SUSAN ISAACS
Po kompromitacji
Przełożyła Anna Palmowska
Larry ‘emu Ashmeadowi,
mojemu redaktorowi i przyjacielowi
z wyrazami miłości
Rozdział 1
W Hall...
5 downloads
8 Views
SUSAN ISAACS
Po kompromitacji
Przełożyła Anna Palmowska
Larry ‘emu Ashmeadowi,
mojemu redaktorowi i przyjacielowi
z wyrazami miłości
Rozdział 1
W Halloween, wyjątkowo ciepły w tym roku, czytałam kąśliwą rozprawę na temat
poparcia Wendella Willkiego dla polityki wojennej Franklina Delano Roosevelta, od czasu do
czasu wydając torebkę M&M-ów poprzebieranym dzieciakom domagającym się cukierków.
W tym czasie Courtney Logan, blondynka z dołeczkami w policzkach, absolwentka Princeton
wyróżniona dyplomem magnea cum laude, była konsultantka banku inwestycyjnego Patton
Giddings, żona przystojnego Grega, matka pięcioletniej Morgan i osiemnastomiesięcznego
Travisa, smażąca wspaniałe dżemy z brzoskwini, kolekcjonerka starych haftów
krzyżykowych, była prezeska Towarzystwa Miłośników Shorehaven, zniknęła z Long Island
bez śladu.
Dziwne. Bogate przedstawicielki klasy średniej z przedmieść, które noszą roleksy i dwa
razy w tygodniu idą do kosmetyczki na depilację górnej wargi, nie znikają bez śladu. Choć
nigdy jej nie spotkałam, Courtney wydawała się kobietą twardo stąpającą po ziemi. Niecały
rok wcześniej w lokalnej gazecie na pierwszej stronie ukazał się artykuł ojej firmie. StarBaby
kręciła filmy wideo o pierwszym roku życia dzieci. „Pomyślałam, że to się musi udać, bo w
głębi serca wiedziałam, że takich osób jak ja są tysiące”, opowiadała Courtney. „Wszystko
zaczęło się, gdy oglądaliśmy z Gregiem film, który nakręciliśmy o Morgan, naszej córce.
Piętnaście minut o tym, jak wpatruje się w zabawki zawieszone nad jej kołyską! Oczywiście
ślicznie, bardzo rezolutnie się wpatruje, ale... A potem przez kolejne piętnaście minut ssie
kciuk! I niewiele więcej. Nagle uderzyło mnie, że przy Travisie, naszym synku, włączyliśmy
kamerę, dopiero gdy skończył sześć miesięcy!” (Nigdy nie mogłam zrozumieć mody na
nadawanie dzieciom jako imion nazwisk. Choć przyznaję, że takie imiona inaczej się nosi, bo
przecież trudno sobie wyobrazić małych Greenbergów Johnsonów taplających się w kałuży w
marynarskich ubrankach.) A wracając do wypowiedzi Courtney: „Zrobiło mi się smutno.
Poczułam się winna! Tyle straciliśmy! Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że dobrze by
było, gdyby jakiś profesjonalista zjawiał się u nas raz na miesiąc i kręcił film o naszym
dziecku!”
Oczywiście wzięłam poprawkę na afektowany styl „Shorehaven Beacon”, jednak
wyczułam, że to od Courtney Bryce Logan pochodzi przynajmniej połowa tych
wykrzykników. Najwyraźniej była jedną z tych nieuleczalnych optymistek, których nigdy nie
potrafiłam zrozumieć, a tym bardziej naśladować. Courtney zrezygnowała z ciekawej,
intratnej posady na Manhattanie. Zamieniła towarzystwo błyskotliwych, eleganckich kolegów
z banku inwestycyjnego na dwoje osobników zainteresowanych głównie badaniem zawartości
swoich nosów. I co? Czy choćby jedna łza żalu spłynęła po jej policzku, gdy oglądała z
dziećmi Ulicę Sezamkowa? Czy odczuwała ucisk w gardle, gdy pociąg o ósmej jedenaście,
wypełniony jej rówieśnikami w garniturach od Dany Buchman, odjeżdżał do miasta? Nie.
Najwyraźniej damom takim jak Courtney, dla których nie ma rzeczy niemożliwych, bycie
pełnoetatową mamą sprawiało nieziemską rozkosz. Jakieś mieszane uczucia? Dajcie spokój!
Dla nich emerytura to tylko kolejny etap w karierze, macierzyństwo – kolejna szansa na
popisanie się swoimi możliwościami.
Podobało mi się jednak w Courtney to, że mówiła o Shorehaven nie tylko z sympatią, ale
także z uznaniem i znajomością jego historii. No dobra, właściwie jego legend. Wspomniała
reporterowi, że jedna ze scenerii, którą wykorzystuje StarBaby, to nasze doki. I dodała, że
właśnie tam Walt Whitman napisał swój słynny dwuwiersz Do ciebiel Tak naprawdę
Courtney tylko powtarzała bzdurną miejscową legendę. Mimo to byłam jej wdzięczna, że
ceniła sobie nasze miasto (i urodzonego na wyspie poetę).
Chyba nawet powiedziałam do siebie: Hm, powinnam ją poznać. Cóż, jestem
historykiem. Czuję sympatię do każdego, kto przywołuje przeszłość na forum publicznym.
Pracuję w St. Elizabeth College, gdzie większość czasu spędzam na pyskówkach w katedrze
historii. Jestem profesorem i pracuję na kontrakcie w tej tak zwanej placówce szkolnictwa
wyższego, dawniej żeńskiej, prowadzonej przez zakonnice, pierwszorzędnej szkole przy
granicy hrabstwa z dzielnicą Queens miasta Nowy Jork. Zresztą nieważne. Tak więc przez
dwie i pół sekundy nawet myślałam o tym, by zadzwonić do Courtney i powiedzieć: „Cześć”.
Albo nawet: „Cześć! Nazywam się Judith Singer, może poszłybyśmy razem na lunch?”
Jednak jak o większości tego typu wspaniałych pomysłach, natychmiast, bez najlżejszego
drgnienia serca, o nim zapomniałam.
A skoro o sercu mowa... Zanim przejdę do zdumiewającego zniknięcia Courtney, nie
zaszkodzi powiedzieć kilku słów o sobie. Jestem, jak to mówią Francuzi, unefemme d’un
certain age* [Unefemme d’un certain age (fr. ) – kobietą w pewnym wieku.]. W moim wypadku age to
pięćdziesiąt cztery lata, który to fakt przyjmuję z niedowierzaniem, że nie wspomnę o
gniewie. Niemniej, choć nadal mam gładką, oliwkową cerę, ciemne włosy i oczy w kształcie
migdałów jak dojrzała piękność z filmów Felliniego, to moje najlepsze lata już minęły. Moje
dzieci mają po dwadzieścia kilka lat. Kate jest prawnikiem i zajmuje się spółkami
handlowymi w kancelarii Johnson, Bonadies i Eagle, firmie z Wall Street, której założyciele
dawno temu opracowywali ustawy, które miały nie dopuścić do osiedlania się moich
dziadków w ich sąsiedztwie. Joey robi okropnie drogi ser mozzarella sprzedawany w
ekskluzywnych włoskich delikatesach w Greenwich Village. Jest też krytykiem filmowym w
nadspodziewanie inteligentnym, niemal deficytowym magazynie internetowym o nazwie
„night”.
Jeśli chodzi o mnie, to od dwóch lat jestem wdową. Mój mąż Bob, zwolennik zdrowego
odżywiania, mężczyzna o płaskim brzuchu i muskularnych udach, który z trudem tłumił
westchnienie rozczarowania, ilekroć po obiedzie sięgałam po kartę deserów (przyznaję, że z
deseru nigdy nie rezygnowałam), zmarł w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, półtora dnia po
tym, jak przebiegł maraton miasta Nowy Jork w cztery godziny i dwanaście minut. Jeszcze
chwilę wcześniej ściskał mnie za rękę na pogotowiu, dodając mi otuchy, choć w jego oczach
widziałam lęk. Gdy odwzajemniłam uścisk, odszedł. Tak po prostu. Umarł, zanim zdążyłam
powiedzieć: „Nie martw się, Bob, wszystko będzie dobrze”. Albo: „Kocham cię, Bob”.
Z wyjątkiem przypadków, gdy miłość twojego życia wcale nią nie jest, taka strata to
prawdziwa katastrofa. Jakieś czułe wspomnienia? Nie, jedynie niewyraźne migawki z
gorączkowych dyskusji na uczelni, noc poślubna tak namiętna, że pościągaliśmy pościel z
łóżka. Niestety, tamte obrazy znikały w niepamięci tym szybciej, im dłużej trwało nasze
małżeństwo. Po ponad ćwierć wieku razem pozostały nam sporadyczne przyjemne pogawędki
i zbliżenia dwa razy w miesiącu, wpasowane między prognozę pogody i początek
wieczornego serialu.
Wróćmy jednak do zniknięcia Courtney Logan. „Coś mi tu bardzo nie pasuje”,
oznajmiłam mojej przyjaciółce Nancy Miller kilka dni później. Spacerowałyśmy w Gatsby
Plaża, ekskluzywnym centrum handlowym nazwanym, bez cienia ironii, od nowobogackiego
bohatera powieści Fitzgeralda. To jedno z tych miejsc, które kobiecie pragnącej wydać dwa
tysiące dolarów na torebkę oferuje niezliczone możliwości.
Tak więc wieczór był piękny, bezchmurny, choć może trochę zbyt ciepły jak na początek
listopada. Gwiazdy na niebie przyćmiewało tylko migotanie lampek rozwieszonych na
wypielęgnowanych drzewkach, które przez cały rok mienią się światełkami jak na Boże
Narodzenie. Powietrze ciężkie od mocnego zapachu chryzantem wydawało się gęste i
wilgotne, jakby przywieziono je ze szklarni wraz z kwiatami. Zdaje się, że byłyśmy w drodze
do restauracji. Dla mnie wpół do siódmej to pora kolacji. Dla Nancy – późnego lunchu.
Oczywiście zanim dotarłyśmy do miejsca, gdzie dają łososia z grilla, Nancy zatrzymała się
przed wystawą sklepu, zahipnotyzowana obcisłą, rurowatą sukienką z kapturem, z białego
kaszmiru, która wisiała na jednym z tych nowomodnych manekinów. Miał głowę z drutu
kolczastego i piersi wielkości piłek do ping-ponga, których sutki z niewiadomego powodu
były tak długie i sterczące, że kojarzyły się z lufami karabinów maszynowych.
– Podoba ci się ta sukienka? – zapytałam.
– Bardziej niż podoba – odparła. W jej ustach zabrzmiało to jak „bahziej nih podhoba”.
Nancy przez ostatnie trzydzieści lat rzadko bywała w rodzinnej Georgii, jednak zachowała
gardłowy akcent, słusznie przekonana, że dodaje jej uroku. – Jestem nią zachwycona.
– To zwykła biała rura.
– I właśnie o to chodzi – powiedziała z przesadną cierpliwością.
– Pewnie kosztuje fortunę – ostrzegłam.
– Oczywiście, że kosztuje fortunę!
– W tym kapturze będziesz wyglądała jak ta twoja biała hołota z KuKlux-Klanu.
Westchnienie pełne chrześcijańskiego miłosierdzia wydarło jej się z piersi.
– Judith, jest kilka rzeczy, na których się znasz. Moda do nich nie należy.
– Co sądzisz o nagłym zniknięciu Courtney Logan? – nie ustępowałam, podczas gdy
Nancy otwierała ciężkie drzwi sklepu. Był czwartek, sklepy były otwarte do dziewiątej.
– Pewnie prowadziła podwójne życie – wypaliła Nancy bez ogródek. – Ta biała sukienka
z wystawy – mruknęła do sprzedawczyni, która naturalnie podeszła do niej, mijając mnie
obojętnie, jakby to, że mam na sobie płaszcz z podróbki wielbłądziej wełny czynił mnie
niewidzialną. Kobieta oceniła rozmiar Nancy jednym drgnięciem rzęs, które wydawały się
utuszowane każda z osobna, po czym oparła podbródek na palcu wskazującym. Paznokcie
miała długie, prostokątne, pomalowane na fioletowo. (Prosto spiłowane paznokcie napawają
mnie dziwnym lękiem.) „Prawdziwy rozmiar osiem”, oznajmiła. Nancy, która nigdy nie
zdołała do końca uwolnić się od wyssanego z mlekiem matki stereotypu Piękności z Południa,
nie powiedziała nic, tylko spuściła oczy ze słodszą niż melasa skromnością: nie zaprzeczę.
Tamta oddaliła się w wiadomym celu.
– Do diabła, co to jest prawdziwy rozmiar osiem? – spytałam. – Niby jaki inny mógłby
być? Fałszywy rozmiar osiem? A może szóstka czy dziesiątka udająca ósemkę?
– Myślałam, że chcesz porozmawiać o tej Courtney.
– Chcę – powiedziałam szybko.
– Nie ma o czym rozmawiać.
– Masz początki arteriosklerozy?
– Gardzisz zwykłym, codziennym życiem, prawda? – zauważyła Nancy. – Nie mam o to
do ciebie pretensji. Rzeczywistość rzadko kiedy jest zabawna. Gdybym miała zgadywać, co
się wydarzyło, to powiedziałabym, że Courtney Logan, kobieta z wieloma sekretami, uciekła
z facetem, który urządzał jej kuchnię. – Potrząsnęła głową. – Pieprzona nuda. Wszystkie te
dziwki szukają sensu życia z czymkolwiek, co ma przynajmniej dwadzieścia centymetrów.
– Po pierwsze, nic nie wskazuje na to, że Courtney miała jakiegoś...
– Skąd wiesz, że nie miała? – przerwała mi Nancy zaczepnie.
– Nie wiem. Ale kobiety takie jak ona nie znikają bez śladu. Gdyby chciała odejść,
zwierzyłaby się przyjaciółce, porozmawiałaby z prawnikiem... albo, do cholery,
powiedziałaby o tym mężowi wprost. Przecież nie była jakąś ofiarą losu, tylko konsultantką
banku inwestycyjnego. Gdyby miała uciec, to czy wróciłaby z córką po odwiedzinach
sąsiadów w polowaniu na słodycze, zostawiła ją w domu i wyszła bez słowa?
– A co miała robić? Zabrać dzieciaka ze sobą? – Nancy skrzyżowała szczupłe ręce na
piersi w prawdziwym rozmiarze osiem, najwyraźniej wkurzona, że nie oczekiwałam
przybycia Jej Sukienki z należytym entuzjazmem.
– Nancy, skup się. Wyczytałam w gazetach i obejrzałam w telewizji wszystko o tej
sprawie.
– Moim zdaniem ta sprawa nie jest zbyt ciekawa – oznajmiła. – Ty masz na jej punkcie
obsesję. Martwi mnie, gdy widzę cię...
– Uspokój się. Ze mną wszystko w porządku. Posłuchaj, oto, co tam się podobno
wydarzyło: Courtney wraca z córką do domu i mówi do aupair. „Zapomniałam o czymś.
Muszę na chwilkę wyskoczyć do supermarketu”. A potem nie wraca. – Na chwilę zagryzłam
wargę. – Słyszałaś może jakieś plotki czy coś, czego gazety nie wydrukowały?
Kilka lat wcześniej Nancy przestała pisać artykuły na zlecenie i została najpierw
asystentką, a potem zastępcą redaktora „Viewpoints”, działu komentarzy gazety „Newsday”.
Zanim zdążyła mi odpowiedzieć, że jest zbyt zawalona pracą, by słuchać plotek reporterów,
co oczywiście byłoby bezczelnym kłamstwem, wróciła sprzedawczyni. Trzymała wieszak
wysoko nad głową. Biała sukienka powiewała w rytm jej kroków. Obie z Nancy dotknęły jej
ze czcią, pewnie bliską tej, jaką katolicy oddają Całunowi Turyńskiemu. A potem poszły do
przymierzalni.
Bez entuzjazmu przejrzałam wieszak z szarymi strojami, które najwyraźniej
zaprojektowano z myślą o rzeźbach Giacomettiego i pomyślałam o Courtney. Według gazety
„Newsday” i Kanału 12, lokalnej stacji kablowej nadającej wiadomości, nikt jej nie widział
ani w supermarkecie, ani na parkingu obok. Nie było w tym nic szczególnego, ponieważ sklep
znajdował się około dwóch kilometrów od jej domu, a samochód Courtney, land rover
rocznik 1998, został później znaleziony tam, gdzie zwykle stał, czyli w garażu. Nikt z
sąsiadów nie widział ani nie słyszał niczego niezwykłego. Co też nie dziwiło. W tej części
miasta, w Shorehaven Farms, domy stały od siebie w odległości przynajmniej kilometra.
Następnego dnia w gimnazjum i liceum na apelu wezwano wszystkich, którzy wędrowali
od domu do domu, polując na słodycze w Shorehaven Farms między piątą i szóstą po
południu, czyli w porze, gdy według au pair Courtney wyszła do supermarketu, by jak
najszybciej zgłosili się do gabinetu dyrektora. Krótko przed trzecią, gdy przez radiowęzeł
zapewniono o pełnej nietykalności, sześciu uczniów z młodszych klas, którzy pracowicie
spędzili noc, przewracając skrzynki pocztowe, w końcu się ujawniło. Wszyscy przysięgli, że
w ogóle nie widzieli Courtney.
Nancy wróciła z przymierzalni. Jej szarozielone oczy lśniły, policzki pałały rumieńcem.
Było jasne, że sukienka leży na niej dokładnie tak, jak się spodziewała. Coś, co mnie nie
zdarzyło się jeszcze nigdy w życiu. Ale też Nancy jest jedną z tych naturalnych... Nie, nie
piękności. Jedną z tych kobiet, które po pięćdziesiątce zachowują urodę, brzoskwiniową cerę,
długie nogi, rude włosy, wielkie oczy i talię osy, choć akurat to ostatnie było dziełem Jasona
J. Mittelmana, lekarza medycyny, najlepszego na Long Island chirurga plastycznego i jego
żarłocznej maszyny do liposukcji.
– To mąż – stwierdziła Nancy.
– A fe.
– Niby dlaczego „A fe”?
– Zbyt oczywiste – powiedziałam.
– Najwyraźniej nie jesteś taka bystra, jak ci się zdaje. Tak się składa, że ta teza jest tak
oczywista, że aż wyrafinowana.
– Błąd – wytknęłam jej. – Gdyby istniał choć cień dowodu, już by go aresztowali –
zaczęłam się zastanawiać na głos: – Ciekawe, czy i co oni w ogóle mają.
– Judith, chyba nie zamierzasz...
– Daj spokój! Oczywiście, że nie. Tylko się zastanawiam. To oznaka intelektualnego
zainteresowania, nie żebyś ty coś o tym wiedziała. No, to co z tym mężem?
– Jakiś Logan.
– Greg Logan – podpowiedziałam zachęcająco.
– Hm, pytałaś, czy słyszałam jakieś plotki – ciągnęła Nancy, odrzucając głowę do tyłu
tak, że jej włosy ładnie zafalowały. Typowy gest Piękności z Południa, mogący oznaczać
wszystko, począwszy od lekkiej irytacji, a na totalnej histerii skończywszy. – Coś słyszałam.
Nie przyszedł na świat jako Gregory Logan. Zmienił nazwisko. Przedtem nazywał się... Jesteś
gotowa? – przytaknęłam. – Greg Lowenstein. – Nancy zaczęła literować nazwisko.
– Daruj sobie – przerwałam jej. – I co z tego. Ludzie zmieniają nazwiska, żeby brzmiały
bardziej po angielsku. Trzy pokolenia temu połowa imigrantów z Europy Wschodniej i ćwierć
Włochów, którzy przeszli przez Ellis Island...
– Ojcem Grega jest Laluś Phil Lowenstein. Ten gangster, który obwiesza się biżuterią.
Negocjował zawieszenie broni między włoską i rosyjską mafią i jest tak blisko – Nancy
uniosła do góry kciuk i palec wskazujący mocno ściśnięte ze sobą – z rodziną Gambello.
Na chwilę przestałam zagryzać wargę i zaczęłam ssać kostki palców.
– Do czego zmierzasz? – zapytałam w końcu, akurat gdy pojawiła się sprzedawczyni.
Torbę z sukienką z Ku-Klux-Klanu trzymała w jednej ręce, w drugiej – paragon i kartę
kredytową Nancy. Zbliżała się do nas powolnym krokiem panny młodej idącej do ołtarza,
więc nie przerywałam. – Chcesz powiedzieć, że jakiś nędzny bandyta z idiotyczną ksywką
został wysłany, by udusić Courtney Logan, matkę wnuków Phila Lowensteina, i wrzucić jej
ciało do zatoki Long Island?
– W kręgach Phila Lowensteina uważa się to za szybki rozwód – odparła Nancy.
To, czego Nancy nie dopowiedziała, wyczytałam następnego ranka z gazet. „Newsday”
opisał pochodzenie Logana na pierwszej stronie, zamieszczając również zdjęcie Grega
niosącego synka i trzymającego córeczkę za rękę w drodze do stojącego na podjeździe bmw.
Zdjęcie mogło być zrobione przez teleobiektyw, ponieważ Greg nie wydawał się zaskoczony
czy rozgniewany. Tylko smutny. I chyba zmęczony. Całkiem przystojny, choć w
niekonwencjonalny sposób. Twarz miał raczej w kształcie serca, a nie przeciętnie
prostokątną. Z wydatnymi kośćmi policzkowymi i gęstymi, ciemnymi, uniesionymi w górę
brwiami przyciągał wzrok tymi nieco mongolskimi rysami, mimo że jak zwykle kiepskie
kolory druku nadawały jego cerze dziwny odcień, który można tylko określić jako lilaróż.
Zdjęcie Lalusia Phila, czarnobiały portret z rejestrów policyjnych, umieszczono w rogu.
Stanowczo nie wyglądał na modela Cahlina Kleina. Nagłówek w niezbyt zawoalowany
sposób nawiązywał do rodziny, co każdy mający więcej rozumu niż półtoraroczny Travis
odczytał nie tylko jako grupę osób skoligaconych przez przodków, małżeństwo lub adopcję,
ale także jako „la famiglia”, ulubiony zwrot ze starych filmów o mafii, któremu nieodmiennie
towarzyszy unoszenie do góry kieliszków chianti, trzymanych przez facetów o wyjątkowo
owłosionych rękach.
„New York Times” naturalnie upchnął tę historię głęboko na stronach lokalnych,
poświęcając jej trzy krótkie, nudnawe akapity. „Shorehaven Beacon”, który wylądował na
moim trawniku jak zwykle w piątek, nie dodał nic nowego o koligacji Grega z Lowensteinem.
Wspomniał tylko, że przedstawiciel rodziny Loganów zaapelował do miejscowej
społeczności o modlitwę, by Courtney wróciła cała i zdrowa. Zamieścił też zdjęcie Courtney,
które drukował już wcześniej, przy okazji artykułu o StarBaby, zatytułowane: „Gdzie ona
jest?”
Na zdjęciu Courtney ze szczerym, serdecznym uśmiechem, ubrana w spodnie i bliźniak,
opierała się o drzewo przed na oko całkiem ładnym domem w stylu georgiańskim. Trudno
było dokładnie określić, jak wyglądała, bo „Beacon” jest drukowany na kiepskim papierze, w
rodzaju tych, które w krajach rozwijających się używa się jako papieru toaletowego i farba
zawsze się rozmazuje. Nos i oczy miała zmarszczone w uśmiechu, widać było głównie nos,
oczu prawie wcale. Nie potrafiłam rozpoznać miny. Courtney miała jednak tak wyraźne
dołeczki, że nawet w obecnych, smutnych okolicznościach mimowolnie uśmiechnęłam się do
zdjęcia. Jej jasne włosy do ramion były niespodziewanie gęste i kręcone, bardziej w stylu
Oprah Winfrey niż absolwentek Princeton, choć może po prostu spowodowała to wilgotność
powietrza.
Pytanie: „Gdzie ona jest?” było na ustach całego miasta. W cukierni sąsiad, łakomie
przyglądając się sernikowi, oświadczył, że Courtney padła ofiarą seryjnego mordercy. W
multikinie Shorehaven stojący za ladą dzieciak z wielkim kubkiem sprite’a, opierając się o
automat do popcornu, nieczyszczony od czasów prezydentury Cartera, stwierdził, że Courtney
była tajną agentką FBI, zbierającą dowody przeciwko Lowensteinom-Loganom i pewnie
właśnie w tej chwili składa raport w Waszyngtonie. A może nie żyje. Wśród członkiń mojego
dyskusyjnego klubu książki największą popularnością cieszyła się teoria, że ciało Courtney
leży w bagażniku forda lincolna, należącego do jakiegoś bandziora. Oczywiście na zlecenie
Lalusia Phila, który chciał, by jego syn ożenił się z córką jakiegoś żydowskiego gangstera ze
Scarsdale, co pozwoliłoby mu stworzyć potężną oś zorganizowanej przestępczości na linii
Long Island-Westchester. (Co było równie idiotyczne, jak ich interpretacja Pani D...