Pascarl-Gillespie Jacqueline Ponieważ byłam księżną
Jacqueline wciąż próbuje odzyskać synka i córeczkę z rąk byłego męża – malezyjskiego księcia, a osobista tragedia staje się dla niej motorem do działania na szeroką, międzynarodową skalę. Autorka nawiązuje kontakty z rodzicami innych uprowadzonych dzieci i stara się im pomóc. Niebawem staje się ekspertem w dziedzinie uprowadzeń, doradzając w tym zakresie m.in. rządom USA i Unii Europejskiej. Prowadzi też działalność humanitarną w Afryce, Bośni, Kosowie. I wciąż czeka na spotkanie z ukochanymi Iddinem i Shah.
Nota od Autorki Nie trzeba być potomkinią arystokratycznego rodu, żeby czuć się księżną. Każde dziecko żyjące na naszej planecie ma prawo do dzieciństwa i do miejsca w czyimś sercu jako książę lub księżna. Opieka i troska rodziców, ich szlachetność oraz przekonanie o własnej wartości mają ogromny wpływ na oczekiwania młodego człowieka, na jego wyobrażenia o sobie i poczucie przynależności do danego miejsca na świecie. Bez tego wszyscy jesteśmy potencjalnymi rozbitkami.
„Żyj zawsze nadzieją...”
Prolog Maj 1999 Jej szloch przenikał mnie do głębi i wędrował do wzgórka tuż nad piersią, gdzie ból i empatia są tak bliskimi sąsiadami. Jeszcze zanim odkryłam, skąd ten płacz dochodził, rozpoznałam w nim niezmienne od zarania dziejów echo bezpowrotnej straty i wielkiego smutku. Wiedziałam, jakie są jego powody, dobrze znałam to brzmienie, czułam jego głębię. Sama nieraz tak płakałam w przeszłości. Na to wołanie nie było ani odpowiedzi, ani lekarstwa - nikt ich zresztą nie oczekiwał. Wibrujący dźwięk wbijał mi się w skronie i sięgał tyłu czaszki, żeby wreszcie zaleć ogromnym, nieustępliwym ciężarem w gardle. Stąpając niepewnie po kamienistej ziemi obozu dla uchodźców, myślałam: Jakie to dziwne, a zarazem podnoszące na duchu, że ten dźwięk w całej ludzkiej rodzinie rozumiany jest tak samo - jako wyraz wielkiej tragedii. Przeraźliwe krzyki przebijały się przez smutne zawodzenia i szły w zawody z głuchym pomrukiem wirników lecącego w górze wojskowego helikoptera. Śmigłowiec, wiozący pewnie grupę zwiadowców, rakiety albo inny natowski ładunek, wyglądał na nocnym niebie jak czerniejąca plama. Pas ziemi, ponad którym wiodła jego trasa, wrzynał się klinem między strefę walk w Kosowie a światła stolicy Macedonii, Skopie, oddalonej stąd o trzydzieści kilometrów, gdyby skorzystać z nieoświetlonej teraz drogi. Nasze niewielkie obozowisko, leżące zaledwie jedenaście minut jazdy samochodem od macedońskiej granicy, stano-
wiło ubogi raj dla dwudziestu siedmiu tysięcy bezdomnych dusz kobiet, mężczyzn i dzieci, którzy uciekli z ogarniętego konfliktem zbrojnym Kosowa, wymknęli się bezlitośnie ich ścigającym serbskim wojskom. Stenkovec II był jednym z trzech głównych obozów dla uchodźców w Macedonii działających pod patronatem Biura Wysokiego Komisarza do spraw Uchodźców Organizacji Narodów Zjednoczonych (UNHCR), prowadzonych przez międzynarodową organizację humanitarną CARE International. Umiejscowiony w ponurym, surowym otoczeniu, rozbity został na wyrobiskach obrzeżonych wysokimi ścianami skał i oddzielonych od siebie pasami ziemi o szerokości pozwalającej na przejazd czołgu. Znajdujące się pośrodku niewielkie wzniesienie stanowiło dobry punkt obserwacyjny. Za dnia wspinały się na nie dzieci, bo tam właśnie funkcjonowała dzięki staraniom Funduszu Narodów Zjednoczonych Pomocy Dzieciom (UNICEF) namiastka szkoły i przedszkola. Nieczynny kamieniołom, służący do niedawna za poligon strzelecki ciężkiej artylerii, był miejscem pozbawionym drzew, bieżącej wody, elektryczności i kanalizacji. Księżyc oświetlał zniszczony cyferblat mojego zegarka marki Swatch. Trzecia dwadzieścia siedem. Od pierwszej nad ranem przyjmowaliśmy ostatni konwój autobusów wypełnionych uchodźcami - „uchodźcami wewnętrznymi" (Internally Displaced People), jak woleli mówić ci spośród nas, którzy przestrzegali zasad języka poprawności politycznej. Według wstępnych szacunków w sześciu autobusach, z których każdy przeznaczony był do przewozu pięćdziesięciu pięciu pasażerów, upchnięto osiemset osób. Idąc za odgłosem płaczu, obeszłam od tyłu ogromne „końskie namioty" w kolorze khaki. Nazwano je tak pewnie dlatego, że zostały ofiarowane potrzebującym pomocy przez pułk kawalerii. Zakwaterowaliśmy w nich nowo przybyłych. Każdemu oddano do dyspozycji metr kwadratowy powierzchni, mającej służyć za sypialnię, salon oraz składzik tego wszystkiego, co zdołał załadować na plecy lub wcisnąć w plastikowe torby na zakupy, zanim wyruszył w drogę ku bezpieczniejszej przy-
szłości. Przepisowe dwa metry dzielące rzędy namiotów służyły za główny szlak komunikacyjny. Zgodnie ze wskazówkami Światowej Organizacji Zdrowia i UNHCR była to minimalna szerokość drogi ewakuacyjnej w razie zagrożenia. Tyle teoria. W praktyce każdy z namiotów przeznaczonych dla trzydziestu osób miał tej nocy pomieścić stu śmiertelnie wyczerpanych ludzi - leżeli obok siebie, kompletnie sobie obcy, w zupełnych ciemnościach. To zaledwie jeden z przykładów frustrujących realiów, z którymi mieliśmy do czynienia jako pracownicy organizacji humanitarnych: na naszych oczach ludzie będący w najgorszej z życiowych sytuacji musieli cisnąć się jak sardynki w puszce. Penetrowałam każdy namiot po kolei, próbując zlokalizować szlochającą kobietę. Lampka umocowana na moim czole oświetlała przestraszone twarze, zwracające się ku mnie w ciemności. W każdym namiocie słyszałam łkania, szepty i jęki, czasem kwilenie niemowlęcia czy płacz dziecka, ale dźwięk, którego źródła szukałam, był inny, miał inne natężenie. Plątanina linek i wszechobecne w naszym prowizorycznym miasteczku, wystające z ziemi śledzie utrudniały poruszanie się - zaczepiłam o coś nogą, ale szczęśliwie uniknęłam upadku, chwyciwszy się w porę ogrodzenia z metalowej siatki i drutu kolczastego. Tak ją znalazłam. Światło lampki padło na jej stopy w zniszczonych pantoflach na wysokim obcasie. Z kolanami przyciągniętymi do piersi siedziała na ziemi, nieświadoma mojej obecności. Jej brązowa gabardynowa spódnica była bardzo brudna - tak brudna, że aż to zauważyłam. Siedziała, wydając gardłowe jęki i uderzając rytmicznie w czoło brzegiem nadgarstka. Być świadkiem takiej rozpaczy, patrzeć na nią z boku - to straszliwe naruszenie cudzej prywatności. Nawet teraz, gdy piszę te słowa, na wspomnienie tamtej chwili czuję ucisk w piersi, a oczy zachodzą mi mgłą. Miała brązowe, krótkie włosy, poprzetykane jaśniejszymi pasmami, a ręce i paznokcie czarne od brudu i pokiereszowane. Bluzka, kiedyś biała mógł to być strój nauczycielki albo sekretarki - przedstawiała opłakany widok: była pozbawiona kilku guzików i uwalana zaschniętą krwią. Po trzydziestce - szacowałam - mniej więcej w moim wieku.
Dość młoda, ale i stara, gdy warunki życia pozbawione są wszelkiej normalności. Chwyciłam wymierzającą razy zaciśniętą pięść i przytrzymałam w dole - kobieta szarpnęła głową. Z rozwartych szczęk wydobył się strumień powietrza i przeraźliwy skowyt. W mroku dostrzegłam inną kobietę. Babcia - wywnioskowałam, patrząc na małą dziewczynkę uczepioną długiego blezeru starszej pani. Przemówiła do mnie po albańsku zbitką słów, których nie rozumiałam. Spróbowałam powiedzieć coś po boś-niacku - pojawiła się szansa na nawiązanie rozmowy. Babcia zawołała kilkunastoletniego chłopaka stojącego trwożliwie przy ścianie namiotu. Według chłopca, który tłumaczył słowa babci, rozpaczająca kobieta miała na imię Selma. Dwa dni wcześniej, w czasie kontroli granicznej, serbskie oddziały paramilitarne poddały ją przeszukaniu naturalnych otworów ciała. Żołnierze znaleźli ukrytą rolkę bilonu. Za próbę przemytu drobnych pieniędzy z Kosowa ukarano ją zabiciem dziecka. Walcząc z bandytami, prawdopodobnie na klęczkach, próbowała utrzymać w ramionach siedmioletniego syna, którego żołnierze starali się jej wyrwać. W końcu jeden z wojskowych chwycił ją za włosy, a drugi przytrzymał dziecku rączki ponad głową, przyłożył pistolet do podstawy czaszki i pociągnął za spust. - Oczy, jego oczy. - Teraz rozumiałam słowa wypłakiwane przez Selmę. Tuliłam ją mocno do siebie, gdy wsparła głowę na moim ramieniu. Wyraz twarzy śmiertelnie przerażonego dziecka wrył się w jej mózg z precyzją godną lasera, brutalność ostatnich scen rozdarła matczyne serce. Wtedy po raz pierwszy - i jedyny - złamałam kardynalną zasadę obowiązującą pracownika organizacji humanitarnej: nigdy nie płacz w obecności osób, którymi się opiekujesz. Miałam to gdzieś. Łkałam razem z nią, ale nie z jej powodu. Część łez wylałam nad okrucieństwem naszych bliźnich i ohydą czynów, do których byli zdolni. Poczucie niedorzeczności mojej podróży do tego punktu w czasie jeszcze mnie wówczas nie opuściło. Czemu właściwie brnęłam przez tę
potworność i nędzę, przez rozpacz i świtającą nadzieję? Nieraz mnie zastanawiało, że ja, australijska matka dwojga dzieci, połączyłam wspólnym mianownikiem obóz dla uchodźców na Bałkanach, program oświatowy dla masajskich dzieci w Kenii, sztukę paryskiego krawiectwa, ciężkie wojskowe buty i międzynarodową sławę eksperta w sprawach uprowadzeń dzieci przez rodziców za granicę. Ale najprawdziwsza z prawd jest taka, że nic nie może mnie już zadziwić. Sączenie z godnością mocnej wódki z lodem w barze Izby Lordów i picie byle jakiej kawy, gdy się siedzi w kucki w bezpośrednim sąsiedztwie sprzętu bojowego ze zubożonym uranem, niewiele się od siebie różnią, jeśli wziąć pod uwagę prowadzenie ciekawej rozmowy czy czas spędzony w miłym towarzystwie. Poza tym nauczyłam się traktować nieoczekiwane zwroty w życiu jako naturalny etap w drodze ku odległej przyszłości. Przed laty musiałam dokonać wyboru: albo zapomnę o swoich zaletach, o porywach serca czy otwarciu na radość, i pogrążę się w nieutulonym żalu, albo spróbuję przetrwać, stworzę sobie nowe życie, wprzęgając wszystkie złe doświadczenia w służbę dobrej, upartej siły, i pójdę tam, dokąd ta siła mnie poprowadzi. To najważniejsza decyzja, jaką podjęłam od czasu, gdy byłam księżną.
1 Jak taka miła dziewczyna... Był to nieprzemyślany, wewnętrzny impuls: niebezpieczny i taki, którego - jak wiedziałam - będę żałować, ale moja dłoń już sięgała w głąb podróżnej torby i z drżeniem wyjmowała niewielki album z rodzinnymi fotografiami. Przeglądanie tych zdjęć niezmiennie skutkowało huśtawką uczuć. Kolejne obrazki dodawały mi otuchy i szydziły ze mnie prostotą emanującego z nich szczęścia, przypominały życie, które nie było już moim udziałem, dzieci, których nie mogłam już przytulić, czasy minione. Ten mały album stał się fetyszem mojego samozaparcia, moją przyszłością i przeszłością. Sen nie wchodził teraz w grę, ale wspomnienie tego, co kiedyś było mi dane, dawnego spokoju ducha, wynagradzało to w dwójnasób. Leżałam w łóżku nieruchoma i cicha, spoglądając za okno, omiatane od czasu do czasu snopem światła przelatujących śmigłowców, i czekałam, aż świt uwolni mnie od nieproszonych myśli. Zastanawiałam się, jak to jest, że lata, które przychodzi nam przeżyć po tragedii, czasami mijają w okamgnieniu, a czasami ciągną się w nieskończoność, wypełnione dręczącym bólem niezabliźnionej i ropiejącej rany po amputacji. To jednak zależy wyłącznie od sposobu myślenia osoby liczącej minuty. W moim przypadku doświadczenie z czasem przebiegało oboma wymienionymi wyżej torami i uwarunkowane było relacjami z ludźmi,
moim otoczeniem i moimi zajęciami. Utrata obojga dzieci przytłaczała mnie i pobudzała do czynu na rozmaitych, nieprzewidywalnych poziomach cierpienia i woli przetrwania. Zrozumiałam, że umysł ludzki pamięta chwile czy dni, ale największą skazę na psychice pozostawiają uczucia i ważne rodzinne wydarzenia - te utracone, porwane na strzępy. Konsekwencje decyzji, którą podjęłam w wieku siedemnastu lat zakochana po uszy w zdawać by się mogło dobrze ułożonym cudzoziemcu, studencie architektury, absolwencie tej samej słynnej szkoły co brytyjski książę Karol, Geelong Grammar - przyszło ponieść mnie i moim dzieciom dziesiątki lat później. Stateczny młody człowiek, którego poznałam i pokochałam, był wysokim, ciemnowłosym, szarmanckim przystojniakiem, a także - jak się później okazało - wnukiem sułtana Terengganu i potomkiem króla. Teraz wiem, dlaczego tak bardzo pociągałam Bahrina. Ożenił się przed laty - a następnie rozwiódł - z koleżanką ze studiów i rówieśniczką, która zostawiła go dla australijskiego ogrodnika. We mnie, skrzywdzonej nastolatce z dysfunkcyjnego domu, szukającej jedynie rodziny i miłości, znalazł dziewczynę, którą mógł kształtować na podobieństwo księżniczki, jakiej pragnął. Stosunkowo płytko osadzona genealogicznie, sierota w sensie rodzicielskiego wsparcia, autsajderka z powodu mieszanej rasy we własnym, ksenofobicznym jeszcze wówczas kraju -byłam Australijką o francuskich, irlandzkich, angielskich i chińskich korzeniach - tęskniłam za swoim miejscem na ziemi. A książę to właśnie mi oferował: pełną akceptację na prawach islamu i trwałą pozycję wśród jego bliskich. Rozpoczęliśmy nowe, małżeńskie życie w otoczeniu rodziny Bahrina - gałęzi malezyjskiego królewskiego rodu - w Terengganu, zamożnym stanie, gdzie arystokracja czerpała zyski z wydobycia gazu, ropy naftowej i innych kopalin oraz z wycinki drzew w lasach deszczowych. Byłam potencjalnie zdolna do rozrodu, a on uznał, że mój rodowód wzbogaci jego krew. Różnica wieku, wynosząca dziesięć lat, wydawała się dla naszego związku bez znaczenia, lecz, jak i w bajkach bywa, blaski małżeńskiego życia szybko zbladły, gdy dały o sobie znać różnice
kulturowe. Sprzeciwiałam się jego lataniu za spódniczkami i razom, które mi wymierzał, a on nie tolerował mojego sprzeciwu. Kolejny problem pojawił się, gdy zostałam matką i - choć nie miałam jeszcze dwudziestu lat - moja uległość znacznie zmalała. Fakt, że nabrałam rozumu - w zachodnim tego słowa znaczeniu - doprowadzał błękitną krew Bahrina do stanu wrzenia. Mój niegdysiejszy książę z bajki traktował mnie z coraz większą brutalnością, lecz kroplą, która przelała czarę goryczy, było jego poligamiczne małżeństwo z ubierającą się skąpo piosenkarką z nocnego klubu, zawarte parę tygodni po przyjściu na świat naszego młodszego dziecka. W następstwie tego wydarzenia wróciłam z dziećmi do Melbourne, mojego rodzinnego miasta. Rozgorzała długotrwała batalia przed Australijskim Sądem Rodzinnym o wyznaczenie właściwego miejsca na proces (książę żądał deportowania mnie z kraju, gdzie się urodziłam, i postawienia przed islamskim sądem w Malezji). W końcu Bahrin dobrowolnie podpisał dokument cedujący na mnie pełnię praw do opieki nad naszym potomstwem, co umożliwiło i mnie, i dzieciom rozpoczęcie nowego życia w Australii . Wbrew niektórym komentarzom mediów książę nie był traktowany niesprawiedliwie ani w sensie prawnym, ani emocjonalnym. Miał swobodny, choć obwarowany pewnymi warunkami dostęp do naszych maleństw. Dzieci mieszkały ze mną w Australii od chwili, gdy Iddin miał dwa latka, a Shahirah pięć miesięcy. Byliśmy szczęśliwi i niezależni, w przeciwieństwie do naznaczonego wiecznym niepokojem życia w domostwie islamskich arystokratów. W pierwszych latach po rozwodzie pracowałam jako kelnerka, maszynistka, nauczycielka baletu, a następnie lako konsultantka public relations. Zawsze starałam się godzić opiekę nad dziećmi z zarabianiem na życie, stawiając na pierwszym miejscu Idilina i Shah oraz nasz wspólnie spędzany czas. Z pieniędzmi było krucho, ale czuliśmy się szczęśliwi w rozległym, starym domu, który wyremontowałam własnymi rękoma. Dzieci miały wówczas coś, co potrafię jedynie określić jako „pro-
mienne" dzieciństwo - były pogodne, radosne, uśmiechnięte. Pamiętam, jak wspinaliśmy się na stare drzewo morelowe i dyndaliśmy, uczepieni jego gałęzi, pamiętam pikniki organizowane dla maluchów i ich przyjaciół w parku. Myślę, że w tamtych czasach rośliśmy i dojrzewaliśmy razem, bo przecież zostałam samotną matką, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata. Zdarzały się szalone popołudnia, kiedy tarzaliśmy się - dosłownie - w błocie, kiedy pływaliśmy z fajką w wannie, kiedy z pudełek po płatkach owsianych robiliśmy kapelusze i statki kosmiczne. Ale przede wszystkim byliśmy po prostu razem i chociaż zarabiałam niewiele, dzieci nigdy nie chodziły ani głodne, ani brudne, natomiast zawsze obdarzaliśmy się miłością i pieszczotami. I tego mi chyba najbardziej brakuje, także teraz, po tylu latach rozłąki z Iddinem i Shah. Brakuje mi przytulania, chwytającej za serce, pierwotnej rozkoszy wdychania zapachu własnych dzieci, świadomości, że bicie ich serc, ledwie wyczuwalne, gdy do ciebie przywierają, wywodzi swe początki z twojego ciała. Iddin miał siedem lat, a Shahirah pięć, gdy w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym wyszłam ponownie za mąż - pięć lat po rozstaniu z ich ojcem. Iain Gillespie był mi światłem i radością, których nie zaznałam w przeszłości, kwintesencją Grajka z Hamelin i Piotrusia Pana, za którymi tak bardzo tęskniłam w dzieciństwie. Twórca filmów dokumentalnych i dziennikarz wszedł w moją codzienność wraz ze swoim nastoletnim potomstwem. Nasze dzieci zapałały do siebie wielką miłością, wiedliśmy więc szczęśliwe, wypełnione licznymi zajęciami życie na zielonym przedmieściu Melbourne. Wycieczki rowerowe, weekendy spędzane z rodziną Iaina na farmie, hałaśliwe proszone obiady, wir domowych spraw - czego chcieć więcej, skoro mieszkaliśmy czasem z piątką dzieci naraz, a często gościliśmy też ich kolegów lub koleżanki. Może było nam za dobrze w domowych pieleszach, bo gdy nieoczekiwanie przyszło zmierzyć się z druzgocącym ciosem uprowadzenia, serce naszej rodziny pękło, nie zniosło rozłąki z dwójką najmłodszych jej członków.
Pamiętam rozwierającą się czeluść pustki i rozpaczy, mroczną głębię, gdzie psychiczny ból spotyka się z fizycznym napięciem, a ciało, zdolne jedynie do niekontrolowanych nudności, poddaje się spazmom smutku i tęsknoty, których końca niepodobna przewidzieć. Trwało to całymi miesiącami. Walka o dzieci toczyła się pod bacznym okiem mediów, niekończący się telewizyjny show związany z porwaniem kipiał dramatyzmem, bo mój królewski status oraz pozycja dziennikarki radiowej i telewizyjnej były jak świeża krew dla stada młodych rekinów. Rozpętało się prawdziwe dziennikarskie pandemonium, gdy wykorzystując wszystkie dostępne środki, najpierw próbowałam zlokalizować Iddina i Shah na terytorium Australii, a potem, wywołując polityczną burzę, usiłowałam skłonić rząd do jakichkolwiek działań na rzecz sprowadzenia ich z Malezji. Moje dzieci miały podwójne obywatelstwo - Australii i Malezji. Urodziły się w Terengganu, lecz zostały zarejestrowane przez mojego męża i przeze mnie w australijskiej placówce dyplomatycznej jako Australijczycy. Pilnowałam petycji, nalegałam na formułowanie zapytań poselskich, przekonywałam polityków opozycji, wydzwaniałam po nocach z prośbą o pomoc do przywódców związków zawodowych i byłych premierów, którzy czasem zachowywali się jak pętaki, a czasem prowadzili ze mną długie rozmowy i udzielali mądrych rad. Gazety i inne media, zawsze obecne, a po pewnym czasie bezpardonowe w pogoni za nowymi wątkami, gotowe były uznać skrzywdzoną matkę za osobę nudną i obracały się przeciw mnie, aby tylko zyskać na poczytności czy oglądalności. Los naszej rodziny stał się pożywką dla tabloidów, ale rozumiałam, że -w większości przypadków - tak musi być dla dobra naszej walki. Wiedziałam, że muszę brnąć dalej i pokazywać szerokiej publiczności ładną buzię, jeśli chcę zyskać sympatię i wsparcie, jeśli chcę sprostać wyzwaniom także na międzynarodowej arenie politycznej - z którymi miałam do czynienia, walcząc o dzieci. Nierzadko czułam do siebie zwyczajną odrazę, gdy stojąc przed lustrem, nakładałam makijaż zasłaniający koliste cienie pod oczami albo myłam zęby i szczotkowałam
wychodzące garściami włosy (zaczęłam nagle cierpieć na łysienie plackowate), byleby dobrze wypaść w czasie kolejnego dziennikarskiego szturmu. „Kochanie, piękna kobieta zyskuje więcej sympatii niż brzydka" - powtarzał mi Iain. Ludzie nie chcą oglądać każdego wieczoru na ekranie telewizora niewyspanej, bliskiej samobójstwa kobiety. A ja miałam przecież dotrzeć ze swoim przesłaniem do każdego mężczyzny i każdej kobiety w tym kraju. Nienawidziłam samej siebie za wyrachowanie - w głębi duszy pragnęłam siedzieć w kącie w brudnej podomce i płakać nad utraconymi dziećmi. Rozpacz prowadzi nas dziwnymi ścieżkami, przygodnych znajomych potrafi zmienić w najlepszych przyjaciół. Sława, niesława, rozgłos ściągają przeróżnych pomocników i wiążą nas z nimi, aż wreszcie własny, wytyczony kiedyś kierunek staje się mglistym wspomnieniem. Ale smutek i tęsknota za własnymi dziećmi to zupełnie inna sprawa. Chociaż powoli uczysz się robienia dobrej miny do złej gry, bo chcesz zapewnić komfort przebywania z tobą innym ludziom i starasz się, żeby twój ból ich nie przygnębiał i nie denerwował, smutek cię nie opuszcza, cierpienie nieodłącznie ci towarzyszy. Jest ze mną także teraz, gdy leżę w łóżku w dalekiej Macedonii. Czuję się tak, jakby ktoś wydrylował mi kawał duszy, a puste miejsce zarosło mocno napiętą błoną, która niczym membrana bębna rezonuje każdym, choćby wyszeptanym słowem przypominającym moje maleństwa. Nie było też końca żałobie: Opłakiwałam wszystkie „gdybym tylko...", wszystkie utracone wspólne chwile, wszystkie „po raz pierwszy w życiu", których nie mogłam być świadkiem, i dziecięce sekrety, do których nie byłam dopuszczana. Opłakiwałam odebraną mi możliwość wychowywania moich pociech, kierowania młodym życiem. Brakowało mi nawet brzydko pachnących skarpetek i bałaganu w pokojach, na który nie było mi już dane patrzeć. Śmierć dzieci odbiera rodzicom przyszłość i niweczy ogrom marzeń; porwanie - dręczy pustką przyszłości, nie pozwala śledzić rozkwitu potencjalnych talentów. Życie w latach poprzedzających chwilę, kiedy znalazłam się w samym środku konfliktu zbrojnego w byłej Jugosławii, było błądzeniem
po ziemi nieznanej bez kompasu i mapy. A jednak patrząc wstecz, widzę, że zaszłam daleko. Pytana przez obcych ludzi o przeszłość, opowiadam bolesną i zwięzłą historię rodzinną, brzmiącą bez mała jak wyzwanie: „Dziewiątego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku porwano dwójkę moich dzieci, Iddina i Shah, i od tamtej pory ani ich nie widziałam, ani z nimi nie rozmawiałam".
2 Kulejące życie Od dnia, gdy dzieci zostały porwane przez mojego byłego męża Bahrina, uparcie próbowałam sprowadzić je do domu. Ale w tamtych czasach laburzystowski rząd Australii negocjował z Malezją traktat obronny dotyczący szerszego wykorzystania bazy sił powietrznych w Butterworth na wyspie Penang, Iddin i Shahirah zostali więc złożeni w ofierze na ołtarzu dyplomacji strategicznej. Oskarżano mnie o wykorzystanie mediów do rozdmuchania sprawy moich dzieci i za to nie zamierzam przepraszać. Byłam zdecydowana agitować w mediach i gdziekolwiek się da, mając nadzieję, że informacje o mojej nieustępliwej walce dotrą do Iddina i Shahirah, którzy żyli w Malezji odizolowani od świata. W ten sposób mogli się dowiedzieć, że bardzo kocham ich oboje i że nigdy nie przestanę walczyć o ich powrót. Ponieważ i ja, i moje najbliższe otoczenie mieliśmy sporą wiedzę na temat funkcjonowania mediów, postanowiliśmy ją wykorzystać. Czy gdybym była lekarzem, stałabym biernie na miejscu wypadku, w którym ucierpiało moje dziecko, i zamiast udzielić mu pierwszej pomocy czekała na przyjazd karetki pogotowia? Zrobiłam użytek z umiejętności, którymi dysponowałam, chcąc pomóc moim maleństwom. A potem przyszedł czas, żeby dopuścić do głosu inne dzieci i innych
rodziców - ponownie wykorzystując te same, dziennikarskie, umiejętności. Ucieczka od niepokoju, od smutku wywołanego porwaniem Iddina i Shahirah nie wchodziła w moim przypadku w grę. Próbowałam tłumić ból, dać sobie sekundę wytchnienia, ale wyrwy w mojej egzystencji nie umiałam załatać. Pustka dawała o sobie znać w każdym przejawie mojego życia, pojawiała się w intymnych chwilach z Iainem, szydziła ze mnie, gdy wykonywałam najprostsze, rutynowe czynności. Wkładanie brudnych rzeczy do pralki było jak policzek - fakt, że brakowało wśród nich ubrań moich dzieci, wyzwalał we mnie bunt, że życie mimo wszystko toczy się dalej, że nie chce stanąć w miejscu, choć tak bardzo się przed nim bronię. Życie - realna codzienność, przyziemne czynności wydawało mi się zdradą, unikaniem cierpień i niepewności, których -jak wiedziałam - doświadczały moje dzieci. Czy były zdezorientowane i przestraszone? Czy próbowały się nawzajem pocieszać? Czy płakały każdego wieczoru przed snem? Gdy rząd australijski powiadomił mnie o przypuszczeniach, że „dzieci są w Indonezji i zmierzają do Malezji", poruszyłam niebo i ziemię, postawiłam w stan gotowości prawników na kilku indonezyjskich wyspach, chcąc w legalny sposób zablokować byłemu mężowi dalszą podróż przez archipelag, ale moje wysiłki spełzły na niczym. Udaremniła je w głównej mierze nieustępliwa postawa rządu mojego własnego kraju, bo władze odmówiły mi wskazania miejsca pobytu dzieci, choć było ono znane zarówno służbom wywiadowczym, jak i Ministerstwu Spraw Zagranicznych. W chwilach szczerości, gdy drążę najmroczniejsze i najbardziej bolesne wątki autoanalizy, uświadamiam sobie, że w tamtym okresie zaczęłam wycofywać się w taki zakamarek życia emocjonalnego, gdzie utrata więzi z przejawami codzienności równa się kompletnemu osamotnieniu, mimo bliskości innych ludzi. Na mojej liście zakupów brakowało sformułowań typu: „Nie zapomnieć o płatkach kukurydzianych"
czy „Pastylki na kaszel dla Iddina". Tęskniłam za tą utraconą przyziemnością. Ponieważ ze względu na rodzinną tragedię było mi bardzo trudno utrzymywać normalne relacje z ludźmi, zaczęłam przesuwać granice i zmieniać format tych kontaktów. Jedna cząstka mojego jestestwa twardniała niczym grono schnące na krzewie winnej latorośli. Pozostała część próbowała sprzeciwiać się uciskowi niewidzialnej obręczy z miedzianego drutu, która opasywała mi tors, ograniczała moją zdolność bycia taką osobą, jaką byłam w tamtym życiu, i uniemożliwiała funkcjonowanie poza zwodniczą miękkością metalu. Obręcz mi przeszkadzała, ale dzięki niej mogłam podążać tylko w jednym kierunku - poszukiwania innych rodziców, którzy doświadczyli podobnego smutku i osamotnienia. Czułam, że wiedza uzbroi mnie i umocni, a wyobrażałam sobie, że jej kopalnią muszą być ojcowie i matki uprowadzonych dzieci. Słuchając głosu rozsądnej uległości - rzadkiej w moim ówczesnym stanie ducha - i ponaglana przez roztropną przyjaciółkę Marie Mohr, uznałam, że czas poprosić o pomoc niezależnego profesjonalistę i uporać się z bezbrzeżnym smutkiem, w którym coraz głębiej się pogrążałam. Instynkt podpowiadał mi, że potrzebuję wsparcia, jeśli mam pogodzić się z upływem czasu i oswoić z faktem dorastania wykradzionych mi dzieci, jeśli mam lepiej rozumieć objawy urazu, którego doznały. Ponadto jeżeli chcę pełnić rolę matki w przyszłości - muszę wiedzieć więcej o kolejnych fazach rozwoju mojego potomstwa. Ale ważne było i to, że stałam na krawędzi psychicznego załamania, odnosiłam wrażenie, iż zakończenia wszystkich moich nerwów stają się przezroczyste. Pisałam wtedy pierwszą książkę Kiedyś byłam księżną, borykając się jednocześnie z trudami przygotowań do filmu, który mieliśmy kręcić w wielu krajach. Gnałam przez życie w oszałamiającym tempie, starałam się robić mnóstwo różnych rzeczy, żeby nie mieć czasu na rozmyślania i żeby kłaść się wieczorem do łóżka kompletnie wykończona. Coraz więcej wysiłku kosztowało mnie też niedostrzeganie wyraźnych rysów na gmachu mojego małżeństwa - zrazu rzadkie i po-
wstające w dziwnych miejscach „pajęczynki" przypominały teraz spękany tynk na ścianach budynku po trzęsieniu ziemi. Jakieś siły niektóre stworzyłam sama, żeby dać sobie radę z następstwami porwania -popychały mnie na krawędź przepaści. Czułam, że nie uda mi się jej przesunąć, jeśli nie podejmę zdecydowanych działań. Skutkiem molestowania seksualnego, którego zaznałam w dzieciństwie za sprawą matki i ojczyma, a także późniejszych intryg tej pary była moja ogromna powściągliwość w odsłanianiu własnych udręk i cierpień w stopniu przekraczającym absolutną konieczność. Niemniej dzięki rozmowom prowadzonym dwa razy w tygodniu z doktor Julie Jones odzyskałam jasność umysłu, udało mi się spojrzeć na własne życie szerzej i określić stan, w którym chciałabym dotrzeć do celu, w którym chciałabym się znaleźć tego dnia, kiedy znów będę trzymała w ramionach moje dzieci. Swoboda wyrażania uczuć w obecności Julie - nieskrępowana towarzyskimi ograniczeniami - była dla mnie niczym woda źródlana dla spragnionego na pustyni. Wyzwolona od narzuconych konwenansami uprzejmości ciążących na wszystkich moich rozmowach po uprowadzeniu dzieci, z ogromną ulgą poddawałam szczegółowej analizie mękę, którą przynosił mi sen, i złościłam się na komunały, które ludzie czuli się w obowiązku kierować pod moim adresem. Co mogłam powiedzieć, widząc pełen współczucia wyraz twarzy obcej osoby albo czując na ramieniu przyjazny dotyk cudzej dłoni i słysząc takie na przykład, wypowiedziane drżącym głosem niezapomniane oświadczenie: „Wiem, jak się pani czuje, właśnie zdechł mi kot". W głębi duszy zdawałam sobie sprawę, że ból jest względny - jedynie własne przeżycia próbującej zrozumieć mnie osoby mogły zaważyć na kształcie wyrazów jej współczucia - dlatego nauczyłam się brać głęboki oddech i rewanżować słowami niosącymi pociechę. Na szczęście przy dr Jones mogłam i śmiać się, i płakać nad epizodem nazwanym kocią żałobą oraz nad wieloma innymi podobnymi sytuacjami, wolna od lęku, że kogoś obrażę, i od głęboko we mnie zakorzenionej potrzeby bycia uprzejmą. Julie, niezwykle doświadczona
i rozsądna psychoterapeutka, a także dziecięcy psychiatra kliniczny, specjalizowała się w problemie radzenia sobie ze smutkiem. Wydawało się, że nic nie może zbić z tropu tej niezwykle wyrozumiałej kobiety. Mimo moich początkowych obaw zdołała przekazać mi cenną wiedzę o mnie samej oraz postawić fundament, na którym budowałam umiejętność pokonywania problemów. Wkroczenie w kolejny etap życia - zamorskich podróży i relacjonowania przypadków tego samego przestępstwa, które tak bardzo zaważyło na moim życiu - mogło zniweczyć nowo odzyskaną równowagę, ale z zachętą Julie wyprostowałam ramiona i mężnie wzięłam przeszkodę.
3 Dwie świeczki Przyznaję otwarcie, że decyzja o zaangażowaniu się w pracę nad niełatwym filmem - produkcja miała trwać cztery i pół tygodnia, wymagała pobytu w dwudziestu trzech miastach i ośmiu krajach na trzech kontynentach przy budżecie ciasnym jak gorset śpiewaczki operowej -nie należała zapewne do najrozsądniejszych, ale w tamtym okresie wydawała mi się uzasadniona. Chciałam stworzyć spójny film dokumentalny o uprowadzaniu dzieci przez jednego z rodziców i o podejściu do tego problemu w różnych miejscach na świecie. Pragnęłam pokazać emocjonalne, społeczne i polityczne następstwa tych czynów oraz spróbować pouczyć rodziców, żeby nie posługiwali się własnymi dziećmi jak maczugą, gdy chcą wymierzać sobie razy. Postanowiłam pokazać kilka takich przypadków w rozmaitych rejonach świata: przedstawić uprowadzone dzieci i osierocone rodziny - od Nowego Jorku po Izrael, od Francji po Algierię, od lielgii po Maroko, Sydney i Republikę Południowej Afryki via Monako, od Anglii po Egipt - a potem podsumować wszystko krótkim opisem działań podejmowanych na tym polu przez Komitet Praw Dziecka Organizacji Narodów Zjednoczonych w Genewie. Tytuł znalazłam łatwo. Miał brzmieć Puste ramiona - złamane serca. Te proste słowa zwięźle ujmowały moje przemyślenia i wyczerpującą daremność zmagań z prawem, które wówczas podejmowałam, a także
skutek licznych próśb, które osobiście zanosiłam do prawnych reprezentantów mojego byłego męża o chociażby jedną rozmowę telefoniczną z Shahirah i Iddinem. W czasie pracy nad filmem musiałam toczyć ze sobą wewnętrzną walkę, żeby zmusić umysł do należytego funkcjonowania. Starałam się maksymalnie wytężyć intelekt, bo w mojej duszy bez mała przy każdym oddechu rozbrzmiewał krzyk: „Kocham was, kocham was, moje skarby, wracajcie bezpiecznie do domu". Wreszcie odyseja się rozpoczęła. Aby film Puste ramiona - złamane serca stał się dokumentem ukazującym problem z różnych stron i - jak pragnęłam - nie ograniczał się do jednego obszaru geograficznego, wymyśliłam taki plan zdjęć, że jego realizacja wymagała jeszcze jednej pary nóg, trzech tygodni więcej, dodatkowego zastrzyku energii i uniwersalnego wytrycha. Na szczęście trzyosobowa ekipa realizatorska składała się z moich dobrych przyjaciół i Iaina (który był także, poza mną, producentem filmu). Mieliśmy spędzić w swoim towarzystwie cały długi miesiąc, z dwoma dniami na odpoczynek. Wobec niewielkiego budżetu podróżowaliśmy na wszystkich trasach lotniczych klasą ekonomiczną wielkie poświęcenie dwójki członków zespołu mierzących bez mała po metr dziewięćdziesiąt wzrostu - i mieszkaliśmy we wspólnych pokojach. Na lotnisku okazało się, że nasz bagaż liczy aż osiemnaście odrębnych sztuk, mimo że kamery, aparaturę oświetleniową i dźwiękową ograniczyliśmy do absolutnego minimum. Cały sprzęt został zarejestrowany przez właściwe władze celne, zinwentaryzowany, ubezpieczony i zaopatrzony w stosowne międzynarodowe dokumenty (uniemożliwiające ewentualne krętactwa związane z kupnem i sprzedażą). W trakcie kręcenia filmu dotarliśmy do dwudziestu trzech miejsc, korzystając z najrozmaitszych rodzajów maszyn latających. Siedmiokrotnie wypożyczaliśmy samochody, raz wynajęliśmy rozklekotaną limuzynę, a raz cudem uniknęliśmy śmierci w starym mercedesie. Jeździliśmy tysiącami taksówek, pędziliśmy superszybkim francuskim pociągiem i nigdy nie zgubiliśmy ani jednej sztuki bagażu!
Z wielu różnych powodów praca nad filmem nieustannie dostarczała mi okazji do stawania oko w oko z moimi największymi lękami i obawami. Konfrontacja ta była jednak konieczna, jeśli miałam być szczera wobec moich dzieci - gdyby kiedyś moje dzieci chciały się o mnie czegoś dowiedzieć. W czasie filmowych wojaży z trwogą przekroczyłam ponownie granicę kraju muzułmańskiego, a pewnego pogodnego wiosennego dnia spacerowałam ulicami Londynu z małym chłopcem, aż czterokrotnie porywanym przez ojca, który prowadził wobec rodziny kampanię zastraszenia i demonstrowania siły. W twarzach innych rodziców widziałam najczęściej odbicie własnej twarzy i wtedy, zwłaszcza w chwilach gorszego samopoczucia, żałowałam, że nie jestem ślepa. Na skutek rozgłosu, jaki zyskał w mediach przypadek naszej rodziny, w odczuciu opinii publicznej dysponowałam jakąś nadzwyczajną mocą albo niesamowitymi koneksjami, co z kolei powodowało, że zrozpaczeni rodzice uprowadzonych dzieci nawiązywali ze mną kontakt, prosząc o pomoc albo dostarczając informacji do filmu. Kiedy patrzę na tamte czasy z perspektywy lat, uświadamiam sobie, jak groteskowe jest poszukiwanie rozmaitych danych bez Internetu. Wydaje mi się wręcz niemożliwe, że w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku nie miałam nawet poczty elektronicznej. Rozgrzewałam jedynie do czerwoności linie telefoniczne, niezależnie od pory dnia i nocy, podążając za zdobytymi wskazówkami albo uzupełniając strzępy cudzych historii i rodzinnych tragedii, które często odzwierciedlały mój własny problem. Zanim wyjechaliśmy z Australii, nawiązałam kontakt z ogromną liczbą rodziców na całym świecie, którzy utracili dzieci wskutek porwania i którzy odkryli przede mną najmroczniejszą stronę swoich przeżyć. Mój film miał pokazać, że nikt z nas nie jest osamotniony w swojej rozpaczy. Odkryłam też prawidłową terminologię na określenie siebie samej: formalnie byłam „opuszczonym" rodzicem. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że porwania dzieci przez rodziców nie są bynajmniej odosobnionymi przypadkami na tle bezmiaru stabilnych związków małżeńskich i partnerskich. Przeciwnie, międzynaro-
dowe statystyki pokazują, że zjawisko jest częste, a jego występowanie ma tendencję rosnącą. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku niewiele krajów prowadziło scentralizowane bazy danych o liczbie dzieci wywiezionych za granicę (dziś, w dwa tysiące siódmym roku, to się zmienia, prawo zaś jest znacznie surowsze). Według danych Reunite, brytyjskiej organizacji, która pomaga ofiarom uprowadzeń dzieci i działa pod egidą Departamentu Lorda Kanclerza, z Wielkiej Brytanii wywożono rocznie około tysiąca czterystu dzieci. Odpowiada to liczbie wychowanków czterdziestu przedszkoli! We Francji szacunkowe dane za rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty mówiły o tysiącu dossier - pod tym terminem kryła się sprawa dotyczącą jednej rodziny, a zatem nie było wiadomo, czy w danej rodzinie uprowadzono jedno, dwoje, czy więcej dzieci. W Australii na początku lat dziewięćdziesiątych nie istniały podobne rejestry, ale oficjalne źródła mówiły o osiemdziesięciu, stu porwaniach rocznie. W roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim w Stanach Zjednoczonych ponad osiemset amerykańskich dzieci zostało wywiezionych za granicę i wszystkie te przypadki kwalifikowano jako uprowadzenia w rozumieniu Konwencji haskiej. Przytoczone tu liczby byłyby znacznie większe, gdyby uwzględnić wywiezienie setek dzieci do krajów spoza zasięgu obowiązywania tej umowy. Teraz, po trzynastu latach, szacunkowa liczba niewyjaśnionych i nierozwiązanych spraw dotyczących porwań dzieci pochodzących z krajów zachodnich pozostaje na poziomie roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego i sięga trzydziestu tysięcy. Wiele z ofiar tkwi nadal w pułapce luk prawnych - żyją w ukryciu w różnych częściach świata, odcięte od wszystkiego, co znały i kochały. Konwencja haska dotycząca cywilnych aspektów uprowadzenia dziecka za granicę jest umową międzynarodową, która weszła w życie w połowie lat osiemdziesiątych jako narzędzie do zwalczania tego rozszerzającego się procederu. Ujmę to prosto: Dziecko wywiezione z państwa będącego sygnatariuszem Konwencji haskiej do innego państwa uznającego tę konwencję
musi zostać automatycznie odesłane do kraju, gdzie mieszkało. Konwencja działa na zasadzie umowy ekstradycyjnej i nie jest stosowana do określania prawa do opieki nad dzieckiem czy rozsądzania innych spornych kwestii. Ma zapewnić bezpieczny powrót dziecka do kraju stałego zamieszkania i powierzenie właściwym sądom w tymże kraju rozpoznania wszystkich kwestii dotyczących jego dobra i opieki nad nim. W minionych piętnastu latach Konwencją haską przyjmowały i ratyfikowały kolejne kraje. W roku dwa tysiące siódmym jej sygnatariuszami było siedemdziesiąt sześć krajów, w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym - czterdzieści jeden. Sporo państw z Bliskiego Wschodu, Afryki, Azji i Ameryki Południowej odmówiło jej podpisania, co oznacza, że dzieci uprowadzone do lub z tych krajów nie mają zapewnionej pomocy wyspecjalizowanych instytucji, które czuwałyby nad ich powrotem do miejsca zamieszkania. Iddin i Shahirah nie podlegali ochronie Konwencji haskiej, ponieważ Malezja nie jest jej sygnatariuszem -moje dzieci nie mogły liczyć na specjalistyczną pomoc. Ale także kraje, które podpisały tę umowę, dają czasami dowody niewłaściwego jej rozumienia albo wręcz oślego uporu w związanych z nią sprawach. Znaczna część państw członkowskich Unii Europejskiej, mimo podpisania Konwencji haskiej, niechętnie zwraca uprowadzone dzieci. Bardzo trudnymi partnerami w rozwiązywaniu problemów dotyczących tej dziedziny prawa są Francja i Niemcy. Wydaje się, że mylnie pojmuje się tam zależność między prawem do niezawisłości a nadrzędnością umów międzynarodowych. Na nieszczęście postawa laka często przeszkadza we wdrażaniu wytycznych konwencji. Przedziwna forma nacjonalizmu, powiązanego niekiedy z rasizmem lub seksizmem, także blokuje przyszłość i bieg życia uprowadzonych dzieci -na takiej samej zasadzie jak kij wsadzony między szprychy. Sporo dawnych kolonii i protektoratów europejskich (takich jak Algieria czy Maroko) automatycznie odmawia dziecku powrotu, jeśli porywający rodzic jest ich obywatelem - to dziwaczne postępowanie nazywam postkolonialnym odwetem. *
W drodze z nowojorskiego lotniska ujrzeliśmy ogromne wieżowce Manhattanu i tysiące świateł odbijających się o zmroku w wodach rzeki Hudson. Wkrótce potem wzięliśmy taksówkę i udaliśmy się z naszego hotelu, usytuowanego w środku miasta, do Brooklynu. Tam, przed budynkiem z nieciekawego, czerwonobrunatnego piaskowca, czekał na nas Lany Leinoff - ojciec małej dziewczynki, Audrey Bloom-Leinoff, która zniknęła przed sześciu laty, w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku, mając zaledwie cztery latka. Dobrze ułożony mężczyzna o łagodnych oczach, ze starannie utrzymaną szpakowatą brodą, zaprowadził nas do urządzonego po spartańsku saloniku. Usiadł i zaczął opowiadać o Audrey - kamera pracowała, a światło rozgrzanych reflektorów odbijało się od żaluzji. Gdy mówił, jego dłonie stale sięgały ku zniszczonym od częstego dotykania, leżącym na oparciu fotela fotografiom małej córeczki. Marcia Bloom-Leinoff, była żona Larry'ego, usilnie wyszukiwała przekonujące powody, żeby pozbawić dziadków i ojca Audrey kontaktów z dzieckiem. Wyłuszczone przed sądem, wyssane z palca oskarżenia zostały ostatecznie rozpatrzone przez stosowne władze oraz sztab specjalistów od molestowania dzieci i uznane za bezpodstawne. Jednakże, wmanewrowawszy sąd w trwające wiele miesięcy - konieczne, choć bezowocne - badania, Marcia zyskała dość czasu, żeby wywieźć dziewczynkę z Ameryki do Izraela, gdzie po matce i córce zaginął wszelki ślad. Jak gorzka była refleksja nad niedźwiedzią przysługą, którą wyświadczają kobiety innym kobietom i społeczeństwu takimi nieprawdziwymi zarzutami. Lany stworzył własną stronę internetową, mając nadzieję, że pewnego dnia jego córka Audrey, dowiedziawszy się o istnieniu ojca, skontaktuje się z nim choćby z czystej ciekawości. To pierwsze, krótkie spotkanie twarzą w twarz z innym „opuszczonym" rodzicem stało się dla mnie namacalnym przykładem skutków przedłużającej się nieobecności dziecka. Z oczu Larry'ego wyzierała -pozbawiona jakiejkolwiek sztuczności - naga rozpacz i boleść. Przez długie lata rozpowszechnione było mylne mniemanie, że tylko
ojcowie porywają dzieci. Ale uprowadzenia nie są sprawą płci zwykle wiążą się z chęcią zademonstrowania siły i wzięcia odwetu. Opuszczając tamtej nocy Brooklyn, odwróciłam głowę i udawałam, że wyglądam przez okno taksówki, żeby inni nie dostrzegli łez, które cisnęły mi się do oczu i spływały po policzkach. Gdy zmierzaliśmy w stronę Manhattanu, spod pokryw ulicznych włazów wydobywały się niczym widma opary, które ścieliły się po ulicach i sunęły ku górze w chłodne powietrze kwietniowej nocy - nieme echo chwiejnych nadziei, że dzieci wrócą, zanim także na mojej twarzy sześcioletnia tęsknota wyryje niezatarte piętno. Następnego ranka obudziłam się wcześnie po niespokojnym śnie i zaraz wyszłam na nowojorskie ulice. Owinięta szczelnie czarnym płaszczem, z naciągniętym głęboko na uszy atłasowym kapelusikiem w kształcie dzwonu, wmieszałam się w tłum wychodzący ze stacji kolejki podziemnej. Zdjęcia zaplanowaliśmy na późniejsze godziny, mogłam więc korzystać z luksusu wolnego czasu i pobyć sam na sam z własnymi myślami. Skręciłam z ulicy Trzydziestej Ósmej w Piątą Aleję, szukając miejsca, gdzie mogłabym zaspokoić apetyt kanapką z wędzonym łososiem. Niebawem wyrosła przede mną gotycka fasada katedry Świętego Patryka. W ogromnym, okrągłym witrażu nad głównym wejściem odbijało się światło słońca, barwiąc kolorowo dziedziniec przed kościołem. Pod wpływem niewytłumaczalnej wewnętrznej potrzeby weszłam na frontowe schody. Spostrzegłam, że boczne drzwi są otwarte, i wkrótce stanęłam na ich progu. Od bardzo dawna nie byłam w kościele. Z wyjątkiem Bożego Narodzenia - i pogrzebu mojej ukochanej babci - celowo trzymałam się z dala od wszelkich miejsc kultu chrześcijańskiego. Nie chciałam wywoływać podejrzeń, że religia stanowi szczególnie ważny czynnik w moim życiu. Po porwaniu Iddina i Shah debata pod hasłem „chrześcijaństwo kontra islam" tak bardzo zdominowała media, że zaczęłam chyba przesadzać z analizą, jak chodzenie przeze mnie do kościoła będzie postrzegane przez opinię publiczną. Nie zamierzałam drażnić religijnej
wrażliwości byłego męża ani jego popleczników, którzy uważali uprowadzenie moich dzieci za akt dżihadu - muzułmańskiej świętej wojny. Tu jednak, w mieście odległym o tysiące kilometrów od ciekawskich oczu, mogłam robić, co mi się podoba. Nigdy się nie modliłam - nie byłam, jak to się potocznie określa, religijna. Jeśli wziąć pod uwagę moje zapatrywania na aborcję i rozwód, trudno by mnie uważać za katoliczkę. Niemniej sięgnęłam bezwiednie po cienkie świeczki, przytknęłam knoty do jednego z chudych płomyków i dodałam do długiego rzędu wotywnych ogników, drżących w przeciągu katedralnego przedsionka, dwa własne. Weszłam do najbliższej ławki, uklękłam i zaczęłam mamrotać pod nosem prośby do siły wyższej, której nie potrafiłam ani nazwać, ani zidentyfikować, choć wiedziałam, że istnieje. - Proszę, pozwól im wrócić do domu, proszę, niech będą bezpieczne, niech się dowiedzą, że je bezustannie kocham całym sercem i duszą. Tak to się zaczęło. Gdziekolwiek byłam w szerokim świecie (poza Australią), szukałam najstarszej świątyni, wszystko jedno jakiego wyznania, zapalałam dwie wotywne świeczki i mruczałam zawsze takie same, przepojone nadzieją życzenia pod adresem moich dzieci. Ta prosta i bardzo osobista praktyka stała się dla mnie zarówno źródłem wiary, jak i manifestacją buntu. Drżące w lichtarzach płomyki, prymitywne i niegdysiejsze, uduchowione i ponadczasowe, symbolizowały ludzką pomysłowość i zaradność oraz moje własne żarliwe pragnienie uchronienia porwanych dzieci przed przenikliwym chłodem postępku, którego się wobec nich dopuszczono. Praca nad filmem Puste ramiona - złamane serca nie była skutecznym sposobem na uporanie się z tęsknotą za Iddinem i Shahirah. Dokądkolwiek jechałam, moje myśli krążyły wokół nich. Wiedziałam, że na razie najbliżej siebie jesteśmy wtedy, gdy wkładam do kieszeni ich zdjęcia. Robiłam to każdego dnia przed rozpoczęciem pracy. Te fotografie były talizmanem mojej wiary. *
Dzięki filmowi zyskałam przyjaciół, którzy przez wiele kolejnych lat stali nieugięcie u mego boku, nadając na tej samej fali co ja. Poznałam Patsy Heymans i spisałam dzieje rozpaczliwych, siedmioletnich poszukiwań trójki jej dzieci - Simona, Mariny i Moriah - które w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim zakończyły się szczęśliwie połączeniem rodziny. Patsy jest drobną blondynką, kobietą rozumną i bogatą duchowo, o niezwykłym poczuciu humoru. Zdecydowana przeciwniczka malowania się i ulegania nakazom mody, w kwestii ozdób skłonna jest do ustępstw wyłącznie na rzecz swoich ukochanych brylantów. W zestawieniu z wytartymi dżinsami i podkoszulkami migocące na jej palcach i szyi klejnoty zdają się zupełnie nie na miejscu. Patsy przewodzi swojej gromadce z miłością, mądrością i uśmiechem w rozległym, zbudowanym z kamienia domu pełnym zwierzaków. Mieszka w uroczej miejscowości Ambly, we francuskojęzycznej części Belgii. Przy pierwszej wizycie zastałam ją malującą okna w wielkanocne jajka i zajączki - dom zdawał się obejmować każdego, kto do niego wchodził, ciepłem i życzliwością. Po uprowadzeniu Simona, Mariny i Moriah Patsy i jej drugi mąż Walter dorobili się trójki własnego potomstwa. Młodsze dzieci nosiły imiona: Olivier, Gautier i Noelie - cała trójka uwielbiała starsze rodzeństwo. Miałam wrażenie, że znam Patsy od dawna, bo zanim dotarłam do Ambly, spędziłyśmy mnóstwo czasu na lelefonicznych debatach. Jest ona głównym motorem wszelkich akcji /wiązanych z problemem uprowadzeń dzieci przez rodziców w Belgii i Kuropie, doradza też i daje praktyczne wsparcie ojcom i matkom, których dzieci zniknęły. Starsze pociechy Patsy zostały porwane przez jej byłego męża w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym. Przez wszystkie lata u h nieobecności matka niezmordowanie walczyła o swoje racje. Niespożytą energią napędzała wyczerpujące poszukiwania prowadzone w kilku krajach oraz publiczne kampanie na rzecz trójki swoich dzieci. Wiernie jej w tym sekundowali ojciec Patsy, Jacques, i komendant policji belgijskiej Jean Dooms.
W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku ojciec dzieci został aresztowany przez FBI w Nowym Jorku i deportowany do Belgii. Osadzony w więzieniu, przez trzy lata odmawiał ujawnienia miejsca pobytu dzieci. Upajał się odwetem i cieszył z cierpień Patsy. Elementem łączącym jej historię i moją była przemoc w rodzinie - oraz wykorzystywany na potrzebę chwili fundamentalizm religijny obu ojców. Stracono już prawie wszelką nadzieję, gdy FBI, idąc tropem informacji udzielonej przez osobę postronną, odnalazło dzieci Patsy w społeczności Żydów chasydzkich mieszkających na terenie stanu Nowy Jork. Dzieciom powiedziano, że ich matka nie żyje. Najmłodsza, Moriah, nawet jej nie pamiętała. Ojciec, Haim, zostawił je przed laty pod opieką członków ultraortodoksyjnej grupy religijnej i nigdy ich nie odwiedzał. W czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych chciałam porozmawiać z żyjącymi w odosobnieniu przedstawicielami tejże społeczności chasydzkiej, żeby zrozumieć, dlaczego udzielili pomocy w uprowadzeniu, i dowiedzieć się, czy rodzina, u której mieszkała trójka dzieci, świadomie współuczestniczyła w czynie nielegalnym, czy też została oszukana. Wyprawa z ekipą filmową do Bedford Hills na północy stanu Nowy Jork okazała się jednym z najdziwniejszych zdarzeń w moim życiu. Ponieważ liczyliśmy się z kosztami, postanowiliśmy wynająć na trzygodzinną podróż „limuzynę" od krewnego portiera z naszego hotelu. Gdy pojazd z terkotem zajechał pod wejście, załadowaliśmy się ochoczo do wnętrza, po czym zatrzasnęliśmy za sobą drzwiczki, które natychmiast wyleciały z zawiasów i runęły na ziemię. Nie wróżyło to dobrze. Po szybkiej naprawie wyruszyliśmy z miasta o wciąż jeszcze rozsądnej porze, kiedy jednak minęło kilka godzin i zapadł zmierzch, zaczęłam się niepokoić o nasz napięty plan zajęć. Po prawie dwustu pięćdziesięciu kilometrach Juan, kierowca z Bronksu, który do tej pory zapewniał nas, że wie, dokąd jedzie, zatrzymał się na poboczu i stwierdził, że się zgubił. Stałam w chłodzie i ciemności - oświetlona jedynie, niczym przestraszony zając, snopem światła samochodowych reflektorów - pod daszkiem kina w małym miasteczku, będącym kwintesencją uroku ame-
rykańskiej prowincji. Mieliśmy nadzieję, że ktoś, kogo znajdziemy w tym budynku, wskaże nam drogę do szukanej przez nas osady. I rzeczywiście, bileter zdawał się mieć mgliste pojęcie, o co nam chodzi. Po długiej dyskusji ruszyliśmy przed siebie z mapką wyrysowaną odręcznie na odwrocie kinowej ulotki, trzymając na zmianę obluzowane drzwi auta, żeby nam znowu nie wypadły. Wyprawa na północ stanu Nowy Jork okazała się jednak bezowocna. Przemierzyliśmy w ślimaczym tempie zasnute mgłą wiejskie dróżki i dotarliśmy do odległego osiedla Bedford Hills - ogrodzonego murem miejsca kwarantanny dla gruźlików z czasów wiktoriańskich - tylko po to, żeby przegoniła nas stamtąd grupa brodatych, czarno odzianych mężczyzn, którzy wyłonili się niespodziewanie z mroku otaczającego zabudowania gospodarcze. Groźny tembr ich głosów i wojownicze gesty świadczyły dobitnie, że nie jesteśmy mile widziani. Tłumaczenia, że byliśmy umówieni, nie dały rezultatu. Nie mieliśmy wyjścia - wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy z powrotem na Manhattan.
4 Tak już jest, trudna rada Z okna mojego hotelu w Paryżu - dziwacznego, krzywego budynku przy Rue de Rivoli z maleńkimi balkonikami i trzeszczącymi podłogami zobaczyłam po raz pierwszy wieżę Eiffla. Niezwykle romantyczny widok. Niebo było ciemnobłękitne - tylko w Europie zmierzch ma taką barwę - a cały Paryż wydawał się lśnić złotem. Przez kilka chwil patrzyłam z zapartym tchem, urzeczona pięknem, oczarowana magią tego wspaniałego miasta. Wtedy też poczułam ucisk w piersiach, a brak dzieci wręcz namacalną pustką zaległ w moim ciele. Odruchowo sięgnęłam do kieszeni żakietu, żeby dotknąć fotografii Iddina i Shah. Wspierałam się ich obecnością duchową - skoro nie mogli być blisko fizycznie - zwłaszcza że od pewnego czasu czułam się przybita i wyczerpana emocjonalną karuzelą kontaktów z przedstawicielami władz oraz łzami wylewanymi wspólnie z matkami i ojcami, którzy także zostali pozbawieni radości obserwowania, jak rosną i dojrzewają ich dzieci. Poszłam do katedry Notre Dame po odrobinę wytchnienia - i tym razem wiedziona irracjonalną potrzebą, która kazała mi szukać w nawie wotywnych świeczek i zapalić dwa światełka, dla Iddina i Shahirah. Wypowiedziałam słowa mojej mantry: zapewnienie o miłości i prośbę o opiekę, a potem ruszyłam w wieczorny mrok, prostując ramiona, żeby podołać kolejnym wyzwaniom.
Moje małżeństwo z Iainem rozpadło się w jednej trzeciej filmowej trasy - pod koniec kręcenia zdjęć w Stanach Zjednoczonych. Lecieliśmy samolotem linii United Airlines nad Atlantykiem, z Waszyngtonu do Paryża, gdy tuż przed porą wieczornego posiłku Iain otworzył oczy, wybudzony, jak się wydawało, z głębokiego snu, i patrząc na mnie, bez mrugnięcia powieką, wyrzucił z siebie słowa: - Rozwiodę się z tobą, rozwiodę się z tobą, rozwiodę się z tobą. Dziwne, że użył islamskiej metody na wyrażenie swojej woli. Siedziałam oniemiała, szukając słów, żeby skontrować tak zaskakujące stwierdzenie. On tymczasem ciągnął, że „nie chce być mężem sławnej kobiety", że to on był „starszym rangą dziennikarzem", więc to on „powinien napisać książkę pierwszy". Nie było żadnego powodu, nie wydarzyło się nic, co mogłoby wywołać taką deklarację. Po części rozumiałam, co czuje - ja też nie chciałabym mieć żony będącej w tak trudnej sytuacji życiowej. Próbowałam szeptem prosić i uzasadniać, ale w samolocie pełnym ludzi niełatwo znaleźć właściwe słowa, żeby ratować małżeństwo. Załamana, uciekłam się wypłakać do toalety i tkwiłam tam, dopóki turbulencje nie zmusiły mnie do jej opuszczenia i do zajęcia - na wyraźne polecenie personelu pokładowego - miejsca w innej części maszyny. Choć Iain zapewniał mnie później, że nie miał na myśli tego, co powiedział, żywiłam głębokie przekonanie, że dał upust brutalnej i przerażającej szczerości. Było to podzwonne zaufania, nadwerężenie resztki poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, na którą jeszcze liczyłam w naszym stadle. Uważałam to za cios, po którym nasz związek nie miał szans się podnieść, za zdradę. Krawędź urwiska osunęła mi się spod stóp w chwili, gdy - o ironio - nie podejrzewałam nawet, że stoję nad przepaścią. Iain i ja pracowaliśmy razem jeszcze przez pewien czas. Uczucie Itliskości między nami przestało istnieć, ale dla pozorów nadal mieszkaliśmy pod tym samym adresem. Zdawałam sobie sprawę, że po tym, co wyszło na jaw w samolocie, podświadomie podporządkowałam się instynktowi samozachowawczemu. Otoczenie mogło nawet tego nie za-
uważyć, bo jako osoba molestowana w dzieciństwie miałam ogromne doświadczenie w maskowaniu swoich uczuć. Uciekałam w zachowania, które pozwalały mi ratować własną skórę, zamknęłam się w sobie i szukałam nowego życia, nowych celów i nowej tożsamości poza rozpadającym się małżeństwem. Najtrudniejszy element pracy nad filmem stanowiły wywiady z dziećmi. Zanim wyjechałam z Australii, spędziłam wiele godzin z psychiatrą - specjalistą od urazów psychicznych u dzieci - i uczyłam się, jak rozmawiać z porwanymi, żeby nie pogłębiać ich cierpienia. Chociaż dzieci te wróciły już do swoich prawdziwych domów, zawsze przestrzegałam zasady niezadawania niezręcznych pytań - na przykład, które z rodziców lubią bardziej - oraz pozostawiałam im ostateczną decyzję, czy wywiad ma się toczyć dalej. Sporo moich rozmówców, mających od dziewięciu do dziewiętnastu lat, przebywając z rodzicem porywaczem, doświadczyło przemocy i molestowania. Niektórzy przez wiele lat żyli w przekonaniu, że rodzic, któremu ich zabrano, nie żyje. I przez dzieci, i przez dorosłych byłam obdarzana ogromnym zaufaniem, a to wymagało ode mnie wielkiego poczucia odpowiedzialności. Mogłam sobie wyobrazić, co przeżywali Shahirah i Iddin, gdy wkrótce po uprowadzeniu dwójka bezdusznych australijskich reporterów przeprowadziła z nimi wywiad, zupełnie nie zastanawiając się nad psychicznymi skutkami tej rozmowy. Moje własne doświadczenia wynikające z pracy w mediach nauczyły mnie, że dziennikarz zabiera ze sobą kawałek życia osoby, która wywiadu udziela: osoba ta jest skazana na jego łaskę i niełaskę w sprawie własnego wizerunku. Po porwaniu dzieci i powrocie do Malezji Bahrin pociągnął za właściwe sznurki, żeby uzyskać wsteczny wyrok sądu islamskiego. Owa wsteczność była rzeczywiście niebagatelna, jeśli wziąć pod uwagę daty. Porwanie nastąpiło w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim, a otrzymany przez niego w tymże roku wyrok datowany był na rok
tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty. Zapewniał Bahrinowi wyłączną opiekę nad dwójką dzieci, mimo że w osiemdziesiątym czwartym roku nasz związek małżeński jeszcze trwał, a ja byłam dopiero w ciąży z Shahirah! Działający wstecz wyrok w sprawie opieki nad moją macicą wydał mi się kuriozalny, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, jakich dziwactw dopuszczają się sądy islamskie i jak wielkie są wpływy królewskiej rodziny. Cel był oczywisty: miałam uchodzić w Malezji za porywaczkę własnych dzieci, żeby można mnie było aresztować, gdybym tylko przekroczyła granice tego kraju. Co gorsza, ówczesny laburzystowski rząd Australii dał mi jasno do zrozumienia, że gdybym usiłowała pojechać do Malezji, żeby odebrać dzieci czy jedynie zobaczyć się z nimi, po moim nieuchronnym zatrzymaniu władze australijskie nie miałyby ani możliwości, ani ochoty pomóc mi w wydostaniu się z zagranicznego więzienia. W dodatku wiedziałam, że skoro Iddin i Shahirah przebywają w miejscu odległym od stolicy o osiem godzin jazdy samochodem, nie miałabym szans nawet się do nich zbliżyć. Taka wyprawa byłaby zatem działaniem całkowicie nieracjonalnym. Do innego kraju muzułmańskiego, Maroka, wjeżdżałam więc bardzo niespokojna, ale i za tą cząstką filmu kryła się kuriozalna decyzja sądowa. Żeby oddalić uciążliwe - dyplomatyczne i polityczne - żądania rządu belgijskiego dotyczące powrotu dwóch porwanych chłopców, dziewięcioletniego Karima i siedmioletniego Mehdiego, sąd w pewnym prowincjonalnym marokańskim miasteczku uznał, że skoro ich ojciec, Chichawi, odmawia przyprowadzenia dzieci na salę rozpraw, to musiał je zamordować. Wystawiono więc akty zgonu. Skazany za zbrodnię ojciec został zwolniony z więzienia już po sześciu miesiącach, wrócił do rodzinnego miasta, otworzył stację benzynową i rozpoczął - nie kryjąc się wcale - nowe życie z dwójką swoich synów. Matka chłopców, Belgijka imieniem Valerie, uprzedzała nas, że jej mąż Chichawi ma w rządzie popleczników, którzy jej grozili. Może dlatego marokańskie władze portu lotniczego zarekwirowały nam kamerę i sprzęt, ledwie przylecieliśmy z Paryża, choć mieliśmy niezbędne pozwolenia na ich wwóz i na filmowanie. Serce zastygło mi w piersi, kie-
dy urzędnicy zaczęli szczegółowo przeglądać nasze dokumenty i wypytywać o różne rzeczy po francusku i angielsku. Negocjacje trwały kilka dni - musieliśmy odbyć dwie dalekie podróże samochodem, żeby porozmawiać z przedstawicielami stosownych władz w pamiętającym antyczne czasy Rabacie oraz uzyskać kolejne zezwolenia na sprzęt i jego wydanie. Tymczasem, korzystając z profesjonalnej kamery wideo, filmowaliśmy bazary i okoloną murami starą część Casablanki. Ponowne zetknięcie z islamskim społeczeństwem spowodowało, że poczułam skrępowanie oraz irracjonalny niepokój. Wspomnienie sztywnych reguł życia w malezyjskiej rodzinie królewskiej zakłócało mi radość pobytu w tym barwnym i egzotycznym celu turystycznych wypraw. Miałam wrażenie, że coś mnie powstrzymuje, że nie jestem zdolna iść śmiało przed siebie jak tysiące innych włóczących się po ulicach turystów. Odruch nakazywał mi włożyć na głowę chustę i wtopić się w tłum - jak przystało potulnej córze islamu - nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Maroko było pociągające, piękne, przesycone aromatem przypraw. Hałaśliwe bazary odcinały się na tle brunatnożółtych domów z cienistymi bramami i białych budowli z czasów kolonialnych. Zachód słońca nad brzegiem morza w Casablance urzekał nastrojem romantycznej miłości i przygody a la Bogart i Bergman. Ale większość przybyszów nie zdawała sobie sprawy, że spora część mężczyzn, których spotykaliśmy na ulicach i targach, przeklinała nas po arabsku i obrzucała inwektywami, choć z ich twarzy nie znikał uśmiech. Przyglądając się młodym dziewczynom otulonym szczelnie w arabskie szaty i chusty oraz ich ubranym nowocześniej przyjaciółkom, nieustannie myślałam o Shahirah. Zastanawiałam się, jakie stroje nosi teraz moja córka, gdy jest starsza. W końcu, z wielodniowym opóźnieniem, wyruszyliśmy w głąb kraju do Oujdy, odległej o godzinę lotu niewielkim samolotem na północny wschód od Casablanki. Miałam się tam skontaktować ze studentką lokalnego uniwersytetu, działaczką raczkującego ruchu feministycznego,
która zgodziła się pracować dla nas jako tłumaczka. Postanowiliśmy zachować daleko posuniętą ostrożność. Oddaliśmy na przechowanie większość bagażu oraz sprzętu i udawaliśmy turystów. Zmierzaliśmy przecież w rodzinne strony Chichawiego, gdzie lwia część miejscowego biznesu pozostawała w rękach jego krewnych. Oujda okazała się miastem bardzo różniącym się od Casablanki czy Rabatu. Na drogach przeważały małe, szare osiołki ciągnące zdezelowane, wyładowane towarami wózki sklecone z materiałów z odzysku. Na piętrzących się górach ładunku siedzieli w kucki, cudem zachowując równowagę, znudzeni chłopcy ubrani w kaftany i wyświechtane sandały. Okolica była prawie bezdrzewna, a ziemia wokół - sucha i pylista. Nasza ostrożność wydawała się na tym krańcu świata ze wszech miar uzasadniona. U stóp rysujących się w oddali skalistych gór Beni Snas-sen przebiegała granica Algierii, a po mieście niosło się echo nawoływania do modlitwy, znaczące upływ czasu. Kobiety były ubrane na czarno i całkowicie zawoalowane nieosłonięte miały tylko oczy. Przemykały pospiesznie z miejsca na miejsce bez cienia radości, widocznej u ich sióstr z miasta na wybrzeżu. Tu na widok kobiety podróżującej w towarzystwie trzech mężczyzn marszczono ze zdziwieniem brwi. Nie należało więc opuszczać kwatery, w której zamieszkaliśmy, częściej, niż to absolutnie konieczne. Upstrzona brudem łazienka cuchnęła tak straszliwie, że wstrzymywałam się całe dziesięć godzin, zanim skorzystałam z ubikacji typu: otwór nad dołem z nieczystościami. W łóżkach znaleźliśmy liczne włosy poprzednich użytkowników, prześcieradła były sztywne, a koce brzydko pachniały. Choć spaliśmy w ubraniach na wierzchu pościeli, następnego ranka obudziliśmy się pogryzieni przez pluskwy - swędziało nas dosłownie wszystko. Berkane, leżące bardzo blisko algierskiej granicy, było mieściną, gdzie - jak przypuszczano - mieszkali Karim i Mehdi z ojcem. Uznałam, że najprostszym sposobem dowiedzenia się, czy chłopcy żyją, będzie po prostu ich zobaczyć. Wpakowaliśmy się całą piątką do rozklekotanego mercedesa i ruszyliśmy wyboistą drogą. Nasza tłumaczka
Amina przekonywała nas z troską, że wizyta nie powinna trwać długo i nie może wywołać zbyt wielkiego zamieszania, bo przepytując na naszą prośbę o Chichawiego, dowiedziała się, że jest on człowiekiem bardzo porywczym. Odnalezienie stacji benzynowej było równie proste jak rozpoznanie jej właściciela. Trudno go przeoczyć - chłop jak dąb, o szerokich barach, wielkich łapskach i śniadej cerze, mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Wydawał się podenerwowany, gdy zauważył, że wysiadamy z samochodu. Gdy podjeżdżaliśmy na stację, dostrzegłam, że ktoś zagania do środka małego chłopca. Okazało się, że to dziewięcioletni Karim mieliśmy dość szczęścia, żeby uwiecznić go w paru ujęciach, zanim drzwi zostały szczelnie zamknięte. Spostrzegłszy kamerę, Chichawi z początku wyraził zgodę na fdmowanie. Wprowadził nas do środka, a w trakcie rozmowy wyciągnął nawet zdjęcia synów. Gdy po kilku neutralnych pytaniach zagadnęłam, dlaczego od czerwca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku nie pozwala matce dzieci na żaden kontakt z chłopcami, odparł, że nie zasłużyła na to i że to ona jest przyczyną wszystkich jego kłopotów. - Jeśli wierzy, że oni nie żyją, to jej sprawa, a nie moja - rzekł i machnął z lekceważeniem dłonią. Patrząc mu prosto w twarz, spytałam za pośrednictwem tłumaczki, a potem po francusku, czy chłopiec, którego widzieliśmy, jest jego synem. Wystraszony, zlekceważył moje pytanie i gniewnie zakończył rozmowę zerwał się z miejsca, wyrastając nade mną niczym góra. Wskazałam palcem na fotografie chłopców i spokojnym tonem spytałam, czy możemy sfilmować zdjęcia i pokazać je Valerie w Belgii, aby przynajmniej wiedziała, że jej synowie żyją. Odmówił z zajadłą stanowczością i zaczął wyganiać nas z pomieszczenia. Podszedł za nami do auta, wyrwał kluczyki pozostawione w stacyjce i odmówił ich oddania, wykrzykując obelgi pod naszym adresem i dźgając nas palcem w piersi. Potem zażądał zwrotu taśm wideo, zarówno tej, na której uwieczniliśmy jego, jak i wszystkich innych. Amina kuliła się ze strachu za moimi
plecami i próbowała wciągnąć mnie do samochodu, szepcząc mi jednocześnie do ucha, że Chichawi wydał polecenie, żeby wezwano policję. Nie była to zapewne pora na rozpamiętywanie, jak ten człowiek złamał byłej żonie kość udową mocnym kopnięciem. Zaledwie po kilku minutach w tumanach kurzu i z piskiem opon zajechał radiowóz, co położyło kres naszym słownym utarczkom. Policjanci odciągnęli Chichawiego na bok. Musiałam działać szybko i ratować nagrania. Porozumiewając się z kamerzystą na migi, przejęłam dwie małe wideokasety o wymiarach mniej więcej dziewięć centymetrów na siedem, z częściowo nagranymi taśmami. Wepchnęłam je w luźne spodnie, a właściwie w majtki, a następnie w to samo miejsce włożyłam taśmę z kamery. Ukradkiem, osłaniana przed wzrokiem policjantów przez pozostałych członków ekipy, otworzyłam opakowanie nowej, pustej łaśmy. Ona także dołączyła do trzech poprzednich. Obciągnęłam żakiet, wyprostowałam się i przybrałam pełną obojętności pozę akurat w chwili, gdy policjanci podeszli do nas, żądając taśm z kamery i naszego bagażu. Gdy odmówiliśmy ich wydania, aresztowano nas i zawieziono do miejscowego komisariatu, gdzie już czekali szef policji i burmistrz. Zarekwirowano nasze dokumenty podróżne, paszporty, moją międzynarodową legitymację dziennikarską i akredytację Marokańskiego Urzędu Kinematografii, na której podano moje nazwisko jako szefowej projektu. Po przeszukaniu samochodu i bagaży szef policji zażądał oddania taśm - co naturalnie nie wchodziło w grę. Burmistrz i Chichawi z gniewem przyjęli odmowę. Przeszukano kierowcę i członków ekipy, po czym policja wyrzuciła ich wszystkich z budynku, zatrzymując tylko mnie. Została zwolniona także Amina - powiedziano jej, żeby przemyślała konsekwencje swojego uczestnictwa w naszym przedsięwzięciu. Ogarnął mnie lęk, bo Marokańczycy obecni na posterunku policji zachowywali się bardzo buńczucznie. Straciłam pewność siebie zaczęłam rozmyślać o perspektywie policyjnego dochodzenia i o ewentualnym wyjściu na jaw wyroku malezyjskiego sądu. Ale o potulnym oddaniu taśm nawet nie pomyślałam.
Burmistrz i komendant policji wsadzili mnie do jasno oświetlonego, ale nieprzewietrzonego pomieszczenia z klepiskiem zamiast podłogi. Przez siedem godzin - dokładnie co dziewięćdziesiąt minut - strażnicy otwierali drzwi i pytali, gdzie ukryliśmy taśmy. W końcu, tuż przed zachodem słońca, przystawiwszy ucho do drzwi, wyłowiłam kilka zrozumiałych arabskich słów. Dyskutowali nad poddaniem mnie rewizji osobistej. Starając się nie wpaść w panikę, zaczęłam wykrzykiwać piskliwym głosem bezładne arabskie słowa, oznaczające mniej więcej: - Jestem nieczysta, mam miesiączkę! Nie możecie mnie dotykać, jestem nieczysta! Nie wiem, kto był w tamtej chwili w większym szoku - oni czy ja. Dotychczas wszystkie nasze napuszone rozmowy toczyły się albo w łamanej angielszczyźnie, albo we francuskim, który okropnie kaleczyłam. Bardzo się pilnowałam, żeby nie dać im poznać, iż mam jakieś pojęcie o islamie czy arabskiej mowie, bo mogliby się stać zbyt dociekliwi. Tak czy owak moje protesty w ich własnym języku odniosły skutek. Wypuszczono mnie z celi i zaprowadzono do głównego pomieszczenia, gdzie rozpoczęły się negocjacje nad talerzem brzoskwiń, które komendant pokroił ostrożnie nożem o długim ostrzu, a następnie podsunął mi pod nos pojednawczym gestem. Posuwaliśmy się w tej rozmowie krok w przód, krok w tył. Chichawi dodawał swoje opinie i wyłuszczał oskarżenia. W końcu doszliśmy do porozumienia. Zgodziłam się oddać taśmę, o której mówili Chichawi i inni. W zamian moja ekipa i ja mieliśmy bez przeszkód opuścić miasto. Wstałam z największą godnością, na jaką potrafiłam się zdobyć, odwróciłam się do nich plecami dla zachowania pozorów, wydobyłam pustą taśmę z sekretnego schowka w spodniach i podałam komendantowi. Wziął ją ostrożnie w dwa palce - wskazujący i kciuk - jakby miał do czynienia z przedmiotem skażonym, i z wyrazem najwyższego obrzydzenia na twarzy podał ją Chichawiemu. A ten skończony dureń podniósł się z miejsca, teatralnym ruchem wyszarpał delikatną taśmę z kasety, położył ją na biurku i zmiażdżył potężnym przyciskiem do papieru.
Po wyjściu z komisariatu zastałam kierowcę i członków ekipy siedzących obok samochodu. Zerknęłam na Aminę - była blada jak ściana i trzęsły jej się ręce. Drżącym głosem poradziła nam opuścić Berkane tak szybko, jak się da. Gdy nasz wehikuł wtoczył się wreszcie na przedmieścia Oujdy, poczułam ulgę. Teraz naszym głównym zadaniem było bezpieczne odstawienie Aminy pod drzwi domu. Byłam pewna, że podejmując się tłumaczenia, naraziła i siebie, i rodzinę na niemałe ryzyko. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że nie spotkają jej żadne przykrości ze strony Chichawie-go i jego popleczników. Wymieniłyśmy adresy, pożegnałam ją serdecznym uściskiem i nagrodziłam stosowną kwotą. Po powrocie do hotelu - cała nasza czwórka dzieliła jeden pokój -spędziliśmy noc na pełnej niepokoju drzemce. Zalękniona, nieustannie nastawiałam uszu, czy nie słychać policji, która zaraz wpadnie i mnie zabierze. Liczyłam minuty aż do wschodu słońca, gdy wreszcie wyruszyliśmy na lotnisko, żeby pierwszym samolotem polecieć do Casablanki, a stamtąd do Londynu. Kiedy maszyna dotknęła ziemi, czułam się tak szczęśliwa, że jestem na Heathrow, jak nigdy w życiu. Zrozumiałam wtedy, skąd brała się u papieża chęć całowania ziemi, na której lądował, choć szczerze wątpię, żeby kiedykolwiek czuł pod ubraniem delikatny ucisk trzech ocalonych wideokaset. Wiedliśmy iście cygańskie życie. Stale w drodze, a do tego na skraju wyczerpania. Błyskawiczna wizyta w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych w Genewie, żeby sfilmować sesję Komitetu Praw I Dziecka i przeprowadzić wywiad z jego rzeczniczką Martą Santos Pais, okazała się bardzo przygnębiająca. Komitet, któremu wyraźnie brakowało siły przebicia i wpływów na arenie międzynarodowej, trwał w stagnacji i pławił się w samozadowoleniu. Przyjazd, kręcenie zdjęć, wyjazd; przemieszczaliśmy się tam i z powrotem przez kanał La Manche między kontynentem a Wielką Brytanią, nieustannie filmując, tropiąc ślady zaćmionych dzieci i rozmawiając z ludźmi, którzy mogli im pomóc w po-
wrocie do domu. Tempo było mordercze, a ja z maniackim uporem popychałam siebie i ekipę do kolejnych działań. Ale niebawem praca nad filmem miała dobiec końca. Daremnie próbowałam się wyspać. Przewracałam się tylko z boku na bok, a przed oczami stawały mi obrazy moich dzieci w minionym, normalnym życiu, które wiedliśmy kiedyś jako rodzina. Każda gotowa rolka filmowej taśmy przybliżała mnie o symboliczny centymetr do Iddina i Shah, do chwili, gdy znów będę mogła wziąć oboje w ramiona i powiedzieć, że kocham ich całym sercem i duszą. Mimo mojej determinacji współpraca z Iainem stawała się coraz trudniejsza. Nie potrafiłam dłużej akceptować jego wskazówek, co mam pokazać w filmie i jak się zachowywać przed kamerą. Narastała we mnie twarda jak stal, skryta uraza. Ale miłość umierała długo, znacznie dłużej niż zwykła sympatia, bo ta nikła z każdym dniem od incydentu w samolocie. W końcu pojęłam, iż Iain nie zdawał sobie nawet sprawy, że mnie rani. Napięcie emocjonalne oraz problemy zawodowe i finansowe będące skutkiem uprowadzenia kompletnie zmieniły relacje w naszym związku. Iain przewidział to już pierwszej nocy po porwaniu dzieci. Gdy ponownie trafiliśmy do Londynu - na ostatni tydzień zdjęć - nie mogłam dłużej ignorować faktu, że moja prawa pierś jest porządnie spuchnięta i pali mnie żywym ogniem. W czasie kręcenia zdjęć do filmu w Monako zostałam zaatakowana przez rozmówczynię, którą pytałam o rolę, jaką odegrała w porwaniu dziecka jako płatna wspólniczka. Kobieta miała długie, ostre pazury i boleśnie podrapała mi pierś. Nie było wyjścia, w poszukiwaniu pomocy lekarskiej udałam się do szpitala Princess Grace Hospital, chociaż wiedziałam, że może to oznaczać stratę całego dnia pracy. Szpital wydał mi się bardzo stosowny, jeśli wziąć pod uwagę jego nazwę oraz kraj, w którym doznałam obrażeń. Najpierw miałam tylko gorączkę, potem zaczęłam się strasznie pocić i trząść jak galareta. Najwyraźniej w miejscu zadrapań powstał ropień. Trudna rada, trzeba było zostać na noc w szpitalu, poddać się drenowaniu zakażonego miejsca i przyjąć dożylnie potężną dawkę antybiotyku.
Trzy dni później, ze sztywnym ramieniem i solidnie obandażowaną klatką piersiową, wsiadłam na pokład samolotu lecącego do Australii. Praca nad filmem została zakończona. Puste ramiona - złamane serca wyświetlano w wielu różnych krajach. Dokument został wyróżniony za wkład w Międzynarodowy Rok Rodziny ONZ. Na całym świecie służył za materiał szkoleniowy dla sędziów i osób zajmujących się uprowadzeniami dzieci przez rodziców oraz zagadnieniami prawa rodzinnego. Wierzę, że film zmienił nastawienie widzów do tej przestępczej formy odwetu i demonstracji siły. Jedno z trzynastoletnich dzieci, ofiara porwania, powiedziało do kamery: „Mam nadzieję, że rodzic, który myślał o porwaniu dziecka, ale obejrzał ten film, nie zrobi tego, bo zrozumie, jak wielką krzywdę by mu wyrządził. Nie róbcie tego". Proste, mądre słowa z ust dziecka.
5 Puste Ramiona Zakończenie prac nad zdjęciami i powierzenie zadań poprodukcyjnych osobom trzecim oznaczały dla mnie zdecydowany spadek „wysokich obrotów". Pozostało mi jedynie nagrać ostateczną wersję ścieżki dźwiękowej. Z innych moich umiejętności: wychowywania i matkowania, nie mogłam zrobić użytku. W dniu dziewiątych urodzin Shahirah, w którym przypadała zarazem druga rocznica porwania, czułam się kompletnie przybita. Od chwili, gdy przestałam pracować nad filmem, nosiłam w sobie przygniatający ciężar depresji, którego nie potrafiłam się pozbyć. Teraz wiem, że w głównej mierze przyczynił się do tego sam film, ale nie bez znaczenia była też narastająca we mnie świadomość, że mogą upłynąć długie lata, zanim znowu zobaczę dzieci. Przemyślenia nad przeszłością towarzyszące powstawaniu pierwszej książki wywołały z pamięci demony z czasów dzieciństwa: sprawy, z którymi nigdy nie zdołałam się uporać, znów mnie pogrążały, a w dodatku przestałam być matką dwójki dzieci, co do tej pory stanowiło wyznacznik mojego poczucia własnej wartości. Praktycznie rzecz biorąc, Iddin i Shahirah zostali - i tak zapewne myślał Bahrin - oderwani ode mnie z godną podziwu skutecznością. Ich nieobecność dotykała boleśnie wszystkich aspektów mojej codzienności. Z dojmującym żalem przyjmowałam niemożność sprawowania funkcji opiekunki. Podporządkowując się poleceniu byłego męża, pró-
bowałam kontaktować się z dziećmi wyłącznie za pośrednictwem pozbawionego „ludzkiej twarzy" biura jego prawników w Melbourne. Z taką też perspektywą udałam się na poszukiwanie prezentu urodzinowego dla Shahirah i jakiegoś drobiazgu dla Iddina. Dwa lata to dużo czasu dla rosnących dzieci, odnosiłam więc wrażenie, że dokonuję swoistego harakiri, usiłując zapełnić kartkę urodzinową słowami miłości i radosnymi frazami, nie mając pojęcia, jakie są teraz gusty moich pociech. Poza tym domyślałam się, że deklaracje moich uczuć pozostaną bez odpowiedzi. Taki był bowiem schemat wszystkich prób nawiązania kontaktu z dziećmi, który miał obowiązywać przez ponad dziesięć lat. Byłam wyczerpana psychicznie i fizycznie wielomiesięcznym funkcjonowaniem na granicy wytrzymałości. Sen nadal albo nie przychodził, albo skazywał mnie na koszmarne wizje i nieodwzajemnioną tęsknotę. Łzy cisnęły mi się nieproszone do oczu w najmniej stosownych chwilach i nie chciały wyschnąć. Czasami płynęły wskutek uzasadnionych przyczyn, uchwytnych bodźców, czasami - bez powodu. Powoli zaczęła zyskiwać na atrakcyjności mglista pokusa sięgnięcia po środki chemiczne, żeby dać sobie choć odrobinę wytchnienia. Wcześniej byłam zdecydowaną przeciwniczką sztucznego uśmierzania wewnętrznego bólu, a lekarstwa przepisywane mi przez lekarzy lub wyciągane z sekretnych schowków przez życzliwych znajomych traktowałam jak kule inwalidzkie i nieugięcie je odrzucałam. Używki i narkotyki „rekreacyjne" nie rozwiązywały problemu bezsenności. „Trzy godziny spokojnego snu, a zegar biologiczny sam się wyreguluje. To dobry sposób na zmianę nawyków związanych z porami snu i czuwania" - takimi słowami lekarz opisał skutek działania słabych pigułek nasennych, które zaordynował mi, ledwie się wreszcie poddałam. Zabarwiona fatalizmem postawa oraz przemożne pragnienie „wyłączenia się" i ucieczki sprawiły, że łyknęłam dziesięć pigułek naraz, otuliłam się kołdrą i ułożyłam wygodnie na poduszkach. Perspektywa mocnego snu po dwóch latach wiecznie czymś przerywanego odpoczynku nieodparcie kusiła moje zmysły. Odnosiłam też wrażenie,
że jest w tym coś z rosyjskiej ruletki: może się już nie obudzę, niech moje ciało śpi tak długo, jak chce. Wyczerpanie poprowadziło mnie ku złudnej nadziei, że odnajdę Iddina i Shahirah w niezakłóconym śnie, że znowu będę mogła dotykać twarzy i wdychać zapach moich dzieci. W trudny do pojęcia sposób rozumowałam, że poddając się działaniu chemikaliów, zdołam pokierować marzeniami sennymi w taki sposób, by spotkać się z Iddinem i Shah, nie czując ani udręki wywołanej rozłąką, ani wszechogarniającego smutku, które znaczyły wówczas moje codzienne życie. Łatwo zrozumieć, dlaczego pozbawienie kogoś snu jest metodą tak chętnie stosowaną przez śledczych i dręczycieli - ofiara traci poczucie rzeczywistości, a jej zdolność racjonalnego myślenia ulega skrzywieniu i osłabieniu. Musiałam być pogrążona w naprawdę ponurej rozpaczy, a mimo to nadal pragnęłam sprawować kontrolę nad własnym losem. Zabezpieczyłam się, pozostawiając list z wyjaśnieniem, co i dlaczego połknęłam, oraz wyraźną instrukcję, żeby nie wzywano karetki pogotowia, tylko dano mi odpocząć. Nie było to zbyt rozsądne i - patrząc z perspektywy czasu - przyznaję, chyba nazbyt teatralne, ale w tamtej chwili całe przedsięwzięcie wydawało mi się dobrze zorganizowane i w pełni przemyślane. Jednak gdy znaleziono mnie śpiącą od trzech godzin snem kamiennym, błogim i pozbawionym koszmarów, spanikowano i wezwano ambulans. Brutalne przebudzenie nastąpiło na szpitalnym łóżku w otoczeniu obcych ludzi. Pochylony nade mną młodziutki i bardzo poważny lekarz domagał się wyjaśnienia, dlaczego usiłowałam popełnić samobójstwo, i groził skierowaniem do szpitala psychiatrycznego, jeśli udzielę niewłaściwej odpowiedzi. Oceniając swoje położenie na tyle szybko, na ile pozwalał mi przyćmiony pigułkami mózg, doszłam do wniosku, że przywieziono mnie do szpitala całkiem niedawno, że jeszcze nie wykonano płukania żołądka i że grozi mi albo kaftan bezpieczeństwa, albo -co gorsza - rozcięta z tyłu szpitalna koszula. Ale najokropniejsza była myśl, że trafię na pierwsze strony porannych gazet, gdzie napiszą krzyk-
liwą, grubą czcionką: TRAGICZNA PRÓBA SAMOBÓJCZA MATKI PORWANYCH DZIECI - ZDJĘCIA W ŚRODKU! albo KSIĘŻNA ŁYKNĘŁA ZA DUŻO PIGUŁEK! Szukałam w popłochu właściwych słów, które wybawiłyby mnie z opresji i świadczyły, że jestem przy zdrowych zmysłach. Podjęłam próbę wyjaśnienia sprawy jak najklarowniej, ale udało mi się jedynie, na podobieństwo ryby, otwierać i zamykać usta, wydając bezgłośne „uuummm". Język nie chciał oderwać się od podniebienia, a co więcej, zdawał się znacznie przerastać objętością przynależną mu przestrzeń. Tyle wskórałam przy pierwszej próbie. Sytuacja wyglądała groźnie. Moje zakłopotanie faktem, że nie zostałam zrozumiana, nabierało wyrazistości i potężniało pod protekcjonalnym spojrzeniem młodego lekarza. Jego twarz widziałam jedynie w nieostrym zarysie, gdyż moje okulary nadal zapewne leżały na nocnym stoliku. Koncentrując się na następnym pytaniu medyka, zdałam sobie sprawę, że mówił z silnym szkockim akcentem. Według wszelkiego prawdopodobieństwa ta właśnie „obcość" sprawiła, że nie rozpoznał osoby stale występującej w telewizji, czego nie mogę powiedzieć o pielęgniarkach, spoglądających na mnie spoza jego pleców. - Jeśli odeśle mnie pan teraz do szpitala psychiatrycznego, pozwę pana do sądu. To stwierdzenie odniosło pożądany skutek, a w każdym razie przykuło jego uwagę. Ciągnęłam więc bełkotliwie: - Jestem w pełni władz umysłowych i szpital psychiatryczny nie jest mi do niczego potrzebny. Tyle. - Powiedz mi, Jacqueline, czym jesteś aż tak załamana? - spytał lekarz. Miałam ochotę powiedzieć, że nie mieliśmy okazji przejść na „ty", więc wolę, aby nie zwracał się do mnie po imieniu, ale postanowiłam trzymać język za zębami i ograniczyłam się do odpowiedzi zgodnej ze stanem faktycznym: Moje dzieci zostały porwane przez ich ojca i... - Myślę, że wszystko ci się myli, Jacqueline - przerwał słodkim to-
nem, starannie wymawiając słowa, i poklepał mnie po ręce. - Twój mąż nie... to znaczy... Jedna z pielęgniarek pociągnęła go za rękaw i wyszeptała mu coś pospiesznie do ucha. Na twarzy lekarza pojawił się wyraz zrozumienia i zdumienia. Musiałam wybierać: albo go obłaskawić, albo iść na całość. Poszłam na całość. - Zechce pan zatelefonować do mojej lekarki - powiedziałam i wyklepałam nazwisko oraz numer telefonu. - Ona poświadczy, że nie jestem kandydatką do kaftana bezpieczeństwa, że może mnie pan stąd wypuścić. Teraz zdaję sobie sprawę, że podobne rzeczy wygaduje większość osób niespełna rozumu, gdy czują się przyparte do muru. Niemniej wtedy z zapałem ciągnęłam wyniosłym tonem: - Jestem w pełni świadoma swojej depresji i jej przyczyn, ale, z całym szacunkiem, będę o tym rozmawiać tylko z moją terapeutką. Tylko z nią. Proszę do niej zadzwonić - teraz. Pielęgniarka powiedziała panu do ucha prawdę. To ja jestem tą kobietą, którą stale pokazuje telewizja i o której stale pisze prasa. Będziemy mieć do czynienia z naruszeniem tajemnicy lekarskiej, jeśli media dowiedzą się o tym bardzo osobistym incydencie. Dziesięć minut później zostałam wypuszczona do domu. Czy rzeczywiście próbowałam popełnić samobójstwo tamtej nocy? Prawdę mówiąc, nie jestem tego pewna. Czy wtedy, gdy łykałam pigułki, chciałam umrzeć? Powiedzmy, że pragnęłam odpłynąć, że nie chciałam się obudzić. Byłam zwyczajnie bardzo zmęczona. W każdym razie dawka, którą sobie zaaplikowałam, prawdopodobnie i tak nie spowodowałaby śmierci. Chwała Bogu, mój głupi postępek nie trafił na pierwsze strony gazet, udało mi się więc ocalić resztki godności i racjonalnego myślenia. Musiałam jednak dokonać wyboru: albo chcę być wieczną ofiarą - w tym przypadku wystarczy wpełznąć w jakiś kątek i umrzeć - albo zacznę obracać to, co złe, w to, co dobre i spróbuję doczekać chwili, gdy znowu zobaczę Shah i Iddina.
Wiedziałam, że muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie i wypełnić nim pustkę po nieobecnych dzieciach, że muszę nadać sens jałowej egzystencji, od której jestem o krok. Postanowiłam wykorzystać wiedzę zdobytą w czasie kręcenia filmu i powołać do życia organizację samopomocową o nazwie Puste Ramiona (Empty Arms Network), która będzie wspierała ofiary uprowadzeń zarówno w Australii, jak i za granicą. Nadal telefonowało do mnie sporo rodziców, którzy znaleźli się w podobnej jak ja sytuacji. Wszyscy oni, mężczyźni i kobiety z Australii i innych krajów, prosili o wskazówki lub pomoc, a ja uważałam, że nikt nie powinien iść przez ten koszmar samotnie. Dlatego stworzenie kolejnego ogniwa w łańcuchu organizacji zajmujących się uprowadzeniami dzieci wydawało mi się rozsądnym posunięciem. Nie mogłam przecież stale wytykać w mediach błędów, które politycy i wymiar sprawiedliwości popełniali w podejściu do praw człowieka - w kwestii o tak wielkim emocjonalnym ładunku jak uprowadzenia dzieci - mając na uwadze wyłącznie własną sprawę. W Australii dotkliwie odczuwało się brak organizacji podobnej do brytyjskiej Reunite czy belgijskiej Missing Children's Network. W latach dziewięćdziesiątych australijskie urzędy państwowe nie były przygotowane do udzielania emocjonalnego wsparcia rosnącej liczbie „opuszczonych" rodziców, nie mogły też wykraczać poza swoje zbiurokratyzowane uprawnienia. Jeśli dla przykładu konkretny przypadek - tak jak mój - nie podlegał Konwencji haskiej, wydobycie jakiejkolwiek informacji z państwowego urzędu było bardzo trudne, a uzyskanie pomocy w zakresie dotyczącym jurysdykcji innego kraju zupełnie niemożliwe, (iromadzenie potrzebnych faktów stanowiło dla każdego z „opuszczonych" rodziców wyczyn nie mniejszy niż spuszczanie się po zboczu stromej góry na nitce z kordonka przy jednoczesnym żonglowaniu nożami rzeźniczymi i śpiewaniu Czego się nie robi dla miłości. Postanowiłam więc sformalizować to, co i tak do tej pory robiłam. Dla zapewnienia sobie niezależności założyłam swoją organizację samodzielnie, inwestując w nią honorarium autorskie za pierwszą książkę
i wszystkie inne dochody, które - nie bez trudu - udało mi się zgromadzić. Puste Ramiona miały być organizacją nienastawioną na zysk, korzystającą z wiedzy szerokiej rzeszy wysoko kwalifikowanych prawników i psychologów oraz dorobku organizacji o podobnym profilu działających na całym świecie, z którymi nawiązałam kontakty w czasie pracy nad filmem. Dzięki ułożeniu współpracy z zagranicznymi partnerami na zasadzie wzajemności - oferowałam im zasób własnych doświadczeń - większość kosztów rujnujących zazwyczaj „opuszczonych" rodziców można było wyeliminować lub znacznie ograniczyć. Organizacja nie miała pełnoetatowych pracowników poza mną, bo wypłata wynagrodzeń w ogóle nie wchodziła w grę. Wszystko wydawało się bardzo sensowne. Podjęłam decyzję o nieobciążaniu kosztami (na przykład za rozmowy międzynarodowe) rodziców, którym pomagałam, co znacznie uszczuplało moje zasoby finansowe, ale nie chciałam dawać powodów do wytykania mnie palcami za zarabianie na cudzym nieszczęściu. Puste Ramiona zaczęły działać. Jedna z pierwszych międzynarodowych spraw dotyczyła angielskiego chłopca Anthony'ego, którego uprowadziła matka. Opuszczony rodzic, Andrew, zatelefonował do mnie z Sittingbourne w hrabstwie Kent za radą organizacji Reunite z Londynu. Matka porwała siedmioletniego chłopca przed kilkoma miesiącami w czasie jednych z nielicznych odwiedzin u syna. Anthony od lat pozostawał pod wyłączną opieką ojca i miał z nią bardzo rzadkie kontakty. Kobieta wywiozła go do Australii, gdzie mieszkali jej krewni. Ojciec dziecka, Andrew, został tymczasem zwolniony z pracy z powodu przeprowadzonej w jego firmie redukcji personelu i nie mógł sobie pozwolić na opłacenie lokum na antypodach, choć chciał przyjechać, żeby szukać syna. I tak po raz pierwszy - ale nie ostatni udostępniłam na pewien czas „opuszczonemu rodzicowi" swój pokój gościnny. Andrew pożyczył pieniądze na przyjazd do Melbourne i na ewentualny powrót z Anthonym - na mocy Konwencji haskiej - do Anglii.
Czułam się nieswojo, zabierając z lotniska w środku nocy nieznajomego, choć wcześniej pięciokrotnie rozmawialiśmy przez telefon. Stał przede mną wysoki, smukły mężczyzna o jasnych włosach, skory do uśmiechu nawet po tak wyczerpującej podróży. Gdy wyszliśmy z terminalu, powiedział, że nie rozumie, dlaczego wszyscy nam się przyglądają. Obiecałam wyjaśnić mu tę sprawę rano i wsadziłam go do samochodu. Obawiałam się, że nadmiar informacji o takiej porze nie wyjdzie mu na dobre. W rozmowach telefonicznych nie wspomniałam ani o tym, że pracowałam jako prezenterka w telewizji, ani o uprowadzeniu moich dzieci. Trzymałam się zasady, że Puste Ramiona służą załatwianiu spraw innych dzieci, a nie moich, i nie rozmawiałam z „klientami" o mojej sytuacji rodzinnej, chyba że - jak w przypadku Andrew - było to nieuniknione. Profesjonalne podejście miało istotne znaczenie dla dobra prowadzonych spraw. Puste Ramiona nie zostały stworzone po to, żeby zrozpaczeni ludzie dyskutowali o swoich problemach i smutkach ze mną czy z innymi rodzicami - miały być nie towarzystwem wzajemnej adoracji, lecz polem walki. Prawie całe dwa miesiące - wrzesień i październik - Andrew mieszkał w moim domu, chroniąc się w zaciszu swojego pokoju, gdy walka o dziecko go przytłaczała. Z początku był rzeczywiście niezwykle przygnębiony, ale z czasem nieco się odprężył i zaczął wychodzić ze swojego matecznika, żeby się czegoś dowiedzieć o mojej pracy w telewizji i książęcej przeszłości. Pomagałam mu załatwiać sprawy w Prokuraturze Generalnej, wyjaśniając prawniczy żargon i procedury związane z Konwencją haską, czuwałam nad koordynacją wizyt w sądzie i terminami składania dokumentów. Towarzyszyłam mu też w przesłuchaniach sądowych, gdy wreszcie udało się ustalić miejsce pobytu Anthony'ego. Wtedy też uruchomiona została machina Konwencji haskiej. Andrew i jego starzy rodzice, którzy czekali w Kent, przeżywali chwile wielkiego zdenerwowania, ponieważ wynik procedur wiążących się ze stosowaniem Konwencji nigdy nie jest z góry przesądzony. Umożliwienie Andrew regularnych spotkań z Anthonym po zlokalizowaniu przez poli-
cję jego miejsca pobytu wymagało ode mnie złożenia oficjalnego zobowiązania do mediacji między ojcem i matką oraz do nadzorowania widzeń. Jedno było absolutnie pewne - ten mężczyzna gorąco kochał syna i poświęcał całą swoją energię temu, co w jego przekonaniu było dla chłopca najlepsze. Nigdy, nawet w najtrudniejszych chwilach, nie przejawiał chęci wzięcia odwetu na byłej żonie i uparcie deklarował, że zawsze będzie pozwalał synowi na spotkania z matką, jeśli postanowieniem sądu sprawa zakończy się po jego myśli. Po kilku rozmowach w cztery oczy, które przeprowadziłam z matką Anthony'ego, kobieta zdecydowała się nie komplikować procedur sądowych zgłaszaniem zbyt wielu zastrzeżeń. W tym samym czasie Australijski Sąd Rodzinny zezwolił, żeby ojciec i siedmioletni syn zamieszkali w moim domu - parę dni, do chwili wydania ostatecznego postanowienia. Koniec końców rzeczywiście wykorzystano przepisy Konwencji haskiej. Andrew i jego syn mogli wrócić razem do Kent, do maleńkiego komunalnego domu, gdzie mieszkali też dziadkowie! Cudownie było patrzeć, jak Anthony przy ponownym spotkaniu rzuca się ojcu w ramiona. Miniaturowa wersja Andrew puściła się pędem przez pełen ludzi hol sądowego budynku z wyrazem wielkiej radości na małej buzi. Śliska marmurowa posadzka sprawiła, że rozradowane dziecko przejechało parę ostatnich metrów na kolanach i zatrzymało się u stóp ojca, który ze łzami cieknącymi po policzkach przycisnął syna do piersi, uśmiechając się do mnie ponad jasną główką. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że czuję dotyk ramion Iddina i Shah na szyi, i coś ścisnęło mnie za gardło. Zadałam sobie samolubne pytanie: Czy już zawsze tak będzie? Czy dane mi będzie cieszyć się jedynie cudzym szczęściem z takiego spotkania? I jak długo jeszcze? - Psze pani, żona ukradła mi dzieciaki i sprzedała moje krowy! Po ciemku, o trzeciej nad ranem, przycisnęłam mocniej słuchawkę do ucha i pomyślałam, że w życiu nie słyszałam lepszego wstępu. Trafiał dokładnie w sedno sprawy. Rozmówcę skierowała do mnie Meredith Morrison, pracownica amerykańskiego Krajowego Ośrodka dla Dzieci
Zaginionych i Wykorzystywanych. Mężczyzna pochodził ze środkowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Zobaczył swoich synów ponownie dopiero po osiemnastu miesiącach. Do tego czasu, rozmawiając z ludźmi, którzy mogli mu pomóc, przedstawiał swoją sprawę zawsze w taki sam sposób. Jego historia na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako naprawdę niezwykła i - nawet w najtrudniejszych chwilach - zabawna. Czasami kontaktowali się ze mną także ci rodzice, którzy porwali swoje dzieci i uciekli z nimi do Australii. Choć może się to wydawać dziwne, dzwonili ze swoich kryjówek i szukali u mnie wsparcia. Zazwyczaj potrzebowali negocjatora - chcieli dobrowolnie wrócić do kraju zamieszkania dziecka i uniknąć odpowiedzialności karnej w państwach stronach Konwencji haskiej. Przekazywałam im wówczas adresy właściwych instytucji opieki społecznej i hosteli oraz wyszukiwałam prawników w kraju ich pochodzenia. W latach 1994-2006 przyczyniłam się do bezpiecznej repatriacji sześćdziesięciorga czworga dzieci uprowadzonych z różnych krajów na całym świecie. Maluchy wracały z Hongkongu do Kolumbii, z Australii do Libanu, z Wielkiej Brytanii do Malezji, ze Stanów Zjednoczonych do Australii, z Francji do Nowej Zelandii via Australia, z Niemiec do Stanów Zjednoczonych, z Argentyny do Jordanii, ze Szwecji do Australii, z Finlandii do Belgii, z Irlandii do Indonezji, z Singapuru do Kanady, z Nowej Zelandii do Libii, z Australii do Grecji, ze Stanów Zjednoczonych do Tajlandii, z Wielkiej Brytanii na Haiti, z Palestyny do Paryża. I to wcale nie koniec długiej listy. Wiele spraw, w których uczestniczyłam i które prowadzono zgodnie z Konwencją haską, toczyło się gładko i sprawnie. Dziwne natomiast było to, że przypadki dotyczące Stanów Zjednoczonych często okazywały się niezwykle skomplikowane. W USA nie ma sądów federalnych zajmujących się sprawami rodzinnymi, a w wielu stanach brakuje sędziów biegłych w kwestiach prawa rodzinnego. Sędzia, powiedzmy z Tennessee, jednego dnia prowadzi sprawę naruszenia przepisów przy zakupie biletu parkingowego, a następnego dnia kieruje rozprawą
w procesie o międzynarodowym zasięgu związanym z uprowadzeniem dziecka za granicę. Dorośli uwikłani w takie doświadczenie cierpią z powodu przedłużających się procedur i rujnują się finansowo, ale najwyższą cenę płacą dzieci - zawieszone w próżni, nieprzynależące do żadnego miejsca, niemogące zapuścić korzeni. Francja jest kolejnym siedliskiem sporów dotyczących Konwencji haskiej, gdyż sędziowie francuscy często uciekają się do jednego z jej przepisów (artykuł 13, punkty a i b), żeby uniemożliwić repatriację porwanego dziecka. Najogólniej rzecz ujmując, przepis ten został wprowadzony po to, żeby chronić fizyczne i emocjonalne dobro porwanego dziecka, na wypadek gdyby było ono niewłaściwie traktowane w kraju pochodzenia - chodzi o nadużycia seksualne, fizyczne lub psychiczne. Mechanizm ten ma zabezpieczyć dziecko przed powrotem do sytuacji potencjalnego zagrożenia. Francuzi jednakże przez określenie „dobro" często rozumieją możliwości rozwoju umysłowego i dostęp do dóbr kultury. - Dlaczego - spytał kiedyś pewien francuski sędzia - mam odesłać półfrancuskie dziecko do państwa pozbawionego kulturowego wyrafinowania (Australia), do kraju kangurów, plaż i hodowców owiec? Francja jest kolebką życia intelektualnego, ojczyzną Voltaire'a i sztuk pięknych. Zastąpmy wyraz „Australia" słowem Ameryka, Kanada, Wielka Brytania albo Niemcy, a zrozumiemy, jak trudno jest wykorzystać przepisy Konwencji haskiej w kraju, gdzie sędziowie wywodzący się z klasy średniej opierają werdykty na własnych uprzedzeniach lub opacznym rozumieniu tego, co stanowi o „dobru" dziecka. Sukces filmu Puste ramiona - złamane serca oraz pomyślne efekty mojej pracy w dziedzinie uprowadzeń sprawiły, że zasłużyłam wreszcie na belkę na epoletach - tak przynajmniej potraktowałam nieoczekiwane zaproszenie do wygłoszenia prelekcji na temat uprowadzeń dzieci przez rodziców na międzynarodowej konferencji dotyczącej prawa rodzinnego. Zostałam, o ironio, zaliczona do grona ekspertów, nie postrzegano
mnie już wyłącznie jak ofiary. Jestem głęboko wdzięczna ówczesnemu naczelnemu sędziemu Australijskiego Sądu Rodzinnego Alastairowi Ni-cholsonowi, który nalegał, żeby umieszczono mnie na liście prelegentów. Nigdy nie zdołam mu odpłacić za zaufanie, bo to właśnie dzięki niemu wkroczyłam na ścieżkę, która odmieniła moje życie i pokazała mi cel. Z pewnym niepokojem przygotowywałam się do pierwszego publicznego wystąpienia. Wskutek nudności wywołanych zdenerwowaniem musiałam powstrzymać się od jedzenia przez dwadzieścia cztery godziny. Rozpoczęłam wykład audiowizualną prezentacją wypowiedzi uprowadzonych dzieci, które widoczne były na ekranie za moimi plecami. Wybrałam taki początek, chcąc wywołać maksymalny efekt. Słowa maluchów służące mi za wstęp do przedstawienia ogólnego zarysu postaw sądownictwa okazały się narzędziem, które przyciągnęło uwagę słuchaczy. Stojąc na mównicy i trzęsąc się ze strachu, w dobranym z rozmysłem czerwonym kostiumie i w czarnych zamszowych pantoflach, wygłosiłam referat na temat socjologicznych skutków uprowadzeń dzieci. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że będzie to pierwsze z wielu moich wystąpień na seminariach i konferencjach, które odbywały się w rozmaitych miejscach na świecie: od Brukseli po San Francisco, od Hongkongu po Buenos Aires i Johannesburg. Na początku trzeciego roku po uprowadzeniu moich dzieci funkcjonariusze amerykańskiej policji zatrzymali na Florydzie Bryana Waltera Wickhama, jednego z płatnych wspólników Bahrina - dwójka pozostałych pochodziła z Singapuru. Moja pierwsza reakcja: „Amerykanie znają się na swojej robocie". Informacja o tym zdarzeniu dotarła do mnie drogą telefoniczną późną nocą i została mi przekazana przez Tima Pallesena, dziennikarza gazety „Palm Beach Post". Interpol oraz - o ironio! - media szukały Wickhama po całym świecie: od Filipin - gdzie, jak podejrzewano, miał powiązania z prostytucją dziecięcą, po Szkocję - gdzie mieszkał, zanim wyemigrował do Australii. Na czas, gdy pomagał w porwaniu Iddina i Shah, zostawił własne
dzieci i żonę Sheilę w Australii. (Później, w pełen hipokryzji sposób nieustannie powtarzał, jaką to świętością są więzy rodzinne i dzieci!). Przed porwaniem Wickham i jego żona nie widzieli na oczy ani mnie, ani Iddina, ani Shah, a mimo to w każdym z wywiadów udzielanych po aresztowaniu męża Sheila w pełni usprawiedliwiała sprzeczne z prawem odseparowanie dzieci od bezpiecznego domu i rodziny. Domyślam się, że blask gotówki i sztab złota przekazanych jej mężowi za udział w przestępstwie uciszył moralne rozterki tej pani - bo jeśli chodzi o Bryana Wickhama, niektórzy się zastanawiali, czy w ogóle miał on jakąkolwiek moralność. Wspólnik Bahrina pracował na budowach w West Palm Beach na Florydzie od grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Jak się dowiedziałam, Federalne Biuro Śledcze i stróże amerykańskiego prawa wpadli na jego trop po odciskach palców dzięki wyrywkowej kontroli samochodu, którego kierowcę jeden z bystrych funkcjonariuszy skojarzył z Wickhamem. Najprawdopodobniej przybył on do West Palm Beach pięć miesięcy po porwaniu i zamieszkał w apartamencie udostępnionym mu przez miejscowego biznesmena Orville'a Rodberga oraz jego syna. Ich powiązania z Wickhamem nigdy nie zostały wyjaśnione. Korzystając z basenu i zdrowego klimatu, porywacz zadomowił się na słonecznej Florydzie bez żadnych kłopotów. Dzięki staraniom zastępcy amerykańskiego prokuratora, Thomasa 0'Malleya, wszystko przebiegało gładko i wkrótce po aresztowaniu oskarżony o porwanie Wickham został deportowany z Ameryki do Australii. Tam w czasie rozprawy sądowej przyznał się do współudziału w uprowadzeniu Iddina i Shahirah. Wielokrotnie dopuszczał się on przestępstw związanych rzekomo z prostytucją, uchylaniem się od płacenia podatków i praniem brudnych pieniędzy. Skóra mi cierpnie na myśl, że był blisko moich dzieci. W sądzie opowiedział barwną historię o oszustwie i wystawieniu go do wiatru przez Bahrina, wskazywał na udział w porwaniu indonezyjskiego rządu i wojska oraz utrzymywał, że pomagał księciu z miłości do dzieci.
Piątego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku został skazany na osiemnaście miesięcy więzienia. Potraktowano go ulgowo, ponieważ przyznał się do winy. Ostatecznie przesiedział dziewięć miesięcy, a kolejnych dziewięć dostał w zawieszeniu. Maksymalny wymiar kary w takich sprawach wynosi zwykle trzy lata. Niemniej Wickham nadal nas niepokoił. Z więzienia wysłał do mnie list z propozycją podania mi za opłatą wszystkich szczegółów uprowadzenia dzieci: co mówiły i jak z nimi postępowano, jak się zachowywały, jak reagowały i tak dalej. Uważał najwyraźniej, że postąpił chytrze, bo przyznając się do winy, uniknął krzyżowego ognia pytań w czasie sądowych przesłuchań. Zatrzymał najciekawsze wątki tej historii dla siebie, żeby jeszcze raz wzbogacić się na porwaniu. Doręczyciel powiedział mi, że przyniósł polisę ubezpieczeniową. Oczywiście pragnęłam poznać każdy detal z przeżyć moich dzieci, ale ta propozycja była jedynie odrażającym chwytem w celu wyłudzenia ode mnie pieniędzy. Ponieważ już wcześniej udało mu się zniszczyć sens mojego życia, uznałam, że nie dostanie ode mnie niczego więcej. Nadeszło kolejne Boże Narodzenie, jakże przykre bez dzieci. Postawiłam ich fotografie pod choinką i zrobiłam kolejne zdjęcie znaczące upływ czasu. Nie do wiary, ale minęły całe lata od chwili, gdy po raz ostatni widziałam się lub rozmawiałam z Iddinem i Shahirah. Nie byłam świadkiem rocznic ich urodzin ani wypadania mlecznych zębów Shah, przede wszystkim jednak brakowało mi ich wspaniałych osobowości, ich śmiechu. Ból nie zelżał, ale potrafiłam sobie z nim radzić. Słyszałam, że ludzie po amputacjach często „czują" odjętą kończynę, czują jej obecność, a nawet czują w niej ból. Może i ja doświadczałam czegoś podobnego. Napisałam pierwszą książkę - o porwaniu i moim wcześniejszym życiu. W ten sposób chciałam dać Shahirah i Iddinowi wgląd w moją osobowość, pokazać moje reakcje i motywy działania, wyjaśnić wybory,
których dokonywałam. Pragnęłam, żeby mieli namacalny dowód mojej miłości. Przelanie tego wszystkiego na papier wydawało mi się potrzebne, skoro życie jest tak nieprzewidywalne. Czułam, że książka Kiedyś byłam księżną to moje ubezpieczenie od niepewności losu, cząstka mnie samej, którą zostawiam moim dzieciom, żeby kiedyś, w przyszłości, mogły ją zgłębić. Niemniej książka ta była obosiecznym mieczem dobywszy go z pochwy, w dwójnasób wystawiałam się na pastwę obcych ludzi, odkrywając się i opisując moje myśli. Brak dzieci usiał pole moich codziennych działań emocjonalnymi minami, smutek osaczał mnie błędnym kołem przypływów i odpływów. W niektórych sprawach nie radziłam sobie tak dobrze jak przed rokiem czy dwoma laty. Ale żyłam nadzieją.
6 Wojowniczy pedagodzy i potęga łez Konwój samochodów terenowych posuwał się wzdłuż Wielkiego Rowu: przez otwartą przestrzeń sawanny i w poprzek suchego jeziora mierzącego wzdłuż i wszerz po dwadzieścia kilometrów - po połyskliwej masie zbitej, kredowej ziemi pofałdowanej tysiącletnim działaniem fal i wiatru. W górze krążyły sępy czyhające na słabnącą ofiarę, a klucz przedziwnych wędrownych ptaków rzucał symetryczny cień na spieczoną równinę, którą tu i ówdzie porastały drzewa oraz niskie, cierniste krzewy. Po drugiej stronie granicy, w Tanzanii, majaczył surowy szczyt Kilimandżaro, najwyższej góry Afryki. Czapy nieskazitelnie białego śniegu zalegające na ostrych, mrocznych konturach widoczne były tylko wtedy, gdy niskie chmury rozpraszały się niespodziewanie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niebo za szaroniebieską przesłoną, którego spokoju nie zakłócały odrzutowce, ciągnęło się w nieskończoność, po daleki horyzont. Jechaliśmy po terenie będącym kolebką ludzkości i wszelkiego życia, przez sam środek rezerwatu Amboseli, siedliska największej populacji słoni we wschodniej Afryce. To miejsce, gdzie dzikie bestie poruszają się swobodnie, a ludzie uzależnieni są od Matki Natury w takim samym stopniu jak zwierzęta i rośliny. Podczas tej podróży czuło się wszystkie kości, a wszędobylski czerwony pył przywierał do skóry i znaczył każdy kosmyk włosów barwą ciepłej terakoty.
Ruch naszej karawany spowolniały antylopy gnu - rogate i brodate, o szerokich zadach i szarej sierści. Zmniejszaliśmy prędkość, ustępując pierwszeństwa tym dziwnie wyglądającym zwierzętom. Tuż obok przebiegały też dziesiątki gazeli. Sadziły zwinnie, ledwie muskając ziemię kopytami. Dwieście kilometrów w ślimaczym tempie po kamienistych drogach i pokrytych pyłem traktach, których większość tworzyła ledwie dostrzegalne nitki wyryte w gliniastych korytach rzek, a mimo to żadna skarga nie przeszła mi nawet przez myśl. Chciałam upajać się rozległością horyzontu, przyjmować słońce w otwarte ramiona. Afryka wypełniała nozdrza bogactwem intensywnych i ostrych woni, a czas zdawał się trwać w zgodzie z naturą, zawieszony w przestworzach. Gdziekolwiek przystawaliśmy, choćby na chwilę, otwierałam okna łazika i oddychałam głęboko, starając się utrwalić ten moment w pamięci. W takim otoczeniu nie przeszkadzał mi nawet upał. Wszystko wokół tryskało radością. Zebry pasły się w ogromnych stadach, żyrafy biegły pełnymi gracji i dostojeństwa susami, a ja zastanawiałam się, dlaczego straciłam tyle cennego czasu, dlaczego tak późno trafiłam do Afryki! W styczniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku mój przyjaciel Bill Searle, producent wykonawczy serialu Sąsiedzi, pracował nad nowym wątkiem filmu związanym z tematem dobroczynności i nawiązującym do działalności organizacji humanitarnej World Vision. Odcinek miał być kręcony w Afryce. Nonszalancko podniosłam rękę do góry, gdy usłyszałam o tych planach, wcale nie licząc na to, że faktycznie wyjadę do Afryki wraz z aktorami i dołączę do ekipy. Ale tak się ostatecznie stało. Wiedziałam, że serial Sąsiedzi jest w świecie bardzo popularny i od długiego czasu pokazuje go z powodzeniem telewizja brytyjska. Jeśli o mnie chodzi, należał do tych półgodzinnych programów telewizyjnych, których nigdy nie oglądałam. Przed wyjazdem przygotowałam odpowiednią liczbę odcinków House Hunt - programu z gatunku „styl życia", który prowadziłam w australijskiej telewizji - zaszczepiłam się na dziewięć tropikalnych, potencjalnie śmiertelnych chorób i przestudiowałam podstawy suahili!
Od czasu do czasu obłok pyłu w oddali zaczynał przybierać konkretny kształt, odsłaniając wysoką, smukłą sylwetkę odzianą w jaskrawo-czerwoną i kobaltowoniebieską shukę: jeden pas materiału noszony niczym sarong, drugi - przerzucany przez ramię jak szkocki pled. Każdy z mężczyzn, bez wyjątku, trzymał w ręce prawie dwumetrową laskę lub dzidę i skłaniał głowę albo machał na powitanie, gdy przejeżdżaliśmy. Byli to masajscy wojownicy, odbywający powolny bieg po rozległej równinie. Teren Amboseli jest nie tylko siedliskiem najrozmaitszych zwierząt, ale także częścią ziemi Masajów, ludu, którego przedstawiciele także mieli wystąpić w filmie. Pod koniec dnia dotarliśmy na podmokły teren pokryty żywą zielenią, czerpiącą wilgoć z podziemnych strumieni zasilanych przez topniejące śniegi z Kilimandżaro. Mnóstwo ptactwa nurkowało i bawiło się na skraju rozlewiska, a zmarszczki na jego powierzchni, jak również kilka par uszu i oczu wychylających się z toni wskazywały na obecność hipopotamów, które pływały i zalecały się do siebie w wodzie. Nikt z nas nie potrafił powstrzymać okrzyków zachwytu, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy stado słoni. Samica i słoniątko baraszkowały na płyciźnie, pływając w kółko z uniesionymi trąbami wystającymi z wody niby peryskopy. Reszta rodziny kąpała się nieopodal, strzelając w niebo fontannami wody, a małe, białe ptaszki skakały tam i z powrotem po grzbietach olbrzymów, karmiąc się wyłuskanymi z grubej skóry pasożytami. Słonie fascynowały mnie już w dzieciństwie, od pierwszej wizyty w zoo. Teraz, widząc je na wolności, a nie za ogrodzeniem, zaledwie parę metrów od siebie, czułam z wrażenia ucisk w gardle i przeogromną radość. Zaczęliśmy w pośpiechu wyciągać aparaty fotograficzne i robić zdjęcia majestatycznym stworzeniom bawiącym się w jednym z nielicznych na terenie rezerwatu oczek wodnych. Żałowałam, że nie ma przy mnie moich dzieci, że one nie mogą rozkoszować się tym prawdziwym rogiem obfitości dzikiej zwierzyny i pięknem natury. Słyszałam bez mała pełne zachwytu i podniecenia okrzyki Iddina, starającego się zwrócić moją uwagę na pełne lęku pływackie próby małego słonika, i głos ciągnącej mnie za rękaw Shahirah,
gdy nieopodal pojawiła się niespodziewanie żyrafa. Zalaminowaną fotografię Iddina i Shah miałam jak zwykle schowaną w kieszeni. Przypomniały mi się słowa pewnego mądrego człowieka: „Być matką to stracić prawo wyłączności do własnego serca - serce matki zawsze podążą śladem dzieci". Tortillis było jednym z małych, luksusowych ośrodków turystycznych nowej generacji, zaprojektowanych w taki sposób, aby jak najmniej szkodzić środowisku naturalnemu. Wyobrażałam sobie, że będziemy mieszkać w byle jakim obozowisku, a nie w zachwycającym obiekcie ukrytym w zakątku ziemskiego raju. Jadalnia, recepcja i barek znajdowały się na szczycie wzgórza, które wznosiło się stromo nad doliną. Rozciągał się z niego niezrównany widok na Kilimandżaro. W skład zabudowań wchodziły otwarte pawilony z dachami pokrytymi strzechą, lśniącymi drewnianymi podłogami i widocznymi belkami stropowymi. Wyłożony płytami taras na niższym poziomie służył jako dodatkowy salon, a otomany z rzeźbionego drewna i ratanu oraz poduchy w jaskrawych kolorach zapraszały do odpoczynku. Większość wieczorów - opłukawszy się najpierw po całodziennej pracy z pyłu otwartych przestrzeni - spędzałam na tym właśnie tarasie z kieliszkiem zimnej wódki w dłoni. Obserwowałam stada słoni, zebr i gazeli zmierzających do oczka wodnego - zaledwie czterdzieści metrów ode mnie - by zaspokoić pragnienie. Tortillis stanowiło bazę ekipy filmowej - nasz dom na następne dwa tygodnie. Najbarwniejszymi postaciami w grupie kręcącej Sąsiadów byli Jackie Woodburne, która nadal gra rolę Susan Kennedy, i Brett Blewitt, filmowy Brett Stark. Jackie, inteligentna kobieta rodem z Irlandii, nietracąca czasu na robienie z siebie filmowej diwy, błyskotliwymi dowcipami nieraz przyprawiała nas o spazmy śmiechu. Natomiast Brett, wówczas zaledwie nastolatek, był okropnie roztargniony. A to zostawiał paszport i portfel gdzieś na lotnisku, a to oddalał się w najmniej odpowiednich momentach - na przykład, gdy trzeba było wsiadać do samolotu. Zyskał opinię
osoby podatnej na rozmaite nieszczęścia i wszystkich nas niezmiernie dziwiło, że udało mu się dotrwać do końca zdjęć cało. Mieszkaliśmy dziesięć minut drogi spacerem poniżej głównych pawilonów. Wijąca się, wyłożona płytami ścieżka była wieczorem oświetlona lampami naftowymi ustawionymi w regularnych odstępach. Z nadejściem zmroku stary mężczyzna, ubrany przedziwnie w znoszony, szary trencz i masajską shukę, wspinał się z wolna na wzgórze, zapalając po drodze kolejne latarnie - nigdy nie okazywał niepokoju i nigdy się nie spieszył; robił swoje starannie i metodycznie. Każdy z nas mieszkał w dużym, wysokim na sześć metrów i pokrytym strzechą namiocie, przed którym znajdowała się weranda i otwarty po bokach salon wyposażony w proste krzesła, stolik i wygodną kanapę. We wnętrzu namiotu była podłoga z wypolerowanego drewna, a zamykane na zamek błyskawiczny okna miały siatkę chroniącą przed moskitami. Pośrodku, dokładnie na wprost wejścia, stało wielkie, podwójne łoże. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu mogłam też korzystać z luksusów połączonej z pokojem łazienki, a w niej z prysznica zasilanego grawitacyjnie wodą ogrzewaną energią słoneczną. Prąd elektryczny, także z baterii słonecznej, pozwalał na korzystanie ze światła przez kilka wieczornych godzin; później używało się latarek. Nigdy nie słyszałam o kempingu urządzonym tak wygodnie i z takim smakiem! (Czekałam tylko, aż pojawi się Grace Kelly i gestem dłoni poprosi o herbatę). Trzeba było jedynie pamiętać, żeby dokładne zamknąć na noc błyskawiczny zamek płachty namiotu - aby przypadkiem jakiś ciekawski czworonóg nie zawitał do środka, chcąc spróbować pożywienia z importu. Od innych mieszkańców rezerwatu dzielił nas jedynie pojedynczy drucik elektrycznego płotu! O poranku wychodziliśmy z namiotów i jeszcze przed świtem udawaliśmy się na śniadanie, po czym ruszaliśmy na plan, odległy czasami o dwie godziny jazdy po kamienistym terenie. Zawsze starałam się skraść parę chwil, żeby postać na szczycie wzgórza i popatrzeć na wschód słońca, a potem puszczałam się biegiem i dołączałam do pozostałych członków ekipy siedzących już w samochodach.
Upal i nierzadko długa jazda na plan były bardzo męczące. Pod koniec dnia wracaliśmy do Tortillis i wskakiwaliśmy pod orzeźwiający prysznic - jeszcze przed drinkiem w barze i kolacją. Po posiłku niektórzy zatrzymywali się w holu, rozmawiając i popijając alkohol. Część osób wychodziła na taras, żeby popatrzeć na zwierzęta, a reszta wracała do namiotów i wskakiwała do łóżek jak najwcześniej, chcąc zebrać siły na następny dzień. Ja wypróbowałam wszystkie te możliwości w czasie czterech pierwszych wieczorów. Szukałam metody, która najskuteczniej zapewni mi całonocny sen. Daremnie. Problem polegał nie na tym, żeby zasnąć, ale aby spać dostatecznie długo. Budziłam się jak w zegarku o trzeciej nad ranem i - zamieniając się w słuch - wchłaniałam fascynującą ciszę buszu, zastygłą w bezruchu niczym atramentowoniebieska, ciężka pluszowa zasłona, pełna odwiecznych tajemnic. Głosy zwierząt i szelesty, zamiast przerywać, zdawały się potęgować tę ciszę. Kiedy rozchylałam poły namiotu, jawił się przed moimi oczami niewyraźny zarys Kilimandżaro. Zaśnieżone szczyty lśniły w księżycowej poświacie. Czasami czułam ledwie uchwytną woń przechodzącego nieopodal zwierzęcia. W innych namiotach nie było widać świateł, żaden cień nie majaczył na tle płótna, tylko ja jedna czuwałam w środku kenijskiej nocy. To „coś", co mnie budziło, nie miało ani logicznego wytłumaczenia, ani kształtu, nie dawało przyczynku do rozważań. Słyszałam bicie własnego serca, wyczuwałam jego powolny rytm. Nie waliło młotem, nie trzepotało w piersi, nie czułam przypływu adrenaliny wywołanego strachem, doznawałam jedynie zwykłego, spokojnego pulsowania. Ale mimo wewnętrznego wyciszenia, mimo otaczającego mnie bezruchu, moje emocje przypominały wielką, przezroczystą misę pełną szklanych kulek. Każda miała inny ciężar, inną wielkość i barwę, każda mieściła inną, nieokreśloną bliżej cząstkę mojego ja. Patrzyłam, jak jakaś siła wyrzuca zawartość misy w powietrze, i widziałam, jak moje uczucia opadają powoli, bez ładu i składu, żeby wreszcie stworzyć na gołej ziemi najrozmaitsze, niepodobne do siebie wzory.
Wraz z uczuciowym „przebudzeniem" przychodziły łzy - niezwiązane z udręką czy rozpaczą, złością czy osamotnieniem. Wypłakiwałam jedynie wielkie, ciepłe porcje słonej wody. Kiedy je wycierałam, jeszcze obficiej napływały do oczu; gdy starałam się je powstrzymać, ująć ten potok w karby, moje ciało protestowało gwałtownie i wybuchało rozdzierającym szlochem. Pozwalałam więc łzom płynąć. Aż do świtu zawartość mojej skołatanej duszy wylewała się strumieniem i ciekła po policzkach, gdy ja „przyglądałam się" afrykańskiej ciszy otaczającej namiot. Piątej nocy spałam aż do chwili, gdy wschód słońca zabarwił śniegową czapę Kilimandżaro na różowo. Śniłam o moich dzieciach bez koszmarów i upiorów - w moich snach miałam same szczęśliwe wspomnienia. To „coś" więcej nie przyszło. Może dzięki temu, że wsłuchałam się w ciszę Afryki, a może dlatego, że wreszcie wsłuchałam się w siebie, odzyskałam zdolność do dalszego życia. Wcześniej poczucie winy i tęsknota za Iddinem i Shahirah zmniejszały znaczenie wszystkich uniesień i chwil szczęścia. Ilekroć udało mi się zejść ze ścieżki smutku, uruchamiał się we mnie magiczny przełącznik, który kazał mi samobiczować się za nielojalność wobec dzieci. Dopiero ten zakątek ziemi wszystko we mnie zmienił: Afryka dała mi radość, choć nadal byłam w żałobie. Nie zapominając ani o utracie dzieci, ani o tym, jak bardzo je kocham, odkryłam, że można cieszyć się chwilą, nie mając poczucia, że się kogoś zdradza. Doświadczane na nowy sposób uczucie szczęścia towarzyszyło mi owego dnia, gdy po raz pierwszy znalazłam się w wiosce Enkongunarok. Powitało nas w bomie, czyli wiosce Masajów, stu sześćdziesięciu członków tego ludu ubranych w najlepsze shuki i śpiewających melodyjnie tradycyjne słowa powitania. Wioska była zbudowana na planie koła. Chaty stojące po obwodzie i biegnąca przed nimi alejka osłaniały główną część bomy - ogromną
zagrodę dla zwierząt ogrodzoną kłującymi, ciernistymi gałęziami. Tu spędzano na noc bydło, główne źródło masajskiej zamożności. Dawniejsi nomadzi, a dzisiejsi mieszkańcy Enkongunarok postanowili zapuścić korzenie w tej okolicy, gdy ich odwieczne ziemie i tereny łowieckie zaczęły się kurczyć. Tu mieli dostęp do świeżej wody dzięki nowo wywierconej studni sfinansowanej z pieniędzy na pomoc humanitarną. Enkang, czyli dom, budują masajskie kobiety z błota, krowiego łajna i patyków. Budulec, uformowany w wysoką, okrągłą konstrukcję, zamienia się po wyschnięciu w żółtawą glinę. Potem wystarczy nakryć chatę strzechą. Wejście do każdego z domostw jest genialnie zabezpieczone - tworzy wąski przesmyk w kształcie litery „S", chroniący przed niepostrzeżonym wtargnięciem do środka drapieżnego zwierzęcia, na przykład hieny, które mogłoby porwać dziecko w środku nocy. Wchodzenie do enkangu wymaga nie lada zręczności - trzeba zgiąć się we dwoje, żeby pokonać esowaty „przedpokój". Trudno się wyprostować także we wnętrzu, w którym w dodatku panuje prawie całkowity mrok -światło dociera jedynie przez piętnastocentymetrowy otwór odprowadzający dym z paleniska, gdzie spala się krowie łajno. Niewielka przestrzeń enkangu musi pomieścić całą rodzinę, składającą się nierzadko z siedmiu, ośmiu osób. Domownicy układają się zwykle do snu zwinięci w kłębek, jeden obok drugiego. Chłopcy w okresie dojrzewania przenoszą się do innej bomy zbudowanej na wyłączny użytek moranów, wojowników, uczących się rzemiosła wojennego, oraz mężczyzn gotowych do żeniaczki. Dowiadując się wszystkich tych rzeczy, stojąc wśród Masajów, otoczona feerią barw - zwłaszcza czerwieni i kobaltu - ich strojów, biżuterii z koralików i umalowanych twarzy, czułam się tego dnia szczęśliwa i mile widziana. Ciemnoczekoladowe ciała lśniły w słońcu, a koloryt skóry z wielkim smakiem podkreślały piękne geometryczne wzory nakreślone czerwoną ochrą na twarzach i ramionach. Młodzi mężczyźni, wojownicy, upiększyli tym naturalnym, wydobywanym z ziemi barwnikiem także nogi i włosy. Olśniewająco piękne kobiety stały wyprosto-
wane, trzymając często na plecach niemowlaki umieszczone w specjalnych nosidełkach. Małe dzieci wyzierały nieśmiało, lecz z zaciekawieniem na mzungu, białych ludzi, zza fałd rodzicielskich shuk. Prawie wszyscy członkowie społeczności mieli ogolone głowy lub nosili bardzo krótkie włosy. W kulturze tubylców jest przyjęte, że na pozdrowienie po masajsku należy odpowiedzieć w tym samym języku. Pouczyli nas w tej materii członkowie rady zarządzającej społecznością, którzy złożyli nam wizytę nieco wcześniej, aby nas poznać, wybadać zamiary ekipy filmowej, dowiedzieć się, jakie mamy poglądy, i ocenić nasze cnoty. Każdy z nas miał indywidualnie odpowiedzieć na pozdrowienie wyśpiewane przez stu sześćdziesięciu mieszkańców wioski. Masajowie uformowali ogromny krąg, po czym przechodzili gęsiego obok nas, a nasze odpowiedzi -udzielane w języku uwzględniającym różnicę płci - towarzyszyły ma-sajskiemu ekwiwalentowi uścisku dłoni, który obejmował przeplatanie palców, zaplatanie kciuków, ściskanie dłoni i nadgarstków. Gdy mieliśmy to wszystko za sobą, niektórzy z nas zostali nagrodzeni pierwszym wspólnym, powitalnym tańcem. Przy akompaniamencie śpiewu setki głosów i podnieconych pokrzykiwań gospodarzy ruszyliśmy na środek bydlęcej zagrody i tu, na warstwach gromadzonego latami krowiego łajna, wśród uwijających się much, zaczęliśmy tańczyć. Podskok, podskok, krok, ocieranie się barkami, splatanie przedramion trzymanych pod ściśle określonym kątem w stosunku do ciała, rytmiczne potrząsanie ramionami - kroki dyktowała jedna ze starszych kobiet, a my staraliśmy się ją naśladować. Moje taneczne dokonania (błogosławiłam lata nauki tańca w dzieciństwie!) nie były najgorsze jak na mzungu. Wprawdzie wielu Masajów pękało wówczas ze śmiechu, ale parę dni później zaoferowano aż cztery krowy za moją rękę. Pewien wojownik był pod tak wielkim wrażeniem mojej muzykalności, że postanowił przymknąć oko na braki w ogładzie towarzyskiej! Ponadto i on, i inni odkryli, że potrafię doić krowy. Tę umiejętność zawdzięczałam z kolei moim ukochanym rodzicom chrzestnym, cioci Connie i wujkowi Kevinowi, którzy mieli farmę mleczną na buj-
nych, zielonych pastwiskach Południowego Gippslandu w stanie Victoria. Spędzałam tam wszystkie szkolne wakacje. Moi chrzestni gościli mnie też i hołubili całymi miesiącami, gdy moje domowe sprawy nie układały się jak należy. Pamiętam, że mając trzy latka, siadywałam w szopie, gdzie dojono krowy, na przeznaczonym specjalnie dla mnie małym zydelku o trzech nogach. Z tranzystorowego radia dobiegały donośne głosy i trzaski, a ciocia pokazywała, że najpierw trzeba unieruchomić ogon i tylną nogę mojej ulubionej krowy rasy Jersey, potulnego i delikatnego zwierzęcia imieniem Stokrotka, a potem obmyć wymię i strzyki ciepłą wodą z mydłem. Uczyła mnie, jak ściskać strzyki zwierzęcia, żeby ciepły, pieniący się strumyk mleka strzelał prosto do wiadra. Zadziwiające, że czynność wyuczona w wieku przedszkolnym, którą pamiętałam jak przez mgłę, okazała się przydatna trzydzieści lat później w Afryce! A jednak umiejętność ta pomogła nam przełamać lody i okazała się niezmiernie praktyczna. Uśmiech nie tylko mnie uzdrawiał, ale dał mi cudowny prezent w osobie Naipanti. Poznałam ją drugiego dnia pobytu w wiosce, gdy dziewczynka zawołała do mnie z oddali łamaną angielszczyzną. Piękne naszyjniki z wielobarwnych koralików uzupełniały wykonane na skórze rysunki, które zwyczajowo zdobiły kilkunastoletnie kandydatki do zamążpójścia. Naipanti miała jedenaście lat i niezły tupet, niemniej poczułam jakąś niewytłumaczalną sympatię do tego dziecka, ledwie zaczęłyśmy porozumiewać się w łamanym suahili, trochę po angielsku i trochę na migi. Była bardzo żywa - jej uśmiech promieniał jak tysiącwatowa żarówka, a oczy sypały iskrami. Przypominała mi Sha-hirah. Naipanti przerwała naukę w szkole, bo bydło jej ojca zostało zdziesiątkowane przez suszę i atak lwów. Za jedyny sposób odtworzenia majątku rodziny uznano wprowadzenie dziewczynki na miejscowy rynek panien do wzięcia i określenie jej ceny na kilka krów i kóz. Parę dni zajęło mi ustalenie, dzięki jakiej kwocie Naipanti mogłaby wrócić do szkoły i zostać skreślona z listy kandydatek do zamęścia. Oj-
ciec dziewczynki, Murongo Ole, uważał ją za istotę niesforną, ale i błyskotliwą. Wyraził też żal, że przestała się uczyć, gdyż tylko zajęcia szkolne potrafiły zainteresować jej inteligentny umysł. Siedziałyśmy z jej matką przy ścianie domu po zewnętrznej stronie bomy, śpiewając, śmiejąc się i patrząc sobie w oczy - dwie matki rozmawiające o przyszłości dziecka i jego rodziny. Gdyby dziewczynka kontynuowała naukę w szkole ponadpodstawowej, a może nawet wyższej, ekonomiczna przyszłość jej bliskich znacznie by się zmieniła. Naipanti mogłaby nauczyć się czytać i pisać, a gdy dorośnie, znaleźć pracę. To z kolei oznaczałoby, że cała rodzina miałaby zapewnioną żywność i dostęp do pomocy medycznej. Ostatecznie, po ostrożnych pertraktacjach, ustaliłyśmy, że będę finansowała szkołę Naipanti i uzupełniała dochody rodziny. Ośmiomiesięczną kwotą równą cenie butelki dobrego wina mogłam pomóc rodzinie w zaspokojeniu potrzeb związanych z utrzymaniem i dać dziewczynce możliwość rozwijania intelektualnego potencjału. W zamian otrzymałam przyrzeczenie Murongo Olego, że Naipanti uniknie tradycyjnego okaleczenia narządów płciowych - było to zbyteczne, skoro miała nadal się kształcić. Niepoddanie się zabiegowi obniżało jej atrakcyjność jako kandydatki na żonę w oczach współplemieńców, ale nie w bardziej wyrafinowanym środowisku Nairobi, dokąd miała się udać, żeby kontynuować naukę. Łechtaczka i inne części genitaliów dziewczynki pozostaną więc nietknięte, a ona sama, ucząc się pilnie, i tak ma szansę zyskania niezależności i takiej estymy w plemiennym gronie, o jakiej wiele afrykańskich kobiet nie może nawet marzyć. Najbliższa przyszłość Naipanti została więc nakreślona, a ja podjęłam się roli przybranej matki oraz nowego członka masajskiej społeczności z Enkongunarok. Od tego momentu aż do końca kręcenia filmu mała nie odstępowała mnie na krok. Mała, silna rączka dziewczynki tkwiła w mojej, a jej trajkotanie wypełniało ciszę. Wzięcie na wychowanie dziecka w kraju Masajów oznaczało dla przybranego rodzica pełną akceptację lokalnej społeczności i zyskanie wszelkich praw przysługujących jej członkom, niezależnie od rasy, reli-
gii czy narodowości. Podarowano mi wykonaną ręcznie masajską biżuterię, kamishina, którą miałam nosić na znak, że przynależę do wioski Enkongunarok. Uczyniono mi tym wielki zaszczyt. Masajowie wierzą, że są ludem wybranym, ale uważają też, że ktoś, kto przybywa do nich w pokojowych zamiarach i służy wiosce swoimi umiejętnościami i talentami, także jest Masajem. Ich zdaniem kolor skóry ma jedynie wpływ na to, jak ktoś sobie radzi z gorącym afrykańskim słońcem - nic ponadto. Pewnego razu w porze obiadu Mongo, wysoki, dostojny wojownik, biegle mówiący po angielsku, masajsku, suahili i po włosku (kształcił się, dzięki stypendium, w Rzymie), poprosił, żebym udała się z nim do miejscowej szkoły. Poszliśmy na polanę oddaloną o jakieś sto metrów od wioski. Przed sobą miałam widok na Kilimandżaro, po lewej ręce słonie, po prawej - antylopy gnu i zebry. W cieniu „parasola" z ciernistych gałęzi akacji tortillis stało w szeregu trzydzieści białych kamieni. Mongo powiedział mi z dumą, że to jego szkoła. Ukończywszy studia w rzymskim uniwersytecie, Mongo postanowił wrócić do swoich i uczyć wiejskie dzieci. Uważał, że jego ziomkowie będą lepiej przygotowani do stawiania czoła rozmaitym problemom, jeśli wyposaży się ich w siłę słowa pisanego. Tak więc z podziwu godną odwagą przystąpił do realizacji swojego zamysłu. Dysponował jednym zniszczonym słownikiem, kilkoma ołówkami i pojedynczym zeszytem. Dzieci nie miały podręczników, kredek, kolorowo ilustrowanych książeczek czy encyklopedii, miały natomiast zdeterminowanego, pełnego poświęcenia nauczyciela, który balansował teraz przede mną, stojąc, miejscowym zwyczajem, na jednej nodze. Ze skórą pokrytą czerwoną ochrą, przystrojony paciorkami i tradycyjnymi sznytami na policzkach, trzymając myśliwską włócznię i packę na muchy z ogona dzikiej świni, w shuce przerzuconej niedbale przez ramię, Mongo był pedagogiem o takim powołaniu, jakiego nie spotkałam wcześniej u żadnego innego nauczyciela. Jego uczniowie ćwiczyli pisanie liter na piasku, uczyli się czytania i wymowy na pamięć, ale mieli do czynienia ze wspaniałym, oddanym sprawie człowiekiem,
który całym sercem i całą duszą pragnął przekazać im wiedzę. Dało się dostrzec gołym okiem, że wszelkie braki w wyposażeniu materialnym nadrabiał on zapałem i najwyższym poświęceniem. Miałam w bagażu cztery książeczki dla dzieci na ewentualne prezenty (przywykłam wozić ze sobą takie drobiazgi w czasach, gdy należałam do królewskiej rodziny, i tak zostało), więc przekazałam je Mongo przy pierwszej nadarzającej się okazji. Siedem dni później, gdy zakończyliśmy filmowanie na terenie wioski i nadeszła pora pożegnania z moją nową rodziną, Mongo znów zaprosił mnie do szkoły. Tym razem trzydziestka maluchów, a wśród nich Naipanti, wstała i radośnie wyrecytowała cały tekst jednej z podarowanych nauczycielowi książeczek. Powiedzieć, że byłam zdumiona, to mało - byłam wstrząśnięta. Ten mężczyzna, ten pedagog, który według zachodnich standardów nie dysponował żadnymi dobrami materialnymi, ofiarował trzydziestce dzieci bezcenny dar wyobraźni, i to w niespełna tydzień!
7 Potęga książki Po powrocie z Afryki moje życie nabrało takiego znaczenia i sensu, jakiego po utracie Iddina i Słiahirah nie oczekiwałam w najśmielszych marzeniach. Rzuciłam się w wir pracy: nadal prowadziłam w telewizji program House Hunt, choć nie cierpiałam zawartych w nim treści reklamowych, i występowałam jako narratorka w różnych filmach, co robiłam jedynie z potrzeby zarabiania pieniędzy na realizację swoich zamierzeń. Z kraju Masajów przywiozłam zalążek pewnego pomysłu: skoro cztery książki tak bardzo zdopingowały do nauki czytania dzieci mieszkające w afrykańskim buszu, to czego dokonałaby cała biblioteka? Maluchy, które poznałam, siedziały w czasie lekcji na gołej ziemi, a jej pokryta pyłem powierzchnia służyła im za tablicę i zeszyty. Te trudne warunki nie ograniczały jednak ich pragnienia wiedzy. Gdy Naipanti i inni uczniowie trzymali w rączkach podarowane przeze mnie książki, zachwyt i ciekawość malujące się na ich twarzach mogłyby zawstydzić niejedną zamożną instytucję edukacyjną rozwiniętego świata. Tak więc zaraz po powrocie z Kenii skontaktowałam się z moim australijskim wydawcą i przekonałam go, żeby podarował książki dla dzieci o łącznej wartości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów australijskich szkołom i sierocińcom, które odwiedziłam w Afryce. Organizacja ich wysyłki do Kenii oraz dystrybucja wymagały odrobiny targów i sprzeczek, ale nie było to aż tak trudne, gdy udało się pomyślnie
załatwić sprawy związane z cłem. Honorarium za książkę Kiedyś byłam księżną pomogło pokryć koszty wysyłki. Po odniesieniu tego małego sukcesu zaczęłam się zastanawiać, jakie znaczenie miało dla mnie samej czytanie i pisanie przez wszystkie minione lata, a także jakie znaczenie przypisywał Mongo uczeniu swoich ziomków. Ja sama przez całe życie znajdowałam w czytaniu książek bezpieczny azyl: książki mnie kształciły, były moimi wiernymi przyjaciółmi, dawały mi pewność siebie w wyrażaniu własnego zdania. Gdyby afrykańskie dzieci miały możliwość czytania i pisania, ich przyszłość z pewnością byłaby lepsza. Kiełkujący w myślach pomysł miał też pewien związek z moimi dziećmi. Kiedy były małe, czytałam im utwory ich ulubionej pisarki Mem Fox i wiele innych książek. Później obserwowałam zachwyt malujący się na twarzach maluchów, gdy zagłębialiśmy się razem w Opowieści z Narnii. Miałam nadzieję, że Iddin i Shahirah przywołują czasem na pamięć nasze wspólne chwile spędzone na lekturze przed snem i tajemne światy, dostępne wyłącznie dzięki książkom. Pragnęłam, żeby pielęgnowali ten skarb, niezależnie od tego, co ich spotka, gdy będą starsi. Zaspokajanie potrzeb może odbywać się na tak wiele sposobów, że czasami łatwo zaniedbać te duchowe, dbając o czysto fizyczne. Wiele organizacji humanitarnych znakomicie wprowadza w życie programy związane z dożywianiem i ochroną zdrowia - ja chciałam zapewniać pożywkę dziecięcemu intelektowi. Dając ludziom umiejętność czytania, daje się im także możliwość sa-mookreślenia i niezależność. Kobieta może przeczytać, co jest napisane na opakowaniu środka antykoncepcyjnego, i zrozumieć treść zawiadomienia o szczepieniach dla dzieci. Dostępna staje się rzeczowa i ratująca życie wiedza na temat HIV-AIDS. Rolnik może zebrać informacje o płodozmianie czy nawadnianiu. Mieszkaniec wsi może wystąpić o dotację na wiercenie studni, a zatem zapewnić dostęp do zasobów zdrowej wody dla całej społeczności. Każdy z osobna może podejmować własne, racjonalne decyzje w sprawach dotyczących reform politycznych i demokracji.
Powszechna znajomość czytania i pisania to nadzieja, że naród nie zawsze będzie uzależniony od międzynarodowej pomocy humanitarnej. Tak właśnie postrzegał tę kwestię Mongo, tak rozumiał praktyczny wymiar dostępu do wiedzy. Żeby urzeczywistnić te cele, trzeba przekonywać ludzi od małego, że lektura, że książki są źródłem nie tylko wiedzy, ale i przyjemności. Należy więc narzędzia edukacji i odkrywania świata udostępnić już małym dzieciom. W moim odczuciu najlepsze rezultaty daje kontakt z bogato ilustrowanymi i dobrze napisanymi książkami oraz opowiadanie ciekawych historyjek. Czytanie wydaje się naturalnym, kolejnym etapem rozwoju dla takich ludów jak Masajowie, ponieważ tradycja opowiadania jest w tej społeczności dobrze zakorzeniona. Zwyczajowe spotkania, w czasie których starsze kobiety opowiadają dowcipne historyjki, to dobry fundament udanej realizacji programów związanych z czytelnictwem i nauczaniem podstawowym. Gorąco pragnęłam, żeby Mongo urzeczywistnił swoje marzenia. Zachodziłam też w głowę, jak spełnić podobne marzenia na szerszą skalę. Przygnębiało mnie, że choć kipiałam entuzjazmem, nie mogłam znaleźć klucza, aby wcielić ten entuzjazm w czyn. Pewnego popołudnia, mając kilka wolnych chwil, włączyłam telewizor i obejrzałam talk-show Oprah Winfrey. Była to jedna z moich tajemnych przyjemności: siadałam przed ekranem, pochłaniałam posiłek złożony z czekolady (byłam uzależniona od tego przysmaku - po uprowadzeniu dzieci przez ponad dwadzieścia miesięcy żywiłam się praktycznie samą mleczną czekoladą z prażonymi migdałami popijaną sokiem pomarańczowym) i na chwilę odrywałam się od obciążeń, które nakładała na mnie moja własna audycja telewizyjna. Tamtego dnia Oprah zachęcała dzieci do czytania, namawiała widzów do poszukiwania ciekawych lektur i stawiania trudnych pytań. Parę dni później opowiedziała o kilku kobietach, które wymyśliły sobie rozmaite formy samozatrudnienia i z wielkim sukcesem rozpoczęły nowe życie. W następnym tygodniu mówiła o jakiejś ponurej i przykrej sprawie; pamię-
tam jedynie, że była to opowieść o wielkiej tragedii i emocjonalnym oczyszczeniu. Pamiętam też, jak przekonywała, że życie jest wspaniałą podróżą i że każdy wybiera inną ścieżkę, by rozpoznać własne możliwości i dotrzeć do swojego celu. Poczułam wówczas, że coś się we mnie otwiera, że jej słowa były echem słów mojego serdecznego i wiernego przyjaciela Johna Udorovica. John zawsze powtarzał, że Bóg przydzielił mi do wykonania precyzyjne zadanie i wyposażył mnie w konkretne, właściwe wyłącznie mnie umiejętności, które miałam w tym celu wykorzystać. Twierdził uparcie, że wszystko, przez co musiałam przejść, miało głębszy sens, że ból, który odczuwałam po uprowadzeniu dzieci, stał się przyczynkiem do niesienia pomocy innym, do okazania im głębokiego zrozumienia lub empatii w taki sposób, w jaki nie potrafił tego zrobić nikt inny. Wcześniej podobne podejście traktowałam lekceważąco, teraz zrobienie użytku z moich życiowych doświadczeń wydawało mi się sensowne. Telewizyjne opowieści Oprah towarzyszyły mi przez cały czas rozmyślań nad stworzeniem programu wstępnego nauczania dla dzieci w Afryce. Przyjaciele albo mówili, że pomysł jest niemożliwy do zrealizowania, albo spoglądali na mnie pustym wzrokiem, gdy próbowałam wyjaśnić, co chcę osiągnąć. Wreszcie postanowiłam nie wahać się dłużej, tylko uwierzyć w siebie i zaufać intuicji. A ta podpowiadała mi, że przedsięwzięcie polegające na dostarczeniu tysięcy książek do Afryki oraz zorganizowaniu tam bibliotek i czytelni na pewno się uda. Poszłam za głosem mojego motta: Żyjemy nadzieją. Co innego, jak nie nadzieja, pozwala ludzkiej rasie trwać? Może ona rozbłysnąć w oczach wszystkich dzieci, jeśli tylko ktoś pomoże ją rozpalić i podtrzymać. Podniosłam więc słuchawkę telefonu i zaczęłam rozmawiać z ludźmi z wydawnictw i linii lotniczych, mogącymi pomóc w realizacji mojej misji. Nie prosiłam o pieniądze, ponieważ odpowiedzialność za dotacje i transakcje finansowe przekroczyłaby moje siły i możliwości - poza tym projekt przerodziłby się w kolejną akcję charytatywną. Interesowały mnie wyłącznie towary i usługi, nie gotówka.
W ten sposób w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku zainicjowałam akcję „Potęga książki" (Operation Book Power) -nienastawiony na dochód program mający ułatwić dzieciom z krajów Trzeciego Świata naukę czytania i pisania. Nie wiązał się on z wypłacaniem pensji, bo nie było pracowników - poza mną. Korzystałam natomiast z każdej dostępnej pomocy. Justine Gregov, sekretarka i osoba rozwiązująca wszelkie biurowe problemy w redakcji programu House Hunt, pomagała w wolnych chwilach, jeśli tylko mogła. Była mi ogromnym wsparciem, bo jak sądzę, doskonale rozumiała, co chciałam osiągnąć. Mogę powiedzieć, że o ile po pierwszej wyprawie do Kenii nieśmiało zanurzyłam w toni koniuszek palca, o tyle w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym skoczyłam do wody na główkę. Nawiązanie kontaktu z czołowymi wydawnictwami australijskimi było proste. Tym razem postanowiłam wykorzystać fakt, że jestem znana. I rzeczywiście drzwi najlepszych firm stanęły przede mną otworem. Wiem, że mój entuzjazm był nieco przesadny, ale rozumiałam też, iż chcąc uruchomić wyobraźnię innych ludzi i pociągnąć ich za sobą, muszę pokazać, w jak wielkim stopniu od nich właśnie zależy powodzenie mojej akcji. Otrzymałam pozytywne odpowiedzi od wielu znanych wydawnictw, takich jak Penguin, Pan Macmillan, Rigby Heinemann, Random House, Reader's Digest i Macmillan Education. Wszystkie one bez wahania zdecydowały się podarować ogromną liczbę rozmaitych książek -od dziecięcej beletrystyki i albumów przez encyklopedie po podręczniki. W sumie przygotowano do wysyłki dwadzieścia osiem ton książek, których łączna wartość detaliczna przekraczała siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów australijskich. Szczególnie cieszył mnie fakt, że pracownicy domów wydawniczych intuicyjnie wyczuwali, czym miała być akcja „Potęga książki" i angażowali się w to przedsięwzięcie z wielką pasją. Ponieważ sama wydałam już książkę, miałam pewne pojęcie o funkcjonowaniu hurtowni. W dobie poprzedzającej komputeryzację oraz wykorzystywanie kodów paskowych do monitorowania zapasów magazynowych i planowania
dodruków wiele książek wydawano w nakładach przewyższających możliwości sprzedaży. Nadwyżki te klasyfikowano jako resztki i oferowano z wielkimi upustami w mniej prestiżowych punktach handlu detalicznego albo przeznaczano na przemiał. Mój plan dawał domom wydawniczym możliwość odpisania podatku od przekazanych w darze resztówek dzięki pośrednictwu innych instytucji pomocowych, które miały prawo taki odpis urzeczywistnić. W ten sposób wydawnictwa mogły liczyć na korzyść finansową - w przeciwieństwie do strat wynikających z przeznaczenia książek na przemiał - a publikacje zyskiwały dostęp do ewentualnych przyszłych rynków zbytu. Bombardowałam potencjalnych ofiarodawców i usługodawców kreślonymi słowem obrazami i entuzjazmem, a koronnym argumentem było zobowiązanie, że nie zabraknie mnie przy żadnej wysyłce i osobiście będę nadzorowała całe przedsięwzięcie od początku do końca. Innymi słowy, miałam dokonać wszystkiego własnymi rękami i zagwarantować, że żaden z darów nie zostanie zaprzepaszczony ani przeznaczony na inny cel. W ramach podziękowania dopilnowałam, by w czasopismach, radiu i telewizji pojawiły się relacje na temat akcji, w których wymieniano instytucje wspierające realizację projektu. Relacje te nosiły wspólną nazwę „Bożonarodzeniowy prezent dla dzieci w Afryce". Wiele osób odnosiło się sceptycznie do moich zamiarów. Ostrzegano, że pomysł spali na panewce, bo sama nie zdołam zorganizować takiej akcji bez wielu lat przygotowań i mnóstwa pieniędzy. Z tym większą satysfakcją patrzyłam więc, jak akcja „Potęga książki" nabiera rozmachu. Żeby uniknąć problemów z władzami celnymi rozmaitych krajów afrykańskich, nawiązałam kontakt z ambasadorami tych państw i przeprowadziłam z nimi szczere oraz niepozbawione tupetu rozmowy. Dyplomaci odnieśli się do mojego planu z wielką życzliwością i dołożyli wszelkich starań, żeby pomóc w uproszczeniu różnych biurokratycznych procedur. Wsparcie ambasad wyeliminowało także ewentualne zakusy na wyłudzanie łapówek przez niższych urzędników w Afryce. Kolejnym ogromnym zadaniem było wyekspediowanie drogą lot-
niczą dwudziestu ośmiu ton ładunku do RPA, Kenii, Tanzanii i Etiopii. Po moim spotkaniu z dyrektorem sprzedaży w Sydney Brianem Garside'em Południowoafrykańskie Linie Lotnicze zgodziły się przewieźć na drugi koniec świata i książki, i mnie. W zamian za hojność miałam napisać artykuł do czasopisma dostępnego na pokładach samolotów tych linii i wspomnieć o udzielonej pomocy. Gdy się nie ma czym zapłacić, kluczem do załatwienia sprawy jest poszukiwanie rozwiązań oryginalnych, odbiegających od tradycyjnej logiki. Podróżując z darami, mogłam dopilnować, żeby książki rzeczywiście trafiały do dzieci, które ich potrzebowały - i zapewnić o tym ofiarodawców. Mogłam też na bieżąco rozwiązać każdy niespodziewany problem. Samodzielne rozdystrybuowanie tak wielkiej liczby książek wydawało się trudne, dlatego postanowiłam wykorzystać infrastrukturę prowadzonych w Afryce projektów edukacyjnych oraz pomoc działających tam organizacji humanitarnych. I tak w Kenii rozesłaliśmy tysiące książek w ramach programów edukacyjnych organizacji World Vision International oraz za pośrednictwem instytucji stowarzyszonych z GARE International. Na podobnej zasadzie READ Education Trust, organizacja utworzona za sprawą prezydenta Nelsona Mandeli, pomogła w dystrybucji książek w RPA. Korzystając ze wskazówek wspomnianych instytucji, mogłam określić, które obszary lub szkoły mają największe potrzeby. Każda szkoła otrzymała mniej więcej dwa tysiące wolumenów - wybór rozmaitych książek od różnych ofiarodawców - plus pakiety dla nauczycieli i trochę materiałów piśmiennych. Jeśli książki z programu trafiały na tereny, gdzie nie było szkoły, miejscowa społeczność musiała dysponować dobrze zabezpieczonym, odpornym na działanie czynników atmosferycznych pomieszczeniem, gdzie dałoby się je umieścić. Żeby zapewnić wszystkim dostęp do materiałów, organizowano programy wieczornego czytania, które obejmowały także osoby dorosłe będące półanalfabetami. Większość instytucji, z którymi miałam do czynienia, działała wspaniale, ale miałam kłopoty z pewną międzynarodową chrześcijańską agencją rozwoju. Zorientowałam się, że pomoc na rzecz rozwoju i edu-
kacji wiązała się w jej przypadku z nawracaniem na inną wiarę. Gdy przyjrzałam się innym programom tej instytucji i porozmawiałam z miejscowymi pracownikami, zdałam sobie sprawę, że taka praktyka jest głęboko zakorzeniona, choć skrupulatnie pomniejsza się jej znaczenie w opisach działalności czy wywiadach. Zetknęłam się nawet z nieśmiałymi próbami ograniczania moich kontaktów z członkami lokalnych społeczności. Pewnego razu przyłapałam pracownika agencji pomocowej na zastraszaniu mieszkańca wioski, z którym niedawno rozmawiałam. Człowiek ten nalegał, żeby wieśniak oddał mu moją wizytówkę i nie próbował się ze mną kontaktować. Kiedy indziej jeden z przedstawicieli miejscowej starszyzny przyznał mi się w krótkiej, prywatnej rozmowie, że śpiewanie pieśni i recytowanie chrześcijańskich modlitw przed rozpoczęciem lekcji stanowiło warunek uczęszczania wiejskich dzieci do szkoły ufundowanej częściowo przez tę instytucję. Wobec ograniczonych środków finansowych zarówno wioska, jak i rząd, nie widząc innego wyjścia, przymykały oko na podobne praktyki. Łączenie pomocy humanitarnej z działaniem na rzecz zmiany wyznania uważam za niewłaściwe. Moim zdaniem jest to forma kulturowego ludobójstwa, zjawisko szczególnie krzywdzące, gdy stawką w grze staje się woda lub edukacja, bo oba te czynniki są niezwykle istotne dla rozwoju i niezależności. Wierzę głęboko, że zarówno pomoc humanitarna, jak i pomoc na rzecz rozwoju muszą być neutralne: nie religijne i nie polityczne. Dobroczyńcy nie powinni oczekiwać niczego w zamian -poza satysfakcją wynikającą ze świadczenia dobra. Ostatecznie wycofaliśmy się z partnerskiej współpracy ze wspomnianą agencją. W Johannesburgu nasza akcja wywołała sporo zamieszania, ponieważ zgodnie z danymi READ Education Trust dziewięćdziesiąt pięć procent czarnoskórych dzieci z najbiedniejszych dzielnic miasta, Soweto i Orange Farm, nie miało w szkołach żadnych książek. Dawny reżim, oparty na doktrynie apartheidu, prowadził politykę bierności wobec analfabetyzmu czarnoskórych obywateli. Budowano szkoły, lecz nie
wyposażano ich w biblioteki czy podręczniki. Widmo wykształconej czarnej większości z pewnością napawało architektów segregacji rasowej przerażeniem. Podróżowanie samochodem przez dzielnice slumsów w Johannesburgu było z początku zniechęcającym doświadczeniem, bo nędza, przemoc i przestępczość stanowiły tam bardziej normę niż wyjątek. Dyplomaci, przedstawiciele rządu i moi południowoafrykańscy przyjaciele wielokrotnie podkreślali konieczność poruszania się w towarzystwie ochrony, nie byłam więc nieszczęśliwa, że przydzielono nam policyjny radiowóz, który podążał za naszym vanem w najmniej bezpiecznych częściach Soweto. Tamtejszy szary krajobraz z rzadka urozmaicały drzewa, a całą przestrzeń symetrycznie rozplanowanych ulic zajmowały domostwa będące w rzeczywistości dostosowanymi do potrzeb mieszkalnych metalowymi kontenerami używanymi w transporcie morskim. Każdy taki domek chlubił się wolno stojącą ubikacją usytuowaną na frontowym podwórku. Sanitariaty te powstały z inicjatywy rządu po zniesieniu apartheidu i miały zapewnić higienę oraz bieżącą wodę ludziom z gett. Przed domami biegły szerokie, utwardzane bituminem drogi z piaszczystymi poboczami - dawały możliwość poruszania się, ale nie opuszczenia tego miejsca. Nie było tu ogródków z kwiatami. Większość okolicznych terenów zajmowały nieczynne kopalnie odkrywkowe. Wysokie hałdy kopalnianych odpadów wznosiły się na nieużytkach, które zdawały się stanowić ziemię niczyją Johannesburga. W przeciwieństwie do innych miast nie było tu także płynnego przejścia od najbardziej zamożnych kwartałów do przedmieść klasy średniej, surowych dzielnic robotniczych i wreszcie zapuszczonych slumsów. Te ostatnie stanowiły tu odosobnione satelity miasta, dosłownie i w przenośni bardzo odległe od świata dobrobytu i edukacji. Niesprawiedliwość dotycząca tego aspektu południowoafrykańskich realiów wydawała mi się szczególnie przygnębiająca. Wyraźne było podejście: co z oczu, to z serca. Z zażenowaniem i poczuciem upokorzenia patrzyłam na rozentuzjazmowane twarze dzieci w szkołach Soweto. Gdy zajeżdżaliśmy na
szkolny parking, nieraz witały nas wykonane ręcznie plakaty i banery mówiące, jak bardzo uczniowie są wdzięczni za książkowe dary. Zawsze też chór złożony z setek dziecięcych głosików śpiewał tradycyjne, powitalne piosenki. Gdy uświadamiałam sobie, że w szkole, do której uczęszcza sześciuset uczniów, jest trzydzieści pięć książek, ogarniała mnie podwójna niechęć do dawnych południowoafrykańskich rządów. Jak naród mający stosunkowo zamożne społeczeństwo i liczną klasę średnią może deprecjonować prawo do czytania z powodu koloru skóry? Po Johannesburgu perspektywa ponownej wizyty w Kenii napawała mnie euforią. Miałam nie tylko zobaczyć nieznane mi jeszcze części kraju, ale także ponownie odwiedzić Masajów. Odbyłam trzygodzinny lot samolotem na północ, do Nairobi. Rok wcześniej przejeżdżałam już przez to miasto wielkich kontrastów. Niektóre dzielnice tonęły w tropikalnej zieleni i zadziwiały wypielęgnowanymi trawnikami - wyrafinowanie służące turystom było wręcz przesadne. Inne części miasta, zaniedbane i pokryte pyłem, straszyły żebrzącymi dziećmi i kieszonkowcami. Na jezdniach panował nieopisany ruch, gwar tysięcy głosów wdzierał się do uszu. Fałszywa uprzejmość oraz interesowność dawały się odczuć w wielu kontaktach z tubylcami i nierzadko przypominały, że los całej, zwykle licznej rodziny spoczywa na barkach jednej osoby. Turystyka i międzynarodowa pomoc humanitarna stanowiły w tym mieście znaczące czynniki ekonomiczne. Wiele dużych organizacji pomocowych - rozmaite agendy ONZ czy fundacje charytatywne - miało siedziby właśnie w Kenii z powodu panującej w tym kraju względnej stabilizacji politycznej i społecznej. Nairobi często jest wykorzystywane jako lotnisko tranzytowe dla konwojów z pomocą humanitarną oraz dla ekip medycznych zmierzających do miejsc dotkniętych rozmaitymi klęskami w Afryce Wschodniej. Spotkałam w tym mieście wielu doświadczonych pracowników organizacji humanitarnych, którzy zajmowali się dosłownie wszystkim: prowadzili konwoje wiozące podstawowe pro-
dukty spożywcze do Etiopii w czasach klęski głodu, przedzierali się odważnie na tereny ludobójczych walk w Ruandzie, żeby opiekować się osieroconymi dziećmi, ewakuować ludność i pielęgnować ranne ofiary krwawej wojny partyzanckiej. Elegancja hollywoodzkiego Czarnego Lądu widoczna w takich filmach jak Pożegnanie z Afryką w niczym nie przypomina realiów życia w mieście uzależnionym od pomocy humanitarnej i turystyki. Ale dla mnie było to miasto, gdzie mieszkała moja przybrana córka Rasoa. Od kilku lat wspierałam ją finansowo, a w czasie pierwszej podróży do Kenii udało mi się wygospodarować czas na krótki wypad do stolicy, żeby ją wreszcie poznać. Przed wyprawą na wschód, do kraju Masajów, chciałam doręczyć jej przesyłkę. Mieszkała w sierocińcu, w dzielnicy slumsów Kiberze. Czteroletnia wówczas Rasoa była psotnym dzieckiem o wielkich brązowych oczach i krzywym uśmiechu - i zawsze zachwycała się moimi długimi włosami. Pochodziła z ludu Kikuju, mówiła w suahili i znała parę słów po angielsku. Tamtego dnia, gdy znów mnie zobaczyła, puściła się ku mnie biegiem na silnych, małych nóżkach, ale po krótkiej chwili zatrzymała się i czekała, czy ją przywołam. Gdy to zrobiłam, podeszła powoli onieśmielona i wsunęła rączkę w moją dłoń. Cudownie było zobaczyć małą znowu po całym roku - z radością tuliłam ją w ramionach. Ośrodek Mukuru, gdzie mieszkała Rasoa, pełnił nie tylko funkcję sierocińca, ale i szkoły. Był przystankiem na drodze do lepszego świata. W okolicy ośrodka ludzie żyją w najstraszniejszej nędzy, jaką widziałam gdziekolwiek na świecie: nie mają bieżącej wody, kanalizacji ani elektryczności, ich domostwa to po prostu nory. Kozy rywalizują z dziećmi o resztki na hałdach śmieci, dosłownie pod drzwiami domów płyną potoki ścieków. Pozbawione dostępu do lekarstw maluchy masowo umierają na malarię, zapalenie oskrzeli, odrę. Kiedy tam dotarłam, magazyn żywności był prawie pusty, a dopływu gotówki nie spodziewano się wcześniej niż za dwa tygodnie. Mary, dyrektorka ośrodka, powiedziała mi, że zazwyczaj tylko sto dwadzieścioro dzieci z prawie dwustu ma szczęście dostać raz dziennie owsian-
kę, czyli posiłek zapewniany przez placówkę. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, według jakich kryteriów Mary podejmuje decyzję, które dziecko zostanie nakarmione danego dnia. Założenie biblioteki w ośrodku Mukuru w znacznej mierze zwiększyłoby możliwości nauczania dzieci, ale im przede wszystkim potrzebne było jedzenie. Z własnych oszczędności kupiłam sporo worków kukurydzy i suszonej fasoli. Wzdragałam się na myśl, że Iddin i Shahirah mogliby chodzić głodni albo że musiałabym wybierać, które z nich mam nakarmić. Spędziłam z Rasoą i innymi dziećmi dwa dni - śpiewaliśmy, bawiliśmy się, naśladowaliśmy głosy zwierząt, opowiadaliśmy bajki i naturalnie - czytaliśmy książki. Siedziałam na masce łazika, a maluchy cisnęły się wokół mnie, wykrzykując ochy i achy, gdy przewracałam kartki i wydawałam dziwne dźwięki, przypominające głosy zwierząt pokazanych na obrazkach. Niektóre dzieci pamiętały, jak przed rokiem naśladowałam głos zimorodka australijskiego. Tym razem przywiozłam kukiełki przedstawiające zwierzęta i ptaki charakterystyczne dla Australii oraz fotografie buszu i plaż w moim kraju. Telepiąc się znajomą drogą do Enkongunarok, z trudem ukrywałam entuzjazm. Najpierw dostrzegłam Kilimandżaro, potem, w oddali, stado słoni. Byliśmy blisko. Mieszkańcy wioski wiedzieli, że przyjadę, ale nie mieli pojęcia kiedy. Jeśli miałam cień wątpliwości, czy jeszcze mnie pamiętają, nie został po nim nawet ślad, gdy wyskoczyłam z samochodu. Zostałam otoczona rosnącą ludzką falą, która - wśród śmiechów i przytulania - popychała mnie ku zagrodzie dla bydła na ceremonię powitania. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy, dopóki słońce nie zaczęło się chować za Kilimandżaro. Obejrzałam dzieci, które narodziły się pod moją nieobecność, i bawiłam się z maluchami poznanymi w czasie poprzedniej wizyty. Gdy zapadła ciemność, siedliśmy przy ognisku. Naipanti oparła głowę o moje ramię, ja dotykałam plecami pleców jej matki i tak słuchałyśmy dosadnych żartów opowiadanych chrapliwym głosem przez jedną ze
starszych kobiet. Mówiła coś o małpach, zapaleniu stercza i próbie podwędzenia cudzej żywności! Księżyc świecił jasno, a w krystalicznym powietrzu unosił się zapach pieczonej kozy i płonącego węgla drzewnego. Nazajutrz zatroszczono się o przygotowanie napoju z jeszcze ciepłej krowiej krwi i mleka. Wiedziałam, iż ten smakołyk sporządza się wyłącznie dla szacownych gości oraz ciężko chorych i że w dobrym tonie jest wypić wszystko bez wahania, do dna. Masajski „eliksir życia" miał posmak metalu i przywodził mi na pamięć dziecięce próby dojenia krów. Starałam się nie myśleć o gruźlicy, której mogłam się nabawić. O dziwo, byłam jedyną kobietą wśród zebranych i zastanawiałam się, dlaczego tak jest. Mongo, jego przyjaciel Kapito oraz Daniel, naczelnik wsi, poprosili, żebym udała się w ślad za nimi na środek zagrody. Tu sprawa się wyjaśniła. W obecności wszystkich mieszkańców wsi wojownicy nadali mi tytuł honorowego mężczyzny i obdarowali mnie ręcznie wykonanym pasem z koralików, który zgodnie z tradycją noszą wyłącznie przedstawiciele płci męskiej. Z szerokim uśmiechem na ustach Mongo wyjaśnił werdykt Daniela: byłam wprawdzie niska i uśmiechałam się jak kobieta, ale nosiłam się dumnie jak mężczyzna. To jeden z najwspanialszych komplementów, jakie kiedykolwiek usłyszałam. A jednym z największych zaszczytów, jakich kiedykolwiek dostąpiłam, była możliwość obserwowania dzieci, gdy dostawały pierwsze własne książki. Zbite w gromadkę, rozgadane, wyciągały szyje i zaglądały sobie nawzajem przez ramię, żeby rozjarzonymi ciekawością oczami popatrzeć na książkę sąsiada. Po piętnastu minutach każde z nich trzymało w dłoniach własny egzemplarz. Siedząc na gołej ziemi i pomagając sobie palcem wskazującym, maluchy przystąpiły do żmudnego rozszyfrowywania liter. Lata pamięciowej nauki wykrzesały iskierkę rozumienia tekstu, a czytanie książki stało się czymś więcej niż marzeniem.
Przeżyłam wiele irytujących, zabawnych i żałosnych sytuacji, z którymi -jak się okazało - najlepiej było sobie radzić sprytnymi unikami. Szybko nauczyłam się kwitować trudności stwierdzeniem „TJA" - Taka Jest Afryka - i wzruszeniem ramion. Pewnego dnia przeżyłam awaryjne lądowanie w czasie okropnej burzy w odludnej okolicy, dwieście kilometrów od Johannesburga. Leciałam maleńkim piper cherokee, pilotowanym przez mojego dobrego przyjaciela, południowoafrykańskiego filmowca Harmona Cusacka. Pamiętam histeryczną reakcję Joy, mojej asystentki i towarzyszki podróży, która biorąc prysznic w naszej prymitywnej kwaterze w Namelok w Kenii, stanęła niespodziewanie oko w oko z ogromnymi ropuchami. Potem nabawiła się wszy, bo zapomniała spiąć włosy, dostarczając książki do jednego z sierocińców. Uskarżanie się na przeciwności losu, gdy coś się nie wiedzie, nie ma w Afryce sensu. Trzeba sobie radzić, korzystając z dostępnych środków, a wybuchy złości zachować na prawdziwe nieszczęścia, które wiążą się z przelewem krwi, kradzieżą czy przemocą. Akcja „Potęga książki" jest dla mnie dowodem, że jeden człowiek może wiele zmienić - trzeba tylko głębokiego przekonania i odrobiny uporu. Każdy, kto uczestniczył w projekcie, był na swój sposób autorem tej zmiany, a cała akcja przypominała rzucanie kamyków do stawu i obserwowanie, jak z pojedynczych zmarszczek na wodzie powstaje wielka fala dobrej woli. Do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku szkoła w Enkongunarok bardzo się rozrosła - zamiast trzydzieściorga uczyło się w niej sto trzydzieścioro dzieci. Wiele z nich maszerowało do niej przez sawannę nawet dwie godziny. Rząd wyznaczył do pomocy Mongo trzech dodatkowych nauczycieli. Z państwowych środków zbudowano też niewielką bibliotekę i dwie sale lekcyjne. Wieczorami odbywają się tam lekcje czytania dla dorosłych, mieszkańców wioski. Wszystko to stało się za sprawą prościutkiego pomysłu, czterech książeczek i oddanego sprawie, wspaniałego nauczyciela Mongo, który nigdy nie zawiódł swoich krajan. Akcja „Potęga książki" prowadzona była do roku dwutysięcznego.
W roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym objęła Bośnię. Pomogła w odbudowie systemu szkolnictwa w regionie Tuzli i Sarajewa i przywróceniu normalnego życia dzieciom dotkniętym wieloletnią wojną. Później wysyłaliśmy książki do Suazi, Malawi i Zimbabwe, nie przerywając działalności w RPA i Kenii. Obcowanie z dziećmi z programu „Potęga książki" działało jak balsam na tęsknotę za dwójką mojego własnego potomstwa. Każdego roku stykałam się z tysiącami maluchów i czytałam im bajki - czasem na terenie objętym wojną, czasem siedząc na gołej ziemi nieopodal żyraf i zebr, nie byłam jednak pewna, czy nadał potrafiłabym rozpoznać chichot Shahirah lub głos Iddina. Głęboko wierzyłam, że każde dziecko ma prawo do zdobycia podstawowej wiedzy. Podobnie jak czysta woda, opieka medyczna i dostatek pożywienia, podstawowa wiedza jest niezbędną potrzebą-jest narzędziem zapewniającym niezależność i samowystarczalność. Pewnego razu leciałam do Afryki - a potem z Afryki - z australijskim pisarzem Bryce'em Courtenayem. Pochodzący z RPA Bryce wyemigrował do Australii jako młody mężczyzna i odniósł znaczący sukces zawodowy w branży reklamowej. Będąc „częściowo" na emeryturze, oddał się miłości swojego życia - pisarstwu. Jego pierwsza książka The Power of One zyskała nadspodziewaną popularność i stała się kanwą dla hollywoodzkiego filmu. Tak więc, już po sześćdziesiątce, Bryce odniósł drugi, może nawet większy sukces - tym razem jako pisarz. Ojciec czworga dzieci, doznał bolesnej osobistej straty. Jego syn zmarł tragicznie, mając zaledwie dwadzieścia kilka lat, zaraziwszy się wirusem HIV w czasie zabiegów medycznych. Pokrzepiające było to, że nie kierował pod moim adresem żadnych komunałów na temat Iddina i Shahirah - po prostu dobrze mnie rozumiał. Poznaliśmy się w holu portu lotniczego w Sydney, po czym wdaliśmy się w niezwykle miłą pogawędkę. Rozprawialiśmy o RPA i Kenii. W oczach mojego rozmówcy zapłonął entuzjazm, gdy opowiadałam o czytelniczym projekcie dla afrykańskich dzieci - Bryce jest człowie-
kiem wylewnym, bardzo otwartym i lubiącym żywo gestykulować. Spędziliśmy w swoim towarzystwie kilka godzin, ponieważ lot był opóźniony, a następnie wymieniliśmy się numerami telefonów i każde z nas poszło w swoją stronę, bo siedzieliśmy w różnych częściach samolotu -on w klasie biznes, ja w ekonomicznej. Kilka tygodni później, gdy weszłam na lotnisko w Johannesburgu, skąd miałam się udać w drogę powrotną do domu, dostrzegłam jego rozpromienioną twarz. Wymachiwał do mnie radośnie. - Jackson (tak najwyraźniej postanowił mnie nazywać), proszę bliżej, miałem wielką nadzieję, że panią spotkam. Potem nastąpił potok słów: pamiętał, że miałam wracać do kraju tego samego dnia co on, więc załatwił mi przeniesienie do lepszej części samolotu. Nie mogłam protestować. Gdy Bryce coś postanowił, nie było na niego siły. Rozmawialiśmy przez całą drogę powrotną do Australii: o dzieciach, które spotkałam, o szkołach i przedziwnym asortymencie pojazdów, jakimi dane nam się było przemieszczać. Głównie jednak dyskutowaliśmy o naszej miłości do Afryki i o pisarstwie. - Idź za głosem serca, Jackson, pisz, musisz pisać - namawiał mnie usilnie - i rób dalej to, co robisz. Dla dzieci, uprowadzonych i innych... i własnych. Bądź wierna swemu sercu, nie pozwól, żeby jakiś bęcwał ci w tym przeszkodził. Mam coś dla ciebie z Zimbabwe - ciągnął, sięgając do kieszeni i wyjmując z niej kawałek złożonego jasnoniebieskiego papieru. - To będzie ci przypominać, że musisz dochować wierności własnemu sercu. Nie noś tego, póki znów nie poczujesz, że kogoś mocno kochasz. Czekaj. Będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie czas. Mówiąc te słowa, rozwinął papier i wydobył z niego trzykaratowy, fioletowy ametyst - starannie obrobiony, ale nieoprawiony. Kładąc mi piękny kamień na dłoni, uśmiechał się od ucha do ucha jak uczniak. - To moje podziękowanie w imieniu afrykańskich dzieci - oświadczył i rozparł się w fotelu. Co miałam powiedzieć, gdy otrzymałam tak wspaniały prezent
i usłyszałam tak wzruszające słowa - kilka z nich miało głębszy uczuciowy wydźwięk, niż cokolwiek dotąd usłyszałam, brnąc nieudolnie przez życie za fasadą mojego rozbitego związku. Bryce wiedział, że po powrocie do domu w Melbourne będę musiała stawić czoło skomplikowanej sytuacji, że będę musiała trzymać w tajemnicy fakt, iż moje małżeństwo się rozpadło, że idziemy z Iainem przez życie osobno i mieszkamy pod wspólnym dachem tylko po to, bym nie straciła szans na kontakt z Iddinem i Shahirah. Wydawało się, że Bryce świetnie rozumiał, jaka jestem samotna i nieszczęśliwa, i miał dość odwagi, aby o tym ze mną mówić, choć prawie wcale się nie znaliśmy. Jego twarz była cudownie szczera - niczego nie skrywała. Usiadłam więc wygodnie w fotelu i uścisnęłam jego dłoń w podzięce za piękny prezent. W czasie lotu do Melbourne, gdy już rozstałam się z Bryce'em, trzymałam ametyst w dłoni i rozmyślałam, co mam dalej robić. Byłam matką bez dzieci, kobietą, która obleka się w pancerz cynizmu w obronie przed miłością.
8 Pustka Było już późne popołudnie, gdy zajechałam taksówką pod dom. Nie był to taki dom, jakiego pragnęłam. Bałam się wejść do środka i zmierzyć ze smutkiem. Omal nie zawróciłam, żeby uciec do samolotu i polecieć z powrotem do Kenii, do ludzi, którzy mnie zaakceptowali taką, jaką byłam, którzy niewiele wiedzieli o mojej przeszłości i moich dzieciach. Musiałam jednak przystąpić do dozwolonego w trzymiesięcznych odstępach rytuału starań o kontakt z Iddinem i Shahirah, a do tego konieczna była moja dłuższa obecność w Melbourne. Głęboko odetchnęłam i podążyłam ku frontowym schodom. Wprowadziliśmy się do tej dużej, dwupiętrowej willi parę miesięcy po porwaniu, gdy poprzedni, wynajmowany przez nas dom został wystawiony na sprzedaż. Daisy, mój koń na biegunach, trzymał straż w oknie na piętrze niczym latarnia morska dla Iddina i Shahirah - jako znak, że to ich dom. Masywny i bezpieczny budynek, stojący na sporej działce z ogrodem, znajdował się w tej samej dzielnicy, z której dzieci zostały uprowadzone - miało im to ułatwić w przyszłości powrót do domu. Wysokie, przestronne pokoje były dla mnie rzadko opuszczanym schronieniem. Wychodziłam tylko do pracy lub po zakupy i sporadycznie - do teatru czy kina. Większość ludzi nie wiedziała, jak ze mną postępować. Nie zacho-
wywałam się jak ofiara, nie chciałam obnosić się publicznie ze swoim smutkiem. Część osób ze świata mediów czuła do mnie urazę, że rzadko się pokazuję publicznie. Przyjmowałam niektóre zaproszenia stacji telewizyjnych na premiery fdmów, ale dziennikarze i tak najchętniej oceniali mnie zjadliwie - byłoby im bardziej na rękę, gdybym podcięła sobie żyły i skończyła ze sobą albo obleczona w czerń trwała w wiecznej żałobie. Czuliby się lepiej, gdybym dała się zaszufladkować jako ofiara. Mieli mi za złe, że zarabiam na życie, mieli mi za złe, że nie siedzę cicho w sprawie porwania moich dzieci. Kobietę, która mimo osobistej tragedii okazuje siłę, media najczęściej obsmarowują. Mężczyzna natomiast dostaje zielone światło, żeby mógł iść dalej, zyskuje uznanie za hart ducha i próby budowania nowego życia. Stosowałam rozmaite wybiegi, aby zminimalizować kontakt ze światem zewnętrznym. Na przykład często udawałam własną sekretarkę, chcąc decydować, czy prowadzić rozmowę, czy ją przerwać. Przeniosłam biuro, w którym przygotowywałam audycję telewizyjną, do domu, żebym nie musiała niepotrzebnie stykać się z obcymi. Nie przeczę, z przyjemnością prowadziłam House Hunt. Lubiłam wyszukiwanie materiałów i układanie scenariuszy na temat architektury i wystroju wnętrz czy spraw dotyczących środowiska. Ale pomijając same scenariusze, prezentowanie domów w telewizyjnej audycji o reklamowym charakterze było nużące. Ile razy można mówić pochlebnie o blacie z granitu? Ciągle jednak sobie powtarzałam, że utrzymanie tego programu jest dla mnie koniecznością finansową. Chętnie podjęłabym się prowadzenia innej audycji na temat stylu życia czy podróżowania, ale Iaina i mnie środowisko postrzegało jako profesjonalny, sprawny duet i trudno było to przekonanie zmienić. Dla ludzi z produkcji praca w prywatnym domu musiała wydawać się dziwna. Z pomocą mojej drogiej przyjaciółki Deb Gribble przekształciłam willę w przyjazne miejsce, w prawdziwy dom, przygotowany, żeby pomieścić gromadkę dzieci. Ale jedynym dzieckiem, które w nim mieszkało, była moja kilkunastoletnia pasierbica Skye. Dwójki młodszych, do których strasznie tęskniłam, nadal brakowało. Pokoje Iddina
i Shahirah czekały w pełni wyposażone, dziecięce skarby były troskliwie przechowywane, a w domku zabaw w ogrodzie stały rowery i inny sprzęt do letnich rozrywek. Obrazki, które moje dzieci malowały w dzieciństwie, oprawiłam i powiesiłam na honorowych miejscach w salonie tuż przy kuchni, a ich rzeźbiarskie dzieła i dyplomy pływackie wystawiłam na pomocniku. Fotografie były dosłownie wszędzie. Na ogromnej, rodzinnej tablicy z korka widniały wspomnienia z minionego życia, pamiątki po obecności Iddina i Shah zdobiły każdy pokój. Napisany ręcznie przez mojego syna przepis na spaghetti trzymałam przypięty do drzwi lodówki, dopóki nie spłowiał i nie rozpadł się na strzępy. Płakałam, gdy nie dało się go już dłużej ratować taśmą klejącą. Ten prywatny świat był wyizolowany i ciasny, ale dopóki trzymałam się myśli, że dzieci wrócą, wciąż byłam ich matką i mogłam się oszukiwać, że spoczywają na mnie pewne obowiązki. W domu miałam też kilka rzeczy, na które nie mogłam patrzeć albo o których nie mogłam myśleć spokojnie. Jedną z nich była maszyna do szycia. Robótki ręczne stanowiły tak ważną część mojego wspólnego życia z dziećmi, że teraz samo jej dotykanie sprawiało mi wielki ból. Poza tym nie zostało we mnie nic z dawnej weny twórczej. Po uprowadzeniu dzieci szyłam na maszynie tylko dwukrotnie: raz, gdy przyjaciółka wychodziła za mąż i poprosiła mnie o stworzenie specjalnej kreacji dla jej maleńkiego synka, a potem, kiedy Skye nalegała, żebym uszyła jej sukienkę na zabawę szkolną. Czerwoną krepę, którą wybrała sobie na wieczorowy strój, skroiłam na stole w jadalni, a potem pospinałam poszczególne kawałki szpilkami. W czasie pierwszej miary Skye zachwycała się tą sukienką, tak jak potrafią to robić tylko nastolatki. Natomiast mnie ogarnęło potworne przygnębienie. Przy pierwszej sposobności zamknęłam się w łazience na piętrze i udając, że biorę prysznic, wypłakałam cały żal, całą tę niewiarygodnie dużą dawkę smutku, która się we mnie zebrała. Chciałam szyć dla mojej pasierbicy, ale chciałam też szyć dla moich biologicznych dzieci. Wykonywałam własnoręcznie ubranka i inne drobiazgi dla Iddina i Shah, jeszcze zanim przyszli na świat - te zajęcia stanowiły bez mała cząstkę mnie samej.
Uwielbiałam tworzyć kreacje, dopasowywać letnie sukienki i stroje kąpielowe, a także szyć ubranka dla lalek ze skrawków i resztek. Prawdę mówiąc, zamieniłam ten dom nie tylko w azyl, ale i w więzienie. Nie potrafiłam też opuścić go na zawsze. Zrobiwszy to, przypieczętowałabym fakt, że rodzina składająca się z dwójki małych i trójki starszych dzieci oraz dwojga kochających się rodziców, która mieszkała w domu chętnie odwiedzanym przez gości w różnym wieku, po prostu się rozpadła. Spowodowałoby to także kolejną serię problemów w aspekcie prawa islamskiego, kolejne utrudnienie w próbach nawiązania kontaktu z dziećmi. Gdyby wyszło na jaw, że jestem samotna, Bahrin postarałby się o uznanie mnie za kobietę niemoralną, a zatem niemającą prawa do własnych dzieci. Iddin, Shah i ja mieliśmy znacznie większe szanse na ponowne połączenie, gdy byłam zamężna. Sytuacja nie należała do komfortowych, lecz na pierwszym miejscu postawiłam dzieci. Nikły cień nadziei, że pewnego dnia porozmawiam z nimi przez telefon albo dostanę od nich list, trzymał mnie przy zdrowych zmysłach i sprawiał, że bez względu na wszystko zachowywałam pozory. Nikt z wyjątkiem najbliższych przyjaciółek nie wiedział, że moje serce i dusza, ukryte pod maską opanowania, są w strzępach. Przyjaciółki były wiernymi i wyrozumiałymi powierniczkami. Bezpiecznie zawierzałam im najskrytsze myśli, a one z wielką tolerancją odnosiły się do moich dziwactw i szalonych pomysłów. Trudno o prawdziwszą przyjaźń. Zwłaszcza w obecności Deb Gribble mogłam odkrywać swoje wnętrze do woli. Nie osądzała mnie, udzielała jedynie niezachwianego wsparcia. Mandy Fudge (obecnie Holdensen) przez kilka lat mieszkała po sąsiedzku. Miałam szczęście mieć w niej przyjaciółkę i wierną po-wierniczkę. Z obiema tymi wspaniałymi kobietami mogłam swobodnie się śmiać i być sobą, cokolwiek się działo. Sue MacArthur, jedna z moich najdawniejszych przyjaciółek, była osobą delikatną i umiejącą dodać otuchy. Ona i jej mąż Rob - rodzice chrzestni Shahirah i Iddina -kochali gorąco i moje dzieci, i mnie. Nieoceniona kumpelka Sally Ni-
choles ochoczo dzieliła moje perypetie i okazywała mi sympatię także wtedy, gdy bywałam nieznośna. W późniejszym okresie często wspólnie podróżowałyśmy i razem cieszyłyśmy się wolnością w San Francisco i Waszyngtonie. Heather Brown zawsze stała w odwodzie. Pozwalała mi wkraczać w swoje życie i z niego odchodzić, kiedy tego chciałam. Dzięki niej mogłam się domyślać, jak dorasta Iddin, bo patrzyłam, jak dorasta jej syn Jack, najlepszy przyjaciel Iddina. Ale co najważniejsze, w towarzystwie tych pięciu kobiet mogłam być smutna -zawsze pozwalały mi na ten luksus. Gdy ogarniało mnie zwątpienie, podnosiłam słuchawkę i telefonowałam do kochanej Patsy z Belgii. Dodawała mi otuchy, koiła moje lęki i łagodziła zmęczenie. Spokój, który odnalazłam w Afryce, dobrze mi służył, choć wydawało się, że wiodę trzy, prawie oddzielne, życia: pierwsze - intelektualne, związane z faktem, że pociągała mnie praca na rzecz organizacji humanitarnych, że czułam potrzebę pomagania innym, że mój umysł nieustannie wymyślał nowe projekty pomocowe; drugie - codzienne powinności związane z gotowaniem, pracą zarobkową i kontaktami z innymi ludźmi; oraz trzecie - w którym karmiłam się przeszłością, ale myślałam o przyszłości wspólnej z moimi dziećmi i o nią się modliłam. Nie wiedziałam, jak te trzy życia połączyć, a wysiłek, którego kosztem próbowałam tego dokonać, przerastał moje siły i kompletnie mnie wyczerpywał. Walka o zobaczenie się z Iddinem i Shahirah trwała nadal. Nigdy się nie poddałam, choć z upływem lat trzeba było zmieniać zakres żądań i żyć nadzieją nie na bezpośrednie spotkanie, lecz choćby na rozmowę telefoniczną. Pozwolono mi przesyłać listy zgodnie z procedurą ustaloną przez Bahrina, ale ta czynność rozdzierała mi serce. Nie mogłam pisać ani o miłości, ani o tym, że pragnę ich powrotu do domu. Wszystkie przesyłki przechodziły przez kancelarię adwokacką Bahrina w Melbourne, gdzie prawnicy sprawdzali, czy dana rzecz może zostać wysłana - do moich własnych dzieci! To wspaniałomyślne pozwolenie, udzielone mi w połowie lat dziewięćdziesiątych, było ze strony byłego męża i jego prawników zagraniem czysto propagandowym. Powątpie-
wałam, czy dzieci rzeczywiście dostają to, co im wysyłam, zarówno za pośrednictwem owej „dozwolonej" metody, jak i zwykłą pocztą. Podporządkowałam się wytyczonej formule i pisząc listy, i przygotowując prezenty urodzinowe, ale jednocześnie starałam się na różne sposoby przechytrzyć cenzurę. Pewnego roku przemyciłam wiadomość do Iddina i Shah nagraną na wideokasecie filmu Star Trek, mając nadzieję, że dzieci będą go oglądały bez asysty. Rozpacz kazała mi się imać rozmaitych sposobów przychodzących mi do głowy. Wysyłałam kartki ze wszystkich miejsc na świecie, ze wszystkich podróży, zawsze ostrożnie ważąc słowa, świadoma, że daję mojemu byłemu mężowi do ręki obosieczną broń. Znaczenie kartki pocztowej mogło być łatwo wypaczone: „Wasza matka dobrze się bawi, podróżując po całym świecie". Ponawiane co trzy miesiące próby nawiązania kontaktu z dziećmi wykańczały mnie psychicznie. Już na kilka godzin przedtem czułam paraliżujący lęk. Zwlekałam i szukałam wykrętów, żeby oddalić od siebie to zadanie. W końcu dzwoniłam do adwokatów Bahrina w Melbourne -co przypominało załatwianie sprawy służbowej - i prosiłam o pozwolenie nawiązania kontaktu telefonicznego z własnymi dziećmi. Potem wydzwaniałam pod wszystkie numery telefonów, jakie miałam, do licznych rezydencji królewskiej rodziny, a następnie pod wszystkie numery telefonów służbowych. Jeszcze później siadałam w sypialni z malezyjską książką telefoniczną, którą zdobył dla mnie przyjaciel w czasie podróży służbowej do tego kraju, i sporządzałam listę osób, które mogłyby mi ewentualnie pomóc. Żebranie o wsparcie wśród obcych stało się moją drugą naturą - prosiłam, żeby pomogli mi przemycić dzieciom jakąś wiadomość albo żeby powiedzieli mi cokolwiek o wyglądzie i zajęciach Iddina oraz Shahirah. Nie wstydziłam się prosić. Musiałam przywyknąć do upokorzeń. Kierowane pod moim adresem ordynarne słowa spływały po mnie jak woda po gęsi, niemniej złośliwy śmiech, który nieraz wybuchał, gdy zaczynałam płakać, budził we mnie obawy, czego muszą doświadczać Shahirah i Iddin. Cierpiałam i niepokoiłam się o dzieci, bo wychowywali je właśnie moi rozmówcy, ludzie bez ser-
ca, bo otaczały je osoby o religijnych uprzedzeniach, głuche na człowieczeństwo tych maleństw. Przez wszystkie lata tylko jedna osoba rozmawiała ze mną uprzejmie, później jednak ten sam mężczyzna szydził ze mnie w Internecie dla korzyści politycznych. Jak mogłam pomóc moim dzieciom, skoro były tak daleko i skoro celowo zostałam pozbawiona kontaktu z nimi? Poddawałam się temu upodlającemu rytuałowi przez sześć i pół roku. Uparcie podejmowałam wyzwanie, żeby dobić się do moich dzieci albo przynajmniej zebrać o nich jakieś informacje. Lepsze skutki miałoby chyba bicie głową o mur - gdybym uszkodziła sobie trochę szarych komórek, może lżej odczuwałabym ból. (W dwa tysiące szóstym roku dzieci powiedziały mi, że żaden z moich listów ani moich prezentów do nich nie dotarł). Dziennikarka pewnej ukazującej się w niedziele gazety zatelefonowała w sobotnie popołudnie - tuż przed oddaniem tekstu do druku -i poinformowała mnie, że przeprowadziła wywiad z moim byłym mężem w Malezji. - Książę powiedział, że dzieci pani nienawidzą - zaszczebiotała. -Czują się znacznie lepiej w Malezji, co wyraźnie widać. Kobieta odbyła podróż do tego kraju i została tam po królewsku przyjęta, ale ani nie widziała Iddina i Shah na oczy, ani z nimi nie rozmawiała. Nigdy też nie spotkała się ze mną. Gdy poprosiłam ją o numer telefonu do dzieci, przyznała, że go ma, lecz nie chciała mi podać, zasłaniając się etyką dziennikarską. Uciekła się do chytrego wybiegu, aby zlekceważyć moje prawa rodzicielskie. Pod koniec rozmowy moja wściekłość sięgnęła granic. Dopadnięcie wydawcy w sobotę byłoby nie lada wyczynem, ale skoro dziennikarka miała numer telefonu moich dzieci - bezpośredni numer telefonu do domu, w którym mieszkały - to chyba i ja miałam prawo go mieć? Ostatecznie w świetle australijskiego prawa byłam jedyną legalną opiekunką ich obojga. Prawie godzinna rozmowa telefoniczna z wydawcą okazała się jed-
nak kolejnym pogrążającym i jałowym doświadczeniem. Mogłam „starać się o sądowy nakaz podania numeru", ale redaktor zapewnił mnie, że gazeta i tak mu się nie podporządkuje. Iddin i Shah są wprawdzie niepełnoletni, a ja nadal jestem ich legalną opiekunką w Australii, ale wydawca musi chronić swoje źródła informacji. Nie miałam dość pieniędzy, żeby starać się o ten numer telefonu z pomocą nakazu sądowego. Poza tym cała procedura trwałaby nie krócej niż tydzień - w tym czasie artykuł ukazałby się drukiem, a Bahrin zmieniłby numer telefonu. Byłam więc matką całkowicie wyzutą z prawa do opieki nad własnymi dziećmi, a dziennikarze mieli do nich łatwiejszy dostęp niż ja. Odłożyłam słuchawkę. Czułam taki ucisk w klatce piersiowej, że omal się nie udusiłam. Znów, po raz pierwszy od dwóch lat, poczułam nudności i dopadł mnie kaszel. Musiałam wyjść z domu, musiałam znaleźć się z dala od telefonu, żeby w przypływie fali rozpaczy nie poddać się przymusowi wykonania jeszcze jednego telefonu do wydawcy. Nie chciałam więcej prosić obcych ludzi o pomoc. Z odrazą myślałam o tym, że moja rodzina i ja staniemy się tego wieczoru ekscytującym tematem rozmów dziennikarki i wydawcy, tematem plotek wymienianych przy drinku lub w czasie kolacji w lokalu. Nieobecność dzieci w domu była dokuczliwa i namacalna. Zapadła noc. Wsiadłam do samochodu i pojechałam do parku, gdzie Shahirah i Iddin bawili się po raz ostatni przed porwaniem. Krążyłam nad brzegiem rzeki i po wzgórzu, z którego widać było plac zabaw. Wybrałam stary dąb na szczycie wzniesienia - w dali przede mną rozciągało się rozświetlone miasto. Osunęłam się po pniu na trawę, zahaczając ubraniem o szczerbatą, nierówną korę, i przycisnęłam kolana do piersi. Byłam bliska zakończenia tego trudnego zadania, jakim jest życie, zamierzałam odebrać egoistycznym dziennikarzom pokusę wyrabiania sobie nazwiska kosztem Iddina i Shah. Jeśli przestanę istnieć, cała sprawa się skończy, przynajmniej dzieci będą miały spokój. Siedziałam tak na deszczu większą część nocy, obracając w dłoniach paczkę żyletek. Nacięłam poziomo skórę i patrzyłam tępo na wyciekającą z wolna krew. Nagle zrozumiałam, dlaczego u dziewcząt, które
były molestowane, tak powszechne jest samookaleczanie. Przez kilka cudownych chwil udało mi się skupić gorycz i smutek, ból i tęsknotę w jednym, wyraźnie widocznym na moim ciele miejscu. Doznałam ulgi wspaniałej i kuszącej. Mogłam dokładnie zlokalizować ból, przenieść go z duszy gdzieś indziej. Czy miałam dość odwagi, żeby przeciąć skórę na nadgarstku skuteczniej? Chyba nie. O czwartej nad ranem wsiadłam do samochodu, pojechałam do domu przyjaciela i zastukałam do drzwi. Gdy Andrew je otworzył i zobaczył, że jestem przemoczona i upaprana, bez mrugnięcia powieką, bez jednego słowa zaprowadził mnie do pokoju gościnnego, a ja, lejąc łzy, mamrotałam coś o gazetach i dzieciach. Chwycił z suszarki ręcznik i podkoszulek, rzucił je w moją stronę i zostawił mnie samą, żebym się przebrała. Po chwili wrócił z filiżanką gorącej herbaty. Polecił mi wejść do łóżka. Okrył mnie kołdrą, dopilnował, żebym wypiła herbatę, i wyłączył światło. Spałam pięć godzin, po czym, zawstydzona, wysunęłam się z pokoju. Zastałam Andrew w kuchni. Robił kawę. Na kuchennym blacie leżała rozłożona gazeta. - Dzięki, że w nocy... znaczy nad ranem... - zaczęłam. - Nie ma sprawy - odparł z szerokim uśmiechem. - Ty też zrobiłaś dla mnie coś podobnego, gdy miałem pod górkę. Nie powiedzieliśmy nic więcej. Był przyjacielem na stary, dobrze mi znany sposób, nie oczekiwał wyjaśnień. Siedliśmy w milczeniu przy stole, Andrew zaczął przeglądać strony tej koszmarnej niedzielnej gazety. Musiałam coś zrobić. Tak dalej być nie mogło.
9 Szukając tlenu - Nicolas van Waard - przedstawił się, pochylając lekko głowę. Zamrugałam oczyma, przez chwilę nie byłam pewna, czy nie strzelił także obcasami. Omal nie zachichotałam na tę przerysowaną europejskość. Obok nas najstaranniej dobrani goście krążyli wokół wystawnego bufetu uginającego się pod ciężarem homarów, krewetek, wędzonych łososi i lodowych rzeźb. Była siódma rano w dniu Melbourne Cup -pierwszy wtorek listopada, gdy cała Australia zamiera w oczekiwaniu wyścigów konnych. Uczestnictwo we wczesnym śniadaniu poprzedzającym otwarcie zawodów było obowiązkiem towarzyskim dla miejscowej i przyjezdnej elity. Nie zamierzałam zostać na wyścigach. Zrywając się z łóżka bladym świtem i ubierając elegancko w seledynowy, dopasowany kostium, kapelusz ozdobiony różami z jedwabiu w kolorze brudnego różu, który moja babcia zawsze określała jako „popiół z róż", kremowe pantofle na wysokich obcasach, z kremową torebką do kompletu, wypełniałam jedynie zobowiązanie wobec mojej stacji telewizyjnej. Tego dnia miałam pokazać się publicznie ten jeden raz. Zamierzałam wyjść o dziesiątej i udać się do mojej sąsiadki Mandy, na barbecue, gdzie - uwolniwszy się od kostiumu i obcasów - mogłam wystąpić w wygodnych dżinsach i zwykłym kapeluszu chroniącym od słońca. Niektórzy z nas wykonywali w czasie śniadania obowiązki służbowe, niemniej w sali balowej hotelu Grand Hyatt szampan lał się strumienia-
mi. Panowie byli ubrani w poranne lub wizytowe garnitury, na damskich kapeluszach mnożyły się pióra i kwiaty, a fotografowie uwijali się w tłumie, polując gorączkowo na powolny im łup. Biżuteria lśniła w porannym świetle wlewającym się do wnętrza przez umieszczone pod sufitem okna, a pianista palcował po klawiaturze wśród gwaru rozmów. Gdy odwracałam się od stołu, nałożywszy sobie kilka ostryg, widelec ześlizgnął mi się z talerza i uderzył z łoskotem o marmurową posadzkę. Wtedy to pojawiła się przede mną potężna ściana szarej, prążkowanej marynarki. Zerknęłam w górę, odchylając się do tyłu, żeby dojrzeć twarz ponad ramionami - ja miałam metr pięćdziesiąt cztery, a właściciel marynarki co najmniej metr dziewięćdziesiąt pięć. Jego rozpromieniona twarz znajdowała się znacznie wyżej niż moja, a mimo to w niepojęty sposób udało nam się zderzyć głowami, gdy jednocześnie schyliliśmy się po moją zgubę. Nicolas van Waard ubiegł mnie, podniósł widelec do ostryg z marmurowej posadzki, po czym przytrzymał go w dłoni odrobinę za długo. Po akcencie rozpoznałam obytego europejskiego podróżnika. Językiem angielskim posługiwał się bez zarzutu, trafnie dobierając słowa w czasie krótkiej rozmowy, która się między nami wywiązała. Wysoki i oszałamiająco przystojny, miał szarozielone oczy, króciutko ostrzyżone, jasne włosy i emanował wyważoną pewnością siebie - wszystko to uzupełniał nienaganny krój stroju i elegancka swoboda. Nie był może piękny, jeśli wziąć pod uwagę symetrię twarzy czy rzeźbę rysów, niemniej... był piękny. Gdy się uśmiechał, wokół oczu pojawiały się drobniutkie zmarszczki - a uśmiechał się prawie stale w czasie naszej rozmowy. Z początku wzięłam go za Niemca, potem pomyślałam, że może być Holendrem albo Szwedem. Myliłam się. Okazało się, że Nicolas był Belgiem, a ściślej Flamandem. Belg, dzięki Bogu - mruknęłam pod nosem. Mogłam przynajmniej znaleźć jakiś temat do rozmowy, zamiast gapić się na niego lękliwie jak uczennica. Błogosławiłam w duchu Patsy i moje wizyty w niewielkiej Belgii, gdzie mówi się i po francusku, i po llamandzku. Znałam trochę ten kraj i potrafiłam wymienić nazwy
miejsc, które odwiedziłam i które mi się podobały. Nicolasa szczerze zdumiała moja wiedza o jego ojczyźnie, a nawet o uniwersytecie, gdzie studiował - bo tak się złożyło, że jeden z moich przyjaciół pracował tam jako wykładowca. Byłam zaskoczona samą sobą; nigdy w życiu nie odczuwałam tak silnego pożądania. Usiłowałam wziąć się w karby, wpatrzona w niego -jak sądzę - maślanymi oczami, gdy mówił, że regularnie przyjeżdża z Belgii do Australii. Wręczył mi wizytówkę z czarującym uśmiechem -nie mogłam pojąć, jak można taki uśmiech wykrzesać na żądanie -i wtedy zobaczyłam, że jego branża to czekolada! I to nie byle jaka, nie zajmował się pospolitymi słodyczami - był dyrektorem firmy wytwarzającej najwspanialszą czekoladę na świecie! (Świetnie to wiedziałam, bo jestem wielką amatorką tego smakołyku. Czekolada była pierwszą prawdziwą miłością mojego życia i wierną towarzyszką od chwili, gdy na tyle wyrosłam, by trwonić na nią część kieszonkowego). Czułam się jak błędny rycerz, któremu dane było wreszcie spojrzeć na świętego Graala. W dodatku Nicolas poprosił mnie bardzo grzecznie o numer telefonu! Przysięgam, widziałam aureolę wokół jego głowy. Co za oszałamiający zestaw: czekolada, Belgia, poczucie humoru i na dodatek - sex appeal. Romans stulecia, strzelające z łuku amorki, fajerwerki i rzeka czekolady. Rozstaliśmy się, wtopiliśmy na powrót w tłum rozbawionych gości, ale potem dostrzegłam go przelotnie jeszcze raz. Skinął głową i przesłał mi przez całą długość sali uśmiech na pożegnanie - ktoś go poganiał ku wyjściu, gdzie czekała limuzyna. Cztery dni później kurier dostarczył do moich drzwi dziesięć kilogramów najprzedniejszej belgijskiej czekolady opakowanej w piękne metalowe pudła oraz wiadomość od Nicolasa. Napisał po prostu: „Czy mogę się z Panią skontaktować? Z wyrazami szacunku, Nicolas". Pochłonęłam dwa kilogramy czekoladek w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin, rozmyślając jednocześnie nad odpowiedzią i radząc się w tej sprawie przyjaciółek. Rozważałyśmy moją sytuację punkt po punkcie. Nie miałam ochoty na romans w blasku dziennikarskich fleszy, wolałam też zachować dyskrecję ze względu na szacunek
wobec Iaina, zwłaszcza że mógł to być jedynie przelotny, listowny flirt. Z drugiej strony Nicolas był daleko, w bezpiecznej odległości od wszystkiego, co australijskie. Prawdopodobnie nie wiedział nic o mojej przeszłości. Dlaczego więc miałabym nie pozwolić sobie na mały flircik? Może właśnie teraz przyszedł na to czas. Zaczęliśmy do siebie pisywać. Wkrótce zaczęłam też odbierać telefony z rozmaitych, odległych miejsc na kuli ziemskiej. W kopercie wysłanej z Tokio znajdowałam kawałek strony z pokładowego czasopisma - obrazek strzępiastych chmur i wiersz skreślony drobnym pismem Nicolasa w poprzek papieru. Dzwoniąc z Buenos Aires, opowiadał, że stoi w oknie swojego hotelu i widzi parę starszych ludzi tańczących tango na bruku alejki biegnącej nad wodą. Menu z paryskiej restauracji trafiało do mnie z adnotacją: „Myślę o Tobie i o tym, co może być". Wszystko to przeradzało się we flirt myśli i słów biegnących w obu kierunkach, przybierało formę sprzyjającą intelektualnej atrakcyjności tego romansu i wystawiającą na próbę moją słabość. Odbierałam czarujące i wyrafinowane zaloty, upajałam się każdą chwilą, wprawdzie nie cielesnych, ale bardzo zmysłowych przeżyć. Nicolas spisywał się naprawdę znakomicie. Mniej więcej w tym samym czasie poproszono mnie o wzięcie udziału w pilotażowym odcinku programu telewizyjnego realizowanego przez jedną z firm rodziny Ruperta Murdocha i nadzorowanego przez jego kuzyna Matta Hanbury'ego oraz przez Jackie Frank, wydawcę australijskiej wersji czasopisma „Marie Claire". Chodziło o przekształcenie prasowego reportażu z tego magazynu w materiał telewizyjny. Zwykli ludzie w niezwykłych sytuacjach - taki miał być temat pierwszego programu. Planowano, że odcinek pilotażowy zostanie przedstawiony w Cannes na targach audiowizualnych MIPCOM. Wierzono, że program stanie się kolejnym pomysłem na globalny magazyn telewizyjny dotyczący stylu życia. Głównym wątkiem odcinka pilotażowego miała być moja historia. Zgodziłam się uczestniczyć w tym przedsię-
wzięciu, przekonana, że oto nadarza się kolejna okazja, żeby naświetlić problem uprowadzeń dzieci przez rodziców za granicę oraz pokazać skutek, jaki te czyny wywierają na dzieci i ich rodziny. Jennifer, producentka pierwszej części odcinka, przyjechała do mnie do domu w lutym tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku, żeby nakręcić materiał o mnie i mojej działalności na polu uprowadzeń dzieci. Ona i jej ekipa dali mi jasno do zrozumienia, że są rozczarowani moją postawą w czasie pierwszych dwóch dni zdjęciowych. Jennifer wyobrażała sobie, że żyję po spartańsku i hołduję prostocie w wystroju wnętrza, myślała, że przedstawi mnie w bardzo minimalistycznym otoczeniu - wśród nastrojowych, współczesnych mebli. Zwierzając mi się z tego wszystkiego przy akompaniamencie rozbawionego chichotu, sprawiała wrażenie zaskoczonej, że w moim domu jest mnóstwo rodzinnych fotografii zajmujących prawie każdy blat, dużo pięknych obrazów i innych dzieł sztuki zdobiących ściany, że wszędzie stoją świece, afrykańskie kamienne rzeźby z mojej - wcale niebagatelnej -kolekcji oraz inne osobiste skarby. W końcu wypracowałyśmy kompromis. Zostałam sfilmowana na tle nastrojowo oświetlonych schodów mojego domu, ubrana w posępną, lecz seksownie obcisłą, długą, szarą suknię, a mój głos brzmiał z offu na tle rozmaitych obrazów. Realizacją drugiej części filmu kompletnie mnie zaskoczono. Czy mogę polecieć do Londynu i spotkać się z Pamelą Green? Pamela była „opuszczoną" matką, z którą miałam do czynienia już wcześniej, zanim trójka jej dzieci - dzięki pomocy mojej i moich waszyngtońskich współpracowników - ostatecznie do niej wróciła. Zapewniono mnie, że w czasie tej bardzo krótkiej, zaledwie dwudniowej podróży pieniądze pana Murdocha zagwarantują mi stosowną wygodę. Ucieszyłam się, słysząc te słowa, bo podróż z Melbourne do Londynu trwa ponad dwadzieścia dziewięć godzin - to wielki wysiłek jak na parodniową wyprawę. Ponieważ władze australijskie ostrzegły mnie swego czasu, że nie powinnam latać do Europy przez malezyjską przestrzeń powietrzną (mogłabym narazić się na aresztowanie i wywołać polityczne i dy-
plomatyczne kłopoty), przywykłam wybierać dłuższą trasę - nad Rosją. Tak więc po spokojnym, kilkugodzinnym pobycie na lotnisku w Hongkongu za piętnaście jedenasta w nocy znalazłam się w powietrzu. Wkrótce po starcie przez kabinę przetoczył się odgłos nieznośnego skrzypienia. Pasażerowie w milczeniu wymienili podenerwowane spojrzenia i zaczęli się poprawiać w fotelach. Jeden z członków obsługi pokładowej, wysłuchawszy jakiejś informacji przez słuchawkę interco-mu, zacisnął mocniej pas bezpieczeństwa. Z głośników popłynął głos kapitana. Prawdopodobnie podwozie samolotu nie schowało się jak należy i trzeba będzie wrócić do Hongkongu. Najpierw jednak musieliśmy wykonać kilka okrążeń nad oceanem, żeby się pozbyć nadmiaru paliwa. Ładne rzeczy! - pomyślałam z początku. Postanowiłam nie odebrać sobie życia tylko po to, żeby pewnego dnia zobaczyć dzieci, a tymczasem skończę w katastrofie samolotowej. Oto moje przeklęte szczęście! Odruchowo sięgnęłam do kieszeni i dla poprawienia sobie nastroju dotknęłam fotografii Iddina i Shahirah. Moje użalania nad sobą przerwał okrzyk bólu: facetowi siedzącemu po drugiej stronie przejścia trymer do nosa wplątał się we włosy opakowanie ze znakiem sklepu bezcłowego leżało na fotelu obok. Nie miał, biedak, wyboru, musiał wyrwać maszynkę z nosa siłą! Stłumiłam nerwowy chichot dłonią. Gdzie były drinki należne pierwszej klasie, gdy się ich naprawdę potrzebowało? Pozbywanie się paliwa nad Morzem Południowochińskim zajęło ponad dwie godziny. Na ekranie umieszczonym z przodu kabiny maleńka plamka naszego samolotu krążyła bez celu nad sztucznym oceanem. W końcu dostrzegliśmy w dole wozy strażackie stojące rzędem na obrzeżach asfaltu - lotnisko w Hongkongu i pas startowy mieniły się światłami jak drzewko bożonarodzeniowe. Ogłuszający ryk silników potęgowało głośne bicie mojego serca. Objąwszy kolana ramionami, prowadziłam poważną rozmowę z rzepkami i paluchami. Po pewnym czasie samolot, choć niepewnie, siadł wreszcie na ziemi
i niebawem znieruchomiał. Najpierw rozległo się głośne westchnienie, potem pasażerowie zaczęli wiwatować i bić brawo, a załoga szybko podniosła się z miejsc, żeby otworzyć włazy. Trzeba się było przygotowywać do zjazdu po śliskiej, żółtej gumie trapu ratowniczego! Z ulgą przyjęłam bezpieczne lądowanie, ale - o dziwo - w czasie całego zajścia nie czułam przerażającego strachu, tylko lekkie zdenerwowanie. Nie chciałam umrzeć, podchodziłam jednak do życia fatalistyczne. Skoro nie mogłam być z Iddinem i Shah, nie przejmowałam się specjalnie swoim losem. Zmęczenie poczułam dopiero wtedy, gdy przeszłam przez odprawę celną i imigracyjną na lotnisku Heathrow. Dotarłszy do hotelu wczesnym wieczorem, zastałam w pokoju zaproszenie od Judith Curran, pro-ducentki drugiej części programu Marie Claire. Witała mnie i proponowała spotkanie o ósmej tego samego dnia w hotelowym barze, gdzie będziemy mogły wypić kieliszek alkoholu, poznać się lepiej i porozmawiać o planie zajęć na następny dzień. Wiedziałam, że Judith pracuje nad filmem Koronczarka (The Lace-maker), dokumentem poświęconym Collette Dinnigan, australijskiej projektantce biorącej szturmem francuski i międzynarodowy rynek mody. Wiedziałam, że Judith kończy właśnie filmowanie grupy super-modelek, w tym Heleny Christiansen, i z trudem wygospodarowała jeden dzień w swoim napiętym planie na zdjęcia z moim udziałem. Judith przyznała, że miała już o mnie pewne, choć nieco mgliste pojęcie wyrobione na podstawie wiadomości z mediów. - Osoba po straszliwych przejściach, tyle zapamiętałam - powiedziała mi później. - Wyobrażałam sobie, że zobaczę piękną, zachwycającą kobietę. I to się potwierdziło, gdy wpłynęłaś do baru w czarnych skórkowych spodniach, z włosami sięgającymi pupy. Takie było pierwsze wrażenie. (Za ten opis Judith należy się sowita nagroda). Usiadłaś obok mnie na barowym stołku, Jack, i z uśmiechem odmówiłaś kieliszka wina, prosząc o filiżankę rumianku. Ja, naturalnie, wolałam wino, wierna obyczajom z Kiwi (Nowej Zelandii). Pomyślałam, że przeszka-
dzają ci w piciu chińskie geny. Dopiero później miałam okazję odkryć, jak bardzo się myliłam. W gruncie rzeczy byłam zbyt zmęczona różnicą czasu, żeby siedzieć i sączyć wino - i bez alkoholu czułam zamęt w głowie. Poza tym chciałam dobrze poznać moją nową znajomą. Judith była wspaniałą blondyną o niebieskich oczach i szerokim uśmiechu goszczącym na pociągniętych czerwoną pomadką wargach. Pod ciemnoniebieską bluzką z jedwabnego szyfonu dostrzegłam wysportowane, mocne ramiona - miała mięśnie tam, gdzie u większości kobiet zwisa luźny fałd skóry. Czarne, dopasowane spodnie podkreślały jędrną pupę i mocne nogi. Miała też zgrabną sylwetkę i obfite piersi (smętnie spoglądałam na swoje marne 80B). Była opanowana i inteligentna. Ja natomiast, wykończona podróżą, z trudem budowałam sensowne zdania. Żywiłam jednak słabą nadzieję, że dysponuję choćby resztką logicznego rozumowania, gdy wpatrzona w twarz Judith wzrokiem mętnym ze zmęczenia, słuchałam, jak omawia kolejne punkty planu zajęć na następny dzień. Rozstałyśmy się po ponadgodzinnej rozmowie, by udać się na spoczynek. Pamiętam, że kiedy czekałyśmy na windę, popatrywałam na Judith i zastanawiałam się, czy ta kobieta zostanie moją przyjaciółką. Następnego ranka jechałam z ekipą filmowców do Surrey na umówione spotkanie z Pamelą Green, szczęśliwa, że kamerzysta Peter de Vries i dźwiękowiec Paul Blackwell sprawiają wrażenie ludzi spokojnych i dobrodusznych, a nie postrzelonych. Pamela przywitała nas w drzwiach swojego domu z dumą i entuzjazmem, zadowolona, że wreszcie nadarza się okazja przedstawienia mnie wszystkim członkom rodziny. Całe pół godziny przed nagraniem gorączkowo wymieniałyśmy nowiny oraz przemyślenia na temat kłopotów, z którymi borykała się rodzina Pameli, próbując połączyć w całość różnorodne przeżycia i przykre doznania będące udziałem każdego z jej członków. Wywiad, który według życzenia Marie Claire miał koncentrować się na mojej roli w przywróceniu jedności tej rodzinie, przebiegł bez
zakłóceń. Ja jednak boleśnie odczułam różnicę między moją sytuacją a sytuacją Pameli. Ona miała dzieci przy sobie. Ich sprawy finansowe przedstawiały się średnio, żeby nie powiedzieć: źle, a rodzina była spora. Wszyscy zapłacili też ogromną psychiczną cenę za porwanie i lata nieobecności dzieci w domu. Po wyjściu zastanawiałam się, jak ta kobieta da sobie radę z okresem młodzieńczego buntu, który już się prawie rysował pod powierzchnią wzorowego zachowania jej potomstwa. Nie potrafiłam przewidzieć, jak ja sama radziłabym sobie z własnymi dziećmi po ich powrocie, ale byłabym bardziej niż szczęśliwa, mogąc podjąć takie wyzwanie. Gdyby tylko pojawiła się szansa sprowadzenia ich do domu! W drodze powrotnej do Londynu rozmawiałam z Judith o jej pracy i rozkładzie zajęć na następny dzień - znów poświęcony Koronczarce. Kolejnym punktem w jej kalendarzu był wywiad z Paulą Yates, ikoną brytyjskich wielbicielek rocka. Ponieważ miałam wracać do Australii dopiero nazajutrz wieczorem, spytałam Judith, czy mogłabym jej towarzyszyć. Chyba jednak zaczynała rozwijać się między nami przyjaźń. - Dobry wieczór, Jacqueline! - zawołał, ledwie weszłam, z drugiego końca holu, wymawiając z francuska moje imię. - Byłem w okolicy, więc pomyślałem, że wpadnę się przywitać. Ubrany w beżowy prochowiec, jasnoniebieską koszulę i elegancko wyprasowane dżinsy, Nicolas van Waard uśmiechał się do mnie promiennie ponad hotelowymi marmurami niczym psotny chłopiec. Niezmiernie zdziwiona, pokręciłam z niedowierzaniem głową: - Od kiedy to Londyn jest w „twojej" okolicy? Miałam za sobą trudny dzień, długi i przerażający lot, więc zapomniałam wysłać mu e-mail o mojej podróży! - Belgia jest bliziutko, jak się leci samolotem. - Był radosny i uśmiechnięty jak wtedy, gdy go poznałam. - Możemy pójść na spacer albo na drinka? Chodź! - wziął mnie pod ramię. - Trochę się przejdziemy - zawróciliśmy ku obrotowym drzwiom. Starałam się dotrzymać mu kroku, ale różnica wzrostu sprawiała, że
truchtałam przy nim niczym kuc szetlandzki przy pełnokrwistym rumaku. Poprosiłam, żeby zwolnił. Pomógł mojej dłoni wziąć go pod ramię i zaczęliśmy rozmawiać. Nadal nie mogłam wyjść ze zdumienia nad niespodziewanym pojawieniem się Nicolasa. Listy i rozmowy telefoniczne to jedno, ale żywy, mierzący metr dziewięćdziesiąt mężczyzna - to całkiem inna para kaloszy. I wcale nie byłam pewna, czy chcę z tych kaloszy skorzystać, czy powinnam raczej odstawić je na miejsce. Gawędziliśmy nad kieliszkiem brandy w barze hotelu Claridge. Znów podekscytowani - niezaprzeczalnie i intensywnie. Czułam się zakłopotana. Gdyby tylko przestał patrzeć na mnie w ten sposób rozumowałam - mogłabym uciec myślami ku ważniejszym sprawom. Językiem ciała dawał mi do zrozumienia, że jest odprężony; mówił o błahych sprawach z odrobiną pewności siebie, co tylko dodawało mu uroku. W końcu wyszliśmy w chłodną angielską noc i ruszyliśmy w stronę mojego hotelu. Nicolas popatrywał na mnie znacząco, co w równym stopniu mnie zniewalało i niepokoiło. Gdy szliśmy pod kolumnadą nieopodal Muzeum Brytyjskiego, w wystawie jednej z galerii moją uwagę przykuły misterne rzeźby z brązu. Odwracając się od witryny, poczułam, że Nicolas otacza mnie ramieniem i przyciąga do siebie. Duża, silna dłoń trzymała mnie w pasie, a druga delikatnie muskała moją głowę. Wplótł mi palce we włosy i pochylił się do moich ust. Jedynie pierwszy dotyk warg był niepewny, potem tama pękła. Wspięłam się na palce, żeby łatwiej go dosięgnąć, przycisnęłam usta Nicolasa do moich i zarzucając mu ramiona na szyję, odwzajemniłam pocałunek. Odsunęliśmy się od siebie. Bez tchu, porażona tym, co się stało, zapomniałam o bożym świecie. Dotknęłam palcem jego ust, badając ich kształt. Uniósł brew - na poły niepewny, na poły zdecydowany - po czym odwrócił się i zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Gładził mnie po twarzy, całował moją dłoń i wewnętrzną stronę przegubu. Po pięciu cichych minutach taksówka stanęła pod hotelem.
Kochaliśmy się i rozmawialiśmy przez większą część nocy. Czułam się wyzwolona - pierwszy raz od tak dawna, że nie potrafiłam przywołać na pamięć podobnego stanu. Byłam szczęśliwa i wolna od poczucia winy. Nicolas okazał się mężczyzną namiętnym i obdarzonym wielką wyobraźnią nie tylko w listach, które do mnie pisał, ale też w najbardziej intymnych sytuacjach - przyjęłam to z wdzięcznością i ulgą. Nie chciałam ryzykować, odsłonić się całkowicie tylko po to, żeby po krótkim czasie odliczać minuty do zręcznego wycofania się z kłopotliwego błędu. Ale choć jeszcze niedawno czułam się ociężała i prawie martwa w tych sprawach, teraz budziła się we mnie kobiecość i potrzeba bliskości. W świetle wstającego dnia zobaczyłam, że Nicolas ubiera się po szybkim prysznicu, spróbowałam więc ująć w słowa moje myśli. Spytałam, czy potrafi zrozumieć, że chcę, by nasz związek pozostał tajemnicą w moim świecie - w Australii i wszędzie tam, gdzie mogłabym spodziewać się komplikacji. Że muszę oddzielić ten świat od wszystkiego, co odkryłam u jego boku ostatniej nocy. - Czy możemy brać to tak, jak jest? - spytałam, dumna, że próbuję kontrolować dziedziny, w których ponosiłam sromotne klęski w poprzednich związkach. - Pod warunkiem, że wkrótce znów będziemy razem - odparł, nie chcąc słuchać moich wyjaśnień. - Przecież oboje sporo podróżujemy. Urządzam nowe mieszkanie w Antwerpii, może będziesz miała jakieś dobre pomysły. Potem, łagodniejszym tonem, powiedział, że przeczytał moją książkę. - Jeśli przeszłaś nawet połowę tego, co tam opisałaś, i tak będę zaszczycony, jeśli obdarzysz mnie zaufaniem. Schylił się i pocałował mnie w czoło. Byłam zaskoczona: kochanek badał moją przeszłość! Poczułam się po dwakroć naga. - Nie mogę zapewnić ci ogniska domowego, jeśli tego właśnie pragniesz. Ale jeżeli zaakceptujesz moje życie i związane z nim zobowiąza-
nia... Bądźmy sobą, tacy jacy jesteśmy, ze wszystkimi naszymi wadami i zaletami. Spostrzegłam, że mój sposób mówienia jest dziwnie oficjalny. Nicolas pochylił się i namiętnie mnie pocałował. Potem wziął prochowiec i sięgając klamki, dotknął ust opuszkami palców. - Do zobaczenia wkrótce. Albo ja przyjadę do ciebie, albo ty do mnie stwierdził po prostu i wyszedł. Leżałam wsparta o poduszki i wyobrażałam sobie Nicolasa wsiadającego do samolotu. Zastanawiałam się, kim możemy się dla siebie stać. Nie byłam w nim po uszy zakochana, lecz ten rozbrajający Flamandczyk okazał się wyjątkowo pociągającym mężczyzną. Choć mówił po francusku, angielsku, flamandzku, hiszpańsku i niemiecku, z wdziękiem pomniejszał swe zdolności, domyślałam się jednak, że natura obdarzyła go tęgim umysłem i dużą siłą woli. Chichocząc i wzruszając ramionami, przyznał, że jest kompletnie ślepy na kolory. Nie potrafi nawet określić odcienia bielizny, którą miałam na sobie poprzedniego wieczoru! Wstałam z łóżka i poszłam pod prysznic. Puściłam najgorętszą wodę, jaką mogłam wytrzymać, i stojąc pod jej strumieniem, nadal myślałam o Nicolasie. Powiedział, że jest zapalonym sportowcem. Jego pasją była piłka ręczna; przed kilku laty zdobył nawet złoty medal. Katolik, ale niepraktykujący, z rodziny mającej spore wpływy na prawym skrzydle areny politycznej. Wydaje się, że ojciec Nicolasa odgrywał ważną rolę w życiu społecznym Belgii, a jego rodzeństwo zaliczało się do grona starannie wykształconych intelektualistów. Czy wobec naszego odmiennego pochodzenia Nicolas zechce ułożyć relacje ze mną na zasadach możliwych do przyjęcia dla nas obojga? Czy także na dłuższą metę? Nie chciałam znowu wikłać się w związek oparty na prawie posiadania. Nie chciałam być niczyją zdobyczą, nie chciałam stracić ani nowo nabytej stanowczości w dążeniu do celów, ani niezależności. Mężczyźni zawsze zauważali jedną małą cząstkę mojego „ja", która w żaden sposób nie odzwierciedlała wszystkich cech stanowiących
o mnie jako o kobiecie. Byłam dla nich „dziełem sztuki", narzędziem do rodzenia, panienką do łóżka. Teraz zmierzałam w nieznane. Czułam, że mogę zrobić coś więcej, że jestem czymś więcej, że więcej mogę osiągnąć. Chciałam, żeby dzieci były ze mnie dumne. Nie zamierzałam dać się zaszufladkować - to zbyt wysoka cena za błogą rozkosz intymnych uniesień. Poza tym spadanie z piedestału trwa zwykle zbyt długo. Byłam gotowa dostosować się do reguł życia towarzyskiego i wszelkich oczekiwań co do właściwych manier, do wzlotów i upadków w relacjach międzyludzkich, ale wiedziałam, że tym razem nie zgodzę się na ograniczenia wynikające z mojej płci albo z wyobrażeń krótkowzrocznych mężczyzn zainteresowanych wyłącznie seksem czy pragnących rzekomo uchronić mnie przed złem tego świata. Zapłaciłam ogromną cenę, żeby dojść do tego punktu w moim życiu. i dlatego właśnie - choć upadłej księżnej, która przeszła piekło, nigdzie nie przyjmowano z otwartymi ramionami - nie zamierzałam wycofać się pod osłonę ciasnego kokonu. Kimkolwiek się stanę, cokolwiek zrobię w przyszłości, pozostanę uczciwa i wierna prawdzie. Mam też nadzieję, że tak samo będą postępowały w przyszłości królewskiej czy nie - moje dzieci.
10 Westwood, kobiety i wino Dawno już zapomniałam, jak to jest, gdy się rozpoczyna dzień z uczuciem rozpierającego szczęścia. Dopiero nakładając szminkę przed lustrem, spostrzegłam, że się uśmiecham, i zdałam sobie sprawę, iż jestem w radosnym nastroju. Chwyciłam moją wielką torbę i wybiegłam z pokoju, spiesząc na spotkanie z Judith i jej ekipą w hotelowym lobby. Odprężona, cieszyłam się, że będę jedynie świadkiem powstawania filmu z udziałem kogoś innego. Poza tym byłam więcej niż ciekawa bohaterki porannego nagrania. Gawędziłyśmy z Judith w samochodzie o tym i o owym, gdy całą czwórką zmierzaliśmy ku bocznym uliczkom Chelsea. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed jednym z szeregowych domków w spokojnym zaułku. Drzwi otworzyła nam młoda kobieta. Zaprowadziła nas do salonu i poprosiła, byśmy zaczekali. Pokój, dość dziwacznie urządzony, był niewielki i słabo oświetlony. Wykusz z oknem wychodzącym na ulicę zajmowała ogromna klatka dla ptaków przypominająca Tadż Mahal, przystrojona kolorowymi lampkami i jedwabnymi kwiatami. Pomieszczenie sprawiało wrażenie przeładowanego. Przy kominku i na jego obramowaniu stało pełno kwiatów, małych olejnych obrazków i rosyjskich ikon. Kanapa była zarzucona miękkimi poduchami i kawałkami lamparcich skór, a na deskach drewnianej podłogi walały się dziecinne zabawki. Blaty stolików i kredensów uginały się pod ciężarem dziecięcych
dzieł sztuki i plików fotografii. Wszystko to spowijał intensywny zapach lilii stojących w wazonach. Judith poprosiła kolegów o przygotowanie oświetlenia i ustawienie kamery. Kable niczym węże zasnuły podłogę i w pokoju zapanował nastrój wyczekiwania. Paula Yates wkroczyła kołyszącym się krokiem. Wąskie biodra, pełne piersi, ekstrawagancko uczesane krótkie, jasne włosy, na stopach pantofle z paskiem wokół kostki, koronkowa sukienka w kolorze mlecznej kawy, obcisła, podkreślająca wszystkie krzywizny ciała. Na każdej innej kobiecie suknia ta wyglądałaby na kompletne bezguście, ale w przypadku Pauli Yates stanowiła idealne połączenie ubioru dla fanki rocka i damy z wyższych sfer. Jak się zdaje, hołdowała ona strojom projektowanym przez Dinnigan. Kiedy już wszyscy zostali sobie przedstawieni, Judith i Paula zasiadły do wywiadu. Paula ochoczo gawędziła z Judith, obie wydawały się zrelaksowane i wylewne, nagranie poszło więc szybko i sprawnie. Umiejętności nabyte w czasach, gdy Paula sama prowadziła programy telewizyjne i przeprowadzała wywiady, zaowocowały profesjonalnym zachowaniem i gładkim przebiegiem rozmowy. Potem, gdy Peter i Mark pakowali sprzęt, Paula zwróciła uwagę na mnie. Judith wyjaśniła powód mojej obecności i powiedziała, po co na krótko przyleciałam do Londynu. Oczy Pauli rozbłysły zaciekawieniem. - Słyszałam o pani od przyjaciółki - powiedziała. - Chciałabym przeczytać pani książkę. Zwierzyła się, że rozwód z Bobem Geldofem jest dość burzliwy, i próbowała szukać u nas obu wspólnych cech, co sprawiło, że poczułam się nieswojo. - Michael (Hutchence, z zespołu INXS) i Bob zamienili się domami dla dobra dziewczynek - powiedziała, gdy stwierdziłam, że bardzo mi się podobają jej ekstrawaganckie cztery kąty. Potem wyjaśniła, że były mąż Bob przystał na przeprowadzkę do domu jej partnera Michaela, niedaleko stąd, a ona i Michael zamieszkali
w domu Boba z trzema dziewczynkami oraz ich wspólną córką Tigerlily. Ta logiczna i wspaniałomyślna decyzja pozostawała w jawnej sprzeczności z innymi rzeczami, które opowiadała o Bobie, robiłam więc, co mogłam, żeby zmienić temat. Rozmawiałyśmy o dzieciach, wymieniając uwagi o karmieniu piersią (którego obie byłyśmy wielkimi zwolenniczkami) i o wspaniałych doznaniach, które macierzyństwo wniosło do naszego życia. Luźna pogawędka o Michaelu i czterech córkach wprawiała Paulę w większe ożywienie niż jakikolwiek inny temat. Głęboko ubolewała nad wpływem, jaki plotkarska prasa wywiera na codzienne życie jej i dzieci. Opowiedziała mi, jak pewnego razu, gdy szła z nimi ulicą, paparazzi popchnął jej córeczkę tak, że dziecko upadło. Zdjęcie zrobione w chwili, gdy matka stawia małą na nogi z wyrazem wściekłości na twarzy, zostało opublikowane z podpisem: „Rozwścieczona Paula bije zapłakaną córkę" albo coś w tym rodzaju. Moja rozmówczyni najwyraźniej bardzo kochała dziewczynki, i to ze wzajemnością. Z wnętrza domu doszły nas odgłosy świadczące, że mała Tigerlily domaga się karmienia. Paula pospiesznie wydobyła kartkę i długopis z chwiejącego się stosu drobiazgów leżących na półce i zapisała swój numer telefonu oraz adres, namawiając mnie, abym do niej zadzwoniła i żebyśmy były w kontakcie. - Daj mi swoje namiary. Raz-dwa! - zażądała, podtykając mi długopis i świstek papieru. - Naprawdę, zadzwoń do mnie - ciągnęła. - Chcę porozmawiać dłużej, pójdziemy na kolację albo coś w tym rodzaju. Objęła mnie i ucałowała na pożegnanie. Judith roześmiała się, gdy wyszliśmy na ścieżkę przed domem. - Niech to licho! Sympatyczna kobieta. Szkoda, że nie było Michaela stwierdziła z błyskiem w oku. - Masz rację i co do jednego, i co do drugiego - przyznałam. - Ale wyczuwam w niej jakąś, skrywaną głęboko kruchość... - Zerknęłam na zegarek. - Judith, pójdziemy na zakupy? - spytałam z chytrym uśmieszkiem, wiedząc, że nie musi już dzisiaj niczego nagrywać. Możemy też coś przekąsić, zanim wyruszę na lotnisko.
- Jasne - odparła swobodnie. Po dziś dzień Judith utrzymuje, że doznaje zawrotu głowy na wspomnienie naszych pierwszych wspólnych zakupów. Przekonana, nie bez racji, że sama kupuje szybko i efektywnie, przy mnie podobno czuła się jak nowicjuszka, gdy zaatakowałyśmy pierwszy sklep na zachodnim krańcu King's Road w Chelsea. Pochlebiam sobie, że w sklepach potrafię błyskawicznie dokonywać wyboru, ale skoro chciałyśmy jeszcze zjeść razem lunch, na oglądanie i zakupy zostało nam jedynie półtorej godziny. Zawsze powtarzam, że nie ma jak limit czasu, żeby wybrać właściwy ciuch. Wystarczył rzut oka na towar w pierwszym ze sklepów, do którego weszłyśmy, żeby dostrzec pierwszy tego dnia nabytek - czarny atłasowy gorset z lat trzydziestych Vivienne Westwood. Potem wpadłyśmy do Russell & Bromley po buty i do Jigsaw po podkoszulki. W butiku z bielizną koronki dosłownie fruwały w powietrzu... i tak dalej, i tak dalej - bez chwili na oddech. Czerwone litery układające się w kształt słowa „wyprzedaż", które widziałyśmy w kolejnych witrynach, wprowadzały mnie na jeszcze wyższe obroty. Lubię wyzwania. Potrafię ocenić wartość butikowych przecen już na progu sklepu. Judith twierdzi, iż zaledwie po kilku minutach miałyśmy tyle toreb z zakupami, że nie mogłyśmy ich unieść. Ona sama zaopatrzyła się w skórkowe żakiety, parę toreb i Bóg wie ile par butów. Zaspokoiwszy wreszcie żądzę kupowania, udałyśmy się do kawiarni, by - napawając wzrok efektem dobitych targów - napełnić burczące z głodu żołądki. Po kieliszku wina - czy może dwóch - języki nam się rozwiązały i zaczęłyśmy gadać o najrozmaitszych sprawach. Postanowiłam opuścić gardę. Podpytywana delikatnie przez Judith, czułam, że zrzucam z barków wielki ciężar - przylegająca do mnie gruba skorupa rozpadła się i roztrzaskała w drobny mak na kawiarnianej posadzce. Podjęłam ryzyko bycia sobą. Moja rozmówczyni odwzajemniała się tym samym. W małej, tłocznej kawiarence Judith słuchała moich zwierzeń, płacząc jak bóbr. Wiedziałam, że jest osobą, której mogę bez reszty zaufać.
Chociaż miałyśmy niewiele czasu, poprosiłam kierowcę hotelowej taksówki, żeby w drodze na lotnisko zatrzymał się przy Trafalgar Square. Musiałam tam coś załatwić przed wyjazdem z Londynu. Kościół St Martin-in-the-Fields jest moim ulubionym kościołem. Tu czuję się bliżej dzieci niż gdziekolwiek indziej na świecie. Wieża i zegar o niebieskiej tarczy przyzywały mnie w czasie każdej wizyty w brytyjskiej stolicy. W murach tej świątyni wypowiadanie słów mojej mantry i zapalanie świec w intencji dzieci dawało mi poczucie spokoju, jakiego nie potrafiłam zaznać nigdzie indziej. Judith nie okazała najmniejszego zdziwienia, gdy odprawiałam ten wybitnie osobisty rytuał. I to był prawdziwy początek naszej wspaniałej przyjaźni. Owego wieczoru - obie w drodze do domu - wsiadłyśmy na pokłady samolotów lecących do różnych australijskich miast, ale nie minął tydzień, gdy nawiązałyśmy kontakt telefoniczny, ustanawiając tradycję rozmów pełnych śmiechu i niezafałszowanej szczerości, którą nadal podtrzymujemy, mimo że zazwyczaj dzielą nas wody ogromnych mórz.
11 Jesteśmy tacy, jakich siebie stworzymy W początkach roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego wątki mojego życia zaczęły przeplatać się samoistnie, tworząc niezależny od mojej woli wzór gobelinu. Wkrótce po powrocie z Londynu w skrzynce na listy znalazłam zaproszenie do wygłoszenia prelekcji na Światowym Kongresie Prawa Rodzinnego oraz Praw Dzieci i Młodzieży, zaplanowanym na czerwiec w San Francisco. Obradom przewodniczyć miał sędzia Alastair Nicholson, a honorowe przewodnictwo powierzono Pierwszej Damie, Hillary Rodham Clinton. Zaproponowany przez organizatora temat mojej prezentacji brzmiał: Skutki uprowadzeń dzieci przez rodziców. Spojrzenie od wewnątrz - praktyczne wskazówki do pracy na rzecz jednostki i jej rodziny. Kilka dni później dostałam kolejne zaproszenie, tym razem do przeprowadzenia instruktażu w amerykańskim Departamencie Stanu, a ściślej, w dziale zajmującym się sprawami uprowadzeń dzieci za granicę. Byłoby znakomicie - sugerowano - gdyby wybrany przeze mnie termin zbiegł się z terminem kongresu. Rząd obcego kraju prosił mnie o wskazówki, rząd mojego kraju -nie. Niepojęta ironia losu. Zaledwie przed paroma miesiącami wydawało się, że urzędujący wówczas rząd laburzystowski postrzega mnie jak przysłowiowy wrzód -może nie na pewnej części ciała, lecz na godności ministrów. Moje nieustanne zabiegi mające zmusić władze do ludzkiego gestu, dzięki które
mu pomogłoby się dwójce małych dzieci, obywateli Australii, spotykały się wyłącznie z niechęcią. Ówczesnego ministra spraw zagranicznych Garetha Evansa nie interesowało dobro Australijczyków oczekujących konsularnego wsparcia. Jego uwaga była skupiona na wypatrywaniu korzystnej posady za granicą i wycofaniu się z australijskiej polityki. Fakt, że mnie nie cierpiał i czuł się urażony moją krytyką, także zaważył na jego nieustępliwości. Ale po wyborach federalnych w marcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku sytuacja polityczna w Australii znacząco się zmieniła - powstał rząd liberalny (konserwatywny) z Johnem Howardem jako premierem. Już po dwudziestu czterech godzinach od utworzenia nowego gabinetu zatelefonował do mnie minister spraw zagranicznych Alexander Downer. Zastał mnie w samochodzie, gdy wracałam z prelekcji, którą wygłosiłam na prowincji w stanie Victoria. Zatrzymałam auto na poboczu. Spytał, jakiej pomocy może udzielić ministerstwo i on osobiście w sprawie moich uprowadzonych dzieci. Powiedzieć, że zaniemówiłam z wrażenia, to mało! Dawniej senator Gareth Evans nie zgadzał się na jakikolwiek bezpośredni kontakt ze mną, a jego postawę przez wszystkie lata po porwaniu cechowała zawziętość i wieczna uraza, co tylko wzmagało mój gniew i skutkowało potyczkami prowadzonymi między nami za pośrednictwem mediów. Domyślam się, że Evans cierpiał na przerost ambicji intelektualnych i megalomanię wobec nas, zwykłych śmiertelników. Kiedy więc odebrałam telefon od nowego ministra, miałam wrażenie, że doświadczam odmiennego stanu świadomości. Co więcej, Downer sprowadził rozmowę na temat procedur, podejścia ministerstwa do spraw uprowadzeń za granicę i właściwych działań konsulatów. Mówił też, po prostu, o zwykłym współczuciu i odchodzeniu od tradycyjnego sposobu myślenia. Nasza rozmowa trwała ponad dwie godziny, wprawiła mnie w zdumienie i dała cień nadziei na poprawę losu rodziców, którzy znajdują się lub mogą się znaleźć w tak bardzo trudnej - pod względem emocjonalnym, finansowym i prawnym - sytuacji po uprowadzeniu dziecka za granicę.
Alexandrowi Downerowi zapewne poradzono, że lepiej poczęstować mnie miodem niż octem, bo wtedy z mniejszą zaciekłością będę dyskutowała z nowymi władzami o losie Iddina i Shahirah. Nie byłam naiwna, lecz pełna nadziei. Zmiana frontu we wszechmocnym Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Handlu dała się zauważyć już po paru tygodniach. Przyjęłam to ze szczerą i pokorną wdzięcznością. Zmiana była co prawda niewielka, ale wiedziałam przecież, że koła zmian toczą się zwykle bardzo powoli. W tamtym okresie zajmowałam się w ramach działania organizacji Puste Ramiona wyjątkowo tragicznym przypadkiem uprowadzenia, i właśnie z tego powodu nawiązałam bliższe kontakty z Robertem Hamiltonem, szefem Wydziału Konsularnego australijskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Handlu, późniejszym ambasadorem Australii w Meksyku. Przypadek dotyczył kobiety, której trójka dzieci została potajemnie wywieziona do jednego z krajów Bliskiego Wschodu przez jej byłego męża. Jedynie najstarsza córka została w Australii. W imieniu tejże kobiety próbowałam znaleźć sposób na nawiązanie kontaktu z trójką uprowadzonych chłopców, co - jak się okazało - było niezwykle trudne. Ale tuż przed Dniem Matki nadeszła wiadomość, że najstarszy z chłopców, mający szesnaście lat, uciekł z wioski, gdzie był przetrzymywany, przedostał się, mimo różnych niebezpieczeństw, do stolicy kraju i tam udało mu się zdobyć pieniądze na telefon do domu, do Melbourne. Matka chłopca stanęła przed dramatycznym wyborem: poruszyć niebo i ziemię, żeby natychmiast sprowadzić syna do domu, czy poradzić mu powrót do wioski i opiekowanie się dwójką znacznie młodszych braci. Gdyby wybrała pierwsze rozwiązanie, mogłaby pożegnać się z nadzieją na odzyskanie młodszych synów. Gdyby zdecydowała się na drugi wariant, nadzieja, że kiedykolwiek zobaczy dzieci, spadłaby prawie do zera, ponieważ zdiagnozowano u niej złośliwy nowotwór macicy. Matka wybrała sprowadzenie najstarszego syna do domu, zaczęłam więc w jej imieniu przygotowywać grunt pod to przedsięwzięcie.
Robert Hamilton zareagował wspaniale, gdy zatelefonowałam do niego i opowiedziałam o tym wszystkim. Wiedział, że za nowych rządów może swobodnie podejmować pewne decyzje według własnego uznania, i tak uczynił. Przystąpił do działania bladym świtem, załatwił przejęcie chłopca przez pracowników ambasady i umieszczenie go w bezpiecznym domu. (Miejscowa policja zapewne już chłopca szukała, żeby go zatrzymać zgodnie z instrukcjami ojca). Otrzymawszy faks z mojego biura potwierdzający tożsamość i obywatelstwo chłopca, Hamilton przygotował tymczasowy dokument podróży i bilet lotniczy. Gdyby nie był takim zaradnym dyplomatą i ludzkim urzędnikiem, załatwienie spraw papierkowych ciągnęłoby się pewnie ponad tydzień. Pracownicy konsulatu zawieźli chłopca na lotnisko i czekali, dopóki bezpiecznie nie wszedł na pokład samolotu lecącego do Australii. O poranku, dokładnie w Dzień Matki, chłopiec dotarł do Melbourne. Pół godziny po wylądowaniu matka trzymała go w ramionach. Zmarła czterdzieści osiem godzin później. Zawsze będę głęboko wdzięczna Robertowi Hamiltonowi za jego pełną współczucia postawę i skuteczność. Gdyby nie działał tak sprawnie, papiery sprawdzano by pewnie parokrotnie, a procedura trwałaby jeszcze z tydzień. Odstępując od utartego sposobu myślenia, zachował się odważnie i po ludzku. Tuż przed pierwszą oficjalną wizytą nowego premiera za granicą -w Malezji - odebrałam telefon od szefa delegacji, który powiedział mi, że szef rządu chce mediować w moim imieniu, osobiście i na stopie prywatnej, z ówczesnym premierem Malezji Mahathirem Mohamadem. Pyta więc, czy mam coś przeciwko temu. Przeciwko temu? Co mogłabym mieć przeciwko temu? Od lat najgorętszym moim pragnieniem była taka właśnie, głęboka zmiana w postawie polityków! Jeśli sobie życzę - powiedział szef delegacji - mogę spakować parę osobistych drobiazgów i upominków, które pan premier Howard wręczy malezyjskiemu premierowi z prośbą o przekazanie ich Iddinowi i Shahirah.
Płakałam, odkładając słuchawkę. W końcu rząd mojego kraju starał się okazać odrobinę współczucia moim maleństwom. Musiało minąć pięć długich lat, musiało dojść do zmian w krajobrazie politycznym, żeby wreszcie ten zwrot nastąpił. Postanowiłam posłać Iddinowi i Shah kilka zdjęć umieszczonych we wspólnej, dużej ramie: fotografie moje, mojej babci, innych członków rodziny oraz przyjaciół - wszystkie opisane zdrobniałymi imionami, na wypadek gdyby pamięć dzieci zaczynała się zacierać. Byłam przekonana, że po porwaniu żadne z nich nie widziało mojego zdjęcia. Minęło bardzo dużo czasu od chwili, gdy trzymałam je w ramionach, a one widziały mnie uśmiechniętą. Pozwalając sobie na odrobinę nadziei, z zapałem obmyślałam kolaż, niestrudzenie zmieniałam układ zdjęć, dopóki nie poczułam, że wszystko jest tak, jak powinno. Powiedziano mi, że premier nie chce osiągnąć poprzez tę inicjatywę żadnych korzyści politycznych, nie oczekuje też ode mnie przysparzania mu popularności pochlebstwami na temat jego poczynań, które mogłabym przekazać prasie. Ma to być uprzejmość wyświadczona przez jednego rodzica drugiemu rodzicowi. Na czas wizyty premiera w Malezji po prostu się ukryłam. Żaden dziennikarz nie wydobył ze mnie komentarza na temat podróży szefa rządu - stawka była zbyt wielka. W samotności obgryzałam paznokcie i krążyłam po domu, myśląc tylko o tym, że moje dzieci mogą wreszcie dostać jakiś namacalny dowód, iż nadal o nie walczę i kocham je każdą cząstką mojego jestestwa. Potwierdzenie pomyślnego doręczenia przesyłki odebrałam w ciągu dwudziestu czterech godzin po powrocie premiera do Australii. Jego asystent zapewnił mnie, że pan Howard grzecznie, lecz stanowczo przedstawił swojemu malezyjskiemu gospodarzowi prośbę o urzeczywistnienie tej formy kontaktu z Iddinem i Shahirah, a Mahathir Mohamad odparł, że osobiście poprosi rodzinę królewską Terengganu, aby dzieci ze względów humanitarnych mogły otrzymać mój prezent. Żywiłam umiarkowaną nadzieję.
W styczniu następnego roku dostałam paczkę - była w niej rama ze zdjęciami. Piecki ramy zabazgrano hasłami w języku malajskim. Mój prezent został złożony w recepcji ambasady australijskiej w Kuala Lumpur przez jednego ze sługusów Bahrina. Najwyraźniej nigdy nie dotarł do dzieci. Z ambasady przesłano go pocztą dyplomatyczną do Australii, po czym wrócił do mnie. Ale przynajmniej przez dziesięć miesięcy wyobrażałam sobie, że doglądam moich dzieci z pełnym miłości uśmiechem. W ciągu tych wszystkich miesięcy Nicolasowi udało się odbyć dwie podróże służbowe do Australii, a teraz namawiał mnie usilnie, żebym przyjechała do Belgii. Pomysł uznałam za kuszący, tym bardziej że miałam do załatwienia parę spraw w różnych częściach świata. Antwerpia byłaby dobrą bazą do prowadzenia działalności humanitarnej, w którą coraz bardziej się angażowałam i która teraz skupiała się na Bałkanach. Mogłabym też odwiedzić moją przyjaciółkę Patsy w Ambly i łatwo byłoby mi się spotkać z Paulą Yates i Michaelem Hutchence'em, żeby rozpatrzeć propozycję, którą Paula przedstawiała mi w dziesiątkach kolejnych rozmów telefonicznych. Wydzwaniała do mnie o wszystkich porach dnia i nocy. Czasami nalegała zawzięcie, abym powiedziała coś więcej o niektórych zdarzeniach opisanych przeze mnie w pierwszej książce. Nie wystarczała jej biało-czarna wersja mojej opowieści, domagała się drobnych szczegółów, na przykład dokładnego opisu, co czułam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam ojca - miałam wówczas trzynaście lat, a on umierał na raka. Bieg jej myśli często schodził na boczne tory. - Jak mam normalnie żyć, skoro wszyscy na mnie czyhają? - spytała zagadkowo, szlochając do słuchawki pewnego wieczoru, gdy akurat miałam gości na kolacji. - Czy oni nie rozumieją, że po prostu kocham moje dzieci i że tylko to się liczy - łkała, z trudem łapiąc powietrze. -Codziennie walczę o dziewczynki, toczę coraz cięższy bój, jak ty o swoją dwójkę.
Trudno mi było rozszyfrować, czy wspomniany bój toczyła z wiecznie nienasyconymi mediami, czy z przepisami prawa dotyczącymi opieki nad dziećmi. Coraz częściej miałam wrażenie, że Pauli, która dotychczas uparcie broniła siebie, swojego życia uczuciowego i swoich dzieci przed mediami, zaczyna być kompletnie obojętne, czy jest obiektem zainteresowania plotkarskiej prasy i czy obraża brytyjską moralność. Odrębną kwestię stanowiła sama Australia. Paula najwyraźniej pragnęła zmienić sposób, w jaki postrzegano ją w ojczyźnie Michaela. Zdecydowała się położyć kres insynuacjom i podejrzliwości, z jakimi się spotykała przede wszystkim wskutek niepochlebnych opinii mediów. Michael też parokrotnie dodawał swoje trzy grosze: - Mam już cholernie dość tych wszystkich ludzi, którzy obrzucają Paulę błotem. Ona jest cudowną kobietą i wspaniałą matką - mówił podniecony. - Ale oni tego nie rozumieją, nas nie rozumieją, i tylko krzywdzą dzieci. Michael dawał wyraz swoim frustracjom związanym z przebiegiem rozwodu Pauli i ze skandalem, który wybuchł po ujawnieniu, że oboje zażywają narkotyki. Zachowywał się jak mężczyzna gotów bronić swojej kobiety. Widać było wyraźnie, że głęboko go ranią i wprawiają w zakłopotanie jadowite komentarze na jej temat. Człowiekowi idącemu przebojem przez rockowe sceny świata bezradność i zażenowanie były zapewne odczuciami nieznanymi, a pogłębiał je jeszcze emocjonalny wstrząs wynikający z faktu, że został ojcem. Zespół Michaela, INXS, pracował w Wielkiej Brytanii nad nowym albumem. - Przyjedź do nas, udzielimy ci wywiadu - mówiła Paula. Oboje chcieli opowiedzieć mi o swoim życiu osobistym i ich dziecku, Tigerlily. - Damy ci wyłączne prawo do pisania o nas. Michael uważa, że warto zainteresować się australijskim „Women's Weekly" - ciągnęła. -Mam do ciebie zaufanie, podoba mi się sposób, w jaki napisałaś swoją książkę, pobędziesz w naszym domu jako przyjaciółka. Co o tym sądzisz? Spytasz w redakcji, czy są zainteresowani?
Umówiliśmy się, że spędzę parę tygodni z Paulą oraz jej rodziną i że nic, co się w tym czasie wydarzy, nie przedostanie się do prasy, jeśli oboje nie dadzą zielonego światła. Potem przyjdzie czas na formalny wywiad jeśli Michael się zgodzi. Wydawca „Women's Weekly" ochoczo przystał na propozycję mimo tak dziwnych warunków towarzyszących przedsięwzięciu. Byłam w kropce. Jeśli chodzi o artykuły do podobnych czasopism, dorobek miałam raczej skromny. A taki materiał każda redakcja przyjęłaby z pocałowaniem ręki. Niezbyt dobrze znałam jednak Paulę -krótkie telefoniczne rozmowy nie świadczą o prawdziwej przyjaźni. Ona natomiast odnosiła się do mnie tak, jakby łączyły nas identyczne doświadczenia. Łamałam sobie głowę, próbując zrozumieć, co wspólnego widziała między nami i co właściwie mogę zrobić, żeby jej pomóc w wyciszeniu skrytych niepokojów. Z drugiej strony chciałam mieć jakiś powód, aby spędzić trochę czasu w Europie, a i honorarium było nie do pogardzenia. Ostatecznie postanowiłam opuścić Australię na kilka miesięcy. Najpierw miałam pojechać do Los Angeles, spotkać się z moim agentem i omówić kwestię praw do filmu na kanwie mojej pierwszej książki, a następnego ranka udać się do Belgii, gdzie spędziłabym parę dni samotnie, bo Nicolas wyjechał w interesach do Hongkongu. Bliski przyjaciel Nicolasa odebrał mnie uprzejmie z lotniska i zawiózł do Antwerpii. Wręczył mi klucz do świeżo odnowionego mieszkania i pożegnał w holu, żebym sama odkrywała nowe lokum i malownicze stare miasto. Ledwie weszłam do przestronnego apartamentu urządzonego w stylu art deco, spostrzegłam, że każdy szczegół wystroju wnętrza ma odcień beżu. Może - zastanawiałam się - powinnam jednak zerknąć na szkice wykonane przez dekoratora, gdy Nicolas o to prosił. Rok później, w czasie rozmowy przy kolacji z pisarzem i znanym amerykańskim neurologiem Oliverem Sacksem, autorem książek Mężczyzna, który pomylił żonę z kapeluszem i Przebudzenie, zrozumiałam skutki ewidentnej śle-
poty Nicolasa na kolory i sposób, w jaki postrzegał otaczający go świat. Moja jasna skóra, którą Nicolas nieustannie radził mi poddać działaniu słońca, wydawała mu się sina niczym skóra na rozkładających się zwłokach! Pochlebstwo, nie ma co! - Beż, Jacqueline! - wyjaśniał mi Nicolas. - Beż to jedyny kolor, który jestem w stanie rozpoznać. Cóż, dekorator po prostu go słuchał - z przesadną skrupulatnością. Apartament wyglądał jak bajoro mlecznej kawy, do której nie podano ani herbatnika, ani ciasta dla zmiany smaku. Na zewnątrz czekało jednak piękne miasto. Zakochałam się w małej ojczyźnie genialnego Rubensa i w zachwycającej architekturze miasta. Przez pięć dni, kiedy byłam sama, włóczyłam się po bocznych uliczkach i spacerowałam po wiekowym bruku Gros Platz - głównego placu podziwiając zarysy dachów pamiętających średniowiecze. W zabytkowej katedrze zapaliłam świeczki wotywne w intencji moich dzieci. To religijne centrum Antwerpii stoi tu od wieków niczym opoka. Czułam, jak moja mantra nadziei, moje prośby o opiekę niosą się echem wśród tysięcy błagań szeptanych w tym świętym miejscu. Po tym, jak natknęłam się na targ z kwiatami i żywnością, ledwie dowlokłam się do domu obładowana różami na wysokich łodygach, pikantnymi serami i kobiałkami świeżych, słodkich malin. Byłam szczęśliwa, że w domu nie ma telewizora, że mogę skoncentrować się na pisaniu i na odkrywczych wyprawach. Od dawna nie miałam okazji cieszyć się luksusem samotności. W ostatnich latach spędzałam bardzo dużo czasu, pracując w telewizji, działając na rzecz uprowadzonych dzieci i zabiegając o zainteresowanie mediów moją książką. Każde z tych zajęć wymagało rozmów z ludźmi. W dodatku w Australii nigdy nie udawało mi się przebywać poza domem anonimowo - zawsze byłam rozpoznawana i zawsze ktoś chciał ze mną pogadać. Rozkoszowałam się więc samotnością i ciszą. Skontaktowałam się z Paulą i obiecałam wpaść do Londynu na kolację z nią i Michaelem. Wskoczyłam do pociągu Eurostar, a potem wzięłam taksówkę do Chelsea. Starsze dziewczynki były tego wieczoru poza
domem, więc Paula, Michaeł i ja pogawędziliśmy chwilę spokojnie przed kolacją. Ich fascynacja sobą była wręcz namacalna, obecna w najdrobniejszych intymnych gestach. Zazdrościłam im lekkości, z jaką używali mowy ciała - siedzieli, dotykając się, Michael trzymał nogę na jej udach rozparty na niewielkiej kanapce stojącej przy oknie. Był to dziwny wieczór. Czułam się trochę jak Alicja po drugiej stronie lustra. Tłum paparazzich potrącający i popychający nas, gdy wchodziliśmy do restauracji; spotkania z ledwie znanymi ludźmi, z których każdy chciał uszczknąć coś dla siebie ze słynnej pary, ledwie ta wyszła za próg własnego domu. Następnego dnia wróciłam szczęśliwie do Antwerpii zaciekawiona, jaki będzie dalszy ciąg scenariusza. Zadzwoniłam do Anthony'ego Williamsa, mojego mentora i agenta literackiego w Sydney, i opowiedziałam mu o wszystkim. - Do przodu, moja droga! - powiedział, przeciągając samogłoski w charakterystyczny dla siebie sposób. - Do przodu!
12 Wizyta na Starym Kontynencie Nie znoszę, gdy ktoś szacuje moją przydatność - do czegokolwiek. W takich sytuacjach odzywa się we mnie dawna niepewność i natychmiast przyjmuję postawę obronną-jak koń, któremu zaglądają w zęby. Przy kolacji z przyjaciółmi Nicolasa uczucie, że ktoś mnie sprawdza, szybko się jednak rozwiało. Byłam między swoimi! Tworzyli różnorodną, lecz przyjazną grupę: artysta, wydawca gazety, wspólniczka w międzynarodowej firmie rachunkowej i jej mąż, architekt. - Uważaj na niego! - dowcipkował jeden z mężczyzn. - Odrzuca każdą dobrą kandydatkę, ledwie zdołamy się do niej przyzwyczaić. Mamy już tego dość! Nicolas sprawiał wrażenie bardziej zakłopotanego niż zadowolonego. - Cicho! - skarciła przedmówcę żona i dodała pod nosem po francusku: - Bo ucieknie i znowu będziemy musieli zaczynać od początku. Ta przynajmniej jest mądra i, dzięki Bogu, potrafi się zachować. Przylepiłam do twarzy uśmiech i udawałam, że nie zrozumiałam. Dyskrecja działała na zasadzie automatu w moim chorobliwym pragnieniu zadowalania innych. Ale kilka dni później w restauracji nad brzegiem morza w Antwerpii
poczułam się znacznie bardziej nieswojo, gdy Nicolas zaczął robić obraźliwe uwagi pod adresem pary siedzącej przy stoliku obok. - Homoseksualiści - wymruczał do jednego z przyjaciół z wyrazem niesmaku na twarzy. - Przesiądźmy się gdzie indziej. Żałuję, ale w tamtej chwili postanowiłam nie komentować jego słów, bo byliśmy w grupie. Nie zmieniliśmy, na szczęście, stolika, niemniej wypowiedź ta nie wróżyła dobrze na przyszłość, zwłaszcza że mogła stanowić przykład uprzedzeń czy homofobicznych lęków Nicolasa. Miałam wielu homoseksualnych przyjaciół i nie zamierzałam pozwolić, żeby obrażał ich ktoś, z kim byłam związana, czy to uczuciowo, czy jakkolwiek inaczej. Przez parę następnych tygodni sprawa Pauli i Michaela trwała w zawieszeniu. Spotkałam się z nimi jeszcze kilkakrotnie, a ona telefonowała zadziwiająco często. W miarę jak zacieśniała się jej więź z Michaelem, rosła złość na byłego męża. Borykała się też z systemem brytyjskiego prawa rodzinnego. Ja natomiast nadal nie mogłam pojąć, dlaczego Paula coraz krytyczniej wypowiada się o Geldofie, i parę razy musiałam ugryźć się w język, gdy usiłowała go porównywać do Bahrina. W końcu powiedziałam, że moim zdaniem obawy, iż Bob odbierze jej dzieci na mocy wyroku sądowego, są pozbawione sensu. Może byłam naiwna, ale chciałam, aby spojrzała na tę sprawę nieco szerzej. - Jeśli ty i Michael nie podajecie dzieciom narkotyków i ich nie bijecie, ani Brytyjski Wysoki Sąd, ani nikt inny nie odbierze wam dzieci. Nie sądzę, żeby Bob zadawał sobie trud zapewnienia dziewczynkom bezpieczeństwa w otoczeniu ich rodzinnego domu tylko po to, aby cię wyrolować. Nikt ci nie porwie dzieci - zakończyłam ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem, czego natychmiast pożałowałam. Zapadła głucha cisza. Czekałam, aż odeśle mnie do wszystkich diabłów. Nie zrobiła tego, ale kiedy wreszcie przemówiła, zdumiał mnie tembr jej głosu. Przez parę minut wydawała się wręcz skruszona, żeby znów wpaść w rozdrażnienie i zakończyć wypowiedź słowami:
- Nie znasz go! Cała ta sprawa w sądzie i tak dalej... To diabeł wcielony! - Paula - burknęłam - trudno, żeby było idealnie, gdy małżeństwo się wali. Wtedy wszyscy są na siebie źli, ale to w niczym nie pomaga dzieciom. - Cóż... niech będzie - odparła i pożegnała się ze mną. Gdy tego wieczoru szłam spać, pomyślałam, że to wręcz nieprawdopodobne, by „Święty Bob", wsławiony koncertami Live Aid na rzecz głodujących dzieci w Etiopii, został nagle nowym rekrutem w piekle. Nicolas był zwykle zajęty w ciągu dnia, wyjeżdżał też służbowo do Hiszpanii, Niemiec, Francji i zostawał tam od czasu do czasu na noc, dzięki czemu mogłam robić dokładnie to, na co miałam ochotę. Moja droga przyjaciółka Patsy kilkakrotnie przyjeżdżała do mnie z południa Belgii w odwiedziny. To było wspaniałe. Spacerowałyśmy po parku znajdującym się naprzeciw apartamentu, żeby zaspokoić jej potrzebę bycia poza domem, i rozmawiałyśmy do utraty głosu. Patsy i Nicolas zapałali do siebie niechęcią, ledwie się poznali. Wrogie nastawienie Patsy było tak wyraźne, że zwyczajnie zaniemówiłam. Czego dotyczyła wymiana szybko wypowiadanych po francusku i flamandzku zdań, pozostanie dla mnie tajemnicą. Patsy nie chciała mówić po flamandzku, a Nicolas po francusku: odpierali wzajemnie słowne ataki w dwóch różnych językach! Teraz wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy ów dziwny przebieg wypadków zdawał się odzwierciedlać odwieczną rywalizację między regionami Belgii: przemysłowym zapleczem, czyli mówiącą po flamandzku Flandrią, a rolniczym zagłębiem, jakim była Walonia, francuskojęzyczna część tego maleńkiego kraju. A żeby było jeszcze dziwniej, mąż Patsy, Walter, był Flamandem. Dziś skłonna jestem przypuszczać, że reakcja Patsy wiązała się z publicznym wizerunkiem rodziny Nicolasa usytuowanej po prawej stronie areny politycznej. Przyjacółka jednakże nadal odmawia wnikania w szczegóły „obrazy" jak to nazywa - której doznała tamtego dnia. *
Nasze sam na sam z Nicolasem były elektryzujące i beztroskie. Dopóki nie poruszaliśmy w rozmowie tematów polityki, działalności humanitarnej i spraw narodowościowych, wszystko wyglądało pięknie! Nicolas bywał nieodgadniony, co pozostawało w sprzeczności z otwartością jego listów i telefonicznych rozmów. Chociaż nasze wspólne chwile nadal cechowała namiętność, z trudem pojmował, dlaczego coraz bardziej angażuję się w projekty związane z pomocą humanitarną. Może byłam wymagająca, a może rozsądna, sama nie wiem, ale nie miałam cienia wątpliwości, że kochanek powinien przynajmniej akceptować moje przekonania i uznawać je za coś poważnego, a nie tylko zabawę. W piśmie i w sypialni Nicolas był wspaniały, ale w prawdziwym życiu, z bliska... cóż, zaczynałam mruczeć pod nosem „faszysta" - nie była to najlepsza opinia. Potyczki intelektualne to jedno, ale ohyda uprzedzeń to całkiem inna bajka. Tuż przed moim wylotem do San Francisco sprawy stanęły na ostrzu noża. Kiedy wróciliśmy do domu po eleganckiej kolacji w jego klubie, zaczął sprzeciwiać się mojej podróży do Bośni (kończyła się tam trwająca pięć lat wojna), którą planowałam w tym roku w późniejszym terminie. Była to kropla, która przelała czarę goryczy. Powiedziałam, że będzie lepiej, jeśli nie przyjedzie do mnie do Nowego Jorku w następnym miesiącu, że coś między nami nie gra, wobec czego kontynuowanie romansu byłoby błędem. Wszystko odbyło się bardzo kulturalnie. Postanowiliśmy się rozstać i oboje wiedzieliśmy, że tak będzie lepiej. Patsy ucieszyła się niezmiernie i wcale tego nie kryła. - Brawo, Jacqueline! - wykrzyknęła do słuchawki. - Fuj! Co za ulga to usłyszeć! Nie masz czego żałować, to faszysta, jak sama powiedziałaś. Wsiadałam na pokład samolotu lecącego do Stanów Zjednoczonych, nie żałując czasu spędzonego z Nicolasem. Byliśmy wobec siebie budująco uczciwi. Po tylu cierpieniach, których doznałam w ostatnich la-
tach, i tylu głębokich rozczarowaniach poprzednimi związkami chwile z Nicolasem przywróciły mi wiarę w siebie i poczucie wartości jako kobiety. Fakt, iż odchodziłam na własnych warunkach, dawał mi poczucie panowania nad sytuacją. Zrozumiałam, że można zachować swoją tożsamość, zamiast podporządkować się partnerowi. Wreszcie odkryłam tę tajemnicę - w wieku trzydziestu trzech lat. Przyjaźń - tylko na to mogliśmy teraz liczyć z Nicolasem, ale czekoladki były boskie.
13 Z ręką na pulsie Nowy Jork okazał się znakomitym miejscem do ucieczki od wszystkiego, co mnie ograniczało w Australii. Czekałam na ostatnie słowo Pauli i Michaela w sprawie wywiadu. Rozmawiałam z nią prawie codziennie - nadal mówiła o planie spotkań i sesjach zdjęciowych. Zaczęłam podejrzewać, że Paula lubi jedynie gadać ze mną o tym i owym, i starałam się nie prowokować jej goryczy. Powiedziałam to redaktorce czasopisma. Nie przejęła się zbytnio, poprosiła tylko, żebym została jeszcze w Stanach Zjednoczonych lub w Europie, na wypadek gdyby przeprowadzenie wywiadu miało dojść do skutku. Tymczasem po wyjeździe z Belgii załatwiałam różne sprawy w niewyobrażalnym tempie, co pomagało mi radzić sobie z tęsknotą za dziećmi. San Francisco było inspirujące, pouczające i niezmiernie rozrywkowe: część miasta nad zatoką jest przepiękna, a gospodarze konferencji okazali nam serdeczną i szczerą gościnność. Międzynarodowe spotkanie stało się okazją do pogawędek z dawnymi przyjaciółmi z różnych stron świata. Moje wystąpienie zostało dobrze przyjęte, nawiązałam też wiele nowych i interesujących znajomości. Dyskusje tematyczne, inscenizacje rozpraw sądowych, rozmowy z sędziami i specjalistami z różnych dziedzin, a także z obrońcami praw człowieka dały mi szerszy obraz praktyk stosowanych w różnych krajach w odniesieniu do upro-
wadzeń dzieci przez rodziców i wzbogaciły moją listę źródeł i kontaktów. Ogromną przyjemność sprawiło mi spotkanie z dobrą przyjaciółką Sally Nicholes. Wysłuchałyśmy razem kilku wykładów, wygospodarowałyśmy też trochę czasu na zakupy i zwiedzanie miasta. Dzieliłyśmy ze sobą pokój i do późnej nocy wymieniałyśmy uwagi, śmiałyśmy się i opróżniałyśmy minibarek. Poznałyśmy się, gdy Sally zaczynała karierę prawniczą. Dziś należy do grona najwybitniejszych ekspertów w dziedzinie uprowadzeń dzieci przez rodziców za granicę oraz w zakresie interpretacji i stosowania Konwencji haskiej. Spędziłyśmy razem wiele godzin, pracując nad różnymi przypadkami uprowadzeń dzieci na całym świecie. Teraz, w Waszyngtonie, spotkałyśmy się z jednym z naszych dawnych klientów, Jimem Karidesem. Poznałyśmy go, gdy przyjechał do Australii w poszukiwaniu maleńkiego syna. Księgowy z Virginia Beach w stanie Wirginia, menedżer sportowy, dwukrotnie korzystał z mojego domu w Melbourne jako bazy wypadowej - prawie cały rok szukał małego Adama porwanego przez matkę. Jim okazał się idealnym gościem, choć przeżywał prawdziwe piekło. Po kilkumiesięcznych poszukiwaniach prowadzonych na własną rękę i przez policję, po bezowocnej kampanii w mediach, wracał do Stanów Zjednoczonych z pustymi rękami. Była to jego druga podróż do Australii. Sally usilnie namawiała go do pozostania dłużej. - Jeszcze parę dni, Jim, jeszcze nie wyjeżdżaj. Czuję, że nastąpi przełom. Daremnie. Sześć dni później Sally i ja wrzeszczałyśmy do słuchawki: - Adam się znalazł, przyjeżdżaj jak najszybciej! Po rozprawie przed Australijskim Sądem Rodzinnym rozpromieniony ojciec i maleńki syn mogli razem wrócić do domu i rozpocząć nowe życie. Odprowadziłyśmy ich na lotnisko, ale nie miałyśmy czasu, żeby lepiej poznać Adama. Teraz chłopiec miał prawie trzy latka. Skoro byłyśmy tak blisko,
jednogłośnie uznałyśmy, że powinien posmakować inwazji australijskich ciotek. Chcąc mieć wszędzie blisko, wynajęłyśmy z Sally apartament w centrum Waszyngtonu i tam właśnie nastąpiło spotkanie z Jimem i Adamem. Zabrałyśmy chłopca do waszyngtońskiego zoo, a w wolne dni chodziłyśmy z nim na spacery do parku. Cudownie było trzymać w ręku maleńką łapkę - kiedy widziałam Adama poprzednim razem, był niemowlęciem, kończył długą i bardzo traumatyczną odyseję. Naszła mnie refleksja, że i moje dzieci musiały się bardzo zmienić fizycznie, i znów z całą mocą dotarła do mnie świadomość poniesionej straty. Mimo to byłam zadowolona z tego spotkania, bo bardzo lubiłam Jima i ogromnie się cieszyłam, widząc, że znakomicie się spisuje w roli głównego opiekuna i zaradnego taty. Potem, wypełniwszy zobowiązania wobec amerykańskiego Departamentu Stanu, Sally i ja wpakowałyśmy się do samochodu Karidesa i pojechaliśmy do jego cichego, rodzinnego miasta Virginia Beach poznać resztę rodziny. Czułyśmy się znakomicie wśród członków wielkiego klanu Jima i jego przyjaciół. Zorganizowano barbecue na cześć Sally i moją, a nawet zaproszono nas na noc VIP-ów z udziałem Jimmy'ego Buffetta i zespołu Parrotheads - niezapomniane doświadczenie związane z pewnym gatunkiem amerykańskiej muzyki! Powiedziano nam, że będziemy siedzieć w loży, włożyłam więc koktajlową sukienkę z czarnej koronki, a tymczasem reszta gości miała na sobie bermudy, hawajskie koszule i słomiane kapelusze udekorowane papuzimi piórami i egzotycznymi roślinami! Po wyjeździe Sally chętnie zostawałam z chłopcem wieczorami, żeby dać Jimowi trochę oddechu. Odkrywałam miejscowe frykasy - potrawy z krabów błękitnych czy kotleciki z krabiego mięsa - i chodziłam z Adamem na długie spacery po malowniczych wiejskich drogach. W towarzystwie małego dziecka powierzonego mojej opiece - a także dzięki przyzwoleniu na tytuł całkiem niespokrewnionej „cioci" - przeżyłam kilka chwil bardzo osobistej, macierzyńskiej radości. Czas spędzony z Karidesem, jego rodzicami i siostrami umocnił mnie w przeko-
naniu, że Jim z wielkim poświęceniem zabiega o dobro chłopca. Zrozumiałam jeszcze pełniej, że wzorowe rodzicielstwo polega na uciszaniu własnych uprzedzeń na rzecz tego, co korzystne dla dziecka. Jim zachęcał matkę Adama, żeby odwiedzała syna, i nieraz trzymał język za zębami, starając się robić tylko to, co - moralnie i emocjonalnie - leżało w interesie Adama. Anthony (nieme „h", proszę) Williams był agentem literackim i osobą wpływową w międzynarodowych kręgach wydawniczych, zanim zostałam jego klientką i przyjaciółką. Były szef brytyjskiej agencji literackiej William Morris Agency postanowił wrócić do Australii po kilkudziesięcioletnim pobycie za granicą i założyć tu filię tej renomowanej firmy. Tony'ego absolutnie nie dało się zaliczyć do krwiopijców - nie polował na kasę jak agenci filmowi. Był natomiast ujmujący i zawsze nienagannie ubrany, miał cięty dowcip i postępował bardzo lojalnie wobec tych, których wybrał sobie na przyjaciół. Pan po sześćdziesiątce, gromadził wokół siebie interesujących ludzi, zbierał też przepisy kulinarne na wyborne potrawy i uwielbiał łączyć to wszystko w wyrafinowany, rozrywkowy melanż. Przywiązując wielką wagę do szczegółów, kierował moimi poczynaniami na całym globie z największym entuzjazmem - przypominał krzyżówkę kwoki opiekującej się kurczętami ze stylistą strojów i swatem. Wypytywał o detale każdej planowanej przeze mnie zamorskiej podróży, wnikliwie rozważał charakter tych wyjazdów oraz ustalał, czy aby tam, dokąd się wybieram, mam znajomych. Następnie faksami powiadamiał o moim przyjeździe swoich przyjaciół i władczym tonem nakazywał im roztoczyć nade mną opiekę. Mnie zaś zaopatrywał w ich krótkie życiorysy, raczył poufnymi informacjami o ich słabostkach i o krążących na ich temat legendach. Tony uznał, że w czasie pobytu w Nowym Jorku mam szansę połączyć sprawy zawodowe z życiem towarzyskim, jeśli zostanę umówiona na właściwe spotkanie w William Morris Agency oraz poznam jego
dobrego przyjaciela, szefa wydawnictwa Random Publishing House Sonny'ego Mehtę. Podał mi listę numerów telefonicznych i umówionych spotkań oraz poinstruował, żebym zadzwoniła do Sonny'ego oraz do państwa Averett - także jego dobrych przyjaciół - gdy tylko dotrę do Nowego Jorku. - Moja droga, Sonny Mehta to bóg wśród nowojorskich wydawców podkreślił. - Jest przy tym dżentelmenem i moim serdecznym przyjacielem. Ledwie zameldowałam się w przedziwnym hotelu Wyndham - Tony nalegał, żebym tam zamieszkała (stosunkowo drogie miejsce, z którego często korzystali brytyjscy pisarze) - zaczęłam co do joty wprowadzać w życie ustalony przez niego harmonogram zajęć: śniadanie z amerykańskimi agentami w William Morris, a wczesnym wieczorem udział w „wydawniczym wydarzeniu" u boku pana Mehty. Robocze śniadanie w William Morris Agency w alei Ameryk okazało się tylko układną do bólu grzecznością wyświadczoną mi ze względu na Tony'ego. Zorientowałam się bardzo szybko i nie bez uczucia dyskomfortu, że ani ja sama, ani moje australijskie pochodzenie nie robią na dwójce agentów, mężczyźnie i kobiecie, najmniejszego wrażenia i że wspomniana para nie jest skłonna zaoferować mi niczego poza nieświeżym ciastem i byle jaką kawą. Ale po trzech kwadransach tej udręki w biurze zadzwonił telefon - Tony chciał ze mną rozmawiać. - Słuchaj tylko i mów: tak albo: nie - zaczął. - Czy poprosili o następne spotkanie albo zainteresowali się, co będziesz robić w Nowym Jorku? - Nie - odpowiedziałam, spoglądając w stronę agentów. - Wobec tego za parę minut powiedz, że musisz już iść, żeby załatwić wszystkie sprawy, bo wieczorem wychodzisz. Rzuć od niechcenia: „Sonny Mehta przyśle po mnie samochód o szóstej", i patrz, jak ci protekcjonalni gówniarze zielenieją - zachichotał złośliwie i rozłączył się. - Eeee... Tak, naturalnie... Na razie... - zaskrzypiałam w pustą słuchawkę.
Oddawszy ją zupełnie mną niezainteresowanym agentom, podsumowałam naszą rozmowę, po czym wcieliłam w czyn wskazówki Tony'ego. To było cudowne - dokładnie tak, jak przewidział Tony, zaczęli mienić się na twarzy i pospiesznie zaprosili mnie nazajutrz na lunch do słynnej restauracji Four Seasons. Czy mam czas? Odrobinę przewrotnie obiecałam oddzwonić, gdy ustalę ostateczny plan dnia. Moje akcje na liście potencjalnych klientów tej agencji zdecydowanie wzrosły.
14 Stan umysłu w stanie Nowy Jork Pragnęłam jedynie, żeby ziemia się rozstąpiła i mnie pochłonęła. Gromada nowojorczyków z niemym osłupieniem gapiła się na mnie uwięzioną w obrotowych drzwiach magazynu Bergdorf Goodman! Torby z zakupami, lewa dłoń i nadgarstek nadal znajdowały się w sklepie, a ubrane w błękitny strój ciało oraz czerwona jak burak twarz usiłowały wydostać się na ulicę Wschodnią Pięćdziesiątą Ósmą. Jeszcze piętnaście minut tego koszmaru - plus strzaskany zegarek na rękę firmy Raymond Weil - i byłam wolna. Znający się na rzeczy przechodnie tłoczyli się wokół mnie, udzielając dobrych rad. „Powinna pani wystąpić o odszkodowanie" - doszli wreszcie do wspólnego wniosku. Ja chciałam tylko niepostrzeżenie uciec do hotelu i dojść do siebie, zanim nadjedzie pojazd mający wynieść mnie na uświęconą orbitę nowojorskiego boga wydawców. Gdy wreszcie wpadłam do swojego pokoju i ruszyłam w stronę prysznica, zadzwonił telefon. Znowu Tony. Spojrzawszy na zegarek przy łóżku, zdałam sobie sprawę, że w Sydney jest teraz środek nocy. O co mu, u licha, chodzi? Powinnam wiedzieć. Zaczął prosto z mostu swoim śpiewnym głosem: - Cześć, moja droga. W co się ubierasz na dzisiejszy wieczór? - Eee... myślałam o czarnej koronkowej sukni Dinnigan i pantoflach z czarnego jedwabiu - powiedziałam wolno, czekając na reakcję.
- To będzie stosowne - stwierdził władczym tonem. - Tylko, na litość boską, nie próbuj nikogo przeskoczyć, jeśli chodzi o biżuterię. Żona Sonny'ego, Gita, ma najpiękniejszą kolekcję klejnotów, jaką kiedykolwiek widziałem, więc i tak będziesz wyglądać jak uboga krewna. To się nazywa walić z grubej rury! - Zamierzałam włożyć naszyjnik mojej babci z gagatów i rozpuścić włosy - odparłam, poważnie zastanawiając się nad tym dziwacznym zestawieniem. - Znakomicie - obwieścił. - Baw się dobrze, kochana. Trzymaj fason i idź na całość - zarechotał, po czym odłożył słuchawkę. Co by na to powiedziała babcia? Osoba skromna, o pogodnym usposobieniu, choć zabarwionym odrobiną pesymizmu, który pomagał jej pokonywać trudności. Pierwszy raz w życiu wyjechała za granicę na mój królewski ślub. Oniemiałaby na samą myśl, że jej wnuczka może zmieniać samoloty jak mieszczuch autobusy i obracać się w wielkim świecie. Dla niej największym sukcesem byłoby uściśnięcie dłoni premierowi -ja robiłam to wiele razy. Sonny Mehta powitał mnie w drzwiach swojego domostwa i wyciągnął na powitanie dłoń, ledwie dojechałam na miejsce przysłanym przez niego samochodem. Był mężczyzną średniego wzrostu, mówił melodyjnym, słodkim głosem. Widząc błysk żywej inteligencji w oczach gospodarza, zaczęłam żałować, że nie poświęciłam całego dnia na ćwiczenie dowcipnych powiedzonek i powtórkę z wiedzy o kulturze antyku. Stojąc w holu mieszkania słynnego wydawcy, czułam się jak oszustka, która wdarła się w jego świat dzięki znajomościom. Szybko jednak spostrzegłam, że Sonny jest serdeczny i bardzo gościnny. Wcale nie okazywał zdziwienia, że stary przyjaciel, Tony Williams, podesłał mu kogoś, nad kim trzeba roztoczyć opiekę. Gawędziliśmy chwilę; zerkałam ukradkiem na imponujący księgozbiór umieszczony na sięgających sufitu regałach. Powiedział, że zabierze mnie na przyjęcie organizowane przez wydawnictwo Conde Nast, i wyraził nadzieję, że nie będę się nudzić. Potem zjemy kolację z kilkorgiem jego przyja-
ciół, których - jak stwierdził - uznam pewnie za zabawnych. Jego żona Gita nie będzie nam towarzyszyć, bo jest za granicą. Przyjazd na przyjęcie i stąpanie po czerwonym dywanie przypominały momenty z Seksu w wielkim mieście - błyski fleszy i fotografowie wypytujący Sonny'ego o moje nazwisko, gdy szliśmy w stronę wejścia. - Teraz uwaga - mruknął z figlarną iskrą w oku i zwrócił się do jednego z reporterów: - To księżna Yasmin, pisarka. Ludzie otwarcie taksowali mnie wzrokiem, gdy wchodziliśmy do środka. Przemierzając salę i witając znajomych, Sonny Mehta dał popis nienagannych manier - przedstawiał mnie rozmaitym osobom i zapewniał mi partnerów do konwersacji. Przez cały czas czułam opiekuńczy dotyk jego dłoni na plecach lub ramieniu. Kręciło mi się w głowie od tych wszystkich nazwisk, czułam się nieokrzesana, wydawało mi się, że skoczyłam na zbyt głęboką wodę, ale robiłam, co mogłam, żeby nie przynieść wstydu mojemu towarzyszowi. Kolację zjedliśmy na przedmieściu w restauracji, której właścicielami byli nasza krajanka, Australijka Neli Campbell (ta od słynnych klubów nocnych Neli), oraz jej partner Eamon. Przy naszym stole znaleźli się Susanne Bartsch - zachwycająca eurogotycka postać, która wstawała zwykle o piątej po południu, żeby przygotować się, ze specjalistą od makijażu u boku, na wieczorny wypad - jej mąż David i wiele innych osób. Rozmowa toczyła się wesoło w znacznie luźniejszej atmosferze niż wcześniej tego wieczoru. Często padały nazwiska znane z literackich periodyków i „Vanity Fair": Märquez, Leibovitz, Vidal, Clinton, Sontag. Wymawiano je z lekkością, świadczącą o zażyłości. Ja byłam znajomą człowieka, który znał zebranych - ta chwila w dość surrealistyczny sposób potwierdzała teorię sześciu stopni oddalenia. Neli postanowiła wziąć mnie pod swoje skrzydła i wystąpiła z konkretnymi propozycjami terminów spotkań, żebym mogła poznać jej przyjaciół. Gdy w drodze powrotnej do hotelu gawędziliśmy w samochodzie, Sonny radził mi skorzystać z jej propozycji. Dziękowałam mu za inspirujący, radosny wieczór, w pełni zgadzając się z opisem jego
osoby autorstwa pisarki Joan Didion: „Emanował... nieodpartą galanterią i inteligencją". W Nowym Jorku udało mi się zajrzeć w głąb siebie, czego bardzo potrzebowałam, i zyskać to, czego niezmiernie mi brakowało, jeśli chodzi o odwagę i pewność siebie. Gromada australijskich artystów na emigracji nie wypytywała mnie o Iddina i Shahirah, pozwolono mi żyć przez jakiś czas prawie anonimowo. Nauczyłam się siadać w małej francuskiej restauracyjce przy ulicy Zachodniej Pięćdziesiątej Ósmej z książką, żeby odstraszyć niepożądane towarzystwo. Przez wiele dni włóczyłam się w przerwach między spotkaniami po muzeach Metropolitan i Guggenheima. Pisywałam teksty dla Australian Consolidated Press, co pomogło mi opłacać rachunki i dawało zajęcie w okresie oczekiwania na wywiad z Paulą Yates i Michaelem Hutchence'em. Przemierzałam nowojorskie ulice, kończąc każdy dzień w katedrze Świętego Patryka przy wotywnych świecach. Potem wysyłałam do Iddina i Shahirah pocztówkę - najzabawniejszą, jaką udało mi się znaleźć. Całowałam przyklejony znaczek, chcąc zaznaczyć na nim przesłanie wiecznej miłości. Sonny Mehta oraz liczne grono jego przyjaciół umożliwili mi zawarcie znajomości z paroma fascynującymi osobami i zapewnili uczestnictwo w najrozmaitszych towarzyskich wydarzeniach. Pewnego niezapomnianego wieczoru tańczyłam w klubie salsy z czterema lub pięcioma najlepszymi tancerzami zespołu New York City Ballet i z dwoma tancerzami Dance Theater of Harlem. Bez żenady zajęliśmy cały parkiet i świetnie się bawiliśmy. Znacznie stateczniej opiekowali się mną serdeczni przyjaciele To-ny'ego, Ros i Jack Averettowie, którzy mieszkali w Beekman Place i regularnie zapraszali mnie na obiadki i kolacje. Czarująca para. Oboje dobrze po sześćdziesiątce, byli niezwykle dowcipni i zadomowieni w Nowym Jorku. Ich penthause miał na dachu wspaniały ogród z widokiem na Manhattan i Roosevelt Island. Nadal utrzymujemy z Ros przyjacielskie stosunki. Nigdy nie zapomnę, jak położywszy swoją dłoń na
mojej, ze łzami w oczach powiedziała, że gdyby miała dwadzieścia lat mniej, sama pojechałaby odzyskać moje dzieci. Zakochałam się w Nowym Jorku, w jego tempie i żywotności. Nigdy nie czułam się zalękniona lub zagrożona, gdy szłam gdzieś samotnie. Często towarzyszył mi pewien mężczyzna, którego - jestem tego pewna Neli Campbell i Sonny uznali za właściwego dla mnie partnera i z którym rozmyślnie mnie poznali. Mierzący ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, z włosami do ramion przyprószonymi siwizną, smagłą cerą i wielkimi, półprzymkniętymi oczami spoglądającymi zza okularów, David Rieff prezentował się imponująco. Jego kowbojskie buty, wielki nos, nieprzeciętny intelekt i gromki śmiech sprawiały, że naprawdę wyróżniał się z tłumu. Był znanym dziennikarzem i pisarzem, zajmował się tematyką praw człowieka oraz międzynarodowymi konfliktami. Jego artykuły o Bośni, dobitne i wnikliwe, bardzo mnie interesowały, bo za parę miesięcy sama miałam znaleźć się na Bałkanach. W towarzystwie Davida czułam się swobodnie i bezpiecznie, ale odnosiłam wrażenie, że bawi go entuzjazm, z jakim traktowałam kwestię pomocy humanitarnej. Mając za sobą pobyt w centrum krwawego konfliktu w dawnej Jugosławii, w oblężonym Sarajewie, postrzegał mnie zapewne jako osobę naiwną i idealistkę. Słynna wystawa fotograficzna Annie Leibovitz powstała dzięki Davidowi, bo to on namówił artystkę, żeby pojechała z nim na tereny objęte wojną i utrwaliła zniszczenia oraz ludzką nędzę. Zabrał ją też do Ruandy, gdzie dokumentowała klęskę humanitarną. Opowiedział mi o tym, gdy siedzieliśmy w jego zabałaganionym salonie i przeglądaliśmy pudła z niepublikowanymi fotografiami Leibovitz. Miałam wrażenie, że artystkę przytłoczył rozmiar ludzkich cierpień w Afryce. Potworność rzezi nie pozwalała jej skupić uwagi na szczegółach dotyczących osób czy spraw, co zazwyczaj robiła, a to z kolei zachwiało jej artystyczną wiarą w siebie. Trudno było nie dostrzec, że David mieszkał w dziwacznych warunkach. Jego maleńkie lokum, ciemne, prawie pozbawione naturalnego
światła, było zarzucone książkami, a każdą poziomą powierzchnię pokrywały pożółkłe ze starości wycinki z gazet. Przed jedną z ogromnych bibliotek stała kolekcja kowbojskich butów i misa pełna srebrnej biżuterii z turkusami, bez której nigdy się nie pokazywał. W jednym z kątów pokoju znajdowała się wnęka sypialniana, a małe, zapleśniałe pomieszczenie służyło mu za prysznic i toaletę. Nie przypominam sobie natomiast, żebym widziała kuchnię. Po drugiej stronie holu znajdował się jeszcze jeden mały pokój - miejsce pracy. Pozwolił mi jedynie rzucić okiem na to sanktuarium. David, jedyne dziecko pisarki Susan Sontag i jej byłego męża, profesora w szkole średniej, Philipa Rieffa, pobierał nauki w języku francuskim i angielskim, uczęszczając do liceów w Ameryce i Francji. Poza licznymi zajęciami musiałam też wywiązać się ze zobowiązań do publicznych wystąpień, których liczba rosła w miarę pomyślnego rozwoju akcji „Potęga książki". Gdy byłam w Nowym Jorku, dostałam wiadomość, że Krajowy Ośrodek do spraw Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych przyznał mi nagrodę za pracę w dziedzinie uprowadzeń dzieci i ochrony ich praw. Bardzo się ucieszyłam, iż ta amerykańska instytucja mnie wyróżniła i uznała, że działam skutecznie. Zagraniczne sukcesy filmu Puste ramiona - złamane serca pociągały za sobą częstsze prośby o wygłaszanie prelekcji i wykładów, które nie były wprawdzie płatne, ale miały istotne znaczenie dla moich starań na rzecz uświadamiania tragicznych skutków uprowadzeń dzieci przez rodziców. Ze Stanów Zjednoczonych poleciałam też do Hongkongu - który niebawem miał być zwrócony Chinom - żeby pomóc w szkoleniu osób zajmujących się prawem rodzinnym po ratyfikowaniu przez ten specjalny region Konwencji haskiej. Ratyfikacja była ważnym krokiem naprzód, i to na skalę międzynarodową. Zapewniła konwencji mocną pozycję w uchodzącym wcześniej za dość oporny miejscowym systemie sądowniczym. Pojechałam również z krótką wizytą do Belgii, gdzie trzeba było przekonać do podpisania Konwencji haskiej belgijski rząd. O dziwo, kraj ten należał do bardzo nielicznych członków Unii Europejskiej, którzy odmówili podpisania konwencji. Postawa ta szkodziła jednak tak
wielu dzieciom, że przekonywanie rządów do jej ratyfikacji postawiłam sobie za jeden z głównych celów. W tamtym okresie dostałam też bardzo dobrą wiadomość. Brytyjczycy postanowili wyeliminować pewną lukę prawną, która znacznie ułatwiała uprowadzanie dzieci z Wielkiej Brytanii do innych krajów. Obecnie każde dziecko, niezależnie od wieku, musi mieć własny paszport lub inny dokument podróży. Rodzice nie mogą wpisać po prostu nazwiska dziecka do swojego paszportu i prześlizgiwać się bez trudu przez międzypaństwowe granice. Było więc co świętować. Nie mogę jednak powiedzieć, że absolutnie wszystko szło gładko, że porwał mnie bez reszty wir ekscytujących zajęć. Byłam wprawdzie na emocjonalnej „górce", ale nie udawało mi się uciec od rzeczywistości. Profesjonalne zachowanie, trzymanie się w ryzach podczas dyskusji na temat uprowadzeń dzieci, analizowanie związanych z tym tematem danych statystycznych, strategii prawniczych i politycznych machinacji sprawiało mi ogromny wysiłek, bo każdą cząstką mojego ciała wyrywałam się do Iddina i Shah. Zdarzały się noce, gdy nie mogłam zmrużyć oka z tęsknoty za nimi. Kiedy indziej groziłam palcem swojemu odbiciu w lustrze i tłumaczyłam sobie, że dzieci z pewnością zaakceptowałyby przyjętą przeze mnie linię działania. Niemniej po powrocie do Australii wykorzystałam pierwszą nadarzającą się okazję, żeby skryć się na parę dni w łóżku i odepchnąć resztę świata jak najdalej od siebie. Przytłaczała mnie pustka wywołana nieobecnością dzieci, dobijała świadomość faktu, że nie mogę orędować w sprawie Iddina i Shahirah, tak jak orędowałam w sprawach innych dzieci. Łzy napływały mi do oczu i nie przestawały cieknąć przez długie godziny. Nie były podobne do łez, które wylewałam w Kenii - tu opłakiwałam wielki smutek i stratę. Chciałam zasnąć i spać do chwili, gdy znów zobaczę dzieci. Ale przecież tak wiele było do zrobienia.
15 Byłam głodna marynata! Potem była Bośnia. I nawet tam towarzyszyły mi moje dzieci. Związałam się z paroma dużymi organizacjami humanitarnymi -miałam obserwować ich działalność oraz uwiecznić na taśmie filmowej realizację niektórych projektów. Przewidywano, że moje filmy będzie można wykorzystać jako dokumentację lub jako materiał pomagający w zbieraniu funduszy. Zamierzałam też zbadać, czy mój program „Potęga książki" okazałby się przydatny maluchom z tego regionu. Chciałam ustalić, jakich pomocy naukowych potrzebują dzieci, które muszą od nowa uczyć się kreowania bezpiecznego i szczęśliwego świata fantazji, bo w ich realnym świecie wszelkie wartości straciły znaczenie. Trauma najmłodszych mieszkańców Bośni i Hercegowiny w ujęciu liczbowym przedstawiała się przerażająco. Jedno na troje dzieci straciło w czasie wojny matkę, ojca lub bliskiego krewnego, było świadkiem wybuchu miny lądowej, zostało przez nią okaleczone albo widziało na własne oczy czyjąś śmierć. Zaledwie kilka tygodni wcześniej pracowała w tym regionie księżna Walii Diana; teraz, wskutek tragicznego wypadku, nie żyła. Cały świat współczuł jej synom - ja osobiście głęboko ubolewałam, że nie będzie im dane doświadczać relacji z matką, gdy staną się dorosłymi ludźmi. Zarówno ona, jak i ja miałyśmy za sobą trudne, królewskie małżeństwa i obie zostałyśmy rzucone na szerokie wody „nowego" życia w bardzo
młodym wieku. Mimo przeciwieństw losu swoją wspaniałą osobowością Diana zyskała sympatię wielu ludzi na całym globie, a poświęcenie, z jakim prowadziła kampanię przeciw minom lądowym, pomogło unaocznić światu okropność tej broni i zjednało jej powszechny szacunek. Zatelefonowała do mnie kilka dni przed słynną licytacją jej sukni w domu aukcyjnym Christie's w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku, kiedy obie byłyśmy w Nowym Jorku. Nadal pamiętam jej szczery śmiech. Teraz wyruszałam do Bośni, do miejsca, o którym rozmawiałyśmy i gdzie miałam spędzać czas w otoczeniu osób, z którymi ona przebywała jeszcze tak niedawno. W dniu jej pogrzebu byłam w podróży na Bałkany. W nijakim hotelowym pokoju, pogrążona w głębokim smutku, oglądałam na ekranie telewizora - jak miliony ludzi na świecie - ostatnie pożegnanie. Myślałam o jej dzieciach i o akcjach dobroczynnych, w których uczestniczyła z wielkim osobistym zaangażowaniem. Różnica wieku między nami wynosiła tylko dwa lata, a datę naszych urodzin dzieliły jedynie cztery dni. Ja wyszłam za mąż za księcia na początku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, ona - w lipcu. Nasze dzieci rodziły się prawie w tym samym czasie, obie walczyłyśmy o znalezienie swojego miejsca w surowym otoczeniu królewskich rodów. W końcu obie utraciłyśmy dzieci, ja jednak nadal mogłam żywić nadzieję, że pewnego dnia je zobaczę... Wszystko to było dość niesamowite. Pobyt w Bośni dostarczył mi znacznie głębszych - a w każdym razie zupełnie innych - doznań niż bytność w Afryce. Kto pochodzi z kraju wysoko rozwiniętego, czuje się na Czarnym Lądzie jak istota z innego świata. Trudne do opisania słowami, wręcz ukryte w podświadomości poczucie bezpieczeństwa, wynikające z zaplecza ekonomicznego czy dostępu do najnowszych technologii, oddziela przybyszów i pracowników organizacji pomocowych od tubylców, z którymi się w Afryce obcuje czy pracuje, i stanowi wyróżnik ludzi z lepszego świata. Tamtejsza topografia i nędza w niczym nie przypominają gościowi ojczyzny. Natomiast w Bośni uprzedzenia i nietolerancja, podejrzliwość i histeria uwypuklały - jak w krzywym zwierciadle - najohydniejsze cechy za-
chodnich narodów. Zbombardowane budynki, ospowate mury ostrzelanych moździerzami domostw mogły stać w każdym mieście każdego zachodniego kraju. Widziałam tragiczne pokłosie wojny w sytuacjach, które z łatwością przenosiłam na mój naród, na moje życie: umiejscowienie tych scen na obrzeżach Melbourne nie wymagało zbyt dużej wyobraźni. Zrozumiałam, jak wyglądały Belgia i Londyn po bombardowaniach w czasie wojny. Każda wioska, przez którą przejeżdżaliśmy lub po której spacerowaliśmy, mogła być drogim mojemu sercu miejscem we własnej - bezpiecznej i spokojnej - ojczyźnie. Zasady prowadzenia wojny i wojenne warunki wydawały się czymś nie z tej ziemi dla osoby pochodzącej z kraju, który - za jej życia - nie zaznał konfliktu zbrojnego w swoich granicach. W Bośni piekło na ziemi było wynikiem ekstremalnego szowinizmu i wynaturzonej ksenofobii przypominającej żądzę rekinów czujących zapach świeżej krwi. Reszta świata przyglądała się temu wszystkiemu z boku i bez wyrzutów sumienia pozwalała na ludobójstwo. Wraz z podpisaniem - nieco wcześniej tego roku - historycznego układu pokojowego z Dayton zapanował w tym regionie świata kruchy pokój, dzięki czemu organizacje humanitarne mogły oszacować, jakie są potrzeby ludzi najbardziej bezbronnych - wysiedleńców. Gorąco pragnęłam przyczynić się do tego choćby w niewielkim stopniu. W punkcie zaznaczonym na mapie jako miejsce przeprawy przez rzekę Sawę na drodze wiodącej z Chorwacji do Bośni znalazły się masywne pontony, na których zbudowano tratwę mającą zastąpić zbombardowany most - sterczące u brzegów dwa smutne, strzaskane kikuty. Pojazdy czekały na swoją kolej. Oczekiwanie było nużące, ale godzono się na nie z rezygnacją i obserwowano tratwę przewożącą w tę i z powrotem pasażerów, auta, dziwaczne ciężarówki. Podróż do Tuzli, pierwszego przystanku na naszej trasie, odbywana toyotą z czterokołowym napędem, trwała siedem godzin. Jechaliśmy po górzystym terenie krętymi szosami - zaniedbanymi i zniszczonymi przez miny. Czasem jednopasmowa, czasem kończąca się ślepo droga biegła wśród krajobrazów, których niezwykłe piękno kłóciło się ze
wszechobecnymi skutkami bezmyślnej dewastacji. Na opuszczonych i częściowo zrujnowanych domach widniały rasistowskie hasła, ślady po użyciu broni automatycznej, plakaty z podobiznami poszukiwanych zbrodniarzy wojennych - najczęściej Radovana Karadżicia, byłego przywódcy bośniackich Serbów, oskarżonego o zbrodnię ludobójstwa, zbrodnie przeciwko ludzkości, mordy i wielokrotne łamanie Konwencji genewskiej. Karadżić był lekarzem, praktykującym psychiatrą. Niektórzy twierdzą, że większość tortur psychicznych i czystek etnicznych, których dopuszczono się w czasie wojny, zaplanował właśnie ten człowiek. Obmyślił je, dbając o każdy szczegół, mając pełną świadomość długotrwałych skutków masowych gwałtów w obozach, gdzie przebywało ponad pięćdziesiąt tysięcy kobiet bośniackich w wieku od trzech do osiemdziesięciu trzech lat. Produktem ubocznym tej zbrodni wojennej były niezliczone niechciane ciąże, do których donoszenia zmuszano zgwałcone kobiety. Doświadczone potwornymi przeżyciami, nierzadko popełniały one samobójstwa lub porzucały nowo narodzone dzieci w obawie przed społecznym ostracyzmem. Terytorium Republiki Bośni i Hercegowiny przypominało szachownicę terenów stawiających opór i zamkniętych stref zdemilitaryzowanych. Moje doświadczenia w tym kraju także były bardzo różnorodne: łzy obok śmiechu, ogłada obok brutalności, delikatność obok przemocy. Starałam się opanować, choć w niewielkim zakresie, miejscowy język, słuchając taśmy nagranej dla mnie przez przyjaciela Johna Udorovicia, którego rodzina wyemigrowała do Australii z Jugosławii, gdy on był jeszcze małym dzieckiem. Miałam nadzieję, że podstawowe sformułowania, wymawiane z chorwackim akcentem, będą mi pomocne. Tuzla jest małym miasteczkiem - centrum składa się z ośmiu, może dziewięciu ulic - przycupniętym w niecce wśród wzgórz. Architektura ma wyraźne włoskie wpływy, placyki z kawiarenkami i podcieniami wypełniają owiany dziś złą sławą środek miasta. To właśnie tu pewnego letniego popołudnia, już w czasie zawieszenia broni, atak moździerzowy spowodował śmierć dużej grupy dzieci. Żywność dostarczano nieregularnie. Niektórych produktów było aż
nadto, innych brakowało. Na sklepowych półkach, często pięknie zaaranżowanych, znajdowały się zwykle jeden lub dwa rodzaje artykułów spożywczych. Na przykład jeden supermarket handlował wyłącznie detergentami i kawą rozpuszczalną, inny - mlekiem skondensowanym i solą. Dzielnice mieszkaniowe wspinały się na strome zbocza pagórków. Większość dróg była w tak opłakanym stanie, że bardziej opłacało się chodzić na piechotę niż siedzieć w samochodzie, który podskakiwał i rzęził na wybojach prawie pionowych wzniesień. Zamożni przedstawiciele klasy średniej mieszkali na stoku, gdzie kwaterowałam i ja. Domy, składające się zwykle z trzech kondygnacji, naznaczone śladami pocisków, obejmowały pochyłość stoku i były udekorowane ogromnymi talerzami anten satelitarnych. Ta część miasta najbardziej ucierpiała od serbskiej artylerii. Ledwie przybyłam do Tuzli, skontaktowała się ze mną Sandra, młoda kobieta pochodzenia bośniacko-chorwackiego, która została uprzedzona o moim przyjeździe przez naszych wspólnych znajomych. Wysoka i smukła, miała żywe błękitne oczy i jasne włosy. W czasie wojny pracowała jako tłumaczka dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a później dla Norwegian People's Aid. Gdy pewnego wieczoru przechadzałyśmy się po ogrodzie przy jej domu, opowiedziała mi o warunkach życia w czasie oblężenia. Mówiła o ojcu i jego śmierci na wojnie, o tym, jak uratowały się z matką dzięki stanowczej decyzji nieopuszczania domu nawet wtedy, gdy od ognia ciężkiej artylerii pękały szyby w oknach, a pociski moździerzy spadały na grządki w ogródku. Nocowała u nich księżna Diana w czasie jej krótkiej wizyty w Tuzli, ponieważ jedynie w ich domu uchowała się łazienka i sypialnia. Obie kobiety z ogromną sympatią wspominały Dianę, jej wrodzoną prostotę w obcowaniu z ludźmi i skromne zachowanie. Sandra opowiadała mi ze śmiechem, jak księżna, z rękami po łokcie w pianie, zmywała kuchenne naczynia. „Ryby i gości po trzech dniach trzeba wyrzucić" - miała zażartować. Jeśli chodzi o kobiety, w Tuzli było na co popatrzeć: wiele z nich
miało olśniewającą urodę, piękną cerę i włosy w całej gamie kolorów: od jasnego blond do kruczoczarnych. Wielką wagę przywiązywały do wyglądu i wszystkie modnie się ubierały. Nastolatki preferowały zdumiewająco krótkie spódniczki oraz długie do kolan buty. Dżinsy nosili zwykle ludzie młodzi - kobiety i mężczyźni. Tuzla uznawana była przez walczące strony za miasto muzułmańskie, choć większość mieszkańców pozostawała w związkach małżeńskich z przedstawicielami innych religii. Miejscowe kobiety zdobiły usta jaskrawymi pomadkami; kontrast między stałymi mieszkankami Tuzli a bardziej konserwatywnymi emigrantkami z innych części Bośni był wyraźnie dostrzegalny. Społeczność uciekinierów żyła w skrajnej nędzy. Przez pewien czas zajmowałam się dziećmi z tego środowiska, słuchałam, co opowiadały, siedziałam obok nich, gdy rysowały obrazy z koszmarnych snów: zakrwawione kikuty kończyn, podobizny utraconych ojców. Największą grupę uchodźców stanowiły kobiety ze Srebrenicy, wypędzane z wioski pod lufami karabinów, mogące zabrać tylko to, co zdolne były unieść. Całą męską część miejscowej populacji - siedem tysięcy mężczyzn i chłopców powyżej siedmiu lat - zamordowano, a następnie wrzucono po kryjomu do nieoznaczonych, masowych grobów, chcąc w ten tchórzliwy i nieudolny sposób zamaskować skutki masakry. Przeprowadzane z użyciem siły czystki etniczne obserwowały oddziały UNPROFOR, Sił Ochronnych Organizacji Narodów Zjednoczonych. Żołnierze z Holandii nie kiwnęli nawet palcem, gdy wojska serbskie rozdzielały rodziny i prowadziły bośniackich mężczyzn i chłopców do lasu, skąd mieli nigdy nie wrócić. Pewnego dnia wymizerowana kobieta z co najwyżej siedmioletnim synkiem weszła do biura, gdzie z grupą kolegów dyskutowaliśmy o podziale środków pomocowych. - Przepraszam, chciałam spytać, czy macie może trochę mydła, bo chciałabym umyć dzieci - powiedziała grzecznie. Odrzekłam, że tu mieszczą się biura administracji, natomiast magazyn znajduje się nieco dalej. Poczęstowałam chłopca herbatnikiem. Przyjął go, lecz nie zaczął jeść, co wydało mi się dziwne u dziecka
w tym wieku. Nie zdążyłam dobrze zastanowić się nad jego zachowaniem, gdy matka zachwiała się i osunęła na podłogę. Kiedy oprzytomniała, namówiliśmy ją, żeby opowiedziała nam swoją historię. Jej godność i powściągliwość uczyła nas pokory. Przy filiżance herbaty kobieta wyjaśniła, że ona i trójka jej dzieci mieszkają pod mostem, mąż nie żyje, a mała rodzina poniewiera się od ponad osiemnastu miesięcy. Zakłopotana, wcisnęłam dziecku pozostałe herbatniki i zaczęłam snuć plany znalezienia im właściwego lokum. Tamten dzień pozostanie na zawsze w mojej pamięci z dwóch powodów. Po pierwsze, mimo tylu trudnych przeżyć ta dzielna kobieta nie pozwoliła sobie na utratę resztki godności i starała się dbać o higienę swoją i dzieci. Po drugie, mały chłopiec okazał wielką siłę woli i nie uszczknął ani okruszyny z paczki herbatników, dopóki nie podzielił się nimi z młodszym rodzeństwem. Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE) oraz Siły Stabilizacyjne NATO (SFOR) udzieliły mi akredytacji na obserwowanie i sporządzanie raportów z pierwszych po wojnie wyborów. Przypisana do jednego z największych oddziałów amerykańskich sił zbrojnych stacjonujących na Bałkanach, musiałam odbyć podróż z Tuzli do Eagle Base, bazy wojskowej znajdującej się nieopodal miasta Brćko. W tamtych czasach znaki drogowe i kierunkowskazy na szosach były nieliczne i rzadko rozmieszczone, dlatego podróż odbywałam w dużym napięciu. Na skrawku papieru miałam nagryzmolone wskazówki, typu: „Skręć w lewo za białym słupem, dokładnie 7,8 kilometra na południowy wschód od ostatniej głównej drogi, a potem wypatruj sporej skały". Dla odmiany sama baza była wizytówką potęgi amerykańskiej machiny militarnej. Wydawało się, że zrobiono wszystko, żeby żywcem przenieść do Bośni najwyższe amerykańskie standardy. Większość jednostek piechoty kwaterowała w namiotach połączonych ze sobą drewnianymi kładkami, żeby żołnierze nie stąpali po błocie. Mnie umieszczono w bezpiecznym, oddzielnym namiocie sąsiadującym z namiotami żołnierek. W obozie znajdowały się: kaplica, biblioteka, dwie ogromne
kantyny oferujące Coke i smażone kurczaki, sala bilardowa, sala komputerowa i kino. Wszystko to zbudowano z rozbieralnych elementów. Nieocenionym skarbem dla „niedofinansowanych" pracowników organizacji humanitarnych był „PX", sklep, w którym można było kupić dosłownie wszystko: od tampaksów po podkoszulki, szampony i płyty CD. (Szczerze mówiąc, sklep był przeznaczony wyłącznie dla Amerykanów, ale po dłuższym przewracaniu oczami i zanoszeniu błagalnych próśb i mnie pozwalano odfajkować wszystkie pozycje na liście zakupów - okropnie długiej, bo obejmującej potrzeby pracowników organizacji humanitarnych z okolic Tuzli, którzy wywąchali moją obecność na amerykańskim terytorium wojskowym). Kontrakt z OBWE przewidywał, że będę wyjeżdżała z jednostkami piechoty poza Eagle Base. Podróżowaliśmy czołgami lub opancerzonymi samochodami terenowymi HMMWV, zawsze w konwoju czterech pojazdów. Uzbrojeni po zęby stróże pokoju patrolowali okolicę co godzina, by upewnić się, że procesu politycznej demokratyzacji nie zakłócają rozruchy czy strzelaniny. Moje pierwsze „wejście" do pojazdu HMMWV było nie lada przeżyciem. Ubrano mnie w obowiązkową kamizelkę kuloodporną i posadzono między nogami żołnierza, który przez całą drogę stał i patrzył w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy - z głową i ramionami wystającymi na zewnątrz przez otwór w dachu. Osłaniał tyły, gotów zrobić użytek z broni maszynowej. W środku znajdowały się, wycelowane mniej więcej w moją twarz, żołnierskie karabiny Ml6, śmiercionośne twory o długich szyjach. Najbardziej niepokojące było to, że po pierwszym dniu tak obcesowego wystawienia na widok broni palnej zupełnie zobojętniałam na wszechobecne karabiny. Od czasu do czasu patrol zatrzymywał się i kontrolował sytuację w wioskach czy w punktach wyborczych. Wówczas zdarzało się, że żołnierze łamali zasadę niebratania się z tubylcami, rozmawiali z dziećmi i rozdawali słodycze. Miło było patrzeć na młodych Amerykanów celujących piłką do kosza razem z dziećmi w obozie dla uchodźców. Żołnierze ubrani w bojowe mundury, hełmy i kamizelki kuloodporne
wydawali się przez tych kilka chwil niewiele starsi od dzieci, z którymi się bawili. Kaprys losu zrządził, że w czasie jednego z takich postojów zdobyłam z pierwszej ręki parę informacji o Iddinie i Shah. Nasz konwój zatrzymał się na inspekcję małego miasteczka leżącego tuż za serbskim terytorium. Z szarego nieba siąpił deszcz, drogi były błotniste i nierówne. Opony pojazdów zostawiały wyraźne wgłębienia, a moje stopy niezdarnie ślizgały się po miękkiej brei. Żaden z domów nie był wolny od śladów wojennej pożogi: fasady upstrzone odłamkami pocisków, okna bez szyb. Broniono się przed zimnem, zasłaniając otwory okienne workami po mące i płachtami plastiku z niebieskimi emblematami ONZ. Na wielu domach brakowało dachów, niektóre ściany były podziurawione jak rzeszoto. Zostało też niewiele drzew większość ich ludność, składająca się w przeważającej mierze z uchodźców, wycięła i wykorzystała do opalania kulawych, przenośnych piecyków. W asyście czterech uzbrojonych żołnierzy kapitan i ja ruszyliśmy w stronę częściowo zbombardowanego budynku, gdzie mieścił się punkt wyborczy obsługiwany przez wolontariuszy z całej Europy. Nagle ktoś z Międzynarodowych Sił Policyjnych Narodów Zjednoczonych zawołał mnie po malajsku! Mężczyzna był wyraźnie zaskoczony, widząc mnie w eskorcie funkcjonariuszy SFOR i w kamizelce kuloodpornej gdzieś w Bośni. Ja także nie kryłam zdziwienia, że zwraca się do mnie po malajsku. - Chce się pani czegoś dowiedzieć o dzieciach? - spytał. - Książę mówi, że pani się nimi nie interesuje, że dzieci pani nie obchodzą. Najpierw osłupiałam, potem pomyślałam, że ze mnie kpi, a w końcu poczułam się bardzo szczęśliwa i postanowiłam wyciągnąć z niego tyle informacji, ile tylko się da. Po kilku uprzejmych prośbach malezyjski oficer policji ostatecznie zmiękł i spojrzał mi głęboko w oczy. - A więc naprawdę chce pani wiedzieć? - spytał drwiąco. Powstrzymałam odruch dania mu w twarz za tę protekcjonalną arogancję; starałam się zachować spokój.
- Naturalnie, że chcę. Chcę wiedzieć, czy urośli, chcę wiedzieć wszystko o moich dzieciach. Widział ich pan na zdjęciu w gazecie? -mówiłam po malajsku, nie żywiąc wielkich nadziei. Ale powiedział mi. Przed przyjazdem do Bośni został oddelegowany do oddziału policji w Terengganu i spędził sporo czasu w pałacu Badariah, służąc bezpośrednio władcy. Musiałam napiąć mięśnie brzucha i nóg, żeby nie upaść, gdy powiedział z dufnym uśmieszkiem: - Parokrotnie opiekowałem się pani synem, księciem Iddinem. Robiłam, co mogłam, żeby zachować spokój i dystans. Walczyłam ze sobą, by nie złapać oficera za kołnierz i nie wytrząść z niego wszystkiego, co wiedział. Musiałam przyjąć reguły pogardliwej gry, którą ze mną prowadził, musiałam uznać jego przewagę. Ale wreszcie dobrowolnie powiedział nieco więcej. - Książę Iddin jest bardzo wysoki. Ma przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, może nawet metr osiemdziesiąt osiem. Nie mógł zdradzić mi wiele więcej, o Shahirah nie wiedział prawie nic. W końcu oddaliłam się z największą godnością, na jaką było mnie stać, i poszłam za róg zbombardowanego budynku w otoczeniu zdumionych żołnierzy - nie zrozumieli ani słowa, bo cała rozmowa toczyła się po malajsku. Poza zasięgiem wzroku malezyjskiego policjanta zgięłam się wpół i chlipałam, walcząc z odruchem wymiotnym. Podjęłam heroiczną próbę przywołania się do porządku, po czym wyjaśniłam pokrótce amerykańskim żołnierzom powód mojego zdenerwowania. Wtedy sierżant imieniem Lany krewki dwudziestopięciola-tek z Indiany - zdjął hełm, podrapał się w głowę i z opiekuńczą troską wycedził pytanie, które sprawiło, że się roześmiałam i zapomniałam o przygnębieniu: - Chce pani, żebyśmy mu dokopali? Nie byłam pewna, czy Lany miał na myśli oficera oenzetowskiej policji, czy mojego byłego męża, ale przez chwilę snułam domysły, co zrobiłby Bahrin, gdyby na progu jego domu stanął pluton amerykańskich żołnierzy!
Podziękowałam Larry'emu, lecz odrzuciłam propozycję. Przez kilka dni po tym zdarzeniu krążyły mi po głowie rozmaite myśli. Byłam wdzięczna losowi, że dał mi strzęp informacji z pierwszej ręki o Iddinie, ale też przygnębiona i rozdrażniona, że tego typu szczegółów dowiaduję się od obcych, w których przychylność miałam prawo wątpić. Niestety, moje macierzyństwo ograniczało się teraz do wyłapywania komunikatów wartych nie więcej niż plotki w brukowej prasie. Reszta mojego pobytu w Bośni obfitowała w kontrastujące ze sobą wydarzenia. Jednego dnia śpiewałam piosenki o kukaburach i naśladowałam głosy australijskich zwierząt, siedząc z gromadką dzieci wśród ruin zbombardowanej szkoły, a drugiego spotykałam się z nastolatkami, które straciły którąś z kończyn z powodu wybuchu miny, i starałam się poznać ich opinię na temat rozbrojenia. Spędzałam czas z pogrążonymi w żałobie kobietami ze Srebrenicy, żeby wkrótce potem gawędzić z młodymi, dwudziestoparoletnimi robotnikami, muzułmanami pochodzenia serbskiego, chorwackiego i bośniackiego, którzy nie chcieli, by identyfikowano ich narodowość, tylko w zgodzie i harmonii pracowali razem w centrum kryzysowym w Banja Luce na rzecz będących w potrzebie serbskich rodzin. Nad brzegiem jeziora o kryształowobłękitnej wodzie, leżącego wśród wzgórz otaczających Tuzlę, sączyłam kawę po turecku i słuchałam w skupieniu, jak czwórka moich młodszych kolegów, w tym byłych żołnierzy, opowiada, co się stało z ich krewnymi, ich dziewczynami i koleżankami, które należały do pięćdziesięciotysięcznej rzeszy kobiet skazanych na pobyt w obozach gwałtu. Następnego dnia prowadziłam taneczny korowód maluchów naśladujących skaczące kangury - zaledwie dziesięć metrów od nieoczyszczonego pola minowego sąsiadującego z ich szkołą. Ta rozmaitość sytuacji i sposobów myślenia wprawiała mnie jednocześnie w stan zakłopotania, euforii i przygnębienia. Pewnego razu, gdy pojazdy z naszego konwoju zostały pozostawione na krótką chwilę bez nadzoru, zrabowano wszystkie przewożone w nich rzeczy: książki dla dzieci, bagaże i pieniądze. Kiedy indziej, w czasie
mojego drugiego pobytu w Bośni, nasz samochód został zatrzymany, a kierowcę i mnie okradano, trzymając nas na muszce - bo nierozsądnie zrezygnowałam z eskorty na krótkim odcinku podróży między terytorium serbskim i bośniackim. Kolba karabinu AK-47, którą czujesz na potylicy, znakomicie uświadamia ci twoją głupotę. Byłam też świadkiem innego wydarzenia, które z tysięcy powodów miało moc historiotwórczą i niezmiernie podnosiło na duchu. Pewnego bezchmurnego, lecz chłodnego wieczoru, czekając w kolejce do wejścia na okaleczony przez wojnę Stadion Olimpijski w Sarajewie, mijałam kolejno kordon natowskich czołgów, ogrodzenie z drutu kolczastego i uzbrojone po zęby oddziały sił ONZ. Samoloty Powietrznego Systemu Ostrzegania i Kontroli (AWACS) krążyły w powietrzu, strzegąc okolicy przed ewentualnym atakiem rakietowym fanatyków. Potrzeba skrupulatnej ochrony była ogromna, bo nadal dominował tu sposób myślenia rodem z Dzikiego Zachodu. Niebo przeczesywały światła reflektorów, gdy dwukrotnie poddawałam się przeszukaniu przez postawnych włoskich żołnierzy (całkiem zresztą przyjemnemu - kusiło mnie, żeby obrócić jeszcze raz) tuż przed najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem od czasu ogłoszenia rozejmu: fantastycznym koncertem rockowym irlandzkiego zespołu U2. Czterdziestopięciotysięczny tłum niecierpliwie wypatrywał pojawienia się muzyków na scenie. Koncert był dowodem, że oblegane do niedawna miasto żyło „normalnym" życiem. Ludzie w wieku od pięciu do pięćdziesięciu pięciu lat zerwali się z miejsc, gdy na stadionie dał się słyszeć pierwszy gitarowy riff. Ogniki uniesionych w górę tysięcy zapalniczek zakołysały się w zgodnym rytmie, tłum zaczął śpiewać. Po twarzy Bono, wokalisty U2, ciekły łzy, gdy namawiał publiczność, by „pieprzyła" wojnę i świętowała pokój. Na tę jedną noc mieszkańcy Bośni zjednoczyli siły, żeby osiągnąć wspólny cel - posłuchać jednej z najsłynniejszych grup rockowych, która pochodziła z niewielkiej wyspy mającej własną historię i borykającej się z własnym wewnętrznym konfliktem. Mieszkańców Sarajewa zespoliła tego wieczoru siła przewyższająca różnice językowe i nienawiść - muzyka.
Tę noc zachowam w pamięci na zawsze. Podziw dla postawy U2 i Bono uczynił ze mnie wielbicielkę tego zespołu - grupa dotrzymała obietnicy złożonej w najbardziej krwawym okresie wojny, nie zawahała się przed spełnieniem zobowiązania. Ale już następnego wieczoru znalazłam się na terenie fortu. Usytuowany na szczycie wzniesień górujących nad Sarajewem, służył za dogodne miejsce obserwacji dla ciężkiej artylerii i snajperów. W dole widziałam cmentarz przycupnięty u stóp wzgórza. Setki mogił, setki białych, prostych płyt nagrobkowych. Gdy zeszłam w ich pobliże, zdałam sobie sprawę, że w większości są to zupełnie świeże groby. Na cmentarz prowadziła licha furtka osadzona w płocie z zielonych palików. Krzątający się za nią ludzie przycinali trawę i porządkowali teren wokół mogił. Dopiero po kilku minutach spostrzegłam, że wszystkie te osoby są w zaawansowanym wieku. Wojna zakłóciła naturalny porządek rzeczy rodzice i dziadkowie pielęgnowali miejsca pochówku młodszych od siebie. Pełne obietnic życie zostało przerwane przez konflikt wewnętrzny i różnice religijne. Spacerując między rzędami nagrobków, zobaczyłam, że w jednej z części cmentarza wszystkie epitafia wymieniają tę samą datę. W dwudziestu sześciu grobach leżały dzieci, które zginęły w przeprowadzonym z premedytacją ataku. Były w wieku Shahirah i Iddina. Zaczęłam czytać napisy na płytach i w pewnej chwili poczułam, że brakuje mi powietrza w płucach, że czas staje w miejscu. Pospiesznie szłam od mogiły do mogiły. Na dwóch grobach widniało pierwsze imię Iddina: Baharuddin. W trzech innych pochowano dziewczynki - jedna miała na imię Shahirah, dwie następne Aishah (drugie imię Shah). Jakie to niesprawiedliwe, jakie straszne! Dzieci nie powinny umierać wcześniej od rodziców, dzieci nie powinny być wybranymi celowo ofiarami krwawych ataków. Nikt z nas, ludzi żyjących poza strefą tej wojny, nie może uniknąć odpowiedzialności za los dzieci z Bośni. Ilu z nas oglądało wojenne doniesienia w programach CNN czy BBC w czasie kolacji czy przy aperitifie, zmieniając kanał, gdy obrazy stawały się zbyt drastyczne? Gdzie
był nasz donośny, wspólny głos domagający się zdecydowanej interwencji i pokoju? Dlaczego tak bardzo obawiamy się pacyfizmu, optowania za pokojowym i humanitarnym rozwiązywaniem konfliktów? Dlaczego także dziś, choć patrzymy na rozmaite akcje militarne na świecie, choć grożą nam terrorystyczne rzezie, polityczni przywódcy nie słuchają naszych nawoływań o pokojowe rozwiązywanie sporów? To nie tylko „słabość" zachodnich społeczeństw, to plugawa zbrodnia popełniana przez zwolenników religijnej nietolerancji, przemocy, przewagi jednej kultury nad drugą - wszystkich tych, którzy kryją się za religią lub polityką. Wojna nigdy nie rozwiąże naszych problemów. Po przeniesieniu się do Banja Luki na serbskim terytorium Bośni miałam obserwować pracę UNMAC, Centrum ONZ-owskiej Akcji Roz-minowywania. Centrum było odpowiedzialne za bezpieczne rozbrajanie oraz usuwanie min lądowych i nadzorowanie tych prac, a także za prowadzenie stosownych programów edukacyjnych. Pewnego bezchmurnego, ciepłego poranka wyruszyłam z grupą saperów na akcję dezaktywacji pola minowego. Personel wojskowy składał się głównie z Brytyjczyków. Poza australijskim majorem odkomenderowanym do tego zadania reszta pochodziła z rozmaitych brytyjskich oddziałów: 21. Szwadronu Polowego Saperów Królewskich, 3. Inżynieryjnego Szwadronu Pancernego, 38. Pułku Inżynieryjnego. Poszukiwanie min rozpoczyna się od tego, że saper ubiera się w dość kusy ochronny fartuch, wkłada parę wielkich rękawic i hełm z „przyłbicą" z pleksiglasu. Następnie bierze potrzebne mu narzędzia: długi, cienki pręt metalowy i małą łopatkę. Potem, poruszając się na czworakach, nakłuwa każdy centymetr kwadratowy ziemi i choć pole jest niewielkie, robi to przez trzy, pełne niebezpieczeństw, miesiące. Delikatność, precyzja i wielkie nerwy. Gdy podpisywano układ pokojowy z Dayton - po którym nastał kruchy pokój - w ziemi na terenie Bośni kryły się, jak oszacowano, trzy miliony min. Miny lądowe nie ulegają zniszczeniu. Wykonane z plas-
tiku i innych nowoczesnych materiałów, zachowują moc śmiertelnego rażenia, dopóki nie wybuchną. Oznacza to, że mogą spokojnie leżeć w ziemi przez dziesiątki lat, czekając, aż nadarzy się okazja do detonacji. Finansowo sprawa wygląda tak: wyprodukowanie miny lądowej kosztuje trzy dolary amerykańskie, jej wykrycie i usunięcie - tysiąc dolarów. W tym samym czasie co miesiąc ginęło na Bałkanach od min - lub ulegało okaleczeniu - osiemdziesięcioro dzieci, które po prostu szły z domu do szkoły lub wychodziły się pobawić. Maluchy były nawet celowo narażane na obrażenia w ramach potwornej kampanii zastraszania: ładunki wybuchowe umieszczano na drzewach owocowych, na urządzeniach stanowiących wyposażenie placów zabaw, w instrumentach muzycznych. Dzieci traciły palce, wzrok, ręce. Ja sama w bardzo krótkim przecież okresie, kiedy towarzyszyłam grupie saperów, przestałam częściowo słyszeć na prawe ucho. Buńczuczny serbski żołnierz, któremu UNMAC poleciło zdetonowanie miny przeciwczołgowej, uznał za zabawne wykonanie tego zadania dwie minuty wcześniej, niż przewidywał plan - zanim wszyscy z nas opuścili teren. Chciał sobie zażartować, zagrać na nosie brytyjskim fachowcom, pokazać, co potrafi. Wybuch, wzmocniony przez słuchawki, które włożyłam w trakcie filmowania, pozbawił mnie zdolności wychwytywania niektórych dźwięków prawym uchem i sprawił, że gorzej słyszę dochodzące z otoczenia hałasy i słowa. Cóż, zawsze mi się podobały starodawne trąbki dla niedosłyszących, ale „szeptem do mnie mów" to już dla mnie przeszłość. Jednego z wieczorów, wykończona fizycznie i głodna jak wilk, bo nie miałam czasu najedzenie przez dwadzieścia cztery godziny, pochłonęłam cały słoik miejscowych marynat i zapadłam w mocny sen. Nad ranem moja cera przybrała atrakcyjny, zielonkawy kolor, a ciałem zawładnęła tropikalna gorączka - zatrucie pokarmowe. - Byłam głodna marynata! - poprzekręcałam bośniackie słowa, krzycząc w rozpaczy do pochylającego się nad moim łóżkiem lekarza
i starając się go przekonać, że nie jest konieczne usunięcie ślepej kiszki! A nie było to łatwe, bo tuż po przyjeździe do szpitala, mimo moich protestów, zaaplikowano mi potężną dawkę petydyny, po której nie mogłam zebrać myśli. Zachowałam wyrostek robaczkowy i nauczyłam się paru rzeczy: jedynego posiłku w ciągu dnia nie powinny stanowić marynaty; nie wolno używać obcego języka w zagranicznym szpitalu po dawce petydyny; nawet na terenie objętym wojną należy mieć na sobie przyzwoitą bieliznę.
16 Idź naprzód, nie patrz wstecz Do napisania wywiadu dla „Women's Weekly", o którym tyle mówiliśmy, ostatecznie nie doszło, chociaż oboje, Paula i Michael, jeszcze czasem do tej sprawy wracali. Zaledwie parę tygodni przed śmiercią Michael zadzwonił do mnie z Nowego Jorku. Wyrażał się niezbyt jasno - był podenerwowany, ale opiekuńczy wobec Pauli. Pytał, czy ona i jej cztery córki mogłyby skorzystać z mojego domu w Melbourne jako kryjówki, jeśli przyjadą z nim do Australii w następnych tygodniach. - Masz normalny, duży dom, prawda? - dopytywał. - To mogłoby rozwiązać nasze problemy. Zakończył rozmowę stwierdzeniem, że Paula wkrótce się ze mną skontaktuje. Nie zatelefonowała. Rozmawiałam z nią dopiero po pogrzebie Michaela. Siedziała w kościele w pierwszej ławce, tuląc córkę Tigerlily i cicho łkając. Otaczały ją zachwycające byłe kochanki męża - między innymi piosenkarka Kylie Minogue i modelka Helena Christensen. Nastrój można by nazwać rzewnym i wystrzałowym zarazem - mieszanka niezbyt harmonijna, lecz w zaistniałej sytuacji zrozumiała. Obecność ważnych osobistości show-businessu oraz telewizyjna transmisja z uroczystości pogrzebowej na żywo z konieczności łączyły w jedno zamieszanie stwarzane przez media i atmosferę żałoby. Siedziałam obok sta-
rego znajomego, pisarza i publicysty, Richarda Neville'a, gdy ktoś z rodziny Michaela Hutchence'a wygłaszał mowę pożegnalną. Po pogrzebie paparazzi i dziennikarze bulwarowej prasy polowali na Paulę bez chwili wytchnienia. Wsuwano pod drzwi jej hotelowego pokoju prośby o komentarz na temat śmierci męża. Musiała szukać ucieczki w wynajętym apartamencie w Sydney. Zrozpaczona, z uporem twierdziła, że Michael nie odebrał sobie życia. Udało mi się nawiązać z nią kontakt telefoniczny. W pierwszych dniach po pogrzebie rozmawiałyśmy dwukrotnie. - Nie zabił się, do cholery - chlipała. - Nie zrobiłby nam tego. Dlaczego nikt nie chce mi uwierzyć? To był wypadek. - Ja też nie rozumiem, jak to się stało, kochanie - powiedziałam niezręcznie. - Sama widziałaś, jak nas kochał. Przecież nas kochał, prawda? -powtarzała błagalnie, czekając na potwierdzenie swoich słów. Skwapliwie czyniłam zadość jej oczekiwaniom, oszołomiona wydarzeniami tamtej nocy, gdy znaleziono Michaela martwego w hotelu Ritz Carlton. Owego wieczoru, gdy telefonował do mnie przed paroma tygodniami, mówił przecież o przyszłości. Nie miałam pojęcia, co mogłabym zrobić dla Pauli i Tiger. Wiedziałam, że nie podróżuje sama, zaoferowałam jednak pomoc przy dziecku. Nie miałam wyboru, musiałam tak to zostawić. Po podróży do Bośni często rozmyślałam o tamtejszych kobietach, które żyły w skrajnie trudnych warunkach. Stale wracałam pamięcią do matki proszącej o kawałek mydła, żeby umyć dzieci, albo do kobiety, która prosiła nie o jedzenie, lecz o kobiece środki higieny osobistej, licząc, że mam je w nadmiarze. Nie mogłam sobie wyobrazić czegoś gorszego - dla kobiet załamanych niepewnymi i poniżającymi warunkami życia - niż brak podpasek czy tamponów w czasie miesiączki, zwłaszcza że trudno by szukać czegoś w zamian. Nawet zwykły papier toaletowy był towarem kosztownym i zwykle niedostępnym, włożenie do majtek porządnego zwitka tego środka zastępczego nie wchodziło
więc w grę. Pozostawała też kwestia pieniędzy - jeśli kobiety w Bośni je miały, to tylko na jedzenie i na opał do ugotowania ciepłej strawy, a nie na artykuły, które większość pań z lepszego świata uważa za oczywistość. Tak zrodził się projekt nazwany Operacja Anioł, mający pomagać kobietom i dzieciom z terenów objętych konfliktem. Jego istotą nie było zbieranie funduszy; interesowały mnie wyłącznie towary i praktyczna pomoc udzielana we właściwy sposób. W roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym głównym celem projektu było zgromadzenie środków sanitarnych i artykułów higieny osobistej od osób prywatnych oraz firm w Australii i przekazanie ich kobietom i dzieciom na Bałkanach. Pomysł promowała chwytliwa reklama telewizyjna, która powstała dzięki pomocy ludzi z branży filmowej. Wielu z nich pracowało bez wynagrodzenia. Richard Lowenstein znakomicie ten filmik wyreżyserował, a zespół Michaela Hutchence'a, INXS, wsparł nas po przyjacielsku piosenką Mediate, której temat muzyczny wykorzystano w spocie. Zachęcaliśmy klientów do kupowania wytypowanych produktów firmy Johnson & Johnson w podwójnej ilości - do dwóch zakupionych firma hojnie dokładała jeszcze jeden na rzecz Operacji Anioł. Jako dodatkową zachętę magazyn kobiecy „New Idea" drukował kupony, które konsumenci mogli wyciąć, a następnie wziąć udział w losowaniu rozmaitych nagród. Przewiezienie wielkiej liczby podpasek higienicznych, mydła, dezodorantów i szamponów drogą lotniczą wydawało się i realne, i praktyczne. W wyniku tej kampanii zgromadzono towary o wartości przekraczającej sześćset tysięcy dolarów australijskich i przesłano je dla uchodźców wojennych z Kosowa. Analizując swoją aktywność z perspektywy czasu, wiem, że nadmiernie się forsowałam. Pojechałam do Wiednia na spotkanie z kierownictwem (nieistniejącego już) przewoźnika Lauda Air, żeby załatwić boeinga 777 do przewozu towarów Operacji Anioł na Bałkany. Potem, prawie natychmiast, miałam wystąpienia w Skandynawii, Belgii, Hongkongu, RPA, Paryżu i Waszyngtonie.
Myślę, że gdy wyjeżdżałam poza Australię, posądzano mnie o rejteradę, ale przecież każda taka próba była skazana na niepowodzenie, a sama ucieczka wręcz niewykonalna. Niemniej podróże pozwalały mi lepiej znosić - choć na krótko - pustkę życia. Z tego właśnie powodu zgodziłam się pomóc pewnej rodzinie prominentów z Hongkongu, gdy ich wnuczka została uprowadzona przez Londyn do Kolumbii. Ojciec czteroletniej dziewczynki bardzo pragnął mieć córkę przy sobie i poważnie się niepokoił podejrzanymi kontaktami przyjaciela byłej żony. Na szczęście bardzo zamożna rodzina dysponowała nieograniczonymi środkami finansowymi na pokrycie wszelkich kosztów, sprawa została więc szybko załatwiona przy pomocy specjalistów prawa międzynarodowego z czterech krajów bez konieczności uciekania się do ponownego uprowadzenia dziecka - tym razem w drugą stronę. Rodziny skromniej uposażone nigdy nie uporałyby się z podobnym problemem w tak krótkim czasie. Osobiście nie żałowałabym jednak pieniędzy, żeby osiągnąć pomyślny skutek dziecko, któremu coś zagraża, zasługuje na każdą dostępną pomoc prawną mogącą je chronić. W czasie konferencji na temat praw człowieka czy prawa międzynarodowego pytano mnie czasem o moje własne dzieci. Wiele osób robiło to w dobrej intencji, ale zdarzali się też pozbawieni skrupułów pracownicy naukowi, którzy zabiegali jedynie o promowanie swojego nazwiska w nowej dziedzinie. Irytowało mnie, że traktują „opuszczonych" rodziców jak obiekt badań i obracają suchymi faktami, lekceważąc ludzką stronę okropnego położenia, w jakim te osoby się znalazły. W takich sytuacjach zawsze robiło mi się niedobrze. Przepraszałam i oddalałam się przy pierwszej okazji, żeby w najbliższej toalecie wyrównać oddech i powstrzymać napływające do oczu łzy. Panowanie nad sobą było koniecznością. Zawsze, bez przerwy, myślałam o moich dzieciach, ich sprawa nie tkwiła w najdalszym zakamarku mojego mózgu, nie przywoływałam jej tylko po to, żeby odegrać łzawe przedstawienie. Minęło już tyle lat, a ja nadal nie dostałam pozwolenia choćby na jedną
krótką rozmowę z nimi przez telefon. Działałabym jednak mniej skutecznie, gdybym pozwoliła sobie na okazywanie cierpienia. Za wszelką cenę starałam się różnić od tych „opuszczonych" rodziców czasami rzeczywiście dotkliwie zranionych - którzy uczestnicząc w rozmaitych konferencjach, byli zainteresowani załatwieniem wyłącznie własnego problemu. Moje nieprofesjonalne zachowanie mogłoby wyrządzić sprawie uprowadzeń ogromną szkodę. Patrzyłam na tę kwestię znacznie szerzej - każdy nowo zdobyty kontakt, każda odrobina zyskanego szacunku zwiększały szanse na pomoc innym dzieciom i innym rodzicom. Być może - być może - w dłuższej perspektywie skorzystają na tym także moje własne dzieci. W czasie tygodniowej konferencji zorganizowanej w Waszyngtonie przez Krajowy Ośrodek do spraw Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych poznałam nową osobę odgrywającą istotną rolę w problematyce uprowadzeń dzieci przez rodziców - energiczną Catherine Laylle, poślubioną niedawno sir Christopherowi Meyerowi, ambasadorowi Wielkiej Brytanii w Stanach Zjednoczonych. Pani Meyer była elegancką, bardzo inteligentną blondynką, o rosyjsko-francuskich korzeniach, która pracowała do niedawna w Londynie jako pośrednik handlowy. Przede wszystkim jednak była matką i - jak ja „opuszczonym" rodzicem. Jej walka o powrót dwóch synów, Alexandra i Constantina, porwanych w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku przez ich ojca, Niemca, była równie daremna jak moja. Do chwili uprowadzenia chłopcy mieszkali z matką w Londynie, gdzie Catherine próbowała budować nowe życie po rozpadzie małżeństwa. Dzieci - jeden z chłopców miał wówczas siedem lat, a drugi dziewięć - zostały zatrzymane w Niemczech po wizycie u ojca. Gdy się poznałyśmy, pozwalano im jedynie na szczątkową formę kontaktów z matką. Starsza ode mnie o dziesięć lat Catherine wykorzystała wszystkie możliwości prawne, żeby odzyskać synów, doprowadzając się bez mała do nędzy, nadal jednak lobbowała i pukała do wielu drzwi. Pewnego dnia trafiła do biura Christophera Meyera, ówczesnego ambasadora Wielkiej Brytanii w Niemczech. Kilka miesięcy później wzięli
ślub i niebawem Catherine leciała do USA w nowej roli - pierwszej damy ambasady brytyjskiej w Stanach Zjednoczonych. Po zawarciu związku małżeńskiego z Christopherem Catherine zaczęła się obracać w środowisku dyplomatów, a dzięki swojej klasie i erudycji szybko dała się poznać w Waszyngtonie z jak najlepszej strony. Meyerowie, chcąc udzielić aktywnego wsparcia Krajowemu Ośrodkowi do spraw Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych, zaprosili uczestników konferencji do ambasady na elegancką kolację oraz popołudniową herbatkę. Już w czasie krótkiej rozmowy przed kolacją Catherine i ja poczułyśmy do siebie sympatię - obie postrzegamy nasze trudne położenie i ból rozłąki z dziećmi jako część większego problemu. Porównanie doświadczeń i rozmowa o naszych przypadkach na osobności wydawała się więc naturalną koleją rzeczy. Tuż przed rozpoczęciem kolacji zobaczyłam zmierzającą w naszym kierunku wysoką postać Christophera. Położył troskliwie dłoń na ramieniu żony i tkliwie szepnął jej do ucha: - Kochanie... Odpowiedziała olśniewającym uśmiechem, skłaniając lekko głowę ku dłoni męża. Była to jedna z tych chwil, kiedy poczułam dojmujące ukłucie w sercu niemające nic wspólnego z dziećmi, tylko ze smutkiem kobiety samotnej. Bo choć sprawiałam wrażenie osoby bardzo niezależnej, solidarność i ciepłe uczucia okazywane sobie wzajem przez jedną z najjaśniej błyszczących par Waszyngtonu sprawiły, że przez ułamek sekundy dostrzegłam w mojej solowej walce bezmiar żałosnego osamotnienia. Pod koniec tygodnia żegnałyśmy się z Catherine serdecznym uściskiem i dość komiczną wymianą napisanych przez siebie książek o uprowadzeniu naszych dzieci - o pewnych sprawach naprawdę trudno po prostu mówić. Żadna z nas nie zamierzała się poddać; obie byłyśmy zdecydowane pokonywać zewnętrzne przeszkody, żeby osiągnąć jak najwięcej dla najbardziej kochanych przez nas istot - naszych dzieci. Nie musiałyśmy martwić się o siebie, martwił nas ujemny wpływ zaistniałej sytuacji na uczucia i psychikę naszych pociech.
17 Przeszkoda na drodze Zbliżał się już rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy. Czas pędził na złamanie karku. Wrzałam gniewem, że dzieci dorastają beze mnie, i przeklinałam godziny, dni i tygodnie, które mnie od nich oddalały. Po podróży do Kenii wróciłam do Nowego Jorku, żeby napisać parę artykułów, zrobić cokolwiek, co zatrzymałoby mnie poza Australią tego po trzykroć przykrego, znienawidzonego przeze mnie miesiąca. Moje urodziny przypadały piątego lipca, urodziny Shahirah - siódmego, a dziewiątego porwano dzieci. Dziennikarze nie zapominają o rocznicach zawsze proszą o związany z tą datą komentarz i próbują nakłonić mnie do współpracy przy artykułach czy programach telewizyjnych, którymi zarabiają na własną sławę. Każdy z nich zabiega o prawo wyłączności, co naturalnie nie służy sprawie powrotu moich dzieci. Jak co roku zaczynała spowijać mnie w tym okresie czarna, przytłaczająca chmura. Byłam gotowa udać się na kraj świata, byleby jej umknąć. Ale akurat wtedy zadzwonił mój agent Tony Williams. Wytropił mnie w dziwacznym hotelu Wyndham, gdzie zawsze się zatrzymywałam za jego namową. Wyraźnie zadowolony, że trzymam się z dala od niebezpieczeństw - chodziłam jedynie po muzeach i galeriach na Manhattanie - przystąpił do realizacji swojego kolejnego pomysłu. Atakując mnie nieustannymi telefonami, prosił, żebym spotkała się z nim
w Los Angeles. Udzielał mi instrukcji i dopytywał, czy aby posiadam stosowne stroje na wyprawę do Kalifornii. Dowiedziawszy się, że mam własne plany na pobyt w Los Angeles, Tony zaczął zmieniać moje rezerwacje w hotelu i terminy spotkań w William Morris Agency. Po raz kolejny wszczął dyskusję na temat sprzedaży praw do mojej pierwszej książki, aleja okazywałam zdecydowany brak entuzjazmu. Zdawałam sobie doskonale sprawę, że w Hollywood lubią szczęśliwe zakończenia, więc uważałam, że rozmowy i tak będą bezowocne. Ledwie przyleciałam z Nowego Jorku, wpadłam w wir ustalonych przez Tony'ego spotkań towarzyskich. Jeszcze tego samego popołudnia na koktajlu u jego drogiej przyjaciółki Pameli Godfrey zebrała się cała plejada pisarzy, reżyserów i innych utalentowanych osób - znajomych Tony'ego z Los Angeles. Goście, posadzeni przy ogromnym drewnianym stole w ogrodzie, pokładali się ze śmiechu, słuchając o randkach w ciemno organizowanych dla mnie w poprzednich miesiącach. Bagatelizowałam te żenujące, katastroficzne sam na sam, opowiadając kwieciste historyjki o spotkaniach z wybitnym brytyjskim prawnikiem, amerykańskim producentem filmowym i potomkiem francuskich arystokratów. Zaczęto się zastanawiać, komu należy mnie przedstawić w Hollywood. Wzdragałam się i błagałam, żeby mi tego oszczędzono czym innym jest inteligentny towarzysz przy kolacji, a czym innym randka z obietnicą w podtekście. Następnego dnia świetnie się bawiłam w towarzystwie Tony'ego, gdy szturmowaliśmy dostojne salony William Morris Agency w Los Angeles i gdy - mając świat u stóp - jedliśmy lunch na ostatnim piętrze magazynu Barney's, skąd widać było, na wzgórzu po prawej, słynny napis „Hollywood". Potem przechadzaliśmy się po ulicy Rodeo Drive, gdzie Tony wybierał sobie ubrania, prawił złośliwości i wygłaszał zabawne uwagi na temat „chodzących" przykładów zalet i wad chirurgii plastycznej oraz strojów maskujących wiek. Wcześniej spędziłam w La La Landzie niewiele czasu, więc wszyst-
kiemu ciekawie się przyglądałam. Pomagała mi w tym uwielbiana i podziwiana przeze mnie Jackie Collins. Zostałyśmy sobie przedstawione, gdy przyjechała do Australii zaprezentować swoje książki. Zjadłyśmy razem lunch i - najogólniej rzecz ujmując - świetnie się czułyśmy w swoim towarzystwie. W czasie wszystkich naszych spotkań była bardzo miła i wiele zrobiła, żeby zachęcić mnie do pisania. Jackie powiedziała, że jej przyjaciele z radością mnie poznają -mogłam jedynie żywić nadzieję, że zdołam spełnić ich oczekiwania. Mieliśmy zjeść lunch w słynnej restauracji Le Dome przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. Wstyd się przyznać, ale trzy razy zmieniałam strój przed wyjściem, decydując się ostatecznie na ciemnoszarą, dopasowaną suknię z jedwabnego dżerseju i dodatki z czarnego zamszu. Gdy prowadzono mnie do ogromnego okrągłego stołu w głębi restauracyjnej sali, podświadomie wyprostowałam ramiona i powiedziałam sobie, że muszę się trzymać. Nienagannie ufryzowana, ubrana w stylowy, lecz skromny kostium, strojna rzucającą się w oczy biżuterią, Jackie wstała, ucałowała mnie w oba policzki i przedstawiła zebranym. Wśród gości znaleźli się fascynująco piękna Shakira Caine, David Niven junior i Joanna Poitier. Zawsze uważałam Jackie za inteligentną, niezwykle dowcipną i znającą się na swoim fachu kobietę, powieściopisarkę, która potrafiła znaleźć swoje miejsce w literaturze, osobę, która znakomicie zabawiała swoich słuchaczy. Jej przyjaciele byli sympatyczni i rozmowni, zainteresowani moją pracą w organizacjach humanitarnych i sprawą uprowadzeń dzieci. Oni także zgłaszali różne pomysły, z kim warto zorganizować mi randkę w Hollywood, ale grzecznie i stanowczo odmówiłam. Co by na to wszystko powiedziała moja babcia? Nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Czułam się po trosze jak oszustka i wstrzymywałam oddech ze strachu, że zostanę przyłapana na gorącym uczynku. Reszta mojego ekscytującego pobytu w Los Angeles upłynęła pod znakiem kolacji i lunchów. Spago, The Ivy, Le Dóme były miejscami,
gdzie należało się pokazać. Cieszyła mnie każda spędzona tam chwila, ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że nie są to miejsca dla mnie. Ostatniego dnia pobytu w Los Angeles producent filmowy David Giler zaproponował uprzejmie, że odwiezie mnie na lotnisko na mój wieczorny lot do Australii. Spędziliśmy popołudnie przy basenie w jego domu, grillując steki, opalając się i pływając - relaksujące i niewymagające makijażu chwile. Kiedy brałam prysznic po kąpieli w basenie, obleciał mnie śmiertelny strach. - Niemożliwe - wymamrotałam, dotykając palcami miejsca nad prawą piersią, tuż przy pasze. Czułam wyraźnie guzek wielkości grochu. -Cholera! - zaklęłam. Czułam go już w Kenii parę tygodni wcześniej, ale potem zniknął. Moje piersi były jednak ostatnio całkiem nieprzewidywalne - z powodu nadmiaru estrogenu, czyli wskutek nadmiernej tęsknoty za dziećmi, pojawiło się w nich nawet na pewien czas mleko. Różne niespodzianki zaczęłam uznawać za normę. W Los Angeles niewiele mogłam zdziałać, zwłaszcza że za parę godzin czekał mnie lot do kraju. Opanowałam rosnącą panikę i zaczęłam się ubierać. Potem, żegnając się na lotnisku z Davidem, byłam tak rozkojarzona, że nie zauważyłam, iż zamienił mój bilet na pierwszą klasę i ledwie dostrzegałam lecącego także do Melbourne faceta imieniem Wes, którego Giler mi przedstawił. Gawędziłam z nim w czasie długiego lotu, ale marzyłam tylko o tym, żeby zasnąć i obudzić się bez tego okropnego guzka, który przyprawiał mnie o mdłości przez sam fakt, że był. W trakcie oczekiwania na kolejny samolot w Nowej Zelandii Wes położył się na podłodze w sali dla VIP-ów i zaczął wykonywać tak karkołomne ćwiczenia, jakich w życiu nie widziałam. Ludzie pokazywali go sobie palcami, a paru pracowników lotniska, przemknąwszy się jakimś cudem między ochroniarzami, poprosiło go o autograf. Wtedy do mojego zamroczonego umysłu dotarł fakt, że Wes to Wesley Snipes, gwiazdor filmów akcji.
Podróżował z całą świtą - miał promować w Australii swój najnowszy film. Kiedy żegnaliśmy się na lotnisku w Melbourne, wymógł na mnie przyrzeczenie, że wieczorem przyjdę na premierę, a później zostanę na przyjęciu. Poszłam z czystej ciekawości i szybko zdałam sobie sprawę, że wszystko, co widziałam w Hollywood, było grzeczne jak piknik mniszek w porównaniu z tym, co się działo w moim rzekomo zaściankowym rodzinnym mieście! Ogłuszona muzyką przedostającą się przez zamknięte drzwi do wydzielonego pomieszczenia nocnego klubu, oszacowałam sytuację i stwierdziłam, że czuję się jak statystka w kiepskiej parodii stylu życia ludzi zepsutych i szalonych. W końcu szybko stamtąd uciekłam - gdy tylko świta Wesa skończyła prezentację „przekąsek" i „rozrywek". Niemniej w następnych tygodniach nieraz przywoływałam na pamięć tamte surrealistyczne i zabawne sceny - nigdy mnie nie zawiodły, wywoływały chichot na żądanie. - Pij! - powiedziała moja sąsiadka Mandy, podając mi w czarce zupę miso. Od wielu dni był to jedyny tolerowany przez mój organizm posiłek. Guzek okazał się bardziej podstępny, niż myślałam. Szybko go wycięto, a ja z ulgą przyjęłam stwierdzenie chirurga, że należę do kobiet, które miały szczęście. Musiałam jednak poddać się radioterapii -w pobliskim szpitalu i o najwcześniejszej porze, żeby uniknąć zainteresowania mediów. Całym wysiłkiem woli starałam się pokonać chorobę tak szybko i tak skutecznie, jak się dało. Bardzo pragnęłam zobaczyć jeszcze kiedyś Iddina i Shahirah - śmierć nie wchodziła w grę. Przede wszystkim odcięłam się psychicznie od reszty świata, kontaktowałam się wyłącznie z najbliższymi przyjaciółmi, korzystając z ich pomocy w przebrnięciu przez ten trudny okres. Skupiłam uwagę na tym, żeby moje ciało wydo-brzało - i to na długo. Ogromnie żałowałam, że muszę zrezygnować z udziału w Operacji Anioł. Z wielkim trudem godziłam się z faktem, że nie byłam zdolna
włożyć w realizację tego przedsięwzięcia tyle energii, ile było trzeba, ale nie miałam wyboru. Na szczęście magazyn „New Idea", główni sponsorzy i mecenasi przejęli pałeczkę i poprowadzili projekt dalej, ani słowem nie zdradzając nikomu, co mi się przydarzyło. Bunty Avieson, Sue Smethurst i Laurelle Duffy zachowały informacje o moim stanie zdrowia w absolutnej tajemnicy. Nigdy nie próbowały zrobić z tego nowinki i nigdy w żaden inny sposób nie naruszyły mojej prywatności. Ich pomoc i przyjaźń były cudownym wyjątkiem w bezwzględnym świecie kobiecych pism. Dwanaście miesięcy później, po kilku naradach, magazyn „New Idea" zaczął aktywnie pozyskiwać fundusze na badania związane z rakiem piersi i szerzenie wiedzy na temat tej choroby. Zgodziłam się więc na opublikowanie na jego łamach faktów o pozytywnych (wówczas) skutkach leczenia. Ktoś tam na górze wyraźnie miał mnie w opiece.
18 Troska, troska i jeszcze raz troska Minęło siedem lat, a tęsknota za Shahirah i Iddinem nie gasła. Brakowało mi ich zapachu, owej uwodzicielskiej mieszaniny woni właściwych tylko własnemu potomstwu. Tęskniłam nawet za chwilami rozdrażnienia, które bywały oczywistym przejawem bezpośredniej bliskości dzieci. Rozum podpowiadał mi, że Iddin i Shah nie są już tacy mali, ale wspomnienie brudnych rączek oplatających moją szyję, kiedy dziecięce usta szukały pocałunku, wciąż jeszcze potrafiło wstrzymać bicie mojego serca i potargać w strzępy mozolnie budowany spokój. Tęskniłam ogromnie i bezustannie. Straszliwy i nieprzemijający był też gniew, który odczuwałam w ich imieniu. Fakt, że Shahirah i Iddin zostali zawłaszczeni i wywiezieni niczym trofea, a następnie ubezwłasnowolnieni, wyzwalał we mnie wściekłość. Jednostronne pozbawienie dzieci prawa do kontaktów z obojgiem rodziców działało na szkodę ich samoświadomości i prawidłowego rozwoju. Lękałam się, jak ten deficyt może zamanifestować się w ich dorosłym życiu. Wiedziałam, że to ja byłam główną przyczyną uprowadzenia moich dzieci. Ale nie chciałam ugrzęznąć w tej tragedii. W porównaniu z pierwszymi dniami po porwaniu potrafiłam myśleć dojrzalej i szerzej. Nauczyłam się przyjmować z pokorą kaprysy losu i czuć się bardziej komfortowo we własnej skórze. Przestałam przejmować się aż tak bardzo,
jak postrzegają mnie inni, polubiłam własne odbicie w lustrze i swoją wewnętrzną siłę. Doskonale zdaję sobie sprawę, że tę siłę - zwłaszcza po przygodzie z rakiem piersi - zawdzięczałam w dużej mierze moim kochanym przyjaciołom, a także temu wszystkiemu, co miałam szczęście zobaczyć i przeżyć w różnych zakątkach świata. Szczególnie ten ostatni aspekt pozwolił mi osadzić we właściwym kontekście własne reakcje na zalew medialnych obrazów wpływających na zbiorowe sumienie społeczeństw. Świadomość ta - połączona z moim irytującym, wrodzonym uporem, który nauczyłam się kanalizować w pasjonujących przedsięwzięciach -uchroniła mnie przed postradaniem zmysłów, a w najczarniejszych chwilach utwierdzała w przekonaniu, że zostaliśmy powołani do zmagania się z życiem. Trzeba jeszcze do tego dodać chęć dążenia do zmian -jeśli w naszym odczuciu zło można naprawić. Uważam, że głośne wypowiadanie opinii jest metodą na poprawę świata - współudział w milczeniu może być równie niemoralny jak sama niesprawiedliwość. Po prostu wiem, że pojedynczy człowiek może zmienić świat. Jeśli nawet nie ruszy go z posad, przysłuży się ludzkości, jeśli dotarłszy do serc, sprawi, że czyjaś egzystencja stanie się bardziej znośna. Mniej więcej wtedy, kiedy sytuacja w Kosowie zaczęła się zaogniać, zostałam ambasadorem specjalnym CARE International - jednej z największych na świecie, niezależnych organizacji niosących ludziom pomoc i działających na rzecz rozwoju. Miałam nadzieję, że uda mi się znaleźć dla siebie maleńkie poletko, na którym dokonam zmian dotyczących wielkich i skomplikowanych spraw. Omawiając kwestie związane z mianowaniem mnie ambasadorem specjalnym z ówczesnym szefem australijskiego oddziału CARE Charlesem Tappem, postawiłam warunek, że chcę pracować na obszarach objętych konfliktem zbrojnym. Na szczęście znaliśmy się od lat, więc Charles, który zdążył przywyknąć do moich „oderwanych od rzeczywistości" pomysłów, nie potraktował mnie jak osoby obłąkanej. Nie zamierzałam pełnić roli ce-
lebrytki „wynajętej" do pozowania fotografom. Chciałam gwarancji, że będę mogła osobiście wziąć się do roboty wśród łudzi, którym CARE próbowała pomóc. A co za tym idzie, w czasie wystąpień publicznych związanych z działalnością tej organizacji, zamiast powielać oświadczenia rzecznika prasowego, będę przedstawiać wiadomości z pierwszej ręki. W działalność CARE International zaangażowanych jest dwanaście państw członkowskich: Stany Zjednoczone, Dania, Niemcy, Francja, Kanada, Japonia, Austria, Holandia, Australia, Wielka Brytania, Norwegia i Tajlandia, a jej prace nadzoruje sekretarz generalny mający siedzibę w Genewie, w Szwajcarii. Każdy kraj prowadzi samodzielne projekty w różnych regionach i rozmaitych dziedzinach oraz programy realizowane wspólnie z innymi krajami członkowskimi. CARE jest organizacją, która nie ma nic wspólnego z wyznaniami religijnymi czy polityką. Fakt ten był dla mnie niezwykle istotny, ponieważ starałam się unikać zarówno jakichkolwiek odniesień do religii - mogących zakłócić istotę pomocy humanitarnej -jak i ograniczeń wynikających z płci, rasy czy polityki. W sytuacjach kryzysowych, takich jak trzęsienie ziemi, wojna czy klęska głodu, CARE International powołuje - bardzo szybko, bo zwykle w ciągu czterdziestu ośmiu godzin - Zespół Reagowania na Zagrożenie (ERT). Specjaliści od niesienia pomocy w przypadkach nagłych zagrożeń po prostu rzucają wszystko, biorą bezpłatny urlop w miejscu pracy, chwytają bagaż i wskakują do samolotu. Ludzie ci, mieszkający w różnych częściach świata, są odpowiednio przeszkoleni i legitymują się ogromnym doświadczeniem w dziedzinach tak różnorodnych, jak inżynieria, logistyka, pielęgniarstwo, opieka nad noworodkami, media, rachunkowość czy wojskowość. Po dotarciu na miejsce współpracują z personelem CARE obecnym już na zagrożonym terenie. Wynagrodzenie specjalistów jest minimalne, z trudem wystarcza na pokrycie bieżących kosztów w ojczyźnie i na zakup żywności w kraju, do którego zostali wysłani. CARE powstała w Ameryce w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym
piątym z inicjatywy społecznej w odpowiedzi na skutki drugiej wojny światowej. Do jej ofiar wysyłano ze Stanów Zjednoczonych ratujące życie „paczki CARE". Były w nich herbata, konserwy mięsne i inne podstawowe produkty żywnościowe, a gdy program okrzepł - także ciepłe koce. Paczki niejednokrotnie decydowały o przetrwaniu całych rodzin. W pierwszych dwóch dziesięcioleciach istnienia CARE do ludzi w Europie, a potem także w Azji i innych częściach świata dotarło ponad sto milionów paczek. Z upływem lat działalność CARE zataczała coraz szersze kręgi i zawsze dotyczyła najbardziej palących problemów naszego globu. W latach pięćdziesiątych organizacja objęła opieką nowo powstające kraje i wykorzystywała nadwyżki amerykańskiej żywności do karmienia głodujących. W latach sześćdziesiątych wdrożyła pionierskie programy związane z opieką zdrowotną, a w dwóch następnych dekadach, w odpowiedzi na klęskę głodu, która dotknęła ogromne tereny Afryki, uruchomiła programy pomocy doraźnej oraz długoterminowe projekty dla rolnictwa i leśnictwa, łączące przyjazne środowisku gospodarowanie ziemią z przykrojonymi na miarę potrzeb inicjatywami dla rolników. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych CARE zaczęła podkreślać znaczenie projektów mikroekonomicznych - uznano na przykład, że poprawa warunków życia kobiet wynikająca z ich niezależności finansowej i dostępu do edukacji stanowi istotny czynnik zmniejszenia nędzy i umieralności dzieci. Przy pomocy ponad czternastu i pół tysiąca pracowników na całym świecie - większość ich jest obywatelami krajów, gdzie CARE prowadzi działalność - organizacja stara się wprowadzać w życie przede wszystkim takie programy, które trwale eliminują przyczyny nędzy. Szacuje się, że każdego dnia programy CARE niosą pomoc i służą poprawie warunków życia ponad pięćdziesięciu milionom ludzi na całym świecie. Słowo CARE składa się z pierwszych liter nazwy Cooperative for Assistance and Relief Everywhere. Jeśli jednak spytacie ludzi pracujących dla tej organizacji - nie w biurach, lecz w terenie - jak brzmi
pełna jej nazwa, większość odpowie: „Nie wiem, po prostu CARE". Szczerze mówiąc, prostota tej nazwy, bez wnikania w szczegóły, zawsze mi odpowiadała. Słowo CARE 1 tłumaczy się pięknie na większość języków. Dla mnie osobiście największą wartość ma jego sens. Prezydent John F. Kennedy powiedział w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku: „Każda paczka CARE to czyjś osobisty wkład w budowanie pokoju na świecie [...]". Jestem przekonana, że ilekroć CARE spieszy z pomocą choćby jednej istocie ludzkiej, wywiązujemy się z obowiązku tworzenia lepszego i bezpieczniejszego świata dla naszych dzieci. Z uczuciem ogromnej nadziei w sercu podjęłam się nowej roli. Nade wszystko pragnęłam, by moje dzieci były ze mnie dumne i pewnego dnia podzieliły moje przekonania. Odnosiłam wrażenie, że podejmując się tego zadania, rozpoczynam budowanie mostu, po którym kiedyś przejdą Shahirah i Iddin. W ramach przygotowań odbyłam zaawansowany kurs pierwszej pomocy - żebym nie czuła się zagubiona w trudnych sytuacjach i potrafiła przeprowadzić reanimację czy uporać się z tamowaniem krwawienia. Przestudiowałam też zasady postępowania w przypadkach urazów psychicznych, co w pewien sposób stanowiło naturalne rozszerzenie mojej pracy na polu uprowadzeń dzieci i ich skutków. Jednak najpierw musiałam się wywiązać z podjętych wcześniej zobowiązań, to znaczy polecieć do Francji na spotkanie z przedstawicielami Unii Europejskiej poprzedzające udział w londyńskiej konferencji na temat zmian polityki UE w kwestiach uprowadzeń dzieci przez rodziców za granicę. Konferencja ta zbiegła się z wejściem na rynek mojej książki w Wielkiej Brytanii. Po zaplanowanych spotkaniach miałam w Paryżu dwa i pół dnia wolnego. Wykorzystałam ten czas na odświeżenie kontaktów z przyjaciółmi, w tym z projektantem mody Martinem Grantem, którego studio znajdowało się w szykownej staromiejskiej dzielnicy Marais. Martin
1 Troska, opieka.
rozpoczynał karierę w Melbourne. Najpierw studiował rzeźbę, a potem przerzucił się na projektowanie ubrań, żeby ostatecznie wyjechać do Paryża, gdzie zdobył sławę eleganckimi, klasycznymi strojami. Zaopatruje ekskluzywne magazyny, takie jak Harvey Nichols czy Barneys, w ubrania podkreślające linie kobiecego ciała. W czasie mojego pobytu w Paryżu wyczarował kreacje, w których śmiało mogłam stawić czoło czekającej mnie w następnych tygodniach dziennikarskiej nawale. Przyjemnie było spędzać czas z Martinem; jego troska o drobiazgi, pełne uwielbienia podejście do tkanin i ściegów przypominały mi babcię. Mrużył lekko oczy, ilekroć wyłaniałam się z przymierzami ubrana w jedną z zaprojektowanych przez niego sukien, a ja znów czułam się jak siedmioletnia dziewczynka, jak wtedy, gdy babcia uwijała się i przepinała szpilki w kreacji, którą szyła mi z resztek materiału na zasłony. Wystarczyło, żebym włożyła którąkolwiek z zaprojektowanych przez Martina rzeczy, a natychmiast nabierałam pewności siebie. Nigdy nie miałam równie pięknych i równie dobrze leżących na mnie strojów. Traktowałam je jak swoistą zbroję, bo choć udawałam odważną, trzęsłam się ze strachu na myśl o podróży do Wielkiej Brytanii i promowaniu mojej książki. Jechałam do Londynu w okresie niezwykle burzliwym dla CARE. Działania wojenne w Kosowie wymykały się spod kontroli, a uchodźcy wielką falą ciągnęli przez granice Albanii i Macedonii w poszukiwaniu schronienia. Do akcji wkroczyło NATO i usiłując przywrócić porządek, przeprowadzało naloty na Belgrad. Kryzys humanitarny pogłębiał dodatkowo fakt, że trzej pracownicy CARE: Peter Wallace, Branko Jeleń i Steve Pratt, zostali uznani w Serbii za szpiegów i zatrzymani na polecenie prezydenta Slobodana Milosevicia pod zarzutem szpiegostwa. Uzgodniłam z Charlesem Tappem, że w czasie mojej podróży promocyjnej będę opowiadała o działalności CARE w Kosowie oraz zbierała fundusze, łącząc w ten sposób moje stare życie z nowym. Dwa tygodnie w Londynie minęły bardzo szybko: konferencja unijna, wywiady, najrozmaitsze przyjęcia, podpisywanie tysięcy egzempla-
rzy mojej książki. Stałam się rzeczniczką akcji zbierania pieniędzy na rzecz Kosowa. Wykorzystywałam każde wystąpienie w radiu i telewizji, żeby zachęcać ludzi do wspomagania znakomicie prowadzonego funduszu zasilającego Czerwony Krzyż, Oxfam, Save the Children, CARE oraz inne organizacje i apelowałam o zaniechanie zbiórek na konkurencyjne fundusze na czas, w którym ta część świata była w tak wielkiej potrzebie. Trwał szaleńczy wyścig z czasem: wyprawy koleją do Edynburga na spotkania z prasą; lot do Dublina, żeby wystąpić w talk-show; wstawanie o piątej rano; jazda podstawionym samochodem do siedziby radia BBC a tam dwadzieścia następujących jeden po drugim wywiadów dla lokalnych stacji w pomieszczeniu bez okien przypominającym bunkier. Pamiętam, że kiedy wreszcie stamtąd wyszłam, rozpierała mnie duma, bo udało mi się nie tylko sporo powiedzieć o kryzysie w Kosowie, ale także wywinąć się od odpowiedzi na kilka pytań natury osobistej i przejść zgrabnie na ważniejsze tematy. Udzieliłam też wyczerpującego wywiadu Timowi Sebastianowi dla programu telewizyjnego BBC World o nazwie HARDTALK. Czekając na ten wywiad, czułam, jak ogarniają mnie mdłości. Zdawałam sobie sprawę - a Tim Sebastian nie omieszkał mi o tym przypomnieć tuż przed uruchomieniem kamer - że Iddin i Shahirah mają szansę obejrzeć tę audycję. HARDTALK był programem emitowanym na cały świat i każdy odcinek powtarzano kilkakrotnie w ciągu dnia. Odpowiadając na sondujące pytania Sebastiana, wyobrażałam sobie moje dzieci, które widzą mnie po raz pierwszy od wielu lat, i serce łomotało mi w piersi -z nadzieją i niepokojem. Niezwykłym przeżyciem była wizyta w Izbie Lordów. Zostałam poprowadzona przez umundurowanego odźwiernego ku ogromnemu, głębokiemu fotelowi ze skóry - na jego widok poczułam się jak zbieg z Krainy Liliputów. Patricia Scotland, adwokat o najwyższych w Wielkiej Brytanii kwalifikacjach zawodowych, którą poznałam w czasie unijnej konferencji na temat Konwencji haskiej, oprowadziła mnie szyb-
ko po budynku, a następnie udałyśmy się do baru na ohydne kanapki i kieliszek znakomitej wódki. Patricia była pierwszą czarnoskórą kobietą adwokatem zajmującą tak wysoką pozycję w zawodzie i mającą dożywotni tytuł lordowski - prawdziwa pionierka. (Później była ministrem stanu do spraw sądownictwa karnego i reformy prawa w laburzystowskim rządzie Tony'ego Blaire'a). W dostojnych salonach Izby Lordów spędzałam właściwie czas z dwiema bardzo utytułowanymi osobami, bo przedstawiono mnie także świeżo upieczonemu lordowi Waheedowi Allemu. Ciekawa byłam, czy babcia przeciera w niebie oczy ze zdumienia. Tytuł mojego pierwszego męża nie sprawił na babci wielkiego wrażenia; dla niej liczyli się jedynie książęta brytyjscy lub - ogólniej europejscy, naturalnie w pełnych zbrojach. Nie ma to jak babcia, która potrafi sprowadzić człowieka na ziemię. Prawdziwą przyjemnością było tamtego wieczoru spotkanie z Sha-kirą Caine, którą poznałam już wcześniej w Los Angeles. Inteligentna i obyta w świecie, była czymś znacznie więcej niż trofeum sławnego męża. Shakira zaprosiła mnie na kolację do restauracji w Chelsea Harbour, należącej do niej i do jej męża, aktora sir Michaela Caine'a. Spędziłam kilka wspaniałych godzin na interesującej rozmowie, w atmosferze niezwykłej gościnności - ten wieczór stanowił znakomity kontrapunkt do ostatnich dwóch tygodni, które upłynęły mi na powtarzaniu faktów i liczb dziennikarzom. Towarzystwo także było sympatyczne i zachowywało się całkiem na luzie. Poprosiłam przyjaciela, Salaha Brahimiego, żeby mi towarzyszył - jego obecność przy stole, podobnie jak Patricii Scotland, nadała temu spotkaniu wyjątkowy charakter. Obiad z brytyjskim dyrektorem zarządzającym firmy Polaroid pojawił się w moim planie w ostatniej chwili, miałam jednak pewien pomysł na inicjatywę pomocową związaną z kryzysem w Kosowie i bardzo chciałam przedyskutować z nim tę sprawę, a on ochoczo zgodził się na spotkanie. Gdy siedzieliśmy w Cafe Orsino w Covent Garden przy - o ironio -przepysznych daniach, zrelacjonowałam mu warunki panujące w obo-
zach dla uchodźców. Małe dzieci, oddzielone od rodzin, często nie potrafią prawidłowo wymówić ani własnych imion, ani imion rodziców, dlatego poszukiwanie kochających je bliskich sprawia poważne trudności. Zrobienie fotografii ułatwiłoby zadanie, ale w obozach dla uchodźców nie ma prądu, nie można więc szybko wywołać zdjęć. Firma Polaroid zgodziła się podarować sto aparatów i tysiące rolek filmów, żeby pomóc Czerwonemu Krzyżowi i innym organizacjom w sprawniejszym łączeniu rodzin, rozdzielonych podczas ucieczki do bezpieczniejszych miejsc. Nie raz, nie dwa błogosławiłam to spotkanie w następnych tygodniach.
19 Bond, buciory, zakapiory Poczułam, że czyjeś ręce chwytają za oparcie mojego fotela w samolocie. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, kto to taki. - Roger Moore - odezwał się głęboki, gardłowy, znany na całym świecie głos. Zamrugałam oczami, gdy wyciągnął rękę na przywitanie. Przemknęło mi przez głowę: „Moore. Roger Moore" - mierna przeróbka słynnego powiedzenia Jamesa Bonda. Z trudem przełknęłam ślinę, starając się skupić uwagę na wyrastającej przede mną postaci wytwornego dżentelmena w okularach. Wyjaśnił, że widział mnie ostatnio w programie BBC i wie co nieco o mojej przeszłości. Lecieliśmy z Zurychu do Skopie, stolicy Macedonii, siedziby głównych stanowisk dowodzenia wielu organizacji humanitarnych niosących pomoc ofiarom toczącej się wojny. Roger podróżował do Skopie wraz z żoną, Szwedką Kristiną (Kiki) Tholstrup, jako ambasador dobrej woli UNICEF - w tej roli występował już od dłuższego czasu. Spytał, czy pozwolę, że mnie komuś przedstawi. Z pewnością nie wyglądałam wówczas jak „dziewczyna Bonda". Miałam na sobie przyduży podkoszulek z napisem CARE wpuszczony w czarne bojówki zaciągnięte mocno paskiem w talii, żeby nie spadły, a moje ogromne, belgijskie komandoskie buciory zajmowały prawie całe przejście między fotelami. Ale nie była to chwila na dbałość o elegancję. Minęło parę
minut i Roger wrócił z uśmiechniętym czarnowłosym mężczyzną. Przedstawił mi Toniego Popowskiego, ministra środowiska i planowania urbanistycznego Republiki Macedonii. - Pozwoli pan, panie ministrze, że przedstawię ambasadora specjalnego CARE International, byłą księżnę Yasmin - zabrzmiał znany z filmów głos Rogera. - Księżna woli jednak, żeby nazywać ją Jacqueline Pascarl - dodał, jakby na marginesie. Zadrżałam w duchu, ale uśmiechnęłam się blado i unosząc brew, spojrzałam przez ramię ministra na Rogera. W odpowiedzi, ledwie dostrzegalnym ruchem, pokręcił głową. Z pewnością wiedział lepiej ode mnie, jak się pracuje w organizacjach pozarządowych. 007 wycofał się z uśmiechem i zajął miejsce obok żony, a minister dał krok nad moimi stopami i wgramolił się na wolny fotel obok mnie. Rozmowa rzuciła mnie na nieznane i głębokie wody! Doskonale wiedziałam, jak cenna jest znajomość z członkiem rządu kraju gospodarzy, ale ani nie byłam dobrze przygotowana do tego spotkania, ani nie pojmowałam jeszcze zmian i procesów zachodzących w polityce macedońskiej - musiałam improwizować. Popowski mógł mieć nieco ponad trzydzieści lat i starał się być czarujący. Wypytywał dokładnie o moją rolę w CARE i o pracę organizacji na rzecz kosowskich uchodźców, którzy wielką falą zalewali jego kraj. Powiedział, że rozpoznaje moją twarz - widział ją na okładce książki w księgarni portu lotniczego. Czy mam może jakiś egzemplarz przy sobie? - spytał, jakbym jechała promować swoją książkę! Rozmawialiśmy przez całą pozostałą część lotu. Minister nalegał, żebym wzięła udział w kilku rządowych i dyplomatycznych spotkaniach zaplanowanych na następne dni jako jego osobisty gość. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda prywatny numer telefonu - pomyślałam, gdy wcisnął mi w rękę wizytówkę. Pod jego opieką pokonałam odprawę celną i paszportową. Dołączenie do zgranej grupy ludzi zawsze jest trudne, a jeśli jest to grupa pracowników organizacji humanitarnej, gotowych wydusić z cie-
bie na dzień dobry ostatnie poty, staje się to trudne po trzykroć. Kilka pierwszych dni w „biurze krajowym" CARE International spędziłam w pewnym odosobnieniu. Wielu członków z kosowskiego personelu przeżywało szok po aresztowaniu trójki kolegów, zwłaszcza że spora ich część blisko współpracowała przed wybuchem wojny ze Steve'em Prattem i Branko Jelenem. Czuli, że im także grozi niebezpieczeństwo, nie mówiąc już o rodzinach, które pozostały w Kosowie. Niemniej choć sami również byli uchodźcami, chcieli pomagać w pracy humanitarnej na terenie obcego kraju. W dodatku dyrektor biura wyjechał, wezwany na pilne spotkanie robocze, morale zespołu było więc niskie. Różnice między pracownikami administracyjnymi centrali a pracownikami terenowych zespołów reagujących na zagrożenie rysują się dość wyraźnie. Pierwsi są skrupulatnymi, dbającymi o każdy szczegół urzędnikami, drudzy - zabiegają o racje żywnościowe dla swoich podopiecznych i o zaopatrzenie w wodę pitną tam, gdzie pracują. Ja zajmowałam się i jednym, i drugim, co zdumiewało wszystkich nieobeznanych z zakresem moich zadań w CARE International. Czasami nawet sama się temu dziwiłam, ale zdecydowanie bliższa była mi praca w terenie. Miałam reprezentować organizację w kontaktach z mediami, pomagać w zarządzaniu obozem, uczestniczyć w spotkaniach organizowanych przez ONZ lub kraj gospodarzy, przygotowywać materiały filmowe o działalności CARE do celów promocyjnych i ogólnie rzecz ujmując - znaleźć sobie własne miejsce. Do tego dochodziło wypełnianie rozmaitych poleceń sekretarza generalnego organizacji, Guy Toussignanta, który wielokrotnie tłumaczył mi znaczenie roli ambasadora specjalnego oraz kwestie dotyczące dyplomacji i kreowania wizerunku, na których miałam skupić uwagę, wykorzystując wiedzę o dobrych manierach i prowadzeniu konwersacji nabytą w czasach, gdy byłam członkinią królewskiej rodziny. Oba wymienione aspekty pracy humanitarnej wzajemnie się potrzebowały i uzupełniały - brak jednego z nich prowadziłby do chaosu. Nie byliśmy w Hollywood ani nie rozwiązywaliśmy zadań teoretycznych. Tylko szaleńcy i kowboje pchają się w strefę zagrożenia bez solidnej in-
frastruktury lub planu działania. Żadna funkcjonująca skutecznie organizacja pomocowa nie zobowiąże się do pracy w tak trudnych warunkach - i to przez wiele tygodni, a nawet miesięcy - bez zaplecza, na które składa się grupa fachowców różnych specjalności mających duże doświadczenie praktyczne. Logistyka tak ogromnej operacji jest niezwykle złożona. Wszystko musi działać na zasadzie domina. Pieniądze, transport i zaopatrzenie w paliwo, personel krajowy (jak nazywano pracowników rekrutowanych spośród miejscowej ludności), energia elektryczna, papier, komputery (albo przynajmniej coś do pisania), księgowość, zakwaterowanie - to wszystko musi grać, zanim się przystąpi do „ciekawszych" zadań, do odbudowywania porwanej na strzępy ludzkiej egzystencji. Spodziewałam się cynizmu - gdybym go nie oczekiwała, byłabym naiwna. Wiedziałam, że muszę zapracować na kolejną belkę na epoletach, i szukałam po temu okazji. Dawniej w Skopie mieszkało czterysta pięćdziesiąt tysięcy osób. Teraz miasto zalały jednostki NATO, setki pracowników ONZ i innych organizacji pozarządowych, chmary dziennikarzy z różnych krajów i ogromna liczba uchodźców z Kosowa, którzy rezydowali we wszystkich punktach miasta - spali po piwnicach albo na podłodze w salonie u dalekich krewnych. Jeśli dodać do tego osoby zamieszkujące w wyrastających na peryferiach obozach dla uchodźców, miasto po prostu pękało w szwach. Wielu miejscowych zdecydowało się opuścić własne lokum, żeby wynająć je, często w pełni umeblowane, cudzoziemcom pracującym w organizacjach humanitarnych - gratka finansowa dla tubylców, a zarazem rozwiązanie korzystne dla obu zainteresowanych stron. Miejscowa gospodarka odczuła ogromny dopływ gotówki. Ale wykorzystywanie infrastruktury do granic wytrzymałości wywoływało w dawnym federacyjnym kraju Tity ogromne napięcia etniczne. Skopie od wieków nawiedzały katastrofalne trzęsienia ziemi, na zabudowę miasta składały się więc rzymskie i otomańskie ruiny, koszmarne bloki mieszkalne w stylu radzieckim i pseudośródziemnomorskie
wille. Szerokie ulice miały porządne nawierzchnie. Ludzie byli bardzo przyjaźni, lecz macedońskie ostowi me, czyli „daj mi spokój", okazywało się bardzo skuteczne, gdy ktoś pogwizdywał na mnie z wyraźnym podtekstem albo gdy nagabywali mnie młodzi mężczyźni mający więcej odwagi niż rozumu. CARE dysponowała w Skopie własnym domem, w którym jednak nie było już miejsc. Zakwaterowałam się więc w Roza Diplomatik, hoteliku usytuowanym w zacisznym miejscu, obok kościoła katolickiego, i na tyle blisko biura organizacji, że mogłam pokonywać dystans na piechotę. Roza Diplomatik - cztery kondygnacje i tylko dwanaście pokoi, kręte schody i dziedziniec na tyłach - był przedziwnym maleństwem przypominającym raczej rodzinny interes, pensjonat, a nie prawdziwy hotel. Pokój z łazienką i działającą klimatyzacją na ostatnim, czwartym piętrze był moim azylem, gdy nie miałam obowiązków albo kiedy nie spałam w którymś z obozów. Hotel oferował śniadania, napoje i kawę; inne posiłki jadało się w rozsianych po mieście kawiarniach i restauracjach. Innych gości widywałam rzadko, ponieważ wychodziłam o szóstej rano, żeby zdążyć na autobus o pół do siódmej dowożący mnie w trzydzieści minut do Sten-kovec II, jednego z dwóch obozów prowadzonych przez CARE. Dawał on wówczas schronienie dwudziestu siedmiu tysiącom uchodźców. Po mieście chodziły słuchy, że mieszkający w moim hotelu ludzie z Amerykańskiej Agencji do spraw Rozwoju Międzynarodowego (USAID) to w rzeczywistości agenci CIA. Tak czy siak zawsze sprawdzałam, czy w mojej paczce z płatkami kukurydzianymi nie ma ukrytej kamery! Osłaniając oczy przed słońcem, patrzyłam na flagę Biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (UNHCR) powiewającą wysoko na maszcie, nad moją głową. Fred - Duńczyk pracujący w obozie jako jeden z członków oenzetowskiego personelu będzie wreszcie zadowolony - dumałam posępnie. Przez ostatnich kilka dni nie robił nic innego, tylko wiercił dziurę w brzuchu pracownikom
CARE, żeby postawili maszt. Szczerze mówiąc, nie brakowało nam ważniejszych problemów do rozwiązania, ale w końcu warto było to zrobić - choćby dla świętego spokoju. Wjechałam na punkt obserwacyjny na najwyższym wzgórzu obozu Stenkovec II w czasie piętnastominutowej przerwy, żeby odetchnąć świeżym powietrzem po zaduchu wąskich przejść między namiotami w sektorze G. Wypiłam łapczywie wodę z butelki, którą nosiłam w kieszeni spodni obok wielofunkcyjnego scyzoryka marki Leatherman, zdjęłam kapelusz i rozwiązałam chustkę pod szyją. Zaledwie dwadzieścia minut temu udało mi się „pokonać" surowym spojrzeniem dobrze zbudowanego, agresywnego mężczyznę z nożem, i muszę przyznać, że to spory wysiłek dla kobiety. Na domiar złego wyczerpała się bateria w moim walkie-talkie, więc nie mogłam wezwać pomocy, gdybym tego chciała. Mężczyzna ów poczuł się obrażony moją prośbą, aby on i jego rodzina zechcieli wpuścić do swojego namiotu innych uchodźców. Wyciągnął nóż i powiedział, że poderżnie mi gardło, jeśli spróbuję go zmusić do wpuszczenia współlokatorów. Nie pierwszy raz - i zapewne nie ostatni - stało się coś takiego. Mężczyźni często próbowali podobnych „chwytów" wobec mnie, ale nigdy wobec facetów, którzy ze mną pracowali. Niektórzy, co bardziej wojowniczy macho, wygnańcy udręczeni bolesnymi przejściami, sądzili, że zdołają sterroryzować kobietę pogróżkami, ale ja wiedziałam, że to tylko blef. Nie byliby zdolni popełnić zbrodni, którą natychmiast zajęłaby się macedońska policja. Ale co ważniejsze, wiedziałam też, że jeśli ustąpię pola, wiadomość o tym rozejdzie się lotem błyskawicy i trudności zaczną się piętrzyć także przed innymi pracownikami obozu. A wtedy rzeczywiście skończą się dyskusje, a pójdą w ruch noże, co w efekcie wywoła niepohamowaną agresję i chaos. Z niewielkiego wzgórza, na którym teraz stałam, roztaczał się widok na jałową ziemię obozu. Na bezdrzewnym terenie najsłabszy podmuch wiatru wzniecał tumany kurzu. W każdym żlebie dawnego kamieniołomu stały na gołej ziemi dziesiątki namiotów, a szerokie wyrobiska służyły za namiastkę dróg, po których jeździliśmy bardzo wolno, żeby
uniknąć wypadków. Nie mieliśmy kanalizacji, bieżącej wody ani elektryczności - zapewnienie uchodźcom jakichkolwiek wygód nie było ani łatwe, ani proste. Sektory obozu oznaczono literami alfabetu, a na ścianie każdego namiotu widniał czerwony, wykonany z pomocą szablonu napis składający się z litery i cyfr. System ten pozwalał łatwo rozdzielać artykuły pierwszej potrzeby i liczyć ludzi w poszczególnych sektorach. Mieszkańcy każdego sektora wybierali spośród siebie reprezentantów, którzy współpracowali bezpośrednio z personelem CARE w bieżących sprawach - od dostaw chleba poczynając, na drobnych zażaleniach kończąc. Ważne było, żeby ludzie, którym staraliśmy się pomóc, aktywnie uczestniczyli w podejmowaniu decyzji dotyczących ich codziennej egzystencji - w takich sytuacjach nie ma bowiem miejsca na traktowanie kogokolwiek z góry. Zaopatrzenie w wodę - w najlepszym razie wystarczające - zaczynało nastręczać pewnych trudności, gdy temperatura rosła do czterdziestu stopni, a wśród podopiecznych mieliśmy tysiące dzieci i ludzi starszych. Do każdego sektora dochodził wąż zasilający ujęcie wody dla wielu rodzin. Woda docierała do kraników dzięki sile ciężkości z masywnych zbiorników - imponującego dzieła sztuki inżynierskiej - wzniesionych na wzgórzu, za moimi plecami, przez fachowców od spraw sanitarnych z pieniędzy organizacji humanitarnej Oxfam. Zbiorniki były uzupełniane wodą przywożoną przez ciężarówki, które kursowały tam i z powrotem przez dwanaście godzin dziennie. Gdy nie mogły dojechać, krany wysychały. Dlatego nie lubiłam wizyt rozmaitych oficjeli, bo wtedy kursy ciężarówek trzeba było wstrzymywać. Na mniejszym wzgórzu nieopodal wznosiła się wielka, żółta bryła przypominająca statek kosmiczny z obcej planety. Był to francuski szpital - fantastyczna nadmuchiwana konstrukcja, przypominająca gigantyczne gumowe zamki do skakania dla dzieci. Zasilany prądem z generatorów dieslowskich, świadczył bez wątpienia o geniuszu współczesnej techniki, a jednocześnie należał do najpiękniejszych szpitali polowych, jakie widziałam w życiu. W pełni klimatyzowany, mieścił sypialnie dla personelu medycznego, blok operacyjny, pracownię rentgenowską, trzy
oddziały szpitalne i laboratorium. Ponieważ w starym kamieniołomie noce bywały bardzo chłodne, a dni upalne, szpital był prawdziwym darem niebios dla noworodków i pacjentów po operacjach. Personel stanowili wojskowi lekarze i pielęgniarki oraz przeszkoleni do roli sanitariuszy strażacy, czyli pompier es. Szpital miał nam służyć jedynie przez trzydzieści dni - tak postanowił francuski rząd. Usługi medyczne uzupełniało niewielkie ambulatorium usytuowane na terenie samego obozu. Prowadził je Międzynarodowy Korpus Medyczny (IMC) zatrudniający wolontariuszy - lekarzy i personel pielęgniarski - z całego świata. Tu przeprowadzano większość kuracji i diagnozowano pacjentów. Stomatolodzy Bez Granic i Farmaceuci Bez Granic świadczyli usługi na terenie wszystkich trzech głównych obozów dla uchodźców w Macedonii - pozostałe dwa to Stenkovec I oraz Cegrane, gdzie pracowałam tylko okazjonalnie. Nad obozem powiewała wprawdzie flaga UNHCR, lecz obecność Organizacji Narodów Zjednoczonych jako takiej była w Stenkovec II minimalna. ONZ oficjalnie scedowała odpowiedzialność za codzienne troski prowadzenia obozu na organizację CARE International oraz przekazała jej fundusze, z których pokrywano koszty zaopatrzenia w żywność i wodę, a także zakwaterowania i uposażenia „personelu krajowego" wyłonionego spośród mieszkańców obozu. (Taki sposób postępowania, stosowany zwyczajowo w miejscach klęsk i w strefach wojny, pozwalał na pełne wykorzystanie specjalistycznej wiedzy rozmaitych organizacji pomocowych). Pracownicy CARE spali w obozie i byli odpowiedzialni za wszelkie aspekty dotyczące zarządzania i bezpieczeństwa. Czuwaliśmy także nad oddziałami matki i dziecka, co było wyrazem przekonań CARE, że w tak trudnych okolicznościach najmłodsi powinni pozostawać pod opieką pełnych poświęcenia i dobrze wykwalifikowanych fachowców. Oddziały te, rozmieszczone w różnych punktach obozu w specjalnie przygotowanych namiotach, umożliwiały matkom kąpanie dzieci, zapewniały dostęp do żywności i mleka dla niemowląt, wody pitnej i jednorazowych pieluch - do tego wszystkiego, co w tak skrajnych warunkach pomagało uniknąć chorób.
Kobiety rodzące w obozie zachęcano do karmienia piersią - dla ich własnego zdrowia i zdrowia ich dzieci. Prowadzono także specjalny program prawidłowego odżywiania, mający przyczynić się do zachowania przy zdrowiu wielkiej liczby dzieci, które znalazły się w zdecydowanie dalekiej od ideału sytuacji. Inne organizacje działające na terenie obozów Stenkovec II oraz Cegrane to: Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża (ICRC), który podjął się gigantycznego trudu odszukiwania zaginionych dzieci i dorosłych oraz łączenia rodzin, a także UNICEF, który zorganizował sklep pod gołym niebem na wzgórzu. W tym samym miejscu UNICEF prowadził przedszkole i szkołę dla dzieci - niestety, w tumanach pyłu, gdyż okolica była pozbawiona trawy. Za dnia w przyczepie kempingowej, stojącej naprzeciw ogromnych kontenerów przerobionych na nasze obozowe biuro, świadczyła usługi Międzynarodowa Organizacja do spraw Migracji (IOM). Tu uchodźcy wystawali godzinami w kolejce, żeby złożyć podanie o tymczasową zmianę miejsca zamieszkania i przeniesienie ze względów humanitarnych w różne części globu. Instytucje obecne w obozie współdziałały ze sobą bez żadnej rywalizacji, co w niczym nie przypominało sytuacji w Australii i Stanach Zjednoczonych, gdzie organizacje humanitarne rutynowo współzawodniczą ze sobą o pozytywne publicity i dolary sponsorów. Niesienie pomocy w sytuacjach kryzysowych wydawało się całkiem inną bajką - fakt, że wszyscy zgodnie ciągniemy ten sam wózek, przyjmowałam z wielką radością. Ogromnie cieszyła mnie też panująca tu koleżeńska atmosfera. Namioty dla uchodźców pochodziły z nieużywanych wojskowych zapasów oraz rozmaitych darowizn. Zawsze mnie bawiło, że namioty w Stenk II sprawiały wrażenie ustawionych w przypadkowych skupiskach i pod dziwacznym kątem w stosunku do siebie - większość uciążliwej roboty związanej z ich rozstawianiem wykonali cudowni i zawsze tryskający humorem pompieres oraz francuscy żołnierze. W Cegrane niemieckie wojska inżynieryjne rozłożyły obóz z właściwą sobie precyzją, wykorzystując przestrzeń bardzo efektywnie. Z odbiornikami Glo-
balnego Systemu Nawigacji Satelitarnej (GPS) w dłoniach niemieccy specjaliści pracowali z wyrafinowaną dokładnością, w wyniku czego namioty stanęły w idealnie równych rzędach i ciągnęły się, jak okiem sięgnąć, przez cały teren niedawnego wysypiska śmieci. Dały schronienie pięćdziesięciu siedmiu tysiącom wysiedleńców. Życie w Stenk II przepełnionym kosowskimi uciekinierami - ludźmi wszelkich zawodów, należącymi do różnych grup społecznych -obfitowało w wyzwania. Cyganie, nauczyciele, robotnicy fabryczni, wieśniacy, muzycy, profesorowie szkół średnich, gospodynie domowe, hydraulicy zmuszeni byli egzystować jedni obok drugich w dusznych pomieszczeniach, pozbawieni prywatności i niezależności. Kolosalny problem stanowiły pożary. Mimo że nocą w namiotach panowały nieprzeniknione ciemności, zapalanie świec było zabronione, ale zakaz ten często łamano. Innym źródłem niebezpieczeństwa okazał się ogień do gotowania. Nie mieliśmy centralnej garkuchni, gdzie wydzielano by mieszkańcom obozu przygotowane wcześniej posiłki. Porcje żywnościowe na dwa dni złożone z konserw rybnych lub mięsnych, cebuli, bochenka chleba i paru owoców wydawano w oznaczonym miejscu w każdym sektorze i rejestrowano na specjalnej karcie. Ogień rozpalany w celach kulinarnych był powodem tak wielu pożarów w namiotach i ich pobliżu, że do dziś nie mogę pojąć, jak to się stało, iż nikt nie zginął. Dopiero teraz, gdy przeglądam swój dziennik z tamtych czasów, uświadamiam sobie w pełni rozmaitość moich ówczesnych obowiązków. Zespół pracował bez szemrania dzień w dzień. Osobiście szczerze nienawidziłam rozdzielania materaców. Były na wagę złota i tak też je traktowano. Niestety, zajęcie to najczęściej przypadało w udziale mnie, ponieważ mówiłam po bośniacku i znałam odrobinę albański - język Kosowian. Przydzielaliśmy piankowe płaty wielkości pojedynczego łóżka, kierując się ściśle ustalonymi zasadami: materace były zarezerwowane dla kobiet w ciąży, osób starszych i ciężko chorych. Czasami robiliśmy wyjątek dla rodzin mających liczne potomstwo. Pozostali spali na gołej podłodze namiotu. Jedynie nieprzemakalna brezentowa
płachta dzieliła ich ciała od granitowego podłoża. Koce rozdawano zaraz po przyjeździe - jeden na osobę. Poduszek nie było. Nienawidziłam swojej władzy nad wygodą uciekinierów, nienawidziłam tego, że nie mogę dać im nic więcej. Ale przede wszystkim nienawidziłam głośnego domagania się i błagalnych próśb, gdy przychodziła godzina przyjmowania wniosków o rozmaite dobra. Dobijała mnie desperacja młodych mężczyzn występujących w imieniu swoich kobiet. Wydawało się, że umiejętność zapewnienia babci lub młodszemu rodzeństwu wygodnego posłania stanowiła o ich męskości. Przekonałam się, że w obozie dla uchodźców właśnie mężczyźni najsilniej wpadają w depresję, mając poczucie, że są wyzuci z wszelkich praw. Każdego dnia, gdy wchodziłam do płóciennych domostw, widziałam dziesiątki mężczyzn leżących i wpatrujących się tępo w brezentowe ściany - ich poczucie beznadziei było wręcz namacalne. Stracili wszystko, co mieli, a co gorsza, wielu z nich nie było w stanie obronić swoich krewniaczek przed molestowaniem seksualnym, gwałtami i torturami na granicach nadzorowanych przez wojska serbskie. To upokorzenie manifestowało się czasem agresją, sięganiem po nóż i groźbami. Tylko to mogli zrobić dla swoich skrzywdzonych kobiet bronić prawa do namiotu, bronić wstępu intruzom. Kobiety, wobec warunków, w jakich się znalazły, nie mogły sobie pozwolić na luksus przeżywania smutku ani nawet na chwilę samotności - liczne rodziny oczekiwały od nich przynoszenia racji żywnościowych i wody, prania ubrań oraz opiekowania się dziećmi i osobami starszymi. Zróżnicowanie wynikające z płci było ogromne, a reakcja na traumę wysiedlenia, przemocy i wojny także znacząco różna. Do moich obowiązków należało kontrolowanie wszystkich namiotów w wyznaczonym na dany dzień sektorze, ustalenie liczby ich mieszkańców i ewentualnie wolnych miejsc. Stenkovec II i Cegrane oficjalnie należały do obozów przejściowych. Oznaczało to, że wielu uchodźców oczekiwało tu zakończenia procedury imigracyjnej i wyjazdu do czasowego, bezpiecznego raju oferowanego przez rozmaite kraje na całym świecie.
Mieszkańcy Stenkovec II mogli pozostać w obozie od pięciu dni do kilku tygodni. Ich liczba zmieniała się tak często i tak raptownie, że nieustanne liczenie dusz i sprawdzanie stanu wolnych miejsc w namiotach było absolutną koniecznością. W ciągu dwudziestu czterech godzin odprawialiśmy czasem w podróż do innych krajów nawet sześć autokarów mieszczących po pięćdziesiąt osób. Tej nocy, kiedy rząd macedoński otworzył granice, a dokładnie o pierwszej po północy, u naszych pilnie strzeżonych bram stanął ogromny konwój autokarów, eskortowanych przez wojska natowskie lub policję macedońską. Wystarczył jeden rzut oka na te pojazdy -zaprojektowane na pięćdziesięciu pięciu pasażerów, a wiozące po sto dwadzieścia osób żeby uświadomić sobie, co ci ludzie przeżyli. Po drugiej stronie przejścia granicznego, w upalny dzień, serbskie siły paramilitarne załadowały ludzi do autokarów, gdy słońce stało w zenicie. Potem zamknięto drzwi. Jeśli uchodźcy nie zabrali ze sobą wody, nie mieli czym ugasić pragnienia. Byłam zupełnie nieprzygotowana na pierwszy wielki transport. Twarze przyklejone do szyb, ręce wyciągające się do nas przez małe okienka o przesuwanych szybach pod dachem pojazdu. Maleńkie dzieci unoszone wysoko do góry, żeby zaczerpnęły świeżego powietrza. Krople wody spływające po szybach, co świadczyło, że we wnętrzu autobusów musiało być niewiarygodnie gorąco. Władze macedońskie zabraniały nam otwarcia drzwi wszystkich pojazdów naraz - musieliśmy obsługiwać autokary jeden po drugim. Miałam wielką ochotę powybijać szyby i wyciągnąć tych ludzi na zewnątrz, ale nie mogliśmy zrażać do siebie gospodarzy. Radiotelefony ożyły tuż przed zmrokiem, uprzedzając nas, wśród zgrzytów i trzasków, że w nocy autokary przekroczą granicę. Mówiono o tym już za dnia, dlatego przygotowałam namioty w sektorze A, przenosząc ludzi do sektorów G i C. Radzono mi, żebym się trochę przespała - ale w ubraniu. O północy rozbrzmiało w oddali wycie syren po-
licyjnych aut. Dźwięk stawał się coraz donośniejszy, gdy pospiesznie wkładałam buty i sięgałam po lampkę zakładaną na czoło. W pierwszym autobusie, który nadjechał z zapalonym w środku światłem, dostrzegliśmy przerażone, zmęczone twarze stłoczonych ludzi. Patrzyliśmy na kolejne autokary - jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty - jadące w asyście policji. Minęły bramę Stenkovec II i zmierzały dalej, do Cegrane. Kolejne trzy godziny jazdy w gorącu i duchocie. Siedem, może osiem minut później przez naszą bramę przemknął samochód policyjny, a za nim wtoczyło się osiem autobusów ledwie wytrzymujących ciężar nadmiaru pasażerów. Najbardziej - i natychmiast - potrzebna była woda. Biegaliśmy wte i wewte jak szaleni, wzdłuż stojących w kolejce autokarów, potykając się o kamienie i kępki trawy, wkładając butelki z wodą przez maleńkie otwory okienne, bo zewsząd dochodziło rozpaczliwe wołanie wodu. Temperatura na zewnątrz nadal wynosiła co najmniej trzydzieści stopni. Moje przygnębienie szybko zmieniło się w dławioną łzami wściekłość, że nie wolno nam po prostu otworzyć wszystkich drzwi i obsługiwać ludzi na świeżym powietrzu. W końcu, po co najmniej półgodzinie od chwili, gdy autobusy wjechały na teren obozu, skierowaliśmy je krętymi obozowymi ścieżkami do sektora A, gdzie nowo przybyli mogli wysiąść. Pognałam na przełaj, omijając linki i śledzie, żeby dotrzeć na miejsce jak najprędzej. Pom-pieres gorączkowo zapalali lampę łukową zasilaną akumulatorem i przestawiali ciężarówki, żeby reflektorami oświetlić nam pole pracy, bo nie mieliśmy generatorów prądu. Mieszkańcy obozu gromadzili się wokół nas albo po to, żeby nam pomoc, albo po to, żeby szukać zagubionych krewnych i przyjaciół. Tkwiliśmy w centrum kontrolowanego chaosu, ludzkiego cierpienia i trwogi. Z otwartych wreszcie drzwi pierwszego autokaru wysypał się tłum odwodnionych, ledwie żywych, zapłakanych i brudnych istot ludzkich, ściskających kurczowo, co kto miał najcenniejszego. Dopiero po kilku chwilach zdałam sobie sprawę, że niektóre z tych zawiniątek kryły
niemowlęta opatulone zgodnie z miejscowym zwyczajem w warstwy tkanin opasanych tasiemką. Przegrzane kruszyny miały blade twarze i szklane oczy. Przerażone maluchy trzymały się kurczowo nóg rodziców i rozpaczliwie płakały. Sanitariusze i inni pracownicy natychmiast ruszyli między ludzi, którzy przykucali albo wręcz przewracali się ze zmęczenia. Najpierw trzeba było oszacować potrzeby medyczne. Jakaś kobieta z dzieckiem na ręku - mogła mieć dwadzieścia kilka lat zaczęła strasznie krzyczeć. Podbiegłam do niej, żeby ustalić przyczynę rozpaczy. Spojrzawszy na dziecko, stwierdziłam, że najwyżej paromiesięczne niemowlę ledwie oddycha i ma nienaturalny kolor skóry. - Za gorąco - powiedziałam do matki. Wyciągnęłam nóż zza paska i zaczęłam pospiesznie rozcinać tasiemki, a następnie odwijać dziecko z warstw materiału. Siadłam na ziemi, ułożyłam sobie maleństwo na nogach i usunęłam resztki tkaniny oraz cuchnącą plastikową torebkę służącą za pieluchę. Dziewczynka leżała bezwładnie na moich udach. Ściągnęłam jej czepek i zobaczyłam kępkę jasnych włosków. - Oddychaj, malutka, oddychaj głęboko - zachęcałam dziecko, gdy matka płakała i szarpała mnie za ramię. Dziecko było przeraźliwie chude, a całą jego skórę pokrywały potówki. Zaczęłam rozcierać kończyny i ciałko, przywołując pompiere -sanitariusza, Jean Paula, na pomoc. Jednocześnie wdmuchiwałam powietrze w usta i nosek, bo puls dziewczynki był ledwie wyczuwalny. Po kilku pełnych niepokoju chwilach dziecko głęboko odetchnęło powietrze wypełniło zwiotczałe, drobniutkie ciałko. Niemowlę zakwiliło i zaczęło szukać ustami pożywienia. W tym samym momencie pojawił się Jean Paul. Spojrzał na mnie, dotknął dłonią mojego ramienia i powiedział: Aucun probleme, Jacqueline, c'est OK, n'est-ce pas? (Już po kłopocie, Jacqueline, już wszystko OK, prawda?). Potem szybko pobiegł w stronę osoby z raną postrzałową. Matka z wdzięcznością wzięła ode mnie maleństwo. Trochę na migi,
trochę łamanym bośniackim wyjaśniłam jej, że jest za gorąco, aby owijać dziecko. Skinęła głową, sięgając do piersi, aby nakarmić córeczkę. Starania o zachowanie ludzkiej godności zostały zredukowane do niepokoju, czy znajdę pieluchę dla dziecka i dach nad głową dla nich obu. Jak sprawcy czystek etnicznych mogli pozwolić, żeby tak maleńkie dzieci leżały we własnych ekskrementach, walczyły o tlen, były pozbawione prawa do rozwijania się w bezpiecznym otoczeniu swoich bliskich? Zespół ratowników uwijał się jak w ukropie. Wielu nowo przybyłych, szukając drogi do bezpieczeństwa w naszym obozie, nocowało wcześniej w górskich jaskiniach albo w krzakach. Rodzice byli półprzytomni, dzieci wykończone, z wszystkich oczu wyzierał strach i niepewność biorąca górę nad czającym się głębiej smutkiem. Na kompletne wyczerpanie kładł się cień podejrzliwości wobec nowego otoczenia. Chodząc wte i wewte wzdłuż długiego szeregu rodzin, oswobadzałam niemowlęta z powijaków, żeby ochłodzić przegrzane, cierpiące ciałka. Jeden z maluchów miał konwulsje, pompieres przenieśli go do ciężarówki i zawieźli do szpitala na wzgórzu. Do tego samego samochodu załadowano rannego mężczyznę - z rany wciąż ciekła ropa i krew. Prowadziliśmy kolejne grupy nowo przybyłych do ogromnych namiotów, które miały stać się ich domami na kilka następnych dni. Niepewnie podążali za nami w mroczne wnętrza, gdzie mieli spać upchani jak sardynki, tors przy torsie, nieznajomy przy nieznajomym, w skrajnie trudnych warunkach. Rozdaliśmy paczki z żywnością, wyjaśniliśmy, dlaczego nie wolno zapalać świec, i poprosiliśmy ludzi, żeby korzystali z latryn, zamiast załatwiać potrzeby osobiste w namiotach. Zostawiliśmy uchodźców w ciemnościach. Gdy się oddalaliśmy, słyszałam kwilenie i zawodzenia. Cierpienie, strach, smutek i rozpacz brzmią tak samo w każdym języku - jeszcze straszniej po ciemku. Następnej nocy było tak samo. Gardłowy jęk, pełen bólu i rezygnacji, wydobył się z ust jednej z kobiet. Odgarnęłam wilgotną grzywkę z jej czoła i spojrzałam na towarzy-
szy. Trzy pary zatroskanych oczu korzystały ze światła lampki umocowanej na moim czole. Pojedyncza lampa łukowa, umieszczona sześć metrów dalej, oświetlała noc i stojący przed nami sznur autobusów. - Oui - Jean Paul skinął głową - le temps pour pousser (nadszedł czas, by kobieta, która dopiero co wysiadła z autobusu, zaczęła przeć). - OK - powiedziałam, zwracając się do niej, gdy ścisnęła w garści materiał mojego podkoszulka. Opierała się plecami o oponę autobusu. Pod pupą miała sterylną płachtę, którąpompieres rozłożyli na mojej nieprzemakalnej kurtce, żeby nie siedziała na gołej ziemi. Patrząc jej w oczy, ponaglałam łamanym albańskim, aby parła. Potem spróbowałam po bośniacku. - Guraj - zachęcałam, ilustrując słowa stosownym odgłosem. Objęłam ją prawym ramieniem i pokazywałam, że biorę głęboki wdech, a potem udawałam, że prę. Na szczęście instynkt wziął wreszcie górę. Pompieres nadzorowali poród „z drugiego końca", ale i ja zapuściłam żurawia w tamtą okolicę, gdy zaczęła przeć z wielką siłą raz i drugi. Zobaczyłam zarys główki. - Attendez une seconde - padła krótka komenda Jean Paula. Chcąc uniknąć ewentualnego rozerwania krocza, pragnął spowolnić poród. - Zaczekaj troszeczkę - powiedziałam po bośniacku. I oddychałam głęboko, żeby mnie naśladowała. Kiedy Jean Paul skinął głową, wielojęzycznym chórem znowu zaczęliśmy ją poganiać, żeby parła. Zebrawszy wszystkie siły, z gardłowym krzykiem zrobiła gigantyczny wysiłek i dziecko wyślizgnęło się wprost na oczekujące dłonie Jean Paula. - Cest un garęon! (Chłopak!) - rozpromienił się Jean Paul, miał łzy w oczach. Pokazał najmłodszego członka ludzkiej rodziny matce, a maleńka istotka wydała pierwszy krzyk pełen protestu i oburzenia. Nie było ciepłych kocyków, cieniutkich kaftaników, miękkich, puszystych ręczników, tylko sterylna płachta, na której ułożono maleńkiego chłopca, żeby pompieres podwiązali pępowinę i udrożnili drogi oddechowe. Ledwie Jean Paul i jego koledzy zrobili swoje, ściągnęłam podkoszulek CARE, wywróciłam go na czystszą drugą stronę i po-
dałam im, żeby owinęli dziecko. Błogosławiłam po cichu fakt, że mam na sobie sportowy, mocno zabudowany stanik. Gdy chłopiec trafił w czekające niecierpliwie ramiona matki, pomogłam jej rozpiąć sukienkę i przystawić nieco leniwe usteczka do piersi. Łzy stanęły mi w oczach i wkrótce zaczęły spływać po twarzy. Tymczasem pojawiły się nosze, na których przeniesiono matkę z synem do ciężarówki pompieres, żeby zawieźć oboje do francuskiego szpitala. Tam zbadał ich lekarz, a położnica wydaliła łożysko. Postawiłam nogę na kole, podciągnęłam się, chwyciwszy krawędź platformy, i delikatnie pocałowałam kobietę w policzek. Stałam i patrzyłam, jak tylne światła podskakują i opadają, gdy samochód piął się na wzniesienie, aż do czasu, gdy zupełnie zniknęły. Wytarłam kurtkę porządnie o trawę i narzuciłam ją na siebie. Trzeba było się zająć jeszcze kilkoma setkami uchodźców. Moim obowiązkiem było zapewnienie im na noc dachu nad głową. Parę godzin przed świtem wślizgnęłam się do śpiwora rozłożonego na podłodze ogromnego kontenera (naszego biura) z taką rozkoszą, jakbym wchodziła do puchowej pościeli w hotelu Plaża. Ugniotłam plecak, żeby wygodnie złożyć na nim głowę, i nadal kompletnie ubrana, sprawdziłam, czy mam buty w zasięgu ręki, po czym zamknęłam oczy. Wokół mnie moi koledzy - także w pozycji horyzontalnej - smacznie chrapali. Troje z nas leżało ramię przy ramieniu, czwarta osoba spała na rzędzie pudeł pod oknem. Modliłam się, żeby mój pęcherz wytrzymał parę godzin, i szybko zapadłam w głęboki sen - po długiej, siedemdziesięciodwugodzinnej służbie. Ze snu wyrwała mnie podwójna pobudka - głos koguta piejącego w oddali i głośna eksplozja, w którą może zamienić się bąk puszczony w bardzo ograniczonej przestrzeni. Zasłaniając ramieniem nos i usta, otworzyłam do połowy jedną powiekę i nie bez ryzyka - próbowałam odgadnąć, który z kolegów dał nam ten koncert. Obowiązuje zasada, że we wspólnej pracy na rzecz swojej organizacji pracownicy humanitarni „nie mają płci". A ponieważ często byłam jedyną kobietą uczestniczącą w misjach niosących pomoc w sytuacjach
kryzysowych, musiałam zachowywać się jak reszta chłopaków i starać się, żeby nie postrzegano we mnie kobiety. Sądząc po tym bąku, najwyraźniej mi się to udawało, choć w owej konkretnej konkurencji nie zamierzałam stawać do współzawodnictwa. Chichotałam w duchu, gdy obudzili się inni - i pomyśleć, że zaledwie przed dziesięcioma dniami jadałam kolacje w naj wytworniej szych londyńskich restauracjach, otoczona bardzo sławnymi ludźmi i ubrana w ciuchy stworzone przez znakomitego projektanta. Niesamowite, jak szybko można przywyknąć do świstu przelatujących ponad głową pocisków ziemia-powietrze, do szumu helikopterów i do latryn! - Bonjour, Jacqueline - powitał mnie radosny głos. Uniosłam mokrą głowę znad kubła z wodą, nad którym dokonywałam porannych ablucji na tyłach kontenera biura. - Musisz pojechać do szpitala - rzekł Jean Paul, który specjalnie pofatygował się z sąsiedniej, francuskiej części obozowego miasteczka, żeby mi to powiedzieć. - To albański zwyczaj: młoda maman chce, żebyś nadała dziecku imię. - Uśmiechnął się szeroko, zasalutował i oddalił się. W ten sposób maluch z Kosowa został nazwany Baharuddin - na cześć mojego syna Iddina. Całkiem przypadkowo było to bardzo stosowne imię dla muzułmańskiego dziecka i wcale nie takie rzadkie w jego środowisku. Trzymając maleństwo na rękach, szeptałam mu do ucha jego nowe imię i życzyłam jak najlepiej ze szczerą miłością. Matka leżała na wąskiej pryczy, promieniejąc radością, a ja przywoływałam na pamięć maleńkiego Iddina. - Niech ci się dobrze wiedzie, maleńki, chowaj się zdrowo. Żyjcie z dala od niebezpieczeństw, i ty, i twoja mama. Bądź dobrym i wrażliwym człowiekiem - gruchałam pieszczotliwie małemu Baharuddinowi. Przyglądał mi się bardzo uważnie zaledwie od paru godzin patrzącymi na świat oczami, a na jego twarzyczce gościł wyraz wielkiego skupienia. Po uściskach i ostatnim pocałunku przeprosiłam i szybko się wycofałam, bojąc się, że łzy radości zamienią się we łzy smutku.
20 Prawda o seksie w strefie zagrożenia Pracownicy humanitarni to zbiorowisko dziwnych ludzi. Większość nas nosi w sercu jakąś zadrę albo ma pretensje do losu, więc każdy stara się zrobić coś dobrego. Odczuwamy potrzebę działania tam, gdzie królują śmierć, choroby i cierpienie. Działacze organizacji humanitarnych są, naturalnie, szczerze oddani sprawie budowania lepszego świata i eliminowania wszelkiej niedoli. Ale czy są bardziej święci, bardziej szlachetni niż zwykli ludzie idący ulicą? Z pewnością nie. Wykonywana przez nich praca drenuje psychikę z naturalnych mechanizmów obronnych, dlatego stają przed przeciwnościami bez żadnej osłony. Ludzkie słabości są widoczne jak na widelcu, ale ważniejsze jest to, że uzewnętrznia się też ogromna duchowa siła i głębia charakteru. Po trzech dobach spędzonych z innym pracownikiem grupy interwencyjnej wiadomo dokładnie, z kim ma się do czynienia. Tyle potrzeba czasu, żeby delikwent ukazał prawdziwe oblicze. Bez cienia wątpliwości mogę stwierdzić, że nigdy nie miałam do czynienia z ludźmi równie spolegliwymi i godnymi zaufania jak garstka przyjaciół, których zdobyłam w czasie pracy dla organizacji humanitarnych. Najsprawniejsi potrafili znaleźć twórcze rozwiązanie problemu w ułamku sekundy. W ich słowniku nie ma wyrazu „wahanie", jest natomiast „rozwaga". U wielu inteligentna rozwaga idzie w parze z niebywałą determinacją. Nie zawa-
hałabym się zawierzyć tym ludziom własnego życia - co zresztą nieraz się zdarzało. Po zakończonej misji ludzie ci z trudem wdrażają się w tryb zwykłego życia. Przez kilka tygodni po powrocie do Belgii czy Australii czułam się fizycznie chora na widok żywności wylewającej się ze sklepowych półek i siłą woli dławiłam pogardę, słysząc wymyślających sobie w korku kierowców albo patrząc na czyjąś bezwiedną zachłanność. Miałam silne poczucie obcości i odosobnienia, wzmocnione dodatkowo tęsknotą za Iddinem i Shahirah. Wymieniając uwagi z innymi pracownikami organizacji humanitarnych na temat proszonych kolacji, na których byli gośćmi, zdałam sobie sprawę, że wszyscy uciekamy się do tych samych wybiegów. „Opowiedz, jak tam było naprawdę" - słyszymy najczęściej. Zachęcani przez współbiesiadników - przyjaciół i znajomych - do opisania wydarzeń w Sudanie, Bośni, na Timorze Wschodnim, w Iraku, Afganistanie czy Nowym Orleanie, ludzie z organizacji humanitarnych, świeżo po powrocie z tych miejsc, wybierają zwykle jedną z trzech dróg. Pierwsza, preferowana przez większość starych wyjadaczy, polega na przedstawieniu porządnie ocenzurowanego obrazu, który ukazuje pozytywne strony misji, ze szczególnym uwzględnieniem takich kwestii, jak opieka nad matką i dzieckiem, dostęp do wody pitnej i ochrona zdrowia. W odpowiedzi na komentarz: „To, co robisz, jest wspaniałe, ja bym tak nie mógł", starzy wyjadacze kiwają poważnie głowami, wzruszają ramionami i szybko zmieniają temat. Druga opcja to przedstawienie nagiej prawdy, opisanie tortur i gwałtów, ropiejących ran i głodu, zrelacjonowanie własnych odczuć, gdy trzyma się na rękach dziecko, które umiera z powodu odry, opowiedzenie, jak to jest, gdy się patrzy na oczy zagłodzonego maleństwa uciekające w głąb czaszki. Wystarczy jeszcze pokusić się o stwierdzenie, że trudno znaleźć właściwe słowa, żeby oddać los kobiety, która straciła kompletnie wszystko... Wtedy słuchacze zaczynają niespokojnie wiercić się w krzesłach, popatrują na ciebie pustym wzrokiem, przy stole zapada cisza. Potem ktoś z zebranych próbuje lekkim tonem wyrazić nie-
zwykły podziw i proponuje otwarcie kolejnej butelki wina, by pokryć zakłopotanie. Tymczasem sprawozdawca siedzi z uśmiechem przyklejonym do twarzy i - kipiąc gniewem na te szklane spojrzenia uświadamia sobie, że nikt w gruncie rzeczy nie chce wiedzieć, ,jak było naprawdę". Ostatnia metoda to pójść za radą pewnej pielęgniarki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, którą swego czasu poznałam. Kobieta ta rutynowo kłamie na temat swej profesji każdej nowo poznanej osobie. Mówi, że jest sekretarką albo technikiem dentystycznym. Po prostu za bardzo ją irytują gładkie uwagi i znudzone spojrzenia, pojawiające się niezmiennie, gdy opowiada o rzeczywistych obowiązkach. Wiem, że te spostrzeżenia mogą budzić kontrowersyjne odczucia, ale w żadnym stopniu nie zmniejsza to wartości autentycznego i pełnego pasji zaangażowania pracowników humanitarnych działających na całym świecie. Nasza wytrzymałość - intelektualna i psychiczna - ma swoje granice. Czasami potrzebny jest jakiś przerywnik, żeby uniknąć załamania wywołanego traumatycznymi przeżyciami, nieustannym obcowaniem z nieludzkim traktowaniem człowieka przez człowieka czy z niepojętym okrucieństwem matki natury. W strefach nadzwyczajnego zagrożenia, jak wszędzie, zdarza się, że ludzie - niepostrzeżenie i bez ostentacji - łączą się w pary. Odbywające się raz w tygodniu spotkania personelu z różnych organizacji służą rozładowaniu stresów. Nie są to wydarzenia, w czasie których trzeba szpanować fajnymi ciuchami czy popisywać się przy dyskotekowej muzyce. Rozlewa się zawartość cennej butelki baileysa do cynowych kubków przed namiotem albo idzie się w piętnaście osób do miejscowej kafejki, żeby coś zjeść i wypić, albo organizuje się małe, nieoficjalne przyjęcie, na które zaprasza się kilka osób z personelu wojskowego w podzięce, na przykład, za nieocenione logistyczne wsparcie. Spotkania te nie są bynajmniej wstępem do orgii. Żadna para nie obłapia się po kątach w pijanym widzie, jak to zwykle bywa na pełnych wrzawy im-
prezach na całym świecie. Relacje, które po cichu obserwowałam przy tego typu okazjach, rozpoczynają się zwykle od długich rozmów prowadzonych na osobności - zazwyczaj o sprawach zawodowych, o frustrujących postawach centrali lub o zmęczeniu. Czasami w trakcie tych pogaduszek o pracy zachodzi niespodziewanie ledwie dostrzegalna przemiana - dwoje ludzi zaczyna czuć się ze sobą bezpiecznie i uwalnia się od poczucia bezsensu. Dwie dziwaczne, bezpłciowe istoty szukają po prostu chwili wytchnienia od własnego ego i rozmaitych rozgrywek. Kto lepiej zrozumie ludzkie cierpienie i barbarzyństwo, którego byłeś świadkiem tego dnia, niż inny pracownik humanitarny? Gdzie znajdziesz osobę, która dostrzeże cień czarnego humoru w sytuacji, gdy stąpniesz niechcący na ludzkie zwłoki? Jak inaczej wymazać z pamięci straszliwe obrazy czy wspomnienie dźwięków wydawanych przez inną istotę ludzką, która zapada się w otchłań własnej tragedii? Rob i ja poznaliśmy się na oenzetowskim przyjęciu zorganizowanym z okazji wizyty w Macedonii pewnej wysoko postawionej osoby. Oboje dostąpiliśmy wątpliwego zaszczytu reprezentowania naszych organizacji i oboje byliśmy świadomi faktu, że uczestniczymy w wydarzeniu związanym z polityką. Mieliśmy też okazję przyjrzeć się efekciarstwu, w jakie stroi się międzynarodowa pomoc prowadzona w strefie wojny, gdy pojawia się VIP - pozbawionej sensu, pustej celebracji spotkań i powitań. Szczerze nienawidziłam takich imprez. Rozumiałam, że stanowią nieuniknioną część mojej pracy, ale w środku kipiałam złością, bo mieszkańcy obozu z pewnością nie zaaprobowaliby mnie wystrojonej i sączącej schłodzone wino zaledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie sami wiedli tak marną egzystencję. Dla mnie było to już trzecie przyjęcie zorganizowane w ciągu trzech ostatnich dni na cześć tej samej osoby. Rozpoczęłam pracę o piątej rano, uwijałam się w trudnym do wytrzymania upale, przemierzałam tam i z powrotem pyliste drogi w temperaturze sięgającej czterdziestu stopni. Byłam oblepiona brudem jeszcze na dwadzieścia minut przed planowanym początkiem uroczystości. Zdążyłam jedynie zrzucić upaprane
wojskowe buciory, podkoszulek CARE i bojówki, wskoczyć pod prysznic w mojej miejskiej kwaterze Roza Diplomatik i wciągnąć na siebie jedyną suknię, którą roztropnie wepchnęłam przed wyjazdem do plecaka razem z letnimi pantoflami na wysokim obcasie od Gucciego. W taksówce wiozącej mnie do centrum Skopie nałożyłam odrobinę szminki na usta, podkreśliłam kredką oczy i przyczerniłam tuszem rzęsy. Potem rozplotłam warkocz i weszłam do chłodnego wnętrza klimatyzowanego budynku. Ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, były okolicznościowe pogaduszki o niczym - za mną było koszmarne popołudnie, spędzone na szukaniu sposobu, w jaki starsza pani mogłaby dostawać się do obozowych latryn bez wózka inwalidzkiego. Chcąc uporać się z tym problemem, próbowałam nawiązać kontakt z pewnym facetem z obozu Stenkovec I, ale nikt nie miał numeru jego komórki ani namiaru na połączenie radiowe. Uświadomiwszy sobie, że przybyłam jako ostatnia i na swoje nieszczęście wkroczyłam dokładnie w środku czegoś, co okazało się nudnym i długim przemówieniem, zaczęłam rozglądać się za znajomymi twarzami. Nie znalazłam ani jednej - nie licząc dyrektora krajowego biura ONZ i samej osobistości. Gdy już pogodziłam się z faktem, że czeka mnie ponury i wypełniony samymi obowiązkami wieczór, dostrzegłam po drugiej stronie sali bardzo wysokiego, łysego mężczyznę, któremu wypowiadane przez mówcę banały wydawały się najwyraźniej równie zabawne jak i mnie. Był ubrany w jasnoniebieską koszulkę polo i dżinsy. Mógł mieć trzydzieści parę lat. Stał oparty o filar i od czasu do czasu omiatał salę spojrzeniem. W końcu nasze oczy się spotkały i wymieniliśmy porozumiewawcze, kpiące uśmieszki. Później, gdy litościwie zwolnieni z obowiązku słuchania, znaleźliśmy się w grupie osób dyskutujących o kłopotach z warunkami sanitarnymi w naszych obozach, opowiedziałam i ja o swoich trudnościach, nawiązując do sprawy starszej pani i dodając kilka mocnych słów pod adresem nieuchwytnego „fachowca" z sąsiedniego obozu, z którym nie mogłam się skontaktować. Zamurowało mnie, gdy zobaczyłam na twarzy Roba szeroki uśmiech.
- To się panu wydaje śmieszne? - zaatakowałam. - Nie - odparł. - Ale to ja jestem tym palantem, któremu pani złorzeczy. Przeprosiłam zażenowana, czując, jak się kurczę, ale ón sprawiał wrażenie jedynie rozbawionego. Rozejrzawszy się po sali, stwierdziłam, że tłum powoli rzednie. Bolały mnie nogi, w brzuchu kruczało dokuczliwie z głodu, i to głośno. Rob musiał chyba usłyszeć to burczenie, bo roześmiał się i spytał, czy mam ochotę coś zjeść. Przyjęłam propozycję z wdzięcznością. Wyszliśmy z budynku i wsiedliśmy do jego samochodu, białego gazika, typowego środka transportu pracowników organizacji humanitarnych. Parę minut później siedzieliśmy w lokaliku znanym ze smacznej greckiej sałatki i miejscowych dań z pieczonego mięsa. Przy kolacji, którą na szczęście szybko nam podano, gawędziliśmy o warunkach w obozach i o zakresie naszych obowiązków. Posiłek i rozmowa przebiegały w miłej atmosferze. Posługiwaliśmy się żargonem typowym dla naszego środowiska, unikając przykrych tematów związanych ze stresem przypisanym pracy, z naszymi stanami emocjonalnymi, gniewem i rozpaczą, z którymi tak wielu z nas stale się borykało. Gdy jeszcze przed zmierzchem dotarliśmy do mojego hotelu, postanowiliśmy napić się czegoś na świeżym powietrzu, w hotelowym ogródku. Gadaliśmy jakiś czas, by wreszcie, gdy zamknięto kuchnię i zapadła noc, znaleźć się w moim pokoju. Nie była to ani miłość od pierwszego wejrzenia, ani nawet pożądanie. Nie było dreszczu wielkich emocji ani wzajemnego zauroczenia, tylko ukojenie, ucieczka od zawieruchy ohydnej wojny i jej tragicznych konsekwencji - wytchnienie na jedną noc, bez pomysłów na wspólne oglądanie zachodzącego słońca, bez komplikacji, bez romansu i oczekiwań. Po wszystkim, kiedy już się razem napociliśmy i pośmialiśmy, przyszedł czas na pierwszy krok do przyjaźni i wzajemnego zaciekawienia sobą. W moim odczuciu trzeba było zgrabnie pokonać to zaminowane pole, rozpocząć rozmowę, do której byłam dobrze - aż za dobrze - przygotowana. Z lękiem zabierałam się do przedstawienia swojej przeszłości.
- Która to twoja wojna? - zaryzykowałam, uprzedzając atak. - Niech pomyślę - zaczął, po czym wymienił po kolei: - Bośnia, Somalia, Irlandia Północna, parę miejsc, o których nie mogę mówić, i tutaj. A dla ciebie? Unosząc się na łokciu i podciągając wyżej prześcieradło, przedstawiłam swoją listę: - Bośnia, już po wojnie, troszkę w Ruandzie i tutaj, w Macedonii. A przedtem w Afryce Południowej i Wschodniej. Pomoc na rzecz rozwoju. Kątem oka dostrzegłam, że Rob zerka na stolik nocny, gdzie leżała moja legitymacja CARE International i plakietka z nazwiskiem. - A co jest napisane na identyfikatorze, Jack? - testował. - Wiem, że jesteś ambasadorem CARE, ale przez cały wieczór opowiadałaś o pracy bezpośrednio w terenie. Tytuł ambasadora - wskazał głową legitymację nie oznacza pracy własnymi rękami, skarbie - mówił z południo-woangielskim akcentem. Skuliłam się w sobie, poczułam się bezbronna i wystawiona na razy jak zawsze, kiedy miałam mówić o minionych latach, o realiach mojego życia i ich konsekwencjach. Nie wiadomo, jak sprzedać swoją historię kochankowi, i to takiemu, który nie ma choćby mglistego pojęcia o naszej przeszłości. Czy miałam wstać z łóżka, owinąć się prześcieradłem i oświadczyć uroczyście: „Kiedyś byłam księżną, a na upadłe księżne praca nie czeka". A może powinnam wylać wszystkie żale z serca, skruszyć skrupulatnie budowaną fasadę i wyjaśnić, że jako nastolatka dzięki małżeństwu zostałam członkinią rodziny islamskich królów, a po wielu latach, gdy ten związek się rozpadł, były mąż, książę, uprowadził w akcie zemsty i religijnej gorliwości dwójkę moich dzieci. Każde z tych rozwiązań nadwerężyłoby mój emocjonalny spokój i potargało na strzępy mechanizmy obronne. Przygotowując się duchowo na najgorsze, sięgnęłam do stosu ubrań leżących obok plecaka, wydobyłam przy duży podkoszulek CARE i naciągnęłam go przez głowę. Odwróciłam się potem do Roba, który leżał wsparty o zagłówek łóżka z rękami pod głową, i zaczęłam mówić:
- Lepiej, jeśli dowiesz się tego ode mnie, a nie z plotek krążących wśród ludzi z kręgu organizacji humanitarnych. Usadowiłam się naprzeciw niego na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i ciągnęłam dalej, otuliwszy ciało ramionami w odruchu obrony. - Dziewiątego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku dwójka moich dzieci, Iddin i Shah, została uprowadzona i od tamtej pory ani ich nie widziałam, ani z nimi nie rozmawiałam. Od tego czasu minęło już sześć lat, dziesięć miesięcy i parę dni. Zanim Rob zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, zaczęłam wyjaśniać, przez co przeszłam i co straciłam. Słyszałam własne, wypowiadane pospiesznie słowa i uświadomiłam sobie, że jak okręt wojenny gnam pełną parą, nie mogąc złapać tchu ani zrobić przerwy na komentarz w obawie, że osiądę na mieliźnie. - Od dnia, w którym zostali uprowadzeni przez mojego byłego męża Bahrina - bo tak brzmi skrócona wersja jego imienia - nie pozwolono mi się spotkać z Iddinem i Shah ani z nimi porozmawiać. Nic, zero. Sprawa trafiła do gazet, i nadal trafia. Cała walka była ohydna, a mnie to kompletnie załamało. W gruncie rzeczy wciąż jestem załamana, moje życie się rozsypało. Jeśli mam być szczera, taki jest po części powód, dla którego tutaj się znalazłam. O wszystkim, co się stało, napisałam książkę - właśnie się ukazała w Londynie. Przyjechałam tu prosto z promującej ją długiej trasy i z międzynarodowej konferencji. - Głęboko odetchnęłam, szybko zerknęłam na mojego towarzysza i dodałam: -CARE mianowało mnie ambasadorem specjalnym na warunkach, o które zabiegałam. Oto i cała moja historia. Rob westchnął ciężko i powiedział: - Niech mnie licho. Po tym, co mi powiedziałaś, rozmaite historie, które zasłyszałem w czasie moich podróży, to kaszka z mlekiem. Dobra, moja kolej. Służyłem kiedyś w brytyjskich Specjalnych Służbach Powietrznych. Zanim opuściłem pułk, sporo czasu spędziłem w Bośni... Miałem dość, wojsko mnie zmęczyło. Teraz prowadzę misję organizacji pozarządowej w strefie wojny. Moi ludzie pracują za minimalne wynagrodzenie, pomagają uchodźcom ze szczególnymi problemami
niepełnosprawnym umysłowo i fizycznie, a także ludziom starszym i niedołężnym. - Uniósł brew i dodał: - Może dlatego wdałem się w rozmowę, gdy powiedziałaś, że potrzebujesz wózka inwalidzkiego dla starszej kobiety. Mam na to pieniądze. W Stenk I zorganizowaliśmy „kącik" dla ludzi ze „specjalnymi potrzebami"... wiesz, szczególnie zagrożonych i tych, którymi nie ma się kto opiekować. Drapiąc się w czubek głowy, spytał ostrożnie: - Jesteś dobrze znana w Wielkiej Brytanii? - Na tyle, że dziennikarz londyńskiego „Timesa" Danny McGrory, który tu przyjechał, chciał rozmawiać właśnie ze mną, podobnie jak dziennikarz NBC ze Stanów i tak dalej. Kiedy to mówiłam, Rob skrzywił się z niezadowoleniem. - Hmm, świetnie. Nie jestem żonaty, nic takiego, jestem samotny, więc nie ma się o co martwić, ale nie znoszę plotkarskiej prasy. Już widzę nagłówki... Księżna i spadochroniarz. Zaśmiałam się i wzruszyłam ramionami. Co miałam zrobić? Słusznie rozumował, że w dniu wolnym od nadmiaru wydarzeń taka wiadomość mogłaby się w gazetach ukazać. Mogłaby też odwrócić uwagę od działalności CARE w Macedonii i na Bałkanach. Ryzykowanie podobnym nagłówkiem dla czegoś, co trudno jeszcze nazwać przyjaźnią, nie mówiąc o romansie, było niepotrzebne i naprawdę kosztowałoby nas zbyt wiele energii. - Potrafię być jedynie dobrą koleżanką-powiedziałam, gasząc światło. - Dobranoc. - Dobranoc, Jack. Widywaliśmy się w pracy, gdy przyjeżdżał do mojego obozu ze Stenkovec I, leżącego kilka kilometrów dalej. Czasami podwoził mnie do miasta albo do pracy, okazjonalnie jadaliśmy razem posiłki. Wspólne spanie i seks były przedłużeniem naszych rozmów. W smutku tego miejsca czułość stanowiła bardzo ważny element tej przyjaźni. Oboje musieliśmy być tak twardzi i tak skupieni na swoich obowiązkach, że fizyczne i uczuciowe spełnienie, którego doznawaliśmy, przebywając ze sobą, wyciskało nam z oczu łzy w najmniej oczekiwanych chwilach.
Rozpaczliwie strzegliśmy naszej przyjaźni, zabiegaliśmy o jej prywatność, nie dawaliśmy po sobie niczego poznać w towarzystwie innych osób. Bacznie też pilnowaliśmy, żeby przypadkiem nie zainteresować sobą mediów. Z upływem czasu zaczęłam traktować Roba jak przyjaciela, z którym okazjonalnie uprawiałam seks. Ale najczęściej był on po prostu osobą, przy której mogłam się wypłakać i z którą spałam bez kontaktów seksualnych. Chodziło o zaufanie i wytchnienie, o to, żeby otworzyć się przed sobą, o wzajemną szczerość w chwilach wielkiej samotności. Nawet teraz, mimo dzielących nas tysięcy kilometrów, często kontaktujemy się za pomocą e-maila, dzielimy się nowinami z życia naszych szczęśliwych małżeństw, radością z dzieci, które nam się narodziły. I mogę powiedzieć, parafrazując słowa piosenki Sinatry, że zawsze życzą ci jak najlepiej. Całkiem czym innym był flirt pomagający w zdobyciu pożywienia -obie strony przyjmowały go z wielkim poczuciem humoru. Pewnego dnia, choć już zbliżał się wieczór, daremnie wypatrywaliśmy furgonetki, która przywoziła z miasta lunch: chleb, ser, owoce i kiełbasę. Żołądki grały nam marsza, a w perspektywie mieliśmy pracowity do późnych godzin wieczór. Nieopodal znajdował się ogromny magazyn wypełniony po brzegi racjami żywnościowymi, ale nikomu nawet nie przeszło przez myśl, żeby tknąć jedzenie przeznaczone dla uchodźców. Żuliśmy więc ukryte zapasy rozmiękłych batoników Mars, którymi obdarował nas pewien londyński dobroczyńca, i popijaliśmy wodę, żeby oszukać głód. Wokół nas rozpalano ogień i szykowano się do pichcenia wieczornych posiłków, a z sąsiedniej, francuskiej części dochodziły śmiechy i smakowite zapachy. Wygrzebałam z plecaka dwie paczki zupy miso w proszku, które rozsądnie zabrałam ze sobą, i machając nimi przed oczami pozostałej czwórce członków zespołu CARE, obwieściłam, że mam pomysł. Rozpuściłam warkocz, zrobiłam użytek z maleńkiej flaszeczki per-
fum, pociągnęłam usta szminką i poinformowałam moich towarzyszy, że idę do kuchni polowej Francuzów na żebry. - Przynieś coś, Jack! - wykrzyknął radośnie nasz kolega Michael, gdy ruszałam w drogę. Wraz z cudownym, nadmuchiwanym szpitalem Francuzi przywieźli w pełni wyposażoną kuchnię, w której przygotowywano posiłki dla całego zespołu. Były w niej żeliwna kuchenka, piekarnik, składzik na wino oraz porządne sztućce i talerze. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego w miejscach, gdzie udzielano pomocy humanitarnej. W namiocie jadalni stał długi stół, przy którym mieściło się trzydzieści osób, a we wnęce były lodówka i zamrażarka. Pomyśleć tylko, że Francuzi nawet w strefie wojny dbali o takie przyjemności jak dobre jedzenie i wino! Poprawiłam włosy i wkroczyłam na francuski teren. Powitały mnie pełne aprobaty pogwizdywania i ciepłe słowa. Postanowiłam chwycić byka za rogi, zbliżyłam się do szefa grupy i wyniszczyłam swoją prośbę. Trzepocząc rzęsami i kalecząc straszliwie francuszczyznę, spytałam, czy nie mają na zbyciu paru jajek. - Certainment - odpowiedział rozpromieniony, ale może zostanę, zjem razem z nimi i wypiję szklaneczkę vin rouge? Będę mile widziana, niczym róża wśród kolców. Śmiali się dobrodusznie, otoczywszy mnie kołem, a ja starałam się skromnie odwrócić wzrok od torsów pompiéres wynurzających się z bloku z prysznicami. - Nie - podziękowałam - pozostali pracownicy CARE też są głodni, więc muszę podzielić się z nimi jedzeniem. Podając mi uprzejmie trzy jajka jako dodatek do moich zup, szef zespołu nalegał, żebyśmy następnego wieczoru przyszli całą grupą na dobry, ciepły posiłek i wino. Z uśmiechem podziękowałam za zaproszenie oraz życzliwość, z jaką zostało złożone, i oddaliłam się. Kiedy siorbaliśmy zupę zagryzaną chlebem, moi koledzy uznali, że warto było popsikać się perfumami. Gdy z nadejściem nocy skupiliśmy się wokół pojedynczej świeczki, musieliśmy przedstawiać zabawny widok: pochyleni, wyciągaliśmy szyje ku parze maleńkich słuchawek pod-
łączonych do discmana i przyczepionych do szyjki pustej butelki. Małe przyjemności wiele dla nas znaczyły na tym końcu świata. I znowu musiałam to zrobić - skorzystać z latryny na terenie obozu. Nauczyłam się doceniać łazienkę w miejskiej kwaterze aż do przesady, a teraz, niestety, przyszła chwila, która niezmiennie napawała mnie trwogą. Wygódka była tak odrażająca, że wstrzymywałam się z chodzeniem za potrzebą znacznie dłużej, niż było to wskazane dla pęcherza! Zbliżając się do tego okropnego miejsca, rozpięłam pasek, wyciągnęłam z kieszeni maleńką buteleczkę diorissimo i rozpyliłam obficie perfumy. Nabrałam powietrza w płuca, uniosłam zapadkę i weszłam do kabiny. Starałam się nie patrzeć w dół i nie oddychałam w trakcie całej operacji. Kiedy wyszłam na zewnątrz, komicznie wydychając powietrze, usłyszałam, że ktoś mnie woła. Spostrzegłam jednego z pracowników CARE oraz posłańca trzymającego w ręku wielki, przybrany wstążkami bukiet goździków. Kolejna surrealistyczna chwila! Miałam już dość nadzwyczajnych wydarzeń tego dnia - wcześniej, podekscytowana, niezdolna wyrażać się jasno, Paula wytropiła mnie jakimś cudem i zadzwoniła na mój telefon komórkowy. Wręczywszy mi bukiet z lekkim ukłonem, posłaniec wrócił do rządowego samochodu. To już drugi bukiet, który dostałam w tym tygodniu w obozie dla uchodźców! Do kwiatów przyczepiony był bilecik z wyrazami sympatii od Toniego Popowskiego, macedońskiego ministra środowiska naturalnego i planowania urbanistycznego. Za wiele tego dobrego! Kiedyś pojawił się niezapowiedziany, żeby obejrzeć Stenkovec II - ale wtedy mogłam przynajmniej poprosić go o zwiększenie dostaw wody i poszerzenie terenu obozu Cegrane o pobliski lasek. Zaczęłam wręcz podejrzewać, że minister śledzi wszelkie moje poczynania. Pewnego wieczoru, akurat wtedy, kiedy wróciłam do hotelu i próbowałam wziąć prysznic, zatelefonowano z recepcji i obwieszczono, że przyjechał się ze mną zobaczyć. Spotkałam się z nim w hotelo-
wym ogródku i spędziłam trudne do zniesienia pół godziny przy kieliszku śliwowicy, zanim wybroniłam się skrajnym zmęczeniem. Kiedy indziej, gdy w kilka osób jedliśmy posiłek w miejscowej restauracji, pojawił się niespodziewanie i spytał, czy mam ochotę na przejażdżkę po najstarszej części miasta. Odmówiłam. Siadł więc przy innym stoliku, napisał miłosny liścik i kazał kelnerowi mi go podać. Mieć dobre stosunki z rządem kraju gospodarzy a mieć konkurenta w osobie ministra to nie to samo! W końcu zatelefonowałam do Anteny'ego Robbinsa, mojego nieocenionego opiekuna z londyńskiego biura CARE, i poprosiłam o instrukcje. Mogę powiedzieć tylko tyle, że rozmowa z Antonym wywołała u mnie paroksyzmy śmiechu, ale w niczym mi nie pomogła. Minister Popowski był naturalnie niezwykle pomocny i zapoznał mnie, jako ambasadora specjalnego, z premierem oraz prezydentem Macedonii, niemniej sytuacja była delikatna i chciałam wyjść z niej z wdziękiem. Teraz, patrząc na bukiet, westchnęłam zakłopotana. Postanowiłam wykorzystać zaistniałe okoliczności jak najlepiej. Zebrałam wszystkie puste butelki po wodzie, jakie udało mi się znaleźć, i pojechałam do szpitala na wzgórzu. Zrobiłam z pojedynczych goździków (w lepszych czasach nie należały do moich ulubionych kwiatów) maleńkie kompozycje dla wszystkich pacjentek. Francuscy medycy patrzyli na mnie jak na stukniętą, więc wytłumaczyłam im, że na całym świecie kobiety dostają kwiaty po urodzeniu dziecka czy po szczęśliwie przebytej operacji, więc tym bardziej należy się im kwiatek w obozie dla uchodźców, daleko od domu.
21 Chleba, nie igrzysk Wszędzie można się zetknąć z obrzydliwymi i niechcianymi męskimi zalotami. Ale tym razem przyszło mi borykać się z karesami nowego członka mojej własnej organizacji. Należał do tych przedziwnych i wynaturzonych ludzi, całkowicie nieprzystosowanych do pełnienia swoich funkcji, których czasami spotyka się wśród pracowników organizacji humanitarnych. Człowiek ten najwyraźniej uznał, że jego misją jest pokazanie byłej księżnej, gdzie raki zimują. Najpierw się postarał, żebym nie mogła wrócić samochodem z knajpki w pobliskim miasteczku - gdzie cały personel CARE spożywał posiłek do domu wynajętego przez organizację w Cegrane. Późną nocą musiałam iść trzy kilometry po macedońskich bezdrożach, mając jedynie lampkę na czole do oświetlenia terenu. - Drań - mruczałam pod nosem, maszerując wyboistą ścieżką z otwartym nożem w ręku. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Po kilku tygodniach, w czasie których niezwykle utrudniał mi funkcjonowanie w obozie, znalazłam się z nim sam na sam na zapleczu biura w Cegrane, gdzie porządkowałam pudła. Kiedy wyprostowałam się i oparłam o ścianę, położył dłonie po obu stronach moich ramion i spytał: - A gdybym miał pałac, pobzykałabyś się ze mną? Przyglądał mi się pożądliwie. Czułam jego oddech na twarzy.
- Niedoczekanie twoje! - odparowałam. - Ty zadufana dziwko! - syknął, próbując macać moje piersi i zbliżyć swoje usta do moich. Na szczęście dosłownie parę dni wcześniej Rob nauczył mnie kilku chwytów stosowanych w samoobronie i śmiało mogę powiedzieć, że sprawiłam niemiłemu koledze bolesną niespodziankę. Wątpię, by w ciągu kilku następnych dni próbował napastować inną kobietę albo szukać okazji do uprawiania „kryzysowego" seksu. Naprawdę nie wszyscy ludzie pracujący w organizacjach humanitarnych są święci, czasem można się natknąć na wyjątkowego drania. Wizyta ważnej osobistości w strefie pomocy interwencyjnej ma, niczym medal, dwie strony. Pozwala zainteresować szerszą publiczność tragizmem wydarzeń, zwrócić uwagę na beznadziejność sytuacji, a także zwiększyć odzew na apele o datki pieniężne. Niemniej ludzie pracujący w strefach konfliktu czy klęsk żywiołowych często postrzegają najazd osobistości i ciągnącej za nią hordy reporterów jako zło konieczne, które zgodnie z instrukcją centrali obsługują jak należy, ale w duchu buntują się z powodu zakłóceń w starannie zaplanowanym rozkładzie dnia. Rzeczywiście, wizyty te są niezwykle uciążliwe. W czasie mojego pobytu w Macedonii do naszego miasteczka zjechała plejada znanych osób: Richard Gere, Bianca Jagger, Hillary Rodham Clinton, Vanessa Redgrave, Roger Moore, minister spraw zagranicznych Niemiec, premier Holandii z żoną, żeby wymienić tylko niektórych. Wszyscy oni przybyli z wizytami roboczymi i wszyscy - jestem tego pewna - ze szczerą troską patrzyli na ludzkie cierpienie. Ale ilekroć ważna osobistość składa pospieszną wizytę w obozie dla uchodźców, co najmniej trójka pracowników organizacji humanitarnej, z którą związany jest VIP, musi zarzucić wykonywanie rutynowych zadań i przeistoczyć się w przewodników albo udzielać rozmaitych informacji krótko mówiąc, zająć się świtą VIP-a, fotografami i resztą towarzystwa. Ponieważ w większości obozów zawsze brakuje personelu,
zakłócenie codziennego rytmu bywa brzemienne w skutki. Wielu obowiązków po prostu nie ma kto wypełnić. Gdy Hillary Rodham Clinton wizytowała Stenkovec I, ze względów bezpieczeństwa wstrzymano na cały dzień dostawy wody i chleba, więc część mieszkańców obozu nie miała co jeść. Ustało też świadczenie wielu ważnych usług, gdy agenci służb specjalnych rozpierzchli się po starym kamieniołomie i zabezpieczali teren - oczyszczony według specjalnego klucza, żeby nie raził wzroku pani Clinton. Nie sądzę, by Hillary wyniosła z tej wizyty prawdziwy obraz obozu. Nie ponosiła ona winy za to, że wymogi bezpieczeństwa i potrzeby prasy zakłóciły obozowe życie, natomiast jej wpływy polityczne mogły mieć, rzecz jasna, niebagatelne znaczenie. Niemniej często się zastanawiam, czy gdyby znakomici goście zdawali sobie sprawę, co oznacza brak chleba przez cały dzień dla rodziny żyjącej i bez tego poniżej wszelkich norm, pragnęliby aż tak bardzo oglądać ludzką niedolę na własne oczy. Oczywiste, że ci, którzy rządzą światem, decydenci władni potrząsnąć sakiewką, powinni osobiście zetknąć się z ludzkim cierpieniem, a potem, decydując o sprawach życia i śmierci, wydobyć z pamięci obraz, a nawet dokuczliwy zapach nędzy. Z pewnością nie dotyczy to jednak aktorów czy modelek, dla których taka wizyta bywa głównie wspaniałą okazją do pozowania fotografom. Gdyby ważna osoba przyjechała do obozu bez dęcia w trąby, na trzy dni przed falangą reporterów, bez specjalisty od wizerunku, ochroniarzy i świty, gdyby zabrała się do rozładunku transportu ze środkami pierwszej potrzeby i rozdawania racji żywnościowych, gdyby pomieszkała z pracownikami organizacji humanitarnych... Gdyby przez siedemdziesiąt dwie godziny poprzyglądała się obozowej rzeczywistości i dopiero potem wystąpiła na konferencji prasowej... Bardzo jestem ciekawa, ile z tych osób, zamiast przyjeżdżać, wolałoby przesłać pieniądze na rzecz obozu. W Cegrane zamieszkiwało pięćdziesiąt siedem tysięcy wysiedlonych, rozbitych psychicznie ludzi. Dawne wysypisko śmieci zamieniono na obóz dla uchodźców. Tarasy z białego granitu wycięte w stromym zbo-
czu wzgórza pokrywały teraz, jak okiem sięgnąć, rzędy nie całkiem wodoodpornych namiotów. Przed przyjazdem do Cegrane holenderskiego premiera Wima Koka pracownicy organizacji humanitarnych uwijali się jak w ukropie, porządkując obóz i pouczając, kogo się tylko dało, o zasadach właściwego zachowania. Patrzyłam, jak się uwijają, zdjęci strachem, że pobrudzą podkoszulki, i powoli ogarniała mnie szewska furia. Zabiegi medyczne ograniczono do minimum - w zamian usunięto cuchnące latryny z pola widzenia premiera, uznawszy, że były za brudne jak na jego wrażliwość. W dniu wizyty komitet powitalny stał w karnym szeregu i czekał na gościa, który oglądał tymczasem przychodnię lekarską i kilka wysprzątanych namiotów. Stojąc w tej grupie jako ambasador specjalny CARE, czułam, że wyglądam niechlujnie. Gwałtowna poranna ulewa zalała jeden z rzędów namiotów, wobec czego musiałam oczyścić nie-drożną studzienkę odpływową, posługując się gołymi rękami i pokrywką metalowej puszki. Zrobiłam, co w mojej mocy, żeby potem dokładnie umyć ręce, ale ubranie miałam powalane zaschniętym błotem. Podchodząc do mnie, gdy przyszła moja kolej, premier upewnił się, czy ambasador CARE to rzeczywiście ja, po czym przywołał swoją żonę Ritę. Przez przypadek skończyła właśnie czytać moją książkę po holendersku. Gadałyśmy o pracy w obozie i o panujących w nim warunkach - póki nie wstąpił we mnie diabeł. Zwróciwszy na siebie uwagę pana Koka, odważnie spytałam, czy on i jego żona chcieliby obejrzeć prawdziwy obóz dla uchodźców. - Naturalnie - odpowiedział zdecydowanie i ku przerażeniu swojej świty państwo Kok podążyli za mną. Przeciąwszy strefę „buforową", poprowadziłam ich w kierunku latryn, stojących paręset metrów dalej. Niebawem uderzył nas potężny odór, a ja wyjaśniałam, że blok składający się z pięciu toalet musi zaspokoić potrzeby dwóch tysięcy osób. W ubikacjach nie było spłuczek, tylko dziura w ziemi otoczona drewnianymi deskami. Oniemiałej parze powiedziałam, że w całym obozie nie ma ani jednego prysznica.
W drodze powrotnej przeszliśmy wzdłuż rzędu namiotów. Za odchylonymi połami widzieliśmy ludzi w stanie największego upodlenia -przestraszone albo puste twarze, na których malowało się cierpienie i upokorzenie wynikające z sytuacji, w jakiej uchodźcy się znaleźli. Namioty zaprojektowane na sześć osób, mieściły po dwudziestu nieszczęśników. Pani Kok przystanęła. - Wie pani, po wojnie jako dziecko też byłam uchodźcą - wyznała ze łzami w oczach. - Czego by pani od nas potrzebowała, jak możemy pomóc? - Potrzebne są materace i pieniądze, które rząd Holandii nam przyrzekł - powiedziałam. - Nie za miesiąc, tylko teraz. Granit jest zbyt twardy do spania dla małych dzieci i chorych. - Wim - zwróciła się do męża - trzeba tego dopilnować. Premier spojrzał mi w oczy i ujął moją dłoń. - Obiecuję sprawdzić, co da się zrobić jak najszybciej - rzekł i już stała przy nas jego świta. Niektórzy ludzie z UNHCR obrzucali mnie wymownymi spojrzeniami, lecz nikt nie odważył się powiedzieć słowa. Była to jedna z tych chwil mojej niepoprawności, gdy opłacało się być upadłą księżną i gdy mogłam zaniechać etykiety w imię lepszej sprawy. Po dwudziestu czterech godzinach holenderskie pieniądze były w banku, a po czterdziestu ośmiu dostarczono piankowe materace. Jeżdżąc po terenie Stenkovec II wysłużoną niebieską, wielozadaniową ciężarówką, którą transportowaliśmy uchodźców i rozwoziliśmy zaopatrzenie, zatrzymywałam się czasem, gdy miałam parę wolnych chwil, aby się trochę pobawić. W ciągu minionych kilku tygodni dzieci i rodzice zdążyli się już przyzwyczaić, że wyskakuję z auta i inicjuję zabawę w miejscach wolnych od wszechobecnego pyłu. Często też, gdy jechałam coś załatwić, dzieci biegły przy samochodzie i prosiły, żebym się zatrzymała i pobawiła z nimi - dobrze wiedziały, czego chcą.
- Kangur, kangur! - wołały podekscytowane, ustawiając się za mną długim wężem, a ja pełnym głosem śpiewałam piosenkę o kangurze. Później był czas na Hokey Pokey, a jeszcze później na Kukaburą, co siedzi na gumowym drzewie. Tę piosneczkę kończyłam szaleńczym, ogłuszającym krzykiem imitującym głos australijskiego ptaka, głównie ku uciesze obserwujących nas dorosłych. Nie przeszkadzało mi, że się wygłupiam - dzieci uwielbiały te harce, a ja kochałam patrzeć na ich roześmiane od ucha do ucha buzie. Uśmiech czy śmiech były rzadkością na tym skrawku ziemi, na który rzucił je los. Dzieci potrzebowały radości; nie dbałam o własną godność. Ilekroć udało mi się sprawić, że poważną twarzyczkę rozjaśniał uśmiech, wracałam myślami do moich własnych dzieci z nadzieją, że tam, gdzie są uwięzione, też ktoś potrafi je rozśmieszyć. W każdym z tutejszych maluchów widziałam odbicie Iddina i Shahirah - tęskniłam wtedy do nich bardziej niż kiedykolwiek. Dzięki dzieciakom z obozu mogłam być bliżej własnych pociech. Pewnego ranka przyjechał do obozu znany brytyjski fotograf Tom Stoddart i spytał, czy może uwiecznić na kliszy obozową codzienność. Choć oprowadzanie przedstawicieli mediów po Stenk II należało do moich obowiązków, miałam serdecznie dość niezaplanowanych wizyt ekip filmowych wchodzących nam w drogę i plączących się po obozie często bez należytego poszanowania dla ludzkiej tragedii. Czujna, obserwowałam go bacznie, gdy podążał za pracownikami wykonującymi rutynowe zadania. Byłam zdumiona, że zanim zrobił komukolwiek zdjęcie, najpierw prosił o pozwolenie. Jego zachowanie podnosiło mnie na duchu, bo wielu przedstawicieli czwartej władzy robiło swoje i odjeżdżało -jak po wizycie w zoo. Tom natomiast potrafił z każdym pogadać, przykucając na zakurzonej ziemi, i okazywał wielki szacunek ludziom żyjącym w tak pożałowania godnych warunkach. Zasługiwał na zaufanie i podziw. Czasami, jadąc w tym samym kierunku, korzystaliśmy z jednego środka transportu. Tom unikał towarzystwa nienasyconej dziennikar-
skiej braci, krążył po obozie samotnie, starając się rozgryźć dusze fotografowanych osób. Ja także miałam przyjemność znaleźć się na kilku spośród jego wspaniałych zdjęć. Gdyby nie dobry fotoreportaż, respektujący istotę tematu, wiele ważkich spraw związanych z niesprawiedliwością społeczną, przemocą i ludzkimi potrzebami nie zostałoby uwiecznionych, a świat mógłby o nich w ogóle nie wiedzieć. W moim odczuciu jedna fotografia zrobiona przez Toma jest więcej warta niż tysiąc wizyt ważnych osobistości. Kusztrim, smukły dwunastolatek, był najmłodszym spośród kosowskich wolontariuszy. Melancholijny i wrażliwy chłopiec, przywiózł do Stenkovec II babcię - panią w mocno zaawansowanym wieku - na taczce. Żeby do nas dotrzeć, musiał tę taczkę pchać po górzystym terenie. Tylko ich dwoje uszło cało z brutalnej rzezi, w której stracili całą rodzinę i przez dwa dni ukrywali się pod ciałami umarłych, zanim zdołali uciec do Macedonii. Dźwigając na barkach ciężar przerażających doświadczeń, Kusztrim miał uzasadniony powód do milczącego i posępnego nastroju. On jednak postanowił roztoczyć nade mną opiekę i gdy pracowałam, chodził za mną po obozie jak cień. Któregoś dnia doniesiono nam o parze „wariatów" i o „dzikich" dzieciach w sektorze F. Naturalnie wysłano mnie, żebym sprawdziła, w czym rzecz. Z Kusztrimem u boku udałam się na wskazane miejsce. Zastałam mężczyznę leżącego w kompletnym bezruchu w kałuży moczu i jego żonę, prawdopodobnie schizofreniczkę, załatwiającą własne potrzeby w namiocie, który dzieliła z innymi osobami. Ich trzyletnia córeczka, brudna i głodna, dojadała resztki po innych uchodźcach. Kobieta zdawała się nie pamiętać o ledwie oddychającym niemowlęciu spoczywającym na legowisku obok ojca. Współmieszkańcy nam powiedzieli, że matka nie karmiła maleństwa co najmniej od trzech dni. Według relacji osób postronnych para prowadziła kiosk z gazetami w Prisztinie. Po przyjeździe przemknęli się jakimś cudem, unikając rutynowych badań, a nie mieli lekarstw, które powstrzymywały chorobę. Musiałam podjąć szybką decyzję. Chwyciłam półprzytomne dziecko,
pobiegłam do ciężarówki, dałam dziewczynkę Kusztrimowi i ruszyłam w stronę francuskiego szpitala. Dotarliśmy za późno, właśnie wypuszczono z niego powietrze i pakowano do transportu. Zawróciłam w stronę położonego niżej ambulatorium. Byliśmy w połowie drogi, gdy Kusztrim, patrząc na mnie kamiennym wzrokiem, powiedział, że dziecko nie oddycha. Zatrzymałam samochód i na przednim siedzeniu, z pomocą chłopaka, przystąpiłam do wykonywania zabiegów resuscytacyjnych. Na szczęście maleństwo zaczerpnęło odrobinę powietrza i znów ruszyliśmy w drogę. W ambulatorium lekarz z Kalifornii, członek Międzynarodowego Korpusu Medycznego, podłączył dziewczynkę pod kroplówkę, a ja napoiłam ją z butelki specjalnym płynem, który podaje się dzieciom w przypadku odwodnienia. Kusztrim przez cały czas krążył w pobliżu. Lekarz powiedział mi, że wobec zaistniałej sytuacji zatrzyma dziecko - z sympatii do mnie - na jedną noc w ambulatorium, ale rano mała musi wrócić do namiotu. Nie mogłam zrobić nic więcej, jak tylko poprosić o wizytę lekarską u rodziców dziecka i wymóc obietnicę na pracownikach Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża, że znajdą dla nich leki. Wiedziałam, że bez pomocy chorych rodziców dziecko prawdopodobnie umrze - następnego dnia, w obozie. Para wygramoliła się z autobusu. Mężczyzna z trudem podtrzymywał ciężkie ciało kobiety, pogrążony w rozpaczy i smutku. Zostali rozdzieleni z dwiema małymi córeczkami na przejściu granicznym w trakcie przepychanek i bijatyk wywołanych przez agresywnych strażników z jednostek paramilitarnych. Rodzice protestowali żarliwie, ale daremnie. Matka była tak strasznie odwodniona, że nie można było znaleźć żyły, by wkłuć igłę kroplówki. Z przerażenia i żalu kobieta nie zdołała wypowiedzieć ani słowa. Musiałam mocno się pilnować, żeby nie płakać razem z nią - tak dobrze rozumiałam jej fizyczną i psychiczną udrękę. Minęły cztery dni bez wieści o dzieciach. Serdecznie współczułam rodzicom. Widziałam w nich własne odbicie, choć byłam piętnaście tysięcy kilometrów od domu i choć minęło siedem lat nieobecności Shahirah i Iddina.
Wzięłam polaroid i udałam się do namiotu medyków, gdzie matka nadal pozostawała pod opieką lekarską. Zrobiłam trzy zdjęcia rodziców i poprosiłam Toma, żeby podrzucił je do centrów poszukiwania osób zaginionych Czerwonego Krzyża w Cegrane i Stenk I. Dwa dni później w Cegrane dwie małe dziewczynki, trzyletnia i czteroletnia, rozpoznały na zdjęciach mamę i tatę - udało się! Następnego dnia, wśród szlochów i łez, rodzina znów się połączyła. Ogrom ulgi rozsadzał mi pierś. Żałowałam tylko, że nie potrafię wyczarować więcej tak szczęśliwych chwil.
22 Cienka granica między przyjemnością a bólem Opuściłam Macedonię w czerwcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, gdy w Kosowie doszło do oficjalnego zawieszenia broni. Z mieszanymi uczuciami wracałam do Paryża i Londynu -prawdziwy świat był tam, gdzie pracowałam. CARE zleciło mi pewne zadania, ale nie oznaczało to wcale, że łatwiej było mi wyjeżdżać i że znosiłam pożegnania z mniejszą przykrością. Chciałam zostać i pracować na rzecz repatriacji uchodźców, bardzo chciałam zobaczyć stolicę Kosowa Prisztinę i pomóc moim nowym przyjaciołom w powrocie do własnych domostw. Ale byłam potrzebna gdzie indziej miałam zabiegać o dotacje i zajmować się sprawami publicity. Poza tym wiedziałam, że jeśli zostanę w obozie, grozi mi wypalenie. Byłam fizycznie chora ze zmartwienia o kilkoro dzieci z obozu, których rodzice zostali zabici i które musiały opiekować się młodszym rodzeństwem oraz starszymi krewnymi, choć miały zaledwie dwanaście czy trzynaście lat. Szczególnie martwiłam się o Kusztrima, ale uzgodniłam z pewną rodziną, że zabierze i jego, i babcię swoim traktorem, gdy przyjdzie czas powrotu do domu. Znalazłam się w Melbourne w lipcu i już po trzech dniach zaczęły dręczyć mnie koszmarne sny o Iddinie i Shah. Widać stare kąty przywołały ich do mojej podświadomości. Noce przestały służyć odpoczyn-
kowi - musiałam pogodzić się z faktem, że lepiej sypiałam w warunkach wojennych niż w domu. Budziło mnie coś, co brałam za głosy wołających mnie dzieci, wstawałam więc z łóżka i krążyłam po domu, szukając ich. Wiedziałam, że senne zwidy płatają mi figla, ale tęsknota za Iddinem i Shahirah przenikająca moje ciało, ból, który wyraźnie czułam w łonie, mówiły mi, że więzi między nami nie zostały jeszcze zerwane. Reagowałam jak pies Pawłowa. Podskakiwałam za każdym razem, gdy dźwięk obwieszczał nadejście e-maila do mojej skrzynki. Czy to prawda, czy kolejny dowcip? „Od Iddina" - mówił nagłówek wiadomości. Ale ten Iddin wydawał się nie znać szczegółów żadnej z naszych rodzinnych spraw. Wierząc uparcie, że dzieci będą próbowały nawiązać ze mną kontakt, tłumaczyłam sobie, iż po tylu latach zachowały w pamięci jedynie mgliste wspomnienie życia w domu, w Melbourne. Z determinacją trzymałam się tego okrucha nadziei, który niezmiennie torował sobie drogę z mojego wnętrza na powierzchnię, choć zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że nie należy liczyć na cud. Czułam się fizycznie chora, gdy głowa walczyła o lepsze z sercem. Każdy kontakt z mediami w Australii - a miałam takie po powrocie z Macedonii - ożywiał na nowo zainteresowanie sprawami mojej rodziny. Albo jakiś początkujący reporter próbował wymyślić coś nowego na temat uprowadzenia moich dzieci i starał się zbliżyć do „tragicznej matki" jako godny zaufania przyjaciel, albo jakiś rąbnięty nieznajomy udawał jedno z moich dzieci, kontaktując się ze mną przez Internet. Po powrocie do domu na odczepnego i jak zwykle bardzo ostrożnie poprosiłam ostatniego „Iddina" o odpowiedź na kilka sondujących pytań, a potem całymi dniami na nią wyczekiwałam, owładnięta natrętnymi myślami. Po czterech dniach ciszy „Iddin" wreszcie się odezwał, błagając: „Wydobądź nas stąd. Wynajmij paru osiłków z bronią, niech nas uwolnią". Ale zaraz potem dowcipniś się wydał: „Pytasz, czy pamiętam dziadka. Naturalnie, i bardzo się martwię, że nie czuje się najlepiej.
Sprowadź mnie i Shariah do domu, niech go uściskamy. Twój kochający syn Iddin". Dziadek dzieci zmarł przed ich narodzinami - miałam zaledwie czternaście lat, gdy mój ojciec przegrał w Singapurze walkę z rakiem nosa i gardła. A imię Shahirah było przekręcone. Nie potrafię powiedzieć, czy był to dziennikarz, czy jakiś małolat liczący na pieniądze. Historii opisującej moje rozważania nad zbrojnym odbiciem dzieci można by nadać chwytliwy tytuł. Ale nie miałam ani czasu, ani ochoty poświęcać więcej uwagi jakiemuś szaleńcowi. Jeśli chciałam przetrwać, musiałam iść dalej i wciąż na nowo mobilizować siły. Tylko jedno się nie zmieniało: przekonanie, kim są moje dzieci najdroższe dary, wyjątkowe istoty, które kocham całym sercem i całą duszą. Wciąż miałam nadzieję - i modliłam się o to - że pewnego dnia znajdą drogę do domu, do mnie.
23 Krokodyl i kulka W upiornej zielonkawej poświacie telewizyjnego ekranu ukazał się obraz oszalałej matki przerzucającej dziecko przez płot z drutu kolczastego. Dziecko cudem trafiło w ramiona pracownika ONZ. Przerażone, patrzące błagalnie oczy, uchwycone przez obiektyw noktowizyjnej kamery - koszmar ludzkiego strachu na Timorze Wschodnim. W tle słychać było odgłosy strzałów i straszliwe krzyki. Zaczęłam przyjmować telefony od przyjaciół z całego kraju. Wszyscy byli wstrząśnięci tym, co widzieli w telewizji, i rozgniewani, że te akty przemocy dzieją się tuż obok nas, tylko dwie godziny lotu samolotem z Darwin leżącego w północnej Australii. Nazajutrz do radia dzwonili farmerzy, nauczyciele, kierowcy ciężarówek, ludzie starsi i nastolatki - wszyscy podzielali tę samą opinię, niezależnie od wieku, przekonań politycznych czy zamożności: „Nie na naszych oczach, nie pod naszym nosem. Musimy położyć temu kres". Niepohamowana fala przemocy, na którą świat patrzył za pośrednictwem przekazu satelitarnego, była skutkiem przełomowego plebiscytu koordynowanego przez ONZ, który przeprowadzono trzydziestego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Miał on umożliwić mieszkańcom Timoru Wschodniego opowiedzenie się -jeśli taka byłaby wola większości - za niepodległością i niezależnością od Indonezji. Ówczesny indonezyjski prezydent Habibie przyrzekł, że
jego rząd podporządkuje się wynikom głosowania. Indonezja dokonała inwazji na byłą kolonię portugalską Timor Wschodni, gdy Portugalczycy wycofali się stamtąd w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku po trzystuletniej kolonizacji. W czasie dwudziestu pięciu lat indonezyjskich rządów na Timorze Wschodnim panował straszliwy terror - ludzie, którzy mówili źle o okupantach, znikali bez wieści. W obronie demokracji powstał ruch oporu. Partyzanci mieszkali w górach, utrzymywani przy życiu przez odważnych wieśniaków, którzy zaopatrywali bojowników z dżungli w żywność i przekazywali im niezbędne informacje. Język indonezyjski był jedynym stosowanym w codziennych sprawach urzędowych oraz w szkolnictwie, podczas gdy wcześniej językami oficjalnymi były portugalski i tetum. Indonezja prowadziła też restrykcyjną politykę migracyjną. Chętnie pozbywała się nieposłusznych i niewspółpracujących z reżimem tubylców oraz osadzała na zamieszkanym w przeważającej mierze przez katolików Timorze ludność indonezyjską. Gdy czwartego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku sekretarz generalny ONZ Kofi Annan ogłaszał, że ogromna większość mieszkańców - siedemdziesiąt pięć procent głosowała za prawem do samostanowienia i uwolnienia się od rządów indonezyjskich, na całym Timorze Wschodnim panowały już anarchia i chaos. Podżegani głównie przez prodżakartowską milicję - zapewne we współpracy z indonezyjskimi siłami militarnymi - wschodniotimorscy bandyci uzbrojeni w rewolwery i maczety bronili swoich racji gwałtem i mściwą agresją. Kraj ogarnęły zamieszki, które wywoływała jedna ze stron konfliktu. Niekontrolowane przez indonezyjskie władze zbrojone grupy samozwańczej milicji penetrowały ulice, zwolenników ruchu prowolnościowego uprowadzano i zapewne mordowano, płonęły miasta. Organizacje humanitarne mające siedzibę w Australii, w tym CARE, zaczęły planować akcje pomocowe - na wypadek gdyby ich realizacja okazała się możliwa.
Australijskie Siły Obronne zorganizowały zamierzoną na wielką skalę ewakuację z Timoru do Darwin wszystkich urzędników ONZ i tubylców obawiających się o własne życie. W Darwin wyrosło ogromne miasteczko namiotów, a lokalne motele i parkingi dla przyczep samochodowych zapełniły się uchodźcami. Rzesze pracowników organizacji humanitarnych ściągnęły do stolicy północnej Australii, żeby pomagać uciekinierom i pokrzywdzonym. Australijczycy byli w bardzo dobrych stosunkach z ludnością Timoru Wschodniego już od czasów drugiej wojny światowej, kiedy timorscy bojownicy o wolność pomogli oddziałom australijskim i alianckim odeprzeć inwazję Japończyków. Uczynili to ogromnym kosztem, który obciążył i ich samych, i ich rodziny. Później, w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym, w niewielkim mieście Balibo Indonezyjczycy zamordowali dużą grupę australijskich dziennikarzy zdających relacje z indonezyjskiej inwazji i okupacji Timoru po wycofaniu się kolonialnych rządców. Wielu obywateli Timoru Wschodniego, opowiadających się przeciw aneksji ich ziem przez Indonezję, osiadło w Australii, gdzie byli znani i szanowani. Teraz dziesiątki tysięcy Australijczyków wyszły na ulice, domagając się od własnego rządu podjęcia działań mających na celu przywrócenie porządku i zapewnienie pomocy humanitarnej naszemu maleńkiemu sąsiadowi. Gdy wysiadałam z samolotu w Diii, ogarnął mnie tropikalny, zapierający dech w piersi skwar. W ciągu kilku sekund byłam mokra od potu. Upływał siódmy dzień pokojowej akcji międzynarodowych sił zbrojnych INTERFET (International Forces in East Timor) prowadzonej pod auspicjami ONZ na Timorze Wschodnim. Po asfalcie lotniska kręciło się kilka kóz i koń. Przypomniały mi się czasy, gdy mieszkałam w Malezji, i zastanawiałam się, jak Shah i Iddin radzą sobie z nieustannymi, męczącymi upałami. W całym mieście szyby w oknach zachowały się tylko w jednym budynku - w rezydencji pozbawionego urzędu indonezyjskiego gubernatora. Wszystkie inne zostały wybite przez wycofujące się siły indonezyjskie. Kanały ściekowe zalano smołą i cementem, żeby w jak
największym stopniu utrudnić życie mieszkańcom Diii. Zniszczono elektrownie, zdemolowano szkoły, zatruto ujęcia wody pitnej. Miasto zmieniło się w zbiorowisko spalonych budynków o zapadniętych dachach, na ścianach widniały uwłaczające słowa adresowane do INTERFET i Australijczyków. W mściwym szale niszczono nawet pola uprawne. W biurach CARE w Darwin, Canberze i Melbourne zgromadzono zapasy pomocy humanitarnej oraz materiałów budowlanych i planowano ich dystrybucję. My tymczasem przejeżdżaliśmy obok rozmieszczonych w regularnych odstępach punktów kontrolnych INTERFET oraz mijaliśmy piesze patrole uzbrojonych australijskich żołnierzy. Wjazd do centrum, najlepiej strzeżonej części miasta, zabezpieczały ustawiane na drogach blokady. Kontrolę tożsamości przeprowadzali co kilkaset metrów skrupulatni Gurkhowie, stanowiący cząstkę napływających co dzień międzynarodowych sił zbrojnych, które w ostatecznym rozrachunku składały się z żołnierzy dwudziestu dwóch narodowości. Znani z porywczego usposobienia Gurkhowie strzegli wielu miejsc leżących w bezpośredniej bliskości pozostających jeszcze w mieście resztek indonezyjskiego wojska. Żołnierze czekali w koszarach na ostatni i - żywiono taką nadzieję - pokojowy etap ewakuacji. Znudzeni i wrogo usposobieni wojacy z paru indonezyjskich jednostek ustawili tuż przy ogrodzeniu koszar piętrowe siedziska przypominające trybunę stadionu sportowego. Siedząc na nich w czerwonych beretach na głowach, dawali popis ostrzenia wielkich bojowych noży. Gdy przejeżdżaliśmy obok, stosownymi ruchami dawali do zrozumienia, że chętnie poderżnęliby nam gardła. Przyjemnie było mieć świadomość, że nasi obrońcy przewyższają ich liczebnie i że chcąc dotrzeć na teren zajmowany przez ONZ, trzeba pokonać co najmniej trzy punkty kontrolne. Baza CARE w Diii mieściła się w czterech klasach spalonego budynku szkoły średniej, sąsiadującego z terenem ONZ. Pomieszczenia były w większości pozbawione dachów, a podłogi wyścielone czarnym po-
piołem ze śladami brutalnych potyczek, które prowadzono wśród tych murów. Roztrzaskane meble stały posępnie pod ścianami. Nie było ani elektryczności, ani bieżącej wody. W jednej z klas rozstawiono sześć namiotów o kopulastych dachach - każdy z nich mieścił dwa polowe łóżka. Był to dobry pomysł, gdyż zapinane na suwak moskitiery skutecznie chroniły przed najgorszymi z pojawiających się nocą robaków. Tropikalny upał dawał się we znaki nawet po zachodzie słońca, a niepozorne gekony pełzające ponad naszymi głowami, po zewnętrznej stronie moskitier, rzucały w świetle księżyca długie cienie. Każdego ranka spostrzegaliśmy na naszych rzeczach warstwę pyłu. Dopiero po sześciu tygodniach specjalista od higieny i bezpieczeństwa INTERFET, blady jak ściana, powiedział nam, że spaliśmy w pyłach azbestu odsłoniętego wskutek zniszczenia budynku i że musimy się stąd co prędzej wynosić. Zaplecze kuchenne mieliśmy wyjątkowo skromne: jednopalnikowa kuchenka i dwustulitrowy zbiornik na naftę, plastikowa miska do mycia naczyń oraz szafa pełna konserw z tuńczyka i sardynek, krakersów i kupowanego na miejscu ryżu. Po zmroku korzystaliśmy z latarek i jednej czy dwóch przenośnych lamp, ponieważ jednak temperatura w ciągu dnia była bardzo wysoka, a warunki, w których rozdzielaliśmy żywność, wyjątkowo trudne, większość kładła się spać przed dziewiątą -zwłaszcza że trzeba było wstać tuż po wschodzie słońca. Pewnej nocy udałam się z lampką na czole do stojącej na zewnątrz ubikacji. Naszemu inżynierowi sanitarno-wodnemu udało się skonstruować toaletę ze zbiornikiem septycznym w ziemi, przelewaną kubłem. Mieliśmy nawet prowizoryczny prysznic - wiadro wody z łańcuchem do pociągania, podwieszone na starej palecie. Woda płynęła do nas ze zbiornika INTERFET napełnianego strażackimi pompami. Ledwie wzrok przyzwyczaił się do ciemności rozjaśnionej księżycową poświatą, dostrzegłam trzech, może czterech mężczyzn stojących na naszym terenie i rozprawiających ściszonymi głosami. Delikatne trzaski nadajników radiowych wskazywały, że to żołnierze. W jednym z głosów rozpoznałam, choć nie bez trudu, koordynatora CARE do spraw bezpieczeństwa, Boba McPhersona. Gdy jeden z żołnierzy lekko
się obrócił i stanął do mnie profilem, dostrzegłam odcinający się na tle nocnego nieba zarys noktowizyjnych gogli. Nie zdziwiła mnie ich obecność: jednostki INTERFET pełniły służbę dzień i noc, strzegły także naszego bezpieczeństwa. Ruszając dalej w obchód, żołnierze dostrzegli mnie, pozdrowili i zniknęli w mroku cichej, bezwietrznej nocy. Bob wyjaśnił krótko, że w bezpośrednim sąsiedztwie naszego obozowiska aresztowano indonezyjskich żołnierzy. Indonezyjczycy zabawiali się próbami wtargnięcia na nasz teren. Nie spytałam, czy byli uzbrojeni. Nie chciałam znać odpowiedzi na to pytanie. Ponieważ mówiłam biegle po indonezyjsku, pełniłam w zespole obowiązki tłumacza, asystentki koordynatora do spraw zakwaterowania i ambasadora specjalnego. Innym z moich podstawowych zadań było utrzymywanie łączności między CARE International a cywilno-militarnym urzędem koordynującym (CMOC), który codziennie podawał nam informacje na temat bezpiecznych tras komunikacyjnych oraz ruchów wojsk i milicji. Robota w Diii wydawała się nie do przerobienia, brakowało personelu. Wszyscy pracowaliśmy ponad siły, czerpiąc otuchę z widoku nakarmionych ludzi i wyraźnych oznak poprawiającego się stopniowo standardu ich życia. Widywałam rozpromienione twarze wysiedleńców, gdy udawało się łączyć rodziny, i musiałam tłumić pokusę wyobrażania sobie mojej własnej rodziny na ich miejscu. Myśli o prywatnych sprawach wręcz mnie rozpraszały - geograficznie byłam przecież bardzo blisko Iddina i Shah. Miałam cichą nadzieję, że dotrze do nich wiadomość o mojej obecności na Timorze Wschodnim, ponieważ tutejsze zamieszki były w regionie wydarzeniem trafiającym na pierwsze strony gazet. Ale równie dobrze mogłam być i na Księżycu - mimo moich próśb o kontakt z dziećmi wciąż nie następował w tej sprawie żaden przełom. Prowadziłam niewielką ciężarówkę z aprowizacją po wąskiej, nadbrzeżnej drodze usianej kamieniami i ciągnącej się wzdłuż stromego kli-
fu. Jechaliśmy w konwoju pojazdów INTERFET do wschodniej prowincji Bacau. Ponieważ trasa była ulubionym celem podjazdowych ataków milicji, podróżowanie nią bez uzbrojonej ochrony uważano za niebezpieczne. Nasza wojskowa eskorta postanowiła przeprowadzić po drodze ćwiczenia - wyjście z pozorowanej pułapki miało nauczyć personel CARE, jak się zachować w sytuacji zagrożenia. Zatrzymałam samochód, ledwie trzaski radionadajnika obwieściły umówiony sygnał, i zgodnie z poleceniem dowodzącego oficera szybko opuściłam kabinę, żeby się udać w bezpieczne miejsce. Skoczyłam na kamieniste podłoże i poczułam jakby chrzęst oraz tak dotkliwy ból w lewym kolanie, że aż krzyknęłam. Zebrałam się jednak w sobie i kuśtykając, pobiegłam dalej. Zaraz po zakończeniu ćwiczeń dotarłam, utykając, do auta i wspięłam się do kabiny. Ból narastał przez cały dzień, potęgowany dodatkowo trzygodzinną jazdą w jedną i drugą stronę. Kiedy wróciliśmy do bazy, amerykański lekarz zagwizdał na widok mojego opuchniętego kolana, przypominającego przejrzały melon. Zaaplikowano mi zimny okład z wojskowej podręcznej apteczki, a ja dodatkowo obandażowałam kolano. Zerwałam więzadło krzyżowe stawu kolanowego - przez kilka dni miałam chodzić o kulach. Na Timorze Wschodnim każdy dzień oznaczał ciężką harówkę. Wysoka wilgotność powietrza sprawiała, że poruszanie się było wyczerpujące, a zakres działań, które należało podjąć, żeby przywrócić miejscowej społeczności normalne funkcjonowanie - ogromny. Lokalny personel mieszkał w takich samych warunkach jak uchodźcy. Inspirowało nas i wzruszało poświęcenie, z jakim nasi koledzy dążyli do podniesienia swego kraju z ruin. Krok po kroku warunki życia zmieniały się na lepsze, przybywało też rąk do pracy. Z Kanady przyjechał Steve Gwynne-Vaughan, człowiek niezwykle doświadczony w niesieniu pomocy humanitarnej, mówiący po portugalsku, angielsku oraz francusku. Objął stanowisko dyrektora krajowego CARE na Timorze Wschodnim. Jego wzrost - metr dziewięćdziesiąt pięć - budził respekt wśród miejscowego personelu: górował nad nimi także w dosłownym tego słowa znaczeniu. Miał
dar celnego, lakonicznego dowcipkowania, trafiał zawsze w sedno sprawy i nietuzinkowo podchodził do problemów. Poza tym nie cierpiał głupców. Dostaliśmy także nowego szefa do spraw bezpieczeństwa, emerytowanego majora Chrisa Allena. Był to schludny i gładki w obejściu, dobrze zbudowany mężczyzna o krzywym uśmiechu i poczuciu humoru zabarwionym powściągliwością. Jako członek elitarnego 3. batalionu spadochroniarzy Australijskiego Pułku Królewskiego (RAR) został odkomenderowany do Brytyjskich Sił Powietrznych w Afryce i Ameryce Środkowej. Kilka razy ranny, zrezygnował ze służby w wojsku i rozpoczął studia na uniwersytecie. Pod wpływem informacji, które przekazywały media na temat wydarzeń na Timorze Wschodnim, nawiązał kontakt z CARE i złożył podanie o stanowisko w Diii. W czasie naszej współpracy mieliśmy z Chrisem kilka poważnych sprzeczek, które jednak stały się fundamentem przyjaźni trwającej do dziś. Nieraz zawierzałam mu życie. Kilkakrotnie poparł moje szaleńcze inicjatywy, nigdy nie zachowywał się wobec mnie protekcjonalnie i nie traktował jak kruchy kryształ. Wątpię wręcz, czy uważał mnie za stuprocentową kobietę. Uparcie wyciągając swoje posłanie na otwarte powietrze, przed wejście do części sypialnej kwatery, Chris miał nad nami wszystkimi pieczę także w nocy. Myślę, że w ten sposób sprytnie unikał naszego chrapania, stękania i problemów z wiatrami, których przysparzała nam dieta składająca się z krakersów i żywności z puszek. Jako asystentka koordynatora do spraw zakwaterowania dozorowałam tworzenie obozu dla tysięcy uchodźców. Wielu z nich chorowało wskutek długotrwałego pobytu w dżungli, gdzie nie mieli ani co jeść, ani gdzie się umyć. Główna kwatera miała się znajdować w ruinach katolickiej szkoły dla chłopców Dom Bosco, gdzie milicja rzeczywiście pokazała, co potrafi. Adaptacja spalonych budynków była okropnym zajęciem: należało sprawdzić stabilność ledwie trzymających się murów i odgruzować podłogi. A przede wszystkim koniecznie zabezpieczyć pomieszczenia UNHCR-owskim brezentem, bo pora deszczowa zbliżała się wielkimi
krokami. Wymyśliłam wykorzystanie starych butelek po wodzie wypełnionych gruzem i nieczystościami jako obciążników naszych tymczasowych dachów. Pomoc kanadyjskich marynarzy z HMCS „Protec-teur" oraz odkomenderowanych do tego zadania amerykańskich marines okazała się bezcenna. Chłopcy odważnie wspinali się na niepewne krawędzie dachu, żeby zabezpieczyć belki stropowe. Wolałabym wprawdzie, żeby nie byli uzbrojeni, bo cudem uniknęłam kulki, która w czasie jednej z przerw na odpoczynek przypadkiem wymknęła się z lufy karabinu jednego z marynarzy, przeleciała mi z furkotem obok ucha i trafiła w miejsce na ścianie, gdzie przed chwilą znajdowała się moja głowa! Ale poza tym wśród śmiechów zgodnie dzierżyliśmy młotki, żeby uporać się z robotą jak najprędzej. Choć pchałam co sił, nie udało mi się ruszyć z miejsca nadpalonych drzwi usytuowanych na jednej ze ścian głównego pomieszczenia, które mieliśmy wysprzątać. Poprosiłam o pomoc paru krzepkich żołnierzy z Amerykańskich Sił Specjalnych, znanych jako Zielone Berety. Potężne uderzenie - i drzwi wyleciały z zawiasów. Weszłam do małego, bocznego pomieszczenia z łopatą i miotłą. Szacując w myślach czas potrzebny na usunięcie resztek zawalonego stropu, zaczęłam odgarniać gruz w asyście jednego z sierżantów. Pracowaliśmy może pięć minut, gdy trafiłam na coś, co przetoczyło się, dotknięte łopatą. Były to sczerniałe ludzkie zwłoki. Zataczając się, wróciłam do drzwi i zgięta wpół patrzyłam na zwęglony kształt, pokryty częściowo popiołem i nieczystościami. Odpięłam radionadajnik i połączyłam się z kwaterą INTERFET. Próbowałam wysławiać się oględnie, bo rozmawialiśmy na ogólnodostępnej częstotliwości. Najmniej potrzebne było nam teraz zbiegowisko okolicznych mieszkańców, chcących zidentyfikować tragiczne odkrycie. Dla ludzi, których bliscy zaginęli, taka wiadomość byłaby czymś strasznym. Co różni nas od tych, którzy potrafią odebrać komuś życie bez najmniejszych skrupułów? Za sprawą jakich bodźców w chwili chaosu i anarchii ktoś jako pierwszy oddaje strzał? Uważam, że mentalność tłumu przyzwalająca na rozgrzeszenie zbiorowej winy popycha ludzi do
zachowań, na jakie w innych warunkach nigdy by sobie nie pozwolili. Jest to tchórzostwo najwyższej miary. Po przybyciu jednostki dochodzeniowej wycofaliśmy się w ponurych nastrojach do innej części budynku, żeby nie przeszkadzać śledczym w pracy. Pewną liczbę miejscowych księży i zakonnic, którzy tu znaleźli schronienie, nadal uważano za osoby zaginione. W moim odczuciu w tym właśnie miejscu dokonywano egzekucji. Po jakimś czasie z pomieszczenia wyniesiono dwa worki z ciałami. Nigdy się nie dowiedziałam, czyje miejsce wiecznego spoczynku niepokoiłam, ale tego samego dnia poszłam po południu do wielkiego, białego kościoła w centrum Diii i zapaliłam cztery świeczki. Po jednej dla każdego z moich dzieci i dwie za nieszczęsne dusze, które odeszły w zaświaty wśród tak strasznego gwałtu i terroru. Tym razem modliłam się o to, żeby moje dzieci nigdy nie zaznały wojny. Zadaszony teren do ćwiczeń fizycznych w Dom Bosco został zamieniony na punkt wstępnej obsługi tysięcy wysiedleńców powracających wielką falą do Diii. W październiku, listopadzie i grudniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku nieprzebrana ludzka masa docierała w to miejsce najprzeróżniejszymi pojazdami, w tym timorskimi śmieciarkami, w których tłoczyli się i starsi, i dzieci. Późnym popołudniem pierwszego dnia funkcjonowania obozu przejściowego wybuchło wielkie zamieszanie. Dziesiątki ludzi kotłowały się w bijatyce wokół dwóch sterczących ponad tłumem głów. Ozwały się żądne krwi zawołania. Zgromadzeni pokrzykiwali gniewnie: - To milicja! Milicja! Gdy przedarłam się przez ciżbę, dostrzegłam dwóch mężczyzn leżących tuż obok pojazdu CARE, których tłum kopał i bił. Dwaj nowozelandzcy żołnierze INTERFET, z którymi przed chwilą rozmawiałam, szybko pojawili się u mego boku, powiedziałam im więc bardzo spokojnie, co się dzieje. Nie wiedziałam i nigdy się nie dowiem, czy mężczyźni leżący na ziemi należeli do znienawidzonej milicji, czy też nie, ale trzeba było działać szybko i wydostać ich z tłumu, żeby nie
zostali rozszarpani na kawałki. Na posiłki musielibyśmy czekać piętnaście minut. Weszłam na schodek przy drzwiach ciężarówki i zaczęłam przemawiać do tłumu po indonezyjsku i w łamanym miejscowym języku tetum, apelując o spokój. Powiedziałam, że żołnierze INTERFET zabiorą oskarżonych do kwatery dowództwa na przesłuchanie. Gdy żołnierze wciągali obu mężczyzn na platformę samochodu, dzielnie zasłaniając ich własnymi ciałami przed wygrażającym pięściami tłumem, prosiłam zgromadzonych, żeby sami nie zachowywali się jak milicja. Na szczęście tego dnia szacunek, jakim mieszkańcy Timoru darzyli INTERFET, zwyciężył - tłum cofnął się parę kroków. Udało mi się uruchomić silnik i ruszyłam powoli wśród złorzeczącej gawiedzi w stronę placówki policji wojskowej. Wysiłek związany z niesieniem pomocy potrzebującym jest czasem tak wielki i tak przytłaczający, że poszczególne osoby, które usiłuje się wspierać, zlewają się w jedną zamazaną plamę. Kiedy indziej znowu z niebywałą pasją i osobistym zaangażowaniem pomaga się konkretnej osobie czy rodzinie. Bywa, że powodem tej szczególnej więzi jest jedno spojrzenie albo niczym nieuzasadnione przekonanie, że w innych okolicznościach z tą kobietą czy z tym mężczyzną łatwo byłoby się zaprzyjaźnić i chętnie pogadałoby się z nią czy z nim przy kawie. Może jest tak, że w tej konkretnej istocie ludzkiej skupia się cały smutek i cała niedola, przemoc i niesprawiedliwość, których było się świadkiem. Tak czy owak starasz się jej pomóc ze wszystkich sił i jesteś gotów poruszyć niebo i ziemię, żeby tego dokonać. Coś takiego przydarzyło mi się na Timorze Wschodnim dwukrotnie -i za każdym razem dotyczyło kobiety imieniem Maria. Pierwszą z nich spotkałam, idąc wzdłuż falochronu i robiąc zdjęcia, które chciano wykorzystać do zbierania funduszy na rzecz CARE. Przedstawiały one tymczasowe domostwa wzniesione przez uchodźców na plaży przy porcie w Diii. Maria była z dwiema małymi córeczkami i synkiem - żywe, uśmiechnięte dzieciaki przypominały mi Shahirah i Iddina. Zaczęłyśmy
rozmawiać. Kobieta powiedziała, że właśnie wróciła z Timoru Zachodniego, jej mąż został zamordowany przez milicję. Cały dobytek Marii mieścił się teraz w dużej plastikowej torbie w paski z zepsutym suwakiem. Obok stała standardowa UNHCR-owska paczka dla repatriantów, na którą składały się: dzienna racja żywnościowa, kubeł, pojemnik na wodę i garnek do jej gotowania. Matka z dziećmi czekała, aż ktoś ich podwiezie - mieli przed sobą ostatni etap podróży do domu. I tak ciężarówką CARE zajechaliśmy na wąską, podmiejską uliczkę położoną nieopodal cmentarza. Twarz Marii stężała na widok ruin, w jakie obrócił się jej dom, ale starała się zachować godność i ukryć przed pociechami napływające do oczu łzy. Widoki na przyszłość dla tej rodziny były rzeczywiście marne: kobieta nie mogła zostawić niemowlęcia i małych dzieci, żeby szukać środków utrzymania, nie miała też ani mężczyzny, ani krewnych do pomocy. Uściskałam ją i powiedziałam, że niedługo wrócę. Nadzorca UNHCR-owskiego magazynu dobrze mnie znał, udał więc, że nie widzi, jak sięgam do stosu brezentowych płacht, jak biorę szpulę liny i kawałki plastiku na okna. Do łupów dodałam też parę ciepłych koców. Upchnęłam to wszystko z tyłu samochodu i ruszyłam do CMOC, gdzie wybłagałam dwie moskitiery. Kiedy wsiadałam do auta, usłyszałam głuchy łomot -na platformie ciężarówki wylądowały dwa składane wojskowe łóżka. Nie trzeba było słów. W tylnym lusterku dostrzegłam postać znajomego majora - skinął po przyjacielsku głową i puścił do mnie oko. Wystarczyło, że przyjechałam i byłam w potrzebie, nie miałam zwyczaju prosić o przysługi. Potem, we francuskim kontyngencie INTERFET, zdobyłam kilka dodatkowych racji żywnościowych, dwa kilogramy ryżu, bochenek chleba i trochę świeżych owoców, w tym pomarańcze z ostatniej dostawy z Darwin. Miotłę, rondel do gotowania i ostry nóż dostałam w kontyngencie tajskim, a mydło, latarkę i nową szczoteczkę do zębów od amerykańskich marines. Pojechaliśmy do Marii z czterema chłopakami z amerykańskich sił specjalnych. Przywiązali do swojego HMMWV drabinę i zabrali pojem-
nik z narzędziami. Minęło zaledwie dziewięćdziesiąt minut od chwili, gdy się rozstałyśmy, a Maria z wyrazem osłupienia na twarzy patrzyła, jak chłopcy z Zielonych Beretów wspinają się na to, co zostało z dachu jej domostwa, i osłaniają dziurawą powierzchnię brezentem. Potem załatali okna i rozpięli między osmalonymi deskami stropu moskitiery. Gdy podłoga została zamieciona, wnieśli polowe łóżka. Jeszcze nie do końca zadowoleni ze swoich poczynań, krzepcy młodzieńcy przykucnęli przy kołach samochodu - dzieci przyglądały się im z zachwytem, gdy ze stali i drutu kolczastego z „żyletkami" wyczarowywali wietrzny dzwonek, który zawisł niebawem wysoko w drzwiach, poza zasięgiem małych paluszków. Nie było to wiele, ale Maria i jej dzieci nie musieli już bać się deszczu i wiatru, mieli przynajmniej jakiś punkt wyjścia. Moje postępowanie w tym przypadku było sprzeczne z regułami. Ale nie zrobiłam tego kosztem innych uchodźców, a zdarzają się sytuacje, kiedy reguły trzeba łamać. Druga Maria trzymała w ramionach zawiniątko. Siedziała na tyłach Dom Bosco w pokoiku, którego udzielił jej na schronienie pewien ksiądz, gdy wróciła z Timoru Zachodniego. Główkę dziecka osłaniał niewielki ręczniczek. Zapytawszy najpierw o pozwolenie, odsłoniłam zakrycie i zobaczyłam maleńkiego, może sześciomiesięcznego chłopca, wątłego i niereagującego na bodźce, ale ssącego matczyną pierś. Głowa dziecka, w znacznym stopniu zdeformowana, miała rozmiar piłki do koszykówki. Było oczywiste, że ta para potrzebuje pomocy, skontaktowałam się więc z lekarzami INTERFET. U dziecka stwierdzono wodogłowie dolegliwość, którą w krajach rozwiniętych leczy się operacyjnie, stosując specjalne zastawki, by odprowadzić nadmiar płynu. Problem polegał na tym, że INTERFET nie mógł po prostu wyekspediować małego dziecka z Timoru bez przygotowania miejsca w zagranicznym szpitalu i bez właściwej opieki chirurgów dziecięcych. Wszystko to oznaczało koszty, na których pokrycie zwyczajnie nie było pieniędzy. Po przedyskutowaniu z Marią różnych rozwiązań wyruszyłam do hotelu Turismo, żeby znaleźć dziennikarza z „News Limited" i zaproponować mu wyłączne prawo do opisania sprawy w zamian za przeprowadzenie
publicznej zbiórki pieniędzy w Australii na sfinansowanie leczenia dziecka i na podróż dla matki i jej maleństwa. Plan udało się zrealizować znakomicie - po trzech dniach od publikacji artykułu w Australii zgłosił się chirurg dziecięcy, który wraz ze swymi współpracownikami miał woluntarystycznie zaopiekować się chłopcem po konsultacji z lekarzami INTERFET. Major Mark McKay z CMOC pomógł zgromadzić papiery niezbędne do przygotowania tymczasowych dokumentów podróży. Po niespełna tygodniu Maria i jej dziecko udali się do Melbourne. Była to jedna z tych wspaniałych chwil, gdy wszyscy uczestnicy przedsięwzięcia czuli się naprawdę szczęśliwi, że udało się dokonać czegoś bardzo ważnego. Niestety, dolegliwość dziecka nie została rozpoznana poprawnie. Na Timorze Wschodnim nie dysponowano bowiem najwłaściwszymi narzędziami diagnostycznymi. W Australii stwierdzono, że dziecko cierpiało na anencefalię - urodziło się bez mózgu. Pień mózgu regulował podstawowe czynności niezbędne do życia, ale na rozwinięcie się jakichkolwiek wyższych jego funkcji nie było żadnych szans. Bezmózgowie jest wadą wrodzoną, której często można zapobiec, podając kobiecie kwas foliowy przed poczęciem i w czasie pierwszego trymestru ciąży. Maria dała wiele dowodów wielkiego matczynego poświęcenia: starając się ratować dziecko, praktycznie bez przerwy trzymała je w ramionach i karmiła piersią na każde żądanie. Dzieci z bezmózgowiem umierają zwykle w ciągu kilku dni po porodzie. Lekarze w Melbourne nie mogli nic poradzić. Maria i jej maleńki synek zostali odesłani do domu, żeby blisko rodziny czekać na nieuniknione. W czasie pobytu na Timorze Wschodnim moją największą przyjemnością było poranne pływanie. Rob, holenderski pracownik CARE, i ja zwykliśmy wstawać godzinę wcześniej niż inni i jechaliśmy nad lagunę na wschód od miasta. Brodząc w płytkiej wodzie, patrzyliśmy na wschód słońca i na rybaków zarzucających sieci u ujścia zatoki. Sprawiało nam to ogromną radość i orzeźwiało przed trudami dnia. Nie
zniechęciła nas nawet wiadomość, że w lagunie mieszka ogromny krokodyl. Teraz, po latach, muszę przyznać, że postępowaliśmy głupio, bo oboje byliśmy krótkowidzami i choć wypatrywaliśmy krokodyla, mieliśmy przed oczami wyłącznie mgłę. Chłód wody i piękno otoczenia widać warte były ryzyka. Gdy obóz przejściowy został wreszcie uruchomiony i funkcjonował stosunkowo sprawnie, przyszedł czas na udzielenie pomocy odleglejszym regionom. Do ważnych zadań należało dostarczenie ziarna siewnego do obszarów wiejskich przed porą deszczową, zanim drogi staną się nieprzejezdne. Wielokrotnie jeździłam z ładunkiem ziarna przez strome góry, choć nieregularne dostawy żywności sprawiały, że nie tylko mieszkańcy Timoru, ale i pracownicy organizacji humanitarnych często chodzili głodni. Większość nas szybko traciła na wadze z powodu chorób i niedożywienia. Jadąc do Diii, ważyłam pięćdziesiąt trzy kilogramy, a gdy wróciłam do Australii po jedenastu tygodniach - tylko czterdzieści siedem. Wyglądałam bardzo mizernie. Tropiki dawały się we znaki wszystkim nam bez wyjątku. Po kolei zapadaliśmy na rozmaite schorzenia, od zapalenia płuc (ja przechodziłam je dwukrotnie i nabawiłam się osłabienia mięśnia sercowego) po czerwonkę, dengę i malarię - typowe tropikalne choroby przenoszone przez moskity i rozwijające się łatwo w trudnych warunkach, w jakich żyliśmy. Ostatecznie zostałam odesłana do Australii niezwykle głośnym samolotem transportowym Hercules C 130, żebym wykurowała się po nawrocie zapalenia płuc. Ta przerwa zmusiła mnie do przemyśleń nad minionymi latami. W przyszłość patrzyłam z obawą i pragnieniem zmian. Nieobecność moich dzieci rozciągnęła się tymczasem na kolejne stulecie.
24 Otwarcie na miłość Piątek, 16 marca 2001, godzina 15.41 Ciemnobłękitne źrenice wpatrzone w moją twarz z uwagą, ale i odrobiną zdziwienia, maleńkie różane usteczka ułożone w lekki grymas. Gdy spojrzałam w jej zniewalające oczy, wiedziałam, że teraz wszystko się ułoży. Świat sam się naprawił i nic nie wydawało się już tak straszne. Będziemy się miały dobrze - ta mała osóbka i ja. Verity Isabelle, moja córka, urodziła się z burzą jasnych, pofalowanych włosów na główce i długimi, niczym u pianistki, paluszkami. Po miesiącach obaw i starań przyszła na świat zdrowa jak rydz. Ważyła trzy kilogramy, siedemdziesiąt jeden dekagramów i mierzyła pięćdziesiąt pięć centymetrów, co wróżyło wysoki wzrost. Oczarowały mnie jej rzęsy. Długie i lśniące, leżały na policzkach, drżąc, gdy śniła swe dziecięce sny. Po dokonaniu wstępnych oględzin mojej osoby odszukała pierś, po czym zaczęła ssać pewnie i z zapałem. - No i proszę - powiedział położnik, profesor Michael Bennett -mówiłem, że da pani radę. Nigdy nie odbierałem porodu na podłodze, więc zasługuje pani na specjalne względy. Zapewniłam go, że reputacja groźnego szefa Królewskiego Szpitala Kobiecego nie ucierpiała z tego powodu w najmniejszym stopniu! To właśnie Michael Bennett - że użyję banalnych słów - był mężczyzną, który stał wiernie u mego boku przez cały okropny okres bardzo trudnej
ciąży. Kilkakrotnie trafiałam do szpitala z rozmaitymi komplikacjami, poród zaczął się przedwcześnie, trzy ostatnie miesiące spędziłam na leżąco, kurując dolegliwości sercowe, których się dorobiłam na Timorze Wschodnim. Na samym początku ciąży znowu zaczęła wydzwaniać do mnie Paula - czasami wysławiała się z trudem, a w jej wypowiedziach pobrzmiewał ból. W późniejszym okresie nasze kontakty były sporadyczne i napawające smutkiem, choć zawsze z wielką miłością mówiła o swoich dziewczynkach. Niestety, Paula staczała się w tragicznym tempie i we wrześniu dwa tysiące drugiego roku znaleziono ją martwą. Straciła życie po przypadkowym zapewne przedawkowaniu. Jej były mąż Bob Geldof okazał wiele współczucia i miłości, został prawnym opiekunem Tigerlily i wychowywał ją wraz z trzema siostrzyczkami w bezpiecznej rodzinie. W tydzień po śmierci Pauli dotarła do mnie paczka. W środku znajdował się pięknie opakowany prezent: śpioszki w lamparci wzorek i buciki do kompletu - dar od Pauli dla dziecka, które nosiłam. Łzy lały się strumieniem po twarzy Sarah Hicks, mojej cudownej przyjaciółki i instruktorki szkoły rodzenia. Już w pierwszej chwili, ledwie Judith mi ją przedstawiła, zawiązała się między nami przyjaźń, która z czasem rosła i się umacniała. Sarah jest najbardziej wrażliwą osobą z kręgu moich przyjaciół. Dodawała mi otuchy, gdy parłam, żeby wydać dziecko na świat. Przy porodzie były też dwie inne moje przyjaciółki, Valerie i Fiona. Teraz ich oczy także lśniły od łez. Wszystkie obawy, że nie będę zdolna kochać bez zastrzeżeń kolejnego dziecka, rozwiały się niczym mgła w słoneczny poranek, a brak wiary w siebie i psychiczne lęki spowodowane ciążą rozpłynęły się w nicość. Czułam w głębi duszy, że uprowadzenie moich starszych dzieci nie zniszczyło mnie aż tak bardzo, jak się obawiałam, i że nadal potrafię żywić wielką, instynktowną miłość, jaką ludzie obdarzają własne potomstwo. To odkrycie przyjęłam z prawdziwą ulgą, bo choć rozum mi podpowiadał, że trudy macierzyństwa pokonam z łatwością, zamartwiałam się, że nie poradzę sobie ze sferą emocji.
Verity nie urodziła się po to, żeby leczyć moje zbolałe serce. Nigdy nie myślałam, że zastąpi starszego brata czy siostrę. Dzieci nie da się traktować zamiennie, każde z nich jest wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju, dzieci nie są dalszym ciągiem osobowości rodziców. Niektórzy bezmyślni ludzie twierdzili, że Verity zrekompensuje mi stratę jej rodzeństwa. Jak niewiele rozumieli, jak mało wiedzieli o stanowczej i nad wiek mądrej Verity! - Verity jest, jaka jest - odpowiadałam ostro, zmiękczając słowa uśmiechem. Jedno dziecko nie zastąpi drugiego. Zachwycałam się moją maleńką, ale jej brat i siostra byli zawsze w mojej pamięci i w moim sercu. Kochałam Kruszynę (jak nazywałam Verity prawie do końca ciąży) od chwili, gdy z zapartym tchem „obserwowałam" bicie jej serca na ekranie ultrasonografu, zaledwie kilka tygodni po poczęciu, wtedy gdy mój ówczesny partner trzymał mnie jeszcze w lekarskim gabinecie za rękę. Jestem zwolenniczką wolnego wyboru, ale aborcja nigdy nie wchodziła w grę. Nieważne, że ciąża była niespodzianką - ze względu na moją zdrowotną przeszłość - i wiązała się z wielkim ryzykiem. Początkowo lekarze powątpiewali, czy donoszę Verity, ponieważ wcześniej roniłam po dziesięciu tygodniach albo rodziłam martwe dzieci w dwudziestym szóstym tygodniu ciąży. Nawet dziś powtarzam Verity, że jej narodziny to cud, że jest jednym z najpiękniejszych darów, jakimi obdarzył mnie los. Od czasu, gdy była całkiem maleńka, szeptałam jej do ucha przed snem: „Mamusia bardzo chciała, żebyś rosła w jej brzuszku. Moja miłość do ciebie jest tak wielka jak wszystkie liście i drzewa na świecie razem wzięte. Kocham cię całym sercem, całą duszą, i zawsze tak będzie, niezależnie od wszystkiego". A potem, gdy poznałam mężczyznę, który miał się stać jej prawdziwym ojcem, mówiłyśmy i o nim w wieczornej modlitwie: „A tata pragnął być twoim tatą, przez co jesteś mu jeszcze droższa. Kocha cię tak bardzo jak stąd do księżyca i z powrotem, i jeszcze raz, i jeszcze milion, bilion razy". Verity nie jest biologiczną córką mojego męża Billa. Niemniej on
jest jej ojcem, a ona - absolutnie i niezaprzeczalnie jego córką. To on zmieniał jej pieluchy, gdy miała ledwie kilka miesięcy, to on kołysał ją w ramionach, gdy po szczepieniach gorączkowała i kwiliła z bólu. To on trzymał ją w nosidełku i z dumą wypinał pierś, gdy komplementowano urodę córeczki. Czasami zaczynam myśleć, że zakochał się w małej, zanim przyjaźń między nami przerodziła się w miłość. Kiedy Verity skończyła jedenaście miesięcy i dwa tygodnie i gdy dowiedzieliśmy się - dokładnie osiem dni przed naszym ślubem - że grozi jej białaczka, to właśnie Bill przytrzymywał walczące, małe ciałko, aby lekarze znaleźli żyłę, z której udałoby się utoczyć odrobinę krwi. Łzy ciekły mu wtedy po policzkach. Był z nami na dobre i na złe, asystował przy nocnych wymiotach, przy triumfalnych pierwszych krokach i innych przełomowych chwilach. A więc pod każdym względem - czy chodzi o zapewnienie dziecku spokoju i bezpieczeństwa, czy o umocnienie poczucia własnej wartości - Bill jest ojcem Verity. Trudno pisać o tym komuś, kto tak dobrze jak ja zdaje sobie sprawę z wagi podobnych wyznań dla plotek i insynuacji. Jedynym powodem, dla którego to robię, jest świadomość, że część mediów najbardziej interesują cudze prywatne sprawy. Nasza Verity to jeszcze bardzo małe dziecko, nie wiemy więc na razie, kiedy i jak będziemy z nią rozmawiać na tak osobiste i delikatne tematy. Mam nadzieję, że czytelnicy tej książki zechcą to uszanować i nie obrócą swej wiedzy w pieprzne czy ekscytujące plotki, w pożywkę dla tabloidów - inne postępowanie z pewnością odbiłoby się niekorzystnie na reszcie jej życia. Gdy Verity została poczęta, wierzyłam, że relacja z jej biologicznym ojcem przeobrazi się w długotrwały i stabilny związek. Po narodzinach dziecka planowaliśmy osiąść w Waszyngtonie. Na jego prośbę zdecydowałam się całkowicie zmienić własne życie, żebyśmy mogli być razem. Potem, gdy byłam w dziewiątym miesiącu ciąży, postanowił zmienić ustalone wcześniej zasady. Oświadczył, że wszystko jeszcze raz przemyślał i że nie on, ale ja muszę dokonać wyboru: albo oddamy dziecko do adopcji zaraz po przyjściu na świat, albo się rozstaniemy.
Choć czułam się zdruzgotana, wybrałam drugie rozwiązanie i nigdy swej decyzji nie żałowałam. Kochałam ojca Verity gorąco i ufnie, bez zastrzeżeń, głęboko przeświadczona o jego dobroci i o tym, że rozumie moją przeszłość. Kochałam go zachęcana przez kilkoro troszczących się o mnie serdecznie przyjaciół - ludzi, których szanowałam. Wszyscy byli wstrząśnięci zaistniałą sytuacją i dwulicowością mojego partnera. Gdy spytałam, dlaczego w ogóle się ze mną związał, wyjaśnił w obecności przyjaciół, że postrzegał mnie jako „wyzwanie", uważał za osobę „intrygującą". Wtedy opuścił moje życie na zawsze. Od tamtej pory go nie widziałam, a on nigdy nie prosił o spotkanie z Verity. Jest to jeden z najboleśniejszych i najbardziej upokarzających epizodów w moim życiu, coś, z czego z wielkim trudem starałam się podnieść i co usiłowałam od siebie odsunąć. Tamtego ciepłego marcowego wieczoru, gdy szykowałam się do drzemki z maleńką Verity spoczywającą w kolebce moich ramion, pragnęłam jedynie cudownego, szczęśliwego życia dla mojej córki. Pragnęłam też, żeby nadszedł taki dzień, gdy Verity pozna starszego brata i starszą siostrę.
25 Szczęśliwy traf i salsa Krótki odpoczynek w komfortowym hotelowym łóżku, prysznic i ochota na kawałek duńskiego ciasta oznaczały, że Bill nie zdąży na czas. Tylko dlatego nie było go wtedy w restauracji na ostatnim piętrze World Trade Center. Zadzwonił do mnie w środku australijskiej nocy. - To pewnie któryś z turystycznych samolotów, który widziałem nad miastem. Ledwie wypowiedział te słowa, kamerzysta stacji telewizyjnej uchwycił drugi samolot, odrzutowiec, uderzający w drugą z wież. Obraz powędrował na żywo przez dwie strefy czasowe. Bliźniacze Wieże runęły, Pentagon stanął w płomieniach. Nie rozłączyliśmy się. Spytałam Billa, jak jest ubrany. Zaczęłam funkcjonować jak pracownik humanitarny przed wybuchem wojny. - Zgłoś się do konsulatu australijskiego, pomogą ci się ewakuować, jeśli zajdzie potrzeba. Po drodze weź jak najwięcej pieniędzy z bankomatu, bo pewnie niedługo przestaną działać. Kup sobie parę butelek wody - pouczałam. Co będzie dalej? Oszołomiony i zmartwiony Bill działał zgodnie z moimi instrukcjami. Poszedł w stronę śródmieścia, gdy ludzka fala parła w przeciwnym kierunku. Nowojorczycy, pokryci pyłem i kurzem, pobledli i przerażeni,
poruszali się jak migrujące stado, gdy niebo za nimi ciemniało, a duszący zapach dławił miasto. Po powrocie do hotelu jeszcze raz zdołał dodzwonić się do Australii. Tym razem rozmawiałam z nim, trzymając Verity w ramionach. - Gdy tylko wrócę - jeśli wrócę - weźmiemy ślub - powiedział zdecydowanie, a ja nie oponowałam. Dziewiątego marca dwa tysiące drugiego roku, letnim popołudniem, w obecności przyjaciół z całego świata, poślubiłam Billa w pięknym parku, przed udrapowaną szyfonem rotundą i przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego. Verity, Bill i ja zatańczyliśmy nasz pierwszy rodzinny taniec do dźwięków melodii Someone Like You. Pamiętając słowa piosenki Vana Morrisona, nie mogłam powstrzymać szerokiego uśmiechu, bo przecież, o ironio, wychodziłam za chłopaka z sąsiedniego domu. Ceremonia odbyła się dokładnie tak, jak chcieliśmy. Archidiakon Phillip Newman, duchowny, który odprawiał nabożeństwo żałobne za babcię i chrzcił Verity, wyświadczył nam wielką uprzejmość i zgodził się udzielić nam ślubu w Ogrodach Aleksandry, a nie w kościele. Uroczystość miała charakter bardzo osobisty, ale niepozbawiony dowcipu -jednej z najbardziej ujmujących cech w ciepłym, szczodrym poczuciu humoru Billa. Byłam ubrana w jasnoróżową atłasową sukienkę skrojoną w kształt litery A, bez ramiączek. We włosach miałam gardenie, a w ręce - bukiet bladoróżowych róż od Davida Austina. Verity, nasza druhenka, wyglądała ślicznie w różowej sukieneczce i satynowych pantofelkach. Zaledwie przed czterema dniami wykluczono podejrzewaną wcześniej białaczkę - naprawdę mieliśmy powód do świętowania. Przyjęcie, zorganizowane także w parku, przebiegało w luźnej, relaksującej atmosferze. Kelnerzy w nieskończoność roznosili na tacach jedzenie. Nasi wspaniali przyjaciele Jane Allen i Jason McLean spędzili w parku cały ranek, pilnując, żeby rotunda została udekorowana metrami białego szyfonu i kulistymi pękami róż. A dzięki pracowitości naszych drogich
przyjaciół Dawn i Martyna Bradleyów, gdy zapadła noc, dróżki rozświetliły się tysiącami świeczek. Karmiłam Verity piersią pod drzewem, patrząc, jak moja rodzina i przyjaciele kołyszą się i wyginają w rytm salsy granej przez zespół muzyczny. Żeby zadowolić kochanych rodziców Billa, Antona i Elizabeth, przeplataliśmy latynoskie rytmy muzyką grecką - goście z zapałem odtańczyli improwizowaną wersję filmowego tańca Zorby. Spódnice, krawaty i stopy śmigały w szaleńczym tempie, babcie uczepiły się ramion pięknych, młodych mężczyzn, krąg tancerzy sunął w świetle księżyca, a wśród radosnych pokrzykiwań wybijało się co chwilę chóralne „opa, opa". Tak oto Moje wielkie greckie wesele przeplatało się z Boso w parku. Zastanawiałam się, co Iddin i Shahirah powiedzieliby o tym dniu, o tej mieszaninie ludzi i muzyki. Gdybym mogła podzielić się z nimi moją radością, ten dzień byłby po prostu doskonały. Naszą prywatną uroczystość chcieliśmy świętować wyłącznie z zaproszonymi gośćmi. Odrzuciliśmy więc atrakcyjne finansowo propozycje kolorowych magazynów na zrobienie ślubnych zdjęć. Dziennikarze zdecydowali się jednak sforsować bramy i odepchnąwszy kilkoro starszych wiekiem gości, znaleźli się blisko nas, gdy składaliśmy przysięgę. Dlatego na niektórych zdjęciach widać na naszych twarzach grymas niezadowolenia adresowany do niepożądanych osób znajdujących się poza kadrem. W końcu jednak przedstawiciele mediów zostali stanowczo usunięci i szczęśliwy wieczór toczył się dalej w znacznie swobodniejszej atmosferze. Parę dni później przekonaliśmy się jednak, że wzgardzony reporter ma diabła za pazuchą. Moje powtórne małżeństwo zostało przez prasę ośmieszone. Napisano nawet, że byłam ubrana w jaskrawą żółtą suknię. Czytelniczki tej książki zapewne świetnie rozumieją, że był to cios poniżej pasa, bo w żółtym jest mi naprawdę nie do twarzy! W innej gazecie dziennikarz opisał ceremonię, na której nawet nie był, wobec czego po podjęciu przez nas kroków prawnych gazeta musiała wydrukować sprostowanie i przeprosiny. Bill jest człowiekiem bardzo ceniącym so-
bie prywatność i zainteresowanie prasy moim życiem osobistym uważa za odrażające. Kaprys losu zrządził, że Bill i ja chodziliśmy w Melbourne do tej samej szkoły średniej - byłam parę klas wyżej od niego. Przez wiele lat mieszkaliśmy w sąsiednich kwartałach, często widywaliśmy się na ulicy i przy różnych innych okazjach - od koncertów poczynając, na bazarach na otwartym powietrzu kończąc. Znaliśmy te same miejsca, mieliśmy wspólne upodobania i doświadczenia, ale przede wszystkim, będąc razem, nieustannie się śmialiśmy. Dowiedziawszy się o naszych zaręczynach, Patsy przyleciała do Australii i poddała Billa morderczemu testowi, po którym stwierdziła, że nareszcie dobrze wybrałam. Każdy z moich opiekuńczych przyjaciół sondował nieszczęsnego Billa na swój sposób, czasem całymi godzinami i zwykle poza moimi plecami, na co on w swojej dobroci przyzwalał. Ze szczególnym okrucieństwem pastwiła się nad nim Judith. Aż się dziwię, że nie odesłał ich wszystkich do diabła! Bill i ja poznaliśmy się po narodzinach Verity. Doszłam do wniosku, że chcę osiąść w Australii na stałe, a Melbourne wydawało mi się najlepszym miejscem na wychowywanie dziecka. Tam też mieszkali moi najbliżsi przyjaciele - córeczka mogła jedynie skorzystać na tym, że będzie rosła wśród wielkiej gromady „cioć" i „wujków". Mieszkałam wówczas w Sydney. Dom w Melbourne wybrałam z ogłoszenia w gazecie i nawet go nie obejrzałam. Na papierze spełniał wszystkie moje wymagania, zaufałam więc przyjaciołom, którzy dokonali inspekcji w moim imieniu i dali mi zielone światło. Załatwiłam wynajem na dwanaście miesięcy pocztą elektroniczną, po kilku telefonicznych rozmowach z właścicielem. Sprawił on na mnie wrażenie osoby sympatycznej i profesjonalnej. Urodził się w domu, który właśnie od niego wynajmowałam, mieszkał natomiast w sąsiednim, do niedawna opuszczonym budynku. Kupił go i samodzielnie wyremontował. Słońce desperacko starało się wyjrzeć zza chmur, gdy dwie ciężarówki i mój samochód zajechały pod wynajęte lokum. Miałyśmy roz-
począć nowe życie. Wyjęłam Verity z fotelika i niosąc ją na rękach, przeszłam na drugą stronę ulicy, żeby przywitać się z właścicielem, Billem, stojącym przed frontową bramą. - Witajcie - rzekł. - Wziąłem wolny dzień na wypadek, gdyby chciała się pani napić herbaty albo potrzebowała spokojnego miejsca na przewinięcie dziecka. W następnych miesiącach zaprzyjaźniliśmy się z Billem. Chodził z nami na popołudniowe spacery i pchał wózek Verity, gdy przemierzaliśmy znajome ulice Hawthorn. Nie chciałam jednak narażać Verity na moje przelotne związki. Samotność - rozumowałam - będzie najlepszym wyjściem dla wszystkich zainteresowanych. Ale ponieważ czasami Bill patrzył na mnie w sposób dość irytujący, pewnego dnia powiedziałam mu w końcu, że nie jestem dobrą partią i nie chcę stracić w nim przyjaciela, zyskując kochanka. Namawiałam go, żeby wybrał się na zamorskie wojaże, o których często wspominał. - Jedź i znajdź sobie wystrzałową blondynkę w Szwecji albo seksbombę na greckiej wyspie - tłumaczyłam. - Potrzebna ci kobieta nieobarczona przeszłością. Tydzień później Bill wyjechał w dwumiesięczną podróż. Uściskał Verity i mnie serdecznie, ale jakby ze smutkiem. I prawie natychmiast zorientowaliśmy się, że to był błąd! - Nie powinienem być tu sam. Ty i Verity powinnyście być ze mną-powiedział mi przez telefon. Co było dalej, już wiecie.
26 Kto tam? W mojej pracy humanitarnej nigdy nie odwoływałam się do religii. Zawsze starałam się unikać włączania do moich projektów organizacji wyznaniowych, bo uważam, że najgorszą rzeczą jest ocenianie wartości innych ludzi przynależnością do danej wiary. W Afryce, na Bałkanach i Timorze Wschodnim odmawiałam przypinania ludziom etykietek zależnie od ich religii, przerażała mnie wizja świata podzielonego przez wyznania. Czy rzeczywiście zmierzaliśmy do podziału na nich i na nas, muzułmanów i chrześcijan? A jeśli tak, to jak ma wyglądać most? Czy chwila połączenia się z Iddinem i Shahirah była teraz odleglejsza niż dawniej? Jedenasty września. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że brak tolerancji dla odmiennych poglądów nie będzie elementem wiodącym w naukach pobieranych przez Shah i Iddina w ich muzułmańskim domu. Minęło Boże Narodzenie. Cieszyłam się ubieraniem choinki i obserwowaniem Verity, której oczy płonęły radością i zachwytem, gdy ostrożnie wyjmowałyśmy z opakowań kolejne błyskotki, żeby powiesić je na właściwym miejscu. Czubek drzewka udekorowałam wróżką, którą przed laty zrobiliśmy wspólnie z Iddinem i Shahirah. - Shasha - powiedziała córeczka, podając mi ramkę z fotografią Shah.
Zawiesiłam ją na drzewku i odwróciłam się, gdy Verity pociągnęła mnie za spódnicę. - Iddin - nalegała rozkazująco, wręczając mi zdecydowanym ruchem zdjęcie brata. Mała wiedziała, kim oni są: w całym domu pełno było fotografii Id-dina i Shah, a ja opowiedziałam jej historię ich dzieciństwa. Ogarnął mnie dławiący smutek. Zawsze najbardziej tęskniłam za moimi starszymi dziećmi w okresie świąt. Pochyliłam się po następną zabawkę i aż jęknęłam z bólu. Dziecko, które nosiłam w łonie, wymierzyło mi potężnego kopniaka. Rozmasowałam miejsce, gdzie napierała mała stopka. Tę ciążę byłam już w szóstym miesiącu - znosiłam znacznie lepiej niż poprzednią, ale nadal musiałam uważać na serce. Spodziewaliśmy się narodzin w końcu kwietnia - byłyby one spełnieniem marzeń moich i Billa. Już dawno podjęliśmy decyzję, że Verity nie będzie jedynaczką. Miała wprawdzie rodzeństwo w Malezji, lecz znacznie starsi siostra i brat, nawet gdyby wrócili do nas nazajutrz, nie byliby dla niej dobrymi towarzyszami zabaw. Macierzyństwo i tym razem traktowałam jak coś naprawdę cudownego i zadziwiającego, ale muszę przyznać, że cały czas czułam się bardzo zmęczona. Usiadłam wygodnie na krześle przed komputerem i zalogowałam się. Najpierw sprawdziłam pocztę związaną ze sprawami uprowadzeń dzieci. Puste Ramiona miały oddzielną skrzynkę e-mailową, gdzie nie moje nazwisko figurowało jako odbiorcy korespondencji. Znalazłam wiadomość od kogoś, kto określił się jako „miloscjestzlu-dzeniem". W tytule napisano: Czy możecie mi pomóc odnaleźć mamę? Kliknęłam ze średnim zainteresowaniem, spodziewając się listu od uprowadzonego dziecka, zapewne z innego kraju. Omal nie spadłam z krzesła! Wydawało się, że ten e-mail napisała moja córka Shahirah. List miał w sobie coś - właściwie nic szczególnego, ale miałam jakieś przeczu-
cie - co różniło go od innych. Ton wypowiedzi był pełen szacunku i odnosiłam wrażenie, że nie zawiera ukrytych treści. Czy to kolejny głupi kawał? Przeczytałam wiadomość ponownie, znacznie wolniej: Mam na imię Shahirah i próbuję nawiązać kontakt z moją matką Jacqueline. Chciałabym z nią porozmawiać, mam nadzieję, że możecie mi w tym pomóc. Mój brat i ja zostaliśmy wywiezieni z Australii dawno temu. Dostałam ten adres e-mailowy od ******* Z wyrazami szacunku Shahirah Choć bardzo się starałam, nie mogłam opanować wzruszenia i podniecenia na myśl, że tym razem może to być rzeczywiście moja córka. Próbowałam powściągnąć emocje, bo w odpowiedzi na wzrost adrenaliny dziecko w moim brzuchu zaczęło dosłownie fikać koziołki. Zawołałam Billa i poprosiłam, żeby przeczytał list. Mąż miał znacznie więcej wątpliwości, jeśli chodzi o jego autentyczność, ale uważał, że powinnam zbadać sprawę, skoro czuję, że „coś w tym jest". Roztrzęsiona, zatelefonowałam natychmiast do Judith Curran w Nowej Zelandii i opowiedziałam jej o wszystkim. Wiedziałam, że dla własnego dobra powinnam zachować dozę sceptycyzmu i starannie przemyśleć odpowiedź - kimkolwiek ten ktoś był. Judith zaoferowała podjęcie się roli pośrednika między mną a „nową" Shahirah. Uzgodniłyśmy, że wyśle do tej osoby mail z wyjaśnieniem oraz listą pytań, na które odpowiedź znała tylko prawdziwa Shah. Niezwłocznie zabrałam się do ułożenia listy, starając się bardzo, żeby nie zadać żadnego pytania, na które mogłam odpowiedzieć w tysiącach wywiadów udzielonych po uprowadzeniu dzieci. I żeby żadnej z prawidłowych odpowiedzi nie można było znaleźć w mojej pierwszej książce. Sporządziwszy listę, sprawdzałam ją potem wielokrotnie, chcąc uniknąć ewentualnej przypadkowej pomyłki. Pytania brzmiały następująco:
• Jaki był kolor moskitiery Shahirah? • Jak się nazywała składana lalka Shah? (albo proszę tę lalkę opisać). • Czy pamiętasz, jakiego języka Shahirah uczyła się w szkole w Australii? • Czy Shahirah lubiła sypiać w swoim łóżeczku? Proszę je opisać. • Czy Shahirah pamięta swoje ostatnie przyjęcie urodzinowe? Z największym niepokojem zatelefonowałam ponownie do Judith i poprosiłam, żeby założyła nowe konto o nazwie „tabliczkaczekolady" jestem wielką amatorką tego łakocia, więc uznałam, że będzie to szczęśliwa nazwa - i przesłała z niego moje pytania do „miloscjestzludzeniem". Dobry Boże - przemyśliwałam - jeśli to naprawdę Shahirah, co sprawiło, że wybrała sobie tak cyniczną mailową ksywkę, mając zaledwie siedemnaście lat? Trzymałam kciuki, trzymałabym wszystko, co się da - gdybym nie była w tak zaawansowanej ciąży! Minęły trzy dni. Udawałam, że jestem spokojna, ale po cichu bardzo się przejmowałam i nieustannie sprawdzałam pocztę. Był koniec stycznia, urodziny Iddina zbliżały się wielkimi krokami. Zastanawiałam się, czy dotrze do niego moja kartka i prezent, czy kolejna rocznica zmobilizuje syna do próby skontaktowania się ze mną. Uświadomiwszy sobie, że od trzech godzin nie sprawdzałam poczty, po raz kolejny z biciem serca siadłam przed komputerem. Przyszedł mail od Judith. Kochana Jack! Dziś po południu dostałam tę wiadomość na „tabliczkaczekolady". Mam nadzieję, że wynik będzie pozytywny. Daj mi znać. Twoja Juju Otwierałam załącznik drżącymi palcami z wielką nadzieją w sercu. Szybko przebiegłam wzrokiem treść listu.
Do: tabliczkaczekolady Moją ulubioną lalką była „słodkałała" pachnąca truskawkami. Kiedy spojrzałam na pierwszą linijkę, zaczęłam się trząść i wybuchnęłam strasznym płaczem. Nie mogłam przeczytać reszty maila, bo łzy zalewały mi oczy. Nikt obcy nie mógł chyba wiedzieć, że pięcioletnia Shahirah zawsze trzymała w kieszeni coś, co nazywałam „słodkąlalą" -zrobioną z gumy miniaturową figurkę z piegowatą twarzą i szeroką spódnicą w kształcie krynoliny. Gdy się ją złożyło, lalka wyglądała jak mała, słodka babeczka. Każda taka lalka miała owocowy zapach. Łzy lały się na klawiaturę, gdy czytałam dalej: Moja moskitiera miała jaskrawy różowy kolor. Uszyła mi ją moja mama. Ta siatka na moskitierę była dla mnie źródłem pełnego rezygnacji rozbawienia, ponieważ w wieku czterech lat, stojąc obok mnie w sklepie, Shahirah z ogromną determinacją sprzeciwiła się zakupowi proponowanej przeze mnie bladoróżowej tkaniny. „Nie, mamusiu, chcę tę jaskrawą". Moja córeczka uwielbiała ostry róż. Wybrany przez nią kolor był niewyobrażalnie krzykliwy. Żartowaliśmy w rodzinnym gronie, że trzeba na niego patrzeć przez okulary przeciwsłoneczne i że będzie budził Shah w środku nocy! Uczyłam się chyba włoskiego, ale nie jestem pewna. Uczyła się włoskiego! Ta chwila wydała mi się kompletnie surrealistyczna: czy to naprawdę się dzieje, teraz, gdy mija jedenaście i pół roku od chwili, gdy Shah została mi odebrana? Moje łóżko znajdowało się bardzo wysoko. Nie było to łóżko piętrowe, ale jego nogi były wyższe od mamy. Wspinałam się na nie po drabinie. Nikt, kto nie widział tego łóżka, nie potrafiłby go opisać. Iddin miał takie samo, ale zawsze wolał spać na materacu, na podłodze, żeby pies mógł się w nocy do niego przytulać. Zdjęcia ukazujące tę dziwaczną
konstrukcję nigdy nie były publikowane. A nawet jeśli były, każdy wziąłby ją za łóżko piętrowe. Zanim doszłam do pytania na temat przyjęcia urodzinowego, byłam pewna, że to Shahirah! Byliśmy w Plaster Fun House i malowaliśmy. Chyba padał deszcz. Czytałam tę wiadomość wiele, wiele razy, a szloch radości i ulgi dławił mi gardło. W pełni przekonana, że to nie halucynacje, powiedziałam o wszystkim Billowi. Zadawał mi rozmaite pytania, a ja płakałam. Czy byłam pewna, że nikt inny nie może znać odpowiedzi? Odpowiedziałam stanowczo, że nikt - wyłącznie Shahirah i Iddin. - To cudownie, kochanie. Co zamierzasz teraz zrobić? Gdzie ich umieścimy? Pokręciłam głową - naprawdę nie wiedziałam. Shahirah nie wspominała, że chce wrócić do Australii. Nie wiedziała przecież nawet, że mnie odnalazła. Byłam trochę przestraszona. Chciałam zrobić dobre wrażenie - to było coś w rodzaju randki w ciemno z dzieckiem, którego już prawie nie znałam. Postanowiłam wysłać do niej e-mail nazajutrz rano. Teraz musiałam dać Verity kolację i położyć ją spać. A co najważniejsze - zebrać myśli i dobrze się nad wszystkim zastanowić. Tej nocy spałam głęboko i spokojnie, chociaż śniąc o Shahirah, widziałam pustą plamę tam, gdzie powinna mieć twarz, a jej ciało było prawie niewidoczne. Wiedziałam jednak, że to ona - trzymała „słodką-lalę" w ręku i była owinięta we wściekle różową tkaninę.
27 Potem wyszło słonko Dźwięki muzycznej zapowiedzi programu dla dzieci Zabawa w szkolą emitowanego przez telewizyjną stację ABC sączyły się przez drzwi mojego gabinetu. Verity będzie zajęta co najmniej pół godziny „elektroniczna niania" była dla mnie tego ranka darem niebios. Najpierw założyłam nowe konto e-mailowe o nazwie „pysznaczekolada", aby utrudnić identyfikację właściciela. Zdawałam sobie sprawę, że korespondencja Shah może być monitorowana, i nie chciałam narażać na szwank jej bezpieczeństwa. Potem przywarłam plecami do oparcia krzesła i gapiłam się tępo w ekran komputera. Miałam pół godziny na napisanie jednego z najważniejszych listów w życiu - do dziecka, które urodziłam, o którym prawie nic nie wiedziałam i które najprawdopodobniej zrażano do mnie na wszystkie możliwe sposoby. Miałam zawrzeć jedenaście lat tęsknoty, nadziei i miłości w jednej elektronicznej wiadomości. Świadoma faktu, że być może jest to jedyna okazja kontaktu z moją nastoletnią córką, głęboko, oczyszczaj ąco odetchnęłam. Ale paraliżowała mnie niemoc. Wiedziałam, że ten jedyny list - po tylu długich latach - Shahirah otrzyma na pewno. Ale w mojej głowie kołatała myśl, że nawet jeśli nie zostanie on przechwycony, i tak może okazać się nie w pełni prywatny - nie wiedziałam, czy Shah zwierza się ojcu. W pewnym sensie był to więc dla mnie test. Nie miałam pojęcia, czy go zdam.
O co właściwie chodzi? Przecież to pestka, zwykła rzecz, napiszesz najlepszy z listów w życiu i koniec. Ale nadal byłam w rozterce. - Potem wyszło słonko, wysuszyło deszcz i tyci pajączek znów na rynnę wszedł - usłyszałam słowa dziecinnej piosenki. W salonie Verity radośnie klaskała w dłonie. Wtedy wyrwałam się z odrętwienia. Śpiewałam tę piosenkę wszystkim trojgu moich dzieci, pokazując palcami, jak pajączek wspina się po rynnie mojego przedramienia. Mam napisać list do własnego dziecka. Wiedziałam, że Shah może mi nie odpisać, ale w głębi jej duszy musiał kryć się berbeć, który patrzył z zachwytem, jak mama wyczarowuje padający deszcz i świecące słonko. Wzięłam się w garść i zaczęłam pisać. Z rozwagą opowiadałam o mojej miłości i o radości, z jaką czytałam odpowiedzi na pytania zawarte w mailu Judith. Bardzo chciałam, aby Shah wiedziała, że nigdy nie zaniechałam prób skontaktowania się z nią oraz Iddinem i że pragnę usłyszeć jej dorosły głos, dowiedzieć się, jak oboje wyglądają. Nie była to pora na obwinianie ojca, dlatego pod tym względem zachowałam daleko posuniętą przezorność. Co lubiła robić, jakie miała hobby, jakiej muzyki słuchała, czy jej ulubionym kolorem jest nadal róż? Czy Iddin ma jeszcze pukiel jasnych włosów z tyłu głowy? Pytania mnożyły się w nieskończoność. A potem dałam upust uczuciom: Niezależnie od wszystkiego nie mogę i nie będę udawać, że jestem kimś innym niż sobą, Waszą matką - dobrą czy złą. Przez te wszystkie lata kochałam Was i tęskniłam za Wami każdą cząstką mojego serca 1 mojej duszy... Kocham Was i ściskam milion, trylion, nieskończenie wiele razy... Napisałam też, że nie chcę zwracać na nas uwagi mediów i że bardzo się boję, by nasze kontakty nie stały się powodem kolejnych dziennikarskich wyczynów. Wyjaśniłam, że od pewnego czasu odmawiam udzielania wywiadów na tematy osobiste, ponieważ wolę żyć spokojnie. Wyraziłam też nadzieję, że Shahirah żywi podobne odczucia.
Potem opisałam szeregowy dom, w którym mieszkamy, oraz ogród. Postanowiłam nie podawać numeru telefonu, gdyż nie chciałam stawiać Shahirah w sytuacji, która mogłaby stać się dla niej zbyt trudna emocjonalnie. Modliłam się jedynie każdą komórką mojego ciała, żeby odpowiedziała. Kliknęłam „wyślij", wstałam od biurka i wyszłam z pokoju, zerknąwszy ostatni raz na komputer. Przez następne dwadzieścia cztery godziny dokładałam starań, żeby myśleć wyłącznie o „tu i teraz" oraz trzymać krnąbrny umysł z dala od elektronicznych przestworzy. Biedna Verity wyczuwała moje rozkojarzenie i domagała się zwiększonej porcji pieszczot. W dodatku dostałam przedwczesnych skurczów i musiałam udać się w środku nocy do szpitala, gdzie zbadano stan zdrowia dziecka. Wyczerpana i pouczona, że mam leżeć w łóżku - co za idiotyczna propozycja dla matki ruchliwego brzdąca - nie mogłam sprawdzić poczty aż do popołudnia następnego dnia - i znów dziękuję ci, Zabawo w szkolę. Zamknęłam oczy, powściągając nadzieje, ale w duszy pragnęłam cudu. Powtarzałam sobie, że Shah i Iddin żyją w środowisku o odmiennej religii i kulturze niż moja. Shahirah może się buntować, ale tylko do pewnego stopnia. Niewykluczone, że wszystko się skończy na próbie nawiązania kontaktu. Sama taka inicjatywa to i tak dużo dla dziewczynki wychowywanej w królewskiej rodzinie, którą ja poznałam i odrzuciłam. Niewykluczone, że pierwszy mail był jedynie u dorastającej panienki przejawem ciekawości, która rozwieje się, ledwie bezpośrednie zetknięcie okaże się realne. Pełna obaw, miotana sprzecznymi uczuciami, wyciągnęłam rękę, nakierowałam kursor na „skrzynkę odbiorczą" i otworzyłam ją. Ręce mi drżały. W skrzynce była odpowiedź na mój mail do Shahirah: Kochana Mamusiu, tak, to ja, Twoja Shah. Ja też Cię kocham i ba-aaaardzo za Tobą tęsknię... Omal nie zemdlałam. Chlipiąc, usiłowałam czytać dalej bezcenną wiadomość. Twarda samokontrola, którą tak często potrafiłam przywołać w minionych dziesięciu latach, kompletnie mnie zawiodła. Byłam
jedynie zdolna uwiesić się nitki balonika zwanego nadzieją, który szybował w niebieskie przestworza. Mimo łez uśmiechałam się szeroko jak kretynka, aż rozbolały mnie mięśnie twarzy. Nazwała mnie mamusią, napisała, że mnie kocha, że za mną tęskni - żadna kartka z życzeniami nie zastąpiłaby tych zwierzeń. Teraz, kiedy siedzę i piszę te słowa, uświadamiam sobie, że wspomnienie dnia, kiedy dostałam pierwszą odpowiedź od Shahirah, nadal wyzwala na mojej twarzy szeroki uśmiech -nic na to nie poradzę, wracam do tamtej chwili, jakby czas się nie liczył. Znalazłam Billa w ogrodzie. Nie ośmieliłam się nawet wyszeptać mu tej nowiny do ucha, tak się bałam, że ktoś nas podsłucha. Zaciągnęłam męża do środka i wypłakałam się w jego ramionach, a potem zaprowadziłam przed komputer i kazałam czytać, wciąż tuląc się do niego, bo bardzo potrzebowałam wsparcia. Dopiero po kolejnym czytaniu wiadomości dostrzegłam, że Shah załączyła fotografie, swoje i Iddina. Niezwykle wzruszona, znów zalałam się łzami, patrząc na moje dzieci po raz pierwszy od jedenastu lat. Szokujące i cudowne - miałam przed sobą moje maleństwa w dorosłych ciałach. Wydali mi się niewypowiedzianie piękni. Shahirah opisała każdy z obrazków. Na jednym ze zdjęć była bez chusty, mogłam więc zobaczyć kolor jej włosów i to, jak urosły. Pamiętam, gdzieś w środku listu przeczytałam, że jej ulubionym kolorem jest zieleń. Świadomość, że teraz to wiem, znów wywołała potoki łez. Irytowały mnie moje własne reakcje, ale zlekceważyłam to odczucie i rozkoszowałam się radosną chwilą. Powiedziano mi w sekrecie, że jestem do Ciebie podobna, że mamy taki sam kolor włosów. Czy rzeczywiście wyglądam jak Ty? Mam nadzieję, że tak! Z ekranu patrzyła na mnie smukła nastolatka o ciemnych, niewinnych oczach, piękna pięknem młodości. W jej podobiźnie odnajdywałam odbicie niektórych rysów mojej twarzy, ale Shah była przede wszystkim sobą, nie musiała porównywać się ze swoją uszczęśliwioną matką.
Załączyła też fotografię, do której Iddin został umyślnie ustawiony -stał tyłem i rzeczywiście nadal miał naturalne pasmo jasnych włosów, z którym się urodził. Kolejne zaskoczenie - w wieku dwudziestu lat bardzo przypominał mojego ojca. Zniknęły chude, długie nogi, cienkie ręce i szczupłe ciało; miejsce niezdarnego chłopaczka zajął postawny młody mężczyzna -przystojny, może nadmiernie poważny i zupełnie dorosły. Miał nawet brodę! Było lepiej, niż się spodziewałam, bo jeśli nawet coś się stanie i nasz kontakt zostanie przerwany, będę miała przynajmniej zdjęcia. Wiedziałam wreszcie, jak wyglądają moje najdroższe dzieci - chyba oboje mnie przerośli! Iddin śle wyrazy miłości - pisała Shahirah. Czuje się trochę onieśmielony, ale wkrótce sam napisze. Czy mogłabym podać numer telefonu, żeby mogła zadzwonić, gdy nadarzy się okazja? Naturalnie - napisałam w odpowiedzi pełnej zachwytu i miłości. Najdelikatniej jak potrafiłam powiadomiłam Shahirah o istnieniu Verity i o moim małżeństwie z Billem. Dodałam też parę informacji o ludziach, których - jak sądziłam - mogła jeszcze pamiętać, i podsunęłam kilka szczegółów, które powinny - modliłam się o to - pobudzić pamięć córki i ośmielić ją w naszych kontaktach. Musiałam też nawiązać do moich obaw. Czy ojciec wie, że się ze mną skontaktowałaś? - pytałam. W głębi duszy powątpiewałam, by tak było, i instynktownie czułam strach przed jego reakcją, gdy się dowie. Ale w tamtej chwili, tamtego dnia, pozwoliłam sobie - bez żadnych ograniczeń - poczuć się matką dwójki dorosłych dzieci i jednego maleństwa. Radośnie tuliłam Verity, póki mi się nie wywinęła i nie uciekła. Co za cudowny dzień! Tych kilka minut zupełnie odmieniło moje życie. Po tak wielu latach wreszcie miałam niebudzące wątpliwości drobiazgowe informacje o dwójce dorosłych ludzi, którymi stały się moje utracone dzieci.
28 Sabotaż i uzdrowienie - Mamusiu! - usłyszałam wśród trzasków kobiecy głos. - Cześć, mamuś, to ja, twoja Shah. Mówiła śpiewnie, trochę nieśmiało, trochę badawczo. - Shah? O Boże, Shah! To naprawdę ty? Masz taki dorosły głos, skarbie! - Tylko na takie słowa się zdobyłam, póki tama nie pękła i nie wybuchnęłam płaczem. - Nie płacz, mamuś, przecież wszystko w porządku - pocieszała mnie. Opadły mnie tysiące rozbieżnych, irracjonalnych myśli i uczuć: wstyd, że nie rozpoznałam głosu córki; ulga, że ziszcza się jedno z moich największych marzeń; panika, że nie wiem, co powiedzieć tej prawie nieznajomej osóbce. Niepotrzebnie się martwiłam. Zebrałam się w sobie i zaczęłyśmy rozmawiać - zalęknione, to prawda, ale i tak było cudownie. Wiedziałam, że ten pierwszy telefoniczny kontakt wymaga wielkiej szczerości i opanowania ćwiczonego przez jedenaście lat, sześć miesięcy i piętnaście dni, które minęły od chwili, gdy widziałam córkę po raz ostatni. Będzie dobrze, do stu diabłów! - podpowiadał mi wewnętrzny głos. Shah wydała mi się cudowna, inteligentna i zarazem naiwna, wnikliwa i rozchichotana, ale i psychicznie okaleczona - wyczuwałam to w tembrze jej głosu. Jedenaście lat rozłąki ze mną i konieczność poddawania się cudzym decyzjom zbierały żniwo - nasza rozmowa była nie-
poradna, jakby dla nas obu stawienie czoła nowym realiom było sprawą przyszłości. Wiedziałam, że od uprowadzenia minął kawał życia - zupełnie nowego i dla mnie, i dla Shah. Teraz nie miałam już pozycji niezachwianego autorytetu, minęły czasy, kiedy sześcioletnia dziewczynka widziała w matce najważniejszą osobę - musiałam o tym stale pamiętać, gdy rozmawiałyśmy, płakałyśmy i rozmawiałyśmy znowu. Starałam się mówić spokojnym tonem, ale zupełnie mi się to nie udawało. Chyba jednak robiłam wszystko jak trzeba, bo nasza nieśmiała z początku relacja zaczęła rozkwitać. Tamtego dnia obie nabrałyśmy otuchy i znalazłyśmy dla siebie miejsce - nie szkodzi, że maleńkie -w naszym codziennym życiu. Dla mnie istnienie Shahirah było czymś oczywistym od chwili jej przyjścia na świat, ale moje istnienie dla Shahirah nie było zapewne niczym więcej niż okruchem najskrytszych myśli - wciąż to sobie przypominałam i powtarzałam. Przez całe lata trwałam w głębokim przekonaniu, że moje dzieci wrócą, by się ze mną zobaczyć, kiedy dorosną. Nie sądziłam jednak, aby mogło to nastąpić wcześniej, nim każde z nich ukończy, powiedzmy, dwadzieścia siedem lat. Sumowałam lata nauki, czas potrzebny na usamodzielnienie się - poprzez zdobycie zawodu albo małżeństwo - czas na wyrobienie sobie własnego zdania i wyzwolenie się od władczej obecności ojca i jego nadzoru. Tak - rozmyślałam - dwadzieścia siedem lat to realny wiek na uniezależnienie się w królewskiej rodzinie w Terengganu. Teraz widziałam jasno, że nie doceniłam możliwości, które dawał Internet, i po dwakroć nie doceniłam zaradności Shah. Była moją nieodrodną córką - przyczyną strapień dla ojca i macoch, które Bahrin zafundował moim dzieciom. Przyznaję, czułam z tego powodu odrobinę satysfakcji. Jakąż cudowną nową jakość dała światu technika! Dzieci i ja byliśmy wzajemnie wykluczeni ze swojego życia, ale wystarczyła odrobina poszukiwań w Google, żeby Shah samodzielnie mnie wytropiła. Dowiedziała się o mojej pracy humanitarnej i innych moich przedsięwzię-
ciach. A teraz telefon komórkowy na kartę, którego nikt nie mógł kontrolować, otwierał przed nami bezmiar nowych możliwości. Zachowanie wszystkiego w tajemnicy stanowiło dla mnie przedmiot wielkiej troski. Sprawy potoczyły się tak szczęśliwie, a ja musiałam o nich milczeć - przynajmniej wobec świata zewnętrznego. Brakowało jeszcze sporo czasu, żeby moją córkę uznano w Malezji za dorosłą. Pełnoletność osiągało się tam w wieku dwudziestu jeden lat, a i wtedy członek rodziny islamskich władców miał niewiele do gadania. Iddin także nie był jeszcze dorosły w rozumieniu prawa. Bóg jeden wie, co zrobiłby ich ojciec, dowiedziawszy się, że jesteśmy w kontakcie. Z rozmowy z Shahirah jasno wynikało, iż nawarzylibyśmy sobie przysłowiowego piwa. Najbardziej się bałam, że Shah zostanie wydana za mąż bez prawa wyboru i wpadnie na zawsze w otchłań rodzinnego życia królewskiej rodziny. Po naszej pierwszej rozmowie telefonicznej sporządziłam listę osób, z którymi mogłam bezpiecznie podzielić się wspaniałą nowiną. Nie w tym rzecz, że nie ufałam szerokiemu gronu przyjaciół - po prostu ktoś, komu opowiedziałabym o szczęśliwym obrocie spraw w naszej rodzinie, mógłby się z wrażenia wygadać... i w końcu wiadomość przedostałaby się do prasy - nie wskutek złośliwości, lecz radosnego podniecenia. Pierwszą pozycję na liście zajmowała Sue MacArthur. Jest matką chrzestną Shahirah. Rob, mąż Sue, ojciec chrzestny obojga moich dzieci, zmarł nagle, nad czym ogromnie ubolewałam. Ponieważ toczyła się wówczas wojna w Kosowie, nie mogłam nawet wziąć udziału w pogrzebie. Sue znała Shah od kołyski; kochała i ją, i Iddina miłością wierną i niezmienną. Rozpłakała się z radości, ledwie obwieściłam jej dobrą nowinę, a zaraz potem poradziła: - Nie mów o tym nikomu. To zbyt niebezpieczne dla Shah. Moja kochana przyjaciółka tak dobrze zdawała sobie sprawę z ewentualnego ryzyka, że nie podzieliła się tą wiadomością nawet ze swoimi dwoma synami, Nickiem i Benem - obaj młodzieńcy wychowywali się razem z moimi dziećmi i uważali ich za kuzynów.
Następna była Patsy, mieszkająca w dalekiej Belgii. Wiedziałam, że zrozumie moje uczucia i że rozmowa z nią będzie krótka - resztę dopowie sobie sama. Potem przyszła kolej na Barry'ego Goodmana, mojego przyjaciela, który znowu wybrał na miejsce pobytu Londyn. Kochany Tony Williams poznał nas - w czasie proszonego lunchu przypuszczając, że przypadniemy sobie do gustu. W rezultacie wymienialiśmy się z Barrym książkami, prowadziliśmy długie rozmowy i ufaliśmy sobie. Los obdarzył go wielkim rozsądkiem i niesamowitą umiejętnością radzenia sobie z nonsensami. Za jego sprawą Verity, ze mną u boku, udała się na pierwszy lunch do restauracji i po raz pierwszy pojawiła się w galerii sztuki, mając zaledwie siedem dni. Barry jest cudownym ojcem chrzestnym dla Verity i będzie ojcem chrzestnym mojego następnego dziecka. Zdradziłam, naturalnie, tę nowinę Deb Gribble, mojej przyszywanej siostrze. To ona wspierała mnie i prowadziła przez najczarniejsze godziny i dni po uprowadzeniu moich dzieci. Bardzo kochała Shah. Ona też się rozpłakała. Skontaktowałam się z mieszkającą w Nowej Zelandii Judith Curran, żeby powiadomić ją o rozwoju wypadków. Właśnie miała lecieć do jakiegoś egzotycznego kraju kręcić kolejny dokumentalny film. Omal nie rozpłynęła się w potoku łez, choć również się śmiała. Jak zawsze mocno stąpająca po ziemi, ledwie doszła do siebie, spytała: - Chcesz, żebym do ciebie przyleciała i pomogła ci sprowadzić ją do domu? Bo co innego mogę zrobić? Moi najdrożsi rodzice chrzestni, ciocia Connie i wujek Kevin, których traktuję wręcz jak prawdziwych rodziców, odebrali mój telefon w kuchni miejskiego mieszkania, do którego przeprowadzili się po sprzedaży farmy. - Moja kochana, jakaż to wspaniała wiadomość! - powiedziała ciocia Connie. - Ale dbaj także o siebie, nie tylko o dzieci. Bardzo was wszystkich kochamy. Wysoka i majestatyczna Heather Brown wybuchnęła płaczem nad zlewozmywakiem w kuchni, gdy powiedziałam jej, co się stało. - Do diabła! - szlochała. - Nie mogę w to uwierzyć! Nie wolno
0 tym nikomu powiedzieć. Mieszkałam w Malezji, więc wiem, jakie kłopoty mogłyby z tego wyniknąć. To cudownie, ale nie mogę przestać się mazać! Bardzo żałowałam, że nie podzielę się dobrą nowiną z moim agentem literackim Tonym Williamsem, który zaledwie przed trzema miesiącami niespodziewanie opuścił nas na zawsze z powodu wyjątkowo złośliwego nowotworu. Ale gotowa jestem przysiąc, że usłyszałabym, jak cedzi śpiewnym głosem: - No i do przodu, kochana, do przodu! Nie masz przecież wyboru. Wykończona pełnym emocji dniem, położyłam się, ogarniając ramionami śpiącą Verity, i zasnęłam bezgranicznie szczęśliwa, spokojnym i głębokim snem. Ale przed świtem poczułam lodowate tchnienie strachu. Wypuściłam córkę z uścisku i siadłam wyprostowana na łóżku obok Billa. Od tej chwili będę musiała stale udawać. Będę musiała naginać prawdę, ilekroć padnie rutynowe pytanie: „Czy rozmawiałaś z dziećmi?". Jak mam unikać tych nieszkodliwych, ale brzemiennych w skutki nagabywań? Wymyśliłam strategię, manewr, który pomoże mi wyjść z opresji, jeśli zostanę zapędzona w kozi róg. Przygotowałam sobie odpowiedzi, które usatysfakcjonują każdego ciekawskiego. Jeśli ktoś zada mi to pytanie, delikatnie zmienię temat - postąpię tak, jak to robią politycy i dyplomaci na całym świecie. „Ogromnie mi przykro, że nie mogę ich uściskać. Minęło już tyle lat. Wyobrażam sobie, jak cudownie byłoby ich przytulić. Nie chcę o tym mówić, bo zaraz się rozpłaczę. Wiem, że pan/pani świetnie mnie rozumie". A potem dotknę lekko ramienia rozmówcy w geście podziękowania, kończąc tym samym kwestię, skutecznie odbiegając od tematu. To nie kłamstwo - tłumaczyłam sobie samej. Będę mówiła prawdę, unikając zarazem odpowiedzi na pytanie. Interes dzieci stał na pierwszym miejscu - przed moimi skrupułami, przed zainteresowaniem prasy i opinii publicznej. Przekonałam się jednak, że było to bardzo trudne. Dlatego z czasem
ograniczyliśmy z Billem życie towarzyskie do wielkich wydarzeń -chrztów i ślubów, oraz do spotkań w nielicznym gronie osób, które wiedziały, jak się sprawy mają. Zachowaniu tajemnicy towarzyszyło silne napięcie, ale - jak się okazało - wysiłek owocował dobrem dzieci i nieśmiałymi krokami, które oboje podejmowali. Kontakty z Iddinem początkowo wprawiały mnie w znacznie większe zakłopotanie niż z jego siostrą. Z Shah łatwiej nam było prowadzić „babskie" pogaduszki. Na szczęście wiedziałam, że wielu młodych mężczyzn i nastolatków płci męskiej ma trudności z werbalizowaniem własnych uczuć. Wyobrażałam sobie, że w przypadku mojego syna sprawa może przedstawiać się jeszcze gorzej: osiągnął wprawdzie wiek, w którym na Zachodzie większość jego rówieśników próbuje uwolnić się od więzów łączących ich z rodzicami, jednakże nadal pozostawał w sferze silnych wpływów mojego byłego męża. Będąc dzieckiem, mój syn był nieśmiały i ostrożny; rzadko przystępował do działania, nie oceniwszy uprzednio, czy podoła zadaniu. Zawsze rozważny, długo rozmyślał nad każdą kwestią i każdym rozwiązaniem. Zdawałam więc sobie sprawę, ile zamieszania musiała wprowadzić moja „obecność" w ustabilizowane życie syna. Chciałam poznać i zrozumieć młodego człowieka, którym stał się Iddin, byłam też świadoma faktu, że kontaktując się z nim, będę musiała dać mu odczuć, iż aprobuję jego wybory jako dorosłego mężczyzny. To właśnie przede wszystkim ja powinnam okazać mu szacunek, bo przypuszczałam, że ojciec - pierwszorzędny manipulant i mistrz w pociąganiu za właściwe sznurki - stara się nadzorować każdy aspekt życia naszego starszego dziecka. W okresie wkraczania w dorosłość inteligentnemu młodemu człowiekowi potrzebne jest poczucie bezpieczeństwa wynikające z respektu i partnerskiego traktowania przez oboje rodziców. Bez matczynej i ojcowskiej wiary w dobroć jego charakteru i zdrowy rozsądek syn nie rozwinie w sobie poczucia własnej wartości i nie nabierze pewności siebie. Wzięłam więc byka za rogi i za namową Shah, która dała mi numer,
zatelefonowałam do Iddina. Wiedziałam, że mój syn w dzieciństwie nie bez trudu posługiwał się słowem pisanym - stwierdzono u niego nawet lekką formę dysleksji. A zatem na początek krótka rozmowa telefoniczna mogła okazać się dobrym rozwiązaniem. Poza tym Iddin miał wkrótce skończyć dwadzieścia lat, a ja nie chciałam stracić jego kolejnych urodzin. Trzykrotnie wybierałam numer jego komórki i wyłączałam się, zanim telefon zaczął dzwonić. Wreszcie jednak, przywoławszy do porządku mój znerwicowany żołądek, zaczekałam, aż odezwie się sygnał łączenia. Mówić krótko i do rzeczy oraz dać wyraz mojej miłości - taki był cel. Czy kiedykolwiek nadarzy się inna okazja? Odebrał telefon. - Cześć, Iddin, mówi mama. Przepraszam, że cię niepokoję. Nie chcę stawiać cię w niezręcznej sytuacji, ale bardzo pragnęłam usłyszeć twój głos. Kocham cię, bardzo za tobą tęsknię i ogromnie mi przykro, że nie udało mi się sprowadzić was do domu, choć się starałam. Naprawdę się starałam, ale bez skutku. - Szybko zaczerpnęłam powietrza. - Wysyłałam ci prezenty, kartki i listy, ale nie wiem, czyje otrzymywałeś. Chcę tylko, abyś wiedział, że jestem z ciebie niezwykle dumna i będę cię kochała niezależnie od tego, jak pokierujesz swoim życiem. - Złapałam tchu i rozszlochałam się. - Będę kończyć. Wybacz, że cię niepokoiłam. Bardzo cię kocham... - Mamo, zaczekaj! Przepraszam, że nie napisałem maila ani nie zadzwoniłem, gdy dałaś Shah numer telefonu, ale nie wiedziałem, co powiedzieć, co napisać. Trochę się boję, mamo, ale ja też bardzo cię kocham! Była to najbardziej nieporadna, zdawkowa i niejasna rozmowa telefoniczna, jaką przeprowadziłam w życiu. Ale ogarnęła mnie fala absolutnego spokoju, gdy usłyszałam, jak mój syn mówi, że mnie kocha i o mnie pamięta. I to mi na razie wystarczyło.
29 Lizander Wspaniały Koniecznie chciałam się dowiedzieć, jakimi ludźmi są moje - już prawie dorosłe - dzieci. Ponieważ zostały uprowadzone razem, zwykle myślałam jednocześnie o obojgu. Z trudem przychodziło mi traktować ich jako osobne indywidualności. Życiowe doświadczenia, które zdobyli w latach naszej rozłąki - wynikające z płci, osiągnięć w nauce, podatności na posłuszeństwo i możliwości adaptacyjnych - na pewno znacząco się różniły. Po maleńku, w miarę jak pisaliśmy do siebie i rozmawialiśmy ze sobą, dowiadywałam się coraz więcej o tej dwójce tak drogich mi istot. Przez cały czas patrzyłam też, jak rośnie i rozwija się Verity, jak staje się zabawną, małą osóbką, uśmiechającą się niepewnie, lecz świadomą bezpieczeństwa wynikającego z miłości, jaką obdarzaliśmy ją oboje z Billem. Chętnie kąpała lalkę-dzidziusia, którą dostała od nas, aby się przygotowała na przyjęcie braciszka. Przyciskała usta do mojego brzucha i opowiadała maleństwu o malowankach, jedzeniu i najróżniejszych innych rzeczach, które jej przychodziły do głowy. Oglądała wraz ze mną film wideo pokazujący narodziny dziecka i wcale nie była zatrwożona przeciwnie, z największym zaciekawieniem śledziła przebieg porodu. Z dumą przyjmowała fakt, że rosła w moim brzuchu, i nadal pamiętała czasy, gdy karmiłam ją piersią. Także Shah, mimo dzielącej nas odległości, była urzeczona opowie-
ściami o ruchach dziecka w moim łonie i zdjęciami przesyłanymi pocztą elektroniczną, które przedstawiały i mnie, i Verity. Moja ciąża stała się przyczynkiem wielu naszych rozmów o uczuciach, które do niej żywię, o jej narodzinach i o niej samej jako małej dziewczynce. Matczyne ciepło brzmiące w moim głosie najwyraźniej było dla Shah czymś ważnym. Nawiązał się też pewien rodzaj relacji między obiema siostrami. Prowadziły krótkie telefoniczne pogawędki, a Shah zaczęła nazywać Verity zdrobniałym imieniem „Wi". Ból rozchodził się koncentrycznymi kołami od niższych partii kręgosłupa. Trzymając przedramiona na krawędzi łóżka, kołysałam się rytmicznie, gdy Bill masował mi plecy. Sue czytała na głos artykuł z gazety. Był poniedziałek, dwudziesty pierwszy kwietnia dwa tysiące trzeciego roku. Rodziłam czwarte dziecko. Verity zostawiliśmy u dziadków - mamy i taty Billa. Miała przebywać pod ich opieką do czasu narodzin braciszka. Wiedziałam, że będą rozpieszczać ją bez opamiętania, bo byli wnuczce - pierwszej w rodzinie bezgranicznie oddani. Bill uskarżał się ze śmiechem, że cała grecka surowość, w której sam został wychowany, w przypadku Verity wyparowała bez śladu. Mijały godziny. Robiłam, co mogłam, spacerowałam i ruszałam się, byleby przyspieszyć poród. Potem zadzwoniłam do Malezji - do Shah. - Urodziłaś już, mamusiu?! - wykrzyknęła, zanim zdążyłam się odezwać. Przejęta chwilą, chciała wiedzieć, jak się czuję. Czułam się cudownie, mogąc szeptać poufnie z córką, która dodawała mi otuchy i namawiała mnie, żebym jak najszybciej urodziła jej braciszka! Ale z noworodkami nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem, i tak też było w przypadku Lysandra. Intuicja podpowiadała mi, że coś jest nie w porządku - nawet gdy bóle nieco się wzmogły, wiedziałam, że nie są dość silne. Minęło dwanaście godzin, skurcze występowały co dziewięćdziesiąt sekund, a ja nadal rozmawiałam, śmiałam się i spacerowałam. Na tym etapie powinnam nie móc wydusić słowa z bólu
i odczuwać potrzebę parcia - w obrębie mojej miednicy coś się działo nie tak. Lekarz wykonał kolejne badanie - wiadomość nie była dobra. Odchylona do tyłu główka dziecka nie mogła wejść do kanału rodnego. Serce malucha nadal biło mocno, moje - dawało oznaki zmęczenia. Udany poród siłami natury przy tak dziwnym ułożeniu główki i moich kłopotach z mięśniem sercowym okazał się niemożliwy. Czekało mnie cesarskie cięcie - coś, czego ogromnie się obawiałam. Niespełna dwadzieścia minut później leżałam sztywno na stole operacyjnym, znieczulona od pasa w dół, a lekarz wydobywał dziecko przez nacięcie na brzuchu. Bill siedział po mojej lewej ręce z kroplami potu na czole. Bał się, że zemdleje na widok krwi - dobrze to wiedziałam. Ale skoczył na równe nogi, gdy Lysander Antonio wyłonił się zza chirurgicznego ekranu osłaniającego mój brzuch. Była dziewiąta dwadzieścia jeden wieczorem. Dwudziesty pierwszy kwietnia. Bill przeciął pępowinę, a ja skorzystałam z okazji, żeby ucałować czółko Lysandra, wydającego pełne wigoru wrzaski. Poczułam rozlewającą się po moim wnętrzu falę radości i ulgi - mocno osłabioną środkami przeciwbólowymi - i rozpłakałam się. Wkrótce jednak stało się coś niebezpiecznego - dostałam krwotoku. Bill i Lysander zostali wyrzuceni z sali, zanim dobrze przyjrzałam się dziecku, a zespół chirurgów znów wziął się do roboty. Dwie godziny później, zaszyta i kompletnie oszołomiona morfiną, po raz pierwszy trzymałam w ramionach Lysandra i ciekawie przyglądałam się naszemu synowi. Bill czuwał przy łóżku, bo bez pomocy nie dałabym sobie rady z dzieckiem. Maluch był wspaniały i... ogromny! Żadne z moich dzieci nie urodziło się takie wielkie. Lysander ważył trzy kilogramy i dziewięćset gramów, a mierzył sześćdziesiąt dwa centymetry. Trzeba zacząć oszczędzać na olbrzymie buty - pomyślałam. Głowa chłopca miała w obwodzie trzydzieści siedem i pół centymetra -poczułam jednak wdzięczność, że zrobiono mi cesarskie cięcie. Lysander miał jasnoniebieskie oczy, jasne włoski i bardzo długie pal
ce u rąk i nóg. Z zapałem przyssał się do mojej piersi, potem wydał całe mnóstwo pomruków zadowolenia i zasnął. Bill podał mi telefon. Powiedział, że to Shah, do której właśnie zadzwonił z dobrą nowiną. Odbyłyśmy rozmowę przesyconą silnymi emocjami; środki uśmierzające robiły swoje - byłam tak szczęśliwa, że mogłam tylko płakać. Moja córka, oddalona ode mnie o tysiące kilometrów, także płakała. Przywoływałam na pamięć zadziwienie tym cudem, jakim były narodziny każdego z moich wspaniałych dzieci, z cichą nadzieją, że wkrótce będę mogła przedstawić je sobie nawzajem.
30 Wzloty i upadki Z uczuciem cudownej lekkości na duchu oddałam się matkowaniu dwójce młodszych dzieci. Verity i Zan ogromnie się kochali - poza chwilami krótkich spięć właściwych rodzeństwu. Córeczka zaczęła chodzić do przedszkola, czym była zachwycona, a Lysander rósł jako szczęśliwy, beztroski malec o jasnych loczkach i śmiejących się niebieskich oczach. Verity malowała i rysowała przy każdej nadarzającej się okazji - najchętniej przez cały dzień - a ja, kiedy tylko mogłam, czytałam obojgu opowiastki i baśnie. Czasami odnosiłam wrażenie, że teraz, kiedy znów mogę się cieszyć radością macierzyństwa, mój świat sam się porządkuje. Żyłam nareszcie w miłości i spokoju. Kiedy dzieci nieco podrosły, zaczęłam pisywać jako wolny strzelec artykuły do czasopism. Podjęłam się też roli konsultantki na organizowanych regularnie przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Handlu kursach dla konsulów. Uczyłam dyplomatów empatycznego zachowania wobec osób znajdujących się w tragicznej sytuacji - na przykład wobec „opuszczonych" rodziców, którzy zwracali się do nich z prośbą o pomoc i radę. Wydawało mi się zabawne, że podobne zajęcia prowadziłam w Waszyngtonie na zlecenie rządu obcego kraju już wiele lat temu. W Australii zmiany zachodzą zwykle bardzo powoli, lecz w tym
przypadku - zrozumiałam to dzięki kontaktom z ministerstwem nowe podejście skutecznie wypierało dawną sztywność i ciasnotę poglądów. Byłam dumna ze współpracy z ministerstwem i widocznych w nim przeobrażeń. W tamtych czasach sprawami uprowadzeń dzieci zajmowałam się sporadycznie - zaczynałam powoli czuć, że się wypalam - ale ogromną satysfakcję sprawiał mi fakt, że w ostatnich latach wiele z moich zaleceń zostało wdrożonych przez Unię Europejską, Urząd Prokuratora Generalnego w Australii, brytyjski Departament Lorda Kanclerza, Stowarzyszenie Prawa Rodzinnego w Hongkongu, grupę amerykańskich sędziów specjalizujących się w prawie rodzinnym i wreszcie w australijskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Handlu. W życiu Billa też zaszła wielka zmiana - zrezygnował z dawnej pracy jako członek kadry kierowniczej wyższego szczebla w międzynarodowej firmie telekomunikacyjnej. Mając już tytuł naukowy, wrócił na uczelnię, żeby nadal się uczyć, a jednocześnie - wierny swojej budowlanej pasji otworzył własną firmę. Nadal utrzymywał też kontakty z branżą, którą zajmował się poprzednio, i był konsultantem wielkich korporacji, które zwracały się do niego o wykonanie rozmaitych ekspertyz. Uznaliśmy, że nasza rodzina potrzebuje większej przestrzeni życiowej. Braliśmy pod uwagę i tę ewentualność, że pewnego dnia Shah i Iddin mogą zechcieć nas odwiedzić. Bill zabrał się więc do odnowienia i powiększenia stojącego po sąsiedzku domu, którego byliśmy właścicielami. W gruncie rzeczy nadbudował nowy dom nad starym, umiejętnie przekształcając jednopiętrowy wiktoriański szeregowiec w pełne światła, nowoczesne domostwo z czterema sypialniami. Robił wszystko sam - przez cały rok dwa tysiące piąty - przy pomocy kilku robotników i mnie jako zaopatrzeniowca w żywność: codzienne gorące obiadki dla ekipy budowlańców! Mój wspaniały teść Anton, pan po siedemdziesiątce, także codziennie pracował na budowie. Wnuki, Verity i Lysander, przepadały za swoim papu i uwielbiały przebywać w jego towarzystwie. Brakowało mi pracy w organizacjach humanitarnych, ale wyjazd na
wezwanie w strefę wojny czy klęski żywiołowej, gdy ma się rodzinę -a zwłaszcza małe dzieci - nie wchodzi w grę. Po tsunami w Azji Południowo-Wschodniej pod koniec roku dwa tysiące czwartego uczestniczyłam w zbiórce funduszy dla CARE i cieszyło mnie, że choć w niewielkim stopniu mogę przyczynić się do niesienia ulgi poszkodowanym. Chyba zawsze będę odczuwać bolesne ukłucie w sercu, gdy zobaczę miejsca i ludzi, którym mogłabym pomóc, gdybym była „w terenie". Nie sądzę, żeby ta cząstka mojego życia kiedykolwiek poszła w zapomnienie. Wcale zresztą tego nie pragnę. Uważam, że jest ona czymś, z czego mogą czerpać naukę moje dzieci i z czego - mam nadzieję - są dumne. Kontakty z Shah i Iddinem stawały się coraz częstsze, pełniejsze i bardziej osobiste. Zachowywanie ich w tajemnicy kosztowało nas wiele wysiłku. Trud milczenia o tej cudownej nowinie wobec życzliwych mi osób pytających o moją rodzinę wywoływał bolesne napięcie prawie każdego dnia, ale powtarzałam sobie w nieskończoność, że interes dzieci jest najważniejszy, i trzymałam język za zębami. Krok po kroku dostępowałam zaszczytu bycia powiernicą Shah, krok po kroku stawałam się przyjaciółką Iddina. Wzruszyłam się ogromnie, gdy dostałam list od syna, w którym życzył mi wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki i nazwał mnie najlepszą matką na świecie. Życzenia na Boże Narodzenie czy choćby zwykłe pozdrowienia sprawiały mi ogromną radość. Krótka wiadomość tekstowa czy telefon w dniu moich urodzin były dla mnie - po tych wszystkich pustych latach - całym światem. Tak długo musiałam udawać, że nie jestem zazdrosna, gdy wszyscy wokół otrzymywali proste dowody miłości. Teraz, kiedy znów mogłam się nimi cieszyć, przysięgłam sobie, że nigdy nie będę traktowała uczuć moich dzieci jako czegoś oczywistego. Shah zaczęła studiować architekturę. Nie była to dziedzina, która by ją pasjonowała. Szkoda, że nie zachęcono jej do realizowania własnych pragnień, że nie pozwolono ich nawet odkryć. Ale - jak się wydaje
takie sprawy jak noszenie chusty czy wybór studiów zależały od woli ojca. Shah i ja wymyśliłyśmy sobie nawzajem pieszczotliwe przezwiska. Moja córka uwielbiała książkę Małe kobietki Louisy May Alcott. Dawno temu i ja wylewałam nad nią łzy. Często rozmawiałyśmy o rodzinie Marchów i w końcu ja stałam się „Marmee", a ona „Jo Girl". Tymczasem Iddin wyrósł na młodego człowieka szukającego własnej drogi życia. Rozpierała mnie duma, gdy pod koniec dwa tysiące piątego roku odnalazł wreszcie swoją pasję - fotografię - i postanowił iść za głosem serca, zamiast słuchać opinii ojca. Trzeba było sporej odwagi, żeby postępować wbrew oczekiwaniom królewskiej rodziny.
31 Tyci pajączek - Mamusiu, za tydzień mam pojechać do Londynu i Paryża z Abahem [ojcem] i dziećmi. Będę się opiekować całą piątką, bo ich matki nie jadą. Shah miała na myśli przyrodnie rodzeństwo, dzieci licznych żon jej ojca. Dobry Boże, jaki jest podtekst tej informacji? - myślałam. Relacje Shah z ojcem były dość nieustabilizowane, bo dziewczyna nie zawsze zachowywała się jak posłuszna córka, czego on wymagał. Dzieciom nigdy nie pozwalano na samodzielne podróże, a sprawa paszportów zawsze budziła niepokój. Teraz jednak Bahrin proponował Shah zagraniczną podróż, w dodatku w środku zimy i na drugi koniec świata w stosunku do stron, gdzie mieszkała jej matka. Wyraźnie unikał jakichkolwiek wzmianek na mój temat przy dzieciach - przez wszystkie minione lata nie przekazano im żadnego z moich listów i prezentów. Zapewne przypuszczał, że lata indoktrynacji i surowej dyscypliny całkowicie usunęły mnie z ich myśli. Nadal nie miał pojęcia, że Shah i Iddin kontaktują się ze mną - gdyby się o tym dowiedział, jak nic trafiłby go szlag. Był przecież człowiekiem, który wybierał ubrania żonom i dzieciom - żeby pasowały do jego strojów! Zaproponował Shah taką wyprawę po raz pierwszy, snułam więc rozmaite domysły, dotyczące powodów tego kroku. Czy chciał zapewnić jej rozrywkę, domyślając się, że w córce narasta rozczarowanie ściśle nadzorowaną i pełną ograniczeń codziennością?
Oboje - i Shah, i Iddin - twierdzili, że bardzo chcą przyjechać do domu, do Australii, ale podjęcie ostatecznej decyzji okazało się psychicznie trudniejsze, niż ktokolwiek z nas przypuszczał. Wizyta u mnie byłaby wyrazem otwartego buntu wobec ojca i wszystkiego, co im wpajano. W kulturze hołdującej bezwzględnemu posłuszeństwu i oddaniu takie posunięcie postrzegano by jako niespotykany brak szacunku, a Bahrin straciłby twarz zarówno w oczach krewnych, jak i szerokiej opinii publicznej. Rozważania nad opuszczeniem Malezji wymagałyby od Shah i Iddi-na ogromnej odwagi, bo przecież ich dorosłe życie wiązało się wyłącznie z tym krajem. Jeśli chodzi o pieniądze, nie byłam zamożna, nie miałam dość środków finansowych, żeby otworzyć książeczkę czekową i wypisawszy kilka cyfr - zafundować moim dzieciom nowe życie. Owszem, mogłam opłacić bilety lotnicze, zapewnić im dach nad głową oraz wyżywienie, a także bezgraniczną miłość i absolutną akceptację, ale nie byłam w stanie zapewnić im takiego stylu życia i takich rozrywek, do jakich przywykli. Żadne z nich nigdy nie pracowało - młodzi malezyjscy arystokraci nie dorabiają wieczorami w McDonaldzie. Shah udzielała wprawdzie lekcji, żeby zarobić na drobne wydatki, ale to było nic w porównaniu z trudnym życiem studenckim w Australii. Oboje przywykli do szczodrych datków Bahrina, choć obwarowanych pewnymi warunkami. Jak daliby sobie radę w nowym kraju? Od pierwszego e-maila Shah minęły dwa lata. W tym okresie zdarzało się, że jedno albo drugie z moich dzieci było gotowe zrobić krok ku wolności w Australii - niestety, nie w tym samym momencie! Podejmowaliśmy pewne działania, ale okazywało się, że jedno nie chce wyjechać bez drugiego - jakoś nie mogli się zgrać w czasie. Teraz, całkiem niezobowiązująco, dałam Shah do zrozumienia, że jeśli chce, mogę jej pomóc w powrocie do domu z Paryża czy Londynu będzie jedynie musiała zgłosić się do ambasady Australii, gdzie uzyska wsparcie. Przypomniałam jej, że w świetle prawa australijskiego była pełnoletnia i mogła robić, co jej się podoba.
- Wielkie nieba! Możesz mi nawet powiedzieć, że chcesz latać lotnią, a ja nie będę mogła - ani nie będę chciała - mieć nic przeciw temu! zapewniałam ją. Zaczęła mnie ostrożnie podpytywać, co musiałaby zrobić. Bała się, że nie będzie potrafiła poruszać się samodzielnie po Paryżu lub Londynie, dałam jej więc numery telefonów moich przyjaciół - Patsy i Barry'ego. Obojgu mogła bezgranicznie ufać, oboje rzuciliby wszystko, ledwie by zadzwoniła, i wzięli ją pod swoje skrzydła. Barry mieszkał w centrum Londynu. Patsy niezwłocznie przyjechałaby do Paryża, żeby pomóc Shah. Telefonując do siebie bardzo często, w ciągu kilku dni ułożyłyśmy plan. Jeśli tylko poczuje się dość pewnie, może po prostu wyjść z hotelu w Paryżu lub Londynie - bez wiedzy ojca - skontaktowawszy się uprzednio z Patsy lub Barrym. Albo niech uda, że idzie do przymierzalni u Harrodsa czy w Printemps i zwyczajnie zniknie. Następnym krokiem był telefon do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Błogosławiłam współpracę z ministerstwem, bo dzięki niej mogłam bezpośrednio porozmawiać z urzędnikiem odpowiedzialnym za sprawy konsularne. Od razu przystąpiono do działania, powiadamiając zamorskie placówki dyplomatyczne i przecierając szlaki. Uprzedzeni o pomyśle Barry i Patsy byli w pełnej gotowości. Ja trzymałam kciuki i modliłam się o cud. Jednocześnie odpychałam jednak od siebie uczucie podekscytowania i udawałam przed sobą, że nic szczególnego się nie dzieje. Przeprowadziliśmy się do świeżo odnowionego domu w połowie podróży Shah po Europie. Nie była jeszcze gotowa tylko kuchnia musiałam więc ograniczyć kulinarne zapędy do grillowania i pichcenia szybkich dań z pomocą... zgadniecie czego? Grilla. Chwała Bogu, mieliśmy lato. Ubierając choinkę z Zanem i Verity, przymocowałam naszą sfatygowaną czarodziejkę na czubku drzewka i zastanawiałam się, czy Shah zobaczy ją na swoim miejscu w Nowy Rok. *
Boże Narodzenie było tuż-tuż. Kiedy na dwa dni przed świętami zadzwonił Barry, wstrzymałam oddech w oczekiwaniu. Tak, Shah skontaktowała się z nim. Telefonowała kilkakrotnie z komórki, ale potem zamilkła. Zamknęłam się w łazience i pozwoliłam sobie na dziesięć minut płaczu. Masz wieloletnie doświadczenie w przeżywaniu rozczarowań -żartowałam w myślach, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Z tym też trzeba się będzie pogodzić. Choć istniał cień nadziei, że Shah powróci do naszego planu, intuicja podpowiadała mi, że nie nadszedł jeszcze czas, gdy dane mi będzie trzymać jedno ze starszych dzieci w ramionach. Skupiłam więc uwagę na maluchach, które, akurat wtedy gdy zatelefonował Barry, ich ojciec chrzestny, z zapałem pakowały bożonarodzeniowe prezenty. Shah powiedziała mi później, że po prostu nie miała sumienia zostawić siostrzyczek bez opieki - samotnych i przerażonych - w wielkim nieznanym sklepie, i że ucieczka zbyt ją przerażała. Zapewniłam ją, że wszystko w porządku, że to jej decyzja i że nie mam jej niczego za złe. Powiedziałam, że kocham ją bez żadnego „ale" - czy jest blisko, czy daleko, czy pojawi się w moim salonie, czy też nie. Zobaczymy się, gdy uzna, że nadeszła stosowna chwila.
32 Zaczął kropić deszczyk Wtorek, czternasty dzień lutego dwa tysiące szóstego roku, rozpoczął się dość zwyczajnie. Przed kilkoma dniami Verity zaczęła chodzić do szkoły podstawowej tuż za rogiem - dawnej szkoły Billa. Była dumna, że będzie się uczyła tam, gdzie tata, co obwieszczała wszem wobec. Ja wciąż nie mogłam pogodzić się z faktem, że czas tak szybko płynie! Verity ma już pięć lat i nie wiadomo kiedy została uczennicą. W tamten wtorek Lysander w niczym nie przypominał pełnego wigoru malca, do jakiego przywykliśmy, bo parę dni wcześniej przeszedł trwający trzy godziny - i przeprowadzony w pełnej narkozie - zabieg chirurgiczny obejmujący jamę ustną i szczęki. Gra komputerowa The Wiggles na CD wywołała jedynie blady uśmiech i tylko odrobinę go ożywiła, natomiast usilnie domagał się obejrzenia na DVD filmu Thun-derbirds. Utrzymywał, że buzia nadal za bardzo go boli, aby bawić się po południu w ogrodzie. Ładne rzeczy - śmiałam się w duchu. Nie chciałam, żeby siedział przed ekranem telewizora i namawiałam go na zabawę kolejką elektryczną. Wtedy zadzwonił telefon. - Mamusiu - usłyszałam zapłakany głos. - Chcę wrócić do domu natychmiast! Teraz, mamusiu. Mam tego dość. Nie wytrzymam dłużej. - Co się stało, Shah? Co się stało, kochanie? Czy ktoś cię skrzywdził? - Wpadłam w panikę.
- Nie chcę studiować architektury. Nie znoszę tych studiów, chcę przyjechać do ciebie, natychmiast! Po pewnym czasie udało mi się ją uspokoić i zaczęłyśmy rozważać, jak mogłaby się dostać do Australii. - Czy masz jeszcze malezyjski paszport, z którym podróżowałaś po Europie? - Mam, ale co będzie, jeśli Abah zastrzegł go w jakiś sposób i zatrzymają mnie na granicy? Ojciec mógł to naturalnie zrobić, bo w Malezji Shah nie była jeszcze pełnoletnia. Szukałam najlepszych słów i udało mi się znaleźć tylko takie: - Kochanie, jeśli chcesz przyjechać do domu, to tak się stanie. Nadal była bardzo zdenerwowana, ale też zdecydowana dopiąć swego. Musiałam przygotować plan. - Daj mi czas do jutra rana, żebym mogła coś wymyślić, ale sama też rozpocznij przygotowania. Jeśli nie chcemy, żeby ojciec się dowiedział, co zamierzasz zrobić... - Nie mogę mu powiedzieć! - lamentowała. - Na pewno mnie powstrzyma i odeśle z powrotem do Terengganu, a wtedy nie będę mogła ani się z tobą zobaczyć, ani nawet rozmawiać. On nie rozumie - mówiła że jestem tu nieszczęśliwa i nie mogę studiować architektury tylko dlatego, że on chce, abym poszła w jego ślady. Muszę się z tobą zobaczyć, mamo - głęboko odetchnęła między spazmami płaczu. - Chcę wrócić do domu. Chcę być sobą. - W porządku, kochanie - uspokajałam. - Przede wszystkim musisz wiedzieć, że najlepszym miejscem na przekroczenie granicy, jeśli rzeczywiście podejrzewasz, że Abah zastrzegł paszport, jest Causeway. Johor-Singapore Causeway to wał ziemny łączący Półwysep Malajski z Singapurem. Znajdował się w odległości kilku godzin jazdy samochodem od miejsca, gdzie mieszkała Shah. Każdego dnia przekraczały tutaj granicę setki autokarów i samochodów wiozących tanią siłę roboczą z Malezji do zamożnego Singapuru, więc tam Shah miała więk-
szą szansę na opuszczenie Malezji bez kłopotów niż gdziekolwiek indziej. Jednodniowe wyjazdy na zakupy do Singapuru były dla Malezyjczyków czymś zwyczajnym, Shah mogła udawać, że zapragnęła udać się na niewinną wycieczkę po sklepach. Byłoby lepiej, gdyby w chwili ewentualnego zatrzymania nie miała ze sobą bagażu - ot, nieposłuszna nastolatka wybrała się na przejażdżkę po drobiazgi i ozdóbki bez ojcowskiego przyzwolenia. Fakt, że potrzebowała zgody ojca na coś takiego, choć miała dwadzieścia lat, wręcz mnie złościł. Była dorosła. Nawet ja nie mogłam już jej kontrolować. - Musisz przekroczyć granicę wczesnym rankiem - powiedziałam. -Czy nadal masz ochroniarza, który wszędzie z tobą chodzi? - Nie, już nie. Od czasu, kiedy zaczęłam studiować. A przynajmniej nic o tym nie wiem. Ale mnóstwo różnych osób, na polecenie Abaha, ma mnie na oku. - Dobra, musisz być dzielna, dobrze zorganizowana i robić dokładnie to, co ci powiem, Jo Girl. Przede wszystkim nie mów nikomu o wyjeździe i nie bierz żadnych rzeczy poza małym plecaczkiem, który będzie ci służył za torebkę. - Moja przyjaciółka uważa, że powinnam powiedzieć Abahowi, iż rzucam uniwersytet. Mówi, że mi pomoże, aleja się boję. - Myślisz, że to dobry pomysł, skarbie? Co może się stać, jeśli powiesz ojcu? Przeklęłam w duchu naiwną przyjaciółkę, której Shah już się zwierzyła, po czym zaczęłam się zastanawiać, czy ta przyjaciółka nie za dobrze wie, czyjego interesu warto pilnować. - Nie chcę rozmawiać z Abahem, ale chciałabym powiedzieć o tym planie Iddinowi. Może i on by pojechał. - Dobrze, decyzja należy do ciebie, ale musisz to zrobić szybko. Ja też do niego zadzwonię. Odetchnęłam głęboko i naszkicowałam dalszy ciąg planu, który rodził się w moim umyśle. - Musisz znaleźć rozkład jazdy autobusów z Kuala Lumpur do Johor
albo do Singapuru i podać mi dokładną godzinę, o której zechcesz wyjechać. Masz pieniądze? - Na autobus chyba wystarczy, ale nie więcej, Marmee. - Shah mówiła już spokojniejszym tonem, dzięki czemu i ja mniej się denerwowałam. - Nie martw się o nic więcej. Załatwię ci bilet z Singapuru do Melbourne - zapewniłam ją. - Skontaktuję się z władzami australijskimi i zobaczę, na jaką pomoc możemy liczyć. Biorąc pod uwagę różnicę czasu, kalkulowałam gorączkowo, do kogo powinnam zatelefonować najpierw. - Muszę już kończyć. Miej komórkę włączoną, zadzwonię do ciebie później. Zaczęłam szaleńczo wybierać kolejne numery. Pod koniec dnia pracy dodzwoniłam się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Canberze i przeprowadziłam kilka innych ważnych rozmów. Na szczęście w wydziale spraw konsularnych trafiłam na Tracey Wunder, która po prostu rzuciła wszystko, żeby się zająć moją sprawą. Dyplomatyczny faks dotarł do placówki w Singapurze. Dałam jasno do zrozumienia, że cała sprawa może w ułamku sekundy przestać być aktualna, bo Shah podchodzi do niej bardzo emocjonalnie. Już po paru godzinach mogłam przedstawić córce dopięty na ostatni guzik plan działania i podać jej numer telefonu kontaktowego do australijskiego konsulatu w Singapurze. W czasie całej, trwającej dość długo rozmowy z konsulem Rossem Tysoem, byłam pod wrażeniem jego opanowania i rozsądku - a także serdecznego współczucia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mój były mąż - jak powiedziała mi Shah - przebywał w interesach w Dubaju, a zatem prawdopodobieństwo, że osobiście przeszkodzi wyjazdowi córki, było mniejsze, niż się obawiałam. - Mamo, przyjaciółka chce mnie odwieźć do Singapuru, żeby się ze mną pożegnać - oświadczyła Shah, a ja po raz kolejny musiałam powstrzymać ogarniającą mnie na tę przyjaciółkę złość. Ale przecież wybór należał do Shah. Ja zgadzałam się na wszystko, byle bezpiecznie
pokonała Causeway, a potem odbyła zaplanowane spotkania w Singapurze. Ustaliliśmy, że najbezpieczniej będzie przekroczyć granicę o świcie. Urzędnicy australijskiej placówki dyplomatycznej zostali postawieni w stan pogotowia, a pracownicy linii lotniczych Qantas powiadomieni, że mogą mieć na pokładzie specjalnego pasażera w czasie któregoś z lotów do Australii. Postanowiliśmy, że każdy lot będzie dobry - chodziło tylko o wydostanie mojej córki z tamtego regionu. Jeśli zabraknie miejsc na pokładzie, Shah odbędzie podróż w kabinie pilotów - to pomieszczenie uważane jest za terytorium australijskie niepodlegające prawu innego kraju. - Proszę więcej nie telefonować z komórki, pani Pascarl - powiedział mi melodyjnym głosem ostatni z urzędników, z którym rozmawiałam. Licho nie śpi - dodał enigmatycznie. - Czy nadal tego chcesz, kochanie? - spytałam Shah podczas naszej następnej rozmowy, wstrzymując oddech w oczekiwaniu na odpowiedź. - Tak, mamusiu - powiedziała bez wahania. - Muszę przyjechać do domu. Chcę być wolna. - Jeśli jesteś tego pewna, to w porządku. Kup zapasową kartę SIM do komórki. Kiedy bezpiecznie wydostaniesz się z Kuala Lumpur, wyjmiesz starą kartę i ją wyrzucisz. Czy na pewno wszystko zostało uzgodnione? Prawie nie zmrużyłam oka tamtej nocy. Dosłownie za parę godzin miałam się przekonać, czy plan się uda i wymaże z pamięci czternaście lat tęsknoty. Nazajutrz, piętnastego lutego, były dwudzieste trzecie urodziny Iddi-na. Postanowiłam zadzwonić do niego pod koniec dnia, kiedy - jak sądziłam - będzie sam. Nie chciałam zdradzać mu zbyt wielu szczegółów planu, jeśli nie zdecyduje się na wyjazd; nie chciałam, żeby obarczono go winą za posunięcie Shah. Według Bahrina niezdradzenie sekretu było równie złe jak otwarte kłamstwo. Prawo do kontrower-
syjnych zachowań stanowiło przywilej zarezerwowany wyłącznie dla niego. Nazajutrz rozmawiałam z Shah co trzy godziny od jedenastej w południe czasu letniego w Melbourne, czyli od ósmej rano czasu malezyjskiego. Przez cały dzień funkcjonowałam z wielkim trudem. Patrzyłam tylko na zegar, licząc minuty i godziny. Bill zajął się Verity i Lysan-drem, pozwalając mi skupić się na tej jednej sprawie. Podrywałam się na każdy dzwonek telefonu. Tkwiłam przy komputerze, ustalając ostatnie szczegóły z Ministerstwem Spraw Zagranicznych. W trakcie każdej z naszych rozmów Shah balansowała między największą determinacją a nerwowym niepokojem. Próbowałam ją uspokoić, ilekroć wpadała w panikę: - Kochana Jo Girl, wszystko będzie dobrze, musisz tylko być dzielna i pamiętać, co ustaliłyśmy. Wszystko będzie dobrze, skarbie. Jesteś inteligentną, dorosłą kobietą, podejmujesz decyzje jako dorosła osoba. Kocham cię, najdroższa. Verity i Zan także cię kochają i nie mogą się doczekać spotkania z tobą. Trzymaj się, niedługo będziemy się mogły uściskać. Dasz sobie radę, bądź dzielna. W końcu ułożyłam maluchy do snu i tłumiąc zdenerwowanie, czytałam im bajkę za bajką. Potem, leżąc między nimi, wsłuchana w spokojne oddechy i pochrapywania, pozwoliłam sobie na odrobinę luzu i zaczęłam się zastanawiać, jak to będzie, gdy Shahirah pojawi się w Melbourne następnego wieczoru. Rozmyślałam, co będę czuła, tuląc ją do siebie - a może, onieśmielona, nie da się przytulić? Marzyłam o chwili, gdy położę dłonie na twarzy Shah i poczuję pod palcami jej kształt. Wstałam z łóżka i poszłam na dół, żeby zatelefonować do Iddina, złożyć mu życzenia urodzinowe i poważnie z nim porozmawiać. Powiedział, że jeszcze nie czas na powrót do domu. Martwił się też o wyjazd Shah. - Abah będzie wściekły, jak się dowie. Nie chcę, żeby wina spadła na mnie. Co miałam mu powiedzieć? Mogłam jedynie prosić, żeby nie pokrzyżował planów siostry.
- Naprawdę bardzo cię kocham, mamo. Dziękuję za życzenia. Wybacz, że nie mogę przyjechać teraz, ale niebawem to nastąpi, obiecuję. Kilka godzin później żołądek podszedł mi do gardła, jakbym siedziała na szaleńczej karuzeli. Miałam wrażenie, że wszystkie zakończenia moich nerwów naładowane są elektrycznością. Shah zaplanowała czas wyjazdu: północ czasu malezyjskiego, czyli trzecia nad ranem czasu Melbourne. Ostatni raz zatelefonowała godzinę wcześniej, pół do jedenastej. Zaczynałam się denerwować. Przyjaciółka, która miała zawieźć moją córkę do Singapuru, namówiła ją na pożegnanie ze swoją rodziną, z którą Shah była zaprzyjaźniona. Czy nigdy nie uwolnimy się od ludzi wtrącających się do naszego życia rodzinnego? Potem telefon zadzwonił o pierwszej w nocy. Shah była skrajnie zdenerwowana. Przyjaciółka przekonywała ją, że nie jest dobrze uciekać bez wiedzy ojca, i dziewczyna traciła pewność swoich racji. Odmówiła też odwiezienia jej do Singapuru, pojechała okrężną drogą i próbowała ją zastraszyć. Byłam wyciekła! Ta „przyjaciółka" wydawała mi się osobą wyjątkowo egoistyczną i ignorującą życzenia Shah. Moja córka przez wiele lat słuchała innych, którzy mówili, co ma robić, i oto mieliśmy kolejny przykład jej słabości wobec własnego życia i własnego zdania. W trakcie tej niezwykle wyczerpującej, naładowanej emocjami rozmowy, zadzwonił telefon komórkowy Shah. - To Abah! - zaczęła krzyczeć histerycznie. - Chce się ze mną zobaczyć! Nie mogę tego zrobić! Wrócił wcześniej. Nie mogę tego teraz zrobić! Za późno, mamo! Przepraszam, tak mi przykro! Bardzo cię kocham! Nie mogę teraz przyjechać! Usłyszałam głośne pukanie do drzwi, jakieś słowa, odgłosy przepychanki. - Przepraszam, mamo. Za długo czekałam. Koch... - Połączenie zostało przerwane. Przerażona, zaczęłam szlochać. Kilkakrotnie wybierałam numer Shah, ale nie odpowiadała. Co tam się działo? Ogarnął mnie śmiertelny niepo-
kój. Próbowałam odtworzyć dźwięki słyszalne w tle naszej rozmowy. Ktoś najwyraźniej powiadomił ojca o jej zamiarach, a ten bezzwłocznie wrócił znad Zatoki Perskiej. Miałam własne podejrzenia, ale za późno, by czemukolwiek zaradzić. Shah była z premedytacją zatrzymywana, zniechęcana i omamiana, a czas mijał. Kompletnie załamana, patrzyłam w ciemność, czekając, aż wstanie słońce. Odnosiłam wrażenie, że ktoś uprowadził ją po raz drugi. Fakt, że byłyśmy ze sobą teraz tak blisko, nie stanowił żadnego pocieszenia. Miałam dość wiecznego czekania, nieustannego dźwigania się i podążania dalej. Byłam naprawdę wściekła na tę siłę wyższą, która buja w obłokach gdzieś wokół nas i pociąga za sznurki naszego życia.
33 Jak na szpilkach.. W Belgii była druga nad ranem. Patsy mówiła do mnie bezbarwnym głosem. Jej cudowny, wyjątkowy mąż Walter zasłabł nagle i zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Walter był silnym mężczyzną tuż po czterdziestce. Patsy opowiadała mi z płaczem, że tego weekendu wrócił z wyprawy trekkingowej; złapał jakąś straszliwą infekcję, która zaatakowała większość organów wewnętrznych. Chciałam lecieć do Belgii pierwszym dostępnym lotem, ale Patsy upierała się, żebym nie przyjeżdżała. - Przyjedziesz później, gdy będę się czuła naprawdę samotna. Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię, bo wiem, że mnie rozumiesz. Właśnie wróciłam ze szpitala, wkrótce wszyscy się tu zejdą. Przyjedź do Ambly po pogrzebie, gdy już nikogo nie będzie. I Bill, i ja rozmawialiśmy z Walterem przed kilku tygodniami. Teraz, słuchając naszej rozmowy, mój mąż był szary na twarzy - zaprzyjaźnili się z Walterem i utrzymywali kontakty e-mailowe. Mieli bardzo podobne usposobienia i nieustannie żartowali z siebie nawzajem. Melbourne ogarnęła sportowa gorączka. Na Igrzyska Wspólnoty Narodów zjechali najlepsi sportowcy z całego świata, a odbywający się w tym samym czasie festiwal sztuki ożywiał różne punkty metropolii
rozmaitymi spektaklami i feerią barw. Miasto było zalane wczesnojesiennym słońcem. Słupek rtęci sięgał trzydziestej piątej kreski powyżej zera, ludzie ciągnęli więc nad rzekę, na plaże i do wszystkich innych miejsc na otwartym powietrzu, które Melbourne miało do zaoferowania. Usiłowałam wrócić do siebie po ostatnich przykrych wydarzeniach, zabierając Verity i Lysandra na przeróżne imprezy dla dzieci, które organizowano w czasie ferii szkolnych z igrzyskami w tle. Tamtego pięknego dnia ulice wypełniał hałaśliwy tłum. Uliczne występy wzmagały kakofoniczną wrzawę, dźwięki jazzowych utworów szły w zawody z krzykami i śmiechami dzieci, budującymi zamki z piasku na sztucznej plaży, która rozciągała się na potrzeby chwili przed galerią sztuki. Niebo było niebieskie i bezchmurne. Słońce świeciło jasno i grzało niemiłosiernie. Wybrałyśmy się do miasta razem z najbliższą przyjaciółką Verity Lavinią, jej starszą siostrą Kiarą i ich matką Andrae Talarico. Lysander i dziewczynki z zapałam baraszkowali w piasku, a my z Andrae obserwowałyśmy zabawę. Nasze córki spędziły razem dwa lata w przedszkolu, a teraz chodziły do tej samej szkoły. Poczułam wibracje w kieszeni spodni, ale dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to moja komórka. Wydobywając ją z niezręcznym pośpiechem, spostrzegłam na ekranie numer telefonu Shah. Po nieudanej próbie wyjazdu do Singapuru kontaktowałyśmy się znacznie rzadziej i dopiero przed paru dniami dowiedziałam się, że była cała i zdrowa, ale bardzo nadwątlona psychicznie. Od tamtych wydarzeń minęło już kilka tygodni, moje emocje wracały powoli do stanu bezpiecznej stabilności. Shahirah zdołała jakimś cudem ukryć prawdę przed ojcem, który nadal nie wiedział, że ona i Iddin są ze mną w kontakcie - oskarżenia były więc dość ograniczone. Bahrin potraktował pomysł wyjazdu do Singapuru na zakupy jako kaprys, zachciankę nierozsądnej, zbuntowanej panienki. Nie miał pojęcia, jaka rzeczywiście jest nasza córka i jakie ma potrzeby. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek przyjrzał się jej na tyle dokładnie, żeby ujrzeć w niej coś więcej niż własne odbicie.
- Cześć, mamo! Kiedy są urodziny Verity, a kiedy Lysandra? I kiedy wypada Wielkanoc? - zasypała mnie niespodziewanymi pytaniami. Wstałam i dałam Andrae znak, że muszę znaleźć spokojniejsze miejsce na rozmowę, po czym ruszyłam w stronę cichego zakątka przy bocznym wejściu do galerii. Podając daty i spoglądając na Verity i Zana, spytałam, jak się miewa. - Świetnie, Marmee! Przyjadę do ciebie z wizytą w sobotę. Abah kupi mi bilet! Była środa. Zapnij pas bezpieczeństwa - ostrzegłam samą siebie -znowu się zaczyna. - Mamo, jesteś tam? Teraz naprawdę przyjadę. Powiedziałam Aba-howi, że chcę się z tobą zobaczyć, a on się zgodził na krótkie wakacje. Chciało mi się krzyczeć ze złości na łaskawe słowo „zgodził się" -Shah miała przecież dwadzieścia lat. Nie potrzebowała niczyjej zgody, zwłaszcza na to, żeby zobaczyć się z matką, od której została oddzielona siłą. Wizyta, jeśli faktycznie do niej dojdzie, przypadnie na trzy miesiące przed jej dwudziestymi pierwszymi urodzinami, a zatem przed pełnoletnością w świetle prawa malezyjskiego. Zdobyłam się na pozory ostrożnego entuzjazmu. Nie chciałam zniechęcać Shah, bo wydawało się, że jest niezmiernie szczęśliwa, ale nie bardzo wierzyłam w urzeczywistnienie się tego rozdziału naszej bajki. Wszystko wyglądało zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Bahrin jak nic doprowadzi sprawę prawie do końca, ale w ostatniej chwili zniweczy plan. - Cieszysz się? Będę na przyjęciu urodzinowym Verity! - szczebiotała Shah. - Bardzo się cieszę, kochanie. Ale jak do tego doszło? Co tata o nas wie? - Niewiele. Myśli, że rozmawiałam z tobą jedynie w ostatnich tygodniach. - To cudowna nowina, skarbie. Podziękuj ojcu ode mnie! Po krótkiej, pełnej entuzjazmu rozmowie Shah się wyłączyła. *
Trudno było nie zauważyć, że sobotnie spotkanie miało wypaść pierwszego kwietnia, w prima aprilis. Czy to kolejny okrutny żart Bahrina? Następnego dnia musiałam ponownie niepokoić Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Ustaliłam plan działania z pomocą niezawodnej Tracey Wunder, wspaniałej kobiety o ogromnym poczuciu humoru i potężnych zasobach zdrowego rozsądku. Obawiając się, że i tym razem wszczynam fałszywy alarm, przedstawiłam złożoność sytuacji i na wszelki wypadek z góry przeprosiłam za zamieszanie. Jeśli Shah rzeczywiście miałaby pojawić się za dwa dni, należało za wszelką cenę zapobiec wścibskiemu zainteresowaniu mediów. Funkcjonariusze zajmujący się kontrolą paszportów zostali powiadomieni o przyjeździe Shah i zapewnili nas, że moja córka nie będzie odprawiana w terminalu publicznym. Wtajemniczony w sprawę szef lotniska w Melbourne wskazał mi miejsce na tyłach budynku, gdzie mogłam zaparkować samochód z dala od ciekawskich spojrzeń. Pozwolono mi także czekać na córkę w sali dla rządowych VIP-ów. Prawdopodobieństwo, że natknę się tam na kogoś, kto domyśliłby się, co się dzieje, było raczej niewielkie. Pracownicy lotniska mieli przyprowadzić Shahirah do tej sali wprost z samolotu. Żebym nie rzucała się niepotrzebnie w oczy, miałam dotrzeć do portu lotniczego dwie godziny przed przylotem i czekać we wspomnianej sali. Chcąc zdążyć na czas, powinnam wyjechać z domu pół do piątej rano. Postanowiliśmy nie budzić Verity i Zana. Uzgodniliśmy, że Bill zostanie z nimi w domu, a na lotnisko pojedzie ze mną mój przyjaciel Peter Wallace. Wydawało się nam, że będzie lepiej, jeśli nie uprzedzimy dzieci o przyjeździe Shah. Na sobotę zaplanowaliśmy przyjęcie z okazji piątych urodzin naszej córki - po wczesnej pobudce byłaby zbyt zmęczona w tak pełnym wrażeń dniu. Mieliśmy na uwadze także to, że jeśli Shah się nie zjawi, Verity będzie załamana, a urodziny popsute. Dlatego staraliśmy się spędzać czas poprzedzający ten wielki dzień możliwie jak najnormalniej. Przyjaciół rodziny, którzy mieli pojawić się na przyjęciu jako pierw-
si, zobowiązaliśmy do zachowania tajemnicy. Następnym gościom Shah zostanie przedstawiona jako goszcząca w naszym domu, niemówiąca po angielsku studentka. I tak, mając dwadzieścia cztery godziny na przygotowanie urodzinowych przysmaków dla dwadzieściorga pięciorga dzieci, zakasałam rękawy i przystąpiłam do robienia ciast. Jeśli Shah rzeczywiście przyleci zaplanowanym samolotem, w sobotę nie starczy mi czasu dosłownie na nic, a przecież tak ważny dla Verity dzień powinien przebiegać bez zakłóceń. Z psychologicznego punktu widzenia niezręcznością byłoby odwołanie przyjęcia z powodu starszej siostry, której Verity nigdy nie widziała na oczy i której obecność - tak czy owak -zmieni życie naszej rodziny. Im mniej zawirowań na froncie rywalizacji między rodzeństwem, tym lepiej. W piątkowy wieczór, kiedy udało mi się wreszcie wpakować podekscytowanych Verity i Zana do łóżek, zatelefonowałam do Shah. Było pół do ósmej. Prawie się rozszlochałam, gdy mi powiedziała, że trzyma bilet w ręku. Za piętnaście ósma australijski urząd imigracyjny potwierdził, że w systemie uaktywniono wizę dla mojej córki. O pół do dziewiątej znowu rozmawiałam z Shah: pakowała rzeczy i nie mogła się zdecydować, co ze sobą zabrać. Za piętnaście dziewiąta rozdzwoniły się telefony od przyjaciół. Heather pytała, czy wszystko jest na dobrej drodze. Powiedziała, że nie zaśnie, dopóki się nie dowie, czy Shah wsiadła na pokład samolotu, i kazała mi obiecać, że powiadomię ją o kolejnych wydarzeniach, zanim położę się spać. Za dziesięć dziewiąta zadzwoniła Sue z pytaniem, czy w naszych planach nic się nie zmieniło. O dziewiątej rozmawiałam z Judith z Nowej Zelandii. Zamartwiała się i sprawiła, że zaczęłam się niepokoić. Dziesięć po dziewiątej Deb chciała wiedzieć, czy Shah jest już na lotnisku. Jeszcze nie, jeszcze czekamy. Zaczęłam nerwowo chichotać - można by przypuszczać, że jestem w ciąży i przyjaciele znający termin porodu chcą wiedzieć, czy matka
natura trzyma się harmonogramu. W rzeczywistości wszyscy byliśmy zakładnikami ojca Shah i tego, czy w decydującej chwili pozwoli jej wsiąść na pokład, a samolotowi odlecieć. O pół do dziesiątej moja córka była spakowana i miała wyruszyć na lotnisko. Powiedziałam jej, że nie będę dzwonić przed jedenastą czasu Melbourne. Za trzynaście dziesiąta rozmawiałam z Iddinem: - Nie martw się, mamo. Shah wyjedzie. Bardzo cię kocham. Ja też wkrótce przyjadę - powiedział. O dziesiątej zadzwonił oficer dyżurny z lotniska w sprawie szczegółów dotyczących bezpieczeństwa i danych mojego samochodu. Był niezwykle pomocny i szczerze przejęty sprawą. Siadłam do komputera, żeby rozesłać podziękowania do wszystkich, którzy pomogli w „dostarczeniu cennej przesyłki". Powinni wiedzieć, jak jestem im wdzięczna za troskę, niezależnie od końcowego efektu. E-mail wysłany tamtego wieczoru do Barry'ego mówi wszystko: Może już w sobotę... Nie będę pewna do północy czasu Melbourne, ale ostatecznie przekonamy się w sobotę o ósmej rano!!!!!!!!! Czuję na zmianę mdłości i obezwładniające podniecenie. Tymczasem przygotowuję przyjęcie na piąte urodziny Verity, które odbędzie się tego samego dnia o drugiej. Mam roboty po łokcie, na razie pochłaniają mnie szyszki z płatków kukurydzianych i chrupki z ryżu dmuchanego w czekoladzie, a potem muszę jeszcze upiec tort w kształcie syrenki! Będziemy w kontakcie, całusy Jack Nie mogłam pozbierać myśli i uczuć. Stale powtarzałam Billowi: „Ona nie przyjedzie, nie pozwolą jej wsiąść do samolotu". Mechanizm obronny uruchomił się we mnie samoczynnie. Bill nie zdradzał się ze swoimi przemyśleniami, tylko wspominał męża Patsy: - Zawsze mi się wydawało - mówił - że gdy nadejdzie moment po-
wrotu starszych dzieci, przegadam wszystko z Walterem i poproszę go o radę. Był jedyną osobą spośród moich znajomych, która miała podobne doświadczenia. Gdy zadzwoniłam do Patsy, powiedziała mi, że Walter czuwa nad nami „stamtąd" i zabiega o szczęśliwe zakończenie. Aleja z maniackim uporem powtarzałam: „Nie przyjedzie, nie wejdzie do samolotu". Gdy zegar pokazał pół do dwunastej, połączyłam się z Shah. - Cześć, mamo! Już jestem po odprawie! Jadę! - Szybko - rzuciłam - podaj mi numer miejsca. Muszę powiadomić obsługę lotniska. Zostań w samolocie, nie wychodź sama, zaczekaj, aż przyjdzie po ciebie ktoś z obsługi. Dobrze, skarbie? Zapisałam numer miejsca i powiedziałam, że bardzo ją kocham. - Ja też cię kocham - odrzekł radosny głosik. - Niedługo będę z tobą, kochana mamusiu. Rano się zobaczymy! Verity nic nie wie, prawda? Chcę jej zrobić urodzinową niespodziankę. Gdy zapewniłam Shah, że tak właśnie jest, i wyłączyłam się, poczułam, że cała drżę. To rzeczywiście będzie niespodzianka dla Zana i Verity, ale czy moje znerwicowane serce wytrzyma do rana? Wybrałam numer telefonu podany mi przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych: - Przesyłka znajduje się na miejscu 7C i czeka na odbiór. Nieznajomy głos potwierdził przyjęcie informacji. Siedliśmy z Billem, aby obejrzeć film, ale nie mogłam się odprężyć. Pomyślałam, że wydepiluję nogi. Usadowiłam się na kuchennej ławie i nałożyłam gorący wosk. Mąż krzywił się, gdy postękując z bólu, odrywałam płaty wosku od skóry i mruczałam w nieskończoność: „Nie wsiądzie do samolotu, nie przyjedzie, wyciągnie ją stamtąd w ostatniej chwili". Tuż po północy dostałam wiadomość: Do zobaczenia rano, całusy, Jo. Wykończeni, zawlekliśmy się z Billem na piętro: jutrzejszy dzień będzie albo bardzo dobry, albo bardzo zły. Ale i tak czeka nas urodzinowe
przyjęcie dla pięciolatków, które wywrócą cały dom do góry nogami. A zatem niezależnie od wszystkiego zapowiada się dzień pełen wrażeń. Ucałowałam czółka Verity i Zana, poprawiłam kołderki i delikatnie zamknęłam drzwi. Jeśli o poranku wszystko pójdzie dobrze, w ich życiu także nastąpią trwałe zmiany. Nasza rodzina nie będzie już taka jak dawniej. Każdy będzie się musiał jakoś dopasować, ale przyjmiemy nowe warunki z miłością, wzajemnie sobie pomagając. Modliłam się w duchu, żebym wreszcie dostała szansę stawienia czoła wyzwaniu. Ale najpierw, jak dziecko przed dniem św. Mikołaja, powinnam się dobrze wyspać, żeby rano mieć siły na oglądanie prezentów.
34 I tyci pajączek znów na rynnę wszedł Usłyszałam mocne pukanie i drzwi saloniku dla VIP-ów stanęły otworem. Zobaczyłam dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, a za nimi zatroskanego Berniego Monaghana, operacyjnego dyżurnego lotniska. - Dzień dobry, Jacqueline. Mam na imię Paul, a to jest Mick powiedział wyższy z mężczyzn. - Pewnie nie pamiętasz, ale chodziłaś do podstawówki z moim bratem. - Oczywiście, że pamiętam. Co u niego słychać? - odpowiedziałam z nerwowym uśmiechem. W tamtej chwili nie pamiętałam nawet, jak się nazywam. - Chciałem tylko powiedzieć - ciągnął Paul - że śledzę twoje losy od dziesięciu lat i zawsze byłem sercem z tobą i dziećmi. Obaj mamy nadzieję - ruchem głowy wskazał towarzysza - że tego ranka wszystko pójdzie gładko. Chciałem cię też poinformować, że samolot już wylądował - właśnie tam idziemy. Trzymamy kciuki - zakończył z uśmiechem mającym dodać mi otuchy. Roztrzęsiona, skinęłam głową i podziękowałam z całego serca. Dopóki nie zobaczę Shah na własne oczy, nie uwierzę, że to prawda. Wciąż mi się wydawało, że to kolejny okrutny żart. Drzwi się zamknęły; Peter i ja siedzieliśmy w milczeniu. Nagle zaświtała mi w głowie myśl, która niezmiernie mnie ucieszyła: jak to do-
brze, że mój towarzysz jest chirurgiem urazowym - jeśli moje serce zatrzyma się czy to ze smutku, czy z nadmiernej radości, będzie wiedział, co robić. - Głowa do góry - rzekł Peter - już za chwilę wszystko się wyjaśni. Uścisnął mnie mocno i z powrotem odwrócił się do monitora, na którym podawano informacje o przylotach. - Wyładowują bagaże. Peter był moim przyjacielem od czasu, gdy miałam czternaście lat. Znał Bahrina. Iddin i Shahirah rośli na jego oczach przed porwaniem. - Ale, ale, czemu tak się odstawiłaś? - spytał zagadkowo, wskazując palcem na moje włosy i makijaż. - Nie za elegancko? - Nieczęsto zdarza się taka okazja. Spotkanie z własnym dzieckiem po latach... Chcę zrobić dobre wrażenie - wyjaśniłam, uśmiechając się z zakłopotaniem. Czas wlókł się w nieskończoność. Słyszałam miarowe tykanie zegara wiszącego na przeciwległej ścianie. Nerwowe oczekiwanie było dla mnie torturą. Nie ma jej w samolocie, nie przyjedzie - powtarzałam sobie w kółko. Usłyszeliśmy głośne pukanie. Zerwaliśmy się z miejsc. Byłam w połowie drogi, gdy ktoś otworzył drzwi i wirująca brązowa plama rzuciła się w moje rozwarte ramiona. Głośny szloch, jak bolesne ukłucie, rozległ się echem po pokoju: - Maammuuśś! Nie widziałam jej twarzy, czułam tylko ramiona zaciskające się wokół mnie i obie w tej samej chwili wybuchnęłyśmy płaczem. Nie wiadomo czemu tkwiłyśmy tuż przy samych drzwiach, blokując przejście. Peter popchnął mnie i Shah delikatnie do środka i zdecydowanym ruchem zamknął drzwi, zostawiając nas same. Uścisk nie słabł, nie mogłyśmy się od siebie oderwać, gdy płynęły łzy gromadzone przez czternaście lat. Jakby z daleka docierały do mnie żałosne dźwięki długo tłumionego smutku, ale zdawałam sobie sprawę, że to Shah i ja jesteśmy ich źródłem. Zawodziłyśmy jak pogrzebowe płaczki. Nie sądziłam, że można w chóralnym tandemie poddać się aż tak wielkiej fali emocji i przeżyć.
Nie padły żadne słowa poza powtarzanymi na przemian: „mamuś" i „Shah-shah". Szloch ściskał nam gardła, trwałyśmy nieruchome, przylepione do siebie. Córka przywarła głową do mojej szyi po prawej stronie, a ja przyciskałam jej ciało do swojego tak mocno, jakbym się bała, że mi umknie. Bujałyśmy się miarowo w tańcu wyrażającym raz radość, raz żal, raz radość, raz żal. Znów byłam matką, a ona dzieckiem, które mogłam kołysać i tulić. Szlochałyśmy i szlochałyśmy, i nawet wtedy, gdy nie mogłyśmy już dłużej płakać, łzy same ciekły nam z oczu. - Szyja mnie boli. Zmiana - powiedziałam, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Jak automaty zmieniłyśmy stronę przytulania. Bez zbędnych słów, nie zwalniając uścisku. W pewnej chwili wydało mi się, że ktoś lekko uchylił drzwi, po czym natychmiast je zamknął. - Nie wiem nawet, jak wyglądasz - wymruczałam, gdy nasze szlochy zamieniły się w pojedyncze westchnienia i pociąganie nosem. - Na trzy spojrzymy na siebie - zarządziłam. - Jeszcze nie - zaprotestowała Shah. - Jeszcze troszeczkę. Kołysałam ją więc i trzymałam w objęciach jeszcze przez pewien czas. Jej ramiona drżały, a włosy były mokre od moich łez. - Raz, dwa, trzy! - policzyłam wreszcie i odsunęłam się nieco, żeby spojrzeć na moje dziecko, na dziewczynę, którą urodziłam tak wiele lat temu. Była wspaniała. Była piękna. Zaczerwienione od płaczu ciemnobrązowe oczy w kształcie migdałów odwzajemniały spojrzenie. Smukła postać, delikatne rysy, cienkie nadgarstki. Gąszcz brązowoczarnych włosów i nieśmiały uśmiech. Ujęłam jej twarz w dłonie i z zachwytem całowałam centymetr po centymetrze. Wsunęłam palce we włosy córki i zaczesałam je za uszy
za te same małe uszka, które pieściłam, gdy zasypiała, będąc małym dzieckiem. Powiedziała, że zdjęła z głowy chustę już w samolocie, i poprawiła włosy palcami. Chciałam pytać o więcej, ale to mogło zaczekać. Drzwi otworzyły się znowu. Peter zajrzał do środka i powiadomił nas, że trzeba iść. Walizkę Shah zdążył już umieścić w samochodzie. Uścisnęłyśmy się jeszcze raz i - objęte - ruszyłyśmy ku drzwiom. Na korytarzu dwaj funkcjonariusze, Paul i Mick, promienieli radością - mieli łzy w oczach. Uściskałam ich obu, a Shahirah poszła w moje ślady. Podążałyśmy z terminalu do samochodu otoczone kordonem „opiekunów", a mój szeroki, watowany płaszcz chronił Shah przed zimnem. Szłam szybko ze spuszczoną głową. Peter wsadził nas obie na tylne siedzenie i ruszyliśmy osłonięci przyciemnionymi szybami. Nikt nas nie widział. Droga, którą jechaliśmy, była kompletnie pusta. Siedziałyśmy przytulone, trzymając się cały czas za ręce. Moja córka wyciągnęła z torebki plik fotografii i zaczęła pokazywać mi zapis minionych lat. Uśmiechałyśmy się do siebie, aż poczułam ból mięśni twarzy. Nadal nie mogłam uwierzyć w jej obecność. - Naprawdę tu jesteś - powtarzałam bez sensu. - Tak bardzo za tobą tęskniłam. Potem przypomniałam sobie, że muszę powiedzieć Shah o gościach, których będziemy mieć po południu. Roześmiała się na stwierdzenie, że ma udawać studentkę niemówiącą po angielsku, po czym zajęła się oglądaniem krajobrazu za oknami. - Wszystko jest takie znajome. Kolor drzew, niebo. Malezja wydawała mi się dziwna, a dom zawsze kojarzył mi się z tym, co teraz widzę. Wiem, co miała na myśli. Kiedy mieszkałam w Malezji, tamtejsza bujna zieleń zdawała się mnie dławić i przytłaczać. Przypuszczam, że wiele osób odwiedzających ten kraj odnosiło podobnie wrażenie, choć nie potrafiło wyrazić słowami, w czym rzecz. Może dlatego tylu ludzi wyjeżdżających do pracy za granicę w końcu zwykle wraca. W Australii i drzewa, i niebo są jedyne w swoim rodzaju.
Gdy zatrzymaliśmy się przed domem, Shah rzuciła mi niespokojne, niepewne spojrzenie. Moje dzieci miały się poznać. Schowała się za słup ogrodzenia, gdy nacisnęłam dzwonek. - Mamusia! - ozwały się podekscytowane głosiki. Potem usłyszałyśmy, jak Bill mówi do dzieci: - Mama ma dla was niespodziankę. Biegnijcie zobaczyć! Brama się otwarła, Verity i Lysander pędzili w naszą stronę. - Gdzie niespodzianka? - dopytywali się niecierpliwie, zanim Shah wyłoniła się z ukrycia i przykucnęła, żeby się z nimi przywitać. - Cześć, Verity! Cześć, Zan! To ja, Shah-shah. Przyjechałam na przyjęcie. - Hura! - wrzasnęła Verity, rzucając się starszej siostrze w ramiona i omal jej nie przewracając. - Przywiozłaś mi prezent? - Tar-tar - powiedział Zan. Wysunął się do przodu i złapał „niespodziankę" za rękę. - Cześć, Shah, witaj! - pozdrowił moją córkę Bill. - Długo na ciebie czekaliśmy. - Przytulił ją i uścisnął. Wtoczyliśmy się do środka z bagażami, wśród wrzasku dzieci. Nie zdążyliśmy nawet zaprowadzić Shah do jej pokoju, bo maluchy chciały natychmiast pokazać siostrze wszystkie swoje skarby. Wykończona, ale uradowana, wtuliłam się w ramiona Billa i odetchnęłam z ulgą. - Dam im pięć minut, a potem wyruszę jej na odsiecz - oznajmiłam. W końcu udało mi się odciągnąć Shah od Verity i Lysandra. Pokazałam córce pobieżnie cały dom i wepchnęłam do jej pokoju. Nie spała w samolocie, uściskałam ją więc po raz kolejny i pokazałam wygodną, zieloną podomkę oraz strój do spania, które dla niej kupiłam. - Odpocznij parę godzin, zanim przyjdą twoi rodzice chrzestni. Gdy się przebrała, otuliłam ją przed drzemką puszystą, biała kołdrą. Całując czoło Shah i gładząc jej policzki, rozkoszowałam się chwilą, wciąż nie dowierzając, że to rzeczywistość. Ze łzami w oczach szeptałam jej do ucha wieczorne błogosławieństwo z dzieciństwa. Po raz pierwszy od czternastu lat.
- Słodkich snów i niech Bóg ma cię w swojej opiece. Kocham cię przeogromnie, nieskończenie. Pozostała część dnia minęła w radosnej atmosferze. Nieustanne uściski, balony, łzy w oczach „cioć" i przyjaciół; zadowolenie Shah, że wśród urodzinowych przysmaków znalazły się szyszki z płatków kukurydzianych i chrupki z dmuchanego ryżu w czekoladzie - ulubione łakocie z jej własnych dziecięcych przyjęć; Lysander próbujący z wielkim skupieniem utrwalić wydarzenia na fotografiach z pomocą Shah, która kucała u jego boku; westchnienia Verity oniemiałej na widok stroju czarodziejki z różowymi dodatkami, które starsza siostra jej podarowała; tort urodzinowy w kształcie syreny. Panował nastrój szczęścia i harmonii. Wśród szaleńczych biegów i skoków pięcioletnich gości onieśmielona Shah spoglądała promiennie na mnie, na młodsze rodzeństwo i przyjaciół. Osiemdziesięciotrzyletni wujek Erie chlipał nad niespodziewanym pojawieniem się chrześnicy i wydawało się, że nigdy nie wypuści dziewczyny z objęć. Sue szeptała jej coś na ucho, a potem przez całe popołudnie miała oczy lśniące wilgocią. Dostojna powierzchowność Heather rozpłynęła się w długim uścisku i morzu łez. Chusteczki do nosa były u nas tego dnia w cenie. Dosłownie wychodziłam z siebie, żeby nie przegapić żadnego szczegółu, nie stracić ani sekundy z radosnego świętowania. Niektórzy nasi przyjaciele, których nie miałam okazji uprzedzić, odciągali mnie na bok i mówili z niedowierzaniem: „Ta japońska studentka jest do ciebie bardzo podobna". Czuli, co się święci, i szerokie uśmiechy rozjaśniały im twarze. Nie dalibyśmy sobie rady z dziennikarzami - usprawiedliwiałam się w kółko. Intuicja podpowiadała mi, że mimo rezonu Shahirah miałam do czynienia z bardzo wrażliwą i smutnie doświadczoną przez los dziewczyną. Potrzebowaliśmy czasu i spokoju, aby się lepiej poznać. I dla dzieci, i dla całej rodziny gładkie przejście przez to wszystko miało wielkie znaczenie. Wścibstwo mediów bardzo by nam przeszkadzało.
Mój umysł już odliczał dane nam dwadzieścia osiem dni, bo tyle miał trwać pobyt Shah w domu. Jak się pogodzę z jej wyjazdem? Postanowiłam przestać o tym myśleć, postanowiłam się cieszyć każdą chwilą, każdym dniem. Martwić będę się później. Goście wyszli. Wielki dzień Verity bardzo się udał. Naczynia zostały pozmywane, przyszła pora na sen. Maluchy wdrapały się na podwójne łóżko Verity, gotowe słuchać wieczornych czytanek. Leżałam między nimi, a Shahirah w poprzek, przy moich nogach, otulona kocem. Czytałam im książeczkę Szuszu z buszu, czyli niewidzialny opos, tę samą, którą czytałam starszej córce, gdy była dzieckiem. Ledwie maluchy zasnęły, po cichutku wyszłyśmy z pokoju. Kiedy znalazłyśmy się na schodach, Shah spytała: - Mamusiu, czy mogę wziąć prawdziwą kąpiel? U nas nie ma ciepłej wody. Okropnie mi brakowało kąpieli. - Naturalnie, kochanie, jesteś przecież w domu - odrzekłam. W chwilę później, bardzo onieśmielona, zadała kolejne, dość bulwersujące pytanie: - Mamusiu - pochyliła w dół twarzyczkę w kształcie serca - wykąpiesz się razem ze mną? Tłumiąc odruch paniki, która ogarnęła mnie na myśl, że mam wystawić swoje czterdziestoparoletnie ciało na widok „obcej" osoby, odpowiedziałam: tak. Nie w tym rzecz, że wstydziłam się nagości młodsze dzieci często kąpały się albo brały ze mną prysznic, podobnie jak Shahirah i Iddin przed laty, gdy byli mali. Zdumiało mnie raczej, że Shah potrafiła zaproponować coś takiego bez skrępowania, choć przez długie lata wychowywano ją w duchu takiej, a nie innej religii. Ogarnęła mnie także obawa, że mój wygląd może ją rozczarować lub wręcz przestraszyć. Gdyby rosła przy mnie, przywykłaby do starzejącego się matczynego ciała, do tego, że straciło młodzieńczą elastyczność i podlegało naturalnemu wpływowi czasu. Może nawet gdyby miała okazję na nie patrzeć, inaczej podchodziłaby do własnej fizyczności, własnego wyglądu. Zdążyłam już dostrzec, iż miałyśmy identyczny typ figury, tyle
że mój biust był teraz trochę większy i nieco niżej osadzony niż kiedyś. W końcu wykarmiłam czwórkę dzieci. Ale skoro Shahirah chce się ze mną kąpać, niech tak będzie. Zapaliłam w łazience świeczki i sięgnęłam po najpiękniejsze zapachy. Puściłam wodę mocnym strumieniem i przygotowałam parującą kąpiel, błogosławiąc fakt, że wanna jest ogromna i wygodna. Zanurzyłyśmy się w pianie. Po kilku minutach relaksu w ciepłej wodzie Shah zaczęła otwierać przede mną serce. Opowiedziała mi w zarysie, jak wyglądały minione lata i jak była traktowana przez pierwszą z macoch, Norelę. Żeby pogrążyć małą pasierbicę, przez wiele lat systematycznie korzystała z każdej okazji, by powiedzieć mojej pięknej córce, że jest brzydka, niezgrabna i nic niewarta. Moje dziecko zostało wywiezione ze swojego kraju i odebrane prawdziwej matce - dlaczego Norela nie okazała jej współczucia i miłości? Dotknęłyśmy tematu porwania, ale Shah mówiła o tej sprawie z oporem - uraz nie osłabł, choć minęło czternaście lat. Rozmawiałyśmy o jej życiu w Malezji. Ojciec zadał sobie wiele trudu, żeby uprowadzić dzieci, potem jednak powierzył je opiece innych osób: Shahirah i Iddin nawet nie mieszkali z nim razem, tylko zostali umieszczeni w wolnych pokojach stojącego po sąsiedzku domu babci. Byłam wstrząśnięta, słuchając o dyscyplinie, jaką ojciec stosował wobec nich, gdy byli mali. Shah zdała mi przerażającą relację o nakładanych na nią karach, gdy niegrzecznie odpowiadała macosze. Bahrin wsadzał córkę do samochodu i wiózł późną nocą na cmentarz. Tam kazał wysiadać i zostawiał samą na pustkowiu w kompletnych ciemnościach. Wobec Iddina nie stosowano tej kary - on regularnie dostawał rózgi. - Pamiętam, że czasami - mówiła Shah bezbarwnym głosem - biegłam za odjeżdżającym samochodem, starałam się go złapać i zatrzymać. Ale najbardziej rozgniewała mnie krótka uwaga, którą dziewczyna zrobiła pod koniec opowieści: - Pewnie zasłużyłam na to, skoro nie zgadzałam się z Norelą -stwierdziła.
Moja biedna córeczka nie zdawała sobie sprawy, że żadnego dziecka, a zwłaszcza tego, które przeżyło porwanie, nie wolno zostawiać samego na cmentarzu w ciemności. Doznała wielkiej krzywdy. W większości krajów za podobne postępowanie rodzic poszedłby do więzienia. Dosłownie na palcach jednej ręki Shah mogła zliczyć ludzi, którzy byli wobec niej mili i serdeczni w Malezji. Tylko trzy osoby powiedziały jej coś pozytywnego na mój temat - i to szeptem, żeby Bahrin nie słyszał. Okazało się, że miałam rację. Porwanie nie miało nic wspólnego z miłością, chodziło tylko o to, żeby ich mieć. Ale nie warto było tego drążyć - najchętniej machnęłabym czarodziejską różdżką, żeby wymazać wszystkie lata cierpień, których doświadczyły moje dzieci. Woda wystygła, więc dolałyśmy ciepłej: raz, drugi i trzeci. Spędziłyśmy w wannie prawie trzy godziny, a gdy wreszcie wyszłyśmy, byłyśmy pomarszczone jak przejrzałe śliwki. W czasie tamtej kąpieli narodziłyśmy się z Shahirah na nowo. Znów stałyśmy się matką i córką, stałyśmy się też kobietami, które łączy coś więcej niż tylko geny i okoliczności. - Zostań ze mną, mamo. Boję się spać sama - prosiła Shah. Rozmawiałyśmy kolejne godziny, wsparte na stosie poduszek w łóżku Shahirah. Gadałyśmy i gadałyśmy, aż wreszcie ochrypłam i poprosiłam o odrobinę snu. Kiedy bladym świtem położyłam głowę obok głowy córki, przypomniały mi się słowa dziecięcej rymowanki: Raz tyci pajączek po rynnie się piął zaczął kropić deszczyk i tyciego zmył potem wyszło słonko, wysuszyło deszcz i tyci pajączek znów na rynnę wszedł. Ten wierszyk pokazuje - myślałam - że jeśli okażesz dość cierpliwości, w końcu wyjdzie słonko i wysuszy deszcz.
35 Natrętne hordy Następne dwa dni były błogie i normalne w całkiem nienormalny sposób. Na liście życzeń mojej córki nie było zwiedzania, bo Shah nie uważała się za turystkę. Pragnęła natomiast powrócić do znajomych miejsc. Pojechałyśmy do naszych dawnych domów, do szkoły i przedszkola. Zatrzymywałyśmy się dłużej wszędzie tam, gdzie ożywały jej wspomnienia, gdzie chciała lepiej się przyjrzeć czemuś, co przykuło jej uwagę, i próbowała przypomnieć sobie, z czego to wynikało. Ciągnęłam opowieść za opowieścią, wydobywając z pamięci szczegóły rzucające więcej światła na zdarzenia i miejsca zapamiętane przez Shah. Pewnego popołudnia pojechaliśmy do Królewskiego Ogrodu Botanicznego karmić kaczki i łabędzie - głównie po to, żeby sprawić przyjemność młodszym dzieciom. Zabawy w Ogrodzie wryły się głęboko w pamięć Shah, bo spędzaliśmy tam dużo czasu, gdy była mała. Leżałam na trawie i wydawało mi się, że znowu patrzę na sześcioletnią córeczkę rozkoszującą się ciepłem słońca i otwartą przestrzenią. Łabędzie i kaczki podpłynęły bez cienia lęku do dzieci, które całą trójką zaczęły podsuwać im smakołyki. W poniedziałek odbyłyśmy damską wyprawę do zaprzyjaźnionej ze mną fryzjerki. Nicky Reid pracowała u siebie w domu - znałam ją od ponad dwunastu lat. Gdy przedstawiłam jej córkę, polał się strumień łez, którego niepodobna było zatrzymać. Nie spodziewałam się czegoś ta-
kiego: Nicky łkała i chlipała ponad godzinę, dowiedziawszy się, że Shah i ja znów jesteśmy razem. Ale nie cieszyliśmy się spokojem zbyt długo. W czasie rozmowy telefonicznej, którą Shah odbyła z ojcem w poniedziałek, Bahrin wygadał się, że dziennikarze „chyba" się dowiedzieli o jej podróży do Melbourne. Już kilka godzin później zadzwonił przyjaciel z wiadomością: słyszał w radiu dyskusję - spekulowano na temat możliwości powrotu mojej córki na stałe. Telefon dzwonił coraz częściej, aż wreszcie prawie nie milkł. Dla większości redakcji było za późno na przygotowanie materiału tego samego dnia, ale ja wiedziałam, co oznaczają telefony. Wzięłam Billa na stronę i stwierdziłam, że trzeba spakować rzeczy i opuścić dom, zanim wszystko się zacznie, ale mąż zdecydowanie trwał przy swoim: zostaniemy w domowych pieleszach. - Nie masz pojęcia, co się będzie działo - przekonywałam. Bill nie zamierzał zmienić zdania, zrezygnowałam więc, robiąc dobrą minę do złej gry. Najbardziej martwiłam się o młodsze dzieci. Shah miała jakieś wyobrażenie o mediach, ale dla maluchów uwięzienie we własnym domu nie było zdrowe - ani fizycznie, ani psychicznie. Położyliśmy się spać, nastawiwszy dzwonek telefonu najciszej, jak się dało. Nazajutrz o siódmej rano rozmiary zainteresowania mediów ukazały się nam w pełnej krasie. Dzwonek u drzwi brzęczał bez przerwy podobnie jak u drzwi po sąsiedzku. Reporterzy szukali informacji i plotek. Zaglądano ciekawie do domu obok; my nie odbieraliśmy telefonów -skrzynka odbiorcza zapełniła się w godzinę. Siedzieliśmy po cichu w domu przy zasłoniętych oknach. Przerażona Shah zalała się łzami i uciekła do swojego pokoju. Położyła się na łóżku i patrzyła tępo w sufit. Uraz będący wynikiem wieloletnich cierpień po porwaniu był bardzo głęboki, wścibstwo mediów sprawiało jej dotkliwy ból. Samochody i ekipy kamerzystów zablokowały ulicę. O pół do dzie-
siątej przypadkowi przechodnie i stali mieszkańcy prawie nie mogli przedostać się ani w jedną, ani w drugą stronę - czy to na piechotę, czy samochodami. Wezwano policję, posypały się mandaty, które jednak nikogo nie odstraszyły. Dziennikarze i fotografowie świetnie wiedzieli, że pracodawcy je uregulują, i nie ruszali się z miejsca. Najśmieszniejsze, że wszystkie ekipy filmowe czekały pod pustym domem stojącym po sąsiedzku, teleobiektywy skierowane były w niewłaściwym kierunku. Niestety, nie trwało to długo, gdyż funkcjonariusz policji, który chciał z nami rozmawiać, zadzwonił do naszych drzwi, musieliśmy więc odpowiedzieć. Wtedy nabrałam pewności, że Bahrin z premedytacją poinformował media. On jeden wiedział, gdzie może nas znaleźć. Tuż przed wyjazdem Shah poprosił ją o adres, a ona nieumyślnie podała mu zły numer domu. Przez cztery dni setki telefonów blokowały też linię mojej nowej agentki literackiej Deborah Callaghan, która nie mogła z tego powodu normalnie pracować. W końcu, wobec braku komentarzy z naszej strony, media zaczęły ścigać Bahrina i emitować przeprowadzane z nim wywiady. Shah zadzwoniła do niego, prosząc, żeby przestał ich udzielać. Opowiedziała mu o oblężeniu naszego domu, on jednak nadal podgrzewał dziennikarskie emocje. Jestem przekonana, że chciał zepsuć Shah pobyt w domu, w Australii, pragnął wywołać wrażenie, że jestem spragniona uwagi mediów i wykorzystuję córkę do tego celu. W desperacji ponownie poprosiliśmy o pomoc policję. Próbowano zaprowadzić porządek na naszej ulicy. Niemniej Verity musiała iść do szkoły z kocem na głowie, podobnie zresztą jak Lysander. W nocy paparazzi dali popis skrajnej natarczywości. Ubrani w kominiarki dla ochrony przed zimnem, rzucali kamieniami w nasze okna, mając nadzieję, że ktoś z nas uchyli zasłonę i wyjrzy na zewnątrz, a wtedy zdołają pstryknąć choćby niewyraźne zdjęcie. Dwójka moich młodszych dzieci była przerażona tym zachowaniem. Musiałam sporo się natrudzić, aby położyć je spać. Przyjaciele, którzy przynieśli nam wie-
czorem jedzenie - bo przecież nie mogliśmy wyjść po zakupy - musieli przebijać się przez szpaler fotografów. Shahirah fatalnie znosiła tę sytuację, a ja co chwila zamieniałam się w szaloną matkę-lwicę. Lysander przestraszył się do tego stopnia, że zaczął oklejać plastrem drzwi swojej sypialni, nie chcąc wpuścić „niedobrych ludzi". Verity była zdezorientowana i bezradna - po prostu pragnęła, żeby życie wróciło do normy. W szkole postawiono przy drzwiach ochroniarzy, bo dziennikarze nawet tam szukali materiału do reportaży. Musieliśmy położyć temu kres. Stało się jasne, że paparazzi nie odejdą sprzed naszego domu z własnej woli, dopóki nie dostaną choćby części tego, czego pragną. Rozumiałam, że nie są złośliwi, że wielu z nich wręcz cieszy się naszym szczęściem, ale potrzebowali zdjęć. Dokładnie w samym środku tego szaleństwa przyleciała z Nowej Zelandii Judith, aby przywitać się z Shah i dzielić naszą radość. Jej obecność była jak promyk światła. Postanowiliśmy zebrać siły i zezwolić na nakręcenie jednego krótkiego filmu i zrobienie jednego mojego zdjęcia z Shahirah. Nie interesowały nas ani prawa autorskie, ani pieniądze, choć dech nam zapierało w piersiach, gdy słuchaliśmy proponowanych sum. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że zdjęcia mają być udostępnione każdej redakcji zarówno w Australii, jak i wszędzie indziej na świecie. W ten sposób moja rodzina mogła podziękować za serdeczność i wsparcie okazywane przez rozmaitych ludzi przez te czternaście lat. Wyszliśmy z domu po raz pierwszy po pięciu dniach. Paru paparazzich usiłowało jeszcze robić zdjęcia, ale ogólnie rzecz biorąc, dano nam wreszcie spokój. Pokrzepiała nas życzliwość okazywana przez zwykłych ludzi. Nieznajomi biegli z drugiego końca ulicy, żeby nas uściskać i się wypłakać. Gdy robiliśmy zakupy, brano nas w ramiona i nam gratulowano. Rodzice z przedszkola i szkoły naszych dzieci, których wcześniej uważałam za bardzo powściągliwych, teraz wyrażali swoją radość i mówili, że
przez wiele lat unikali rozmów ze mną, bo po prostu nie wiedzieli, co powiedzieć i jak się odnieść do naszej tragedii. Z tego rodzaju zachowaniami Shah nigdy wcześniej się nie spotkała. Opowiadała mi, że Malezyjczycy traktowali ją zwykle jak królewską osobliwość i przez wszystkie lata zadawali jej niedelikatne pytania o sprawy osobiste. Okazywanie sympatii było dla mojej córki tak wielkim odkryciem, że znów miałam ochotę płakać. W okresie wielkanocnym spędziliśmy cudowne rodzinne wakacje zaszyci w domku z drewnianych bali u stóp „śnieżnych pól" w stanie Victoria. Bawiliśmy się znakomicie, tradycyjnie szukając ukrytych świątecznych jajek, z naszymi przyjaciółmi Heather i Grahamem Brownami w ich pubie. Dzieci biegały jak oszalałe, pluskaliśmy się w rzece i w ogóle bardzo miło spędzaliśmy czas. Ludzie, którzy nas rozpoznawali, ograniczali się zwykle do krótkich gratulacji i zostawiali w spokoju. Moje dziewczynki, choć różnica wieku między nimi wynosiła aż szesnaście lat, stawały czasem do siostrzanej rywalizacji, z wyraźnym trudem akceptując istnienie „drugiej" córki. Nie dotyczyło to głębszej warstwy uczuć - współzawodniczyły o moją uwagę. Gdy dochodziło do przepychanek, próbowałam rozpraszać ich zazdrość, dając im narzędzia, dzięki którym same mogły rozwiązać problem. Musiały się przekonać, że moja miłość łatwo dostosowuje się do potrzeb, jest elastyczna i wystarczy dla całej czwórki. Dzieci zawsze mają jednak kłopoty z zaadaptowaniem się do zmian w rodzinie. Koniec końców nasze życie zaczęło toczyć się spokojnym rytmem. Widziałam, jak Shah nabiera pewności siebie i rozkwita. I to było piękne. Zwykłe, codzienne zajęcia tak mnie zachwycały, że postanowiłam nie patrzeć na wspólne cenne chwile przez obiektyw aparatu fotograficznego. Zrobiłam bardzo niewiele zdjęć. Przyziemność uważałam za klucz do szczęścia, za najpiękniejszy dar. Gdybym spędzała czas z aparatem w ręku, nie doświadczyłabym wielu małych, ale jakże ważnych chwil pełnych miłości, owego lepiszcza, które spaja rodzinę. Pewnego wieczoru pod koniec dwudziestoośmiodniowej wizyty córki Bill i ja oglądaliśmy w telewizji film akcji. Gdy jeden z głównych
bohaterów strzelił z pistoletu, Shah napomknęła, wskazując na broń aktora: - Taki sam jak mój. - O czym ty mówisz? - spytałam zdumiona. Wyjaśniła, że ona i Iddin zostali przyuczeni do strzelania już w parę dni po porwaniu. Ledwie dotarli do Indonezji w drodze do Malezji, dano im karabiny i kazano strzelać do metalowych puszek. Powiedziano im, że muszą umieć się bronić przede mną, gdybym chciała ich zabrać. Potem Bahrin zadbał, by umieli posługiwać się pistoletem, na wypadek gdybym się pojawiła. Iddin i Shah nadal chodzą czasami na strzelnicę, żeby postrzelać dla rozrywki. Świetnie - pomyślałam - moje dzieci nie tylko posługiwały się bronią, ale uczono je, jak zastrzelić własną matkę! - Abah zawsze ma przy sobie pistolet, podobnie jak wszyscy nasi ochroniarze - stwierdziła Shah. Zaczęłam walić głową o oparcie kanapy - dosłownie. Czego jeszcze dowiemy się o wychowywaniu moich dzieci w Malezji? Dzień wyjazdu Shah był coraz bliżej, aż wreszcie nadszedł. - Uwierz mi, mamo, niedługo przyjadę znowu - powiedziała, a ja próbowałam się uśmiechnąć. Verity i Lysander siedzieli uczepieni nóg siostry, gdy ta leżała na podłodze w sali dla VIP-ów z głową opartą na moich udach. Tak, musiała wyjechać, bo obiecała ojcu, że wróci. Gdyby stało się inaczej, konsekwencje poniósłby Iddin. Ale wezwanie do wejścia na pokład samolotu brzmiało jakoś... ostatecznie. - Do zobaczenia wkrótce. Bardzo was wszystkich kocham. - Shah pochlipywała. A potem oficer dyżurny lotniska David George zaprowadził ją do właściwego wyjścia. Czułam wszechogarniającą, dogłębną pustkę. Płakałam, gdy Shah znikała z pola widzenia. Bill i maluchy dodawali mi otuchy, a potem razem wróciliśmy do domu.
36 Wiosłuj, kieruj łodzią Ósmego dnia po wyjeździe Shah zatelefonowała i powiedziała: - To nie jest moje miejsce, mamusiu. Teraz to wiem. Chcę wrócić do domu na stałe. Czy możesz mnie stąd zabrać? Dwadzieścia cztery godziny później Shahirah ponownie wyszła z samolotu - tym razem miała rozpocząć nowe życie w Australii. Przyjechała w samą porę - na Dzień Matki. Decyzja, gdzie zamieszka i co będzie robić, należała do niej: była dorosła i miała prawo stanowić o swoim życiu. Powinna się dowiedzieć, co pragnie dać światu i jak ma to zrobić samodzielnie. Powinna odkryć własne gusta i pasje, bez psychicznego szantażu, bez manipulacji. Powinna po prostu żyć otoczona naszą miłością i zachętą, popełniać błędy i uczyć się na nich, wiedząc, że niezależnie od wszystkiego będziemy ją kochać. Dostąpiliśmy wielkiego zaszczytu spędzenia z Shah jej dwudziestych pierwszych urodzin u nas w domu. Miałam przygotować tort, który sobie wybrała! Był to tort tradycyjnie podawany w naszej rodzinie przy okazji urodzin: mokka z rumem w polewie czekoladowej. Lista prezentów mojej córki nie obejmowała rzeczy materialnych, świadczyła natomiast w pewien sposób o jej zainteresowaniach: prosiła o lekcje gry na pianinie i gitarze, twierdząc, że ma spore zaległości w dziedzinach, w których większość jej australijskich rówieśników miała już jakieś do-
świadczenia. Chciała wiedzieć, jaka jest i co powinna zrobić, żeby się rozwinąć i wzbogacić wewnętrznie. Zawsze uśmiecham się do siebie, gdy słyszę, jak śpiewa w swoim pokoju, bo muzyka jest tą dziedziną, której dotychczas nie miała okazji dobrze poznać. Jako matka dorosłej kobiety ja także nieustannie się uczę - walczyć z własną nadopiekuńczością i nie krytykować zbyt często Shah za jej poczynania. Wszyscy szukamy swojej drogi w naszej nowej rodzinie, nie wyłączając młodszych dzieci. Zabawnie jest patrzeć, jak Verity i Shah buszują w moich ubraniach, lustrując łakomym wzrokiem kolekcję butów, torebek wieczorowych czy innych części garderoby, gdy spierają się, której z nich jako pierwszej pozwolę pożyczyć sobie to czy owo - teraz albo później, gdy młodsza córka dorośnie. Dziewczynki toczą prawdziwe boje o cekiny i Manolo, ale ja naprawdę lubię te „normalne" między matką i córkami sytuacje. Wypełniłam też jeden z niezwykle ważnych matczynych obowiązków wobec Shah - nauczyłam ją chodzić w butach na sięgających nieba obcasach w taki sposób, żeby nie chwiała się na wszystkie strony. Ta błaha dla większości ludzi chwila - i chwila próżności dla miłośnika mody - to maleńki triumf dla matki, która straciła tak wiele okazji do świętowania podobnych sukcesów. Obecność w domu prawdziwej księżniczki bywa frustrująca: Shahirah kompletnie nie poczuwa się do domowych obowiązków. Musieliśmy zorganizować jej prawdziwy obóz szkoleniowy, bo ona nigdy nie musiała się martwić o sprawy codzienne i nigdy nie wykonywała żadnych nudnych zajęć. Jestem niezmiernie dumna, że szukając miejsca dla siebie, bez wahania spróbowała swoich sił jako kelnerka i recepcjonistka. Głęboko wierzę, że gdy wreszcie znajdzie swoją drogę, pójdzie nią z entuzjazmem, a ja będę ją w tym wspierać. Na dole podniósł się jakiś straszny tumult. Byłam już prawie tlbrana, ale tego ranka i tak groziło nam spóźnienie. Bez chwili zwłoki należało wyruszyć do szkoły Verity usytuowanej zresztą niedaleko. Wtorek,
dwudziesty drugi sierpnia dwa tysiące szóstego roku, zapowiadał się na niezwykle trudny dzień. Maluchy wrzeszczały niezmiernie podniecone. Wybiegłam z łazienki i zobaczyłam potężną sylwetkę wspinającą się po schodach w moim kierunku. Za nią podążali: Verity - tańcząc, Lysander - skacząc, i Shah. - Mamo... - powiedział mężczyzna. - Iddin! - krzyknęłam. Chwycił mnie, gdy zachwiałam się, stojąc tuż nad schodami. Wybuchnęłam płaczem i osunęłam się na podłogę, gdy on całował mnie i trzymał w mocnym, cudownym uścisku. Speszona, wstrząśnięta, nie mogąc znaleźć właściwych słów, dotykałam twarzy syna i raz za razem łapałam go za rękę. Iddin próbował powstrzymać własne łzy, powtarzając w kółko: - Już dobrze, mamo, już dobrze. Jestem tutaj, w domu. To naprawdę ja, mamo, jestem w domu. Nie płacz, wszystko będzie dobrze. Jestem w domu, mamo, jestem w domu. Wtuliłam się w ramiona tego w pełni dojrzałego mężczyzny jak małe dziecko. Role się odwróciły. Cisnęły mi się do głowy dziesiątki pytań, ale wydusiłam jedynie: - Jak? Kiedy? - Shah mi pomogła, mamo. Chciałem ci zrobić niespodziankę. Udało się? - spytał z nadzieją w głosie. Odpowiedź była chyba jasno widoczna na mojej bezgranicznie zdumionej twarzy. Po chwili pojawił się Bill - wyszedł wprost spod prysznica. Bez wahania wyciągnął rękę i powiedział: „Miło cię widzieć", a potem śmiał się tylko, kręcąc głową. Verity sprezentowała starszemu bratu rysunek wykonany specjalnie na jego cześć. - To dla ciebie, Iddin - powiedziała onieśmielona i przysiadła, żeby zobaczyć, jak obdarowany zareaguje.
WITAJ W DOMU, IDDIN! - głosił napis, a rysunek przedstawiał starszego brata, nasz dom oraz świecące nam wszystkim słońce. Zan wpatrywał się w Iddina z zachwytem. Przypuszczam, że w jego wyobrażeniach starszy brat miał być nie większy niż na fotografiach, a tymczasem nosił brodę! Mój młodszy chłopiec chodził za nim jak cień z uwielbieniem w oczach. Widząc, że bacznie mu się przyglądam, Iddin oświadczył ze śmiechem: - Ogolę się, mamo, ale chciałem, żebyś ją zobaczyła. Bardzo mi się to spodobało - młody byczek chce pokazać mamie swoją męskość. - Jeśli pojawią się dziennikarze - dodał po chwili - dajmy im od razu to, czego chcą. Nie zamierzam stracić ani chwili z czasu, który mamy dla siebie. Przykre, że myślał aż tak pragmatycznie. Po raz kolejny rzuciłam mu się w ramiona. Jak, u licha, taka drobina jak ja mogła wydać na świat takiego niedźwiedzia? Niepojęte i cudowne zarazem. Potem poderwałam całe towarzystwo na nogi: - Chodźcie, chcę chociaż raz iść do szkoły ze wszystkimi moimi dziećmi u boku. I tak w jasny wiosenny poranek poszliśmy razem, trzymając się za ręce, zaprowadzić Verity do szkoły: Bill, Zan, Verity, Iddin, Shah i ja. Było to coś wspaniałego - wspanialszego od wszystkich marzeń, które wyczarowywałam w wyobraźni. Już po kilku godzinach skontaktowali się z nami pierwsi reporterzy. Na szczęście tym razem skorzystaliśmy z pomocy doświadczonego dziennikarza i mieliśmy plan gry, który media zaakceptowały i którego przestrzegały. Przerwa w zajęciach na uczelni Iddina była bardzo krótka, zaledwie dziesięć dni - nie mogliśmy zmarnować ani sekundy z rodzinnego spotkania. Bahrin zwołał konferencję prasową, by ogłosić światu, że wielkodusznie pozwolił dzieciom złożyć mi krótką wizytę. Był to patetyczny
akt ratowania twarzy, ale jego brak respektu dla niezależności dzieci niezwykle uraził Shah. Ustaliliśmy, że następnego dnia starsze dzieci i ja pojawimy się przy frontowej bramie na sesję zdjęciową i krótko skomentujemy wydarzenia. I rzeczywiście, media dały nam później spokój, choć odrzuciliśmy wszystkie prośby o wywiady. Rozmawialiśmy ze sobą bardzo dużo, znów zapełniając białe plamy minionych lat, ale Iddin wolał żyć teraźniejszością niż przeszłością. Nie miał nawet cienia wątpliwości, że nigdy nie przestałam walczyć o niego i Shah. Uważał, iż wysiłek podejmowany przez ojca na rzecz usunięcia mnie z ich umysłów utwierdzał jedynie dzieci w przekonaniu o mojej determinacji. Iddin sporządził listę życzeń na pobyt w Melbourne. Wiele z nich wiązało się z przygotowaniem mu ulubionych w dzieciństwie potraw! Wysokie miejsce w tym spisie zajmowało nawiązanie kontaktu ze szkolnymi przyjaciółmi. Chciał też kupić ubrania do serfowania marki Quiksilver i - podobnie jak Shah - odwiedzić znajome miejsca. Dość trudno było to wszystko zrealizować, bo na piątek zaplanowałam drobny zabieg chirurgiczny. Udało nam się jednak załatwić wyprawę do najlepszego salonu Quiksilver na dzień przed pójściem do szpitala. Iddin miał powody do zadowolenia. Wspaniała Geraldine Law z firmy Quiksilver umożliwiła nam zrobienie zakupów na specjalnych warunkach w asyście bardzo pomocnego kierownika salonu. Cieszyłam się ogromnie, że po czternastu latach straconych urodzin i świąt Bożego Narodzenia mogłam tak wspaniale obdarować moje najstarsze dziecko. Iddin i ja spędzaliśmy ze sobą sporo czasu, gdy inni smacznie już spali. Siedząc wygodnie na kanapie, rozmawialiśmy o jego zamiłowaniu do fotografii i nurkowania z akwalungiem. Patrząc na rozpromienioną twarz syna, dziękowałam niebiosom, że odnalazł swoją pasję. Zamierzał skończyć kurs fotografii i poświęcić się uwiecznianiu obrazów podmorskiego świata - łącząc w ten sposób obie namiętności. W przeddzień odlotu załatwiłam mu pozwolenie na nurkowanie
wśród rekinów w akwarium w Melbourne. Lysander i Verity jak zahipnotyzowani patrzyli na starszego brata pływającego z płaszczkami i rekinami w ogromnym szklanym zbiorniku. A ja z zapartym tchem obserwowałam, jak posługuje się mową ciała: zszedł na samo dno, kolorowe ryby pływały wokół niego, łykając bąbelki wylatujące z ustnika, a Iddin trwał, kompletnie rozluźniony, niczym podwodny Budda. Jak typowy mężczyzna do ostatniej chwili czekał z okazaniem mi swoich uczuć. Wydawało się, że dopiero na cztery godziny przed odlotem samolotu zdał sobie sprawę, ile rzeczy nie zostało powiedzianych. Wziął mnie za rękę i upewniwszy się, że poświęcam mu całą uwagę, zaczął mówić: - Bardzo cię kocham, mamusiu. Chcę, żebyś to wiedziała. Zamierzam skończyć studia, a potem przyjechać tutaj na stałe. Ale zrobię to dopiero wtedy, gdy będę niezależny finansowo, gdy będę mógł podjąć pracę. Przyjadę na pewno - powiedział z naciskiem. - Chcę, abyś wiedziała, że jestem dumny z tego, co robiłaś w innych krajach, by pomagać ludziom. Jestem z ciebie dumny i bardzo cię kocham. Wiem, że nigdy nie przestałaś o nas walczyć, nigdy się nie poddałaś. Wiem, że próbowałaś wszystkiego, żeby sprowadzić nas do domu. - Tak było. Tak było - powtarzałam wśród łez napływających mi do oczu. - Uwierz mi, że wrócę, że się zobaczymy w następne wakacje. W niczym, co się wydarzyło, nie było twojego błędu, mamo. Jestem tego pewien. W niczym. Kocham cię, mamusiu. Uściskaliśmy się mocno - wciąż czułam się dziwnie mała w ramionach syna. Jak gorąco go kochałam, jak bardzo chciałam prosić, żeby został! Ale potem, gdy już wchodził do sali odlotów, gratulowałam sobie, że się powstrzymałam. Jestem matką dorosłych dzieci i choćby częścią swojego jestestwa muszę przywyknąć do rozstań, pozwolić Iddinowi i Shah iść własną drogą - żeby mogli wracać z własnej woli. Zawsze marzyłam, by pewnego dnia moje dzieci się poznały, żebym mogła wyciągnąć rękę i dotknąć ich policzków i żeby wtedy ich twarze
nie rozpłynęły się we mgle, jak bywało w moich snach. Ten szczęśliwy dzień nadszedł - i to było naprawdę cudowne. Czego jeszcze pragnę? Niewiele. Chciałabym, żeby łaskawy los pozwolił mi wychować Verity i Lysandra, patrzeć, jak rosną, i pomagać im się rozwijać. Moje największe marzenie się spełniło, gdy stałam w kuchni i patrzyłam, jak cała czwórka moich cudownych, wyjątkowych, pięknych dzieci siedzi przy wspólnym stole, żartując, uśmiechając się i czekając, aż podam im posiłek, który sama przygotowałam. Nie ma nic wspanialszego ponad to, co uważam za największy dar od życia - moje dzieci. Iddin i Shahirah mieli prawo do stałej obecności w ich życiu obojga rodziców. Tak, wiele wycierpiałam przez te wszystkie lata, ale zawsze na pierwszym miejscu stawiałam interes moich uprowadzonych dzieci i troskę o to, jak sobie radzą. Relacja, która łączy ich z ojcem, jest bardzo złożona, ale nie pomniejszam znaczenia miłości czy oddania, które do niego żywią. Choć to dla mnie trudne i nie zawsze łatwe do pojęcia, moja rola polega na aprobowaniu i respektowaniu ich uczuć. Bahrin jest ich ojcem, tak jak ja jestem - i zawsze będę - ich matką. Ponieważ są dorośli, do nich należy ustalenie zasad i granic, a my, jako rodzice, musimy godzić się z ich wyborami, także tymi, które nie są po naszej myśli. Dla mnie największe znaczenie zawsze miała miłość, a nie władza. Każdemu rodzicowi, który stracił dziecko wskutek porwania i będzie szukał u mnie rady, zawsze będę powtarzała, że jeśli traktuje swoją pociechę jak niezależną jednostkę, a nie jak własność, jeśli kocha dziecko i respektuje jego - a nie własne - potrzeby, to pewnego dnia miłość pokona granice, uprzedzenia i indoktrynację, i dziecko wróci. Trzeba żyć nadzieją.
Epilog Mam nadzieję, że ta książka - podobnie jak poprzednia Kiedyś byłam księżną - posłuży za przestrogę dla rodziców, których związek się rozpada albo którzy przeżywają trudne chwile w relacjach z dawnymi partnerami, i pomoże im zrozumieć, że czyny wynikające ze złości czy z pragnienia zemsty są jałowe i niszczące. Posługiwanie się dzieckiem jak orężem przeciw partnerowi zaszkodzi dziecku, a nie jego relacjom z „opuszczonym" rodzicem. Przekonanie, które żywiłam tak wiele lat, okazało się słuszne: dzieci wracają do domu, gdy tylko jest to możliwe. A gdy stają się dorosłymi, świadomymi ludźmi, na relacji z rodzicem, który je uprowadził, ciąży piętno tego, czego doznały w dzieciństwie. Złość i chęć zemsty nadwerężają wewnętrzną konstrukcję człowieka i niweczą nadzieje na szczęśliwą przyszłość. Prawo rodzinne to dziedzina skomplikowana i najeżona emocjonalnymi pułapkami - może naznaczyć czyjeś życie i życie czyjegoś dziecka na dziesiątki lat. Pochopne reakcje nie zawsze bywają rozsądne albo najlepsze na dłuższą metę - zwłaszcza jeśli dotyczą spraw rodzinnych czy związku między ludźmi, także nacechowanego obcością i rozgoryczeniem. Godność i rozsądek to dwie podstawowe cechy dające nam poczucie stabilności, gdy kładziemy fundament pod nowe życie po rozwodzie lub separacji. Fizyczną kontrolę nad dzieckiem można sprawować tylko wtedy,
gdy jest ono małe. Zachowanie rodzica „tu i teraz" decyduje o tym, czy dziecko będzie traktowało matkę lub ojca jak uciążliwą powinność, czy jak mile widzianego gościa i uczestnika najważniejszych wydarzeń w swoim dorosłym życiu. Moja historia otwarła przede mną niezliczone drzwi na całym świecie. Przez niektóre z nich przechodziłam z własnej woli, przez inne wciągano mnie wśród kuksańców i krzyków. Choć brzmi to niewiarygodnie, równie dobrze czułam się, sącząc herbatę w masajskiej chatce z gliny i gnoju, jak i w barze Izby Lordów w Londynie. Gawędziłam z gwiazdami filmowymi na terenach objętych wojną i dzieliłam się z innymi pracownikami organizacji humanitarnych błyskawiczną zupą z makaronem w obozie dla uchodźców w Kosowie, gdy kierowane pociski przelatywały ze świstem nad naszymi głowami. Dziesiątki razy odbyłam podróż dookoła świata, korzystając ze wszystkich możliwych środków transportu - od luksusowych samolotów po opancerzone pojazdy wojskowe, od szybkich motocykli po śmieciarki na Timorze Wschodnim. Kąpałam się w lagunie, gdzie mieszkał krokodyl, i leniuchowałam w służących wyrafinowanemu relaksowi basenach w Hollywood. Jadałam posiłki w ambasadach i w przydrożnych frytkarniach w Belgii. Każda z tych sytuacji była nową przygodą, każde z tych doświadczeń dało mi wiedzę o ludzkich sercach. W czasie długich czternastu lat, kiedy nie miałam przy sobie Iddina i Shahirah, odkryłam to, co w ludziach najgorsze i najlepsze. Przede wszystkim jednak przekonałam się, że istnieje na Ziemi wielka ludzka wspólnota, i nabrałam nadziei, że to ona będzie naszym zbawieniem. Bo mimo wszystkich zawieruch, jakie ogarniają świat, każdy z nas niezależnie od rasy, wyznania czy narodowości - nosi głęboko w sercu marzenia, nadzieje i oczekiwania dotyczące swoich dzieci i dzieci naszych dzieci. Mocno wierzę, że fundamentalną cechę ludzkiej natury stanowi dbałość i troska o najprostsze, podstawowe życiowe sprawy i że dzięki tak rozumianemu zbiorowemu rozsądkowi jesteśmy zdolni wyżej cenić nasze podobieństwa niż różnice. Wiele się nauczyłam w ciągu czternastu lat upartego dążenia do celu,
doskonalenia się, walki i lobbowania, ale trzy rzeczy mają dla mnie znaczenie szczególne. Po pierwsze, nauczyłam się, że nie wolno nam brać nikogo i niczego za pewnik - zwłaszcza naszych dzieci. Nie powinniśmy więc czekać jutra, żeby powiedzieć: kocham cię. Po drugie, nauczyłam się nie rezygnować. I po trzecie - przekuwać to, co złe, w to, co dobre. Życie jest po prostu nieustanną pracą; rzecz w tym, żeby przyłożyć się do tej pracy jak najlepiej.
Podziękowania Miałam dużo szczęścia, że z biegiem lat gromadziło się wokół mnie coraz liczniejsze grono wspaniałych przyjaciół. Bez nich powstanie tej książki nie byłoby możliwe. Gdy odebrano mi dzieci, Iddina i Shahirah, dzięki przyjaciołom potrafiłam iść dalej. Im wszystkim składam więc wyrazy mojej najgłębszej, najszczerszej wdzięczności i miłości. Do moich starszych dzieci, Shahirah i Iddina, kieruję przepełnione miłością słowa podzięki za ufność w moje niesłabnące uczucia i za wiarę, którą budowali na wspomnieniach. Ty, Verity, jesteś moim promykiem słońca. Okazałaś mnóstwo cierpliwości, pozwalając mi napisać tę książkę, bardzo Ci za to dziękuję, kocham Cię i ściskam. Ty, Lysandrze, nie masz jeszcze czterech lat, ale w Twoich oczach widzę całkiem dorosłego faceta - i bardzo cię kocham. Bill, światło na końcu tunelu. Nie znosisz rozgłosu, więc nie będę wchodziła w szczegóły HBMMGSLA -dziękuję Ci! Kolejność, w jakiej Was wymieniam, nie ma żadnego znaczenia -wszyscy wiernie towarzyszyliście mi w tej trudnej podróży: Sue MacArthur, Deb Gribble, ciocia Connie i wujek Kevin Coverdale, Gavin McDougall, Dean White, Heather Brown, Sally Nicholes, Mike Fudge, Barry Goodman, Patsy Heymans, Judith Curran, Chris „Geeb" Allen, Sarah Beard, Andrew i Caroline Blackmanowie, Charles Tapp, Dawn i Martyn Bradleyowie, Jane Allen (obecnie McLean) i Jason
McLean, Valerie Hardy, Maria Balińska i John Udorovic (który zawsze mi powtarzał, że słońce znowu zaświeci). Szczególne podziękowania składam nieocenionej przyjaciółce i agentce literackiej Deborah Callaghan za jej: „Myślę, że tak... Myślę, że tak..." w czasie mojego szaleństwa na finiszu. Słowa uznania i podziękowania niech przyjmą: James Fräser, Sonny Mehta, Jackie Collins, Tracey Chapman, John Judge, Shakira Caine, Steven Candries, wujek Eric Waller, Richard i Joanne Wallerowie, Ingrid Butters, Sonia Patterson, Anthony Blair, Martin Grant, Jocelyn Mitchell, Drewę Baimain, Jane Hill, Sophie Daou i Neil Milne. Dziękuję Rove'owi McManusowi za możliwość słuchania muzyki Belindy Emmett, która motywowała mnie do działania i przypominała, że powinnam być szczera i nie aż tak perfekcyjna. Dziękuję naszej kochanej Marianne „Mim" Henneveldt za pomoc w okiełznaniu Lysandra, gdy pisałam tę książkę, oraz Elizabeth Lew za szesnaście lat „stania w odwodzie". Rob i Janine Goldsteinowie, Lyn i Harold Josselowie oraz ich rodzina byli moim „zapleczem" w Afryce Południowej, gdy czasy tego wymagały. W książce znalazły się reprodukcje moich ulubionych zdjęć, które zrobili utalentowani fotograficy: Tom Stoddart, Luke Hardy i Jeffrey Sales - bardzo Wam dziękuję za bezbolesną „operację". Dziękuję za wsparcie i niezmienne oddanie Fionie Brownlee i Billowi Campbellowi z Mainstream Publishing oraz Deborah Warner za fachową redakcję mojego tekstu. Wyrazy wielkiego uznania niech przyjmą byli i obecni pracownicy CARE International: Anthony Blair, Chloe Bayram, Stephen Gwynne-Vaughan, Guy Toussignant i Geoffrey Dennis. Wobec zwykłych ludzi, których miałam zaszczyt poznać, pracując w organizacjach humanitarnych, pisząc i podróżując, zaciągnęłam ogromny i trudny do spłacenia dług wdzięczności. Pozwoliliście mi słuchać Waszych myśli i opisać Wasze losy, przypomnieliście moim Czytelnikom, że życie to coś znacznie więcej niż salon w naszym mieszkaniu i migocący w kącie ekran telewizora.
Szczere podziękowania należą się tym wszystkim, którzy dobrze życzyli mojej rodzinie i razem z nami martwili się, jak wyjdziemy z tej ponurej opresji. Wasza sympatia, na którą zawsze mogłam liczyć, pomagała mi iść dalej. Dziękuję, merci, danku, hvala, tack, grazie, obrigado, danke, assantisana, pakka per Jyrir, falemnderit.
Pożyteczne adresy JACQUELINE PASCARL www.j acquelinepascarl. com e-mail: info@j acquelinepascarl .com PO Box 282 Hawthorn Vic 3122 Australia Sprawy dotyczące uprowadzeń dzieci przez rodziców za granicę AUSTRALIA Nicholes Family Lawyers Kancelaria prawna specjalizująca się w tematyce uprowadzeń dzieci przez rodziców oraz w Konwencji haskiej Level 3, 224 Queen Street Melbourne Vic 3000, Australia tel.:+61 (0)3 9670 4122 www.nicholeslaw.com.au e-mail:
[email protected] Attorney General's Department (Prokuratura Generalna) Canberra, Australia tel.: +61 (0) 2 6250 6666 www.ag.gov.au 332 Department of Foreign Affairs and Trade (Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Handlu) Canberra, Australia 1300 555 135 (całodobowa gorąca linia) www.dfat.gov.au BELGIA Missing Children International Network tel.: +32 (02) 534 5631 lub +32 84 211 461 fax: +32 84 221 1394 UNIA EUROPEJSKA Child Focus European Centre for Missing and Sexually Exploited Children (Europejskie Centrum Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych Seksualnie) tel.: +32 2 475 44 99 (całodobowa gorąca linia) www. childfocus. org KANADA Missing Children's Society of Canada Suite 219, 3501-23 NE Calgary, Alberta T2E 6V8 Canada tel.: +1 (403) 291 0705 fax: +1 (403) 291 9728 www.mcsc.ca e-mail:
[email protected]
FRANCJA Collectif de Solidarite aux Meres des Enfants Enleves 9 Rue des Chaillots 92190 Meudon, France tel.:+33 (1)4534 4910 fax: +33 (1)4623 1164 e-mail:
[email protected] WIELKA BRYTANIA Reunite - International Child Abduction Centre PO Box 7124 Leicester LEI 7XX United Kingdom Porady: tel.:+44 (0) 116 2556 234 Sprawy ogólne: tel.:+44(0) 116 2555 345 fax:+44 (0) 116 2556 370 www.reunite.org e-mail:
[email protected] PACT - Parents and Abducted Children Together PO Box 31 389 London SW11 4WY United Kingdom tel./fax: +44 (0) 20 7627 3699 www.pact-online.org e-mail:
[email protected]
STANY ZJEDNOCZONE AMERYKI PÓŁNOCNEJ The National Center for Missing and Exploited Children (US Central Authority for Incoming Cases) Charles B. Wang International Children's Building 699 Prince Street Alexandria, VA 22314-3175 USA tel.: +1 703 274 3900 (całodobowa gorąca linia) fax: +1 703 274 2200 www.missingkids.com Czy ktoś może pomóc w ustaleniu miejsca pobytu Audrey Leinoff? Została uprowadzona w 1988 roku. Miała wtedy cztery lata. www.audreyleinoff.com Pomoc humanitarna i pomoc na rzecz rozwoju CARE International www. careinternational. org Wejdź na stronę właściwego kraju.