To jest dokument, nie fikcja – możliwie najwierniejsza transkrypcja dwóch notatników, w których robiłem zapiski podczas...
12 downloads
19 Views
1MB Size
To jest dokument, nie fikcja – możliwie najwierniejsza transkrypcja dwóch notatników, w których robiłem zapiski podczas nielegalnej podróży do Syrii w styczniu 2012 roku. Początkowo miały one służyć za podstawę artykułów do zredagowania po powrocie. Ale stopniowo – z powodu długich okresów oczekiwania czy bezczynności, spokojniejszych chwil podczas rozmów i tłumaczeń oraz pewnego rozgorączkowania, które popychało mnie do natychmiastowego przelewania przeżyć na papier – stawały się coraz obszerniejsze. Właśnie to sprawiło, że notatki nadają się do publikacji. Uzasadniają wszakże coś zupełnie innego: fakt, że zdają relację z krótkiego momentu, który przeminął niemal bez świadków z zewnątrz, z ostatnich dni rewolty części miasta Homs przeciwko reżimowi prezydenta Baszszara al-Asada, na krótko przed tym, jak została brutalnie stłumiona, a rozlew krwi – w chwili gdy to piszę – nadal trwa. Najchętniej przedstawiłbym ten tekst w nieoczyszczonej formie, taki, jaki był. Ale niektóre ustępy ze względu na warunki zapisu były zbyt zagmatwane lub fragmentaryczne i trzeba było zredagować je na nowo. W innych miejscach chwile nieuwagi musiały wypełnić wspomnienia. Nie licząc przypisów i niezbędnych uściśleń oraz komentarzy kursywą, starałem się jednak niczego nie dodawać. Rząd syryjski, jak wiadomo, niemal całkowicie zakazał zagranicznym dziennikarzom pracy na swoim terytorium. Nieliczni, którzy otrzymają wizę, są skrupulatnie kontrolowani i obserwowani; mają ograniczone możliwości poruszania się po kraju czy spotkań ze zwykłymi Syryjczykami. Padają ponadto ofiarą rozmaitych manipulacji i prowokacji – czasem mających śmiertelne skutki, jak ta, która kosztowała życie francuskiego 1
reportera Gilles’a Jacquiera . Są tacy, którzy zdołali ominąć rządowe restrykcje, wjeżdżając do kraju z wizą turystyczną i „wymykając się” służbom kontrolnym albo przekraczając granicę nielegalnie, przy wsparciu Wolnej Armii Syrii, tak jak to zrobiliśmy ja i fotograf Mani. W takim wypadku również – co pokazały wydarzenia z ostatnich tygodni – nie należało lekceważyć zagrożeń. Wpadłem na pomysł napisania tego reportażu w grudniu 2011 roku, gdy z Homs wróciła moja przyjaciółka Manon Loizeau, która nakręciła tam film dokumentalny. Przedstawiłem go dyrekcji dziennika „Le Monde” i otrzymałem zgodę na realizację projektu oraz propozycję współpracy z Manim. Ten fotograf spędził w Syrii ponad miesiąc na przełomie października i listopada 2011 roku i opublikował pierwszą serię zdjęć, które w tamtym okresie były czymś niespotykanym. To, że mogliśmy przedostać się do Syrii szybko i stosunkowo łatwo oraz pracować w Homs z taką swobodą, zawdzięczamy jego kontaktom i znajomości terenu. Ponieważ znalezienie tłumacza na miejscu okazało się praktycznie niemożliwe, Mani, który doskonale zna arabski, tłumaczył mi również większość rozmów. Nasz reportaż – tekst i fotografie – ukazał się w „Le Monde” wpięciu odcinkach, od 14 do 18 lutego. Mani, co zrozumiałe, bywa często wspominany w niniejszych zapiskach. Okoliczności nielegalnego pobytu zmusiły nas obu do przyjęcia „pseudonimów wojennych” (mój to Abu Emir); pozostawiłem w tekście ten, który obrał sobie on sam – Raid. Również większość naszych syryjskich rozmówców występuje tu pod pseudonimami, które sami sobie wybrali lub wymyślonymi przeze mnie. Ci, którzy figurują w książce pod własnymi nazwiskami, wyrazili na to zgodę. Poza tym nie publikuję nazwisk ludzi rannych ani zabitych w obawie przed ewentualnymi represjami przeciwko nim (jeśli żyją) lub członkom ich rodzin. Niniejszy reportaż nie powstałby gdyby nie zaufanie i wsparcie ze strony redakcji „Le Monde”. Chciałbym podziękować wszystkim jej pracownikom, którzy uczestniczyli w tym projekcie, zwłaszcza Serge’owi Michelowi, zastępcy redaktora naczelnego, i Gilles'owi Parisowi, szefowi działu międzynarodowego. Pragnąłbym wreszcie wyrazić swoją ogromną wdzięczność i podziw dla Syryjczyków, bojowników cywilnych i żołnierzy Wolnej Armii, którzy przychodzili nam z pomocą – spontanicznie i często z narażeniem życia.
Poniedziałek, 16 stycznia Trypolis, Liban Przyjechałem do Bejrutu w piątek, 13 stycznia. Mani dołączył do mnie dzień później i niezwłocznie zaczął telefonować do swoich znajomych w Homs, żeby załatwić nam przerzut do Syrii. Religijny dostojnik z dzielnicy Bajada, Abu Brahim, u którego Mani przebywał w listopadzie, kazał swoim ludziom z Wolnej Armii Syrii (WAS) zorganizować oddział, który się nami zajmie. W poniedziałek szesnastego około godziny 17.00 Mani – od tej chwili występujący tu jako Raid – odebrał telefon wzywający nas do stawienia się w Trypolisie jeszcze tego samego wieczoru. 2
Godzina 22.30. Przyjazd do deszczowego Trypolisu . Z umówionego miejsca odbiera nas trzech osiłków, jedziemy do jakiegoś mieszkania, całkiem blisko. Schody bez światła, ze ścian wystają nagie przewody elektryczne. Mieszkanie lodowate, ale przestronne i piękne, kamienne podłogi, złocone meble obite aksamitem, na ścianach obrazy i arabskie kaligrafie, duży, szklany żyrandol. D., młody aktywista, przybyły z Homs przed tygodniem, rozmawia z kimś na Skypie, komputer postawił na stoliku do kawy. „To kawalerskie mieszkanie, wybaczcie!” Telewizor stojący na jednym z mebli nastawiony jest na „Naród Syrii”, opozycyjny kanał nadający z Wielkiej Brytanii. D. od razu opowiada nam o Gilles’u Jacquierze. „Reżim zabił go rozmyślnie, żeby zniechęcić dziennikarzy do przyjazdów tutaj. Zginął w Akramie, proreżimowej dzielnicy alawitów, w Al-Dżadida, przed marketem Aal-Butul. Fałszywe informacje na temat miejsca zamachu zostały rozpowszechnione przez reżim i dziennikarza zdrajcę”. Ma na myśli Mohammada Ballouta z arabskiego serwisu BBC, Libańczyka, członka Syryjskiej Partii Socjalno-Narodowej. Podobno BBC za to przeprosiła. Gilles Jacquier; reporter stacji France 2, zginął w bombardowaniu w Homs 11 stycznia, w czasie zorganizowanego wyjazdu służbowego kontrolowanego przez władze Syrii. Rząd syryjski i opozycja wzajemnie się oskarżają o spowodowanie jego śmierci. Podczas całego naszego pobytu w Syrii wielu rozmówców będzie wspominało o śmierci Jacquiera i próbowało nas przekonać o winie reżimu, nigdy jednak nie przedstawią namacalnych jej dowodów. Przychodzą jacyś mężczyźni. Ich szef, a nasz szmugler, A., to uśmiechnięty krępy brodacz w czarnym dresie, z dwoma telefonami komórkowymi w dłoniach. 3
D. nadal mówi o Jacquierze. Opozycjoniści uważają go za szahida , podobnie jak wszystkie inne ofiary reżimu. Ostatni czwartek był „Dniem lojalności wobec Gilles’a Jacquiera” na facebookowej stronie rewolucji. Każdy dzień ma jakąś nazwę, nie tylko piątki. D. wygłasza pochwałę Jacquiera: „przyjechał zaświadczyć o męczeństwie narodu syryjskiego”. Komitety Koordynacji Lokalnej zbierają dowody na to, że Gilles Jacquier zginął z rąk reżimu. D. cytuje 4
bez ładu i składu: członkowie szabbihy , którzy grasują w innych dzielnicach, pochodzą z Akramy i okolic, opozycjonistom bardzo trudno wejść na te tereny. Uniwersytet na zachodzie to strefa wojskowa. Poza tym w syryjskiej telewizji mówili o strzałach z moździerza: D. zapewnia, że WAS nie ma moździerzy ani ciężkiej artylerii tego typu. To jedna z pierwszych rzeczy, o których wspomina. Bardzo mocno to podkreśla. Wtrąca się nasz szmugler i rozmawiamy o modelach moździerzy; według niego moździerz kaliber 60 mm o masie 90 kilogramów jest zbyt ciężki dla jednego żołnierza. Nie zgadzam się z nim i sprzeczamy się o detale. Kolacja: obfity posiłek, kupiony na wynos w garmażerii, kurczak, hummus, falafel, sałata. Szmugler ma pseudonim Al-Ghadab – Gniew. „Nazywają mnie tak od początku rewolucji, a przecież ja się ciągle śmieję!” Jego dwaj przyjaciele są z Libanu, to przemytnicy, którzy jutro przewiozą nas przez punkty kontrolne libańskich służb bezpieczeństwa. Później Gniew, który jest z Homs, dowiezie nas aż do miasta. Przed nami cztery etapy, podróż zajmie
dzień, półtora. Samochodem do granicy, następnie kilka kilometrów motorem, a potem znowu samochód. Manon Loizeau, moja przyjaciółka dziennikarka, opowiedziała mi, że przedostając się do Syrii, musiała przejść przez pole minowe. Wypytuję Gniewa o tę kwestię. Zasadniczo nie powinniśmy przechodzić między minami. Są inne sposoby pokonania granicy i sprawdzają się, chyba że wypadnie coś nieprzewidzianego. Sam Gniew musiał iść przez pole minowe tylko raz. Ale nawet jeśli będziemy do tego zmuszeni, to nic: WAS rozbroiła korytarz o szerokości trzech metrów pośrodku strefy dwa tygodnie po tym, jak zaminowała ją armia. Jeden chłopak zostawił tam nogi. Mężczyźni się śmieją: „Bum!” i kładą dłonie na ramionach, imitując anielskie skrzydła. Korytarz jest oznaczony kamieniami, przemytnicy często z niego korzystają. Gniew: „Jeśli trzeba będzie go pokonać, pójdę przed wami. Wasze życie jest ważniejsze niż moje”. To górnolotne, ale szczere.
Wtorek, 17 stycznia Trypolis – granica – Al-Kusajr 5.30. Nawoływanie muezina. Piękne, po wielekroć wzmocnione, przeszywa noc na wylot. 6.50. Pobudka. Bleary grey morning. W salonie czeka w milczeniu dwóch libańskich szmuglerów. 7.30. Wyjazd. Biały minivan jak mały autobus z ekranem wideo. Jeden z Libańczyków prowadzi. Filmy i muzyka na cały regulator. Przeciskamy się przez ruchliwe ulice Trypolisu w rzęsistej ulewie. Później przedmieścia, fabryki. Trzeba będzie nadrobić spory kawałek drogi, śnieg blokuje wyjazdy. Musimy też ominąć dwa punkty kontrolne libańskiej armii. W zwykłych okolicznościach najkrótszą trasą jest droga północna. Przejazd przez góry Liban, kręta droga, wyłysiały krajobraz, chmurki uczepione szczytów, miękki śnieg, który topnieje na samochodzie. Punkt kontrolny mijamy bez zatrzymywania. W pewnym momencie bierzemy „na stopa” żołnierza, ja śpię, otwieram jedno oko i znów zasypiam. Zostawiamy żołnierza w jakiejś szyickiej osadzie, w której roi się od wojska. Ktoś mnie budzi, jedziemy długą, bitą drogą pośrodku pustynnej równiny, po jednej stronie ośnieżone góry Liban, po drugiej – wioska przytulona do podnóży niewielkich wzniesień. Syria jest przed nami. Mijamy rolników, barany. Nareszcie, po kilku kilometrach wertepów, docieramy do drogi, objechawszy lukiem graniczny posterunek libańskich służb bezpieczeństwa. Pieniądze przechodzą z rąk do rąk – Gniew daje Libańczykom 700 dolarów, może za nas, a potem jeszcze 1000 dolarów, chyba na zakup broni – a może za przewiezienie moździerzy? Przy drodze – meczet Hezbollahu, jesteśmy blisko szyickiej wioski. Podobnie jak w Bekaa ten zakątek to istna mozaika wyznaniowa. Gniew: „Większość sunnickich mieszkańców wioski, z kilkoma wyjątkami, popiera powstanie. Po stronie szyickiej jest odwrotnie”. Na drodze spotykamy trzech młodych chłopaków na rozwalających się motorach, starych chińskich rzęchach; to miejscowi rolnicy o stwardniałych dłoniach. Pozdrawiamy libańskich przyjaciół, przesiadamy się na motory, po trzech na każdy, i zaczynamy lawirować pośród domów i pól po bitych drogach. Obdarte i usmarkane dzieci, barany, pasieki, chłopak galopujący na koniu. Po kilku kilometrach docieramy do jakiegoś domu, tuż przed granicą. Przejeżdżamy między posterunkiem libańskich sił specjalnych a stanowiskiem syryjskiej armii. Ale granica to szersze pojęcie, a nie tylko linia. „Granica” nie sprowadza się do linii na mapie, ale ciągnie się jeszcze przez dziesiątki kilometrów, dzięki systemowi stałych i mobilnych rogatek. Natomiast dla mieszkańców miejscowości takich jak ta, leżących po obu stronach linii, granica właściwie nie istnieje, a jeśli już, to tylko jako zjawisko o charakterze gospodarczym, bo umożliwia prowadzenie interesów związanych z krążeniem z jednej strony na drugą. Teraz jesteśmy u rolników i ich rodzin. Kawa, ojcowie głaszczą synów. Wezwanie przez radio, wszystko gotowe, jedziemy. Przejście. Kilkaset metrów dalej – inny dom, gdzie wprowadzają nas do pokoju gościnnego. SMS na ekranie komórki Raida: „MINISTRY OF TOURISM WELCOMES YOU IN SYRIA. PLEASE CALL 137 FOR 5
TOURISM INFORMATION OR COMPLAINTS” . Welcome to Wonderland. Jest punkt 12.00. Bogaty dom, piękny salon, kobierce i obicia ław w motywy kwiatowe, z tkaniny syntetycznej. Duży piec na mazut – sobia w dialekcie syryjskim, lampa gazowa. Obfity posiłek podany na tacach przez chłopców. Nie widać kobiet. 6
Gospodarz objaśnia nam organizację WAS w sektorze. Jednostki z Al-Kusajr należą do katiby al-baruk z Baba Amr. 7
Jej dowódcą jest Abd ar-Razzak Tlas, mulazim awwal , pierwszy oficer, który wystąpił z armii. Wiemy już, że aby dostać się do Homs, prawdopodobnie będziemy musieli przejechać przez Baba Amr, dzielnicę na południowym zachodzie miasta, nad którą całkowitą kontrolę sprawuje WAS. Abu Brahim, który zorganizował nasz przejazd, mieszka w Bajadzie, na północy miasta. Pytamy zatem o sytuację w Baba Amr i strefie
przygranicznej. Nasz gospodarz: Baba Amr to bastion WAS, duża dzielnica z widokiem na sady, górujące nad rzeką Orontes. Jest otoczona, ale armia się tam nie zapuszcza. Jednostki WAS działają też gdzie indziej, w Chalidijji, Bajadzie itd., ale uszczuplone, bo te dzielnice są mniejsze i służbom bezpieczeństwa łatwiej je kontrolować. 8
W przygranicznych wioskach nie ma manifestantów. Zachowują spokój, żeby nie zwabić tu muchabaratu , nie chcą, żeby ktoś przeszkadzał im w przemycie. Dalej, w pobliżu Al-Kusajr, WAS ma swoje jednostki i atakuje armię oraz siły bezpieczeństwa. Były dwa desanty armii i muchabaratu na wioskę. Przetrząsali domy, żeby zlokalizować poszukiwane osoby. Niczego nie znaleźli i odjechali, nie robiąc problemów. Tu stanęli w drzwiach i zadawali pytania, ale nie weszli do środka. Ja: „Nie boisz się o swoje dzieci?” On: „Boję się tylko Boga”. Ma zaufanie do dzieciaków, które słuchają naszej rozmowy. „Potrafią milczeć”, mówi. Kobiety też są aktywne: udzielają pierwszej pomocy medycznej, przejściowo opiekują się rannymi itd. On: „Od dawna znosimy ucisk. To taki system bezpieczeństwa, w którym nikt nikomu nie ufa”. Jako sunnita, czuje się dyskryminowany. Dobre stanowiska są zarezerwowane dla alawitów. „Nie ma sprawiedliwości, nie możemy się jej domagać. Aresztowane osoby znikają, brak z nimi kontaktu, nie mamy żadnych wieści”. Jego syn chciał wstąpić do policji i próbował przez trzy lata, bez powodzenia. Sądzi, że to dlatego, iż jest sunnitą. Początkowo tylko domagali się reform, większej swobody. Później, w obliczu represji, ich walka z reżimem stała się bardziej zażarta.
* Wyjazd około 13.00. Gniew przyprowadził pick-upa i wciskamy się we trzech na przednie siedzenie. Telefon z Baba Amr: jacyś wkurzeni faceci mówią, że nie da się tam wjechać, że nie mogą przyjąć dziennikarzy, że szmugler musi nas odwieźć do Libanu. Raid dzwoni do swoich znajomych i sytuacja stopniowo się klaruje, jedziemy. Niechęć części opozycyjnych bojowników z Baba Amr do podejmowania nowych dziennikarzy była w tym czasie bardzo wyraźna, chociaż później, na początku masowych bombardowań w dzielnicy, sytuacja radykalnie się zmieniła. Ta sprawa będzie stałym źródłem tarć w czasie naszego pobytu w Baba Amr. Region mieszany, wioska wielowyznaniowa. Wjeżdżamy do strefy rolniczej, kontrolowanej przez WAS. Mijamy komendanta w pick-upie, potem punkt kontrolny z jednym żołnierzem, potem, na moście, większy punkt kontrolny. Sznury minibusów i małych pick-upów, jadących do Libanu lub stamtąd wracających, przemytnicy. Sprawdzają ich tu, puszczają dalej. Inna droga, kolejna rozmowa telefoniczna z Homs. Jakiś dzieciak bełkocze przez krótkofalówkę, to syn żołnierza, bawi się. Gniew oprócz krótkofalówki ma granat, położył go obok kierownicy. Jeśli natkniemy się na lotny patrol, nie zatrzymamy się. Zjeżdżamy z szosy na ubitą drogę: zbliżamy się do jednego z punktów kontrolnych, które otaczają Al-Kusajr. Omijamy go, posuwając się polnymi drogami, a później pustkowiem, gdzie w wojskowych namiotach mieszkają beduini. Jedziemy wąską dróżką w odległości trzystu metrów od punktu kontrolnego, Gniew pokazuje mi go ze śmiechem. Wjeżdżamy do Al-Kusajr. Siedemdziesięciotysięczne miasto, dwupiętrowe domy z obłupanego betonu pomalowane na pastelowe, spłowiałe kolory. Deszcz, piesi, ludzie na motorach. Jedziemy zygzakiem po wąskich uliczkach, aż wreszcie docieramy do domu szmuglem. Jest 14.00 – podróż z Trypolisu zajęła nam sześć i pół godziny. Okazuje się, że nie jesteśmy u Gniewa, lecz u jego przyjaciela Abu Amara. Mały gościnny pokój, komputer z drukarką, piecyk na mazut. Jest tu kilka osób, dostajemy ciastka i herbatę. Zjawia się jakiś facet z kałachem, ta dzielnica jest „wolna”. Meczetowy megafon wkracza do akcji: dziś rano w Homs zginęło dwóch męczenników, a po południu, jak ogłasza imam, będzie pogrzeb trzeciego, po modlitwie. Dowiadujemy się, czy wolno nam tam pójść. Oni nie chcą, bo ceremonia pogrzebowa może przerodzić się w demonstrację i armia może strzelać. Boją się też, że ktoś ich z nami zobaczy. Nim dowiedzieliśmy się wszystkiego, zmarły został pogrzebany. Nazywał się Ahmad I., był po pięćdziesiątce.
Rodziny chowają czasem bliskich, zanim ogłosi to imam, żeby uniknąć kłopotów. Trzej mężczyźni zginęli razem, w Homs, w proreżimowej dzielnicy Szammas. Grupa szabbihy weszła do marketu w kompleksie handlowym Sakan al-Szabab, gdzie pracowali, i dokonała egzekucji tylko dlatego, że pochodzili z AlKusajr. Tamci dwaj mieli po dwadzieścia pięć, trzydzieści lat, nazywali się Rasul I. i Muhammad H. Ten pierwszy był krewnym Ahmada. Kilka serii w oddali. Strzały ostrzegawcze, poprzedzające manifestację?
* Szpital publiczny w Al-Kusajr, w pobliżu cmentarza, jest okupowany przez siły bezpieczeństwa. Na dachu siedzą snajperzy. Wizyta w nielegalnej placówce leczniczej urządzonej w jednym z domów. Podstawowe sprzęty, strzykawki, roztwory soli, okłady. To dary od rodzin, aptek. Dywan na podłodze przykryty folią, chodzi o krew? Lekarz, który prowadził ten szpital, Abd ar Rahim Amir, zginął dwa miesiące temu w Rastanie. Funkcjonariusze muchabaratu otoczyli go w ośrodku zdrowia i zamordowali. Pielęgniarzy aresztowano. Zostali lekarz i jeden pielęgniarz. To jedyny ośrodek w mieście, następny jest dwanaście kilometrów stąd, za rzeką, w namiocie. Tylko pierwsza pomoc. Ludzie umierają tu od najlżejszych ran, od krwotoków. Próbuje się ewakuować ciężko rannych do Libanu, ale to niełatwe. Ośrodek przyjmuje jednego lub dwóch pacjentów dziennie – rannych w czasie manifestacji albo postrzelonych wieczorem. Obowiązuje nieoficjalna godzina policyjna, a snajperzy nocą strzelają do ludzi. Rany zwłaszcza górnych partii ciała, klatki piersiowej, głowy. Także ludzie po wyjściu z więzienia, torturowani, z połamanymi kośćmi.
* Centrum dzielnicy. Młodzi ludzie zbierają się na manifestację. Sztandar rewolucji – czarno-biało-zielony z trzema czerwonymi gwiazdami. Jeden czy dwóch facetów z kałachami stoi na czatach. Dzielnica jest strzeżona przez WAS. Armia się tu nie zapuszcza, ale strzela ze szpitala i ratusza. Wolna Armia Syrii: Al-Dżajsz as-Suri al-Hurr. Armia regularna: Al-Dżajsz al-Asadi, „Armia Asada”. Przejeżdżamy obok ratusza. Duży gmach w stylu sowieckim, czteropiętrowy; całkiem spękane lustrzane szyby o niebieskawym połysku. WAS próbowała go szturmować, ale bezskutecznie, jest nazbyt ufortyfikowany. Granatniki 9
RPG nie mogły tu wiele wskórać, a oni nie chcieli używać moździerzy, bo ratusz jest otoczony domami cywilów. Na dachu i na piętrach gniazda snajperów. Wracamy w stronę ratusza długą ulicą, prosto ku gmachowi. W zasadzie snajperzy strzelają tylko wieczorami. Teraz panuje tu spokój. Nieco dalej – ogród, służący za cmentarz dla szahidów. Pogrzeby na zwykłym cmentarzu stały się zbyt niebezpieczne. Armia systematycznie strzelała do uczestników formujących się podczas nich manifestacji.
* 16.00. Stary człowiek umarł naturalną śmiercią i zostanie dość szybko pochowany. Często młodzi (szabbab) wykorzystują każdy, najmniejszy nawet pretekst, żeby manifestować, i nawet jeśli stary nie jest męczennikiem (szahid), jego pogrzeb też mógłby stać się takim pretekstem. Ale ponieważ to nie szahid, wszystko odbędzie się na zwyczajnym cmentarzu. Niewykluczone zatem, że rozlegną się strzały. Jeździmy po mieście na motorach, z chłopakami. Znów mijamy ratusz, dwieście metrów od dużego posterunku armii, na rogu gmachu. Przy ulicy, gdzie mieści się suk, wszystkie kramy są zamknięte. Spotykamy byłego lekarza ze szpitala – zwolnił się trzy miesiące temu, gdy armia zajęła kompleks szpitalny, wysyłając cały personel do innego, nieprzystosowanego budynku. Twierdzi, że od początku zamieszek w sierpniu w Al-Kusajr zginęło sto dwadzieścia osób. Nasz przyjaciel Gniew pokazuje nam filmik w komórce: pierwszy szahid z Al-Kusajr, w sierpniu, jedenastego dnia ramadanu, nagi, nie licząc ubrudzonych slipek, ciało podziurawione kulami, rozerwana noga, jatka.
Dołączamy do konduktu, ale manifestacji nie będzie. Przedstawiają nas cywilnym koordynatorom z Al-Kusajr. Gadamy, chłopaki żartują, śmieją się, to szczery śmiech z wszystkiego, co się dzieje. Radosna rozpacz, być może.
* 18:30. Kabsa, przepyszne danie z ryżu, mięsa, kurczaka i prażonych migdałów, podana z labną. Dyskusja polityczna. Nadrzędny cel naszego gospodarza Abu Amara: „Chcę państwa cywilnego”. – „Co to dla ciebie znaczy?” – „To takie państwo, w którym armia i służby bezpieczeństwa nie mogą się wtrącać do życia ludzi. A tutaj nawet żeby wziąć ślub, trzeba dostać pozwolenie od muchabaratu. To takie państwo, w którym ludzie cieszą się wolnością religijną, wierzą, w co chcą. Ja zapuściłem brodę i miałem z tego powodu kłopoty. Jeśli spotykamy się i jest nas więcej niż pięciu, to łamiemy prawo i możemy zostać aresztowani. Tak samo z chrześcijanami, oni też mogą trafić do aresztu, jeśli na jednym spotkaniu jest ich więcej niż pięciu”. – Gniew: „Chrześcijanie salaficcy!” Marzą nie tyle o demokracji, która jest dla nich koncepcją zbyt mętną, ile o państwie prawa.
* 19.00. Demonstracja na ulicy, przed lokalnym meczetem, zabezpieczana przez WAS i oświetlona reflektorami. Trzysta osób? Manifestują codziennie. Sztandary opozycji, bębny, śpiew i taniec, wszystko piękne i radosne. Mężczyźni tańczą w długich szeregach, trzymając się za ramiona. Hasła: „Baszszar, nie wiemy, kim jesteś, muzułmaninem czy żydem”, „Baszszar, masz szyję jak żyrafa!” 10
Gość od informacji filmuje z dachu meczetu. Po jednej stronie – kobiety i dzieci. Patrzą, śpiewają. Ale manifestują tylko mężczyźni. Wchodzę na dach do faceta od informacji. Nazywa się M. i mówi trochę po angielsku. Pokazuje mi sfilmowane zwłoki. Może to jeden z zabitych w markecie w Homs? Nie jest to dla mnie jasne, a angielski M. nie wystarcza. To zwłoki wąsatego mężczyzny mniej więcej czterdziesto-, pięćdziesięcioletniego – ma przestrzeloną stopę i rękę uciętą nożem. Z tego co zrozumiałem, dłoń ucięto mu jeszcze za życia, a potem go zabito. Na filmie ojciec zamordowanego płacze. 11
M.: „Manifestacja to zikr” . Ale są również chrześcijanie. Przedstawił mi jednego z nich, trzydziestoczterolatka, zwolennika opozycji. Mężczyzna z dumą pokazuje mi krzyżyk, który nosi na szyi. Jest poszukiwany i nie może nocować u siebie w domu. Na pogrzebie trzech zabitych w Homs było około pięćdziesięciu chrześcijan – tak mi powiedziano. M. upiera się przy jedności międzywyznaniowej Syryjczyków, chrześcijanin także. „Już od ponad stulecia żyjemy razem. To Baszszar, gdy przejął władzę, nas poróżnił. Żeby Francja i inne kraje powiedziały: Trzeba chronić chrześcijan”. 12
I jeszcze M.: „This country is for everyone, and God is for us” . Hasła: „Baszszar, spierdalaj, ty i twoje psy!”, „Baszszar, to my jesteśmy z Syrii, nie ty!”. Taniec w szeregach rzeczywiście przybiera formę zikr, ale nie zawiera żadnych treści religijnych. W każdym razie to bardzo radosna manifestacja. Lepiej nie wyjmować notesu na ulicy. Ludzi natychmiast ogarnia paranoja.
* 20.15. Nocny wyjazd poza Al-Kusajr, do gospodarstwa na wsi, na spotkanie z pewnym oficerem. Młody uśmiechnięty chłopak przyjmuje nas w pokoju gościnnym. Ma siedemnaście lat i pomaga WAS, ale nie uczestniczy w jej akcjach. Chłopak liczy pociski, tymczasem my czekamy. Broń 9 mm, amunicja w izraelskich skrzynkach, 200 nabojów 7,62 mm w taśmie do karabinów maszynowych z pociskami smugowymi co pięć wystrzałów. 13
Strzały w nocy, DSzK z BTR obok szpitala. Kilka serii. Raid rozmawia z Gniewem o przejściu przez granicę. Gniew wyjaśnia, że wziął minivana Libańczyków ze względu na nas. Zwykle jeździ autobusem. Kosztowało ich to kilkaset dolarów. Ale nie zgadza się, żebyśmy zapłacili.
Dyskusja o cenach broni. Gniew: RPG kosztuje 2500 dolarów (transport wliczony w cenę), rakieta – 650 dolarów. Kałasznikow, rusi jak go tu nazywają – 1800 dolarów. Moździerz kaliber 60 mm – 4500 dolarów, pocisk do moździerza 60 mm – 150 dolarów, moździerz kaliber 80 mm – 7500 dolarów. WAS odzyskuje sporą część swojej amunicji podczas ataków. Mają mało pieniędzy. Czasem ich sympatycy, żołnierze armii regularnej, dają im trochę amunicji. Czasem WAS ją od nich kupuje, ale rzadko. Gniew uważa, że nie da się pokojowo obalić reżimu. Trzeba zrobić to siłą. Rośnie liczba dezerterów. Gniew szacuje, że w strefie Homs jest ich dziesięć tysięcy. Gniew jest poszukiwany. WAS kupiła listy od muchabaratu, figuruje na nich jego nazwisko. Gniew ma dwadzieścia 14
osiem lat. W 2010 roku odbył mniejszy hadżdżi i pokazuje mi jordańskie oraz saudyjskie wizy w paszporcie. Jest kawalerem, miał się ożenić tuż przed wybuchem zamieszek. Stanął przed wyborem: rewolucja albo ślub. Teraz stale się przemieszcza. Nie robi tego dla pieniędzy (jego rodzina jest zamożna), nie jest przemytnikiem. Na zlecenie WAS przerzuca przez granicę dziennikarzy, rannych, sprzęt medyczny itp. Na początku tylko manifestował, ale po czterech miesiącach miał dość patrzenia, jak zabijają demonstrantów. 15
Zaczął szmuglować w lipcu, w czasie gdy jeden z pierwszych wyższych oficerów, mukaddam wystąpił z armii, by tworzyć pierwsze katiby WAS.
Husajn Harmusz
Husajn Harmusz uciekł do Turcji skąd został porwany w sierpniu. Wystąpił w syryjskiej telewizji, gdzie przyznał się do winy: otrzymywał pieniądze z zagranicy itp. Według pewnych źródeł został stracony przez lotnicze służby wywiadowcze pod koniec stycznia, gdy WAS zażądała wymiany Harmusza za domniemanych irańskich agentów, schwytanych w Homs. Pijemy mate importowaną z Argentyny. To tutaj bardzo popularne. Oficer nie przychodzi i w końcu wracamy do AlKusajr, by spędzić noc u Abu Amara.
Środa, 18 stycznia Al-Kusajr Idziemy już spać, gdy Gniew albo nasz gospodarz, nie pamiętam już, mówi nam, że WAS planuje tej nocy atak na pozycje armii Odpowiedź bez wątpienia będzie ostra – nalot na miasto oraz, być może, wtargnięcia do mieszkań i rewizje, chodzenie od drzwi do drzwi; musimy być gotowi na szybką ucieczkę w każdej chwili. Ostatecznie noc okazała się spokojna, nie licząc serii z kałacha wystrzeliwanych ze stanowisk wokół szpitala – chyba w powietrze i w stronę pobliskich domów, żeby zastraszyć ludzi. Przewidziany atak nie odbył się, podobnie jak nasza wymuszona ewakuacja; mogliśmy spać przez całą noc. Około 3.00 lub 4.00 nad ranem włączyli prąd, rozbłysły wszystkie neonówki. Tylko ja nie spałem, więc je pogasiłem. Ciężkie sny, bardzo męczące – onieśmielony, spotykam się z Michelem Foucaultem, nie całkiem w formie, ale wciąż jeszcze żywym, i próbuję wydać obiad, na którym będzie obecny. Ulice, spękany asfalt, szpary wypełnione monetami, nawet po 2 euro. Na uczelni mam basen, ale nie wiem, czy zdołam tam dotrzeć. [Dyskusja z gośćmi]. Wokół Al-Kusajr, cztery lub pięć dni temu, BMP
16
i BTR zostały zastąpione przez T-62 i T-
17
72 . Nie są zbyt widoczne, właściwie się je ukrywa, z powodu porozumień z Ligą Arabską, ale są. WAS uważa, że to zapowiedź szturmu. Mężczyzna: „Ludzie bardzo się boją, czują strach przed armią”. Uważa, że dzięki obecności WAS możliwe są nasze wizyty, manifestacje, pogrzeby. Dawniej siły bezpieczeństwa patrolowały okolicę, wchodziły do domów, aresztowały ludzi. Gniew mówi, że grupy w Homs nie chcą już dziennikarzy i porozumiały się w tej kwestii. Będziemy ostatnią ekipą, a potem chalas, koniec. Właściwie nie wie dlaczego. Zagrożenie dużym atakiem, śmierć Gilles’a Jacquiera? Zdaniem Gniewa, wyjaśnia Raid, jesteśmy w amana. To pojęcie, które można tłumaczyć mniej więcej jako „depozyt”; jest za nas odpowiedzialny aż do Homs. Wczoraj nasz gospodarz wysłał żonę i dzieci do rodziców. „Żeby wam nie przeszkadzały, żebyśmy się czuli swobodnie”. Tak czy inaczej kobiety są niewidoczne. To męski świat. Od czasu do czasu mijamy na ulicy jakąś kobietę w chuście, lecz z odkrytą twarzą. Wczoraj w samochodzie Gniew rozmawiał z matką męczennika i z żoną D., chłopaka z Trypolisu. Podczas manifestacji kilka kobiet stało z boku, w małej grupce. Też śpiewały, ale w pewnej odległości od mężczyzn. Przyjazd jednego z oficerów WAS Abu Hajdara. To mulazim awwal. Pochodzi z Al-Kusajr. Dżinsy, wojskowa kurtka z dystynkcjami (dwie gwiazdki), gęsta broda, ręce robotnika. Służył sześć czy siedem lat w armii. W początkowej fazie wydarzeń był na posterunku w mieście Dar’a. Najpierw wierzył częściowo w wersję podawaną przez reżim – tę o spisku przeciwko Syrii – ale szybko się rozczarował. Zdezerterował w sierpniu, w czasie ramadanu, ale bez oficjalnego oświadczenia w telewizji. Jeden z jego przyjaciół został raniony przez członków szabbihy w czasie pokojowej manifestacji, w której uczestniczył. Abu Hajdar zawiózł go na pogotowie, ale mężczyzna zmarł. W tamtym czasie szpital jeszcze działał. W szpitalu zmarły przyjaciel został sfilmowany, a film 18
pokazała Dunya TV , opisując go jako niewinnego manifestanta zabitego przez terrorystów. To kłamstwo oburzyło Abu Hajdara i stało się przyczyną jego dezercji. W tamtym czasie nie było w mieście WAS. Abu Hajdar należał do jednostki specjalnej Administracji Wojny Chemicznej; jego zadaniem było emitowanie ze specjalnego pojazdu kolorowego dymu na budynki, które miały zostać oszczędzone podczas bombardowania – żeby je „oznaczyć”. Twierdzi, że w okolicach sierpnia był świadkiem nalotów na mieszkania cywilów i ludność (manifestantów) w Dar’a. Istniały już jednostki złożone z dezerterów – zalążek WAS – i gdy przeszkodzono armii w interwencji, ta wysłała samoloty.
Gniew zawiezie nas na autostradę, a Abu Brahim wyśle kogoś, kto po nas przyjedzie i odstawi nas bezpośrednio do Bajady. Choć dziś rano ponownie ustaliliśmy, że wjeżdżamy do miasta przez Baba Amr, nasi towarzysze znów kategorycznie się nie zgadzają. Energiczne rozmowy przez telefon. Wczoraj Bajada i Chalidijja zostały ostrzelane przez czołgi, a to się rzadko zdarza. Bardzo napięta sytuacja. WAS stacjonująca w Baba Amr jest przekonana, że szabbiha i siły bezpieczeństwa będą mieć na celowniku zagranicznych dziennikarzy, żeby uwiarygodnić oficjalną tezę o terroryzmie. To dlatego nas nie chcą. Uważają, że to zbyt ryzykowne. Zażarte i ciągle przerywane dyskusje telefoniczne z Abu Brahimem, żeby uzgodnić kwestię naszego spotkania na autostradzie. Abu Hajdar rozmawia przez zestaw głośno mówiący, wydziera się i potrząsa telefonem przed ustami. Telefon komórkowy D.: fotografie niemowląt, przyjaciół, zdjęcia z letnich wyjazdów, na których pali sziszę nad rzeką, zdjęcia uzi z tłumikiem, zakamuflowanego pick-upa z karabinem maszynowym zamontowanym z tyłu, najnowszego modelu mercedesa... Negocjacje trwają. Plan Abu Brahima jest niemożliwy do zrealizowania: zbyt daleko, zbyt niebezpiecznie. Trzeba wjechać przez Baba Amr. Ludzie stamtąd się zgodzą, ale tylko wówczas, gdy będą mogli natychmiast przerzucić nas do Abu Brahima.
* Południe. Wizyta w jednym z gospodarstw WAS, razem z Abu Haj darem. Dwunastu mężczyzn w mundurach, w większości też w kominiarkach, z kałachami. Biały pick-up, toyota hilux z DSzK kaliber 14,5 mm zamontowanym z tyłu i naklejkami katiby al-Faruk na drzwiczkach. Chłopaki pozują do zdjęcia ze sztandarem, z DSzK-ą i RPG, w kominiarkach albo kefijach. Później robimy sesję zdjęciową w gospodarstwie, wszyscy w kominiarkach, z bronią i naklejkami katiby. Domorosła partyzantka. Domorośli spece od public relations, przede wszystkim. 19
Alm Ahmad dowodzi północną strefą Al-Kusajr. Oficer dezerter, mulazim . Gęsta broda, zgolony wąs, wygląd „islamisty”. Opuścił armię przed powstaniem z powodu konfliktu personalnego i od samego początku należy do WAS. Już w kwietniu próbowali zorganizować się militarnie, ale wówczas jeszcze nie dochodziło do starć. Mają kontakty z byłymi wojskowymi i oficerami na służbie. Pomaga im wielu sprzymierzeńców w armii, sympatyków, oficerów – głównie dostarczają amunicję. W ten sposób uzyskują połowę amunicji. Abu Hajdar mógł zdezerterować dzięki takim przyjaźniom. 20
Nakib , który założył katibę i nią dowodził, nazywał się Abu Anajda. Zginął 28 września. Jeden z żołnierzy pokazuje mi filmik z jego zwłokami, który ma w swojej komórce. Pokazują mi także sfilmowany wjazd czołgów T-72 do Al-Kusajr, 16 grudnia. Najpierw na transporterach, w dużej liczbie. Potem zdjęcia zniszczonego czołgu. A jeszcze potem sfilmowany atak na konwój – kilka pojazdów płonie, RPG niszczy jeden z nich, ktoś wydziera się: „Allahu akbar!” Wszystko to działo się szesnastego, zaatakowali zaraz po pojawieniu się pojazdów opancerzonych. Twierdzą, że zniszczyli trzy czołgi i dziewięć BMP. Pojazdy opancerzone nie zajęły się ogniem od razu, wyciągnęli z nich trzech nieżywych żołnierzy oraz siedmiu jeńców. Na drugi dzień zmusili rządowego kierowcę, żeby odwiózł ciała armii. Wówczas żołnierze odpowiedzieli bombardowaniem. Trzydzieści ofiar śmiertelnych. W tym samym telefonie zdjęcie Zarkawiego z Osamą ibn Ladinem. Raid: „Gdzie my trafiliśmy?” Śmieją się: „My ich po prostu lubimy”. Są też filmiki przedstawiające ich szahidów nagich, jedynie z zakrytymi penisami. Zbliżenia ran. Ekspozycja umęczonego ciała. Oficerowie mówią dalej: katiba rzadko interweniuje. Kontrolują Al-Kusajr, gdzie blokady pozostają ukryte, nie stanowią dla nich przeszkody. Atakują tylko podczas operacji armii, wtedy gdy ta próbuje dokonywać jakichś manewrów. Wojsko nie może już aresztować ludzi, chyba że zapuszczą się gdzieś daleko. Dwa miesiące temu WAS zdołała zdobyć ratusz, ale armia wróciła i ją wyparła. Od dwóch tygodni mają umowę z
oficerem, który dowodzi ratuszem. W obawie przed kolejnym atakiem snajperzy przestali strzelać. Bojownicy WAS poruszają się swobodnie w pick-upach, żołnierze widzą ich, ale nie strzelają. Tu nikt oficjalnie nie ogłosił dezercji. Mieszkają w swoich domach albo pragną do nich wrócić, nie chcą, żeby rodziny miały kłopoty. Stąd te kominiarki. Liczni dezerterzy.; którzy dołączają do WAS, indywidualnie lub grupowo, dają się sfilmować z odkrytymi twarzami, trzymając przed sobą książeczki wojskowe. Filmy te są następnie umieszczane w Internecie na YouTube jako dowody na moralny upadek armii i na to, że WAS rośnie w siłę. 21
Żołnierz opowiada: był rakibem w Dar’a, dowodził małą jednostką armii. Widział rzeź dokonaną na jedenastu cywilach pod Laarą, w pobliżu Dary. Dowodził tam nakib Manhell Slimane, a wraz z nim nakib Randi. Zapewnia, że tylko ci dwaj oficerowie strzelali, samowolnie, nie pytając żołnierzy o zdanie. Nie było z nimi sił bezpieczeństwa. Wśród ofiar – jedenastoletni chłopiec. W Dazil dwieście czołgów armii otoczyło miasto, mieli nakaz strzelania do uciekających z niego pojazdów, a tymczasem siły bezpieczeństwa i szabbiha zabijali w mieście. Zapewnia, że on strzelał w powietrze. Mówi, że byli tam Irańczycy z szabbihy – rozmawiali w obcym języku i robili to samo co inni. 22
Jego przyjaciel, działonowy T-54 , otrzymał rozkaz strzelania w stronę dachu, na którym znajdowali się cywile, i został stracony, gdy odmówił. Dostał kulkę w plecy. On sam był z jednostką łączności nieco dalej, nie widział, kto strzelał. Jego przyjaciel był z Homs, nazywał się Mahmud F. Przedstawiają nam jeszcze innego faceta, zwykłego szeregowca – mówią, że to dezerter z lotniczych służb bezpieczeństwa Był świadkiem stosowania tortur i dla tego zdezerterował. Ale nie pokazuje swojej książeczki wojskowej, twierdzi, że ma ją w domu. Mówi, że w Rastanie jest kilku byłych funkcjonariuszy muchabaratu. Inni uciekli do Jordanii. W drodze powrotnej, w samochodzie, Abu Haj dar mówi, że Zerkawi to jego idol, ponieważ przybył do Iraku, żeby stawić czoło Iranowi i szyitom. Abu Udai, który prowadzi, temperuje go: „Ale tu, w Syrii, jest całkiem inaczej”.
* [U Abu Amara]. Spotkanie z Abu Nizarem, lekarzem prowadzącym szpital połowy w namiocie, w pobliżu granicy. 23
Mówi trochę po angielsku. „It’s quiet here. Nearly romantic” . Lekarze, którzy zajmują się rannymi, są śledzeni przez tajniaków. To bardzo niebezpieczne. Szpitala w Al-Kusajr nie ma już od dwóch miesięcy, odkąd szpital państwowy został zajęty przez armię. Właśnie wtedy Abu rozstawił namiot. Przyjmują tam ciężko rannych z Baba Amr, próbują przewieźć ich do Libanu. Mają też ogromny problem z kobietami w ciąży, już tylko w Homs da się robić cesarskie cięcia. A nie zawsze można się dostać do miasta.. Punkt medyczny w Al-Kusajr – ten, który widzieliśmy – działa od dwóch czy trzech tygodni. Planują otworzyć jeszcze jeden, pomiędzy miastem a namiotem. 24
Abu Nizar jest internistą, ale w terenie podszkolił się Mirto z chirurgii. „See one, do one” . Może operować jamę brzuszną, wykonywać podstawowe zabiegi. Muchabarat go poszukuje, lecz nie nękał jego rodziny. Nie dostaje pensji, ale ludzie i rodzina mu pomagają. Często jest tak zapracowany, że nie pyta pacjentów o nazwiska i nie prowadzi żadnych statystyk. Bywają dni, gdy przyjmuje nawet dwadzieścia osób, a jest sam. Żołnierze mierzą przeważnie w głowę lub w pierś, niektórzy ranni umierają jednak po prostu z powodu braku 25
opieki: „Sometimes we see the patient die in front of us, and we can’t do anything” . Nie da się przeprowadzać koniecznych zabiegów chirurgicznych ani ewakuować ludzi do Libanu. Bardzo trudno przejść przez granicę. Czasem trzeba czekać godzinę lub dwie, czasem przejście jest zamknięte. Niektórzy pacjenci umierają na granicy, innych donosi się żywych do namiotu i tam konają. Poza tym droga ze szpitala polowego do Trypolisu zajmuje trzy godziny i bywa, że to zbyt długo.
* 15.00. Manifestacja. W tym samym miejscu co wczoraj wieczorem, dwa razy więcej ludzi. Również około setki
kobiet trzymających się razem z boku. Te same wyspiewywane hasła, te same tańce w szeregach, pod rękę, do muzyki bębnów. Niemowlęta i dzieci na ramionach ojców, czasem z flagami. Kobiety klaszczą do rytmu w dłonie. Wszystkie w chustach, niektóre zasłoniły też dół twarzy, w rogu kilka kobiet noszących nikaby. Dzieci, w tym dziewczynki, również skandują hasła przez mikrofon, zagrzewając tłumy do walki. Niekiedy są to hasła religijne. Później przejazd motorem po centrum. Blokady WAS zorganizowane na potrzeby manifestacji, miejsce, w którym 26
został zniszczony jeden z czołgów, ślad po nail bomb . Popołudnie słoneczne, lecz zimne, na niebie różowe smugi, wędrowne ptaki krążą w stadach nad domami. Na skrzyżowaniu drogi wiodącej do jeziora Kattina znów słyszymy opowieść o walkach z 16 grudnia. Pojazdy opancerzone próbowały wtargnąć do Al-Kusajr przez to skrzyżowanie. Pierwszego wieczoru było tu sześć T-62 w kolumnach, bez piechoty, i WAS zniszczyła jeden z tych czołgów. Dwa dni później armia podjęła drugą próbę wtargnięcia – dwa pojazdy opancerzone i jeden pick-up. Czołgi zostały zniszczone, a pick-up przechwycony; wszystkich sześciu jeńców wstąpiło do WAS.
* [U Abu Amara]. 17.30. Przychodzi Gniew, a z nim facet z Baba Amr Ibn Pedro. Został wysłany przez dzielnicowy oddział WAS, żeby nas przeprowadzić. Godzinę temu, nim zaczęło się zmierzchać, na mobilnej rogatce zginął jeden z przyjaciół Gniewa. To był żołnierz, który dwa miesiące temu zdezerterował ze służb bezpieczeństwa. Jechał samochodem z kolegą, udało im się zawrócić i uciec między drzewa, potem biegli, ale trafiono jednego z nich. Kula w plecy. Zdarzyło się to w strefie, przez którą przejeżdżaliśmy wczoraj, w pobliżu punktu kontrolnego WAS, na moście, tam gdzie przechodzili przemytnicy. Chłopaki z punktu kontrolnego zdołali odzyskać ciało. Informacja: nad strefą krąży samolot wyposażony w sprzęt obserwacyjny z Iranu. Abu Amar: „Armia jest skorumpowana, to armia złodziei, wszyscy ci, którzy mogą się wykupić, nie wstępują do niej, służą w niej sami biedacy. To armia ludzi niekompetentnych, źle funkcjonująca. Pomaga alawickiej społeczności się nachapać i nic więcej”. On sam przez trzy lata pełnił służbę jako podoficer Armia nie była przygotowana na to, co się stało, nie miała nowoczesnego wyposażenia służącego do komunikacji, do obserwacji. Irański sprzęt dostali dopiero w początkach rewolucji. Armia jest w stanie całkowitego rozpadu. 18.30. Pielęgniarz spotkany przez nas wczoraj w punkcie sanitarnym wpadł na rogatce. Przypadkowo, bo nie był poszukiwany. Ośrodek, który widzieliśmy wczoraj, został ewakuowany, a cały sprzęt – wywieziony. Raid wyjaśnia mi rytuały: szahid nie jest myty, grzebią go całego we krwi. Obnaża się go, a często także filmuje łub fotografuje, żeby udokumentować jego rany, prawdopodobnie również na pamiątkę. Później owija się go w całun. Jeśli to możliwe, chowa się go w czasie południowej modlitwy, nieraz przeczekując noc po jego śmierci. Wystawia się ciało skierowane na kiblę i modli się nad nim, zawsze na stojąco, bez uginania kolan, powtarzając dziesięć razy wraz z imamem: „Allahu akbar!” 21.00. Gniew i Ibn Pedro. Żarty z whisky, którą pijemy; mówią, że poderżną nam gardła. Raid: „Zatem prawdą jest to, co mówi Baszszar o salafickich terrorystach!”. Głośne śmiechy. Potwierdzają, że będziemy mogli wjechać do Baba Amr, ale jako ostatni. WAS uważa, że niektórzy spośród korespondentów – dwaj Anglicy? – byli szpiegami reżimu. W czasie mojego pobytu w Homs nasłuchałem się opowieści o dziennikarzach szpiegach. Za każdym razem zmieniała się narodowość – Marokańczycy; Niemcy, Włosi – ale zawsze było ich dwóch. Wydaje się, że ma to odniesienie do jakiegoś konkretnego wydarzenia, ale nigdy nie udało mi się ustalić szczegółów. Dwa tygodnie temu armia przyszła tu, do Abu Amara, i ukradziono mu wszystkie materace, kołdry, mazut, całość zapasów żywności i zniszczono klimatyzator. Abu Amar musiał wszystko kupić. Co ciekawe, żołnierze zostawili
telewizor. 27
Około 23.00 ludzie wchodzą na dachy i rozpoczyna się takbir : wszyscy skandują „Allahu akbar!”. Głosy niosą się daleko. Z posterunków armii nieustannie rozlegają się strzały. Tak jest co wieczór.
Czwartek, 19 stycznia Al-Kusajr – Baba Amr Obfite śniadanie, hummus z mięsem, musahabat z hummusem i z ful, sery, labna, oliwki... Abu Amar: „Najedz się dobrze, jedziesz do Tora-Bora!”. Proponuje nam ze śmiechem, żebyśmy nieśli pocisk. Gniew myśli o interesach: „Muszę się zwrócić do Wolnej Armii, niech dadzą mi trochę banknotów z Benjaminem Franklinem!”. Wchodzi żołnierz w kominiarce i w robionym na drutach szaliku w barwach wolnej Syrii. Wyjaśnia, że zdezerterował trzy godziny temu. To mulazim na służbie w Damaszku, który przyjechał tu na przepustkę i został. Jest jeszcze w mundurze, w kurtce kamuflującej. Jego brat, również mulazim, siedzi w więzieniu za to, że odmówił strzelania do manifestantów. Dezerter boi się o brata, dlatego nie zdejmuje kominiarki. Chce dołączyć do WAS. Wkrótce jednak pokaże nam twarz, żebyśmy widzieli, że odpowiada fotografii w książeczce wojskowej. Zamaskowany, wydaje się spięty, nerwowy. Rozbiegane oczy. Nasz gospodarz wydziera się na niego: „Jesteś oficerem, masz być odważny! Dlaczego ukrywasz twarz? Oficer dowodzi ludźmi, musi dawać im przykład”. Przyjaciele opowiedzieli temu mulazimowi, co się dzieje w więzieniach wojskowych na przedmieściach Damaszku, Kabunu i Izry. Oficerowie są tam zamykani za antyreżimowe wypowiedzi albo za odmowę strzelania. Rozdziela się ich według wyznania, a siedzą przedstawiciele wszystkich religii: druzowie, alawici, chrześcijanie itd. Dezerter służył w lotnictwie, miał bazę na lotnisku wojskowym w Dumair, na przedmieściach Damaszku. Drugi pilot śmigłowca Mi-8. Twierdzi, że śmigłowce były używane podczas tłumienia manifestacji w Zabadani, u wejścia zamontowano im karabiny maszynowe kaliber 7,62 mm x 39. Początkowo armia tylko straszyła, ale później strzelała naprawdę. 11.00. Wyjazd w deszczu z Gniewem i Ibn Pedrem. Nie ma miejsca w kabinie, kucam na pace pick-upa załadowanej skrzynkami z amunicją. Przy wyjeździe z Al-Kusajr przenosimy amunicję i dwie wyrzutnie rakietowe do nieco większej furgonetki z nowym szoferem. Ciśniemy się w kabinie, ja na kolanach Raida, obok Ibn Pedra. Gniew odjeżdża w swoją stronę. Szosa, a potem długa, błotnista droga, wyboista, wiodąca przez pola, mijamy na niej liczne ciężarówki, które chcą ominąć blokadę. Deszcz i grad na przemian z przebłyskami słońca. Po kilku kilometrach jeszcze jedna wioska, dołączamy do ciężarówki, przewożącej leki schowane w metalowej skrzynce z podwójnym dnem, i jeszcze jednej furgonetki. Szybki przejazd do trzeciej wioski. W drodze – dyskusja z szoferem Abu Abd Allahem i Raidem na temat salafizmu. Abu Abd Allah: „I co, widziałeś tu salafitów, jak mówi Baszszar?” – Raid: „To zależy. Co rozumiesz przez pojęcie salafici?” – „No właśnie. To słowo oznacza dwie rzeczy. Muzułmanów z krainy 28
Szam , którzy idą drogą umiaru. Żeby dobrze żyć, biorą przykład z pobożnych przodków, z pobożnego mężczyzny z dawnych czasów, który żył zgodnie z zasadami islamu. To oryginalne znaczenie słowa «salafita». Drugie znaczenie, to popularne – takfirista, dżihadysta, terrorysta – to wymysł Amerykanów i Izraelczyków. To się do nas wcale nie odnosi”. Docieramy do wioski. Zatrzymujemy się przy domu, w którym przyjmują nas kobieta i uśmiechnięty chłopiec o mocnym, zdecydowanym uścisku dłoni – prawdziwy mały facet. Oczekujemy w pokoju gościnnym. WAS namierzyła ruchy armii i nie ma przejazdu. To może potrwać. [Dialog Raid-Ibn Pedro]. Ibn Pedro pyta, co mielibyśmy ochotę zjeść po przyjeździe do Baba Amr, chce uprzedzić ludzi, żeby wszystko było gotowe. Raid: „Wieprzowinę!” Ibn Pedro: „Dobra, poderżniemy gardło jakiemuś szyicie”. Raid: „Widzisz, zachowujesz się, jakbyś był w sekcie”. Ibn Pedro: „Fakt, ale to oni zaczęli. To ich wina. Ibn Pedro opowiada, że WAS ma swoje więzienia w Baba Amr, gdzie przetrzymuje członków szabbihy. i osądzają ich „po uczciwym procesie. Tych, którzy zabili dzieci, skazują na karę śmierci”. Dokonali też wymiany więźniów, zwłaszcza w momencie przyjazdu arabskich obserwatorów. Ibn Pedro osobiście widział skazanego i rozstrzelanego członka szabbihy. „Zabił dzieci”. Żadnych konkretów. „To właśnie on do mnie strzelał”. Pokazuje ranę po kuli w brzuchu. To bzdury, tak naprawdę strzelił do niego snajper w Insza, półtora miesiąca temu, leczył się w tajnej klinice.
Żywa dyskusja pomiędzy Raidem a Ibn Pedrem. Raid zarzuca mu, że przesadza i przeinacza fakty. Wyjaśnia, że jako dziennikarze musimy zdawać relację z konkretnych wydarzeń, a przesada temu szkodzi – i szkodzi ich sprawie. Raid uściśla to, co mówił Abu Abd Allah na temat salafitów. Tak naprawdę są trzy nurty: nurt takfiru i dżihadu „madę in USA”; nurt dżama’at at-tabligh (powstały w Indiach w 1926 roku) – międzynarodowy, nieupolityczniony, którego powołaniem jest rozpowszechnianie islamu we wspólnotach muzułmańskich, to nurt najbliższy Braciom Muzułmanom; wreszcie nurt myśli tahrir al ukul, „uwolnienia umysłów”, nurt niepolityczny, religijny, a także elitarny. Raid objaśnia swoje plany Ibn Pedrowi, który proponuje, że wyrobi mu fałszywy dowód osobisty ze wzmianką „chrześcijanin” [aby było mu łatwiej poruszać się po Homs]. To zajmie dziesięć dni, takie dokumenty robią w Libanie. Oczekiwanie się przedłuża. Raid gawędzi, pokazuje swoje zdjęcia, które ma w komputerze. Pijemy herbatę, Mężczyźni się modlą. Raid demonstruje też PDF-y swoich publikacji, które bardzo się przydają, by wzmocnić naszą wiarygodność. [Czytam Plutarcha, jedyną książkę, jaką ze sobą zabrałem] . „No cóż, może te i tym podobne rozważania raczej przyciągną czytelników dzięki swojej osobliwości i niezwykłości, niż rozgniewają swoim 29
bajkowym charakterem” (Romulus, [12,6]). To świetnie pasuje do zachowania Ibn Pedra. Ten malec to prawdziwy zbój. Gdy pytam go o drogę do toalety, biegnie przede mną, wpycha matkę do jakiegoś pokoju i zamyka za nią drzwi. [Dialog Raida z naszym kierowcą Abu Abd Allahem]. Abu Abd Allah był inżynierem elektrykiem, studiował sześć lat na politechnice w Damaszku. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wyrzucono go z pracy w rafinerii w Homs, bo nie zgadzał się na udział w korupcji. Później pojechał na dwa lata do emiratów, gdzie pracował w swoim zawodzie. Następnie wrócił do Syrii i założył własną firmę. Teraz pomaga WAS w zakresie logistyki: transportuje rannych, uzbrojenie i dziennikarzy. Abu Abd Allah wypytuje nas o stanowisko obywateli i rządu Francji, a Raid wyjaśnia, że ogólnie wspierają rewolucję, rozumieją ją i potępiają potworności reżimu, Abu Abd Allah mówi: „zgoda” i dodaje, że to im za bardzo nie pomaga, nie widzą konkretnych rezultatów. Raid wyjaśnia, że nacisk dyplomatów ogranicza reżimowe represje. „Spójrz, co zrobili w Hamie!” Abu Abd Allah: Hama to co innego, to było powstanie sprowokowane przez ruch 30
polityczny – Braci Muzułmanów – i wspierane przez Saddama Husajna” . Dziś buntuje się naród. Ruchy polityczne spieszą się, żeby przekabacić go na swoją stronę. Zwłaszcza Bracia Muzułmanie, komuniści i salafici (nurt tahrir, uściśla Raid, dwa inne nie istnieją w Syrii). Abu czuje, że partie polityczne próbują od dwóch miesięcy wskoczyć do rozpędzonego pociągu. Bracia Muzułmanie to partia, która chce wyników, sukcesów politycznych. Widać to po ich działaniach. Komuniści również, zwłaszcza w Dżabal-Zawija (region Idlib) i w Salmijji (pomiędzy Homs a Jamą, gdzie jest wielu izmailitów). Obie partie próbują odbudować swoją ludową bazę. Syryjska ulica nie zgadza się jednak na upolitycznienie ruchu. Przyjmuje pomoc – niezależnie od tego, skąd przychodzi – ale nie zgadza się na czyjekolwiek warunki. Bracia Muzułmanie obiecali wspierać ruch pod warunkiem, że to oni zajmą się koordynacją działań, że oni narzucą hasła, że ludzie będą manifestować w ich imieniu. Ruch odmówił. Zresztą są przecież wybory, Bracia Muzułmanie mają prawo wysunąć swoją kandydaturę. Syryjska ulica zbuntowała się nie po to, żeby domagać się określonej opcji politycznej, lecz w odpowiedzi na opresję i upokorzenia. „Należę do ludzi, którzy nie mieli świadomości politycznej. Gdy po raz pierwszy wyszedłem na ulicę, nie domagałem się obalenia Baszszara al-Asada. Chcieliśmy po prostu godnego życia, jedzenia i szacunku. Ale nawet praktykowanie mojej religii jest problemem. Jeśli spotykasz w meczecie ludzi, u których chcesz pobierać nauki, natychmiast wpakujesz się w kłopoty, będziesz ścigany jako islamski opozycjonista. Wszystkie instytucje zostały upolitycznione przez partię Baas: szkoły, uniwersytety. Naród syryjski przypomina kury hodowane w kurniku: masz prawo jeść, spać i znosić jajka, to wszystko. Nie ma miejsca na myślenie. Żyjemy w reżimie Baas, a Baszszar al-Asad będzie naszym prezydentem na wieki. Nie można wyobrazić sobie tu żadnej alternatywy. Reżim syryjski nie ma żadnego odpowiednika poza Koreą Północną. Wbili nam do głowy, że jesteśmy wielkim narodem, że walczymy na rzecz Arabów, przeciwko Izraelowi, przeciwko imperializmowi. Ale oni nas sprzedali, sprzedali Arabów, Palestyńczyków, Golan. Cała elita jest za granicą, dlaczego? Bo ci ludzie zrozumieli, co jest grane. A w Syrii obowiązuje zakaz rozumienia czegokolwiek”.
Początkowo z braku informacji Abu Abd Allah był gotów przystać na wszystko, byle tylko uwolnić się od tego reżimu. W pierwszych miesiącach, będąc świadkiem rzezi, mógł nawet zgodzić się na interwencję z zewnątrz. Nie miał ani trochę świadomości politycznej. Dziś patrzy na to z większym dystansem. Nie chce zastępować jednego zła drugim. Uważa też, że Francja, Stany Zjednoczone, Zachód pozwalają, by represje trwały, i nie interweniują, bo chcą utrzymać słabość Syrii i chronić izraelskie interesy. Nie zależy im na mocnej demokratycznej Syrii z silną armią. Nieco wcześniej, w ciężarówce, nachodzi mnie taka oto myśl: podwójna sieć społeczna. Wobec policyjnej i wywiadowczej siatki reżimu ludzie utkali drugą siatkę, złożoną z cywilnych aktywistów, notabli, ważnych postaci świata religii, a także – coraz częściej – żołnierzy, dezerterów tworzących WAS. Ta druga sieć stawia opór tej pierwszej, otacza ją i w coraz większym stopniu wchłania (dezerterzy, informatorzy w armii czy w bezpiece), Poruszając się po kraju, natychmiast dostrzegamy ową drugą sieć – zmiany samochodów, postoje, safe houses, wieczne rozmowy przez telefon, żeby uprzedzić o rozwoju sytuacji w terenie. Można powiedzieć, że społeczeństwo syryjskie się rozdwoiło, że obecnie żyją w kraju dwa różne i śmiertelnie skłócone narody. Owszem, przed rewolucją istniał bierny opór wobec reżimu, ale ludzie pozostawali mocno związani z pierwszą siecią. Teraz ta druga całkowicie wyswobodziła się z pierwszej, odcinając kolejno wszystkie łączące je nici. Nie mogą jednak istnieć obie jednocześnie, trwa więc między nimi walka na śmierć i życie. Jedna powinna zostać rozplątana, a jej elementy – zniszczone lub wchłonięte przez przeciwnika.
* 14.30. Droga jest wolna. Abu Abd Allah i Ibn Pedro jadą na rekonesans, upewnić się, że nie ma blokad. 15.00. Wracają: yalla. Zostawiamy plecaki, przywiozą je dziś wieczorem. Ibn Pedro i kierowca jadą przodem w pierwszej ciężarówce; ja z Abu Abd Allahem wyjeżdżamy za nimi pięć minut później. Mają niełatwy do wyjaśnienia system ostrzegania przed mobilnymi blokadami, bo telefon nie ma zasięgu. Pierwszy samochód przejedzie, po czym włączy światła awaryjne, a ktoś na motorze przyjedzie nas ostrzec. Ale nic się nie dzieje. Docieramy do chrześcijańskiej wioski, nad którą górują ogromne zakłady chemiczne. Gdy Abu Abd Allah otwiera okno, do środka wdziera się obrzydliwy, cierpki odór: „No proszę, w pobliżu znajduje się przepiękne jezioro, nad które przyjeżdżają turyści, a oni stawiają tu zakłady chemiczne. Oprócz zakładów jest tu jeszcze rafineria – ten region ma najwyższy w całej Syrii odsetek zachorowań na raka”. Jezioro lśni w oddali, cienki niebieski jęzor za wioską. Szare chmury zasnuły horyzont, zaczyna padać drobny deszcz, prześwieca przez niego słońce, rozjaśniając pejzaż, błotnisty, chaotyczny, zdominowany przez tego przemysłowego dinozaura, otoczonego ogromnymi hałdami żółtego pyłu. Ostatecznie objechaliśmy jezioro od południa, a teraz suniemy wzdłuż niego ku Baba Amr i Homs. Przed nami wyłania się autostrada Damaszek-Homs, ciągnąca się na wysokiej skarpie. Spory ruch w obie strony. Jechałem tą samą autostradą w 2009 roku ze swoją rodziną, do Krak des Chevaliers, który znajduje się nieco dalej, na drodze do Tartusu. Zanim dotrzemy do celu, skręcamy w lewo, pozdrowiwszy jakiegoś mężczyznę. Ibn Pedro czeka na nas nieco dalej, przed domem. Wysiadamy, teraz pójdziemy pieszo. Dołącza do nas mężczyzna, którego pozdrowiliśmy. Żegnamy się z Abu Abd Allahem, który zostawia nas tutaj. I wyruszamy, gdy tylko przestaje padać. Słońce odbija się w kałużach. Raid idzie przodem z tym człowiekiem, kieruje się ku tunelowi pod autostradą, ja idę nieco z tyłu, z Ibn Pedrem. Przejście nie powinno przysparzać trudności, ale lepiej nie iść nazbyt zwartą grupą. Błoto klei się nam do butów. Ibn Pedro każe mi podwinąć spodnie – to oznaka troski, bo naprawdę grzęźniemy, a on nie chce, żebym się pobrudził. Wchodzimy pod most. Zaraz za nim znajduje się posterunek armii. Jakiś żołnierz wyściubia zeń nos, nasi przyjaciele zamieniają z nim kilka słów, żołnierz daje nam znak i ruszamy. W oddali widać nieokreślone przemysłowe budowle, walące się mury z betonowych prefabrykatów i błoto, w którym ciągle grzęźniemy. Mężczyzna zostawia nas i skręca w lewo, my idziemy prosto z Ibn Pedrem, oddalając się od torów. Przed nami – jeszcze jeden posterunek: wcale nie jest „przyjazny”, ale podobno jeśli przepuścili nas ci z pierwszego, ci tutaj nie mają żadnych powodów, by do nas strzelać. Widzę bunkier pełen worków z piaskiem za zaoranym polem, przez które idziemy na skróty, żeby nie brnąć po lepkim błocie na drodze. Od posterunku dzieli nas jakieś pięćdziesiąt metrów, nie więcej. Przechodzimy bez żadnego problemu. Później idziemy wzdłuż domów. Trzysta metrów dalej czeka na nas samochód, a w nim dwóch bojowników i kałasznikow z przodu. Prędko ruszamy. Stopniowo tkanka miejska się zagęszcza, jedziemy drogą pomiędzy dwupiętrowymi domami w trakcie budowy, pojawiają się ludzie – to Dżawbar, przedmieście Homs. Nieco dalej, pośrodku dość szerokiej alei, na skrzyżowaniu – punkt kontrolny WAS, młodzi, uśmiechnięci ludzie uzbrojeni w kałasznikowy. Raid chce ich sfotografować, ale Ibn Pedro nie pozwala. Żywa dyskusja, zatrzymujemy się.
Ibn Pedro i Raid drą się na siebie. Problem w tym, że to jeszcze jedna katiba, a Ibn Pedro nie chce problemów. Obiecuje, że wróci tu z nami i prawdopodobnie z jakimś dowódcą. Jedziemy dalej. Wąskie drogi, mieszanina pól, domów, niewielkich osad, mijamy samochody z żołnierzami, uzbrojonych, idących pieszo mężczyzn, jeszcze jedną rogatkę WAS. Kontrolują całą strefę, tu są osady Dżawbar i Baba Amr, a potem pierwsze niskie zabudowania Baba Amr. Przejeżdżamy obok budynków usianych śladami po kulach, odłamkach po pociskach artyleryjskich, RPG-ach i rakietach z czołgów. Mijamy stanowiska WAS, jedno obok kramu sprzedawcy warzyw i owoców – skrzynki stoją w rzędach za plecami żołnierzy – a potem drugie w opustoszałej dzielnicy, po czym docieramy do centrum dowodzenia WAS. To mieszkanie na parterze, po jednej stronie osłonięte murem worków z piaskiem. Około dziesięciu dobrze uzbrojonych żołnierzy je wspólny posiłek. Wyjeżdżamy, dzielnica wydaje się pusta, wieczorne światło sprawia, że podziurawiony żółtymi śladami po kulach beton jest niemal piękny. Wreszcie parkujemy przed jakimś budynkiem i wprowadzają nas do kolejnego mieszkania na parterze, gdzie czekają Hasan i jego ludzie. 16.20 Wyjaśnienia. Ta część Baba Amr nazywa się Hakura, to północna strona dzielnicy. Wszyscy mieszkańcy Hakury wyjechali do okolicznych wiosek, z dziesięciu tysięcy osób zostały dwie rodziny. Baba Amr ma od stu dwudziestu do stu trzydziestu tysięcy mieszkańców. Katiba al-Faruk, która broni Baba Amr, liczy podobno w sumie tysiąc pięciuset mężczyzn. Dowódca Hakury to mukaddam Hasan. Twierdzi, że zdezerterował na początku rewolty. Jego dom został zburzony, gdy tylko zaczęły się represje w Baba Amr. Wcześniej służył w Damaszku, w piechocie. Nie poinformował o swojej dezercji: przeciwnie, aby chronić rodzinę, ludzie z WAS zadzwonili do armii z jego telefonu i powiedzieli, że go zabili. Dla armii Hasan nie żyje. Jego zastępca Imad wyjaśnia, że Hasan ma kogoś bliskiego w wojsku – ten ktoś nie zdezerterował, lecz przekazuje im informacje. Wydaje się, że to dość częsty przypadek. Miła atmosfera, jemy safihy z jogurtem w pokoju gościnnym. Ibn Pedro znowu żartuje na temat salafitów i whisky. Niemal wszędzie jest broń. M16 z wizjerem, karabin maszynowy kaliber 7,62 mm z okrągłym magazynkiem, RPG z islamską, dzierganą opaską wokół rakiety. Mężczyźni wchodzą i wychodzą, pijemy herbatę. Jakiś facet przynosi pięćdziesięciokilogramowy worek z włókna syntetycznego, w środku jest kilka kałachów. Oficerowie testują mechanizmy i demontują je. Basil, młody śniady mężczyzna w garniturze i dobrej koszuli, mówi trochę po angielsku. Fadi, facet o porządnie przyciętej brodzie i niespokojnej twarzy, pokazuje nam kulę, która trafiła go w plecy, gdy uciekał przed żołnierzami z blokady. Wyszła przez brzuch. Przychodzi Muhammad, młody mulazim, przynosi karabin snajperski Herstal kaliber 7,2 mm. Zasięg osiemset metrów. Muhhamad jest specjalistą od broni w jednostce. Przychodzi Dżaddi („Dziadek”), odpowiedzialny za informację, kumpel Raida od czasu jego ostatniego pobytu w listopadzie. Śmiechy, poklepywanie się po plecach: „Nie wierzę, ty tutaj?!”. Dżaddi zna także Manon Loizeau i Sofię Amarę. Pracuje z nim kilku tłumaczy, będą mogli mi pomóc. Gdy Raid wspomina o whisky, Dżaddi wyjmuje ze śmiechem pistolet i przeładowuje go. „Whisky? Zabiję cię”. Wybuch śmiechu. „To nowa dyktatura”. Dżaddi proponuje, żebyśmy z nim pojechali; szykujemy się. Ale pomiędzy nim a Raidem wybucha kłótnia. Dżaddi chce towarzyszyć nam przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, tymczasem Raid woli zostać na nocleg tutaj, z Hasanem i jego chłopakami. Dżaddi obraża się na dobre i wyjeżdża. „Skoro tak, radź sobie, kurwa, sam” Raid idzie za nim, żeby go uspokoić, ale wraca. No to zostajemy. Raid wyjaśnia Hasanowi i Imadowi nasze stanowisko. Krótko mówiąc – poznajemy się; a ponieważ szef agencji tłumaczeń w Baba Amr właśnie wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, ja milczę, jak zwykle. Pojawiają się inni podoficerowie, w tym jeden rudzielec w beżowym mundurze kamuflującym – bełkocze zbyt głośno, jakby był pijany. Wychodzi, a pół tuzina mężczyzn przesuwa się w kąt salonu, by się modlić. Krótka kłótnia o to, kto ją poprowadzi. Wraca rudzielec – nie jest zatem pijany – i przyłącza się do modlitwy.
*
18.00. Wychodzimy z Imadem. Ciemne ulice, bardzo mało samochodów i świateł. Mijamy skrzyżowanie, na którym mieścił się posterunek armii. WAS otoczyła ją i odcięła od zaopatrzenia, po czym wynegocjowała wycofanie się żołnierzy. Idziemy w górę długiej alei. Na końcu jeszcze jedna rogatka, ale odkąd ewakuowano tę pierwszą, ta jest osłabiona i nie strzela w obawie przed ripostą WAS. Wizyta w nielegalnej klinice w Baba Amr. W sieni nosze, kilka osób, także kobiety. Długi korytarz przedzielony zasłoną, wzdłuż całego korytarza sale. Jedna z nich służy za aptekę, szafy są pełne lekarstw, na stole znajduje się drobny sprzęt, ustawiono na nim także piecyk, są również koce, na podłodze leży kobiecy fantom do nauki anatomii, z wszystkimi narządami i z połową i czaszki na wierzchu, w kącie dwa kałasznikowy i kamizelka kuloodporna. Dostajemy herbatę, rozmawiam z lekarzem, doktorem Abu Abdu, który zna trochę angielski, był internistą w szpitalu państwowym, ale zwolnił się na samym początku zamieszek. „Our work has improved since March. We have a pool of 31
doctors. Our work is better now” . Nie pozwala się sfotografować – gdyby bezpieka go zidentyfikowała, jego rodzina mogłaby być zagrożona. Wyjaśnia: na początku lekarze chodzili leczyć od domu do domu. Później znaleźli to miejsce, ale nie było tu ani sprzętu, ani apteki. Stopniowo ludzie zaczęli się angażować w to przedsięwzięcie. Otrzymali lekarstwa z Libanu, a także z aptek w mieście. Da się tu przeprowadzać zabiegi chirurgiczne. Trudno mi uzyskać szczegółowe informacje na temat ich poziomu. Mają chirurgów, mają też ketaminę. Ale brakuje drenów, narzędzi chirurgicznych. Poza tym część lekarzy mieszka w innych dzielnicach miasta i nie mogą przyjechać, gdy armia zamyka Baba Amr. Trafiają się przypadki wymagające trudniejszych zabiegów, ale lekarz specjalista nie jest w stanie tu dotrzeć. Zdarza im się też wysyłać lekarzy i sprzęt dalej, do Rastanu czy Talbisi. Liczba rannych bywa bardzo różna. W niektóre dni jest ich trzech lub pięciu, postrzelonych przez snajperów. Gdy armia dokonuje bombardowań, może ich być nawet stu czy stu pięćdziesięciu. Personel nie prowadzi żadnych statystyk. Trzy miesiące temu wtargnęli tu żołnierze armii i znaleźli zdjęcie rentgenowskie płuc jednego z pacjentów z jego nazwiskiem. Nazwisko zostało przekazane służbom bezpieczeństwa. Ludzie z Baba Amr nie mogą dotrzeć do szpitala z powodu muchabaratu, nie mogą też korzystać z prywatnych klinik, bo są biedni. W szpitalu służby wywiadu aresztują ludzi, albo przynajmniej przeszkadzają w ich leczeniu, gdy dowiadują się, że są z Baba Amr. Dyskusja schodzi na tematy polityczne. Abu Abdu: „Homs to duże miasto w centrum Syrii, otoczone wioskami szyickimi i alawickimi. I rząd rozdał mieszkańcom tych wiosek broń, żeby zwalczali rewolucję. Wtedy zaczęły się kłopoty, bo demonstranci byli przeciwni już nie tylko rządowi, ale także szyitom i alawitom. To spowodowało olbrzymie konflikty. Teraz, jeśli ktoś cię złapie i dowie się, że jesteś z Baba Amr – nie żyjesz”. Pokazuje mi film zmontowany razem z podkładem muzycznym, najwyraźniej ściągnięty z YouTube. Widać na nim dwóch młodych mężczyzn – jeden jest z Chalidijji, drugi z Baba Amr. Członkowie szabbihy schwytali ich w Az-Zahra i na żywca ucięli im głowy – nożem. Film jest bardzo plastyczny, krew tryska mocno, kiedy ostrze tnie. Zabójcy kładą obie głowy na ziemi, obok wbijają nóż. Druga głowa drży jeszcze, prawdopodobnie z powodu ciśnienia krwi. „You 32
see this? How can we stop when they do this?” Abu Abdu mówi, że zna tych dwóch chłopaków, ale nie może podać mi ich nazwisk, ponieważ ich rodziny nie wiedzą, w jaki sposób zginęli. „Na początku ci z szabbihy przychodzili z kijami, krzycząc: Baszszar! Baszszar! A później zjawili się z bronią. Rząd mówi, że są tarcia między wyznaniami, ale to właśnie rząd stworzył ten problem. Jest gotów zabijać ludzi po obu stronach, żeby tylko wzmóc konflikt. Poza tym alawici przychodzą do centrum miasta, porywają kobiety, pieprzą nasze córki i filmują to. They put the videos on the web to say: See, we fuck Sunni girls. For us this is very heavy, as 33
Arab and Muslim people” . Na twarzy lekarza, gdy to mówi, stale pojawiają się tiki. Proponuje, że przedstawi mi jeńca – kobietę, która pomagała grupom z szabbihy łapać dziewczyny i je gwałcić. To była alawicka prostytutka. Schwytali ją w taksówce, oficer i jego trzej adiutanci uciekli (opowieść trochę się rwie), a dziewczyna wszystko wyśpiewała. Wybucha zażarta dyskusja pomiędzy Raidem a brodatym żołnierzem, tępym i agresywnym, z szeroką opaską na gęstych włosach. Brodacz, Abu Bari, nie chce nam pokazać dziewczyny. Mówi, że to nic nie da. Pokazali ją już innym mediom i materiał nigdy się nie ukazał. Raid znów się wydziera. To musi być męczące, tak się drzeć przez cały dzień. Tak naprawdę Abu Bari nie jest żołnierzem, lecz, co później zrozumiałem, cywilem, kierownikiem tej kliniki.
Później też będziemy mieć z nim problemy i pomimo interwencji oficerów WAS kategorycznie zabroni nam wstępu do swojej placówki. W sali obok, dobrze ogrzewanej przez kaloryfery, dwóch rannych odpoczywa pod opieką dwóch pielęgniarek. Kobiety są w chustach i w szpitalnych zielonych fartuchach. Pozwalają mi sfotografować pacjentów, zasłoniwszy uprzednio ich twarze kawałkami tkaniny. Pierwszy został ranny w brzuch, nogi i ramiona odłamkami pocisku wystrzelonego z moździerza – stało się to na ulicy Brazil w Insza’at cztery dni temu. Zoperowano go w szpitalu państwowym i przysłano tutaj. Drugiego snajper ranił dwiema kulami w pierś i w ramię dziś rano, gdy kupował chleb, również na ulicy Brazil. Zoperowano go w innej nielegalnej placówce w Baba Amr. W czasie gdy ja odwiedzam rannych, Raid i Abu Bari nadal kłócą się na korytarzu. W końcu jednak Abu Bari podchodzi do mnie i odkrywa dziewczynę, która była tuż obok, schowana pod kocem. Ma na sobie czarną chustę i długą niebieską sukienkę. Raidowi i mnie udaje się z nią porozmawiać w aptece, bez świadków, którzy mogliby na nią wpłynąć. Opowieść tej kobiety okazała się całkowicie niespójna, co bez wątpienia wyjaśnia, dlaczego inni dziennikarze, którzy spisali jej świadectwo, nie mogli go wykorzystać. To, że kobieta posługuje się arabskim dialektem, również nie ułatwiło nam rozmowy. Na pewno w jej historii tkwi ziarno prawdy, ponieważ kilka innych osób też nam o tym wspominało i potwierdziło nazwisko odpowiedzialnego za to podoficera muchabaratu. To niejaki Abu Ali Munzir: Kobieta podała nam również nazwiska dziewczyn porwanych i zgwałconych przez Munzira; próbowaliśmy do nich dotrzeć, ale na próżno. Nie widzę sensu przytaczania ich nazwisk, podobnie jak nazwiska naszego świadka. Oto, co może zostać zapamiętane z historii, którą kobieta opowiada nam z chytrym uśmieszkiem, posyłając kokieteryjne i zalotne spojrzenia spod swojej chusty: Pochodzi z małej wioski leżącej na drodze do Palmiry, jest analfabetką, bo u niej w domu dziewczynki nie uczą się czytać. Gdy miała piętnaście lat, wyszła za mąż i przyjechała do Homs. Dwa lata temu rozwiodła się i rzekomo właśnie wtedy zaczęła pracować jako „artystka” jak się mówi w jej wiosce. Tu opowieść staje się bezładna: doniesienie złożone przez męża, aresztowanie, tortury badania lekarskie, przemilczmy to. Właśnie w niewoli spotyka Munzira, naczelnika więzienia. Po wyjściu na wolność wraca do swojej wioski, po czym dwa miesiące później jedzie z powrotem do Homs. Munzir podobno zadzwonił do niej wówczas na komórkę. Poprosił ją, żeby posłużyła za przynętę dla dwóch młodych kobiet, które chciał wymienić na młodych mężczyzn alawitów, przetrzymywanych przez WAS. Nie ma sensu zagłębiać się tu w szczegóły porwania. Dziewczyna mówi, że nie była świadkiem gwałtów, ale jakaś kobieta z Aleppo podobno wszystko widziała i opowiedziała jej. W pierwszej sali, przy drzwiach, leżą dwaj ranni, dopiero co ich przywieziono. Próbujemy wejść, ale żołnierze nie pozwalają na nich patrzeć: „Są pewne zasady”. Ślady szkolenia funkcjonariuszy muchabaratu? Ostra paranoja. Wyrzucają nas. „Nie chcę oglądać swojego zdjęcia w telewizji!”, drze się jakiś młody chłopak, który uśmiechając się, wsiada z nami do samochodu. Żeby zobaczyć tych rannych, potrzebujemy pozwolenia dowództwa wojskowego. Znów wybuchają dyskusje, które nie mają końca. Abu Chattab, jeden z lekarzy, wyjaśnia nam wreszcie, że to są jeńcy. „Nas reżim zabija. A my leczymy naszych jeńców!” „No właśnie – odpowiada Raid. – Pokaż nam ich" To niemożliwe, potrzebne jest pozwolenie Rady Wojskowej. Gdy Raid rzuca Abu Chattabowi: „Wasze metody są metodami reżimowymi!” ten czuje się urażony. Sytuacja jest napięta, wszyscy krzyczą. Później Imad wiezie nas do innej lecznicy, mniejszej niż ta, którą kieruje Abu Bari, ale czystej i schludnej, założonej w mieszkaniu. Nie ma tu lekarzy, są dwaj pielęgniarze. Dysponują tylko lekkim sprzętem chirurgicznym i mogą udzielać wyłącznie pierwszej pomocy. Jeżeli rana jest poważna, muszą przekazać pacjenta gdzie indziej. Lecznica kierowana przez Abu Bariego ma ten sam standard. Teraz właśnie zakładają niewielką klinikę w Baba Amr, taką na wyższym poziomie, w której można operować. Odwiedzimy tę nową klinikę kilka dni później. W moich notatkach te trzy lecznice będą ponumerowane zgodnie z porządkiem naszych wizyt: numer jeden to lecznica kierowana przez Abu Bariego, numer dwa – właśnie ta lecznica, otwarta, jak się okaże, przez Imada i jego przyjaciół, a numer trzy – klinika z prawdziwego zdarzenia, założona również przez ekipę Imada przy wsparciu WAS.
*
10.20. Powrót do mieszkania Hasana. Mężczyźni siedzą wokół piecyka i chwalą się swymi wyczynami. Piję whisky, najwyraźniej nie przeszkadza im ten widok. Atmosfera jest spokojniejsza niż w klinice Abu Bariego. Raid wyjaśnia mi, że aktywiści stworzyli Biuro Informacji – Al-Maktab al-Flami – i że wszyscy dziennikarze muszą się do niego zgłosić, do tego Dżaddiego, z którym poróżnił się wcześniej. Stanowisko Biura jest jasne: można fotografować wszystko, co ma charakter pokojowy, manifestacje, pomoc humanitarną, cierpienia cywilów itp., ale jeśli chodzi o sprawy wojskowe, WAS i jej akcje – to już nie bardzo. Bassam, jeden z żołnierzy, zdaje nam relację z ataku, do którego doszło trzy dni temu. Około czterdziestu żołnierzy chciało zdezerterować, ale zostali zatrzymani przez siły bezpieczeństwa. Uwięziono ich w miejscu, które Bassam nazywa Wieżą – to wysoki budynek przy ulicy Brazil. Żołnierze, którzy mieli zostać straceni, byli przetrzymywani na dziewiątym piętrze; służby bezpieczeństwa zabarykadowały się na ósmym. Bassam i jego dwaj przyjaciele zaatakowali Wieżę, uzbrojeni w jeden RPG, wystrzelili trzy pociski w stronę ósmego piętra i zabili kilku członków muchabaratu. Później pertraktowali: wypuśćcie dezerterów albo zabijemy was wszystkich. Czterdziestu żołnierzy, a także dwóch cywilów wyszło na wolność. Później Bassam recytuje klasyczny poemat w języku arabskim. Cudowna melodia, rytmiczna, emfatyczna, pięknie akcentowana, miła dla ucha, choć nie rozumiem ani słowa. Raid znał oficera, który codziennie recytował poematy, płynęły z jego ust jak woda. Ale on już nie żyje. Bassam ma ładną twarz, szczupłą, o ostrych rysach, porządnie przyciętą brodę, przenikliwe spojrzenie i opaskę na łysiejącej głowie. To gęba czeczeńskiego bojownika z ich najlepszej epoki. Nie jest dezerterem, lecz cywilem, który chwycił za broń. To kawaler pod trzydziestkę, nie stąd, tylko ze wsi pod Aleppo. Napatrzył się na zbrodnie reżimu, gwałty, morderstwa i postanowił przyjechać do Baba Amr, żeby wstąpić do WAS. Ma bratanka, który jest na uniwersytecie i który należał do komitetu koordynacyjnego w innym mieście – on wprowadził Bassama do WAS. Później żołnierze zobaczyli, jak zachowuje się w czasie walk. Dawniej był dziennikarzem i redakcje magazynów jeszcze do niego dzwonią. „Baba Amr to jest państwo w państwie. Najbezpieczniejsza dzielnica Syrii. Ludzie wychodzą w nocy, nie boją się snajperów. Czołgi Al-Asada przejadą po naszych trupach, zanim dotrą do ciebie. Walczymy o naszą religię, o kobiety, o naszą ziemię, i na końcu – o własną skórę. A oni walczą wyłącznie o własną skórę”. Zaprzecza, jakoby konflikt po ich stronie miał wymiar sekciarski. „Nie zabijamy żadnego człowieka z powodów religijnych. «Kto zabił człowieka, który nie popełnił zabójstwa i nie szerzył zgorszenia na ziemi, czyni tak, jakby zabił 34
wszystkich ludzi», mówi Koran ”. Opowiada mi o swojej organizacji. Oddział w Baba Amr jest dowodzony przez Al Madżlis al-Askari, Radę Wojskową, kontrolowaną przez Abd ar-Razzaka Tlasa i dziesięciu innych oficerów. Bassam jest ich podwładnym. Rada próbuje wpoić żołnierzom kodeks postępowania, pewną etykę. Przyszli z armii, gdzie uczono ich barbarzyństwa: są gotowi zrobić wszystko, zabić każdego. Rada Wojskowa próbuje wychować ich pod względem moralnym. Żołnierze armii nawykli, by zwracać się do ludzi w sposób agresywny, nieuprzejmy. Rada Wojskowa chce wpłynąć na zmianę tych przyzwyczajeń, tak by żołnierze WAS mieli dobre relacje z cywilami. Podaje mi przykłady prawidłowych postaw: gdy chwytają oficerów, nie maltretują ich, ale rozmawiają z nimi, pytają: „Dlaczego nas mordujecie?” Północ. Raid pokazuje swoje prace – najwyraźniej są dobrze przyjmowane. Żołnierze na korytarzu cały czas rozkładają, czyszczą i smarują broń. Jeszcze jeden belgijski 5,56 mm, przy którym manipuluje pyzaty żołnierz w mundurze maskującym, brodaty, z białą kefią na szyi. Ta broń to zakupy przywiezione z Libanu. Uczą mnie jednego zdania: Asz-sza’ab jurid iskat an-nizam, „Naród chce upadku reżimu”. Zanim pójdziemy spać, jeden z młodych odkurza nasz pokój. To wzruszający wyraz troski. Dziwnie mi, po tylu latach, znowu spać w klitce pełnej młodych bojowników i kałasznikowów.
Piątek, 20 stycznia Baba Amr Sen: mój przyjaciel E. kontaktuje się ze mną, spanikowany. Pójdzie do więzienia za posiadanie marihuany. Bardzo się boi, że będzie na głodzie. Później jest w celi. Zrozpaczony. Ma sąsiada, którego odbyt umiejscowiony jest pośrodku pleców i który może srać, tylko leżąc obok tureckiego kibla. „Biedny. Niektórzy to mają pecha”. Wizyta kogoś w rodzaju pracownicy socjalnej. Długa, niekończąca się tyrada E., który opowiada o swoich niedolach. Słucham tylko jednym uchem i zaczynam czytać. Nagle dociera do mnie, że on wściekle łka. „To wszystko dlatego, że nie miałem ojca! – krzyczy. – Dorastanie bez ojca jest zbyt trudne dla dziecka”. Tupie, wykrzywiając twarz, patrzę w końcu na niego i dostrzegam, że jest małym, jasnowłosym chłopcem, który nie radzi sobie z napadem histerii i lęku. Przypomina mojego syna Emira. Otwieram ramiona, on podchodzi, przytulam go, a on rozpaczliwie szlocha. Śniadanie: jajecznica, pomidory, za’tar, labna, oliwki, sery. Wchodzi młody chłopak, przedstawiamy się, a on natychmiast chce nam coś opowiedzieć: ma przyjaciela, który spędził trzy miesiące w więzieniu z powodu snu. Śniło mu się, że prowadził kondukt prezydenta; opowiedział sen przyjaciołom, jakiś szpicel na niego doniósł, aresztowano go. Każdy tutaj ma jakąś historię i gdy tylko widzi cudzoziemca, chce mu ją opowiedzieć. Imad miał przestrzeloną na wylot lewą kostkę, kula odbiła się rykoszetem podczas jednego z ataków armii w październiku, niedługo przed al-idi al-kabir. Pocisk przedziurawił mu staw, a on nie mógł jechać do kliniki. Leczył go jakiś aptekarz, noga źle się zagoiła, ciągle jeszcze go boli i Imad utyka. Wspaniały słoneczny dzień. Z wysokiego budynku widać dachy Baba Amr, wiele budowli, niedokończonych, ale czasem już częściowo zamieszkanych, jak wszędzie w Syrii. W kierunku północno-wschodnim, za stadionem AlBasill, wysokie wieżowce, w tym jeden ciągle w budowie, gdzie kryją się snajperzy armii. A dalej sady, olbrzymie zakłady chemiczne i jezioro – niewidoczne. Centrum Homs jest po drugiej stronie, stąd go nie widać. 10.30. Zwiedzamy Hakurę z Imadem. Rzeczywiście – okolica jest wyludniona, oświetlona zimnym słońcem, ani jednego mieszkańca, ulice puste, martwe. Tylko od czasu do czasu jakiś żołnierz WAS z kałachem czy RPG na ramieniu. Na ziemi leżą naboje, łuski, odłamki pocisków artyleryjskich, wszędzie jakieś resztki. Uliczki wokół wczorajszego centrum dowodzenia WAS są zabarykadowane murami z worków z piaskiem. Jakiś mężczyzna wrócił na chwilę do domu po rzeczy. Wyjechał stąd cztery miesiące temu, dzieci nie wytrzymywały odgłosu wystrzałów. Obrzeże dzielnicy jest bardzo zniszczone. Ta strefa była dotkliwie bombardowana, zwłaszcza w listopadzie, wszędzie na ziemi są ślady po ostrzale z moździerzy. Dom Hasana – w całości splądrowany. Sfotografowałem Hasana na tle ruin, tyłem, z jego maleńkim dzieckiem na ramieniu. Niektóre zakątki są niebezpieczne, to linie ostrzału snajperów, przemykamy szybko pod murami. Wchodzimy nieco dalej do innego zburzonego domu. Na podłodze pociski do dział przeciwlotniczych, ogon pocisku moździerzowego, produkcja rosyjska, kaliber 82 mm. Przez wybite okno można zobaczyć posterunek armii, pięćdziesiąt metrów stąd. Trzeba zerkać ostrożnie, ci tutaj strzelają. Abu Jazan, jeden z żołnierzy, trzyma w ręku naładowany pistolet. Hasan nadal spaceruje z niemowlęciem. Dom. Dziury w ścianach, w schodach. Przez okno dobrze widać posterunek – to właściwie mała baza, trzypiętrowy budynek, zaparkowana tuż obok zniszczona ciężarówka, balkony zawalone podziurawionymi worku mi z piaskiem. Tu też możemy zerkać tylko bardzo szybko, chyłkiem. Posterunek wydaje się pusty, ale Abu Jazan i tak się niepokoi. Za posterunkiem – stadion i wieżowce. Jak wszędzie na świecie, tak i tutaj koty pozostawiły w betonie swoje ślady. W opuszczonym mieszkaniu szczątki lalki, talerzy wynik badania USG, jeszcze w kopercie, prawdopodobnie zrobiono je w Libanie. Inne mieszkanie – zniszczone, spalone, pełne śladów po kulach. W doszczętnie strawionym przez ogień pokoju stopiony telewizor. Na łóżku cmentarzysko komputerów. Jeden z mężczyzn pełni wartę, siedzi na biurowym krześle z
kałachem w ręku, obserwuje pozycje armii przez wyrwę po pocisku artyleryjskim. Przechodzimy na frontową stronę budynków, w zaułek ulicy osłaniany przez inny budynek. Fasady mieszkań, w których się znajdujemy, są podziurawione przez pociski artyleryjskie albo rakiety. Na parterze ogromna opuszczona sala gimnastyczna o różowych ścianach i szarej marmurowej podłodze, przyrządy przysypane tynkiem, a nad nimi długie lustro, przebite pociskiem eksplodującym. W kącie kołysze się lekko wielka gruszka bokserska. 12.30. Piątkowa manifestacja. Zaczyna się w dzielnicowym meczecie. Mężczyźni się modlą, przed nimi dziesiątki dzieci skandują hasła. Nadchodzą aktywiści ze sztandarami i transparentami. Na koniec modlitwy mężczyźni wykrzykują takbir – i wylewając się falami z meczetu, skandują: „Allahu akbar!”. Pochód formuje się prędko i rusza w stronę głównej ulicy Baba Amr. Na skrzyżowaniach czuwają żołnierze WAS; na końcu alei znajduje się stanowisko armii. Pochód podąża w górę alei, wymachując sztandarami, zdjęciami męczenników, transparentami, niektóre hasła 35
są po angielsku („WE WANT INTERNATIONAL PROTECTION” ). Mężczyźni, młodzież, dzieci, a nawet niemowlęta z ojcami. Ale tylko płci męskiej: kobiety patrzą z balkonów albo z chodnika. Pochód mija wieżowce snajperów – bez incydentów – następnie duży meczet, chyba główną świątynię Baba Amr, i szkołę, a potem skręca w prawo. Obecność WAS wydaje się tu bardziej widoczna, jest posterunek i wielu uzbrojonych mężczyzn. Dołączamy do innych pochodów Baba Amr pośrodku dużej ulicy, tworzymy teraz potężną demonstrację: tysiące mężczyzn wyśpiewują hasła, tańczą w rzędach i wykrzykują takbir; później dochodzi jeszcze muzyka, a także bębny i tańce w kręgu, młodzi tańczą zikr w rzędach, skandując. Pośrodku manifestacji, wokół dwóch aktywistów, którzy wdrapali się z mikrofonami na drabinę i też wykrzykują hasła, zbiera się spory tłumek. Bębniarze i najlepsi tancerze, transparenty z hasłami po angielsku kierowanymi do Ligi Arabskiej. Z boku zebrały się kobiety, morze chust – białych, bladoróżowych lub czarnych. Wiele z nich trzyma balony w kształcie serca, na rękach mają dzieci. Klaszczą z 36
entuzjazmem, krzyczą, piszczą i również skandują slogany. Mężczyźni wymachują butami . Dachy i balkony są przepełnione. Na jednym z nich – filmujący aktywiści. Wszystko to odbywa się w atmosferze wesołości, szalonej, elektryzującej, ludzie są podekscytowani, radosna i rozpaczliwa energia osiąga poziom, jakiego nigdy nie widziałem. Ten piątek jest poświęcony „więźniom politycznym”. Przypadkowe spotkanie z G., sympatycznym Franko-Syryjczykiem, który pochodzi z Insza’at, lecz przez piętnaście lat mieszkał w Montpellier. Wyjeżdża za dwa, trzy dni, jego żona dłużej tu nie wytrzyma. „Gdyby nie strzelali do manifestantów, całe miasto Homs byłoby już na ulicach”. Wyjaśnia mi, że lider manifestacji to student trzeciego roku na wydziale inżynierii. Człowiek, który bębni, to Cygan. Tu, tak jak gdzie indziej, Cyganie często bywają muzykami. Na ulicy odnajduję Raida pogrążonego w sprzeczce z Abu Honinem, jednym z kierowników biura informacyjnego. Abu Honin zarzuca nam, że nie chcemy z nimi pracować. Raid wyjaśnia, że skończymy pracę z WAS, a potem chętnie przyjdziemy do nich. G. trochę się wtrąca, tłumaczy, komentuje. Koniec demonstracji. Ludzie się rozchodzą. Wystrzały na głównej ulicy, zaraz po tym, jak ją opuszczamy. Kobiety biegną. Pociski nadlatują ze wschodu, z mostu wiodącego do dzielnicy alawitów. Aleja oddziela Baba Amr od Insza’at. Miesiąc wcześniej przejście przez nią było bardzo ryzykowne, ale odkąd trzy tygodnie temu ewakuowano blokadę po zachodniej stronie, jest spokojniej.
* Po manifestacji pytamy Imada, czy możemy jechać po Abd ar-Razzaka Tlasa, jednego z głównych wojskowych dowódców w Homs. G., ten Franko-Syryjczyk zgadza się nam towarzyszyć i służyć mi za tłumacza. Zastajemy Tlasa w domu, za pierwszym razem. 14.00. Abd ar-Razzak Tlas, dowódca Rady Wojskowej Baba Amr. Młody facet, brodaty, w dresie. Przyjmuje nas w pokoju na parterze budynku, w kącie stoją kałachy, a na ścianie wisi sztandar katiby al-Faruk. Nie chce udzielić wywiadu: taką ma zasadę, wystarczy, że rozmawia ze swoimi mediami. Jest przeczulony, uważa, że zagraniczni dziennikarze zniekształcili jego wypowiedzi w kierunku proreżimowym. Raid próbuje go przekonać, ja też argumentuję z pomocą G., który uprzejmie nam towarzyszy. Tlas, grzecznie: „Mamy wątpliwości w kwestii
wywiadów. Sytuacja jest napięta. Nie ufamy zagranicznym dziennikarzom”. Nie chce rozmawiać o sprawach wojskowych. „Wasza obecność tutaj to dla nas kłopot.” Imad: „Mają specyficzne trudności wewnętrzne, nie chcą rozmawiać”. Tlas: „Czas, w którym wszystko pokazywaliśmy, to już przeszłość. Jeżeli wasze narody niczego nie zrozumiały 37
przez jedenaście miesięcy, to już teraz nie ma to sensu” Wniosek: „Bukra subh in sza’a Allah” . Rozmowa się rwie. Nagabuję Abd ar-Razzaka Tlasa, czy zgodziłby się przynajmniej opowiedzieć o swojej własnej, osobistej drodze. Tak, na to się zgadza. Ma dwadzieścia sześć lat, jest z Rastanu. Był mulazim awwal w 5. Dywizji Piechoty, służył w Dar’a. Jego koledzy brali udział w stosowaniu represji, ale on odmówił i na przełomie lutego i marca go przeniesiono. Wówczas zaczął uczestniczyć w manifestacjach, w cywilu, po wyjściu z koszar. Mówi o kilku masakrach dokonanych na manifestantach – do jednej z nich doszło 24 lutego w Sanzamin, nie był jej świadkiem; podobnie było z demonstracją w Aszail, pod koniec lutego, po której wezwano go do oddania krwi na rzecz rannych. Obie manifestacje zostały stłumione przez 9. Dywizję, wywiad wojskowy i państwowe służby bezpieczeństwa. Abd ar-Razzak Tlas był wstrząśnięty informacjami o wszystkich tych rannych, o trudnościach w ich leczeniu, o masakrach. Nigdy nie wierzył w reżimową propagandę. „Armia z zasady powinna być neutralna. Powinna strzec obywateli, narodu. A tam widzieliśmy coś całkiem przeciwnego. Patrole strzelały do ludzi. Dar’a została zniszczona. Ludzie próbowali przekonać żołnierzy armii, żeby przyłączyli się do nich, przeciwko funkcjonariuszom muchabaratu. Ale to się nie udało, ponieważ oficerowie dali rozkaz do ataku. To są sojusznicy Al-Asada, reżimu. Większość z nich to byli alawici. Jeśli chodzi o sunnitów – albo słuchają, albo idą do więzienia”. Początkowo, gdy myślał o dezercji, chciał to zrobić w grupie. Wraz z innymi oficerami próbował zorganizować 38
rewoltę dwóch liw i jednej katiby, należących do 5., 9. i 15. Dywizji. Ale inni oficerowie przestraszyli się działań lotnictwa i wycofali się. Odszedł zatem sam, zabrawszy swoją broń. „Jestem pierwszym oficerem, który zdezerterował z syryjskiej armii. Wielu próbowało odwieść mnie od tej decyzji: Jak możesz to zrobić, jak w ogóle możesz o tym myśleć? Dezercja? Zdezerterowałem w czerwcu, w Dar’a. Zrobiłem to, żeby nie strzelać do ludzi. I natychmiast chwyciłem za broń. Wiedziałem, że nie można obalić tego reżimu bez użycia broni. Przy jechałem do Rastanu, gdzie atakowała armia, i założyłem katibę Chalid ibn al-Walid”. Tlas uformował kalibę z siedmiu oficerów i około czterdziestu podoficerów. Gdy mogła już działać, pozostawił ją w rękach innych oficerów i w drugim tygodniu lipca przyjechał tworzyć katibę al-Faruk, tutaj, w Baba Amr. W sierpniu była już gotowa do działania. Abd ar-Razzak Tlas przedstawia tu fakty „po swojemu”. Opóźnione dołączenie wyższych rangą oficerów do oficerów o niższych stopniach, którzy zdezerterowali wcześniej i utworzyli pierwsze katiby Wolnej Armii, stanowiło przyczynę silnych napięć; wyżsi oficerowie uważali, że to oni powinni przejąć dowodzenie, na co ci niżsi rangą, którzy dowodzili nimi już od kilku miesięcy, godzili się z trudem. Abd ar-Razzak Tlas tak naprawdę został odsunięty od katiby Chalid ibn al-Walid – z opisanych tu powodów. Jest ambitny i twierdzi, że odgrywa ważną rolę w katibie al-Faruk, czemu zaprzeczają inni rozmówcy. 39
Obecnie katibą Chalid ibn al-Walid dowodzi raïd Ahmad Bahnuh. Abd ar-Razzak Tlas uważa, że ze względu na liczbę żołnierzy byłoby zasadne uznawanie al-Faruk za liwę, ale nie chce zmieniać nazwy. Sądzi, że katiba Chalid ibn ul Walid liczy ponad cztery, pięć tysięcy ludzi, co również czyni z niej liwę. Katiba al-Faruk odpowiada za Homs – miasto, Talbisi i strefę Al-Kusajr. Katiba Chalid ibn al-Walid kontroluje Rastan i okoliczne wioski. Katibą al-Faruk dowodzi komitet wojskowy, ale to Abd ar-Razzak Tlas ma w niej ostatnie słowo. Pytam go o jego relacje z pułkownikiem Rijadem al-Asadem [komendant Wolnej Armii Syrii przebywający w Antiochii w Turcji]: „Na razie nie mogę odpowiedzieć”. Swobodniejsza dyskusja z Imadem. Opowiadają nam historię bazy armii, którą widzieliśmy dziś rano – tej, obok której stała spalona ciężarówka. WAS schwytała dowodzącego nią kapitana. Ale dogadali się z nim i wypuścili go pod warunkiem, że ewakuuje ludzi z tego posterunku. Zrobił to – przeniósł się do wieżowców, nieco dalej. Teraz między nim a WAS panuje rozejm.
Abd ar-Razzak Tlas opowiada nam o wizycie obserwatorów z Ligi Arabskiej. Przyjechali, ale zatrzymali się po drugiej stronie szerokiej alei. Z początku bali się przez nią przechodzić, obawiali się strzałów; jednak po dwóch dniach przeszli ją w pięciu czy ośmiu, bez ochrony. Wtedy [czyli pod koniec grudnia 2011 roku] był to pierwszy tydzień misji obserwatorów – w otoczonej dzielnicy, pod presją. Obserwatorzy przybyli nakłonić ich do negocjacji z armią. WAS odpowiedziała: „Jesteście tu, żeby obserwować i zdawać relacje z tego, co robi nam armia!”. Tak naprawdę obserwatorzy chcieli wynegocjować przestrzeganie punktów porozumienia [z syryjskim rządem] w zamian za wycofanie się WAS. Obiad z Abd ar-Razzakiem Tlasem. Jajecznica, jajko z mięsem, hummus, pomidory, za’tar. Chleb opieka się, kładąc go na piecyku lub przykładając do jego boku. W pewnym momencie G. odbiera telefon od żony; która nakazuje mu wracać do domu. Opuszcza nas, przepraszając, i Raid musi tłumaczyć dalszy ciąg dyskusji. Próbujemy nakłonić Abd ar-Razzaka Tlasa, żeby pokazał nam wczorajszych rannych żołnierzy [tych z kliniki Abu Bariego]. Najpierw opowiada o informatorze: to alawicki członek szabbihy, który przekazywał informacje na temat skrytek na broń WAS. Później słyszymy, że mają tajne więzienie, którego nie chcą nam pokazać. Przebywają w nim też żołnierze. Ja: „To ważne, abyście pokazali światu, że jesteście ludźmi prawymi, patriotami i że dobrze traktujecie rannych wrogów. Że nie jesteście Al-Kaidą”. Abd ar-Razzak Tlas: „Jak tak dalej pójdzie, staniemy się Al-Kaidą. Jeśli świat nas opuści i będzie wspierał AlAsada, zaatakujemy Izrael i inne kraje, nadamy konfliktowi znaczenie międzynarodowe, żeby zmusić światową opinię publiczną do interwencji. Ogłosimy dżihad”. Twierdzi, że to nie jest jego prywatna wizja, że komitet wojskowy w Homs o tym dyskutował i że wszyscy są co do tego zgodni. Domaga się zbrojnej interwencji NATO. „Jeżeli do niej nie dojdzie, zaczniemy nawoływać do dżihadu. A wtedy napłyną tu grupy z całego świata muzułmańskiego. I będzie to wojna przeciwko kufrowi [bezbożności], zatem nie ograniczy się wyłącznie do kwestii syryjskiej. Rzeczy wymkną nam się spod kontroli. I na nowo rozpocznie się walka przeciwko Izraelowi”. Abd ar-Razzak Tlas wyjaśnia, że zrobią to, żeby wywrzeć presję na Zachód, żeby ten zainterweniował, zanim wojna ogarnie cały region. Oczywiście jest to wizja bardzo naiwna. Wydaje mu się, że to działanie zmusi do interwencji Europę i Stany Zjednoczone. Wszyscy są przekonani, że USA utrzymują Al-Asada u władzy, żeby wspierać Izrael. Mają nadzieję, że wywrą na nie nacisk, grożąc wywołaniem zamętu na skalę całego rejonu. „Próbowaliśmy wszystkiego i nic nie działa. Ten piątek nazwaliśmy piątkiem poprzedzającym wypowiedzenie dżihadu. Już od dwóch miesięcy usiłujemy opóźnić wezwanie do rozpoczęcia świętej wojny, ale większość głosowała «za». Działamy w służbie narodu, musimy się dostosować”. W czasie demonstracji – co zanotowałem wyżej – powiedziano mi, że piątek ten jest poświęcony więźniom politycznym. Zwyczaj nazywania różnych dni, zwłaszcza piątków, narodził się na rozmaitych forach internetowych, na Facebooku oraz na innych portalach, a opiera się na głosowaniu internautów. Wygląda na to, że portale konkurują ze sobą, stąd brak spójności pomiędzy „nazwami” owego piątku. Niewielka liczba głosujących sprawia, że akcji nie można uznać za reprezentatywną dla opinii publicznej w zbuntowanej Syrii. Abd ar-Razzak Tlas obstaje przy swoim, odnosząc się do tego, że demonstranci krzyczeli dziś: „Labbaik, labbaik, labbaik, ja’Allah!” To rytualna formuła wypowiadana po dotarciu do Mekki, a oznacza: „Boże, oto jestem!” (Labbaik, czyli: „Poddajemy się Tobie”). Są zatem gotowi iść na śmierć, gotowi na dżihad. Gdy wychodzimy, Abd ar-Razzak Tlas odprowadza nas, nucąc: „Boże, ruszajmy na dżihad”. Głośne śmiechy z wszystkich stron. Na ulicy, tuż przed rozstaniem, znowu pytamy go o relacje z Rijadem al-As’adem. „WAS jest wewnątrz [kraju], to wszystko”. Chce przez to powiedzieć: Nie będziemy odbierać rozkazów z zewnątrz. „I on, i ja dostajemy rozkazy od narodu. Jeśli zaczniemy im się sprzeciwiać, staniemy się zdrajcami”. Nie zna opinii Rijada na temat ogłoszenia dżihadu. Mają ogromne trudności z komunikacją.
Innym ważnym punktem, którego nie podjąłem w czasie tej rozmowy, jest fakt, iż Tlas to daleki krewny Mustafy Tlasa, wszechmocnego ministra obrony i – przez trzydzieści lat – prawej ręki Hafiza al-Asada. Choć Mustafa Tlas od 2006 roku jest na emeryturze, jego liczna rodzina, obecna w armii na wszystkich jej szczeblach, pozostaje jednym z najpotężniejszych sunnickich klanów w kraju, i to, że jeden z jego członków został odszczepieńcem, stanowi dla reżimu ważny przełom. Dziewiątego lutego kanał telewizyjny Al-Dunya poinformował o śmierci Abd ar-Razzaka Tlasa, ale WAS nigdy nie potwierdziła tej wiadomości.
* Niewielu ludzi o zmierzchu. Lodowaty chłód. Nie licząc kilku szerszych alej, wszystkie budynki na ulicach są bardzo ściśnięte, jest tak mało miejsca, że dwa samochody mijają się z trudem, nie ma chodników. Sprawia to przytłaczające wrażenie, jeździmy po ulicach jak po dnie wąskiego kanionu, lawirując pomiędzy zaparkowanymi samochodami, motorami i ludźmi.
* 16.30. Muhammad Abu Sajjaf, koordynator działań humanitarnych w Baba Amr. Inżynier elektryk bez pracy, wolontariusz – tworzy listy potrzebujących rodzin i koordynuje działania. Krótko przycięta szpakowata bródka, rękawiczki bez palców, biała wełniana czapka, biało-szary dres i czarna skórzana kurtka. Wyjaśnia nam: wzrost kursu dolara: 30 procent. Wzrost cen produktów pierwszej potrzeby: 20 procent, bo przewożenie ich do dzielnicy jest niebezpieczne. Daje to zatem wzrost cen o 50 procent. Dawniej fabryki dostarczały swoje produkty. Teraz hurtownicy i półhurtownicy muszą jeździć po nie sami. Podaje przykład butli gazowej. Normalna cena to 250 funtów syryjskich [2,80 euro po obecnym kursie] Taka cena obowiązuje nadal w Zahrze, Akramie, Nazha (to proreżimowe dzielnice). Ale państwowa dystrybucja w Baba Amr już nie istnieje. Prywaciarze przywożą butle na własne ryzyko. Dlatego cena butli waha się tu od 500 do 900 funtów syryjskich [5,40 i 10 euro]. Mężczyzna o imieniu Abd al-Kafi L, przyjaciel Imada, niedawno zginął z powodu gazu. Dziesięć dni temu pojechał do stref przygranicznych pomiędzy dzielnicami pro– i antyreżimowymi po butle, żeby je odsprzedać. Można tu dostać gaz po cenach wyższych niż oficjalnie obowiązujące, ale niższych niż w Baba Amr, mógł zatem narzucić pewną marżę. Było ich dwóch w samochodzie, małej furgonetce Suzuki, niestety, są to strefy pod ostrzałem. Abd al-Kafi został ranny w nogę i aresztowany; przyjaciel zdołał uciec. Jego zawieziono do szpitala wojskowego – WAS dostała informację od swoich sympatyków pielęgniarzy, których wysłano na rekonesans. Trzy dni temu otrzymali jego ciało ze śladami tortur, rażenia prądem itd. Prawdopodobnie zabito go w szpitalu wojskowym. Przypadek jest udokumentowany, zwłoki pokazała Al-Dżazira. Gdy ktoś zostaje porwany lub aresztowany, płacą, żeby dowiedzieć się, gdzie przebywa, a czasem – żeby odzyskać ciało.
* Powrót do pierwszej kliniki. Zabroniono nam wchodzić. Ostra kłótnia pomiędzy Raidem a Abu Barim, grubym, brodatym pseudomudżahedinem, aroganckim i głupim. „Mam głęboko gdzieś Abd ar-Razzaka Tlasa! (Wczoraj mówił coś całkiem przeciwnego). To żołnierz, a my jesteśmy cywilami. Jestem tak wściekły, że wszystkich nienawidzę!” Imad nie wie, kto mianował go szefem. To dawny tynkarz, bez medycznego wykształcenia. To Imad stworzył drugą z oglądanych przez nas klinik – w mieszkaniu – bo miał dość tego, w jaki sposób kierowano pierwszą. Chce, żeby klinika pozostawała pod kontrolą lekarzy. Dowiadujemy się, że pierwszą klinikę założył Abu Bari, to on sprowadził do niej lekarzy. Dlatego nadal kieruje całym ośrodkiem.
* 17.30. Po wieczornej demonstracji zostajemy wezwani przez Radę Wojskową. Faceci, którzy po nas przyszli, są podenerwowani, napięcie szybko rośnie. Raid boi się, że skasują mu zdjęcia. Z ostrożności wysyłam SMS do „Le Monde”, żeby uprzedzić redakcję. Ale okazuje się, że to tylko próba nawiązania kontaktu, bardzo serdeczna, w sali mieszczącej się gdzieś w jakiejś szkole. Pod ścianami siedzi piętnastu mężczyzn; dyskusję moderuje jeden z oficerów,
z którym Raid miał już do czynienia w czasie południowej demonstracji. Oficer nazywa się Muhannad al’Umar. To spokojny, poważny, inteligentny mężczyzna. Imad mówi mu o kłopotach z kliniką Abu Bariego i Muhannad twierdzi, że to załatwi. Później zadaje pierwsze pytanie: „Jakie jest stanowisko francuskiego rządu w sprawie śmierci Gilles’a Jacquiera?”. Mówimy o oświadczeniach Juppego, w których daje się odczuć nieufność do reżimu. I pytamy o ich zdanie w tej kwestii. Odpowiadają, że to sprawka muchabaratu. Ale nie wydaje im się, żeby dziennikarze byli szczególnie zagrożeni: według nich wywiad chciał ostrzelać manifestację poparcia dla Al-Asada, tak żeby dziennikarze sfilmowali ową rzeź i w ten sposób uwiarygodnili oficjalną tezę na temat terroryzmu. Raid prosi o specjalne pozwolenia: wolny wstęp do kliniki Abu Bariego i dostęp do jeńców. Podobno ranny żołnierz to podoficer wywiadu. Zgadzają się nam go pokazać i zezwalają na spotkanie w cztery oczy, żeby udowodnić nam, że nie wywierają na nim żadnej presji. Muhannad al’Umar to cywil, który przyłączył się do WAS. Uczestniczy w działaniach wojskowych i udziela wsparcia logistycznego. Jest członkiem Al-Madżlis al-Askari, Rady Wojskowej. W Radzie jest niewielu cywilów, zaledwie trzech na dwudziestu czterech członków. Rada kieruje całą katibą al-Faruk, w całej strefie operacyjnej: Homs, Al-Kusajr itd. Muhannad nie chce powiedzieć, ilu mają żołnierzy. Jest już poszukiwany przez służby muchabaratu, dlatego nie ma nic przeciwko temu, żebyśmy zapisali czy opublikowali jego nazwisko. Ponownie imponują mi jego spokój, rozum, zdrowy rozsądek, opanowanie.
* Powrót samochodem wraz z Imadem do mieszkania żołnierzy Hasana. Na skrzyżowaniu ostro dodajemy gazu w obawie przed snajperami. 21.45. Siedem miesięcy temu – opowiada Imad – on i jego kumple spalili sklep z piwem. Właściciel był alawitą, fotografował manifestacje i WAS oskarżyła go o przekazywanie informacji służbom bezpieczeństwa.
Sobota, 21 stycznia Baba Amr Jak co noc – długie, gęste, niekończące się sny o złożonej strukturze. Przed moim domem, taras Castellaras; donica z krzaczkami truskawek nadal tu jest, podlewam je, ale owoce są niedobre, bez smaku, nie nadają się do jedzenia. Pojawił się natomiast nowy pęd – maliny, czerwone i soczyste; zrywam je, jedną po drugiej, są cztery, a ja nie mam zamiaru się nimi dzielić. Później to trwa, dzieje się w rozmaitych przestrzeniach.
* Al-Maktab al-I’lami, Biuro Informacji. Dżaddi jest jednym z jego szefów. Kontrolują przepływ informacji w Baba Amr. Od początku upierają się, żeby nam towarzyszyć, żeby towarzyszyć wszystkim dziennikarzom. W zasadzie kontrolują dostęp dziennikarzy do Baba Amr, a później, w dzielnicy, ich dostęp do punktów strategicznych, takich jak miejsca manifestacji czy klinika. Nas, dzięki kontaktom Raida, wprowadziła tu WAS i mogliśmy ich pominąć; od chwili jego sprzeczki z Dżaddim, wczoraj zaś podczas demonstracji z Abu Haninem, uwolniliśmy się od nich i zostajemy z WAS. To stwarza napięcia, ale tak jest dla nas znacznie lepiej. Z nimi zobaczylibyśmy tylko to, co zechcieliby nam pokazać, a działaliby bez wątpienia tak, jak gdyby WAS nie istniała – to dość zasadniczy i niezbyt wymyślny typ kontroli wypowiedzi godny muchabaratu, którego metody były im wpajane od dzieciństwa. Wczoraj na demonstracji, w czasie sprzeczki z Abu Haninem pan G. powiedział w swojej pięknej francuszczyźnie: „Trzeba ich zrozumieć, monsieur. Czterdzieści lat strachu!” Zanim zabiją prawdziwego Baszszara, będą musieli zabić Baszszara, który siedzi w ich głowach. Odniosłem wrażenie, że pracownicy Biura Informacji boją się, iż zdjęcia WAS służą propagandzie reżimu do uwiarygodnienia tezy; jakoby rząd zwalczał terrorystów. W czasie naszego pobytu było jeszcze trudno im wytłumaczyć, że nie można tak po prostu zaprzeczyć zbrojnemu wymiarowi tego buntu. WAS zostawiła nam pełną swobodę – mogliśmy obserwować i fotografować jej broń, jej ludzi i jej walki. Trzeba dodać, że od 3 lutego, gdy zaczęły się masowe bombardowania Homs, te niuanse straciły wszelkie znaczenie. 12.45. Wyjście. Krótka wizyta w centrum dowodzenia Hasana, który obiecuje mi tłumacza. Później ruszamy z Imadem na ulicę handlową z dala od głównej alei, dość ożywioną, pełną taksówek, sklepików. To stara część Baba Amr. Leciwy mężczyzna na rowerze: „Zmieniło się tu na lepsze”. Rozmawiamy o uwolnieniu jeńców, które Baszszar alAsad obiecał Lidze Arabskiej. Inny człowiek, Abu Addil, mówi, że jego pięćdziesięcioletni brat jest przetrzymywany od trzech miesięcy. Trzy aresztowane wraz z nim osoby wróciły – to znaczy wróciły ich zwłoki. Brata nie uwolniono, lecz przewieziono do Damaszku, do tajnego więzienia. „Został aresztowany w domu, za nic. Tu, w Syrii, nie należy pytać dlaczego”. Jedziemy po mojego młodego tłumacza Adama, chłopaka z WAS. Jego znajomość angielskiego jest dość podstawowa, ale jakoś to będzie. Nieco dalej, na skrzyżowaniu – rogatka WAS, kontrola ruchu, czasem też kierowców. Rozmowa. Wraz z kilkoma żołnierzami w jakimś pokoju oglądamy mapy na ekranie komputera Raida. Objaśniają mi pozycje armii. Głośny wybuch na zewnątrz, moździerz, a potem wystrzały – punkt kontrolny gdzieś wyżej otwiera ogień. Fadi, młody żołnierz na rogatce, jest alawitą. Adam tłumaczy z trudem. Fadi pochodzi z Dżiblaji, wioski w pobliżu Tartus. Wstąpił do WAS na przełomie lipca i sierpnia, w Homs. Ponieważ widział, jak armia zabija cywilów, pomyślał sobie: „I am not with them, I am with these people. It is not: I am Alawi, so I am with Alawis. No. If they do 40
wrong, I try to do right” . Na ulicy nadal strzelają. Fadi był mulazim awwal. Jeden z jego przyjaciół, również mulazim awwal, sunnita o imieniu Ali, sprzeciwił się
rozkazowi zabijania cywilów w Kefar Aja, i dostał kulę w plecy. Przeżył, ale jest sparaliżowany. Fadi zdezerterował dwa tygodnie później. Nie ogłosił swojej dezercji, żeby chronić rodzinę. Tylko jego brat wie; początkowo był przeciwny, ale w końcu to zaakceptował. Pytam: „Jak to się stało, że WAS przyjęła cię, nie podejrzewając, że jesteś szpiegiem czy prowokatorem?” Fadi miał już jednego przyjaciela w WAS, to on za niego poręczył. „Now I am very 41
happy, not like before. When you are in the army, if you know a big man, you live well. If you don’t, you are shit” . Tu, w WAS w Baba Amr, jest pięciu czy sześciu alawitów. On nie ma żadnych problemów. „I never heard: We 42
want to kill Alawi. Only specific people who have commited crimes” . Alawici biorą do niewoli kobiety i on nie może się z tym pogodzić. Niedawno WAS schwytała alawitę, którego znał; nie zrobił nic złego, więc wypuścili. Najpierw próbowali go na kogoś wymienić, a gdy przeciwnik odmówił, wypuścili go mimo wszystko. „I was very 43
pleased to see this” . Wychodzimy. Kule wciąż świszczą. Ulica, na której się znajdujemy, jest bezpieczna, ale dalej nie ma żadnej osłony.
* Zwiedzamy razem z Imadem dzielnicę w pobliżu torów kolejowych, za meczetem Hamzi. Wiele budynków zburzonych. Wchodzimy z mieszkańcami na czwarte piętro, do mieszkania o ścianach podziurawionych kulami i amunicją BTR, kaliber 14,5 mm. Ściana w kuchni jest jak sito. Właściciel, Abu Abdu, zbudował drugą ścianę wewnątrz, tworząc dodatkowe pomieszczenie, ale „oni” też przestrzelili ją na wylot. Niektóre odłamki przebiły się przez trzy ściany i dotarły aż do sąsiadów. Abu Abdu zawiózł dzieci i żonę do jej rodziny, ale tu jest za dużo innych kobiet, brakuje miejsca, on też nie może tu zostać. Myśli o tym, żeby znów odbudować ścianę i obłożyć ją workami z piaskiem, żeby móc tu mieszkać. Przez dziury i okno widać posterunek, niebieskie worki z piaskiem rozłożone wzdłuż przejścia przez tory, na nasypie. To rogatka na skrzyżowaniu Kefar Aja. Wyjeżdża z niej pick-up i oddala się. Fotografuję ją dyskretnie przez wyrwę po pocisku artyleryjskim, w dużym zbliżeniu. Na zdjęciu widać także wieżyczkę pojazdu opancerzonego, chyba okrytą niebieskim plastikiem, z lufą wycelowaną prosto w nas. Na ulicy z mieszkańcami. Dzielnica jest zrujnowana, wszystkie domy naprzeciw rogatki są podziurawione przez pociski dużego kalibru i przez bomby. Pokazują mi fragment pocisku, coś w rodzaju bomby kasetowej (cluster bomb). Siedem osób w dzielnicy zginęło na miejscu, szesnaście zostało aresztowanych. Żołnierze przychodzą z rogatki, wyważają drzwi i aresztują ludzi. Nie ma tu zbyt wielu bojowników WAS, nie mogą im więc w tym przeszkodzić. Ta okolica jest spokojniejsza mniej więcej od 6 stycznia, odkąd do Homs przyjechali arabscy obserwatorzy. Ale trzy tygodnie temu zdarzyły się tu trzy krwawe dni: pierwszego dnia – osiemnastu zabitych, drugiego dziewięciu, trzeciego siedmiu. Ostrzeliwano ceremonie pogrzebowe, byli ranni. Pewien mężczyzna pokazuje mi bliznę po pocisku, który przeszył mu nogę na wylot. Dwaj żołnierze WAS przyjeżdżają na motorze. Niedawni dezerterzy. Pokazują książeczki wojskowe armii i pozują dumnie z odkrytymi twarzami. WAS ma trudności z ulokowaniem się tu z powodu wieżowców [uniwersytetu], które górują nad dzielnicą, oraz snajperów. Żołnierze zjawiają się tu licznie tylko w razie walk. Wieżowce są nie do zdobycia, strzegą ich BRDM-y i dwustu żołnierzy, broniących dostępu do snajperów na piętrach. Meczet Hamzi. Nowiusieńki, jeszcze nieskończony i niepoświęcony. Dziury po kulach i pociskach artyleryjskich, powybijane szyby. Gdy przez nie spojrzeć, widać wieżowce. Wchodzi się od tyłu, przemykając pod ściany na oczach potencjalnych snajperów, sytuacja jest trochę niekomfortowa. Ale nic się nie dzieje. Wnętrze jest przestronne i nagie, praktycznie wykończone, chociaż nie całkiem. Depczemy zbite szkło. Wspinamy się na dach, chodzimy wokół kopuły; nie zapuszczamy się na stronę widoczną z wieżowców, nie warto kusić losu. W samochodzie rozmowa z Imadem na temat wstępu do kliniki [Abu Bariego]. Imad nie chce kłopotów. Żeby wejść, musimy mieć pozwolenie od Abu Chattaba.
*
Powrót do Rady Wojskowej. Jakiś mężczyzna opowiada: jego siostrzenica S.Sz., dwadzieścia dwa lata, studentka literatury arabskiej i fryzjerka, została porwana przez służby bezpieczeństwa cztery i pół miesiąca temu, w sierpniu. Szła właśnie do swojego salonu fryzjerskiego w Insza’at, w pobliżu meczetu Kuba. Nie było żadnych powodów, żeby ją aresztować, niczego nie zrobiła; porwano ją o 8.00 rano, na długo przed manifestacją. Uwolnieni ludzie widzieli ją 44
i powiedzieli, że była w siedzibie wywiadu lotniczego, co potwierdził później amid , gdy przyszli do niego szejkowie, jak to mają w zwyczaju w razie porwań kobiet. Amid wywiadu lotniczego nazywa się Dżawdad i jest druzem. Natomiast generał dowodzący w Homs jest alawitą i nazywa się Jusif Wannus. W czasie gdy rozmawiamy, grzmią serie z karabinów. Strzelają ludzie z Kefar Aja, z rogatki, którą widzieliśmy. Wielka dyskusja: oficerowie znają dziewczyny, które były maltretowane, gwałcone, ale zgodnie z panującymi tu zasadami ich rodziny nigdy nie pozwolą nam z nimi porozmawiać. Wstyd jest zbyt duży. Raid próbuje ich namówić, po raz kolejny. Dzwonią po nas, chcą nam pokazać pogrzeb szahida. Zanim dotarliśmy do meczetu, ciało wyniesiono. Powiedziano nam, że zginął od wystrzałów, które słyszeliśmy, ale wydaje się to mało wiarygodne.
* Imad wiezie nas do swojej lecznicy. Dwaj jeńcy nadal tu są, leżą pod kocami. Lekarz opatruje przestrzeloną kostkę jednego z nich. Drugi jest ranny w rękę. Są młodzi, lekko zarośnięci, to sunnici z Idlib. Ten ranny w rękę nazywa się Ahmad H. i ma dwadzieścia lat. Opowiada: przyjechali do Baba Amr w wojskowej karetce, żeby odebrać rannego żołnierza, to było w piątek, trzynastego. To ich towarzysze ostrzelali ich z Wieży przy ulicy Brazil, zanim dotarli do rannego. Dlatego zawrócili i przyjechali do Baba Amr. Gdy tylko wyzdrowieją, przyłączą się do WAS. Lekarze zmieniają opatrunki. Ahmad H. stracił mały palec u prawej ręki. Znosi zabiegi ze stoickim spokojem, tylko lekko się krzywi. Sztuka robienia dobrych zdjęć bez jednej choćby twarzy. Po zabiegach spotykamy się w gabinecie z Imadem i lekarzem. Ten ostatni wyjaśnia, dlaczego nie pracuje w drugim punkcie sanitarnym: to niemożliwe z powodu monopolu Abu Bariego. Lekarze nie mają nic do powiedzenia, Abu Chattab też nie. Postanawiamy wrócić i zbadać sytuację po obietnicach [Muhannada al’Umara]. Mały spacer z kliniki Imada do kliniki Abu Bariego, nadal z Adamem. Na rogu ulicy jemy ful, palcami, z małych miseczek, stojąc obok wędrownego sprzedawcy. Raid kupuje safihy z mięsem i serem, pijemy także sok z ful zamiast zupy. Na końcu alei zachodzi słońce, barwiąc szarość na pomarańczowo. Rozlega się jeszcze kilka wystrzałów. 17.30. Docieramy do kliniki. Kolejna bardzo ostra kłótnia między Raidem a Abu Barim, który kategorycznie zabrania nam wejść. Mówi do swoich przyjaciół, że Rada Wojskowa zakazała nam wstępu. Raid dzwoni do Muhannada, po czym przekazuje słuchawkę Abu Bariemu, ale ten się rozłącza, nie oddając nam słuchawki, i mówi, że Muhannad potwierdza jego słowa. „Al-Madżlis al-Askari Muhannada zakazują wam tego”. Napięcie rośnie. Raid: „Walczycie z Baszszarem, a chcecie zastąpić jego reżim takim samym autorytaryzmem. Tutaj to ty wszystko kontrolujesz, o wszystkim decydujesz, lekarze trzymają gęby na kłódki. Decydujesz o wszystkim, wbrew zdaniu Rady Wojskowej, wbrew zdaniu lekarzy”. – „Skoro jesteśmy gorsi niż reżim, to ty tu nie wejdziesz”. Dochodzi do gróźb. „Jeśli tu zostaniesz, zobaczysz rzeczy, których nie chcesz widzieć”. – „Grozisz mi?” – „Tak, grożę ci”. Zatem odchodzimy coraz dalej i czekamy na Imada, który zabiera nas do samochodu. 18.00. Imad wiezie nas do trzeciej kliniki, tej prawdziwej, w której właśnie urządzają salę operacyjną na wypadek blokady Baba Amr. Al-Muthanna, aptekarz, poznał Raida w czasie jego poprzedniego pobytu. [Podkreśla, jak wszyscy jego koledzy po fachu, kwestię ryzyka personelu medycznego]. „Praca lekarza w Baba Amr jest bardzo niebezpieczna. Jeśli opuścimy dzielnicę, mogą nas zaaresztować i uwięzić na trzy do sześciu miesięcy tylko po to, żeby uniemożliwić nam pracę” Trzej lekarze z Baba Amr zostali aresztowani, a także dwóch aptekarzy i pielęgniarze. Większość z nich uwolniono. Jeden z aptekarzy, Djamal E, został zabity w czasie odsiadki, cztery miesiące temu. Język gestów: „Patrzą ci w dokumenty, widzą: jesteś z Baba Amr, i aresztują”. Al-Muthanna od pół roku nie opuścił granic dzielnicy.
Wchodzi Abu Ibrahim, pielęgniarz, który trafił do więzienia we wrześniu. Pracował w szpitalu państwo wym. Doniesiono na niego, że leczy rewolucjonistów, i został aresztowany. Odgrywa scenę, gestykulując zamaszyście, i opowiada: bili go kijem, zawiązali oczy, „Ty, chodź tutaj!”, mocne ciosy. Chłostali go grubym kauczukowym kablem i razili prądem. Pokazuje nam blizny na nogach. Rany się zainfekowały, bo warunki higieniczne były bardzo złe, żadnego prysznica. Został zatrzymany przez armię, potem przewieziony – nie wie dokąd, bo miał zawiązane oczy (z obawy, że ktoś go zidentyfikuje, nie chce nam podać szczegółów). Ale mówi, że obchodzili się z nim stosunkowo dobrze. Jako pielęgniarz miał prawo do specjalnego traktowania: nie połamali mu kości. Później mógł leczyć innych więźniów. Szczegóły tortur: pierwszego dnia był maltretowany dziewięć godzin. Następnie, po czterech dniach – maltretowano go znowu. Wynika to z rotacji przesłuchujących. Był przesłuchiwany trzy razy w ciągu dwunastu dni, za każdym razem – torturowany. Podwieszano go przy ścianie za nadgarstek, na plastikowej lince, przez cztery-pięć godzin dotykał ziemi tylko palcami u stóp: to asz-szaba, specyficzna metoda. Pokazuje tę pozycję. Spędził w więzieniu miesiąc. Wypuścili go, bo nic na niego nie znaleźli i niczego mu nie mogli udowodnić. Wszystkiemu zaprzeczył i w końcu dali mu spokój. Inni mężczyźni w pokoju. Abu Abd Allah, lekarz wojskowy, który od końca grudnia nie wrócił do pracy, i Abu Salim, lekarz wojskowego wywiadu, który nie pracuje od listopada. To Abu Salim kieruje tą kliniką. Uważa się za dezertera, ale nie ogłosił tego. Tu się urodził, tu są jego przyjaciele. Widząc, w jaki sposób traktowani są mieszkańcy dzielnicy i więźniowie, postanowił przyłączyć się do ludzi i żyć z nimi albo z nimi umrzeć. Pracował w Damaszku, na pięciu różnych oddziałach, a później w Latakii. Od dwóch lat pracuje w wywiadzie i widział, jak wyglądała sytuacja przed rewolucją i po niej. Może poświadczyć stosowanie tortur. „Jaka jest misja lekarza w muchabaracie? Wyjaśnię wam. Jego pierwsze zadanie: utrzymywać przy życiu osoby poddawane torturom, tak by mogły być torturowane możliwie jak najdłużej. Drugie: w razie utraty świadomości przez osobę przesłuchiwaną udzielić jej pierwszej pomocy, tak by można było kontynuować przesłuchanie. Trzecie: nadzorować użycie substancji psychotropowych w czasie przesłuchania. Chloropromazyna, diazepam lub valium, ketamina lub ketalar, i dziewięćdziesięcioprocentowy alkohol, litr do nosa albo do oczu. albo wstrzyknięty pod skórę – alkohol używany jest do budzenia, ale także do torturowania. Czwarte: jeżeli cierpienie przekroczy próg wytrzymałości torturowanej osoby, lekarz wiezie ją do szpitala wojskowego. Przed rewolucją pacjent miał ręce założone na plecy, skuwano je kajdankami; od początków rewolucji – zawiązuje mu się oczy i przykuwa do lekarza. Dawniej wszyscy pacjenci, którym groziła śmierć, byli leczeni; teraz – tylko ważni więźniowie, reszcie pozwala się umrzeć. To nie lekarz o tym orzeka: gdy widzi, że więźniowi grozi śmierć, wysyła raport do naczelnika, a ten podejmuje decyzję i podpisuje zgodę na przewiezienie. W szpitalu lekarz nie może odzywać się do pacjenta; jeśli ma pytanie, musi zwrócić się z nim do lekarza należącego do służb wywiadowczych, który zadaje je choremu, po czym przekazuje odpowiedź lekarzowi. Od początku rewolucji jeżeli do szpitala wojskowego trafi ważny więzień – w pewnych ściśle określonych przypadkach – zostaje on przywiązany do łóżka, a przed drzwiami jego sali stoi dwóch wartowników. Jedynie lekarz muchabaratu albo ordynator mogą ustawić leczenie. Nawet lekarz wywiadu jest przeszukiwany przez wartowników zawsze, gdy wychodzi z sali, na przykład do toalety, i później, gdy wraca”. Długa opowieść Abu Salima. W Damaszku, w Sekcji Regionalnej, są Arabowie, osadzeni jeszcze w 1985 roku. Najniebezpieczniejsi z nich są Libańczycy; jest tam między innymi jedenastu Libańczyków, dwóch Jordańczyków i jeden Algierczyk. Przebywają w bardzo ciężkich warunkach. Pod koniec 2010 roku przeprowadzili strajk głodowy, domagając się trzech rzeczy: – prawa do czytania gazet, – prawa do świeżego chleba, – pożywienia, które nie śmierdzi. Abu Salim został wysłany przez naczelnika na pertraktacje – miał rozmawiać w towarzystwie dwóch oficerów bezpieki. Strajk trwał miesiąc i trzy dni, w końcu oficerowie muchabaratu przystali na żądania więźniów. Dwóch niebezpiecznych osadzonych znajduje się w celi o wymiarach trzy metry na metr sześćdziesiąt, z otwartą toaletą. W drzwiach – świetlik dwadzieścia na trzydzieści centymetrów. U góry ściany – szpara o wymiarach pięćdziesiąt na trzydzieści centymetrów. Żeby otworzyć okno – na przykład latem, gdy wzrasta temperatura – lekarz musi napisać raport i otrzymać pozwolenie.
Abu Salim nie wie, za co ci ludzie tam trafili. Ale pewnego dnia wracał ze szpitala do gmachu muchabaratu przykuty kajdankami do jednego z nich. Strażnicy nie mogli znaleźć klucza i Abu Salim przez moment został z nim sam. „O co chodzi w twoim przypadku?”, spytał. „Mam problem z wielkim szefem” (Hafiz al-Asad). Rozmowa toczy się dalej u Abu Salima, w lodowatym pokoju gościnnym. Abu Ibrahim, pielęgniarz, przynosi mazut i zaczynamy grzać. Kawa, papierosy. Aptekarz Al-Muthanna chce znać nasze zdanie: „Jakie były błędy rewolucji? Co można było zrobić inaczej?”. Ja: „Jak na razie nie było żadnych błędów. Idziecie dobrą drogą, macie dobrą strategię. Presja wywierana na reżim staje się z każdym dniem silniejsza. Rośnie liczba manifestacji, rośnie liczba dezercji. Reżim wydaje się wam bardzo solidny, nic w tym dziwnego, cierpicie, ale to drewniany dom przeżarty przez termity. Pewnego dnia ktoś uderzy w ścianę i wszystko się rozsypie. I to wy jesteście termitami. Wasza droga jest dobra, ale długa i nie ma żadnych skrótów. Musicie natomiast odrzucić pokusę radykalizacji. Niecierpliwość żołnierzy, pokusę dżihadu. To może wszystko wywrócić do góry nogami. Ale reżim już przegrał. Sytuacja sprzed rewolucji nigdy nie wróci. Ponieważ strach został przezwyciężony, ludzie nie boją się już władzy tak jak dawniej”. Pytanie dotyczące Francji: „Co można zrobić, żeby Francja wywierała większą presję na Rosję?” Wyjaśniam, że trzeba poczekać na koniec działań Ligi Arabskiej. Kiedy nie odniosą skutku, Zachód będzie mógł powiedzieć: „Cóż, Arabowie próbowali, nie udało im się, teraz zabieramy się do tego inaczej”. Raid tłumaczy i komentuje. Wyjaśnia także rolę Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Praw Człowieka, który opracowuje drugi raport. Lekarze, w tym także Abu Salim, zrozumieli, o co chodzi, i proponują, że przygotują teczkę z nazwiskami wszystkich znanych im ludzi odpowiedzialnych za represje, i z ujawnionymi faktami. Zadają pytania o międzynarodową ochronę struktur medycznych. Chcieliby dołączyć do Lekarzy bez Granic. Wyjaśniam, że to nie działa w ten sposób. Ochrona leży raczej w gestii Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. W zasadzie Czerwony Krzyż / Czerwony Półksiężyc powinien chronić szpital. Atakowanie go jest przez prawo międzynarodowe uznawane za zbrodnię wojenną. Ale tutaj tak oznaczony szpital byłby celem. Jedna zbrodnia wojenna więcej czy mniej... To nic nie znaczy dla reżimu. Opowiadają nam pewną anegdotę. Dawniej noszenie zarostu było samo w sobie powodem oskarżenia: „Ach, należysz do bandy Ibn Ladina”. Teraz zatrzymują studenta: „Co studiujesz?” – „Literaturę francuską”. – „Ach, należysz do bandy Sarkozy’ego, dżama’at Sarkozy!” To prawdziwa historia: „Możesz się spotkać z tym studentem”. Zatrzymali go w więzieniu na dwadzieścia jeden dni, trzy miesiące temu”. Al-Muthanna mówi, że zakazano grać w kulki, bo mogą one posłużyć za broń przeciwko armii, gdy ktoś ma procę. Jeżeli wejdą do jakiegoś domu i znajdą u dziecka kulki do gry, aresztują ojca. Dlatego rodzice zabraniają dzieciom bawić się nimi. Jeden mężczyzna z Baba Amr trzy dni temu trafił za to do aresztu. Abu Salim twierdzi, że nawet dzieci są obserwowano. Ktoś zapytał jego syna, jakie kanały w telewizji oglądają rodzice. Chłopiec wiedział, że musi uważać, odpowiedział, jak trzeba. Ale rodzice dzieci, które odpowiedziały: AlDżazira, Al-Arabija, France 24, BBC, Al-Wiral, Adnan al’Aarut (saudyjski kaznodzieja przeciwny syryjskiemu reżimowi) itd., zostali wezwani. W niektórych szkołach uzbrojony facet z bezpieki rozdał dzieciom z dziewiątej klasy – czyli dwunastolatkom – kwestionariusze na temat zwyczajów rodziców. Nauczyciele są zmuszeni do wyrażania na to zgody. Przykładowe pytania: Jakie kanały telewizyjne oglądają wasi rodzice? (Są wymienione). Czy wasi rodzice oglądają kanał Al-Dunya? Jak reagują podczas rozmów o prezydencie? Czy wasi bliscy uczestniczą w demonstracjach? Czy macie w domu broń? Mówią nam o porwaniach. H.R. to kobieta uprowadzona w Insza’at przez szabbihę, wypuszczona po czterech dniach wraz z dwiema innymi dziewczynami, w ramach wymiany za zwolenników reżimu porwanych przez WAS. Jest też rodzina S. w Insza’at – ich córka H.S. była przetrzymywana przez pięć dni. Lekarz wojskowy Abu Abd Allah ją zna. 45
Nieco wcześniej Abu Abd Allah daje mi w prezencie piękną misbahę ze szklanych paciorków w kolorach wolnej Syrii – wykonał ją w więzieniu jego brat. Ali, inny lekarz, pokazuje nam swój pocięty bliznami tors. Dwudziestego ósmego października przeszyło go kilka kul, w tym jedna centymetr od serca i jedna półtora centymetra od kręgosłupa. Do dzielnicy wjechali członkowie szabbihy, czterech mężczyzn z kałachami i karabinem maszynowym, w czarnym wozie marki Kia. Pozdrowili przyjaźnie ludzi z WAS, po czym zaczęli strzelać do manifestującego tłumu. Udało im się zbiec przez Kefar Aj a i
dotrzeć do rogatki. Zginęło sześć osób, w tym jedna kobieta. Raid to pamięta, fotografował ciała ofiar. Ali został już ogłoszony szahidem, już kopano mu grób. „jestem żywym męczennikiem”.
* W chwili gdy docieramy do domu, rozlegają się serie wystrzałów, część całkiem blisko (najwyraźniej te początkowe). Ostra wymiana ognia. Później słychać je nieco dalej. Po wystrzale z moździerza serie są coraz dłuższe. 46
Jest godzina 10.45. Ubieramy się i wychodzimy, eskortowani przez ’Ala’, który niesie AK-74 . Idziemy do kwatery Hasana, gdzie chłopaki w ciemności, przyświecając sobie jedynie ekranikami telefonów, próbują załadować karabin maszynowy, który chyba się zaciął. Ruszamy dalej z innym żołnierzem, wzdłuż na wpół zburzonych budynków, tam gdzie byliśmy wczoraj. Docieramy do skrzyżowania z ulicą wychodzącą na pozycje armii. ’Ala’ mówi nam, że musimy ją szybko przebiec. Ruszamy. W tym momencie na posterunku otwierają ogień, najpierw z rzadka, potem całymi seriami. Idziemy dalej, szukamy Hasana. Ten drugi żołnierz dzwoni do niego. Hasan poszedł do Insza’at, gdzie trwa główny atak. Kto zaatakował pierwszy? „My nigdy nie atakujemy – odpowiada ‘Ala’. – Gdy armia atakuje, bronimy się”. Zawracamy, jeszcze raz przebiegamy przez ulicę, a potem spokojnie wracamy do domu. Zadziwiający spokój przez kilka minut, które spędzamy w ciemności na rogu jednej z ulic, czekając na kontakt z Hasanem. Serie, które słychać z różnych stron, i my – w chłodzie i w spokoju, nieruchomi.
* Imad podaje nam inną wersję historii o dwóch jeńcach, których widzieliśmy w drugiej klinice. WAS zaatakowała budynek armii, a ci dwaj żołnierze uciekli. Ranni, zostali schwytani i dopiero wtedy powiedzieli: „Jesteśmy z wami”. Ale WAS uważa ich za jeńców [a nie za dezerterów]. Snajperzy armii mają dwa zadania: strzelać do przechodniów i do żołnierzy, którzy próbują dezerterować. Właśnie dlatego postrzelono tych dwóch mężczyzn. Fadi, Abu Jazan i Hasan wracają z pola walki. Fadi próbował wystrzelić jeden granat z RPG, który Abu Jazan demontuje na naszych oczach, ale broń najwyraźniej wyzionęła ducha. Droczymy się z nimi, bo nie przynieśli nic do jedzenia. Abu Jazan opowiada o walce: w Insza’at, w szkole jest posterunek WAS. Armia zaatakowała, a chłopaki zadzwonili, domagając się wsparcia. Wiedzieli, że po piętrach wieżowca w budowie, w pobliżu niebieskiej wieży grasuje snajper, dlatego wzięli z sobą granatniki RPG – żeby go wykurzyć. Wystrzelili jeden granat. Nawet gdyby chybili – strzelają „w ciemno”, nie wiedzą, na którym jest piętrze – powinni byli go przestraszyć i zmusić do zejścia. 00.45. Nareszcie kolacja. Imad wydaje okrzyk radości, wyjmuje pistolet i strzela w szybę, wyjąc ze śmiechu. Zrzędzę: „Nieładnie dziurawić ściany i okna, przecież jesteś tu z wizytą”.
Niedziela, 22 stycznia Baba Amr Powolna pobudka. Za’tar, labna, ser. Sny mnożą się bez ustanku, osobiste i uwierające. Wychodzimy. Chłód, mgła. Dzielnica jest wyludniona. Przed kwaterą stopniowo zbiera się garstka żołnierzy. Muhammad Z. z Rady Wojskowej, na motorze, Abu Jazan – nieco później. Porównywanie kałachów rosyjskich i chińskich, żarty, śmiechy. Mężczyźni używają kilku angielskich słów, które znają. Uzbrojenie WAS jest bardzo zróżnicowane: broń rosyjska, chińska, czeska, belgijska, amerykańska, hiszpańska, włoska... Muhammad Z. wiezie nas motorem ku sercu Baba Amr, aż do pewnej uliczki. Z jednego z domów wychodzą dwie kobiety i mężczyzna: kobiety straciły tu ojca, gdy przed drzwi spadł pocisk artyleryjski. To się stało pod koniec grudnia. Ślady są jeszcze widoczne: rozdarta blacha na drzwiach, przewrócony słup elektryczny. Wewnątrz jakiegoś mieszkania, na łóżku zasłanym kocami, pod kroplówką leży mężczyzna – bardzo chudy, zabiedzony, lecz uśmiechnięty. To Z. Stracił lewą nogę, tuż pod kolanem. Kikut ma nadal owinięty ogromnym opatrunkiem. Pokój jest pełen ludzi, jakaś staruszka, inne kobiety, dzieci, liczni mężczyźni, jego brat. Wszyscy słuchają opowieści. [Z. stracił nogę od tego samego pocisku artyleryjskiego, który zabił ojca dwóch kobiet spotkanych w uliczce]. Synowi jego brata Alemu wybuch urwał kawałek ręki, jedna z jego sąsiadek też została ranna. Wszystkich troje samochody odwiozły do Al-Hakima, prywatnej kliniki w Insza’at. Personel pracował pod presją, zbyt wielu rannych przywieziono tego dnia, nie mogli ich zoperować. Zadzwonili do innej prywatnej kliniki, oddalonej o sześćset metrów Al-Amin, w tej samej dzielnicy. Na drodze pomiędzy jedną a drugą lecznicą stała rogatka. Al-Amin wysłała do AlHakimy samochód oznaczony jako „pogotowie medyczne”, z pielęgniarzami, którzy mieli odebrać rannych. W jedną stronę samochód bez problemu przejechał rogatkę; jadąc z powrotem, został zatrzymany, żołnierze i agenci bezpieczeństwa dostrzegli rannych. Kazali wysiąść obu mężczyznom, a kobietom pozwolili wrócić do kliniki. Dwaj mężczyźni pojechali wozem opancerzonym do szpitala wojskowego dzielnicy Al-Waar, w pobliżu Akademii Wojskowej. Opowiada o tym Z., odgrywając niektóre wydarzenia, wymachując ręką z wbitym venflonem. Ranni spędzili trzydzieści, czterdzieści pięć minut w pierwszej klinice, ale nikt się nimi nie zajął, dostali tylko środki przeciwbólowe. Ręka jego bratanka nie była całkiem oderwana, podobnie jak noga Z., którą sąsiedzi obandażowali szalikiem. W szpitalu wojskowym, nadal z nieopatrzonymi ranami, zostają przejęci przez klawiszy i przywiązani do łóżek – tam ich torturowano przez ponad osiem godzin. Bito po całym ciele i po głowie tacami kuchennymi. Bratanek Ali zmarł w wyniku tortur. Godzinę po śmierci Alego zawieziono Z. na salę operacyjną, gdzie nareszcie przeprowadzono zabieg, próbując przyszyć nogę, która częściowo nadal się trzymała. Później odwieziono go do celi. Tam zaś z powodu braku opieki medycznej w ranę wdało się zakażenie; sześć dni po aresztowaniu lekarz wojskowy podjął decyzję o amputacji nogi. Na jego prawej kończynie trzy głębokie blizny – pozostałości po wypadku sprzed dwudziestu lat. Już wcześniej był niepełnosprawny, miał prawą nogę o siedemnaście centymetrów krótszą od lewej. Teraz tylko ona mu pozostała. Muhammad Z. mówi: „To jedyna znana nam osoba stąd, która wyszła żywa ze szpitala wojskowego”. Wracam do tematu tortur. Z. opowiada. Oprawcy nie zadawali żadnych pytań, z ich ust płynęły tylko obelgi: „Ach, chcesz wolności, no to masz wolność!” Lżyli także żony ofiar. W czasie tortur przykrywano mu twarz kocem i nie mógł widzieć tych, którzy go bili. Zarzucano Z., że chwycił broń. On tłumaczył się, mówiąc: „Nie, to niemożliwe, jestem kaleką”. Ludzie stąd
uważają, że to z tego powodu uszedł z życiem. Jeden z żołnierzy skakał mu po piersiach. Przywiązali linki do jego rannej nogi i ciągnęli je w prawo i w lewo. „Robili mi bardzo dużo różnych rzeczy, ale już nie pamiętam”. W ciągu tych siedmiu czy ośmiu godzin on i jego bratanek byli torturowani na zmianę. W sali znajdowali się też inni więźniowie, już po torturach: „Ich sprawy już załatwiono”. Zmarł jeszcze jeden mężczyzna, około sześćdziesięcioletni. Gdy przyjechał, był ranny w ramię, a oni bili go nieprzerwanie przez godzinę, aż zmarł. Z. nie wie, kim był, mógł tylko domyślić się jego wieku, słysząc jego głos. Oprawcy dawali znać, że wchodzą do sali, szarpiąc za klamkę, a wtedy więźniowie musieli przykrywać twarze kocami pod groźbą egzekucji. Pewne jest, że ci, którzy torturowali, nie byli lekarzami. Sądzi, że to byli członkowie służb bezpieczeństwa. Pokazuje nam blizny na kostce i dwie, mniej wyraźne, na nadgarstkach – od łańcuchów, które go krępowały. Z. spędził w sumie dwadzieścia pięć dni w szpitalu wojskowym. Nie widział już niczyjej śmierci. Ale jednemu z torturowanych mężczyzn złamano kręgosłup. Gdy zaledwie tydzień temu Z. został uwolniony, zawieziono go do Pałacu Sprawiedliwości, gdzie stanął przed sądem za posiadanie broni, podżeganie do demonstracji, pomoc grupom paramilitarnym, udział w powstaniu zbrojnym. „Przesłuchujący biją cię, biją, biją, a na koniec dostajesz listę punktów oskarżenia, z którymi absolutnie się nie zgadzasz”. Został wypuszczony za kaucją dzięki amnestii, lecz nadal ciążą na nim zarzuty [amnestia ta została ogłoszona przez Baszszara al-Asada 15 stycznia 2012 roku, ale de facto nigdy nie weszła w życie] . Brat odwiózł go taksówką do domu. Musi się stawić przed sądem za miesiąc, ale myśli o tym, żeby wysłać na rozprawę adwokata. Ktoś pokazuje nam zdjęcie w telefonie – to Z. po wyjściu ze szpitala. Żółta skóra, siwa broda, rysy stężałe, trupie – ale najwyraźniej w głębi duszy szczęśliwy, że żyje. Pokazują nam też zdjęcie mężczyzny, którego zabił pocisk, ojca jednego z tutejszych żołnierzy, i filmik z tego wydarzenia. Potworny – kobiety wrzeszczą, jakiś przerażony mężczyzna krzyczy bez przerwy: „Allahu akbar!”, widać kilka leżących wokół trupów, mężczyzna niesie ranną kobietę do pickupa, to zapewne ta sąsiadka. Na samym początku obraz Z. z dyndającą nogą – ludzie wpychają go do samochodu. Tuż przed wyjazdem Z. patrzy na mnie roziskrzonym wzrokiem, posyła mi całusa. Po czym mówi: „Oni tam mnie zabili. Powinienem był tam zostać”.
* Około 14.00 w centrum dzielnicy protest przeciwko raportowi Ligi Arabskiej, który ludzie uznali za negatywny. Chcą, żeby akta zostały przesłane z Ligi do Rady bezpieczeństwa ONZ. W czasie manifestacji ludzie noszą na ramionach oficera, który z kolei trzyma swojego kałacha, i śpiewają: „Niech żyje WAS!” Ten oficer to nakib, który właśnie zdezerterował. Ludzie śpiewają też: naród chce ochrony międzynarodowej, naród chce strefy zakazu lotów, naród chce ogłoszenia dżihadu. Na manifestacji jest Bassam, wciąż pełen godności i charyzmatyczny, Bassam o oczach pełnych żaru. Później chodzimy trochę z doktorem Alim i jednym z jego przyjaciół. Podjadamy ful u wędrownego sprzedawcy, otaczają nas dzieciaki – wiele z nich nosi zielono-pomarańczowe czapki i szaliki. To barwy klubu piłkarskiego Al-Karama, drużyny z Homs, której bramkarz Abul Basit Sarut opowiedział się po stronie rewolucji. Częstujemy Bassama fulem, ale on odmawia: od pół roku pości, codziennie prócz dwóch ’Id [świąt], kiedy obowiązuje zakaz postu. „To dodaje mi siły”, mówi. Później idziemy ogrzać się przy koksowniku. Nadal panuje piekielny chłód, niebo jest szare, zatopione we mgle, od której odcinają się pobliskie budynki i minarety jednego z meczetów. Wędrowne ptaki krążą nad dachami. Kilka serii z różnych stron, a potem nawoływanie do modlitwy. Zaczyna padać śnieg, wielkimi płatkami. Wizyta u jednego z żołnierzy z dzielnicy. Ma około trzydziestu lat i twarz przestrzeloną na wylot. Doszedł do siebie, rozmawia z nami, ale prawa strona jego twarzy, a zwłaszcza oko, jest potwornie spuchnięta. Jest bardzo spięty, przestraszony. Powinien przejść dwie albo trzy operacje: jedną, żeby nastawić kość policzkową, drugą plastyczną i jeszcze jedną, żeby uratować oko; zawsze gdy jedzie do okulisty, musi mijać rogatki i to go przeraża. Jego rany nie można ukryć. Stało się to półtora miesiąca temu na głównej alei, gdy istniała jeszcze rogatka w centrum Baba Amr. Dzień był
spokojny, nic się nie działo. Przechodził z kuzynem na drugą stronę ulicy, gdy żołnierze bez powodu otworzyli ogień. Mężczyźni usłyszeli, jak wokół nich świszczą kule, i zaczęli biec. Zanim dotarli do prostopadłej ulicy, jeden z nich dostał w głowę, pocisk wbił się w górną część policzka i wyszedł pod okiem. Przekazano go w ręce WAS, która przewiozła rannego do placówki Czerwonego Półksiężyca, prawdopodobnie gdzieś w Insza’at. Ludzie z Czerwonego Półksiężyca zawieźli go do prywatnej kliniki Al-Birr. W klinice jest posterunek policji. Sprawdzili, czy nie jest poszukiwany, wypełnili raport, ale nie skontaktowali się z muchabaratem. Nazajutrz po operacji prędko przyjechała po niego rodzina – nie chcieli kłopotów. Nie zgadza się na zdjęcie, podobnie jak jego starszy brat, który mówi w jego imieniu. Obaj bardzo się boją. W pobliskim parku biegają dzieciaki, krzyczą, bawią się na wilgotnym śniegu. Śnieg wkrótce przestaje padać. Jemy zimny falafel przy kramiku, gdy niedaleko rozlega się eksplozja, a polem serie z karabinu. Błądzimy trochę we mgle, spotykamy żołnierza, który proponuje, że pokaże nam miejsce wybuchu. To uliczka w pobliżu „frontu” – ronda wychodzącego między innymi na ulicę Brazil. Wystrzelono dwa granaty w pobliżu ostatnich pozycji WAS, jeden z nich nie eksplodował. Oglądamy ślady i odchodzimy. Żołnierz, Abd al-Kadir, oświadcza: „Powinniście wyjechać. Rijad al-Asad powiedział, że nie możecie tu zostać ze względów bezpieczeństwa, waszego bezpieczeństwa. Armia może zaatakować dzielnicę, tak jak zaatakowała ekipę Jacquiera”. Jak już wspomniałem, spięcia z rozmaitymi cywilnymi aktywistami albo żołnierzami WAS były stałym elementem naszej wizyty Raid kilkakrotnie musiał udaremniać dość dzikie próby usuwania niektórych jego plików: Za każdym razem Muhannad al’Uimar z Rady Wojskowej interweniował żeby ugasić ogień, i dlatego w tej sytuacji także usiłowaliśmy się z nim spotkać. Dzwonimy do Muhannada: „Wracajcie do Hasana. Będę za dwadzieścia minut”. Wracamy. Hasan i jego przyjaciele czekają na nas z ciepłym pieczonym kurczakiem i humusem, który pałaszuję z przyjemnością, tymczasem Raid na wszelki wpadek kopiuje wszystkie swoje pliki. Przychodzi Muhannad. Wszyscy siadają w kręgu i natychmiast spotkanie staje się bardziej oficjalne. Muhannad ostrożnie zadaje pytania Raidowi: „Widziałeś to, co chciałeś zobaczyć? Jakie macie plany? Co myślisz na temat obecnej sytuacji?” Raid mówi, że sytuacja jest lepsza niż wówczas, gdy był tu za pierwszym razem, ponieważ zlikwidowali posterunek armii i dzielnica stała się bezpieczniejsza. Chcielibyśmy jechać dalej, do Chalidijji, a 47
później może jeszcze do Talbisi , by spotkać się z ludźmi, których zna – i wymienia ich z nazwiska. „Kto przeprowadził was przez granicę z Libanem?” – „Abu Brahim”. I tak dalej w tym stylu. Muhannad pyta o kłopot z pierwszą kliniką, u Abu Bariego. Raid wyjaśnia, mówi o zdjęciach i tym podobne. Muhannad: „Nie należy więcej jeździć do kliniki Abu Bariego. Dlatego przewieźliśmy wam rannych do drugiej kliniki”. On i Hasan rozmawiają przez chwilę o Dżaddim, o tym, jak okropnie zachował się pierwszego dnia, kiedy wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Muhannad: „To niegodne kierownika do spraw informacji, nie zachował się jak należy. Powinien przeprosić. Ci, którzy źle się wobec was zachowali, powinni was przeprosić. Jeżeli chcecie dalej tu pracować, to możecie pracować, jesteście mile widziani. Imad zostanie z wami i nie będzie żadnego problemu”. Muhannad mówi nam o oficerze policji kryminalnej. To Abu Ali Munzir, który wraz z dwoma ludźmi z szabbihy uprowadził cztery dziewczyny. To ten sam mężczyzna, o którym opowiadała młoda kobieta w klinice Abu Bariego. Telefonuje przy nas do tej dziewczyny, słyszy od niej pięć nazwisk, które już znam, i jeszcze szóste. Munzir przetrzymuje ponadto trzy inne dziewczyny, ale nie znają ich nazwisk. W sumie jest ich dziewięć. Szósta dziewczyna to ta, o której mówiono nam w Radzie Wojskowej – porwana pracownica zakładu fryzjerskiego. Muhannad to potwierdza, mówi, że gdy rozmawialiśmy, myślał, iż została uprowadzona przez wywiad lotniczy, ale teraz już wiedzą, że to Munzir. Munzir przetrzymuje kobiety na własny rachunek, niczym szabbiha. WAS wywiera na niego presję za pośrednictwem obserwatorów z Ligi Arabskiej, żeby przekazano je do Urzędu Bezpieczeństwa Politycznego. Na razie bezskutecznie. Jest tu także brat Muhammada Z., „sympatycznego salafity”, jak go nazywam. Ma na imię Abu Salaam. Opowiada,
że dwie żony jego brata zostały pod koniec grudnia schwytane przez szabbihę, w sadach. Muhammad jest poszukiwany, a ci z szabbihy przyszli po niego do jego domu na wsi; nie znaleźli go, więc wzięli te dwie kobiety jako zakładniczki – żeby sam się oddał w ich ręce. Przetrzymywano je przez sześć dni, a po przyjeździe obserwatorów z Ligi Arabskiej wypuszczono na wolność. Muhammad nie powiedział nam tego w obawie, że poprosimy o spotkanie z nimi. Muhannad mówi, że żony Muhammada były maltretowane, dotkliwie maltretowane. Żadnych dodatkowych szczegółów. W pokoju jest zbyt dużo ludzi, aby nalegać. Wracamy do tematu dżihadu. Muhannad al ’Umar: „Codziennie giną ludzie. Stanowisko Ligi Arabskiej jest mało konkretne, zatem idea dżihadu nasuwa się sama”. „Co to znaczy?” – „Chcemy, żeby wszyscy bojownicy świata arabskiego przyjechali i przyłączyli się do naszej walki. Chcemy, żeby wszyscy wysocy urzędnicy, którzy nadal pracują na rzecz rządu, zostali skazani na karę śmierci. Gdy to ogłosimy, wszyscy cywile, którzy jeszcze nie chwycili za broń, zaraz do nas dołączą”. Ich zdaniem presja międzynarodowa jest zbyt słaba. „Jeśli zdecydujemy się rozpocząć dżihad, przejdziemy do następnego etapu wojskowej rewolucji”. Wtrąca się Imad: „Nie, jeśli to zrobimy, przejdziemy do etapu wojny powszechnej”. Domagają się bezpośredniej interwencji NATO – bo tak się nie stało w listopadzie. Wtedy Raid widział manifestację w Kusur, dzielnicy na północnym zachodzie miasta, w czasie której jeden z aktywistów usiłował rzucić hasło: „Naród chce interwencji NATO!”. Nikt go nie podchwycił, pomimo tylu prób. Muhannad: „WAS porwała trzech mężczyzn i dwie kobiety, żeby wymienić ich na szesnastu robotników firmy Mandarin (Pepsi) uprowadzonych przez szabbihę około 16 listopada. Zostali zatrzymani na posterunku wywiadu, funkcjonariusze zadzwonili po szabbihę, a ci gdzieś ich wywieźli. Pięć dni później WAS porwała tę piątkę i po dwóch dniach wynegocjowała wymianę”. Jedna z uprowadzonych kobiet była alawitką, druga – ismailitką. Jedna była żoną, a druga siostrą oficera. Trzej młodzi mężczyźni także byli alawitami – dwaj z szabbihy i jeden właściciel burdelu, tak twierdzą. Muhannad uważa, że z powodu zaostrzonych represji prawdopodobnie dojdzie do konfliktu sekt. „Fakt, że wspólnota alawicka jednoznacznie wspiera reżim, może doprowadzić do starć na tle religijnym. Ale ta kwestia leży w zakresie kompetencji przywódców religijnych, szejków. Jesteśmy świadomi, że reżim rozgrywa temat starcia na tle religijnym. Ale jeśli reżim upadnie, znikną jego metody. Nie będzie represji. Ci, którzy brali w nich udział, staną przed sądem. Wspólnota alawicka też na tym skorzysta, podobnie jak wszyscy obywatele syryjscy. Tak czy inaczej – nie można się ich pozbyć. Stanowią część syryjskiego społeczeństwa, jak my. Wiem, co myślą ludzie ze wspólnoty sunnickiej. Nasz punkt widzenia nie jest wyznaniowy”. Prosimy, żeby objaśnili nam organizację dzielnicy. Są trzy struktury: – Al-Madżlis al-Askari (Rada Wojskowa): dwudziestu czterech członków, w tym trzech cywilów i dwudziestu jeden żołnierzy; – Madżlis asz-Szura (Rada Cywilna albo Rada Konsultacyjna): zajmuje się kwestiami prawnymi, pomocą humanitarną dla cywilów, a także zaopatrzeniem WAS; czternastu członków, w tym siedmiu cywilów i siedmiu żołnierzy; – Tansikijjat (Komitety Koordynacji Lokalnej): organizują manifestacje. Al-Maktab al-Tlami (Biuro Informacyjne) to jeden z tych komitetów! Muhannad oświadcza, że Abd ar-Razzak Tlas nie jest dowódcą katiby. Nie chce podać prawdziwego nazwiska komendanta. Abd ar-Razzak Tlas jest członkiem Rady Wojskowej, ale niektórzy mają wyższe od niego stopnie, na przykład nakib, którego widzieliśmy w czasie demonstracji (i który tak naprawdę zdezerterował dwa miesiące temu). Istnieje pewien koordynator – jego nazwisko to tajemnica – który ma związki z Tansikijjat i pośredniczy pomiędzy Radą Wojskową, Komitetami Koordynacji Lokalnej a Syryjską Radą Narodową (SRN). To on zapewnia także kontakt z Rijadem al-Asadem. Rijad al-As’ad wydaje rozkazy, wytycza ogólne kierunki, a także dostarcza broń i pieniądze. Uznają jego władzę. Rada Wojskowa zgadza się z wizją i celami politycznymi SRN. Uznaje, że SRN reprezentuje rewolucjonistów i
akceptuje jej zwierzchność. Jeżeli utworzy się rząd przejściowy, uzna jego władzę. Przychodzi starszy pan w garniturze, bardzo elegancki – to oficer w stanie spoczynku. Zakłada sobie na ramię snajperskie karabiny i udziela chłopakom rad. Zażarta dyskusja pomiędzy mężczyznami – Hasanem, Imadem, starym, Abu Dżawadem; młodzi milczą. Na koniec Abu Dżawad i stary wyjmują banknoty, grube pliki funtów syryjskich, i dają ich część Hasanowi „dla młodych”, jeśli dobrze zrozumiałem. Hasan próbuje odmawiać, wywiązuje się dyskusja, w końcu pieniądze zostają pod popielniczką. Później wszyscy się rozchodzą, a my jedziemy do doktora Alego, żeby skorzystać z Internetu.
* Trafiamy do pokoju pełnego aktywistów; każdy siedzi przy laptopie na Facebooku albo na jakimś innym portalu. Są tu Alusz, przewodnik demonstracji, i jego przyjaciele. Szykują fajkę wodną. Łącza działają bardzo powoli, ale są safe, zabezpieczane przez Tor. Niestety, poważny wirus zainfekował mój pendrive u Abd ar-Razzaka Tlasa. Nie można go usunąć. „Złapałem go w al-Dżajsz al-Hurr, w Wolnej Armii”. – „Al-Dżajsz al-Hurr to wirus!” Ali, żywy męczennik, też tu jest. Jego kumple opowiadają o tym, jak myśleli, że zginął. Ważył wtedy sto kilogramów i jego kolega Abu Sulajman, wątły facecik, nie był w stanie ciągnąć jego ciała. Zawieźli go do szpitala, przedostając się przez rogatki. Gdy żołnierze zobaczyli, w jakim jest stanie, przepuścili go: „On i tak jest już martwy”. Żywy męczennik pokazuje nam z niemałą dumą film, na którym widać go zaraz po tym, jak został ranny. Lewe płuco wypływa mu z piersi. Z tego, co mówią młodzi, od naszego przyjazdu zginął tylko jeden człowiek. Abd al-Kafi M., zabity w szpitalu wojskowym. To na pewno ten, którego pogrzeb przegapiliśmy, ten, o którym mówiono, że właśnie zmarł. Ale zanim przyjechaliśmy, było bardzo ostro: pięć ofiar w niedzielę, piętnastego, pięć ofiar we wtorek siedemnastego, jedna ofiara w środę, w przeddzień naszego przyjazdu. Abu Sulajman: „Nasi rodzice żyli w ciągłym straci m. My rozbiliśmy mur strachu. Albo zwyciężymy, albo umrzemy”. Układa palce w literę V. Sesja zdjęciowa, pozujemy wszyscy, pokazując znak zwycięstwa – ale można używać tylko ich aparatów, mojego nie.
Poniedziałek, 23 stycznia Baba Amr Niespokojna pobudka. Około 10.00,10.20 wybudzam się powoli, w oddali słychać serie z karabinów. Próbuję potrząsnąć Raidem. Fadi i Ahmad śpią w salonie, idę sprawdzić, co z ciepłą wodą, ale zabrakło mazutu. Zjawiają się chłopaki, są dość ożywieni, przyszli po karabiny maszynowe i bandoliery. Serie rozlegają się nadal, większość, jak się zdaje, bliżej, chyba coś się dzieje. Żołnierze budzą Fadiego i Ahmada, ubieramy się szybko i postanawiamy iść z nimi. Na zewnątrz wilgotny, mglisty chłód. Biegniemy przez mały placyk do kwatery Hasana – nie ma nikogo. Imad podjeżdża z piskiem opon, wyjaśnia nam z grubsza, o co chodzi. Przebiegamy przez ulicę, przy której stoją budynki zwrócone ku linii frontu – to one są celem ostrzału. A strzały padają gęsto i słychać je całkiem blisko, teraz na pewno strzela WAS. Ibn Pedro przywozi samochodem dwóch kumpli, wchodzimy do budynku, na drugie piętro. Młody chłopak stoi przy wyrwie po pocisku, ma karabin maszynowy, który jednak się zaciął. Ahmad przynosi swoją broń i zajmuje miejsce chłopaka, po czym zaczyna strzelać krótkimi seriami. Puste łuski odbijają się od ścian. Raid robi zdjęcia, huk jest piekielny. Reszta przygląda się spokojnie, paląc i przerzucając się dowcipami. Później Ibn Pedro zajmuje miejsce Ahmada, żeby sobie potrenować; takie poranne ćwiczenia. Woń kordytu wypełnia zdewastowane mieszkanie. Ibn Pedro wyjaśnia nam sytuację: jeden ze snajperów zaczął strzelać do cywilów i zranił czterech z nich. WAS odpowiedziała, ostrzeliwując snajpera, który schronił się w jednym z wieżowców w pobliżu stadionu. Pierwszy z młodych staje na jego miejscu i próbuje strzelać. Wypuszcza kilka serii, ale karabin bez przerwy się zacina. Wychodzimy. Na ulicy chłopcy zachowują spokój, rozmawiają. Przychodzi Fadi. Ja: „I co, dolałeś mazutu, żeby zagrzać wodę?” Ahmad jedzie po amunicję. Idziemy w dół ulicy z Fadim, przechodzimy przez kolejny budynek, a później, przez dziurę w murze ogrodu, przedostajemy się do bloku obok. Okno na klatce schodowej jest odkryte, trzeba wbiegać szybko. Na górze znajduje się mieszkanie ze stopionym telewizorem i poprzewracanymi kanapami. Jeden z chłopaków ustawił metalową drabinę przy dziurze w ścianie – to będzie podpórka dla broni – i rozsiadł się wygodnie na małym, biurowym krześle. Chłopcy zmieniają się, każdy strzela po kilka razy. Zaczynam notować, Raid dzwoni do Imada. Trzech bojowników WAS odniosło rany od granatów z RPG, jeden dość poważne. Ale wszyscy ranni są w klinice Abu Bariego, do której nie będziemy mieli wstępu. Wychodzimy z budynku, po czym wracamy do pierwszego mieszkania. Abu Husajn, krępy uśmiechnięty brodacz o zepsutych zębach, owinięty w ponczo z koca, oddaje głośne strzały z G3 Heckler & Koch. Ten pierwszy nadal walczy z zacinającym się karabinem maszynowym, wreszcie wypuszcza kilka serii, które odbijają się echem w małym pokoju. Sytuacja uspokoiła się nieco, ale chłopcy twierdzą, że armia jeszcze zaatakuje. Jakiś czas temu dał się słyszeć wybuch granatu, ale nie pocisków artyleryjskich. Podobno jesteśmy poza zasięgiem RPG. Abu Husajn wyjaśnia, że strzelają z czołgów tylko wtedy, gdy atakują. Natomiast jeśli WAS zabije ich człowieka, oni zaczynają strzelać z moździerzy. Tutejszy imam nawołuje do modlitwy, jak gdyby nigdy nic. Młodzi wchodzą i wychodzą. ’Ala’ sterczy przy „otworze strzelniczym” i pali. Chwilowy spokój. Dyskusje. Wchodzi Abu Mahmud, pozdrawia nas radośnie. Jeszcze jeden żołnierz WAS został lekko ranny, oberwał odłamkami szkła w czoło. Żołnierze proponują, żebyśmy poszli do Insza’at. „Nie, pozostańcie na stanowiskach”, nakazuje Abu Mahmud. Jest cholernie zimno, para z oddechów unosi się wokół twarzy, mężczyźni łażą po zrujnowanym mieszkaniu. Dzwoni do nas Ali: w meczecie Gilani jest męczennik. Biegniemy tam, żeby nie przegapić zakończenia modlitwy. Przybiegamy zdyszani. W meczecie modli się garstka ludzi. Zwłoki spoczywają w kącie, na katafalku, owinięte w całun. Ale wszystko wskazuje na to, że ten człowiek zmarł śmiercią naturalną. Kupujemy słodycze i chipsy w pobliskim sklepiku, tyle że wystarczy dla wszystkich chłopaków, i wracamy biegiem do budynków na froncie. Abu Mahmud dostał informację – od gościa, który przyszedł z Insza’at, gdzie to się zaczęło –
że armia zaatakuje. Hasan siedzi przed swoją bazą i skręca karabin snajperski. Potwierdza tę informację i radzi nam, żebyśmy schronili się w mieszkaniu. Dyskusja z Raidem. Hasan proponuje nam, żebyśmy poszli do Ibn Pedra, który strzela z jednego z budynków. Raid chce zostać z Hasanem. Zresztą teraz i tak jest przerwa, właściwie nikt nie strzela, żołnierze grzeją się wokół koksownika. Przed budynkiem stoi kia z pięcioma śladami po kulach na przedniej szybie, z dziurami w siedzeniach. Kierowca opowiada: właśnie chciał wsiadać, gdy oni strzelili. „Al-hamdu li-Allah!” To się stało godzinę temu, w Insza’at. Wracamy przed kwaterę, żeby coś zjeść i pogadać. Chipsy są z octem, niezbyt smaczne. Fadi przynosi z mieszkania amunicję. Wracam tam, żeby opłukać twarz i wziąć drugi notatnik – ten jest niemal cały zapełniony, byłoby szkoda, gdybym nie miał na czym pisać właśnie teraz, gdy zaczyna się robić ciekawie. Kiedy wracam, spotykam Abu Jazana. Ma lekko pokaleczone czoło. Jego kumpla w Insza'at snajper ranił w pachwinę, Abu się wściekł i strzelił granatem w oszklone drzwi, które rozprysły się, raniąc go w gębę. Na razie panuje spokój. Jest godzina 13.00. Być może żołnierze postanowili się najeść przed atakiem. Dokładnie w chwili, w której to piszę, zaczynają strzelać z wszystkich stron. Hasan każe nam cofnąć się pod ścianę. „Może wpaść granat”. Ale nikt nie wchodzi do wnętrza kwatery. Żołnierze, jak się zdaje, są sto metrów dalej. Wokół ciągle ta sama szarość. Słońce wisi nad domami, blady krąg lśniący we mgle. Szary smak wojny. Hasan bierze swój karabin snajperski: „Pójdę go wypróbować”. Przechodzimy przez mieszkanie – kwaterę, później przez ogród, przez dziurę w murze, przez drugie zdewastowane mieszkanie. W salonie, pośród zgliszcz, całkiem ładne meble, złocone kanapy i fotele, tandetne „ludwiki”. Niektóre leżą poprzewracane, ktoś ustawił jeden z foteli przy otworze w ścianie; Hasan siada na nim, celuje i zaczyna strzelać, raz za razem. Łuski stukają, odbijając się od ściany, woń kordytu wypełnia pokój. Hasan owinął sobie głowę kefią Raida, żeby jego twarz nie była widoczna na zdjęciu, ale szybko zaczyna się dusić. Przychodzi Abu Husajn i zajmuje jego miejsce przy dziurze, teraz on sobie postrzela. Celują do worków z piaskiem ułożonych na pozycjach wroga. Chcą zmusić snajperów do pochylenia się i przeszkodzić im w strzelaniu. Nie mają na tyle wymyślnej broni, żeby zmusić ich do wyjścia, ale mogą przy okazji sprzątnąć któregoś z nich, jeśli akurat się pokaże. Hasan wchodzi na górę, strzela jeszcze kilka razy przez okno na klatce schodowej na drugim półpiętrze. Idziemy za nim. Schodząc, mijam właśnie odkryte okno, gdy Hasan strzela – rzucam się w dół biegiem, odprowadzany śmiechem Raida: „Ach, byłoby świetne zdjęcie!” Wychodzimy, Abu Hasan przyjeżdża samochodem. Wymiana pozdrowień. Abu Hasan do Raida: „Strzelasz?”. Raid pokazuje aparat fotograficzny: „Strzelam”. Strzały nie cichną, są regularne. I tak to trwa. Przemieszczamy się, mam czas, żeby notować. Chłopaki na stanowiskach strzelają miarowo. To wyjątkowo dłużący się, nerwowy czas oczekiwania. Jeśli atak się zacznie, wszystko pójdzie szybko. Niedźwiedziowaty brodacz Ahmad to zastępca Hasana. Dowodzi pod jego nieobecność. Wchodzimy na dach, gdzie znajduje się jeszcze jedno stanowisko strzelnicze. ’Ala’ leży, ma karabin maszynowy i lunetę, kryją go niezbyt skutecznie trzy worki z piaskiem i kilka pustaków. Kładę się na jego miejscu, a on, posługując się zoomem mojego lumiksa, pokazuje mi stanowisko wrogiego snajpera na końcu ulicy, naprzeciwko, w domu za stadionem, czterysta metrów stąd. Przez otwory w murach oglądam i fotografuję również stanowiska snajperów w wieżowcach po prawej, w tym w budowie i w tym o błękitnych szybach. Widać worki z piaskiem, zaledwie dwieście metrów stąd, i ściany wokół, podziurawione od kul. Jest spokojnie, słońce nareszcie wychodzi i odbija się w okruchach szkła, którymi usłany jest dach, od czasu do czasu któryś z chłopców wypuszcza serię, w przerwach rozmawiamy. Przynoszą nam haftowane poduszki i rozsiadamy się bardzo wygodnie, pod ścianą klatki schodowej. Podobno ktoś parzy herbatę. Nagle wszystko znów eksploduje, chłopaki dopadają broni i otwierają ostry ogień. Faceci z naprzeciwka ripostują i słychać świst kul. Wycofuję się za schody, to niezbyt bezpieczne miejsce, bo ściany klatki schodowej są podziurawione. Raid fotografuje. Trwa to około pięciu minut, a później wszystko cichnie. Wracam na swoje miejsce, siadam: „I co, ’Ala’, gdzie herbata? Wen szaj?” ‘Ala’ wyjaśnia, że na pozycje wroga dotarł cywilny samochód z zapasem amunicji, a oni go ostrzelali. Myślą, że ranili tych facetów. Wróg odpowiedział ogniem, broniąc swoich ludzi. My: „Skąd wiecie, że to byli żołnierze, skoro
samochód był cywilny?” Dostrzegli wewnątrz faceta w mundurze, dlatego zaczęli strzelać. Oczywiście nie strzelają do cywilów, ale żołnierze konfiskują cywilne samochody, żeby zaopatrywać swoje stanowiska tutaj. Gdyby przyjechali pojazdem opancerzonym, WAS sprzątnęłaby ich z użyciem RPG. Raid: „Więc dlaczego nie wkładają też cywilnych ubrań?” ‘Ala’: „Wtedy naraziliby się na śmierć z rąk swoich własnych snajperów!” Znów jest bardzo spokojnie. W oddali słychać odgłosy ruchu na autostradzie. ’Ala’ nadal leży, od jego butów odpadają podeszwy. Między wymianami ognia zieje nudą. Chłopaki palą, gadają. Teraz, gdy wyszło słońce, nie jest już tak zimno. Schodzimy spokojnie do kwatery, żeby napić się herbaty z Hasanem, Imadem i resztą. Matka Fadiego upiekła przepyszne empanadillas natychmiast się rozluźnia.
48
z serem i z mięsem; jemy je, popijając gorącą herbatą. Od razu robi mi się lepiej, ciało
Potem – powrót do domu. Ciepły prysznic, cudowny. Gdy wychodzę z łazienki, Raida już nie ma. Ogarnia mnie zmęczenie. Jak gdybym nagle miał się rozpłynąć. Napięcie daje o sobie znać właśnie w takich momentach – gdy opada. Następny wybuch. Raid wraca trochę później. Jeden z żołnierzy został ranny, podobno w rękę. Raid opowiada mi o ośmioletnim dzieciaku, który szedł sobie spokojnie poboczem drogi, na widoku snajperów, a strzały padały z wszystkich stron. Życie żołnierzy: spanie, jedzenie, czyszczenie broni, stanie na warcie i od czasu do czasu walka. Dużo cierpliwości i nudy w zamian za kilka intensywnych godzin, które czasem kończą się ranami, czasem śmiercią. Jakiś nieznany mi młody chłopak przychodzi po zapas amunicji. Wysypuje pociski z worka i klęcząc na dywanie, ładuje magazynek. Czarna czapka, wąsik, czarna kamizelka z kieszeniami na naboje nałożona na wiatrówkę. Wróciliśmy około 15.00, wszystko trwało mniej więcej cztery godziny. Około 16.30 Imad przynosi nareszcie safihy i jogurt. Jest tu Ibn Pedro. Ahmad i inni młodzi też; wszyscy jedzą ze smakiem. W pewnym momencie rozlega się głośny wybuch, niedaleko od nas. Hasan dzwoni: jeden z jego chłopaków strzelił z RPG, żeby wykurzyć snajpera. Bardzo ciekawe poczucie rozdźwięku w czasie walki. Piekielny odgłos wystrzałów działa na nerwy, chociaż wiadomo, że strzelają przyjaciele, że nie jest to dla nas groźne. Ogień po tamtej stronie przypomina petardy, dziecinną zabawę dla śmiechu. Próbujemy się kryć, ale wszędzie są dziury, wszędzie linie strzału, trudno realnie ocenić, co jest bezpieczne, a co nie. Pytamy i musimy wierzyć na słowo. Wszystko pozostaje baśniowo abstrakcyjne, nawet gdy faceci z naprzeciwka do nas strzelają. Wyobrażam sobie, że dopiero gdy człowiek zostanie trafiony, staje się to nagle i nieodwracalnie konkretne. Ale dopóki jesteśmy cali, ta sytuacja ma w sobie coś zastanawiająco nierealnego, jak gdybyśmy poruszali się we śnie, jak gdyby wszystko, co się dzieje, przytrafiało się innym, nie nam. Wraca Abu Jazan, jest wykończony, ma opatrunek na czole. Rana nie wygląda groźnie. 17.00. Imad idzie spotkać się z rodziną rannego i kategorycznie się nie zgadza, żebyśmy mu towarzyszyli. Ibn Pedro zaczyna męczyć Raida o zdjęcia z ostatniego pobytu, twierdzi, że ktoś miał kłopoty z jego powodu, co jest śmieszne, biorąc pod uwagę środki ostrożności, jakie stosuje Raid. Pokazuje im PDF-y i sytuacja wyraźnie się uspokaja. Ale Ibn Pedro nadal jest zdenerwowany, Raid chyba go nie przekonał. Raid: „Czasami masz szczęście, że nie znasz arabskiego, mogę ci powiedzieć tyle, że to nie było miłe. Chlapnąć coś takiego w obecności innych, ot, tak sobie, to świństwo”. W kącie młody chłopak, który strzelał rano, nabija pasy pociskami, wyciąga je z dużego worka wypełnionego amunicją. Kilku innych też się do tego zabiera. Wychodzę z ’Ala’ na drobne zakupy. Ulice są mokre, kałuże połyskują w świetle latarń. Żołnierze z punktu kontrolnego zjawiają się jak duchy, migając ekranikami telefonów – nie mają latarek. Kupuję mydło z Aleppo w pobliżu meczetu. Gdy wracam, chłopaki mnie strofują: „Trzymasz stronę tych z Aleppo,
trzymasz stronę Baszszara! Kupujesz mydło z Aleppo, jesteś zdrajcą!”
* 19.30. Nie można się skontaktować z Abu Salimem, lekarzem pracującym dla wywiadu, ani go znaleźć. Chcieliśmy jeszcze raz się z nim zobaczyć. Około 23.00 młody żołnierz, który każe nazywać się Kotem, prowadzi nas pieszo do innych aktywistów, żebyśmy skorzystali z Internetu. Ci z kolei są zażartymi przeciwnikami dżihadu: „Nasza rewolucja nie jest rewolucją religijną, to walka o wolność. Ogłoszenie dżihadu kompletnie zmieniłoby przesłanie rewolucji syryjskiej. Tak, ludzie skandowali to hasło w czasie manifestacji. Ale to są prości ludzie, oni nie rozumieją”. Nasz gospodarz Abu Adnan to adwokat komunista, który broni więźniów politycznych. Proponuje, że zawiezie nas do Pałacu Sprawiedliwości, żebyśmy zobaczyli, jak to wygląda. „Za pieniądze wszystko jest możliwe”. Jest tu też operator kamery Abu Jazan al-Humsi, który dostarcza wiele zdjęć do Al-Dżaziry i innych kanałów. Podczas posiłku Abu Adnan częstuje nas miejscową „whisky” – dość syropowatą – tłumacząc, że to, o czym mówią, nie powinno wyjść poza ten pokój, i pyta nas, czy wierzymy w Karola Marksa. On wierzy w Karola Marksa jak inni w Jezusa albo Mahometa, przynajmniej tak twierdzi. Jego ojciec, którego bardzo oficjalny portret wisi na ścianie, też był komunistą. Aptekarz Abd al-Kadir prostuje jego wypowiedź: „Ad-din, din. Al-fikr, fikr”. Religia to religia, a idea to idea. Wcześniej Abu Jazan al-Humsi wyjaśniał Raidowi, że uważa siebie za aktywistę, nie za dziennikarza. „Za nic nie mógłbym wysłać zdjęcia, które zaszkodziłoby rewolucji”. Właściwie nigdy nie może filmować WAS. Raz nakręcił akcję niszczenia czołgu, ale WAS zabroniła mu rozpowszechniania tego filmu. WAS boi się pokazać, że w ich szeregi wstępują cywile. Ich zdaniem byłoby to uwiarygodnienie reżimowej tezy o „terroryzmie”. Są przeczuleni na tym punkcie. Abu Jazan al-Humsi potwierdza, że wszyscy zagraniczni dziennikarze (nie licząc nas) współpracują z Biurem Informacji. „To dlatego, że nie powinni mieć dostępu do pewnych wiadomości. Biuro ich kontroluje”. Abu Adnan chce zagaić rozmowę ze mną, używając translatora Google: „Please tell the world we are not islamists. 49
I am a communist and I hate islamists” . Wydostajemy się stamtąd o 3.00 nad ranem. Abu Adnan, lekko wstawiony, odprowadza nas na ulicę: „Gdy będziemy wolni, wróćcie jako turyści, ugoszczę was!”. Powrót pieszo z Kotem w przeszywającym chłodzie, przez kałuże. Punkt kontrolny WAS czuwa i wydziera się na nas: „Kto idzie?!”. Kot odpowiada i nawet się nie zatrzymuje.
Wtorek, 24 stycznia Baba Amr – Chalidijja 10.00 – pobudka. Ahmad i kilku chłopaków rozmawiają głośno, skupieni wokół sobii. Fadi nadal śpi. Piją matę, przyrządzają herbatę. Raid dzwoni do swojego przyjaciela Abu Asada, żeby zorganizować nasze przejście do Chalidijji, ale Abu twierdzi, że to zbyt skomplikowane. Ostatecznie przyjedzie po nas Bilal, aktywista z Chalidijji, który współpracuje z podziemnymi szpitalami. Choć były rzeczy; których nie udało nam się dokończyć – jak choćby rozmowa z lekarzem muchabaratu, którego nie mogliśmy spotkać po raz drugi – dzień wcześniej postanowiliśmy wyjechać z Baba Amr i zacząć pracę w dzielnicach położonych bliżej centrum, począwszy od Chalidijji, znajdującej się na północnym zachodzie miasta, gdzie Raid miał dobre kontakty. Koło południa, po modlitwie – pogrzeb męczennika. Z tego co mówią spotkani wczoraj wieczorem aktywiści, jest to cywil, który wracał z centrum i został zatrzymany na rogatce – tam żołnierze armii zobaczyli, że mieszka w Baba Amr. W tym momencie wybuchła strzelanina pomiędzy żołnierzami z rogatki a WAS; żołnierze związali mężczyznę i użyli go jako żywej tarczy. Nie postrzelili go, ale zabili go po walce. Oczekiwanie w deszczu przed meczetem. Dowiedzieliśmy się, że męczennik nazywał się Muhammad W. Został pochowany dziś rano o 9.00. Ale to nie ten sam szahid, o którym mówiono nam wczoraj, to mężczyzna ranny dziesięć dni temu od pocisku artyleryjskiego, który spadł na piekarnię. Zmarł wczoraj w wyniku ran. [Wkrótce po naszym przyjeździe zbombardowano piekarnię w Insza’at, niedaleko ulicy Brazil Zginęło wówczas wielu cywilów]. Raid ponownie dzwoni do Abu Jazan alHumsiego, operatora filmowego Al-Dżaziry: nie, to był właśnie ten męczennik, którego szukaliśmy. Został postrzelony cztery dni temu – na rogatce, jak nam powiedziano, ale to niemożliwe do ustalenia – i zmarł wczoraj. Jego rodzina przebywa w Al-Waaor, w pobliżu rafinerii, zabrali ciało, żeby je tam pochować. Jeszcze jedna zagmatwana historia, jak wszystkie tutaj. Okazuje się, że męczennik „z chlebowego pieca” istnieje i rzeczywiście został pochowany dziś rano. Rozmowa z grupą kobiet. „Niech Bóg was chroni, moi synowie! Niech się wam nie przytrafi to, co waszemu rodakowi!” Do rozmowy włącza się facet na rowerze, z siatką na zakupy zawieszoną na kierownicy, ze słuchawkami w uszach. Jego brat został w grudniu zastrzelony przez snajpera, gdy wsiadał do autobusu w drodze do pracy. Od wieczoru przy fajce wodnej z doktorem Alim i aktywistami mam napady kaszlu, które później tylko się pogłębią i będą mnie dopadać przez resztę pobytu. Ponieważ przyjaciel Raida, który powinien zawieźć nas do Chalidijji, nadal nie przyjeżdża, wyruszamy pieszo na poszukiwanie apteki. Apteka przy szerokiej ulicy – idę tam kupić syrop na kaszel. Farmaceuta doskonale zna rosyjski, przez dziesięć lat studiował w Moskwie, w latach 1990-2000. Jego brat także – jest lekarzem w Damaszku. Tydzień temu ponownie otworzył aptekę. Cała okolica została poważnie zbombardowana. To właściwie pierwsza osoba, z którą mogę porozmawiać bez tłumacza, odkąd tu przyjechałem, i bardzo się z tego cieszę. Ahmad pochodzi z miasteczka w pobliżu granicy z Libanem, na drodze do Tartus. Zanim wyjechał do Rosji, studiował w Arabii Saudyjskiej, a potem tam pracował. Miał też pracę w swojej wiosce. Pięć lat temu przeprowadził się do Baba Amr. Ale dorastał tutaj, jego ojciec był nauczycielem. Jest Turkmenem, jak wszyscy ludzie w jego czternastotysięcznej osadzie.
„Dużo podróżowałem, Rosja, Rumunia, Grecja, Turcja, Arabia Saudyjska, i nigdy jeszcze nie widziałem podobnego rządu”. Żołnierze trzykrotnie plądrowali jego aptekę. Szyba wystawowa i żelazna krata są posiekane pociskami i odłamkami. Otrzymuje lekarstwa z centrum miasta, a także z Damaszku, Aleppo i innych miejsc; składa zamówienie, dostawa jest dzień albo dwa dni później. Ceny leków nie wzrosły, Ahmad uważa, że są kontrolowane przez ministra zdrowia. Natomiast wielu z nich nie można dostać. Brakuje wszystkiego. Dokładnie w tym momencie wchodzi dobrze ubrany mężczyzna, który przywiózł leki z centrum miasta. Ahmad i on rozmawiają o kolejnym zamówieniu. Ceny parafarmaceutyków (mleko dla niemowląt, plastry, pastylki na kaszel itp.) niekontrolowane przez ministerstwo wzrosły o sto, sto dwadzieścia procent. Bardzo niebezpiecznie jest przyjeżdżać tu z centrum. Ahmad opowiada kawały o Rosji. Tam mówili mu: „Ty nie pijosz, ty nie kurisz, poczemu żiwiosz? – Tolko sztoby 50
biegać za diewuszkami” . W przeszłości pomagał w klinice Imada, ale nie odbywało się to tak, jak trzeba. Nie ma ochoty o tym mówić. Wreszcie daje mi do zrozumienia, że wszystko, co mu przekazał, trafiło pod nieodpowiedni adres. „Ci chłopcy nie są źli, ale tam jest mnóstwo konfliktów wewnętrznych. I niektórzy na tym korzystają”. Ahmad nie ma już pieniędzy, stracił je w trzech napadach, zresztą po tym wszystkim nie chce już dłużej pomagać. „A klinika Abu Bari?”, pytam. „Nie, nigdy!” Gwałtowna reakcja. Opowiada o swoim wuju, pilocie. Oficerowie lotnictwa są pod ścisłą obserwacją. Kilku kolegów jego wuja chciało zdezerterować – złapano ich i zabito. Wuj zdołał uciec, bił się trochę pod sztandarem WAS, a teraz zadekował się w miasteczku.
* Idziemy do Rady Wojskowej. Chcemy zobaczyć się z Muhannadem, zanim opuścimy Baba Amr. Na klepisku za meczetem, pomiędzy drzewami – czekają dwa wykopane groby. To na wypadek, gdyby strzelali zbyt często, aby można było dotrzeć na cmentarz. Zdjęcia przed Radą Wojskową: portrety Abd ar-Razzaka Tlasa – dumny i uśmiechnięty pozuje w mundurze, wymachując kałachem, oraz nakiba Aimana Al-Fadusa. Później krótka rozmowa z Muhannadem. Nagły napad gorączki, gdy czekamy, i później, w czasie rozmowy. Dreszcze na całym ciele.
* Przejazd do Chalidijji około 14.00. Pod budynek Rady Wojskowej zajeżdża po nas zwykła taksówka, wysłana przez Bilala, przyjaciela Raida. Wpadamy do mieszkania po plecaki, szybko, bo Tlas jedzie podjąć szturm rogatek armii – może być gorąco – i ruszamy. W Insza’at zmienia się topografia miasta, są tu czyste budynki, chodniki, drzewa, trawnik, znacznie więcej ludzi, znacznie więcej samochodów. Wjeżdżamy w aleję: przed nami budynek, a na nim olbrzymi portret Al-Asada ojca, to prawdopodobnie siedziba Baas. Najwyraźniej nie jesteśmy już na przyjaznym terenie, ale nie widać żadnego żołnierza, żadnej rogatki. Mam wrażenie, że gorączka oddaje stan mojego ducha – czuję się rozedrgany i kruchy. Taksówka jedzie w górę alei, ruch jest spory, w kamienicach jest mnóstwo sklepików, wszędzie ludzie. Wszystkie proopozycyjne dzielnice są pełne śmieci i nieczystości – służby oczyszczania miasta nie wywożą odpadów z tych dzielnic, to ich „kara”. Ale tu jedziemy przez pełną życia i „nowoczesną” syryjską metropolię, oddaloną o lata świetlne od Baba Amr, robotniczej dzielnicy na dnie miasta, miejsca, do którego w normalnych warunkach nawet byśmy nie zajrzeli. Przejeżdżamy przez ulicę Dublin, la Corniche, wielką aleję w centrum, a później – żeby ominąć blokady – suniemy wąskimi uliczkami przez proopozycyjne, ale nieubezpieczane dzielnice. W ciągu mniej więcej dwudziestu minut docieramy do Chalidijji. Pierwsze zaskoczenie: rogatka WAS przy wjeździe do dzielnicy, worki z piaskiem i uzbrojeni bojownicy. Raid jest zdziwiony – tego nie było w listopadzie, co oznacza, że WAS urosła w siłę, skoro ośmiela się afiszować nawet tu, w pobliżu centrum. Stanowisko powstało dwa dni temu. Nieco dalej jest
jeszcze jedno, stoi tu od miesiąca. Broni dostępu do głównego placu, na którym odbywają się demonstracje. Docieramy tam dość szybko. Mam dreszcze od gorączki, pochłaniam coś w rodzaju małej pizzy z serem i pikantnym sosem – wędrowny sprzedawca upiekł ją przy mnie – czekając na Bilala i jego zaangażowaną przyjaciółkę Zajn. Kobieta nosi chustę, ale ma na sobie dżinsy i buty do wędrówek górskich – czegoś takiego nigdy nie zobaczylibyśmy w Baba Amr. Bilal ma rękę w gipsie, został postrzelony, gdy szedł ratować rannego, cztery dni temu. Pierwsza wielka widoczna różnica w porównaniu z Baba Amr: obecność kobiet. W Baba Amr, nie licząc demonstracji, kobiety pozostają niewidoczne, natomiast tu są wszędzie, wmieszały się między mężczyzn. Takie szczegóły uświadamiają nam, jak bardzo konserwatywną dzielnicą jest Baba Amr.
* Około 15.00 odwiedzamy z Bilalem nielegalny punkt opieki medycznej. Dostajemy herbatę, a Zajn pokazuje na swoim smartfonie długi klip, który sama nakręciła: po strzelony w twarz kierowca taksówki kona na podłodze obok tej samej kanapy, na której teraz siedzę, tymczasem lekarze rozpaczliwie usiłują utrzymać go przy życiu, intubują go i wykonują masaż serca. Mężczyzna leży w kałuży krwi, połowa jego mózgu wypłynęła na podłogę. Umiera. Zajn pokazuje jeszcze jeden film: zwłoki młodego chłopaka o porządnie przyciętej brodzie, zabitego w tym samym dniu co kierowca. To był bojownik WAS, Abu Sa’adu, który przyjechał porozmawiać z żołnierzami muchabaratu na jednej z rogatek – chciał ich namówić, żeby dołączyli do WAS. Jeden z żołnierzy odłożył broń i powiedział: „Zgoda, dołączam do was”. Abu Sa’adu podszedł bliżej, a ten z muchabaratu wyjął ukryty pistolet i strzelił, celując mu w oko. Kolejny film i kolejna młoda ofiara – mężczyzna postrzelony w gardło, a przy nim młoda aktywistka w chuście, z twarzą ukrytą za ciemnymi okularami, podburza tłum przez mikrofon, razem z matką i synem męczennika. Jedna z pielęgniarek współpracowała z Czerwonym Półksiężycem. W punkcie kontrolnym powiedziano im: „My do nich strzelamy, wy ich ratujecie”. Wyjaśnia, że Czerwony Półksiężyc nie może docierać do wszystkich dzielnic, że jego działacze są systematycznie ostrzeliwani. Dlatego ustalają telefonicznie spotkania z lokalnymi lekarzami, którzy przywożą im rannego w bezpieczne miejsce. Rana Bilala. Żołnierze armii ranili pewnego mężczyznę, strzelając mu w potylicę. Myśleli, że nie żyje. Przewieźli go w inne miejsce, położyli na ziemi, po czym zadzwonili do Bilala czy do któregoś z jego ludzi, żeby po niego przyjechał – to była zasadzka. Bilal przyjechał z przyjacielem, żołnierze armii czekali na nich i otworzyli ogień. Ciąg dalszy później, bo teraz przywożą kolejnego rannego, niosą go do ośrodka i kładą na brzuchu. Mężczyzna jęczy, krzyczy: „Allah, Allah!” W dolnym odcinku pleców tkwi kula. Jest młody, gruby, brodaty, jego ręce zwisają ze stołu operacyjnego. Nie ma czucia w nogach. Bardzo niewiele krwi. Dyszy, jęczy. Boli go brzuch. Bilal pyta go: „Jesteś poszukiwany?” „Nie”, mówi. Bilal dzwoni do szpitala, trzeba go ewakuować. Najszybciej, jak to możliwe. Najprawdopodobniej paraliż. Zastrzyk, kroplówka. „Mój brzuch, mój brzuch”, jęczy mężczyzna bez przerwy. Nie krwawi mocno, kula nie wyszła z ciała. Naruszyła kręgosłup. Czerwony Półksiężyc przyjeżdża szybko, w ciągu siedmiu, ośmiu minut, i ewakuuje go. Zabierają mu dowód tożsamości. Witajcie w Chalidijji. Abu Abdu, pielęgniarz, który rozmawia z nami po całej akcji, pracował w prywatnej klinice Al-Birr w dzielnicy Waar. A także w szpitalu Bab Sba’. Widział bardzo dużo takich przypadków, co najmniej sto pięćdziesiąt, dwieście. Uważa, że snajperzy celują w kręgosłupy. To małe pociski, snajperskie, a nie duże pociski z kałacha. Widział także wiele osób z ranami od tego, co nazywa pociskami wybuchowymi, może chodzi o „dum-dum” Bilal znów pokazuje mi swój telefon. Mężczyzna z rozprutym brzuchem, wylewające się płuca i flaki, lekarze wpychają je do środka. Wszystkie te telefony to muzea potworności. Ciąg dalszy opowieści Bilala. Bilal, gdy żołnierze armii otworzyli ogień, puścił się biegiem, żeby uciec przed obławą. Pukał do drzwi i błagał, żeby ktoś mu otworzył, nikt nie otwierał, w końcu wyważył jakieś drzwi i wszedł do czyjegoś mieszkania. Właśnie w tamtym momencie dostał w ramię. Armia zaczęła ostrzeliwać mieszkanie. Sześcioletnia dziewczynka została trafiona w nogę: „Wujku, wujku – płakała – ja nigdy nie byłam na żadnej manifestacji”. Wtedy już zadzwonił do WAS, która wysłała – jak twierdzi – dwustuosobowe posiłki. Część z nich weszła do mieszkania od tyłu, dali mu broń. Przeszli do kontrataku, żeby odzyskać rannego. To właśnie ten moment
widzimy na filmie, który pokazuje nam Bilal, chwilę, gdy strzela. Udało im się, a ranny cudem przeżył. Ten punkt medyczny był dawniej salonem fryzjerskim. Działa już od dwóch miesięcy. Jest jeszcze jeden w Chalidijji. Punkt, który pamięta Raid, został odkryty przez muchabarat. Bezpieka zatrzymała lekarza, skonfiskowała sprzęt, opieczętowała miejsce. W nielegalnych szpitalach nie ma lekarzy, jedyny, jaki był, trafił do aresztu. Sześciu kolegów Abu Abdu też zostało zatrzymanych, a on zostawił swój szpital w obawie, że i jego aresztują.
* Bilal odwozi nas poza granice dzielnicy, do Bajady, gdzie będziemy mieszkać. Ma niezły samochód: terenówka z napędem na cztery koła, skórzane fotele, automatyczna skrzynia biegów; widać, że to człowiek zamożny. Prędko przechodzimy przez aleję – sto metrów stąd znajduje się rogatka armii – i docieramy do gęsto zabudowanej dzielnicy, po której kręcą się żołnierze WAS. Mieszkania użyczył jego kolega, który wyjechał i zostawił klucze na wypadek, gdyby trzeba było ulokować tu rannych; jeden śpi w pokoju – dwa tygodnie temu postrzelono go w pierś i w brzuch. To jest dzielnica mieszkańców pochodzenia kaukaskiego. Arif, drobny chłopak w kefii, który z nami siedzi, jest z pochodzenia Czerkiesem, Bilal zaś Beduinem. Nadal mam gorączkę i proszę, żeby ktoś poszedł mi kupić ibuprofen. Próbuję dać banknot. Bilal: „Jeśli dajesz pieniądze, to znaczy, że jesteś skąpy. Bo gdy przyjadę do ciebie, nie użyczysz mi gościny”. Wyjaśnienia Bilala. Oficerowie w punktach kontrolnych zmieniają się co dwa tygodnie. Gdy są to oficerowie armii – w porządku, jest spokojnie. Ale ludzie muchabaratu ciągle strzelają. Obecnie, w alei Kairu, tej szerokiej ulicy, przez którą przeszliśmy, jest oficer bezpieki. Wczoraj nie przestawali strzelać, przez trzy godziny snajper nie dał nikomu przejść.
* 19.00. Nadal mam gorączkę. To pora demonstracji. Idziemy na główny plac Chalidijji. Ludzie jeszcze się nie zebrali, jest tylko kilkudziesięciu młodych – słuchają płynącej z głośników rewolucyjnej muzyki – zbyt głośnej, lecz porywającej. Plac, który dawniej nazywał się Ogrodem na Wzgórzach, jest teraz placem Wolnych Ludzi. W rogu ustawiono drewnianą, pomalowaną na czarno i biało kopię starego, głównego zegara w Homs, znajdującego się na placu, gdzie kilka miesięcy temu demonstracja sit in została rozgromiona przez wojska Mahera, brata Baszszara. Doszło do rozlewu krwi. Znaczenie tej kopii: teraz centrum miasta znajduje się tu. Zegar jest obwieszony fotografiami męczenników, w większości kolorowymi, w formacie A4. Duży, prostokątny plac z trawnikiem i drzewami, otoczony stosami worków na śmieci. Na jednym z jego boków szeroki transparent: „Nie dla zmyślonej opozycji, wytworu band Al-Asada. CNS nas jednoczy, stronnictwa nas dzielą”. Wyraźne poddaństwo manifestantów wobec Narodowej Rady Syrii. Poza kątem z zegarem, rozświetlonym latarkami manifestantów, wszystko pogrążone jest w ciemności. Tylko kilka sklepików i salon fryzjerski z pięknym czerwonym fotelem odcinają się od czerni. W świetle samochodowych reflektorów przechodnie jawią się jak upiorne cienie. Zegar otoczyli wędrowni sprzedawcy, to tu spotkaliśmy się z Bilalem, gdy wysiedliśmy z taksówki. Raid natyka się na małego jasnowłosego chłopca o bardzo czerwonych palcach i radosnym uśmiechu – fotografował go w listopadzie. Od tego czasu zaszło wiele zmian. Teraz aktywiści odpowiedzialni za informację filmują, nie omijając twarzy. Chłopiec ma jedenaście lat, na imię mu Mahmud. „Jak to zrobiłeś, że wróciłeś do kraju i nie dałeś się złapać?! – krzyczy. – Jesteś mocarzem, jesteś bohaterem!” Tłum zbiera się, tworząc demonstrację. Przewodnik przedstawia listę zbuntowanych miast: „Idlib, jesteśmy z tobą do śmierci! Talbisi, jesteśmy z tobą do śmierci! Rastanie, jesteśmy z tobą do śmierci!” itd. Jakiś dzieciak zaczyna śpiewać – fałszuje chrypliwie – i ruszają tańce w rzędach. Przewodnik: „Nie buntujemy się przeciwko alawitom ani przeciwko chrześcijanom. Naród jest zjednoczony!” Wszyscy: „Naród, naród, naród jest zjednoczony!” Przewodnik: „Zdajemy się tylko na Boga, a nie na Ligę Arabską ani na obserwatorów, ani na NATO!” Wszyscy: „Zdajemy się tylko na Allaha!” (trzy razy).
Tym, co niezwykłe w manifestacjach, jest nadludzka siła, jaka z nich emanuje. To jest wybuch zbiorowej, ludowej radości, radości z oporu. Chodzi tu nie tylko o dawanie ujścia emocjom, nie tylko o wspólne pozbycie się napięcia gromadzonego dzień po dniu przez jedenaście miesięcy. Owe demonstracje przywracają również energię ich uczestnikom, każdego dnia napełniają ich życiem i odwagą, żeby dalej mogli znosić morderstwa, rany i żałobę. Grupa wytwarza energię, a pojedynczy człowiek ją wchłania. Do tego właśnie służą również śpiewy, muzyka i tańce, to nie są tylko wezwania i hasła, to także generatory i odbiorniki siły – dokładnie tak jak suficki zikr, którego formę przejmują. Dzięki temu ludzie tyle wytrzymywali i nadal wytrzymują – za sprawą śpiewu, radości i tańca.
* Kafejka internetowa, nieco dalej, na końcu ulicy. Pewien chłopak twierdzi, że w Homs zginęło dziś trzydzieści dziewięć osób, w tym dwadzieścia trzy w Bab Tadmur. Armia bombardowała. Ta kafejka to punkt zborny wszystkich aktywistów z Chalidijji. Przychodzą tu, żeby wrzucić na YouTube i na portale społecznościowe efekty swojej codziennej pracy – filmy ukazujące manifestacje czy makabryczne obrazy. Raid spędził tu sporo czasu w listopadzie, przez jakiś czas przebywał w mieszkaniu tuż nad nią. Z balkonu tego mieszkania udało mu się pewnego dnia sfotografować pojazdy opancerzone sił bezpieczeństwa, które prowadziły obławę. Sprawdzam tu maile, odpowiadam na nie i redaguję tekst o przemieszczeniu się z Baba Amr do Chalidijji. 23.00. Do kafejki internetowej przyjeżdża po nas furgonetką przyjaciel Bilala. Gdy ruszamy, zapala lampkę sufitową, żeby minąć punkt kontrolny WAS, a później wyłącza wszystko, reflektory także, i pokonujemy aleję Kairu w całkowitej ciemności, najszybciej jak się da. W mieszkaniu nadal nie ma prądu. Właściwie prądu nie ma w całej dzielnicy. Jeden z czołgów zniszczył prądnicę. Bilal opowiada: trzy dni temu ludzie z szabbihy obezwładnili chloroformem i porwali adwokatkę, która broniła więźniów politycznych. Dotkliwie ją pobili. Oficerem kierującym WAS w Chalidijji jest mulazim awwal Omar Szamsi. Raid go zna, robił mu zdjęcia w listopadzie w okolicach Talbisi. Należał do katiby Chalida ibn al-Walida. Został poproszony o przybycie do Chalidijji i szkolenie żołnierzy. Teraz już systematycznie odbywają się wymiany oficerów pomiędzy katibami. To ważna wiadomość. W swoich początkach WAS organizowała się na zasadzie terytorialnej: oficerowie po wystąpieniu z armii wracali w swoje strony i przejmowali dowództwo nad żołnierzami ze swojej wioski lub dzielnicy, tak jak Hasan w Baba Amr, dowodzący oddziałami w dzielnicy, w której mieszka. Propozycja, jaką otrzymał ‘Umar Szamsi, żeby przenieść się z Talbisi do Chalidijji, to znak, że WAS zrobiła krok ku profesjonalizacji – wyjaśni mi jeden z rozmówców kilka dni później. Bilal mówi: mężczyzna, którego widzieliśmy dziś po południu, pozostał sparaliżowany. Przechodził pomiędzy Kusur a Chalidijją i trafiono go. To jedyna ofiara w tym miejscu, snajper strzelił ot, tak sobie. Od incydentu z Bilalem, gdy jadą po rannego poza Chalidijję, biorą samochód WAS i eskortę złożoną z pięciu ludzi. Wczoraj w Homs zginęło pięć osób.
Środa, 25 stycznia Chalidijja – Safsafi – Bab Sba’ – Safsafi Późna pobudka, o 11.00. Nadal mam gorączkę. Szykujemy się pospiesznie. Raid pyta Bilala o dwadzieścia trzy osoby, które wczoraj zginęły. „Już pochowane”. Wydaje nam się to śmieszne. Wyjazd taksówką z Abu Adnanem, aktywistą, przyjacielem Raida. Jedziemy zobaczyć pogrzeb w Safsafi, na obrzeżach dzielnic alawickich. Przejazd przez centrum i stare miasto. Wielki Meczet Chalida ibn al-Walida, nierealny w tej mgle, pośrodku parku. Budynek urzędu bezpieczeństwa. Później wjeżdżamy w suk, ciasny, zbity, pełen życia labirynt kramików. Są tu bojownicy WAS, ale ukryci. Snajper armii czyha naprzeciwko, na dachu budynku. Gdy jest spokojnie, nie strzela. Ale gdy dochodzi do starcia, strzela, żeby rozgonić ludzi. Trzy dni temu odbyła się tu bitwa. Siły bezpieczeństwa są po prawej, sto metrów stąd. Skręcamy w lewo i zagłębiamy się w targowisko. Zakorkowany labirynt, góry odpadów blokują ulice. Ludzie sami próbują wynosić część z nich, ale sobie nie radzą. Za kramami, nieco dalej – posterunek WAS. Wykaligrafowany, otoczony ramką napis na workach z piaskiem: „Wolność to drzewo, które podlewa się krwią”. Docieramy do domu na końcu alei, to dom w starym stylu, z pięknym brukowanym dziedzińcem wewnętrznym. Spotykamy się tam z dawnymi przyjaciółmi Raida. Oczywiście spóźniliśmy się na pogrzeb. Rozmawiamy na dziedzińcu. Jeden z chłopaków wyjmuje torbę pełną resztek rozmaitych pocisków, które spadły na dzielnicę. Niebo nad dziedzińcem szare, brudne. Wszystko jest mokre. Rozmowa o zabitych i o błyskawicznych pogrzebach. Abu Bilal [aktywista z Safsafi, nie mylić z Bilalem] wyjaśnia, że pogrzeby nie są już tym, co dawniej, nie prowokują manifestacji – cmentarz jest odkryty, a snajperzy z cytadeli w Homs strzelają do tłumów. Chowają więc ludzi w wąskim gronie, w pośpiechu. Dlatego tak trudno sprawdzić informacje. I to wyjaśnia różnicę między danymi, którymi dysponuje Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka (SOPC), a tym, co słyszy się tutaj – Obserwatorium publikuje potwierdzone liczby. Wczoraj SOPC odnotowało jedną śmiertelną ofiarę w Homs. Ale nasi przyjaciele upierają się, że były ich dziesiątki. Podobno zawalił się zbombardowany budynek i zwłoki nadal wydobywane są spod gruzów. W innym budynku, znanym z tego, że chronili się w nim aktywiści, podłożono podobno paczkę z ładunkiem wybuchowym. Pójdziemy to sprawdzić. Jeden z aktywistów: „Mam nadzieję, że nie jesteście z «Le Figaro»? «Le Figaro» to naprawdę dno”. – „Spokojnie, jesteśmy z «Le Monde»”. Ta wypowiedź to bezpośrednia aluzja do artykułu George’a Malbrunota, opublikowanego w „Le Figaro” 20 stycznia 2012 roku. Artykuł obarcza WAS odpowiedzialnością za śmierć Gilles’a Jacquiera, opierając się na anonimowych paryskich źródłach, cytujących z kolei anonimowego informatora z Homs. Dyrekcja „Le Monde” zwróciła się do George’a Malbrunota z prośbą o podanie nazwiska informatora, żebyśmy mogli ja i Raid, porozmawiać z nim na miejscu. Powołując się na jego bezpieczeństwo, Malbrunot odmówił. Szczegółowy artykuł, opublikowany przez „Le Monde” 23 stycznia 2012 roku, przypomina informację podaną przez „Le Figaro” obok wszystkich innych, dostępnych w tym czasie wiadomości, obwiniających syryjski reżim za śmierć francuskiego dziennikarza i ośmiu Syryjczyków, którzy zginęli wraz z nim. Dom znajduje się przy uliczce chronionej przez dwa posterunki WAS, po jednym z każdej strony. Raid sfotografuje jeden z nich i to wywoła kolejną z owych niekończących się sprzeczek z żołnierzami, którym się to nie podoba. Inny aktywista dzwoni, żeby poskarżyć się na sposób, w jaki Raid został potraktowany przez żołnierza. „Przywozimy wam dziennikarza, a wy tak okropnie się zachowujecie”. Powrót na posterunek. Wszystko dogadane. Rogatka szabbihy tuż obok, po lewej.
*
Znów wsiadamy do taksówki, jedziemy dalej, do Bab Sba’. Są z nami Abu Bilal i ’Umar Talawi, aktywista znany z wypowiedzi, które sam filmuje – ma już za sobą występy w telewizji, w stacjach Al-Dżazira i France 24. Twierdzą, że jesteśmy pierwszymi zagranicznymi dziennikarzami, którzy tu dotarli. Na rogu ulicy doszczętnie zburzony sklep, podziurawiony tysiącami pocisków. Na ścianie obok zielone graffiti: „Uwaga, snajper”. Rogatka szabbihy jest na tej samej wysokości, sto metrów dalej. Strzelają bez przerwy, a pagórek piasku zasłania wlot ulicy, żeby ochronić ludzi i przejeżdżające samochody. Na głównej ulicy, nieco dalej – żołnierze WAS. Zwiedzamy cmentarz, przepiękny – stare groby w trawie, zasnute teraz mgłą. Cytadele snajperów są tuż za nim, dwieście metrów stąd, niewidoczne w tej mgle. Ale podobno oni mogą nas dostrzec, musimy iść tuż pod murami i uważać na dziury. Ostrzelane domy ze śladami po granatach z RPG. Po jednej stronie cmentarza rozległa wyrwa w murze, zrobiono ją niedawno, żeby zyskać dostęp do części osłoniętej przed ostrzałem, na wypadek pogrzebów. Powrót na główną ulicę. Punkt kontrolny WAS, żołnierz, który każe się nazywać Abu Ahmad (z Nasihine, dzielnicy Homs), pokazuje nam swoją książeczkę wojskową: „Wywieźli nas na ulicę, żebyśmy walczyli z uzbrojonymi gangami. Nie widziałem ani jednego uzbrojonego gangu. Powiedzieli nam: amunicja nic nie kosztuje, strzelajcie, strzelajcie tyle, ile się da”. Właśnie dlatego zdezerterował. „Dali nam granaty nasadkowe i powiedzieli: strzelajcie! Pierwszego czerwca zawieźli nas do Rastanu. Nie było żadnego oporu o charakterze militarnym, nikt nie strzelał, wyłącznie 51
pokojowe manifestacje. Armia zaczęła strzelać z Szyłek i BMP granatami nasadkowymi. Ale nie ja. Ja strzeliłem sobie w nogę”. Pokazuje nam bliznę. „Spędziliśmy w Rastanie osiem dni. A potem pojechaliśmy do Al-Waar. W nogę strzeliłem sobie 26 września, gdy chcieli wysłać nas do Rastanu po raz drugi”. Twierdzi, że nigdy nie strzelał do tłumów, że się krył. Wydaje się to mało wiarygodne, zważywszy, że uczestniczył w operacji przez cztery miesiące. To mieszana dzielnica. Są tu także chrześcijanie. „Chrześcijanie to nasi bracia”. Sto metrów dalej – Nazha, dzielnica alawicka. To tam znajdują się rogatki szabbihy. Bilal Z. – żołnierz sił specjalnych. Młody, niemal bez zarostu, tylko z delikatnym wąsikiem. Wysłany do Homs w czasie represji: „Nie strzelałem do ludzi, strzelałem w powietrze”. Widział, jak jeden z żołnierzy odmawiał strzelania do ludzi, stwierdzając: „To są sami cywile”, i strzelono mu w nogę. Ale nie zabito go. Kobieta w nikabie: „Na tej ulicy, w każdym domu jest męczennik. To trwa już niemal od roku. Kiedy to się skończy? Nie można bezpiecznie chodzić po ulicach”. Wysoki, zawodzący głos. Porządnie ubrana, płaszcz dobrej jakości, ale widać tylko jej oczy: „Należymy do ludzi pracujących, ale nie mamy już co jeść. Doszło do tego, że jesteśmy zależni od darów. Przekażcie dalej nasze wołanie!” Na ulicy przed szpitalem prywatnym ludzie czekają, żeby kupić mazut, dziesiątki kanistrów stoją w rzędzie na ziemi. Wizyta w prywatnym szpitalu w Bab Sba’. Na czwartym piętrze, na drzwiach i oknach ślady po pociskach wystrzelonych z cytadeli. Zostało tu siedmioro pielęgniarzy i pielęgniarek, jeden lekarz pogotowia, dwóch ginekologów i jeden anestezjolog. Nie przyjmują już pacjentów, a w każdym razie nie mogą ich zatrzymywać w obawie, że zranią ich snajperzy. Działają tylko w nagłych przypadkach i przetrzymują ludzi najwyżej przez jeden dzień. Łóżka są puste, rozmawiają z nami pielęgniarki – w chustach, lecz z odkrytymi twarzami. Jeden z młodych aktywistów nie przestaje filmować w czasie rozmowy, trochę nas to denerwuje, ale on twierdzi, że to na użytek własny. Nie można obłożyć szpitala workami, by chronić go przed ostrzałem, bo często pojawia się tu bezpieka. Jeśli zobaczą worki, oskarżą personel o leczenie aktywistów lub żołnierzy. Bezpieka była tu już osiem razy, po raz ostatni przed dwoma tygodniami. Trzy miesiące temu aresztowali członka personelu, który wykonywał analizy krwi, i oskarżyli go, że bada krew żołnierzy WAS. Zaprzeczył, ale przetrzymywali go przez miesiąc, torturowali przy użyciu prądu, polewając jego ciało wodą. Po wyjściu na wolność wyjechał z kraju, uciekł do Jordanii. Żaden lekarz ani pielęgniarz nie może już pracować w szpitalu. Podpisali zobowiązanie, że już nigdy nikogo nie będą leczyć. Słychać głośne strzały. To z cytadeli w stronę szpitala. Wszyscy się śmieją. Odkąd WAS trzy tygodnie temu zaczęła stacjonować w dzielnicy, można zwozić do szpitala chorych i rannych. To WAS dowozi krew i lekarzy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale obawiają się prawdziwej operacji wojskowej, z
użyciem czołgów; takiego szturmu WAS nie odeprze. Duże problemy z zaopatrzeniem, a także kłopoty z dowożeniem lekarzy specjalistów z powodu blokad. W zeszłą sobotę przyjęli mężczyznę z rozprutym brzuchem. Chirurg zdołał go zoperować, wydobyć pociski, ale potrzebny był drugi specjalista, żeby dokończyć operację. Miał przyjechać z innej dzielnicy, ale bezpieka zablokowała Bab Sba’ – nie dało się go przywieźć. Próbowali przetransportować pacjenta w karetce do innej kliniki, ale to też się nie udało. Pacjent zmarł. Po wyjściu widzimy zbiegowisko wokół ciężarówki, która rozwozi mazut. Stłoczeni w rzęsistym deszczu mężczyźni wydzierają się na siebie gwałtownie. Ale też wielu się śmieje, tak że nie wiadomo, czy jest to poważne. Kolejka wydaje się dość uporządkowana. ’Umar, stojąc przed nią w deszczu, wygłasza krótkie przemówienie, filmowany przez jednego z aktywistów. Jeszcze nic dzisiaj nie jedliśmy i byliśmy bardzo głodni. Na głównej ulicy; w pobliżu szpitala, w małym sklepiku sprzedawano gotowe sisz tauk, szaszłyki z kurczaka. Ale po rozmowie z ‘Umarem sprzedawca powiedział nam, że wszystkie zostały zamówione, i ’Umar nalegał, żebyśmy poszli coś zjeść do jego narzeczonej. „Wszystko jest uszykowane”, obiecał. Oczekiwanie u narzeczonej ‘Umara [która pozostanie zamknięta w kuchni i której nigdy nie zobaczymy] . ’Umar jest poszukiwany, za jego głowę wyznaczono dwa miliony. Pytam: „Dwa miliony dolarów czy funtów?” [syryjskich] „Funtów”, odpowiada. „Ach, czyli praktycznie nic”. Śmiechy. Pięciu braci i ojciec ’Umara też są poszukiwani. Bezpieka była u nich dziewięć razy, wszystko zniszczyła, splądrowała, mieszkanie jest puste. Dawniej ’Umar miał sklep, sprzedawał urządzenia klimatyzacyjne. W sklepie też mu wszystko zniszczono. Ma dwadzieścia cztery albo dwadzieścia pięć lat. Przyłącza się do nas młody chłopiec, Muhammad, brat narzeczonej ‘Umara. Ma czternaście lat. Jego brat, dwudziestoczteroletni Ijad, zginął w zeszłym tygodniu. Trzy kule: chłopiec pokazuje nam gdzie – w bok, w ramię i w nogę. Szedł z rodziną w pobliżu cmentarza, armia posuwała się naprzód, żeby wejść do dzielnicy, zaczęli strzelać. Muhammad był tam z rodzicami i z siostrą. Ranny został także przyjaciel Ijada. Nie było ludzi z WAS, nie było oporu, żołnierze strzelali bez powodu. Ijad nie zginął na miejscu, rodzina zabrała go i uciekła; zdołali donieść go do szpitala, trochę dalej, ale nikt nie mógł się nim zająć, bo do szpitala wtargnęła armia. Udało im się wynieść go przez uchylone drzwi i położyć w mieszkaniu obok. Zanim przyszedł lekarz, było już za późno. Pogrzebali chłopca w bardzo wąskim gronie – w zaledwie cztery osoby. Właśnie wtedy, ze strachu przed snajperami, zrobili otwór w cmentarnym murze, ten, przez który wyglądaliśmy wcześniej. Chłopiec opowiada o tym wszystkim spokojnie, nie okazując emocji, delikatnym, dziecięcym głosem. Nawet tu, w ogrzewanym pomieszczeniu, nie zdejmuje rękawiczek i czapki. Ma bardzo żółtą cerę, ale nie wiem, z jakiego powodu. Jest tu też jego młodszy brat, czteroletni Aamir. Muhammad do braciszka: „Czego chce naród?” Aamir, nieśmiało: „Naród chce upadku reżimu!” Muhammad już od czterech miesięcy nie chodzi do szkoły. Żołnierze i szabbiha przyszli tam i wyprowadzili czworo dzieci. Nauczyciel protestował, ale zagrozili mu: „Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy i milcz!” Było ich bardzo wielu. Muhammad nie zna nazwisk aresztowanych i nie wie, co się z nimi stało. Wtedy jeszcze dzieci ze szkół chodziły na manifestacje. Na tę czwórkę prawdopodobnie ktoś doniósł. Raid pyta go: „Skąd wiesz, że to była szabbiha?” „Mieli gęste brody i głowy ogolone na łyso”. Zdaniem Raida to typowy wygląd członków szabbihy, wygląd alawickiego gangstera. Ostatecznie nie będziemy mogli dziś wrócić do Chalidijji. Prześpimy się w domu w Safsafi, na Starym Mieście, w pobliżu posterunków WAS. Kłopot z plecakami. Mogliśmy wziąć je z sobą, ale nikt nic nam nie powiedział. Kierowca, który mógłby je przywieźć, jest zajęty. Jest 16.00, a my ciągle jeszcze nic nie jedliśmy. To nie wpływa dobrze na mój stan. O 15.00 ‘Umar mówił: „Wallah, wszystko gotowe, gotowe” – przypominam mu to. Abu Bilal: „To zawodowiec w sprawach informacji. Dużo kłamie”. Znów śmiechy. Dyskusja o dżihadzie. Oni nie chcą jego ogłoszenia. Przez to tylko nasili się kryzys. Nada mu międzynarodowe znaczenie, pociągnie za sobą Arabię Saudyjską, Iran i sporo innych państw. Wiele zagranicznych ugrupowań przyjedzie tu, żeby wałczyć, rewolucja wymknie się z rąk narodu syryjskiego. My: „Właśnie to próbujemy
wytłumaczyć Abd ar-Razzakowi Tlasowi. Ale on nie słuchał, nie chciał tego zrozumieć”. Raid: „Macie lepszą świadomość polityczną niż żołnierze”. Oni chcą interwencji NATO. Wreszcie, o 16.30 – jemy. Zjawił się tymczasem ojciec Muhammada i je razem z nami – pełen godności mężczyzna z wąsem, siwowłosy, duszący w sobie smutek. Posiłek, który wbrew obietnicom ’Umara dotarł z opóźnieniem, jest wspaniały: kurczak w sosie, burghul z mięsem, biała fasola z sosem, którym polewa się burghul biała rzodkiew, zielona cebulka, oliwki.
* Później wychodzimy, wracamy do domu aktywistów w Safsafi, w starej części Homs. Znajdujemy żołnierza WAS z samochodem i jedziemy w górę szerokiej ulicy. Na jej końcu stoi meczet, który chcą nam pokazać, podziurawiony kulami. Jest już ciemno i oświetlają go reflektorami samochodu, żebyśmy to zobaczyli. Snajper znajduje się nieco wyżej, po prawej. Żołnierz staje na rogu i krzyczy, najgłośniej jak może: „Dalej, strzelaj, ty alfonsie!”. Pomimo krzyków i powtarzanych obelg snajper nie strzela. Odjeżdżamy. Jedziemy ulicą, prowadzącą w dół, długą i prostą. Żołnierz wyłącza światła i przyspiesza, ulica jest wąska, a my prujemy na pełnym gazie, facet siedzący koło mnie 52
szepcze: „Bi-ism Allah ar-rahman, ar-rahim” , a potem mkniemy w poprzek szerokiej alei, niemal niewidoczni w wieczornej szarówce, żeby wreszcie wbić się w uliczkę naprzeciwko, gdzie żołnierz hamuje gwałtownie i zapala reflektory. Zatrzymujemy się dwa metry od muru meczetu; na słupie przed nami wisi kilka opon – „To dla samochodów, które nie zahamują na czas”. Wszyscy wybuchają śmiechem. Aleja dzieląca Bab Sba’ od Safsafi jest ostrzeliwana z rogatki, tylko w opisany wyżej sposób można się tu przedostać z jednej dzielnicy do drugiej. Ludzie nazywają to Szawari al-mawt, ulica śmierci. Jedziemy do domu aktywistów, do ich kwatery głównej w Safsafi. W dobrze ogrzewanym pokoju na końcu korytarza stoją trzy laptopy podłączone do Internetu. Dwaj młodzi mężczyźni odmawiają modlitwę, ja piszę, a Raid wysyła maile. 18.00. Przyjazd dzielnicowych dowódców WAS. Chcieliby wiedzieć, co tu robimy. Raid wyjaśnia. Nie chcą, żebyśmy pokazywali tu zdjęcia z punktów kontrolnych, bo dzielnica nie została w całości wyzwolona i wolą uniknąć mylnego wrażenia. Nie wyzwolona, to znaczy że tutaj nadal przebywają siły bezpieczeństwa, że są tu posterunki armii, w przeciwieństwie do Baba Amr, w wypadku której wszystkie rogatki pozostają na zewnątrz. „Zamierzacie je atakować, wykurzyć je stąd?” – „Tak, in sza’a Allah”. Już teraz codziennie są starcia. Początkowo armia i sabbiha przychodziły do dzielnicy i atakowały demonstrantów. Gdy WAS zaczęła stawiać opór, wysłały pojazdy opancerzone. Dlatego oni zbudowali blokady, żeby opóźniać napór czołgów. Mają też RPG. Krótka rozmowa o taktyce. Twierdzą, że koktajle Mołotowa są nieprzydatne w walce z czołgami. W dzielnicy działa siedemnaście grup WAS o zmiennej liczbie bojowników. Abu Amar, młody chudy cywil o przerzedzonej brodzie i wyostrzonych rysach, dowodzi grupą trzydziestu mężczyzn. Jakiś inny oficer skarży się, że chłopaki z Bab Sba’ marnują amunicję. Co wieczór żołnierz armii podchodzi do granic dzielnicy i strzela z RPG, po czym ucieka. Żołnierze WAS odpowiadają, opróżniając magazynki w powietrze. „To głupie, niczemu nie służy”. Oni najbardziej boją się snajperów. Nocą, gdy tylko snajperzy usłyszą jakiś ruch, strzelają. Ludzie nie mogą się przemieszczać. To dlatego opuszczają dzielnicę. Posterunki wojska w dzielnicy znajdują się w domach, z których usunięto mieszkańców. Przed nimi worki z piaskiem, wokół pojazdy opancerzone. Bardzo trudno się do nich zbliżyć. Nocą snajperzy zajmują swoje stanowiska. Ludzie mieszkający w pobliżu musieli się wyprowadzić, to było zbyt niebezpieczne. Ale gdy półtora miesiąca temu przyjechała tu WAS, mieszkańcy mogli wrócić do domów. WAS ma około dziesięciu rogatek w strefie Starego Miasta, Homs al-Kadima: Bab Sba’, Safsafi, Bab Drib, Bab Hud, Bab Tadmur, Bab al-Masdud. W tej samej strefie znajduje się około piętnastu posterunków sił bezpieczeństwa. Labirynt uliczek, domy o pękających tynkach, podstarzałe budynki. Jeden z oficerów: „Charakterystyczną cechą Starego Miasta jest to, że mieszka tu wielu chrześcijan. Handlowa ulica Hamidijji jest w większości chrześcijańska, WAS dobrze dogadywała się z ludźmi. Trzy tygodnie temu armia zaatakowała, zajęła ulicę i zainstalowała rogatki. Od tego czasu chrześcijanie się skarżą: nie mogą już swobodnie jeździć po mieście, żołnierze armii źle traktują kobiety, a nocą nie da się przemieszczać; wielu ludzi chce wyjechać z dzielnicy, ale WAS próbuje ich przekonać, żeby tego nie robili, obiecując, że pozostanie na stanowiskach”.
Rozmowa z oficerem, który przedstawia się jako Abu Lajl, Ojciec Nocy: „Nie ma chrześcijan w WAS. Zachowują neutralność. Uczestniczą w demonstracjach, ale nie włączają się w walkę zbrojną. Stanowią mniejszość i boją się represji ze strony rządu. Mieszkają w chronionych dzielnicach”.
* Wieczorna manifestacja w Safsafi o godzinie 19.00. Niewielka, jakieś sto osób na małym placyku – ale energia jest tak samo intensywna jak wszędzie. Zwłaszcza wśród młodzieży i dzieci. Otaczają mnie młodzi ludzie, chcą ze mną rozmawiać, używając pięciu na krzyż angielskich słów. Każdy pokazuje mi swoje blizny od strzałów albo ciosów pałką. Jeden z nich mówi, że jego brat zginął od strzałów snajpera z cytadeli, za kierownicą swojego wozu, za nic. Gdy tylko gdzieś się pojawiamy, wszyscy chcą natychmiast coś opowiadać. Tutejszy przewodnik, młody chłopak stojący na drabinie, z misbahą w ręku, jest śpiewakiem o ponadprzeciętnych zdolnościach. Podchodzi do mnie, gdy zmienia go ktoś inny. Mówi bardzo prymitywną, lecz zrozumiałą 53
angielszczyzną: „Next week I go Saudi Arabia. Please do not show face. Wednesday I go. Face big problem” . 54
Inny chłopak: „Assad Army see us, shoot. This why we here. We can’t go wide road. They shoot” . Takie samo hasło jak każdego dnia: „Strefa zakazu lotów, ochrona międzynarodowa”.
* W jednym z komputerów aktywistów – zdjęcia wszystkich dokumentów, wiz i pozwoleń niejakiego Pierre’a Enrica Piccinina, prawdopodobnie belgijskiego dziennikarza (urodzonego w Gembloux!), który wjechał do Syrii oficjalnie, po czym odłączył się od grupy i udał się do Homs. Krótki, najwyraźniej nakręcony w Bajadzie filmik, na którym po francusku wyjaśnia, co tam robi. 21.30. Wizyta w nielegalnej drukarni Abu Ajhama, młodego mężczyzny, który mówi trochę po francusku. To co innego niż podziemne drukarnie francuskiej Résistance, maszyny drukarskie Marka Barbezata czy wydawnictwa Minuit: komputer podłączony do dużej drukarki Encad 736, zdolnej drukować w kolorze na plastikowych arkuszach o szerokości dziewięćdziesięciu centymetrów. To tutaj powstają plakaty i transparenty na demonstracje ze sloganami czy karykaturami, takimi jak ta Baszszara, która akurat wyświetla się na ekranie: Baszszar ma na niej odkręcaną głowę z gwintem, jak żarówka, i mówi: „Myślę, więc jestem osłem”. Plakat, który akurat drukują, jest dla punktu kontrolnego WAS. Napis nad logotypem głosi: „Oficerowie i żołnierze Armii, wzywamy was, przyłączcie się do wolnych oficerów i brońcie narodu”. Na zewnątrz – dość regularne strzały od strony cytadeli. WAS nie ripostuje. To po prostu strzały nękające. Ale – uściśla jeden z chłopaków – ludzie często od nich giną, choć zdarza się, że nie mają nic wspólnego z rewolucją. Ten sam mężczyzna pokazuje nam plik banknotów po pięćset funtów syryjskich. To ordynarne fałszywki, naszpikowane błędami. Otrzymał je w banku i nic z tego nie rozumie. Wychodzimy i udajemy się do punktu kontrolnego w pobliżu. Dwaj żołnierze grzeją się przy koksowniku. Jeden z nich ma przy broni lunetę z noktowizorem, wypróbowuję ją. Robię to po raz pierwszy i rezultat jest zadziwiający. Wszystko widać przez nią jak w dzień, tylko na zielono. Wszystko jest wyraźne, szczegółowe, mgła też w niczym nie przeszkadza. Nagle dociera do nas, że ci faceci z naprzeciwka widzą wszystko – noc nie chroni przed niczym. Pytam, czy mogę to wziąć i spojrzeć na słynną cytadelę, której ciągle jeszcze nie dostrzegłem. Prowadzą nas w uliczkę po lewej od punktu kontrolnego. Gdy tylko w nią wchodzimy, słyszymy w pobliżu głośny wybuch. Krzyki, 55
alarmy. „To i mistrz perypatetyków nie wypiera się swoich wzruszeń, ale je miarkuje” (Montaigne). Nie ma rannych. Idziemy dalej, tymczasem Raid wraca fotografować. Pukamy do drzwi jakiegoś budynku i Abu Lajl prowadzi mnie na dach, pięć pięter wyżej. Trzeba uważać, cytadela znajduje się z jednej strony, posterunek armii z drugiej. Nawet bez lunety uroda tego, co widzę, jest nierzeczywista: chaotyczna panorama dachów, rozjaśnionych z rzadka światłem, pomarańczowym w tej mgle, i górujące nad nimi minarety, wszędzie wokół nas. Abu Lajl próbuje najpierw pokazać mi posterunek, ale mimo lunety nie mogę go dojrzeć. Cytadela jest po drugiej stronie – ciemny, rozległy masyw, najeżony antenami i drzewami, znacznie bliżej, niż mi się wydawało, jakieś trzysta metrów stąd. Nie patrzę długo. Schodzimy, pozdrawiając mieszkańców, którzy wyszli na klatkę schodową. Na jednym z pięter jakiś chłopak stoi na krześle, trzymając w zębach latarkę, i próbuje naprawić włącznik światła. Na ulicy panuje spokój. Wracam do domu, a Raid nadal robi zdjęcia.
Uświadamiam sobie, że dom jest kwaterą główną nie tylko aktywistów, lecz także bojowników WAS z tej dzielnicy. Jedno z pomieszczeń – zamknięte na kłódkę, ale z przeszklonymi drzwiami – mieści ich arsenał: za cienką zasłoną majaczą dwa RPG, dziesięć kałasznikowów i kilka M-16. Nieco później jeden z aktywistów przynosi szczątki RPG, który przed chwilą wybuchł. Głowica jeszcze pachnie kordytem. Raid, gdy wraca, wyjaśnia mi, że wybuchł pod murem obronnym Starego Miasta i nie wyrządził szkód, nie licząc wybitych szyb furgonetki Suzuki. Tuż obok miejsca wybuchu znajdują się arkady zawalone workami z piaskiem. Żołnierze myśleli chyba, że to jedna z pozycji WAS. Później – praca przy komputerach. Instaluję Google Earth, pokazują mi, gdzie dzisiaj byliśmy. Okazuje się, że „ulica śmierci” pomiędzy dzielnicami Safsafi i Bab Sba’ wiedzie prosto do cytadeli. Ani jednej kobiety w tym domu. Po południu, gdy jedliśmy u przyszłej rodziny ’Umara, kobiety ukrywały się w kuchni. Nie widziałem jego narzeczonej. Jedynymi kobietami, z którymi dzisiaj rozmawialiśmy, były dwie pielęgniarki w szpitalu i rozwścieczona gospodyni w nikabie, ta spotkana na ulicy. Stąd już naprawdę niedaleko do purdah
56
w afgańskim stylu.
Chwilę po północy – kolacja w dużym pokoju, około dwudziestu bojowników WAS. To prawdziwa uczta, jest wszystko: omlet, sałatka z zimnej fasoli, ser, labna, mutabbal, małe, ciepłe safihy i chałwa na deser. Jeden z mężczyzn każe nazywać się Abu Mawt, Ojcem Śmierci. Jego trzej bracia zginęli, a matka postanowiła codziennie gotować dla żołnierzy WAS, aż do końca rewolucji. Mężczyźni przynoszą jej produkty, a ona szykuje posiłki. Śpimy w pokoju na końcu korytarza, w kwaterze aktywistów, skupieni wokół piecyka, z Abu Bilalem.
Czwartek, 26 stycznia Safsafi – Bab Drib – Karam az-Zajtun – Bab Tudmur – Safsafi Ciężka noc. Bezsenność, a potem pokręcone sny, mam wrażenie, że w ogóle nie spałem. ’Umar Talawi pracował przy komputerze niemal do 4.00 nad ranem, oświetlony wyłącznie blaskiem ekranu. O świcie znów się obudziłem. Zimne światło, głosy. Strzały – nie serie z kałacha, ale pojedyncze wystrzały snajperów. Zastanawiam się, czy trafiają. Około 9.30 budzi mnie telefon Abu Bilala. Potrząsam nim. Ktoś z jego otoczenia został zabity, nie wiadomo kto. Czy zginął od strzałów, które słyszałem? Kolejny telefon: to zginął jeden z jego sąsiadów, dwunastoletni chłopiec z Bab Drib. Strzelają również do dzieci. Bez powodu, absolutnie bez powodu. Chyba że jest nim chęć ukarania tego narowistego, przeklętego narodu, który nie zamierza się ugiąć i słuchać w milczeniu swojego pana i wodza. Chęć, by wykończyć go powoli. Składamy koce i ruszamy zobaczyć ciało małego. Ale wcześniej, w czasie gdy ktoś idzie po samochód my spacerujemy po dzielnicy. Wszystko jest zamglone, wilgotne. Pokazują mi wczorajszy ślad po RPG przy starej bramie. Przechodzimy na drugą stronę szerokiej alei. Fort znajduje się sto, dwieście metrów stąd, wyraźnie widzimy stanowiska strzelców we mgle. Nie czuję się komfortowo, ale chyba nie mamy wyboru. A właściwie to mamy – Abu Bilal kazał nam przejść na drugą stronę tylko po to, żebyśmy zobaczyli, jak to jest. Teraz musimy wrócić. Rozśmiesza go nasza niechęć. Wreszcie znajdujemy samochód i ciśniemy się tam w sześciu, razem z ’Umarem i Abu Adnanem, który przywiózł nasze rzeczy. W punkcie kontrolnym WAS zabieramy jeszcze chłopaka z kałasznikowem, Abu Dża’fara. Bab Drib jest niezbyt bezpieczny, w pobliżu są dzielnice alawickie i szabbiha. Lawirujemy w wąskich uliczkach, a potem, na pełnym gazie, przejeżdżamy dwie szawari’ al-mawt, szepcząc: „Bi-ism Allah ar-rahman, ar-rahim”. Przy wjeździe do Bab Drib – punkt kontrolny WAS. Niedaleko znajduje się szkoła – stanowisko snajpera, który zabił małego. Odszukujemy odpowiednią ulicę, ale zwłoki dziecka są już w meczecie. Idziemy tam pieszo. Wszędzie żołnierze WAS. Ciało leży w sali modlitewnej w podziemiach, na drewnianym katafalku, owinięte w całun, z plastikowymi kwiatami ułożonymi wokół głowy. Wokół dorośli i dzieci. Troje z nich płacze cicho przy jednym z pilastrów. Żałobnicy odkrywają ciało, żeby pokazać nam ranę na brzuchu. Skóra dziecka jest już żółta, oczy półotwarte, nozdrza wypchano mu watą. Sypie mu się wąsik, delikatny puszek. Abu Bilal filmuje ciało, ’Umar wygłasza krótką, gniewną przemowę. Dzieciak nazywał się Muhammad N. i tak naprawdę miał trzynaście lat. Rozmawia z nami jego ojciec. Chłopiec łamał drewno przed domem, do sobii, wczoraj wieczorem, około 23.00. Miał słabą latarkę i snajper go zastrzelił. 57
Pytam, czy możemy opublikować jego nazwisko: „Straciliśmy to, co mieliśmy najdroższego, wszystko mi jedno” . Chłopiec nie zginął na miejscu, próbowali dowieźć go do kliniki, zmarł na skutek krwotoku. Ojciec w otoczeniu przyjaciół, pełen godności, nie okazuje emocji. Tylko oczy ma wilgotne, podpuchnięte. Ich dom jest stale ostrzeliwany. Ściany dziurawe jak sito. Snajper zabił tu też inne dziecko, upośledzonego umysłowo piętnastolatka. To było dziesięć dni temu. Na ekraniku telefonu jednej z otaczających nas osób filmik ukazujący mycie zwłok dojrzałego mężczyzny, postrzelonego w głowę przez snajpera. To brat człowieka, który pokazuje mi film. Jego jedenastoletni syn, jeżdżąc na rowerze, został ranny w ramię, rzucił się do ucieczki i snajper go zastrzelił. Prawdopodobnie był z szabbihy, pocisk wystrzelono z rogatki w alawickiej dzielnicy Nazha. Tłum wokół nas. Deszcz opowieści. Młody chłopak pokazuje nam rozległą bliznę na plecach. Krzyknął „Allahu akbar!”, przechodząc przez ulicę, i go postrzelili. Inny mężczyzna: „Boimy się już nawet wyrzucać śmieci. Po 16.00 nie można wyściubić nosa z domu”. Mieszka przy tej samej ulicy, na której zginął chłopiec. Ulica jest tak niebezpieczna, że mężczyzna, który stracił brata, przebił ściany pomiędzy swoim domem a domem brata i jego sąsiada, żeby mogli się odwiedzać, nie wychodząc z budynku. Jeszcze inny młody mężczyzna, mieszkaniec tej samej ulicy, opowiada mi o śmierci swojego ojca. Stało się to w innym miejscu, szedł z zakupami i strzelono do niego z cytadeli. Drzwi do mieszkania tej rodziny są pod ostrzałem
snajperów ze szkoły, ona również musiała przebić ścianę na tyłach, żeby móc wychodzić. Ten snajper strzela też do kotów, dla zabawy. Zabił już osiem. W szkole stacjonuje około dziewięćdziesięciu żołnierzy, zabezpieczyli okna workami z piaskiem, a budynek jest betonowy. Snajperowi nic nie grozi. Jakiś chłopiec pokazuje nam rękę: bomba urwała mu dwa palce, a jego brzuch usiany jest czarnymi punkcikami – to blizny po jednej ze słynnych nail bombs. Mały ma trzynaście lat. I jeszcze jeden dzieciak, również trzynastoletni – ma blizny po nail bombs na nogach. Pewien mężczyzna rozbiera się i pokazuje tors przeorany bliznami. Niósł chleb i mleko razem z synem. Przed rogatką dał znak: „Zaczekajcie, przechodzę”, a oni poczęstowali go trzema nabojami. Rzucił się na syna i przygniótł go do ziemi, leżał na nim, czyniąc ciągle ten sam gest: „Zaczekaj, zaczekaj”. W końcu ludzie zwlekli go za pomocą tyczki z ulicy. Brat martwego chłopca żegna się z nim, całuje go i delikatnie głaszcze, płacząc. Głaszcze go po twarzy z bezgraniczną czułością. Później przychodzi kolej na ojca, stoi u wezgłowia katafalku, tymczasem brat dalej płacze, wsparty na ramieniu kogoś bliskiego. Jakiś mężczyzna w pobliżu szepcze żarliwie: „Allahu akbar, Allahu akbar. Alhamdu li-Allah”. Wokół trumny stoją dzieci i młodzi ludzie o zaczerwienionych oczach. Okna sali modlitewnej są zaślepione ścianami z pustaków, żeby chronić wiernych przed strzałami. Południowa modlitwa. Młody chłopak przegania dzieciaki zebrane wokół katafalku: „Idźcie się pomodlić”. Ciało zostanie ułożone przed kiblą, a żałobnicy odmówią modlitwę za zmarłych. Później zaniosą je na cmentarz i natychmiast pogrzebią. Pójdzie z nami tuzin żołnierzy WAS, żeby nas chronić. W pewnym momencie tłum młodzieży i dzieci zaczyna tłoczyć się wokół katafalku, unoszą ciało, skandując: „La 58
ilaha illa Allah” . Ciało umieszczono przed kiblą, ojciec stoi tuż przy nim, reszta wiernych – w rzędach. Imam wygłasza orację, wierni skandują z nim: „Jest tylko jeden Bóg”. Później przechodzi na stronę wiernych i prowadzi modlitwę. Powtarza „Allahu akbar”, ale ludzie modlą się w milczeniu. Wierni oddają cześć aniołom i unoszą ciało, śpiewając: „La ilaha...” Na ulicy odbywa się mała demonstracja. Młodzi ludzie stają na murze i wykrzykują hasła, tymczasem żałob nicy zataczają kręgi z niesionym katafalkiem. Następnie tłum rusza, podąża wąskimi uliczkami, dwóch chłopców, siedząc na ramionach rówieśników, wznosi okrzyki. Żołnierze WAS strzelają w powietrze, najpierw z pistoletów, a później z kałachów, kobieta w czarnej chuście patrzy na to i płacze. Przed cmentarzem eskorta WAS oddziela się od tłumu – to około dziesięciu mężczyzn w mundurach z jednym RPG. Strzały w powietrze; idziemy między grobami, błoto klei się nam do stóp, dół już czeka – jego dno wyłożone jest pustakami. Znów strzały w powietrze, ciało zostaje podniesione i spuszczone do ziemi, brat płacze, ojciec kuli się przy murze, jest blady. Grabarz obkłada i przykrywa ciało pustakami. Podchodzi ojciec i odmawia krótką modlitwę za syna. Tłum wylewa się na ulicę, rodzina ustawia się w rzędzie, bliscy i przyjaciele podchodzą do nich kolejno, ściskają im dłonie, całują. Ja też podchodzę. I Raid. Po pogrzebie aktywiści proponują, że zawiozą nas gdzieś i pokażą coś potwornego, nie rozumiem dokładnie co ani dokąd. Ale w drodze plan się zmieni. Znajdziemy się w dzielnicy Karam az-Zajtun, na południowym wschodzie od cytadeli, na granicy z terenami alawitów. Jedziemy, nadal jest nas siedmiu w samochodzie. Duże przyspieszenie na niektórych skrzyżowaniach. Skręcamy nagle w jakąś ulicę. Wysiadamy. Przed nami strzały. Chwila wahania, Raid zaczyna biec. Pokonuję trzydzieści metrów, aż do znajdującego się nieco dalej posterunku WAS, idę jak najbliżej muru, w alei rezonują wystrzały. Przejmują mnie Abu Dża’far oraz ’Umar i biegniemy ulicami. Mówią nam, że ranny został jeden cywil. Docieramy do małej, prowizorycznej lecznicy. Mężczyzna leży w kałuży własnej krwi na stole operacyjnym, ekipa udziela mu pierwszej pomocy. Kula przebiła podstawę czaszki. Jeszcze dyszy, pluje krwią. Sadzają go, żeby zwymiotował krew, tymczasem ’Umar wykrzykuje przemowę do kamery Abu Bilala. Chłopiec – wygląda bardzo młodo – jest półprzytomny, przewraca oczyma, twarz zakrwawiona. Dygocze, cały czas wymiotuje krwią. Ale kula przeszła stosunkowo daleko od mózgu, może ten chłopak ma jakąś szansę? Kładą go na nosze i niosą do taksówki, która rusza przy dźwiękach klaksonu i trzaskach wystrzałów. Strzela ciągle ten sam snajper. Doktor powiedział, że pacjent może przeżyje, in sza’a Allah. Nadchodzi świadek, dojrzały mężczyzna w maskującej kurtce. To żołnierz WAS, który był w punkcie kontrolnym, w
pobliżu meczetu Saida Ibn Amira. Tam ten młody chłopak przyszedł z torbą pełną lekarstw dla swoich rodziców w ręku, to była przezroczysta siatka, pokazują nam ją. Wewnątrz jest jego dowód osobisty. Chłopak ma na imię ’Umar. Urodził się w 1985 roku. Przechodził przez ulicę w stronę rogatki WAS, gdy strzeliła do niego bezpieka. Kolejny nagły przypadek, nie, dwa przypadki – mężczyzna i gruba kobieta, oboje starsi. Chaos. Kobieta została trafiona w szczękę, patrzy na mnie wybałuszonymi oczyma pełnymi przerażenia. Sadzają ją, żeby ją obandażować. Rana jest głęboka, ale nie wygląda na śmiertelną. Mężczyzna jest ranny w prawe ramię. Dyszy, gdy ekipa udziela mu pierwszej pomocy, przewraca oczami, uczepiony ręki Raida. Opatrzoną kobietę kładą na noszach, żeby ją ewakuować. Tu nie ma żadnego sprzętu potrzebnego do operacji. Mężczyzna jest nadal przytomny, oddycha ciężko, ale się nie skarży, mimo że cierpi. „To nic takiego – mówi lekarz. – Przyjechał tu taki jeden, samo mięso. Na dole nie pozostało dosłownie nic”. Brodzę we krwi, tuż obok rannego. Abu Bilal łapie się za głowę, wygląda, jakby już nie mógł tego wytrzymać. Ładują rannego na pakę furgonetki razem z kroplówką. Obok niego kładzie się drugi mężczyzna. Nie może być widoczny, bo inaczej z rogatki znów zaczną strzelać. Idziemy do lekarza, jest tuż obok punktu pogotowia, i chcemy z nim porozmawiać. Klaksony. Kolejny pacjent. Tym razem to nic poważnego, nie będziemy patrzeć, jest 13.30, cała nasza wizyta trwała mniej więcej czterdzieści pięć minut. Większość rannych została przewieziona do szpitala w Bab Sba’, w którym byliśmy wczoraj. Ale tam często leż nie ma już lekarzy. Wożą ich też czasem do Insza’at albo jeszcze gdzie indziej. W Bab Sba’ lekarze są bardzo zaniepokojeni. Nie mogą trzymać u siebie rannych. Po skończonej operacji odsyłają ich do domów, jeszcze uśpionych. Nie ma sali pooperacyjnej. Dwudziestosiedmioletni ‘Umar A. zmarł – informuje nas mężczyzna, który właśnie wszedł. „Doktor” jest tak naprawdę pielęgniarzem, musa’id fanni. W tej dzielnicy nie ma już doktorów, stwierdza. Uciekli, bo regularnie aresztowano lekarzy. Przenoszą się w bezpieczne miejsca, na wieś. „Mają lekarzy na oku od początku zamieszek”, mówi nam to, co wszyscy jego koledzy po fachu. Za paskiem nosi pistolet. Świadek opowiada o dwóch ofiarach. Każda z tych osób została ranna gdzie indziej. Kobieta mijała meczet, tak jak ‘Umar A., i wtedy strzelono do niej z rogatki (to wspólny posterunek szabbihy i służby bezpieczeństwa). Godzinę później został postrzelony w szyję mężczyzna wychodzący z meczetu. Zmarł w punkcie medycznym, zanim przyjechaliśmy. Nikt już nie śmie chodzić do meczetu, za bardzo strzelają, zjawiają się tam cztery osoby dziennie, nie więcej. Pierwszy zabity był jedną z nich. Świadek to mieszkaniec dzielnicy, cywil. Co się zaś tyczy mężczyzny rannego w ramię, został postrzelony w innym miejscu, na ulicy tuż za nami. Wyjaśniają nam: istnieje ciąg ulic nadzorowany przez szabbihę z rogatką na każdej z nich. Strzelają do wszystkiego, co się rusza – do mężczyzn, kobiet i dzieci. Rozmowa o jedzeniu. Falafel, który wieziemy od meczetu, a którego nie tknęliśmy, został w samochodzie. Pielęgniarz wysyła kogoś, żeby coś przyniósł. Jest 13.45, a my jeszcze nic nie jedliśmy. Klaksony. Jeszcze jeden ranny. Idziemy. Trudno, nie zjemy teraz. Tak naprawdę jest czterech rannych. Jeden ciężko – umiera na naszych oczach, w trakcie kolejnego konwulsyjnego dreszczu, zanim zdążę się zorientować. Dostał w szczękę i w bok na wysokości brzucha. Leży w slipkach przesiąkniętych krwią; młodziutki. Przynoszą starego, którego widzieliśmy wcześniej, tego rannego w ramię. Nie żyje. Zwłoki ’Umara A. też tu są, leżą na ziemi. Kładą trzeciego zmarłego obok nich, tymczasem pielęgniarze krzątają się wokół trzech rannych. Ten trzeci nie zginął od strzałów, lecz od odłamków, okrągłych kulek z nail bombs. Abu Adnan płacze cicho w kącie, jest wstrząśnięty. Tamtych trzech także zraniły odłamki, właściwie drasnęły. Będzie dobrze. Szyją ich bez znieczulenia, chłopaki zachowują stoicki spokój. Jeden z rannych jest studentem medycyny. Próbujemy rozmawiać, ale przynoszą niemowlę, jest ranne w pachwinę, pocisk wyszedł z ciała. Maleństwo płacze. Ale nie jest to nic poważnego.
[Napięcie szybko rośnie, zaczynamy się obawiać wtargnięcia sił bezpieczeństwa. Wypytujemy o to] . Dzielnicę, w której jesteśmy, chroni WAS, trzydziestu żołnierzy. Mówią nam, że nie ma ryzyka ataku. Chodząc, potykamy się o trupy. Panuje straszliwy chaos, wszędzie są ludzie. Ranny w nogę student, bardzo spokojny, sam robi sobie zastrzyk w udo. Opiekował się pacjentami w innym punkcie medycznym, pocisk artyleryjski spadł tuż obok. Wyszedł, żeby pomóc ofiarom, spadł kolejny pocisk – i to właśnie wtedy sam został ranny, wtedy też zginął młody chłopak, któremu rozerwało szczękę. Trwa atak. Chaos i strzały na ulicach. Wychodzimy. Zbiegowisko. Gdzieś dalej jakaś rozpierducha. Biegniemy tam, Raid z przodu, ja z ’Umarem i Abu Bilalem, który się boi. Trzy, cztery ulice dalej – rozhisteryzowany tłum. Właśnie kończą linczować członka szabbihy, którego złapali. Rozwścieczeni faceci nie pozwalają Raidowi fotografować. Zamieszanie. „Go, go!”. Wracamy do kliniki, a nasi przyjaciele postanawiają ewakuować dzielnicę. Każą nam wsiąść do pick-upa, chcą nas odwieźć do naszego samochodu. Raid i ja kładziemy się, tamci się śmieją i robią sobie z nas jaja. Wysadzają nas z furgonetki w punkcie kontrolnym WAS. Trzeba go obejść i przebiec trzydzieści metrów wzdłuż muru w alei, żeby dopaść do samochodu. Tak czy inaczej nie mamy wyboru. Podobnie jest w samochodzie – musimy jechać w górę alei przez kilkaset metrów, a za plecami mamy rogatkę, z której strzelają. Siedzimy ściśnięci. Wygląda na to, że pełen ludzi samochód WAS pojedzie za nami, żeby nas osłaniać. Nie ma nawet miejsca, żeby się pochylić. „Bi-ism Allah ar-rahman, ar-rahim. La ilaha illa Allah”, pędzimy. Długa chwila strachu. Wreszcie skręcamy w lewo i napięcie wybucha w śmiechu i okrzykach takbiru: „Allahu akbar!”. Zatrzymujemy się. Podjeżdża czarny pick-up, a w nim, z tyłu, dwóch żołnierzy WAS stojących nad trupem. To masywny mężczyzna, nagi, przykryty tylko prześcieradłem, cały we krwi. Leży na brzuchu, zmiażdżona głowa i związane ramiona zwisają z paki samochodu: jest to najwyraźniej ten zlinczowany z szabbihy. Wygląda, jakby zmasakrowano mu głowę ciosami kolbą. Ludzie wokół wrzeszczą: „Allahu akbar!” WAS obwozi ciało po dzielnicy – triumfalna procesja po krwawej zemście. Wyjeżdżamy. Kilka przepraw przez niebezpieczne aleje. Chłopaki chcą nam pokazać zburzone wczoraj budynki. Ale gdy się tam zbliżamy, inni żołnierze WAS mówią nam: nie, nie zbliżać się, to zbyt niebezpieczne. Siadamy przy jednej z alei, pod betonowym dachem bloku w budowie, żeby zjeść falafel. Nie mogę niczego przełknąć, ale się zmuszam. Jest 14.45, a ja mam jasny umysł. Po jedzeniu wiozą nas gdzieś wąskimi uliczkami, chcą nam pokazać budynek, który się zawalił, olbrzymi stos gruzu na końcu jednej z ulic. Jeszcze dymi. Jesteśmy w Bab Tadmur, innej dzielnicy Starego Miasta. Kilku mężczyzn próbuje odgruzowywać – na próżno; podobno pod ruinami są jeszcze ciała. Według ludzi z dzielnicy budynek runął pod gęstym ostrzałem granatników RPG, ale wydaje się to mało wiarygodne. [Notatki zrobione później, nocą] . Potem wracamy. To nic skomplikowanego, została nam do przejechania ostatnia aleja snajperów. W chwili gdy wyjeżdżamy, naprzeciwko pojawia się taksówka, musimy gwałtownie skręcić. Później jedziemy bez przeszkód. Gdy tylko docieramy w bezpieczne miejsce, zaczynamy krzyczeć „La ilaha illa Allah” i takbir „Allahu akbar!”. Wydzieramy się jak szaleni, wyżywamy się przez krótką chwilę. I dalej jazda przez dzielnicę. Chłopaki nalegają jeszcze, żeby pokazać nam ostrzelany meczet. Jestem wykończony, nadal nic nie jadłem, zamawiają dla mnie safihy, ale zanim będą gotowe, mija nas furgonetka na pełnym gazie, wiezie rannego. Wskakujemy do samochodu, żeby za nią jechać, droczę się z Raidem, który, tak jak ja, już dłużej nie może: „Dalej, reporterze, wracamy do roboty, no dalej! Co nas czeka tym razem? Szczęka? Obcięta noga? Rozpruty brzuch?”. Raida średnio to śmieszy. Ale furgonetka przejeżdża na drugą stronę alei, żeby wjechać do Bab Sba’, i postanawiamy sobie odpuścić. Zaciągają nas do jeszcze jednego domu, żeby pokazać kolejnego rannego – jest starszy od tamtych w szpitalu. Kula przebiła na wylot obie nogi, gdy naprawiał coś u siebie w mieszkaniu. Jestem tak wyczerpany, że nie mam nawet siły zdjąć butów, zostaję na dziedzińcu, opadam na krzesło. Ale znów w pobliżu rozlegają się ostre strzały, zdejmuję więc buty i wchodzę do środka. Raid robi zdjęcia, mężczyzna leży na kanapie, obie nogi ma w gipsie. Niczego nie zapisuję. Wracamy. Na ulicy żołnierze WAS biegną truchtem w przeciwnym kierunku, część z nich niesie granatniki RPG. Salwy nie ustają, naboje odbijają się od ścian nad nami – to żołnierze z cytadeli strzelają, żeby zastraszyć
mieszkańców. Potrwa to ponad godzinę; do trzasku kałachów dołączy przeciągły stukot broni maszynowej. Nieco później Abu Lajl powie nam, że WAS przypuściła kontratak na rogatkę, z której strzelano do cywilów, i że zabiła dwóch żołnierzy. Po powrocie czuję się kompletnie wypompowany, pozbawiony wszelkiej energii. Sikam, myję twarz i ręce, czyszczę zęby szczoteczką i pastą, które kupiłem na ulicy. Nie miałem czasu zrobić tego rano. Potem dość szybko przynoszą jedzenie – omlet, labnę i chałwę. Wszystko jest pyszne i przywraca nam siły. Aktywiści już działają, ja też biorę się do roboty. Zaraz po powrocie do domu rzucili się na komputery i zaczęli pracować – jest ich w sumie czterech, siedzą naprzeciw siebie przy stole. W ciągu niecałej godziny zgrali filmiki, sformatowali je i wrzucili na YouTube. Linki pojawiają się na Facebooku, na wszystkich rewolucyjnych portalach. Nieco później Abu Bilal udziela wywiadu na żywo dla Orient TV, przez telefon. Abu Lajl przyniósł duży laminowany arkusz ze zdjęciem z Google Earth. To strefa, która rozciąga się od cytadeli po ulicę Sittine (Sześćdziesiątą). Snajperzy, którzy ostrzeliwali meczet Saida ibn Amira są w Wadi ad-Dahab, dzielnicy alawickiej. W północnej części strefy, tam gdzie znajdują się posterunki szabbihy, z których ostrzeliwują ulicę za ulicą, jest Zahra. Dziś rano przejeżdżaliśmy tymi ulicami wzdłuż pływalni al-Jala, za dużym cmentarzem w Bab Drib. A dzieciak został pochowany na małym cmentarzu, po drugiej stronie alei. Napływają informacje. Po naszym wyjeździe z Karam az-Zajtun armia wystrzeliła pociski w stronę czterech domów. Na razie są trzy ofiary śmiertelne i pięćdziesięciu rannych. Później funkcjonariusze muchabaratu i szabbihy wtargnęli do dzielnicy, wchodzili do domów i aresztowali ludzi. Atakują, strzelając bez umiaru, po czym wjeżdżają transporterami BTR; WAS nie jest w stanie ich odeprzeć. ‘Umar twierdzi, że rozmawiał przez telefon z kimś, kto tam jest – podobno funkcjonariusze weszli do jakiegoś domu i zastrzelili całą rodzinę, dwanaście osób. Już od trzech dni szabbiha grozi ludziom z tej dzielnicy. Robią wszystko, żeby się wyprowadzili, bo chcą ulokować swoje posterunki w domach. Rozdali ulotki nakazujące ludziom wyprowadzkę. Dzisiejszy atak i rzeź to następstwo owych działań. Telewizja podaje, że zbombardowano Al-Kusajr. Mogą być kłopoty z wyjściem na zewnątrz. 19.00.Grupy WAS wyjeżdżają z dzielnicy, żeby wesprzeć bojowników w Karam az-Zajtun. Tamtejsi aktywiści już wrzucili na YouTube film ukazujący rzeź: na łóżku leży czworo zakrwawionych dzieci, w tym niemowlę, piąte na podłodze, z rozwalonym okiem, nie wygląda nawet na dziesięć lat. Młoda kobieta, jeszcze w chuście, być może matka, i inne ciała. Wszyscy oglądają, puszczamy to sobie w kółko. Wchodzi Abu Lajl i proponuje, abyśmy wrócili do Karam az-Zajtun zobaczyć ciała. Jestem za bardzo wyczerpany nerwowo, nie mogę się podnieść, nie mówiąc już o wyjściu, ale Raid otrząsa się, wstaje i mówi: „Yallah”. Żaden z aktywistów nie chce się ruszyć i Abu Lajl wydziera się na nich: „Cudzoziemiec idzie, a wy nie? Nie wstyd wam?” W końcu jeden się zgadza i jadą. 20.00. Meczety rozpoczynają takbir. Nie wiem, co to oznacza. Słychać Allahu akbar śpiewane chórem, przecinane odgłosem wystrzałów. WAS nie odpowiada na strzały z cytadeli. To niczemu nie służy, zmarnowaliby tylko amunicję. Według ostatnich doniesień dzieciom poderżnięto gardła i napisano „Ali” na ich piersiach. Jeśli to prawda, byłaby to przemyślana próba popchnięcia ludzi ku wojnie wyznaniowej. Ale trzeba to sprawdzić. 21.00. Znowu strzały. Abu Bilal udziela wywiadu przez Skype’a. 21.15. Powrót Raida. Trójce dzieci poderżnięto gardła, na reszcie dokonano egzekucji strzałem w głowę z bliska. Dwoje dzieci przeżyło: Ali, trzyletni chłopiec, i czteromiesięczna dziewczynka Ghazal z raną postrzałową. Przeżyło również dwoje dorosłych z rodziny; byli w pracy, kiedy to się stało. [Ciała, podobnie jak dwoje ocalałych dzieci, zostały przewiezione do punktu medycznego w Karam az-Zajtun, w którym byliśmy wcześniej. To tam widział je Raid. Nie było natomiast na ciałach „szyickiego” podpisu].
Gdy Raid tam dotarł, niemowlę gaworzyło, ale trzylatek strasznie płakał, był przerażony, nikt nie mógł go uspokoić. Widziałem to później na YouTube, to jest jeszcze gorsze niż widok zabitych. Zresztą ocaleni zawsze mają gorzej niż martwi, bo martwi nie czują już niczego. Ofiary należą do licznej rodziny, która zamieszkiwała dwa sąsiadujące ze sobą domy. To sunnici, ale ulica jest w większości alawicka. Rzeź nie odbyła się w Karain az-Zajtun, jak myśleliśmy, lecz w Nasihine, około 15.30. Pokazują nam dokładnie gdzie – na wydruku z Google Earth: to ulica na południe od meczetu Bab Drib, gdzie dziś rano uczestniczyliśmy w ceremonii pogrzebowej chłopca. Za tą aleją jest dzielnica alawitów; bloki na zachód od ulicy także są alawickie. Jest trzech naocznych świadków. To sąsiedzi, widzieli zabójców – przyjechali BTR-em ubrani w mundury wojskowe, na głowach mieli żółto-czarne opaski z napisem „Ya Ali!” – szyici, zatem to prawda. To mogła być także prowokacja, żeby wzmóc nienawiść między wspólnotami. Świadkowie twierdzą, że przez dziurę zrobioną w ścianie jednego z domów widzieli końcówkę rzezi: siedmiu zabójców mordowało dzieci. Kiedy wyszli, ci z rogatki na końcu ulicy zaczęli strzelać, żeby ubezpieczać ich ucieczkę. Raid rozmawiał z jednym ze świadków, mężczyzną w wieku pięćdziesięciu-sześćdziesięciu lat. Nie wyklucza, że ten człowiek tak naprawdę niczego nie widział. Natomiast trupy mówią same za siebie. Ponieważ zeznania tego człowieka wydały się nam mało spójne i średnio wiarygodne, pisząc artykuły dla „Le Monde”, pominęliśmy wiele uzyskanych od niego informacji, w tym szczegół dotyczący „szyickiej” opaski. 22.00. Al-Dżazira podaje, że WAS w Baba Amr schwytała pięciu irańskich oficerów działających jako snajperzy. Telewizja pokazuje pięciu ubranych na czarno brodatych mężczyzn i nieczytelny dowód tożsamości. Zadzwonimy do nich, żeby to sprawdzić i zapytać, czy możemy się z nimi zobaczyć. Tydzień później wyjdzie na jaw, że był to materiał sfingowany, przygotowany prawdopodobnie przez Abd arRazzaka Tlasa. Tych pięciu schwytanych przez WAS mężczyzn to rzeczywiście byli Irańczycy, lecz pracowali jako 59
inżynierowie w elektrowni w Homs. Dowody tożsamości, mające świadczyć o tym, że są pasdaranami , zostały spreparowane z ich certyfikatów zwolnienia z obowiązku służby wojskowej. 2 lutego 2012 roku „Le Monde” opublikował szczegółowy artykuł pióra Christophe’a Ayada na temat tej afery. Znów rozlegają się strzały, intensywne i długotrwałe, jak nigdy dotąd. Kilka wybuchów, jeden za drugim. Dźwięk taki jak przy puszczaniu fajerwerków. Abu Bilal twierdzi, że bombardują Bajadę i Chalidijję. Eksplozje gdzieś bliżej, prawdopodobnie w Bab Sba’. Aktywiści mają ze sobą kontakt na bieżąco przez wewnętrzny komunikator internetowy i wymieniają informacje między dzielnicami. Strzały nie ustają. Długi, przeciągły turkot, bez wątpienia DCA, i pocisk artyleryjski – a na to wszystko nakładają się serie z kałasznikowów. Abu Adnan mówi nam, że to WAS atakuje prefekturę policji w centrum, a także rogatki między Bab Drib a Karam 60
az-Zajtun. Bojownicy zniszczyli też BRDM na ulicy Kair. 22.45. Wystrzały i bombardowania trwają bez przerwy. Spikerzy z pobliskiego meczetu zaczynają wrzeszczeć: „Allahu akbar!”. Dziesiątki głosów na ulicy skandują: „La ilaha illa Allah!” i „Allahu akbar!” Głosy – raz bliżej, raz dalej. Raid, który pojechał do punktu kontrolnego WAS, teraz wraca. „Wszędzie ogień. To nie żadne potyczki, to wojna”.
Piątek, 27 stycznia Safsafi – Bab Drib – Safsafi 10.00. Pobudka. Chłopaki leżą pokotem wokół mnie na podłodze, na małych materacach. ’Umar Talawi śpi od czternastu godzin, niemal bez ruchu. Przez większą część nocy padało, ale teraz deszcz ustał. Jest spokojnie. Nie słychać strzałów. Na zewnątrz wszystko jest mokre, dolatuje tylko odgłos kilku salw w oddali. Znów zaczyna padać. Południe, pora piątkowych manifestacji. Aktywiści się rozdzielają: ’Umar jedzie do Bab Sba’, Abu Bilal z Mahmudem zaprowadzą nas do Bab Drib, do meczetu Hanabla, gdzie zatrzymaliśmy się wczoraj i zamówiliśmy safihy, których nie udało nam się zjeść. Ludzie z dzielnicy organizują nową demonstrację, aktywiści będą zdawać z niej bezpośrednią relację w stacji Al-Dżazira, żeby ich wspierać. Na drzewach przed meczetem udrapowano olbrzymi rewolucyjny sztandar, czarno-biało-zielony z czerwonymi gwiazdami. Przyszliśmy tu pieszo, w deszczu, to niedaleko od miejsca, w którym nocujemy. Gdy docieramy, trwa nawoływanie do modlitwy. W sklepiku naprzeciw meczetu różnokolorowe kanarki w klatkach. Wywodzą trele i śpiewają chórem, razem z imamem. Meczet się wypełnia, trwa kazanie. Imam podkreśla konieczność wzajemnej ludzkiej współpracy. Trzeba nieść pomoc cierpiącym. Przypomina tradycję Proroka i jego towarzyszy, którzy poświęcili się, by przyjść z pomocą tym, którzy cierpieli. Abu Bakr oddał cały swój majątek potrzebującym. Imam podnosi głos, pobrzmiewają w nim wysokie, histeryczne tony. Tłum wrzeszczy chórem „Allahu akbar!” Imam mówi o krwi przelanej w dzielnicy: „To nasza krew, dusze zabitych to nasze dzieci. A jednak mówimy wszystkim naszym ciemiężycielom, naszym tyranom, wszystkim tym, którzy nie znają umiaru: cokolwiek uczynicie, zwycięstwo będzie nasze”. Gdy obserwujemy tę południową piątkową modlitwę, uderza nas, jak bardzo ów rytuał zbliża i jednoczy wspólnotę. To tutaj gruntuje się i skupia wola zbiorowa, którą wyraża kazanie. W przeciwieństwie do chrześcijańskiej modlitwy w Europie, w której bierze udział zaledwie garstka wiernych, tu uczestniczy w niej cała dzielnica, dorośli i dzieci – w każdym razie płci męskiej, czyli ci, którzy podejmują decyzje dotyczące zbiorowości. To prawdziwy mechanizm kształtowania się „opinii publicznej”, w którym uczestniczą w ten czy inny sposób nawet ci, którzy się z nim nie zgadzają albo którzy nie przychodzą na modlitwę. To dzięki mechanizmom takim jak ten można mówić o „woli zbiorowej”. Koniec modlitwy. Jak zwykle głośny wspólny okrzyk „La ilaha illa Allah!”, powtarzany przez wszystkich. Tymczasem tłum wylewa się z meczetu; ludzie wkładają buty, płynnie, nie potykając się (nie jest tak w moim przypadku). Formuje się manifestacja. Przechodzę przez ulicę i próbuję zrobić zdjęcie z kramu sprzedawcy owoców. Natychmiast zaczepia mnie dwóch mężczyzn – dojrzałych, wąsatych, koło czterdziestki. W ostatniej chwili chowam aparat i wyjmuję telefon, żeby zadzwonić po Raida. Chciałbym, żeby przyszedł wyjaśnić, o co chodzi, powtarzam w 61
kółko: „Sahafi fransawi, sahafi fransawi” , dwa z niewielu słów, które znam. Jeden z wąsaczy bełkocze coś i wyrywa mi komórkę, chwyta mnie za nadgarstek. Zaczynają wrzeszczeć, próbuję zwrócić na siebie uwagę Raida, który robi zdjęcia nieopodal. Wreszcie przychodzi. Drą się na siebie, do tego faceta nic nie dociera. Raida też już właściwie trzymają. Ktoś przyprowadza brodatego policjanta, który zadaje pytania, Raid szuka wzrokiem Abu Bilala i tłumaczy, że jesteśmy z nim. Wreszcie rozpoznaje nas jeden z bojowników i daje znak, że wszystko OK. Żołnierz oddaje mi telefon i przeprasza. Jeden z mężczyzn prowadzi mnie do jakiegoś domu, żebym mógł się przyjrzeć wszystkiemu z góry. Budynek jest jeszcze w budowie, ale już częściowo zamieszkany. Deszcz nareszcie ustał i słońce wyziera spoza chmur. To ten sam radosny rytuał: ludzie w rzędach wzdłuż meczetu, te same śpiewy, te same hasła, a do tego kilka nowych: „O matko, poderżnęli gardła dzieciom, własnymi rękoma!” [Nawiązanie do wczorajszej rzezi w Nasihine]. „Naród domaga się najwyższej kary dla rzeźnika!” „Naród chce zbrojnej rewolucji!” Pod stanowiskiem przewodnika mężczyźni rozwijają transparenty wydrukowane przez naszego francuskojęzycznego
przyjaciela. Ten piątek jest dniem prawa do samoobrony. Jeden z młodych w czasie demonstracji wymachuje turecką flagą. „Dlaczego?”, pytam Abu Bilala. „Bo nie mają innych”. Za tłumem manifestantów przejeżdża około dziesięciu żołnierzy WAS w pełnym umundurowaniu maskującym. Trzech z nich ma nawet kaski. Tłum natychmiast zaczyna skandować: „Niech żyje Wolna Armia!” Dzieciaki biegną za nimi i tłoczą się wokół. Dołączam do nich na rogu, w pobliżu punktu kontrolnego WAS. Oficerowie ścisnęli się w dużej czarnej terenówce z napędem na cztery koła, a trzech szeregowców stoi na tylnym zderzaku. Jest tam jeden raïd, jeden nakib i jeden mulazim awwal. Mówią Raidowi, że przyjechali ochraniać demonstrację, ale może też są tu po prostu po to, żeby się pokazać. Jakiś dzieciak krzyczy do ojca: „To oni, to oni, to Wolna Armia!” Jadą powoli w kierunku manifestantów i wjeżdżają w tłum, witani okrzykami: „Allah sprzyja Wolnej Armii!” Krótki kontakt z tłumem, trzech żołnierzy stoi na dachu samochodu, po czym dodają gazu i odjeżdżają. Nagle zaczyna padać i demonstracja się kończy. Znów przejeżdżają żołnierze WAS i jakiś staruch na motorze ze śmiechem opróżnia magazynek. Z położonego nieco dalej posterunku armii zaczynają strzelać. Podobno wczoraj WAS dała łupnia tym z rogatki w Zahrze, gdzie ukryli się żołnierze, którzy wymordowali wczoraj tamtą rodzinę. Jeżeli dziś pokazują się tak licznie, to również po to, żeby uspokoić ludność. Terenówka z oficerami nadal jeździ w tę i z powrotem, choć demonstracja się skończyła. I ludzie naprawdę cieszą się, że ich widzą, cieszą się też, że widzą nas – jeśli nie brać pod uwagę wcześniejszych napadów paranoi. Dla wielu Syryjczyków nasza obecność to oznaka wsparcia moralnego i gwarancja, że na zewnątrz przedostają się wiarygodne informacje. Zachodzę do sprzedawcy owoców, żeby kupić jabłka i mandarynki. Okazuje się, że to jeden z mężczyzn, którzy na mnie „napadli”. Nie pozwala mi zapłacić. W pobliżu domu budka z kebabami. Kusi smakowitym zapachem. Od jedenastu dni jestem w Syrii i nie zjadłem jeszcze ani jednego kebabu! Zamawiamy kilogram, dla wszystkich chłopaków. Syn sprzedawcy przywiezie go za godzinę. W domu – Amdżad. Wrócił z Bab Sba’. Trzech rannych, w tym jeden ciężko, kula przebiła mu na wylot obie nogi. Znów rozlegają się strzały z cytadeli. Jednak jak na piątek, panuje względny spokój. WAS zaatakowała wczoraj trzy miejsca: posterunki w Zahrze, rogatki na drodze do Damaszku, przy wjeździe do dzielnicy Midane, i wojskowe służby bezpieczeństwa na placu Hadżdżi Atief w dzielnicy Midane. Podobno weszli do budynków. W dzielnicach wzięli szturmem liczne posterunki, zabili żołnierzy, przejęli broń i amunicję, po czym się wycofali. Nie mogliby utrzymać tych pozycji w starciach z czołgami. Operacje przeprowadzili chłopcy z Baba Amr, z katiby al-Faruk. W zasadzie, według Amdżada, WAS stara się nie zabijać żołnierzy armii, którzy się poddają, i bierze do niewoli oficerów, w tym muchabaratu. Ale dokonują systematycznych egzekucji na członkach szabbihy. Film z demonstracji w Bab Sba’. Ludzie palą portrety Putina i Baszszara. Manifestanci rzucają w nie butami. Nareszcie przyjeżdżają kebaby. Rozkładamy obrus na podłodze i wszyscy tłoczą się wokół, nawet Abu al-Hakam, chłopiec, który ciągle przynosi nam herbatę. Pycha.
* 16.oo. Wychodzimy. Przepiękne światło, słońce przebija się przez chmury i oświetla budynki, chociaż deszcz nadal pada. Jest spokojnie, dzieciaki bawią się na ulicy. Spotykamy brodatego żołnierza, byłego policjanta, który zdezerterował z powodu nadużyć reżimu: „Wczorajsza rzeź pokazuje, dlaczego walczymy”. Jego jedenastoletni syn nosi za nim kałacha. Piękny i długi spacer po dzielnicy. Światło ciągle się zmienia, chmury płyną. W kałużach odbijają się niebo i fasady. Słychać kilka pojedynczych strzałów, kilka detonacji, ale w sumie jest spokojnie. Na placu, na którym bawią
się dzieci, gawędzimy z żołnierzami WAS. Jeden z nich prowadzi nas dalej, do nieskończonego budynku. Dostajemy się tam, przeskakując przez mur. Ostrożnie wspinamy się na dach: wyloty schodów wychodzą prosto na cytadelę, która jest w pobliżu, jakieś dwieście metrów stąd, nie dalej. Patrzymy na nią ukradkiem – rozległy masyw ziemi porośnięty zieloną, połyskliwą trawą, z fragmentami murów. Łopocze nad nim olbrzymia flaga syryjska, którą fotografuję w pośpiechu („Nie warto ginąć za flagę Al-Asada”, żartuje Raid). Spacer trwa, spotykamy mieszkańców, żołnierzy WAS. Dzielnica zwiedzana w ten sposób wydaje się maleńka, nie możemy przejść pięciuset metrów, nie natrafiając na aleję bez posterunku, albo taką, która nie jest na linii ostrzału. Chodzimy po ulicy prowadzącej do Bab Sba’, tej z oponami, którą przejechaliśmy niedawno na pełnym gazie. Kilka samochodów pędzi nią w stronę Bab Sba’, i nikt do nich nie strzela. Prostopadła ulica leży na linii ostrzału z cytadeli, trzeba iść pod murami i bardzo uważać. Wracamy spokojnie. Wczoraj „Le Monde” opublikował nasze informacje na trzeciej stronie, wraz z apelem i fotografią Raida. Proszą go o więcej zdjęć, żeby jutro napisać obszerniej na temat rzezi. Tej nocy Raid napisze długie sprawozdanie ze swojej wieczornej wyprawy do miasta, którą odbył dzień wcześniej. Zostanie ono opublikowane w numerze datowanym „niedziela 29 – poniedziałek 30 stycznia” wraz z jedną z fotografii jedenastu ciał zmasakrowanej rodziny. W sobotę 28 stycznia „Le Monde” opublikował już pierwsze jego zdjęcie, razem z niepodpisanym tekstem zredagowanym w Paryżu na podstawie informacji, które wysłałem im mailem. Głośna i gwałtowna kłótnia aktywistów. Amdżad rzuca na stół swój aparat i telefon. ’Umar Talawi skrytykował jego wczorajsze opisy filmów na YouTube. Podobno wkradło się tam jakieś dwuznaczne zdanie, przez które wielu ludzi pomyślało, że ’Umar zginął. Prysznic u Amdżada. Solidny budynek tuż obok domu, w którym nocujemy (i który jest znacznie mniej solidny), rośliny w doniczkach na marmurowej klatce schodowej; mieszczańskie, ładnie umeblowane mieszkanie, perfekcyjnie wysprzątane, dywany dobrej jakości, jego ojciec przyjmuje mnie w salonie, przy piecu (są tutaj grzejniki, a to rzadkość – ale i te nie działają, bo zużywają zbyt dużo oleju). Mieszkał długo w Brukseli, ale pamięta tylko kilka angielskich słów. Prysznic – pierwszy od wyjazdu z Baba Amr – to wspaniały moment. Przychodzi Raid i też się myje, a potem pijemy herbatę. Gdy szykujemy się do wyjścia, Amdżad stuka paznokciem w drzwi salonu, żeby uprzedzić o tym kobiety, których nigdy nie zobaczymy. Nawet mieszczanie kultywują purdah. Ojciec Amdżada daje mi w prezencie piękny różaniec z niebieskich kamieni. W języku arabskim mówi się na niego misbaha, od słowa subhan, które wypowiada się, przesuwając paciorki, subhan Allah, „chwała Bogu”. Tasbeh, perskie słowo, którego zawsze używałem, powstało na tej samej zasadzie.
* 2.30 w nocy. Nadal nie mogę zasnąć. Z dużego, frontowego pomieszczenia, kwatery żołnierzy WAS, już od kilku godzin dobiegają śpiewy. Wstaję i idę zobaczyć, co się dzieje. Około dwudziestu mężczyzn siedzi pod ścianami, palą papierosy, piją herbatę lub matę i śpiewają kolejno a cappella. Oczywiście nie rozumiem słów, ale wygląda mi to na pieśni miłosne, a może także na piosenki o mieście. Drżące głosy, zawodzenia, westchnienia, gdy jeden kończy, następny zaczyna. Jeden mężczyzna wyraźnie się wybija, ma około czterdziestki, pociągłą twarz, brodę, i rudawe włosy, sprytne oczka i jest niemal całkowicie bezzębny, nie licząc jednego kła na dole. Śpiewa z ogromnym uczuciem, skoncentrowany, zna chyba wszystkie piosenki, o które go poproszą. Gdy robi pauzę, zaczyna kłoś inny. Reszta słucha, wybija rytm, czasem klaszcze. Nikt nikomu nie przerywa, nie konkurują i nie ścigają się ze sobą, śpiewają, bo przyjemnie jest śpiewać, i słuchają, bo przyjemnie jest słuchać – wszyscy razem.
Sobota, 28 stycznia Safsafi – Baba Amr – Chalidijja – Bajada Ustaliliśmy wraz z dyrekcją „Le Monde”, że dziesięć dni w Homs wystarczy, by napisać zamówiony reportaż, i że czas najwyższy, abym wracał do Libanu. Raid – zgodnie z założeniami – miał jeszcze zostać tu przez jakiś czas. Dzień wcześniej zatelefonował do WAS z Baba Amr i uzgodnił, że przyjedziemy dziś rano, a Ibn Pedro przerzuci mnie do Libanu. Z różnych przyczyn – które dopiero poznamy – tego dnia się to nie uda, ani przez kilka kolejnych, i ostatecznie zdołam wyjechać dopiero w czwartek 2 lutego. Poranek. Wstajemy wcześnie, żeby wyjechać do Baba Amr i, in sza’a Allah – dalej, razem z Ibn Pedrem. Na dziedzińcu siedzi żołnierz, zamyślony, melancholijny, i pali papierosa. Dołącza do niego dwóch towarzyszy. Szczęk demontowanej broni miesza się z fragmentami śpiewów. Gdy robimy herbatę, przychodzi jeszcze jeden żołnierz, pchając motorower. Pokazuje długą, powykręcaną rurkę z metalu, kawałek małej rakiety, która spadła dziś rano na Karam az-Zajtun. Dwie ofiary śmiertelne. 8.30. Przyjeżdża po nas młody taksówkarz, wysłany przez Abu Adnana. Ruszamy wąskimi uliczkami Safsafi, a potem zamiast jechać przez suk, tak jak w tamtą stronę, skręcamy – ku mojemu zaskoczeniu – w aleję, która otacza cytadelę i która ciągnie się prawie u podnóża nasypu. Gdy unoszę głowę, widzę wyraźnie stanowiska strzeleckie, obłożone workami z piaskiem; są tuż nad nami. To chyba nie przeszkadza kierowcy, który jedzie aleją w stronę centrum. Ruch jest niewielki, wszystko wygląda normalnie. Mijamy budynek wojskowych sił bezpieczeństwa, przejeżdżamy przez dzielnicę, wjeżdżamy w następną aleję; na skrzyżowaniu przed Ministerstwem Edukacji kierowca zawraca tuż przed dwoma żołnierzami stronnictwa, którzy najzwyczajniej nas ignorują. Później – Insza’at, przejazd przez ulicę Brazil i pierwsze rogatki WAS, gdzie nas zatrzymują. „Kim jesteście?” – „Francuskimi dziennikarzami”. Nieco zdziwieni, ale nie natarczywi, pozwalają nam jechać. Docieramy do mieszkania Hasana, budzimy Ahmada, tak samo niedźwiedziowatego jak ostatnio. Oczekiwanie. Ibn Pedro przyjeżdża około 10.15. Rozmowa jest krótka. Dziś wybiera się tylko do wioski, w której zatrzymaliśmy się, jadąc tutaj, potem wraca do Baba Amr. Mógłby przekazać mnie komuś innemu, żeby zawiózł mnie do Al Kusajr, ale to nic pewnego. W dodatku Gniew zostawił telefon w Trypolisie i nie ma z nim kontaktu. Natomiast za dwa dni może pojechać w tę i z powrotem aż do Al Kusajr tylko po to, żeby mnie tam zawieźć. Rozmawiamy o tym krótko z Raidem, po czym skłaniamy się ku temu rozwiązaniu. Powrót do Chalidijji i Bajady.
* Śniadanie na ławce w słońcu, na głównym skwerze Chalidijji. Chwila spokoju. Ciepłe ciastka nadziewane orzechami i miodem, kupione w cukierni Abu Jasira [sic], która ma szyld w języku francuskim, i coś w rodzaju napoju przyrządzonego z ciepłej śmietanki i tłuczonych orzechów, dość mdłego. Później idziemy do fryzjera, żeby się ogolić, ale salon znów jest zamknięty. Sąsiedzi fryzjera, ci z warsztatu samochodowego, zapraszają nas na kawę. Twierdzą, że w czwartkowym, wieczornym bombardowaniu [tym, które słyszeliśmy aż w Safsafi] nie zginął żaden mieszkaniec okolic skweru, chociaż w jeden dom uderzył pocisk z moździerza; co było dalej, nie wiedzą. Jest godzina 11.15. Wczoraj w nocy Raid też poszedł posłuchać piosenek, po tym jak wreszcie zasnąłem. Abu Lajl i jego przyjaciele śpiewali czterowiersze ‘Umara al-Chajjama, w wersji Umm Kalsum. Raid pośpiewał trochę z nimi. Tarab – emocje, które odczuwamy, słuchając muzyki. Mój kaszel pogarsza się z dnia na dzień. Sprawia, że czuję się kompletnie rozbity, pusty i rozedrgany przez długie sekundy. Pijąc kawę, słyszymy serie z karabinów. Ktoś strzela w budynku obok cmentarza Al-Katib, na ulicy Chalidijji. W
tym momencie rozlegają się krzyki. Zjawia się kondukt, niesie katafalk, skandując: „La ilaha illa Aliah!”, uzbrojeni mężczyźni wokół strzelają w powietrze. Zwłoki na katafalku są ukryte pod plastikowymi kwiatami. To człowiek zabity przez snajpera. Kondukt sunie do meczetu przy akompaniamencie wystrzałów Wracam dopić kawę, a Raid biegnie robić zdjęcia. Kondukty pogrzebowe, które tu widziałem, nie są wyrazem żałoby i zadumy, lecz wściekłości i żywego bólu po stracie. Tłum zatrzymuje się nieopodal, przy meczecie, idę tam z dzieciakiem, który pokazuje mi ślad po wczorajszym pocisku – ucierpiało mieszkanie na ostatnim piętrze, z widokiem na skwer. Raid jest już w meczecie. Katafalk stoi w kącie, otoczony przez wstrząśniętych ludzi i gapiów. Ofiarą jest piękny, młody chłopak, przystojny, pełen wigoru, którego śmierć zamieniła w żółtawą lalkę z wosku. Raid przedstawia mi Abu Bakra, aktywistę z dzielnicy, którego poznał w czasie pierwszego pobytu. Abu Bakr mówi, że mężczyzna został zabity przez snajpera dziś rano o 8.00, w drodze do pracy. Pokazuje nam filmy, które nakręcił – zakrwawione ciało, przestrzelony tors; matka i siostra potrząsają zwłokami, nie mogąc uwierzyć, opanowane niepohamowaną histerią. Chwila spokoju trwała krótko. Raid zostaje, żeby sfotografować modlitwę i pogrzeb. Ja wracam do warsztatu samochodowego. Salon fryzjerski, w którym chcę się ogolić, jest nadal zamknięty. Idę zatem z powrotem do meczetu. Modlitwa zaraz się skończy – kazanie nad ciałem, jak twierdzi Raid, było wstrząsające: „Imam naprawdę przywiódł wiernych do wrót [Raju]” – i ludzie szykują się do wyprowadzenia zwłok. Jakiś młody mężczyzna siedzi na czyichś ramionach i z podniesioną ręką rzuca pierwszą inwokację: „La ilaha illa Allah!” Po tej następują kolejne, wykrzykiwane na całe gardło przez wiernych. Przewodnik unosi piękny portret zmarłego w ramie, zrobiony przez fotografa i bez wątpienia zdjęty ze ściany jego domu. „Do raju, milionami, dotrzemy jako męczennicy!” Kondukt sunie wzdłuż skweru, a za nim żołnierze WAS, którzy długimi seriami strzelają w powietrze z kałachów. Dzieciaki rzucają się idącym ludziom pod stopy i zbierają jeszcze ciepłe łuski. „Wszyscy jesteśmy męczennikami! Wszyscy!”, wrzeszczy przewodnik. Kondukt obchodzi skwer i dociera do kopii zegara, przed którą zatacza kręgi z katafalkiem, do wtóru inwokacji. Cmentarz jest pięć kilometrów stąd, tylko dwie, trzy osoby mogą tam iść z ciałem, droga jest niebezpieczna. Fryzjer wreszcie otwiera i mogę ogolić sobie policzki i kark. Przyzwyczajam się do bródki, przyda mi się jeszcze przez kilka dni. Przed salonem fryzjerskim krótka rozmowa z chłopcem o gestach pełnych ekspresji. „Szahid: Ahmad”. Tłumaczy: „Kannas” i pokazuje, że jeden pocisk trafił w tył głowy, a drugi przebił mu na wylot pierś. „Umm szahid”, mówi i 62
dłońmi pokazuje łzy płynące po twarzy matki męczennika. „Haram” – podsumowuje ze smutkiem. W dialekcie syryjskim słowo kannas, snajper, wymawia się gennas. W liczbie mnogiej kannasa. Rozmowa na miejscu z Marcelem Mettlesiefenem, niemieckim dziennikarzem, pół-Kolumbijczykiem. Przyjechał tu z wizą turystyczną już po raz czwarty. Wymieniamy informacje i kontakty. Marcelowi, który nie zna arabskiego, towarzyszył i pomagał młody sympatyczny Syryjczyk, który przedstawił się nam jako ‘Umar: Rozmawiałem z nim trochę tego dnia i wziąłem jego namiary, bo powiedział, że jest gotów pracować z każdym dziennikarzem, który przyjedzie do Homs, a kilku przyjaciół prosiło mnie o kontakty Ale ‘Umar zginął, ratując rannych w czasie wielkiego bombardowania Chalidijji, 3 lutego wieczorem. Dopiero wtedy poznałem jego prawdziwe nazwisko: Mazhar Tajara, lat 24. Idę po kebaby, tym razem takie z wątróbki. Raid tymczasem czeka na golenie. Pogoda jest nadal piękna. W oddali, prawdopodobnie po drugiej stronie cytadeli, słychać wybuchy. Przygotowanie kebabów zajmuje pół godziny, a nie obiecane dziesięć minut, lecz są przepyszne. Raid się goli. Dołącza do nas Abu Adnan. Siedzę na słońcu, piję kawę i palę cygaretkę, tymczasem Abu Adnan organizuje transport.
*
Drogę z Chalidijji do Bajady pokonujemy furgonetką z Abu Bakrem, który jest w świetnym humorze. Aby dotrzeć do Abu Brahima przez labirynt ciasnych uliczek, musimy przejechać przez cztery aleje lub ulice snajperów. Ostatnia jest podobno najbardziej niebezpieczna. „To tutaj zginęli wszyscy szahidzi z dzielnicy”, mówi kierowca. Ale dziś mam wrażenie, że snajperzy się nie przepracowują, przejeżdżamy na drugą stronę bez przeszkód, razem z przechodniami i dziećmi. U Abu Brahima w Bajadzie. Nareszcie. Abu Brahim, suficki szejk, odpowiedzialny za pomoc humanitarną w dzielnicy Bajada, to kontakt Maniego, który zorganizował nasz przerzut z Libanu. Fadwa Sulajman, alawicka aktorka, która przeszła na stronę opozycji i którą często przedstawia się jako muzę syryjskiej rewolucji, mieszka u niego od kilku miesięcy. Miałem nadzieję, że ją spotkam. Ale ona akurat wyjechała do Zabadani, by wspierać ludzi, którzy od pewnego czasu stawiają czoło oblężeniu i nieustannym bombardowaniom. Rozmowa. Plotki o zbliżającym się ataku? Abu Brahim w to nie wierzy. Gdyby nastąpiła zbiórka oddziałów, wiedziałby o tym. To zawsze może się zdarzyć, ale chyba raczej nie jutro. Snajperzy nadal strzelają. Dziś po południu nieco wcześniej otworzyli ostry ogień, ale nie było rannych. Wczoraj za to trzech. WAS nie ma odpowiednich środków – ani ludzi, ani amunicji – żeby kontratakować. Na przedmieściach Damaszku utworzyła się nowa katiba, to Husajn bin Ali – zadziwiająco szyicka nazwa. Abu Brahim: „Podkreślamy, to także nasz syn [sunnitów]. To pokazuje, że nie mamy sekciarskiego punktu widzenia”. Inne katiby działające w Damaszku i na jego rozległym przedmieściu: katiba Abu Ubajda ibn al-Dżama, katiba AlHasan i katiba Kawafil asz-Szuhada (karawany męczenników). Katiba Husajn bin Ali ma oddziały w Damaszku, Homs, Hamie, Dar’a, a wkrótce także, in sza'a Allah, w Rakca, dwieście kilometrów na wschód od Hamy. Abu ’Umar, aktywista z dzielnicy, który przyłączył się do nas: „Baszszar al-Asad nie dał nam innego wyboru niż walka zbrojna. Manifestacje, dialog, kongresy – nic nie działało. Odpowiedzieli strzałami. Nie pozostawili nam wyboru”. Komentarz Abu Brahima dotyczący czwartkowej rzezi: „To forma czystki etnicznej”.
* Znów wychodzimy. Ulica snajperów jest o dwadzieścia metrów od domu Abu Brahima. Są po prawej i po lewej stronie. „Now not shooting. But ready. Not know when shooting”, wyjaśnia Abu ’Umar prymitywną angielszczyzną. 63
Pokazuje mi furgonetkę Suzuki dziurawą jak sito. „My friend killed in this car” . Dokładnie tu, na skrzyżowaniu. Stanowił cel, bo przewoził rannych. Wieczorny spacer po dzielnicy. Ubłocone, z rzadka tylko wyasfaltowane ulice, a na wolnych przestrzeniach olbrzymie stosy śmieci w podartych workach, leżących tu od miesięcy. Wiele niewykończonych budynków. Dzielnica robotnicza, proletariacka. Po ulicach biegają za nami hordy dzieci, wykrzykujących antybaszszarowskie hasła. Ludzie stopniowo wycinają rosnące przed domami drzewka oliwne na opał; trzy dziewczynki przed drzwiami z dużym wysiłkiem piłują jakiś pień. Zza szyb podglądają nas dziewczyny w chustach i szepczą. W lokalu o nagich, betonowych ścianach młodzi chłopcy grają w bilard. W oddali – szeroka czteropasmówka, szawari’ al-mawt, która stała się „ulicą śmierci”. Podchodzimy ostrożnie do rogu. Regularny stukot wystrzałów, Abu ’Umar zabrania młodym przechodzić na drugą stronę W ostatni czwartek na różnych przejściach zginęło pięć osób: trzy postrzelono w głowę, jedną w kark, jednej przestrzelono pierś, wzdłuż i wszerz. Na równoległej ulicy wala się po ziemi bardzo długi metalowy pręt z czymś w rodzaju haków przyspawanych na końcach – służy do zbierania rannych i zabitych, którzy padli pośrodku ulicy. Okna mieszkania Abu ’Umara na piętrze wychodzą na aleję. Mury od strony snajperów są poprzebijane pociskami wybuchającymi. Mężczyzna był więc zmuszony przenieść się piętro niżej, tam jest bezpieczniej. Robiąc zbliżenie przez jedną z dziur, fotografuję czerwone worki z piaskiem na rogu dużego skrzyżowania; zza nich strzela snajper. Na ulicy widać długie czarne smugi z zardzewiałymi drutami – to ślady po oponach ciężarówek, które podpala się, żeby ogień osłonił przechodzących.
Nieco dalej, na innej, równoległej ulicy, widać przejeżdżające samochody: rodzina w furgonetce marki Suzuki, taksówka, kia wioząca żołnierzy WAS. Nie spotykamy ich często w tej dzielnicy, jest ich niewielu, a i oni nie pokazują się zbyt chętnie; punkt kontrolny WAS w pobliżu domu Abu Brahima jest opustoszały. Snajper strzela do każdego przejeżdżającego samochodu, ale zawsze z dwu-, trzysekundowym opóźnieniem. Z naszej strony nadjeżdża taksówka. Tłumaczymy kierowcy, o co chodzi. Rezygnuje i zawraca. Zatrzymujemy się przed sklepem z suszonymi owocami i słodyczami, żeby kupić migdały. Natychmiast otacza nas tłum młodych ludzi. Jakiś przepiękny młody chłopak w niebieskim dresie krzyczy do Raida: „Aresztowali mi ojca, aresztowali mi brata, bili moją matkę! Przyszli, żeby mnie aresztować, jeśli mnie znajdą – zabiją! Wszystko dlatego, że wychodzę i mówię, że nie lubię Baszszara!” Napręża szyję i szczypie się w krtań: „Moją jedyną bronią jest głos”. To przewodnik manifestacji, ma siedemnaście lat i odgrywa przed nami demonstrację, wyciąga ręce, akompaniuje sobie na bębenku, intonuje pieśni, które wszystkie stłoczone wokół nas dzieciaki podejmują chórem. W drodze powrotnej mijamy dom, na którym wisi flaga drużyny piłkarskiej, a obok, co wydaje się dość niestosowne, „rządowa” flaga Syrii. Nie będziemy mogli wytknąć tego właścicielowi – dwa miesiące temu zastrzelił go snajper. Nieco dalej stary hadżdżi, który siedzi na krześle i pali w towarzystwie przyjaciela, opowiada, że ludzie z muchabaratu torturowali go przez trzy tygodnie, bili, razili prądem, oskarżali o wspieranie terroryzmu – jego, starego, schorowanego człowieka. Na każdym postoju zbierają się ludzie, próbują opowiadać. Kilka słów o naszym gospodarzu Abu Brahimie. Przed rewolucją był szoferem ciężarówki, posiadającym pewne rozeznanie religijne. Dziś to lokalny autorytet, cieszący się w dzielnicy dużym szacunkiem. Nadzoruje pomoc humanitarną dla Bajady, urzędując na parterze swojego bloku. Jest sufim z bractwa kadirija, z odłamu szadili. Jego pierwszym mistrzem był zmarły dziesięć lat temu tunezyjski szejk, później szejk syryjski, członek komitetów do spraw fatw w meczecie Umaj jadów – Muhammad Abu al-Huda al-Ya’kubi. Ten szejk musiał wyjechać z kraju po tym, jak potępił represje („To grzech tak zabijać ludzi”) i popadł w konflikt z muftim Syrii Ahmadem Badr ad-Din Hassunem. „To nie jest mufti Syrii – uściśla Abu ’Umar. – To mufti reżimu, mufti Baszszara”. Abu Brahim jest ogolony na łyso, ma długą, sztywną brodę i chytry uśmiech. Wygląda naprawdę jak Czeczen. To porównanie chyba mu się podoba. Podobnie jak kadirija, sufickie bractwo założone w XII wieku w Bagdadzie przez szejka Abd al-Kadira Gilaniego, nakszbandijja stanowi inny odłam sufizmu, założony w pobliżu Buchary w XIV wieku przez Chwadżę Baha adDina Muhammada ibn Muhammada Nakszbanda. Odwiedziłem jego grób w 1998 roku i o tym rozmawiałem później z Abu Brahimem. Rozmowa na tematy duchowe – o nakszbandijji i grobie Nakszbanda. Abu Brahim zgadza się, że pielgrzymka do jego grobu ma swoją wartość – nie „mechaniczną” wartość równą połowie pielgrzymki do Mekki, jak twierdzą Uzbecy, ale wartość duchową, jeśli tylko pielgrzym wędruje na grób świętego, żeby studiować jego myśl i rozwijać się duchowo. Podobnie jest z Mekką: jeśli przenosimy się z miejsca na miejsce jak przedmiot, buty czy aparat fotograficzny, i wracamy nieodmienieni, to pielgrzymka niczemu nie służy. Mówi, że w Syrii jest wielu wyznawców nakszbandiji. W Ifrine był jeden szejk Husajn Korko, zmarł kilka lat temu. Przyjaźnił się z Ad-Daghistanim z Cypru, o którym opowiadał mi Micha Roshchin, jako że przebywał u niego pewien czas. Oto, jak Abu Brahim definiuje sufizm: „To harmonia między twoim wnętrzem a zewnętrznością, między batin a zahir. Zahir to wygląd, droga egzoteryczna; batin to wnętrze i droga ezoteryczna. To także dwa z dziewięćdziesięciu dziewięciu imion Boga”.
* W komputerze Abu Brahima też są filmy z zaginionym Belgiem Pierre’em Piccinim. Siedzi w tym samym salonie co my, zagubiony i trochę wystraszony, wydzwania do przyjaciół w Belgii i za każdym razem nagrywa się na pocztę głosową. Pięć godzin przed tym, jak przyjechał tu wypasionym, nowym, amerykańskim wozem, fordem czy Chevroletem wynajętym w Damaszku, nie znając ani słowa po arabsku, doszło do ostrej walki między siłami WAS a armią, dokładnie w miejscu, które mijał. „Bóg bardzo lubi tego człowieka”, mówi Abu Brahim. I dalej: „Przyjęliśmy go, nakarmili, daliśmy mu schronienie i sfilmowaliśmy. Powiedzieliśmy mu: Jeśli wrócisz do reżimowców i powiesz, że cię maltretowaliśmy, wrzucimy te filmy na YouTube”. Byli przekonani, że przysłali go przedstawiciele reżimu. Oglądamy jego zdjęcia z Fadwą Sulajman, alawicką aktorką.
Raid próbuje się do niego dodzwonić. Po pewnym czasie pan Piccini oddzwania. Tak naprawdę jest pracownikiem uniwersytetu, profesorem nauk politycznych i historii. „Specjalizuję się w świecie muzułmańsko-arabskim. Nie mówię po arabsku, ale świetnie sobie radzę, znając angielski”. Jego poglądy: „Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka opowiada bujdy, «Le Monde» też. Przyjechałem tu zobaczyć, co się naprawdę dzieje, bo nie wierzę w gadaninę mediów i bojowników. Twierdzili, że były bombardowania – szukałem ich śladów w dzielnicy. Niczego nie znalazłem. Napisałem obiektywne artykuły na ten temat i w ten sposób po raz drugi przyznano mi wizę. Oczywiście nigdy nie jeździłem sam”. I tak chwilę rozmawiają, aż wreszcie wkurzony Raid rzuca mu: „Proszę pana, chciałbym panu doradzić zmianę specjalizacji. Zna pan angielski, więc niech się pan wyspecjalizuje w świecie anglosaskim”. Drze się na niego dość obcesowo, tamten się wykręca: „Nie będziemy polemizować przez telefon”, ale oczywiście nic do niego nie dociera. Gdy Raid mówi mu o rzezi i artykule w „Le Monde”, pyta: „Ale kto ich zabił?”. Żeby tu dotrzeć, mówi Abu Brahim, przejechał przed nosami wszystkich snajperów i niczego nie dostrzegł. Tak naprawdę istnieje chyba jakiś oddzielny Bóg kretynów z Gembloux. Później mogłem zerknąć na produkcje, które Pierre Piccini zamieszcza na swoim blogu. Przedstawiana przez niego wersja wydarzeń w Syrii jest całkowicie zgodna ż propagandą reżimu. Minimalizuje liczbę ofiar; a także zasięg rewolty. Ani krótka podróż do Homs, bez tłumacza, bez jakiejkolwiek znajomości dzielnic czy rozkładu sił w mieście, ani dyskusje z Abu Brahimem i Fadwą Sulajman nie wpłynęły na zmianę jego poglądów.
Niedziela, 29 stycznia Bajada Słoneczny poranek. Od kilku nocy mam więcej snów. Kaszel chyba nieco zelżał po zastrzyku z kortyzonu zrobionym mi wczoraj wieczorem przez Abu Hamzę, lekarza. Abu Hamza był jednym z licznych gości Abu Brahima, na którego właściwie nie zwracaliśmy uwagi, dopóki Raid nie zapytał Abu Brahima, czy zna kogoś, kto był świadkiem tortur. „On, odpowiedział nasz gospodarz, wskazując na lekarza. Ten urzęduje w małym nielegalnym punkcie leczniczym na parterze budynku Abu Brahima. Nie ma sprzętu ani wyposażenia, właściwie nie może nic zrobić dla swoich pacjentów. Jest tak sfrustrowany, że myśli o tym, by rzucić medycynę i chwycić za broń. „Nocą – powiedział mi – całymi godzinami wyobrażam sobie, że czatuję z karabinem i że udaje mi się zabić jednego snajpera”. Zgadza się, żebym nagrał jego wypowiedź – mówi trochę po angielsku, a trochę po arabsku, co tłumaczy Raid. Dokonuję tu transkrypcji rozmowy opierając się bardziej na swoich zapiskach, aniżeli na nagraniu. Wywiad z Abu Hamzą. Jest chirurgiem, pracował w szpitalu wojskowym od 2010 roku. Próbował zdobyć nową specjalizację, to normalne w przypadku lekarza cywila. Szpital wojskowy przyjmował również cywilnych pacjentów: nagłe przypadki albo członków rodzin wojskowych. Problemy zaczęły się, gdy wybuchła rewolucja. Przede wszystkim powtarzano pogłoski o dziwnych rzeczach, które jakoby działy się na pogotowiu. Gdy przywożono rannych uczestników demonstracji, wiązano ich i zasłaniano im oczy. Abu Hamza chciał to zobaczyć i poszedł tam. Pogłoski się potwierdziły. Pierwszy raz zobaczył to w kwietniu. Żandarmi wraz z pielęgniarzami prowadzili manifestantów do innego pomieszczenia. Obok oddziału pogotowia są trzy sale: apteka, rentgen i OIOM. Tam ranni, bez żadnego leczenia, byli bici kablami przez tych żandarmów wojskowych i przez tych pielęgniarzy. Wszystkie ofiary to byli mężczyźni, czasem czternasto-, piętnastoletni chłopcy, nigdy młodsi. Kilku lekarzy uczestniczyło w tym maltretowaniu, zanotował ich nazwiska. Abu Hamza podał mi kilka takich nazwisk: ponieważ nie mogłem sprawdzić tej informacji, nie publikuję ich. Gdy ordynator szpitala – alawita z Tartus, bardzo porządny człowiek – dowiedział się o tym, nakazał, by przestano bić pacjentów i zaczęto ich leczyć. To było jakieś trzy tygodnie po tym, jak zaczęły się tortury Rezultat: leczyli ich za dnia, a w nocy przychodzili i bili leżących w łóżkach. „Pewnego dnia zajmowałem się pacjentem na pogotowiu. Na drugi dzień przyprowadzono go na zdjęcie rentgenowskie z urazem czaszki, którego nie miał wcześniej. W ten sposób odkryłem, że zrobiono mu coś w nocy. Zapytałem przyjaciela, lekarza radiologa, o szczegóły tego przypadku, a on powiedział: Ma pękniętą czaszkę i uraz. Teraz jest na OIOM-ie. Dwa dni później pacjent zmarł na skutek tego urazu. Nie zmarłby od ran, które opatrywałem pierwszego dnia. Zmarł wskutek tortur”. Jedna sala przeznaczona była dla pacjentów po terapii. Zamykano tam manifestantów, związanych, z zasłoniętymi oczyma, i zatykano cewniki, przez które wydalali mocz; dawano im tylko ćwierć litra wody na sześć osób raz na dwa dni, zaledwie kilka kropli, żeby się całkiem nie odwodnili. Gdy Abu Hamza wchodził, błagali go o wodę. Zatkane cewniki prowadziły do uszkodzenia nerek. „Widziałem, jak ludzie zapadają w śpiączkę z tego powodu. Jeden z nich zmarł. Wtedy włożyłem do kieszeni małą kamerkę i poszedłem filmować. Wszedłem do sali, żeby udzielić pomocy lekarskiej pacjentom. Towarzyszyła mi pielęgniarka, nasza zwolenniczka – ona mi pomogła. Nie było żadnych antybiotyków, żadnego serum, żadnych leków. Próbowałem odetkać cewniki, ale worki z moczem były pełne. Myślę, że zatykali te cewniki, żeby worki nie pękały, bo ich nie wymieniali. Zmieniając opatrunki, dostrzegłem jeden przypadek gangreny, zgłosiłem to na ortopedię, żeby pacjent dostał antybiotyki. Trzy dni później usłyszałem, że ten człowiek został zawieziony na blok operacyjny i że amputowano mu nogę nad kolanem. Nie miałem możliwości sprawdzenia, co było dalej. Filmowałem rany, ślady po biciu kablem. Były narzędzia tortur: przewód elektryczny i taśmy z utwardzonego
kauczuku. Poszedłem do więzienia i rozmawiałem z trzema mężczyznami. Spisałem ich nazwiska, żeby poinformować rodziny. Jeden miał złamaną nogę, inny – przestrzeloną rękę. Powiedzieli mi, że w więzieniu są bici i torturowani”.
* 11.45. Brutalnie nam przerwano. Klaksony. Wszyscy biegniemy na dół, do centrum pierwszej pomocy. Starszy mężczyzna, jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, kula utkwiła w lewym boku. Ramię pokryte tatuażem, piękną spiralą – to nie jest rytualny tatuaż, może raczej więzienny? Szybkie, precyzyjne i skuteczne gesty Abu Hamzy. Mężczyzna jest przytomny i spokojny, oddycha ciężko. Abu Hamza wykonuje palpację, zadaje pytania. Pocisk jednak wyszedł z ciała, tuż przy brzegu żebra. Abu Hamza nie wie, czy przebił mięsień, czy jamę brzuszną. Nie ma żadnych sprzętów, nie może wykonać USG, trudno powiedzieć, czy doszło do krwotoku wewnętrznemu Skoro przerwane zostały powłoki brzuszne, prawdopodobnie ucierpiała również okrężnica. Trzeba operować, założyć worek kolostomijny, zaszyć. Jeżeli mężczyzna nie zostanie zoperowany, może umrzeć w ciągu dwóch dni na zapalenie otrzewnej. Szukają kogoś, kto ma przenośny ultrasonograf. Abu Hamza wstrzykuje leki przeciwtężcowe i antybiotyki. Mężczyzna został zraniony przez snajpera sześć ulic stąd. Strzelano ze szkoły Nasira Alego w Bajadzie. Był niedaleko swojego domu. Odprowadzał dzieci i dostał. Inny mężczyzna zginął, trafiony w pierś. Ranny jest całkiem przytomny i rozmawia z Raidem. „Na szczęście dzieci nie ucierpiały”. Tatuaż: „Posłuszny swojej matce”. Piękne motywy, wszystkie narysowane odręcznie. Na tym samym ramieniu blizny, ślady po samookaleczeniu z użyciem żyletki. Właściwie nie ma dnia bez ofiary śmiertelnej albo bez rannego, niezależnie od dzielnicy. Wracam na górę, do ciepłego pokoju. Zaraz podadzą śniadanie. 11.20. Jemy, jeszcze raz nam przerywają, znów przyjeżdża ranny. Schodzimy. To syn pierwszego rannego, młody chłopak, wygląda na osiemnaście, dwadzieścia lat. On również został postrzelony – w dwa palce lewej ręki. To nic poważnego, wracamy jeść, a Abu Hamza opatruje ranę. Abu Brahim: „Wallah, mogliśmy zobaczyć, że Izrael jest mniej twardy wobec Palestyńczyków aniżeli rządy arabskie wobec swoich własnych narodów. I nigdy rząd izraelski nie mógłby zrobić czegoś takiego swojemu narodowi”. Raid niezupełnie zgadza się z nim w kwestii łagodności Izraelczyków, zwłaszcza w stanie wojny. Przyłącza się do nas jakiś starszy pan. Mieszka w Sabil, mieszanej dzielnicy sunnicko-alawickiej, w większości alawickiej. Mówi o groźbach, jakie słyszą sunnici, zmuszani do wyjazdu. Niektórym spalono domy, innym samochody. On mieszka na skrzyżowaniu, na którym znajduje się posterunek, a na dachach siedzą snajperzy. Codziennie ostrzeliwują jego dom, musiał się wyprowadzić z mieszkania, gdyż było tam zbyt niebezpiecznie, ale pozostał w kamienicy. Jego sąsiedzi słyszą pogróżki, polecenia, żeby wyprowadzili się w ciągu dwudziestu czterech godzin, jeśli nie chcą, żeby ich zabito albo żeby spalono ich dom. Ten mężczyzna mieszka jakieś sto pięćdziesiąt metrów od alawitów. Wszyscy, którzy mieszkali bliżej, już wyjechali. Chrześcijanie w ogóle wyprowadzili się z tej okolicy. „Żyjemy razem od czterdziestu lat. To nasi bracia. Ale wszyscy musieli wyjechać z powodu tych ciągłych strzałów”. Cztery lub pięć miesięcy temu, gdy jego brat został ranny, poszedł do alawitów, żeby przypomnieć im, że przede wszystkim są sąsiadami: „Cokolwiek się stanie, czy reżim upadnie, czy nie, my pozostaniemy sąsiadami i nadal będziemy żyć obok siebie. Zaprzestańcie militarnych działań wobec nas. Nie strzelajcie do nas więcej”. Siły bezpieczeństwa dawały broń alawickim cywilom. Widziano, jak niektórzy strzelali z okien swoich domów, „Obiecali, że więcej nie będą tego robić, ale nie dotrzymali słowa”. Sąsiad, który przyszedł razem z nim, został aresztowany i więziono go przez miesiąc albo dwa.
* Ciąg dalszy wywiadu z Abu Hamzą. [Wracamy do trzech więźniów w celi.] „Jeden z nich musiał być natychmiast operowany, ze względu na złamaną nogę. Trzymali go przez trzy dni, a potem wreszcie przywieźli na nasz oddział – miał poważne złamanie kości udowej. Kość wyszła z ciała. Nie wyglądało to tak źle, gdy oglądałem go w celi. W końcu został zoperowany na oddziale ortopedycznym. Część szpitalnego personelu chciała mu pomóc, inni – przeciwnie. Lekarz, który chciał mu pomóc, mówił do
żołnierzy: Zawieźcie go na mój oddział. Ale tamci ranili pacjenta jeszcze poważniej, łamali kości i dopiero potem go przewozili”. Nawet w sali operacyjnej pacjenci mają zawiązane oczy. Natomiast funkcjonariusze muchabaratu nie wchodzą na salę, czekają na zewnątrz. W wyjątkowych przypadkach wyznaczają lekarza, zwykle wojskowego, żeby pilnował pacjenta, albo nie pozwalają go leczyć. Inny przypadek, którego był świadkiem: wywiad lotniczy skonfiskował dwie karetki i do każdej z nich wsiadło po dwóch agentów w przebraniu pielęgniarzy, z kałasznikowami. Pojechali na cmentarz w Homs. To była sobota, a dzień wcześniej zginęło dwunastu mężczyzn, tego dnia były pogrzeby. Armia zaczęła strzelać do ludzi niosących ciała z rogatki znajdującej się najbliżej cmentarza. Później przyjechali w karetkach funkcjonariusze muchabaratu, twierdząc, że chcą zabrać rannych. Zawieźli ich do szpitala wojskowego. Tam nie zanieśli ich jednak na pogotowie, ale na oddział więzienny. To znana historia, dzień rzezi na cmentarzu w... (nie pamięta dokładnej nazwy). Abu Hamza widział, jak karetki wracają i wiozą rannych prosto do więzienia. Poznał agentów wywiadu lotniczego po charakterystycznych mundurach i białych sportowych butach. Po tej historii odmówiono mu wstępu do więzienia i na oddział chirurgii, potem już nigdy nie był naocznym świadkiem tortur ani nadużyć. Jeszcze trzy tygodnie temu pracował w szpitalu wojskowym: „Rano musiałem zajmować się żołnierzami armii, wieczorem leczyłem rewolucjonistów. Nie wytrzymałem”. Od dziewięciu czy dziesięciu miesięcy przyjeżdżał tu nielegalnie leczyć ludzi. Nie czuł się komfortowo, opiekując się muchabaratem: nie życzył mu źle, po prostu nie czuł się komfortowo, dlatego wolał z tym skończyć. Tam są wszystkie niezbędne sprzęty, tutaj nie ma niczego. Abu Hamza uważa, że jego miejsce jest tutaj. Zostawił wszystko: dom, prywatną klinikę, szpital. Oficjalnie zwolnił się z pracy i dla nikogo nie było to problemem. Potem pokazuje nam filmy, które nakręcił po kryjomu za pomocą długopisu z kamerką noszonego w zewnętrznej kieszeni marynarki. Wyraźnie widać na nich rannych, w sumie pięciu, o stopach przykutych do łóżek, nagich, okrytych tylko prześcieradłami, z zawiązanymi oczyma. Kamera filmuje narzędzia tortur leżące na szafce: dwa kauczukowe pasy wycięte z opon i wzmocnione taśmą klejącą – do bicia, i kabel elektryczny, który na jednym końcu ma wtyczkę, by można było go podłączyć bezpośrednio do gniazdka w ścianie, a z drugiej – klips do założenia na palec, na stopę albo na penis. Kilku rannych ma na piersiach świeże ślady po torturach. Tors jednego z nich przecinają pręgi – są jaskrawoczerwone jak surowe mięso. Kopiuję te filmy. Słychać na nich oburzony głos Abu Hamzy, który razem z pielęgniarką próbuje opatrywać rany. Gdy skończyliśmy wywiad, Abu Hamza wyjechał żeby zobaczyć się z rodziną w swojej wiosce. Miał wrócić dwa, trzy dni później; zostawił mi numer telefonu i adres na Skypie, żebyśmy mogli się ze sobą kontaktować. Ale pomimo wielu prób nigdy nie zdołałem się do niego dodzwonić i dowiedzieć się, co u niego; tak zresztą było w przypadku większości ludzi spotkanych w Homs. W poniedziałek 5 marca brytyjski kanał telewizyjny Channel 4 wyemitował reportaż zawierający jego filmowe klipy i podał, że zostały nakręcone niecałe trzy miesiące temu, a nie prawie przed rokiem, jak powiedział mi Abu Hamza. Mężczyzna o zamazanej twarzy i zniekształconym głosie jest przedstawiony w tym reportażu jako autor filmików; pewne szczegóły jego wypowiedzi, które zgadzają się z tym, co przedstawiam tutaj, każą mi przypuszczać, że to jednak Abu Hamza – przeżył ofensywę na Homs, po czym uciekł jak najdalej od Syrii.
* O 13.45 pracujemy przy komputerach. Przerywa nam przyjazd nowego pacjenta. Schodzimy. To dziesięcioletni chłopiec – niestety już nie żyje, kula przeszyła pierś na wylot i naruszyła serce. Głaszczę go po czarnych, sztywnych włosach; jego skóra jest jak wosk. Lekarz [już nie Abu Hamza, który wyjechał, lecz ktoś inny] delikatnie związuje mu ręce bandażem. W drzwiach stoi jego kuzyn, dojrzały mężczyzna. Patrzy na chłopca, łkając, i powtarza konwulsyjnie: „Al-hamdu li-Allah, al-hamdu li-Allah, al-hamdu li-Allah”. Pielęgniarze podnoszą małego, który jest półnagi, i wtedy jego głowa opada w tył; niosą go do pustej sali i tam kładą na zimnych kafelkach, bez żadnego dywanu. Ktoś filmuje ciało, Raid fotografuje. Pomimo naszej obecności mały jest bardzo samotny. Budzi straszliwy żal. Nazywał się Taha B. Zginął, jadąc samochodem, jego siostra jest ranna. Odwracam się do Raida: „Później wyślemy kopię twojego zdjęcia temu skurwielowi z Gembloux, dobra?” Po moim wyjściu zjawia się ojciec chłopca. Jest zrozpaczony, woła do Boga: „Ześlij zemstę na Baszszara! Niech
jego dzieci umrą, tak jak mój syn!” Ktoś inny mu przypomina, że domaganie się zemsty na niewinnych jest niezgodne z ideą islamu. Raid mi później o tym opowie. Idę na górę popracować i napić się kawy. Wypijam zaledwie łyk, gdy przyjeżdża ranny, dokładnie trzydzieści pięć minut po martwym chłopcu. Jest godzina 14.20. Tłustawy mężczyzna, jeszcze przytomny – odłamek zadrasnął mu czaszkę, a drugi wbił się w pierś, naruszając prawdopodobnie dolną część płuc. Otacza go grupa rozhisteryzowanych, oszalałych z rozpaczy przyjaciół; muszę siłą wypchać ich z pomieszczenia, żeby lekarze mogli pracować. Jeden z mężczyzn łka szczególnie mocno i nie chce puścić ręki przyjaciela, który komentuje swój stan: „Czuję ból w piersi. Nie mogę oddychać”. Podtrzymują mu głowę, lekarz się krząta, jego ruchy są szybkie, precyzyjne. Przyjaciele nie przestają napierać na drzwi i znów muszę ich odpychać. Część z nich tłoczy się przy zakratowanym oknie i wykrzykuje pytania. Ranny prawdopodobnie ma płyn w płucach, ewakuują go więc pospiesznie, w szalonym zgiełku, niosą w stronę taksówki, która błyskawicznie rusza, hamuje gwałtownie przed ulicą snajperów, cofa się, znów rusza z piskiem opon, przejeżdża na drugą stronę. Patrzymy przerażeni, jak tuż za nią biegnie kilkoro dzieci, później młodzi chłopcy i jeden żołnierz WAS z kałachem. Rozlega się strzał. Raid wrzeszczy do Abu Brahima, żeby zabronił im przechodzić. Wracamy. Lekarz wyjaśnia nam, że cztery osoby, które widzieliśmy, trzech rannych i martwe dziecko, zostały trafione przez tego samego snajpera, czatującego na budynku poczty. Daje dwadzieścia procent szans na przeżycie ostatniemu pacjentowi. Wracamy popracować. Moja kawa jest zimna.
* Przyjeżdża mała grupka – aktywista i dwóch reżyserów z Damaszku, którzy kręcą pełnometrażowy film o rewolucji. Rozmawiam z jednym z nich. O. dobrze zna francuski, a jeszcze lepiej – angielski. Opowiada mi o fringe groups wokół WAS, które codziennie popełniają zbrodnie, porywają i mordują alawickich cywilów. Bojownicy WAS są zdyscyplinowani i zachowują się porządnie; natomiast w skład tych grupek wchodzą młodzi ludzie, którym zabito albo zgwałcono bliskich, więc uważają, że mają do tego prawo. A to oczywiście oznacza, że reagują na prowokację reżimowców. To zjawisko charakterystyczne dla Homs, nie istnieje gdzie indziej. „W Homs dochodzi do konfrontacji religijnej, to nieuniknione. Po obu stronach trwają poważne dyskusje na temat czystki etnicznej”. „I’m a secular man from the cultural world. I must be here in this room. If I’m not, then it is a sectarian war. But if it develops better in other cities, then Homs will be contained. If a better version of the revolution prevails elsewhere, it will calm down the sectarianism here. The SNC is too slow for Homs, they are following the speed of the othert cities, but Homs is going too fast. Homs is the worst place in Syria in terms of balanced clashes. But there are places far more devastated, Idlib for 64
example” . O. mówi dalej: WAS interweniowała na wszystkich peryferiach Damaszku w sposób skoordynowany i dobrze zorganizowany. Starannie przygotowana ofensywa. Panuje tam sztywna hierarchia, wszystkie katiby podlegają bezpośrednio Rijadowi al-Asadowi w Antiochii. Nie dzieje się tak w przypadku tutejszych katib, które zdaniem O. stanowią „inną” WAS, quasi-autonomiczną, jak wszystko w Homs. Ale są też pozytywne zmiany, jak na przykład to, co zrobiła WAS z Chalidijji, zapraszając ’Umara Szamsiego, by ich wyszkolił i nimi dowodził, chociaż jest z innej dzielnicy.
* 16.45. Ginie jeszcze jeden człowiek, tuż obok. Mężczyzna zabity przez snajpera, tego z poczty. Abu Brahim idzie sprawdzić, czy może pomóc rodzinie. Dał im już pieniądze na pogrzeb, gdyż mieli za mało. Informacje o rannych. Dwóch z nich jeszcze żyje, lecz ich stan jest ciężki. Pierwszy miał krwotok, ale był operowany, drugiemu można było założyć dren w płucach, podczas zabiegu jednak do szpitala wtargnęły służby bezpieczeństwa i trzeba go było na gwałt ewakuować. 21.20. Abu Brahim wraca z telefonem mężczyzny rannego w płuco, to nokia, przebita na wylot. Pocisk odbił się w stronę serca, ale utkwił w odległości jednego centymetra od niego, i mężczyzna przeżył. Strzał w głowę tylko zadrasnął kość.
* 23.00. Abu Brahim wraca do pytania, które zadałem podczas kolacji – o Boga i o zło. Dyskusja teologiczna. Moje pytanie: „Jak można dopuścić do śmierci dziecka, takiego jak to, które widzieliśmy dzisiaj? Do tak niesprawiedliwej 65
śmierci?” Pyta o mój punkt widzenia – to opinia człowieka niewierzącego, co zbija go z tropu: „Muszkil” . Cytuje przysłowie: „Ślady wskazują drogę”. Układ wszechświata to dowód na istnienie siły, która tym wszystkim włada. Później cytuje przypowieść: „Pewien mężczyzna nie wierzył w Boga. Usłyszał, co mówi człowiek wierzący, i chciał z nim porozmawiać. Bardzo lubił polemizować i zawsze miał przewagę w dyskusjach. Poszedł więc poszukać muzułmanina mędrca. Umówili się w meczecie w Bagdadzie, po piątkowej modlitwie. Przez Bagdad przepływa rzeka Tygrys, to wiesz. Niewierzący czekał w meczecie, a muzułmanin był na drugim brzegu Tygrysu. Spóźniał się. Gdy dotarł, niewierzący zapytał go: Dlaczego się spóźniłeś? Stałem na drugim brzegu Tygrysu, nie było ani mostu, ani łodzi. Zaczekałem więc, aż kawałki drewna zbiorą się i utworzą tratwę, na której dopłynąłem aż tutaj, usłyszał odpowiedź. Co? Chcesz mi wmówić, że drewno samo się porąbało? I samo ułożyło się w tratwę? A ty chcesz mi wmówić, że ten meczet, to miasto, ten wszechświat stworzyły się same?” A co z pytaniem o zło? „Bóg ma swoje przymioty”. Wymienia pewną ich liczbę, wśród nich jest wola. Bóg ma wolę i odpowiedź na moje pytanie jest związana z tą cechą. Bóg mówi, choć bez słów. „Miał wolę stworzyć i dobro, i zło. Pochwalił dobro, a zła zakazał. Z Jego woli powstał także wolny wybór”. Sprzeciw Raida: „Ale dlaczego chciał istnienia zła?” Serie z kałacha nadają rytm rozmowie. Armia chce przestraszyć ludzi i zniechęcić WAS do jakichkolwiek prób działania. Dyskusja trwa, ale Abu Brahim powtarza w kółko te same argumenty, które tak naprawdę są wyznaniem wiary: „Jest tak, bo tak jest i już”. Jakoś mnie to nie satysfakcjonuje, zwłaszcza gdy pomyślę o martwym dziecku na podłodze.
Poniedziałek, 30 stycznia Bajada – Chalidijja Budzimy się wcześnie, żeby zadzwonić do Ibn Pedra w sprawie mojego wyjazdu. Łapiemy go wreszcie o 9.30; Jest mało konkretny, wykręca się. „Tak, może dziś wyjadę, jeszcze nie wiem, zadzwonię do was”. Nieco później dzwoni do mnie Marcel, niemiecki dziennikarz. Utkwił w Kusur, muchabarat i armia walczą na ulicy z WAS, ostrzeliwują jego mieszkanie. Baba Amr plądrują czołgi. Zwłoki Tahy, chłopca, który zginął wczoraj, zostały przewiezione do szpitala państwowego. Żeby je odzyskać, ojciec musi podpisać papier – oświadczenie, że mały zginął z rąk terrorysty. Podchodzą do nas dwie kobiety, od stóp do głów ubrane w czerń. Ich dom został spalony, chcą o tym opowiedzieć. Mieszkają w dzielnicy Sabil. Starsza traci dech z emocji, mówiąc nam o tym. Tam skąd pochodzą, żyją otoczone alawitami z jednej strony, szyitami z drugiej. Jacyś mężczyźni przyszli o drugiej w nocy, ostrzelali dom, rzucili w drzwi granatem, a potem kanistrem z benzyną, w który strzelili, i dom stanął w ogniu. Spłonęła połowa, zanim zdążyły ugasić pożar. Nie widziały tych mężczyzn, ale słyszały, jak krzyczą: „Wszystkich was stąd wykurzymy, was, sunnitów!” Myślą, że byli to alawici, wspierani przez siły bezpieczeństwa. Dom sąsiadów też został napadnięty. Na ulicy mieszka siedem sunnickich rodzin, wszystkie wyjechały oprócz tych dwóch. Mieszkają tu już od siedemnastu lat. Abu Brahim znajdzie im jakieś lokum w dzielnicy. Jest tu Abu Bakr, kumpel Raida, aktywista. Mył dziś rano zwłoki i przyszedł wziąć prysznic.
* Południe. Za nami kilka rozmów telefonicznych z Marcelem. Ciągle tkwi w mieszkaniu, strzelanina trwa. Jakiś chłopak, który był z nim, zszedł na dół i zginął. Nie można nic zrobić. Ale Abu Brahim nie sądzi, żeby siły bezpieczeństwa weszły do budynku. Za bardzo boją się oporu ze strony WAS. Badamy nasze możliwości. Ibn Pedro obiecuje wyjazd jutro. Nalegam, byśmy ruszyli się do Chalidijji, żeby chociaż mieć za sobą przeszkody w postaci snajperów, którzy teraz są stosunkowo spokojni. Nie ma możliwości przedostania się z Chalidijji do Safsafi, trwają starcia między dwoma obozami w Al-Warsza. Ale Chalidijja, zdaniem Abu Brahima, pozostaje dostępna. Szuka dla nas mieszkania z elektrycznością i dostępem do sieci.
* 12.00. Telefon od Abu Bilala. Zmasakrowano drugą rodzinę. Tego samego dnia co tę pierwszą, 26 stycznia, w czwartek, ale dopiero dziś można było dotrzeć do ciał. Zawieziono je do kliniki w Karam az-Zajtun. To ojciec, matka i czworo dzieci, przynajmniej części z nich pode rżnięto gardła. Jedziemy. 14.00. Bez problemu przedostajemy się do Chalidijji. Wiezie nas Abu ’Umar, furgonetką Suzuki. Na ulicach, którymi przyjechaliśmy, trwa strzelanina, dlatego jedziemy tyłami, wielką „ulicą śmierci”. Żadnych strzałów, na ulicy Kairu też nie, ludzie przechodzą ją pieszo. Po drodze mijamy tylko jedną rogatkę, w odległości dwudziestu metrów, ale ta akurat ma rozejm z WAS. Docieramy do Abu Bakra, który będzie z nami mieszkał. Czekamy na ulicy, tymczasem Raid rozmawia z BBC. Świeże powietrze dobrze mi robi. Ale kaszel wraca z dawną siłą. Dzwonimy do Imada. Dzielnica Baba Amr jest ostrzeliwana przez dwanaście T-72. Szpital pęka w szwach, cztery ofiary śmiertelne, piętnastu rannych. Wczoraj wjechało tam osiem czołgów, WAS zniszczyła cztery; armia sprowadza posiłki, dziś WAS zniszczyła jeszcze jeden czołg. Bombardowania zaczęły się przedwczoraj. Wszystkie ofiary z Baba
Amr to cywile. Dwie osoby zginęły z rąk snajperów, reszta od bomb. Atakują od strony Kefar Aja, tam gdzie są tory. Po stronie Dżawbar panuje spokój. Imad mówi, że ktoś, kogo zna, może przejść. Trzeba to sprawdzić. Dzwonimy do Hasana. Mówi o dwudziestu czołgach od wczoraj, twierdzi, że są zupełnie bezsilni, że nie mogli odeprzeć ataku. Na zewnątrz, po chwili spokoju, znów gwałtowne strzały, bez wątpienia Kusur. Marcel nadał tkwi w mieszkaniu.
* Około 17.00 wychodzę z Abu Bakrem, który narzucił wojskową kurtkę na długą religijną szatę i który – z rudą brodą i gniewnymi oczyma – coraz bardziej przypomina czeczeńskiego bojownika, oraz z Nadżahem, młodym aktywistą. Idziemy pieszo po Marcela, który nareszcie zdołał wydostać się z Kusur i teraz czeka w pobliżu drewnianej wieży zegarowej w Chalidijji. Są tam snajperzy, więc się niepokoi. Przebiegamy przez dwie ulice, odnajdujemy jego kumpla, a potem jego, ich przyjaciele odwożą nas samochodem, ładną czarną terenówką, szybką i wygodną. Później idę do kafejki internetowej. Jest tam Abu Adnan, surfuje na swoim tablecie Samsung. Pokazuję mu internetowe strony „Le Monde”, jest dość zadowolony. 19.30. Powrót do domu. Wieści z frontu: Abu Annas, przewodnik piątkowej manifestacji w Bab Drib, został ciężko ranny w pierś pociskiem z BTR. Jeden z jego przyjaciół zginął. W Baba Amr jest spokojniej. Rozmowa z Marcelem, który będzie u nas nocował, na temat religijnego aspektu powstania, na którym on się skupia. Spotkał kilku szejków. Próbuje objaśnić nam panujące tu stosunki religijne. To bardzo skomplikowane, nasze rozmowy są pokręcone. Wymiana informacji i doświadczeń. Kusur jest tak naprawdę spokojną dzielnicą. Marcel miał pecha. Muchabarat przygotował akcję, żeby zaatakować kwaterę WAS, otoczył ją i ostrzelał z granatników oraz dział maszynowych. W mieszkaniu zginęło dwóch żołnierzy WAS, w tym Abu Asarani, komendant WAS w Kusur. Pięciu innych uciekło i snajperzy dopadli ich na ulicach. Marcel, który był niedaleko – na czwartym piętrze sąsiedniego budynku – próbował filmować całą akcję z balkonu, ale snajperzy ostrzelali ich z dachu i jego przyjaciel Muhammad omal nie zginął. Marcel utknął w mieszkaniu na osiem godzin, do chwili wycofania się sił bezpieczeństwa. Mówi o Beduinach, którzy kultywują tradycję krwawej zemsty, którzy porywają i zabijają ludzi w alawickich dzielnicach. „Są kompletnie nie do opanowania”, wyjaśnił mu pewien facet, rewolucjonista, przerażony ich bestialstwem. Abu Bakr opowiada: trzy beduińskie kobiety zostały porwane w Bajadzie (tam jest wielu Beduinów) przez członków szabbihy. Czterdziestoletnia matka i jej dwie córki – szesnasto– i dwunastoletnia. Wszystkie trzy były gwałcone, uwolniono je po miesiącu. Twierdzą, że przetrzymywano je w dzielnicy alawickiej, niedaleko Sabil, a nie w więzieniu. Rodzina chciała złożyć skargę, lecz okazało się to niemożliwe; zresztą nawet gdyby państwo robiło coś w tej sprawie, Beduini i tak się mszczą. Krewni tych kobiet uprowadzili mężczyzn ze strefy, w której je więziono, i zażądali od ich rodzin wydania gwałcicieli, grożąc, że zabiją zakładników. Ponieważ gwałcicieli nie wydano, zakładnicy zginęli. „I w ten sposób zaczyna się fitna”, konkluduje Abu Bakr. Dodaje, że gdyby przytrafiło się to jemu, nie mściłby się w taki sposób. Przecież Koran zabrania mścić się na osobach trzecich. Ale Beduini są nie do opanowania. Trwa również konflikt między nimi a szyitami, a nawet Irańczykami (bo jedna z dziewczynek powiedziała, że słyszała język perski). Marcel: „Kiedy Beduini przystąpili do WAS, już od dawna mieli broń; są bardzo aktywni w walce, mieli wielu męczenników. Chwytają żołnierzy armii na przepustce i stawiają ich przed wyborem: przystąpienie do WAS albo śmierć”. Przytacza inny przypadek z Bajady, który stał się przyczyną zemsty. W pierwszym tygodniu grudnia beduińska kobieta w siódmym miesiącu ciąży wychyliła się przez drzwi i snajper trafił ją w głowę. Jej rodzina okrutnie zemściła się na alawitach. Marcel jest przekonany, że reżim chce wojny domowej i robi wszystko, żeby ją rozpętać.
Wtorek, 31 stycznia Chalidijja – Baba Amr Wczesna pobudka, śniadanie i przeprawa do miasta w rozklekotanej taksówce o zaparowanych szybach, w towarzystwie Marcela, który postanowił jechać z nami. Mijamy policyjny punkt kontrolny, budynki rządowe i grupki oficjeli przed nimi, wreszcie hotel Safi. Mam ściśnięty żołądek, ale wszystko odbywa się bez problemu. Dzielnica Baba Amr jest szara i smutna. Wracamy do mieszkania Hasana, budzimy ‘Ala’ i Ahmada. Opowiadają nam o walkach z ostatnich dni. Wczoraj zniszczyli dwa czołgi, przedwczoraj trzy, zabili i ranili żołnierzy armii. Po ich stronie żadnych strat. Jest 9.30, Ibn Pedro obiecuje, że będzie za godzinę. 11.30. Ibn Pedra nadal nie ma. Przyjeżdża Abu Jazan. Jego kumpel, ranny w poniedziałek, 23 stycznia, ma się dobrze, al-hamd li-Allah. Twierdzi, że przeciwnikom zostało dziesięć czołgów. Trzy uciekły. 13.00. Nadal nikogo. To się ciągnie w nieskończoność Czytam wywód Plutarcha o życiu Sulli i czekam cierpliwie. Mani obrabia zdjęcia, a Marcel pojechał z chłopakami obejrzeć budynki na linii frontu. Zjawił się Ibn Pedro, ale dość ostentacyjnie mnie ignoruje. Wraca Marcel. Około 13.30 strzały i detonacje, chłopcy, którzy czekają tutaj, chwytają za broń i biegną w stronę linii frontu, żeby ripostować. Marcel i Raid depczą im po piętach. Abu Jazan z przyjacielem wracają po granaty ręczne. Podobno strzelali snajperzy, jeden chłopak został ranny w łydkę. Biegają w tę i z powrotem. Wchodzi jakiś chłopak po RPG, zabiera wyrzutnię, ale nie może znaleźć rakiet. Abu Dża’far przynosi skrzynki z zaopatrzeniem. Sporadyczne strzały. Ibn Pedro oczywiście zniknął. 14.30. Chłopaki z WAS kontratakują – wymiana ognia jest intensywna. Wychodzimy i biegniemy aż do kwatery Hasana. Gdy docieramy, Ibn Pedro puszcza się biegiem w przeciwnym kierunku, w stronę mieszkania. Zawracamy z Raidem i biegniemy za nim. Krótka rozmowa w holu, podczas której on szykuje się do wyjścia z karabinem 66
maszynowym: „Bukra subh, in sza’a Allah” . Wygląda na wytrąconego z równowagi, ucieka wzrokiem, w każdej chwili może się wkurzyć, więc nie naciskamy. Raid idzie razem z nim w stronę kwatery, do strefy, gdzie trwa strzelanina. Ja jestem wykończony i dokucza mi lekka gorączka, nie mam dziś siły na zabawę w wojnę, zostaję sam w mieszkaniu i czytam Plutarcha, to lepsze niż zastanawianie się, czy kiedykolwiek zdołam wyjechać z tego cholernego miasta. 15.30. Na wschodzie, od strony Kefar Aja, płonie jakiś budynek, prawdopodobnie zbombardowany przez armię. Gigantyczny jęzor ciemnego dymu przecina szare niebo nad Baba Amr. Strzały rozlegają się ponownie ze zdwojoną siłą. Kot opowiada: Otoczyli budynek pełen żołnierzy armii. Musiało tam być jakichś czterdziestu ludzi. Chodzi o ten wieżowiec w budowie, ten obok błękitnej wieży. WAS przyniesie megafon i będzie próbował przekonać ich, żeby zmienili obóz. Chcieliśmy iść to zobaczyć, ale strzelają z moździerzy. 16.00. Wychodzimy i biegniemy do kwatery Hasana. Zastajemy go w środku, leży na kanapie w skórzanej kurtce i trampkach. Pociski z moździerzy padają nieco dalej, ale od sympatyzujących z WAS oficerów armii przyszły 67
informacje, że grady jadące z Damaszku docierają do obrzeży Homs i będą celować w Baba Amr. Postanawiają wycofać się do centrum dzielnicy. Jest za późno, żeby iść do miasta. Przychodzi Imad, a z nim dwa duże kotły, pełne marchwi i faszerowanej cukinii, gotowanej w sosie. Wpada Fadi, ma wściekłą, ponurą minę. Właśnie się dowiedział, że wczoraj zginął jego kuzyn. Czekamy, aż Imad zje, żeby wyjść. Gdzieś niedaleko muezin bez przerwy zawodzi „Allahu akbar”, wyjątkowo fałszywie i ochryple. Za to nieco wcześniej, podczas krótkiego przejaśnienia – gdy kilka promyków słońca prześwietliło deszcz – z tego samego
megafonu dobiegała piękna recytacja koranicznych sur, której towarzyszyły serie z karabinów i eksplozje. Wracamy do mieszkania i zasypiam dość szybko, tymczasem żołnierze stopniowo się schodzą. Zanim zapadam w sen, słyszę całkiem blisko kilka detonacji z moździerza. Gdy budzę się około 19.30, Marcel przeprowadza wywiad z żołnierzami z pomocą Raida. Czuję się osłabiony, wróciła gorączka. Nalegam, żeby Raid poważnie porozmawiał z Imadem o Ibn Pedrze. Raid mówi mu wreszcie, że wydaje mu się, iż Ibn Pedro ma nas gdzieś i że zachowuje się wobec nas nie w porządku. Imad zaprzecza, mówi, że naprawdę jest problem z bezpieczeństwem. Dość burzliwa dyskusja, w którą włącza się Hasan. Imad obiecuje, że jutro pojadę, in sza’a Allah. Około 20.00 z powodu braku miejsc wysyłają nas na noc do innego mieszkania – w podziemiach, ale jeszcze bliżej linii frontu. Abu Jazan, który nas prowadzi, potwierdza informację o gradach, upierając się jednocześnie, że tu jesteśmy bezpieczni. „Armia nigdy nie wchodzi do dzielnicy nocą”. Marcel nie wygląda na przekonanego. Dyskusja o tym, co robimy dalej: nocujemy tutaj czy nalegamy, żeby znaleźli nam jakąś klitkę bliżej centrum dzielnicy? Ostatecznie zostajemy. 68
Nasz nowy gospodarz to Libańczyk, pochodzi spod Tarablus , ale jego matka jest Syryjką.
Środa, 1 lutego Baba Amr Spałem dobrze mimo chłodu. Sny: zamieszki, broń automatyczna, plaża, studenci, perypetie, w których te elementy się mieszały. Gdy się budzę około 9.00, słyszę kilka detonacji z moździerza, w pewnej odległości. Nasz gospodarz wyszedł, ale jeden z jego przyjaciół robi nam śniadanie. Wychodzimy zadzwonić, w mieszkaniu nie ma zasięgu. Przed kwaterą Hasana – ’Ala’, Fadi i inni chłopcy piją herbatę pod świeżo zainstalowanym zadaszeniem chroniącym przed deszczem. Pogoda jest nawet ładna. Raid dzwoni do Ibn Pedra, ale ten ma gości i nie planuje wyjazdu o konkretnej porze. Oddzwoni. Abu Bilal informuje o sytuacji w centrum: wszędzie trwają walki, Safsafi odcięte, to prawdziwa wojna. ’Ala’ zdradza mi plany wobec żołnierzy otoczonych w wieżowcu: podłożą ładunki wybuchowe pod pilastry budowli, a potem zaproponują im, żeby się do nich przyłączyli. Jeśli tego nie zrobią – wysadzą wszystko w powietrze. Moździerze odzywają się gdzieś blisko, Raid słyszy gwizd pocisku. Tłumaczę mu, że gwizd to dobry znak: gdy słyszysz gwizd, to znaczy, że ten pocisk nie jest dla ciebie. Chyba go raczej nie przekonałem. 11.30. Zaczęło padać. Nadal żadnych wieści od Ibn Pedra. Idziemy do meczetu, gdzie ja siadam w kącie sam, tymczasem Raid wychodzi, wraca do swoich spraw. Ludzie powoli schodzą się na modlitwę. Wpadamy do szkoły [siedziby Rady Wojskowej] , Nie zastajemy Muhannada. Jest tam jednak irlandzka dziennikarka z Dżaddim i Dannym, wygląda na wyczerpaną. Dżaddi wydziera się na Raida: „Danny, przetłumacz. Jestem zdenerwowany na niego. On chce wojny, wojny, wojny! Kwestie humanitarne go nie interesują”. Raid: „Nie ma potrzeby tłumaczyć, przyjacielu”. Dziewczyna chciałaby wyjechać jutro i pytam, czy w razie czego mogę jechać razem z nią. W dniu naszego przyjazdu do Homs w klinice Abu Bariego spotkałem Danny’ego Abdula Dayema, młodego, dwudziestotrzyletniego Anglo-Syryjczyka, i uderzyła mnie jego perfekcyjna znajomość angielskiego, co jest tutaj rzadkością. On sam wrócił niedawno z wakacji w Anglii i zgodził się, gdy zaproponowałem mu, żeby pojechał ze mną pracować. W kolejnych dniach nie mogłem go odnaleźć, ani nawet się do niego dodzwonić. Później zrozumieliśmy, że natychmiast przejęło go Biuro Informacji, z którym nie mieliśmy najlepszych stosunków. Po moim wyjeździe, gdy zaczęły się regularne bombardowania Baba Amr, Danny pojawił się kilkakrotnie na YouTube, komentując po angielsku potworności filmowane przez aktywistów i apelując o międzynarodową pomoc. 13 lutego, podczas intensywnych bombardowań, wyjechał z Baba Amr i schronił się w Libanie. Od tamtego czasu udzielił kilku wywiadów anglosaskim kanałom telewizyjnym, opowiadając o tragicznych wydarzeniach, których był świadkiem. 13.00. Odnajdujemy Imada przed kwaterą Hasana. Jest wykończony, sam nie wiem, czy to przez nas, czy z jakiegoś innego powodu. Ibn Pedro nie dał znaku życia. „Droga nie jest wolna”, oświadcza zmęczony Imad. Wracam do mieszkania, tam przynajmniej jest ciepło. Coraz wyraźniejsze poczucie zamknięcia. Już od pięciu dni próbuję się stąd wydostać, chłopaki się migają, nie wyrażają się jasno. Wszędzie bombardowania. Raida wszystko wkurza – ja, sytuacja, jego komputer, który się zawiesza, sieć, która się rwie, i brak porządnej komunikacji – wyobrażam sobie, że właśnie taką sytuację można nazwać gównianą. I nie ma dosłownie nic do roboty. Idę do kliniki Imada po Abu Salima. Nie ma go tam. Przed kliniką naklejki arabskiego Syryjskiego Czerwonego
Półksiężyca. Marna ochrona. Prace instalacyjne w sali operacyjnej. Krótka wizyta Abd ar-Razzaka Tlasa, który przyszedł sprawdzić postęp robót. Kilku rannych: jeden ciężko poparzony w wyniku eksplozji gazu spowodowanej przez pocisk artyleryjski w poniedziałek, jest też mężczyzna postrzelony w niedzielę na rogatce w Insza’at i młody chłopak o twarzy poparzonej ogniem; pod jego blokiem spadł pocisk artyleryjski – był w mieszkaniu, żar dosięgnął go przez szybę, to się zdarzyło pięć dni temu. Teraz czuje się lepiej, opowiada nam wszystko z twarzą pokrytą kremem, pokazuje nam zdjęcie, które zrobiono mu kilka dni temu – miał wówczas głowę całą w opatrunkach. Postrzelony mężczyzna jest kierowcą taksówki, który przyjechał z Damaszku z pasażerem. O 4.00 nad ranem ostrzelali go z rogatki. Przychodzi doktor Ali, żywy męczennik. „Wczoraj była tu hekatomba”. Siedemnastu rannych. Rzecz jasna nikt nam o niczym nie powiedział, niczego nie pokazał. Około 16.00 przyjeżdża Abu Hanin z Biura Informacji, al-Maktab al-Tlami. Natychmiast mnie zaczepia, mówi po angielsku. „I don’t even know you”, odpowiadam. „Yes, but I spoke with him last week”, mówi, pokazując Raida. „He 69
said he’d be back in ten minutes, and you guys disappeared” . Irlandka wyjeżdża za pół godziny. Nie mogę jechać z nią? „No, you can’t. You guys say you are on your own, fine, you say you can manage, fine, now manage with your people”. Wszystko się sypie. Raid interweniuje i zaczyna się – trochę po angielsku, trochę po arabsku. 70
Abu Hanin: „You see, we are Arabs. This is how it is with Arabs” . Raid: „To nie ma nic wspólnego z byciem Arabem. Ja też jestem Arabem”. Facet jest groteskowy, agresywny, jego wypowiedzi są niespójne. Najwyraźniej ma do nas śmiertelny żal o to, że zostawiliśmy go na lodzie. Wreszcie zwraca się do mnie: „Why do you say to him you cannot go because we have a problem? I never said that. You have fresh material, of course, it is in our interest that 71
you publish it. If we can help you go out, we will. But we can’t. You can’t go with the woman” . Próbuję załagodzić sprawę, a on wreszcie podaje sensowne wyjaśnienie: „Ona wyjeżdża ciężarówką, w chuście, przebrana za syryjską kobietę, z dokumentami Syryjki. Myślisz, że ty możesz w ten sposób wyjechać? Tak uważasz?” Robię wszystko, żeby go uspokoić, zażegnać nieporozumienie, ale on jest rozwścieczony. W końcu mówi, że pomoże mi, jeśli będzie mógł. W mieszkaniu. Herbata, lektura. Kilku mężczyzn śpi albo odpoczywa. Około 17.30 seria z moździerzy, niedaleko, gdzieś koło cmentarza. Hasan przyprowadza swoich dwóch synków, są śliczni i onieśmieleni. Chłopaki dają dzieciom do zabawy pistolety, zabezpieczone, lecz naładowane. 17.00. Nad dzielnicą krąży śmigłowiec bojowy Mi-24. Chłopakom nie podobało się wystąpienie Juppégo w Radzie Bezpieczeństwa. Zaczynają grać w grę wideo, w piłkę nożną. Raid zniknął kilka godzin temu, nie wiem, co się z nim dzieje. Proszę ’Ala’ żebyśmy wsiedli na motor i poszukali Raida. W końcu go znajdziemy. Lawirujemy pomiędzy kałużami, jedziemy długą aleją na zgaszonych światłach, znajdujemy drugi punkt medyczny, ten Imada, a później klinikę, tę, w której byliśmy dziś po południu. Stamtąd kierujemy się w stronę pierwszego domu aktywistów, ale to ten, w którym spotkaliśmy adwokata komunistę, jest w nim tylko kilku chłopaków. Wreszcie znajdujemy mieszkanie maktaba. Raid jest tam razem z Marcelem. Pracuje przy komputerze, próbując zapisać swoje pliki. Dziękuję 'Ala’, który odjeżdża. Aktywiści – jest ich około dziesięciu – leżą wszędzie, przyklejeni do laptopów, wszyscy oglądają YouTube, Facebook albo Twittera. Ktoś daje mi kanapkę z kurczakiem i frytkami, pożyczają mi jakiegoś macintosha – nareszcie maile – ale jest przerażająco powolny. Irlandzka dziennikarka już wyjechała. Abu Hanin wypytuje: „Dlaczego nie przyszliście do nas? Dlaczego nas unikaliście?”. Odpowiadam dyplomatycznie. Gdy wypowiadam nazwę „al-Maktab al-I’lami”, Abu Hanin zaprzecza istnieniu takiego biura. „Jesteśmy zwykłą bandą kumpli i tyle”. Na ścianach zdjęcia męczenników. Krótka dyskusja na temat polityki, lecz nie prowadzi ona daleko. Później kolejne rozmowy. Abu Hanin mówi mi, że jeśli nasi chłopcy przewiozą mnie przez autostradę, to jego ludzie mogą zająć się resztą. Obiecuje, że jeśli będzie taka możliwość, pomoże mi wyjechać jutro albo w sobotę. Piątek nie jest dobry, to niebezpieczny dzień z powodu manifestacji. Raid, całkowicie zaabsorbowany problemami z komputerem, ledwo słucha tego, co do niego mówię. W końcu go zostawiam i proszę jednego z przyjaciół żywego męczennika, żeby odwiózł mnie do mieszkania.
Czwartek, 2 lutego Baba Amr – Al-Kusajr – granica – Bejrut 10.30. Na śniadanie chleb, oliwa, za’tar, zielone oliwki i herbata. Jem z Hasanem, Imadem i Ahmadem. Raid nie daje znaku życia. Imad zapewnia mnie, że wyjadę dzisiaj, daje mi do zrozumienia, że Ibn Pedro właśnie sprawdza drogę. Nikt nie odbiera telefonu. Czekamy. 11.00. Przychodzi Raid. Rozmawia niechętnie, unika mnie, wykończony nocą spędzoną przy komputerze właściwie się ze mną nie wita. Rozmawia z Imadem, ale niczego nie tłumaczy, niczego nie wyjaśnia. A potem idzie do sąsiada, u którego nocowaliśmy przedwczoraj. Pięć minut później zjawia się Ibn Pedro. „Yalla”. Chcę zaczekać na Raida, ale mi nie pozwala: „Yalla, yalla”. Wsiadam do samochodu, gdzie są już inne osoby, które też wyjeżdżają. Ruszamy. Dzwonię do Paryża i wyjaśniam sytuację, ale nie mam żadnej możliwości skontaktowania się z Raidem – nadal nie wymienił karty SIM. W Homs jest dwóch operatorów telefonii komórkowej – Syriatel i MTN. Raid miał numer MTN, lecz od naszego powrotu do Baba Amr sieć MTN działała coraz gorzej; Syriatel zresztą też źle., ale lepiej niż MTN. Zaproponowałem Raidowi, żeby zmienił operatora, co potem zrobił. Cztery dni później, 6 lutego, wszystkie sieci telefonii komórkowej w Homs przestają działać. W chwili gdy to piszę, komunikacja wciąż nie została przywrócona. Przejazd przez autostradę. Jest 12.40. Żołnierze, którzy wyruszyli wcześniej, modlą się i czekają na nas w jakimś domu, nieco dalej. Ibn Pedro jest humorzasty i niełatwy we współżyciu, ale jego wspaniały, przepełniony natchnieniem uśmiech po skończonej modlitwie nie ma sobie równych. Rozdzielamy się: dwaj mężczyźni wyruszają w jedną stronę, a ja w drugą, z Ibn Pedrem i kierowcą. Jedziemy małą furgonetką Suzuki, podobno od razu do Libanu. Ibn Pedro trzyma kałacha między nogami, szofer też jest uzbrojony, jeśli nadziejemy się na lotny patrol, będzie wesoło. Po drodze obaj nie przestają rozmawiać przez komórki, Ibn Pedro ma ich trzy, zasięg się rwie, ale od czasu do czasu otrzymują jakieś informacje. Słońce lśni, oświetla płaskie pola i kałuże pełne błota, jedziemy na przemian po gliniastych drogach i licznie uczęszczanych szosach, mijamy kilka wiosek. Na horyzoncie majaczą góry Liban, bladoniebieskie, z długą grzywą białych chmur uczepioną ośnieżonych wierzchołków. W samochodzie jest ciepło, trzęsie, mijamy przemytników na motorach, obładowanych kanistrami mazutu, chłopów na traktorach, obozowiska Beduinów, zielone i błotniste pola. 13.30. Postój w wiosce. W telewizji – Ismail Hanija. Przychodzi do nas szofer, który odtransportował tamtych dwóch, to Abu Abd Allah, facet, który przywiózł nas do Homs. Nie mam pojęcia, jak długo będziemy czekać, nikt mi nic nie mówi, zresztą i tak miałbym kłopot ze zrozumieniem. Próbuję wrócić do lektury Porównania Lizandra z Sullą, ale akurat przynoszą posiłek, obfity i przepyszny, jak zwykle – są jajka na twardo i ful w sosie. Później czytam, oczekiwanie się wydłuża. Wreszcie dzwoni Raid i potwierdza, że jedziemy bezpośrednio do Libanu, in sza’a Allah. 14.30. Wyjeżdżamy z Abu Abd Allahem. Drogi, wioski, potem błotnista, rozjechana droga, ta sama, którą tam wcześniej jechaliśmy. Mijamy mnóstwo ciężarówek i furgonetek, transportujących towary w przeciwnym kierunku. Następnie znowu szosa, na której – ku mojej wielkiej radości – spotykamy mojego starego przyjaciela Gniewa w jego rozklekotanym pick-upie. Wiedzie mnie i Ibn Pedra do Al-Kusajr, do tego samego domu, w którym nocowaliśmy na początku podróży. Abu Amar, gospodarz, jest tak samo gościnny i serdeczny. Mayte [Carrasco, moja przyjaciółka, hiszpańska dziennikarka pracująca dla TV Cinco] jest w mieście, Gniew wiezie mnie tam, gdzie przebywa wraz z kolegami, pokrótce wyjaśniam im sytuację. Są w Al-Kusajr od pięciu dni, cały czas czekają, by wjechać do miasta. Czy Ibn Pedro mógłby ich tam zawieźć? Wracam do domu Abu Amara z aktywistą, który im pomaga, chłopakiem z AlKusajr, mówiącym trochę po angielsku. Odpowiedź Ibn Pedra: „Zawiozę ich, jeśli poprosi mnie o to Abu Hanin”. Ale Abu Hanin jest nieosiągalny. Bukra subh in sza’a Allah.
Gniew odbiera telefon: droga jest wolna. Wyruszamy o 16.30, znów ściśnięci we trzech, razem z Ibn Pedrem w kabinie pick-upa. Kałach nadal jedzie z nami, ale oddamy go w gospodarstwie, w którym jadąc tu, próbowaliśmy spotkać się z komendantem; Gniew natomiast zatrzyma granat, którym teraz potrząsa przede mną ze śmiechem. Zajeżdżamy też do innego domu. Gniew wchodzi do środka i za chwilę wychodzi z kieszeniami pełnymi dolarów, samych setek, słynnych „Benów Franklinów”, oraz funtów syryjskich w plikach. Niesie też pudełko fig – rozpływają się w ustach, są wyśmienite. Jazda do granicy trwa godzinę i odbywa się tymi samymi drogami, co w tamtą stronę. Słońce zachodzi za Dżabal, kałuże w błocie błyszczą jak bladożółte lusterka, niebo jaśnieje, wszędzie błękity, zielenie i brązy. Korek ciężarówek wszelkich rozmiarów w punkcie kontrolnym WAS, furgonetki grzęzną, ludzie je pchają. Gniew i Ibn Pedro rozmawiają, nie wiem o czym. A potem wreszcie szosa, Gniew dodaje gazu, jedziemy sto, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, to przeraża mnie jeszcze bardziej niż myśl o ewentualnym patrolu armii. Nadrabiamy drogę, zajeżdżając do domu, w którym obok sobii leżą grube pliki funtów syryjskich. „Bukra Lubnan – mówi mi gospodarz, otyły mężczyzna o szerokim uśmiechu. – Al-jawn hun”. Ja, zbity z tropu: „Jak to, fi miszkil? Al72
jawn mafi Lubnan?” . Gniew się zaśmiewa: „Yallah, yallah”. Ten mężczyzna po prostu chciał mi okazać gościnność, jak to tutaj bywa. Na szczęście nie jest Gruzinem i nie upiera się. Gdy wyjeżdżamy, już w samochodzie Ibn Pedro wpycha pliki pieniędzy do plastikowej torby – to chyba te, które leżały koło sobii. Gniew śmiga po szosach, zapada zmierzch, a on wyprzedza inne samochody, nie zwalniając, pędzi jak wicher przez wioskę, lawiruje w ciemności pośród motorów i pieszych. Wreszcie, w innej wiosce, dom ten sam, co w drodze „tam”, i ten sam gospodarz. Krótkie oczekiwanie, przyjeżdżają po nas motory. Wraz z zapadnięciem nocy zrobiło się zimno, marznę na motorze, który trzęsie się, mijając kałuże z wyłączonymi reflektorami, tylko księżyc oświetla drogę kierowcy. Gwiazdy błyszczą nad nami, rozpoznaję Oriona, Plejady. Rogatka. Młodzi żołnierze grzeją się i śmieją w małej chatce, motor gaśnie, żaden problem. Jeszcze jeden dom: grzeję sobie ręce na zewnątrz przy koksowniku, tylko przez chwilę; cudowna ulga. Potem wprowadzają mnie do pokoju gościnnego. Siedzi tam starszy pan z niemowlęciem na kolanach, któremu daję pastylki na kaszel, i – co niebywale rzadkie – jakaś pani, która zaczyna wzywać Allaha, gdy mówię jej, że mam dwoje dzieci. Później wyjazd. Ibn Pedro zniknął, a Gniew, z którym robię sobie pamiątkowe zdjęcie, nie jedzie. Żegnamy się i Gniew umieszcza mnie w pick-upie wyładowanym sam nie wiem czym. Siedzi w nim dwóch wieśniaków – jeden mały, chudy, wąsaty, a drugi gruby. Gniew pokazuje: „Bejrut, Bejrut”, uśmiechając się szeroko. Bejrut – wydaje się, że odtąd pójdzie już gładko. W rzeczywistości będzie beznadziejnie, najgorszy moment podróży. Kilometr dalej dają mi znak, że mam wysiąść z wozu razem z tym grubym. Zbliża się punkt kontrolny armii libańskiej, trzeba go ominąć. Grubas bierze mój plecak i zaczynamy iść przez zaorane pola, błoto się klei do butów, ale na szczęście nie jest zbyt miękkie. Bardzo szybko zdaję sobie sprawę, że idziemy w jasnym świetle reflektora rogatki, że mój cień rozciąga się na zaoranych bruzdach na długość dziesięciu metrów, że muszą widzieć nas wyraźnie jak za dnia i mogliby nas powystrzelać jak króliki. Nie strzelają, wychodzimy trochę poza krąg światła, grubas zaczyna biec, ruszam za nim co sił, musimy pokonać w ten sposób ponad pół kilometra, psy wokół rogatki szczekają, w oddali widzę pick-upa, który już przejechał. Stoi i ma wyłączone wszystkie światła. Dokładnie w tym momencie na drogę wyjeżdża jakiś samochód. Biegniemy i wraz z grubasem wskakujemy do pick-upa w odpowiedniej chwili. To cywilna ciężarówka; gdyby jechali nią żołnierze, byłoby po nas. Ruszamy, docieramy do szerokiej szosy, tam gdzie czekały na nas motory, gdy jechaliśmy w tamtą stronę. Pędzimy tak szybko, jak pozwala nam rozklekotany gruchot. I tak jest nieźle. Wreszcie docieramy do dużego posterunku, to najwyraźniej przejście graniczne. Mężczyźni parkują na poboczu obok innej furgonetki, wysiadamy. Przed przejściem, po prawej, znajduje się jakiś szemrany sklepik, a przed nim sterczy niewzruszony mężczyzna w kefii. Wchodzę do środka za wąsatym wieśniakiem i patrzę, jak zamienia parę słów z czynszownikiem. Później wychodzę, odprowadzany wzrokiem przez mężczyznę w kefii. Grubas mnie łapie, zaciąga w jakieś miejsce obok sklepiku i daje znak, bym udawał, że sikam. Udaję, że sikam. Gdy on się odwraca, ja też się odwracam. Tuż przed rogatką zaczepia mnie po arabsku potężny, krótko ostrzyżony mężczyzna w skórzanej kurtce, który dopiero co wysiadł z dżipa, o wojskowym wyglądzie. To prawdopodobnie oficer, chociaż nie jest w mundurze. Patrzę na niego, wzruszam ramionami, a on kieruje mnie w stronę pick-upa. Grubas obok mnie uśmiecha się głupkowato. Wsiadamy do pick-upa i ruszamy. Żołnierz już przestał się nami interesować, idzie w stronę sklepiku. Zawracamy i na pełnym gazie wjeżdżamy na szosę. Oglądam się, ale żołnierze nie jadą za nami. Kierowany ostrożnością, usuwam pamiątkową fotografię Gniewa. Po kilku kilometrach nareszcie skręcamy na ubitą drogę obok szosy. Zastanawiam się, dlaczego nie pojechaliśmy nią od razu. Wstrząsy; omijamy rogatkę, docieramy do wioski, mijamy duży, nowoczesny kościół, po czym znów kierujemy się na drogę i kontynuujemy podróż. Nieco dalej przejeżdżamy przez kolejną rogatkę, ale to zwykły punkt kontrolny armii, mijamy go bez przeszkód.
Po chwili dwaj wieśniacy zatrzymują jakiegoś minivana i wpychają mnie do środka. „Taxi, Taxi, Bejrut!” Długa podróż przez Baalbek, pasażerowie wsiadają i wysiadają. W Chtura, tuż przed wjazdem pod górę, zabieramy dziewczynę, która siada z przodu. To pierwsza kobieta z odsłoniętymi włosami, którą widzę od osiemnastu dni, nie licząc Mayte. W drodze pod górę zatrzymujemy się przy markecie. Asystent kierowcy i jeden z jego kumpli kupują wino i częstują mnie, podając mi je w plastikowym kubku. Ciężkie, cierpkie, marne – smakuje bosko. Przełęcz jest zaśnieżona i przepięknie wygląda w ciemności. Zaczyna się długi zjazd do Bejrutu. Próbują mnie oszkapić, gdy dojeżdżamy, i wysadzają mnie na rondzie. Chcą 100 dolarów, ostatecznie daję im 50, fuck it. Taksówka – starszy pan, mówiący po angielsku z zachodnioafrykańskim akcentem. Spędził trzydzieści lat w 73
Liberii i znał świętej pamięci Samuela Doe – „He was just a lieutenant, not even a captain, he was a nice guy. Yes, he died really bad. They dragged him all through town” – i Charlesa Taylora, który nadal jest mu winien 50 dolarów. 74
Śmieję się z niedowierzaniem: „Charlie Taylor owes you fifty dollars?” . A on wybucha śmiechem, gdy sugeruję, że powinien napisać do Hagi, żeby je odzyskać. Zostawia mnie w Le Rouge w Hamrze. Jameson i cygaretka w barze w oczekiwaniu na L. Moje buty są jeszcze uwalane błotem dróg i pól, nie przebierałem się od niedzieli i zupełnie nie pasuję do tej eleganckiej restauracji, to całkowicie surrealistyczne – rano jadłem śniadanie w Baba Amr, z Hasanem, Imadem i Ahmadem. Kupuję bilet na lot Air France o 2.00 w nocy, od razu po kolacji, nawet bez prysznica, i kończę te zapiski, czekając na start samolotu. Już od kilku godzin to wszystko przeradza się w opowieść.
Dopiero gdy to wszystko napisałem i gdy wyjechałem, w Homs naprawdę zaczęło się „dziać”, jak to mówią. Sądziłem, że to, co tam widziałem, było wystarczająco okrutne, zwłaszcza że mam pewne punkty odniesienia – Bośnię, Czeczenię, Kongo. W ciągu ostatnich piętnastu lat zdarzały się takie dni i tygodnie, w których naprawdę widziałem rzeczy straszne. Ale się pomyliłem. Bo najgorsze dopiero się zaczynało, co sprawia, że dziś, gdy ponownie czytam niektóre fragmenty, wstydzę się ich – na przykład tych, w których zdaję relację z idiotycznych kłótni z aktywistami z Baba Amr. Owe sprzeczki rzeczywiście wybuchały i miały swój sens (dlatego nie cenzuruję tych fragmentów), ale nabierają całkiem innego znaczenia w świetle tego, co miało nastąpić, i późniejszej postawy samych zainteresowanych – wymienię tu tylko Abu Manina, któremu kilku zachodnich dziennikarzy zawdzięcza życie. Streszczam fakty: wieczorem, 3 lutego, dzień po moim wyjeździe, na dzielnicę Chalidijja w pobliżu placu Wolnych Ludzi spadło kilka pocisków artyleryjskich. Bombardowania były rozciągnięte w czasie i wszystkie wycelowane mniej więcej w to samo miejsce, co nie może być zbiegiem okoliczności. W konsekwencji ludzie, którzy pobiegli ratować ofiary pierwszego pocisku (wśród nich był – co już odnotowałem – Mazhar Tajara alias ’Umar Syryjczyk), zostali zabici lub poważnie ranieni przez drugi, który spadł zaraz potem. Telefony jeszcze działały, więc zadzwoniłem do Maniego, który nadal przebywał w Baba Amr. Miałem ochotę zapytać o losy wielu ludzi – Abu Adnana, Abu Bakra, Nadżaha (ocaleli, przynajmniej w tym momencie), fryzjera z placu, cukiernika Abu Jasira, mechanika i jego przyjaciół, dwóch sprzedawców kebabu – ale poprosiłem go, żeby dowiedział się o jedną osobę: Mahmuda, tego małego, dziesięcioletniego chłopca, który podczas demonstracji tańczył i wykrzykiwał hasła, niesiony na ramionach przez dorosłych. Mani nigdy nie był w stanie niczego mi o nim powiedzieć. Wtedy jednak nie żyło już znacznie więcej ludzi. W sobotę 4 lutego armia przystąpiła do intensywniejszego rujnowania Baba Amr, a dwa lub trzy dni później – nie jestem do końca pewien kiedy – sieć telefoniczna została definitywnie odcięta. Mani znajdował się wówczas w centrum Homs i wraz z dyrekcją „Le Monde” straciliśmy go na moment z oczu – do chwili gdy sam opuścił Homs, 11 lutego. Moja przyjaciółka Mayte Carrasco dotarła do Baba Amr z dwójką swoich kolegów i przetrwała kilka dni bombardowań, aż wreszcie wraz z kolegami i Paulem Woodem z BBC wydostała się stamtąd przez słynny tunel, o którym później mówiło wielu, a który wówczas był jeszcze pilnie strzeżonym sekretem (dodam tu, gdyż moje notatki są w tej kwestii rozmyślnie niejasne, że ja sam nie wyszedłem przez tunel) – po czym spędziła jeszcze trzy tygodnie w Al-Kusajr. Niemal wszystkie kontakty, jakie nawiązaliśmy z aktywistami, zostały w tamtym momencie urwane, nie licząc dwóch grup dysponujących telefonicznym systemem satelitarnym BGAN – to aktywiści z Chalidijji i z Baba Amr. Straciłem kontakt z Abu Brahimem, szejkiem Bajady, i z lekarzem Abu Hamzą, który z nim pracował, a także z aktywistami z Safsafi: ’Umarem Talawim, Abu Bilalem i innymi. Od powrotu Maniego nie mieliśmy żadnych wiadomości od aktywistów z Chalidijji. Sporadycznie udawało mi się połączyć za pomocą Skype’a, w większości przypadków przez czat, z Abu Haninem i innym aktywistą z Baba Amr, który tak często zmienia pseudonimy, że nie mogę być pewien, o kogo chodzi (to jeden z młodych ludzi spotkanych u doktora Alego 22 stycznia wieczorem, ale który?). Codziennie na YouTube pojawiały się nowe filmiki, jeden straszliwszy od drugiego, komentowane przez młodego Anglo-Syryjczyka Danny’ego Dayema, aż do momentu jego ewakuacji do Libanu. Później jego rolę przejmował często młody lekarz – albo raczej student medycyny, nie mam co do tego pewności – którego spotkałem kilka razy, lecz który nie występuje w tych zapiskach. To doktor Muhammad al-Muhammad. Jedno było oczywiste: niszczenie dzielnicy było każdego dnia coraz bardziej intensywne (niewiele wiedzieliśmy na temat innych dzielnic, ale wyglądało na to, że nie jest lepiej) i wzrastała liczba ofiar wśród ludności cywilnej. Niech wszyscy ci, którzy nie mają problemów z zasypianiem, poświęcą chwilę na obejrzenie kilku takich filmików, zachęcam. Baba Amr ma pewną charakterystyczną cechę, którą dostrzegłem, ale której wówczas nie przypisywałem wystarczającego znaczenia. To dzielnica wzniesiona w pośpiechu i półlegalnie przez ludzi wyrzuconych na margines Homs i dysponujących niewielkimi środkami, ludzi, dla których kopanie piwnic podczas budowy domu wydawało się czymś zbytkownym. Piwnica jest bardzo użyteczna, gdy się w niej składuje stare meble albo zapasy ziemniaków czy cebuli, ale można się bez niej obejść, gdy nigdy się nie wyrzuca mebli, a zapasy ziemniaków i cebuli bez trudu mieszczą się w kuchni. Co innego jednak, gdy nowoczesna armia, wyposażona w czołgi szturmowe, rakiety typu Grad i moździerze rozmaitego kalibru, nawet do 240 mm – a takiej broni nie użyto w żadnym innym współczesnym konflikcie, nie licząc Czeczenii – plądruje dzielnicę, ulica po ulicy, dom po domu, w sposób przemyślany i systematyczny. Przez dwadzieścia siedem dni. Przytoczę słowa brytyjskiego fotografa
Paula Conroya, ocalałego cudem (i dzięki pomocy aktywistów z Baba Amr) w jednym z tych ostatnich dni: „Żyją wśród doszczętnie zbombardowanych ruin, po sześcioro dzieci na jednym łóżku, pokoje pełne ludzi czekających na śmierć”. I wielu zmarło, podczas gdy gdzie indziej dyskutowano w najlepsze. A dyskutowano naprawdę zażarcie. Ofensywa sił Baszszara al-Asada zaczęła się – cóż za przypadek! – dzień po tym, jak Rada Bezpieczeństwa ONZ głosowała nad w sumie dość łagodną rezolucją, opartą na planach pokojowych Ligi Arabskiej, którą Rosja i Chiny rozmyślnie zawetowały. Niewiele martwiąc się tym, że powtarza się „przygoda” libijska. Nawet wówczas, gdy rzeź cywilów w Homs wyszła daleko poza granice potencjalnego rozlewu krwi, któremu zapobiegła francusko-brytyjska interwencja w Bengazi – amerykańscy i europejscy dyplomaci pogrążali się w żałosnej i czczej gadaninie o „korytarzach humanitarnych” i innych propozycjach tego pokroju. Ich arabscy, katarscy i saudyjscy koledzy po fachu zaczęli podszeptywać, że można by pomyśleć o jakiejś bardziej konkretnej interwencji, takiej jak choćby przerzucanie broni dla WAS, ale nikt ich nie słuchał. W tym właśnie momencie, wyprowadzony z równowagi, zaproponowałem w ostatnim ze swoich artykułów dla „Le Monde”, żebyśmy zamilkli i zostawili Syryjczyków ich własnemu losowi Niestety, tak się właśnie stało. Epopeja zachodnich dziennikarzy zabitych lub rannych w Baba Amr paradoksalnie rzuciła światło na tamtejszą sytuację, a równocześnie odwróciła od niej uwagę opinii publicznej. Z jednej strony nie dało się już mówić, że nie bardzo wiadomo, co się tam dzieje; z drugiej strony można było zapełniać dzienniki telewizyjne i szpalty gazet wyrazami hołdu (bardziej niż zasłużonymi) dla Marie Colvin i Remiego Ochlika, zabitych 22 lutego w ostrzale rakietowym ukierunkowanym na siedzibę Biura Informacji, a później skupić całą uwagę dyplomatów i mediów na ratowaniu dziennikarzy rannych podczas tego samego ataku: Edith Bouvier i Paula Conroya, a także dwóch innych, którzy woleli zostać, niż ewakuować się przez tunel – Javiera Espinosy i Williama Danielsa. Brakuje mi słów, żeby mówić o ich odwadze i o koszmarze, jaki przeżyli do momentu, w którym zdołali dotrzeć do Libanu tydzień później. Stwierdzam jednak, że – nie licząc rzadkich wyjątków – zachodnie media w ogóle nie wspominały o aktywistach i dziennikarzach syryjskich, którzy im towarzyszyli. Zrobiły to dopiero pod koniec, kiedy to trzynastu niezidentyfikowanych „bojowników” zostało zabitych podczas katastrofalnej ewakuacji rannych. Wydostawszy się z Homs, owi dziennikarze nie omieszkali złożyć hołdu tym, którzy im pomogli, ani opowiadać – w dobitnych i twardych słowach – o jatce, która się tam odbywa, a której towarzyszy niemal ogólnoświatowa obojętność. Tak, szefowie niektórych naszych rzędów gwałtownie ją potępili; nie zmienia to jednak faktu, że dali na nią przyzwolenie. Ktoś powie mi, że nie mieli wyboru. Odpowiem, że wybór ma się zawsze – tak jak mieli go ci, którzy w Syrii postanowili obalić Baszszara al-Asada oraz jego zgniły, skorumpowany reżim, i w końcu go obalą. Mało mam wieści od Syryjczyków, którzy w ciągu kilku dni stali się naszymi przyjaciółmi. Wygląda na to, że większość aktywistów zajmujących się informacją i personelu medycznego z Baba Amr (w tym także, jak sądzę, Abu Hanin i Muhammad al-Muhammad) mogła się ewakuować, wraz z niedobitkami WAS, tuż przed ostatecznym upadkiem dzielnicy, w piątek 2 marca. Fadi, ‘Ala’, Abu Jazan, Ahmad i wszyscy inni bojownicy WAS wzmiankowani w tych zapiskach prawdopodobnie zginęli, zostali ranni, stało się z nimi coś jeszcze gorszego albo i nie, chyba nigdy się tego nie dowiem. Po niemal wszystkich ludziach, których wymieniłem tu z imienia, inicjału czy pseudonimu, jaki sobie wybrali, by wziąć udział w tej przygodzie, nie pozostanie bez wątpienia nic prócz owych notatek i wspomnień w umysłach tych, którzy ich znali i kochali. Tyle pozostanie po wszystkich tych młodych chłopcach z Homs, uśmiechniętych, pełnych życia i odwagi, dla których śmierć albo straszliwa rana, albo ruina, upodlenie czy tortury były niczym w porównaniu ze szczęściem, jakie dało im zrzucenie tej ołowianej pokrywy, która od czterdziestu lat przygniatała plecy ich ojców. W Koranie Bóg mówi o sobie i o człowieku: „My 75
jesteśmy bliżej niego aniżeli arteria jego szyi” , a ja zacytowałem to zdanie w książce, którą napisałem kilka lat temu, nieco je parafrazując: „Myśl o śmierci jest mi bliższa niż arteria mej szyi”. W przypadku moich młodych przyjaciół z Homs rzecz ma się dokładnie tak samo. I prawdopodobnie właśnie to daje im tyle siły. Paryż, u kwietnia 2012
DODATEK
Przypisy [←1] Gilles Jacquier (1968-2012) – francuski dziennikarz i reporter telewizji France 2; zginął 11 stycznia 2012 roku w Homs, w niejasnych okolicznościach (przyp. tłum.).
[←2] W Dodatku na końcu książki zamieszczone są mapa rejonu Trypolisu i Homs oraz plan Homs.
[←3] Szahid – męczennik (nieoznaczone przypisy pochodzą od autora).
[←4] Szabbiha – proreżimowi bojówkarze, często alawici. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku nazywano tak członków alawickich mafii, które działały po stronie syryjskiej pod ochroną władz. Rozwiązał je Baszszar al-Asad po dojściu do władzy w 2000 roku. Obecnie określenie to oznacza cywilów rekrutowanych od początku wydarzeń przez reżim z myślą o użyciu ich jako narzędzia represji.
[←5] „Ministerstwo turystyki wita państwa w Syrii. Reklamacje i informacja turystyczna pod numerem 137”.
[←6] Katiba – batalion.
[←7] Mulazim awwal – porucznik.
[←8] Muchabarat – wywiad. Termin ten, podobnie jak „siły bezpieczeństwa”, używany jest w sensie ogólnym i określa cztery różne rodzaje służb: Szu bat alMuchabarat al-’Askarijja – Departament Wywiadu Wojskowego, Idarat al-Amn al-Amm – Urząd Bezpieczeństwa Generalnego, często jeszcze występujący pod starą nazwą Urząd Bezpieczeństwa Państwowego, Idarat al-Amn al-Sijasi – Urząd Bezpieczeństwa Politycznego oraz Idarat alMuchabarat al-Dżawwijja – Urząd Wywiadu Lotniczego, służby najpotężniejsze i budzące największy strach.
[←9] RPG – Rucznoj Protiwotankowyj Granatomiot, ręczny granatnik przeciwpancerny. Broń zbudowana w ZSRR, bardzo popularna do dziś i często używana w partyzantkach na całym świecie; rodzaj bazooki, która wystrzeliwuje rakietę z prostym ładunkiem kumulacyjnym.
[←10] Ludzie zajmujący się informacją należą do Komitetów Koordynacji Lokalnej, organów koordynujących działania rewolucyjnych aktywistów. Ich zadaniem jest filmowanie każdej manifestacji wraz z tablicą informującą o jej miejscu i dacie, w odpowiedzi na propagandę reżimu, który stara się umniejszać zasięg buntu. Filmują również bombardowania, rannych, zabitych i różne przejawy bezprawia.
[←11] Zikr – mistyczne ceremonie sufitów, które często przybierają formę ekstatycznych tańców.
[←12] Ten kraj jest dla wszystkich, a Bóg jest dla nas.
[←13] Bronetransportior – transporter opancerzony. Pojazd wojskowy produkcji radzieckiej, ośmiokołowy, uzbrojony zwykle w karabin maszynowy 14,5 mm. Skrót DSzK oznacza Diektiariewa-Szpagina Krupnokalibiernyj, karabin maszynowy kaliber 12,7 mm. Jest jednak całkiem możliwe, że Syryjczycy nazywają tak – wypowiadając skrót na swój sposób – karabin kaliber 14,5 mm.
[←14] Mniejszy hadżdżi – pielgrzymka do Mekki (przyp. tłum.).
[←15] Mukaddam – podpułkownik.
[←16] BMP-2 (BWP) – Bojewaja Maszyna Piechoty, bojowy wóz piechoty. Lekki wóz pancerny produkcji radzieckiej, amfibia na gąsienicach, uzbrojona w armatę automatyczną kaliber 30 mm.
[←17] Ciężkie czołgi produkcji radzieckiej.
[←18] Prywatna stacja Ramiego Makhloufa, potężnego kuzyna Baszszara al-Asada.
[←19] Mulazim – podporucznik.
[←20] Nakib – kapitan.
[←21] Rakib – sierżant.
[←22] T-54 – średni czołg produkcji radzieckiej, bardzo stary model.
[←23] Spokojnie tu. Prawie romantycznie.
[←24] Widzisz coś, robisz to.
[←25] Czasem widzimy, jak pacjenci umierają na naszych oczach, i nie możemy nic zrobić.
[←26] Nail bomb – bomba z gwoździami. Nazwa ta zwykle odnosi się do prowizorycznych bomb wypełnionych gwoździami lub kawałkami metalu, używanych przez afgańskich tudzież irackich rebeliantów. Syryjczycy stosują ją jednak na określenie czegoś w rodzaju pocisku, który zamiast rozprysnąć się jak zwykły pocisk z moździerza, rozsypuje wokół kawałki śrutu podobne do tego, jakimi strzela się ze strzelb myśliwskich. Nie mogłem zidentyfikować tej amunicji, często używanej w Homs. Rany, jakie zostawia na ciele – małe, okrągłe otwory – są łatwe do rozpoznania.
[←27] Termin określający słowa: „Allahu akbar” – „Bóg jest największy”.
[←28] Szam – Syria.
[←29] Plutarch, Żywoty równoległe, tom I, przeł. Kazimierz Korus, Warszawa 2004, s. 152 (przyp. tłum.).
[←30] Zburzenie w lutym 1982 roku miasta Hama przez siły Hafiza al-Asada, ojca Baszszara, doprowadziło do śmierci od 10 do 35 tysięcy osób, zależnie od szacunków, i było szczytowym momentem represji w zbrojnym powstaniu wywołanym po serii zabójstw alawickich osobistości przez syryjskich Braci Muzułmanów. Po wydarzeniach w Hamie działalność Braci Muzułmanów została zakazana, ich członkowie skazani na śmierć, a ci, którzy ocaleli, schronili się za granicą. Obecnie tworzą najważniejszą frakcję Narodowej Rady Syrii, głównego organu reprezentującego opozycję.
[←31] Nasza praca poprawiła się od marca. Mamy całą ekipę lekarzy. Teraz lepiej pracujemy.
[←32] Widzisz to? Jak mamy przestać, skoro oni robią takie rzeczy?
[←33] Wrzucają filmiki do sieci, żeby móc powiedzieć: Patrzcie, pieprzymy sunnickie dziewczyny. Dla nas, jako Arabów i muzułmanów, to bardzo trudne.
[←34] Koran, Sura V: Stół zastawiony, 32, przeł. Józef Bielawski, Warszawa 1986, s. 133 (przyp. tłum.).
[←35]
Chcemy międzynarodowej ochrony.
[←36] Nawiązanie do nowego zwyczaju rzucania butami w niepopularnych przywódców, zapoczątkowanego przez irackiego dziennikarza Muntazera alZaidiego, który w 2008 roku rzucił butem w prezydenta USA George’a Busha podczas jego wizyty w Bagdadzie (por. s. 198) (przyp. tłum.).
[←37] Jutro, jeśli Bóg zechce.
[←38] Liwa – brygada. Abd ar-Razzak Tlas i jego koledzy planowali zatem rewoltę, w której miało wziąć udział od 10 do 12 tysięcy żołnierzy.
[←39] Raïd – komendant.
[←40] Nie jestem z nimi, jestem z tymi ludźmi. To nie jest tak: jako alawita, trzymam stronę alawitów. Nie. Skoro oni robią złe rzeczy, ja próbuję robić dobre.
[←41] Teraz jestem bardzo szczęśliwy, nie tak jak przedtem. Gdy jesteś w armii, żyjesz dobrze, jeśli znasz kogoś ważnego. Jeśli nie znasz – jesteś gównem.
[←42] Nigdy nie usłyszałem: Chcemy zabijać alawitów. Tylko określone osoby popełniały zbrodnie.
[←43] Byłem bardzo szczęśliwy, widząc to.
[←44] Amid – generał brygady.
[←45] Misbaha – sznur modlitewny.
[←46] AK-74 – model kałasznikowa, nowocześniejszy, ale nie tak popularny jak AK-47.
[←47] Duża wieś położona dziesięć kilometrów na północ od Homs, bastion WAS.
[←48] Empanadillas – małe, nadziewane ciastka.
[←49] Proszę, powiedzcie światu, że nie jesteśmy islamistami. Jestem komunistą i nienawidzę islamistów.
[←50] Nie pijesz, nie palisz, to po co ty żyjesz? – Tylko po to, żeby latać za dziewczynami.
[←51] Szyłka – rosyjska nazwa ZSU-23-4 (Zenitnaja Samochodnaja Ustanowka), samobieżnego działa przeciwlotniczego, lekko opancerzonego i wyposażonego w cztery działa kaliber 23 mm. Armia syryjska prawdopodobnie posługiwała się taką bronią, ostrzeliwując cele naziemne podczas walk ulicznych.
[←52] W imię Boga litościwego, miłosiernego.
[←53] W przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Arabii Saudyjskiej. Proszę, nie pokazuj twarzy. Wyjeżdżam w środę. Twarz – duże kłopoty.
[←54]
Armia Al Asada nas widzi, strzelają. Dlatego tu [manifestujemy]. – Nie można wyjść na szeroką ulicę. Strzelają.
[←55] M. de Montaigne, Próby, przeł. T. Żeleński (Boy), Warszawa 1985, t.1, s. 174 (przyp. red.).
[←56] Purdah – perskie słowo, oznaczające zasłonę, a określające surową separację płciową w niektórych kulturach muzułmańskich.
[←57] Z powodów, które wyjaśniam we wstępie, nie publikuję całego nazwiska chłopca, pomimo zgody udzielonej mi przez jego ojca.
[←58] Nie ma boga ponad jedynego Boga.
[←59] Pasdaran – członek Armii Strażników Islamskiej Rewolucji (przyp. tłum.).
[←60] BRDM – Braonirowannaja Razwiedywatielno-Dozornaja Maszyna, opancerzony pojazd dozorowo-rozpoznawczy. Opancerzony transporter rozpoznawczy produkcji radzieckiej, z wieżyczką zwykle uzbrojoną w karabin maszynowy kaliber 14,5 mm.
[←61] Francuski dziennikarz.
[←62] Haram – zakazane, niedozwolone.
[←63] Teraz nie strzelać. Ale gotowi. Nie wiedzieć, kiedy strzelać. I dalej: Mój przyjaciel zabity w tym samochodzie.
[←64] Jestem człowiekiem świeckim, przedstawicielem świata kultury. Muszę być tu, w tym pokoju. Jeżeli mnie tu nie będzie, dojdzie do wojny sekt. Ale jeśli to pójdzie we właściwym kierunku w innych miastach, Homs się powstrzyma. Jeżeli gdzie indziej zwycięży lepsza wersja rewolucji, uspokoi się tutejszy konflikt sekt. Narodowa Rada Syryjska jest zbyt powolna jak na Homs, ewoluuje z prędkością innych miast, ale w Homs wszystko dzieje się zbyt szybko. Homs jest najgorszym miejscem w Syrii, jeśli chodzi o zrównoważoną konfrontację [między WAS a armią]. Ale są bardziej zdewastowane miejsca, na przykład Idlib.
[←65] Muszkil – problem.
[←66] Jutro rano, jeśli Bóg zechce.
[←67] Grad – system wyrzutni rakietowych, zamontowanych na ciężarówkach, o niszczycielskiej sile rażenia. Rzeczywiście zostaną one rozstawione i zaczną ostrzeliwać Baba Amr 4 lutego 2012 roku.
[←68] Tarablus – Trypolis.
[←69] Nawet cię nie znam. – Tak, ale w zeszłym tygodniu rozmawiałem z nim. Powiedział, że wróci za dziesięć minut i zniknęliście.
[←70] Nie, nie możesz. Mówicie, że pracujecie sami, świetnie, mówicie, że poradzicie sobie, świetnie, teraz radź sobie ze swoimi ludźmi. Widzisz, jesteśmy Arabami. Tak to już jest z Arabami.
[←71] Dlaczego mówisz, że nie możesz wyjechać, bo masz ze mną problem? Nigdy czegoś takiego nie powiedziałem. Masz świeże informacje, oczywiście, że w naszym interesie leży, abyś je opublikował. Jeżeli możemy pomóc ci wyjechać, zrobimy to. Ale teraz nie możemy. Nie możesz wyjechać z kobietą.
[←72] Liban, jutro. Dziś zostajesz tutaj. – Jakiś problem? Nie jedziemy dziś do Libanu?
[←73] Samuel Kanyon Doe (1951-1990) – generał i dyktator, prezydent Liberii w latach 1980-1990 (przyp. tłum.).
[←74] To był zwykły porucznik, nawet nie kapitan, sympatyczny facet. Tak, śmierć miał fatalną. Wlekli go przez całe miasto. – Charlie Taylor wisi panu 50 dolarów?
[←75] Koran, Sura L: Kaf 16, przeł. Józef Bielawski, Warszawa 1986, s. 623, (przyp. tłum.).