie znaczyło, na wet bardzo by go rajcowało. Jeszcze jak. Sebastian nie chciał podejmować takiego ryzyka. Po kolejnej próbie dodzwonienia się Sebastian zdecy dował, że pojedzie do domu Trollego. To, że nie odpowia dał, nie musiało oznaczać, że nie ma go w domu. Sebastian wsiadł do taksówki. Było już nieco chłodniej, otworzył okno, żeby poczuć powiew świeżego powietrza. Widział lekko ubranych ludzi, spacerujących wieczornymi ulica mi. Miasto naprawdę ożywiało się w te ciepłe letnie noce. Wszyscy sprawiali wrażenie młodych i szczęśliwych, kiedy tak przechadzali się w parach lub grupkami. Gdzie się podziewają latem samotni, starzy i pogrążeni w depresji, po myślał Sebastian, wyglądając przez okno.
Kiedy dotarł już prawie dotarł na miejsce i miał wysia dać z taksówki, zobaczył Trollego na chodniku po drugiej stronie ulicy. Nie dało się go nie zauważyć, był w obszer nym czarnym płaszczu. Prawie nikt na ulicy nie nosił okryć wierzchnich, a jeśli już, to w jasnych kolorach i z lekkich tkanin. Trolle wyglądał, jakby wyposażył się na srogą zimę. Sebastian szybko poprosił taksówkarza, żeby się zatrzymał i rzucił mu kilka stukoronówek. Następnie wyskoczył z tak sówki i pobiegł za Trollem, który kilkaset metrów przed nim skręcił w Ekholmsvägen i zniknął mu z pola widze nia. Najwyraźniej był w drodze do domu. Sebastian po biegł za nim. Już od dawna jego serce i nogi nie pracowały tak ciężko, ta odrobina ochłody, jaką poczuł w taksówce, natychmiast się rozwiała. Spocony i zasapany skręcił za róg Ekholmsvägen i zdążył jeszcze zobaczyć, jak Trolle wcho dzi do swojej bramy. Sebastian zatrzymał się i zaczerpnął tchu. Wiedział już, gdzie ma szukać Trollego, i poczuł, że z taktycznego punktu widzenia lepiej będzie, jeśli podczas rozmowy nie będzie spocony, zdyszany i zbyt zdesperowa ny. Sebastian odczekał jeszcze kilka minut, a potem ruszył w stronę bramy. Trolle otworzył już po dwóch dzwonkach. Wyglądał bar dziej świeżo niż poprzednim razem, ale mieszkanie za jego plecami było tak samo ciemne i taki sam przykry zapach wydobywał się na Watkę schodową. - Widziałem, że dzwoniłeś. Właśnie miałem oddzwonić - zaczął i zaskoczył Sebastiana, otwierając drzwi, żeby za prosić go do środka. Sebastian wszedł do mieszkania. - Musimy porozmawiać. - Najwyraźniej, dziewięć nieodebranych połączeń o czymś świadczy. Sebastian próbował uśmiechnąć się rozbrajająco, kiedy rozglądał się po mieszkaniu, które przypuszczalnie składało
się z dwóch pokoi i na pewno pamiętało lepsze czasy. Wszę dzie leżały gazety ubrania i śmieci. Cuchnęło papierosami, starymi śmieciami i brudem. Trolle skierował go do po koju dziennego. Telewizor był włączony, ale bez dźwięku i odcinek jakiegoś programu kulinarnego z gotującymi celebrytami stanowił jedyne oświetlenie. Całe umeblowanie składało się z sofy, na której Trolle najwyraźniej też sypiał, i szklanego stolika, który kiedyś na pewno kosztował dużo pieniędzy, ale teraz służył do gromadzenia butelek po wi nie i kartonów po pizzy, stała tam też przepełniona popiel niczka. Sufit nad sofą był tłusty i żółty od nikotyny. Trolle odwrócił się do Sebastiana, zauważył jego krytyczne spoj rzenie i rozłożył ręce. - Witaj w moim świecie. Kiedyś mieszkałem w białej piętrowej willi na wytwornym przedmieściu. Teraz miesz kam tak. Zycie jest pełne niespodzianek, nieprawdaż? Trolle pokręcił głową i rozejrzał się dookoła, podszedł do sofy i odgarnął na bok brudną pościel. - Siadaj. Znala złem coś dla ciebie. Mocne rzeczy. - Uśmiechnął się przy tym w sposób jednoznacznie złośliwy. - Naprawdę mocne rzeczy. Sebastian nadal stal, potrząsając głową. - Już tego nie chcę. Przyszedłem cię prosić, żebyś to za kończył. - Przeczytaj, zanim podejmiesz decyzję. - Trolle nachylił się i wziął białą plastikową reklamówkę sieci ICA, stojącą na podłodze obok sofy. Torba była pełna papierów. Wyciągnął ją do Sebastiana. - Proszę. - Nie chcę tego. Zniszcz te papiery. - Przynajmniej je przeczytaj, zajmie ci to może pół go dziny. Dobrze zainwestowany czas. Sebastian niechętnie przyjął torbę. Z pewnością ważyła nie więcej niż kilkaset gramów, ale w jego dłoni zdawała się o wiele cięższa.
- Okay. Ale teraz musisz skończyć poszukiwania. Zapła cę ci, ale potem musisz mi obiecać, że nigdy nikomu nie bę dziesz mówił o tym zleceniu. Nawet się nie spotkaliśmy. Mimo względnej ciemności w mieszkaniu Sebastian miał wrażenie, że zobaczył błysk w oczach Trollego. Zaintereso wanie. To nie mogło zapowiadać niczego dobrego. - A kto miałby mnie o to pytać? - Trolle spojrzał na nie go badawczo. - Co takiego się dzieje, Sebastianie? - Nic. Chcę tylko, żebyś mi obiecał, że nikomu nie po wiesz. - Właściwie mogę - Trolle wzruszył ramionami. - Ale chyba mnie znasz. Obietnice nic nie znaczą. - Zapłacę ci dwa razy tyle. Trolle potrząsnął głową i odwrócił się od Sebastiana. Po tem ciężko westchnął. - Pomagałem ci, a teraz ty chcesz mnie przekupić. I
Sebastian myślał gorączkowo. Była jeszcze zawartość tej białej reklamówki. To, co znalazł Trolle. To mogłaby być przecież prawda. Może on już nawet wiedział. Kłamstwo tylko pogorszyłoby sprawę. Podjął decyzję. - Ona jest moją córką. Vanja jest moją córką. Od razu poznał, że Trolle o tym nie wiedział. Ale teraz nie miał już nic do ukrycia, więc opowiedział wszystko. Wszystko. Obnażył się. Kiedy skończył, poczuł ukojenie. Wielki spokój. Było mu lżej. Reklamówka z IGA też stała się lżejsza. Tajemnice ciążyły mu o wiele bardziej niż mógł przypuszczać. Trolle stał i w milczeniu mu się przyglądał. - Kurwa, ale historia. Trolle usiadł na sofie. Najwyraźniej nad czymś się zasta nawiał. Podniósł wzrok na Sebastiana. Mówił już zupełnie innym tonem. Nie było w nim prowokacji ani zaczepia. - To co zamierzasz zrobić? - Nie wiem. - Myślę, że musisz ją odpuścić. Skończyć z tym, co ro bisz. To się może tylko źle skończyć. W słowach Trollego był jakiś szczery nacisk, który podo bał się Sebastianowi. Sldnął twierdząco. - Chyba tak. - Popatrz na mnie - ciągnął Trolle. - Ja nie umiałem od puścić. Nie słuchałem nikogo. Umilkł i spojrzał w kierunku okna, gdzie na parapecie stało oprawione zdjęcie. Dwóch chłopców i dziewczynka z kobietą, która została zamalowana czarnym pisakiem. - Teraz zostało mi po nich tylko zdjęcie. To wszystko. Sebastian nie odpowiedział. Spojrzał jedynie ze współ czuciem na Trollego. - Jeśli komuś za bardzo zależy, to wszystko niszczy - po wiedział Trolle cicho, jakby sam do siebie.
Sebastian podszedł do sofy i usiadł obok niego. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wytłumaczyć Trollemu, że jest pewna różnica między śledzeniem kogoś z pewnego dy stansu, a próbą zapuszkowania nowego faceta byłej żony za posiadanie narkotyków i porywaniem swoich dzieci, ale ostatecznie nic nie powiedział. Trolle się odsłonił. Nie ucie szyłby się, gdyby Sebastian to wykorzystał. - Nie opowiadałem tego nikomu innemu - powiedział zamiast tego Sebastian. - Rozumiem. To, co Trolle zrobił potem, zaskoczyło Sebastiana. Wziął go za rękę. W przyjaznym geście pocieszenia. Spojrzeli na siebie. Ale nagle Trolle zerwał się z sofy. W jego ciężkim cie le znów była energia. - Jeśli ktoś cię śledzi, jak mówisz, to znaczy, że doprowa dziłeś go do Anny Eriksson. To oczywiste. A jednak Sebastianowi nawet nie przyszło do głowy. Kiedy Torkel mówił o tym, że być może powinien ostrzec inne kobiety, z którymi spał, na pewno miał na myś li telefon. Ale po rozmowie z Ursulą w jadalni, Sebastian z jakiegoś powodu nastawił się na wizyty. Osobiście. W pe wien sposób czuł, że to jest minimum, jakie może zrobić. Nigdy nie pomyślał, że mógł być dalej śledzony. Po tym, jak niebieski ford niemal go rozjechał przed budynkiem policji, zupełnie nie brał pod uwagę tej możliwości. Mężczyzna zo stał przyłapany, zdemaskowany, koniec. Ale żeby miał dalej to robić, tym razem w nowym samochodzie, to nigdy nie przeszło Sebastianowi przez myśl. - Tak myślisz? Ale już ostrzegłem Annę. Zamierza wyje chać z miasta. - Czy po to właśnie tam byłeś dzisiaj wieczorem? - Widziałeś mnie? Trolle skinął głową, ale widać było, że myśli o czymś in nym. - Widziałem też kogoś innego.
Sebastian zesztywniał. Nie podobał mu się ton zatroska nia, jaki pojawił się nagle w głosie Trollego. Wcale mu się nie podobał. - Nie myślałem o tym wtedy - ciągnął Trolle. - Tylko zwróciłem uwagę, ale kiedy mówisz, że byłeś śledzony.. Trolle nie dokończył zdania. Sebastian czuł narastający niepokój. - Ale co? O czym nie pomyślałeś? Trolle zbladł. - Dwa razy, kiedy tam byłem, i ty tam byłeś, jakiś facet siedział w zaparkowanym niebieskim focusie. Zawsze myś lałem, że on po prostu na kogoś czeka. Sebastian wstał gwałtownie z sofy. - To on. To on mnie śledzi. - Był tam też dzisiaj wieczorem. Ale zmienił samochód. Teraz ma jakiś japoński wóz, srebrny metalik. - Jak wyglądał? - Trudno powiedzieć. Miał ciemne okulary. - I czapkę z daszkiem? Trolle potwierdził, kiwając głową. - I czapkę z daszkiem. Wybiegli, żeby złapać taksówkę. Sebastian chciał natych miast jechać na Storskärsgatan, ale Trolle upierał się, że naj pierw muszą sprawdzić, czy nie mają ogona. Choć na ulicy nie było widać żadnego srebrnego auta, nie mogli na tym polegać. Złapali taksówkę i usiedli z tyłu. Trolle rozmawiał z kierowcą. Na pewno uznał, że trafił mu się dziwny kurs. Trolle ciągle zmieniał cel, zmuszał taksówkarza do jazdy tam i z powrotem po centrum, chciał, żeby ten korzystał z pasów dla autobusów i taksówek. Nieustannie spoglądał do tyłu i wreszcie pół godziny później jego twarz wyrażała zadowolenie. Byli sami.
Na koniec taksówka skierowała się na Karlaplan i ostat ni kawałek przeszli pieszo. Sebastian szedł ciężkim, nierów nym krokiem, jakby we śnie, nie mógł pozbierać myśli. Storskärsgatan była opustoszała. Kawałek dalej jakiś mężczyzna z psem spacerował w parku, ale chyba właśnie wracał do domu. Trolle zwrócił się do Sebastiana. - Zostań tutaj. Może cię rozpoznać. Sebastian chciał zaprotestować, ale nie wiedział jak. Mil czał. Spoglądał w górę, w okna, o których wiedział, że na leżały do Anny i Valdemara. W pokojach panowała ciepła jasność, ale nikogo nie widział. Jak on mógł sprowadzić na nich zagrożenie? Był idiotą! - Rozumiesz? Sebastian wreszcie skinął głową, nie spuszczając oczu z okien mieszkania. Trolle był spokojny. Jego oczy lśniły. Sebastian nigdy przedtem nie widział go tak ożywionego i skupionego. - Sprawdzę, jak jest tam dalej, zaraz wracam, obiecuję powiedział Trolle i zniknął. Sebastian cofnął się w cień jednego z wieżowców i przy glądał się mężczyźnie, któremu zaufał. Trolle szedł powoli do końca krótkiej ulicy. Wyglądał, jakby odbywał wieczor ną przechadzkę, ale Sebastian widział, jak starannie lustru je każdy mijany samochód. Sebastian znów spojrzał w górę na mieszkanie. Nagle poczuł ciężar trzymanej w dłoni bia łej reklamówki. Trolle nie chciał wziąć jej z powrotem, więc z rozpędu pojechała z nimi. To było dziwne uczucie, jak szybko sprawy i sytuacje mogą się zmieniać. Jeszcze kilka dni temu jedynym celem Sebastiana było wstrząśnięcie dwojgiem ludzi, którzy miesz kali tam na górze. A teraz chciał ich uratować. Zobaczył nie daleko kosz na śmieci. Już miał do niego podejść i wyrzucić reklamówkę, gdy zobaczył, że Trolle wraca, tym razem dru gą stroną ulicy. Rozmawiał przez telefon, ale nadal sprawdzał
każdy samochód. Podszedł bliżej i Sebastian usłyszał frag ment rozmowy. - Tak, rozumiem, to świetnie, że są państwo zadowoleni ze swojego ubezpieczenia, więc... Okay, a więc do usłysze nia. - Rozłączył się i włożył komórkę do kieszeni. Minął Se bastiana. Sebastian dogonił go kilkoma szybkimi krokami. Skręcili w stronę Valhallavägen. - Jest w domu. Valdemar też tam jest. . - To co zrobimy? - My nic. Ty pójdziesz do domu. A ja tu zostanę na po sterunku. -Ale... - Żadnych ale, Sebastianie. Trolle stanął blisko niego. Położył mu dłonie na ramionach. - Zaufaj mi. Ja to zrobię dla ciebie. Rozwiążemy to wspól nie. Możesz do mnie przez cały czas dzwonić. Poklepał Sebastiana życzliwie po łopatce i odwrócił się w drugą stronę. Znów poszedł na Storskärsgatan. Sebastian został na miejscu. Czuł ufność, niemal miłość do mężczy zny, który szedł przed nim. Zwykle nie dopuszczał takich uczuć w stosunku do innych ludzi. Nie on. Nie Sebastian. Zawsze miał sobie radzić sam. W każdej sytuacji. Ale teraz to już było niemożliwe. Będzie dozgonnie wdzięczny Trollemu. Naprawdę zosta ną przyjaciółmi. Poszedł do domu. Kiedy dotarł na miejsce, był całkiem wykończony. Zdjął kurtkę i spodnie i zwalił się na łóżko. Nie wyrzucił reklamówki z ICA. Nie mógł się na to zdobyć. Jak się okazało, była zbyt ważna. Zostawił ją obok łóżka. Nie zaglądał do środka. Nie dziś wieczorem. Jeszcze nie.
orkel siedział w kuchni u Yvonne. Nie chciał wina, ale popijał niskoprocentowe piwo, przyglądając się, jak Yvonne przygotowuje się do podróży na Gotlandię następ nego dnia. Wynajęła z dziewczynkami domek letniskowy na zachodnim brzegu na tydzień i obie córki w ostatniej chwili przypomniały sobie, że u Torkela są rzeczy, które ko niecznie muszą zabrać ze sobą. Więc pojechał do domu, ze brał ich rzeczy i przyniósł je w papierowej torbie. - Kiedy odpływa wasz prom? - zapytał, upijając łyk piwa. - O wpół do dziesiątej. - Może trzeba was podwieźć? - Kristoffer nas zawiezie. Torkel skinął. Jasne, że Kristoffer to zrobi. - Czy on przyjedzie do was na wyspę? - Nie, a dlaczego? - Tak tylko pytam. Yvonne na chwilę przerwała pakowanie i spojrzała z za ciekawieniem na Torkela. - Czy dziewczynki o nim mówią? - Nie. Torkel szybko usiłował sobie przypomnieć, czy córki w ogóle wspominały jego imię, ale nie pamiętał ani jednego razu. W ogóle nie rozmawiały z nim zbyt wiele. Nie tyle, ile on by chciał. Może to nie było takie dziwne. Po rozwodzie razem z Yvonne bez większych dyskusji zdecydowali się na wspólną opiekę, ale dziewczynki częściej mieszkały u Yvon ne niż u niego. Praca uniemożliwiała mu ścisłe dotrzy mywanie harmonogramu: tydzień tu, tydzień tam. Dużo wyjeżdżał, a kiedy był w domu, pomieszkiwanie u niego nie zawsze dziewczynkom pasowało. Więc to u Yvonne czuły się „w domu”, a u niego były „u taty”. Yvonne miała z nimi lepszy kontakt niż on. Tego był pewien. Trochę go to mar twiło, ale wydawało się nieuniknione.
T
- Vilma myślała, że to z tego powodu wyszedłem wcześ niej z jej urodzin - mówił dalej - ale potem zrozumiała, że chodziło o pracę. - Jak to, myślała, że poszedłeś dlatego, że był tam Kri stoffer? - Tak. Obawiała się, że dla mnie to będzie trudna sytuacja. Przez chwilę Yvonne sprawiała wrażenie, jakby miała za pytać „A była trudna?”, ale zrezygnowała i zamiast tego wróciła do pakowania. - A jak tam twoje sprawy? - zapytała zwykłym tonem. Jeśli chciała się dowiedzieć, jak Torkel odbiera jej nowy związek, nie było tego w każdym razie słychać. - Tak sobie. Odkryliśmy związek między ofiarami, ale znów zaangażowałem Sebastiana, więc jest trochę napięć. - Domyślam się, ale nie o to mi chodziło. - Skończyła to, co robiła, i znów spojrzała mu w oczy. - Poznałeś kogoś? Torkel musiał się zastanowić. Takie samo pytanie zadała mu kilka dni temu córka. Ale to była Yvonne. Odpowiedź mogła być inna. Ona mogła usłyszeć prawdę. - Nie wiem. Czasami się z kimś spotykam. Jest mężatką. - Czy zamierza go opuścić? - Nie sądzę. - Myślisz, że to się mimo wszystko uda? - Nie wiem. Pewnie nie. Yvonne tylko skinęła głową. Torkel poczuł przez chwilę, że miałby ochotę zagłębić się nieco bardziej w ten temat. Opowiedzieć, jak samotny się czasami czuje. Jak bardzo chciałby, żeby Ursula stała się kimś więcej. Nie znał zbyt wielu osób, z którymi mógłby o tym porozmawiać. Wła ściwie nikogo, na dobrą sprawę, ale teraz ta chwila minęła. Yvonne zmieniła temat i jeszcze chwilę gawędzili o spra wach codziennych i jutrzejszej podróży. Torkel dopił piwo. Kwadrans później wstał, życzył dziewczynkom udanego wyjazdu i poszedł do domu.
Na dworze nadal było gorąco, chociaż minęła już dzie siąta wieczór. Torkel cieszył się tym spacerem. Chciał go przedłużyć. Zastanawiał się, czy nie wstąpić po drodze do jakiejś knajpy na piwo. Opóźnić powrót do pustego domu. Szedł pogrążony w myślach, kiedy nagle otworzy ła się przed nim brama jakiegoś domu i o mało nie zderzył się z wychodzącym z niej mężczyzną. Mężczyzną, którego rozpoznał. - Micke! Cześć. - Cześć. Dobry wieczór. Cześć... - Micke miał bardzo zaskoczoną minę. Jego spojrzenie było nieco rozbiegane, jakby nie umiał do końca skojarzyć osoby, która przed nim stała. A przecież znał Torkela całkiem dobrze. Spotykali się przy niejednej okazji. Ostatnio w Vasterås. Ursula popro siła Mickego, żeby do niej przyjechał, w ramach zemsty za to, że Torkel zaangażował do pracy Sebastiana. Ale na miej scu plan nie wypalił. Micke był zdezorientowany, dlaczego go wezwała, a potem zostawiała w pustym hotelowym po koju, sam na sam z jego myślami. W pokoju był minibar i Micke miał krótki nawrót nałogu. Kompletnie pijany spo tkał kiedyś Torkela. Może dlatego teraz był tak zakłopotany. - Aha, widzę, że wpadłeś na Söder - powiedział Torkel, chcąc rozpocząć pogawędkę. - Byłem u kolegi. - Micke skinął w stronę bramy, z któ rej właśnie wyszedł. - Oglądaliśmy mecz. - A jaki mecz? - No, ten... Nie pamiętam tak dobrze, nie byliśmy zbyt skoncentrowani. - Ach tak. Cisza. Spojrzenie Mickego błądziło gdzieś poza plecami Torkela. Dalej. Daleko stąd. - No tak, będę już leciał. - Okay. Pozdrów Ursulę. - Pozdrowię. No to cześć.
Micke poszedł. Torkel znów za nim popatrzył. Czy tylko mu się wydawało, czy może Micke był spięty? Torkel poczuł ściskanie w żołądku. Czyżby wiedział? Czy wiedział, że Torkeł sypia z jego żoną? Ale wtedy chy ba dążyłby do konfrontacji. Wściekałby się. A przynajmniej okazywałby jawną wrogość? A teraz był tylko raczej zakłopo tany. Nie, chyba o niczym nie wiedział. Tamtej nocy Ursula na pewno wróciła do domu i położyła się obok niego w łóż ku. Świeżo wykąpana. Czy wtedy nic go nie zastanowiło? Może wcale się nie obudził? Może tak bardzo jej ufał, że na wet nie przyszła mu do głowy myśl, że mogłaby go zdradzać? Tego nie wiedział, ale nawet jeśli Micke czegoś się domyślał, a może nawet był przekonany, że Ursula kogoś miała, nic nie wskazywało, że to mógł być akurat on. Musiała być jakaś inna przyczyna, dla której Micke tak szybko uciekł. To nie miało nic wspólnego z nim i Ursulą. Przekonany o słuszności swoich wniosków Torkel szedł dalej. Na rogu znajdowała się restauracja. Jej ogródek był pełen ludzi. Zamówi jeszcze jed no piwo. Może coś do jedzenia. Nigdzie się nie śpieszył. I tak nikt na niego nie czekał.
dward pracował jak zwykle do pierwszej w nocy. To był jego zwyczaj. Dawało mu to cztery godziny czasu wol nego. Dwieście czterdzieści niczym niezakłóconych minut tylko dla siebie. Cisza w celi była błogosławieństwem. Jedy nym dźwiękiem był szum jego starego laptopa, starszy mo del z dosyć głośnym wentylatorem, ale został dopuszczony przez kierownictwo więzienia, bo nie miał modemu ani Wi-Fi. W ogóle nie mógł nawiązać łączności ze światem. Ale to było przedtem. Założenie, które zostało sformułowane w zasadach bezpieczeństwa dla więziennictwa, ale zostało
E
unieważnione w chwili, kiedy internet szerokopasmowy stal się powszechnie dostępny w postaci małych plastiko wych urządzeń oraz karty z doładowaniem i wtyczki USB. Dwunastocyfrowy kod i cały świat nagle stawäl przed nim otworem. Dzień, w którym Edward dostał przeszmuglowany mo dem i po raz pierwszy połączył się ze światem zewnętrz nym, był najlepszym dniem jego życia, przynajmniej od czasu łdedy został zam knięty w Lövhadze. Przed pozbawie niem wolności było wiele szczęśliwych chwil. Ale to były inne czasy. Przedtem. Edward dzielił swoje życie na przed tem i potem. To był dobry sposób patrzenia na swoje życie. Przed zasadniczymi zmianami, które zdarzają się w życiu każdego, i po nich. Przed mamą i po niej. Przed Sebastianem Bergmanem i po nim. Przed Lovhagą i po niej. Przed modemem i' po nim. Po modemie każdego wieczora miał dwieście czterdzieści produktywnych i rozwojowych minut. Używał go tylko po zamknięciu celi i nie przez cały czas. Z przyzwyczajenia łą czył się z siecią między 21.00 i 1.00 w nocy. Wtedy można było praktycznie wykluczyć ryzyko nagłej inspekcji w celi. Hinde nie mógł pojąć, że kierownictwo więzienia pozwalało na coś takiego. Właściwie wszelkie niezapowiedziane inspek cje w celi powinny odbywać się z zaskoczenia, nieregularnie i o różnych porach. A jednak nigdy nie zdarzały się między 21.00 i 6.00 rano. Przynajmniej przez ostatnie sześć lat cze goś takiego nie było. Przyczynę tego niemądrego postępowa nia łatwo mógł odgadnąć. Były nią te same cięcia budżetowe, które doprowadziły także do przyśpieszenia wieczornego ob rządku. Z 21.00 przedtem na 19.00 teraz. Kierownictwo wię zienia znacznie okroiło personel dzienny, ldedyś strażników było więcej i pracowali do dziewiątej wieczorem. Teraz per sonel nocny przejmował więzienie już o siódmej. Poza tym,
żeby dodatkowo zwiększyć oszczędności, zmniejszono licz bę pracujących nocą i w ten sposób praktycznie wykluczo no możliwość przeprowadzania niespodziewanych nocnych inspekcji. Do chwili kiedy jakaś bystra osoba zauważy ten fakt i zmieni rozkład godzin lub wzmocni nocną obsadę per sonalną, wszystko nadal tak będzie wyglądało. Hinde trochę się zaniepokoił, kiedy Usłyszał, że Lövhaga poszukuje kogoś nowego na miejsce Svena Tidella, ale po dwóch spotkaniach z Thomasen Haraldssonem był pewien, że on nie jest oso bą, która doszłaby tak daleko w swoich przemyśleniach. Póki Haraldsson był szefem, modem i te dwieście czterdzieści mi nut wieczorem należały do Hindego. Były tylko jego. Każdej nocy chował małe plastikowe urządzenie w wen tylacji za łóżkiem. Nauczył się odkręcać kratkę trzonkiem łyżeczki do herbaty. Za tą kratką w długie bezsenne noce jeszcze przed modemem za pomocą tej samej łyżeczki wy drążył w cegle małą jamkę, zaraz po lewej stronie otworu. Potem przekształcił ją w tajną skrytkę, którą zamykał małą płytką wyglądającą jak cegła. Więc gdyby nawet wbrew przypuszczeniom ktoś zaglądał do otworu wentylacyjnego i tak niczego nie mógł zobaczyć. Kiedy już nabrał wprawy, wyjmowanie jego ukochane go białego modemiku zajmowało mu średnio dwie minuty. Dzisiaj wszystko poszło jeszcze szybciej, tak był ożywiony. Szybko się połączył i zgodnie z przyzwyczajeniem zaczął od tego, co od dawna było jego stroną startową. fygorh.se Czekał tam na niego nowy materiał. Uwielbiał inter net. Można w nim było znaleźć naprawdę wszystko, jeśli naprawdę się chciało. Jeśli się wiedziało, kogo lub czego się szuka. I jeśli miało się na to dwieście czterdzieści minut co dzień. Co tydzień. Co rok.
a oknem zapadał zmierzch, ale mieszkanie było peł ne światła. Ralph wrócił z pracy i starannie odprawił rytuał, więc wszystkie lampy zostały zapalone. Złożył ra port w sprawie wieczornych aktywności i teraz siedział przy dużym białym stole w niemal pustym pokoju dzien nym. Czarny segregator był jedyną rzeczą na stole. Znów zaczął sortować wycinki prasowe. Pracował spokojnie i me todycznie. Był podniecony i poruszony swoimi potrzebami. Uwielbiał czuć siłę wielkich czarnych liter tytułów i poku sę czarno-białych zdjęć, ale równocześnie irytowało go, że jego samokontrola zdawała się jakby słabsza. Zwykle nie zachowywał się jak dziecko w sklepie ze słodyczami. Długo ćwiczył tłumienie swoich popędów i potrzeb, a teraz mu siał walczyć z olbrzymim wewnętrznym naciskiem. Zrzucał to na karb tego, że nie znalazł jeszcze optymalnego syste mu sortowania. Nie stworzył jeszcze perfekcyjnego rytuału. Wycinanie, zbieranie i wyrzucanie pociętych gazet do makulatury, ta część Tiadal działała znakomicie. Ale to, co było potem - wkładanie do kopert, chowanie do szuflady miało nadal wiele braków. Musiał tu wprowadzić modyfika cje. Ulepszyć. Chciał je oglądać. Trzymać, dotykać. Zakupił segregator. Najpierw zastanawiał się, czy nie układać wszystkiego datami, żeby każdy dzień miał swoją własną przegródkę, ale potem zdecydował, że każda gaze ta będzie zbierana osobno, żeby szybciej można było prze śledzić rozwój wydarzeń z perspektywy jednego tytułu. Ale czegoś tu jeszcze brakowało. Coś się nie zgadzało. Zeszłej nocy znów posortował materiał na nowo, tym razem we dług wielkości. Najpierw całe strony, potem trzy czwarte i tak dalej do najmniejszych. Ku swej radości zauważył, że nie było wycinków mniejszych od ćwiartki strony. Najwy raźniej wiadomości na jego temat miały wielką wartość. To było dla niego coś zupełnie nowego. Znaczyć coś.
Z
Być zauważanym. Mieć jakąś wartość. Był zadowolony z tego systemu, teraz miał to poczucie, zamknął więc segregator i wstał od stołu. Segregator zaczy nał się wypełniać. Coraz więcej gazet pisało coraz więcej tekstów. Jutro kupi nowy. A może nawet dwa. Na pewno coś bardziej eleganckiego. Już nie godziło się dłużej trzymać zbioru dotyczącego największej rzeczy, jakiej kiedykolwiek dokonał w zwyczajnych segregatorach biurowych. Musiał tu znaleźć coś ekstra. Pokazać, jak wielka jest wartość zbio ru dla niego i dla Mistrza. Być dumnym. Poszedł do łazienki, żeby przygotować się do spania. Odwrócił małą klepsydrę przykręconą do ściany. Znalazł ją w jakimś podejrzanym antykwariacie na Söder. Szkla ny pojemnik był przymocowany do niebieskiej deseczki, na której było napisane: „Zęby szoruj minuty dwie - tyle, co piasek sypie się”. Doskonała pomoc, która pomagała utrzy mać siłę rytuału. Szczotkował zęby porządnie, aż ostatnie ziarenko przesypało się na dół i na koniec jak zwykle się gnął po nić dentystyczną. Używał jej rano i wieczorem, lu bił mieć wrażenie czystości w ustach. Uwielbiał smak krwi płynącej z dziąseł i przeciągał białą nitkę tam i z powrotem pięć razy we wszystkich szczelinach między zębami, aż za czął krwawić w kilku miejscach. Wypłukał usta i przyglą dał się zabarwionej na czerwono wodzie, którą wypluwał do umywalki. Wypłukał i wypluł jeszcze raz. Tym razem mniej krwi, ale nadal wyraźny odcień czerwieni w spływającej wo dzie. Czy byłoby mniej czerwieni przy trzecim płukaniu, tego nie wiedział. Nigdy nie płukał ust więcej niż dwa razy Usłyszał krótki sygnał z komputera w sypialni. Ralph wiedział od razu, co to oznaczało. Nowa wiadomość od Mi strza. Komputer zawsze sygnalizował zmiany na stronie fygorh.se. Właściwie chciał od razu pobiec do sypialni, ale najpierw dokończył mycie.
Mistrz mówił mu o cierpliwości. Pomyślał, że musi o tym pamiętać. Pielęgnować to, co nadawało wszystkim rzeczom właściwą kolejność. Rytuały. Fundament. Zwilżył dłonie pod bieżącą wodą, nacisnął dwa razy pompkę pojemnika z mydłem w płynie, potarł ręce po sześć razy w każdym kierunku, aż powstała piana, potem spłukał ją takim samym pocieraniem dłoni pod kranem. Na koniec tak samo starannie umył twarz, wytarł zgodnie z rytuałem i zakończył procedurę wklepaniem łagodnego kremu. Teraz był gotowy na spotkanie z Mistrzem. Wiadomość była krótka i zwięzła. Nowe zlecenie. Nie miał możliwości wyboru. Ale to nie szkodziło. Mistrz wybrał to co on. Anna Eriksson. Ona była następna. Była numerem pięć.
rolle spał dopiero cztery godziny, kiedy zadzwonił bu dzik. Mimo to był zaskakująco rześki i szybko zerwał się z sofy. To było dziwne uczucie. Zwykle spał co najmniej dziewięć godzin i budził się bardziej zmęczony. Podciągnął rolety i spojrzał na letnie słońce, które już grzało. Od dawna nie wstawał przed szóstą. Kiedyś robił to codziennie. Wte dy miał psa do wyprowadzania i dzieci, które trzeba było wyprawić do szkoły i przedszkola. Zona, z którą jeździli ra zem do pracy. Wszystko to, co wtedy nie wydawało się ży ciem, ale tak naprawdę właśnie nim było. Tym, czego najbardziej brakuje, kiedy wszystko się zmie nia.
T
Trolle darował sobie porannego papierosa, zamiast tego zajrzał do lodówki. Była, jak podejrzewał, właściwie pusta. Wypił resztkę mleka prosto z kartonu i zdecydował, że resz tę śniadania kupi sobie w 7-Eleven. Teraz musiał być w do brej formie. Pilnować diety i odpowiedniej ilości snu. Nie miał pojęcia, ile dni będzie trwała jego akcja, ale przede wszystkim sen mógł się stać towarem deficytowym. Naj większym problemem było zachowanie przytomności przy jednoczesnej walce ze znużeniem i snem, które w naturalny sposób towarzyszyły długiej obserwacji obiektu. A przecież nie miał żadnego zmiennika. Był z tym całkiem sam. To dlatego zszedł ze stanowiska wczoraj w nocy o wpół do drugiej. Tamci w mieszkaniu na górze przed kilkoma go dzinami zgasili światło. Trolle przemyślał wszystko grun townie i ryzyko, że morderca uderzy w środku nocy, kiedy w mieszkaniu obecny jest mąż, ocenił na dużo mniejsze niż to, że będzie próbował działać następnego ranka, kiedy Valdemar wyjdzie do pracy. Dotychczas wszystkie morder stwa następowały wtedy, kiedy kobieta była sama, i Trolle nie widział powodu, dlaczego ten aspekt miałby się zmie nić. Ale to była tylko ocena ryzyka, niepoparta żadną wie dzą i nawet nie poinformował o swojej decyzji Sebastiana. On nigdy nie zaakceptowałby tego ryzyka, był zbyt mocno związany emocjonalnie z tymi wydarzeniami i chciałby na pewno, żeby Trolle został przed domem na całą noc. Albo przyszedłby go zmienić. Więc Trolle zadecydował sam. Żeby oszczędzać siły. Będzie ich dzisiaj potrzebował, bę dzie zresztą nieustannie zmuszany do podejmowania trud nych decyzji, bez obciążenia emocjonalnego, opartych na ocenie ryzyka. Poza tym potrzebował trochę sprzętu. Samochodu i bro ni. Wynajął samochód przez internet i próbował zdobyć pistolet. Poszło nie najgorzej. Rogge miał mu coś skombinować w ciągu dnia. Ale Trolle nie chciał być całkowicie
bezbronny, więc wrócił do kuchni, wziął taboret, otworzył szafkę nad lodówką, poszperał i za kilkoma paczkami stare go makaronu znalazł to, czego szukał. Paralizator zawinię ty w plastikowy worek. Czarny taser 2, który kupił w sieci przed kilkoma laty Sprawdził, czy działa, między biegu nami pojawił się rozbłysk, po czym zadowolony schował sprzęt do kieszeni swojego wielkiego płaszcza. Przekonał się już, że był skuteczniejszy niż można się było spodziewać. Pewnego wieczora wypróbował go na agresywnym facecie, który padł jak ścięty, kiedy Trolle przyłożył mu go do szyi. Teraz Trolle dla bezpieczeństwa postanowił przy najbliższej okazji kupić nowe baterie litowe, choć te, które miał, na ra zie wystarczały. Wyszedł z domu. Po drodze kupił dużą kawę i bułkę. Podjechał taksówką do firmy wynajmującej samochody, która znajdowała się po drodze do miasta i była czynna już o 6.30. Najpierw dostał białego nissana micrę, ale zamie nił go na granatowego. Biały zbytnio rzucał się w oczy. Nie chciał być widoczny. Przejechał obok stacji benzynowej, nakupił papierosów, cukru gronowego, wody i herbatników. Zanosiło się na długi dzień, nie był pewien, kiedy uda mu się znów zadbać o zaopatrzenie. Kwadrans po siódmej był już na miejscu przed mieszka niem małżeństwa Eriksson/Lithner. Za dziesięć minut Val demar wyjdzie z domu i pojedzie metrem do pracy. Trolle znalazł miejsce parkingowe z dobrym widokiem na dom, odsunął siedzenie maksymalnie do tyłu i usadowił się wy godnie. Uświadomił sobie, że dzisiejszego ranka ani przez chwilę nie pomyślał o alkoholu. To było miłe uczucie, uczcił je łykiem wody prosto z butelki. Piętnaście minut później z bramy wyszedł ubrany w gar nitur Valdemar i ruszył szybkim krokiem. Przypuszczalnie śpieszył się do pracy. Zawsze, jak Trolle wcześniej zauwa żył, wychodził do pracy w garniturze, a szybkość jego kro ków świadczyła o tym, że jest trochę spóźniony. Poszedł
w stronę centrum handlowego Fältöversten i zniknął z pola widzenia. Właściwie Trolle mógł wysiąść i pójść za nim, ale nie był tu po to, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Valdemarze. Był tu po to, żeby chronić kobietę z trzeciego piętra. Która w tej chwili przypuszczalnie była sama. Trol le miał dopilnować, żeby długo jeszcze została sama. Se bastian mówił, że miała wyjechać z miasta. Teraz Trolle odpowiadał za to, żeby udało jej się bezpiecznie opuścić Sztokholm. Przyglądał się pozostałym zaparkowanym sa mochodom, wypatrywał jakiegoś poruszenia. Nie zauwa żył niczego takiego. Nadal było spokojnie. Wyjął z kieszeni komórkę.
nna Eriksson przygotowała walizkę. W nocy długo nie mogła zasnąć. To było niemożliwe. Cała sytuacja wyda wała się tak absurdalna, że sama nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Ale teraz wiedziała, że to się dzieje naprawdę. Była w niebezpieczeństwie. Nie miała jeszcze całkowitej jasności sytuacji, ale rozumiała bardzo dobrze, że to poważna spra wa. Dzięki bladej, błagalnej twarzy Sebastiana i późniejszej rozmowie telefonicznej z córką. Anna zadzwoniła do Vanji jakąś godzinę po wyjściu Se bastiana, bo chciała się przekonać, czy to, co opowiadał, rzeczywiście się zgadzało. Przecież mógł z jakiegoś powo du chcieć się jej pozbyć na jakiś czas. Nie miała pewności. Vanja sprawiała wrażenie zestresowanej. Nie mogła długo rozmawiać. Anna udała zaniepokojenie tym, co wyczytała w gazetach. Próbowała wydostać od Vanji jak najwięcej, nie zdradzając właściwego powodu tej rozmowy. Ale nie usły szała dużo. Tajemnica śledztwa i umiejętność oddzielania
A
pracy od życia osobistego byty dla Vanji ważne, nie robiła wyjątków. Ale to, czego Anna się dowiedziała, przeraziło ją. Tak, Sebastian znów pracuje dla zespołu do spraw za bójstw Krajowej Policji Kryminalnej. Ta sprawa się z nim wiąże. W bardzo poważny sposób. Vanja była bardzo zasadnicza i Anna nie chciała naci skać, żeby jej nagłe zainteresowanie nie wyglądało podejrza nie. Ale z krótkiego fragmentu rozmowy domyśliła się, że to wszystko była prawdą. - Nie rozumiem właściwie, dlaczego oni go dalej trzyma ją po tym wszystkim. - Jak to? Przecież nie jest w nic zamieszany? - Ależ tak, jest. Nie mogę teraz więcej powiedzieć. I tak byś mi nie uwierzyła... Nikt by nie uwierzył. A więc to była prawda. Anna próbowała zakończyć roz mowę tak, żeby nie zdradzić swojej nagłej paniki. Nikt by mi nie uwierzył.
Anna wierzyła. Anna wiedziała. Anna od razu zadzwoniła do swojej matki. Wymyśliła ja kąś historię. Mama się zdziwiła, ale też ucieszyła, że Anna przyjeżdża. Potem do pracy. Opowiedziała, że musi wyjechać na kilka dni. Sprawy rodzinne, powiedziała. Poszło bardzo dobrze. W pracy była łubiana i koledzy raczej byli zaniepokojeni jej problemami, nikt nie protestował przeciwko zwolnieniu. Starała się ich uspokoić. To nic specjalnego. Musi tylko zrobić dla swojej starej matki jedną rzecz. A to może trochę potrwać. Potem zabrała się do pakowania. Wzięła ubrania na ty dzień. Zadzwoniła do Valdemara i poprosiła, żeby zaraz wró cił do domu. Nie chciała być sama. Opowiedziała mu, że jej matka niedomaga i że zamierza wybrać się tam na kilka dni.
Zaproponował, że mógłby jej towarzyszyć, ale nie chciała. To była jej matka i tak dawno się nie widziały Nic poważnego. Ale dobra okazja, żeby się do niej wybrać na jakiś czas... Val demar przełknął to kłamstwo. Niczego nie zauważył. Chyba dlatego, że tak dobrze umiała kłamać. Naprawdę dobrze. Zastanawiała się, jak do tego doszło. Przecież zawsze była przekonana, że szczerość jest bardzo ważna. Ale tylko wtedy, kiedy prawda nie sprawiała bólu. Kiedy była zwykłą towarzyszką. Tak wiele razy chciała opowiedzieć Vanji prawdę. Tak wiele razy była blisko. Ale kłamstwo, które początkowo było wygodną ochro ną, żywiło się tysiącami małych codziennych kłamstewek, aż stało się rzeczywistością. Prawda tymczasem została otoczona murem milczenia i stała się potężną, niezdobytą twierdzą, do której wciągnęła także Valdemara. On od początku chciał opowiedzieć Vanji, gdy będzie do statecznie duża, jak sprawy naprawdę wyglądały, ale Anna przez cały czas odsuwała to na przyszłość. Przez cały czas moment wyznania prawdy był przesuwany o tygodnie, mie siące, lata, aż ciężar prawdy stał się tak wielki, że zmiaż dżyłby wszystko. Aż po prostu zrobiło się za późno. Vanja nie ma innego ojca oprócz ciebie - postanowiła w końcu sama i tak to zostawili. Coraz bardziej się zrastali, Vanja i Valdemar. Czy dlate go, że on się tak bardzo starał? Dlatego, żeby nikt nie mógł zakwestionować jego zaangażowania i miłości? Cokolwiek było przyczyną, udało mu się. Vanja kochała Valdemara bar dziej niż matkę. Bardziej niż kogokolwiek innego. Tak doskonale się uzupełniali. Z czasem protesty Valde mara ucichły i stał się współwinnym. Bo kochał Vanję jak swoją własną córkę. Więc zatrzasnęli drzwi.
Zamknęli twierdzę. Ale pewnego dnia, kilka miesięcy, temu stanął w drzwiach on. Sebastian Bergman. Z kilkoma listami z minionych czasów. To były dowody, których nie dało się zamknąć w twierdzy. Odprawiła go i znów zamknęła drzwi. Miała nadzieję, że on po prostu zniknie. Ale tego nie zrobił. Pracował z Vanją w Vasterås, jak się dowiedziała Anna. A teraz robił to znowu. W jakiś niepojęty sposób udało mu się pokonać mury obronne i dostać się w pobliże jej córki. Vanja wyjątkowo go nie lubiła. To była jedyna pozy tywna rzecz w tym wszystkim, jedyne, co chroniło prawdę. Wszystko inne powodowało chaos. Anna miała tajemnicę w tajemnicy. Tylko ona wiedziała, kim jest Sebastian Berg man. Zawsze starała się ukrywać tę informację przed Valdemarem. Próbowała go chronić. Albo mu nie ufała. On nie jest taki jak ona. Kłamstwo trudniej mu przy chodzi. Więc kiedy jeden jedyny raz zapytał, kto jest ojcem Vanji, Anna odpowiedziała, że to nie ma znaczenia. Ze ni gdy nie zamierza o tym mówić, nikomu, i jeśli to jest dla niego problem, niech Ifepiej zaraz zakończy ich związek. Ale on został. I nigdy więcej nie zapytał. Był dobrym człowiekiem. Na pewno lepszym, niż na to zasługiwała. A teraz jej życie było w niebezpieczeństwie i nadal mu siała kłamać. Może to było nie tylko sprawiedliwe. Może właśnie tak się zawsze kończyło. Zadzwonił telefon. Anna podskoczyła na ten dźwięk. Kolejny akwizytor. Tym razem szerokopasmowy inter net. Szybko odmówiła i odłożyła słuchawkę. Wydało jej się, że rozpoznawała ten głos. Z wczoraj. Facet, który za dzwonił i chciał rozmawiać o funduszach emerytalnych.
Znieruchomiała. Czy naprawdę rozpoznawała ten głos? Poczuła lodowate zimno w środku, wzięła telefon do ręki i spojrzała na wyświetlacz, żeby zobaczyć, czy pokazał się numer dzwoniącego. Zastrzeżony. Zarówno wczoraj, jak i przed chwilą. Czy to coś oznaczało? Z pewnością wpadła już w paranoję. Ale nie mogła po zbyć się myśli, że w tym głosie było coś dziwnego. Obydwa razy brzmiał podobnie, głos starszego człowieka, zniszczo ny, nieco zachrypnięty, wcale niepodobny do głosów innych sprzedawców telefonicznych. Zwykle były to młode, pozy tywne głosy. Chciały coś zaoferować. Ale nie ten. Ten chciał czegoś innego. Zbyt łatwo się poddawał. Jakby był zadowo lony, że ona odbiera telefon. Zadowolony, że była w domu. Zaniepokojona stanęła przy oknie i wyjrzała na ulicę. Nie widziała niczego dziwnego. Ale czego miałaby szukać? Podeszła do drzwi wejściowych i zamknęła zamek patento wy. Zostawiła klucz w dziurce. Zdecydowała, że dokończy pakowanie i zadzwoni po taksówkę. Lepiej będzie, jak od razu pojedzie do T- Centralen.
alph poświęcił ostatnie dziesięć minut na szukanie par kingu. Kilka razy przejechał obok Storskärsgatan przez De Geersgatan. Pierwsza była ślepą uliczką, a druga ulicą jednokierunkową, więc musiał zrobić wielki objazd przez Värtavägen, żeby wrócić na miejsce. Złościło go, że musi tak krążyć. Srebrzysty samochód, który jeździ dokoła, mógł przyciągnąć wzrok jakiegoś ciekawskiego sąsiada. Ale nie miał innej możliwości. Potrzebował samochodu. Najlepiej
R
zaparkowanego tak blisko, jak się dało. Dzięki temu nie czuł się tak wystawiony na spojrzenia. Mniej czasu, żeby ktoś zdążył go zidentyfikować. Osiedla willowe miały tę za letę, że parkowanie nie stanowiło problememu. Zresztą ten nowy obiekt w ogóle zdawał się bardziej kłopotliwy niż po przednie. Miał mniej czasu na obserwację. Pierwszą ofia rę rozpracowywał przez kilka dni, ale skromne informacje, które posiadał teraz, mówiły, że najlepszy czas to poranek, między wpół do ósmej i wpół do dziewiątej, po tym, jak jej mąż wyszedł do pracy, i zanim ona sama wsiadła do autobu su, żeby przejechać dwa przystanie, albo poszła pieszo do Sofiahemmet, gdzie pracowała. Równocześnie teraz stał się odważniejszy. Lepszy. Sil niejszy. Przed pierwszym razem zdenerwowanie kilka razy brało górę i przerywał akcję z powodu drobnych przeszkód: okno u sąsiada było otwarte, rower przejeżdżał obok, akurat kiedy wysiadał z samochodu, gdzieś zaczęło płakać dziecko. Kilka razy zabrakło rhu odwagi i jechał do domu. Ale przy trzeciej szło już lepiej, a przy ostatniej, tej Wil lén, zaczął nawet improwizować, miał więcej śmiałości. Wszystko oczywiście w określonych ramach; ale w każdym razie zaufał losowi i zdał się na instynkt. To było niezwykle uskrzydlające uczucie, które sprawiało, że czuł się jeszcze bardziej powołany do tego czynu. Był teraz doświadczo nym mężczyzną. Mężczyzną, który ma władzę. Realizują cym misję, z którą niewielu poradziłoby sobie tak dobrze jak on. O ile w ogóle. Wiele momentów okazało się większym wyzwaniem niż mógł się spodziewać wcześniej, gdy były tylko rozbudowa nymi fantazjami. Kiedy pierwszy raz podrzynał gardło no żem, zrobiło mu się niedobrze. Odgłos rozrywania skóry był dziwny, zaskakująco mięsisty, a tryskająca krew była tak cie pła i lepka, że na chwilę spanikował. Ale zaczął się przyzwy czajać. Rozwinął swoje zdolności. Ostatnim razem odważył się nawet spojrzeć jej w oczy, kiedy uciekało z nich życie.
Poczucie potęgi. Jeśli istniałby jakiś Bóg, w co naprawdę wąt pił, to chyba właśnie tak na nas patrzył. Istota wolna od nadmiaru uczuć, które zakłócają ocenę. Jak obserwowanie śmiertelnej walki mrówek. Bardzo interesujące. Ale też nic więcej. To był tylko człowiek, a rytuał i misja były ważniejsze niż wszyscy ludzie razem wzięci. Jedyną rzeczą, która nadal sprawiała mu problemy, był seks. Wiedział, że powinien to zrobić. Musiał to zrobić. To była część całości. Ale nie sprawiało mu to przyjemności. Prawdę mówiąc, ledwie sobie z tym radził. To było trudne i obrzydliwe. Miał problemy z utrzymaniem wzwodu. Za dużo dźwięków i za trudno wejść do środka. Nawet nie lu bił kobiet. Miały zbyt okrągłe kształty, sflaczałe piersi i tył ki, i te zapachy. Wokół niego. Na nim. W nim. Ta część wymagała całej jego koncentracji. Nie lubił bli skości. Nie w ten sposób. W ogóle nie. Ale nie mógł tego po minąć. To byłoby oszustwo. Porażka. Znaczyłoby, że nie jest w stanie podążać śladami Mistrza. Ale nie mógł zrozumieć, jak ludzie mogą robić coś takiego dobrowolnie. Ze tego chcieli. To była dla niego wielka zagadka. Po raz trzeci wjechał na De Geersgatan, ale nadal nie mógł znaleźć wolnego miejsca. Zaczynał się niepokoić, że nie zdąży. Powinien już być w środku i brać się do dzieła. Przedtem pojechał jeszcze do jednego z marketów budow lanych za miastem, który otwierał się już o szóstej rano, i zakupił biały kombinezon malarski. Wystarczyło tyl ko wymyślić jakąś historię, żeby dostać się do mieszkania, a robotnik, który ma wymalować klatkę schodową, pasoj wał najlepiej. Kupił też kilka puszek taniej farby i czapkę z daszkiem, pod którą mógł się schować. Powinno się udać.
rolle zwrócił na niego uwagę już za drugim razem. To samo auto, które widział wcześniej. Srebrny meta lik, jakaś japońska marka. Za kierownicą postać w czapce z daszkiem i ciemnych okularach. Wyglądał, jakby szukał parkingu. W pobliżu Storskärsgatan. Trolle wypuścił z ręki butelkę z wodą i instynktownie sięgnął do kieszeni. Taser był na miejscu. Wyjął go. Czarny plastik był ciepły i do brze leżał w dłoni. Poczuł, że jego puls przyśpiesza, i za czął analizować możliwości. Telefon na policję był jedną z nich. Nigdy nie miał problemów z Torkelem. Odwrotnie, nigdy, przez całą jego degrengoladę i upadek, Torkel nigdy go nie osądzał. Nie popierał tego, co Trolle zrobił, ale nie było w tym nic dziwnego. Niektóre rzeczy były naprawdę kompletnie bezmyślne. Jednak Trolle zawsze czuł wsparcie ze strony dawnego kolegi. Nie spotykali się już prywatnie, ale nie z winy Torkela. Trolle sam się wycofał. W każdym ra zie nadal był przekonany, że się nawzajem szanują. Równocześnie telefon do Torkela postawiłby Sebastiana w trudnej sytuacji. Dlaczego mężczyzna został ujęty przed domem matki Vanji? Co tam robił Trolle? Naprawdę nie chciał zaszkodzić Sebastianowi. Nie te raz. Teraz, kiedy znał prawdę, wiedział, ile ich łączyło. Miał niemal poczucie, że może odkupić własne błędy, jeśli roz wiąże tę sprawę. To była szansa, której nie chciał stracić. Tak czy inaczej, tajemnica Sebastiana była zagrożona. Nie mógł nie próbować ująć mordercy. Samo przepędzenie go oznaczałoby tylko, że się wymknie i potem inne kobiety znajdą się w niebezpieczeństwie. Trolle był zmuszony dzia łać. Wyeliminować go. A potem wymyślić jakiś plan. Nie było innego wyjścia. Wszystko zależało od niego. Tylko od niego. Czuł się z tym naprawdę dobrze. Dawno nie czuł się lepiej.
T
Samochód przejechał obok po raz trzeci i Trolle podjął decyzję. Miał w ręku wszystkie atuty. Mężczyzna w srebr nym samochodzie nie wiedział o nim. Na jego korzyść dzia łał efekt zaskoczenia. Włączył silnik i kilka minut później powoli wyjechał na jezdnię. Zaparkował nieprzepisowo przy pasach nieco dalej na De Geersgatan. Wysiadł i poszedł z powrotem na dawne miejsce. Teraz było wolne dla kogoś, kto chciał zaparkować. Był przekonany, że mężczyzna w toyocie je zajmie.
alph zobaczył to miejsce już z Vartavägen. Było ideal ne. Tylko trzydzieści metrów od wejścia do jej domu. Jeśli będzie miał pecha, ktoś je zajmie, więc przyśpieszył i przejechał przez światła na Valhallavägen akurat, kiedy zmieniały się na czerwone. Szybki skręt w prawo i jesz cze raz w prawo. Potem zwolnił. Nie chciał niepotrzebnie zwracać na siebie uwagi. Miejsce nadal było wolne. Uważ nie zaparkował. Rozejrzał się dokoła. Cisza i spokój. Złościł się, że jest spóźniony, była już prawie ósma. Sprawdził, czy ma za pasem nóż. To nie był ten, którego miał użyć póź niej. Kuchenny nóż leżał w plastikowym worku w torbie. Ale mniejszy, sprężynowy nóż był przydatny na samym po czątku, zaraz po otwarciu drzwi. Ręka na usta i nóż na gar dle. Strach i śmiertelny paraliż. To zwykle działało. Uznał, że jego przebranie jest bardzo dobre. Mógł spokojnie mieć broń na wierzchu. Robotnicy często mają noże. Odpiął pasy i właśnie miał wysiąść, kiedy drzwi od stro ny pasażera nagle się otworzyły i jakaś postać wpadła do środka. Starszy mężczyzna. Miał zniszczoną twarz, półdługie siwe włosy i czarny płaszcz. Ale jego oczy płonęły.
R
Chciał czegoś. W dłoni trzymał jakiś plastikowy przedmiot, który wyglądał jak zepsuta latarka. - Wszystko skończone - powiedział mężczyzna i przyci snął ten dziwny przedmiot do jego szyi. Dały się słyszeć trzaski elektryczności i ciche cykanie. Ralph odruchowo machnął prawą ręką i udało mu się ode pchnąć ramię atakującego mężczyzny. Nie był zbyt szybki. Czarny przedmiot wydający dźwięki uderzył w zagłówek. Nagle zrozumiał, co to było. Te małe błyski. Elektryczne trzaski. Paralizator. Z nową siłą spróbował odgiąć ramię napastnika na tyl ne siedzenie. Trolle zaklął i właśnie miał cofnąć ramię, kiedy wyso ki, szczupły mężczyzna uderzył go lewą dłonią. Cios trafił go w usta i zęby, nie, był specjalnie bolesny, tylko go roz wścieczył. Zrozumiał, że moment zaskoczenia nie zadziałał i nagle znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Nie był w od powiedniej formie do walki wręcz. Musiał to jak najszybciej zakończyć. Uderzył szybko dwa razy swoją wolną lewą ręką, z czego jeden cios był niecelny, a drugi trafił w policzek, tamten jęknął, jego głowa opadła trochę do przodu. W tej szarpaninie Trollemu udało się uwolnić prawą dłoń i wyciągnąć ją w stronę mężczyzny. Trzeba skończyć tę zabawę. W samochodzie nie da się walczyć. Nacisnął taser i czekał, aż aparat dotknie tamtego. Kątem oka zobaczył, że lewa ręką mężczyzny kieruje się w stronę jego brzucha. Pró bował zablokować ten cios, ale chybił. Nie szkodzi, zaraz i tak wszystko się skończy. Wysoki mężczyzna pierwszy zadał cios. Potwornie bole sny. Ból był tak przeszywający, że Trolle wypuścił paraliza tor z bezwładnej dłoni. Jak to było możliwe?
Kolejna eksplozja bólu, kiedy mężczyzna uderzył zno wu. Trollemu zrobiło się czarno przed oczami. I wtedy do niego dotarło. Mężczyzna nie uderzał. Dźgał go nożem. Znowu. Trolle poczuł, jak robi mu się gorąco i mokro w podbrzu szu. Bliski omdlenia jeszcze zdołał spojrzeć w dół na dłoń mężczyzny. Tamten trzymał coś w ręce, a jemu coś wylewa ło się z brzucha. To pierwsze to był nóż. To drugie to były jego wnętrzności. Ostatnią rzeczą, którą zanotował, było ponowne wbicie noża w brzuch. Ralph widział krew i jelita, które wylały się z jamy brzusznej i wylądowały na kolanach intruza. Wygladało to nierealnie, ale nie przestawał dźgać. Musiał mieć pewność. Mężczyzna na fotelu pasażera wydał z siebie przeciągły charkot, aż na gle umilkł na dobre. Jego ciało nie reagowało na kolejne cio sy noża, w końcu osunął się bez życia, na deskę rozdzielczą. Ralph przerwał atak i przez chwilę obserwował go w napię ciu. Jeden jedyny ruch tamtego i znów zacząłby uderzać. Ale on się nie ruszał. W samochodzie nagle zrobiło się cał kiem cicho. Rękawy białego kombinezonu były czerwone od krwi. Cuchnęło wnętrznościami i krwią. Jego mózg pracował na najwyższych obrotach. Co się stało? Kim, u diabła, był ten martwy facet obok niego? Czy zjawią się jeszcze jacyś inni? Rozejrzał się nie spokojnie na boki, ale ulica była pusta. Nikt nie zbliżał się do jego samochodu, o ile dobrze widział. Nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Ten staruszek nie mógł być po licjantem. Oni nie korzystali z paralizatorów. Mieli prawdzi wą broń. Ale w jakiś sposób udało mu się odkryć Ralpha,
czy też jego plany. Bo jego obecność w tym aucie na pewno nie była przypadkowa. ,Wszystko skończone”, to były jego jedyne słowa. Nie mówi się tak, kiedy chce się kogoś obrabować. Mówi się tak, kiedy chce się kogoś zatrzymać. Mistrz miał rację. Stał się niedbały. Sam się zdradził. Może stał za tym Sebastian Bergman. Który był silniejszym przeciwnikiem, niż się spo dziewał. Zrozumiał, że Ralph go śledzi. Gonił go przed bu dynkiem policji. Może zmiana samochodu nie wystarczyła. Ale mimo wszystko nie było w tym logiki. Jeśli Sebastian miał z tym coś wspólnego, to ten martwy mężczyzna w jego samochodzie był policjantem. Przecież Sebastian z nimi współpracował. I powinno być ich wię cej. O wiele więcej. Ralph był przecież priorytetem policji. Przedmiotem najważniejszego śledztwa. Gdzie więc podzia ła się cała reszta? Na te pytania nie było odpowiedzi. Ralph rozejrzał się niespokojnie. Zobaczył ruch przed domem, do którego już dawno temu powinien wejść. Pod jechała taksówka. Osunął się niżej na fotel, żeby nie być widzianym. Zobaczył Annę Eriksson wychodzącą z walizką z bramy. Wsiadła do taksówki. Powinien za nią jechać. Ale to było niemożliwe. Musiał zmienić ubranie. Pozbyć się cia ła. Zostawić gdzieś samochód. Poniósł porażkę. Zawiódł Mistrza. Powinien ponieść konsekwencje.
anja przyszła rano do pracy wściekła. Prawdę mówiąc, była zła, kiedy wczoraj kładła się do łóżka, i obudziła się dzisiaj w takim samym humorze.
V
Jeszcze nie było nawet wpół do ósmej, ale już był to bez nadziejny, gówniany dzień. Nie dość, że śledztwo wcale nie posuwało się naprzód, co już samo w sobie było dla niej powodem do frustracji, to jeszcze Sebastian Bergman nadal brał w nim udział. Nie rozumiała dlaczego. Jak ktoś, kto miał związki ze wszystki mi czterema ofiarami, mógł nadal należeć do najściślejszego grona śledczych? Nawet jeśli Torkel miał rację i udział Seba stiana zapobiegł nowym morderstwom, kiedy Edward Hin de otrzymał swoją porcję uwagi, na której mu tak zależało, to i tak było to nieodpowiedzialne. Gdyby to się przedo stało na zewnątrz, oznaczałoby dla Torkela koniec. Nawet on nie wygrałby z medialną histerią i oskarżeniami. Ale nie tylko to ją tak wkurzało. Naprawdę lubiła Torkela, ale nie mogła się nie przejmować tym, że ryzykował swoją karierę dla Sebastiana. Najbardziej doprowadzał ją do szału fakt, że Torkel wywyższał Sebastiana wobec innych członków ze społu. A przecież on wcale nie był tak cholernie fantastycz ny. Poza tym działa! jej na nerwy. Nie potrafiła się odprężyć, kiedy on był w pobliżu. Ciągle patrzył na nią w taki dziw ny sposób. Czuła się obserwowana. Sprawiał, że była gorszą policjantką. Nienawidziła go. Z całego serca. A wczoraj to niemrawe śledztwo zmusiło ją do niepo trzebnego wyjazdu do Södertälje. Södertälje też nienawidziła. Kiedy potem prosiła Billy’ego o drobną przysługę, od mówił. „Zrób to sama”. Co to, kurwa, miało być? Od kiedy to na pytanie o pomoc w ramach zespołu odpowiadało się „Zrób to sam”? Po tym bezsensownym wyjeździe, który poza tym kosz tował ją sto koron, w domu wzięła prysznic, zrobiła sobie herbatę, kanapki i usiadła przed telewizorem, żeby się zre laksować. Nie chciała siadać przy kuchennym stole, żeby pracować nad sprawą. Zwykle tak robiła, ale teraz chciała odpocząć. Uspokoić się.
Ale to było niemożliwe. Okazało się całkowicie niemożliwe zwłaszcza po wieczor nym telefonie Anny z wiadomością, że babcia zachorowa ła, więc musi pojechać i zająć się nią przez kilka dni. Vanja oczywiście zapytała, co jej jest, i usłyszała, że to nic poważ nego. Ale w takim razie dlaczego Anna musiała brać wolne w pracy i jechać, jeśli to nie było poważne? Anna ukrywała prawdę. Tak samo postępowała, kiedy zachorował Valdemar. Ukrywała wyniki badań, bagatelizowała i upiększała. Vanja musiała zawsze pytać tatę, jeśli chciała wiedzieć, jak spra wy wyglądają. On jej mówił. Wszystko. Podczas gdy Anna ją okłamywała. Vanja naprawdę tego nie cierpiała. Jasne, Anna próbowała tylko ją chronić, ale niezależnie od motywów te kłamstwa nie sprzyjały zbliżeniu między nimi. I tak już był dystans. Vanja mówiła do swojej mamy po imieniu, a do Valdemara zwracała się „tato”. To o czymś świadczyło. Vanja czuła się zmuszona kiedyś z nią o tym porozma wiać. Wyznać, że mętzą ją te kłamstwa. Wczoraj przez te lefon miała ochotę powiedzieć, że chciałaby z nią pojechać. Do babci. Ale nie mogła sobie wziąć wolnego. Nie teraz. Nie mogła zostawić pracy, kiedy do niczego nie doszli przez po nad miesiąc. Chociaż tak, do czegoś przecież doszli. Odkry li powiązanie z Hindern. Ale tego wątku nie mogła ciągnąć. To należało do Sebastiana. Tak zarządził Torkel. Pieprzony Torkel. Pieprzony Sebastian. Pieprzony świat. Wyłączyła telewizor i wyszła z domu. Najpierw zamie rzała pospacerować. Odetchnąć świeżym powietrzem, odegnać złe myśli, trochę się zmęczyć. Ale kiedy przechodziła obok pobliskiego baru, zdecydowała się wejść do środka. Zamówiła piwo, a potem jeszcze kilka. Wypiła dużo piwa. A potem ktoś zaczął zamawiać drinki. To mogła być ona. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy nie wziąć ze sobą na noc któregoś z facetów, ale w końcu zrezygnowała. I tak
położyła się do łóżka dopiero grubo po drugiej w nocy. Moc no nietrzeźwa. Pijana. Bardzo nietypowe dla Vanji. Budzik zadzwonił o zwykłej porze. A teraz, po niecałych czterech godzinach snu, była w pracy. Bardziej zła niż skacowana i nie było to dobre połączenie. Usiadła przy biurku i włączyła komputer. Zaczęła szu kać Rodrigueza. Znalazła go, ale żadnych informacji o tym, kiedy zdarzył się wypadek, który przykuł go do wózka in walidzkiego. Pozostawało szukać dalej. Czuła, że najpierw musi się napić kawy. Kofeina i tabletka od bólu głowy zdzia łają cuda. Wyszła do jadalni, wzięła kubek z szafki nad zle wem i napełniła go cappuccino. Wróciła do swojego biurka, otworzyła górną szufladę i wyjęła listek iprenu. Popiła ta bletkę łykiem kawy. Właśnie miała znów podjąć poszukiwa nia, kiedy wszedł Billy. Pasek jego kurierskiej torby przecinał na ukos jego tors, w ręce trzymał rowerowy kask. Billy miał rower z dwudziestoma czterema przerzutkami. Wykonany z tego samego materiału co jakiś statek kosmiczny albo coś w tym rodzaju. High-tech. Rzecz jasna. Rower Vanji miał trzy przerzutki. Nigdy go nie używała. - Cześć, jak tam? - rzucił Billy i stanął przy swoim biur ku, żeby uwolnić się od torby. - Dobrze - odparła Vanja, nie podnosząc oczu. Stara ła się udawać skoncentrowaną na pracy, żeby uniknąć dal szych prób konwersacji. Ale nie wyszło. - Co robisz? - zapytał Billy i okrążył jej biurko, żeby popatrzeć. Był zgrzany, teraz to zauważyła. Pot ściekał mu wzdłuż policzków i po szyi. Przechylił głowę na bok i wytarł się rękawem koszulki. - Sprawdzam, od kiedy Rodriguez jeździ na wózku. Billy poczuł lekkie ukłucie. Prawda była taka, że gdy by Vanja nie przyszła tak wcześnie, on zacząłby swój dzień pracy od wyszukania dla niej tej informacji. My uważała, że zachował się wczoraj wspaniale. Ale choć dobrze było cza sem trochę przystopować innych i aktywnie pracować nad
tym, żeby nie być traktowany jako pomocnik do wszyst kiego, to i tak przez cały wieczór męczyły go wyrzuty su mienia. - Gdzie szukasz? - A co? - Vanja oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na niego po raz pierwszy, odkąd wszedł do pokoju. - Chcesz mi pomóc? Billy przez chwilę się zawahał. To była nowa sytuacja. Vanja nie prosiła o pomoc. Tylko pytała, czy on chce jej udzielić pomocy. Może dlatego, że to sprawiłoby mu przy jemność? Ze może fajnie jest pracować razem? A może tyl ko dlatego, żeby go sprawdzić po tej wczorajszej odmowie. Billy zdecydował, że chce mieć tu jasność i odpowiedział pytaniem: - A potrzebujesz pomocy? -Nie. Vanja znów odwróciła się do komputera i zaczęła stu kać w klawiaturę. Billy stał dalej, trochę zbity z pantalyku. Była zła, co do tego nie miał wątpliwości. Przypuszczalnie na niego. Częściowo słusznie. Czy po prostu powinien to przeczekać? Mieć nadzieję, że jej przejdzie, co zresztą na pewno nastąpi. Kiedyś. Przypomniał sobie, że dzisiaj i tak miał być dla niej szczególnie uprzejmy. Nie lubił, kiedy byli skłóceni. - Chcesz może kawy? - Małe pyknięcie z fajki pokoju nie zaszkodzi. - Mam już, dzięki. Szybkim skinieniem wskazała swój prawie pełny kubek cappuccino. Billy pokiwał głową. Powinien go zauważyć. Miał w zanadrzu jeszcze jeden dar pokoju. Wyciągnięta dłoń, wiedział, że na pewno ją przyjmie. - Ma na imię My. - Kto ma na imię My? - Dziewczyna. Tą od teatru... Moja dziewczyna.
Vanja spojrzała na niego, jakby spodziewała się dalsze go ciągu. Billy nie miał już nic więcej do powiedzenia. Spo dziewał się serii ciekawskich pytań. Postanowił, że odpowie na wszystkie, z wyjątkiem pytania o zawód My. Po wczo rajszym telefonie Vanja na pewno dodałaby dwa do dwóch i potem My nie miałaby u niej szans. Nieodwołalnie i na zawsze. Tego też nie chciał. Shit, ależ wszystko się pokomplikowało. Vanja nadal patrzyła na niego wyczekująco. Za czął czuć się trochę głupio. Jak gdyby powiedział to, żeby się pochwalić. - No więc... Myślałem po prostu, że chcesz wiedzieć. - Okay. - Vanja znów skupiła się na pracy. Całkowicie niezainteresowana jego dziewczynami. Była naprawdę po rządnie zła. Może jeszcze na kogoś, nie tylko na niego. - Ja... Pójdę wziąć prysznic. - Okay. Billy stał jeszcze przez jakąś sekundę, ale potem wyszedł z pokoju. Zapowiadał się naprawdę ciężki dzień.
E
dward siedział w bibliotece. Lövhaga, jak na stosunkowo niewielki zakład karny, miała wielką bibliotekę. Przypuszczalnie miało to wiele po wodów. Konieczność sprawowania opieki wychowawczej nad osadzonymi. Ich potworne zbrodnie. Idea, żeby wspierać roz wój intelektualny podopiecznych i w ten sposób czynić ich lepszymi ludźmi. Wiara, że książki i wiedza w jakiś magicz ny sposób ich naprawią. No i jeszcze to, co zwykle kryło się za wszelkimi tego rodzaju instytucjami: interes własny. Im wspanialszą biblioteką kierownictwo mogło się pochwalić, im więcej osadzonych regularnie siedziało tam i się dokształcało,
tym wyższe oceny dostawała placówka w raportach we wnętrznych. Logika była banalnie prosta: piękna biblioteka oznaczała fachowe i akty~wne kierownictwo. Hinde mógł zaobserwować efekty takiego rozumowania po wielkiej awanturze o sprzątanie. Kilka miesięcy później biblioteka została porządnie rozbudowana, otrzymała nowe piętro mieszczące dział humanistyczny. Jak gdyby przyszłe awantury między osadzonymi obywatelami byłej Jugosławii z objawami stresu pourazowego, skazanymi za wielokrotne brutalne zbrodnie, można było zneutralizować przez Histo rię renesansu w dwunastu tomach lub pisma filozoficzne czy historyczne. Oferta składała się z literatury faktu i powieści, ale trze ba było się porządnie naszukać, żeby natrafić na jakąś pereł kę. Edwardowi zajęło to trochę czasu, ale teraz zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem siedział w dziale na piętrze i czy tał jedną ze swoich ulubionych książek. Traktowała o mar szu Napoleona przez Alpy Włoskie w 1797 roku. Napoleon był nowo mianowanym generałem i w pośpiechu wysłano go, by bronił włoskich sojuszników Francji przed oddzia łami Habsburgów. To właśnie podczas tych chwalebnych potyczek pokazał swój geniusz strategiczny, który miał mu zapewnić miejsce na kartach historii. Edward już wiele razy czytał tę książkę, ale nie ze względu na opisy rodzajów woj ska, potyczek, problemów z zaopatrzeniem czy Realpolitik. Nie, w połowie książki znajdował się rozdział przedstawia jący pogłębioną analizę osoby Napoleona, opisujący przede wszystkim jego relację z matką. Letycją Bonaparte. Silna matka. Dominująca matka. Hinde miał wrażenie, że w tym rozdziale odkrył sekret Napoleona. Rozumiał tego małego chłopca, który tak dużo chciał tylko z jednego powodu: Letycja. Musiała być kobie tą, z którą trzeba się było zmagać.
Edward porzucił na chwilę Letycję i rozejrzał się doko ła. Wiedział, że była za dwie, trzy minuty dwunasta i miała nastąpić wymiana personelu biblioteki. Strażnik z pozio mu górnego schodził na dół do małej recepcji przy wyjściu i miał opuścić bibliotekę razem ze swoim kolegą z dołu, gdy tylko pojawił się zmiennik. Ten przychodził zawsze sam i zostawał na dolnym, o wiele bardziej uczęszczanym pię trze. Kiedy dziesięć minut później zjawiał się drugi straż nik, jeden szedł na górę. Hinde odłożył książkę. Ostrożnie przesunął krzesło bli żej barierki, żeby mieć jak najlepszy widok na sytuację na dole. Jak zwykle był sam na górze. Pozostali więźniowie nigdy tam nie chodzili, przynajmniej kiedy tam był Edward. Po słusznie trzymali się parteru. Tak było od dawna, czasami można było mieć wrażenie, że kierownictwo więzienia wy dało miliony koron i zbudowało nowe piętro tylko po to, żeby mogła z niego korzystać jedna osoba. Wspaniałe uczucie. Po uroczystym otwarciu musiało upłynąć kilka inten sywnych tygodni, zanim ta niepisana reguła została przy swojona przez pozostałych więźniów. W tamtym czasie Edward miał pomocnika w osobie nieco bardziej wyrośnię tego kumpla Rolanda Johanssona, którego teraz bardzo mu brakowało. Roland miał rzadką zdolność przekonywa nia innych. Niczego się nie bał i nie zawracał sobie gło wy bzdurami w rodzaju empatii czy litości. A równocześnie okazywał niemal żołnierską lojalność wobec Edwarda, za wsze milcząco stojąc u jego boku. Roland nie lubił dużo mówić, ale Hinde trochę go urobił i znalazł do niego drogę poprzez jego dzieciństwo i szereg zdrad, które go ukształto wały. Rodzice alkoholicy. Jedna rodzina zastępcza po dru giej. Ucieczki i zagrożenie. Wczesny kontakt ze światem przestępstw i narkotyków. Cały komplet, który można było stwierdzić u dziewięćdziesięciu procent osób, z którymi pod
przymusem mieszkał. AJe różnica między tamtymi i Rolan dem polegała na tym, że Roland był inteligentny. Niesłycha nie. Hinde wcześnie się tego domyślił i za pomocą książek z biblioteki zrobił mu test na inteligencję. W skali IQ Stanford-Bineta Roland osiągnął wynik sto siedemdziesiąt dwa. Zaledwie 0,0001 procenta ludzkości miało wynik wyższy niż sto siedemdziesiąt sześć. Hinde sprawdził to jeszcze raz w skali Wechslera i rezultat wyszedł mniej więcej ten sam. Roland Johansson był kimś absolutnie wyjątkowym, dla Edwarda okazał się darem niebios. Porzucony wybitnie inteligentny chłopiec, którego twarde i okrutne życie za hartowało w stal. Ktoś, kto nigdy i przez nikogo nie został dostrzeżony jako ktoś, kim w rzeczywistości był. Póki nie spotkał Edwarda. Stymulacja umysłowa zastąpiła chemicz ne używki i Edward przygotowywał go do jego przyszłej roli. Po wyjściu z więzienia Roland zachowywał się spokoj nie. Żadnych przestępstw, żadnych narkotyków. Czekał na sygnał. Terapia zaaplikowana przez Edwarda była skutecz niejsza niż dwadzieścia lat połowicznych prób podejmowa nych przez społeczeństwo. On dał Rolandowi tożsamość, wiarę w siebie. To było lepsze niż wszystkie książki świata, wydane w wielu tomach. Edward cieszył się, że ma tak lo jalną i oddaną osobę za murami, ale też brakowało mu Ro landa w środku. Częściowo dlatego, że ta przyjaźń stała się dla niego ważna, a po części dlatego, że jego mocna pozycja w Lövhadze słabła bez Rolanda. Edward musiał teraz kumplować się z potrójnym mordercą Igorem. Fizycznie Igor był niemal tak samo skuteczny, ale jeśli chodzi o psychikę, miał zaburzenia o charakterze dwubiegunowym i dlatego trudno było na nim polegać. Edward widział, jak strażnik zmiennik wszedł do biblio teki na dole, trochę później, ale jeszcze mieścił się w margi nesie. Zatrzymał się i zamienił kilka słów ze swoimi dwoma kolegami. Wszyscy trzej zaśmiali się z czegoś, potem tam ci dwaj poklepali nowo przybyłego po plecach i poszli na
lunch. W drzwiach minęli się z ubranym na niebiesko sprzą taczem. Skinęli mu głowami. Sprzątacz też ich pozdrowił. To był Ralph. Punktualnie. Jak zwykle. Edward zobaczył, jak Ralph zatrzymuje się i zamienia kilka słów ze strażni kiem, który właśnie sadowił się wygodnie za biurkiem re cepcji. Potem Hinde przekradł się w pobliże windy. Trzymał się blisko półek, żeby wyglądało, że szuka jakieś książki, chociaż strażnik na dole i tak nigdy nie zwracał na niego uwagi. Czternaście lat bez najmniejszego incydentu dało im poczucie pewności. Rozpuściło ich. - Zacznę od górnego poziomu - usłyszał głos Ralpha. - Zacznij, gdzie chcesz - odpowiedział obojętnie strażnik. Hinde słyszał, jak Ralph pcha wózek do windy i naciska strzałkę do góry. Drzwi otworzyły się natychmiast i Ralph wsiadł razem z wózkiem. Mieli mniej więcej dziesięć minut, zanim pojawi się dru gi strażnik i któryś z nich wejdzie na piętro. Bardzo rzadko spotykali się w ten sposób. W wyjątkowych wypadkach, je śli naprawdę potrzebowali coś omówić. Kiedy internet nie wystarczał. To był środek bezpieczeństwa, którego Edward pilnował. Niezwykle ważne było, żeby ich spotkania nie sta ły się zbyt regularne. Żeby nigdy nie wytworzył się żaden wzór, który mógłby zwrócić uwagę strażników, wzbudzić podejrzenia. Ale teraz musieli się zobaczyć. Ralph wysłał przez fygorh.se niepokojącą wiadomość. Ktoś wpadł na ich trop. Mężczyzna już nie żył. Mężczyzna, którego Hinde znał, o ile prawo jazdy znalezione przez Ralpha było praw dziwe. Trolle Hermansson. Jeden z policjantów w dusznym pokoju przesłuchań. Wtedy komisarz. Najbardziej agresywny ze wszystkich, z którymi miał najwięcej do czynienia podczas intensyw nych przesłuchań. Już nie był policjantem. Więc co w takim razie robił przed domem Anny Eriksson?
To musiało mieć coś wspólnego z Sebastianem. Wtedy w pokoju byli Sebastian, Trolle i tamten Torkel Höglund. Czasami się wymieniali. Ale zawsze był któryś z nich. A te raz jeden z nich nie żył. Ten, który już przestał być po licjantem. To musiało mieć coś wspólnego z Sebastianem Bergmanem. Był jedynym, który włączyłby w to starego kumpla. Musiał kręcić coś swojego na boku. Gdyby reszta zespołu do spraw zabójstw wiedziała o Ralphie, wysłaliby jednostkę specjalną. A nie starego ekspolicjanta. Samotne go, starego ekspolicjanta. Edward zatrzymał się przy regale najbliżej windy. Ralph wyciągnął wózek i zablokował nim drzwi windy. Potem wziął jedną ze szczotek do kurzu i podszedł do regału, gdzie z drugiej strony stał Edward. Ralph przeciągnął szybko kil ka razy szczotką. Szeptał, ale nie był w stanie ukryć swoje go podniecenia. - Włożyłem ciało do bagażnika, jak pisałeś. - Dobrze. - Auto stoi w Ulvsundzie na terenach przemysłowych, Bryggerivägen. Ale nie rozumiem, jak on mógł mnie znaleźć? Edward wyjął dwie książki, żeby móc popatrzeć na swo jego ucznia. Spoglądał spokojnym wzrokiem. - Musiałeś być nieuważny Sam byłeś śledzony. Ralph kiwnął głową ze wstydem. Wpatrywał się w swoje stopy. Hinde ciągnął. - Anna Eriksson? Co się z nią stało? - Zniknęła. Edward pokręcił głową. - Ona była następna, prawda? - Tak. - Dlatego zawsze to powtarzam. Planowanie. Cierpli wość. Zdecydowanie. Wszystko inne prowadzi do zanie dbań i porażki. Właśnie zaczynamy przegrywać, rozumiesz? Ralph nie miał odwagi na niego spojrzeć. Tak bardzo się wstydził. Moc, którą czuł, kiedy trzymał w rękach wycinki,
opuściła go. Prawie nie był w stanie mówić. Stawał się wła śnie tym dawnym Ralphem. Który prawie nie patrzył lu dziom w oczy. Ale podjął jeszcze jedną próbę. - Ale dlaczego nie było tam policji? Nie rozumiem tego. Dlaczego taki dziad? - Bo policja nic nie wie. - Jak to? - Ktoś może się domyślał, że możesz uderzyć. Właśnie tam. Ale nie policja. - To kto? - A jak sądzisz? - Sebastian Bergman? Edward skinął głową. To musiał być on. Ale z jakiegoś powodu nie chciał po wiedzieć swoim kolegom, że Anna Eriksson była następną potencjalną ofiarą. Dlaczego? - Nie wiem. - Ja też nie. Jeszcze nie. I to jest ten powód, którego mu simy szukać. - Nie rozumiem... Ralph odważył się popatrzeć na Mistrza, który z wyra zem pogardy odwzajemnił spojrzenie. - To jasne, że nie rozumiesz. Ale pomyśl. Mówiłeś, że za nią chodził. Że robił to od dawna. - Za kim? - zapytał skołowany Ralph. - Za Vanją Lithner. Córką Anny Eriksson. Edward umilkł. Ralph nadal nic nie rozumiał. Oczywi ście. Idiota. Ale Edward rozumiał coraz więcej. Rozwiązanie zagadki stanowiła Vanja. Jasnowłosa kobieta, której piersi chciał dotknąć. Nie zastanowiło go, że była wtedy z Seba stianem w Lövhadze. A potem dowiedział się, że Sebastian ją obserwował. Przez dłuższy czas. Dlaczego? Dlaczego cho dził za jedną z policjantek z zespołu do spraw zabójstw ca łymi tygodniami, miesiącami, zanim został zaangażowany do śledztwa? Niezrozumiałe, ale niepozbawione znaczenia.
Takie działanie musiało coś oznaczać. Wrażenie, że to było ważne, wzmocniło się, kiedy sobie przypomniał spotkanie w sali widzeń. Sebastian czuł się zmuszony, żeby jej bronić, To nie było do niego podobne. Sebastian Bergman zawsze redukował swoje relacje z ludźmi do minimum. Po prostu nie przejmował się nikim. Ale przejmował się Vanją. Edward naprawdę chciał się dowiedzieć, co się kryło za tamtym nie spodziewanym wybuchem Sebastiana. A teraz, po tym, co się stało, może znalazł pęknięcie. Teraz trzeba było zacząć kopać i badać dalej. Wejść tak głęboko, jak tylko się da. Ralph stał w milczeniu, rozglądając się nerwowo dokoła. - Nie przejmuj się, mamy dużo czasu. - Edward uśmiech nął się do niego uspokajająco. - Chcę, żebyś pojechał do domu i sprawdził całą rodzinę. Kiedy Anna Eriksson zaszła w ciążę? Kiedy urodziła się Vanja? I kiedy on, Valdemar, po jawił się w życiu Anny? Chcę wiedzieć wszystko. Poznać jej przyjaciół. Gdzie studiowała. Wszystko. Ralph skinął. Nie Rozumiał do końca. Ale cieszył się, że w spojrzeniu Edwarda nie było już czystej pogardy. - Okay. - Dzisiaj. Teraz. Powiedz, że źle się czujesz i jedź do domu. Ralph skinął z zapałem. Tak bardzo się bał, że ten błąd stanie się jego końcem. Że to, co zaczął, zniknie. Rozsypie się. To byłoby najgorsze, co mogło się zdarzyć. Bo bardzo mu to zaczęło smakować. Prawdziwe życie. - Dasz mi następną? - wyrwało mu się nagle. Niespodziewane pytanie zirytowało Edwarda. Czyżby już stracił kontrolę nad tym robakiem, który przed nim stal? Przecież dał temu żałosnemu samotnikowi wszystko. Stwo rzył go. A teraz ten stał naprzeciwko niego i próbował upra wiać handel wymienny. On mu pokaże. Ale nie teraz, teraz jeszcze go potrzebował. Póki się nie dowie. Aż będzie miał pewność. Więc zamiast tego uśmiechnął się uspokajająco. - To jest dla mnie bardzo ważne, Ralph. Potrzebuję cię. Możesz dostać następną. Tylko najpierw załatw to.
Ralph natychmiast się uspokoił. Zrozumiał, że chyba po sunął się za daleko. Za dużo chciał. - Przepraszam. Ja tylko chciałem... - Wiem, czego chcesz. Gorączkujesz się. Ale pamiętaj: cierpliwość. Edward zobaczył, że Ralph potulnie kiwa głową. - Czekam na twój raport - dokończył, odwrócił się, wró cił do stołu, Letycji Bonaparte i jej syna. Ralph wciągnął wózek do windy i zjechał na dół. Drugi strażnik przyszedł niecałą minutę później. Doskonały timing.
ennifer Holmgren ziewnęła. Nie dlatego, że była zmęczona, ani też z braku tlenu. Była potwornie znudzona, kiedy tak stała na trawniku opa dającym do Lejondalssjön. Przed sobą miała nie tylko szefa oddziału policyjnego, który po raz kolejny przedstawiał sy tuację, lecz także duży żółty piętrowy dom z ogromną we randą wychodzącą na jezioro. Obok niej stało kilkunastu policjantów, większość tak jak ona z Sigtuny. Jennifer stłu miła kolejne ziewnięcie i powtórzyła sobie w głowie wszyst ko, co powinna pamiętać. Lukas Ryd. Sześć lat. Zniknął kilka godzin temu. Mama Ryd miała nadzie ję, że to były trzy godziny. Dłużej, tak sądził tata chłopca. W każdym razie Lukasa nie było w łóżku i nigdzie indziej w domu, kiedy rodzice obudzili się dziś rano. Przed nieca łymi trzema godzinami. Położyli się do łóżka o wpół do pierwszej, więc prawdopodobnie dzieciaka mogło nie być
J
przez całą noc. Drzwi były pozamykane, kiedy wstali. Poza mykane, ale nie na klucz. Jennifer czuła, że zaczyna się pocić w swoim mundurze. Słońce prażyło ją bezlitośnie w plecy. To było jej pierwsze zniknięcie, czy też missing person, jak sama o tym myślała. Po czterech semestrach spędzonych w szkole policyjnej od dwóch miesięcy była aspirantką w Sigtunie. Miasteczko to nie stanowiło raczej centrum przestępczego świata. Ale też nie zdarzało się, żeby nie miała nic do roboty. Sprawdzi ła statystyki. W roku 2009 Sigtuna miała wyższy wskaź nik przestępczości niż przeciętna gmina w kraju. 19 579 zgłoszonych przestępstw na 100 000 mieszkańców. Średnia wynosiła 10 436. Ale mimo wszystko, nie miała wrażenia, że jest to szczególnie ekscytujące miejsce do pracy dla po licjanta. A Jennifer pragnęła napięcia. Dbanie o porządek i pomaganie innym było jak najbardziej godne szacunku. To były słuszne i ważne rzeczy, ale to nie dlatego została policjantką. Kiedy zdawała do szkoły policyjnej, powściąg nęła swoje marzenia, potrzebę adrenaliny i napięcia, i za prezentowała dojrzałe i realistyczne podejście do zawodu, ale przez całą szkołę była najlepsza właśnie w zajęciach wy magających wysiłku fizycznego, z elementami walki wręcz lub wymagających posługiwania się bronią. Tylko że odkąd trafiła do Sigtuny, nie miała z tym zbyt wiele do czynienia. Zatrzymywała kierowców za przekroczenia prędkości trzy dziestu kilometrów na godzinę przed szkołą. Przyjmowała zgłoszenia o włamaniach, uszkodzeniach mienia, kradzie żach i lżejszych pobiciach. Przeprowadzała testy alkoma tem na drodze 263, siedziała w recepcji i wystawiła więcej paszportów, niż mogła sobie przedtem wyobrazić. Policyjna robota - tak. Adrenalina i action - raczej nie. Te dwa miesiące ciągnęły się jak dwa lata. Dlatego po czątkowo ucieszyła się, kiedy usłyszała o sprawie Lukasa Ryda. Małe dziecko. Zniknęło. Nie było go. Może został
porwany. Uprowadzony. Po cichu żywiła taką nadzieję, póki nie dotarli na miejsce i nie poznali wszystkich faktów. Brakowało małego plecaczka Lukasa z misiem Bamse. Zniknęły też dwie puszki coca-coli, które rodzina zakupiła na weekend, oraz paczka literkowych herbatników. Dzieciak uciekł z domu. A może nawet nie. Może obudził się, zamarzył mu się piknik, a nie chciał budzić rodziców. To takie zwyczajne. Takie banalne. Nudne. Jennifer Holmgren wiedziała, że jej nastawienie raczej nie było właściwe jak na dobrą policjantkę, ale bez przesady! Ucieczka z domu. To znaczyło przypuszczalnie, że chłopak usiadł w jakimś wykrocie, żeby spałaszować swój prowiant, a kiedy się zrobi za zimno, za nudno albo za ciemno, wtedy znów wypełznie ze swojej kryjówki i wróci do domu. Oczywiście jeśli wcześniej nie zabłądzi. W okolicy było dużo lasów. Ale o tej porze to też nie wydawało się szcze gólnie dramatyczne. Przy takiej temperaturze pośpiech nie był aż tak niezbędny. Zostawały jeszcze kamieniołomy i je ziora. O tym Jennifer pomyślała od razu, kiedy zobaczyła otoczenie domu. Dzieciak mógł podreptać prosto do jezio ra i wpaść do wody, ale rodzina nie miała pomostu i woda była spokojna, więc jeśli chłopiec by utonął, powinien leżeć w płytkiej wodzie przy brzegu. Jennifer przydzielono do przeszukania obszar ponad kilometr od domu. Mała leśna dróżka. Po drugiej stronie głównej drogi. Znów poczuła przypływ nadziei. Odrzuciła myśl o zaplanowanym porwaniu. Mimo względnie dużego domu i działki nad jeziorem rodzice nie wyglądali na krezusów, ale możliwe było przypadkowe porwanie na drodze. Mały chłopiec na poboczu. Zły człowiek w samochodzie. Pedofil. Oczywiście wcale nie chciała, żeby go to spotkało, nie życzyła też dzieciakowi śmierci. W żadnym wypadku.
Naprawdę miała nadzieję, że nic poważnego mu się nie sta ło, ale trochę action, odrobina napięcia by nie zaszkodziła. Sygnał o podejrzanym samochodzie, poszukiwać, okrążyć, odnaleźć, uderzyć, ująć. To dlatego została policjantką. A nie po to, żeby cho dzić na relaksujące spacery po lesie w letnim upale i szukać chłopca, który miał ochotę na ciasteczka. Równie dobrze mogłaby zostać przedszkolanką. No dobra, to było niespra wiedliwie, przedszkolanki nie gubiły dzieci. Przynajmniej niezbyt często, ale w zasadzie... Szła leśną drogą. Mapa wskazywała, że kończy się w żwi rowni albo czymś podobnym. Może Lukas utknął w żwi rze. Wspinał się na jakąś hałdę, a zdradliwe podłoże zaczęło mu się usuwać spod nóg. Obsuwać. Im więcej się poruszał, tym bardziej się zapadał. Czy to mogło się w ogóle zdarzyć w kopalni żwiru? Nie wiedziała, ale już sama myśl o tym, jak heroicznie chwyta małą rączkę chłopca, która jako je dyny widoczny ślad 'sterczy z ogromnego kopca żwiru, wy ciąga małego, czyści mu buzię z kamyków, robi sztuczne oddychanie, podczas gdy koledzy zbiegają się ze wszystkich stron, sprawiła, że przyśpieszyła kroku. Po drodze rzuca ła przelotne spojrzenia między drzewa. Niebieskie spodnie, żółty podkoszulek i koszulka w niebieską kratę na wierz chu, tak według rodziców mógł być ubrany. Przynajmniej miał to na sobie wczoraj i tych ubranek brakowało rano. Mała szwedzka flaga biegająca po lesie. Jennifer zaczęła się zastanawiać, dlaczego dzieciak uciekł z domu. Jeśli to nie było marzenie sześciolatka o przygodzie, tylko ucieczka. Z jakiegoś powodu. Jennifer wiele razy sama była wściekła na swoich rodziców w dzieciństwie - kto nie był - ale nigdy nie uciekała z domu. Nie znała też nikogo, kto by to zrobił. Czy tam nie kryło się coś godnego uwagi? Gdyby znalazła chłopca, mogłaby spróbować wyciągnąć od niego jakieś in formacje. Miał tylko sześć lat. Dzieciaki w tym wieku jesz cze boją się policji, nieprawdaż?
Jennifer dotarła do żwirowni. Chciało jej się pić. Była mokra od potu. Muchy krążyły wokół niej z głośnym brzę czeniem. Pozostali co chwilę zgłaszali się przez krótkofa lówkę. Nie do końca rozumiała sens meldowania co pięć minut, że się niczego nie znalazło. Byłoby lepiej, gdyby się umówili, że zawiadamia ten, kto znajdzie dzieciaka. W każdym razie ona go nie znalazła. Właśnie miała za wrócić, kiedy zobaczyła jakiś błysk za stertą żwiru, kawałek dalej pod lasem. Zmrużyła oczy, osłaniając je dłonią. Kawa łek przedniego błotnika i rozbity reflektor. Tam stał samo chód. To było dziwne miejsce do parkowania samochodu. Bardzo dziwne. Podejrzane. Prostytutka, która zaciągnęła tu klienta? Jakiś narkotykowy interes? Porzucone zwłoki? Jennifer odpięła kaburę i wolno ruszyła w stronę samo chodu.
B
illy wziął prysznic i wrócił z kawą. Spojrzał w stronę Vanji, ale ona nawet nie podniosła oczu, kiedy wszedł do pokoju, więc zdecydował, że nie będzie jej więcej prze szkadzał. Miał nadzieję, że nie jest pamiętliwa, właści wie nawet nie wiedział, jak by się mogła zachować. Nigdy przedtem się nie kłócili, przynajmniej on sobie nie przypo minał. Miewali różne zdania, spierali się, to tak, ale nigdy się nie kłócili. Zdecydował, że odczeka jeszcze jakiś czas i w najgorszym wypadku potem ją przeprosi. Świat się od tego nie zawali. Usiadł przy komputerze, zalogował się, założył słuchaw ki i włączył muzyczny serwis Spotify, ściągając równocze śnie dokument. Napisał go w nocy, kiedy nie mógł zasnąć.
Właściwie same hasła. Próba nadania jakiejś struktury my ślom. O śledztwie. Od początku do teraz. Myślom i teo riom. Nigdy przedtem nie pracował w ten sposób. Chciał zobaczyć, czy to coś da. Odchylił się na oparcie i przejrzał to, co napisał. Istniała możliwość, że ktoś mordował kochanki Seba stiana i kopiował przy tym Hindego, ale nie miał z nim żad nego powiązania. Po prostu taki pomysł przyszedł jakiemuś szaleńcowi do głowy. Żeby się zemścić na Sebastianie. W najwyższym stopniu nieprawdopodobne. Ponieważ Hinde w jakiś sposób był zamieszany w te zbrodnie. Sebastian zdawał się mieć co do tego pewność, a Vanja po spotkaniu z nim także miała zdecydowane wra żenie, że tak właśnie było. Więc można było to założyć. Hinde był zamieszany. Ale nie mógł tego przeprowadzić sam, dokonywać mor dów. To było wykluczone. W takim razie, jak stwierdzi! Bil ly, istniały dwie możliwości. Pierwsza: Hinde poprosił kogoś, żeby to zrobił. Przy ja kiejś okazji. Jednorazowy kontakt. Zdradził swoje życzenie, żeby wszystkie ofiary miały jedną cechę wspólną, opowie dział jaką, a po tym spotkaniu ten człowiek działał dalej na własną rękę. Śledził Sebastiana i w ten sposób dotarł do Annette. Możliwe, ale mało prawdopodobne. Przeciwko temu przemawiał fakt, że morderca wraz z za bójstwem Annette porzucił swój modus operandi. Kobiety z przeszłości Sebastiana nagle zostały zastąpione jego naj nowszym podbojem. Dlaczego miałby to robić? Jeśli założyć, że Hinde dostarczył mu listę kobiet, które wchodziły w grę. Czy copycat mógł od niej odejść? Zacząć improwizować? Możliwe, ale mało prawdopodobne. Druga możliwość oznaczała, że Hinde był w stałym kon takcie z mordercą. Że w jakiś sposób wymieniali informa cje. Z chwilą kiedy jego ofiarą padła Annette Willén, dla
Billy’ego było to oczywiste. Morderca śledził Sebastiana, zobaczył Annette, zawiadomił Hindego, który w odpowie dzi przekazał mu rozkaz, żeby ją zabić. Lub odwrotnie. Hin de zlecił mordercy znalezienie kobiety, która spotykała się z Sebastianem ostatnio, żeby powiązanie z jego osobą stało się jeszcze wyraźniejsze. Prawdopodobne, ale niestety niemożliwe. Ponieważ Hinde nie miał kontaktu z otoczeniem. A może jednak? Billy zadzwonił do Victora Bäckmana z Lövhagi i do stał wykaz aktywności internetowej Hindego z ostatnich dni. Od tego zamierzał zacząć. Istniała możliwość, że ktoś na jed nej z tych stron zapisał jakieś zakodowane informacje, czy telne tylko dla Hindego. Jak w starej powieści szpiegowskiej. Ale w takim razie jak on odpowiadał? Nie mógł wchodzić na czaty, komentować ani w ogóle wysyłać czegokolwiek z bibliotecznego komputera. To oznaczało, że pozostawała tylko jedna możliwość... Torkel wsunął głowę przez drzwi. - Zaczynamy - powiedział i klepnął Billy’ego w ramię. Bilły zdjął słuchawki, zebrał papiery z biurka, wstał i wy szedł z pokoju. Vanja siedziała jeszcze chwilę z zamknięty mi oczami. Palcem wskazującym i kciukiem pomasowała sobie czoło. Środek od bólu głowy nie pomagał. Znów się gnęła do szuflady po listek tabletek i wycisnęła jeszcze jed ną. Popiła ją łykiem letniej kawy i wyszła na korytarz, gdzie prawie zderzyła się z Ursulą. Kilka kroków za nią człapał Sebastian. Vanja zignorowała go. - Dzień dobry - zwróciła się demonstracyjnie do Ursuli. - Cześć. Wyglądasz na zmęczoną. Vanja skinęła głową, układając sobie w myślach dyplo matyczną odpowiedź. Negatywne myśli, które dręczyły ją poprzedniego wieczora, i solidny kac na półmetku tygo dnia to nie były sprawy, którymi chciała się chwalić. Sięgnę ła więc po powszechnie akceptowany powód worków pod oczami. Niepokój.
- Moja babcia jest chora. - Przykro mi - powiedziała Ursula współczująco. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. - Nie. Anna do niej pojechała. Powinna zadzwonić... Sebastian uśmiechnął się po kryjomu, słysząc, że Anna wyjechała. Opuściła miasto. Jedno zmartwienie mniej. Dużo o tym myślał. Co zrobił. Co powinien zrobić. Co mógłby zro bić. Jeżeli okazał się tak lekkomyślny i być może doprowadził mordercę do mieszkania Anny, najlepszym rozwiązaniem by łoby postawić tam dwóch policjantów, którzy czekaliby na mordercę. Przemycić ich do budynku. Sprawić, żeby Valde mar wyszedł z domu, udawać, że Anna jest sama i czekać, aż ich copycat się pojawi. To byłoby najlepsze, słuszne, ale niestety okazywało się niemożliwe. Jak miałby wytłumaczyć obawy, że Anna może być następną ofiarą, skoro wszystkie łą czyło tylko jedno? Nie mógł tego zrobić. Musiał zaufać Trollemu. Który nie odbierał telefonu. Nie zgłaszał się przez całe rano. To było niepokdjące. Sebastian wyjął komórkę i znów wybrał jego numer, idąc za pozostałymi do Pokoju i siadając przy stole. Słuchał wolnego sygnału. Nikt nie odbierał. - Sebastianie... - To Torkel skinął znacząco głową w jego kierunku. - Zaczynamy. Sebastian wyłączył telefon i z westchnieniem schował go do kieszeni. Vanja sięgnęła po butelkę mineralnej stojącą na środku stołu. Otworzyła ją i piła wielkimi łykami. - Okay - zaczął Torkel. - Szybka aktualizacja. - Vanju, chcesz zacząć? Vanja szybko przełknęła ostatni łyk i odchrząknęła. - Udało mi się wykluczyć Rodrigueza ze sprawy kradzie ży samochodu. Niebieski focus został skradziony dwa dni po tym, jak Rodriguez szedł na skróty drogą E4. Najwyraź niej mocno pod wpływem. - Coś jeszcze? - Nie w sprawie Rodrigueza. Nic nie świadczy o tym, żeby był w to w ogóle zamieszany.
Torkel skinął. Możliwy trop, który okazał się ślepą ulicz ką. Wiele ich było w tym śledztwie. Zbyt wiele. Zwrócił się do Billy’ego. - BillyTen wyprostował się i praktycznie podjął głośno swoje rozmyślania w miejscu, w którym przerwał je chwilę temu. - Sądzę, że ktoś mu pomaga. - Brawo, Einsteinie. - Sebastian klasnął w dłonie. - To chyba było cholernie oczywiste, że ktoś mu pomaga. - Ale nie chodzi mi o morderstwa. Myślałem o informa cjach. Kontakt. Myślę, że ktoś z Lövhagi dla niego pracuje. Sebastian umilkł. Wszyscy wychylili się do przodu, żeby lepiej słyszeć. Z zainteresowaniem. W skupieniu. Nie było to żadne rewolucyjne odkrycie, byli już tam i sprawdzali tę możliwość wcześniej, ale Billy najwyraźniej znalazł jakieś nowe dojście, które mogło do czegoś doprowadzić. - Skontaktowałem się z Victorem Bäckmanem, który jest szefem do spraw bezpieczeństwa - ciągnął Billy. - Nikt z osadzonych w Pawilonie Zamkniętym nie może się komu nikować ze światem przez komputer. Ale dwóch ma prawo do kontaktów telefonicznych. Ich rozmowy są nagrywane. Mam tu wydruki. Wziął do ręki stos pięciu skoroszytów, może po piętna ście stron każdy i zaczął je rozsyłać dokoła stołu. Wszyscy zaraz zaczęli je kartkować. - Nic specjalnego, o ile mogłem zauważyć - powiedział Billy - ale oczywiście mogą się posługiwać jakimś kodem. - Z kim rozmawiali? - zapytał Torkel, nie kryjąc, że tro chę mu to zaimponowało. - Mam też listę. - Billy sięgnął po kolejny plik papie rów i posłał dalej. - Nazwiska, adresy i numery telefonów. Nie jest ich zbyt dużo. Jeden dzwoni przeważnie do swojej dziewczyny. Drugi do matki. Kilka zaledwie wyjątków, ale nic regularnego. Jednak chyba powinniśmy z nimi porozma wiać. Z rozmówcami, chciałem powiedzieć.
- Zdecydowanie. - Torkel podniósł wzrok znad listy któ rą właśnie dostał. - Vanju, zajmiesz się tym? Vanja musiała mocno się powstrzymywać, żeby nie oka zać, jak bardzo była tym zaskoczona. Świat stanął na gło wie. Billy przedstawił długi wykład na temat śledztwa, wprawdzie od bardziej technicznej strony, ale mimo wszyst ko. Szedł jak burza. A ona miała się zająć wysyłaniem mun durowych, żeby porozmawiali z ludźmi z listy, którą od niego dostała. Ból głowy się nasilił. - Jasne - rzuciła cichym głosem, patrząc w stół. - Coś jeszcze? - Torkel nadal zwracał się do Billy’ego. - Jeśli to nie jest któryś z osadzonych, to może być ktoś, kto tam pracuje. Zamówiłem spis personelu i zamierzam porównać go z tym, co mamy. - Zakładam, że żaden ze strażników z Lövhagi nie figu ruje w rejestrach karnych. Billy wzruszył ramipnami. - Mówiliście, że Hinde łatwo manipuluje ludźmi. On się z kimś komunikuje. Jestem przekonany... - Ale na czym to opierasz? To znów Sebastian. Tym razem ze szczerym zaintereso waniem. Billy przedstawił swoją teorię. Czwarte morderstwo było inne. Sebastian skinął. To nie było normalne, żeby seryjny morderca w trakcie działania zmienił swój modus operandi. A już prawie nie do pomyślenia było, żeby mógł to zrobić copycat. O ile Hinde nie znalazł jakiejś osoby o słabym ego, którą mógł sterować. Kogoś, dla kogo zabijanie było rezulta tem potrzeby podporządkowania się Hindemu. To nie było niemożliwe. Musieli go tylko znaleźć. Najwyraźniej Torkel doszedł do tego samego wniosku. - Prześwietl personel. Weź kogoś do pomocy, jeśli bę dziesz potrzebował. Dobra robota, Billy. - Potem zwrócił się do Ursuli, która rozłożyła ręce w wiele mówiącym geście.
- W sprawach technicznych dzisiaj wiemy tyle samo co wczoraj. Albo tyle samo nie wiemy, zależy, jak na to spojrzeć. Torkel skinął, zebrał materiały, które przyniósł ze sobą, i te, które dostał w trakcie spotkania, przygotowując się do zakończenia. - A co z Sebastianem, czy nie usłyszymy, co jemu się udało ustalić? - Vanja czuła, że musi wyładować na kimś swój zły humor i ból głowy. A kto się do tego nadawał lepiej niż Sebastian Bergman? Nachyliła się i wbiła w niego pro wokujące spojrzenie. - Czym ty się przysłużyłeś? Oprócz tego, że nie ściągałeś spodni, mam nadzieję. Zanim Torkel zdążył skomentować wyskok Vanji, za dzwonił jego telefon. Postanowił odebrać, wiedząc, że w ra zie ataku Sebastian sam może się obronić. Sebastian spokojnie wytrzymał spojrzenie Vanji. Czy miał opowiedzieć, że faktycznie próbował ostrzec kilka kobiet? Zrobić, co było możliwe, żeby to się nie powtórzyło. Ze dzi siaj zamierzał usiąść z telefonem i próbować złapać kolejne? Nie, lepiej nie mówić. Bo wtedy będą chcieli wiedzieć, kogo ostrzegł, i z jednej strony będą myśleć, że zachował się wyjąt kowo głupio, odwiedzając te kobiety, jeśli nadal ktoś go śle dził. Ale też nie zamierzał słuchać więcej takich uwag. Stał się ofiarą, a Vanja to wykorzystywała. Żadnego współczucia, tylko pogarda. Do cholery z tym, kim była. Nadszedł czas, żeby Sebastian Bergman znów podniósł głowę. - Nie ściągałem spodni. Tylko waliłem konia przez roz porek, ale chyba nie masz nic przeciwko temu, co? Vanja posłała mu ponure spojrzenie i zrezygnowana po trząsnęła głową. - Nienawidzę cię. - Wiem. Torkel skończył rozmowę i zwrócił się do grupy, w żaden sposób nie dając po sobie poznać, że słyszał ostatnią wy mianę zdań.
- Znaleziono samochód. Spalony. To jest, albo był, nie bieski ford focus. - Gdzie? Vanja, Billy i Ursula natychmiast zerwali się na równe nogi. - Żwirownia w Bro. Podali dojazd. - No to jedziemy.
B
illy skręcił do żwirowni zaraz za jeepem Ursuli. Wyłą czył silnik i siedział jeszcze chwilę w środku. Widział, jak Ursula otwiera bagażnik i wyjmuje dwie wielkie torby ze swoim sprzętem. Vanja siedziała na fotelu pasażera za słonięta okularami słonecznymi. Głowę oparła o zagłówek, oddychała ciężko i miarowo. Kiedy zeszli na dół do garażu, po prostu rzuciła mu klu czyki. - Ty prowadzisz - dodała. Od tego czasu nie odezwała się wcale. Ani słowem. W ci szy wyjechali z miasta i skierowali się na północ. Kiedy je chali kawałek El8, zapytał, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby włączyć radio. Bez odpowiedzi. Włączył The Voice. Snoop Dogg. Nie zaprotestowała, uznał więc, że śpi. Za Bro zjechał na prawo w drogę 269 i dalej posiłkując się GPS-em, dojechał do mniejszej drogi, która prowadziła do żwirow ni w pobliżu Lövsta. Byli na miejscu. Dotknął jej ramienia i lekko potrząsnął. - Obudź się, jesteśmy na miejscu. - Nie śpię. - Okay. Dojechaliśmy. Vanja wyprostowała się na siedzeniu, przeciągnęła i spoj rzała przez szybę lekko błędnym wzrokiem, jaki zwykle ma
się zaraz po przebudzeniu, ale Billy wolał już tego nie ko mentować. Wysiedli z samochodu i ruszyli w stronę spalonego forda. Między hałdami żwiru powietrze było całkowicie nierucho me. Vanja szacowała, że temperatura oscylowała wokół 45 stopni Celsjusza. Tuż przed policyjnymi taśmami, które wła śnie rozwijano, stała policjantka w mundurze, na oko w wie ku dwudziestu pięciu lat. Vanja skierowała się w jej stronę, podczas gdy Billy szedł prosto do wraku samochodu. - Jennifer Holmgren - powiedziała policjantka i wycią gnęła rękę. - Vanja Lithner, policja kryminalna. Czy to pani gd zna lazła? -Tak. Vanja spojrzała w stronę samochodu. Albo tego, co z nie go zostało. W niektórych miejscach, które ogień z jakiegoś powodu ominął, było jeszcze widać niebieski lakier. Poza tym był popielatoszary. Opony i zderzaki się stopiły, tak samo jak wyposażenie kabiny Drzwi i dach wybrzuszyły się od gorąca. Wszystkie szyby popękały. Bagażnik był otwar ty. Brakowało maski. Może wybuchło coś w silniku. Jeśli tak, Ursula na pewno im o tym opowie. Krążyła wokół wra ku i robiła zdjęcia ze wszystkich możliwych pozycji. Vanja znów odwróciła się w stronę Jennifer. - Czy pani czegoś dotykała? - Tak, otworzyłam bagażnik. - A dlaczego? Od chwili zgłoszenia znaleziska, kiedy dostała odpo wiedź, że ma czekać na przyjazd śledczych z policji kry minalnej, Jennifer zastanawiała się, dlaczego tak naprawdę otworzyła bagażnik - miała nadzieję, że w środku znaj duje się trup, ofiara porachunków mafijnych. Wiedziała jednak, że takie wytłumaczenie nie zostanie dobrze przy jęte. W najlepszym razie ci z kryminalnej pomyślą, że jest głupia, a w najgorszym razie szukanie zwłok mafiosów
w rozgrzanym żwirowisku pod Sigtuną uznają za narusze nie procedur służbowych. Nawet jeśli kilka lat temu w Hallandii znaleziono dwa trupy w bagażniku płonącego auta na E6. Jennifer dałaby wszystko, żeby siedzieć w radiowozie, który pierwszy był tam na miejscu, i wtedy... Tutaj jednak bagażnik był pusty, ale podczas oczekiwania wymyśliła lep szy powód, dla którego w ogóle otwierała bagażnik. - Szukamy zaginionego sześciolatka. Chciałam tylko mieć pewność, że on się tu na przykład nie schował. Jest go rąco - dodała. Zobaczyła, jak Vanja z policji kryminalnej kiwa głową. Skinienie to powiedziało Jennifer, że powód otwarcia przez nią bagażnika nie tylko został zaakceptowany, ale nawet trochę jej zaimponował. - Nic innego? - zapytała Vanja. - Nie. Dlaczego się interesujecie tym samochodem? Czy był przedmiotem śledztwa? Vanja spojrzała na'koleżankę w policyjnym mundurze. Ton jej głosu mówił wszystko. Napięcie, niemal podniece nie. - Znaleźliście tego małego? - zapytała, unikając odpo wiedzi na pytanie Jennifer. - Jakiego małego? - Tego, co zaginął. - Nie. Jeszcze nie. - No to myślę, że powinna pani dalej go szukać. Vanja przekroczyła taśrfię i poszła w stronę samochodu, do Billy’ego i Ursuli. Jennifer powiodła za nią wzrokiem. Zespół do spraw za bójstw Krajowej Policji Kryminalnej. To tam należało praco wać. Jak tylko skończy praktykę aspiranta w Sigtunie, złoży tam papiery. Ile lat mogła mieć ta Vanja? Może ze trzydzie ści. Pięć lat różnicy. I raczej nie sprawiała wrażenia, żeby to był jej pierwszy dzień w pracy. Jeśli ona mogła, mogła też Jennifer. Jennifer to zrobi. Ale najpierw znajdzie Lukasa
Ryda. Kawałek dalej było coś w rodzaju bagna, Dammkärret. To brzmiało obiecująco. Vanja podeszła do spalonego samochodu i zajrzała do kabiny. Jedna wielka masa roztopionego plastiku, osmalo nych kabli i powyginanych metalowych części. Ursula nadal robiła zdjęcia, ale zwykle potrafiła też szybko dostrzec naj ważniejsze rzeczy w miejscu zbrodni. Vanja wyprostowała się. - Jest coś? - Musieli go oblać czymś łatwopalnym. Nie ma śladów, żeby ktoś był w środku. - Ursula opuściła aparat i ponad da chem samochodu spojrzała Vanji w oczy. - Nie chcę uprze dzać wypadków, ale nie rób sobie zbyt dużych nadziei. Vanja westchnęła. Tablice rejestracyjne były spalone i niemożliwe do odczytania gołym okiem. Nawet nie wie dzieli, czy to był ten sam ford. W najgorszym razie mar nowali tutaj cenny czas, bo komuś nie chciało się jechać na złomowisko z gównianym gratem. - Przejdę się kawałek leśną drogą i zobaczę, czy uda się coś jeszcze znaleźć. - Najwyraźniej myśli Billy’ego szły tym samym torem. Niewiele mieli tu do zrobienia. Przynajmniej teraz nic na to nie wskazywało. - Co znaleźć? - Nie wiem. Coś. Cokolwiek. Nie musimy tu wszyscy stać i się gapić. Odszedł od wraku, przemknął się pod taśmą i znik nął. Vanja została na miejscu. Teraz było jasne, że zbyt po śpiesznie rzucili się do przyjazdu tutaj całą trójką, ale żadne z nich nie mogło się doczekać przełomu. Potrzebowali go. Mieli nadzieję, że to będzie to. Ale było tego niewiele. Bar dzo niewiele. O odciskach nie można było marzyć. Żadnych świadków. Żadnych kamer przemysłowych. Samochodem Ursula może zająć się sama. Więc co innego było do robo ty? Wszyscy nie muszą tu stać i się gapić, jak powiedział
Billy. Ale ktoś powinien to robić. Najwidoczniej to była jej robota. Cholera, ależ było gorąco. Billy szedł w dół wąską żwirową dróżką, skanując wzro kiem najbliższe otoczenie. Nie wiedział dobrze, czego szu ka, ani co mógłby znaleźć. W najlepszym razie ich sprawca mógł gdzieś tutaj popełnić jakiś błąd. Gdzie nie spodziewał się policji. Może wyrzucił pusty kanister po benzynie, któ ry mógłby doprowadzić ich do stacji benzynowej, z syste mem kamer... Przypuszczalnie były to pobożne życzenia, ale i tak bardziej sensowne wydawało się szukanie czegokol wiek przy drodze niż przyglądanie się wypalonemu wrakowi razem z wkurzoną do granic Van ją. Przeszedł około ośmiuset metrów, nie znajdując niczego, i dotarł już niemal do głównej drogi..Kilkaset metrów dalej, po lewej stronie skrzyżowania stał samotny dom. Z czerwonego drewna, z białymi narożnikami i ramami okien. Spoczywał na solidnym kamiennym fundamencie. Stromo opadający gontowy dach. Na podjeździe dwa samochody. Rowerek trój kołowy i zabawki koło domu. Zamieszkany. Wart odwiedzin. Billy skierował się w stronę domu, ale nie uszedł daleko, kie dy usłyszał szelest dobiegający z lasu po prawej stronie za jego plecami. Billy odwrócił się szybko i odruchowo położył dłoń na kaburze, ale odprężył się, kiedy zobaczył kobietę, w wieku czterdziestu kilku lat, wychodzącą z lasu z psem na smyczy. Jakaś odmiana setera. Brązowy Długowłosy. Zgrza ny. Z językiem wywieszonym jak krawat. - Czy jest pan policjantem? - zapytała kobieta i weszła na drogę kilka metrów od Billy’ego. Pies szarpał się i dyszał, chcąc się przywitać. -Tak. - Co tu robicie? Przez cały dzień widziałam policjantów. - Kobieta z psem podeszła bliżej do Billy’ego, który schylił się i przyjaźnie poklepał zwierzaka po głowie. - Niektórzy szukają zaginionego dziecka.
- Kto zaginął? - Nie wiem. Jakiś chłopiec z okolicy. Ja jestem tutaj z po wodu spalonego wraku samochodu, który znaleziono w żwi rowni. - Aha. - Czy mieszka pani tutaj w pobliżu? - zapytał Billy, pro stując się. Pies wykazywał natarczywe zainteresowanie jego dłoń mi. Lizał je jak szalony. Przypuszczalnie brakowało mu soli. - Mieszkam tam. Wskazała czerwony dom przy skrzyżowaniu, do którego Bilły właśnie zmierzał. - Jak się pani nazywa? - Carina Torstensson. - Billy Rosén. Czy wie pani coś o nim? - O samochodzie? - Tak. -Nie. - Znalazł się tutaj jakoś między dziesiątą rano wczoraj i... - Billy urwał. Właściwie nie wiedzieli, kiedy samochód pojawił się w żwirowni. Wystygł, więc musieli wykluczyć ostatnie dziesięć godzin, ale poza tym mógł się tam znaleźć praktycznie kiedykolwiek. Wzruszył ramionami. - ...kiedyś w nocy. Czy nie zauważyła pani niczego nie zwykłego w tym czasie? Carina się zamyśliła, ale równocześnie potrząsnęła gło wą. Billy nalegał, zapytał ostatni raz. - Może łdedy wychodziła pani z psem albo coś w tym ro dzaju... Inny samochód? Coś, co tutaj w ogóle nie pasowało... - Widziałam mężczyznę, łdedy byłam na grzybach. Potrząsanie głową przeszło w skupione Idwanie. - To było wczoraj. Billy odetchnął głęboko. Nareszcie! Ktoś naprawdę wi dział kogoś. Dotychczas ten ktoś wydawał się jakimś pie przonym duchem, ale Carina Torstensson go widziała.
Była w lesie na grzybach. W letnie upały. W lipcu... Carina zauważyła jego powątpiewające spojrzenie. - Kurki już się pokazują. Jest trochę za sucho, ale po czątek lata był deszczowy. Więc trochę ich jest.,. - Spojrza ła w przejrzyście niebieskie niebo. - Ale oczywiście trochę deszczu by nie zaszkodziło. - Ten mężczyzna, którego pani widziała... - Billy zdecy dował, że powinien potraktować ją poważnie, i próbował sprowadzić rozmowę z powrotem na właściwy tor. - Szedł tam z góry. Kciukiem wskazała kierunek gdzieś ponad ramieniem. W kierunku żwirowiska. - Ze żwirowiska? - Tak. - Czy pamięta pani, jak on wyglądał? - Billy wyciągnął notes i coś do pisania, otworzył na czystej kartce. - Wysoki. Nie był ubrany odpowiednio do lasu. Skórza na kurtka. Długie włosy związane w kucyk. Wielka blizna nad jednym okiem. Billy przerwał pisanie. Wielka blizna. Jak Roland Jo hansson. - Nad lewym okiem? Biegnąca aż na policzek? - Billy pokazał pisakiem miejsce na swojej twarzy Kobieta skinęła twierdząco. Billy znów zapisał. - Czy widziała pani, dokąd poszedł? Czy ktoś po niego przyjechał, czy jak? - Nie, wsiadł do autobusu. - Jakiego autobusu? - Numer 557. Do Kungsängen. Stamtąd. - Pokazała ręką w stronę głównej drogi i Billy teraz dostrzegł przystanek au tobusowy mniej więcej pięćdziesiąt metrów od domu Cariny. - Czy pamięta pani, która to była mniej więcej godzina? Wstrzymał oddech. Jeśli będą mieli czas, będą mieli autobus,
będą mieli kierowcę, wtedy może uda im się dowiedzieć, jaki był jego cel podróży Carina zastanowiła się. - Piętnaście, dwadzieścia minut po dwunastej. Musiał pojechać autobusem o dwunastej dwadzieścia sześć. - Dziękuję! - Billy zwalczył impuls, żeby ją uściskać. Dziękuję! Włożył notes do kieszeni i puścił się biegiem. Nie musiał biec daleko. Zaledwie kilkaset metrów dalej na tknął się na Vanję w samochodzie. Na jego widok zwolniła, opuściła szybę, podczas gdy Billy uspokajał swój oddech. - Dokąd się wybierasz? - Wystarczy, że jest tam Ursula. My się na nic nie przy damy. - Okay... Billy obszedł samochód dookoła i wsiadł na fotel pasaże ra. Kiedy zapinał pas, Vanja znów ruszyła. - Roland Johansson był tutaj. Vanja rzuciła mu szybkie spojrzenie i Billy poczuł, że od ruchowo zwolniła trochę. Przez zaskoczenie. - Ten, co był w Lövhadze razem z Hindern? -Tak. - Skąd to wiesz? - Spotkałem kobietę, która mieszka tu zaraz przy skrzy żowaniu. Tam. - Wskazał za szybą czerwony dom, który właśnie mieli minąć. - Widziała go tutaj. Wczoraj. - Poszedłeś rozmawiać ze świadkami? Billy zamilkł zdumiony. Spodziewał się od Vanji masy najróżniejszych pytań. Na temat śledztwa. O Johanssona, o to, dokąd pojechał potem, o świadka. Czy wzbudzał za ufanie. Ale zamiast tego Vanja pytała, dlaczego wyszedł ze żwirowni. W dodatku z pretensją w głosie. - Nie, poszedłem sprawdzić drogę i wtedy ją spotkałem. - I zapytałeś ją o samochód? Billy westchnął. Przecież przyniósł ważne informacje.
Doniosłe informacje. Może decydujące informacje. Get your priorities straight, pomyślał. - Nie, szedłem tą drogą - Billy starał się ze wszystkich sił powściągnąć irytację, ale sam słyszał, że popada w przesad nie pedagogiczny ton. — Ona szła z psem i zapytała, co my tu robimy, ja jej wyjaśniłem, a potem powiedziała, że widzia ła faceta z pieprzoną wielką blizną, wychodzącego od strony żwirowiska w odpowiednim czasie. Co miałem zrobić? Popro sić ją, żeby się zamknęła, póki ty nie przyjdziesz posłuchać? - Nie, przecież ty ostatnio lubisz działać na własną rękę. Vanja skręciła w lewo na główną drogę i przyśpieszyła. Jeszcze więcej krytyki. Ale za co właściwie? Billy w milcze niu zastanawiał się, co się stało, nie tylko przed chwilą, przy spotkaniu z kobietą z psem, lecz także w ostatnim czasie. Co zrobił, czego nie zrobił. Za nic nie mógł sobie przypomnieć, żeby gdzieś popeł nił błąd. Nawet wtedy, kiedy odmówił jej pomocy w szuka niu informacji, jeśli miał być szczery Miał ambicję, żeby się rozwijać. Zmieniać. Nadszedł czas, żeby wyjaśnić to, co ją tak niesłychanie drażniło. - Co jest z tobą? Vanja nie odpowiedziała. Sprawiała wrażenie głęboko skupionej na drodze i prowadzeniu samochodu. Billy jed nak się nie poddawał. - Gdy tylko nie robię tego, co ty mówisz, albo wykazu ję się własną inicjatywą, tobie zaraz odbija - mówił dalej. Czyżbyś czuła się zagrożona? - Przez co? W jej głosie zabrzmiało pewne rozbawienie. Jakby tłu miła śmiech z powodu niedorzecznego pomysłu. Billy wy prostował się na siedzeniu. - Przeze mnie - powiedział dobitnie. - Boisz się, że mogę się okazać lepszy od ciebie, czy co? Tym razem już tego nie tłumiła, zaśmiała się szorstko.
- Ta. Jasne. Na pewno. Jej spojrzenie nadal było skierowane prosto przed sie bie. Billy’emu wydało się, że widzi uśmieszek w kąciku ust, choć nie był pewien. Ale na pewno nie mógł nie słyszeć iro nii kryjącej się w tej krótkiej odpowiedzi. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Teraz on też nie pró bował ukrywać irytacji. Dlaczego miałby to robić? Był na prawdę wściekły. - Przez co? - Przez ten twój rechot i „ta, jasne, na pewno”. Vanja nie odpowiedziała od razu. Miała kilka możliwo ści do wyboru. Mogła nadal milczeć, ignorować go razem z jego pytaniami. Mogła wszystko zbagatelizować, przepro sić, jeśli zabrzmiało nieprzyjemnie, powiedzieć, że nie mia ła takiego zamiaru. Albo też mogła powiedzieć, jak było. - Chcę powiedzieć, że się nie boję, że możesz się okazać lepszy ode mnie. - Aha, a dlaczego nie? - Bo to nigdy nie nastąpi. Billy opadł na oparcie fotela. Mógł jeszcze dalej pytać „dlaczego” i „dlaczego nie”, ale co by to dało? Vanja dosta tecznie jasno dała mu do zrozumienia, co myśli o nim jako o policjancie. To wystarczyło. Nie trzeba było nic więcej mówić. Najwyraźniej Vanja była tego samego zdania. Dalej jechali w ciszy.
anosiło się na to, że Haraldsson porządnie spóźni się do pracy. Uświadomił to sobie, kiedy skręcił na autostradę i dodał gazu. Nie ma to większego znaczenia, próbował so bie wmawiać. Przecież nie musiał podbijać karty zegarowej.
Z
Był szefem. Był lipiec. Mógł z czystym sumieniem przyznać sobie ruchomy czas pracy. Z góry, można tak powiedzieć. Budzik zadzwonił o zwykłej porze, ale Jenny zaspana przeturlała się na jego stronę łóżka i wsunęła pod jego koł drę. Wcisnęła mu głowę w zagłębienie między szyją i oboj czykiem, przerzuciła rękę przez jego pierś. Ciąża jeszcze nie była zbyt widoczna, ale Haraldssonowi wydawało się, że czuje lekkie zaokrąglenie brzucha przyciśniętego do jego ciała. Tam w środku było życie. Ich dziecko. W połowie on, w połowie ona. Czasami wolałby, żeby dziecko było bardziej jak Jenny Może tak procentowo siedemdziesiąt do trzydzie stu. Była taka piękna. Pod każdym względem. Oczywiście z wyglądu, ale też... pod każdym względem. Może to była myśl jak z tandetnego romansidła, że ktoś jest piękny na wskroś, jako człowiek, ale Jenny właśnie taka była. Ciepła, troskliwa, mądra, zabawna. Była wszystkim, co dobre. Cza sami nie mógł wręcz pojąć swojego szczęścia, że ona nale żała do niego. Tak bardzo cieszył się z tej ciąży Z tego, że zostanie oj cem, oczywiście, ale może nawet bardziej cieszył go fakt, że to tak bardzo uszczęśliwiało Jenny. To było jedyne, czego so bie życzyła przez tyle lat i długo wszystko wskazywało na to, że nie będzie mógł jej tego dać. Ze nie będzie im dane zo stać rodzicami. Nie miało znaczenia, czyja to była „wina”. To sprawiało mu ból. Przecież chciał jej dać wszystko. Kochał ją. Tak bardzo. Powiedział jej to. Wtedy rano. Odpowiedziała mocniej szym uściskiem. Jedno pociągnęło za sobą drugie. Kochali się. Potem znów jej to powiedział. - Kocham cię. - Ja ciebie też kocham. - Mam dla ciebie niespodziankę na jutro. - Szszsz... - Położyła mu palec na ustach. - Nie mów nic więcej. Nie chcę wiedzieć.
Jutro przypada piąta rocznica ich ślubu. Zaplanował już cały dzień. Najpierw poda jej śniadanie do łóżka, herbata, grzanki z dżemem malinowym i serem, jajecznica i przysma żony, chrupiący bekon, melon i truskawki maczane w czeko ladzie. Jutro też chyba spóźni się do pracy, pomyślał nagle. Potem w ciągu dnia, kiedy Jenny pójdzie do pracy, zostanie stamtąd odebrana i zawieziona do luksusowego spa. Równo cześnie zamówił kilku robotników, którzy zgodnie z zasada mi sztuki zasadzą im w ogrodzie jabłoń. Ingrid Marie. Jenny lubiła trochę kwaskowate jabłka, a w sklepie ogrodniczym i szkółce, czy jak to się nazywało, powiedzieli mu, że Ingrid Marie powinna jej odpowiadać. Zresztą to też piękna nazwa. Jeśli będą mieli córkę, mogłaby się tak nazywać. Ingrid Marie Haraldsson. Haraldssona naprawdę cieszyła ta perspektywa, nie mógł się już doczekać jutra. Pięć lat. Drewniane gody. I właśnie miała dostać drzewo. Będą mogli zrywać z nie go owoce przez wszystkie kolejne lata. Będzie pięknie kwi tło wiosną. Będą mogli razem grabić liście, zanim spadnie pierwszy śnieg. Ingrid Marie i jej rodzeństwo będą mogli się na nie wspinać. Ostrożnie, ale mimo wszystko. Haralds son widział już, jak Jenny i on będą siedzieć każde w swo im fotelu ogrodowym w cieniu tej jabłoni, kiedy będą starsi. Starzy. Dzieci i wnuki przyjdą w odwiedziny. Zabiorą worki owoców do domu, żeby robić z nich soki i marmolady. O ile nie wezmą szczepki, żeby zasadzić własne drzewo za swoim domem. To był dar, który będzie im dawał korzyści i radość przez całe ich wspólne życie. Dar miłości. Jenny na pewno ogromnie się ucieszy. Ale to jeszcze nie wszystko. Na koniec zamówił kucharza, który miał przyjść do nich do domu wie czorem. Zadzwonił do firmy, która wszystko zorganizowa ła. Która przywiezie składniki i sprzęt. Trzydaniowe menu, wino, potem mieli też sprzątnąć kuchnię. Nic tylko się od prężać. Celebrować bliskość.
Plan był niezawodny; Zadzwoniła jego komórka. Abba. Ring ring. Zanim ode brał, rzucił szybko okiem na wyświetlacz. Z pracy. Co się tam znowu działo? - Haraldsson. - Gdzie pan jest? - Annika. Jego sekretarka. Zanotował w pamięci, że muszą odbyć małą rozmowę. Ich współpraca rozwijała się w nie najlepszym kierunku. Uważał, że zachowywał się wspierająco i chwalił jej przed siębiorczość. Inicjatywę przyniesienia kawy z kafeterii na przykład. Zauważył to i uznał, że może to powtarzać. - Już jadę. Czy dzieje się coś wyjątkowego? - Comiesięczne spotkanie z psychologami. Jasna cholera, zapomniał o tym. Dyrektor zakładu i per sonel medyczny mieli comiesięczne spotkania. Ostatnia śro da miesiąca. Haraldsson zamierzał je przełożyć, dlatego nie wpisał go do swojego kalendarza. Przed pierwszym spotka niem chciał trochę leniej zapoznać się z różnymi sprawami, ale w końcu przegapił sprawę przełożenia spotkania. A te raz chyba było za późno. - A gdzie ono się odbywa? - Tutaj. Za dwadzieścia minut. Haraldsson spojrzał na zegarek. Na dojazd potrzebował jeszcze co najmniej pół godziny. - W takim razie zdążę bez problemu - powiedział i za kończył rozmowę. Annika powie psychologom, że już jedzie, że będzie punktualnie. Teraz miał pół godziny na wymyślenie przy czyny spóźnienia. Nasuwały się jakieś sprawy z dojazdem. Może roboty drogowe. Wyłączenie z ruchu jednego pasma jezdni. Korki. Przeprosi, że przecież czegoś takiego nie moż na przewidzieć. Nikt nie będzie chciał tego sprawdzić. Pod kręcił radio i dodał gazu.
B
illy i Vanja siedzieli w sali jadalnej zajezdni autobuso wej, czekając na Mahmouda Kazemi, który był kierowcą tamtego autobusu tamtego dnia. Recepcjonistka, z którą roz mawiali, powiedziała, że powinien przyjść za niecałe dziesięć minut i będzie miał kwadrans przerwy Billy zapytał, co bę dzie, jeśli będą zmuszeni porozmawiać z nim dłużej, i usły szał, że w takim wypadku muszą pojechać z nim w następny kurs. Autobus nie mógł mieć spóźnienia, a zamiana czy zna lezienie zastępcy były w tej chwili niemożliwe. Billy zdecy dował, że przesłuchanie nie potrwa dłużej niż kwadrans. Co myślała o tym Vanja, nie wiedział. I się nie dowiedział. Nie odzywali się do siebie, odkąd w samochodzie zakończyli roz mowę na temat tego, kto jest lepszym policjantem. Można pomyśleć, że to głupie. Dwoje dzieci, które ze sobą współza wodniczą. Niedojrzałe. Ale tu nie chodziło o to, tłumaczył sobie Billy. Najgorsze było to, że Vanja tak wyraźnie pokaza ła, iż uważa go za gorszego policjanta od siebie. Może i tak było. To było wręcz prawdopodobne, ale najgorsze było to jej nastawienie. Wkurzało go niewzruszone poczucie wyższości, z jakim to mówiła. Czuł się zraniony. Mocno. Nie spodzie wał się po niej czegoś takiego. Wydawało mu się, że łączy ich coś, co powinno wykluczać taicie komentarze i ataki. Oczywi ście, nie zawsze byli zgodni, kto by był, pracując razem dzień w dzień, ale spór to jedna rzecz. Złośliwość - zupełnie inna. Kobieta z recepcji wskazała im drogę do jadalni. Funk cjonalne pomieszczenie. Drewniane stoły, cerata ozdobio na wianuszkami borówek, plastikowe krzesła, ekspres do kawy, kuchenki mikrofalowe, zmywarka. Na wzorzystej ta pecie plakaty z motywami autobusowo-komunikacyjnymi. Wszystko niezbyt nowe, ale też nie nazbyt zniszczone. Po siedzieć, odpocząć, zjeść. Nic nie zachęcało do pozostania dłużej, niż to było konieczne. W powietrzu mieszanka za pachu jedzenia i potu. Billy usiadł przy jednym ze stolików. Vanja podeszła do automatu do kawy.
- Chcesz? - Nie, dzięki. Vanja wzruszyła ramionami i odwróciła się do niego ple cami, podczas gdy maszyna napełniała kawą papierowy kubek. Potem usiadła obok Billy’ego przy stole. Pewnie dla tego, że dziwnie by wyglądało, gdyby każde z nich siedziało przy osobnym stole, kiedy przyjdzie Mahmoud. Piła swoją kawę w ciszy, której Billy wolał nie przerywać. W drzwiach stanął mężczyzna w wieku około czterdzie stu lat. Na oko metr osiemdziesiąt pięć. Ciemne włosy, wąsy, brązowe oczy, które spojrzały na nich z pewną nerwowością. - Powiedzieli mi, że chcecie ze mną rozmawiać. - Męż czyzna wykonał nieokreślony gest, chcąc pokazać, kim byli ci „oni”. Vanja domyśliła się, że chodzi mu o recepcjonistkę. - Mahmoud Kazemi? - zapytała, wstając. Billy poszedł jej śladem. - Tak. A o co chodzi? - Vanja Lithner i Billy Rosén, jesteśmy z policji krymi nalnej. - Oboje wyciągnęli legitymacje. Mahmoud obrzucił je szybkim spojrzeniem, bez specjal nego zainteresowania. - Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań na temat jedne go z wczorajszych kursów. Mężczyzna skinął, wszyscy troje usiedli przy stole. Vanja podsunęła kierowcy zdjęcie Rolanda Johanssona. - Czy rozpoznaje pan tego mężczyznę? Mahmoud wziął zdjęcie do ręki, przyjrzał się dokładnie. - Tak, może... Vanja poczuła, że ogarnia ją zniecierpliwienie. Roland Johansson wyglądał jak członek gangu motocyklowego Helis Angels z rozpłataną połową twarzy. Kto go spotykał, raczej nie mógł zapomnieć jego widoku. Jak on mó£ł mieć tu wątpliwości? Może w sprawie czasu, ale czy w ogóle go widział? Niemożliwe.
- Wsiadł wczoraj do pańskiego autobusu - pomógł mu Billy. - Przy Lövsta. - Lövsta... - Między Stentorp i Mariedal. Mahmoud oderwał wzrok od zdjęcia. Posłał Billy’emu nieco znużone spojrzenie. - Wiem, gdzie to jest, jeżdżę tamtędy autobusem. - Przepraszam. W sali zapadło milczenie. Vanja łyknęła kawy. Mahmo ud Kazemi nie wyglądał na faceta, który dobrze znosił stres. Znów w skupieniu wpatrywał się w zdjęcie, potem położył je na stole i zdecydowanie kiwnął głową. - Wsiadł do autobusu. Pamiętam, bo śmierdział. - Śmierdział czym? - zapytała Vanja. - Dymem. Jakby palił ognisko. Vanja skinęła zachęcająco, zadając sobie w duchu pyta nie, czy może niektórzy ludzie mieli lepszą pamięć zapa chową niż wzrokową. Nie mogła zrozumieć, że kierowca nie rozpoznał Rolanda na pierwszy rzut oka. Ale nieważ ne, z jakiego powodu zapamiętał Johanssona. Najważniej sze, że go pamiętał. Teraz trzymała kciuki, żeby pomógł im jeszcze więcej. - Czy pamięta pan, gdzie wysiadł? - Brunna*. - Słucham? - zapytał Billy i przechylił głowę, żeby lepiej słyszeć. - Brunna - powtórzył Mahmoud. Z jego akcentem to słowo brzmiało raczej jak Bronna. - Brunna? Spalony? - powtórzył Billy pytającym tonem. - Tak. - Tam był ten samochód - dodał Billy, celem wyjaśnienia. - Gdzie był jakiś samochód? - Który się spalił. Spalony. * Po szwedzku znaczy też „spalone”, „wypalone” (przyp. tłum).
- Nie, nie. On wysiadł w Brunna. W miejscowośd Brunna. Dopiero po kilku sekundach Billy się domyślił. Vanja za uważyła, że jego policzki lekko poczerwieniały, kiedy to do niego dotarło. Trochę zawstydzony patrzył w stół. - Jasne... Przepraszam. Vanja uśmiechnęła się pod nosem, ubawiona jego nie zręcznością. Zrozumiała pomyłka. Zrozumiała, choć zabar wiona uprzedzeniami. Billy zakładał, że Mahmoud nie znał tak dobrze języka i dlatego źle użył słowa. Ale ona sama nie była lepsza. Też skojarzyła wymówioną przez Mahmouda nazwę z samochodem, który znaleźli, a teraz cieszyła się, że nic nie powiedziała. Zwłaszcza mając w pamięci ich dysku sję w samochodzie. - Czy widział go pan tam kiedyś wcześniej? - zapytała, znów zwracając się do Mahmouda. -Nie. - Jest pan pewien? - Nie, ale nie sądZę. Zapamiętałbym go. Z tą wielką bli zną. Vanja zdecydowała, że nie będzie tego komentować. Do stali to, po co przyszli. Vanja i Billy podziękowali za pomoc i zostawili numer telefonu na wypadek, gdyby Mahmoud przypomniał sobie coś jeszcze. Wyszli z zajezdni i w milczeniu skierowali się do samochodu. Mahmoud doprowadził ich do Brunny. Mie li czas, mieli miejsce. W najlepszym razie ten trop tam się nie urwie. Musieli wrócić do komendy i zająć się tym dalej. Kolejna jazda samochodem. Ta sama, niezmienna cisza.
ebastian nie mógł się zdecydować, co było silniejsze. Czy był bardziej przejedzony, zmęczony, czy ogarnię ty bezsilną irytacją. Po wyjeździe Vanji, Billy’ego i Ursuli większość czasu poświęcił na przechadzanie się pomiędzy biurkami. Wypił o wiele za dużo kawy. Próbował zebrać energię, żeby zająć się tym, czym naprawdę powinien. Te rozmowy. Naprawdę za długo już to przeciągał. Poszedł do Pokoju. Zamknął za sobą drzwi. Chciał mieć spokój. Tylko zespół Hóglunda korzystał z tego pomieszczenia. Zespół, którego nadal był częścią. Pora, żeby to udowodnić. Zrobić coś. Coś, co potrafił. Na początek usiadł z kartką papieru i długopisem i zajął się rachunkiem sumienia. Od czego powinien zacząć? Nie mógł się cofnąć o dziesięć, dwadzieścia lat. Po prostu ich nie pa miętał. Tak było. Ani ich nazwisk, ani jak wyglądały czy gdzie mieszkały, kim były To, że morderca był u Annette Willen, nie musiało znaczyć, że chciał się upewnić, czy policja połączyła morderstwa z Sebastianem. Równie dobrze mogło być tak, że Hinde, co do udziału którego Sebastian nie miał wątpliwości, po prostu nie potrafił odnaleźć innych kobiet z jego przeszło ści, więc był zmuszony sięgnąć po którąś z nowych. Więc sam też się na nich skoncentrował. Było ich dość dużo. Też trudna sprawa. Po upływie kolejnej godziny miał na kartce sześć na zwisk. Sześć kobiet, z którymi spał, odkąd wrócił z Vasterås pod koniec kwietnia. W Sztokholmie lub przynajmniej w pobliżu. Sześć, których nazwiska rzeczywiście zapamię tał. Albo pięć. Co do szóstej, miał tylko imię i przypuszczal ną dzielnicę. Przy siódmej pamiętał samą dzielnicę. Teraz za pomocą komputera udało mu się ustalić numery telefonów, o które nigdy nie prosił przy spotkaniu. Jeśli chciały mu dać, przyjmował, ale zaraz wyrzucał notatki.
S
Zanim zabrał się do telefonowania, zastanowił się jesz cze, czy nie zadzwonić do dwóch kobiet, z którymi prze spał się podczas śledztwa w Vasterås. Przecież nie mógł być śledzony także tam? Zresztą i tak zapomniał imienia jednej z nich, ale mieszkała po sąsiedzku z jego rodzicami, więc znał adres. Może nazywała się Lundin? Drugą pamiętał do skonale. Beatrice Strand. Ale czy naprawdę mógł do niej zadzwonić? Czy powinien? Już i tak została mocno potur bowana przez tamtą historię. Jej syn Johan siedział w zakła dzie poprawczym, a jej mąż dostał dwanaście lat więzienia za morderstwo, podpalenie i współudział w morderstwie. Jej życie legło w gruzach. Gdyby Sebastian teraz do niej zadzwonił i opowiedział, że sama może zginąć z powodu zdrady, jakiej się z nim dopuściła, przyniosłoby to więcej szkody niż pożytku, przekonywał sam siebie. Wziął do ręki blok z nazwiskami i zaczerpnął głęboki oddech. I zaraz wymyślił powód, żeby jeszcze trochę odsu nąć te trudne rozmowy. Trolle. Nadal nie udało mu się go złapać. Wybrał jego numer. Nikt się nie zgłosił. Zostawił piątą albo szóstą wiadomość głosową. To nie zajęło mu tyle czasu, ile się spodziewał, więc wyszedł z Pokoju. Poszedł do toalety, potem nalał sobie jeszcze jedną kawę. Zastanawiał się nad zjedzeniem lunchu, ale wziął się w garść. Pięć roz mów. Może sześć, jeśli to imię i dzielnica dobrze go pokie rują. Ciężkim krokiem wrócił do Pokoju, zamknął za sobą drzwi i zaczął dzwonić. Przekonał się tylko, że to nie miało sensu. Jedna z kobiet upierała się, że to pomyłka. Twierdziła, że nigdy się nie spo tkali. Dwie nie chciały z nim rozmawiać, kiedy się przed stawił. Po prostu rzuciły słuchawką i nie odbierały, kiedy próbował ponownie. Jedna go wysłuchała, ale kiedy miał wytłumaczyć całą sytuację, opowiedzieć, co się stało, za brakło mu odwagi. Nie był w stanie powiedzieć jej, że jej życie było w niebezpieczeństwie. Nie przez telefon. Więc
poprzestał tylko na ostrzeżeniu, żeby w ogóle była ostrożna. Żeby nie wpuszczała nikogo obcego. To wszystko musiało w jej uszach brzmieć trochę bezsensownie, jakby był szalo-,, ny. Na koniec zapytała, czego właściwie od niej chciał. Roz łączył się i nawet nie próbował dzwonić do ostatniej z listy. Tego nie można było załatwić przez telefon. Nie dało się. Ale też nie mógł odwiedzać ich osobiście. Nie mógł nic zrobić. Vanja zapytała, czym on się przyczynił. Odpowiedź była prosta i przygnębiająca. Niczym. Musiał jeszcze raz spotkać się z Hindern. Tam było rozwiązanie. Tam było coś, nad czym mógł pracować, coś, co rozumiał. Musiał spotkać się z Hindern. I zjeść lunch. Sebastian zamówił pizzę w pizzerii na rogu. Nie zjadł śnia dania i był teraz zakwaszony od kawy. Jego żołądek po trzebował czegoś konkretnego. Czegoś, co by go wypełniło. Zdecydował się na pizzę Belker. Szynka, pieczarki, bekon, cebula, salami, banan, curry, czosnek i sos berneński. Nigdy nie lubił owoców w posiłkach, więc wymienił banana na ser gorgonzola. Wziął ze sobą pizzę do Pokoju i zjadł całą w niespełna kwadrans. Jadł rękami prosto z kartonu. Popił półlitrową butelką coli. Już za kilka minut poczuł efekty. Jadł za szyb ko. Był przejedzony. Do tego stopnia, że prawie nie mógł głębiej odetchnąć. Czknięciem pozbył się nadmiaru gazu z coli, co dało pewną poprawę. Pewną, choć niewielką. Odchylił się na oparcie krzesła, wyprostował nogi pod stołem. Dłonie splótł na brzuchu. Zamknął oczy. Był zmęczony. Zeszłej nocy nie mógł się uspokoić po hi storii z Anną. Wrócił do domu bardzo podniecony. Myślał o tym, czy tam nie wrócić, nie dotrzymać Trollemu towa rzystwa, ale potem zrezygnował. Położył się do łóżka i gapił się bezmyślnie w telewizor, aż zasnął około wpół do trzeciej.
Sen obudził go przed piątą. Prawa dłoń mocno zaci śnięta. Paznokcie wyżłobiły bruzdy w skórze, w dwóch miejscach zaczynała się sączyć krew. Wyprostował palce i poczuł, że skurcz puszcza. Przez chwilę leżał jeszcze, roz ważając, czy nie zaprosić snu z powrotem. Czasami tak ro bił. Pozwalał mu zakorzenić się znowu. Napawał się każdą sekundą tego uczucia autentycznej miłości, które ten sen mimo wszystko zawiera! i mu przekazywał. Najlepiej było oczywiście od razu wstać z łóżka. Jak najszybciej zostawić sen za sobą. Odesłać go z powrotem do podświadomości. Ale czasami tego nie chciał. Mimo iż reszta poranka, reszta dnia były potem o wiele trudniejsze. Czasami pragnął tego snu. Pragnął poczuć Sabine. Blisko. Jej małą rączkę w swojej. Poczuć jej zapach. Przeżyć to jeszcze raz, jak biegła do wody na swoich małych, niecierpliwych nóżkach. Słyszeć ją. - Tato, ja też chcę mieć takiego. To były jej ostatnie słowa wypowiedziane do niego. Zo baczyła dziewczynkę z dmuchanym delfinem. Pragnął po czuć jej ciężar, kiedy ją niósł na barana. Jej miękkie rączki na jego ciepłym od słońca, zarośniętym policzku. Słyszeć jej śmiech, kiedy o mało co się nie potknął. Chciał być nią otoczony. Póki nie przyjdzie ten odgłos. Huk. Fala. Która mu ją odbierze. Na zawsze. Drzwi Pokoju się otworzyły i weszli Vanja, Billy i Torkel. Seba stian podskoczył na swoim krześle, prawie się z niego zsunął. - Spałeś? - zapytał Torkel, ale próbował się przy tym uśmiechać. Wyciągnął krzesło i usiadł przy stole. - Próbowałem - odparł Sebastian i wyprostował się. W rzeczywistości jednak mu się udało. Spojrzał na zegarek. Zleciał kwadrans. Nadal było mu trochę niedobrze. - A cóż takiego robiłeś, że jesteś taki wykończony?
W dziwny sposób Vanji udało się wpleść w to pytanie także odpowiedź: „nic, jak zwykle”, więc Sebastian mógł je zignorować. - Gdzie jest Ursula? - zapytał zamiast tego. Domyślił się, że mieli odbyć naradę. - Jeszcze w żwirowni, jak sądzę - powiedział Torkel. Nic od niej nie słyszałem. Zwrócił się do Vanji i Billy’ego po przeciwnej stronie sto łu. Oboje siedzieli w milczeniu. Popatrzyli na siebie, ale nikt nie wykazywał chęci zabrania głosu. - Ty opowiedz - rzucił Billy i niemal demonstracyjnie rozparł się na krześle. - A dlaczego? - Przecież jesteś najlepsza. Sebastian przyglądał się tej scenie naprzeciwko z rosną cym zainteresowaniem. Tych dwoje spędziło przedpołudnie nie tylko na pracy, to było jasne. Tam działo się jeszcze coś innego. Mimo krótkiej wymiany zdań nie można było nie zauważyć panującego między nimi chłodu. Ciekawe. Vanja wzruszyła ramionami i szybko streściła, co się wydarzyło, odkąd wyszli z tego pokoju. Samochód w żwirowni, świadek, Roland Johansson, kie rowca autobusu i Brunna. - Sprawdziliśmy tę Brunnę - Bilły nieproszony przejął wątek. - Nie ma tam żadnego Rolanda Johanssona, nawet nie mieszka tymczasowo, sprawdziliśmy zlecenia przekierowywania listów. - Ale wczoraj zgłoszono tam kradzież samochodu. - Van ja przejęła pałeczkę. - Toyota auris srebrny metalik. Czas się zgadza. - To ten! - wykrzyknął Sebastian. Trochę za głośno i zbyt entuzjastycznie, jak sobie zaraz uświadomił, kiedy zobaczył, że wszelka aktywność w Pokoju ustała na chwilę i wszyscy, jak w dobrze skoordynowanej choreografii, rów nocześnie zwrócili się w jego stronę.
- Skąd wiesz? - Vanja wypowiedziała to, nad czym wszy scy się zastanawiali. Sebastian milczał. Klął sam siebie. Wiedział to. Trolle powiedział, że osoba, która go śledziła, jeździła teraz sre brzystym japońskim wozem. Wiedział, bo Trolle zobaczył go przed domem Anny Eriksson. Ale to, co wiedział, i to, co mógł powiedzieć, to były dwie zupełnie różne rzeczy. Nie mógł nawet wspominać o Trollem czy o Annie. Nie mógł niczego powiedzieć. Przecież nie mógł w żaden sposób wie dzieć, że skradziona toyota ma związek z ich śledztwem. A przecież właśnie tak powiedział) W dodatku z przekona niem. Zebrani wokół stołu nadal patrzyli na niego pytająco. - Nie wiem - powiedział Sebastian cicho. Odchrząknął. Głos nie mógł go zawieść, jeśli ma z tego wybrnąć. - Oczy wiście nie wiem - powtórzył. - To było tylko... przeczucie. - Przeczucie? Odkąd to kierujesz się przeczuciami? Pytanie Torkela było uzasadnione. Znał Sebastiana naj lepiej ze wszystkich zebranych w Pokoju. Potrafił tworzyć teorie i hipotezy, niektóre mogły być błędne, jak czasem się okazywało, ale zawsze były podbudowane faktami. Możli we. Prawdopodobne. Przez wszystkie lata, kiedy pracowali razem, nigdy nie przedstawił żadnego założenia opartego na przeczuciu. Sebastian wzruszył ramionami. - Roland wysiadł w Brunnie, samochód został tam skra dziony, Roland jest w jakiś sposób zamieszany. Wszystko się zgadza. To... się zgadza. W pokoju zapadła cisza. Vanja potrząsnęła głową. Billy patrzył gdzieś przed siebie, wyglądał prawie, jakby wcale nie słuchał. Spojrzenie Torkela mówiło wyraźnie, co sądzi o tej ostatniej wypowiedzi. Sebastian bredził. Teraz Torkel spra wiał wrażenie, jakby się zastanawiał, skąd się bierze jego bredzenie. Coś, co było warto bliżej zbadać. Sebastian wła śnie zamierzał dodać jeszcze kolejne wyjaśnienie, ale Torkel najwyraźniej stracił zainteresowanie nim, bo zwrócił się do Vanji i Billy’ego.
- To jest okoliczność, której nie możemy pominąć. Zleć cie poszukiwania toyoty. - Skinął głową w stronę Billy’ego. - Już zrobione - rzucił Billy, spoglądając przelotnie na Vanję. - Dobrze. Już rozmawiałem z informatorem Johanssona w Göteborgu, z Fabianem Fridellem. - Co powiedział? - Sebastian bardziej udawał zaintere sowanie, niż naprawdę chciał to wiedzieć. Wszystko, żeby zatrzeć swoją reakcję na srebrną toyotę. - Nie spotykał go od kilku dni. - Co to znaczy? - zapytała Vanja. - Dwa dni? Tydzień? - Nasz Fabian był w tej kwestii bardzo mglisty. - Jest zastraszony. To nie było pytanie. - Takie odniosłem wrażenie, tak - przyznał Torkel, kiwa jąc głową. Znów zrobiło się cicho, kiedy wszyscy zebrani pogrążyli się w milczeniu. Billy postanowił głośno powiedzieć to, co wszyscy myśleli. - A więc Roland Johansson jest w jakiś sposób zamiesza ny, choć dowody zebrane na miejscu zbrodni wykluczają go jako sprawcę, poza tym ma alibi na drugie i trzecie morder stwo. - Tylko że jego alibi stanowi Fridell - wtrąciła się Vanja. - Jeśli jest zastraszony, to może się ono okazać kłamstwem. Billy potrząsnął głową. - Skonfrontowałem to z innymi uczestnikami tej wy cieczki po Skanii. Roland Johansson brał w niej udział. - A więc szukamy więcej niż jednej osoby - wywniosko wał Torkel. - Tylko że Hinde tym steruje - powiedział Sebastian, pilnując, żeby wśród nowych informacji nie zgubić sedna. Ja to wiem. - Wiesz? - zapytała Vanja z prowokującym uśmiesz kiem. - Czy może to tylko... przeczucie?
- Prztestań. Ty też to wiesz. Wszyscy tutaj to wiemy. - Se bastian wstał i zaczął się przechadzać. - Nigdy nie spotka łem Rolanda Johanssona. Wykluczone, żeby chciał się na mnie zemścić. Ale on jest związany z Hindern. Wszystko wiąże się z Hindern. - Przerwał swoją wędrówkę i zwrócił się do Torkela. - Jak tam sprawa mojej przepustki? - Poprzednim razem zajęło to dwa dni. - Mówiłeś im, że zależy nam na czasie? Ze to jest ważne? - A jak myślisz? — Torkel znów zwrócił się do Billy’ego i Vanji. - I co robimy dalej? - Wysłałam mundurowych do odbiorców tych telefo nów z Lövhagi - powiedziała Vanja. - Wkrótce powinny spłynąć pierwsze raporty. - Widziałem, że dostaliśmy listę całego personelu w Pawi lonie Zamkniętym - uzupełnił Billy. - Zaraz się nią zajmę. Spojrzenie Torkela wróciło do Sebastiana. Ten przez chwilę odwzajemniał je, nic nie rozumiejąc, w końcu dotar ło do niego, że pytanie o dalsze kroki było adresowane tak że do niego. - Ja będę dalej robił swoje - wydusił z siebie. Nikt nie zapytał, co to miało być. Spotkanie zostało zakończone. Sebastian wychodził z Pokoju jako ostatni. A więc teraz ścigali toyotę srebrny metalik. I Rolanda Jo hanssona. O toyocie Trolle już wiedział, ale powinien się dowiedzieć, że w to wszystko zamieszana była jeszcze jedna osoba. To mogło się okazać ważne. Wychodząc, Sebastian wybrał numer Trollego. Ciągle bez odpowiedzi.
łamał swoją własną regułę, żeby korzystać z komputera jedynie po zamknięciu celi. Zaraz po lunchu zamknął drzwi i szybko połączył się z internetem. Przez pół godziny
Z
powinien być bezpieczny Musiał to zrobić. Musiał znaleźć potwierdzenie swoich podejrzeń. Kiedy przeczytał mail od Ralpha, miał wrażenie, jakby czas stanął w miejscu, w na bożnym skupieniu siedział przed komputerem wpatrzony w ekran. Wkrótce nie pamiętał, czy minęło pięć, dziesięć, czy dwadzieścia minut. To nic nie szkodziło. Teraz mogli mu zarekwirować komputer. Wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. Anna Eriksson wyszła za Valdemara Lithnera dopiero półtora roku po przyjściu Vanji na świat. Tej jesieni, kiedy Anna zaszła w ciążę, Valdemar studiował w Göteborgu. Nic nie wskazywało na to, żeby wtedy w ogóle się znali. Kiedy Vanja się urodziła, był na praktyce w Essex. Który świeżo upieczony ojciec robi coś takiego? Do Sztokholmu prze niósł się dopiero, kiedy Vanja miała pół roku. I akt urodzenia, który Ralph odnalazł. Ojciec nieznany, tak było napisane. Dwa zwykle słowa. Która kobieta podałaby taką informację, by osiemnaście miesięcy później wyjść za ojca dziecka? Żadna. Bardziej prawdopodobne było to, że ojciec wcale nie był dla Anny nieznany, tylko po prostu okazał się nieodpowie dzialny. Lekko duch, który nigdy nie poczuwał się do odpo wiedzialności, tylko zmieniał kobiety jak rękawiczki. Który po prostu ją olał i wyjechał do USA, bo tego właśnie chciał. Sebastian Bergman. Wtedy zrozumiałe byłoby, dlaczego śledził Vanję. To, że jak opętany obserwował ją z daleka, zamiast się ujaw nić, nagle znalazło racjonalne wytłumaczenie. Jego potrze ba chronienia jej podczas tamtego wspólnego przesłuchania stawała się logiczna. To były mocne przesłanki, ale potrzebował pewności. W tej sprawie nie mógł się pomylić. Musiał wiedzieć, czy Anna Eriksson i Sebastian Bergman spotkali się przedtem. Czy łączyło ich coś w roku 1979? Anna Eriksson nie stu diowała na Uniwersytecie Sztokholmskim, więc nie było to
łatwe. Ale Ralph sprawdził osoby zapisane na zajęcia Seba stiana w semestrze letnim i zimowym 1979 i znalazł wspól ne ogniwo. Na Facebooku. Hinde nie mógł się nadziwić, co niektórzy ludzie tam wstawiają. Całkowicie bezmyślnie. Z najniższym stopniem zabezpieczenia, co oznaczało, że każdy internauta mógł. tam wejść i wszystko oglądać. Jedną z takich osób była Karin Lestander. Była jedną ze studentek Sebastiana w tamtym roku i uwielbiała wklejać zdjęcia z przeszłości, kiedy ona sama i jej koledzy byli piękni i młodzi. Najlepszy czas w jej życiu, jak sama napisała. Cały jej obszerny album był dostępny dla wszystkich. Także i Ralph do niego zajrzał. Żeby dodat kowo ułatwić sprawę odwiedzającym, Karin uporządkowała zdjęcia latami i poświęciła dużo czasu na opatrzenie każde go zdjęcia banalnym komentarzem. Dla kogoś, kto szukał faktów, była to prawdziwa kopalnia złota. Folder z roku 1979 zawierał pięć zdjęć. Najważniejsze zdjęcie zostało zrobione na jakiejś impre zie w Szwecji. Przedstawiało Karin, Sebastiana i jeszcze jed ną kobietę, której Hinde nie rozpoznawał. Anna Eriksson. Wszyscy uśmiechali się do obiektywu. Sebastian trzymał rękę na ramieniu kobiety. Trochę zbyt serdecznie. Pod zdję ciem było napisane: „Festyn jesienny na uniwersytecie. Wybrała się z nami Anna Eriksson. Ciekawa jestem, co się potem z nią stało?” Właśnie, co się z nią stało? Teraz był przynajmniej ktoś, kto naprawdę znał od powiedź na to pytanie. Właśnie znalazł ostatni brakują cy element puzzli, który zamienił uporczywe podejrzenie w prawdę. Wszystko się zgadzało. Musiała zajść w ciążę jesienią 1979 roku. Może nawet na tej imprezie. Wstał. Nie mógł usiedzieć spokojnie, choć próbował ze wszystkich sił. Pęknięcie, którego szukał, zamieniło się
w ogromną przepaść. Wystarczająco wielką, żeby pomieścić najróżniejsze możliwości. Naprawdę wielka rzecz. Zemsta doskonała. To było coś oszałamiającego. Nagle cały plan zu pełnie się zmienił. Jego rola też. Vanja Lithner była córką Sebastiana Bergmana. Teraz to było dla niego jasne. To był jeden z najlepszych dni w jego życiu i prawdziwie przełomowa chwila z „przed tem” i „potem”. Przed odkryciem prawdy o Vanji. Po odkryciu prawdy o Vanji. Teraz był potrzebny on. Tylko on. Ralph mu tylko zawadzał. Był przydatny w trakcie reali zowania planu. Informacje, które przysyłał, miały wprost decydujące znaczenie. Ale nadal był tylko małym żałosnym robakiem, który nigdy nie odważył się spojrzeć Hindemu w oczy. Mały chłopiec w wyrośniętym ciele, który w ostat nim czasie zaczął przymierzać się do roli, do której się nie nadawał. Hinde zwrócił uwagę na jego coraz większe aspi racje, kiedy w przypadkowo dobranym tekście na fygorh. se nagle pewnego dnia odkrył wplecione linki i rozsiane tu i tam cytaty o mordercy kobiet. Na każdej stronie coś było. Medialna część jego wyczynów nigdy nie była ważna dla Hindego. Była banalna, jednowymiarowa i nie dawała praw dziwej satysfakcji. Ale na Ralpha to działało, nagle zacho wywał się jak nastolatek, który chce się pokazać. Aktywny Szukający potwierdzenia. Co prawda była to naturalna ko lej rzeczy i Edward zawsze wiedział, że taka zmiana nastąpi. Ale zaskoczyło go tempo tej przemiany. Przedtem schylał się pokornie przed Edwardem, teraz klękał przed innym bo giem, światłami rampy. Pamiętał ich pierwsze spotkanie. Ralph wymamrotał coś niepewnie, że czytał wszystko o Hindern. Czuł, że mają wie le wspólnego. Hinde grzecznie zachęcał go do dalszej roz mowy. Ten stojący przed nim szczupły wysoki mężczyzna
wykazywał tak ewidentne cechy uległej słabości, że Hinde od razu dostrzegł możliwość pokierowania nim. Nie wie dział dokąd, wtedy jeszcze nie. Ale od razu zaczął urabiać Ralpha i rezultaty przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Ralph opowiadał o swojej chorej matce - widocznie to mia ło być wspólne ogniwo. Hinde krótko rozważał, czy nie ukarać Ralpha za to, że nazwał jego mamę chorą, ale zmie nił zdanie. Możliwość ukarania go miał zawsze, ale szansa, żeby skierować kogoś tam, gdzie się chciało, trafiała się zde cydowanie rzadziej. Ralph opowiadał o swoim „dziadku”, o chatce myśliwskiej, o ludziach w maskach zwierząt. Kolej na rzecz, która ich łączyła. Wykorzystywanie. Edward po zwolił mu tak myśleć. Ralph i tak nigdy by nie zrozumiał, że choć widział tyle wspólnego w ich losach, to i tak różnice to wszystko przysłaniały. Ralph nigdy nie przeforsował swojej woli. Hinde zawsze. ‘ Ale równocześnie'Ralph był na zewnątrz. Jeden z jego zastępców. Jego bezpośrednie źródło informacji w wielkim planie. Bezcenny na krótką metę. Na dłuższą metę - wymienny. To rozumowanie doprowadziło go do tego. Do tej myśli. W jej prostocie i jasności Hinde zobaczył rolę dla tego ro baka. Miejsce, gdzie ktoś nieustannie zginający się i pod porządkowany przyniósłby największy pożytek w nowym krajobrazie. Edward już widział to oczyma wyobraźni. To było doskonałe. Trzeba wszystko poprowadzić właściwie. Żeby zadać Sebastianowi jak największy ból. Zaczął od zlecenia Ralphowi jeszcze jednego zadania. Nie było ich już tak dużo. Jedną chciał zostawić dla siebie. Więc musiał wybrać ją, Ellinor Bergkvist.
lanowanie. Cierpliwość. Zdecydowanie. Trzy najważniejsze dla niego słowa. Tym razem nic nie mogło pójść źle. Długi nóż kuchenny, koszula nocna i poń czochy, wszystko leżało idealnie zapakowane w czarnej tor bie stojącej w przedpokoju. Prowiant w reklamówce obok. Aparat fotograficzny w kieszeni razem z mniejszym, ostrym jak brzytwa nożem sprężynowym Leatherman. Przebrał się w niebieską koszulkę polo i beżowe płócienne spodnie. Takie samo ubranie, jakie miał na sobie podczas czterech pierwszych morderstw. Dobrze ubrany, ale nie rzucający się w oczy. Kiedy szedł do Anny Eriksson, po raz pierwszy za mierzał użyć przebrania. Czuł, że to będzie potrzebne. Miał bardzo mało czasu na zaplanowanie akcji, był też zmuszo ny uderzyć o określonej porze. Nie mieszkała sama, poza tym mogła zostać ostrzeżona. Chciał mieć pewność, że go wpuści. Dlatego się przebrał. Odszedł od rytuału. To się ze mściło. Zjawił się tamten facet. Gdy tylko Ralph dostał nazwisko Ellinor przez fygorh. se, poszedł do fryzjera za rogiem. Nie chciał obcinać wło sów. Skracał je zawsze dokładnie co dziewięćdziesiąt jeden dni. Rytuały. Chciał je tylko inaczej ułożyć. To było już dość niepokojące. Zmienił czapkę z daszkiem na taki sam model, ale w innym kolorze, wsadził ją do tylnej kieszeni spodni, okulary słoneczne wsunął w rozpięcie koszulki, zamiast za łożyć je na nos. Przynajmniej miał je ze sobą. To nie było odejście od rytuału, wmawiał sobie. Tylko modyfikacja. Przejrzał się w łazienkowym lustrze, bardzo niezado wolony z rezultatu. Przeczesał palcami dziwnie ułożone włosy. Były w dotyku zaskakująco lepkie i szorstkie. Fry zjer pouczył go, że to jakiś rodzaj pudru do włosów, który utrzymywał jego włosy gładko zaczesane do tyłu. Namó wił go na kupno dwóch słoiczków, żeby efekt się utrzymał. Uśmiechnął się do siebie i swojego nowego stylu. Próbował go polubić. Przekonywał sam siebie, że teraz wygląda raczej jak jakiś dżolo z okolic Stureplan niż ten chudy dryblas,
P
na którego nikt nie zwracał uwagi. Więc to była poprawa. Ale nie była. Miała tylko służyć celowi. Tym razem nic nie mogło się spieprzyć. Nic. Człowiek, którego wielbił, wyba czył mu i dał mu jeszcze jedną szansę. Bo to było dla Ral pha ważne. Mistrz troszczył się o jego uczucia. Nikt tego wcześniej nie robił, przez całe jego życie, więc nie chciał zawieść tego zaufania. Nawet jeśli to wymagało drobnych zmian w jego ubiorze i sposobie czesania się, to i tak były to niewielkie ofiary. Najważniejsze było, żeby od tej chwili wszystko robił dobrze. Oczywiście musiał być ostrożniejszy. Nie miał pojęcia, jak dużo, czy też jak mało wiedziały osoby, które wpadły na jego trop, ale z każdą godziną mija jącą od śmierci tamtego mężczyzny w samochodzie czuł się coraz pewniej. Gdyby znali jego tożsamość, już dawno stali by u jego drzwi. Nie byt człowiekiem, któregó by się śledzi ło. Jego trzeba było zatrzymać natychmiast. Mistrz miał cztery. On właśnie był w trakcie zdobywania piątej. Wkrótce przej'dzie do historii. To sprawiało, że mu siał być przytomny. Wziąć się w garść, i swoje emocje też. Rozumieć, jak ważne jest zachowanie spokoju. Na dworze było trochę chłodniej niż przez cały, zeszły tydzień, poszedł więc szybkim krokiem do stacji metra, od dalonej mniej więcej o dziesięć minut drogi. Nie lubił zmieniać środków transportu, ale nie chciał, nie miał odwagi użyć swojego zielonego polo. Srebrzystą to yotę zostawił zaparkowaną w Ulvsundzie, jak mu nakaza no, ale w swojej krótkiej wiadomości Mistrz nie napisał nic o nowym samochodzie. To on w jakiś sposób organizował zawsze kradzione auta. Ralph dostawał tylko proste polece nia, gdzie ma je odebrać albo zostawić. Ktoś inny dbał o ich podstawienie. Ralph nie zastanawiał się kto. Dla Mistrza pracowało więcej ludzi, wiedział o tym. Ale tym razem nie dostał żadnej wskazówki w sprawie samochodu, więc był zmuszony jechać metrem do Vasastan i z powrotem. Po dro dze wstąpił do kwiaciarni. Kupił dwadzieścia czerwonych
róż i poprosił ekspedientkę o ułożenie romantycznego bu kietu, z bilecikiem. Napisał na nim prosty tekst „Wybacz, twój Sebastian”. To mu się podobało. Przede wszystkim dlatego, że wiedział, że Sebastian był facetem, który ciąg le powinien przepraszać, ale też dlatego, że to w elegancki sposób jeszcze bardziej łączyłoby Sebastiana z tą wkrótce martwą kobietą. Ralph zdecydował, że zostawi bukiet na kuchennym stole z karteczką dobrze widoczną dla policji. Żałował, że nie będzie mógł widzieć ich min, kiedy znajdą martwe ciało w sypialni i róże na stole. To było zgodne z rytuałem, wmawiał sobie. Zostawiał ślady. To był tylko inny rodzaj. Inny sposób. Mistrz na pew no doceni ten gest. Wiedział o tym. Ralph zapłacił za kwiaty i znów wyszedł na słońce. Musi wyglądać jak jakiś zakochany pomyślał. Dżolo kupuje kwiaty dla kobiety, którą dopiero co poznał. Zdjął z jednej z łodyżek małą naklejkę, która informowała, że bukiet po chodził z kwiaciarni Vastertorps Blomsterhandel. Ślady, tak. Ale tylko te, które on wybierze. To się nazywa planowanie.
llinor Bergkvist spędziła dzień na załatwianiu mnóstwa spraw. Zadzwoniła do pracy i wzięła zaległy urlop. Pod lała wszystkie kwiaty w mieszkaniu i poprosiła wdowę Lindell z trzeciego piętra, żeby pod jej nieobecność czasem do nich zaglądała. Pani Lindell namówiła ją na kawę i ciastko, więc posiedziały razem około godziny. Było bardzo miło, ale po pewnym czasie Ellinor zaczęła myśleć, że ma w domu jeszcze dużo do zrobienia. Nie można tak po prostu rzucić wszystkiego dla face ta, nieważne, jak by był wspaniały. Trzeba się opanować
E
i starać się zostawić dom w nienagannym stanie. Zwłaszcza jeśli będzie do niego zaglądała sąsiadka. Porządnie posprzątała. Odkurzyła, pościerała kurze i przetarła na mokro. Umyła okna. Zmieniła pościel i uło żyła poduszki na sofie. Opróżniła lodówkę i zdecydowała się przenieść wszystkie rośliny na balkon, żeby pani Lindell nie musiała chodzić po całym mieszkaniu. Kiedy uznała, że wszystko zostało zrobione, usiadła na sofie z kieliszkiem swojego ulubionego koniaku. Miała tę butelkę od wielu lat i popijała z niej tylko przy wyjątkowych okazjach. To był jeden z mniej znanych producentów konia ku, Delamain. Czytała o ich Reserve de la Familie w mie sięczniku. Był drogi, ale wydajny, uwielbiała w nim łagodny posmak alkoholu i owocową nutę. Pijąc go, czuła się wybra na, wyjątkowa w świecie prostych przyjemności. W świecie, który nie potrafił smakować życia tak jak ona. Nie umiał żyć jak ona. Nie umiał kochać jak ona. Intensywne były te dni, które upłynęły od pierwszego spotkania z Sebastianem, jej duchowym bliźniakiem, któ ry wkroczył w jej życie jak burza. Potrzebowała chwili dla siebie i swoich myśli, zanim będzie mogła iść dalej. Sączyła powoli alkohol i po prostu siedziała. Czas dla siebie. Chwila obecna. Zanim jej życie potoczy się dalej. Ralph wysiadł z metra przy Odenplan. Za rzadko jeździł zieloną linią, żeby wiedzieć na pewno, czy była to najbliż sza stacja do Västmannagatan, ale widział to na mapie. Na peronie nie było zbyt wielu pasażerów, więc stosunkowo szybko wyszedł z podziemi. Przeciął główną ulicę i szedł na zachód. Västmannagatan powinna leżeć kilka przecznic dalej. Nigdy przedtem nie chodził tam piechotą. Po drodze zastanawiał się, jak najlepiej to wykonać. Wyjął komórkę i wybrał numer Ellinor. Odebrała po trzecim sygnale.
- Tak, halo, mówi Ellinor. Ralph natychmiast się rozłączył. Była w domu. Wiedział, że mieszkała sama i w dzień po pierwszej wizycie Sebastia na udało mu się zdobyć kod do bramy budynku. Pomógł wtedy wejść jakiejś starszej pani. Czyli przynajmniej pierw sza przeszkoda była usunięta. Ale potem był zmuszony improwizować. Plan, tak samo jak w przypadku Anny Eriks son, miał braki, i to mu przeszkadzało. Ale jedyną alterna tywą było obserwowanie jej przez kilka dni, może tygodni, a na to nie miał już czasu. To była nowa faza. Wszystko musiało iść szybciej. Zarówno decyzje, jak i działania. Powi nien sobie z tym poradzić. Musiał sobie poradzić. Miał już doświadczenie. Właśnie przechodził do historii. On, zwy kły posłaniec z kwiatami, przynoszący dar. Która kobieta by mu nie otworzyła? „Wybacz, twój Sebastian”. Myśl o tym planie wywołała uśmiech na jego twarzy. Dotarł do bramy, swojego właściwego celu, ale szedł dalej, nie zatrzymując się. Doszedł do niewielkiego parku i usiadł na chwilę na jednej z ciemnozielonych ławek. Ro zejrzał się dokoła. W pobliżu nie widział nikogo. Nikogo, kto zwracałby szczególną uwagę na niego lub na bramę. Ja kaś furgonetka przejechała powoli ulicą, ale zniknęła za ro giem. Ralph wstał, trzymał bukiet tak, żeby zakrywał mu prawie całą twarz. Powoli poszedł z powrotem pod tamten dom. Nie za szybko. Nie mógł sprawiać wrażenia zestresowanego. Miał być niewidoczny. Stać się tylko naręczem róż. Dar miłości w drodze do kobiety. Kombinacja cyfr 1439 otwierała drzwi. Sprawdził jesz cze raz w komórce, gdzie dla pewności miał zapisany kod. 1439. Zgadzało się. Drzwi ustąpiły przed nim. Były wyposażone w automa tyczny mechanizm otwierający żeby ułatwić wchodzenie
matkom z wózkami czy osobom starszym. Nie podobało mu się to. Jego wejście zdawało się przez to zbyt ważne, teatral ne, jakby wchodził na scenę. Szybko przeszedł do wielkiego korytarza i zatrzymał się. Udawał, że czyta nazwiska na liście lokatorów, choć wiedział, gdzie ona mieszka. Na czwartym piętrze. Miała troje sąsiadów. Automatyczne drzwi powoli się za nim zamknęły i w budynku zrobiło się przyjemnie cicho, kiedy zniknęły odgłosy ulicy. Czuł się jakby był niewidzialny, kiedy tak stał w ciszy pomalowanego na biało holu z inspiro wanymi sztuką grecką figurami w stylu neoldasycystycznym. Róże bardzo dobrze tu pasowały. Czerwień i biel. Barwy miłości i niewinności. Takie nadejście śmierci było bardzo poetyckie. Postanowił, że na czwarte piętro pojedzie windą. Na gó rze zostawi otwartą kratę, żeby winda nie mogła odjechać, a wtedy wszyscy mieszkańcy domu będą zmuszeni wcho dzić po schodach. Dzięki temu usłyszy, czy ktoś idzie na górę lub na dół i to da mu czas na działanie. Tutaj sekundy mogły okazać się rozstrzygające. Windy nie było, nacisnął wytarty bakelitowy guzik nad słowem „PRZYWOŁANIE”. Maszyna ruszyła z mecha nicznym, głuchym stukotem. Spojrzał przez czarną kratę w górę szybu i zobaczył, że winda była w okolicy czwartego albo piątego piętra. Jechała do niego irytująco powoli. Krytycznym momentem będzie chwila od otwarcia drzwi windy do wejścia do mieszkania kobiety i podporząd kowania jej sobie. To musi trwać sekundy i powinno zostać przeprowadzone możliwie jak najciszej. Akustyka klatki schodowej wzmacniała wszystkie dźwięki. Wyjął z kiesze ni nóż sprężynowy. Otworzył go i schował w prawej dłoni za różami. Ellinor zrobiła jeszcze raz obchód mieszkania. W ostatniej chwili zdecydowała, że zostawi uchylone drzwi balkonowe,
żeby w mieszkaniu nie było duszno, kiedy przyjdzie pani Lindell. Powinna się zjawić już dzisiaj wieczorem, o ile El linor ją znała. Jeszcze raz przekręciła gałkę drzwi balkono wych, tak że została tylko wąska szpara. Była zadowolona. Zostawiała mieszkanie w idealnym stanie. Otworzyła drzwi wyjściowe z kluczami w dłoni. Zamknę ła za sobą. Widziała, jak winda mija jej piętro w drodze na dół. Typowe. Gdyby wyszła minutę wcześniej, mogłaby za raz nią zjechać. Teraz musiała czekać. Przyturlała niewiel ką czarną walizkę, którą kupiła z pracowniczym rabatem. Była z niej zadowolona. Funkcjonalna i zgodna z trendami. Winda powoli zjeżdżała w dół. Podczas ostatniego zebra nia lokatorów rozmawiali o jej remoncie, ale do niczego nie doszli. Była urocza w swoim staroświeckim stylu ze swoją kratą i ciemnym drewnem, jednak jej funkcjonowanie po zostawiało wiele do życzenia. Ellinor i kilku innych miesz kańców woleliby nowocześniejszy i szybszy model, który można było wezwać przyciskiem i tylko czekać. Teraz trze ba było czekać, aż winda stanie, żeby nacisnąć guzik.
alph znieruchomiał, kiedy usłyszał, że gdzieś nad nim otwierają się drzwi. Nie był pewien, z którego piętra dobiegał ten odgłos. Od razu mógł wykluczyć pierwsze, to musiało być wyżej, ale z powodu akustyki nie mógł okre ślić tego bliżej. Wsłuchiwał się w skupieniu, ale słyszał tyl ko stukot windy. Czekał na kroki na schodach. Nie pojawiły się. Widocznie tamta osoba czekała na windę. Tak samo jak on. Teraz musiał zachować spokój. Uniósł bukiet odrobinę wyżej, aż stał się tylko ciałem z twarzą zasłoniętą różami i mocniej ścisnął nóż. Wreszcie winda przyjechała i zatrzy mała się z głuchym tąpnięciem, po którym rozległ się ostry
R
metaliczny trzask, gdy otwierała się blokada zamka. Otwo rzył drzwi tak cicho, jak tylko mógł, ale nie był pewien, co powinien robić. Miał dwie możliwości: przerwać akcję albo jechać na górę. Wybrał drugą możliwość. Zawsze mógł przerwać na póź niejszym etapie. Najpierw zmusi do działania tę osobę na górze. Trzymał drzwi otwarte, tak że winda nie mogła ru szyć. W budynku panowała cisza. Martwa cisza. Minęła może minuta. Ralph zdążył przemyśleć alterna tywę już wiele razy. Zbyt wiele. Może przerwanie byłoby jednak najlepsze. Mógł wrócić za godzinę. Zacząć od po czątku. Właśnie zamierzał puścić drzwi windy i odejść, kie dy usłyszał, że ten ktoś z góry zaczął schodzić po schodach. Kroki były dość szybkie, czuł, że prędko się do niego zbli żają. Decyzja zapadła w mig. Nie było odwrotu. Wsiadł do windy. Ellinor był zła. To było naprawdę do przewidzenia. Właś ciwie nie miała nic przeciwko chodzeniu po schodach, ale niosła przecież jeszcze walizkę. Była trochę za ciężka, żeby taszczyć ją przez całą drogę. No i jeszcze przypomniał jej się artykuł, który niedawno czytała, mówiący wyraźnie, że schodzenie po schodach nie jest dobre. Za bardzo nadwyręża kolana. Wchodzenie było korzystne. Schodzenia nale żało unikać. Ale teraz nie miała wyboru. Nie miała już siły dłużej czekać. Ku jej irytacji kiedy była w połowie drogi do trzeciego piętra, winda właśnie ruszyła. Przez sekundę roz ważała, czy nie zawrócić, choć równie dobrze mogła iść da lej i wsiąść do windy na niższym piętrze, jeśli ta by się tam zatrzymała. Zeszła więc kolejne kilka stopni niżej i ustawiła się, żeby zaczekać. Miała nadzieję, że to był Robert Anders son z trzeciego piętra. Zwykle wracał do domu o tej porze. Wreszcie winda znalazła się na trzecim piętrze, Ellinor od sunęła się na bok, żeby przepuścić Roberta, o ile to był on. Ale to nie był Robert, ten mężczyzna był wyższy. Zobaczyła
tylko beżowe spodnie, niebieską koszulkę polo i wielkie na ręcze róż, które zakrywały mu twarz. Winda minęła trzecie piętro i pojechała dalej. Ellinor uśmiechnęła się do siebie. Ktoś z górnych pięter dostanie piękny bukiet. Miłość do dała jej energii, zdecydowała się iść dalej na dół. Nie mogła stać i czekać na jakieś windy. Tylko nie to. Znowu. Znowu. Odruchowo chciał nacisnąć guzik stop. Ale kiedy myśl miała się zamienić w czyn, był już pół metra ponad drzwia mi trzeciego piętra i tylko by utknął. Siedziałby w pułapce między piętrami. Spomiędzy krat widział, jak Ellinor szyb kim krokiem schodzi na dół. Coraz niżej. Coraz dalej od niego. Za dużo zmienił w rytuale. Wymknęła się. Słodki, mocny zapach róż nagle zaczął go mdlić. Dojechawszy na czwarte piętro, szarpnięciem otworzył drzwi i zaczął biec po schodach. Nie dbał już o środki ostrożności. Tym razem nie mógł jej zgubić. Jeśli musiał w tym celu ponieść wiel kie ryzyko, to je poniesie. Czy, a jeśli tak to w jaki sposób, będzie mógł przeprowadzić rytuał, to było zmartwienie na później. Najpierw musiał ją dopaść. Uświadomił sobie, że z powodu własnego tupotu nie słyszy jej kroków. Zatrzymał się na sekundę i zaraz ją usłyszał. Nie mogła być daleko. Ja kieś piętro niżej. Nie dalej. Znów ruszył pędem. Minął drugie piętro. Próbował przesadzać po dwa stop nie, ale trudno mu było utrzymać równowagę. Trudno było tak biec z torbą, reklamówką i bukietem. O mało co się nie potknął, musiał oprzeć się o poręcz, żeby nie upaść. Wyrzu cił kwiaty na pierwszym piętrze i biegł dalej. Wreszcie do tarł do stylowego holu, w którym stał tak niedawno. Był pusty. Brama na ulicę była jeszcze otwarta, więc musiała dopie ro co wyjść. Ralph schował nóż w dłoni i wybiegł z bramy. Powinna być blisko. Bardzo blisko.
I była. Szła w kierunku Norra Bantorget. Osiem, dziesięć metrów przed nim. Sama na chodniku, ale obok regular nie przejeżdżały samochody. Kawałek dalej szły eleganckie młode mamy z wózkami. Nie miał żadnej możliwości dzia łania. Był zmuszony ją śledzić. Próbować znaleźć lepszą okazję, nie tracąc jej teraz z oczu. Był zdyszany, czuł, że się poci. Zwolnił i ostrożnie złożył nóż. Schował z powrotem do kieszeni. Pozwolił jej oddalić się jeszcze o kilka metrów. Cierpliwość. Zdecydowanie. Tego potrzebował właśnie teraz. Widział ją. Już mu się nie wymknie. Była jego. Ellinor rozglądała się za taksówką. Zwykle kilka ich sta ło przed hotelem przy Norra Bantorget, więc szła w tamtą stronę. Nie jeździła taksówkami zbyt często. Lubiła cho dzić. Zwłaszcza teraź, przy pięknej pogodzie, kiedy Sztok holm roztaczał swoje letnie uroki. Gdyby to był zwykły dzień, przeszłaby na piechotę całą drogę. Ale dzisiaj był dzień szczególny, dzisiaj miała cel, do którego chciała do trzeć tak szybko, jak tylko się da. Dzień tak prędko zleciał, prędzej, niż się spodziewała. Dziwna sprawa z tym czasem. Jak coś tak stałego może być równocześnie tak względne. Kiedy człowiek naprawdę musiał coś zrobić, upływał szyb ko. Kiedy stał spokojnie i szukał sensu, czas zwalniał. Le piej byłoby odwrotnie, żeby te ważne chwile, a nie zastój, trwały dłużej. Taksówka jechała z naprzeciwka, wyglądała na pustą, więc podniosła szybko ramię, żeby na nią mach nąć. Z radością zobaczyła, że samochód zatrzymuje się tuż przed nią. Podniosła walizkę i wsiadła na tylne siedzenie. Widziała, jak jakiś wysoki mężczyzna wpatrywał się w nią i aż wyszedł na jezdnię, kiedy taksówka go minęła. Najwy raźniej też szukał taryfy, pomyślała, kiedy zobaczyła, jak macha na samochód jadący z naprzeciwka, jednak ten się
nie zatrzymał. Uśmiechnęła się. Szczęście, że jej się udało coś złapać. A jednak dzisiaj był jej szczęśliwy dzień. Poprosiła kierowcę, żeby pojechał na Ostermalm. Ku miłości.
ebastian Bergman dzwonił do Trollego przez cały dzień. Z każdą nieodebraną rozmową rósł jego lęk. Wkrótce minie szesnaście godzin, odkąd się rozdzielili przed domem Anny Eriksson. Nigdy nie byli sobie bliżsi niż w tamtej chwi li i tamta bliskość, którą Sebastian wówczas poczuł, potęgo wała obecnie jego zaniepokojenie. Zwłaszcza że Anna była już bezpieczna. Przynajmniej o tym Trolle powinien mu po wiedzieć. To był cel obecności starego policjanta przed jej domem. Chronić ją. Chronić Vanję. Chronić tajemnicę. Ale Sebastian nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić oprócz kolejnych prób dodzwonienia się. Nie widział in nych możliwości, poza tym czuł się całkowicie osamotniony w swoim lęku. Zwykle nie potrzebował nikogo. Sam sobie wystarczał. Ale zaczynał zbliżać się do granicy. Dla uspokojenia myśli zaczął koncentrować się na swo im przyszłym spotkaniu z Hindern. W tej chwili nie było z niego żadnego innego pożytku w zespole. Co do tego Van ja miała rację. Musiał mieć możliwość ponownego spotka nia z Hindern i poirytowany zaczął szukać Torkela. Edward Hinde był kluczem. Poprzednia niechęć dawno się ulotniła. Teraz Sebastian pragnął konfrontacji z Hindern sam na sam, bez Vanji. To spotkanie powinien wygrać. Przez nokaut.
S
Torkela nie było w jego pokoju. Kiedy Sebastian o nie go zapytał, jego sekretarka powiedziała, że jest zajęty spra wami administracyjnymi. Spotkanie z kierownictwem policji na piętrze szefa. Sebastian pobiegł po schodach. Podszedł do okien wielkiej sali zebrań, w której siedzieli. Był tam Torkel z kilkoma innymi osobami. Zdecydowanie same szychy Nie którzy nawet mieli na sobie te kretyńskie białe komendanckie mundury ze złotymi pagonami. Sebastian nienawidził policjantów ze złotem na ramionach. Byli tak daleko od pra cy policyjnej, jak tylko można sobie wyobrazić. Można ich było widzieć tylko w telewizji albo jak przesiadywali w swo ich pokojach z wodą mineralną na stole. Nigdy na miejscu zbrodni. Jak teraz. Sebastian demonstracyjnie usiadł na krze śle za szybą. Torkel go nie zauważył. Albo przynajmniej tego nie okazywał. Sebastian siedział, czując narastającą frustra cję, i po upływie kwadransa już nie mógł wytrzymać. Wstał i znienacka otworzył drzwi do sali zebrań. - Witam państwa. Siedzicie tu sobie i rozwiązujecie sprawę Palmego? W sali zrobiło się cicho, wszyscy wpatrzyli się w niego. Kilka twarzy wydawało mu się znajomych z dawnych cza sów, ale większości nie znał. Jedyna osoba, którą dobrze znał, właśnie wstała z miejsca. - Sebastianie, drzwi były zamknięte nie bez powodu powiedział Torkel z tłumioną złością w głosie. - Mamy spo tkanie. - Tak, właśnie widzę. Ale muszę się zobaczyć z Hindern. Dzisiaj. Nie możemy dłużej czekać. - Przepustka jeszcze nie przyszła. Przyśpieszam tę spra wę, jak tylko mogę. - Zrób jeszcze więcej. Załatw ją. - Teraz nie będziemy o tym dyskutować, Sebastianie. Torkel popatrzył przepraszającym wzrokiem na zebranych w sali, potem zwrócił się znów do Sebastiana. - A teraz po winieneś stąd wyjść.
- Jeśli tylko dostanę tę przepustkę, od razu znikam. Obiecuję. Sebastian powiódł wzrokiem po grupie ludzi wokół sto łu. Prawie wszyscy patrzyli mu w oczy z mieszanką zasko czenia i pogardy. Zrozumiał, że właśnie się błaźni, ale nie miał siły trzymać się ich kretyńskich reguł. Tu chodziło o życie. Nie tylko jego własne. - Twoi wystrojeni przyjaciele chyba też chcą rozwiązać tę sprawę, zanim ktoś poderżnie gardło piątej kobiecie. Ja mam klucz do jej rozwiązania. Zobaczył błyskawice w oczach Torkela. Zdecydowanie posunął się za daleko. Kobieta siedząca po prawej stronie Torkela podniosła się delikatnie. Sebastian rozpoznał w niej komendanta głównego policji. - Nie sądzę, żebyśmy się znali - powiedziała głosem, który mógł wywołać odmrożenia. - To prawda, nie znamy się - odparł Sebastian i odpalił swój najbardziej ujmujący uśmiech. - Ale jeśli pomoże mi pani załatwić tę przepustkę, dam pani szansę. Torkel zdecydowanym krokiem podszedł do Sebastiana i mocno chwycił go za ramię. - Przepraszam. Zaraz wracam. Pociągnął ze sobą Sebastiana na korytarz i zamknął za sobą drzwi. - Co ty u diabła wyprawiasz? Czy już kompletnie osza lałeś?! Chcesz, żebym cię wyrzucił? - Dlaczego to tak długo trwa? Czy to Haraldsson coś mąci? - Nie wiem! To nie ma znaczenia! Musimy czekać. Nie jesteś policjantem, dlatego to musi trwać. Jeśli ci się nie po doba, możesz odejść od razu. - Jasne. Możesz mi grozić, ile chcesz. Jestem jedynym, który może powstrzymać te morderstwa. Wiesz o tym. - Rzeczywiście, twoje ekspertyzy i nieoceniona wiedza naprawdę bardzo nam pomogły.
- Sarkazm do ciebie nie pasuje. Przez chwilę panowało milczenie. Torkel oddychał cięż ko. Zbierał się w sobie. - Okay, no to zróbmy tak: jedź do domu. Za dużo nas kosztujesz. - Pracuję za darmo. - Nie chodziło mi o pieniądze. Sebastian spojrzał w oczy Torkela i zrezygnował z ko mentarza, który miał już na końcu języka. - Zawiadomię cię, kiedy przyjdzie przepustka. Torkel otworzył drzwi i wrócił na swoje spotkanie. Seba stian słyszał jeszcze, jak przeprasza wszystldch za to zajście, a potem drzwi się znów zamknęły i jego głos stał się niewy raźnym mruczeniem. Przez sekundę Sebastian walczył z chęcią, żeby wejść tam jeszcze raz. Jeszcze bardziej się skompromitować. Ale wtedy posunąłby się za daleko. Zdecydowanie za da leko. A już teraz jego sytuacja była trudna. Więc wyjątkowo ten jeden raz posłuchał Torkela i poje chał do domu. To zajęło mu trochę czasu. Musiał się najpierw rozejrzeć, czy nikt go nie śledzi. Przede wszystkim poszukać toyoty metalik. Choć z pewną podejrzliwością traktował wszystkie samochody przejeżdżające obok lub stojące na parkingu. Zaglądał do każdego. Morderca już raz zmienił samochód, wiedział o tym, mógł to zrobić znowu. Do domu szedł zyg zakiem, zataczał koła i wcale się nie śpieszył. Dopiero kiedy naprawdę był pewien, że nikt go nie śledzi, wszedł do bra my na Grev Magnigatan. Wszedł po schodach na swoje pię tro. Otworzył drzwi i usiadł na łóżku w swoim pokoju. Jego ciągły niepokój, czy nie jest śledzony. Tajemnice. Podwójna gra. Trolle. Kobiety. Vanja. Wszystko to go wy czerpywało, sprawiało, że zaczynał działać irracjonalnie, właściwie nie powinien spotykać się z Hindern, jeśli nadal
będzie szedł tą drogą. Taka organizacja jak policja akcep towała tylko pewien poziom pozornego konfliktu, dobrze o tym wiedział. Położył się na łóżku, żeby oczyścić umysł. Zamknął oczy i spróbował wyłączyć myśli. Mieszkanie było ciche i spokoj ne. Dobrze było tylko tak leżeć. Potrzebował tego. Próbo wał oddychać spokojnie i medytacyjnie, jak kiedyś uczyła go Lily. Głębokie oddechy. Miarowe. Powolne. Znaleźć spokój. Tak bardzo kochał Lily. Pamięć o niej leżała zaraz za ob razem Sabine, była bardziej łagodna, o słabszych kontu rach, ale zawsze była tam jak cień. Wiedział, dlaczego była numerem dwa. Bo tak bardzo się wstydził. Ze wypuścił ich córkę z ręki. Ze zabrał ją ocean. Poczucie straty wróciło do niego z taką siłą, że zerwał się szybko z łóżka. Spokojny oddech natychmiast ustąpił nie równym oddechom rozpaczy Czuł się ścigany Przez siebie samego i swoje wspomnienia. Nigdzie nie był od nich wolny. Jego wzrok padł na reklamówkę z ICA, którą dostał od Trollego. Jej plastikowe uchwyty wystawały spod łóżka. Na wet tutaj je widział, dowody na to, kim był tak naprawdę. Na wpół ukryte pod łóżkiem leżały dokumenty, zamówio ne i opłacone przez niego, żeby obrzucić błotem rodziców Vanji. Co oni mu zrobili tak naprawdę? Nic. Anna próbo wała tylko chronić swoją córkę przed mężczyzną, który był zdolny do wszystkiego. Valdemar nie wiedział o niczym, jak powiedziała Anna. To na pewno prawda. Ale mimo iż obo je byli niewinni, mieli zostać zniszczeni, ukarani. Przecież nawet nie byli właściwymi przeciwnikami. To on nim był. Tylko on. Wróg siebie samego. Wolno podniósł torbę z podłogi. Powinien ją spalić. Uni cestwić. Nie miał żadnego prawa do ich życia. Prawie nie miał do swojego. Spojrzał na biały kaflowy piec, którego nie używał, odkąd się tu wprowadził. Żeby jeszcze wiedział,
gdzie są zapałki. Może w kuchni. Poszedł tam. Zaczął od szuflad. W najwyższej sztućce. Różne przybory kuchen ne w drugiej. Zapałek brak. Łapki do garnków i podstaw ki, których nie używał, w trzeciej. Nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Spojrzał zdumiony w stronę przedpokoju. Nie pa miętał, kiedy coś takiego się ostatnio zdarzyło. Prawdopo dobnie ktoś chciał mu coś sprzedać. Albo to świadkowie Jehowy. Dźwięk się powtórzył. Postanowił, że go zignoru je, nie miał czasu ani ochoty nikogo odprawiać. Ale wtedy usłyszał głos zza drzwi. - Sebastianie. Otwórz. Wiem, że tam jesteś. To ona, Ellinor Bergkvist. To nie mogła być prawda. Co ona tu robiła? - Hej, hej, Sebastianie, otwórz! Zatrzymał się. Postanowił, że będzie ignorował te sygnały, tak jak sobie postanowił. Znów nacisnęła dzwonek. Tym ra zem dłużej. Wytrwale. Czy naprawdę mogła wiedzieć, że był w domu? Z Ellinor to było możliwe. Znów dzwonek. - Sebastianie! Z cichym przekleństwem Sebastian wyszedł z kuchni, wrzucił reklamówkę z papierami z powrotem pod łóżko, kiedy mijał pokój gościnny, potem ruszył do przedpokoju i szarpnął drzwi. Chciał, żeby było po nim widać całą iryta cję. To nie było trudne. Nie, kiedy na schodach stała Ellinor Bergkvist. Miała ze sobą walizkę na kółkach. Uśmiechała się do niego radośnie i wyczekująco. Jakby nie miała w ży ciu ani jednego zmartwienia. - Jestem. - To było pierwsze, co powiedziała. Tak samo oczywiste, jak jej uśmiech. Jego odpowiedź też była oczywista. - Co ty tu, u diabła, robisz? - Chyba się domyślasz. - Uniosła dłoń jako zapowiedź dotyku, może pogłaskania go po policzku. Sebastian odruchowo cofnął się o krok. Ellinor nadal się do niego uśmiechała. - Weźmiesz walizkę?
Sebastian pokręcił głową. - Prosiłem cię, żebyś wyjechała z miasta na jakiś czas. Póki morderstwa nie zostaną wyjaśnione. Spojrzał na nią z powagą w oczach. - Nie rozumiesz tego? Jesteś w niebez pieczeństwie. Zamiast odpowiedzi sama wzięła walizkę, przecisnęła się obok niego i weszła do przedpokoju. Pozwolił jej. Lub ściślej mówiąc, nie zdążył jej zatrzymać. Ellinor miała zdolność zaskakiwania go. Odstawiła walizkę. - Naprawdę jestem w niebezpieczeństwie? - Podeszła z powrotem, zamknęła za sobą drzwi. Odwróciła się do nie go. Zbliżyła się jeszcze bardziej. Z tymi swoimi zielonymi oczami, którym tak trudno było się oprzeć. - A może cho dzi o to, że chcesz mnie tu mieć? Przy sobie? Znów wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć. Tym razem jej pozwolił. Sam nie wiedział dlaczego. Było w Ellinor coś ta kiego, czego nie potrafił do końca określić. Czuł teraz jej od dech. Słodko świeży, chyba przed chwilą jadła pastylki na gardło. Zawsze gotowa. - Tak jak ja chcę ciebie? - ciągnęła, gładząc go po policz ku, po szyi, wsuwając mu dłoń pod koszulę. Rozzłościł się, równocześnie czując podniecenie. Spo tkał wiele kobiet, ale żadna nie była podobna do Ellinor. Ona nigdy go nie słuchała. Cokolwiek jej mówił, przekształ cała to w coś innego. Coś pozytywnego. Dla siebie. Była najjaśniejszą gwiazdą we własnym wszechświecie, nieokieł znanym żywiołem w opozycji do rzeczywistości. Spróbował jeszcze raz. - To, co mówiłem, to prawda. Nie zmyśliłem tego wszyst kiego. - Wierzę ci - powiedziała Ellinor lekkim tonem, któ ry przeczył jej słowom. - Ale równie dobrze mogę być tu z tobą, zamiast w pokoju hotelowym, sama. - Ujęła jego dłoń i przyłożyła ją sobie do piersi. - Tu jest milej i bardziej przytulnie.
Sebastian usiłował zebrać myśli. Ellinor wykazywała wy raźne symptomy manii prześladowczej. Tendencje do stalkingu. Trzymanie za rączkę już pierwszego wieczora, kwiaty, życzenia imieninowe, to, jak zrozumiała jego ostrzeżenie. Może nie była chora w sensie medycznym, ale jej zafiksowanie na nim było niezdrowe. Powinien ją wyrzucić. - Kochaliśmy się tylko u mnie - szepnęła mu do ucha. Nieprawdaż? - Nie kochaliśmy się nigdzie. Tylko się pieprzyliśmy. - Nie psuj teraz wszystkiego brzydkimi słowami. Ugryzła go leciutko w płatek ucha. Pachniała mydłem. Jej skóra była ciepła i miękka, pozwalał dłoni błądzić po jej piersiach, po karku i szyi. Powinien wytłumaczyć, że wcale tego nie wymyślił w ramach szalonego planu, który miałby ją tu ściągnąć. Ze musi go wysłuchać. Zrozumieć, że on to mówi poważnie. Ale jeśli tego właśnie chciał, dlaczego stał i obmacywał ją w przedpokoju? Dlaczego przyciągnął ją do siebie i popro wadził do łóżka w swojej sypialni? To na pewno była wina tych zielonych oczu. To wszystko z ich powodu. Bo miała w sobie coś dziwnego. Zawsze umiała pokonać jego opór. Potem leżał jeszcze w łóżku, a ona poszła rozejrzeć się po mieszkaniu. Czuł się naprawdę odprężony, od dawna tego nie doznał. Od czasu Lily nie spał w tym mieszkaniu z żadną kobietą. Zawsze to były mecze wyjazdowe. Ale zaskakujące było to, że teraz nie miał poczucia winy. Lęki po stosun ku się nie pojawiły. Wbrew swojej woli uświadomił sobie, że leży i słucha Ellinor przechadzającej się po mieszkaniu. Brzmiała radośnie. Uśmiechnął się, słysząc jej entuzjastycz ne okrzyki na temat liczby pokoi i nowych możliwości. - Jaki wielki pokój! Można tu urządzić wspaniałą jadal nię!
Przynajmniej nie zrobili tego w łóżku jego i Lily, wma wiał sobie. Zresztą to mieszkanie nigdy nie było ich praw dziwym domem. Spędzili tu dużo czasu we dwoje, ale po ślubie przeprowadzili się do Kolonii. - Masz nawet bibliotekę! Rzeczywiście miała w sobie coś niezwykłego, ta kobie ta zwiedzająca teraz zakątki mieszkania, których od daw na nie używał. W trudny do określenia sposób fascynowała Sebastiana. Choćby nie wiadomo jak próbował ją odpychać, zawsze wracała. Jak gumowa piłeczka na sprężynie, która amortyzuje siłę odrzutu. Nie spodziewał się czegoś takiego, kiedy szedł na tamten odczyt w ABF. Choć od tego czasu zdarzyło się też wiele innych rzeczy, których się nie spo dziewał. O których przez chwilę właśnie zapomniał. O El linor można było powiedzieć wiele, ale jedno było pewne. Dzięki niej myślał o innych sprawach. Po kilku minutach wróciła. Miała na sobie jego koszu lę, nie zapięła guzików. Jej rude włosy lśniły, wyglądała jak bohaterka jakiegoś francuskiego filmu. Kobieca i ujmująca. Miał wręcz wrażenie, że oglądała ten sam film. Usiadła na łóżku, podwinęła nogi i spojrzała na niego. - To nie jest mieszkanie. To prawdziwy apartament. - Wiem. - Dlaczego go nie wykorzystujesz? - Z twojego powodu. Rozpromieniła się jak dziecko przed Gwiazdką. - Naprawdę? - Nie, ale cokolwiek bym powiedział, ty i tak zawsze chcesz to usłyszeć. Szturchnęła go żartobliwie, jak zwykle puszczając mimo uszu złośliwość. To najwyraźniej naprawdę na nią nie dzia łało. - Zajmiemy się z tym, obiecuję. - My się nie będziemy niczym zajmować. Możesz tu zo stać kilka dni. Ale potem musisz się wynieść.
- Oczywiście. Nie będziemy przesadzać. Jeśli nie chcesz mnie tutaj, zaraz wyjeżdżam. - Usiadła na nim okrakiem i pocałowała w usta. Musiała oglądać ten sam film. - Okay, dobra. Nie chcę, żebyś tu mieszkała. Skwitowała tę próbę uśmiechem. Znów nie słuchała. - Ale dlaczego? Przecież się o mnie niepokoisz. Kiedy je stem tutaj, masz mnie pod opieką. No i mnie potrzebujesz. - Nie potrzebuję nikogo. - Nie kłam, kochanie, potrzebujesz kogoś. To widać z daleka. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Miała rację. Potrze bował kogoś, ale raczej nie jej. Absolutnie nie jej. Nie cze kała na jego odpowiedź, tylko wyszła do kuchni zrobić dla nich kawę. Sebastian leżał jeszcze w łóżku i słuchał jej. Gwizdała, szukając kawy w kuchni. Nikt tego przedtem nie robił. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że w głębi duszy mu się to podobało.
E
dward Hinde chce z tobą rozmawiać. Annika wsunęła głowę do pokoju Haraldssona. Spoj rzał na nią znad teczki, którą przeglądał, siedząc w jednym z foteli dla gości. „Lövhaga 2014, cele i wizje rozwoju” gło sił napis na pierwszej stronie. Haraldsson przeczytał dwie strony z tego trzydziestostronicowego dokumentu, na stoli ku przed nim leżał blok, w którym zapisywał niezrozumia łe zwroty czy fragmenty wymagające posiadania większej wiedzy na dany temat. Zapisał już niemal połowę strony A4. Jedna czwarta tekstu była dla niego w zasadzie niezro zumiała. Dlatego bardzo się ucieszył, kiedy pojawiła się
szansa, żeby odłożyć dokument na bok i zająć się ważniej szymi sprawami. - Chce? - Tak, dzwonił właśnie jeden ze strażników. Tak szybko, jak się tylko da. - Już idę. Haraldsson niemal wyskoczył z fotela i wyszedł z gabi netu. Wreszcie. Wiele razy chciał już tam iść. Niezapowie dziana wizyta. Ale to było jak balansowanie na linie. Nie powinien sprawiać wrażenia zbyt chętnego, ale też nie nale żało zrywać kontaktu, zaprzepaścić tego zaufania, które się między nimi wytworzyło. Ale teraz Hinde zrobił pierwszy krok. Inicjatywa. To dobrze wróżyło. Haraldsson napraw dę miał nadzieję na spotkanie wkrótce. Nie mógł już dłużej przeciągać sprawy z przepustką dla śledczych ze Sztokhol mu. Musieli porozmawiać. Haraldsson chciał mieć szansę, żeby być tym pierwszym. Rozgryźć to. Gdyby tak Hinde podsunął mu coś o decydującym znaczeniu. Gdyby się oka zało, że jutro nie tylko będzie świętował rocznicę ślubu, lecz także przeczyta rano w gazecie, że seryjny morderca, który grasował w Sztokholmie, został ujęty. I jeszcze, że według niepotwierdzonych źródeł to personel Zakładu Karnego Lövhaga dostarczył informacji o przełomowym znaczeniu. W najlepszym razie zostałby nawet wymieniony z nazwi ska. Wczoraj „Expressen” skojarzył osobę Hindego z tymi najnowszymi morderstwami. Nie napisali, że Hinde w ja kikolwiek sposób mógł być zamieszany, ale widocznie ktoś sprzedał informację o podobieństwach w sposobie działa nia. Haraldsson widział dzisiaj w sieci, że wersja z copycat była żywo dyskutowana. Ofiary z lat dziewięćdziesiątych stały się znów tematem na pierwszą stronę. Obok pojawiła się także uzupełniająca informacja o Hindern, szybki prze gląd wydarzeń z tamtych lat. Morderca został ujęty, a doprowadził do tego pracownik Lövhagi, gdzie Hinde odsiadywał karę.
To byłaby wielka sprawa. Naprawdę wielka. Nadal miał uśmiech na twarzy, wchodząc do celi Edwar da Hindego. - Wygląda pan na zadowolonego. - Edward jak zwykle siedział na łóżku, plecami oparty o ścianę, z podciągnięty mi kolanami. - Czy stało się coś zabawnego? Krzesło było wysunięte spod biurka i przystawione do łóżka. Haraldsson usiadł. Raczej nie powinien opowiadać o swoich nadziejach wobec tego spotkania, a równocześnie naprawdę chciał podtrzymać dobry humor Hindego, który najwyraźniej polubił ich dotychczasowe pogawędki. A Ha raldsson miał przecież więcej powodów do radości. - Jutro mamy rocznicę ślubu. Jenny i ja. Co przypomniało mu... Haraldsson rozejrzał się szybko po celi, żeby zobaczyć, czy nie znajdzie gdzieś zdjęcia swo jej żony. Widocznie nie przypiął go na ścianie. Całe szczę ście. Co by się stało, gdyby ktoś z personelu zobaczył zdjęcie żony szefa na ścianie Hindego? - Jak miło - skomentował Hinde. - Która to rocznica? - Piąta. - Drewniane gody. - Wiedział pan? Nie każdy wie takie rzeczy. - Haralds son był naprawdę pod wrażeniem. Sam musiał skorzystać z Google kilka miesięcy temu. - Zdziwiłby się pan, ile ja wiem - powiedział Edward i sam usłyszał, że zabrzmiało w tym większe zadowolenie, niż zamierzał. - Powinien pan wystąpić w jakimś teleturnieju albo czymś podobnym. - Tak... ale raczej do tego nie dojdzie. - To prawda. Hinde z rozbawieniem patrzył na Haraldssona, który umilkł. Plan na przyszłość zaczął się konkretyzować. Potrze bował kilku rzeczy, żeby zadziałał na sto procent. Thomas
Haraldsson mógł mu dać większość z nich. Jego dwieście czter dzieści minut przy komputerze dzisiejszej nocy załatwi resztę. Edward wiedział, że Haraldsson jutro ma rocznicę ślubu. Tak samo, jak od dawna wiedział, że nowy szef więzienia jest by łym policjantem. Gruntownie zbadał wszystko w internecie, kiedy usłyszał, że Lövhaga ma dostać nowego szefa. Gdyby Haraldsson nie wspomniał o rocznicy ślubu, jakoś musiałby skierować rozmowę w tamtą stronę. Teraz nie musiał. - Jak będziecie ją obchodzić? - zapytał ze szczerym za interesowaniem w głosie. - Rocznicę, oczywiście - dodał szybko. - Najpierw śniadanie w łóżku, rozmawiałem już u niej w pracy, żeby dali jej kilka godzin wolnego. Po lunchu ktoś po nią przyjedzie i zabierze do luksusowego spa. - Gdzie ona pracuje? - Firma nazywa się BDO. Biuro rewizyjne. A wieczorem będzie kolacja. - Naprawdę cały dzień. - Dostanie jeszcze drzewo. Jabłoń Ingrid Marie. Do ogrodu. - Jaki kochający mąż. - Ona jest tego warta. - Nie wątpię. Znów zapadła cisza. Ale nie była to napięta ani ponura ci sza. Haraldsson przyłapał się na tym, że niemal podoba mu się w tej celi. Był zaskoczony, jak przyjemnie mimo wszystko rozmawia się z Hindern. On umiał słuchać. Naprawdę. Oprócz Jenny nie umiał wymienić nikogo spośród swoich znajomych, kto byłby tale autentycznie zainteresowany i tak... życzliwy Ale obojętnie, jak dobry miał z Hindern kontakt, jego wizyta tutaj miała pewien konkretny cel. - Mam kilka pytań, na które chętnie usłyszałbym od powiedź, jak może się pan domyśla. - Miał nadzieję, że nie wyraził się zbyt bezpośrednio. Zbyt natarczywie. Nie chciał, żeby Hinde czuł, że spotykają się tylko dlatego, że
Haraldsson może mieć z tego korzyści. Ale zrozumiał, że nie musi się obawiać, kiedy Hinde spuścił nogi z łóżka i na chylił się bliżej ku niemu. - To świetnie, bo akurat potrzebuję kilku rzeczy. - Edward uśmiechnął się rozbrajająco i rozłożył ręce. - Win-win. - Dobrze - powiedział Haraldsson i odwzajemnił uśmiech, przekonany, że jednak jego wygrana będzie więk sza. Z czego Hinde na pewno zdaje sobie sprawę. Bo prze cież sam miał najwięcej do stracenia. Dwie rzeczy. Okazało się, że Hinde potrzebuje dwóch rzeczy. Żadnej z nich Haraldsson nie miał ze sobą w celi. Nie mógł też ich dostać na terenie więzienia. W każdym razie nie bez masy niepotrżebnych pytań. Więc wyszedł z celi, wrócił do swoje go biura, uprzedził Annikę, że wychodzi na chwilę, wsiadł do samochodu i pojechał do niewielkiego centrum handlowego. Dwie rzeczy. Dwie szybkie wizyty w dwóch sklepach. W drodze powrotnej Haraldsson zerknął na zakupy leżą ce na przednim siedzeniu obok i spróbował zgadnąć, do czego były Hindemu potrzebne. Zastanawiał się, czy nie jest to niewłaściwe, nieetyczne, że mu je przekazuje. Były to rzeczy zupełnie nieszkodliwe. Przecież nie umożliwiał Hindemu dostępu do broni. Jedna rzecz to było lekarstwo dostępne bez recepty, druga - warzywo. Może bulwa. Ha raldsson nie był pewien, jak to nazwać. Haraldsson wjechał na służbowy parking, wyjął torby z samochodu i udał się bezpośrednio do Pawilonu Zamknię tego. Musiał się powstrzymywać, żeby nie podbiegać. Zale dwie minuty dzieliły go od przełomowej chwili, tak się czuł. Starannie przemyślał, o co chce zapytać Hindego. Dzisiaj najwyraźniej miał możliwość zadania dwóch pytań. To po winno wystarczyć. Strażnicy otworzyli bramę Pawilonu Zamkniętego i je den z nich towarzyszył mu aż pod celę Hindego. Haraldsson
schował dwie małe reklamówki pod kurtką, nie chciał pro wokować niepotrzebnych pytań, co takiego zanosi osadzo nemu seryjnemu mordercy. Hinde siedział dalej na łóżku tak samo, jak Haraldsson go zostawił. Zaczekał, aż drzwi zostały porządnie zamknięte, a potem przerwał ciszę. - Dostał pan? Haraldsson wyjął torebki, które ukrywał pod kurtką, i włożył rękę do jednej z nich. Przeszedł kilka kroków do stolika i powoli, niemal dramatycznym gestem, postawił szklany słoik z ICA na blacie. - O co chce pan zapytać? - Czy wie pan, kto zabił te cztery kobiety? -Tak. - Kto? Hinde zamknął oczy i głęboko wciągnął powietrze. Pró bował ukryć swoje rozczarowanie. Jak to było możliwe? Haraldsson miał dość czasu, żeby się przygotować do tego spotkania. Miał możliwość dopracowania pytań, by przy niosły najlepszy rezultat. Dlaczego nie zapytał najpierw „Kto zabił te cztery kobiety?”. Hinde znał odpowiedź. Nowy szef więzienia potwierdzał tylko opinię Hindego o więziennictwie. To nie był obszar przyciągający najtęższe umysły w społeczeństwie. W każdym razie nie dotyczyło to tych, którzy co wieczór opuszczali placówkę. Hinde wes tchnął. To było zbyt proste. Zero wyzwania. Nuda. - „Kto” to kolejne pytanie - powiedział Hinde dobitnie. Haraldsson zaklął cicho pod nosem. To nie szło zgodnie z planem. Pierwsze pytanie miało mu dać nazwisko, a dru gie miejsce, gdzie - po sygnale od Haraldssona - policja mogłaby znaleźć mordercę. Zapędził się. Teraz dostanie tylko nazwisko. Ale też powinno wystarczyć. To i tak było więcej, niż miał zespół do spraw zabójstw. To nadal będzie informacja o decydującym znaczeniu. Nadal pozostanie osobą, która wyjaśniła sprawę.
Haraldsson wyjął torebkę z apteki. Nie orientował się zbytnio, co jest w buteleczce. Nigdy nie używał tego spe cyfiku. Wyglądał na coś ohydnego. Chwilę się wahał z opa kowaniem w dłoni. Czuł się podobnie jak wtedy, gdy dawał mu zdjęcie Jenny. W głębi duszy dręczył go niepokój, że robi coś niewłaściwego. - Kto je morduje? Cisza. Hinde przyglądał się z uwagą małej buteleczce, którą otrzymał, potem podniósł wzrok na Haraldssona. Chciał najwyraźniej przeciągnąć chwilę przed odpowiedzią, jak jury w popołudniowych programach telewizyjnych. Bu dował napięcie. - Facet, którego znam - odezwał się w końcu. - To nie jest odpowiedź. - W głosie Haraldssona za brzmiało niemal dziecinne rozczarowanie. Jakby miał pięć lat i otworzył paczkę słodyczy, która okazała się pełna warzyw. Hinde wzruszył ramionami. - Nie mogę odpowiadać za to, że stawia pan niewłaściwe pytania. - Zapytałem kto. - Powinien pan zapytać, jak on się nazywa. Cisza. Opanowanym ruchem Hinde nachylił się do przo-^ du i postawił buteleczkę na stole. Haraldsson śledził wzro kiem jego ruch. Zatrzymał się na niewielkiej buteleczce. Zastanawiał się, czy nie powinien jej odebrać. Bóg wie, że Hinde na nią nie zasłużył. Pierwsze pytanie Haraldsson po stawił źle, jasne, ale od odpowiedzi na drugie Hinde się po prostu wykpił. - Chcę jeszcze jednego - Hinde przerwał jego rozmyślania. Haraldsson przeniósł na niego uwagę. Jedno życzenie, jedno pytanie. Jeszcze nie było za późno, żeby mógł odejść stąd jako zwycięzca. - Ach tak, co takiego? - Haraldsson nie potrafił ukryć rozgorączkowania.
- Chcę zadzwonić jutro do Vanji Lithner z zespołu do spraw zabójstw. - Dlaczego? - Chcę z nią porozmawiać. - Okay. Jak się nazywa człowiek, który zabił te cztery kobiety? - Haraldsson niemal wypluł z siebie te słowa, pra wie nie mógł już usiedzieć na krześle. Ta chwila była tak bli sko. Ale Edward powoli potrząsnął głową. - Już nie może pan liczyć na żadne odpowiedzi. - Przecież zgodziłem się, żeby pan zadzwonił do tej Li thner, prawda? - Już nie mógł wytrzymać na krześle. Ha raldsson zerwał się i podszedł do łóżka. - To jest warte odpowiedzi. - Ale zapytał pan, dlaczego chcę do niej zadzwonić. Od powiedziałem na to pytanie. Zgodnie z prawdą. Haraldsson zatrzymał się. Niemal było widać, jak ucho dzi z niego powietrze. Tamto „dlaczego” wyrwało mu się od ruchowo. To nawet nie było pytanie. Przecież było jasne, że Hinde chce z nią rozmawiać, inaczej przecież nie prosiłby o możliwość zatelefonowania. To się nie liczyło. Hinde oszu kiwał. Ale Haraldsson też umiał być stanowczy, jeśli to było konieczne. Teraz zdjął białe rękawiczki. - Może pan zapomnieć o tej rozmowie - powiedział i podkreśli swoje słowa, celując wskazującym palcem w Hin dego. - Jeśli nie da mi pan nazwiska. - Niech pan nie próbuje łamać danej obietnicy Nie mnie. Haraldsson zobaczył nagle innego Hindego. Mimo iż na dal siedział nieruchomo na łóżku w tej samej pozycji. Mimo iż nie podniósł głosu. Jego oczy pociemniały. W jego słowach było natężenie, jakiego Haraldsson nie słyszał nigdy przed tem. Oznaczało poważny zamiar. Zagrożenie. Zagrożenie życia. Haraldsson pomyślał, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy ły te cztery zamordowane kobiety, był właśnie taki Hinde. Wycofał się do drzwi.
- Jeszcze tu wrócę. - Zawsze jest pan mile widziany. Dawny Hinde spokojnie przechylił się w stronę stolika i schował w łóżku buteleczkę oraz słoik, żeby nie stały na widoku. Zmiana nastąpiła tak szybko, że Haraldsson zaczął wątpić, czy to, co widział, naprawdę się zdarzyło, jednak gęsia skórka na przedramionach zdecydowanie to potwier dziła. - Dostanie pan swoje nazwisko - powiedział Hinde ci cho. - Kiedy zrobi pan dla mnie ostatnią rzecz. - Jaką? - Haraldsson też niemal szeptał. - Niech pan odpowie „tak”. - Na co? - Już pan zrozumie, na co i kiedy. Wystarczy odpowie dzieć „tak”. Wtedy odpowiem panu na jeszcze jedno pyta nie. Rzuciwszy ostatnie szybkie spojrzenie na Hindego, Haraldsson wyszedł na korytarz. To nie poszło zgodnie z planem. Ani trochę. Ale miał jeszcze jedną szansę. Odpo wiedzieć „tak”. Co Hinde mógł mieć na myśli? Czego chciał od Vanji Lithner? Co zamierzał zrobić z rzeczami, które dał mu Haraldsson? Tyle pytań. Za dużo, żeby Haraldsson był w stanie skoncentrować się na dokumencie Lövhaga 2014, cele i wizje rozwoju.
Postanowił, że znów skorzysta ze swojego prawa do ru chomego czasu pracy i pojedzie do domu. Do Jenny.
ebastian obudził się około piątej. Spał lepiej, niż się spodziewał. Sen zbudził go jak zawsze, ale nie miał aż tak niszczycielskiej siły, jak mu się zdarzało. Rozluźnił pra wą dłoń i ostrożnie się wyciągnął. Ona leżała obok.
S
Wyszedł z łóżka i założył bokserki. Poszedł sprawdzić, czy przyszła gazeta. Drzwi do pozostałych pokoi były po otwierane na oścież. Tak jak je zostawiła. Z pewną niechę cią zaczął je zamykać. Do trzech z nich nie wchodził od lat, więc nie mógł się powstrzymać, żeby szybko nie rzu cić okiem, zanim zamknął drzwi. To było naprawdę piękne mieszkanie, czy też apartament, jeśli patrzyło się na niego świeżym spojrzeniem. Jej oczami. Zwłaszcza kiedy poranne słońce wpadało przez wielkie okna. Ale otwarte drzwi i roz pościerające się za nimi pokoje należały do innego życia. Życia, którego nie chciał sobie przypominać. To, że Ellinor tu się wepchnęła, było wystarczającą zmianą. Reszta jego życia miała pozostać nietknięta i nienaruszona. Wczoraj wieczorem rozmawiali dużo o najróżniejszych rzeczach. Sebastian i Ellinor. W kuchni. Ona opowiadała o swoim byłym mężu Haraldzie, który pewnego dnia wrócił do domu i oświadczył, że chce się rozwieść. Tak po prostu. Spotkał kogoś. Najwyraźniej to było bardzo bolesne. Zaczę ła po tym wątpić w siebie, jak mówiła. Od tamtego czasu minęło kilka lat. Potem próbowała randek internetowych, ale nikogo nie znalazła. To było trudne. A jak było z nim? Dlaczego był sam? Sebastian półgębkiem udzielał wymija jących odpowiedzi. Pozwalał jej mówić, a sam siedział nad swoją kawą, słuchając jej banałów i wywodów o życiu na po ziomie kolorowych tygodników. Ale co dziwne, nie skręcał się od każdego jej słowa. Pewnie był słaby z powodu wszyst kich ostatnich wydarzeń, ale jakkolwiek by na to patrzył, zawsze dochodził do tego samego wniosku. Był zadowolony, że ona tu jest. Dużo się śmiała, umiała prowadzić zwykłą, lekką roz mowę i za bardzo go nie słuchała. Zadziwiała go taka oso ba, która nie zważała na złośliwości. Wtedy coraz mniej chciało mu się je wymyślać. Była zabawna. Wprowadzała codzienność i zwyczajne życie. Nie był pewien, czy tego
właśnie chce, ale przynajmniej było to jakieś urozmaicenie. Coś nowego. Odłożył poranną gazetę na stół, sięgnął po telefon i za dzwonił do Trollego. Ciągle bez odpowiedzi. Wrócił niepo kój. Co się stało? Dlaczego nie odpowiadał? Coś musiało się stać. Nagle poczuł dziwne pragnienie, żeby położyć się do łóżka z Ellinor. Znów wyłączyć rzeczywistość. Nie przejmo wać się niczym. Nagle zrozumiał, czym ona była dla niego. Była kimś, do kogo można się przytulić, kiedy jest ciężko. Kto zawsze się cieszył na jego widok. Kto zapominał wszel kie przykrości. Zrozumiał z całą jasnością, dlaczego nie ma wyrzutów sumienia wobec Lily. Ellinor była jak zwierzątko domowe. Niektórzy sprawiali sobie psa, on dostał Ellinor Bergkvist. Zadowolony, że udało mu się zdefiniować ich relację, za parzył kawę i przeczytał gazetę. Potem poszedł do 7-Eleven za rogiem i kupił coś dla nich na śniadanie i na lunch dla Ellinor. Nie chciał, żeby musiała wychodzić po jedzenie, po winna ze względu na bezpieczeństwo zostać w mieszkaniu. Kiedy wrócił, już wstała i siedziała w kuchni ubrana w jego koszulę. Najwyraźniej odebrała zakupy jako dowód miłości. - Ojej, poszedłeś kupić nam coś na śniadanie? To urocze. Zaczął wyjmować zakupy. - Nie chcę, żebyś wychodziła. Musisz zostać w mieszka niu. - Czy ty trochę nie przesadzasz? - Podeszła do niego, pocałowała w policzek i z podskokiem usiadła na kuchen nym blacie. - To znaczy, chyba nie myślisz, że zniknę, kiedy wyjdę stąd choćby na chwilę. Sebastian westchnął. Nie miał siły z nią dyskutować. - Proszę cię, czy nie możesz zrobić tego, co mówię? Mo głabyś?
- Ależ oczywiście. Ale wtedy musisz kupić coś na kolację w drodze do domu. Napiszę ci listę. - Zeskoczyła z blatu. Gdzie masz papier i coś do pisania? Sebastian wskazał jej dwie szuflady pod blatem, na któ rym siedziała. Ellinor wyciągnęła jedną i wyjęła czarny dłu gopis i mały blok. Usiadła przy stole, żeby spisać listę. - Makaron, polędwica wołowa, warzywa na sałatkę, sza lotka, ciemny cukier, ocet balsamiczny, bulion cielęcy, skro bia kukurydziana. Powiedz, jeśli coś z tego masz w domu - przerwała pisanie. - Masło chyba masz, co? A jak z czer wonym winem? - Nie piję. Ellinor spojrzała na niego znad swojej listy ze zdumie niem na twarzy. - Wcale nie? - Nie piję alkoholu. - Dlaczego? Miał wiele powodów. Ponieważ parę lat temu przez kilka miesięcy za pomocą alkoholu próbował uciec przed swoim snem i o mało nie został alkoholikiem. Ponieważ był osobą łatwo popadającą w uzależnienia. Ponieważ nie potrafił za chowywać wyznaczonych granic. Nie były to jednak rzeczy, które ona powinna wiedzieć. - Po prostu nie piję - odparł, wzruszając ramionami. - Ale jeśli mijałbyś po drodze sklep monopolowy, kup, proszę, butelkę czerwonego wina. Do sosu. Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli ja wypiję kieliszek? - Nie. - Wolisz ziemniaki czy makaron? - Wszystko mi jedno. - Okay. A masz może ochotę na jakiś szczególny deser? - Nie. - W takim razie ja wybiorę. Wróciła do pisania. On dalej jadł śniadanie. Codzien ność i zwyczajne życie. Nigdy w życiu nie robił zakupów
z listą w ręku. Ale z drugiej strony, nigdy przedtem nie spo tkał nikogo takiego jak Ellinor.
ebastian zdecydował się na spacer, szedł pieszo przez miasto aż do Kronobergu i pierwszy był na miejscu. Usiadł samotnie w Pokoju i czekał na pozostałych. Wyjął telefon i znów wybrał numer, na który dzwonił już niezli czoną ilość razy. Mimo iż Trolle nadal się nie zgłaszał, to na pięcie w jego ciele zelżało. Po śniadaniu kochali się z Ellinor. Seksualnie pasowali do siebie znakomicie. To nie była mi łość. Absolutnie nie. Ale w każdym razie coś. Miłość spra wiała ból. To nie bolało. Zanim wyszedł, Ellinor przygotowała mu świeżą koszu lę i poprosiła, żeby porządnie się ogolił. Życie było dziw ne. Ostatnie dni przyniosły tyle zmian, że wkrótce już nic nie będzie go dziwiło. Ale musiał znaleźć Trollego. Zadawał sobie pytanie, jak ma się do tego zabrać. Może wciągnąć w to Billy’ego. Nie mówić całej prawdy, ale dać do zrozu mienia, że poszedł do Trollego, kiedy był śledzony. To wcale nie wyglądałoby tak nieprawdopodobnie, że zwrócił się po pomoc do swojego dawnego kolegi. Billy zwykle dotrzymy wał tajemnic, a jego relacje z Vanją były teraz wyjątkowo napięte, więc jej na pewno nic by nie zdradził. Billy wy raźnie podejmował próby wspięcia się wyżej w hierarchii. Vanja nie chciała tego zaakceptować. Oczywiście nigdy nie przyznałaby się do tego, ale Sebastian wyraźnie widział, co sądziła o nowej postawie Billy’ego. Każda grupa funkcjo nowała najlepiej, kiedy każdy akceptował swoją rolę i nie kwestionował pozycji pozostałych. Dlatego Sebastian nigdy
S
nie pasował do żadnej grupy. Podważanie wszystkiego było mu potrzebne do życia jak powietrze. Billy nawet mu im ponował, okazywał się całkiem niezłym policjantem. Poza tym nieoficjalnie pomógł mu w Vasterås w poszukiwaniach Anny Eriksson, dzięki niemu Sebastian zdobył jej obecny adres. Mógł się okazać sprzymierzeńcem także w poszuki waniu Trollego. Pomyślał, że pojedzie do domu Trollego po porannym spotkaniu. Jeśli niczego się nie dowie, porozma wia z Billym. Zadowolony z tego planu poszedł po kawę do automatu. Zebrał myśli i obiecał sobie, że nie będzie dzisiaj wchodził w konflikty ani z Vanją, ani z Torkelem. Powinien chronić swoją obecność w grupie i okazywać chęć współpra cy. Nie konfrontacji. Trzydzieści minut i dwie kawy później pozostali weszli do Pokoju zwartą grupą. Prawie na niego nie patrzyli, choć miał nową koszulę. Czy przynajmniej kobiety z zespołu nie powinny tego zauważyć? Ursula szła pierwsza; kładąc na stole trzymaną w ręku teczkę, zwróciła się do pozosta łych. - Mam zacząć? Dostałam wyniki sekcji zwłok Annette Willén. - Zacznij, proszę - skinął Torkel. Ursula rozłożyła kilka powiększeń nagiego, zmasakro wanego ciała Annette. Rana w szyi ziała wielką dziurą. Se bastian po raz pierwszy widział jej zwłoki i to podziałało na niego bardziej, niż mógł się spodziewać. Trudno było ogarnąć ten emocjonalny przeskok od obrazu Annette, jaki miał w pamięci, w sukience, gorącej i spragnionej miłości, do tego, jak wyglądała na tych zdjęciach. Ursula położyła jeszcze jedno zbliżenie jej poderżniętego gardła. - Tchawica i tętnica szyjna przecięte. Jeden cios noża i mocny ruch na zewnątrz. Tak samo jak u tamtych. - Czy cierpiała? Ursula spojrzała na Sebastiana. Nie miała wątpliwości, że jego pytanie było życzliwe. Odpowiedziała bez empatii.
- Poszło dość szybko. Udusiła się przed wykrwawie niem, więc śmierć przyszła szybko. Dość szybko. Sebastian nie odpowiedział. Trochę pobladł. Ursula od wróciła wzrok i dalej mówiła do pozostałych. Spokojnie mógł trochę pocierpieć. - Nie jesteśmy w stanie dokładnie określić godziny, kie dy to nastąpiło. Leżała wystawiona na słońce. Ale jeśli Se bastian wyszedł od niej około piątej, to znaczy, że morderca zjawił się dość krótko potem. Wstępnie można określić czas morderstwa na między piątą i dziesiątą rano. - A więc on poszedł tam za nim? - To byłoby logiczne założenie. Zwłaszcza odkąd wiemy, że Sebastian był śledzony. Zapadła cisza. To była reakcja na związek między Seba stianem a mordercą. Sebastian gorączkowo szukał w pamię ci jakiegoś obrazu z tamtego feralnego ranka. Czy widział kogoś? Coś? Spotkał-kogoś na schodach? Słyszał trzaśnięcie drzwi auta za plecami i odwróci! się w tamtą stronę? Czy mignęła mu jakaś sylwetka? Jednak nie. - Nie widziałem nikogo, ale z drugiej strony też się za ni kim nie rozglądałem. - Właśnie, chciałeś się tylko jak najszybciej ulotnić. Uro cze śniadanka we dwoje raczej nie należą do twoich specjal ności - rzuciła Vanja szyderczo. Sebastian spuścił wzrok. Nie chciał odpowiadać. Nie powinien odpowiadać. Żeby tylko nie wylądować znowu w tym samym punkcie. Współpraca, a nie konfrontacja. Torkel włączył się do rozmowy. - Poślemy tam znów kilka patroli, pogadają z sąsiada mi, skoro mamy teraz bardziej ścisłe ramy czasowe. Może ktoś widział jakiegoś człowieka, który stał gdzieś w pobliżu i czekał. - Najlepiej w pobliżu błękitnego forda focusa - wtrącił Billy.
- W jakim jesteśmy punkcie w sprawie tych samocho dów? - zapytał Torkeł. - Z focusa nic więcej nie dało się wycisnąć, a toyota prze jechała kilka bramek na płatnych drogach, ostatnią wczoraj przed południem... Ktoś zapukał do drzwi i zajrzała jedna z młodych asy stentek. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej. - Przepraszam, ale jest telefon do Vanji. To najwidocz niej coś ważnego. - Musi poczekać, jesteśmy w trakcie ważnej rozmowy. - To z Lövhagi. Niejaki Edward Hinde... Vanja i wszyscy zebrani zastygli z wrażenia. Przez sekun dę wydawało im się, że się przesłyszeli. - Jesteś pewna? - zapytała Vanja z powątpiewaniem. Hinde? - Tak powiedział. Vanja wzięła się w garść i przyciągnęła do siebie telefon stojący na stole. - Przełącz go tutaj. Asystentka odwróciła się i wyszła. Vanja nachyliła się nad stołem, czekając na rozmowę. Pozostali także podeszli bliżej. Jakby ten kremowy przedmiot z plastiku nagle stał się centrum grawitacyjnym pomieszczenia i wszystkich za czął przyciągać. Billy stanął obok Vanji z dłonią przygoto waną na przycisku głośnomówiącym, równocześnie drugą ręką przykładając swoją komórkę do głośnika. Wszyscy cze kali w ciszy. Tylko Sebastian stał sam kawałek dalej. Usiło wał gorączkowo zrozumieć, co się właśnie dzieje. Dlaczego Hinde dzwonił? Co było powodem tej rozmowy? Czy nie powinien próbować tego zatrzymać? To nie wróżyło nicze go dobrego, czuł to instynktownie. Hinde jak zwykle ich wyprzedzał. On działał. Oni reagowali.
Nigdy odwrotnie. Sygnał, który rozległ się w ciszy Po koju sprawił, że wszyscy drgnęli, choć przecież czekali na niego. Billy równocześnie włączył głośnik telefonu i funk cję nagrywania w swojej komórce. Z głośnika dobiegał lek ki szum. Ktoś był z drugiej strony. Hinde znalazł się nagle wśród nich. Vanja podświadomie nachyliła się jeszcze bli żej, jakby chciała usłyszeć, czy on naprawdę jest w tej ciszy. - Słucham, mówi Vanja Lithner... Odpowiedź była szybka i wyraźna. - Tu Edward Hinde. Nie wiem, czy pani mnie pamięta. To był niewątpliwie on. Jego starannie modulowany głos. Spokojny, skoncentrowany, a za tym spokojem świadomość wyraźnej przewagi. Jasne było, że to jest jego kolejny ruch. Sebastian niemal widział go przed sobą. Uśmiech, chłodne, wodniste oczy, telefon blisko przy ustach. Vanja starała się mówić równie pewnym głosem. - Tak, oczywiście. - Jak się pani miewa? - Hinde mówił swobodnie i poufa le. Jakby zadzwonił do starego przyjaciela pogadać. - Czego pan chce? - Vanja niemal wysyczała w odpowie dzi. Nie miała czasu na żadne gierki. - Po co pan dzwoni? Usłyszeli tylko rechot Edwarda. - Vanju, to moja pierwsza rozmowa telefoniczna od bar dzo, bardzo dawna. Czy nie moglibyśmy trochę tego prze dłużyć? - Sądziłam, że pan nie może dzwonić. - Zrobili wyjątek. - Z jakiego powodu? Sebastian zbliżył się o krok do Vanji. Zadawał sobie to samo pytanie. Ktoś w Lövhadze targował się z Hindern. Ewidentnie przegrał. Czuł instynktownie, że ta rozmówa powinna się zakończyć. Ton Hindego był zbyt figlarny, za bardzo poufały. Zbyt zadowolony. Było w tym coś, co prze rażało Sebastiana. Tutaj siedziała jego córka, pogrążona w rozmowie z mężczyzną, który zawsze miał plan. Który
zawsze go realizował. Torkel zauważył, że Sebastian pod chodzi do Vanji, ale osadził go na miejscu surowym spojrze niem. Sebastian zatrzymał się niepewnie. Jego kredyt był mniejszy niż kiedykolwiek. Stracił zaufanie Torkela. Spoj rzał błagalnie na swojego tymczasowego szefa, który znów potrząsnął głową. Tymczasem obok nich nadal toczyła się konwersacja. - Mam informacje, które mogłyby się pani przydać. - Słucham. - Tylko pani. Bo zakładam, że inni też przysłuchują się naszej rozmowie. Vanja spojrzała pytająco na Torkela, który szybko ski nął twierdząco. Edward musiał wiedzieć, że Vanja nigdy nie odebrałaby takiego telefonu sama, a kłamstwo wydawało się ryzykowne. Vanja zwróciła się znów do słuchawki. - Tak, są tutaj. - Informacje, które chciałem przekazać, są przeznaczo ne tylko dla pani. Ale może nie pozwolą pani tu przyjechać i spotkać się ze mną? - Kto nie pozwoli? - Sebastian zdawał się bardzo o panią troszczyć. Chyba nawet myślał, że pani nie poradzi sobie ze mną sama. Czy on tam jest? Sebastian odpowiedział, nie czekając na pozwolenie Tor kela. Podszedł blisko do Vanji. - Tak, jestem tutaj, czego chcesz? - Powiedz, że Vanja może tu przyjechać i porozmawiać ze mną. Proszę. - A dlaczego? Jeśli chcesz coś powiedzieć, powiedz to te raz. - Nie. Tylko Vanji. Öko w oko. - Nigdy. - Sebastian usłyszał własny głos. Ale już było za późno. W słuchawce trzasnęło, kiedy tamten się rozłączył i szum ustał. Zaraz z głośników rozległ się sygnał przerywany. Rozmowa się skończyła. Hindego
nie było. Vanja wstała energicznie. Sebastian od razu domy ślił się, dokąd się wybiera. - Nie, nie. Nie rób tego. Nie jedź tam. Vanja rzuciła mu spojrzenie pełne irytacji. - Bo co? - On niczego ci nie da. Chce tylko zwrócić na siebie uwa gę. Znam Edwarda. - Zaczekaj, zaczekaj. Podejrzewamy, że jest zamieszany. Dzwoni i oferuje informacje. Czy mamy go po prostu olać? -Tak. Sebastian spojrzał na nią błagalnie. Jakby to mogło ją przekonać. Czuł, że wszystko właśnie wymyka mu się z rąk. Ale musiał walczyć. Wiedział, że pod żadnym pozorem nie może odpuścić. Nie po raz kolejny. Vanja nie mogła tam po jechać. Nigdy. - Czy to dlatego, że nie dzwonił do ciebie? Czy tu cię boli? To, że on chce coś powiedzieć akurat mnie?\ - Vanja spojrzała mu w oczy. Całą sobą wyrażała gotowość do walki. - Nie, to jest niebezpieczne! - O czym ty, kurwa, mówisz? Potrafię sama o siebie za dbać. - Zwróciła się do Torkela, oczekując wsparcia, które zaraz dostała. Prawie ją to zaskoczyło. - Powinnaś pojechać. Możemy wysłuchać, co ma do po wiedzenia. - Ale przepustka... - Załatwię to. - Aha, t e r a z możesz to załatwić - burknął Sebastian. Torkel udał, że tego nie słyszy. - Mogę cię okablować - rzucił Billy i szybko ruszył do drzwi. Vanja zatrzymała go. - Nie, jeśli to zauważy, pewnie będzie milczał. - I tak nie powie niczego ważnego - wtrącił Sebastian, zdecydowany się nie poddawać. - Będzie tylko gadał bez sensu. Masę bzdur... Kłamstw.
Vanja przerwała Sebastianowi. - W takim razie jesteście do siebie podobni. - Vanju... Sebastian patrzył za nią, jak idzie do drzwi. Czuł na rastający lęk. Ona jechała do Hindego. Do Potwora, któ ry z taką siłą już w niego uderzył. Teraz chciał spotkać się z jego córką. Nie mógł się poddać, jego ostatnie słowa były cichym błaganiem. - Pozwól mi przynajmniej jechać z tobą. Odpowiedziała z całkowitym niezrozumieniem. Nawet na niego nie popatrzyła. - Sony, nie zostałeś zaproszony. Potem zniknęła. Sebastian nagle poczuł, że widzi ją ostatni raz. Cała jego walka, żeby do niej dotrzeć, zdawała się daremna. Usiadł ciężko na fotelu. Wszyscy na niego popatrzyli. Nie potrafili go zrozumieć. Wprawdzie wiedzieli, jak wielkim jest egocen trykiem, ale jego reakcja na tę sytuację wydawała się jednak niepojęta. Dla Torkela to była ta jedna kropla za dużo. Seba stian naprawdę zatracił zdolność oceny. Najwidoczniej fakt, że Vanja jechała do Hindego sama, odbierał jako osobistą po rażkę. Przypomniał sobie, kiedy Sebastian powiedział mu, że sypiał ze wszystkimi zamordowanymi kobietami. Wtedy miał taki sam pomieszany z paniką smutek w oczach. Ale wtedy to było zrozumiałe, teraz nie. Teraz było tylko nie do przyjęcia. To, że chciał powstrzymać Vanję, najlepszą śledczą w grupie, od zdobycia nowych informacji, stanowiło przekro czenie wszelkich granic. Niezależnie od tego, czy sądził, że ona sobie nie poradzi, czy też dlatego, że uważał, iż to nale ży się jemu. Sebastian patrzy! na nich, zwłaszcza na Torkela, i wi dział ich zdziwienie, ale nie miał siły na tłumaczenia. I tak nigdy by nie zrozumieli całości sytuacji, była zbyt zawiła. Sebastian nagle znieruchomiał. A co, jeśli okaże się, że Hin de wiedział? Zwrócił się do Ursuli.
- Czy mogę pożyczyć twój samochód? Potrząsnęła głową. - Sebastianie. - Czy mogę pożyczyć twój pieprzony samochód?! Ursula zdziwiona spojrzała na Torkela, który także po trząsnął głową. - Wystarczy, Sebastianie. Spojrzał na niego rozwścieczony. - Nie dla mnie. Daj mi kluczyki! - Sebastianie, to już dłużej nie ma sensu - zaczął Torkel. - Świetnie! Bardzo dobrze! - przerwał mu Sebastian. To wywal mnie. Mam to gdzieś. Ale daj mi te cholerne klu czyki! Po kolejnym błagalnym spojrzeniu w stronę Torkela, któ ry z rezygnacją odpowiedział wzruszeniem ramion, Ursula wyciągnęła rękę po swoją torbę wiszącą na oparciu krzesła. Wyłowiła kluczyki i rzuciła je Sebastianowi. Prawie wybiegł z pokoju. Musiał w jakiś sposób zatrzymać Vanję. Nie wiedział tylko jak. Biegł przez szerokie, zwykle tak spokojne korytarze. Pra cujący tam ludzie patrzyli na niego z zaciekawieniem, ale Sebastian nie zważał na to. Raczej wręcz przyśpieszał. Miał nadzieję, że będzie czekała na jedną z wind do gara żu, a wtedy on dogoni ją schodami. Przy wejściu na schody zderzył się z dwiema kobietami, każda niosła filiżankę kawy z automatu. Jedna z nich upuściła swoją kawę, ale Sebastian tylko szarpnął drzwi, nie przejmując się tą katastrofą. Stopy niosły go po stopniach, liczył kolejne piętra, frunąc w dół. Trzecie, drugie, pierwsze. Parking miał dwa poziomy. Se bastian miał nadzieję, że Vanja parkowała tam, gdzie zwy kle, na górnym. Dotarł do niego i otworzył ciężkie stalowe drzwi. Wbiegł między samochody. Garaż był niemal pełny. Niedaleko usłyszał ruszający samochód i pobiegł w tamtą
stronę. Wtedy ją zobaczył. Właśnie skręcała w stronę Fridhemsplanu. - Vanju! Zaczekaj! Przypuszczalnie go nie widziała. Albo po prostu się nie przejmowała. W każdym razie nie zatrzymała się. Patrzył, jak jej samochód znika. Rozejrzał się dokoła. Uświadomił so bie, że nie wie, jakim samochodem jeździ Ursula. Popatrzył na kluczyki w dłoni. Volvo. Biegał między autami. Zaczął naciskać guzik pilota w nadziei, że światła któregoś samo chodu zapalą się i wskażą mu miejsce. Bez skutku. Zrobił szybkie okrążenie, naciskając guzik przez cały czas. Po chwi li go usłyszał. Stał w jednym rogu, tak daleko od wyjazdu, jak to możliwe, i odpowiadał na jego kolejne sygnały spokoj nym mruganiem. Sebastian podbiegł do samochodu, otwo rzył drzwi i wsiadł. Przez chwilę próbował, aż w końcu udało mu się włożyć kluczyk do stacyjki i uruchomić silnik. Nacisnął gaz do dechy, opony zawyły na betonie, kiedy brał zakręt. Nadal nie miał planu. Oprócz tego, by jechać tak szybko, jak się da. Zatrzymać ją.
oranek był dokładnie taki, jak sobie wymarzył. Budzik zadzwonił o 6.20 i Haraldsson od razu wstał. Był pełen radosnego wyczekiwania. Jenny spała głę boko na swojej połowie łóżka. Delikatnie zamknął drzwi sypialni, założył T-shirt i spodnie dresowe, a potem zszedł na dół. Idąc po schodach, żeby zrobić śniadanie, czuł się jak w dzieciństwie, kiedy czekał na Gwiazdkę lub urodziny. Ła skotanie w brzuchu na myśl, że czeka go wyjątkowo wspa niały dzień. Poszedł do łazienki, wziął szybki prysznic,
P
a na końcu udał się do kuchni. Zaczął od wstawienia cze kolady do kąpieli wodnej, a potem w roztopionej maczał truskawki, które kupił wczoraj w drodze do domu. Ułożył je na talerzu, żeby czekolada mogła zastygnąć, wyjął toster i patelnię. Zrobił tosty i usmażył bekon. Pokroił melona. Rozbił cztery jajka, dodał do nich mleko i rozpuścił ma sło na patelni. Przygotował więcej tostów. Włączył czajnik elektryczny i do filiżanki włożył torebkę zielonej herbaty. Wyjął z lodówki ser i dżem malinowy. Ustawił wszystko na największej tacy. Z zadowoleniem stwierdził, że wszyst ko jest na swoim miejscu. Ostatnią rzeczą, jaką miał do zrobienia, był spacer do samochodu, gdzie w schowku na rękawiczki leżało małe czerwone pudełeczko. Pierścionek. Złoty, z diamentem i dwoma rubinami. Nie dał Jenny żad nego prezentu ślubnego, kiedy się pobrali. Nawet nie wie dział, że czegoś takiego się od niego oczekuje. Przegapił tę sprawę. Przyjaciółki Jenny i jego koleżanki z pracy były bardzo zdziwione, kiedy usłyszały, że nic nie dostała. Albo jak wyraziła to Margareta z policji w Vasterås: „Dziwne, że Jenny po nocy poślubnej nie otrzymała tego, co się jej nale ży”. Jakby fakt, że dostała Thomasa Haraldssona za męża nic nie znaczył. Sama Jenny nigdy o tym nie mówiła. Ani słowa rozczarowania, żadnych aluzji, że czegoś jej brakuje. A teraz miała go wreszcie dostać. Pięć lat później. Ale lepiej późno niż wcale. Haraldsson popędził z powrotem do kuchni i położył czerwone pudełeczko na tacy. Dzieło było gotowe. Wziął tacę i wszedł po schodach na górę. Do niej. Musiał się po wstrzymywać, żeby nie śpiewać „Sto lat”. Kiedy wszedł do sypialni, Jenny już nie spała. Uśmiech nęła się do niego. Boże, ależ on ją kochał. Wszystkiego najlepszego w rocznicę ślubu, kochanie powiedział i postawił tacę na podłodze, a potem pochylił się nad Jenny i pocałował ją.
Otoczyła ramionami jego szyję i wciągnęła go do łóżka. - Tobie też. - Zrobiłem śniadanie. - Wiem. Słyszałam cię. Jesteś cudowny. Dała mu całusa. Wstał z łóżka i wziął tacę, podczas gdy ona układała poduszki pod ścianą. Siedzieli obok siebie i jedli śniadanie. Haraldsson karmił ją truskawkami. Jenny była zachwycona pierścionkiem. Dokładnie tak jak przewidywał, spóźnił się do pracy. Annika już była, kiedy dotarł na miejsce. Oczywiście. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział Haraldsson, kiedy, pogwizdując, wszedł do jej pokoju. - Dzisiaj mam rocznicę ślubu. Właściwie nie musiał się tłumaczyć przed Anniką, chciał tylko powiedzieć, że miał dzisiaj okazję do świętowania. Chciał, żeby wszyscy to wiedzieli. Annika wyglądała na za interesowaną w stopniu umiarkowanym. - Ach tak. A więc wszystkiego najlepszego. - Dziękuję. - Victor dzwonił przed chwilą - mówiła dalej, szybko zmieniając temat. - Wysłał panu e-mail i chciałby jak naj szybciej dostać odpowiedź. - A co w nim było? - Może pan przeczytać - odparła Annika, ruchem głowy wskazując jego gabinet. - W swoim komputerze - dodała dla pewności. - A nie może mi pani tego wydrukować? Pójdzie szyb ciej, mój komputer jest wyłączony, a pani działa, będę mógł przeczytać, kiedy mój komputer będzie startował i zaraz odpowiem... - Okay... - Dobrze, przyniesie mi go pani zaraz? Nie czekając na odpowiedź, wszedł do swojego pokoju, zdjął kurtkę i usiadł za biurkiem. Włączył komputer i sięg nął po teczkę „Lövhaga 2014, cele i wizje rozwoju”. Ledwie
zdążył ją otworzyć, Annika już zapukała do drzwi, weszła i podała mu wydruk. - Dziękuję. Haraldsson odłożył teczkę na bok i przeczytał e-mail. Panie Haraldsson, dotyczy rozmowy telefonicznej Edwarda Hindego, któ rą przyznał mu pan wczoraj. (Zresztą jest to coś, o czym powinniśmy porozmawiać, chciałbym być informowany, kiedy osadzonym zmienia się zasady bezpieczeństwa). Re zultatem dzisiejszej porannej rozmowy jest najwyraźniej fakt, że zespół do spraw zabójstw Komendy Krajowej przy jeżdża niezwłocznie. Z mojej strony nie ma problemu, ale zgodnie z regulaminem musi pan wystawić im przepustki. Łączę pozdrowienia Victor Bäckman
Thomas jeszcze raz przeczytał tę wiadomość. Hinde dzwo nił do Vanji Lithner, a teraz ona przyjeżdżała do Lövhagi. Dzisiaj. To nie wyglądało dobrze. To wyglądało bardzo niedobrze. Haraldsson wstał i szybkim krokiem wyszedł z biura.
E
dward Hinde siedział w swoim stałym miejscu na pię trze biblioteki i czytał, kiedy usłyszał kroki zbliżające się po schodach. Poczuł przypływ irytacji. Czyżby to był ten nowy? Jeśli tak, będzie musiał natychmiast porozma wiać z Igorem, żeby wytłumaczył mu konieczność prze strzegania pewnych reguł. Jego reguł. Ale to nie był nowy. To był Haraldsson. Edward zamknął książkę o Napoleonie i odłożył na bok. Haraldsson skinął strażnikowi siedzącemu
nieco dalej, wysunął dla siebie krzesło i usiadł naprzeciwko Edwarda. Zaaferowany pochylił się nad stołem. - Chcę przy tym być - szepnął. Edward nie wiedział, czy dlatego że znajdowali się w bi bliotece, czy raczej chodziło o to, żeby nie usłyszał ich straż nik. Ale to nie miało znaczenia. - Być przy czym? - zapytał szczerze zaciekawiony Hinde. - Kiedy pan spotka się z Vanją Lithner. - Nie sądzę. - Tutaj nie ma o czym dyskutować. Ja będę przy tym. Haraldsson chciał podkreślić ostatnie słowa, uderzając pię ścią w stół, ale w ostatniej chwili się powstrzymał, jego dłoń zawisła jakiś centymetr nad blatem. Dlatego że byli w bibliotece, domyślał się Hinde. Właś ciwie nie było powodu, żeby strażnik nie mógł usłyszeć ha łasu dobiegającego z ich strony. - Nie sądzę - powtórzył spokojnie Hinde. - W takim razie nie może pan się z nią spotkać. Spojrzenie Edwarda pociemniało, ale Haraldsson był na to przygotowany. Miał w zanadrzu argumenty. - Nigdy nie obiecywałem, że może pan się z nią spotkać - powiedział z pewnym zadowoleniem. - Dzwonić - tak, ale nie spotkać. To będzie kosztowało kolejną odpowiedź. Hinde wyobraził sobie, jak wstaje, schyla się szybko, chwy ta głowę Haraldssona i uderza nią z całej siły o blat. Potem, zanim dyrektor albo strażnik zdążą zareagować, obchodzi stół dokoła, podrywa głowę Haraldssona, kładzie mu ręce na skro niach i przekręca. Na koniec słyszy odgłos łamania karku. Choć była to bardzo kusząca wizja, wiedział, że nie powi nien tego robić. Za to przyszedł czas, żeby pokazać, kto tu rządzi. - Sprawia pan wrażenie ambitnego człowieka - powie dział cicho, ale dobitnie, co sprawiało, że każda sylaba do cierała do celu. - Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale ta praca jest chyba ważna dla pana.
Haraldsson skinął. Miał nieprzyjemne wrażenie, że roz mowa nie zmierza w dobrym kierunku. - Mam w celi pańskie... dary - ciągnął Hinde. - Jak pan wytłumaczy swoim zwierzchnikom, że przemyca pan do mnie różne przedmioty? - Zaprzeczę. - Czy ktoś panu uwierzy? - Raczej uwierzą mnie, nie panu. Edward siedział nieporuszony, tylko jego brwi podjecha ły pytająco do góry. - Naprawdę? -Tak. Haraldsson spojrzał w pociemniałe, spoglądające badaw czo oczy, marząc, żeby naprawdę miał taką pewność, jaką starał się nadać swojej odpowiedzi. - Więc jeśli ujawnię naszą małą umowę, no wie pan, że mam panu opowiadać wszystko, co wiem, w zamian za róż ne rzeczy, których pótrzebuję, to oni uwierzą właśnie panu, a nie mnie. -Tak. Haraldsson usłyszał, że jego poprzednia wypowiedź nife przyniosła spodziewanych efektów. - A jak wytłumaczy pan fakt posiadania przeze mnie tych rzeczy? - zapytał Hinde zwyczajnym tonem, który mocno kontrastował z jego intensywnym spojrzeniem. - Ktoś inny je panu dał. - I jest pan gotów zaryzykować całą swoją karierę? Haraldsson milczał. Czuł się jak szachista, któremu na szachownicy został tylko król, podczas gdy przeciwnikowi udało się zdobyć jeszcze jedną królową. - Jeśli panu nie uwierzą, wtedy straci pan nie tylko pracę. Może pan siedzieć za kratkami, kiedy pojawi się dzidziuś. Haraldsson zerwał się gwałtownie i bez słowa zszedł po schodach. Edward pozwolił sobie na szeroki uśmiech. Plan posuwał się naprzód.
araldsson wściekły wrócił do swojego biura. Wcale nie poszło tak, jak planował. Teraz był zmuszony wydać tę przepustkę. Hinde spotka się z Vanją Lithner bez niego. Ale on dopilnuje, żeby porozmawiać z Vanją zaraz potem. Zmusi ją, żeby opowiedziała, co wyszło podczas tego spo tkania. To mógł zrobić. To był jego zakład. Jego reguły. Przez chwilę igrał z myślą, czy nie pójść do celi Hinde go, by poszukać zdjęcia Jenny, buteleczki i słoika. Ale jak mógłby to wyjaśnić, gdyby ktoś przyłapał go w pustej celi? Niezaplanowana rewizja. Nie powinien robić czegoś takiego sam. To nie należało do jego obowiązków. Wzbudziłoby tyl ko podejrzenia. A co by było, gdyby w dodatku nie znalazł tych rzeczy? Nie, jednak najlepiej było pozwolić Hindemu odbyć to spotkanie i potem wycisnąć informacje od Vanji. Będzie drugi przy piłce. Nie była to sytuacja idealna, ale de cydujące będzie to, co zrobi z informacjami. Vanja złoży ra port Torkelowi. On mógł od razu pójść z tym wyżej. Jeszcze da się uratować sytuację. To nadal mógł być całkowicie udany dzień.
H
B
yła oczekiwana. Strażnik otworzył bramę, gdy tylko ją zobaczył. Do Lövhagi prowadziła tylko jedna droga, przebiegająca obok małego ceglanego domku strażnika. Kiedy była tu przed tem, za każdym razem musiała się legitymować przy okien ku. Teraz ją poznawali i machnięciem kierowali dalej, kiedy się zbliżała. Szła dróżką prowadzącą do budynku, wzdłuż wysokiego ogrodzenia zwieńczonego drutem kolczastym. Po drugiej stronie znajdowała się otwarta część zakładu
karnego. Widziała kilku więźniów, korzystających ze słońca na spacerniaku. Na grę w piłkę było o wiele za gorąco, więc pozdejmowali bluzy i leżeli rozleniwieni. Jeden z nich pode rwał się, żeby śledzić Vanję wzrokiem. - Przyszłaś się ze mną spotkać? - zawołał, napinając mięśnie. - Chciałbyś, co? - odkrzyknęła, podchodząc do kolejnej bramki w drugim ogrodzeniu, także z drutem kolczastym. Stanowiło barierę oddzielającą Pawilon Zamknięty od pozostałych budynków. Tutaj strażnik zażądał od niej legi tymacji, musiała także zostawić broń. Ale także i tutaj się jej spodziewali. - Szybko poszło - rzucił strażnik. - Mówili, że pani przyjedzie dopiero koło południa. - Ruch był mały - Haraldsson prosił, żebym od razu panią zaprowadził. - Ale chyba jego przy tym nie będzie? - Nie potrafiła ukryć niezadowolenia, jakie Wywołało u niej to przypuszczenie. - Nie, ale chciał wiedzieć, kiedy pani przyjedzie. - Straż nik zamknął jej pistolet w szarej szafie pancernej, wziął klucz i przywołał przez radio kolegę. - Gość do Hindego jest na miejscu. Vanja skinęła mu głową i wyszła na żwirowany placyk przed budką strażnika. Po kilku minutach przyszedł po nią inny strażnik. Poprowadził ją w stronę dużej, specjalnie za bezpieczonej bramy i wpuścił ją do środka. Minęli jeszcze dwa strzeżone przejścia, skręcili w korytarz po lewej stro nie i weszli po schodach. Najwyraźniej szli do tego samego pomieszczenia co poprzednim razem. Ale Vanja nie miała pewności, wszystkie pomieszczenia Lövhagi wyglądały po dobnie. Oficjalny jasny błękit na ścianach i kiepskie oświe tlenie. Tutaj miało się wrażenie, że czas stoi w miejscu. Po chwili strażnik się zatrzymał i poprosił, żeby zaczekała. - Proszę chwilę poczekać. Jest pani sama, więc musimy go porządnie zabezpieczyć.
Vanja skinęła głową, ale zastanowiła się przez chwi lę, czy stosowaliby takie same środki ostrożności, gdyby była facetem. Przypuszczalnie nie. Ale może to nie było nic dziwnego. Stosunek Hindego do kobiet był niewątpli wie szczególnej natury. I choć była przekonana, że świet nie poradziłaby sobie sama, poczuła pewną wdzięczność. Czuła respekt przed niebezpieczeństwem, choć nikomu by się nie przyznała, że jest lekko zdenerwowana. Weszła do niewielkiej poczekalni i usiadła na prostej, jednobarwnej sofie. W środku było duszno i panował mrok, jedyne świat ło pochodziło z małego zakratowanego okienka pod sufi tem. Oparła się na twardej sofie. Próbowała się uspokoić. Wszystkie wydarzenia tego dnia toczyły się na najwyższych obrotach. Spotkanie przerwane przez Hindego i pośpiesz ny, zaimprowizowany wyjazd do Lövhagi. Do tego zachowa nie Sebastiana. Naprawdę przekroczył tym razem wszelkie granice i w ogóle zachowywał się, jakby ześwirował. Torkel dzwonił kilka minut po tym, jak wyjechała, i mówił, że Se bastian jedzie za nią autem Ursuli. Vanja przez całą drogę jechała z włączonym kogutem i na szczęście ani razu nie za uważyła w tylnym lusterku samochodu Ursuli. Przez chwilę rozważała, czy nie zadzwonić do kolegów i nie poprosić o zatrzymanie Sebastiana, ale to byłoby mar nowanie środków, nawet jeśli miała pewność, że nie zacho wywał ograniczeń prędkości. Poza tym Sebastian chyba długo już u nich nie zostanie. To był jedyny plus całej tej sytuacji. Mogła zrozumieć, że Sebastian znajdował się pod ogromną presją ostatnich wydarzeń. Choćby był nie wia domo jak zimny i pozbawiony uczuć, jasne było, że coś ta kiego musi na niego wpłynąć. Ale mimo wszystko to było niewłaściwe, żeby nadal uczestniczył w śledztwie, żeby w ogóle byl w pobliżu. To była rzecz, której Vanja nigdy nie potrafiła zrozumieć. Ze Torkel, którego tak szanowa ła, tak długo go bronił. Ale nie znała Sebastiana z jego do brego okresu. To musiał być powód. Nie widziała go, kiedy
dobrze pracował. Bo przecież Torkel nie był idiotą. On był, oprócz tej pomyłki, najlepszym szefem, jakiego miała, po stanowiła więc nie robić z tego, co się stało, żadnej wielkiej sprawy. Książka Sebastiana kiedyś zrobiła na niej wrażenie. Czyli coś jednak w sobie miał. Ale nie teraz. I nawet Torkel już to zrozumiał. Wreszcie. Powinna się skoncentrować na zatrzymaniu mordercy i odbudowaniu swojej relacji z Billym. Brakowało jej kon taktu z nim. Czy sprawa była aż tak prosta, że stała za tym jego nowa dziewczyna? Za tym, że nagle przestał się zado walać techniczną stroną śledztwa, do czego wykorzystywa ła go razem z resztą zespołu? Może coś w tym było. Może Vanja jednak za bardzo go ignorowała i zbyt rzadko pytała o zdanie. A równocześnie zawsze byli wobec siebie szczerzy. To było coś, czego do końca nie rozumiała. Co się nagle sta ło? Dlaczego byl niezadowolony i dlaczego nic nie powie dział? Nie mówił o tym, jak się czuje. Vanja myślała, miała nadzieję, że coś ich łączy. Ale widocznie tak nie było. Po stanowiła, że przeprowadzi z nim szczerą rozmowę, kiedy nadarzy się okazja. To była chyba jedyna szansa. Usłyszała, że gdzieś niedaleko otwierają się drzwi, i wy szła, żeby popatrzeć. To wracał strażnik. - Jest już gotowy. Przejęta poszła za nim. Wyprostowała się, starając się sprawiać wrażenie możliwie spokojnej. Spotkała Hindego tylko jeden raz. Ale zrozumiała jedną rzecz. On widział lu dzi na wylot. Czytał w nich. Nie mogła być zdenerwowana ani spięta. Po prostu powinna blefować. To było inne pomieszczenie. Mniejsze niż tamto, w którym spotkali się poprzednim razem. Bez okien. Ta sama przy brudzona jasnoniebieska farba co na korytarzu. Wyglądało jak nieużywana cela. Dwa krzesła i stół na środku stanowiły
cale wyposażenie. Hinde siedział zwrócony do niej plecami, zarówno jego stopy, jak i ręce były przypięte kajdankami do masywnego metalowego stołu, który z kolei był przykręco ny do podłogi. W areszcie policja nigdy nie mogłaby sobie pozwolić na coś takiego. Już rzecznik aresztowanych by się tym zajął. Ale tutaj nie było adwokatów. To była Lövhaga. I nie chodziło o zwykłe przesłuchanie. Przypuszczalnie Ha raldsson zażądał tak skrajnych środków ostrożności, żeby Hinde mógł się z nią spotkać. Była ciekawa, jak Hindemu udało się uzyskać zezwolenie tak szybko. Sebastian nadal nie dostał swojej przepustki. Więc Hinde musiał chyba dać coś dyrektorowi więzienia. Nawet jeśli nie miała nic prze ciwko temu, odczuwała niechęć na myśl, że Haraldsson mógłby wpływać na przebieg śledztwa. Hinde nadal siedział nieruchomo, choć tymczasem mu siał się domyślać jej obecności w pokoju. Jedynym dźwię kiem, jaki wytwarzał, był metaliczny brzęk lśniących łańcuchów, kiedy ostrożnie przesuwał ręce. Strażnik podał Vanji małe czarne pudełeczko z czerwonym guzikiem. - Alarm przeciwnapadowy. Jestem tuż za drzwiami. Kie dy pani skończy, proszę zapukać. Vanja wzięła urządzenie do ręki i przyjrzała mu się scep tycznie. Strażnik się uśmiechnął. - Dla pewności. Według regulaminu właściwie powinno być was dwoje. A Haraldsson chce się z panią spotkać zaraz potem. Oczekuje raportu. - Oczywiście - odpowiedziała, kiwając głową, choć nie zamierzała niczego mówić Haraldssonowi. Nie, póki nie po zna jego roli w tym wszystkim. Strażnik starannie zamknął za sobą drzwi. Vanja znów spojrzała na nieruchome plecy Hindego, odczekała kilka se kund, a potem powoli do niego podeszła. - Jestem - powiedziała, zanim jeszcze zdążyła okrążyć stół, żeby spojrzeć mu w oczy. Odpowiedział, nawet się nie odwracając.
- Wiem. Vanja obeszła stół szerokim łukiem, żeby zachować od powiedni dystans. Potem po raz pierwszy napotkała jego wzrok. Patrzył na nią ze swobodnym uśmiechem, jakby sie dział w restauracji nad filiżanką kawy, a nie był przykuty łańcuchami w zamkniętym pomieszczeniu. - Tak się cieszę, że pani przyszła. Proszę siadać. - Skinie niem głowy w kierunku krzesła po drugiej stronie zachęcił ją, żeby usiadła. Zignorowała to. - Czego pan chce? - Ja nie gryzę. - Czego pan chce? - Porozmawiać. Od dawna nie spotykam kobiet. Więc jeśli mam szansę, chciałbym przynajmniej spróbować. Gdy by pani była mną, też by pani próbowała. - Nigdy nie mogłabym być panem. - Nie jestem taki straszny, jak mówi Sebastian. Wszyst ko ma swoje przyczyny. Vanja podeszła krok do niego i powiedziała podniesio nym głosem. - Nie przyszłam tu po to, żeby sobie pogawędzić. Jestem tutaj, bo powiedział pan, że chce mi coś powiedzieć. Ale to chyba była jakaś ścierna. Odwróciła się i podeszła z powrotem do drzwi celi. Unio sła dłoń i już miała zapukać po strażnika. - Będzie pani żałowała. - A dlaczego? - Bo wiem, kto zabił te kobiety. Vanja opuściła dłoń i znów odwróciła się w jego stronę. Siedział tak samo nieruchomo jak przedtem. - Skąd pan to wie? - Człowiek dowiaduje się tu różnych rzeczy. - Akurat.
- Pani wie, że ja wiem. - Pierwszy raz Hinde odwrócił się i spojrzał prosto na nią. - Widziała to pani po mnie po przednim razem, kiedy tu byliście. Vanja zesztywniała. Czy on zgadywał, czy naprawdę za uważył wtedy u niej jakąś reakcję? Domyślił się tego podej rzenia, które sama odebrała jako przeczucie. W takim razie umiał czytać w myślach lepiej niż wszyscy, których dotych czas spotkała. Był w tym lepszy i groźniejszy. - Jeśli pan to wiedział poprzednim razem, dlaczego pan nic nie powiedział? - Nie miałem pewności. Teraz mam. - A skąd? - Rozmawiałem z tym chłopakiem. Pracuje tutaj. Przy znał się. Nawet się chwalił. On mnie uwielbia. Czy może pani sobie to wyobrązić? - Nie. Jak on się nazywa? - Najpierw chciałbym się dowiedzieć czegoś o pani. Cze goś osobistego. Czy jest pani bardziej podobna do mamy, czy do taty? - Nie zamierzam omawiać z panem moich spraw osobi stych. - To tylko pytanie. - Ale co to za pieprzone pytanie? Vanja znów obeszła stolik dokoła. Hinde wodził za nią wzrokiem. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Spojrzenie było przyjazne, ale równocześnie nieprzyjemnie badawcze. Czu ła, jak próbuje dostać się do jej wnętrza. Czytać w niej. Ba dać ją. - Jestem po prostu ciekawy. Ja bardziej wdałem się w moją mamę, przynajmniej tak mówili ludzie, kiedy byłem mały. Vanja potrząsnęła głową. - Do taty, tak mi się wydaje. Kto jest mordercą? Hinde spojrzał na nią i zamknął oczy. W myślach prze niósł się gdzie indziej, zaczerpnął głęboki oddech. Wyobraził
go sobie, jak przed nim stoi. Jej ojciec. Próbował prześledzić niezakłóconą linię genetyczną między tym człowiekiem, którego nienawidził najbardziej ze wszystkich, a jego córką, znajdującą się tuż obok niego w tym pomieszczeniu. Musiał podjąć decyzję. Czy ma jej to powiedzieć? Ujawnić tę brudną tajemnicę, która, jeśli się ją znało, zdawała się niemal oczywi sta. Miała jego oczy. Jego niespokojną energię. Marzył o tym, żeby ją tej dziewczynie odebrać. Złamać ją. Zbezcześcić. Ale musiał sobie przypomnieć, jak ważne jest, żeby śpieszyć się powoli. Planowanie. Cierpliwość. Zdecydowanie. Fundamenty. - Tak też sądzę - powiedział rozmarzonym głosem i znów otworzył oczy - Też sądzę, że jest pani podobna do taty. - Ostatnia szansa albo zaraz idę. Chcę usłyszeć nazwisko. Hinde skinął głową w zamyśleniu i nachylił się bliżej. - Nie chciałem tylko rozdrażnić Sebastiana, kiedy mó wiłem, że chciałbym pani dotknąć - powiedział niskim, su gestywnym głosem. Vanja stanęła nad nim, krzyżując ręce na piersiach. - Nigdy mnie pan nie dotknie. - Może nie. Ale mam coś, co pani chce mieć. Moje do świadczenie mówi, że ludzie są gotowi posunąć się dość da leko, żeby dostać to, czego chcą. Czy pani się zgadza? Otworzył prawą dłoń, która dotychczas była zaciśnięta. Tam w zagłębieniu dłoni leżał mały, ciasno zwinięty świstek papieru, nie większy od paznokcia. - On jest tutaj. Zaledwie metr od pani. - Znów się uśmiechnął. Nagle schylił głowę błyskawicznym ruchem i chwycił pa pierek ustami. Wyprostował się i znów pokazał jej zwitek, tym razem trzymany w zaciśniętych zębach. - Połknięcie go zajmie mi dwie sekundy - powiedział przez zęby. - Potem zniknie na zawsze i nie powiem już ani słowa. Czy nadal nie mogę pani dotknąć?
Vanja wciąż stała z założonymi rękami i spojrzeniem utkwionym w małej karteczce. - Nie piersi. Tylko włosów - ciągnął Hinde. - Przecież to chyba nie jest jakieś wielkie poświęcenie? Wyciągnął do niej otwartą lewą dłoń. Po dziesięciu cen tymetrach stalowy łańcuch zatrzymał ten ruch. Tylko palce poruszały się chciwie, kusząco. - Proszę położyć tu włosy. Vanja nie wiedziała, co ma robić. Czy ta karteczka na prawdę mogła zawierać rozwiązanie zagadki, którego tak długo szukali? Czy może był to tylko blef? Sebastian ostrze gał ją, żeby nie dawała się wciągać w gry Hindego. Właści wie skłonna była posłuchać tej rady. - Skąd mam wiedzieć, że pan nie kłamie? - Zawsze dotrzymuję obietnic. Pani powinna to wie dzieć, jeśli odrobiła pani zadanie domowe. Wybór należy do pani. Uśmiechnął się do niej szeroko z karteczką nadal ster czącą między zębami. Palce lewej dłoni ciągle poruszały się prowokująco. Vanja próbowała dokonać szybkiej analizy sytuacji. To było coś naprawdę niebezpiecznego. Istniało duże ryzyko, że to pułapka, ale nie mogła zagłuszyć przeczucia, że Hinde mówi prawdę. To wszystko było za bardzo wystudiowane, żeby miało się zakończyć próbą użycia jej jako zakład niczki. Był solidnie unieruchomiony. Miała do dyspozycji alarm. Niepokój, który poczuła na początku, łączył się te raz z przedziwną ciekawością, niemal brawurą. Gdyby teraz odwróciła się na pięcie i wyszła, nigdy nie przestałaby tego żałować. Jeśli ten zwitek między zębami Hindego zawierał rozwiązanie, to było warto. Jeśli Hinde mówił prawdę, nie tylko znaczyłoby to, że uda jej się uratować życie ewentual nych przyszłych ofiar, lecz także, że to ona dostarczyła de cydujących informacji. Całkiem na własną rękę. Tylko ona, nikt inny. Wtedy obecność Sebastiana w zespole okazałaby
się zbędna, raz na zawsze. Bo skoro ona rozwiązała tę spra wę, to czy kiedykolwiek jeszcze będą potrzebowali pomocy Sebastiana? Nigdy. Ostrożnie przesunęła kciuk na przycisk alarmu. Wystar czyła sekunda, żeby go nacisnąć. Pewnie pół minuty później strażnik byłby w pokoju. Hinde nie mógł przełożyć prawej dłoni, żeby ją lepiej schwycić. Jedna ręka. Mogłaby się wy rwać. Może kosztowałoby ją to trochę włosów, ale dałaby radę. Czyli chodziło o mniej więcej minutę dość dużego ry zyka. Zdecydowała się wziąć udział w tej grze. Powoli schyliła się i przykucnęła przy skutym mężczyźnie. Tak daleko, jak tylko się dało, ale równocześnie dość blisko, by końcówki jej włosów dosięgły jego lewej dłoni. Jeśli wyciągnie ją tak dale ko, na ile pozwala łańcuch. Usłyszała szczęk metalu, zanim jego palce musnęły jej jasne włosy Spojrzała mu w oczy. Co w nich widziała? Oczekiwanie? ' Szczęście? Jego palce gładziły delikatnie jej jedwabiste włosy. Były bardziej miękkie i cieńsze, niż sobie wyobrażał. Zdawały się tak lekkie w dłoni. Wyczuwał zapach szamponu owocowe go. Nachylił się jeszcze trochę, żeby lepiej chłonąć tę woń. Nagle zamarzył, żeby to ona była skuta zamiast niego. Za pragnął większej swobody ruchu. Żeby mógł jej dotykać. Naprawdę. Był bardziej podniecony, niż się spodziewał, i musiał walczyć z sobą, żeby tego nie pokazać. Jego matka też była blondynką. Miała jeszcze dłuższe włosy. Ale nie ta kie delikatne. Te tutaj chciał szarpać. Mocno. Ale nie można mieć wszystkiego. Jeszcze nie. Planowanie. Cierpliwość. Zdecydowanie. Na razie musiało wystarczyć. Niechętnie cofnął dłoń i wypuścił spomiędzy zębów karteczkę, która wylądowała na środku stołu. Spojrzał na Vanję tak łagodnie, jak tylko mógł.
- Widzi pani, dotrzymuję obietnic. Potem odchylił się i opuścił dłoń, pokazując, że skoń czył. Vanja wstała i szybko wzięła zwitek. Nie rozwijając go, poszła prosto do drzwi. - Jeszcze się zobaczymy, Vanju. - Nie sądzę. - Głośno zastukała w drzwi. - Jestem gotowa! Strażnik otworzył drzwi po kilku sekundach i Vanja wy szła z malutkiego pokoju. Hinde wciąż siedział nierucho mo, ciągle mając w pamięci jej zapach. Zawsze dotrzymuję obietnic, pomyślał. Jeszcze się zobaczymy, Vanju. Nie chciała pokazywać karteczki strażnikowi, tylko od razu zapytała o toaletę. Łazienka dla odwiedzających leżała pię tro wyżej w części, która wyglądała na dział administra cyjny. Była utrzymana w takich samych przygnębiających kolorach jak reszta Lövhagi, ale przynajmniej świeżo wy sprzątana. Vanja usiadła na klapie sedesu i rozwinęła świstek. Napi sane ołówkiem wielkie litery układały się w imię i nazwisko: RALPH SVENSSON. Wydało jej się, że skądś je zna. Może nie nazwisko. Ale imię Ralph, z ph na końcu. Gdzieś je widziała. Tylko gdzie? Wyjęła komórkę i zadzwoniła do kogoś, kto mógł wiedzieć. Do Billy’ego. Odebrał po kilku sygnałach. - Cześć. Chciałabym, żebyś sprawdził nazwisko. Ralph Svensson. Ralph przez ph. Jeśli możesz. - dodała na końcu. - Dostałaś je od Hindego? Billy chyba nawet nie usłyszał końcowego zdania. Sły szała, jak trzaska w klawiaturę. - On mówi, że to jest morderca. Wydaje mi się, że skądś znam to nazwisko. - Mnie też. Zaczekaj. Billy przez chwilę milczał. Stukot klawiatury nie usta wał. Vanja nerwowo bębniła palcami, czekając, aż Billy
znów się odezwie. Trzeba było ocenić, na ile wiarygodna była ta informacja, ale tym nie powinna się teraz przejmo wać. Teraz musieli dokonać gruntownego sprawdzenia. Do wiedzieć się wszystkiego o Ralphie Svenssonie. Billy znów był przy telefonie. Od razu usłyszała, że jest bardzo pod ekscytowany. - Nie jest pracownikiem, ale znajduje się na liście osób ze stałą przepustką do Lövhagi. Pracuje w firmie sprzątają cej. LS-Städ. Jest jedną z osób, które sprawdzaliśmy. Nic nie znaleźliśmy. - Dowiedz się wszystkiego. Zadzwonię z samochodu. Przekaż wszystko Torkelowi. Rozłączyła się i wstała. Umyła ręce i dla pewności przed wyjściem spuściła wodę. Strażnik stał niedaleko i od razu spróbował przyciągnąć jej uwagę. - Gotowa? - Tak. Muszę jechać. - Ale co z HaraldsSonem? Już powiedziałem, że do niego idziemy. - Proszę mu przekazać, że może zadzwonić do komendy krajowej, jeśli to coś ważnego. Już jestem spóźniona. Vanja ruszyła w stronę, gdzie, jak jej się wydawało, znaj dowało się wyjście. Strażnik przez sekundę stał zdezorien towany, ale potem pobiegł za nią. Próbował jeszcze raz. Nalegał. Ale tu nie było miejsca na dyskusję. Vanja nie miała już czasu dla idiotów. Billy oddzwonił, zanim jeszcze zdążyła odebrać broń. Mó wił szybko, Vanja słyszała w tle Torkela. - Torkel pyta, jak pewne jest to nazwisko? Czy możemy powziąć uzasadnione podejrzenie, jak myślisz? - Nie wiem, na ile to jest pewne. Hinde dał mi nazwisko. Nie znaleźliście niczego? - Właściwie nie bardzo. Urodzony w tysiąc dziewięć set siedemdziesiątym szóstym. Mieszka w Västertorp. Nic
w rejestrach. Pracuje w LS-Städ od siedmiu lat. Rozmawia łem z szefem firmy. Mówi o nim same dobre rzeczy. Jedyne, co może być trochę zastanawiające, to fakt, że Ralph dostał w zeszłym roku propozycję sprzątania szpitala bliżej domu, lepsza płaca, lepsze godziny pracy, ale jej nie przyjął. Mó wił, że podoba mu się w Lövhadze. - Czy teraz tam jest? - Nie. Wczoraj w porze lunchu wziął zwolnienie choro bowe. Vanja skinęła i odwróciła się, żeby jej słów nie usłyszał strażnik w budce, który właśnie otwierał szafę pancerną. - Czy on ma dostęp do oddziału Hindego? - Tak, pracował na oddziale otwartym i w Pawilonie Za mkniętym. - To powinno wystarczyć. Mamy wskazanie i udowod nioną możliwość kontaktów. Usłyszała, jak Billy rozmawia z Torkelem o tym, co właś nie powiedziała. Za chwilę znów się odezwał. - Torkel porozmawia z prokuratorem o nakazie rewizji. Musi wiedzieć dokładnie, co Hinde mówił. - Nie mówił dużo. Tylko że ten Ralph mu się przyznał. Ze się chwalił przed nim morderstwami. Najwyraźniej Hin de jest jakimś jego idolem. - Może Hinde chce go posłać za kraty. - Możliwe. Ale ja myślę, że to on. Nie sądzę, żeby Hinde kłamał. - Nic więcej? -Nie. O pewnych rzeczach inni nie musieli wiedzieć. Szczegó ły jej spotkania z Hindern należały właśnie do tej katego rii. Sposób, w jaki zdobyła tę informację. W każdym razie to nie miało znaczenia przy podejmowaniu decyzji o prze szukaniu. - Dlaczego on nam pomaga, czy mówił o tym? - zapytał Billy.
Vanja umilkła na chwilę. Była tak zajęta tym, że Hinde w ogóle się z nimi skontaktował, że całkowicie zapomniała o uzasadnionym pytaniu, dlaczego on to zrobił. - Nie. Praworządny obywatel? - Raczej nie bardzo, prawda? - A czy to ważne? - Może nie. - Jeśli okaże się ważne, to jakoś się tego dowiemy. - Od wróciła się znów do strażnika, wzięła broń i zapięła kaburę. - Zadzwoń do mnie, kiedy dostaniecie nakaz rewizji. Wra cam zaraz do Sztokholmu. Skończyła rozmowę i podziękowała za pomoc. Strażnik wskazał bramę wjazdową. - Tam na zewnątrz jest facet, który o panią pytał. Nie miał przepustki. Vanja od razu się domyśliła, o kogo chodzi. Facet bez przepustki. Przez sekundę pomyślała, że z dwojga złego wolałkby Haraldssona. Różne były rodzaje idiotów. Sebastian stał przed samochodem Ursuli i wpatrywał się w wysokie mury i szarobure budynki. Zaparkował na po boczu tuż przed bramą, jak najbardziej z boku. Strażnicy wyszli do niego i musiał z nimi odbyć ostrą dyskusję. Twier dzili, że blokuje ruch przed więzieniem, nie miał też legity macji policyjnej ani przepustki. On zaś nazwał ich durnymi urzędasami, którzy nie rozumieją, że on musi się dostać do środka. Po kilku minutach przekrzykiwania się w końcu po kręcili głowami i odeszli. Zostawili go. Przechadzał się nerwowo tam i z powrotem przez jezd nię, z jednej strony na drugą. Wściekły kopał żwir na po boczu. Zrywał dmuchawce i wystrzelał je w powietrze pstryknięciem palca, zupełnie jak w dzieciństwie. W ten sposób chciał odsunąć myśli o absurdalnej biurokracji Lövhagi, a przede wszystkim stłumić niepokój o Vanję.
Strażnicy zza muru nawet nie chcieli potwierdzić, że ona jest w środku. Chociaż widział jej samochód. Pozwolili mu tam stać, ale nic poza tym. Tak wyglądało jego życie. Znaj dował się na ziemi niczyjej, gdzie już nikt nie miał siły z nim walczyć. Oddalał się od centrum wydarzeń i naprawdę nie tak wyobrażał sobie swój udział w śledztwie, kiedy udało mu się dostać do zespołu. To miało doprowadzić do tego, że bę dzie coraz bliżej Vanji. Miał odzyskać życie. Może nawet mógłby rozwiązać tę sprawę, choć od początku to nie był jego priorytet. Ale to wszystko było aktualne, zanim po jawił się Hinde. Zanim to się przerodziło w osobistą wal kę. Zanim wszystkie furtki zaczęły się przed nim zamykać. Bo nie tylko stalowa brama Lövhagi była przed nim za trzaśnięta. Z samochodu dzwonił do Torkela, żeby w ja kiś sposób spróbował zatrzymać Vanję. Torkel nie odebrał. Nie oddzwonił. Billy też nie. I to była jego wina, to on sam skłócił się ze wszystkimi, nastawił ich wrogo do sie bie. Nie mógł obwiniać o to nikogo innego, choćby chciał. A równocześnie niepokój z powodu niebezpieczeństwa, ja kie groziło Vanji, malał z każdą chwilą. Vanja była mądra i nie ryzykowałaby niepotrzebnie. Hinde nie był zaintere sowany czymś tak banalnym jak branie zakładniczki. Nie, on miał zawsze większe plany. Pozostawało tylko pytanie jakie. Hinde znał prawdę. Sebastian to czuł. Czy dlatego poprosił o spotkanie z Vanją? Czy zamierzał jej powiedzieć? A może to też byłoby dla niego zbyt banalne? Ta niewiedza doprowadzała Sebastiana do szału. Znów zaczął się przechadzać. Podszedł bliżej do bramy i zerk nął na drugą stronę. Nagle ujrzał Vanję. Szybkim krokiem szła przez dziedziniec do samochodu. Czy powinien coś do niej zawołać? Pomachać? Czy może tylko tak stać? Co ona
wiedziała? Sebastian zdecydował, że spróbuje ustawić się na drodze i zająć tyle miejsca, ile będzie w stanie, żeby nie mogła przejechać. To wydawało mu się najbardziej natu ralne. Po prostu stać się przeszkodą. Widział, jak patrzyła w jego stronę. Nie zauważył żadnej reakcji. Jakby był po wietrzem. Jej brak zainteresowania go cieszył. Nie wiedziała. Gdyby wiedziała, zobaczyłby na jej twarzy gniew lub wstręt, a nie całkowitą obojętność. Normalnie nie byłby to może szczególny powód do radości. Ale w obecnej sytuacji zdecydowanie wolał to. Uświadomił sobie, że uśmiecha się sam do siebie. Szeroko. Nie mogła uwierzyć swoim oczom, kiedy podjechała bliżej bramy. Stał tam i szyderczo się do niej szczerzył? Czy po prostu chciał sprawiać wrażenie wyluzowanego? Nie wie działa, co ma o tym sądzić. Sebastian Bergman napraw dę nie był jak inni ludzie. Ale to już nie miało znaczenia. Wkrótce nie będzie go musiała oglądać. Opuściła szybę i wychyliła się przez okno. - Przepraszam, ale blokujesz mi drogę. Brama otworzyła się automatycznie i Vanja w żółwim tempie zbliżała się do Sebastiana. Ten stał dalej i nie zamie rzał ustąpić. - Chcę z tobą porozmawiać - spróbował. - Ale ja nie chcę rozmawiać z tobą. A do konwersacji po trzeba dwóch osób, jeśli o tym nie wiesz. Zatrzymała samochód kilkadziesiąt centymetrów przed nim. Nie miał odwagi się ruszyć. Wtedy ona na pewno by przyśpieszyła i zniknęła mu z oczu. - Muszę to wiedzieć. Czego chciał Hinde? - Dał mi nazwisko mordercy Uśmieszek, który gościł na twarzy Sebastiana przez cały czas, natychmiast zniknął. Tego się nie spodziewał. - Co? Co ty mówisz?
- Powiedział, że zna mordercę. Podobno to niejaki Ralph Svensson. Sprzątacz z Lövhagi. Wiemy, że miał możliwość kontaktowania się z Hindern. - A ty mu wierzysz? - Nie mam powodu, żeby nie wierzyć. Sprawdzamy wszystkie tropy, nieprawdaż? - Dlaczego on miałby ci to mówić? - Trzeba raczej zapytać, dlaczego nie powiedział tego to bie. Przecież miałeś być ekspertem. Tym, który wie, jak na leży z nim rozmawiać. Nie potrafiła ukryć schadenfreude w głosie. Nawet nie pró bowała. Sebastian, nie myśląc, co robi, ruszył w jej kierunku. - A sam nie miał z tym nic wspólnego? Naprawdę tak są dzisz? - Jestem policjantką. Ja nie sądzę. Ja sprawdzam. Muszę cię przeprosić. Nacisnęła pedał gazu, opony zapiszczały na asfalcie i sa mochód odjechał. Sebastian instynktownie odskoczył na bok i patrzył, jak odjeżdża. Znów odjechała, a on został. Zaczynał się do tego przyzwyczajać. Pobiegł do swojego samochodu.
orkel zdobył nakaz rewizji u Ralpha Svenssona, jadąc samochodem do jego mieszkania w Västertorp. Pro kurator Gunnar Hallén po długiej rozmowie telefonicznej w końcu się zgodził. Mieli łańcuch mocnych poszlak, ale problem stanowiła ocena zeznań Hindego. Wyrok dożywo cia nie świadczył dobrze o jego wiarygodności. Torkel mu siał długo przekonywać prokuratora do swoich racji. Ale już w połowie rozmowy wiedział, że w razie czego Hallén
T
wyrazi zgodę. To był akurat ten rodzaj sprawy o wielkiej sile oddziaływania, który ma decydujące znaczenie dla dalszej kariery. Przeprowadzenie rewizji opartej na wątłych pod stawach nie było tu tak wielkim błędem jak zaniechanie działań. Torkel poprosił Billy’ego o szybkie skompletowanie od działu interwencyjnego do akcji i chwilę potem obaj sie dzieli w samochodzie. Chciał być na miejscu, gotowy do działania, gdy tylko dostaną zielone światło. Nie było czasu do marnowania na transport i logistykę. Vanja miała doje chać do Västertorp, kiedy tylko będzie mogła. Torkel obie cał, że postarają się na nią zaczekać. Do Sebastiana nawet nie zadzwonił. Billy zaparkował na placu za osiedlem czerwonych do mów z lat pięćdziesiątych. Mieszkanie Ralpha Svenssona znajdowało się trzysta metrów dalej, na wzniesieniu bliżej niewielkiego centrum, które czasy świetności miało już za sobą. Billy skontakto'wal się z szefem oddziału, który obie cał, że za pięć minut będą na miejscu. Potem zadzwonił do Ursuli i powiedział, gdzie zaparkowali. Torkel przeszedł się po okolicy, przyjrzał się bujnej zieleni i wolno stojącym do mom. Letni wiatr przynosił zapach jedzenia i dźwięki mu zyki z otwartych okien. Skądś dobiegał śmiech. Kawałek dalej kilkoro dzieci, pokrzykując wesoło, jeździło na rower kach wokół piaskownicy. Panował letni spokój. Billy otworzył bagażnik i wyciągnął kamizelkę kulood porną, którą zaczął zakładać. Torkel spojrzał na niego za skoczony. - Oddział sforsuje mieszkanie. - Chcę być przy tym. To przecież nasze śledztwo. - No właśnie. Nie musimy wyważać drzwi, żeby to po twierdzić. - Okay. To wejdę z nimi tylko jako obserwator. Torkel potrząsnął głową. Naprawdę przez ostatnie ty godnie coś się działo z Billym. Wcześniej nigdy nie miał
problemu z tym, że gra drugie skrzypce i głównie wspie ra Torkela i Vanję od strony informatycznej. Teraz jeszcze chciał wpaść do mieszkania z wycelowaną bronią. - Zrobimy tak jak zawsze - powiedział Torkel z nacis kiem. - Oni zabezpieczą podejrzanego. My potem wszyst ko przejmiemy. Billy skinął, ale nie zdjął kamizelki. Kiedy tak stał, wy glądał jak przekorny nastolatek. - Możesz jej nie zdejmować, jeśli chcesz. Ale zostajesz ze mną. - Okay. Ty decydujesz - powiedział Billy kwaśno. - Właśnie, to ja decyduję. Torkel podszedł do Billy’ego i położył mu dłoń na ra mieniu. - Czy coś się stało? Mam wrażenie, że jest trochę... szukał odpowiedniego słowa - ...tarć w zespole. Zwłaszcza między tobą i Vanją. Billy nie odpowiadał. Torkel nie zdejmował ręki. - Musisz ze mną o tym rozmawiać. Tworzymy zespół, team. A teraz nie do końca tak to wygląda. - Czy uważasz, że jestem dobrym policjantem? Billy odwrócił się i spojrzał na niego otwarcie. Po raz pierwszy Torkel słyszał, jak Billy mówi o sobie tonem nie pewności. - Gdybyś nie był, tobyś ze mną nie pracował. Billy skinął głową. - Ale jeśli jesteśmy jednym zespołem, to dlaczego jeste śmy traktowani różnie? - Bo jesteśmy różni - odpowiedział Torkel w naturalny sposób. - Mamy różne mocne strony, różne słabości. To czy ni z nas jeden zespół. Bo się uzupełniamy - A Vanja jest najlepszą policjantką. - Tego nie powiedziałem. - Okay, ale jeśli Vanja założyłaby kamizelkę i chciała tam wejść jako obserwator, czy wtedy też byś ją zatrzymał?
Torkel właśnie miał zaprzeczyć tej insynuacji, ale powstrzy mał się, kiedy uświadomił sobie, że Billy mógł mieć rację. Czy naprawdę byłby równie stanowczy wobec Vanji? Przypuszczal nie nie. Bo była lepszą policjantką? Prawdopodobnie. Nic nie powiedział. To też była odpowiedź.
alph właśnie usiadł do komputera i zaczął się logo wać na fygorh.se. Miał wysłać Mistrzowi wiadomość. Przyznać się do porażki. Dopóld jeszcze było jasno, czekał wczoraj przed bramą Ellinor. Miał nadzieję, że wróci. Ale nie pojawiła się więcej. Był wyczerpany i zmęczony, kiedy wrócił do domu. Zro bił swoją zwykłą rundę po mieszkaniu i pozapalał wszystkie lampy we właściwiej kolejności. Potem zatrzymał się. Niezde cydowany. Torba sportowa i prowiant. Co ma z nimi zrobić? Niestety, chyba będzie musiał wymyślić rytuał na wypadek porażki. Zastanawiał się przez chwilę, jak to mogłoby wyglą dać, i doszedł do wniosku, że najlepiej będzie powtórzyć cały rytuał przygotowań, tylko od końca. Wyjął z papierowej tor by plastikową butelkę po vanishu i wstawił ją z powrotem do szafki pod zlewem, powkładał do lodówki jedzenie i napój, złożył torbę i odniósł do schowka na szczotld. Poszedł do sy pialni. Wyjął pończochy razem z koszulą nocną i włożył je do tej samej, górnej szuflady Potem się zatrzymał. Teraz po winien wsunąć torbę w wolne miejsce pomiędzy ubraniami, ale co ma zrobić z nożem? Nie został użyty, ale po wszystkich niepowodzeniach, które spotkały go w ostatnich dniach, tym większa była potrzeba przeprowadzenia rytuału z zachowa niem najdrobniejszych szczegółów. Zdecydował, że pójdzie
R
z torbą do kuchni. Tam wyjął nóż, umył go i opłukał, wytarł i włożył z powrotem do torby razem z nowym trzylitrowym foliowym workiem. Stary worek wrzucił do szafki pod zle wem, a następnie zaniósł sportową torbę z powrotem do sy pialni. Teraz mógł ją odłożyć do górnej szuflady w komodzie i zamknąć. Gotowe. Wyczerpany padł na łóżko. W pokoju było jasno i cie pło, stuwatowe żarówki w każdym rogu rozpraszały cienie, każdy najmniejszy kawałek strasznej ciemności, i dawa ły mu poczucie spokoju. Przespał się kilka godzin. Obu dził się z ciężkiego snu i spróbował zabrać się do działania. Przedpołudnie spędził na poszukiwaniu Ellinor Bergkvist. W pracy jej nie było, nikt też nie chciał powiedzieć, kiedy wróci. Próbował dzwonić do firmy taksówkarskiej, żeby za pytać, gdzie wysiadła kobieta, która wczoraj koło czwartej po południu odjechała z Västmannagatan taksówką numer JXU346. Ale takich informacji nie udzielano tak po prostu, a kiedy zapytali, kto dzwoni, Ralph odłożył słuchawkę. Nie znalazł jej. Poniósł porażkę. Ralph wpisał login i hasło. Wiadomość. Od Mistrza. Wy słana w nocy. Wiadomość była krótka i zwięzła. Jesteś teraz mną.
To było wszystko. Ralph wstał i obszedł pokój dokoła, zdezorientowany, ale i w pewien sposób podekscytowany. Cokolwiek to miało znaczyć, było to niewątpliwie uznanie. Został zrównany z Mistrzem. Inaczej nie można było tego wytłumaczyć. Zrobiło mu się ciepło na sercu, wcale się cze goś takiego nie spodziewał. Ale co to oznaczało? Że już nie będzie odbierał rozka zów od Mistrza? Będzie mógł działać w pełni samodzielnie? Rozwijać się? Pogrążony w podobnych myślach usłyszał coś w rodzaju niewielkiego wybuchu od strony drzwi wejściowych. Kilka sekund później zobaczył, jak kilka czarno ubranych postaci
w kaskach i z czymś, co wyglądało jak karabiny automa tyczne, wpada do środka, celując w niego lufami. - Policja! Na podłogę! Kładź się! - krzyczeli intruzi. Ralph błyskawicznie rzucił się w stronę komputera, schwy cił go i cisnął o ścianę. Kawałki plastiku i elektroniczne elemen ty rozsypały się w powietrzu. Podbiegł jeszcze i deptał resztki sprzętu, kiedy kilku silnych mężczyzn dopadło go i przydusiło do ziemi. Nawet nie próbował się opierać, kiedy wykręcali mu ręce na plecy i zakładali kajdanki. Patrzył na zniszczony kom puter na podłodze. Uratował Mistrza. Byli brutalni. Ale jemu to nie przeszkadzało. Ralph czuł raczej, jak nagle ogarnia go wielki spokój. Poczucie to nasili ło się, kiedy więcej zamaskowanych postaci przybyło, żeby wynieść go z mieszkania. Znalazł się w następnej fazie i zro zumiał właściwy sens wiadomości od Mistrza. Jesteś teraz mną.
anja dotarła na miejsce akurat w chwili, kiedy bus z od działem interwencyjnym odjeżdżał, zabierając Ralpha Svenssona. Z samochodu widziała jeszcze, jak funkcjonariu sze sadzają na tylnym siedzeniu wysokiego, chudego męż czyznę w koszulce polo i szarych spodniach. Nie opierał się, tylko zwisał całkiem spokojnie między czwórką niosących go policjantów. Vanja spoglądała jeszcze chwilę za odjeż dżającym busem, wreszcie sama wysiadła. Mocno trzasnę ła drzwiami samochodu i podeszła do piętrowego budynku. Była zła i humoru nie poprawił jej widok Billy’ego w ku loodpornej kamizelce, uśmiechającego się do niej z bramy. - Mamy go, Vanju. To on.
V
- Dlaczego nie mogliście poczekać na mnie? - Podeszła bliżej. - To była moja informacja. To ode mnie mieliście na zwisko. Dziecinny uśmiech Billy’ego natychmiast zniknął, a w jego głosie pojawił się chłód, który już znała. - Zapytaj Torkela. To była jego decyzja. I poszedł. Zostawił ją samą. Nieco dalej zobaczyła Tor kela, jak idzie razem z dowódcą oddziału. Prowadzili oży wioną rozmowę, drugi policjant gestykulował intensywnie. Najwyraźniej omawiali przebieg akcji. Vanja skierowała się w ich stronę, ale zmieniła zdanie. Nie miała siły kłócić się jeszcze z Torkelem. Zresztą jego decyzja była słuszna. Postą piłaby tak samo, gdyby to od niej zależało. Najważniejsze było, żeby działać szybko, nieważne, kto co robił. To była jedna strona tej sprawy, policyjna. Druga była osobi sta i dotyczyła jej miejsca w grupie, roli każdej osoby i podzia łu odpowiedzialności. Wszystkiego, co przed tym śledztwem było tak proste i oczywiste. Zobaczyła, że Torkel i ten drugi uścisnęli sobie ręce i każdy poszedł w swoją stronę. - Dobra robota, Vanju - zawołał Torkel z daleka, kieru jąc się w jej stronę. - Dzięki, jaką mamy pewność? - Ursula jest tam teraz. Sama przeprowadzi wstępne oględziny, żeby uniknąć zanieczyszczenia czy zatarcia śla dów. Ale to prawdziwa kopalnia złota. - Naprawdę? Torkel skinął ze spokojem. Był zadowolony i odprężony, Vanja zrozumiała, że już teraz jest przekonany, że ujęli wła ściwego człowieka. Poczuła, jak jej irytacja częściowo się ulat nia i zastępuje ją radość. Może jednak rozwiązali tę sprawę. - Dziesięć takich samych koszul nocnych, pończochy, skórzany segregator z wycinkami o morderstwach - wyliczał Torkel. - Nóż, który na oko pasuje do ran. I ściana pełna zdjęć ofiar. - To wspaniale - powiedziała Vanja zdziwiona.
Czyżby naprawdę powiązanie Ralpha Svenssona z mor derstwami poszło tak łatwo, jak się wydawało? - Tak, rzeczywiście, a ona dopiero zaczęła. Analiza DNA zajmie pewnie dzień. W każdym razie uzyskanie wstępnego wyniku. Vanja pokiwała głową i oboje spojrzeli na siebie nie mal z czułością. Oboje czuli wagę tej chwili. To był piękny dzień. Słońce świeciło wszędzie poza długim cieniem bu dynku, w którym stali. W tym świetle trawa była miękka i kusząca. Mieli wrażenie, że sami są w drodze ku słońcu. Wychodzą z cienia, w którym tak długo błądzili. - Przykro mi, że aresztowaliśmy go bez ciebie - powie dział Torkel przyjaźnie. - Ale nie mogliśmy czekać. - Rozumiem - odparła bez wahania. - To była dobra de cyzja - dodała. Billy podszedł do nich. Zdjął już kamizelkę. Stanął obok swoich kolegów i także spojrzał na słońce i otaczającą ich zieleń. ’ - Będziemy mogli tam wejść dopiero za co najmniej kil ka godzin, jak mówi Ursula. Pozostała dwójka skinęła głowami, ale nic nie powie dzieli. Stali razem w milczeniu. Jako grupa. Jako zespół. Ciszę przerwał telefon Billy’ego. Jego nowa dziewczyna, oboje domyślili się tego z jego miłego tonu. Odszedł na bok, żeby omówić plany na wieczór. Torkel zwrócił się do Vanji. - Hallén chce po południu zwołać konferencję prasową. Chcę, żebyś na niej była. Vanja była szczerze zdumiona. - Ale przecież ty to zawsze załatwiasz sam? - Tak, ale teraz chciałbym z tobą. To dzięki tobie rozwią zaliśmy tę sprawę. Uśmiechnęła się do niego. Przypomniała sobie, dlacze go kiedyś starała się o pracę -w zespole Torkela Höglunda.
Ponieważ byl dobrym szefem. Znał się na ludziach. Rozu miał, że każdy chce, żeby jego udział został doceniony.
ebastian przyjechał do komendy około pierwszej. Szukał Torkela i reszty. Nikt nie umiał powiedzieć, gdzie są. Na akcji, usłyszał w końcu od jednego z funkcjonariuszy, z któ rym wymieniał pozdrowienia. Na południu Sztokholmu, najwyraźniej wszystko poszło dobrze. Sebastian sfrustrowa ny próbował dzwonić do wszystkich członków zespołu. Za czął od Torkela i schodził coraz niżej. Nikt nie odpowiadał. Potem przyszła mu do głowy pewna myśl i skierował się do aresztu znajdującego się przy komendzie, żeby zobaczyć, czy może tam kogoś spotka. Może właśnie będą zamyka li tego Ralpha Svenssona, którego nazwisko z sobie tylko znanych powodów Hinde podał Vanji. Tam też pusto. Nikt nie chciał mu też powiedzieć, czy spodziewają się wkrót ce jakiegoś aresztanta. I znów znalazł się na ziemi niczyjej. Jakby go wcale nie było. Wyszedł z budynku. Postanowił czekać przy strzeżonym wjeździe do garażu od strony Fridhemsplan. Wiedział, że najprawdopodobniej skorzysta ją z niego po powrocie. Usiadł na trawie obok i czekał. Strażnik w budce zerkał na niego podejrzliwie, ale pozwo lił mu siedzieć. Znajdował się w miejscu publicznym, ogól nie dostępnym i nie robił niczego zakazanego. Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w wygniecioną marynarkę, który po chwili rozłożył się w wysokiej trawie. Dla strażnika Securitasu musiał wyglądać jak alkoholik w drodze do parku Kronoberg, który nie dał rady dłużej iść i musiał rozłożyć się na pierwszym lepszym trawniku. Brakowało mu tylko butelki.
S
Czuł się kompletnie bezwartościowy. Najlepszy stu dent na roku, roczne stypendium w USA, między innymi na Akademii FBI w Quantico, autor bestsellerów, przez kil ka lat jeden z najlepszych profilerów w szwedzkiej policji. A teraz jedynym, co mu pozostało, była nadzieja, że jego koledzy śledczy zaraz przyjadą i w jakiś magiczny sposób znów będzie mógł być częścią ich zespołu. To był jedyny plan, jedyne rozwiązanie, jakie udało mu się wypracować dzięki ogromnym zasobom doświadczenia i umiejętności. Nie popuszczać. Zadzwoniła jego komórka. Wyszarpnął ją z kieszeni roz gorączkowany. To mogło być któreś z nich. Ale nie. To był numer, który rozpoznawał, ale jeszcze nigdy się nie zdarzy ło, by do niego dzwonił. Jego numer domowy. Odebrał. To była Ellinor. Oczywiście. Zamierzał wyładować na niej swoją frustrację, zacząć na nią krzyczeć, żeby poczuła jego ból. Ale brzmiała tak radoś nie, że dał się zbić z tropu. Jej głos tak miło szemrał i uno sił ze sobą. - Przepraszam, kochanie, wiem, jakie to może być kło potliwe, kiedy ktoś dzwoni do pracy. Ale trochę się oba wiam, że będziesz się złościł. - O co? - Bo wyszłam z mieszkania. - Dlaczego to zrobiłaś? Jego złość zamieniła się w niepokój. Może bezpodstaw ny Jeśli akcja zatrzymania była udana, jeśli Ralph był tą osobą, której szukali, zagrożenie zostało usunięte. Mogła pojechać do siebie. Wylecieć. Mógł ją wyrzucić. - A więc... nie wyszłam z domu na ulicę. - Co? To dokąd poszłaś? - Do sąsiadów. Chciałam się przedstawić.
Sebastiana zamurowało. Wszystkie negatywne emo cje, które towarzyszyły mu od początku, zostały zastąpio ne przedziwnym uczuciem, że z nią zawsze znajdował się w rzeczywistości równoległej. W gruncie rzeczy komplet nie do siebie nie przystawali. Nic ich nie łączyło. Nigdy nie mogliby się spotkać. - Nie utrzymuję kontaktów z sąsiadami - rzucił szorstko. - Właśnie, też mi to mówili. Są bardzo ciekawi, jaki je steś. Więc powinieneś zrobić trochę większe zakupy, musi my uzupełnić listę. - Nie rozumiem. - Usiadł na trawie. - Nie złość się, proszę, ale zaprosiłam najbliższego są siada na kolację. Jan-Åke. Jego rodzina wyjechała. Jest leka rzem, jak ty. - Nie jestem lekarzem, jestem psychologiem. - A więc musisz być w domu o piątej - ciągnęła Ellinor, jakby nawet nie słyszała tej poprawki - i zadzwoń, kiedy bę dziesz w sklepie. Będzie miło. Czy może jesteś zły? Sebastian znów szukał złości, słów, które miały ją zranić tak mocno, żeby się wyniosła. Ale ich nie znajdował. Trud no było je odnaleźć. Jej świat był o wiele milszy. O wiele przyjemniejszy. W jej świecie on miał wartość. - Robię to, bo cię kocham, rozumiesz chyba. Nie możesz żyć jak pustelnik, kiedy masz takie piękne mieszkanie. Tak nie można. Przyjdziesz o piątej? -Tak. - Buzi. - Buzi - usłyszał swój własny głos. I już jej nie było. Wstał z trawnika całkowicie oszołomiony. Zjeść kolację z sąsiadem, z którym w ogóle nie rozmawiał od trzydziestu lat. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było, że nawet tro chę się na to cieszył. Tam było miejsce, gdzie nadal mógł stać w centrum. Gdzie nadal był pożądany. Miejsce, jakiego nie miał od bardzo dawna.
Dom. Wprawdzie zamieszkany przez bardzo dziwną kobietę, ale jednak. Dom.
rokurator Hallén był tak podniecony, że na chwilę zapo mniał, jak się wiąże krawat. Chciał zrobić węzeł windsorski, którego używał rzadko, i dopiero po kilku próbach mu się to udało. Zadzwonił do żony i poprosił, żeby nagry wała serwisy informacyjne na kanale SVT i TV4. W najlep szym razie mógł nawet być specjalny program, ale to nie od niego zależało, mógł tylko mieć nadzieję. Zasadnicze py tanie, czy ujęli rzeczywistego sprawcę, uznał za rozstrzy gnięte. Zebrane po wstępnych oględzinach dowody były przytłaczające. Właściwie może powinni zaczekać na wy niki pełnego badania technicznego, ale to nie było realne. Wieść o aresztowaniu i tak by się rozeszła, a oni chcieli za pobiec mnożeniu się pogłosek i plotek. I chcieli pochwalić się swoimi wynikami. Przybyli Torkel Höglund i Vanja Lithner, mieli ze sobą zdjęcia wykonane w mieszkaniu podejrzanego. Bardzo ob ciążające i potworne. Mężczyzna miał podobno całą ścia nę, na której poprzypinał po trzydzieści sześć zdjęć każdej z ofiar, oprócz pierwszej, w przypadku której było ich tylko trzydzieści cztery. Hallén poczuł mdłości, kiedy zobaczył te fotografie. Kobiety żywe, związane, w koszulach nocnych. Zaledwie sekundy przed śmiercią. - To on - powiedział, a potem odwrócił wzrok i popa trzył na małą salkę konferencyjną. - Nie muszę już widzieć niczego więcej. Szli razem do sali prasowej na pierwszym piętrze. Już ze schodów widzieli, że konferencja będzie miała dobrą frekwencję. Na ulicy stały wozy transmisyjne wszystkich
P
wielkich stacji telewizyjnych, przed recepcją była kolejka oczekujących na wejście. Hallén zwrócił się do Torkela. - Ja zrobię wprowadzenie, wy zdacie relację, a potem ra zem odpowiemy na pytania? - Jasne. Hallén wyprostował się i zaczął się przeciskać przez tłum ciekawskich dziennikarzy. Vanja uśmiechnęła się, kie dy zobaczyła, jak prokurator przechadza się wśród nich. Kiwał głową, witając się z nieznanymi jej ludźmi, którzy tłoczyli się wokół nich. Torkel tego nienawidził, wiedzia ła o tym. Zdradzała to mowa jego ciała. Ramiona unie sione. Podbródek opuszczony niemal na piersi. Na pewno znał większość zebranych, ale z nikim się nie witał. Całym ciałem sygnalizował, że chce to tylko załatwić i tak szyb ko, jak to będzie możliwe, znów zabrać się do pracy. Van ja czuła coraz większą radość. Jeśli będzie miała szczęście, to wcale nie musi być jej ostatni występ w takiej sytuacji. Skoro Billy zaczął szukać sobie nowej pozycji w zespole, to ona też może się przesunąć. Widziała Sebastiana stoją cego opodal. Sterczał też przed wjazdem do garażu, kiedy wracali z Västbergi. Gapił się tylko na nich. Vanja najpierw miała nadzieję, że Torkel go zignoruje, ale jej szef nie był taki dziecinny jak ona. Zatrzymali się, Torkel otworzył drzwi i krótko poinformował Sebastiana, że ujęli Ralpha Svenssona i zamierzają zwołać konferencję prasową. Jeśli chce poznać szczegóły, może przyjść posłuchać. Potem za mknął drzwi i pojechali dalej. Może nie był tak samo dziecinny. Ale skuteczny. Vanja uświadomiła sobie, że nie chciałaby mieć w Torkelu prze ciwnika. Nigdy.
R
alph rozejrzał się po niewielkiej celi. A więc to tak wy glądał od środka areszt Kronoberg. Tyle razy przecho dził tędy i się nad tym zastanawiał. Teraz już wiedział. Łóżko, stół z krzesłem i ubikacja. Meble z jasnego drewna sosnowego, ściany dwubarwne, u dołu żółte, u góry jasno szare. Może to nie było nic spektakularnego, ale wywoły wało u niego wewnętrzne podniecenie. Ten podobny do bunkra budynek leżący w środku Kungsholmen wyglądał groźnie od strony ulicy. Od zewnątrz nic nie zdradzało żad nych tajemnic, widać było tylko wysoki mur, który ukrywał historie rozgrywające się we wnętrzu. Ale w środku się je czuło. Wspomnienia, którymi przesiąkły ściany To tutaj kiedyś przywieziono Mistrza. Ralph nie wie dział, w której celi siedział. Ale to nie miało żadnego zna czenia. On szedł jego śladem. Wędrowali po tych samych korytarzach. Musiał się rozebrać, strażnicy dali mu więzienne ubra nie ze spranej bawełny. Sprawdzili usta i odbyt na obecność różnych substancji. Zmusili go, żeby wziął prysznic. Uwiel biał to. Czuł, że ich brutalna dokładność oznaczała tylko jedno. Bali się go. Był ważny. Był kimś. Widział to w ich oczach, słyszał to w ich sposobie mó wienia o nim. Zaczęli go już sprawdzać, zaglądając co pięć minut przez okienko w stalowych drzwiach. Albo obawiali się, że może popełnić samobójstwo, albo też byli po prostu ciekawi. Dla niego to nie miało znaczenia. Napawał się ich zainteresowaniem, a samobójstwo nie było opcją, którą roz ważał. To byłaby porażka. Przecież teraz wszystko się za czynało. Właściwa rozgrywka. Niedługo przyjdą, otworzą drzwi i zaprowadzą go na pierwsze przesłuchanie. Na pew no potrwa to jakiś dzień. Tak było, kiedy Mistrz tu siedział. Chcieli być przygotowani i skonfrontować podejrzanego
z niepodważalnymi dowodami. Na początek wytrącić go z równowagi. Ale on byl przygotowany. W głębi ducha li czył na jedno. Ze w pokoju przesłuchań naprzeciwko niego zasiądzie Sebastian Bergman. Gdyby tylko mógł się z nim spotkać, tak samo jak Mistrz. Poczuć, jak Sebastian Berg man próbuje wwiercić się w jego mózg, żeby wydobyć to, co było mu potrzebne. Przyznanie się. Potańczyliby sobie trochę. Miał nadzieję, że długo. Jak pojedynek, który toczy Hinde z Sebastianem. Ralph uśmiechnął się do siebie. Doszedł już tak daleko. Nauczył się, jak obchodzić się z krwią, nożem i krzykiem. Teraz miał się nauczyć jak naprawdę ścierać się z przeciw nikiem. Nagle poczuł podniecenie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Seksualne. Prawdziwe pulsowanie w ciele, od którego nie mógł spo kojnie usiedzieć. Dotknął swojego penisa. Stwardniał. Nie dbał o to, czy patrzą na niego przez wizjer. Myślał tylko o jednej rzeczy. Jeśli podczas przesłuchaniu naprzeciwko niego nie zasiądzie Sebastian, będzie bardzo rozczarowany. Z wielu powodów.
aczęła się konferencja prasowa. Rozgwar natychmiast ucichł, kiedy głos zabrał prokurator. Sebastian sta nął jak najbliżej drzwi. Rozważał w myślach swoje szanse. Oczywiste było, że został odsunięty od sprawy. A równocze śnie był przekonany, że tamci na podium nie widzą całości obrazu. Trudno mu było wyobrazić sobie, żeby Hinde na tym poprzestał. To nie leżało w jego naturze.
Z
Prokurator zakończył wprowadzenie, w którym głównie starał się podkreślać operatywność, swoją i prokuratury. Po tem przemówił Torkel. Jak zwykle prosto i konkretnie. Jak gdyby chciał jak najszybciej stąd wyjść. - Dzisiaj o godzinie dwunastej czterdzieści pięć za trzymaliśmy mężczyznę podejrzanego o dokonanie se rii brutalnych zabójstw kobiet w Sztokholmie i okolicach. Zatrzymanie odbyło się w mieszkaniu podejrzanego, gdzie zabezpieczyliśmy także szereg poważnych, według naszej oceny, dowodów potwierdzających jego winę. Sebastian zobaczył, jak Vanja prostuje się i rozgląda po zgromadzeniu przedstawicieli mediów. Napotkała jego spoj rzenie. Nie umknęła przed nim. To był zdecydowanie mo ment, który zapamięta na zawsze. Ona, jego córka. Była naprawdę podobna do niego, z jego najlepszego okresu. Mocne spojrzenie, które wyrażało tym większą dumę, im więcej osób miał przed sobą. Wiedział, co ona czuła. Lepiej, niż mogła się domyślać. To ona powinna teraz mówić do dziennikarzy. Nie Torkel. Była do tego stworzona. Pewnego dnia na pewno dostanie swoją szansę. Nie wiedział tylko, czy wtedy on też tam będzie, żeby się przysłuchiwać. Nawet jeśli był przekonany, że się mylili czy przynajmniej nie do strzegali całości sprawy, był z niej dumny. Kiedy przyszło co do czego, byli naprawdę bardzo do siebie podobni. - Znaleźliśmy narzędzie zbrodni, ślady krwi i szereg przedmiotów, które można bezpośrednio powiązać z za bójstwami. Zabezpieczyliśmy także próbki DNA z miejsc zbrodni, które teraz zostaną porównane z materiałem po branym od zatrzymanego - ciągnął Torkel. Jeden z najbardziej zaangażowanych dziennikarzy wstał z miejsca. Jakby już dłużej nie mógł usiedzieć. Sebastian rozpoznawał go - jeden z najbardziej doświadczonych wyg z „Expressen”. Nazywał się chyba Weber, tak mu się wyda wało.
- Co może pan powiedzieć na temat pogłoski, że Edward Hinde jest zamieszany w te zbrodnie? - wyrzucił z siebie dziennikarz. Torkeł nachylił się do mikrofonu i powiedział najwyraź niej, jak tylko potrafił. - Nie chciałbym spekulować w sprawie wyników śledz twa, ale w chwili obecnej zakładamy, że sprawca działał sa modzielnie. Możemy natomiast potwierdzić, że inspirował się wcześniejszymi czynami Edwarda Hindego. To było jak sygnał, który wyzwolił falę nowych pytań. Pozostali dziennikarze poszli tym tropem. Hinde. Hinde. Hinde. Najwidoczniej to był najlepszy nagłówek. Copycat. Za inspirował się wielkim Hindern. Wszyscy chcieli, żeby tak było. Jasno i wyraźnie. Łatwo wytłumaczalne. Ale przecież to nigdy nie było takie proste. Zarówno Sebastian, jak i Edward Hinde to wiedzieli. Wiedzieli, że sprawy łączą się ze sobą na więcej niż jeden sposobów. Ze za każdym wydarzeniem kryje się coś więcej, niż człowiek może początkowo przypuszczać. Sebastian usłyszał już do syć. Nie interesowały go uproszczenia. Wyszedł stamtąd. Vanja prawie na niego nie patrzyła. Uświadomił sobie, że będzie musiał sam odkryć prawdę. Właściwy cel, do które go zmierzał Edward Hinde, ujawniając nazwisko mordercy właśnie teraz. Tamci w środku zadowolą się Ralphem Svenssonem. To pasowało do ich prostego obrazu świata.
anek był dokładnie taki, jak sobie wymarzyła. Budzik zadzwonił o 6.20. Thomas od razu wstał. Udawała, że śpi, póki ostrożnie nie zamknął za sobą drzwi sypialni. Jenny przeciągnęła się w łóżku. Pięć lat małżeń stwa. Razem byli ponad osiem. Nigdy nie było między nimi źle, ale nie wiedziała, czy kiedykolwiek układało im się le piej niż teraz. Rozumiała, że wiele zawdzięczali ciąży. I no wej pracy Thomasa. Nie czuł się dobrze w dawnym miejscu pracy. To znaczy było dobrze, póki nie dostał nowego szefa. Kerstin Hanser. Ona otrzymała stanowisko, którego Tho mas był niemal pewny. Praca znaczyła dla niego bardzo dużo. Chciał być najlepszy. Chciał, żeby inni zauważali, że jest najlepszy. Czasami Jenny myślała, że powodem, dla którego tak niewielu ludzi to zauważa, jest fakt, że Thomas po prostu nie jest najlepszy. Może nawet nie zawsze dobry. Dobrze, że miał te swoje ambicje, ale czasem niepotrzebnie kompli kował pewne sprawy Usiłował ukrywać swoje błędy i nie dociągnięcia, lecz paradoksalnie im bardziej starał się je zamaskować, tym bardziej one stawały się widoczne. Ale coraz lepiej umiał się przyznać. Odsłaniać się. Przynajmniej w domu. Jak było w nowej pracy, nie wiedziała. Ale ta nowa posada spadła mu jak dar z nieba. Czuł się sfrustrowany i niedoceniany. Zarówno w pracy, jak i w domu. Ciągłe roz czarowania z powodu niepowodzeń z ciążą bardzo ich drę czyło. Utrudniało ich związek. Choć ona nigdy nie wątpiła, że sobie z tym poradzą. Wydawało jej się, że Thomas cza sem wątpi, ale ona nigdy. A potem został postrzelony. W klatkę piersiową, jak mó wił. W ramię, jak twierdzili inni. Ale niezależnie od tego, w co trafiła kula, całe zdarzenie podziałało jak dźwięk dzwonka. Na nich oboje. Dzięki niemu oboje zrozumieli, co jest tak naprawdę ważne. Jasne, trochę to banalne i płyt kie, ale prawdziwe.
R
Praca była ważna, ale nie była wszystkim. Dziecko było ważne, ale zawsze mogli je adoptować. Ich dwojga, ich razem nic nie mogło zastąpić. I teraz znów szli w dobrą stronę. Nawet więcej. Jenny była szczęśliwa i miała pewność, że Thomas też. Słysza ła, jak się krząta w kuchni. Widziała truskawki schowane w najdalszym zakamarku lodówki i domyśliła się, że będzie je maczał w czekoladzie. Szczerze powiedziawszy, wiedzia ła dokładnie, jak będzie wyglądało śniadaniowe menu. Każ de urodziny i każda rocznica ślubu zaczynały się od takiego samego posiłku. Nie było w tym nic złego, lubiła jajeczni cę, bekon, tosty z dżemem malinowym, melony i truskaw ki w czekoladzie, ale to nie była niespodzianka. Thomas rzadko zaskakiwał. Dzisiaj mogło mu się udać, gdyby Jenny nie musiała szukać pendrive’a, który chyba zostawiła w sa mochodzie. Może leżał w schowku. Nie było tam pendrive ’a, znalazła za to małe czerwone pudełeczko, które mogło zawierać tylko biżuterię. Pierścionek, mówiąc ściślej. Na prawdę piękny pierścionek. Musi udawać zaskoczenie. Ale radość będzie prawdziwa. Słyszała, jak Thomas wychodzi - żeby przynieść pier ścionek, zgadywała - i wraca. Zaraz potem usłyszała jego kroki na schodach. Zdecydowała, że już nie będzie udawać. Kiedy drzwi się otworzyły, powitała go uśmiechem. Jejku, ależ ona go kochała. Spóźniła się do pracy. To nie był wielki problem. Przez cały tydzień pracowa ła na miejscu. Miała dużo do zrobienia, ale uważała, że jest efektywniejsza w biurze niż u klienta. Tam dochodziła jeszcze strona towarzyska, która czasem zajmowała chyba więcej czasu niż właściwa praca. Trochę też była w tyle ze studiami. Egzamin na rewidenta zbliżał się wielkimi kroka mi. Chciała zdobyć licencję. Miałaby wtedy większe możli wości i lepsze zarobki. Choć dzisiaj nie zdąży się pouczyć. Była pewna, że Thomas zarezerwował stolik w restauracji
„Karlsson z dachu”. Zwykle to robił. Jej rozmyślania prze rwało pukanie do drzwi. Podniosła oczy i zobaczyła męż czyznę w stroju taksówkarza. - Jenny Haraldsson? -Tak? - Przyjechałem panią zabrać. - Słucham? - Przyjechałem panią zabrać - powtórzył mężczyzna w drzwiach. Jenny rzuciła szybkie spojrzenie na rozłożony na biurku terminarz. Przez cały dzień nic, oprócz notki na samej gó rze, że to jej rocznica ślubu. - Ależ... to musi być jakaś pomyłka. - Spojrzała znów na taksówkarza. - Ale zabrać mnie dokąd? - Wydaje mi się, że to ma być niespodzianka. - Mężczy zna w drzwiach uśmiechnął się szeroko. Wreszcie zaskoczyło. Za plecami mężczyzny słyszała fi glarne śmiechy. Veronica, jej szefowa, i Amelia, koleżanka, też stanęły w drzwiach. Jenny wstała i podeszła do nich. - Wiedziałyście o tym? - Tak, wypadło trochę wcześniej, niż się spodziewałam. - Veronica zerknęła na swój ekskluzywny zegarek. - Ale tak, wiedziałam o tym. - Ja też - dodała Amelia. - I tak ci zazdroszczę. - Ale co mam zrobić? - Jenny o mało co nie zaczęła nie cierpliwie podskakiwać w miejscu. Jak mała dziewczynka. - My nic nie powiemy - powiedziała Veronica i przybra ła poważną minę. - Jedź i się zrelaksuj. Zobaczymy się jutro. - Wezmę tylko swoje rzeczy - rzuciła Jenny w stronę kie rowcy. Niemal podbiegła do swojego miejsca. Ktoś odbiera ją z pracy. A ona nie miała o tym pojęcia. Thomas naprawdę się postarał. Zachowała dokument, nad którym pracowała, i wyłączyła komputer. Zrelaksować się, powiedziała Veroni ca. Wiosną dostali do domu reklamówkę Hasslö Spa. Jenny
zachwycała się tym miejscem, mówiła, że chciałaby tam po jechać. Czyżby Thomas o tym pamiętał? Zacisnęła kciuki. Zdjęła kurtkę i torbę z wieszaka za drzwiami. To mogła być najpiękniejsza rocznica ślubu, jaką kiedykolwiek przeżyła. - Jestem gotowa. - No to jedziemy - powiedział kierowca i wykonał zama szysty gest, żeby puścić ją przodem. Znów się uśmiechnął. Powinien to robić częściej, pomyślała Jenny. To nadawa ło jego dość surowej twarzy trochę łagodniejszy wyraz i od wracało uwagę od brzydkiej czerwonej blizny nad lewym okiem. Wyszli razem z biura.
ebastian dostał adres Ralpha Svenssona od jednego z policjantów stojących przed salą prasową. Najwyraź niej jeszcze nie został oficjalnie wykluczony ze śledztwa, bo policjant, który pamiętał go z Liljeholmen i morderstwa An nette, z ochotą podał mu niezbędne informacje. Sam brał udział w zatrzymaniu, ale nie miał niczego cie kawego do opowiedzenia. Wszystko poszło sprawnie. Chcie li zabrać obiekt z mieszkania tak szybko, jak się tylko da. Wszystko poszło zgodnie z planem. Jedynym problemem był fakt, że Ralphowi udało się roztrzaskać komputer o ścia nę i zniszczyć go. Został przewieziony do aresztu i z tego, co wiedział policjant, jeszcze nie był przesłuchiwany. Sebastian rozważał przez chwilę możliwość przesłucha nia Ralpha na własną rękę, ale odrzucił ten zamiar. Nikt nie miał dostępu do podejrzanego, to było możliwe tylko za bezpośrednią zgodą Torkela, taka była praktyka. Prawdo podobieństwo, że Torkel zezwoli na osobne spotkanie Seba stiana z aresztowanym, było znikome.
S
Zamiast tego wsiadł do taksówki i pojechał do Västertorp. Przy odrobinie szczęścia mógł dostać się do mieszka nia, może nawet coś znaleźć. Radiowóz stał przed domem, ale brama nie była przez nikogo pilnowana. Wszedł na górę, ale potężny policjant zatrzymał go przy wyjściu z klatki schodowej na piętro i zapytał, czego tu szuka. Sebastian najpierw próbował przekonywać funkcjo nariusza, apelować, ale po chwili w drzwiach ukazała się Ursula w swoim śnieżnobiałym stroju. Spojrzała na niego zdziwiona. - Co tu robisz? - Pomyślałem, że mógłbym wejść i trochę się rozejrzeć. O ile ty skończyłaś? Popatrzyła na niego, potrząsając głową. - Nawet nie wiem, jakie masz teraz uprawnienia. Nadal jesteś w zespole? Sebastian wzruszył ramionami. - Nie wiem. - Powiedział to szczerze, z Ursulą i tak nic innego nie wchodziło w grę. - Ale chcę za wszelką cenę roz wiązać tę sprawę, przecież wiesz. Mam tylko inne zdanie o tym, jak to zrobić. - Masz inne zdanie o wszystkim, to możemy zaakcepto wać, ale zwykle byłeś lepszy O wiele lepszy. - Przykro mi. - To nie twoja wina. Powinniśmy byli cię wywalić, kiedy tylko odkryłeś powiązanie między ofiarami - odparła sucho. - Czy mogę wejść? Czasem widzę rzeczy, które mogą być pomocne. Obiecuję, że niczego nie tknę. Ursula przyjrzała mu się. Było w nim coś bardzo wzru szającego. Ziemia usunęła mu się spod nóg i teraz bezwład nie spadał w dół na ich oczach. Nigdy nie widziała, żeby był taki słaby. Poszukała jego zmęczonych oczu, chciała w nie spojrzeć. - Jeśli odpowiesz mi na jedno pytanie. - Jakie?
- Wejdź. Skinieniem poprosiła policjanta, żeby zrobił miejsce, i wprowadziła Sebastiana do mieszkania. Było jasne i bar dzo oszczędnie umeblowane. Na lewo była kuchnia, naj wyraźniej rzadko używana. Po prawej stronie przedpokoju znajdował się pokój dzienny, którego wyposażenie składało się tylko z sofy i wielkiego stołu. Na stole latarka. Wszędzie wielkie lampy podłogowe. Całe mieszkanie robiło wrażenie pedantycznie utrzymanego, jakby właściwie nikt w nim nie mieszkał. W środku było gorąco, głównie z powodu braku zasłon czy żaluzji, przez co słońce świeciło prosto w okna. Sebastian poszedł za Ursulą do sypialni. - Przynajmniej miał porządek w rzeczach. Wszystko ide alnie ułożone. Otworzyła górną szufladę komody i pokazała stosik ja snoniebieskich koszul nocnych. Obok nienaruszone opako wania pończoch. - Creepy, prawda? Skinął w odpowiedzi. Ursula mówiła dalej. - Jak zajrzysz tam, będzie ci niedobrze. Wskazała drzwi, za którymi znajdowało się coś w rodza ju garderoby czy schowka. Sebastian poszedł w tamtą stronę. - Załóż ochraniacze. Podała mu plastikowe osłony na buty. Wziął je, schylił się i zaczął je nakładać na swoje czarne buty. Ursula podsu nęła mu jeszcze parę sterylnych rękawiczek. - Weź i to. Przyjął je z wdzięcznością. - Jakie miałaś pytanie? - Dlaczego przespałeś się z moją siostrą? Spojrzał na nią zdumiony. Mógłby przez sto lat zga dywać, o co Ursula chciała go zapytać. Nigdy jednak nie wpadłby na to. - Zawsze chciałam to wiedzieć - dodała.
Barbro. To było tak dawno temu. Dlaczego? Co miał od powiedzieć na to pytanie? Co mógł powiedzieć? Nic. Po trząsnął głową. - Chyba nie umiem na to odpowiedzieć. Ursula kiwnęła głową. - Okay. Próbuję tylko znaleźć jakiś sposób, żeby ci wy baczyć. - Dlaczego? - Bo mam wrażenie, że tego potrzebujesz. Ich spojrzenia się spotkały. Na dłużej. Tak dobrze go zna ła. Ursula wreszcie zakończyła ten temat, rozkładając ręce. - Ale mogę się mylić - powiedziała lekkim tonem. - Zrób obchód, jeśli chcesz. Odwróciła się i poszła do kuchni. Sebastian został na miejscu. Patrzył za nią, ale nie wiedział, co ma powiedzieć. Zraniłby ją, cokolwiek by zrobił. A tego nie chciał. Otworzył drzwi, które Ursula wskazała mu przedtem. Pomieszczenie było ihałe. Wzdłuż jednej ściany ława z dru karką. Kartony papieru. Na drugiej ścianie płyta korkowa. Sebastian podszedł do niej. Cztery pliki zdjęć zawieszone na spinaczach do papieru. Pod nimi napisane mazakiem cyfry 1, 2, 3 i 4, otoczone kółkami. Kiedy znalazł się bli żej, zobaczył, co przedstawiały zdjęcia. To były jego kobie ty. Wszystkie cztery. Przerażone. Sfotografowane z pozycji, którą najlepiej można by określić jako perspektywę Boga. Fotograf patrzył na nie z góry. Sterował nimi. Sebastian nałożył rękawiczki i zdjął plik, który wisiał pod numerem trzy. Katharina Granlund. Naga i zapłakana na pierwszym. Martwa, wpatrzona w dal pustym wzrokiem na ostatnim. Przejrzał też inne pliki. Szybko. Nie chciał skupiać się na szczegółach. Ostatnie zdjęcie każdego cyklu wygląda ło tak samo. Nóż, który przeciął ich gardła. Sebastian po czuł mdłości. Chciał uciec stamtąd najdalej, jak tylko mógł. Jakby jego ucieczka mogła cofnąć te zbrodnie. Ale nadal stał przed ścianą. Odwiesił zdjęcia na miejsce, omijając je
wzrokiem. Słyszał Ursulę w kuchni. Miała rację. Choć rów nież się myliła. Jak miałby kiedykolwiek uzyskać przebacze nie? Po tych zdjęciach? Wszedł do sypialni. Głównie po to, żeby uciec od tych strasznych rzeczy. Niewielki pokój był utrzymany w tym sa mym stylu co reszta mieszkania. Jedyną różnicą było jas ne, starannie zaścielone jednoosobowe łóżko. Tyle samo lamp stojących. Latarka na nocnym stoliku. Tak samo jas no. Ale po obejrzeniu zdjęć z tablicy ta jasność okazywała się kłamstwem. To było najciemniejsze mieszkanie, w jakim kiedykolwiek się znalazł. Zajrzał do jedynej szafy, stojącej w sypialni. W rzędzie wisiały tam wyprasowane koszule i spodnie. Pod nimi, w siatkowych koszach, znajdowały się baterie i latarki, uporządkowane po wojskowemu. Poniżej stały kosze ze skarpetami i bielizną. Ralph Svensson najwyraźniej uważał, że latarki są waż niejsze od bielizny. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że cier piał na zespół natręctw. Pozostawało tylko pytanie, ile diagnoz można było mu postawić. Czy w ogóle ktoś się tym zajmie. Sebastianowi w każdym razie już na tym nie zale żało. Wziął do ręki jedną z większych latarek kieszonkowych. Nacisnął czarny gumowy guzik. Latarka natychmiast się za świeciła. Naładowana i gotowa. W każdej chwili mogła roz świetlić mrok. Kiedy chciał odstawić latarkę na miejsce, zauważył, że coś pod nią leżało. Schowane. Wyglądało jak prawo jazdy. Przynajmniej miało ten jasnoczerwony, niemal różowy charakterystyczny kolor. Wziął przedmiot do ręki i odwrócił. Z fotografii spoglądał na niego Trolle Hermansson. W jed nej chwili zrobiło mu się zimno w środku. Wypełnił go ból. Musiał spojrzeć jeszcze raz. Odczytać tekst. Kilka razy. Za każdym razem widział to samo: Carl Trolle Hermansson. To dlatego nie odbierał telefonów. / To dlatego nie było go w domu.
Znalazł tego, kto śledził Sebastiana. Może nawet urato wał Annę. Ale zapłacił za to własnym życiem. Nie było innego 'wytłumaczenia. Skąd w innym wypad ku prawo jazdy Trollego znalazłoby się w tym najciemniej szym z mieszkań? Sebastian znów przegrał. Wszyscy, z którymi się stykał, byli mu zabierani. Brutal nie i gwałtownie. Taka była prawda. Jedyna prawda, która raz za razem mu się ukazywała. Przez dłuższy czas starał się z nią walczyć, odpychał ją od siebie. Obwiniał wszystkich, tylko nie siebie. Boga, matkę, ojca, Annę, Vanję, wszystkich, tylko nie tego, kto naprawdę ponosił odpowiedzialność. Bo został tylko jeden winny Ostrożnie odłożył latarkę. Scho wał prawo jazdy do kieszeni. Wszystko skończone. Poddał się. Nagle za jego plecami stanęła Ursula. - Miał też komputer. Billy mu się przyjrzy. Jeśli rzucił nim o ścianę, to znaczy, że w środku na pewno są ciekawe rzeczy. Sebastian nie odpowiedział. Odwróciła się, żeby odejść. Wtedy znalazł resztkę siły potrzebnej, żeby ją zatrzymać. - Ursulo? Nie odezwała się, ale przystanęła. - Wydaje mi się, że naprawdę potrzebuję wybaczenia. Ale nie wiem, jak mógłbym je otrzymać. - Ja też nie wiem. Ale ci, co wiedzą, mówią, że najlepiej sprawdza się szczerość. Ursula poszła. Sebastian już nic nie powiedział. Ale czuł prawo jazdy Trollego w kieszeni. Winę na swo ich barkach. Nigdy nie uzyska przebaczenia. Nigdy.
Siedział na kamieniu przed budynkiem, a oni parkowali obok radiowozu. Siedział tam co najmniej pół godziny, nie ruszając się z miejsca. Trzymał w dłoni znalezione prawo jazdy, jakby w ten sposób mógł zmniejszyć ból. Tamci wy siedli i ruszyli w stronę budynku. Vanja szła pierwsza. Tor kel za nią. Oboje pogrążeni w ożywionej rozmowie. Jakby jego tam nie było. Ale to była prawda. Właściwie już go tam nie było. Vanja zdawała się dumna ze swojego pierwszego wystę pu w telewizji. - Anna oglądała. Zadzwoniła od babci. - Jak się miewa twoja babcia? Chyba trochę chorowała? - zapytał z troską Torkel, doganiając Vanję. Sebastian wstał powoli i schował prawo jazdy z powro tem do kieszeni. Zamiast tego wyciągnął przepustkę. Ruszył im na spotkanie. - Czuje się już lepiej. Anna wraca do domu - mówiła Vanja. - Dobrze, że to nie było nic gorszego. Chyba dopiero teraz dostrzegli mężczyznę, który się do nich zbliżał. Zatrzymali się i w milczeniu czekali na niego. Żadnych widocznych emocji. Jak gdyby spotkali wspomnie nie, które już dawno zostawili za sobą. Sebastian stanął przed nimi. - Musimy porozmawiać - powiedział Torkel. Chciał im to ułatwić. Wyciągnął przepustkę, którą na początku tygodnia dał mu Torkel. - Wracam do domu. - Okay... - Torkel wziął kartę i skinął głową swojemu dawnemu koledze i przyjacielowi. - Przykro mi z powodu tego wszystkiego. - W każdym razie już go mamy - powiedział Torkel. Nie miał ochoty się kłócić. Sebastian też. Ale musiał ich ostrzec, mimo że na pewno nie będą chcieli go słuchać. Zrobi to dla siebie.
- Hinde jeszcze nie skończył. Wiecie o tym, mam na dzieję? - Co jeszcze mógłby zrobić? - usłyszał głos Vanji. - Nie wiem. Ale nie skończył. - Włożył ręce do kieszeni marynarki. Wyczuł palcami prawo jazdy Trollego. - Za to ja skończyłem. Teraz to już wasz problem. Próbował odejść, ale jeszcze nie potrafił. Przypuszczal nie to była jego ostatnia chwila blisko Vanji. Już nie zamie rzał jej śledzić. Nigdy więcej nie chciał tkwić na drzewie i mieć nadzieję, że choć przez chwilę mu mignie. Sen się skończył. Tym to właśnie było. Snem. To było jedyne pożeg nanie, na jakie mógł liczyć. Ostatnia chwila z córką, której właściwie nigdy nie miał. A tak bardzo pragnął. Niemal szeptem powiedział do niej. - Bądź ostrożna. Obiecaj mi to. Vanja nie rozumiała jego zatroskanego spojrzenia. - Czy naprawdę ńie wierzysz, że to był Ralph? - Ależ tak. Tylko wiecie, co mnie najbardziej niepokoi? - Ze to nie ty wyjaśniłeś sprawę? - Jej głos był ostry jak brzytwa. Nadal nie złożyła broni w bitwie, którą on już za kończył. - Ze nie chcecie dostrzec, że za tym wszystkim stoi Edward. On się nigdy nie poddaje. Nigdy. I poszedł. To nie było szczególnie udane pożegnanie. Jedyne, na jakie mógł liczyć.
alph Svensson. Jeden ze sprzątaczy. Tak blisko, a jednak poza zasię giem. Haraldsson miał zepsuty dzień. Nawet myśl o zbli żającym się wieczorze go nie pocieszała. Zespół Höglunda
R
musiał dostać to nazwisko od Hindego. Zatrzymali Ralpha zaledwie godzinę po tym, jak Vanja wyjechała z Lövhagi. Bez rozmowy z nim. Mimo iż był to jeden z warunków, żeby w ogóle mogła spotkać się z Hindern. Złamała umowę. Powinien się tego domyślić. Na ludziach z zespołu do spraw zabójstw nie można było polegać. Ciągle go rozczarowywali. Co takiego Vanja miała do zaproponowania, że tak szybko zdradził jej to nazwisko? On sam budował relację, wykazy wał chęć współpracy, dostarczał rzeczy. Co ona miała takie go, czego brakowało jemu? Odpowiedź była oczywista, ale chyba nie... Nie mogła się zgodzić na to, żeby... Wprawdzie byli sami w pokoju, ale mimo wszystko. Nie wyglądała na taką. Jego rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Abba. Wyciągnął komórkę i spojrzał na wyświetlacz. Numer ko mórkowy, którego nie znał. - Thomas Haraldsson. - Dzień dobry, tu Taxi Vasterås - usłyszał w słuchawce męski głos. - Pan zamawiał kurs na dzisiaj. Haraldsson zmarszczył czoło. Czyżby dzwonili z po twierdzeniem teraz? Czy to nie było trochę za późno? Rzucił okiem na zegarek. Właśnie o tej porze powinni przy jechać po Jenny. - Tak, to prawda - powiedział ostrożnie. - Przyjechaliśmy na miejsce po klienta, ale nikogo tu nie ma. - Nie ma nikogo? - Haraldsson założył, że dzwoniący mężczyzna chciał powiedzieć, że Jenny nie ma na miejscu. Wszystko inne byłoby nieprawdopodobne. Firma nie była duża, ale ktoś jednak musiał tam być. Jenny powinna tam być. Musiała tam być. Więc w naturalny sposób nasuwało się kolejne pytanie: - Czy na pewno jest pan we właściwym miejscu? - Engelbrektsgatan 6. Jej koleżanki mówią, że przyjecha ła inna taksówka i ją zabrała. Wcześniej.
- Ach tak? Czyli wysłaliście dwie? - Nie, dlatego właśnie dzwonię. Czy zamawia! pan jesz cze jakiś inny transport? - Nie. Haraldsson niczego nie rozumiał. Gdzieś wkradł się błąd. Trudno mu było uwierzyć, żeby to on go popełnił. Dzień był skrupulatnie zaplanowany, wszystkie szczegóły. Musiał po rozmawiać z Veroniką. Powiedziała to samo co taksówkarz. Jakiś mężczyzna zabrał Jenny około godzinę temu. Miał na sobie uniform taksówkarza. Wysoki. Włosy związane w ku cyk i blizna na twarzy. Żartował, że chodzi o niespodziankę, więc to musiał być ten, którego zamówił Thomas. Haraldsson zakończył rozmowę, ale nie był ani trochę mądrzejszy niż przedtem. Firma taksówkarska musiała coś poplątać. Trzeba tylko wyjaśnić, gdzie w takim razie jest Jen ny. Wybrał jej numer komórkowy. Brak odpowiedzi. Wstał od biurka i zaczął się przechadzać po pokoju. Uzyskiwał po łączenia z numerem, a więc telefon był włączony. Po chwi li odezwała się poczta głosowa. Nagrał krótką wiadomość, żeby do niego zadzwoniła, kiedy ją odsłucha. Rozłączył się. Zadzwonił do domu. Tam też nikt nie odbierał. Też włą czyła się automatyczna sekretarka. Zostawił taką samą wia domość. Może z większym niepokojem w głosie. Przerwał połączenie. Chwilę się zastanawiał, potem wrócił do biurka, uruchomił przeglądarkę i odszukał hotel spa. Zadzwonił do nich. Przynajmniej oni odebrali. Jenny Haraldsson jeszcze nie przyjechała. Ale do zarezerwowanego terminu było jesz cze piętnaście minut, czy mogliby poprosić ją, żeby zadzwo niła do męża, kiedy przyjedzie? Odchylił się na krześle. Właściwie nie był zaniepoko jony, ale nieodbieranie komórki było do niej niepodobne. Jego myśli krążyły swobodnie. Próbował złapać jeden ko niec, żeby zacząć nawijać na kłębek i dojść do wyjaśnienia, co się stało. Gdzie była.
Mężczyzna, który odebrał Jenny, powiedział, że to była niespodzianka, tak mówiła Veronica. Niewiele osób o tym wiedziało. Nawet w Taxi Vasterås nie wiedzieli, uderzyło go nagle. Po prostu zamówił taksówkę do pracy Jenny. Nie mówił, że pasażer nic o tym nie wie. Jedyną osobą, z którą rozmawiał o niespodziance, była Veronica. Żeby mogła dać Jenny wolne. Tylko ona o tym wiedziała. Ona i Edward Hinde. Zmroziło go w środku. Czy Hinde mógł mieć z tym coś wspólnego? To wyda wało się niemożliwe. Nie do uwierzenia. Haraldsson z nim współpracował. Hinde dostał od niego wszystko, o co pro sił. Jeśli był ktoś, kto mógł być niezadowolony z efektów ich rozmów, to raczej Haraldsson. Dlaczego Hinde miał by sięgać po Jenny? Okazywał jej pewne zainteresowanie, to prawda. Dostał zdjęcie. Ale Hinde siedział tam, gdzie siedział. Nawet jeśli współpracował z tym Ralphem z ze wnątrz, jak twierdziła policja, to przecież tamten był już w areszcie. Zatrzymali go prawie godzinę przedtem, zanim Jenny została zabrana przez tajemniczego szofera. Przez chwilę rozważał, czy jednak nie odwiedzić Hindego w celi i nie skonfrontować się z nim, ale zaraz z tego zrezy gnował. Przede wszystkim sama myśl, żeby Hinde miał co kolwiek wspólnego ze zniknięciem Jenny, była absurdalna. Ewentualnym, wmawiał sobie. Ewentualnym zniknięciem. Po pierwsze, przypuszczalnie istniało jakieś zwykłe wy tłumaczenie tego, co się stało. Po drugie, bezpośrednie konfrontacje z Hindern okazy wały się dotychczas mało skuteczne. Haraldsson otrząsnął się z tych strasznych myśli. Po padał w paranoję. Za dużo rozmawiał z Edwardem Hin dern. Ten nieprzyjemny facet zalazł mu za skórę. Znów zadzwonił na komórkę Jenny. Wolny sygnał, brak odpo wiedzi, automat. Haraldsson nie mógł pozbyć się jakiegoś
nieprzyjemnego przeczucia. Wyjął teczkę z celami i wizjami rozwoju, ale zaraz ją odłożył. Otworzył pocztę elektronicz ną. Musiał odpowiedzieć na kilka e-maili. Ale nie mógł się skoncentrować. Ktoś ją odebrał. Pojechała z nim i zniknęła. Nie mógł tak po prostu siedzieć tutaj i udawać, że nic się nie stało. Nawet jeśli z całą pewnością się nie stało. Haraldsson wyszedł z biura, opuścił Lóvhagę i pojechał do domu.
E
dward Hinde siedział nieruchomo po turecku na swoim łóżku. Oczy miał zamknięte. Spokojny, miarowy oddech. Skoncentrowany.' Skupiony. Zwrócony do wewnątrz. Gdy tylko usłyszał na oddziale pierwsze plotki o Ralphie, zabrał się do dzieła. Przechodząc obok jednego ze strażników, rzucił, że nie czuje się dobrze i zamierza odpo cząć w celi. Wszedł do środka, starannie zamknął za sobą drzwi, zanurkował pod łóżko i zaraz zaczął odkręcać kratkę wentylacyjną. Pracował szybko, napędzany świadomością, że to był najsłabszy punkt planu. Raczej nieprawdopodob ne było, żeby jakiś 'współwięzień nieproszony zajrzał do jego celi. Gdyby mimo wszystko to się stało, stanowiłoby małe zakłócenie, nid więcej. Ale jeśli drzwi do celi otworzył by strażnik, byłoby po wszystkim. Presja czasu go mobili zowała. Jeszcze nigdy przedtem nie odkręcił kratki w tak krótkim czasie. Potem wsunął dłoń w otwór i wyciągnął wi delec, który ukradł wczoraj ze stołówki, oraz słoik otrzyma ny od Thomasa Haraldssona.
Siedemset pięćdziesiąt gramów marynowanych buraków ćwikłowych. Hinde włożył kratkę na miejscu, ale jej nie przykręcał. Wstał, schował widelec w skarpecie, a słoik z burakami ukrył pod bluzą. Teraz zbliżał się kolejny ryzykowny mo ment. Nawet jeśli będzie rękami obejmował brzuch, jakby miał bóle żołądka, czujne oko strażnika i tak mogło wykryć słoik. Jednak musiał podjąć to ryzyko. Lekko zgięty wpół opuścił celę i pośpiesznie ruszył w kierunku toalety. Dłonie na brzuchu. Szybkie, szurające kroki. Człowiek idący za potrzebą. W kabinie wyjął spod bluzy słoik z burakami i posta wił na krawędzi umywalki. Wyciągnął z podajnika gruby plik papierowych ręczników i rozłożył je na klapie sedesu. Potem otworzył słoik, wyłowił widelcem kilka plasterków buraków, odsączył, położył je na papierowych ręcznikach i zaczął dokładnie rozgniatać widelcem. Kiedy już wszyst ko zamieniło się w miazgę i nie było widać ani kawałeczka, zgarnął papkę widelcem i wpakował sobie do ust. Potem powtarzał całą procedurę, aż zużył wszystko. Pod koniec musiał się już bardzo zmuszać. Siedemset pięćdziesiąt gra mów to było więcej, niż sobie wyobrażał. Zanim wyszedł z toalety, wziął słoik i wielkimi łykami wypił jeszcze zale wę z buraków. Potem wypłukał słoik, znów wsunął go sobie pod bluzę,' włożył widelec do skarpety i wrócił do celi. Tam już nie zawracał sobie głowy chowaniem słoika. Wystarczy ło postawić go za biurkiem. Usiadł na łóżku, podwinął nogi i zamknął oczy. Planowanie. Cierpliwość. Zdecydowanie. Siedział tak na łóżku od ponad godziny. Roland Johans son powinien już załatwić sprawę w Vasterås. Gotów na na stępną akcję. Najwyższy czas na drugi etap. Powoli i w kontrolowany sposób Hinde wyprostował nogi i stanął, żeby zaraz znów sięgnąć pod łóżko i wyciąg nąć tym razem buteleczkę, którą dostał od Haraldssona.
Ipekakuana. Wymiotnica. Dwieście pięćdziesiąt mililitrów. Odkręcił nakrętkę i wychylił zawartość dwoma łykami. Płyn nie był smaczny. Ale to nie miało znaczenia, i tak nie zostanie w jego brzuchu zbyt długo. Zanim wyszedł z celi, zdecydował, że jednak lepiej będzie schować puste opako wania do szybu wentylacyjnego. Byłoby głupio, gdyby mu się nie udało tylko z powodu własnego lenistwa i niedbal stwa. Ale czuł, że kratki nie zdąży już przykręcić. W żołądku wszystko zaczynało mu się kotłować. Wyszedł do świetlicy, nadal trzymając się za brzuch. Szczęki miał mocno zaciśnię te, czuł, że zaczyna się pocić. Zatrzymał się na środku sali. Showtime!
Kiedy poczuł pierwsze skurcze żołądka, upadł na pod łogę. Z krzykiem. Wszyscy się zerwali. Hinde zaczerpnął powietrza, żeby znów wydać z siebie krzyk, ale nie zdążył, bo już treść żołądkowa wytrysnęła z niego kaskadą. Więź niowie stojący najbliżej odskoczyli z obrzydzeniem na bok. Strażnicy, którzy podeszli, kiedy upadł, zatrzymali się, nie pewni, co mają zrobić. To znany fakt, że pracownicy wię zień nie wiedzieli zbyt wiele o dolegliwościach fizycznych. Hinde właśnie na to liczył i klawisze z dzisiejszej zmiany rzeczywiście go nie zawiedli. Stali tylko i przyglądali się bez radnie. Właśnie tak, jak zaplanował. Żołądek znów zaczął się skręcać. Przez załzawione oczy Hinde zobaczył, że tak że i ten drugi rzut był niemal czarny i gęsty. Odpowiednia konsystencja, odpowiedni kolor. Buraki zdążyły wejść w re akcję z kwasem żołądkowym i straciły prawie kolor. Jeśli nie badało się zapachu z bliska, trudno było odróżnić objawy od krwotoku wewnętrznego. Hinde chłodno liczył na to, że nikt nie wsadzi nosa w to, co właśnie wyrzucił z siebie po raz trzeci, tym razem nieco słabszym strumieniem. Jeden ze strażników złapał krótkofalówkę i wezwał pomoc, drugi najwyraźniej zastanawiał się, jak ma dojść do Hindego, nie
wdeptując przy okazji w treść jego żołądka. Skurcze ustały. Hinde wciągnął nosem powietrze, połykając trochę wymio cin, które się tam dostały. Smakowały burakami i ipekakuaną. Zgiął się wpół, krzycząc głośno z bólu, a potem zaczął się tarzać z boku na bok, bezradnie pojękując. Jeden ze strażników wreszcie podszedł do niego i ostrożnie położył mu rękę na ramieniu. Hinde odkaszlnął, dręczony, jak się zdawało, ogromnym bólem. - Pomóżcie - jęknął. - Proszę, pomóżcie mi. - Pomożemy - powiedział strażnik, kucający przy nim. Nawet nie wiedział, jak bardzo.
araldsson dotarł do domu w rekordowym czasie. Zła mał wszystkie ograniczenia prędkości i przepisy ruchu drogowego. Jego niepokój narastał i gnał go naprzód. Zaje chał przed garaż, zatrzymał się, wyłączył silnik i wysiadł. Spa odezwało się do niego jeszcze raz: Tym razem inna kobieta, nie ta, z którą rozmawiał przedtem. Jenny Haralds son jeszcze się nie zjawiła. Czy on wie, czy się tylko spóź ni, czy może coś jej wypadło? Powiedział to, co myślał, że nie sądzi, aby miała przyjechać. Kobieta poinformowała go, że będzie musiał zapłacić siedemdziesiąt pięć procent ceny przy tak późnym anulowaniu rezerwacji. Przeprosiła za to. Ale on się tym nie przejął. Niepotrzebny wydatek był w tej chwili jego najmniejszym zmartwieniem. Otworzył drzwi i wszedł do środka. - Jenny! Odpowiedziała mu cisza. Nie zdejmując butów, chodził po całym domu. - Jenny! Jesteś tutaj?
H
Ciągle ta sama cisza. Szybko przeszedł przez salon, dalej do kuchni, zajrzał do pokoju gościnnego z kącikiem do szy cia. Otworzył drzwi do pralni i toalety. Pusto. Cicho. Wrócił do przedpokoju i ruszył na górę. Zatrzymał się kil ka kroków przed szczytem schodów. To dziwne, jak mózg pra cuje. Nie myślał o niczym szczególnym. Lęk wyparł wszystkie inne myśli. Ale nagle, znienacka, przypomniał sobie. Hinde i cztery morderstwa z lat dziewięćdziesiątych. Wszystkie po dobne. Copycat, Ralph Svensson. „Letni rzeźnik”. Cztery ko biety także tutaj. Czytał o tym. Sposób działania. Identyczny. Związane. Zgwałcone. Z poderżniętym gardłem. W domu. W swojej sypialni. Haraldsson podniósł wzrok. Spojrzał na drzwi sypial ni. Jego i Jenny. W której jedli dzisiaj rano śniadanie i się kochali. Drzwi były zamknięte. Zwykle nie były. Dlaczego mieliby je zamykać, kiedy w domu nie było nikogo? Jakiś ci chy odgłos zakłócił ciszę i Haraldsson odkrył, że ten dźwięk pochodzi od niego. Ciche kwilenie. Pełne rozpaczy i przera żenia. Zmuszał się, żeby iść dalej po schodach. Stopień za stopniem. Kiedy dotarł na górę, musiał się złapać poręczy, żeby nie spaść. Nie mógł oderwać oczu od tych zamknię tych drzwi. Nie mógł przestać o tym myśleć. Zwłaszcza te raz latem było tam za gorąco do spania, jeśli drzwi były zamknięte przez cały dzień. Ona ich nie zamykała. Dlacze go miałaby je zamknąć? Wciągnął głęboko powietrze, po tem wypuścił je przez zaciśnięte wargi, zanim znalazł siły, żeby iść dalej. Podskoczył, kiedy usłyszał Abbę. Jego tele fon. Wyciągnął go, nie patrząc na wyświetlacz. - Haraldsson. Miał nadzieję, że to będzie ona. Że usłyszy jej głos. Że wszystko jest w porządku, że to tylko jakieś głupie niepo rozumienie.
- Mówi Victor Bäckman - zabrzmiało w słuchawce. To nie ona. Nic nie było w porządku. Rozczarowanie ogarnęło go gwałtownie, musiał użyć całej swojej siły, żeby stać prosto. Nie był w stanie odpowiedzieć, ale nawet nie musiał, Victor od razu ciągnął dalej. - Edward Hinde upadł w świetlicy i mocno wymiotował krwią. -Co? - Tak... Wygląda na to, że jest z nim źle, nie możemy się tutaj nim zająć. To chyba coś z żołądkiem. - Okay... - Haraldsson słyszał, co mówi Victor, ale nie rozumiał, dlaczego musi się właśnie teraz o tym dowiady wać. I tak nie mógł tak naprawdę przyswoić sobie tej infor macji. - Karetka zaraz tu będzie, dlatego właśnie do pana dzwo nię. Musi pan zaakceptować przewiezienie go do szpitala. - Muszę? - Tak. Czy mamy go przewieźć? Jakby znikąd znów przyszła mu pewna myśl. Obraz. Wspomnienie. Hinde siedzi na łóżku w swojej celi. On sam stoi przy drzwiach. Na rękach ma gęsią skórkę. Cichy głos Hindego. - Niech pan odportie „tak”. - Na co? - Już pan zrozumie, na co i kiedy. Wystarczy odpowiedzieć „tak”.
- Jest pan tam? - zapytał Victor w słuchawce. - Co? Tak. - Mamy go przewieźć? Tak czy nie? Wystarczy odpowiedzieć „tak”.
Haraldsson usiłował ogarnąć zasięg tego, co właśnie usłyszał, powiązania, które pojawiły się w jego głowie. A więc Hinde wiedział, że będzie chory. Ze taka rozmo wa się odbędzie. Ze padnie to pytanie. Na pewno to prze widział. Ale jak? Czyżby udawał, czy... Czy to miało jakiś
związek z rzeczami, które Haraldsson mu dostarczył? Bu raki i buteleczka z apteki. Jakieś południowoamerykańskie zioło, chyba tak to brzmiało. Ikakaka... coś w tym stylu. Skąd ta choroba? Udawana czy prawdziwa. Żeby go zabrali. Znajdzie się poza murami. Ucieknie. Czy powinien ostrzec Victora? Opowiedzieć o swoich podejrzeniach? Wystarczy odpowiedzieć „tak”.
Nie było tam miejsca na ostrzeganie czy próbę udarem nienia. To było proste wezwanie, żeby powiedzieć jedno sło wo. Wyrazić zgodę. Posłuchać rozkazu. Próbował, ale nie był w stanie ogarnąć konsekwencji. Nie ważyć za i przeciw. Wszystko było chaosem. Drzwi sypialni były zamknięte. Pod szedł do nich ostatnie kilka kroków. Musiał się dowiedzieć. - Thomas? Czy jest pan tam? Haraldsson położył dłoń na klamce. Wziął głęboki od dech. Zamknął oczy. Pomodlił się do Boga, w którego nawet nie wierzył. Na wydechu pchnął drzwi. Szybko, jak się od rywa plaster. Przygotowany na najgorsze, ale równocześnie wcale niegotowy. Pokój był pusty. Jenny nadal po prostu nie było. - Tak - powiedział. Jego głos zabrzmiał raczej jak suche skrzypnięcie. - Co pan powiedział? - zapytał Victor. Haraldsson odchrząknął. - Tak - powtórzył pewniejszym głosem. - Przewieźcie go. - Okay. Gdzie pan jest? Czy dzisiaj będzie pan jeszcze w pracy? Haraldsson zakończył rozmowę. Schował telefon z po wrotem do kieszeni. Stał w drzwiach swojej pustej sypialni i zaczął płakać.
anim Ursula zdecydowała się zakończyć pracę na dzi siaj, chciała jeszcze się upewnić, czy dwie sterylne prze syłki z próbkami DNA z mieszkania Ralpha, które wysłała, dotarły do CLK w Linköping. Kilka godzin wcześniej po jechały specjalnym transportem i plan był taki, że Torkel już na przesłuchaniu będzie mógł się posługiwać wstępnym raportem. Złapała szefa działu technicznego, Waltera Steena, który ją uspokoił. Wszystko wyglądało dobrze, CLK wzięło się do pracy, on sam dopilnuje, żeby jutro w cią gu dnia wysłano wyniki. To jej wystarczyło, znała Steena z dawnych czasów i wiedziała, że jest człowiekiem, który dotrzymuje słowa. Zadowolona opuściła duszne mieszkanie Ralpha Svenssona. Właśnie przyszli zmiennicy, porozma wiała krótko na schodach z nowymi policjantami i jeszcze raz podkreśliła, że nikt oprócz niej nie ma wstępu do miesz kania, przynajmniej bez jej pozwolenia. Zostawiła dla pew ności swój numer domowy i na komórkę, a potem zeszła po schodach. To był niesłychanie intensywny dzień, czuła zmęczenie w ciele i na duszy Zatrzymała się chwilę przed budynkiem, chłonąc zapachy lata i woń ciepłej trawy. Mimo zmęczenia była zadowolona. Mieszkanie okazało się pełne skarbów i musiała raczej przeprowadzać selekcję materiału, niż badać go dogłębnie. Miała jeszcze przed sobą wiele go dzin pracy, ale była przekonana, że mają już dość dowodów, żeby skazać Ralpha Svenssona za wszystkie cztery zbrod nie, obojętnie, czy się przyzna, czy nie. To był właściwy cel jej pracy. Znaleźć dowody tak mocne, że opowieść i słowa podejrzanego nie będą już miały takiego znaczenia. Wtedy wie, że wykonała swoją robotę solidnie. Kiedy prawda sta wała się obiektywna i wymierna. Ruszyła do samochodu. Przez chwilę myślała o tym, żeby zadzwonić do Torkela. Zajrzał tu razem z Vanją po konferencji prasowej. Musieli przed budynkiem natknąć się na Sebastiana, bo Torkel od razu powiedział, że od tej chwi li Sebastian jest wyłączony ze śledztwa. Zwłaszcza Vanja
Z
wyglądała na ucieszoną. Kipiała energią, zaraz wyrzuciła z siebie kilka bezlitosnych uwag na jego temat tak bardzo go nie znosiła. Ursula czuła raczej lekki smutek. Wpraw dzie Sebastian tym razem nie przyczynił się szczególnie do rozwiązania sprawy, ale pamiętała go jeszcze z dawnych czasów. Kiedy miał w sobie niesłychaną siłę wewnętrzną. Mężczyzna, który ze zwieszonymi ramionami wychodził z mieszkania Ralpha Svenssona, to nie był ten sam czło wiek. Nikt nie powinien upaść tak nisko. Tak ciężko. Nawet Sebastian Bergman. Więc Ursula nie mogła dzielić radości Yanji. Torkel, zanim wyszedł z mieszkania, stał jeszcze chwilę w przedpokoju, szukając jej wzroku. Znała ten błysk w jego oczach z podobnych sytuacji, ze spraw wyjazdowych. Poja wiał się, kiedy osiągali przełom w śledztwie i mogli przedłu żyć ten moment, jeśli byli razem. Ale tym razem Ursula nie odpowiedziała na to wezwa nie. W jakiś sposób'nie byłoby to właściwe. Kiedy byli w innym mieście wtedy w jakiś dziwny sposób sytuacja wy glądała inaczej. Wtedy to nie było takie poważne. A teraz oczywiście miała ochotę, ale też wydawało jej się to czymś brudnym. I jeszcze ten Mikael. Wsiadła do samochodu i skierowała się do miasta, nie wiedząc, dokąd jedzie. Kompromisowym rozwiązaniem by łoby może pojechanie do pracy, ale nie miała na to ochoty. Zdecydowała, że pojedzie do domu. Mikael był w domu. Kiedy weszła, siedział na sofie. On też sprawiał wraże nie zmęczonego. - Wyglądasz na zmęczonego. Skinął w odpowiedzi i wstał. - Chcesz kawy? - Chętnie. Wyszedł, żeby włączyć ekspres. Ursula usiadła przy otwartym oknie. Na dworze było cudownie cicho,
z przyjemnością wsłuchiwała się w odgłosy jego krzątaniny w kuchni. Poczuła, że to była słuszna decyzja. Reguły to re guły i nawet jeśli złamało się je raz, to nie znaczy, że trze ba to robić ciągle. Mikael miał w sobie coś uspokajającego. Musiała to przyznać. Może nie był najbardziej namiętnym facetem na świecie, ale zawsze miał dla niej czas. To było naprawdę dużo warte. - Słyszałem w radiu, że kogoś zatrzymaliście - usłyszała z kuchni. - Tak, spędziłam całe popołudnie w mieszkaniu podej rzanego. - Znalazłaś coś? - Mnóstwo. Jest winny. - To świetnie. Mikael wyszedł z kuchni. Popatrzył na nią. - Siadaj - zaczęła i poklepała sofę obok siebie, ale on jej przerwał. - Nie teraz. Musimy porozmawiać. Drgnęła zaskoczona. Usiadła wyprostowana i przyjrzała mu się. Nieczęsto Mikael próbował rozmawiać, chciał, żeby ona słuchała. - Czy coś się stało z Bellą, czy może...? Potrząsnął głową. - To nie ma nic wspólnego z Bellą. Tu chodzi o nas. Zastygła. Jego głos był jakiś inny. Jakby przećwiczył to, co chciał powiedzieć. Jakby od dawna się do tego przygoto wywał. - Spotkałem kogoś i chciałbym być z tobą szczery. Nie zrozumiała jego słów. W końcu musiała zapytać, choć domyślała się odpowiedzi. - Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Chcesz mi powie dzieć, że spotkałeś inną kobietę? - Tak. Choć chwilowo zerwaliśmy. Uznałem, że to nie będzie uczciwe wobec niej. Ani wobec ciebie. Patrzyła na niego zszokowana.
- Byłeś z kimś związany, ale zerwałeś? - Nie byliśmy związani. Spotkaliśmy się kilka razy i ja to przerwałem. Na jakiś czas. Najpierw chciałem porozmawiać z tobą. Ursula siedziała w milczeniu. Nie wiedziała, co ma zro bić. Złość byłaby najprostszą możliwością. Czysta, żywa złość. Ale nie znajdowała jej w sobie. Nie znajdowała wła ściwie niczego. Siedzieli w ciszy. - Ursulo, naprawdę próbowałem w ostatnim czasie, ten wyjazd do Paryża i cała reszta. Ale już nie znajduję siły. Przykro mi. To moja wina. Jego wina. Gdyby to było takie proste. Naprawdę nie wiedziała, co ma powiedzieć.
K
aretka z Uppsali zajechała przed Lovhagę dokładnie osiemnaście minut po otrzymaniu zgłoszenia. Fatima Olsson wysiadła i obeszła furgonetkę, żeby wyciągnąć nosze na kółkach. Cieszyła się, że już dojechali. W drodze powrot nej będzie siedziała z tyłu z pacjentem, uniknie towarzystwa Kennetha Hammaréna. Nie lubiła go. Z tego prostego powo du, że on jej nie lubił. Nie wiedziała dlaczego. Może dlatego, że pochodziła z Iraku albo że miała lepsze wykształcenie była pielęgniarką ze specjalizacją z intensywnej opieki, pod czas gdy on był zwykłym sanitariuszem - i przez to także lepsze zarobki, a może przez to, że była kobietą. Może przez połączenie wszystkich trzech przyczyn, a może był jeszcze jakiś inny powód. Nie pytała. Pracowali razem od trzech ty godni i zamierzała przy najbliższej okazji porozmawiać z sze fem, żeby na przyszłość nie musiała jeździć z Kennethem. W sprawach zawodowych był w porządku, ale poza tym
okazywał jej niechęć i był zarozumiały Wykorzystywał każ dą okazję, żeby ją upomnieć, zrugać albo skrytykować to, co zrobiła. Był taki tylko w stosunku do niej. Widziała go w pra cy z innymi, miał wtedy zupełnie inne nastawienie. Nie, to chodzio o nią. Nie lubił jej. Kenneth wysiadł z kabiny, jak zawsze jakieś pół minuty później niż ona, specjalnie, żeby nie musiał pomagać w wy ciąganiu noszy. Fatima wyjęła podręczną torbę ze sprzętem pierwszej pomocy, położyła ją na noszach, tylne drzwi fur gonetki zostawiła otwarte - teren był przecież strzeżony i ruszyła w stronę Pawilonu Zamkniętego, gdzie w drzwiach czekał już na nich strażnik. Kenneth zgodnie ze swoim zwy czajem szedł pięć metrów przed nią. Świetlica była pusta, tylko Hinde leżał na podłodze. Je den ze strażników podłożył mu poduszkę pod głowę. Po zostali więźniowie wrócili do swoich cel. Fatima szybko zorientowała się w sytuacji. Mężczyzna w średnim wieku. Silne fusowate wymioty. Sądząc z pozycji, mocne bóle żo łądka. Przypuszczalnie krwawiący wrzód żołądka. Zdecy dowanie krwotok wewnętrzny. Fatima nachyliła się nad Hindern. - Hej, słyszy mnie pan? Mężczyzna na podłodze otworzył oczy i skinął z wysił kiem. - Mam na imię Fatima, czy może mi pan powiedzieć, co się stało? - Rozbolał mnie brzuch i potem... - Głos chyba odmó wił mu posłuszeństwa. Jedną ręką wykonał nieokreślony gest, wskazując wymiociny na podłodze. Fatima skinęła głową. - A teraz pana boli? - Tak, ale jest trochę lepiej. - Pojedzie pan z nami. Rzuciła Kennethowi ponaglające spojrzenie, potem w milczeniu podnieśli razem mężczyznę na nosze i przypięli
pasami. Nie ważył zbyt dużo. Wyglądał na bardzo wyczer panego. Zdecydowanie powinni jechać do szpitala na sy gnale. Strażnik, który siedział u boku mężczyzny, poszedł za nimi korytarzem do czekającej karetki. Wsadzili pacjenta, bez pomocy Kennetha, na tył furgonetki i Fatima już zaczę ła zamykać drzwi, ale zobaczyła, że towarzyszący jej straż nik próbuje wskoczyć do środka. - Co pan robi? - Zamierzam z wami jechać. Edward leżał na noszach i przysłuchiwał się z zaintere sowaniem. Nad tą częścią planu miał najmniejszą kontrolę. Nie wiedział, jaka ochrona wyjedzie z Lövhagi do szpitala. Ilu strażników? Czy będą uzbrojeni? Na terenie więzienia mieli zwykle pałkę i paralizator. Czy podczas przewoże nia więźniów jest inaczej? Eskorta w drugim samochodzie? Dwóch? A może zaczekają na eskortę policyjną? Nie miał pojęcia. ' Teraz usłyszał, jak strażnik tłumaczy Fatimie, kim jest Edward i dlaczego wykluczone było, żeby pozwolili mu od jechać w niestrzeżonej karetce. Strażnik miał jechać z tyłu razem z nią i z Hindern, czekali jeszcze na jego kolegę, któ ry pojedzie w kabinie. A więc dwóch. Oddzielnie i chyba uzbrojeni. Ale mimo wszystko nie powinno być kłopotów. W każdym razie nie było mowy o zaangażowaniu policji. Nadbiegł drugi strażnik i od razu wsiadł do kabiny. Jego kolega wskoczył na tył obok Hindego, gdzie Fatima wskaza ła mu miejsce. Zamknęli drzwi. Fatima zastukała dwa razy w szybę z mlecznego szkła, która oddzielała szoferkę od części medycznej, i karetka ruszyła. Po kilku metrach zawy ła syrena. Hinde czuł, jak w jego ciele narasta napięcie. Na razie wszystko szło dokładnie według planu, ale najtrud niejsza i najbardziej ryzykowna część była jeszcze przed nim. Fatima zapytała go: - Czy jest pan uczulony na jakiś lek?
-Nie. - Jest pan odwodniony i stracił pan dużo soli mineral nych, podam panu roztwór chlorku sodu. Odwróciła się w rozkołysanej karetce, wprawnymi rucha mi wyciągnęła jakąś szufladę, wyjęła woreczek z kroplówką i zawiesiła na haczyku nad Edwardem. Potem wstała, się gnęła do szafki pod sufitem i wzięła cienką igłę. Usiadła przy Hindern, spryskując równocześnie gazik środkiem de zynfekującym z butelki stojącej na blacie. Szybko przeje chała mu wilgotnym skrawkiem po zgięciu ramienia. - Teraz poczuje pan ukłucie. - Pewnym ruchem wbiła igłę, umocowała plastrem, poprawiła rurkę kroplówki i pod łączyła ją do igły w jego przedramieniu. Potem nachyliła się, żeby odkręcić kroplówkę. Jej piersi znalazły się tuż przed oczami Hindego. Pomyślał o Vanji. Roztwór zaczął się sączyć do jego żył. - Dobrze, a teraz muszę zadać panu kilka pytań. Czy ma pan dość siły? Edward skinął i uśmiechnął się dzielnie. Fatima odwza jemniła uśmiech. - Pański numer PESEL. Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy karetka gwałtownie za hamowała i zatrzymała się w miejscu. Przez szybę Hinde usłyszał, jak kierowca klnie. Napięcie sięgało zenitu. Oczy wiście mógł to być jakiś nieostrożny kierowca, który zmusił ich do zatrzymania, ale też mogła to być zapowiedź ostat niego kroku do wolności. Widział, jak towarzyszący mu strażnik nieruchomieje, spięty i gotowy, podczas gdy Fati ma przepraszała go za nagłe hamowanie. Edward rozejrzał się za czymś, co mógłby wykorzystać jako broń, najlepiej coś w rodzaju noża. Niczego nie widział. Poza tym był przy pięty do noszy. I tak nie mógłby nic zrobić. Pozostawało czekanie.
Kenneth zaklął znowu i jeszcze mocniej nacisnął klakson. Do kogoś chyba musiał należeć ten czerwony saab zaparkowany po lewej stronie tak bezmyślnie, że nie można było przeje chać. W dodatku zaraz za zakrętem. Co za idiota. Szczęście, że tak szybko zareagował, bo inaczej na pewno by w niego uderzył. Kenneth zatrąbił jeszcze raz. Gdzież jest facet od tej cholernej kupy złomu? Przecież nie mógł zaparkować tak idiotycznie i wybrać się na relaksującą przechadzkę po lesie. Musiał być gdzieś w pobliżu. Choć wtedy powinien usłyszeć syrenę. Zobaczyć koguta. Jak na złość. Zaledwie dwieście me trów dzieliło ich od pięćdziesiątki piątki. Tam mógłby się ja koś prześliznąć bokiem, ale na tej zasranej dróżce to było niemożliwe. Z jednej strony saaba był płot, a z drugiej głębo ki rów. Kenneth znów nacisnął klakson. Strażnik, który siedział obok niego, wyglądał na zdener wowanego. Nieustannie rozglądał się dokoła. Dłoń trzymał na broni u pasa. - Co się dzieje? - zapytał Kenneth. - Nie wiem. Może pan wycofać? Kenneth wzruszył ramionami i wrzucił wsteczny bieg. Zobaczył, jak mężczyzna obok niego odpina od paska wal kie-talkie i podnosi do ust. I wtedy świat eksplodował. Z tyłu, ponad dźwiękiem syreny, dały się słyszeć odgłosy dwóch strzałów i tłuczonego szkła. Jakby wszystko dzia ło się równocześnie. Jakiś cień przesunął się po mlecznym szkle do kabiny i coś chlapnęło na szybę. Coś ciemnego. Spływającego. Strażnik, który siedział obok Edwarda, ze rwał się na równe nogi. Fatima krzyknęła i splotła dłonie na karku, przedramionami zasłaniając uszy, i pochyliła się do przodu. Przeżycia wojenne, pomyślał Hinde, obserwując jej reakcję. Leżał tak i przyglądał się chaosowi, który rozpętał się w ciągu kilku sekund. Zaraz dały się słyszeć trzy mocne uderzenia w blachę samochodu.
- Co się dzieje? - krzyknęła Fatima. Strażnik miał paralizator w dłoni, ale nie wiedział, do czego może go przytknąć. Edward leżał nieruchomo. Nie zamierzał bez potrzeby ściągać na siebie uwagi. Skoro już dotarł tak daleko, nie chciał ryzykować, żeby jakiemuś nad gorliwemu, nerwowemu strażnikowi strzelił do głowy jakiś głupi pomysł. Nagle wycie syreny ustało. Ciągły hałas zastąpiła cisza. Niepokojąca cisza. Strażnik się nie poruszał. Tylko rozglą dał się na wszystkie strony. Wsłuchiwał się w dźwięki dobie gające z zewnątrz. Nic nie było słychać. Fatima powoli się wyprostowała i zszokowana podniosła oczy na strażnika. - Co się dzieje? - szepnęła. - Ktoś próbuje go odbić - odparł strażnik, nadal spięty. Jakby na potwierdzenie prawdziwości tych słów na gle otworzyła się połowa tylnych drzwi. Padły kolejne dwa strzały. Pierwszy pocisk przeszedł przez miękkie części tuż pod żebrami, wyszedł plecami i rozbił mlecznobiałą szybę. Druga kula utknęła w mostku. Strażnik osunął się na pod łogę. Fatima wrzasnęła. Roland Johansson szarpnął drugą połowę drzwi, zobaczył ją i wycelował. - Nie - rzucił krótko Edward. Roland opuścił broń i wszedł do ciasnego pomieszczenia karetki, które po wejściu tego potężnego mężczyzny wyda wało się jeszcze mniejsze. W milczeniu zaczął odpinać pasy krępujące Edwarda. Ten po uwolnieniu usiadł na noszach. Najbardziej pragnął wyskoczyć z karetki. Podskakiwać z ra dości. Musiał użyć całej swojej siły woli, żeby nie stracić nad sobą kontroli. Był tak blisko. Podniósł oczy na kroplów kę. Zdjął woreczek ze stojaka. - Biorę to ze sobą. Żadnej reakcji. Fatima była w szoku. Łkała bezgłośnie i kołysała się w przód i w tył. Miała puste spojrzenie. Ro land wyciągnął rękę, żeby pomóc Edwardowi zejść z noszy i wysiąść z samochodu. Po swoim małym przedstawieniu
w świetlicy Hinde był słabszy, niż się spodziewał. Powoli szli wzdłuż karetki. Zatrzymali się w połowie drogi. - Dasz radę? - Tak, dzięki. Edward oparł się o ścianę furgonetki. Roland poklepał go po ramieniu, podszedł do szoferki, otworzył drzwi pasażera i najwyraźniej bez żadnego wysiłku podniósł strażnika, któ ry skulony siedział nieruchomo. Krwawiąca rana w szyi, tuż pod szczęką, i jedna tuż pod obojczykiem, tyle Edward zdą żył zauważyć, kiedy Roland go wlókł. Żyje, ale już niedługo. Znów usłyszał krzyk Fatimy, kiedy Roland wrzucił konają cego strażnika do tyłu. Edward zamknął oczy. Roland podszedł do kabiny z drugiej strony. Kiedy po strzelił strażnika siedzącego z przodu, kierowca próbował uciekać. Ale nie był dość szybki. Roland dogonił go i ude rzył trzy razy jego głową w bok samochodu. Teraz wziął nieprzytomnego kierowcę i zaniósł do reszty towarzystwa z tyłu karetki. Kiedy Wszyscy znaleźli się w jednym miejscu, znów wszedł do ambulansu. Strażnikami się nie przejmo wał. Jeden nie żył, drugi konał. Odpiął im od pasa kajdanki i odwrócił kierowcę na brzuch. Wykręcił mu dłonie na ple cy i zwrócił się do Fatimy, która nadal siedziała na stołku przy noszach. - Chodź. Fatima tylko potrząsnęła głową, nie mogła się poruszyć. Roland zrobił krok w jej stronę, szarpnięciem ściągnął ją z taboretu i pchnął na podłogę obok tamtych. Nie opiera ła się, kiedy skuwał jej ręce na plecach. Potem wziął koc, wyszedł z ambulansu, znów obszedł cały samochód, mi nął Edwarda i podszedł do kabiny od strony pasażera. Za czął wygarniać odłamki szkła, które zasypały całą kabinę. Kiedy usunął większość szkła, rozłożył koc na fotelu pa sażera. Podszedł do Edwarda, pomógł mu wejść do kabiny i usiąść z kroplówką. Zanim zamknął drzwi, powyjmował jeszcze resztki szkła z rozbitej szyby, żeby okno wyglądało
na otwarte. Kiedy już Edward siedział bezpiecznie, Roland wrócił do czerwonego saaba i wziął rolkę taśmy izolacyj nej z tylnego siedzenia. Podszedł do ambulansu i czterech leżących w środku osób. Owinął taśmą nogi kobiety i kie rowcy. Nie sądził, żeby któreś z nich kopniakami próbowa ło wywołać alarm, jeszcze przez jakiś czas kierowca będzie nieprzytomny, a kobieta w szoku całkowicie niezdolna do działania. Ale zrobił to dla pewności. Roland zakończył dzieło, zaklejając im usta podwójną warstwą taśmy. Wysko czył, zatrzasnął drzwi, usiadł na fotelu kierowcy i przekrę cił kluczyk w stacyjce. Wszystko trwało niecałe pięć minut. Nikt ich nie widział. Nigdzie nic się nie poruszało. Żadnych odgłosów syren. Tylko dźwięki lasu. I pojechali. Edward widział we wstecznym lusterku, jak czerwony saab staje się coraz mniejszy i mniejszy. Zostawia li go za sobą. Tak samo jak zostawił Lóvhagę. Porzucił ją. Teraz mógł, teraz powinien patrzeć przed siebie. Roland utrzymywał prędkość ambulansu tuż powyżej do zwolonej granicy. Edward był prawie pewien, że kontrole szybkości na pięćdziesiątce piątce nie należały do prioryte tów drogówki, przynajmniej jeśli chodzi o pojazdy uprzy wilejowane, ale i tak głupio byłoby ryzykować. Spotkanie z przedstawicielami władzy nie byłoby pożądane z wielu względów. Zdziwiłaby ich rozbita szyba. W kabinie były ślady krwi. Roland nie miał na sobie przepisowego stroju. Uważny policjant na pewno zwróciłby na to wszystko uwa gę. Dobra, zajmą się tym, jeśli będzie trzeba. Było pięknie. Otaczała ich zieleń lata. Edwardowi nie mal zakręciło się w głowie, kiedy zobaczył rozległy, wyżyn ny krajobraz. Taka wielka powierzchnia. Tyle przestrzeni. Widziane z tej perspektywy ostatnie czternaście lat wydało mu się większym odizolowaniem i zamknięciem. Kiedy zo baczył, czego go pozbawiono. Cieszył się tą jazdą, każdym nowym widokiem, jaki ukazywał się wzdłuż krętej drogi.
Wpadający przez wybite okno wiatr rozwiewał jego rzadkie włosy. Znów przymknął oczy. Oddychał głęboko. Pozwolił sobie na chwilę odprężenia. Powietrze zdawało się lżejsze. Inne. Każdy oddech, dodawał mu sił. Tak właśnie oddychał wolny człowiek. Roland zwolnił. Edward otworzył oczy. Do jechali do drogi El 8. Za niecałe pół godziny będą w Sztok holmie. Edward zwrócił się do Rolanda. - Masz telefon? Roland sięgnął do kieszeni i podał mu komórkę. Edward wybrał numer z pamięci i czekał na odpowiedź, a Roland utrzymywał stałą prędkość stu dziesięciu kilometrów na go dzinę.
araldsson stał przy oknie w sypialni. Stal tam od chwi li, kiedy otworzył drzwi i zastał pusty pokój. Minął niepościelone podwójne łóżko i zatrzymał się przy oknie. I tu pozostał. Co innego miał zrobić? Szukać Jenny? Gdzie? Nie miał pojęcia. Był dosłownie sparaliżowany. Lęk, strach, Jenny, praca. Za oknem faceci z jabłonką właśnie zabierali się do pracy. Widział, jak przyszli. Jak chodzili po ogrodzie. Wskazywali różne miejsca i dyskutowali. W końcu ustalili najlepsze po łożenie, zaczęli mierzyć i kopać. Przynosili worki z ziemią. Zwykły dzień pracy. Zwyczajne życie, które toczyło się zaled wie kilka metrów od niego. Uchwytna rzeczywistość. Trudno mu było zachować jasność umysłu. Co mógł zrobić? Nie mógł być zamieszany. Nie wolno mu było. Nie było Jenny. Był zamieszany. Chociaż nikt nie musiał o tym wiedzieć. Jenny nic nie mogło się stać. Jego myśli skakały i zmieniały bieg jak porysowana winylowa płyta.
H
Hinde miał zostać przewieziony. Przypuszczalnie już opuścił Lovhagę. Chciał zostać przeniesiony. Coś miało się stać. Ale co? Czy Haraldsson powinien wszcząć alarm? / skok/
Czy to uratowałoby Jenny? Jenny zniknęła, /skok/ Jakie mógłby podać powody, gdyby zawiadomił policję? Przecież nie mógł powiedzieć, że wyświadczał Hindemu drobne przysługi i skutkiem jednej z nich było to, że Hinde opuścił teren więzienia. To byłoby zawodowe samobójstwo. Na pewno karalne, /skok/ Jenny. Gdzie mogła być? Niemożliwe, żeby została za mordowana. Co on by wtedy zrobił? Jak miałby siłę dalej żyć? /skok/ Hinde jeszcze był w Lövhadze, a Ralph już został aresz towany, kiedy Jenny zniknęła. Co to oznaczało? Ze Hinde był w kontakcie z kimś trzecim? /skok/ Ingrid Marie nie mogła mieć taty w więzieniu, /skok/ Czy powinien wszcząć alarm? Czy mógł wszcząć alarm? Jaki miałby podać powód swojego niepokoju? Hinde może był chory. Naprawdę. Może akurat pojechali do szpitala. Wtedy ostrzeżenie o próbie ucieczki wyglądałoby co naj mniej podejrzanie. Skoro miał takie obawy, dlaczego w ta kim razie zgodził się na przewiezienie? /skok / Nigdy nie zabiłem kobiety w dąży. /skok/
Co by się stało, gdyby wszczął alarm? Co by się stało, gdyby tego nie zrobił? Z Jenny. Telefon znów zadzwonił. Haraldsson poczuł, jak jego serce przyśpiesza z nadzieją, kiedy wyjmował aparat z kie szeni. Nieznany numer. To nie Jenny. Ale i tak odebrał. - Haraldsson. - Mówi Edward Hinde. W głowie Haraldssona zapanowała kompletna pustka. Wszystkie myśli, które przedtem się w niej kotłowały, ulot niły się bez śładu.
- Skąd pan dzwoni? - To było jedyne, co mógł z siebie wykrztusić. - To nie jest ważne. Zrobił pan to, o co prosiłem, więc te raz ma pan swoje pytanie. Haraldsson słyszał każde słowo. Słyszał, ale nie rozumiał. - Że co? - Dotrzymuję obietnic. Chciałem, żeby pan odpowie dział „tak”, tak się stało, więc teraz może pan uzyskać od powiedź na jedno pytanie. - Co zrobił... - Thomas, niech pan zaczeka - przerwał mu Edward. Haraldsson natychmiast umilkł. - Nie chcę za pana decydować, ale na pana miejscu za pytałbym „Gdzie jest moja żona?”. Haraldsson zamknął oczy. Pod powiekami widział jasne rozbłyski. Bał się, że zemdleje. Nie mógł tego zrobić. Wte dy nigdy by się nie dowiedział. Łzy cicho spływały mu po policzkach. - Gdzie jest moja żona? Ledwie wydobył z siebie głos. Hinde zaczął tłumaczyć.
szystkie okna w mieszkaniu były otwarte. A mimo to było gorąco. Parno. Duszno. Vanja siedziała na sofie, skacząc po kanałach telewizyj nych. O tej porze żaden nie nadawał swoich najlepszych programów, to było wręcz boleśnie widoczne. Wyłączyła odbiornik, rzuciła pilot na sofę obok siebie i sięgnęła po do datki specjalne obu popołudniówek, które leżały na stoliku. „Expressen” wydał dziesięciostronicowy materiał o ujęciu
W
Ralpha Svenssona. Pierwszą stronę zdobiło wielkie zdjęcie twarzy, niezamaskowane. U góry nagłówek: „TO ON JEST RZEŹNIKIEM LATA”. Po bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć na samej górze strony napis: „Policja podej rzewa:” Ale zdecydowanie mniejszymi literami. Ralph nie był skazany, nie było też jeszcze nakazu aresztowania, o ile wiedziała, ale już został okrzyknięty winnym. Restrykcyj ne podejście do publikowania zdjęć i nazwisk było nieno woczesne. Wczesna publikacja wizerunku i danych leżała „w interesie ogółu”. A chodziło o to, że nikt nie chciał płacić za twarz ukrytą pod rozpikselowaną maską. Zdaniem Vanji to nie tylko było nieetyczne, lecz także czasami utrudniało im pracę. Okazanie miało o wiele mniejszą wartość, kiedy podejrzany gapił się na świadków z każdego kiosku z gaze tami. Zdjęcie na pierwszej stronie „Expressen” pochodzi ło z paszportu Ralpha. Nie było korzystne. Wyglądał na szaleńca, podobnie jak większość ludzi na swoich zdjęciach paszportowych. W środku była cała historia jego życia. Chora matka, ojciec i jego drugie małżeństwo, nowa mama, porządna rodzina, przenosiny, pieniądze, prace i szkoły. Znaleźli kilku kolegów szkolnych, którzy pamiętali Ral pha Svenssona jako cichego i nieśmiałego chłopca. Trochę niedopasowany. Trudno się otwierał. Przeważnie samotny. Może to była prawda, Vanja nic o tym nie wiedziała, była tylko ciekawa, czy gazeta otrzymałaby te same informacje, gdyby zadzwoniła i powiedziała, że Ralph Svensson dostał Nobla, a nie, że jest podejrzanym seryjnym mordercą. To pasowało do całości obrazu. Samotnik. Dziwak. Świr. Vanja była przekonana, że dawni koledzy szkolni Ralpha Svens sona, którzy z pewnością przez ostatnie dwadzieścia lat nie poświęcili mu ani jednej myśli, po prostu ugięli się pod cię żarem oczekiwań. Po analizie całego życia Ralpha, pomija jąc jego ewentualne marzenia, nadzieje, pragnienia i inne drobiazgi, które mogłyby nadać mu bardziej ludzkie cechy, pojawiało się tyle samo informacji o Edwardzie Hindern.
Dziennikarze mieli szczęście, że Ralph to copycat. Mogli pu blikować jeszcze raz materiały z 1996 roku. Vanja nie miała siły tego czytać. Rzu.ciła gazetę i wyszła do kuchni. Wypiła szklankę wody. Było niewiele po wpół do siódmej. Słońce miało zajść dopiero za dwie godziny, ale na dworze już było trochę znośniej. Przez otwarte okno wpadła ożywcza bryza. Była podenerwowana. Normalnie po rozwiązaniu sprawy odczuwała przyjemne zmęczenie. Jakby ciało i umysł wreszcie mogły się wyłączyć po tygodniach wysiłku i napięcia. Zwolnić obroty. W takie dni zwykle zadowalała się pizzą, winem w nieco większych ilościach i przesiadywaniem na sofie. Ale nie tym razem. Ujęli właściwego człowieka, tego była pewna. Sebastian Bergman był już całkiem odstawiony na boczny tor, to też było coś pozytywnego. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby mógł jeszcze raz wedrzeć się między nich. Torkel wyraźnie pokazał, że ma już dość, nawet sam Sebastian chyba miał już dość. Więc pod każdym względem sprawa zakończyła się sukcesem. Dobry dzień. Dlaczego więc nie mogła się od prężyć? Bo nie wszystko było dobrze. Między nią i Billym. Te raz, kiedy śledztwo przeszło na wolniejsze obroty, mogła się bardziej skoncentrować na ich zniszczonym związku. Od tamtej chwili, kiedy powiedziała w samochodzie, że uwa ża się za lepszą policjantkę od niego, sytuacja między nimi ze zrozumiałych względów była napięta. Przedtem też, mu siała szczerze przyznać, ale po tamtej uwadze prowadzili otwartą wojnę. W każdym razie ona tak to postrzegała. On był konse kwentny, ale to ona rozpoczęła tę wojnę głupimi komenta rzami i ona teraz powinna ją zakończyć. W każdym razie spróbuje wyciągnąć rękę. Billy był dla niej zbyt ważny, żeby to tak po prostu zostawić. Jeśli nic się nie zmieni, jedno z nich poszuka sobie nowego miejsca i odejdzie z zespo łu, to było dla niej jasne. A tego oczywiście nie chciała.
Konieczne było przywrócenie normalności. Poszła do salo nu i wzięła komórkę. My otworzyła piekarnik i wyjęła medaliony wieprzowe za piekane z owczym serem. Billy postawił na stole półmisek z kuskusem i podsmażanymi warzywami. To była wczesna kolacja. Kiedy okazało się, że będzie miał wolny wieczór, postanowili pójść do teatru. Nie był to jego pomysł, ale de cyzję podjęli wspólnie. Billy nie znał grupy, która według My dawała cztery gościnne występy w tym tygodniu. Nazy wali się Spymonkey. Angielska grupa teatralna. Dosyć pro stacki teatr komediowy, jak określiła ich My. Billy nie mógł sobie tego wyobrazić. Brakowało mu punktów odniesienia. - Coś jak mieszanka Monty Pythona i Samuela Becketta. Dobra, to było coś, co zrozumiał. Lubił Monty Pytho na. W każdym razie część ich rzeczy. Nie wszystkie. Nie które były trochę przestarzałe. Ale pomyślał, że tym razem ona może zaplanować wieczór. Ostatnio on wybrał film. Poza tym dużo pracował i nie mogli się często widywać. Był w stanie wytrzymać nawet angielski humor niskiego lotu, jeśli tylko będzie tam z nią. Nalał wina do dwóch kieliszków i usiadł przy stole. Jego maniery definitywnie się poprawi ły, odkąd poznał My. Podobało mu się to. Podobało mu się wiele rzeczy, które wiązały się z My. Właściwie wszystko. Zadzwonił telefon. Billy sprawdził, kto to. Vanja. - Muszę odebrać. - Okay. Ale nie za długo. Billy wstał i przeszedł do drugiego pokoju. Nie opo wiadał My o swojej ostatniej rozmowie z Vanją. Lubił je obie. Chciał, żeby i one się polubiły. Ale szanse na to były by o wiele mniejsze, gdyby My wiedziała o tamtej wymia nie zdań, która tyle między nimi zepsuła. Usiadł na sofie i odebrał. - Cześć, to ja - usłyszał głos Vanji. - Wiem.
- Co robisz? Billy myślał szybko. Co powinien zrobić? Prawda, tak długo jak się da, postanowił w końcu. - Właśnie siadamy do kolacji. - Razem z My? - Czyżby wymawiała to imię z nutą niechęci? Jakby trochę za bardzo akcentowała „y”? Myyy. A może mu się tylko wydawało. Doszukiwał się problemów. To możliwe. - Tak. Razem z My. - Spojrzał w stronę kuchni, gdzie My sączyła wino. Najwidoczniej czekała na niego, żeby za brać się do jedzenia. To też na pewno jakaś zasada etykiety. - Jedzenie jest na stole, więc jeśli chciałaś coś szczególne go... - ciągnął Billy, starając się ze wszystkich sił, żeby to nie zabrzmiało niechętnie. - Może wybrałbyś się potem pobiegać? - Teraz? Nie był przygotowany na takie pytanie. Nie sądził, że będzie chciała jego towarzystwa. - Za chwilę. Jakzjecie. Robi się odpowiednia temperatura. - Nie wiem... - Pomyślałam, że moglibyśmy trochę pogadać. O nas. Bilły milczał. To było to. Pierwszy krok. Vanja właśnie go zrobiła. Billy znów spojrzał w stronę kuchni. My poszu kała jego wzroku i uśmiechnęła się, dłonią naśladując gada jące bez ustanku usta. Odwzajemnił uśmiech i przewrócił oczami, żeby pokazać, że po drugiej stronie rzeczywiście trwa gadanina, równocześnie analizując w myślach wszyst kie możliwości. Chciał iść pobiegać. Koniecznie chciał po rozmawiać z Vanją. O nich. Ale nie zdążyłby tego zrobić i jeszcze pójść do teatru. Nie chciał iść do teatru, ale chciał być z My. Chciał pić wino i być ze swoją dziewczyną. Mu siał wybierać. Problemy z Vanją się rozwiążą, czuł to. Wie dział to. Ale nie dzisiaj wieczorem. Zamierzał wybrać My. To powinno być w porządku. - Przykro mi - powiedział szczerze. - Ale nie mogę.
- A co masz w planach? Rozczarowanie w glosie? Tym razem chyba sobie go nie wyobraził. - Wychodzimy. Na przedstawienie. - Przedstawienie? Wyobrażał sobie, jak to musiało zabrzmieć. Wiedziała, co on sądzi o teatrze. Wybierał najgorszą możliwą rzecz, za miast spotkać się z nią. Tak to zabrzmiało. Ale przecież wca le tak nie było. Najwyżej wybierał My zamiast niej, ale tego też nie chciał powiedzieć. - Tak, już dawno to zaplanowaliśmy. - Zamówił bilety niecałą godzinę temu, ale właśnie przyszła pora, żeby po święcić prawdę. Uratować to, co się jeszcze da. - Okay. No to innym razem. - Właśnie. - Baw się dobrze. I pozdrów. - Tak. Naprawdę chciałbym, żebyśmy... - Ale ona już się rozłączyła. Billy siedział jeszcze przez chwilę i pośpiesznie rozważał, czy powinien zadzwonić do niej, żeby dokończyć zdanie. Zrezygnował z tego, ale postanowił, że jutro w pra cy porządnie się tym zajmie. Zadzwoni do niej, jeśli się nie zjawi. Czasami Vanja nie przychodziła do pracy dzień po aresztowaniu sprawcy. Billy wstał i wrócił do kuchni. - Kto to był? - zapytała My i zaczęła sobie nakładać je dzenie. Naprawdę na niego czekała. - Vanja. - Czego chciała? - Niczego. Usiadł i wziął do ręki kieliszek. To nie była prawda. To nie tego chciała, to było to, co dostała.
cale nie tak sobie wyobrażał ich rocznicę ślubu. Nie tak. Po rozmowie z Hindern Haraldsson popędził do samo chodu i wprowadził dane do nawigacji. Wkrótce pokazała się mapa. Miał minąć Surahammar i Ramnäs, skręcić w lewo, przez las, do jeziora Öjesjön. Zapytał tylko, czy Jenny żyje, ale nie dostał odpowiedzi. To było drugie pytanie, a miał pra wo tylko do jednego, powiedział Hinde i się rozłączył. Przez całą drogę Haraldsson próbował sobie wmawiać, że nie byłoby żadnego sensu w tym, że Hinde informuje go, gdzie jest Jenny, jeśli nie mógłby jej uratować. Logiczne by łoby wypuścić ją, kiedy odegrała rolę środka nacisku. Nie miał powodu, żeby ją krzywdzić. Ale choć tak mocno sam siebie przekonywał, gdzieś w głębi jego duszy ciągle tłukła się myśl, że Hinde nie działał logicznie i nie potrzebował żadnego powodu. Nie bez przyczyny od czternastu lat sie dział w Lövhadze. Był psychopatą. ' N iebezpiecznym. O morderczych skłonnościach. Haraldsson jechał według wskazówek GPS-a. Drogi ro biły się coraz gorsze, las coraz gęstszy. Zaparkował obok ogromnego rododendrona i wysiadł z auta. Domek letnisko wy. Zbudowany na zboczu biegnącym do wody. Przypusz czalnie wiele lat temu, teraz nikt nie dostałby pozwolenia, żeby budować tak blisko brzegu. Haraldsson podszedł do domu i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Zajrzał do środka przez najbliższe okno. Kuchnia. Najwy raźniej nie było tu ani prądu, ani wody. Piec opalany drew nem i odwrócone do góry dnem miednice na niewielkim blacie. Brakowało kranu, za to na stołku obok stało metalo we wiadro z czerpakiem. Malowniczo, ale pusto. - Jenny! - zawołał. Bez odpowiedzi. Haraldsson okrążał dom, zaglądając przez wszystkie do stępne okna. Nic. Zatrzymał się i obejrzał otoczenie domu.
W
Działka nie była duża, ale pięknie położona. Z trzech stron porośnięta trawą. Trawnik od strony jeziora przecinała siatka do badmintona. Trochę dalej stały meble ogrodowe i maszt na flagę. Ktoś miło i spokojnie spędzał tu czas. - Jenny! Gdzieś nad jeziorem krzyknął ptak. Haraldsson czuł, jak narasta w nim panika. Kawałek dalej pod lasem stał drew niany ustęp. Podszedł do niego. Też pusty. Oprócz chma ry brzęczących much. Zamknął drzwi i postanowił włamać się do domu, kiedy za masztem zobaczył nienaturalnie za okrąglone wzniesienie. Prowadziła do niego ścieżka pośród krzaczków jagód. Spomiędzy trawy wystawały wielkie ka mienie. Piwnica. Haraldsson pobiegł w tamtą stronę. Kie dy znalazł się bliżej, usłyszał słabe uderzenia. Zatrzymał się. Czy to prawda, czy mu się tylko wydawało? Nie, to na prawdę ktoś stukał. W piwnicy. Słabo, ale jednak słyszalnie. Haraldsson w kilka sekund znalazł się na miejscu. Dźwięk narastał. Nadzieja razem z nim. - Jenny! Okrążył wzgórek i znalazł się przed drzwiami z ciemne go drewna. Otworzył je niecierpliwie. Niewielki, metrowy przedsionek, a za nim następne drzwi. Teraz stukanie było głośne i wyraźne. W każdym razie jeszcze żyła. Grube ka mienne ściany przedtem tłumiły dźwięk, ale teraz odgłosy były wyraźne. Klucz w drzwiach. Haraldsson przekręcił go i wszedł. Jenny stała tuż za nimi, mrużąc oczy od nagłej jasności. Wpadł do środka i objął ją. Mocno. Przytuliła się do niego. Na długo. W drodze powrotnej początkowo milczała. Oczywiście bar dzo się bała. Była przerażona. Dopiero kiedy skręcili przed letni domek, zrozumiała, że coś jest nie tak. Wtedy tamten
wielki facet zabrał jej torbę, zmusił, żeby wyszła z samocho du, i wepchnął do piwnicy. Nie była w stanie myśleć. Ale teraz, kiedy była bezpieczna, nasuwały się pytania. Musia ła zrozumieć. Haraldsson nienawidził okłamywania jej, ale teraz sytuacja była zbyt niepewna, żeby mógł opowiedzieć swoją upiększoną wersję. Zamiast tego powiedział, że kiedy zadzwonił do niego prawdziwy taksówkarz, porozmawiał z dawnymi kolegami z policji i dowiedział się, że istniała jakaś banda specjalizująca się w porywaniu ludzi z miejsca pracy i okradaniu ich. Policja podejrzewała, że bandyci wła mali się do komputerów firmy taksówkarskiej i wiedzą, ja kie kursy zostały zamówione. Najwyraźniej Jenny tym się zadowoliła. Przypuszczalnie wkrótce pojawi się więcej pytań, kiedy emocje opadną, ale wtedy będzie wiedział, jakie są skutki wy darzeń dnia dzisiejszego, i od razu będzie umiał dobrać odpo wiedzi. Ale teraz mieli wrócić do domu. Nie posłkdał się z'radości, że nic jej się nie stało. Jeszcze nie zdążyli dobrze zamknąć za sobą drzwi, kiedy znów zadzwonił Victor. Zdenerwowany. Ponaglający. Am bulans wiozący Hindego nie dotarł do Uppsali. Szpital nie był w stanie się z nim skontaktować. Lövhaga nie mogła skontaktować się ze strażnikami, którzy eskortowali więź nia. Haraldsson musiał przyjechać. Próbował się uchylać, ale Victor wytłumaczył mu, że to była sytuacja wymagająca obecności dyrektora więzienia. Powiedział Jenny, że musi jechać na chwilę do pracy. Na prawdę musi. Czy ma ją zawieźć do jakiejś przyjaciółki, je śli nie chce być sama? Nie, wolała być z nim. Poszli razem do samochodu. Przez większą część drogi Jenny siedziała w milczeniu. Przy puszczalnie myślała o wcześniejszych wydarzeniach. To nawet pasowało Haraldssonowi. Musiał przeanalizować możliwe sce nariusze i zastanowić się, jak ma się zachować w tej sytuacji.
Miał wrażenie, że musi się zająć minimalizacją szkód. Pod żadnym pozorem nie mogło wyjść na jaw, że miał z tym cokolwiek wspólnego. Ze względu na niego. Ze względu na Jenny. Ze względu na wszystkich. Zaczął od Jenny. Nikt nie wiedział, że zniknęła. No tak, dziewczyny u niej w pracy, ale poza tym nikt. To, co one wiedziały, nigdy nie dotrze do kierownictwa Lövhagi, więc z tej strony nie było ryzyka. Nawet jeśli opowiedziałaby ko muś u niego w pracy o swoich okropnych przeżyciach, i tak nikt nie skojarzyłby tego z ucieczką Hindego. Sprawdzić! Następne pytanie: Czy powinien próbować odzyskać słoik po burakach i buteleczkę po lekarstwie? To było ryzyko. Jeśli znajdą te rzeczy, wszyscy pomyślą, że Ralph przemycił mu je do celi. Bo chyba nie będą zbierać odcisków palców? Nie, jeśli już jest podejrzany, który przez dłuższy czas kontaktował się z Hindern. Jasne, że pomyślą, że to Ralph mu pomógł. Najlepiej będzie, jeśli w ogóle nie będzie zbliżał się do celi Hindego. A może jednak powinien to zrobić? Mógł wykazać się inicjatywą i przeszukać celę. Potem „znaleźć” te rzeczy. To przynajmniej wyjaśniłoby obecność jego odcisków palców przy ewentualnym badaniu. Ale to nie miało znaczenia. Odcisków Ralpha i tak na nich nie było. Choć przecież sprzątacze noszą rękawice... Jego rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. To był ku charz u nich w domu. Gdzie byli? Haraldsson westchnął, zupełnie o tym zapomniał... Wytłumaczył, że doszło do nieprzewidzianych komplikacji i niestety dziś wieczorem będą musieli zrezygnować z kulinarnych atrakcji. Kucharz był wściekły, ze zrozumiałych względów. Haraldsson będzie musiał zapłacić całą kwotę. Produkty, wino, dojazd i robo ciznę. Niech o tym pamięta. Haraldsson nie protestował, przeprosił tylko i odłożył słuchawkę.
- Kto to był? - zapytała Jenny. - To kucharz, który miał przyjść do nas i ugotować nam kolację dziś wieczorem. - Przyjemnie było choć raz powie dzieć prawdę. Nie myśleć i nie kombinować. - Ty to zorganizowałeś? - Tak, ale nic nie wyszło tak, jak sobie zaplanowałem. Przykro mi. - Przecież to nie twoja wina. - Nie, ale mimo wszystko... - Jesteś cudowny. Przytuliła się do niego i pocałowała w policzek. Uśmiech nął się do siebie, ale myślami już wrócił do spraw najważ niejszych. Tak, słoik i flaszeczkę jakoś da się wytłumaczyć, ale je śli przy przeszukaniu celi znajdzie się fotografia Jenny? Jak wtedy to wytłumaczy? Prawie miał nadzieję, że Hinde za brał zdjęcie ze sobą. Ale kiedy złapią Hindego, jeśli złapią Hindego i znajdą prfcy nim zdjęcie żony dyrektora więzie nia... Wtedy po prostu będzie udawał zaskoczenie. Sam bę dzie zachodził w głowę, skąd do wszystkich diabłów Hinde mógł je wytrzasnąć. To pozostałoby zagadką... Victor Bäckman wyszedł do nich na parking. Spojrzał na Jenny pytającym wzrokiem, ale Haraldsson wyjaśnił jej obecność faktem, że mieli rocznicę ślubu i chcieli być ra zem. Victor zaakceptował to wyjaśnienie. Miał ważniejsze rzeczy na głowie. Razem weszli do budynku. - Przeszukaliśmy jego celę. Znaleźliśmy pustą butelecz kę po środku na wymioty i słoik po marynowanych bura kach. - Skąd on je miał? - zapytał Haraldsson najnaturalniej szym tonem, na jaki mógł się zdobyć. - Ralph musiał mu je dać. - Aha, rzeczywiście - przytaknął Haraldsson z ulgą. - Ale nie to jest najgorsze. - Victor miał bardzo zmar twioną minę. - Znaleźliśmy też modem.
- Co z tego wynika? - Miał nieograniczony kontakt ze światem zewnętrz nym. Teraz przeglądamy jego komputer, szukamy jakichś informacji o ucieczce. Ale jest zabezpieczony hasłem, więc trochę to potrwa. Haraldsson ledwie słyszał ostatnie słowa. Kontakt ze światem. To z pewnością wytłumaczyłoby niektóre rzeczy w razie potrzeby. To działka Victora. Błąd Victora. Nie jego. Wyglądało na to, że jakoś to się rozejdzie po kościach. Nie odważył się zapytać o zdjęcie. Przypuszczalnie go nie zna leźli. Victor na pewno by o tym powiedział. Uświadomił sobie, że szef do spraw bezpieczeństwa za trzymał się i patrzy na niego wyczekująco. -Co? - Mówiłem, że szpital nadal nie zlokalizował karetki. Co zrobimy? - Skontaktujemy się z policją i powiemy, że to może być ucieczka. - Haraldsson poczuł, że jego głos zabrzmiał pew nie, gdy objął dowodzenie. Teraz już żadnych pomyłek. Vic tor skinął głową. Razem poszli do budynku biurowego. Nie trwało długo, zanim przytomni dziennikarze, którzy już przedtem interesowali się Lovhagą, dowiedzieli się o ucieczce. Czasami policja przeciekała jak dziurawy garnek. Połączono tę sprawę z zaginioną karetką i rozpętało się piekło. Haralds son początkowo się krył, ale potem zrozumiał, że lepiej bę dzie, kiedy on z nimi porozmawia i będzie mógł kontrolować przepływ informacji. Wydał dyrektywę, że wszyscy dzienni karze mają być kierowani do niego. To było jak otwarcie tamy. Telefon dzwonił przez cały czas. Annika łączyła jedną rozmowę za drugą. Nowe telefony. Te same odpowiedzi. Tak, to prawda, że zaginęła karetka, która wiozła pacjen ta zabranego z Lövhagi.
Tak, wiele przemawia za tym, że była to próba ucieczki, ale było za wcześnie, żeby powiedzieć coś na pewno. Nie, nie zamierza mówić, kto był w karetce. Wszyscy pytali, czy to był Hinde. Odłożył słuchawkę. Co dziwne, telefon już więcej nie zadzwonił. Wstał i podszedł do Jenny, która siedziała na jednym z foteli dla gości. Dostała filiżankę kawy i kanapkę z kafeterii. Ledwie zjadła połowę. Co za rocznica ślubu. Ale jeszcze mógł to odrobić innego dnia. Najważniejsze było, że są razem. Haraldsson nigdy jesz cze nie przeżył niczego podobnego, takiego emocjonalnego zamętu. Ale poradził sobie. Dalej będzie sobie radził. Naj gorsze miał za sobą. - Jak się czujesz? - Przykucnął przed nią i octgarnął jej pasmo włosów z twarzy. - Siedzę tu i myślę. - Tak, rozumiem... - Haraldsson ujął jej dłoń i uścisnął lekko. - Może powinnaś potem z kimś porozmawiać o tym, co się stało. Z jakimś profesjonalistą. Jenny skinęła głową, jakby nieobecna. - Kochanie? - Tak. - Skąd wiedziałeś, gdzie ja jestem? Haraldsson znieruchomiał. Może najgorszego wcale nie miał za sobą.
rócił do domu wcześniej, niż planował. Kiedy był na Östermalmstorg, przypomniał sobie, że obiecał Ellinor zrobić zakupy na wieczór. Prawdopodobnie przypo mniał mu o tym mężczyzna idący przed nim z reklamów kami. Najpierw chciał to zlekceważyć, kolacja z Ellinor
W
i nieznajomym sąsiadem wydawała mu się kompletnym ab surdem. Jak kawałek puzzli, który nigdzie nie pasuje. Ale choć próbował wyprzeć tę myśl, ona uporczywie powracała. Było coś wyzwalającego w tej prostocie. Lista zakupów i koszyk, do którego się je wkłada. Stać i robić zakupy w tłu mie innych, jakby był normalnie funkcjonującym człowie kiem. Jakby miał na co czekać. Wszedł do Saluhallen i zaczął robić zakupy, jakich nigdy przedtem nie robił. Nigdy. Polędwica wołowa, młode ziem niaki, warzywa, owoce i kilka serów na deser. Po spróbowa niu włoskiej salami i szynki prosciutto zdecydował się kupić obie rzeczy Dołożył bazylię i koperek. Kupił francuski pasz tet, który smakował wprost bosko. Jakiś ekskluzywny ga tunek kawy, którą mielono na miejscu. Nie chciał przestać kupować. Wszystkie smaki były szansą na coś, czego nigdy jeszcze nie przeżył. Zajrzał do monopolowego i kupił szam pana, białe wino, czerwone wino, whisky i koniak. Chciał jeszcze kupić porządny portwajn, ale butelka nie zmieściła by mu się już w rękach ani w reklamówkach. W drodze do domu zatrzymywał się kilka razy i stawiał zakupy na ziemi, żeby ich nie upuścić, kiedy cierpły mu ręce. Ellinor podbiegła i objęła go, zanim jeszcze zdążył odsta wić reklamówki. Jej radość na jego widok była obezwładnia jąca. Wtulił się w jej objęcia. Przyjemnie pachniała. Jej rude włosy były miękkie, a jej usta na jego wargach jeszcze bar dziej. Mocno trzymał ją w ramionach. Chciał rozpłynąć się w niej i jej wyzwalającym śmiechu. Długo tak stali w przed pokoju. Ona puściła go pierwsza, ale jeszcze trzymała jedną dłoń na jego karku. Spojrzała na reklamówki na podłodze. - Czego ty właściwie nakupiłeś? - Masę rzeczy. Zapomniałem listy. Zaśmiała się wesoło. - Jesteś wariatem. - Pocałowała go w usta. - Tęskniłam za tobą przez cały dzień.
- Ja też tęskniłem. — W tej samej chwili uświadomił so bie, że nie kłamie. Może nie za nią osobiście. Nie, nie za nią jako osobą. Ale za tym kierunkiem, w który go ciągnę ła. Tego mu brakowało. Od dawna. Ellinor poszła do kuchni z częścią zakupów. Sebastian został na miejscu i patrzył za nią. Poczuł się tak, jakby nagle znalazł się na jakiejś bocz nicy, która biegła w zupełnie inną stronę, i nie chciał nigdy znaleźć się z powrotem na głównym torze. Nigdy. Wróciła do niego z uśmiechem. - Zrobiłeś wspaniałe zakupy. - Dzięki. - Chcesz iść do łóżka, czy najpierw napijemy się szam pana? - Nie piję. - Nawet szampana? - Nawet. - Nudziarz. - Uśmiechnęła się do niego zalotnie. - W ta kim razie zostaje nam tylko jedno. Odrzuciła do tyłu swoje długie włosy i spojrzała na niego tym wzrokiem, któremu nie potrafił się oprzeć. Na chwilę uchwycił się obietnicy bliskości. Ale potem zaskoczył same go siebie. - Czy nie powinniśmy się najpierw zająć gotowaniem? Przecież przyjdzie sąsiad. Ellinor spojrzała na niego z uda wanym rozczarowaniem. - Nudziarz. Odwróciła się na pięcie i wyszła do kuchni. Poszedł za nią, żeby pomóc wypakować zakupy. Łagodnie mówiąc, sam był zaskoczony swoim wyborem. Sąsiad zamiast seksu. To było dla niego nowe. Bardzo nowe. Ona ustaliła menu. Jego talenty kulinarne były ograniczo ne, więc zajął się myciem warzyw, żeby potem je pokroić.
Ellinor nacierała mięso i usta jej się nie zamykały. Miała już plany na koniec lata i plany co do mieszkania, niepokoiła się o swoje kwiaty. Rozważała, czy nie przenieść ich tutaj. Se bastian głównie tylko słuchał, właściwie nie do końca tego, co mówiła, raczej wsłuchiwał się w jej głos. Nie wdawał się w dyskusje. Była trochę jak szampan, który postawiła obok w kieliszku. Perlisty i smaczny, ale najlepiej smakował, kie dy się tylko umoczyło usta. - Nie będzie ci przeszkadzało, jak włączę radio? - zapy tała nagle. Nie wiedział nawet, że ma radio. Gdzie ono stało? - Ależ skąd. - Uwielbiam słuchać muzyki, kiedy tak coś robimy. Razem. Włączyła niewielkie radio stojące na półce z przypra wami. Sebastian usiłował sobie przypomnieć, skąd ono się wzięło w jego domu, ale nie był w stanie. Zabrzmiała łza wa ballada miłosna ze skrzypcami w tle. Niemal zaczął się uśmiechać. Ona nie była nawet zwykłym szampanem. Była szampanem różowym. Jakiego zawsze unikał. Pogardzał nim. - Spokojne przeboje - powiedziała. - Uwielbiam Spokojne przeboje. - Ja też - powiedział, choć właśnie w tej sekundzie się do wiedział, że istnieje stacja radiowa o tej niedorzecznej nazwie. Ellinor wyszła na chwilę do pokoju gościnnego. Sebastian włożył posiekane liście sałaty do salaterki. Zastanawiał się, czy ma jakiś dressing. W każdym razie nie kupił żadnego. Pech. Zamierzał kupić ten drogi ocet balsamiczny, ale potem przy ladzie z serami o nim zapomniał. Ellinor wróciła do kuchni. - Sprzątałam trochę i znalazłam te rzeczy. Wyglądają na jakieś ważne papiery. Gdzie mam je położyć? - Trzymała w dłoni reklamówkę Trollego. W jej rękach wyglądała na lekką. Kiedy on ją niósł, ciążyła mu bardziej. O wiele bardziej. Nagle zobaczył przed sobą Trollego. Jego uspokajający uśmiech, zanim po raz ostatni zniknął za rogiem. Widział
siebie, jak stoi z plastikową torbą w dłoni. Kilka metrów od Storskärsgatan i znikającego Trollego. To było zaledwie przed kilkoma dniami, a jednocześnie całą wieczność temu. Bocznica nagle wróciła do głównego toru. To trwało tylko sekundę. Tak blisko siebie, te dwa różne światy. Szły ramię w ra mię. Wystarczyła tylko plastikowa torba pełna winy. Prze łknął ślinę i wpatrzył się w salaterkę. Chciał wrócić do różowego szampana. Natychmiast. - To tylko śmieci. Wyrzuć je - powiedział z taką nonsza lancją, na jaką mógł się zdobyć. - Jesteś pewien? Bo nie chciałabym wyrzucać niczego, co może okazać się ważne. - Jestem całkowicie pewny. - Uśmiechnął się do niej, żeby podkreślić, jak zupełnie nieważna dla niego jest zawar tość tej reklamówki. Ellinor skinęła głową i znów wyszła z kuchni, nucąc pio senkę, która właśnie leciała w radiu. Sebastian pokroił kilka pomidorów. Gdyby to zależało od niego, piosenka w radiu i kobieta, która śpiewała w pokoju obok, trwałyby wiecznie. Żeby nieustannie budować iluzję życia. Ale nic nie zależa ło od niego. To w ten sposób nie działało. Piosenka się skończyła i zaczęła się reklama pożyczek. Po niej były wiadomości. Wtedy iluzje definitywnie się skończyły. Pędził z hukiem po głównym torze. Najpierw nie dosłyszał, co mówiła spikerka. Jakaś karet ka zaginęła. Ale potem padło słowo, przy którym wypuścił z ręki nóż. Lövhaga. Odwrócił się w stronę radia. Słuchał tak uważnie, jak jeszcze nigdy przedtem. Ambulans zaginął w drodze z Lövhagi. Transport chorego. Policja nie wiedzia ła nic więcej. Potem nastąpiły inne wiadomości. Ale on był już w przedpokoju z komórką w dłoni. Drżącymi palcami
szukał numeru do Lövhagi. Był wśród niedawno wybiera nych. Po Trollem. Dzwonił do nich, kiedy stał przed bramą dziś rano i próbował dostać się do środka, do Vanji. Ellinor wyszła do przedpokoju zaciekawiona. Sprawiała wrażenie zaniepokojonej. - Czy coś się stało? - Zamknij się! Spojrzała na niego urażona. Ale miał to gdzieś. Nie był już zainteresowany jej banalnym szczebiotem. Odebrała se kretarka Haraldssona, Sebastian rozpoznał jej głos. Bez ogró dek zażądał rozmowy z Haraldssonem. To bardzo ważne. Chodziło o karetkę, która zniknęła. I konsekwencje, jeśli za raz go nie połączy. Od razu posłała go dalej. Słuchał sygna łów. Nie zwracał uwagi na Ellinor, która obrażona odwróciła się na pięcie i wróciła do kuchni. Tym razem nie było to uda wane rozczarowanie. Miała spuszczoną głowę, przesadnie, jakby to miało sprawić, że Sebastian zacznie żałować. Haraldsson odebrał po trzecim sygnale. Miał zmęczony głos, matowy, jakby zaciął się na uklepanych formułkach, które powtarzał zbyt wiele razy. - Dyrektor Zakładu Karnego Lövhaga Thomas Haralds son. Czym mogę panu służyć? - Mówi Sebastian Bergman. Zespół do spraw zabójstw. Kto był w karetce, która zaginęła? - Zdecydowaliśmy się nie upubliczniać szczegółów usłyszał w odpowiedzi. - Tu chodzi o ochronę naszych... Ale Sebastian mu przerwał. - Zapytam jeszcze tylko jeden raz. A potem zniszczę ci życie. Wiesz, że znam szefa zespołu do spraw zabójstw. Czy wiesz, kogo jeszcze znam? Haraldsson umilkł. Sebastian zadał pytanie, na które właściwie znał już odpowiedź. - Tam był Hinde, prawda? -Tak. - Kiedy zamierzałeś nam o tym powiedzieć?
Nie czekał na odpowiedź Haraldssona, tylko się rozłą czył. Nadal nie wiedział dokładnie, kiedy ambulans zniknął i gdzie Hinde zboczył z trasy. Ale to musiało być jakiś czas temu. Inaczej nie mówiliby o tym teraz w radiu. Sebastian miał wrażenie, że wiadomości docierają do Spokojnych przebojów z pewnym opóźnieniem. Hinde miał przewagę. I Sebastian wiedział jeszcze jedną rzecz. On nie zawaha się tej przewagi wykorzystać. Sebastian musiał znaleźć Vanję. Natychmiast.
wielbiała biegać. W zimie i w lecie. Jak większość jej przyjaciół wypróbowała prawie wszystkie programy treningowe i style. Wszystko od rowerów stacjonarnych po jogę. Ale zawsze wracała do biegania. To dawało jej najwię cej energii. Najwięcej miejsca na myśli. Jakby rytm kroków i oddechów zarówno oczyszczał mózg, jak i napełniał go na nowo. Poza tym nie była osobą lubiącą trening w gru pie. Najchętniej sama stawiała sobie wyzwania. Dzisiaj za mierzała przemierzyć długą trasę. Zrobić pełne okrążenie, które przebiegała, kiedy miała dużo czasu. Może nawet dwa. Jutro miały się zacząć przesłuchania Ralpha Svenssona. Torkel chciał, żeby była na każdym. Czekali tylko na wstęp ne wyniki analizy DNA. Torkel lubił mieć w ręku jak naj więcej kart. Biegła Lidingövägen w stronę Storängsbotten. Jej celem był Lill-Jansskogen i tamtejsza ścieżka do joggingu. Vanja nie znała niczego lepszego od biegania po lesie. Cisza i za pachy natury potęgowały przeżycia, podłoże było miękkie i mniej obciążało kolana i stawy. Przyśpieszyła, kiedy na gle poczuła wibrowanie telefonu komórkowego w kieszeni
U
spodni. Nie zawsze zabierała go ze sobą. Przeważnie chcia ła mieć spokój. Ale po tym wszystkim, co się dziś zdarzyło, chciała być osiągalna. Najpierw zamierzała zlekceważyć ten telefon. Weszła w drugą fazę oddechu, dwa krótkie wde chy, długi wydech, wolała się teraz nie zatrzymywać. Ale to mógł być Billy. Może akurat zmienił zdanie i chciał przyjść z nią pobiegać. To byłoby doskonałe zakończenie tego dnia. Vanja zatrzymała się i wyciągnęła komórkę. Spojrzała, kto dzwoni. To był numer, którego jeszcze nie zdążyła skaso wać. Sebastian Bergman. Znów włożyła telefon do kieszeni. Niech sobie dzwoni, ile chce. I tak nie zamierzała odpowiadać. Sebastian dzwonił do Vanji trzy razy z rzędu. Dwa razy nie odebrała. Za trzecim razem wyłączyła telefon. Ellinor wró ciła ze swoim kieliszkiem szampana. Spojrzała na niego z czułością. Próbowała przywrócić pokój. - Możemy kontynuować? W odpowiedzi Sebastian znienacka, nie patrząc nawet na nią, wybiegł z mieszkania. Zatrzasnął drzwi tuż przed jej nosem, aż echo poniosło się po cichej klatce schodowej. Znów sam w prawdziwym świecie. W którym znajdował się Edward Hinde. Na wolności. Zbiegając po schodach, zadzwonił do Torkela. Ten ode brał od razu, ale jego ton nie był zbyt przyjazny. - Czego znowu chcesz? Sebastian przystanął na schodach. - Posłuchaj mnie, Torkelu. Hinde uciekł. - Co ty u diabła wygadujesz? - Musisz mi zaufać. Myślę, że chce dopaść Vanję. - Dlaczego miałby to robić? Dlaczego myślisz, że uciekł? Sebastian poczuł, że frustracja narasta w nim jak burza. Za nią szła panika, która tylko czekała, żeby rozerwać go
na kawałki, ale na razie stawiał jej czoła. Musiał brzmieć racjonalnie. Nie wolno mu panikować, bo wtedy Torkel ni gdy mu nie uwierzy. A musiał to zrobić. Tu mogły decydo wać minuty. - Ja nie myślę, że on uciekł. Ja to wiem. Dzwoniłem do Lövhagi. Masz w pobliżu telewizor? -Tak. - Zajrzyj na telegazetę. Powinni to podawać. Zaginął ambulans przewożący chorego z Lövhagi. Był w nim Hinde. Powaga w głosie Sebastiana zrobiła na Torkelu wraże nie. Musiał mu ulec. Włączył pilotem odbiornik i wybrał pierwszy program szwedzkiej telewizji. Telegazeta podawa ła tę wiadomość na pierwszym miejscu. - Nic nie piszą, że to Hinde. - Zadzwoń do tego palanta Haraldssona, jeśli mi nie wierzysz. - Sebastian znów zaczął iść po schodach. Musiał czuć, że dokądś zmierza. Że coś robi. - Wierzę ci, wierżę, ale dlaczego miałby chcieć dopaść Vanję? Nie rozumiem. Tamte morderstwa były skierowane przeciwko tobie. Dlaczego teraz miałby brać ją na cel? Sebastian wziął głęboki oddech. Znaleźli się przy grani cy, której miał nigdy nie przekraczać, ale coraz trudniej było zachować to wszystko dla siebie. To, co wiedział. To, co z największym prawdopodobieństwem wiedział także Hinde. Prawdę. - Po prostu musisz mi uwierzyć - Tylko tyle wydusił z siebie. - Torkel, proszę cię, uwierz mi. Zadzwoń do niej. Moich telefonów nie odbiera. - Przespałeś się z nią? - Głos Torkela był pełen podejrz liwości. - Co ty! Nie, na Boga, nie! Ale widziałem to, kiedy spo tkali się z Vanją. Coś w nim obudziła. Byłem tam. Wiedział, że razem pracujemy. To mu wystarczyło.
Torkel skinął głową. Może to faktycznie nie brzmiało tak zupełnie bezsensownie. Przecież była u niego sama, Seba stian miał rację. Vanja bardzo ogólnie mówiła o przesłuchaniu, które do starczyło im nazwisko Ralpha. Trochę niejasno. Może w tej sytuacji było większe ryzyko, niż się spodzie wał. Ryzyko, do którego za żadną cenę nie powinien dopuścić. - Już do niej dzwonię. Zobaczymy się w komendzie. W słuchawce zapadła cisza. Torkel się wyłączył. Seba stian wyszedł na ulicę i zaczął gorączkowo szukać taksówki. Vanja biegła pod najwyższą górę na trasie. Skróciła krok, utrzymywała stałe tempo i oddech. Dwa krótkie wdechy, je den długi wydech. Powietrze wciągała głęboko aż do prze pony. Dobrze jej szło. Czuła się silna. Nadal koncentrowała się na oddechu, kiedy dotarła na szczyt wzniesienia. Spraw dziła puls. Osiemdziesiąt osiem procent HRmax. Telefon znów zadzwonił. Kiedy on wreszcie da jej spokój. Nawet nie fatygowała się, żeby wyjąć aparat z kieszeni. Biegła da lej. Telefon dzwonił dalej. Może wreszcie ma dość, pomyśla ła, gdy sygnały ucichły. Wydłużyła krok, utrzymała oddech. Nogi pracowały intensywnie. Docisnęła jeszcze trochę. Puls dochodził do dziewięćdziesięciu procent. Za wcześnie, żeby przyśpieszyć na finisz. Zostało jeszcze ponad cztery kilometry. Zwolniła nieco. Dwa wdechy, jeden wydech. Biegła dalej, ścieżka krzyżowała się z leśną drogą. Spoj rzała w bok. Stał tam samochód. Zaparkowany przy stercie drewna. Toyota w kolorze srebrny metalik. Prawy kierun kowskaz włączony Przebiegła jeszcze kilka kroków, aż uświadomiła sobie, co właśnie zobaczyła. Zwolniła i za trzymała się. Schyliła się, opierając dłonie na kolanach, ale zaraz znów się wyprostowała. Była zbyt ciekawa, żeby dłużej czekać. Oparła dłonie na biodrach i wysunęła pier si do przodu. Uspokoiła oddech, cofając się do leśnej drogi.
Samochód stał dalej. Z tego, co słyszała, silnik nie był włą czony. W pobliżu nikogo. WNF 766. To był ten sam. Samochód skradziony w Brunnie. Zapa miętała tę rejestrację, bo słyszała rozmowę Billy’ego z kole gą, śmiali się, jak to możliwe, że w Szwecji jeżdżą samochody z rejestracją zaczynającą się od WTF. Rozmawiałby o tym z nią, gdyby między nimi wszystko było normalnie. Kolega mówił, że są nawet numery z LOL, więc WTF też powinno być możliwe. Trudno wymagać, żeby odpowiednie urzędy nadążały za szybko zmieniającym się światem skrótów in ternetowych. Vanja zbliżała się do zaparkowanego samochodu. Wycie rała pot z czoła opaską na nadgarstku. Przeciągnęła policz kiem po rękawku podkoszulka. Ciekawskie owady zaczęły krążyć dokoła, zwabione potem i ciepłem, jakie wydzielała. Samochód był pu^ty. Osłoniła dłonią oczy, zaglądając do środka przez szybę. Coś ciemnego rozlało się na fotelu pasa żera i spłynęło na podłogę. Przypuszczalnie krew. Ostrożnie dotknęła drzwi. Nie miała rękawiczek. Zamknięte. Przesu nęła się w prawo i zajrzała na tylne siedzenie. Nic. Wy prostowała się. Już miała wyciągnąć telefon i zawiadomić o swoim odkryciu, kiedy to poczuła. Zapach. Smród. Jednoznaczny. Doszła do tyłu samochodu i stanęła przy bagażniku. Właściwie nie musiała go otwierać. Wiedziała, co tam znaj dzie. Nie kogo, ale co. Duszący Słodki, ale też ostry Lekko metaliczny Zapach zwłok. Sprawdziła zamek bagażnika. Miała nadzieję, że też jest zamknięty. Ale nie był. Klapa otworzyła się z kliknięciem. Vanja szybko się odwróciła, zasłaniając dłonią usta. Kiedy udało jej się opanować odruch wymiotny, znów odwróciła się w stronę bagażnika. Oddychała płytko, przez usta.
To był mężczyzna. Starszy. Nabrzmiały. Rozdęty. Sinozielony. Ciemnobrązowe kropelki spływały z pękających pę cherzyków. Ciecz gnilna z nosa i ust. Całe ciało wyglądało na wilgotne, niemal płynne. Vanja zatrzasnęła klapę bagaż nika, cofnęła się kilka kroków, sięgając równocześnie do kie szeni po telefon. To nie Sebastian dzwonił ostatni. Teraz widziała, że to był Torkel. Za jej plecami rozległ się jakiś trzask. Błyskawicznie okrę ciła się wokół własnej osi. Z maksymalnie napiętymi nerwa mi. Sześć, siedem metrów od niej stał potężny mężczyzna. Złamany nos, włosy związane w kucyk, czerwona blizna nad lewym oldem biegnąca do policzka. Roland Johansson. Mu siał wyjść zza sterty drewna. Podchodził do niej bezszelest nie. Bardzo zwinny jak na swoje gabaryty. Vanja zaczęła się powoli cofać. Roland nadal szedł w jej stronę. Bez pośpiechu. Utrzymywał stałą odległość między nimi. Zaledwie po kilku krokach Vanja poczuła, że jej uda dotykają karoserii samocho du. Spojrzała szybko w dół i zaraz z powrotem na Rolanda. Adrenalina rozsadzała jej żyły. Czuła, jak serce wali jej w pier si, kiedy przesuwała się wzdłuż samochodu w prawo, póki nie przestała czuć jego dotyku. Zrobiła jeszcze jeden krok w pra wo. Na środek drogi. Z tyłu nie miała już żadnej przeszkody. Roland Johansson. Wielki. Silny. Nigdy nie pokonałaby go w bezpośredniej walce. Ale mogła mu uciec. Roland dalej szedł w jej stronę. Krok na przód. Vanja robiła krok w tył. Opanowany. Spokojny. Sprawdzała, gdzie stawia stopę. Nie mogła się potknąć na niczym, to byłby jej koniec. Utrzymywała dystans. Zbierała się w sobie, żeby szybko się odwrócić i zacząć biec. Eksplo dować. Roland nigdy nie nadrobiłby tych siedmiu metrów, które ich dzieliły. Nie miał szans. Ucieknie mu. Roland zatrzymał się. Teraz! Poza tym on musiał wy startować. Już! Vanja obróciła się, odbijając się jednocześnie lewą stopą od twardego podłoża. Już biegła...
...i natychmiast poczuła palący ból w klatce piersiowej. Ból rozchodził się po całym ciele. Prawa stopa, na któ rej miała się odbić, zadrżała tylko bezsilnie, nie znajdując oparcia na żwirowym podłożu. Kolano się ugięło. Gdzieś z daleka usłyszała krzyk i podczas gdy ziemia pędziła ku niej, zrozumiała, że to ona krzyczała. Na pewno był to bolesny upadek, ale ona tego nie poczuła. Nowy ból nie mógł przysłonić pierwszego, który nadał przenikał jej cia ło. Drobne kamyczki wbijały jej się w policzek, kiedy trzę sąc się, leżała na ziemi. Przez łzy widziała, że jakaś postać zbliża się do niej. Zamrugała. Mocno. Sama nie wiedziała, czy to było zamierzone, czy nie. Ciało nadal jej nie słucha ło. Przez kilka sekund widziała wyraźniej. Ale to nie mogła być prawda. To było niewyobrażalne. Niemożliwe. To był Edward Hinde. Z paralizatorem.
ebastian szarpnął szklane drzwi i wpadł do budynku po licji. Bez przepustki dotarł tylko do recepcji i siedzącej tam kobiety. Nie chciała go przepuścić, nie zwracała uwa gi na jego krzyki. Torkela jeszcze nie było. Oddzwonił do Sebastiana kilka minut po ich pierwszej rozmowie i powie dział, że Vanja nie odbiera też od niego. Był zdecydowanie bardziej zaniepokojony niż przedtem, zamierzał zadzwonić do Billy’ego i zapytać, czy wie, gdzie Vanja może być. Właś nie jechał na komendę. To było dziesięć minut temu. Sebastian znów wybiegł na zewnątrz, póki się poruszał, ból był jakby mniejszy. Wyciągnął telefon. Zszedł do Hantverkergatan, czekając, aż Torkel się zgłosi. Odczekał kilka
S
sygnałów. I wtedy zobaczył Torkela w samochodzie opodal. Rozłączył się i pobiegł w stronę ciemnego auta, wymachu jąc rękami. Wołał Torkela na całą ulicę, aż ludzie się za nim oglądali. Nie dbał o to. Torkel musiał go zauważyć, zaha mował, za światłami zawrócił i szybko do niego podjechał. Samochód zaparkował przy krawężniku tuż przed Sebastia nem. Torkel wyskoczył zza kierownicy. - Billy mówi, że poszła biegać. Taki miała zamiar. - Zwykle biega za Tekniska Högskolan. - Jesteś pewien? - Tak. Tak mi się wydaje -1 dodał: - Kiedyś o tym wspo minała. Oczywiście wiedział dokładnie, gdzie Vanja uprawiała jogging. Śledził ją tam kilka razy. Nie przez całą trasę. Ale w drodze na miejsce. Start i meta. Na pewno zrobi wiel kie okrążenie. Zwykle tak robiła, kiedy miała czas. Jeśli on mógł tam za nią jechać, Ralph pewnie też to robił. Cień cie nia. Więc Hinde mógł o tym wiedzieć. Sebastian stał już za długo, panika wróciła. - Musimy jej szukać! - krzyknął. Szarpnął drzwi od stro ny pasażera. Torkel próbował go uspokajać. - Billy właśnie tu jedzie. Czekamy na niego. Biegał z nią kilka razy. Może wie coś bliższego. Sebastian westchnął, nie miał najmniejszej ochoty cze kać. Ale znajomość trasy mogła ułatwić sprawę. - A gdzie on jest? - Zjawi się lada moment. - Torkel spojrzał na niego w skupieniu. - Wyślij tam na razie ludzi. Torkel skinął i sięgnął po telefon. Sebastian chciał jak najszybciej jechać. Dygotał nerwowo, ale usiłował to ukryć. Torkel, który właśnie zlecał wysłanie patroli do Lill-Jansskogen, wskazał ręką jakąś postać na rowerze, zbliżającą się do nich. To był Billy. Wyglądał na równie przybitego tą
wiadomością jak oni. Widzieli to po nim, kiedy pedałował. Wyszli mu naprzeciw. Billy dyszał ciężko. - Jedziemy natychmiast. Ty prowadzisz, Billy. Wszyscy trzej pobiegli do samochodu. Kiedy wsiadali, rozległ się dzwonek czyjejś komórki. Sebastian poczuł, że jego telefon wibruje. Wyjął go i zwrócił się do pozostałych. - Czekajcie. Spojrzał na wyświetlacz. To był numer, na który czekał. Odetchnął z ulgą. - To Vanja. - I od razu powiedział do słuchawki: - Gdzie jesteś? Ale głos po drugiej stronie nie należał do niej. - Witaj, Sebastianie. To był Edward Hinde. Torkel i Billy zauważyli, jak Sebastian blednie. Sztyw nieje. Zastyga. - Czego chcesz? - wydobył z siebie wreszcie. Pozostali nagle zrozumieli, z kim rozmawia. Nikt inny nie wywołałby u Sebastiana takiej reakcji. Hinde rozmawiał z nim lekkim tonem zwycięzcy. - Chyba ty możesz się tego domyślać. Kiedy zamierzałeś jej o tym powiedzieć? Sebastian odwrócił się od Torkela i Billy’ego. Chciał ukryć przed nimi swoje uczucia. Nie mógł stać na widoku, kiedy jego życie rozsypywało się na kawałki. - Na pierwszy rzut oka nie jesteście wcale podobni - cią gnął Hinde. - Ale przy najbliższej okazji zbadam ją trochę dokładniej. - Jeśli tylko ją dotkniesz, zabiję cię. - Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? Naprawdę straciłeś formę, Sebastianie. Zwykle tak ciekawie się słucha ło twoich wywodów. Ale chyba straciłeś swoją błyskotli wość. Sebastian czuł nawet przez telefon, jak Hinde napawa się zwycięstwem. Czekał na to od tylu lat.
- Zamknij się. Mam dość twoich gierek. Nie waż się tknąć Vanji! - Czy nie uważasz, że to czysta poezja, ty zatrzymałeś mnie po czterech morderstwach, a ja zatrzymałem Ralpha po czterech. Jesteśmy do siebie coraz bardziej podobni, ty i ja. - Ja nie morduję kobiet. - Nie, ty je tylko pieprzysz. Ale każdą z nich można wy mienić na inną, jak moje. Wszystkie są tylko... rzeczami. Po prostu jeszcze nie odważyłeś się, żeby pójść tą drogą do końca. Spodobałoby ci się... Sebastianowi pociemniało w oczach. Sama myśl o tym, że Vanja jest w jego rękach, była potworna. - Ty zboczony świrze... Nie złamie go w ten sposób. Sebastian mógł go wyzy wać, jak tylko chciał. Każdym znanym epitetem. To nie miało znaczenia, to były tylko słowa. To Hinde miał w tej grze najcenniejszą kartę. - Skoro mówimy o dochodzeniu do końca... Jak sobie poradzisz ze stratą jeszcze jednej córki? Sebastian musiał się naprawdę wysilić, żeby utrzymać telefon. Najchętniej upuściłby go i razem z nim upadł na ziemię. Dwie córki. Obie zabite. Po co miałby jeszcze żyć? - Ale może uda ci się mnie znaleźć. Jak za dawnych, do brych czasów. I po tym głos Hindego zanikł, połączenie zostało prze rwane. Sebastian opuścił rękę z telefonem i spojrzał na Tor kela i Billy’ego, którzy stali przed nim, prawie tak samo bladzi. - Hinde ją ma. Chce, żebym go znalazł. O to właśnie chodziło od początku. Tu nie chodziło o zemstę na innych. On szukał prawdziwej zemsty. To życie Sebastiana było jego celem. Akurat teraz, w tej chwili, mógł się z tym pogodzić.
Jeśli tylko udałoby mu się go znaleźć. Spojrzał na Torkela. - Muszę porozmawiać z Ralphem. Torkel wyjął z kieszeni przepustkę Sebastiana i dał mu ją. - Jedziemy.
amiętał motyle cytrynki z dzieciństwa. Dużo ich było na łące za domem. Kiedy był mały, udało mu się zła pać kilka. Włożył je pod odwrócone do góry dnem szklanki i z ciekawością obserwował, jak próbują uciec. Czasami zo stawiał je pod szkłem, żeby zdechły. Czasami wyrywał im skrzydełka i patrzył, jak bezskrzydłe pełzają wkoło, aż znie ruchomiały z łapkami do góry. Nie miało znaczenia, który sposób wybierał. Chódziło o to, żeby zobaczyć walkę. Wal kę o przeżycie, choć jej wynik był już przesądzony. To był stały motyw towarzyszący mu przez całe życie. Poszukiwa nie tego momentu, kiedy ofiara przestaje walczyć i akceptu je fakty. Niewielu ludzi dochodziło do tego etapu. Poszedł dalej do domu. Dawno tu nikogo nie było. To go cieszyło. Powybijane okna i gnijąca drewniana fasada bar dziej pasowały do sceny, którą tak długo nosił w sobie. O której fantazjował. Śnił. A teraz wreszcie miała się ziścić. Trudno będzie zastąpić ją później lepszą fantazją. Ona naprawdę była jego córką. Co do tego nie było już żadnych wątpliwości. Reakcja Se bastiana podczas rozmowy przez telefon rozwiała wszelkie wątpliwości. Roland przenosił ją z samochodu do domu. Była silna, walczyła i szarpała się nieustannie, mimo worka na głowie i więzów na nogach i ramionach. Przy drzwiach napięła się
P
jak stalowa sprężyna, Edward widział, że Roland zamie rzał uderzyć jej głową w grubą framugę, żeby się uspokoiła. Udało mu się powstrzymać go w ostatniej chwili. Znów sko rzystał z paralizatora, przyłożył go jej do karku i nacisnął. Całym ciałem wstrząsnął skurcz, zanim opadła bezwładnie w ramionach Rolanda. Nie chciał, żeby teraz odniosła jakieś obrażenia. Miała być tak czysta i nienaruszona, jak to tylko możliwe. Żadnych siniaków ani zadrapań. Razem przenieśli stare stalowe łóżko do dużej sypialni. Bardzo się ucieszył, kiedy Roland mu powiedział, że jesz cze tam było. Tapety się odkleiły, ale rozpoznawał jeszcze tu i ówdzie błękitne lilie. W powietrzu unosił się zaduch i zapach pleśni, ale dało się wytrzymać. Świeczki zapacho we powinny temu zaradzić. Rzucili na łóżko cienki mate rac, który Roland wcześniej tutaj przywiózł. Przywiązali porządnie jej kostki do łóżka nowymi więzami. Sprawdzili jeszcze raz, czy dobrze się trzyma. Była spocona od walki, Hinde uspokajająco gładził jej ciepłą skórę. Potem obaj wy szli z domu, żeby przynieść z auta resztę rzeczy. Roland zaparkował toyotę tuż przy furtce. Wieczór był ciepły, szli w milczeniu po trawie, która zaczynała żółknąć z powodu panującej od kilku dni suszy. Hinde czuł się tak bezpieczny, idąc obok potężnego Rolanda. Tak mu go bra kowało. Teraz wszystko znów było w porządku. Roland wy jął z samochodu brązowy karton do przeprowadzek, który przez cały czas stał na tylnym siedzeniu. Wyglądał na dość ciężki. Edward spojrzał na przyjaciela. - Dostałeś wszystko? - zapytał. - Tak, ale możesz jeszcze sam sprawdzić dla pewności., Hinde pokręcił głową. - Polegam na tobie, Rolandzie. Wziął karton, postawił go na ziemi obok siebie. Potem odwrócił się do Rolanda, który wyjmował z samochodu kurt kę i wybierał się do domu. Edward powstrzymał go.
- Tutaj się rozdzielimy. Teraz wszystko zależy tylko ode mnie. Pozbądź się samochodu, proszę. Zostaw ciało w ba gażniku. Roland skinął. Wyciągnął do Hindego otwartą dłoń i uścisnęli sobie ręce. - Uważaj na siebie. - Postaram się. Jeszcze uściskał Rolanda. Jak przyjaciel przyjaciela. Po tem Roland wskoczył do srebrzystego auta, wrzucił bieg i odjechał. Hinde stał jeszcze chwilę, spoglądając za samo chodem, który pojechał w stronę pobliskiego zagajnika. Wczesny wieczór sprawiał, że las był ciemny, i samochód wkrótce zniknął. Nawet odgłos silnika umilkł po chwili. Zrobiło się cicho. Teraz byli tutaj tylko on i Vanja. Przy odrobinie szczęścia wkrótce też i Sebastian. Podniósł ciężki karton i wrócił do zrujnowanego domu. Miał dużo do zrobienia.
okój był mały. Duszny. Pachniał kurzem i potem. Sys tem wentylacyjny był stary i temperatura w pomiesz czeniu sięgała trzydziestu stopni. Sebastian podziękował w duchu architektom, że nie zaplanowali tu okien. Gdyby jeszcze do środka zaglądało słońce, nie dałoby się tu wy trzymać. Torkel i Sebastian siedzieli po jednej stronie stołu. Ralph Svensson naprzeciwko. Ubrany w więzienny uniform. Trochę przygarbiony. Wodził wzrokiem pomiędzy mężczy znami, by w końcu zatrzymać się na Torkelu. - Rozmawiam tylko z nim. - Ralph skinął głową w stro nę Sebastiana. - Nie ty będziesz decydował, z kim masz rozmawiać.
P
- No to jak chcecie. Ralph znów umilkł. Splótł dłonie na brzuchu. Opuścił głowę. Torkel westchnął. Nie zamierzał przeszkadzać w uzy skaniu rezultatów. Dla jego kolegi i przyjaciela Ralph stano wił dojście do Hindego. Nie było czasu na inne rzeczy, tylko to, co jak najszybciej doprowadzi ich do celu. Torkel odsu nął krzesło i wstał. Położył dłoń na ramieniu Sebastiana, a potem bez słowa wyszedł z pokoju. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Ralph podniósł gło wę i spojrzał Sebastianowi w oczy. Wyprostował się, oparł łokcie na stole i lekko pochylił się ku Sebastianowi. Ten sie dział w milczeniu i czekał. Ralph patrzył na niego badawczo. Spadek po Hindern. Choć Sebastian wątpił, czy za tym spoj rzeniem kryje się wystarczająca głębia. Ale na chwilę mógł podjąć tę grę. Nawet mu to odpowiadało, ta subtelna gra w cykora. Będzie miał czas pozbierać myśli. Odsunąć na bok emocje. Wyłączyć niepokój. Wpadanie w gniew i inne gwał towne reakcje raczej nie pomogą Vanji. Musiał przywołać tamtego Sebastiana, który istniał wcześniej. Chłodnego. Elastycznego. Analitycznego. Tego, który mógł tu coś zdziałać. - Sebastian Bergman. Wreszcie możemy się spotkać. Ralph przerwał ciszę. W dodatku jego wypowiedź zdradzała fascynację przeciwnikiem. Był wdzięczny za to spotkanie. To dawało Sebastianowi pewną przewagę. Zde cydowanie nie dorównywał Hindemu. - Jak się czujesz? - zapytał neutralnie Sebastian, kwitując wypowiedź Ralpha jedynie uśmiechem. - A co, o co ci chodzi? Sebastian wzruszył ramionami. - To zwyczajne pytanie. Jak się czujesz? - Dlaczego chcesz to wiedzieć? Właściwie wcale nie chciał, ale lata doświadczeń nauczy ły go, że to było znakomite pytanie na początek. Przez swo ją prostotę mogło zdradzić o rozmówcy więcej, niż mogłoby
się wydawać. W tym przypadku niechęć do udzielenia od powiedzi mogła świadczyć na przykład o tym, że Ralph nie był przyzwyczajony, żeby ktoś pytał o jego uczucia. Czuł się wtedy skrępowany. Mogło być też tak, że ten, kto py tał, nigdy nie był zainteresowany odpowiedzią. Dlatego nie miało sensu formułowanie jakichkolwiek wypowiedzi na ten temat. Mogło też świadczyć o tym, że Ralph miał złe doświadczenia z ujawnianiem swoich emocji. Ze zbyt wielka otwartość ldedyś się na nim zemściła. Sebastian nie wgłębiał się w to. Szybko zmienił temat i wypróbował nowy trop. Tym razem lekka prowokacja. - Jakie to uczucie, być pionkiem w grze Edwarda? - Dobre. Lepsze niż być tylko Ralphem. Sebastian skinął głową do swoich myśli. Być tylko Ralphem. Słabe ego. Nie nadawał się. Żeby sam miał przyjść do Hindego i po prostu się przyznać, to było oczywiście wyklu czone. Nigdy w życiu mężczyzna siedzący naprzeciwko niego sam nie wpadłby na ten wspaniały pomysł. Nigdy nie wyka załby tyle inicjatywy Sebastian byłby zdziwiony, gdyby się okazało, że w ogóle coś w życiu mu się udało. Uwielbienie dla Hindego wyraźnie to potwierdzało. Wycinld z gazet, które znaleźli w jego domu, miały jednoznaczną wymowę. Pochwały i utwierdzanie. Hinde dawał mu jedno i drugie. To mogło utrudnić Se bastianowi dotarcie do wiadomości, których potrzebował. Utrudnić, ale nie uniemożliwić. Chodziło o to, żeby wbić klin. - Wiesz, jak do ciebie trafiliśmy? -Tak. - Wiesz, kto cię wydał? - Tak, mówili mi. - To musi być przykre, kiedy zdradza cię ktoś, na kim polegasz. ' - Jeśli Mistrz ma plan i to jest jego część, to...
Ralph rozłożył ręce, wnętrzem dłoni zwrócone do góry. Gdyby ktoś nie wiedział, że zabił cztery kobiety, mógłby go uznać za bogobojnego człowieka. - Jestem tylko prostym człowiekiem, który próbuje po dążać śladem wielkiego człowieka - ciągnął. Sebastian wstał i zaczął się przechadzać w dusznym po koiku. Czas uciekał. Musiał się starać, żeby nie ujawnić zde nerwowania. Nie było drogi na skróty. Wiedział o tym. - Jesteś chyba czymś więcej. To dlatego Edward się po starał, żebyś się tu znalazł. - Czy ty mi schlebiasz? - A nie zasługujesz na to? - Wszystko, czym jestem, zawdzięczam Mistrzowi. Ty zresztą też. - Ach tak? W jaki sposób? - Twoje książki. To jego słowa. To jego czyny stworzyły twoje sukcesy. I moje. On jest wielki. Sebastian wsłuchiwał się uważnie. Było tam jakieś mecha niczne echo. Jakby mówił wyuczone rzeczy. Powtarzał man trę. Kiedyś to mogła być prawda, ale teraz może dałoby się to podważyć. A może po prostu słyszał to, co chciał usłyszeć. - Chcesz powiedzieć, że my obaj jesteśmy malutkimi żuczkami. Moim zdaniem to cholernie wkurzające. - Różnica między nami polega na tym, że ty myślisz, że możesz się z nim mierzyć. Ja wiem, że nie jestem w stanie. - Ralph przytaknął sam sobie, jakby właśnie zrozumiał coś ważnego. - To właśnie on chce nam pokazać. Nasze miejsce w piekle zwanym życiem. Sebastian zignorował tę pseudoretorykę i zamiast tego próbował dojść do sedna. Co powinieneś zrobić, kiedy jesteś na samym dole? Wspinać się. - Ale ty porzuciłeś swoje miejsce. - Sebastian położył dłonie na blacie stołu i nachylił się bliżej do Ralpha. - Roz wijałeś się. Możesz więcej, niż tylko się z nim mierzyć. Pochwały i utwierdzanie.
Najwyraźniej to działało. Ralph lekko przechylił gło wę. Nie tylko słuchał. Słuchał i myślał. W najlepszym razie analizował wszystko na nowo. - Czy nie uważasz, że to ciekawy zbieg okoliczności, że Edward wsypuje cię akurat wtedy, kiedy właśnie masz go wyprzedzić - ciągnął Sebastian. - Ja tak tego nie widzę... Może wcześniej tak tego nie widział, ale teraz ta myśl definitywnie zapuściła korzenie. Sebastian to zauważył. Dalej podążał tą drogą. Czuł, że to do czegoś prowadzi. Pochwały i utwierdzanie. - Edward tak to widzi - stwierdził kategorycznie. - Wsy pał cię z jednego tylko powodu. Zaniepokoił się, że będziesz większy od niego. Sebastian zauważył, jak Ralph jeszcze bardziej prostuje się na krześle. Rósł z każdym słowem. Z każdą myślą. - Nie sądzę. Ależ tak, sądzisz, Sądzisz, pomyślał Sebastian. Teraz tak sądzisz. Może i jesteś psychopatą, ale swojej mowy ciała ra czej nie umiesz kontrolować. Teraz trzeba było tylko wbijać mu to konsekwentnie do głowy. Nie dawać mu czasu na myślenie. I
- Nadal ją mam. - Ale tylko przez chwilę. Teraz tu siedzisz, a Edward jest na wolności. Przejął pałeczkę. Ralph spojrzał na niego z wyrazem całkowitego zaskocze nia. Sebastian zastanawiał się, czy Ralph wiedział coś o pla nach Hindego. Teraz miał odpowiedź, nawet bez pytania. - Jak to na wolności? Uciekł? - Tak. Sebastian widział, jak Ralph próbuje przepracować tę in formację. Jakoś połączyć ją z całą resztą. Nie udało mu się. - Nie wiedziałeś o tym? Nie powiedział ci? Ralph nie odpowiedział. Nie musiał. Rozczarowanie na jego twarzy mówiło samo za siebie. - Nie chciał, żebyś wiedział - ciągnął Sebastian, uściślił to, żeby Ralphowi nie umknął żaden aspekt zdrady, której padł ofiarą, żeby nie zdążył wpaść na żadne wyjaśnienie tej sytuacji. - Chciał ci odebrać siłę. - dodał. - No bo kto teraz będzie się ciebie bał? Ralph spojrzał na niego, wręcz zagubiony. Sebastian czuł, że mężczyzna wkrótce się złamie i zwycięstwo będzie należało do niego. - Ale możesz odzyskać kontrolę - mówił głosem tak spo kojnym i budzącym zaufanie, jak tylko potrafił. - Przejąć kontrolę nad tym, który kontrolował ciebie. Uczeń stanie się Mistrzem. Czy nie tego zawsze chciałeś? Być jak Edward Hinde. - Ja już jestem lepszy od Edwarda. „Edwarda” zauważył Sebastian ku swojej radości. A więc już nie „Mistrza”. Ralph podniósł oczy, wokół ust miał wyraz zdecydowania. - Ja zabiłem pięć osób. Przekora w głosie. Sebastian poczuł zimno w środku. Pięć? Jeszcze jedna kobieta, której nie znaleźli? Jak mogli coś takiego przega pić? Kto to był?
- Zabiłem tego grubego faceta - wyjaśnił Ralph, kiedy zobaczył rozbiegane, nic nierozumiejące spojrzenie Seba stiana. Trolle. Tak, Trolle nie żył. Właściwie wiedział o tym wcześniej. Ale to potwierdzenie było mimo wszystko jak cios. Zamknął oczy. Utrzymać koncentrację. Właśnie docie rał do celu. Już pokonał kilka zapór. Rozbił pancerz. Teraz nie wolno ulegać emocjom. Trolle nie żył. Nic nowego. Mu sisz z tym żyć. Złam go. - To się nie liczy. - Dlaczego? - Bo nie było zaplanowane. - Sebastian uświadomił so bie, że wszedł na kruchy lód, ale miał nadzieję, że wystar czająco dobrze poznał Ralpha, żeby to zadziałało. - Nie potrzeba nic specjalnego, żeby zabić kogoś na ulicy - cią gnął. - To potrafi zrobić pierwszy lepszy idiota. - W aucie - powiedział Ralph w zamyśleniu. -Co? - Zabiłem go w aucie. Ale rozumiem, o co ci chodzi. On nie był przewidziany w rytuale. - A ty przecież potrafisz to zrobić lepiej. Ralph spojrzał na Sebastiana, jego oczy nabrały ciepła. Mówił, że są podobni, Edward i Sebastian. To była praw da. Ofcaj go zauważali. Tego, kim był. Widzieli, kim był. Ze coś znaczył. Ale Edward go zdradził. Snuł plany za jego plecami. Sebastian uśmiechem odwzajemnił niemal pełne podzi wu spojrzenie Ralpha. Poczuł ciepło rozcltodzące się po ca łym ciele. Dostał się do środka. Do tego niepewnego jądra, które tak bardzo pragnęło utwierdzenia. Teraz trzeba» było tylko podtrzymywać płomień. - Jak się teraz czujesz? Było sporo rzeczy do przełknięcia. - To dziwne, ale czuję się silny. - Ralph zawiesił głos, za stanowił się krótko, skinął głową. - Godny.
- Ależ jesteś. Jesteś godnym przeciwnikiem. Musisz się tylko zdecydować, czyim jesteś przeciwnikiem. W taki spo sób się wygrywa. - Chcesz powiedzieć, że muszę stanąć przeciwko niemu? - Jesteś lepszy od niego. - Sebastian wciągnął powietrze. Zbliżali się do punktu przełomowego. Nie mógł go już wię cej urabiać. Musiał wreszcie do czegoś dojść. Każda minuta mogła być ważna dla Vanji. - Potrzebuję twojej pomocy. Ralph podniósł na niego oczy. Ze szczerym zdumieniem. - Ja mam ci pomóc? - To jedyny sposób. Beze mnie nie możesz wyzwać Hin dego. Wtedy będziesz tylko przypisem w książkach o histo rii. A Edward będzie żył dalej. - Czego chcesz, co mam zrobić? Sebastian musiał się powstrzymywać, żeby nie wybuch nąć śmiechem. Siłą stłumił uśmiech. Do diabła, ależ był świetny! Fajnie było wrócić. - Odpowiedz mi na pytanie. - Okay. - Jeśli Edward nie może być w domu ofiary, dokąd by ją w takim razie zabrał? - Wiecie, kogo wybierze? -Tak. - Może już to zrobił? -Tak. - Ale nie wiecie, gdzie oni są? - Nie wiemy. Ralph uśmiechnął się i potrząsnął głową. Odzyskał kon trolę. Może nawet trochę za bardzo. Sebastian przeczuwał, że wkrótce zamiast wybierać przeciwnika, wyzwie ich obu. Trzeba było nadal zachować pokorę i trochę go popędzić. - Powinieneś zajrzeć do swojej książki. - Której? - Pierwszej. Na stronę sto dwunastą.
Znów się uśmiechnął. Nawet się zaśmiał sam do siebie. - Czy mi coś umknęło? - zapytał Sebastian, właściwie wychodząc już z pokoju. - To numer alarmowy. Sto dwanaście. Tam się dzwoni po ratunek. Podobała mi się ta symbolika. Sebastian nie skomentował tego. Wyszedł z pokoju z na dzieją, że nigdy nie będzie miał powodu, żeby tam wrócić.
o powiedział? Torkel czekał na niego tuż za drzwiami i dalej poszli ra zem korytarzem. - Macie tu gdzieś moje książki? - Które książki? - Te, które napisałem. Czy są tutaj? - Mam je w swoim pokoju. Sebastian przyśpieszył, szarpnął drzwi na klatkę scho dową i ruszył na górę. Po dwa stopnie naraz. Winda byłaby szybsza, ale chciał się rozruszać. Energia wypełniała go fi zyczną siłą. Torkel musiał się starać, żeby za nim nadążyć. - Coś nowego w sprawie Vanji? - rzucił do tyłu Seba stian, wbiegając po schodach. - Nie. Przeszukaliśmy okolicę wokół trasy w Lill-Jansskogen. Nic. - Torkel z wysiłkiem zaczerpnął powietrza. Do stawał zadyszki. - Znaleźliśmy karetkę. Dwie osoby zabite, dwie ranne. Zdecydowanie ktoś mu pomagał. - Roland Johansson. - Może. Prawdopodobnie. Sebastian pędził na górę, nie zwalniając kroku. - O co chodzi z twoimi książkami? Co powiedział?
C
Torkel oddychał ciężko pomiędzy każdym zdaniem. Se bastian nie odpowiedział, tylko dalej gnał na górę. Teraz i on był bardziej zdyszany. - Sebastianie, odpowiedz mi! Jego głos niemal się załamywał. Sebastian zatrzymał się. Torkel nie mógł znieść tego niepokoju. Oczywiście. Zasługi wał na odpowiedzi, których można było udzielić. - Powiedział, że tam jest napisane, gdzie jest Hinde. - W twoich książkach? - Tak, w jednej z nich. - Ty to pisałeś, a teraz nie pamiętasz? Sebastian nawet nie odpowiedział. Gdyby pamiętał, nie biegłby teraz po schodach. Wtedy by to powiedział. Niepo kój sprawiał, że nikt nie myślał jasno. Dalej ruszył w górę. Torkel za nim. W pokoju Torkela Sebastian natychmiast podszedł do półki z książkami. Od razu rozpoznał brązowe grzbiety z żółtymi literami. Wyciągnął pierwszą. Zawsze sprawiał takie miłe wrażenie, brzmiał jej tytuł. Z podtytułem: Edward Hin de - seryjny morderca. Cytat pochodził od mężczyzny, który przez trzy lata pracował z Edwardem. Tak samo jak wszy scy inni, z którymi Sebastian rozmawiał podczas pracy, ko lega ani przez chwilę nie pomyślał, że mogło coś być z nim nie tak. Edward Hinde miał osobowość kameleona i wielkie zdolności do manipulacji. Ludzie zwykle widzieli w nim to, co chciał, żeby widzieli. - Wiesz, gdzie masz szukać? - zapytał rozgorączkowany Torkel. - Tak. Czekaj. Sebastian szybko otworzył książkę na odpowiedniej stronie. Dla seryjnego mordercy z tak silną potrzebą struktury jak Edward Hinde wybór miejsca zbrodni jest niezwykle waż ny. Przy dokonywaniu wyboru aspekty geograficzne nie
odgrywają pierwszoplanowej roli. Odległość od domu, możliwość dojazdu, ewentualne drogi ucieczki, wszystko jest podporządkowane wartościom symbolicznym...
Przeskoczył fragment tekstu. Decyzja, żeby uderzyć w środowisku domowym, nie wy nika głównie z potrzeby kontroli, we wszystkich przypad kach znajdował się w tych mieszkaniach po raz pierwszy właśnie w związku z morderstwami. Wybór miejsca zbrod ni podyktowany jest w pierwszym rzędzie potrzebą bezpie czeństwa. Można odnieść wrażenie sprzeczności, że czuł się bezpiecznie w miejscach, które odwiedzał pierwszy raz, ale w miejscu, gdzie kobiety najmniej spodziewają się na paści, istnieje najmniejsze ryzyko, że będą się opierały czy podejmowały próbę ucieczki...
Sebastian umilkł i'dalej przebiegał wzrokiem stronę. - Tutaj. Jeśli z jakiegoś powodu niemożliwe było dokonanie zbrod ni w mieszkaniu ofiary, najprawdopodobniej zdecyduje się na przerwanie akcji. Ostatnią alternatywą dla Hindego, jak sam mówi, byłaby próba odtworzenia, czy jeszcze lepiej, odwiedzenia miejsc, które najwięcej dla niego znaczyły. Na przykład miejsc, w których kiedyś pojawiły się fantazje czy też seria morderstw została zapoczątkowana.
Sebastian zamknął książkę. - Gdzie seria morderstw została zapoczątkowana - po wtórzył Torkel. - Gdzie się wydarzyło pierwsze morder stwo? - Nie pamiętam dokładnie adresu, ale to było gdzieś na południu. Västberga albo Midsommarkransen, czy coś po dobnego.
- Billy to znajdzie. Torkel wyszedł z pokoju w poszukiwaniu Billy’ego. Seba stian poszedł za nim. - Fantazje musiały się zacząć u niego w domu - powie dział. - Po śmierci matki. Wtedy zaczęły się ataki. Spojrzał Torkelowi w oczy. Oczekiwanie i napięcie były wręcz namacalne. - Jego dom rodzinny jest w Märsta.
atka Edwarda, Sofie Hinde, aż do śmierci mieszka ła w domu swoich rodziców. Samotne gospodarstwo w pobliżu Rickeby, na północ od Märsty. To tam Edward dorastał. Sebastian był w tym domu dwa razy podczas pi sania pierwszej książki pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Już wtedy dom był pusty i niezamieszkany. Teraz Sebastian razem z Torkelem siedzieli w samocho dzie dowódcy oddziału interwencyjnego, pędząc z kogutem na dachu drogą E4 na północ. Za nimi jechały dwa radio wozy z resztą oddziału. Torkel i dowódca grupy dyskuto wali nad rozłożoną mapą. Policja z Märsty już zablokowała drogi dojazdowe do posiadłości, ale Torkel zdecydował, że samego wejścia dokona oddział. Mieli odpowiednie przy gotowanie i sprzęt. Policja z Märsty miała być w odwodzie. To była skomplikowana akcja. Dom leżał wprawdzie na uboczu, co było plusem, ale otwarte pola wokół utrudniały im takie podejście, żeby pozostali niezauważeni. To, że za kładniczką była policjantka, wzmagało nerwowość i presję. Oczywiście takie sytuacje nigdy nie były wolne od napięcia. Ale tutaj byłoby gorzej, gdyby akcja się nie powiodła i życie koleżanki było zagrożone.
M
Sebastian siedział w milczeniu niemal przez całą drogę. Próbował przekazać dowódcy oddziału jak najwięcej obra zów zapamiętanych z tamtego domu. Nie było ich wiele. Pamiętał, że dom był duży. Dwie kondygnacje. Zapusz czony. Najlepiej zapamiętał pomieszczenie pod schodami, w którym Edward przesiadywał jako dziecko. Tego nigdy nie zapomni. Puste i zimne, z prostą lampą pod sufitem. Grube deski podłogi i zapach starych sików. Im więcej myś lał o tym ciemnym miejscu, tym bardziej się bał. Sama myśl o Vanji w domu rodzinnym Edwarda była nie do zniesienia. Kiedy mijali Upplands Väsby, zadzwonił Billy z rapor tem. Znalazł w archiwach adres tamtego domu w Midsom markransen i teraz jechał na miejsce z innym oddziałem. Obiecał, że zgłosi się ponownie, gdy tylko będzie wiedział więcej. A więc były teraz dwie grupy. Jeden cel. Uratować Vanję. Torkel podniósł wzrok znad mapy i popatrzył na Seba stiana. ' - Czy myślisz, że ona jest w Märsta? Sebastian skinął. - Dom rodzinny powinien być ważniejszy niż miejsce pierwszej zbrodni. Generuje więcej fantazji. Sebastian umilkł i wyjrzał przez okno. Torkel przez chwilę chciał go o coś zapytać, ale nie czuł się na siłach. Nie chciał wiedzieć, w jaki sposób Hinde myśli. Przynajmniej nie w szczegółach. Te Sebastian mógł spokojnie zachować dla siebie. Jedynym jego zmartwieniem było w tej chwili od nalezienie Vanji. Dowódca grupy nachylił się do niego. - Jesteśmy na miejscu za dwadzieścia minut. Maksymal nie. Torkel skinął głową. Wkrótce się zacznie.
inde stał w pokoju i patrzył na nią. Rozluźnił więzy wokół jej kostek i zdjął spodnie treningowe. Miała mocne nogi i dla pewności uwalniał każdą stopę osobno. Ale ona przez cały czas leżała spokojnie. Nie był pewien, nie widząc jej twarzy, czy jest przytomna, czy nie. Dotknął jej nagich, ciepłych nóg. Przyglądał się czarnym majtkom wystającym spod szarej koszulki. Rozkoszował się tą chwilą. Potem wstał i podszedł do kartonu, który stał na środ ku pokoju. Otworzył go i ostrożnie wyjął koszulę nocną, która le żała na samym wierzchu. Była uszyta z miękkiej baweł ny i jeszcze nieużywana. Miała prawie taki sam wzorek co oryginał. Wzoru koszuli jego matki już nie produkowano i Ralph musiał odwiedzić wiele sklepów, zanim znalazł taką, którą zaakceptował Hinde. Nawet jeśli niebieskie kwiatusz ki były nieco mniejsze, to dostarczała mu tych samych do znań jak w latach dziewięćdziesiątych. Potrząsnął koszulą kilka razy, żeby ją przewietrzyć i po wiesił w nogach łóżka. Potem wrócił do kartonu i wyciągnął pończochy, a na końcu nowo zakupiony kuchenny nóż. Na dnie pudła zauważył prowiant. Za chwilę go ustawi. Naj pierw musi ją przygotować. Położył pończochy obok koszu li i wyjął nóż z opakowania. Dotknął krawędzi ostrza. Nóż był bardzo ostry, wyważony, dobrze leżał w dłoni. Ostrze składało się ze stu warstw na przemian miękkiej i twardej stali i było w stanie przeciąć prawie wszystko. Nagle Vanja poruszyła się. Niezbyt gwałtownie, ale tak wyraźnie, że na pewno była przytomna. Przyszła pora na następny krok. Tutaj kryło się pewne ryzyko. Chciał, żeby sama włożyła koszulę. Może nie dobrowol nie, ale o własnych siłach. Zaczął od przywiązania jej lewej stopy, która ciągle była wolna. Trochę się wyrywała, ale on działał zdecydowanie i wkrótce unieruchomił jej obie nogi. Podniósł się i zdecy dował, że później użyje pończoch. To będzie w fazie drugiej.
H
Podszedł i usiadł przy niej na środku łóżka. Stare spręży ny materaca zajęczały, łóżko było miękkie ze starości i nie wygodne. Ale to nie miało znaczenia. I tak ona nie będzie w nim spać. Sięgnął po nóż i przeciął sznur wokół jej talii, przytrzymu jący brązowy worek, który miała zarzucony na głowę i górną część ciała. Ujął obiema rękami rogi worka i mocnym ruchem ściągnął go z niej. Ukazała mu się twarz Vanji i jej jasne wło sy. Była przytomna. Przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Taśma izolacyjna mocno zaklejała jej usta i trochę zniekształcała twarz. Była piękna. Miała potargane i zmierzwione włosy, po liczki zaczerwienione z wysiłku. Ale jej oczy płonęły. - Cześć, Vanju - powiedział. - Mówiłem przecież, że się jeszcze spotkamy. W odpowiedzi zawyła wściekle. Hinde widział, jak roz gląda się dokoła, żeby się zorientować, gdzie jest. Nachylił się nad nią i zaczął gładzić jej włosy. Delikatnie próbował inaczej je ułożyć. Usiłowała strząsnąć jego dłoń, szarpiąc głową na boki. W końcu chwycił ją za włosy tak, że przesta ła się ruszać. Nachylił się jeszcze bliżej. - Chcę, żebyśmy zrobili tak. Wyjął nóż i przyłożył ostrym czubkiem do jej szyi. Przy cisnął mocno do miękkiej części szyi pod brodą, tuż nad tchawicą. Widział, jak pręży się niespokojnie. - Rozwiążę ci teraz ręce, ale jeśli będziesz próbowała coś zrobić, użyję tego. Wiesz, że jestem do tego zdolny - ciągnął. Nie odpowiedziała. - Kiwnij głową, jeśli zrozumiałaś. Nie poruszyła się ani o milimetr. Tylko nadal się w nie go wpatrywała. Hinde uśmiechał się do niej z czułością. To będzie niezła walka. Coraz bardziej mu się podobała.
ochyleni przedzierali się przez las. Sebastian widział, jak przed nim poruszają się policjanci. Oddział inter wencyjny podzielił się na trzy grupy. Jedna szła od wschodu, od strony lasu. To z nią skradali się właśnie razem z Torke lem. Druga miała uderzyć od północy, od strony jeziora. Jej głównym zadaniem było odcięcie drogi ucieczki, poza tym miała zapewniać wsparcie. Pierwszy atak miała przypuścić grupa zbliżająca się do domu od zachodu. Musieli pełznąć w wysokiej trawie przez dużą część drogi, ale za plecami mieli zachodzące słońce, przez co trudno było ich zauwa żyć. Najtrudniejszy moment stanowiło ostatnie dwadzieścia metrów. Tam byli najbardziej widoczni z budynku i musieli przebiec tę odległość zupełnie bez osłony, ale w obecnej na głej sytuacji nie było lepszej możliwości. Dowódca oddziału osobiście prowadził zachodnią grupę i przez radio porozu miewał się z innymi. Razem z Torkelem zdecydowali, że on i Sebastian pójdą za wschodnią grupą do zrujnowanej sto doły na skraju łąki i tam zaczekają. Z tamtego miejsca był dobry widok na główny budynek. Wschodnia grupa miała posuwać się do rowu przy stodole i dołączyć dopiero wte dy, kiedy grupa uderzeniowa sforsuje drzwi. Byli uzbrojeni w granaty hukowe, które mieli powrzucać do pokojów, żeby obezwładnić Hindego. Granaty były właściwie nieszkodli we, wydzielały tylko silne, oślepiające światło i wydawały mocny huk, który na chwilę ogłuszał osoby znajdujące się w pobliżu. Mieli nadzieję, że to da im dość czasu, żeby uda remnić Hindemu próby zranienia Vanji. Mieli jeszcze jakieś dwadzieścia metrów do stodoły, kie dy Sebastian stanął na małym wzniesieniu i wreszcie ujrzał dom. Przykucnął i zastygł na krótką chwilę. Dom wyglą dał gorzej, niż kiedy był tutaj ostatnim razem. Ogród był zarośnięty, a okna powybijane. Tynk z fasady odpadł, dom od dawna musiał być opuszczony. Sebastian przypomniał sobie, że kiedy był tam po raz drugi, komornik próbo wał sprzedać obiekt na aukcji, ale zdecydowanie nikt nie
P
okazywał zainteresowania. Domy seryjnych morderców nie cieszyły się powodzeniem. Sebastian obserwował, jak północna grupa zbliża się do pozycji docelowej. Spojrzał w stronę, gdzie miała się znajdować grupa uderzeniowa, ale nie zauważył nikogo. To go ucieszyło. Jeśli on ich nie wi dział, to pewnie Hinde też nie. Jednocześnie chciał i nie chciał iść z nimi na tę akcję, ale tu zdecydowanie wkroczył Torkel. Sebastian pójdzie z nim w roli obserwatora. Tylko tyle. To była operacja dla profesjonalistów, nie amatorów.
anja czekała, aż Hinde zdejmie jej więzy z nadgarst ków. Próbowała zaskoczyć go nagłym uderzeniem, ale on uniknął go, szybko odskakując do tyłu. Próbowała. Nie spodziewał się niczego innego. Kilka razy machnęła ramie niem w powietrzu, ale Hindego zmęczyły jej wysiłki, pod szedł bliżej i zdecydowanym ruchem uderzył ją kilka razy trzonkiem noża w głowę ponad skronią. Vanja znów opadła na łóżko. Czuła, jak lewa część głowy huczy od bólu. Czu ła ciepłe pulsowanie, niemal jakby krwawiła. Podniosła ręce do twarzy, żeby osłonić się przed bólem. Hinde stał i spoglą dał na nią z góry z nożem w ręce. - Mogę być łagodny, mogę być też twardy. To ty decydu jesz. Nie, to ty decydujesz, pomyślała Vanja. Jego wodniste oczy były radosne, rozjaśnione oczekiwaniem. Była pewna, że Hinde nie będzie miał najmniejszych problemów, żeby ją zamordować. Ale to spojrzenie mówiło o nim coś jeszcze. Że się tym napawał. Ze chciał przeprowa dzić swój rytuał razem z nią. Tamta sytuacja, kiedy prosił o dotknięcie jej włosów w Lövhadze, była częścią tego, co się teraz działo, teraz to sobie uświadomiła. Sebastian miał
V
przez cały czas rację. Naprawdę istniał powód, dla którego Hinde chciał się spotkać z nią sam na sam. Chciał się zbli żyć. Dotknąć jej, a ona mu na to pozwoliła. Przedtem my ślała, że to nie jest wcale zbyt wysoka cena za wskazanie Ralpha. Teraz już tak nie uważała. To było potworne uczucie nagle znaleźć się w przyszłym miejscu zbrodni, być kolejną ofiarą. Straszne było wiedzieć, jaką rolę odgrywają wszystkie szczegóły. Nic już nie ucho dziło jej uwagi. Nylonowe pończochy, które leżały na łóżku przy jej stopach. Koszula nocna przerzucona przez oparcie łóżka. Nóż, który trzymał w dłoni. Tamte kobiety miały o tyle lepiej, że nie wiedziały, co się miało zdarzyć. Ale Vanja wiedziała. Znała każdy moment rytuału. I to właśnie dawało jej iskierkę nadziei. Czas był w pe wien sposób po jej stronie. Im dłużej mogła utrzymać się przy życiu, tym więcej czasu mieli ci, którzy jej poszukiwali. Bo szukali. Wiedziała to na pewno. Edward Hinde będzie poszu kiwany wszędzie. Nie był już nieznanym mordercą. Nie był kimś, kto może uciec z Lövhagi i potem nie będzie ścigany. Szukali. Szukali. W każdym razie powinna to sobie powtarzać. Hinde nagle poderwał ją do pozycji siedzącej i zerwał z niej koszulkę razem ze sportowym biustonoszem, który miała pod spodem. Atak przyszedł bez uprzedzenia. Chciał wreszcie zacząć. Teraz Vanja miała na sobie tylko majtki. Była wściekła na siebie, że w pierwszym odruchu chciała za słonić piersi. To tylko czyniło ją słabszą. Wyprostowała się więc i pozwoliła mu patrzeć. To było i tak tylko jej ciało. Te raz walczyła przecież o życie. Rzucił jej koszulę nocną. Wy lądowała na jej kolanach. - Załóż to. Spojrzała w dół. A więc tak to wyglądało. Tamte zakłada ły koszule dobrowolnie.
- Czy chcesz wiedzieć coś, co wszyscy przegapili, nawet Sebastian? Zawsze się zastanawiałem, jak to było możliwe. Ale to chyba dlatego, że chodzi o najbardziej niedoceniany zmysł. Patrzyła na niego wzrokiem pozbawionym wyrazu. - Nie opowiadałem tego też nawet Ralphowi. Ale ty za raz się dowiesz, Vanju. Wkrótce nie będziemy mieć przed sobą żadnych tajemnic. Przeszedł przez pokój i wyjął coś z dużego kartonu, któ ry stał opodal. Wrócił do niej. Trzymał w dłoni małą, kan ciastą buteleczkę perfum. Uśmiechnął się do Vanji i psiknął kilka razy na jej nagie ciało. Poczuła, jak wilgotny obłoczek osiada jej na szyi. - Ulubione perfumy mamy. Pachniały mocno. Rozpoznawała je. Chanel N° 5.
K
omunikacja radiowa ożywiła się. Najpierw grupa pół nocna potwierdziła, że znajduje się w punkcie docelo wym. Po chwili taka sama wiadomość nadeszła od grupy znajdującej się przed Torkelem i Sebastianem. Obaj ustawili się pod boczną ścianą stodoły. Stamtąd mieli najlepszy wi dok na dom, który nadal sprawiał wrażenie opuszczonego. Panowała niemal ogłuszająca cisza. Nawet muchy przesta ły brzęczeć. Nerwy Sebastiana były maksymalnie napięte. Męczyło go gorąco, cały się pocił. Był przyzwyczajony do miejsc zbrodni, przesłuchań i wykładów. Ale nie do czegoś takiego. Czuł się po prostu bezsilny. Tutaj stawką było jego życie, a on miał obserwować wydarzenia z trybuny.
- Wchodzą - powiedział Torkel i w tej samej chwili Se bastian zobaczył, jak sześć czarno ubranych postaci wstaje z trawy niedaleko domu. Teraz zostało im tylko krytyczne dwadzieścia metrów. Biegli tak szybko, jak mogli, jednocześnie kontrolując oto czenie. Ich wyposażenie było unieruchomione taśmą, więc jedynym dźwiękiem, jaki wydawali, był szelest trawy przy gniatanej ich czarnymi półbutami. Sebastian nieprzerwanie patrzył w stronę domu. Gorącz kowo przeszukiwał wzrokiem ziejące otwory okien, spraw dzał, czy nic się w nich nie porusza. Na razie niczego nie widział. Nie wiedział sam, czy to dobrze, czy nie. Pierwsi z grupy dotarli już do domu. Natychmiast przy warli do ściany po obu stronach drzwi wejściowych. Pozo stali szybko dołączyli do nich. Jeden stanął przy dużym oknie na parterze, jeden z tyłu domu przy wejściu do piw nicy. Dwaj pozostali wyciągnęli granaty i podkradli się pod drzwi. Sebastian zauważył kask kogoś z grupy w rowie. Po kazał się i znów schował. Oni także oczekiwali w napięciu. Kiedy ludzie wokół domu zajęli ustalone pozycje, wszyst ko potoczyło się szybko jak w sprawnym mechanizmie. Sebastian zobaczył, że policjanci stojący przy drzwiach otwierają je gwałtownie i wrzucają po granacie hukowym. Dwójka przy oknach zrobiła to samo. Przez chwilę było ci cho, a potem niemal jednocześnie dały się słyszeć cztery wybuchy. Rozbłyski oświetliły okna i grupa wpadła do środ ka. W tej samej chwili ludzie czekający w rowie zerwali się i zaczęli biec w stronę domu. Byli chyba jeszcze szybsi. Se bastian oderwał się od stodoły. Słyszał nowe wybuchy od strony domu. Biały dym wydobywał się z powybijanych okien. Uświadomił sobie, że to wszystko szło w złą stronę. To on powinien być w środku. To na niego Hinde czekał. Znienacka puścił się z całych sił biegiem w stronę domu. Słyszał za plecami krzyk Torkela.
- Sebastianie, co ty wyprawiasz? Ale on biegł dalej. Nogi same niosły go po trawie. Potknął się przy rowie, ale zaraz się podniósł. Przyśpieszył jeszcze bardziej, pędził, jak jeszcze nigdy w życiu. Jeden z policjantów z drugiej gru py dostrzegł go, odwrócił się i ruchem ręki próbował go za trzymać. Na niego Sebastian też nie zwracał uwagi. Musiał zna leźć swoją córkę. Dobiegł do drzwi i znalazł się w ciemnym domu. Wszę dzie było pełno dymu, zapach magnezu i innych metali ciężko wisiał w powietrzu. Był tak zdyszany, że nie mógł normalnie oddychać. Skierował się do pomieszczenia pod schodami. To było pierwsze miejsce, o którym pomyślał, ale zatrzymał się, kiedy natknął się na wychodzącego stamtąd policjanta. - Czy coś tam było? Policjant potrząsnął głową. - Nie, pusto. Ale pan nie może tu być. - Czy było jakieś jedzenie? -Co? Usłyszał nowe wybuchy i pobiegł schodami na górę. Sy pialnia matki znajdowała się na piętrze. To tam powinni być. Na górze było jeszcze ciemniej niż na parterze, jeszcze więcej dymu. Miał problemy z orientacją i wkrótce już nie wiedział, gdzie się znajduje. Zaczął kaszleć od dymu, przez cały czas idąc w stronę, gdzie jak mu się wydawało, powin na być sypialnia. Na podłodze leżała masa rupieci, potknął się o jakieś deski. Podrapał sobie ręce, ale szybko znów się podniósł. Czuł, że czas mu ucieka. Ze ją traci. Przeszedł szybko kilka ostatnich kroków i wpadł do po koju. Zderzył się z kimś w drzwiach. Przestraszył się i od skoczył do tyłu. To był dowódca oddziału.
- Co pan tu, u diabła, robi? - Gdzie ona jest?! Dowódca potrząsnął głową. - Tu jest pusto. Nikogo nie ma. Sebastian wbił w niego wzrok. - Co pan mówi? - Nikogo tu nie ma. Zupełnie nikogo.
oszli do samochodów i przeprowadzili krótkie podsu mowanie akcji. Torkel stał przed policjantami razem z dowódcą oddziału. Sprawdzili wszystko w środku dwa czy nawet trzy razy. Bez rezultatu. Sebastian sam zajrzał jesz cze raz do komórki pod schodami. Wracał do tego miejsca z lękiem, musiał pożyczyć latarkę od jednego z policjantów, żeby mieć trochę światła. Cuchnęło tak samo jak przedtem. Albo gorzej. Ale naprawdę było puste. Na podłodze kilka pustych puszek po piwie. W miejscu, gdzie młody Edward Hinde dawno temu zwykł ustawiać swoje zapasy, niczego nie było. Dla Sebastiana był to wystarczający dowód. Hin de nigdy nie pominąłby takiego szczegółu. Ukryte zapa sy to było jedyne, co dawało mu poczucie bezpieczeństwa. W znacznym stopniu to dzięki nim miał odwagę, żeby do konać tego czynu. Sebastian był przekonany, że tam, gdzie się znajduje Vanja, też jest zapas jedzenia, równiutko usta wiony w małym, zamykanym na klucz pomieszczeniu. Bę dzie tam stało aż do dnia, kiedy ją znajdą. Prawdopodobnie martwą. Przynajmniej jeśli poszukiwania będą się posuwały w ta kim tempie. Teraz chciał tylko jak najszybciej wrócić do komendy i zacząć od początku. Ralph skłamał. Tym razem Sebastian
P
nie będzie się już z nim cackał, tylko postara się wydobyć z niego właściwą odpowiedź. Przygnębiony spojrzał na Torkela i policjantów. Nie ro zumiał, na co jeszcze czekali. Powinni już jechać. Wreszcie skończyli. Torkel szedł do niego, kiedy zadzwo niła jego komórka. Odebrał, powiedział bezgłośnie do Se bastiana „Billy” i zaczął pomrukiwać potakująco. Potem spojrzał na Sebastiana i potrząsnął głową. - On niczego nie znalazł. - Mogę z nim pogadać? Torkel podał słuchawkę Sebastianowi. Billy mówił z wy siłkiem, zrezygnowanym tonem. - Jak mówiłem. W domu w Midsommarkransen mieszka rodzina. Właśnie mieli wizytę krewnych, zjechali się wszy scy, łącznie z dziadkami i babciami. Nie ma szans, żeby on mógł tam być. - Okay, i co teraz? - Jestem w drodze do biura. Zajmę się komputerem Ral pha. Przynajmniej na tym się znam. Billy rozłączył się bez pożegnania. Nie było czasu na uprzejmości. Sebastian oddał telefon Torkelowi i podszedł do samochodu dowódcy, żeby usiąść na swoim miejscu, ale szef oddziału zatrzymał go, zanim zdążył wsiąść. Po tym, jak się zachował podczas opanowywania budynku, miał jechać razem z pozostałymi. Sebastian nie miał siły się kłócić, pokrcił tylko głową nad ich idiotycznymi kara mi dyscyplinarnymi i podszedł do kolejnego samochodu. Ci ludzie ciągle ustalali niewłaściwe priorytety. Nie znosił ich. Usiadł na tylnym siedzeniu. Nikt nie chciał siedzieć koło niego. Nie przejmował się tym. I tak nie chciał z ni kim rozmawiać. Kiedy poHkilku minutach jazdy wjechali na główną dro gę, jego telefon zaczął wibrować. Po akcji nadal był ustawio ny na tryb bezgłośny. Wyjął aparat. Dostał MMS-a. Nigdy przedtem nie dostał niczego takiego. Numer nadawcy był
mu nieznany. Wziął głęboki oddech. Poczuł, że rozbolał go żołądek, w gardle zaschło mu z przejęcia. To mogło być bolesne, zdawał sobie z tego sprawę. Zaczerpnął powietrza i kciukiem otworzył wiadomość. To było zdjęcie z krótkim tekstem. Na widok zdjęcia zbladł. Naga Vanja siedziała na łóżku z koszulą nocną rzu coną na kolana. Spoglądała błagalnie w aparat. Sebastian rozpoznał ten motyw z tapety na ścianie ze zdjęciami u Ral pha. Perspektywa Boga, naga skóra, strach. Wyjrzał przez okno, żeby się całkiem nie rozsypać. Próbował wymazać to zdjęcie z mózgu. Kiedy poczuł, że choć trochę odzyskał kontrolę, odczytał podpis pod zdjęciem. „Pierwsze zdjęcie z moich 36. Gdzie jesteś?” Szybko zamknął zdjęcie i znów wyjrzał przez okno. Było mu niedobrze, ale starał się nie dawać tego po sobie poznać. Teraz wszystko zależało od niego. A nie od tych ludzi w mundurach, którzy siedzieli wokół niego. Tego właśnie chciał Hinde. Więc to dostanie.
alph leżał nieruchomo na pryczy w mrocznej celi i gapił się w sufit, kiedy usłyszał szybkie kroki na korytarzu. Zatrzymały się przy jego drzwiach, po czym równocześnie otworzyła się klapa i ktoś włożył klucz do zamka. - Próbujesz mnie oszukać? - krzyknął Sebastian. Od razu do rzeczy. Żadnych uprzejmości. Na to nie było czasu. - Myślałem, że znasz Edwarda. Ale to była tylko gadanina. Ralph szybko usiadł na łóżku i nawet się rozjaśnił na wi dok twarzy Sebastiana w otworze w drzwiach. - Nie było go tam?
R
Drzwi w końcu się otworzyły, Sebastian przecisnął się obok strażnika i wszedł do celi. Jego spojrzenie było więcej niż wymowne. - Dokąd pojechaliście? - zapytał Ralph. - Do Märsty. Ralph uśmiechnął się szeroko, równocześnie kręcąc gło wą, jakby ta nazwa wszystko mu mówiła. - To nie tam wszystko się zaczęło. - Edward to wściekły pies. Może sobie myśleć, że to się „zaczęło” w byle jakim pieprzonym miejscu. - Ale tak nie myśli. Wiem dokładnie, gdzie on jest. Właśnie to Sebastian chciał usłyszeć. Do tego chciał do trzeć. Miał nadzieję, że przyznanie się do porażki się opła ci, pozwoli Ralphowi zabłysnąć, pochwalić się wiedzą. To przyszło błyskawicznie. Teraz trzeba było tylko wyciągnąć wędkę z wody. - Gdzie? Gdzie on jest? - Mogę ci pokazać'. Sebastian zmarszczył czoło zaniepokojony. Coś w głosie Ralpha podpowiadało mu, że nie chodziło o wskazanie na mapie. - Pokazać jak? - Pojadę z tobą. -Nie. Może za ostro. Zobaczył, że entuzjazm Ralpha odrobinę przygasa, ale nie było sensu pchać się w ślepą uliczkę. Za bieranie Ralpha dokądkolwiek było nie do pomyślenia. - Powiedziałeś, że jestem jak Edward - zaczął Ralph i wstał z łóżka. Jego głos nabrał twardego brzmienia, jakie go przedtem nie miał. - A nawet lepszy Oh nigdy by ci nie pomógł, nie żądając czegoś w zamian. Ja muszę tam być. - Gdy go zatrzymamy? Ralph wskazał Sebastiana swoim chudym palcem. - Ty go zatrzymasz. - Skierował palec na siebie. - Ja do stanę moją piątą kobietę. Będę większy od niego. Największy.
Ostatnie zdanie wypowiedział rozmarzonym głosem, ze spojrzeniem utkwionym w dali. Sebastian nie wierzył wła snym uszom. Szaleństwo przekraczało wszelkie granice. Czy Ralph całkiem poważnie myślał, że będzie mógł z nimi pojechać i mordować dalej? Ralph znów wbił wzrok w Se bastiana. - Ty nie będziesz jedynym wygranym. Najwyraźniej. Tego właśnie Sebastian się obawiał. Za równo on, jak i Hinde byli teraz przeciwnikami. Wszyscy byli przeciwnikami. W telefonie Sebastiana zabrzmiał sygnał. MMS. Drugie zdjęcie. Sebastian patrzył prosto przed siebie. Oddychał głębo ko. Zastanawiał się. Zaskakująco szybko doszedł do wnio sku, że tu nie ma się nad czym zastanawiać, i przywołał strażnika, który czekał na korytarzu za drzwiami celi. - Zabieram go ze sobą. Sebastian skinął głową w stronę Ralpha, który uśmiech nął się triumfalnie i z nadzieją. Strażnik wszedł do celi i Ralph posłusznie odwrócił się do niego z rękami na ple cach. Strażnik założył mu kajdanki, wyprowadził na ko rytarz i przekazał go Sebastianowi razem z kluczykami. Razem ruszyli korytarzem. Ralph się mylił. Sebastian był jedynym, który wygra. Za wszelką cenę. Zjechali windą na dół. Nikt się nie odzywał, nie było nic do powiedzenia. Ralph nadal miał wręcz bezwstydnie za dowoloną minę, kiedy Sebastian wyprowadził go z windy i otworzył metalowe liliowe drzwi. Znaleźli się w długim podziemnym korytarzu. Na suficie biegły rury oznaczone kolorem żółtym i zielonym. Gołe ściany, z wyjątkiem pół okrągłych lamp po obu stronach, rozmieszczonych mniej
więcej co pięć metrów. Sebastian popchnął Ralpha koryta rzem i sam poszedł za nim. Ich kroki odbijały się od podłogi z surowego cementu. - Dokąd idziemy? — zapytał Ralph. - Do garażu. Po przejściu dwudziestu metrów Sebastian zatrzymał się przy pomalowanych na biało drzwiach z dwoma metalo wymi zamkami, których pokrętła skierowane były ukośnie w lewo. Na środku drzwi widniał odmalowany z szablonu napis „schron”, a poniżej wisiała tabliczka informująca, że za drzwiami może przebywać maksymalnie sześćdziesiąt osób. - Zaczekaj... Ralph zatrzymał się, a Sebastian przekręcił metalowe pokrętła w prawo i drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Po omacku szukał kontaktu, znalazł go, zapalił światło i wziął Ralpha za rękę. - Co robisz? Co tti będziemy robili? Ralph zaparł się nogami, ale Sebastian na siłę zawlókł go do pomieszczenia, podprowadził do kaloryfera wmuro wanego w ścianę naprzeciwko drzwi i wyjął kluczyki do kaj danek. Uwolnił jedną rękę Ralpha, przekręcił go o ćwierć obrotu i przypiął drugą obręcz kajdanek do kaloryfera. - Co robisz? - Edward jest dobry Ale przesiedział czternaście łat w Lövhadze, bo ja go tam wsadziłem... Sebastian odwrócił się, wrócił do drzwi i wyszedł ze'' schronu. Ralph rozejrzał się nerwowo na boki. Słyszał kro ki Sebastiana odbijające się echem w korytarzu. Pomiesz czenie było oślepiająco białe. Wzdłuż poprzecznych ścian znajdowały się dwie przymocowane do podłoża ławki. Poza tym było pusto. Sebastian znów ukazał się w drzwiach, w ręce miał stary drewniany taboret. - A więc ja jestem lepszy - dokończył zdanie. Postawił taboret tuż przy drzwiach.
- Może jesteś lepszy od Edwarda, ale teraz siedzisz przy kuty do kaloryfera... Sebastian odwrócił się i zamknął drzwi. Puste pomiesz czenie spotęgowało dźwięk, kiedy ciężkie drzwi się zatrza snęły i Sebastian przekręcił obydwa zamki. Ralph przełknął ślinę. Byli zamknięci. Nie podobało mu się to. - Więc to ja jestem najlepszy. Sebastian wcale się nie śpieszył, spokojnym krokiem przemierzył pokój i znalazł się przy Ralphie. Stanął bardzo blisko. Ralph nie mógł spojrzeć mu w oczy. To było nieprzy jemne. To było naprawdę bardzo nieprzyjemne. - Ale wiesz, kim nie jestem? - Sebastian nie czekał na odpowiedź. - Nie jestem policjantem. Więc mogę zrobić coś takiego. Nagle i bez ostrzeżenia walnął Ralpha z byka. Uderze nie było perfekcyjne. Czołem trafił w sam środek nosa Ral pha. Rozległ się chrzęst i z obu dziurek trysnęła krew. Ralph krzyknął i upadł na podłogę. Sebastian spokojnie podszedł do taboretu i usiadł. Przyglądał się Ralphowi, który złapał się wolną ręką za nos i oglądał krew z taką miną, jakby nie mógł zrozumieć, że była jego. Sebastian nie czerpał żadnej satysfakcji z bicia. Był to jednak szybki i skuteczny sposób, żeby mu pokazać, że jest zdolny do wszystkiego. Najwy raźniej to zadziałało. Zszokowany Ralph nadal patrzył za łzawionymi oczami na krew. Sebastian nachylił się, oparł łokcie na udach i splótł dłonie. - Potrafię całkiem nieźle ocenić człowieka tylko po tym, jak mieszka. Byłem u ciebie w domu. Ralph siedział przykuty i robił krótkie wdechy nosem, żeby zatrzymać upływ krwi, co sprawiało, że musiał tę krew przełykać. Oddychał ciężko. Walczył. Naprawdę nie chciał przegrać. Miał władzę. Sebastian nie mógł mu jej odebrać. Nie zamierzał do tego dopuścić. Był silniejszy niż kiedykol wiek.
- Tu chodzi o to, żeby odkryć wzór - ciągnął Sebastian. - W drobiazgach. Dostrzegać związki. W twoich oknach nie było rolet ani żaluzji. Nawet w sypialni. Miałeś latarkę w toalecie. Przy łóżku też. Po jednej w każdym pomieszcze niu. Szuflada pełna zapasowych bezpieczników, baterii i ża rówek. Zrobił dłuższą pauzę. - Mógłbym pomyśleć, że nie lubisz ciemności. Spojrzenie, jakie posłał mu Ralph, potwierdziło, jak bar dzo miał rację. - Co się dzieje w ciemnościach, Ralphie? Co wtedy nad chodzi? Czego się boisz? - Niczego... - Ledwo słyszalny szept. - A więc nie masz nic przeciwko temu, żebym tu zgasił światło? Sebastian wyprostował się i skierował w stronę podwój nego kontaktu na ścianie. Ralph nic nie mówił. Z trudem przełykał ślinę. Miał rozbiegane spojrzenie. Sebastianowi wydawało się, że widzi krople potu występujące mu na czo ło. Tymczasem w schronie wcale nie było gorąco. - Proszę, ja wiem, gdzie on jest - powiedział Ralph bła galnym tonem. - Wierzę ci. Ale jak już mówiłem Edwardowi, manyiość gier z psychopatami. - Nie zamierzam grać. - A ja nie zamierzam ryzykować. Sebastian nacisnął jeden z wyłączników. Rząd lamp zgasł. Ralph krzyknął. - W środku zaraz będzie tak ciemno, że nie wiadomo, czy człowiek ma otwarte oczy, czy zamknięte. Tak samo jak tam, pomyślał Ralph. Jak w piwnicy. Jak z tamtymi. Zadrżał i szarpnął łańcuchem kajdanek. Zaczął hiperwentylować. Sebastian się zawahał. Re akcja Ralpha była silniejsza,- niż sobie wyobrażał. Był
zdecydowanie przerażony. Ale Sebastian musiał iść dalej. Musiał zrobić wszystko, inaczej nigdy by sobie nie wyba czył. Przywołał w pamięci obraz Annette Willén. Jeśli to by nie wystarczyło, miał jeszcze w telefonie Vanję. To wystarczyło. Zgasił resztę świateł. Ralph sapał, usiłował wstrzymać oddech. Przycisnął się do ściany i skulił się najbardziej, jak mógł. Starał się być cicho, ale słyszał swoje wydechy brzmiące jak bezradny jęk. Czy to była smuga światła, czy może obraz z pamię ci jego spanikowanego umysłu? Czy drzwi się otworzyły? Tak, były otwarte. Zakradali się. Nadzy. Znaleźli go. Ludzie w maskach zwierząt. Zwierzęta w ludzkim ciele. Oddycha li. Szeptali. - Zapal światło. Proszę... Zapal światło. Niewielka smuga światła oświeciła mu twarz. Latarka w komórce Sebastiana. Ralph natychmiast zwrócił się w jej stronę. Chciał pochłonąć jak najwięcej światła. Widział, jak ludzie-zwierzęta czekają w otaczającym go cieniu. Stali i się kołysali. Tańczyli dziwnym, przyczajonym krokiem. Czeka li, aż ciemność znów go pochłonie, żeby móc podejść bliżej. Wokół niego. Na nim. W nim. - Gdzie jest Edward? - zapytał Sebastian, niewidoczny za źródłem światła. Zgasił lampkę. - Nie ma. Ciemność. Rzucili się na niego. - Jest. Jasność wróciła. - Nie ma. Znów zniknęła. - Jest. Jak wolisz? Ralph nie był w stanie odpowiedzieć. Tylko dyszał.
- Nie ma. Ralph wstrzymał oddech. W mroku panowała idealna ci sza. Oprócz szeptów. Lekkich kroków. Przesuwania się ciał. Nie był sam. Nigdy sam. - Sebastianie... Brak odpowiedzi. Coś chwyciło go za nogę. Ralph ryk nął. Na całe gardło. Cofnął się o wiele lat. Do tamtego. Do tamtych. Tamto dopadło go z całą siłą. Więcej niż wspomnienie. Czuł zapach. Smaki. Słyszał dźwięki. Oni tu byli. Dotykali go. Byli jak szaleńcy. To było tak dawno temu. Nigdy się nie skończy. Próbował strząsnąć ich z siebie. Obracał się wokół własnej osi, szarpał i kopał. Czuł ból, kiedy kajdanki roz rywały mu skórę nadgarstków. Uderzył głową w kaloryfer. Znów szarpnął kajdankami, coś trzasnęło w przegubie. To było nieważne. I tak już nie mógł głośniej krzyczeć. Zapaliło się światło. Był zalany światłem. Białym, zba wiennym światłem z sufitu. Sebastian podszedł do niego. Ralph zdobył się na uśmiech wdzięczności. - Gdzie to się zaczęło, Ralphie? Gdzie oni są? Chciał powiedzieć. Chciał to wykrzyczeć. Ale z jego ust wydobył się tylko urywany pomruk. Sebastian nachylił się do niego. - Åk-er-s-t... Sebastian zbliżył się jeszcze bardziej. Ciepły oddech ma łymi obłoczkami owionął jego ucho. Teraz tylko szept. Wy słuchał, potem się wyprostował. - Dziękuję. Co miał powiedzieć? Nie był to mohient jego chwały. Ale wiele razy powtarzał, że zrobiłby wszystko, żeby odzy skać córkę. Tak samo było teraz, kiedy mógł stracić jeszcze jedną. Podszedł do wyjścia. Przekręcił zamek i pchnął drzwi. Odwrócił się jeszcze raz i spojrzał na Ralpha siedzącego na
podłodze. Krew na twarzy, spływająca w dół po ramieniu, włosy przyklejone do czoła, spojrzenie bez wyrazu. Komórka Sebastiana zasygnalizowała nową wiadomość. Trzecie zdjęcie. Zgasił światło i wyszedł z pomieszczenia.
ic. Nic. Nic. Kiedy wrócili z Märsty, Torkel wysłał wozy w trzy pozostałe miejsca zbrodni z lat dziewięćdziesiątych. Tyl ko na wszelki wypadek. Jakkolwiek się to skończy, potem nikt, a już na pewno on sam, nie będzie mógł powiedzieć, że nie zrobił wszystkiego, co było możliwe. Dlatego wysłał patrole także do Brommy, Nynäshamn, Tumby i Liljeholmen, czterech ostatnich miejsc zbrodni. Właściwie nie są dził, żeby Hinde miał się tam znajdować. To były miejsca Ralpha, Hinde nie miał z nimi żadnego osobistego związku, ale Torkel rozesłałby patrole po całym świecie, gdyby tyl ko to mogło uratować Vanję. Policjantka przetrzymywana przez zbiegłego seryjnego mordercę z zaburzeniami na tle seksualnym. Nikt nie oczekiwał, że potraktuje to jak zwykłe zniknięcie. I nie traktował. Użył wszystkich środków, jakie uznał za niezbędne, poza tym wielu kolegów proponowało bezinteresownie pomoc. Mobilizacja była ogromna. Ale na razie nic to nie dało. Wszystkie patrole, które rozesłał, zgła szały się teraz z raportami. Nic. Nic. Nic. Wszędzie nic. Torkel rozważał następny krok. Najlepszym i najbliż szym sposobem był jednak Ralph. Nieważne, czego by chciał. Torkel musiał z nim porozmawiać. Jeśli coś wie, on
N
to od niego wyciągnie. Wyszedł ze swojego biura i udał się do aresztu. Cela Ralpha była pusta. Zatrzymał jednego ze strażników. - Gdzie jest Ralph Svensson? Czy wiecie? - Pański kolega go zabrał jakąś godzinę temu. Torkel nie musiał pytać, o którego kolegę chodziło. Nie widział Sebastiana, odkąd wrócili do komendy. Kiedy dotar li na miejsce, wypadł z samochodu i zniknął. Ponad godzinę temu. Torkel wyrwał z kieszeni komórkę. Sebastian odpo wiedział po pierwszym sygnale. -Tak? - Gdzie, do diabła, jest Ralph? - Spokojnie. Siedzi w schronie w podziemiach budynku. Możesz iść do niego i zapalić mu światło, jeśli chcesz. Torkel odetchnął. Sam był gotów posunąć się daleko, żeby wydobyć informację od Ralpha, ale wiedział, że Se bastian jest w stanie pójść jeszcze dalej. Przypuszczalnie za daleko. Przez chwilę'Torkel widział Sebastiana, jak zabiera z budynku podejrzanego o seryjne morderstwa. - Gdzie jesteś? - zapytał głównie z ciekawości. Krótka cisza, jaka zapadła po tym pytaniu, zapowiadała już, że odpowiedź mu się raczej nie spodoba. - Teraz nie mogę ci powiedzieć. Słuszne podejrzenia. Wrócił niepokój. Ralph siedział rzekomo zamknięty w schronie. Sebastian wymknął się ci chaczem. To mogło znaczyć tylko jedno. Właśnie*Sebastian posuwał się cholernie za daleko. - Wiesz, gdzie jest Edward - stwierdził głucho Torkel. -Tak. - Daj mi ten adres. Zatrzymaj się i czekaj na nas. - Nie. - Sebastianie, do diabła! Rób, co ci mówię. - Nie tym razem. Tym razem, pomyślał Torkel. Jakby Sebastian kiedy kolwiek zrobił coś, co powiedział Torkel. Co powiedział
ktokolwiek. Przyjmowanie poleceń nie należało do najmoc niejszych stron Sebastiana Bergmana. - Nie możesz jechać do niego sam. - Torkel podjął ostat nią próbę dyskusji. Nacisnąć właściwie guziki. Dotrzeć do niego. - Możesz sobie mieć skłonności samobójcze, ale po myśl o Vanji. - Właśnie to robię. Sebastian umilkł. Torkel nie wiedział, co ma zrobić. Bła gać, prosić, wściekać się. Wszystko byłoby bezskuteczne. - Przykro mi, Torkel, ale tu chodzi o Hindego i o mnie. Sebastian się rozłączył. Reflektory jego samochodu oświetliły tablicę ze strzałką w prawo i napisem Åkers styckebruk. Sebastian włączył kie runkowskaz i skręcił. Niezależnie od tego, co się zdarzy, wkrótce wszystko się skończy. Torkel musiał się bardzo opanować, żeby nie cisnąć tele fonem o podłogę. Cholerny palant. Sebastian, oczywiście, ale on też. Powinien go wyrzucić. Nigdy nie powinien go brać do zespołu. Nie po raz kolejny. Nigdy. Ze też nigdy nie może się nauczyć. Zanim wyszedł z aresztu, wytłumaczył strażnikom, gdzie znajdą Ralpha Svenssona. Polecił, żeby przyprowa dzili go i posadzili w pokoju przesłuchań. Zjawi się tam za pięć minut. Najpierw musiał wysłać wszystkich ludzi, któ rych miał do dyspozycji, żeby szukali Sebastiana. Musiał wziąć jakiś samochód. W najlepszym razie będą mogli go zlokalizować poprzez GPS. Jeśli się nie uda, przynajmniej będzie mógł się dowiedzieć, czyj wziął samochód, i rozesłać informacje, model, markę i numer rejestracyjny. Ogłosić po szukiwania w całym cholernym okręgu. Strażnik z aresztu zadzwonił akurat w chwili, gdy Torkel wchodził do swoje go biura. Znaleźli Ralpha Svenssona, ale nie nadawał się do przesłuchiwania. Nie było z nim wcale kontaktu, kiedy go
znaleźli. Nie reagował na głos ani dotyk. Został zraniony albo sam się zranił. Zakrwawiona twarz i głowa. Nadgarstek złamany. Właśnie przewożono go do szpitala. Torkel zaklął pod nosem. Co Sebastian najlepszego naro bił? Pobił podejrzanego. Nie uniknie kary. Torkel osobiście dopilnuje, żeby Sebastian za to odpowiedział. - Torkelu - usłyszał głos Billy’ego dobiegający od drzwi. Torkel się obrócił. - Co takiego? - Znalazłem coś. W komputerze Ralpha. Billy pracował w ogromnym skupieniu, odkąd wrócił do biura z domu na Midsommarkransen. Po części dlatego, że naprawdę chciał się przydać, ale też dlatego, że praca po magała mu nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby po szedł biegać z Vanją. Gdyby się zgodził. Gdyby okazał się przyjacielem, jakim powinien być. Torkel wziął go przedtem na bok i powiedział, że gdyby był z nią w Lill-Jansskogen, przypuszczalnie teraz by nie żył albo mieliby dwójkę upro wadzonych policjantów na głowie. Billy tylko kiwał głową, jasne, coś w tym było, ale mogło się też okazać, że gdyby nie odepchnął Vanji, mogliby razem ująć Hindego. Wiedział, że to były niemądre myśli, ale on czuł się winny. Był po prostu zmuszony zrobić wszystko, żeby spróbować znaleźć Vanję, zanim będzie za późno. Wszyscy pracujący nad tą sprawą wiedzieli, że ona miała umrzeć, ale nikt tego nie powiedział na glos. Pozostawało tylko pytanie, ile mieli czasu. W naj gorszym razie było już za późno. Tego rodzaju myśli musiał odpędzać za pomocą pracy One go paraliżowały. Przekopy wał się więc przez uszkodzony twardy dysk komputera Ral pha. I to dało rezultaty. Torkel podszedł z Billym do jego biurka. Billy usiadł na krześle, Torkel nachylił się bliżej do ekranu. - Komunikowali się przez tę stronę fygorh.se za pomocą programu do czatowania. Udało mi się odtworzyć fragmen ty ich rozmów.
- Przejdź do rzeczy. - Torkel był zniecierpliwiony. Nie obchodziło go jak, chciał wiedzieć co. - Popatrz tutaj... Ralph opowiada o jakimś myśliwskim domku w lesie, do którego jeździł z dziadkiem. To jakieś po mieszanie, coś o ludziach i zwierzętach, i... - Dobra, tak. Czy oni tam są? - Torkel ponaglał. - Nie, ale Edward mu odpowiedział. Całkiem długi wpis o tym, jak ważne jest, żeby nie zapominać. Opowia da o swoim wujku, u którego z matką spędzali wakacje, kie dy był mały. Najwyraźniej ten wujek nigdy nawet nie tknął Hindego, ale jego mama miała już mniej szczęścia. On połą czył to ze swoimi przeżyciami. Jej obrażenia. Popatrz. Billy wskazał fragment na dole monitora. Wydaje mi się, że to właśnie tam wszystko się zaczęło. - Jasne. Gdzie to jest?
- Prześwietliłam matkę Hindego i znalazłem jej brata. Mieszkał w Åkers styckebruk. Już nie żyje. - Masz ten adres? - Jasne. Samoprzylepna karteczka z adresem też by wystarczyła, pomyślał Torkel, ale zrozumiał, co Billy usiłuje zrobić. Na prawić winę. Pokazać, że ciężko pracował. Zrobił wszyst ko, co mógł. Torkel rozumiał doskonale to uczucie. Poklepał młodszego kolegę po ramieniu. - Dobra robota. Zanim wyszli z biura, Torkel już rozmawiał z oddziałem szturmowym.
początku nie zrozumiała, co on robi, kiedy stał przed nią z komórką w dłoni. Wszystko toczyło się tak szybko. Ale kiedy opuścił telefon, uśmiechnął się do niej i poprosił, żeby
Z
założyła koszulę, zrozumiała, że robił zdjęcia. Rozwścieczy ło ją to. Powinna się domyślić. Nie wpadła na to dlatego, że posługiwał się komórką, a nie zwykłym aparatem. Patrzyła na niego ze złością. Będzie musiał sam założyć jej tę koszulę. W żaden sposób nie zmusi jej, żeby zrobiła to dobrowolnie. Wiedziała, że seria zdjęć ofiar jest częścią jego fantazji, a te, które widziała u Ralpha, zawsze zaczynały się od tego sa mego. Kobieta naga i bezbronna, tak samo, jak ona siedziała przed chwilą. Na następnym zdjęciu powinna mieć założoną koszulę nocną. Wiedziała o tym. Na to zdjęcie będzie potrzebował trochę czasu. Już ona się o to postara. Pokręciła głową w odpowiedzi i odwróciła się od niego. Przydusił ją brutalnie, grożąc nożem i paralizatorem. Pró bowała się opierać, nie za mocno i nie za słabo, akurat tak, żeby przeciągnąć całą sprawę, ale przy tym nie skłonić go do użycia któregoś z narzędzi. To było balansowanie na li nie, walczyć i wyrywa'c się tyle, ile potrzeba, a przy tym dać mu poczucie, że jest na najlepszej drodze do celu, że jednak zwycięży, żeby tylko jej nie bił. Wszystko, by zyskać na czasie. Wtedy nagle coś poczuła. Coś twardego i ostrego stercza ło przy brzegu materaca po prawej stronie łóżka. Drasnęło jej prawą dłoń. Hinde właśnie zaczął naciągać jej koszulę na twarz, rzuciła się w prawo najdalej, jak mogła. Próbowa ła mu się wyrwać. Teraz szukała tego ostrego przedmiotu, chciała zobaczyć, co to było. Z miejsca, gdzie leżała, było to niemożliwe, kąt był niewłaściwy, poza tym koszula nocna prawie zasłaniała jej oczy. Spróbowała więc wymacać dło nią. Nie mogła tego znaleźć, jej prawa dłoń nie sięgała już do krawędzi materaca. Postanowiła zacząć walkę na nowo, tym razem po to, żeby udało jej się przesunąć dłoń bliżej ostrego przedmiotu. Zaczęła od tłumionego krzyku. Odpy chała nogami, zrobiła się sztywna jak diska i przez chwilę najwyraźniej wytrąciła go z równowagi. Rzuciła się w prawo
i poczuła, że teraz jej dłoń jest w stanie sięgnąć dalej, pal cami przebierała na brzegu materaca, szukając gorączkowo tego czegoś. Miała nadzieję, że będzie to oddzielny przed miot. Hinde znów z całej siły przydusił ją do podłoża, pró bując przejąć kontrolę. Pozwoliła mu na to, ale prawą rękę mocno zacisnęła na ramie łóżka, żeby nie tracić kontaktu z krawędzią. Udało się. Pozwoliła, żeby naciągnął jej koszu lę jeszcze kawałek, podczas gdy palcami nadal poszukiwała tamtego ostrego dotyku. Czuła, jak Hinde szarpie koszu lę, żeby jej przeciągnąć przez głowę, broniła się przed tym lewą ręką. Prawa ciągle szukała po omacku. Wreszcie znala zła. To był kawałek metalu, ostry i twardy. W ferworze wal ki wysunął się z jej palców, ale już mniej więcej wiedziała, gdzie jest, i zaraz znów poczuła go w dłoni. Wyglądał na odłamany, obluzowany kawałek sprężyny. Złapała mocno palcem wskazującym i kciukiem i pociągnęła, żeby go od czepić. Nie udało się. Zmieniła więc taktykę i zaczęła wy ginać kawałek metalu w przód i w tył, żeby wyłamać go do końca. Wiele razy. Tak szybko, jak mogła. W przód i w tył. Wreszcie udało jej się uwolnić kawałek metalu i ukryła go błyskawicznie w dłoni. Pozwoliła mu przeciągnąć sobie koszulę przez głowę, żeby tylko był skoncentrowany na niej. I tak też było. Pa trzył na nią z wściekłością. Znów sięgnął po nóż. - Zrobię to - powiedział. Skinęła mu słabo głową. Pozwoliła wygrać. Poddała się. Usiadła i założyła koszulę nocną, ściskając w dłoni odła many kawałek sprężyny. Kiedy naciągała koszulę, upuściła sprężynę między nogi i przykryła. Czuła ją na udach jako trochę zimny i ostry nieprzyjemny dotyk. W żadnym wypadku nie było to nieprzyjemne. To dawało nadzieję. Hinde zrobił jej jeszcze jedno zdjęcie komórką. Potem podszedł i przeciął więzy, którymi była przytwierdzona do łóżka za lewą nogę.
- Odwróć się. Vanja wiedziała, co teraz nastąpi. Chciał, żeby położyła się na brzuchu. Najpierw zamie rzała mu to maksymalnie utrudnić, ale potem pomyślała, że będzie miała większe szanse podnieść sprężynę, kiedy zrobi to sama. Przełożyła lewą nogę ponad prawą, zacisnęła uda na sprężynie i przetoczyła resztę ciała. Krzyknęła z bólu, kiedy więzy prawej nogi wbiły jej się w skórę, ale poczuła, jak odłamana sprężyna wykonuje razem z nią ten manewr. Hinde usiadł okrakiem na nogach Vanji i zaczął wiązać jej dłonie na plecach nylonowymi pończochami. Sprawdził porządnie węzeł. Sprawiał wrażenie, jakby zaczął zwalniać tempo, kiedy już leżała w tej pozycji, przygotowana do na stępnej fazy. Potem stanął w nogach łóżka. Ujął jej lewą stopę, rozsunął nogi mocno na boki, zanim przywiązał ją pończochami do ramy łóżka. Przywiązał też pończochami prawą stopę, zanim przeciął poprzednie więzy. Zadowolo ny z efektów swojej pracy odszedł na bok do kartonu. Van ja widziała, jak schyla się nad nim i wyjmuje po kolei różne opakowania. Rozpoznała je. Prowiant. Hinde wyszedł z po koju, niosąc to wszystko w dłoniach. Musiał znaleźć małe pomieszczenie zamykane na klucz. Vanja podciągnęła koszulę na udach, żeby wziąć ten ka wałek sprężyny, do którego nie mogła dosięgnąć. Miała nadzieję, że Hinde będzie tam zajęty jeszcze dłu go. Potrzebowała czasu. Żwirowa droga, którą jechał, była zarośnięta, widocznie rzadko używana. Wiła się przez las, który po pewnym cza sie ustąpił otwartym łąkom. Nieco dalej zobaczył coś, co mogło być domem. Halogenowe reflektory oświetlały wyso ką trawę przed maską i miał wrażenie, że jedzie przez ocean suchej, żółtej trawy. Odbite światło powracało i utrudniało mu rozpoznanie czegoś więcej niż ciemny zarys budynku.
Wkrótce dotarł do ogrodzenia czegoś, co wyglądało jak prowizoryczny plac manewrowy. Zatrzymał się, wyłączył silnik, wysiadł i zaczekał, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności. Dokładnie obejrzał dom. Wyglądał na całkiem opuszczony. Nigdzie się nie świeciło. Ostrożnie przeszedł przez ogrodzenie. Budynek królu jący na tle nocnego nieba był coraz lepiej widoczny. Dzie liło go od niego może sto metrów. Był wielki, ale nie robił zachęcającego wrażenia. Księżyc rzucał niebieskawe świa tło na dachówki i fasadę, po chwili Sebastian mógł już do strzec ciemne otwory po oknach. Ruszył w stronę budynku. W kilku oknach dostrzegł bladą poświatę płomyków świec. Wyglądało, jakby czerń w środku od czasu do czasu zmie niała się w kolor pomarańczowy i blade, ledwo zauważalne cienie poruszały się na ścianach i framugach. Teraz wie dział, że dobrze trafił. Znów zaczął iść. Wysoka trawa szeleściła z każdym krokiem, którym zbliżał się do swojego przeznaczenia. W najlepszym razie wymieni jej życie na swoje. W najgorszym razie drogi życiowe jego i Vanji skończą się tej nocy. Vanja podciągnęła koszulę i wygięła się do tyłu do tego stopnia, że udało jej się wsunąć związane ręce między uda i znów uchwycić sprężynę. Teraz ukryła ją w prawej dło ni. Mogła próbować piłować pęta z pończoch tylko wtedy, kiedy Hinde wychodził z pokoju. A to zdarzało się o wie le za rzadko. Przedtem wyszedł na chwilę, żeby pozapalać świeczki. Poza tym był przy niej. Jakby na coś czekał. Spra wiał wrażenie, jakby rytuał, który przedtem był tak ważny, nagle stał się sprawą drugorzędną. Głównie chodził wycze kująco dokoła. Vanja nabrała przekonania, że już nie jest główną posta cią. Ze leży tu z innego powodu, niż początkowo sądziła. Nie
martwiło jej to. Czuła ostry kant sprężyny w swojej dłoni i tylko czekała, aż on znów wyjdzie, żeby mogła działać dalej. Jeszcze nie zauważyła żadnych efektów dotychczasowego pi łowania. Dłonie nadal miała spętane tak samo mocno. Poza tym zaczęły cierpnąć z braku dopływu krwi. Najbardziej nie pokoił ją fakt, że odczuwała coraz większe zmęczenie mięśni. Pytanie, jak długo jeszcze wytrzyma. Gdyby tylko on wyszedł z pokoju. Ale on nadal tu stał. W milczeniu. Sebastian zajrzał przez rozbite okno przy drzwiach wejścio wych do czegoś, co kiedyś było chyba kuchnią. W środku był brud i pobazgrane ściany. Ktoś wyrwał ze ściany zlew. Sta ry piec z poprzedniego stulecia opalany drewnem stał w ką cie i lśnił w blasku księżyca. Nieco dalej Sebastian zobaczył słabe światło świecy, która prawdopodobnie znajdowała się w sąsiednim pomieszczeniu. Nasłuchiwał intensywnie, ale nie docierał do niego żaden dźwięk. Podszedł do uchylo nych drzwi. Przed progiem leżały odłamki szkła. Sebastian wyprostował się. Nadeszła pora, żeby się ujawnić. Drzwi zaskrzypiały, kiedy je pociągnął i wszedł do ma łej, ciemnej sieni. Edwardzie, już jestem - zawołał i zastygł w bezru chu, czekając na reakcję. Nie usłyszał niczego. Dom był tak samo cichy jak przedtem. Hinde najwyraźniej jeszcze nie był gotowy, żeby się po kazać. Sebastian poszedł w lewo i znalazł się w kuchni, którą widział przed chwilą. Pół podłogi się zapadło, był zmuszony okrążyć czarną dziurę ziejącą na środku. Pachniało stęchlizną i pleśnią. Skierował się w stronę świeczki w sąsiednim pokoju. Tamto pomieszczenie było duże, nosiło ślady daw nej świetności, kiedyś musiało zapewne służyć jako jadal nia. Wielka czarna plama na jasnej podłodze wskazywała
miejsce, gdzie kiedyś leżał dywan, na ścianach wybrzuszo ne tapety, odłażące tu i ówdzie. Wyglądało to, jakby ściany miały ramiona, które wyciągają się ku niemu. Na staroświec kim ozdobnym kaloryferze stała samotna świeca, umoco wana własnym woskiem. Były tu dwa wyjścia. Przed nim znajdowały się drzwi prowadzące do drugiego pokoju w amfiladzie. Na prawo drzwi prowadzące dalej w głąb domu. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył kolejną zapaloną świecę. Może chodziło o to, żeby szedł śladem świeczek. W każdym razie to właśnie zrobił. Usłyszała głos. Najpierw nie mogła go do niczego przypisać. Czy też inaczej: nie mogła skojarzyć tego głosu z sytuacją. Odwróciła się w stronę Hindego i zrozumiała, że się nie pomyliła. Jego twarz rozjaśniła się w oczekiwaniu. Patrzył na nią z takim skupieniem w oczach, jakiego chyba nigdy przedtem w życiu nie widziała. To był głos, na który Hinde czekał. Przez wiele, wiele lat. Hinde wziął nóż i po cichu wyszedł z pokoju. Vanja po patrzyła za nim. Na sekundę zapomniała o ostrym narzę dziu w swojej dłoni. Co tu robił Sebastian? Dlaczego ostrzegał Hindego? Nic się tu nie zgadzało. Sebastian nigdy nie robił niczego dla innych, tylko zawsze dla siebie. Tak działał. Vanja prze cież o tym wiedziała. Wiedziała o tym. A jednak był tutaj. Sebastian zakończył obchód parteru. Był pusty poza kilko ma świeczkami i masą starych rupieci. Podszedł znów do schodów prowadzących na górę, które mijał już kilka razy, przeszukując dół domu. Teraz spojrzał ostrożnie w górę, wy tężył słuch. Zawołał ponownie. - Halo! Ale i teraz nie było odpowiedzi.
Wszedł na schody. Kiedy dotarł do ich połowy, zobaczył blask kolejnej świeczki. Zmęczyła go już ta zabawa. Znów zawołał. Tym razem głośniej. - Edwardzie, wiem, że tu jesteś. Szedł dalej schodami. Kilka stopni zbutwiało, musiał stą pać ostrożnie. Dotarłszy na górę, zobaczył, że znajduje się na początku korytarza. Kilkoro drzwi po bokach, jedne naprze ciwko, w drugim końcu. Wszystkie zamknięte. Sebastian zaczął iść korytarzem. Otworzył pierwsze drzwi. Okna zabite deskami, panowały tam całkowite ciem ności. Otworzył drzwi szerzej, żeby odrobina światła z kory tarza rozjaśniła pomieszczenie, i wszedł. Wyglądało na puste. W jednym rogu ustawione ukośnie stare biurko. Nic więcej. Właśnie zamierzał stamtąd wyjść, kiedy usłyszał za sobą jakiś cichy dźwięk. Odwrócił się szybko, ale już było za póź no. Poczuł oddech Hindego na twarzy i ostrze noża przy ciśnięte do gardła. Starał się nie szarpać i pozwolił, żeby Hinde przydusił go do cuchnącej wilgotnej ściany. - Długo na to czekałem - wysyczał Hinde. Był tak blisko, że Sebastian naprawdę czuł jego podnie cenie. Sam usiłował zachować spokój. Nóż był ostry. Gdyby Hinde tylko trochę mocniej docisnął, przeciąłby Sebastia nowi skórę. - Czekałem na ciebie, ale teraz musimy wreszcie zaczynać. Sebastian spojrzał mu w oczy. Wzrok Hindego płonął, choć w pokoju prawie nie było światła. Żyła. Vanja jeszcze żyła. - Wypuść ją. Ja jestem tutaj - powiedział tak przekonu jąco, jak tylko mógł. - To jest sprawa między tobą i mną. Hinde uśmiechnął się do niego. Jego spojrzenie mówiło wszystko. Potrząśnięcie głowy tylko potwierdziło najgorsze obawy Sebastiana. - Nie. Chcę, żebyś się przyglądał. Lubisz mnie obserwo wać. Pomyślałem, że chciałbyś sobie popatrzeć naprawdę z bliska.
Sebastian usiłował zachować spokój. Ale to było trudne. - Puść ją. Weź mnie zamiast niej. - Zamiast? Nigdy. Raczej oprócz. Hinde nagle obrócił Sebastiana o sto osiemdziesiąt stop ni i znalazł się za jego plecami. Nadal przyciskał nóż do jego krtani. Wypchnął Sebastiana z pokoju, na korytarz. - Teraz ja tu rządzę - powiedział. Dla podkreślenia swoich słów docisnął nóż tak mocno, że Sebastian prawie nie mógł oddychać. Hinde poprowadził go przed sobą do końca korytarza. Drzwi były coraz bliżej. Sebastian domyślił się, że tam właśnie wszystko się rozegra. Pokój za tymi drzwiami był celem. Wprawdzie wiedział, że to nic nie da, ale nie mógł się powstrzymać. Błagał. Nie mógł jej stracić. - Proszę, weź mnie zamiast niej. Proszę cię. - To bardzo bohaterskie z twojej strony. Ale masz powo dy - usłyszał w odpowiedzi. Dotarli do drzwi. Hinde otworzył je wolną ręką. - Już jesteśmy - zawołał radosnym tonem w głąb pokoju. Dopiero po kilku sekundach Sebastian i Hinde uświado mił sobie, co mieli przed oczami. Łóżko było puste. W miejscu, gdzie przedtem leżała Vanja, znajdowały się porzucone podarte pończochy. Hinde zaskoczony zwolnił uchwyt. Sebastian zareagował błyska wicznie, odepchnął nóż i wyswobodził się z jego rąk. Stanął naprzeciwko zdumionego Hindego. - Coś poszło nie tak, jak planowałeś? Rozczarowany i wściekły Hinde rzucił się na niego z nożem. Sebastian cofnął się gwałtownie w stronę łóżka. Zdawał sobie sprawę, że ma małe szanse, ale nie mógł po wstrzymać przypływu radości. Wszystko wskazywało na to, że Vanji udało się uciec. To było najważniejsze. Był gotów
oddać za nią życie, kiedy wchodził do tego domu. Nadal chciał to zrobić. Hinde w dalszym ciągu wymachiwał nożem w jego stro nę, Sebastian przesuwał się w róg pokoju. Wkrótce już nie będzie miał się dokąd wycofać. Gorączkowo rozglądał się za jakąś osłoną, ale niczego takiego nie widział. Im dłu żej wytrzyma, tym dalej Vanja będzie mogła uciec. Próbo wał przejść przez łóżko, ale potknął się i upadł na materac. Hinde błyskawicznie go dopadł i choć Sebastian usiłował go kopnąć, udało mu się wbić nóż w jego łydkę. Sebastian poczuł potworny ból. Złapał obiema rękami za zagłówek łóżka i próbował odciągnąć się jak najdalej od Hindego. Wi dział, jak z rany w jego nodze tryska krew. Hinde zatrzymał się na moment i w milczeniu przyglądał się, jak Sebastian próbuje się przesunąć w róg łóżka, powłó cząc zranioną nogą. Nagle znów przestało mu się śpieszyć. - Może nie poszło tak, jak chciałem. Ale przynajmniej dopadłem ciebie. Zbliżał się wolno do Sebastiana. W jego oczach znów pojawił się lodowaty spokój, kiedy patrzył z góry na krwa wiącego mężczyznę. Podniósł nóż. Sebastian patrzył na niego. Nie miał szans na ucieczkę i przygotowywał się na to, co miało nadejść. Zobaczył błysk ostrza noża w powietrzu. Poczuł straszli wy ból w okolicach przepony. Hinde wyciągnął nóż i znów trzymał go w górze. Tym razem celował wyżej. - Wiesz co? Dostaniesz jeden cios za każdy rok, który przesiedziałem w Lövhadze. Zostało jeszcze tylko dwana ście. Sebastian czuł, że za chwilę straci przytomność, ale ze wszystkich sił starał się jeszcze zachować świadomość. Uda ło mu się wydyszeć odpowiedź. - Vanji udało się uciec - powiedział, uśmiechając się po raz ostatni. Hinde wpatrywał się w niego z uniesionym nożem.
Wtedy Sebastian nagle ją zauważył. Wpadła przez drzwi, trzymając coś w dłoni. Przecież powinna uciec. Już dawno nie powinno jej tu być. O nie. Hinde w ostatniej chwili wyczuł ruch za swoimi pleca mi i odwrócił się w tamtą stronę. Widział paralizator w jej dłoni i zdążył się uchylić, kiedy chciała go porazić. Odwró cił nóż w dłoni i trzonkiem uderzył ją w głowę. Silny cios. Vanja wypuściła z ręki taser i upadła na podłogę. Hinde rzucił się na nią. Próbowała walczyć, ale uderzył ją jeszcze raz. Potem zatrzymał się, spoglądając na jej bezwładne cia ło. Uśmiechnął się do Sebastiana. - To się nazywa miłość. Żeby aż tu wrócić. Sebastian resztkami sił zaczął się czołgać w ich stronę. Koszula, spodnie, wszystko było mokre od krwi. Wlókł za sobą poranione nogi. - Nie rób tego. Nie rób tego. Hinde spojrzał na niego z satysfakcją w oczach. - Wybacz, ale właśnie zmierzam do finału. - Popatrzył w dół na Vanję, chwycił ją za włosy i odchylił głowę, aby odsłonić szyję. - Przyjrzyj się dobrze, Sebastianie. To będzie ostatnia rzecz, jaką zobaczysz. Sebastian już nie czuł bólu. Nie czuł niczego. Pełzł usil nie naprzód, ale miał wrażenie, że posunął się zaledwie o milimetr. Lada chwila nastąpi koniec. Hinde podniósł nóż, gdy od drzwi dobiegł jakiś głos. Sebastian miał wrażenie, że widzi Billy’ego. Billy? Skąd on się tu wziął? Usłyszał strzał i zobaczył, jak Hinde pada do tyłu. I zapadła ciemność.
ebastian nie pamiętał jazdy karetką, przybycia do szpi tala ani operacji. Niczego. Pierwszą rzeczą, którą od upadku Hindego odebrał świadomie, było otwarcie oczu podczas wybudzenia. Czuł rwanie i piekielny ból w ranach, a jeden z lekarzy entuzjastycznie obwieścił mu, że miał niesłychane szczęście, po czym zaczął wyjaśniać, jakie ob rażenia Sebastian rzeczywiście odniósł, a jakich, o wiele po ważniejszych, udało mu się uniknąć. Sebastian w pewnym momencie przestał słuchać. Żył i wróci do zdrowia, to była jedyna wiadomość, jaka się liczyła. Pobrali próbki i przeprowadzili testy. Potem przyszła Vanja z Torkelem. Zapytali, jak się czuje. Uzupełnili luki czasowe pomiędzy ciosami noża i chwilą obecną. - Czy miałeś poważne problemy? - zapytał Sebastian, zwracając się do Torkela, który sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Przypuszczalnie nie spał ani chwili. - Jeszcze nie, ale dzień ledwo się zaczął. - Przepraszam. - Jakoś to przeżyję. - Torkel wzruszył ramionami. - Van ja jest cała i zdrowa, mamy Ralpha Svenssona, a Roland Jo hansson i Hinde nie żyją. Znasz naszą służbę. Środki nie mają znaczenia. Liczy się tylko cel. - A więc ujęliście Rolanda? - Tak, w innym kradzionym samochodzie, w drodze do Göteborga. - Torkel umilkł, jakby się nad czymś zastana wiał, niepewny, czy mówić dalej. - Pamiętasz Trollego Hermanssona - powiedział lekko zduszonym głosem. Sebastian spróbował wyprostować się na łóżku. Nie spo dziewał się, że nazwisko Trollego się pojawi. Jeszcze nie te raz. Kiedy wszystko się skończy. Kiedy będzie bezpieczny. A głos Torkela naprawdę brzmiał poważnie. - Tak...? - Znaleźliśmy jego zwłoki. W toyocie. - Co ty mówisz?
S
Torkel potrząsnął głową, przygnębiony. - Musiał prowadzić jakieś własne, prywatne śledztwo czy coś w tym rodzaju. Nie zdawał sobie sprawy, w co się pakuje. Sebastian skinął ledwo zauważalnie. Tak chyba rzeczy wiście było. Nie zdawał sobie sprawy, w co się pakuje, kiedy postanowił pomagać Sebastianowi. - Biedaczysko. - Tak... Niewiele już zostało do powiedzenia. Sprawa była za kończona. Stanowiła wszystko, co ich teraz łączyło. Przy puszczalnie upłynie trochę czasu, zanim znów się spotkają. Zarówno Sebastian, jak i Torkel o tym wiedzieli. - Muszę dokończyć sprawy biurowe - odezwał się Tor kel, gestem wskazując drzwi, żeby pokazać, że zamierza już iść. Zwrócił się do Vanji. - Chcesz się zabrać z powrotem? - Zostanę jeszcze chwilę. - Okay. No to zdrowiej szybko, Sebastianie. Do zobacze nia. Formułka grzecznościowa. Bez specjalnego znaczenia. Torkel wyszedł z sali i drzwi zamknęły się za nim bezsze lestnie. Vanja odeszła spokojnie na bok i przyniosła sobie krzesło, które stało przy jednym z pozostałych łóżek. Seba stian z zainteresowaniem śledził ją wzrokiem, kiedy posta wiła krzesło i usiadła przy nim. - Chciałam ci podziękować. - W porządku. - Słyszałam cię w tamtym korytarzu. Proponowałeś, że zajmiesz moje miejsce. - Tak. - Dlaczego? Sebastian wzruszył ramionami. Rana zabolała. Wykrzy wił twarz. - Bo lubię być taki cholernie rycerski.
Uśmiechnęła się do niego i wstała. Nachyliła się nad nim i serdecznie go uściskała. - Dziękuję - szepnęła. Sebastian nie mógł nic powiedzieć. Nie chciał. Chciałby zamrozić tę chwilę na wieczność. Ona go obejmowała. Okazy wała mu czułość, której tak pragnął. Przez tyle miesięcy A na wet dłużej, szczerze mówiąc. Kiedy ktoś ostatni raz okazał mu prawdziwą serdeczność? Ellinor, ale ona była... Ellinor. Zatrzy mał ją w objęciach. Trochę za długo. Nie odebrała tego źle. Uśmiechnęła się do niego jeszcze raz, znów siadając na krześle. Sebastian odetchnął ostrożnie. Objęcia sprawiły mu ból, ale było warto. - No i co zamierzasz teraz robić? - zapytała Vanja. - Widziałaś tę drobną pielęgniarkę, która się tu kręci... Klepnęła go żartobliwie. To też zabolało. Był ciekaw, czy będzie mógł jeszcze coś zrobić bez bólu. - Miałam na myśli plany zawodowe. - Nie wiem. Vanja skinęła głową, popatrzyła na swoje dłonie, potem podniosła wzrok i szczerze spojrzała mu w oczy. - Mogę sobie wyobrazić, że jeszcze kiedyś będę z tobą pracować. - Naprawdę? - Tak. - To dla mnie dużo znaczy. Patrzył jej w oczy Miał nadzieję, że naprawdę tak myś lała. Ze nie była to formułka grzecznościowa. Ani ironia czy cynizm. Szczerość. Zadzwonił jej telefon. Ta wyjątkowa chwila, jeśli w ogóle była, minęła bezpowrotnie. Vanja wyjęła telefon, spojrzała na wyświetlacz. - Muszę odebrać. Odwróciła się od łóżka i powiedziała do telefonu.
- Cześć, tato... Nie, jestem w szpitalu. U Sebastiana... Tak, tego Sebastiana. Uśmiechnęła się do niego krótko. Odwzajemnił uśmiech. Przynajmniej miał nadzieję, że to zrobił. Tyle w nim było uczuć. Radość, smutek, duma, ból. - Tak, byłam tam - mówiła dalej Vanja. - To długa histo ria. Mogę oddzwonić potem?... Okay. Ja też cię kocham. Zakończyła rozmowę i schowała komórkę. - To tata. Widział informacje o Hindern w internecie. - Czy on nie wie, co się stało? - Nie, jeszcze nie wiem, ile mogę opowiedzieć. On się tak martwi. Chciałabym go chronić. I Annę. To najwyraźniej ich cecha rodzinna, pomyślał Sebastian. Pragnienie, żeby chronić przed nieprzyjemnymi prawdami. Takimi jak on. - Pójdę już - powiedziała Vanja i wstała. - Musisz odpo cząć. Wzięła krzesło i odstawiła je na miejsce. - Może się cieszyć, że cię ma. Twój tata - odezwał się Se bastian w stronę jej pleców. - To ja się cieszę, że go mam. Jest wspaniały. - Tak, bez wątpienia. Vanja postawiła krzesło i zatrzymała się przy drzwiach. Stała z ręką na klamce. Jakby jeszcze nie chciała wychodzić. - Dobra, to będę szła. Dbaj o siebie. - Ty też. Patrzył, jak wychodzi. Nie w gniewie. Nawet nie po gwał townej wymianie zdań. Nie po walce. Podjął decyzję. Cokol wiek Trolle wygrzebał na temat Valdemara, Sebastian nigdy z tego nie skorzysta. Teraz był tego absolutnie pewien. Jeśli zrani Valdemara, zrani też Vanję. To było proste i oczywiste, ale był zbyt zaślepiony Teraz już przejrzał na oczy. Nawet nie chciał się dowiedzieć, co takiego Valdemar zrobił. Gdy tylko
wróci do domu, spali zawartość tamtej torby. Tajemnica Val demara powinna umrzeć razem z Trollem. Odwrócił się. Wszystko go zabolało. Oczywiście. Skiero wał spojrzenie za okno. Było krótko po piątej rano. Słońce wstało jakieś pół godziny temu i jeszcze nie przygrzewało. Ale zapowiadał się piękny dzień. Pytała, co zamierzał robić. Teraz wiedział przynajmniej, czego nie będzie robił. Nie będzie starać się być jej ojcem. Nigdy. Przestanie próbować. Jeśli będzie umiał wykorzystać okazję, i tak bę dzie mógł być blisko niej. Akceptowany. Nie kochany, ale może trochę łubiany. To powinno być wystarczająco dobre. W jego życiu niewiele było dobrych rzeczy, więc głupio było marnować tę sposobność. Jakoś się ułoży. Przeczuwał to. Wszystko się jeszcze ułoży. i
B
illy przyszedł wcześnie do pracy. Był pierwszy na miej scu. My spała u siebie, więc nie miał właściwie po wodu, żeby zostawać dłużej w łóżku. Zresztą i tak tylko zapadał w chwilową drzemkę, nie mogąc zasnąć naprawdę głęboko. Zastrzelił człowieka. Zabił go. Nie miał wyboru, nikt nie musiał mu tego powtarzać, nawet jeśli Vanja i Torkel na miejscu od razu to powiedzieli. Czy Billy miał stuprocentową pewność, że Hinde zamordo wałby Vanję, gdyby go nie zastrzelił? Czy musiał go zabijać?
Tego nie można było stwierdzić. Nawet ranny, Hinde mógł by w ciągu sekundy zadać Vanji poważne obrażenia. Śmier telne. Biłly po prostu nie miał odwagi ryzykować. Porozmawiał z Vanją. Krótko. Po wszystkim. Kiedy cze kała na karetkę. Po tym, jak pierwsza odjechała, zabierając Sebastiana. Wszystko się wyjaśniło. Porwania i śmiertelne postrzały okazały się bardzo sku teczne w rozwiązywaniu konfliktów. W porównaniu z tym wszystko inne wydawało się raczej bez znaczenia. Nieważne i możliwe do rozwiązania. Usiadł przy komputerze. Zastanawiał się, czy nie powi nien wejść pod prysznic, ale nie był aż tak spocony, jechał spokojnie, napawając się opustoszałym na lato Sztokhol mem, a w dodatku chciał jeszcze popracować, ile się da. Za powiadało się dochodzenie wewnętrzne przeciwko niemu. Nie dość, że wyciągnął broń i oddał strzał, to strzał okazał się śmiertelny. Zostanie sprawdzony, ale uwolniony od za rzutów. Był tego pewien. Ale mógł pójść wziąć prysznic, kie dy przyjdą go zabrać na dochodzenie. Uruchomił uszkodzony dysk z komputera Ralpha. Nie musiał tego robić. W sprawie Ralpha Svenssona mieli wszyst ko, co było im potrzebne. Odciski palców, DNA, ślady krwi ofiar, pończochy, segregator pełen wycinków, no i przyznanie się. Nikt nie będzie pytał o odtworzoną zawartość dysku Ral pha, żeby go skazać. Billy nie robił tego ze względu na śledztwo. Tylko ze względu na siebie. Tak samo jak wtedy, kiedy niepokoił się o Vanję, praca najlepiej pomagała mu odpędzić niepożądane myśli. Myś li o strzale. O tym, że pozbawił człowieka życia. Poza tym właśnie w tym był najlepszy. To najbardziej lubił robić. To stanowiło dla niego wyzwanie. W tym osiągał rezultaty. My
mogła mówić, co chciała, ale to jego „dawne” obowiązki do prowadziły ich do Hindego. I uratowały Vanję. Billy dotarł do tej części ich konwersacji, w których Hin de namawiał Ralpha, że czas przejść od fantazji do działa nia. Hinde wskazywał mu ofiary. Jedną po drugiej. Maria Lie. Jeannette Jansson Nyberg. Katharina Granlund. Poda wał ich nazwiska i adresy A równocześnie Ralph zgłaszał w swoich raportach nowe kobiety, z którymi Sebastian się przespał. Między innymi Annette Willen. Wtedy odpowiedź Hindego nadeszła prak tycznie natychmiast. Miała umrzeć tego samego dnia. Żeby powiązanie z Sebastianem było jasne. Billy czuł się dziw nie, czytając te krótkie, starannie sformułowane zdania, wiedząc, że doprowadziły do śmierci czterech kobiet. Czytał dalej. Jedno z nazwisk wydało mu się znajome. Anna Eriksson. Czy to nie była...? W Vasterås Sebastian prosił Billy’ego o pomoc w usta leniu pewnego adresu. Niejakiej Anny Eriksson. To samo nazwisko. Oczywiście, popularne, ale jednak byłby to zbyt duży zbieg okoliczności. Billy pomógł znaleźć adres, które go szukał Sebastian. Gdzie to było? Zmniejszył okno z zawartością dysku Ralpha i otworzył na pulpicie folder podpisany ,Vasterås”. Otworzył go, a po tem kliknął w plik nazwany „różności”, który właśnie to za wierał. Luźne wątki i tropy czy inne rzeczy, które wynikły w trakcie śledztwa i nie dawały się powiązać z niczym in nym. Między innymi ten adres. Storskärsgatan 12. Sprawdził adres w serwisie Eniro. Zgadzało się. Anna Eriksson mieszkała razem z Valdemarem Lithnerem. Lithner. Chwileczkę. Mama Vanji miała na imię Anna.
Czy Anna Eriksson, której szukał Sebastian, to była mama Vanji? Mieszkała przecież na Storskärsgatan. To była jej mama. Ralph zgłosił Annę Eriksson ze Storskärsgatan 12 jako ewentualną ofiarę. Czy to znaczyło, że Sebastian z nią spał? Musiało tak być. Kiedyś. Sebastian i mama Vanji. Czy to dlatego Vanja tak nie cierpiała Sebastiana? Billy odchylił się na oparcie. Czuł, że tam kryje się coś więcej. Dlaczego Sebastian szukał Anny w Västeräs? Jeśli wiedział, że była mamą Vanji, dlaczego po prostu nie zapy tał o to Vanji? Ale nie zrobił tego. Co to oznaczało? Nie wie dział, czy nie chciał zapytać? Billy instynktownie poczuł, że tu powinien się zatrzy mać. Może nawet skasować wszystko, co właśnie znalazł na temat Anny Eriksson. Przecież i tak nikomu to nie bę dzie potrzebne. Zamyślił się na chwilę. Ciekawość jednak zwyciężyła, ale wszyscy nie musieli o tym wiedzieć. Skopio wał otwarte strony do swojego komputera i wykasował je z twardego dysku Ralpha. To będzie jego mały, prywatny projekt. Wszystko można znaleźć w internecie, tak zwykło się mówić. Billy wiedział, że to prawda. Kiedy zacznie się we wnętrzne dochodzenie przeciwko niemu, będzie miał masę czasu na poszukiwania.
llinor obudziła się tuż przed szóstą. Sebastiana nie było w domu. Wszystko wskazywało na to, że nie pojawił się przez całą noc. Jego kołdra i poduszka były nietknięte.
E
Ellinor leżała dalej. Właściwie nie potrzebowała wstawać, wzięła wolne z pracy na cały tydzień. Nikt na nią nie czekał. Ale ona czekała na kogoś. Wyciągnęła rękę po telefon, który leżał przy łóżku. Wy brała numer komórki Sebastiana. Nie odpowiadał. Nie zgłaszał się też wczoraj przez cały wieczór. Ostatnim razem próbowała go złapać po pierwszej. Gdzie on się podziewał? Co robił? Nie mogła już zasnąć, naciągnęła na siebie jed ną z koszul Sebastiana i wyszła do kuchni. Napełniła wodą i włączyła elektryczny czajnik. Gdy woda się gotowała, zro biła sobie dwie kanapki z ciemnego chleba z twarogiem i pomidorem. Zalała herbatę, przyniosła gazetę z przedpo koju i usiadła przy stole. Jej spojrzenie wybiegło przez okno i utkwiło na rynnie budynku naprzeciwko. Nie znała Se bastiana zbyt długo, ale nie wyglądał na człowieka, który pracuje po całych nocach. Gdzie więc był? Dlaczego nie za dzwonił ani nie odbierał jej telefonów? Czyżby ją zdradzał? Zanim wybiegł z domu wczoraj wieczorem, rozmawiał przez telefon o jakimś Hindern. Albo z jakimś Hindern. Czy to było nazwisko? A może jakaś kobieta? Może ktoś potrzebował przyjaznej i stawiającej sprawę jasno rozmowy o tym, kto do kogo należy i jak niewłaści we są próby zabrania czegoś, co należy do kogoś innego. Jej były mąż ją zdradzał. Zostawił ją. A teraz nie żył. Ale to wcale tak nie wyglądało, kiedy przebiegała w myś lach minione dni. Sebastian był bardzo natrętny. Napraw dę walczył o to, żeby ją do siebie ściągnąć. Nie zdradziłby jej tak po prostu tuż po tym, jak się wprowadziła, kiedy do stał to, czego chciał. Dotychczas też okazywał jej wyłącznie czułość. Mężczyzna idealny. Zbyt szybko go osądziła. Zawstydziło ją to. Zdecydo wała, że mu to wynagrodzi, kiedy tylko wróci do domu.
Musiały być jakieś inne powody jego nagłego wyjścia i noc nej nieobecności. Analizowała w pamięci wczorajszy wie czór, siedząc nad stygnącą nietkniętą herbatą. Był w stresie, kiedy wychodził z domu, niewątpliwie. Może miał jakieś problemy. W pracy albo w sprawach prywatnych. Oczywi ście wolałaby, żeby porozmawiał z nią o tym, co mu cią żyło, ale niektórzy faceci chcieli być twardzi i radzić sobie sami. Tak trudno im przychodziło prosić o pomoc. Ale Elli nor nikt nie musiał prosić. Ona i tak chciała pomóc. Tylko musiała wiedzieć w czym. Zaczęła systematycznie przypominać sobie wszystko, co wczoraj robili. Czy była jakaś sytuacja, kiedy zachowywał się inaczej. Usiłował coś ukryć. Zatrzymała się na chwilę przy tamtej reklamówce z ICA. Wyglądało na to, że zawiera ważne papiery, a kiedy Ellinor go o to zapytała, odpowiedział milczeniem. Milczał przez dłuższą chwilę, przypomniała sobie teraz. Rozważał coś i sprawiał wrażenie przygnębionego. Jakby zawartość tamtej reklamówki była dla niego ciężarem i zastanawiał się, czy powinien ten ciężar dzielić z nią. Jakby się namyślał, czy ma prawo wciągać ją w swoje problemy, ale potem jednak zdecydował się tego nie robić. Poprosił ją, żeby wyrzuciła te papiery Beztroskim tonem. Jakby to dla niego nic nie zna czyło. Zupełnie nic. Maska, którą ona umiała prześwietlić na wylot. Chciał ją chronić. Będą musieli o tym porozma wiać, kiedy Sebastian wróci do domu. Ellinor nie potrzebo wała ochrony. Mogła znieść więcej, niż mu się wydawało. Ale cieszyło ją, że próbował. Uśmiechając się pod nosem, poszła do ich sypialni i znów wyciągnęła plastikową torbę spod łóżka. Odsunę ła na bok nietknięte śniadanie i zaczęła rozkładać papiery na stole. Czterdzieści pięć minut później była po lekturze doku mentów. Dwukrotnej.
Wszystkie dotyczyły niejakiego Valdemara Lithnera. Który zrobił cały szereg niemądrych rzeczy Łamiących pra wo, o ile się orientowała. To mogło się zgadzać. Sebastian czasami współpracował z policją. Czy to był ktoś, kogo na leżało aresztować? Ktoś, kogo policjanci „rozpracowali” i potem dali materiały Sebastianowi, żeby wykonał eksper tyzę psychologiczną podejrzanego? Stworzył „profil”? Mog ło tak przecież być. Ale dlaczego w takim razie prosił ją, żeby wyrzuciła za wartość tej reklamówki? Może ta sprawa nie miała szans w sądzie. Nie wystar czyłoby materiału, żeby aresztować Valdemara Lithnera czy wsadzić go za kratki , czy co się w takim wypadku robiło. Ale jeśli to był powód, dla którego te materiały miały zo stać wyrzucone, to dlaczego Sebastian był tym tak zestre sowany? Dlaczego po prostu nie powiedział prawdy? Nie wyjaśnił, co to jest i dlaczego nie warto tego dłużej zacho wywać. Nie, tu nic się nie zgadzało. Ellinor nie miała wprawdzie prawniczego wykształcenia, ale mimo to była raczej pewna, że papiery, które miała przed sobą, zawierały dosyć faktów, żeby posłać Valdemara za kratki na dłuższy czas. Tu musiało chodzić o coś innego. Czy Lithner wiedział, w jakiej się znalazł sytuacji? Może groził Sebastianowi i innym policjantom i byli zmuszeni za mknąć śledztwo? Wydawało jej się wczoraj, że w rozmowie telefonicznej usłyszała „Hinde”. Ale to mógł równie dobrze być „Lithner”. Nazwiska miały podobne brzmienie, a Elli nor nie słuchała zbyt dokładnie. A jeśli Sebastianowi coś się stało? Czy to dlatego nie wrócił do domu? Starała się uspokoić. Ellinor Bergkvist nie była osobą, która dałaby się ponieść fantazji. Pomiędzy dokumentami leżała karteczka z nazwiskiem i numerem komórkowym. Przypuszczalnie kontakt do mężczyzny, który zebrał te materiały. Wzięła do ręki telefon. Nie zaszkodziłoby dowiedzieć się czegoś
więcej. Gdyby poznała fakty mogłaby się trochę uspokoić. Po trzecim sygnale odezwał się męski głos. - Tak...? - Dzień dobry - powiedziała Ellinor. - Szukam Trollego Hermanssona. - Kto mówi? - zapytał mężczyzna. - Nazywam się Ellinor Bergkvist. Pracuję w Åhléns. Właśnie dostaliśmy towar, który pan Hermansson u nas za mówił. Nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. To było bardzo emocjonujące. Sebastian byłby z niej dumny. Była prawie jak prawdziwa policjantka. W słuchawce zapadła cisza. - Halo? Z kim rozmawiam? - zapytała Ellinor. - Z policją. - Czy pan Hermansson może tam jest? Znów cisza. Wydawało jej się, że wyczuwa wahanie w słuchawce. Wreszcie się zdecydował. - Trolle nie żyje. Tego się nie spodziewała. - Ach tak... A kiedy umarł? - Kilka dni temu. Więc nie sądzę, żeby miał odebrać to, co zamówił. - Tak, rozumiem. Dziękuję. Proszę przyjąć wyrazy współczucia - dodała i zakończyła rozmowę. Znów usiadła przy kuchennym stole. Wcale jej to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie. Mężczyzna, który zebrał ma teriał leżący przed nią na stole, nie żył. A teraz papiery mia ły zostać zniszczone. Najwyraźniej Valdemar Lithner nigdy nie odpowie za swoje grzechy. O ile ona nie pomoże Seba stianowi. Jeśli Valdemar Lithner zagrozi jej mężczyźnie, będzie musiała podjąć jakieś kroki. Chociaż tyle mogła zrobić.
PODZIĘKOWANIA
Podziękowania dla wydawnictwa Norstedts. Dla Evy, Lindy, Sary i wszystkich innych, którzy na różne sposoby praco wali z nami i naszymi książkami. Zawsze czujemy się mile widziani i otoczeni opieką. Szczególnie dziękujemy Susannie Romanus i Peterowi Karlssonowi za ich ogromne wspar cie i nieustające zachęty. Chcemy podziękować także doktorowi Andersowi Lindbergowi, który z entuzjazmem pochylał się nad naszymi dziwnymi pytaniami i nie tylko udzielał odpowiedzi, lecz także wnosił własne pomysły i propozycje. Wszystkie spra wy medyczne w tej kSiążce są Twoją zasługą, wszystkie nie ścisłości to nasz błąd. Chcielibyśmy także, wyjątkowo, podziękować Rolfowi Lassgårdowi za pomoc i inspirację, jaką nas wspomagał przy kreowaniu postaci Sebastiana Bergmana. Byłeś z nami od początku, Rolf, na wszelkie sposoby. I oczywiście naszym rodzinom, które musiały znosić to, że przez pewien czas więcej przebywaliśmy z Sebastianem niż z nimi. Michael dziękuje Caesarowi, Williamowi, Vanessie i swo jej najdroższej Astrid za całą miłość i słowa tu i teraz. Dzię kuję, jesteście dla mnie wszystkim. Hans dziękuje Lotcie. Jestem takim szczęściarzem, że mam Ciebie. Sixten, Alice i Ebba, każdego dnia dajecie mi dumę i radość. Jesteście najwspanialsi na świecie i kocham Was!