KAZIMIERZ DZIEW ANOW SKI
Archanioły i szakale R EPO RTAŻ
SPRZED
W A R S Z A W A
PO TOPU
.
1965
Nil zatapia Nubią i musimy zapomnieć, co było. Rzeka daje tycie i rzeka daje śmierć. (pleśń N u b ijcz y k ó w z ro k u 1984)
Wiele wdzięczności należy się
polskim ekspertom... („T im es” w 1963 roku)
W STĘP
O czym jest ta książka? Jest to reporterska relacja o ludziach i malowidłach, opowieść o czasach najnowszych i o historii najdaw niejszej. Występują w niej ludzie, którzy pracując w najcięższych warunkach, wśród zapierającego dech upału, wśród burz piaskowych i pośród pustyni, do konali niezwykłych odkryć, zapewniając sławę sobie i Polsce. Jest tu także mowa o bardzo starym kraju, jednym z najstarszych zamieszkałych krajów świata, którego historia liczy się nie na w ieki, ale na tysiąc lecia. W tej właśnie chwili, gdy moja książka dotrze do rąk Czytelnika, historia owego kraju dobiegnie do końca. Za trzy lata nie zostanie po nim śladu. Nadej dzie potop. Jest tu również mowa o ludziach z dwudziestu jeden innych krajów. Wraz z Polakami utworzyli oni wśród pustynnych piasków prawdziwą międzynarodówkę uczonych. Od czasów Einsteina wiadomo, że nasz świat jest czterowymiarowy. Lecz można też powie dzieć, że i życie na świecie toczy się w czterech wy miarach. Pierwsze trzy były znane od najdawniejszych czasów: ekonomia, polityka, ideologia, W waszych cza7
sach wyłonił się czwarty: nauka. Tylko uwzględniając te wszystkie wymiary można uzyskać pełny obraz dzisiejszego świata. W kraju, o którym mowa w tej książce: w egipskiej i sudańskiej Nubii, wszystkie te spraw y związały się w jeden ścisły w ęzeł. Od czasów faraonów aż po czasy Nassera w dolinie Nilu ekonomia dyktowała posunię cia polityczne. Faraonowie w ysyłali wyprawy na po łudnie po złoto, drzewo, niew olników . Na drodze wio dącej poza katarakty budowali tw ierdze i świątynie. Nędza i przeludnienie dzisiejszego Egiptu spowodo wały, że w programie rządów prezydenta Nassera od początku znalazła się sprawa budow y Wysokiej Tamy pod Asuanem, Ale nasz świat żyje pod znakiem w iel kiego konfliktu ideologicznego. Oddziałuje on na każdą ważną sprawę. Doszło więc do starcia i dramatycz nych wydarzeń: nacjonalizacji Kanału Sueskiego i wojny sueskiej. Później Związek Radziecki zaofero wał pomoc przy budowie tamy. Nubii zagroził potop, nie biblijny, lecz spowodowany pracą ludzkich rąk. I wtedy nastąpiła wielka mobilizacja uczonych. Faraonowie i Nasser, Związek Radziecki i Ameryka, ekonomia, polityka i ideologia, najdawniejsza historia ludzkości i jej dzisiejsze dzieje: oto jest tło, na któ rym rozgrywają się wydarzenia. Gdy książka zostanie już wydrukowana, w warszaw skim Muzeum Narodowym tłum y zwiedzających oglą dać będą niezwykłe malowidła: twarze o obcych, deli katnych rysach, o przyciemnionych barwach, od któ rych bije iar nie znanego tu słońca. Tłumy będą się zatrzymywać przed ściennymi malowidłami z podpi sem: freski z Faras. Odbyły te freski daleką drogę. Wydobyte z piasków Sudanu wiezione były po Nilu żaglowymi łodziami, jechały koleją do Port Sudanu, małego miasta nad Morzem Czerwonym; okryte koca-; 8
mi płynęły statkiem przez w iele m órz. Ale to jeszcze nic. Ich historia jest bardziej skomplikowana. Na przy kład ten archanioł z mieczem, o dostojnym , a jednak dobrotliwym wyglądzie. Ileż m usiało się rozegrać tra gedii, ileż dramatycznych wydarzeń — zanim się tutaj znalazł! Ile walk i jaki później zryw między narodowej solidarności! W jego dziejach jest zawarta historia rozwoju cywilizacji i ryw alizacja wielkich mo carstw, starcie dwóch najprężniejszych religii świata — chrześcijaństwa i islamu, wreszcie starcia dwóch syste mów ustrojowych. Bardzo to zaw iły kłębek. Wśród tego splotu trudnych spraw , pasjonujących wydarzeń, niezwykłych odkryć, wspaniałych malo wideł i wspaniałych ludzi — znalazł się reporter. B ył świadkiem tego, co nazwano później „cudem w Faras”. A oto co riia on do opowiedzenia.
Pośpiech
1 W dniu 27 marca 1963 roku o godzinie za pięć siódma wieczorem przez długą i zupełnie pustą halę wielkiego dworca lotniczego w Kairze biegł zziajany człowiek. Przedstawiał pocieszny widok, choć wcale mu nie było wesoło. Biegł coraz w olniej, z wysiłkiem, widać było, że jest już u kresu sił. B y ł potężnie obła dowany: w jednej ręce trzymał w alizkę, do której za pakowane były takie rzeczy jak ubranie, buty, książki, koszule; w drugiej dzierżył inną w alizkę, bardzo ciężką, wypchaną taśmą filmową w m etalowych puszkach; na pasku przez ramię zwieszała się duża torba z ka merą filmową. Z drugiego ramienia zwisała torba ze sprzętem fotograficznym. Ale to nie koniec: tą ręką, która dźwigała walizkę z rzeczami, biegnący człowiek taszczył też torbę takiego typu, jakie sprzedawane s ą ' W Kairze — obszerne, miękkie, z juchtowej skóry. I ta torba była wypakowana .po brzegi. Ale i to nie koniec: pod pachą niósł ów człowiek statyw od ka mery — duży i ciężki. Nic dziwnego, że biegł coraz wolniej. Pot spływ ał mu strumykami po twarzy. Wy dawać się mogło, że wielka sala nie ma końca. Była U
zupełnie pusta, wszyscy już poszli, nie było ani jed nego tragarza, jakich jest tutaj zw ykle pod dostatkiem. Było późno. Biegnący człowiek zdaw ał sobie sprawę, że pustka może oznaczać tylko jedno: jego samolot albo już wystartował, albo uczyni to za chwilę. Wszy scy pasażerowie już wsiedli. Zamknięto kasy i okienka odprawy pasażerów. Znikli tragarze. Jest już za późno. A mimo to biegł. Teraz już naw et nie biegł, tylko ciągnął z trudem siebie i bagaż. W iedział, że nie może ' się spóźnić. Gdyby do tego doszło, oznaczałoby to przekreślenie dwuletnich starań, dwuletnich przygo towań, ambicji zawodowych. Oznaczałoby też, że prze płynąwszy przez morze utonął u samego brzegu, i to właśnie w tej chwili, gdy wszystko zdawało się ukła dać nad wyraz szczęśliwie. Jednym słowem oznaczałoby to, że miał wielkiego pecha. Ale to już koniec hali. Szklane drzwi. Ostatnim w y siłkiem objuczony człowiek przeciska się przez drzwi i wybiega nie, już tylko wychodzi chwiejąc się na nogach — na betonową płytę przed dworcem lotniczym. 0 sto metrów od niego stoi czteromotorowy samolot. Jego silniki pracują, śmigła m ielą powietrze. Główne schodki, te dla pasażerów, są już odsunięte. Za chwilę samolot ruszy z miejsca, zakręci i pokołuje na pas startowy. Ale teraz biegnący zostaje zauważony. Ktoś woła do niego od strony samolotu. Dwóch ludzi chwyta jego bagaże. Jeszcze sto metrów biegu, ale już bez ciężaru. Wpychają go wejściem dla załogi. Nim za trzasną drzwi, wrzucają z rozmachem walizki. Nikt już nie sprawdza biletu ani nie wydaje kwitów baga żowych. Nasz człowiek przeciska się między rzędami foteli do swojego miejsca. Jest cały mokry. Powtarza pod nosem: 12
— Dziennikarz nie powinien b yć osłem. Nie po winien osłem. N ie powinien. Osłem... Tu każdy, kto choć trochę zna się na reportażu, powinien powiedzieć: puste żarty! N ie wolno reporte rowi pisać ani co kto sobie myślał, a n i co mruczał pod nosem. To są zmyślone ozdobniki i rzeczy niespraw dzalne. Racja. Z jednym wyjątkiem. Otóż wolno reportero w i -tak pisać wówczas, gdy pisze o sam ym sobie i opi suje własne przygody. Gdy wspomina, co sam mruczał pod nosem. *
Samolot, czteromotorowy viokers viscount, leciał teraz w stronę Luksoru, legendarnego miasta farao nów, zwanego w ich czasach Tebami. W ogromnym lunaparku starożytności zgromadzone są tam w jed nym miejscu atrakcje mogące przyprawić o zawrót gło w y każdego średnio wykształconego człowieka. Ogrom na świątynia w samym Luksorze, o dwa kilometry dalej nieprawdopodobnie w ielki Kannak — taki staroegipski Manhattan, po drugiej stronie Nilu — kolosy Memnona, dalej Ramesseum i znów kolosy, świątynia Hatszepsut, a wreszcie Dolina Królów — wielopiętro we, podziemne grobowce, z potężnymi skarbami ukry tym i w e wnętrzu. Po świecie rozgłoszono o niej fan tastyczne legendy. Jeśli się jest turystą i leci w tamtą stronę — trzeba być w podniosłym nastroju. Taki właśnie nastrój panował w czteromotorowym viscouncie. Otyli panowie zdjęli marynarki i św iecili białymi koszulami przeciętymi śmiałą linią szelek. Chude pa nie zrzuciły szale i św ieciły obnażonymi ramionami. W powietrzu unosił się zapach perfum i cygar. Wnę trze maszyny wypełniał szum silników i nieprzesadmy, 13
niezbyt głośny rozgwar dystyngowanych rozmów. Co kilka minut wszyscy pochylali się do okien, żywo komentując kilka świateł połyskujących w dole. A po tem samolot znów unosił się w zupełnej ciemności. Na sześćdziesięciu pasażerów tylko ja nie paso wałem do tego obrazu. Przede w szystkim byłem zu pełnie mokry i przez dłuższy czas n ie udawało mi się wyregulować oddechu. Sapałem jak miech. Nie by łem też — o, zdecydowanie nie byłem — turystą. Ci ludzie wokół mnie lecieli obejrzeć zmierzch, upadek, rozkład. Wielki i ciekawy, ale tyliko zmierzch. Za to ja leciałem obejrzeć zmartwychwstanie. Mimo zmę czenia, mimo że koszula oblepiła m nie jak plaster na złamanie żebra, wypełniała mnie radość. -Lecieliśmy na wysokości pięciu tysięcy metrów. Myślę, że tego wieczoru na tej wysokości nie było na świecie czło wieka szczęśliwszego ode mnie. Bo jednak okazało się, że nie miałem pecha. Przeciwnie —: miałem szczęście. Starałem się o tę podróż przez dwa lata. Nie będę relacjonować wszystkich rozmów, listów , telefonów, próśb i interwencji. Każdy, kto próbował załatwić jakąś poważną sprawę urzędową, w ie, jak to smakuje. A cóż dopiero, jeśli w grę wchodziły tak zwane dewi zy, czyli, mówiąc prościej, pewna — acz niewielka — liczba funtów egipskich. Mecz toczył się ze zmiennym szczęściem. Raz udawało mi się strzelić w róg strze żonej przez znakomitego bramkarza bramki dewizowej, to znów jak kiepski goalkeeper wypuszczałem piłkę z rąk. Parę razy czułem się beznadziejnie ograny. Ministerstwo Kultury um iejętnie przerzucało piłkę na skrzydła. Raz po raz spadała stamtąd piekielna kontra w postaci orzeczeń komisji, postanowień, zarządzeń i wyjaśnień. Raz po raz musiałem dawać nura pod no gi napastników, by wyłuskać stamtąd małą i przeraźli 14
wie okrągłą piłkę. Była nią moja s z a n s a . Szansa wyjazdu jako jedynego polskiego dziennikarza do Nubii, gdzie działy się wydarzenia bez precedensu i gdzie polscy uczeni dokonali odkryć rozsławiających ich imię po całym świecie. Jeździli ju ż do Faras, gdzie pracowali Polacy, liczni dziennikarze zagraniczni. Z Polski nie dojechał tam dotąd nikt. Walczyłem więc jak lew i — jak piszą sprawozdawcy sportowi — bra ki techniczne nadrabiałem ambicją. A braki miałem spore, przede wszystkim w postaci niedostatecznego treningu w załatwianiu spraw urzędowych. Dlatego gra rwała mi się i plątała. Podania b y ły niedokładne, a i strzały nie zawsze celne. W reszcie sędzia spotkania, którym był sam minister Galiński, odgiwizdał koniec meczu. Wynik brzmiał: trzy zero dla mnie. Znaczyło to: dostaniesz, bratku, pieniądze na trzy tygodnie po bytu. Ale przeciwnik był mocny, w ostatniej chwili zdołał unieważnić jedną moją bramkę. Ostateczne orzeczenie ostatecznej komisji głosiło: dajemy ci wprawdzie pieniądze na trzy tygodnie pobytu, ale otrzymasz diety tylko na dwa tygodnie. To się nazy wa „ryczałt”. I tak zresztą wiedziałem, że jeśli już dojadę do Nubii, zostanę tam znacznie dłużej. Nawet sam Kisch nie zdołałby napisać książki po dwutygod niowym pobycie. Tak czy inaczej mogłem wyruszyć, a to było najważniejsze. Poleciałem do Kairu: Ale wylądowałem jednak na polskim terytorium. Nocowałem w polskim domu i jadłem polskie śniadanie. Działo się to w siedzibie Polskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej, miesz czącej się w stolicy Egiptu. W domu rządzi młode i niezwykle sympatyczne małżeństwo, państwo Kubia kowie, którzy są tam najwyższą władzą, gdy nie ma profesora Michałowskiego. Profesor Michałowski jest kierownikiem Stacji, ale dzieli swój czas pomiędzy 15
wykopaliska w Sudanie, w Egipcie i Syrii oraz pracę na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie kieruje Zakła dem Archeologii Śródziemnomorskiej. Prócz tego jest wicedyrektorem warszawskiego M uzeum Narodowego, pracuje w Polskiej Akademii N auk i pełni wieje in nych funkcji. Dlatego na co dzień kieruje Stacją ma gister Władysław Kubiak. Stacja zajm uje dom w kairskiej dzielnicy Heliopolis. Gdy kam pania wykopalisko wa dobiegnie końca, mieszkają tu w szyscy członkowie naszej ekspedycji archeologicznej. Jest także dwóch egipskich służących. Ostatnim lokatorem jest Reksio, m iły pies, którego przodkowie m usieli być owczarkami alzackimi, ale on sam zupełnie się zarabizował i zmuzułmanił, choć rozumie po polsku. Z okien domu wi dać zieleń i kwiaty. Heliopolis jest bardzo piękną dzielnicą. Jednak nie miałem czasu na podziwianie uroków wiosennego Kairu. Musiałem natychmiast ru szyć w dalszą drogę. To zaś okazało się wcale nie łatwe... Prasa szwajcarska pisała: „Das Wunder von Faras”. Wielki tygodnik francuski „Paris Match”, jeden z naj poczytniejszych tygodników ilustrowanych na świecie, wyekspediował swego wysłannika wynajmując dla niego specjalny samolot, byle było szybciej. Przyje chali wysłannicy amerykańskiego „Life’u” i „National Geographical Magazine”. B yli Niem cy. Tylko w pol skiej prasie prawie zupełna cisza. Żaden polski dzien nikarz nie dotarł dotąd do Faras, gdzie tuż przed, po topem odbyło się zmartwychwstanie, a jego autorami byli Polacy. To źle, bardzo źle. A lę dla mnie dobrze... Jestem pierwszym, który tam jedzie. Nie będę ukry wał: to wielka odpowiedzialność i boję się jej. Ale też dodaje ona skrzydeł. Rzeczywiście potrzeba skrzydeł, żeby tam dolecieć. Przyleciałem do Kairu w poniedziałek 26 marca 1963 18
raku. Następny -dzień miał zdecydować o wszystkim. Musiałem odebrać pieniądze z -banku, lecz to, choć za biera w iele czasu, nie jest trudne. M usiałem także za łatwić miejsce w samolocie do Luksoru, aby tego sa mego dnia dolecieć tam i przenocować. To już było trudniejsze. Z Luksoru raz w tygodniu odlatuje samo lot do Wadi Halfa, w Sudanie. Sam olot do Wadi Halfa odlatuje właśnie w środy. Albo w ięc polecę teraz, albo dopiero trzeciego kwietnia. A prace w Faras kończą się w pierwszym tygodniu kw ietnia. W ięc może się zdarzyć tak, iż będąc pierwszym polskim dziennika rzem, który otrzymał możność w yjazdu do Faras, przyjadę tam za późno. Starałem się o ten wyjazd przez dwa lata. Dwukrotnie miałem już jechać i dwu krotnie wszystko zawiodło. Teraz jest trzecia próba. Do trzech razy sztuka. Dotarłem aż do Kairu, czyżbym miał tutaj utknąć? Teoretycznie to naw et nie takie straszne. W Warszawie jest jeszcze m róz, a tutaj kwit ną kwiaty, chodzi się tylko w spodniach i w koszuli. W Warszawie jest marzec będący w łaściw ie lutym. Tu zaś maj mogący być także czerwcem. Ale przecież przyjechałem tu, aby być świadkiem ostatnich chwil przed potopem, a nie po to, aby wąchać kwiaty. Ale czemu te smętne rozważania? B yły .po temu po wody. Pozostawała najtrudniejsza rzecz do załatwie nia, mogąca pokrzyżować wszystkie plany: wiza sudańska. Kubiakowie oznajmili mi od razu, że są jak naj gorszej myśli. O wizę sudańską w ogóle jest trudno, a już -otrzymanie jej w ciągu jednego dnia jest zupeł nie niemożliwe. To samo powiedzieli w polskiej am basadzie. — Naiwet nie warto próbować — orzekli — mowy nie ma, żeby pan dostał dzisiaj. A i w ogóle nie wia domo... Prócz tego była kwestia pieniędzy. W notesie miałem I — A rc h an io ły 1 szakale
17
zapisane szczegółowe instrukcje profesora Michałow skiego, udzielone mai przed jego odlotem z Warszawy do Sudanu: „Dolecieć do Wadi H alfa. Wysłać telegram. Po przylocie wziąć taksówkę na lotnisku i pojechać do hotelu. Nazywa się »Nile H otel«. Tam przenoco wać. To kosztuje około dwóch i p ó ł funta. Następnego dnia rano pójść do muzeum, do pana Szerifa. Porozu mieć się z nim. Może będzie samochód do Faras. Jeśli nie, wziąć taksówkę, byle mocną. Pięćdziesiąt kilometrów przez pustynię, bez drogi. To ponad trzy funty. Wziąć felukę. Przeprawić się na zachodni brzeg Nilu. Tam jest nasz obóz”. A w ięc, Ucząc z taksówką z lotniska, co najmniej sześć funtów . To czyni osiem naście dolarów. Prócz tego jakieś pieniądze na pobyt. Prócz tego powrót. A mam sześć dolarów. Powta rzam — sześć. Resztę pieniędzy dostałem od ojczyzny w funtach egipskich, których ani wyw ieźć z Egiptu nie można, ani wymienić, ani naw et popełniając przestępsbwo przeszmuglować, bo ich w Sudanie i tak nie przyjmują. I co ja poradzę na to, że Faras leży o ki lometr w głębi terytorium Sudanu? Przecież nie przy łączę go do Egiptu! Ale funda pieniądze. Najważniej sza wiza. Nim zdołałem podjąć pieniądze z banku i po rozumieć się z ambasadą polską, zrobiło się południe. Sudańczycy, jak mnie poinformowano, przyjmują do pierwszej. O godzinie pięć po dwunastej wysiadłem przed bramą ambasady Sudanu. Ale brama była zamknięta. Gdy zastukałem, zza bra my w ychylił się czarny portier. — Zamknięte — powiedział. — Tylko do dwunastej. Potem zamknięte. Finished. Brama była potężna, portier też. Ani marzyć o tym, aby sforsować obie przeszkody. A zresztą nawet gdyby się to udało, to jak później sforsować konsula? I czy w ogóle konsul jeszcze jest? Czułem, że z wolna po 18
grążam sią w ogromnej czeluści. M iałom w kieszeni list z polskiej stacji archeologicznej do konsula sudańskiego. Wyjąłem go i pokazałem portierowi. — A to szkoda — powiedziałem — bo mam tu bar dzo ważmy list do konsula. Byłoby o w ie le lepiej, gdy by konsul mógł go dzisiaj przeczytać. Nie kłamałem. Naturalnie, że byłoby o wiele lepiej, gdyby konsul mógł. Nie w yjaśniałem przecież, dla kogo byłaby lepiej. Portier połknął haczyk. Wziął list i powiedział, że zaniesie konsulowi. A le bramy nie otworzył. Minęła długa chwila; stojąc na chodniku gorączkowo rozmyślałem, co w łaściw ie będę robił w Egipcie, jeśli nie dostanę wizy do Sudanu. Cały plan pisania reportaży i książki o w ielkiej akcji ra towniczej w Nubii wziąłby w łeb. Można by wpraw dzie obejrzeć to, co się dzieje w N ubii egipskiej, ale bez Fa/ras! Bez. cudu w Faras zdziałanego rękami pol skich uczonych. Wszystko na nic... Wreszcie portier powrócił. Zgrzytając zamkiem otworzył bramę. —: Konsul czeka na pana — powiedział. Oszołomiony wszedłem do środka. Konsul czekał w swoim gabinecie. Uścisnął mi serdecznie r^kę i za czął wypytywać o szczegóły mojej m isji. Była ona dość dokładnie opisana w liście ze Stacji. Opowiedzia łem o wszystkim, co chciałbym zobaczyć i zrobić. Wy słuchał cierpliwie. Wreszcie doszedłem do punktu naj bardziej drażliwego: czasu. Starałem się wyjaśnić moż liw ie najwymowniej, że wiza jest m i potrzebna jesz cze dzisiaj. — Ach, tak — .powiedział konsul. W ziął mój pasz port i wyszedł. Czekałem pełen niepokoju. Co to ma znaczyć? Nie powiedział: nie, ale i nie powiedział: tak. Zdążyłem obejrzeć wielką mapę Sudanu -wiszącą na ścianie i gablotkę z sudańśkimi znaczkami pocztowymi. 19
Wszystkie ambasady krajów arabskich mają w swych lokalach gabloty ze znaczkami. Bardzo to ładny zwy czaj. Nagle konsul wrócił do gabinetu. Trzymał w rę ku formularze wizowe, które trzeba było wypełnić. Zrobiłem to w mgnieniu oka. O śm ieliłem się zapytać: — Czy dostanę wizę?... — Zobaczymy powiedział konsul. Twarz jego przybrała nieprzenikniony wyraz. Znów wyszedł z po koju. Nadzieja zrodzona przed paru minutami zaczęła przygasać. Pomyślałem: „Pewnie nie dadzą. A w każ dym razie na pewno każą przyjść jutro. Jutro to już właściwie mogę wcale nie przychodzić”. Konsul znów WTÓcił i powiedział, że muszę zapłacić półtora funta. Ależ z przyjemnością, proszę, nawet więcej. Coraz mniej rozumiem. Będzie ta wiza czy nie będzie? Znowu mija trochę czasu. Czekam. Wreszcie drzwi otwierają się. Wkracza konsul, teraz pełen ja kiegoś dostojeństwa i z szerokim uśmiechem na twa rzy. Trzyma mój paszport. W paszporcie jest wiza! Ściskam dłoń konsula, a miałbym ochotę go wycało wać. Jeśli mógłbym w tej chw ili przychylić komuś nieba, to z pewnością uczyniłbym to dla sudańskiego konsula. Urzędnik daje mi do zrozumienia, że wszyst ko zawdzięczam polskim archeologom. Ich akcje stoją wysoko w Sudanie. Bez ich listu byłoby zupełnie ina czej. Wszystko trwało pół godziny! Jak szalony wypadam z ambasady. Na dworze upał i bezustanny, kairski ryk klaksonów. Lecz we mnie wszystko śpiewa. Teraz szybko do linii lotniczych. A le to nie jest już sudańska ambasada. Teraz muszę się porać z polskim biletem lotniczym wystawionym m i przez „LOT” w Warsza w ie — i jak mi się już nieraz zdarzało — wystawio nym źle. To trwa długo, bardzo długo. Miejsce w sa 20
molocie z Luksoru do Wadi Halfa je st. Zaś z Kairu do Luksoru są codziennie dwa sam oloty. Jeden odcho dzi dziś o siódmej wieczorem, zaś d ru gi jutro o świcie. Wolałbym lecieć jutro, ale nie ma ju ż biletów. Wszy stko zajęte. Mógłbym natomiast otrzym ać miejsce dziś. Tak, ale przepisywanie i wielokrotne, mozolne przeli czanie należności za bilet trwa napraw dę bez końca. W Warszawie oczywiście się pom ylili. Egipscy urzęd nicy w biurze lotniczym pracują staranniej niż ich polskie koleżanki, za to bardzo pow oli. Do odlotu zo stały już tylko dwie godziny. Proszę egipską urzęd niczkę, by przyśpieszyła załatwianie spraw y. Patrzy na mnie ze zdumieniem. — Nie mogę szybciej. Muszę załatw ić wszystko, jak trzeba. Pan ma za mało czasu i na pewno pan nie zdąży. A jeśli pan nie zdąży, to po prostu dziś pan nie poleci. Będzie pan mógł spokojnie i bez pośpiechu po lecieć za tydzień, ż e też wam Europejczykom zawsze się tak śpieszy... Proszę ją, zaklinam, błagam. Jak wytłumaczyć, że ani potop, ani cud nie będą na m nie czekać? Biedna kobieta zaczyna się denerwować, ręce jej się trzęsą, wszystko trwa jeszcze dłużej. Zorientowałem się wreszcie, że -lepiej już nic nie mówić, tylko czekać. Ale nie mogę oderwać wzroku od tarczy zegarka. Zo stało tylko półtorej godziny... Siedzę w lokalu egip skich linii lotniczych już przeszło cztery godziny. Wreszcie urzędniczka uśmiecha się i daje mi gotowy bilet. Wszystko załatwione. Rezerwacja? Nie, rezer wacji miejsca na dzisiejszy samolot nie ma. Za późno. Mogę tylko pojechać na lotnisko i spróbować dostać się na pokład. Ona za nic nie ręczy. Do odlotu jest już tylko godzina i dziesięć minut. Teraz trzeba pojechać do Heliopolis po rzeczy. Jazda ze śródmieścia do siedziby Stacji Archeologicznej trwa 21
taksówką około pół godziny. A trzeba się jeszcze spa kować. Potem jazda na lotnisko. To zajmuje co naj mniej dwadzieścia minut. A tam -trzeba będzie za łatwić formalności, zważyć bagaż. N ie .wiadomo, czy będą miejsca. W taksówce pocę się jak ruda mysz. Nie z upału, ze strachu. Co będzie, gdy zdarzy się jakiś wypadek albo powstanie korek uliczny? Kie rowcy kairscy nie liczą się z -żadnymi przepisami, jeż dżą, jak chcą, codziennie dochodzi do licznych zderzeń i większość wozów ma pogięte błotniki i połupany la kier. Ale nie mogę przecież nam awiać kierowcy, by jechał powoili.- Przeciwnie, muszę go popędzać. Trzeba się śpieszyć. Nie polecieć, i to teraz, gdy dostałem wizę!... W domu pakuję się w dwie albo trzy minuty. Jedne rzeczy wrzucam do walizki, inne wyrzucam. Rezultaty będę mógł ocenić dopiero jutro. Okaże się wtedy, że zabrałem płaszcz, który mi w N ubii nie będzie do ni czego potrzebny, za to zostawiłem drelichowe spodnie, które są tam niezbędne. Z tak zapakowaną walizką znów wskakuję do taksówki. Dojeżdżamy na lotnisko. Olbrzymia hala jest pusta. Okienko linii lotniczych zamknięte. Nie ma gdzie zarejestrować biletu ani ba gażu. Nie ma już nawet bagażowych. Nie ma nikogo. Dlatego właśnie w dniu 27 marca 1963 roku, o go dzinie za pięć siódma wieczorem, przez długą i zupeł nie pustą halę wielkiego dworca lotniczego w Kairze biegł zziajany człowiek. Przedstawiał pocieszny wi dok... Ale o tym już było. Czas teraz opowiedzieć, .dlaczego właściwie ów czło wiek tak się śpieszył. Tym razem nie będzie to już opowieść o sudańskkn konsulu, polskim bilecie i egip skich liniach lotniczych, lecz o zawiłym i dramatycz nym biegu wypadków, które doprowadziły do nie spo tykanej dotąd .w dziejach „akcji nubijskiej”. W w y22
padfeach, jakie przyjdzie teraz opisać, brali udział fa raonowie, Meroici, Arabowie, N ubijczycy, apostołowie z Konstantynopola, prezydent N asser, były premier brytyjski Eden, fellachowie, spadochroniarze, a w koń cu — choć nie na końcu — radzieccy inżynierowie. Postaci jest .więc w tym dramacie niem ało, ale też dramat jest potężnych wymiarów.
Czterdzieści wieków
2 Patrząc z góry, z sam olotu, trudno zrozu mieć, o co właściwie chodzi. W szystko jest takie wątłe i taicie nędzne. Wszystko z w yjątkiem pustyni. Pusty nia jest potężna i bogata w rozm aitość ukształtowania terenu. Cała przestrzeń pod samolotem, aż po horyzont, to pustynia: piasek i skały. Skały są nagie i przypo minają szkielety padłych zwierząt. Z górskich grzbie tów sterczą na boki wielkie skalne żebra. Między żebrami ciągną się kręte wąwozy, wyschłe „wadi”, którymi czasem, w wypadku gwałtownego deszczu, płynie woda. Ale deszczu nie ma tu właściwie nigdy, co dopiero mówić o gwałtownym. W tabelach meteoro logicznych, gdy mowa o opadach w Nubii, widnieje słowo: „ślad”. A jednak cała pustynia, jak okiem sięg nąć, pokryta jest przypominającymi koryta rzeczne wąwozami. Wydawać się może, iż cała kraina opływa wodą. Lecz gdy samolot obniży lot albo wiatr rozpę dzi nieco unoszące się stale nad krajobrazem tumany kurzu, widać w wąwozach kam ienie i piasek. Nie w i dać ni śladu wody. Woda jest tylko w Rzece. Tak nazywają tutaj Nil. Nil jest tylko jeden, toteż gdy ktoś powie: Rzeka, wszy24
scy i tak wiedzą, o co chodzi. Sam olot lecąc na po* ludnie, w stronę Wadi Halfa, k r e śli w powietrzu prostą linię, natomiast Rzeka co pew ien czas skręca to w lewo, to w prawo, dlatego nie zaw sze ją widać. A kiedy samolot nadlatuje nad jej koryto, widok nie jest imponujący: szare pasemko w od y obramowane z obu stron wąziutkimi wypustkami zieleni. I oto cała Nubia: trochę zieleni na obu brzegach Rzeki, czasem szerokości dwóch-trzech kilom etrów, zazwyczaj zaś tylko stu lub dwustu metrów. To w szystko. To tak jakby cały kraj ograniczał się do warszawskich bul warów nadwiślańskich. Na Wybrzeżu Czerniakowskim, Kościuszkowskim, Gdańskim życie, za to już na No wym Swiecie — pustynia. Tyle, że ten wąski pasek zieleni, w śród której utrzy muje się życie, ciągnie się od Morza Śródziemnego aż po stepy środkowej Afryki. Blisko trzy tysiące kilo metrów. A z tego pięćset kilom etrów to Nubia. Kraj od pierwszej do czwartej katarakty nilowej. Na tych stu czy pięciuset metrach zieleni tkw ią obok siebie wsie i miasteczka. Jest ich w iele, czasami Nil pły nie przez jedną wielką w ieś długości kilkunastu kilo metrów. Białe i szare domki, ulepione z nilowego mułu, bez okien, kryte trzcinowymi matami, z rzadka tylko mające sklepienie. Skrzypiące kołowroty wodne nad Rzeką poruszane przez długouche bawoły. Kanały, a właściwie tylko maleńkie kanaliki, do których przez cały dzień sączy się woda czerpana przez sakiję, czyli wodny kołowrót. Maleńkie poletka kukurydzy, fasoji, lubii, jakichś dyń i melonów. Osły, kozy, .gdzieniegdzie wielbłąd. Pośrodku w si ubite dziedzińce, po których wśród kurzu i kup -nawozu uganiają się dzieci. Z boku zawsze taka sama kawiarenka na werandzie, gdzie zbierają się mężczyźni. Przez większą część roku straszliwy, wyniszczający upał. Temperatura sięga
wtedy 45—48 stopni w cieniu. W słońcu termometry dostają prawdziwego bzika, potrafią wskazywać 60 i więcej stopni. To tylko tyle. Rząd ubogich w si wciśniętych pomię dzy Rzekę a pustynię. Ludność pracowicie uprawiają ca maleńkie poletka, emigrująca w poszukiwaniu pracy do Kairu i delty albo do Chartumu. W Kairze co krok spotyka się Nubijczyków. Są portierami, służącymi, kelnerami, szoferami taksówek. Są bardzo cenieni za czystość, uczciwość, skromność. Pracują w. Kairze dwadzieścia—trzydzieści lat, po czym z zaoszczędzoną sumką wracają do rodzinnej Nubii, aby móc już teraz siedzieć w kawiarenkach, grać w kości i przyglądać się Rzece — już do końca swoich dni. Dlatego w nubij skich Wsiach panują kobiety, istnieje prawdziwy ustrój matriarchalhy. To one pracują na poletkach, one cho wają dzieci, one naprawiają gliniane mury swych do mostw. Mężczyźni spędzają większość życia daleko stąd, choć wielu z nich przyjeżdża czasem w odwie dziny, zwykle raz na dwa lub trzy lata. Nubia jest biedna, a rozłąka jest tutaj konsekwencją biedy. Emi gracja za pracą rozwinęła się szczególnie w dwudzies tym wieku, kiedy Rzeka zaczęła rosnąć. Rosła sko kami, co kilkanaście lat, spiętrzona przez zbudowaną za czasów angielskich tamę w Asuanie. Tama była kilkakrotnie podwyższana i za każdym razem woda zalewała wsie i poletka. Wsie przenoszono na nowe miejsce, położone opodal, o sto czy pięćset metrów dalej. Nubijskie domki, lepione z mułu, to nie euro pejskie kamienice, łatwo je zburzyć i łatwo wznieść na nowo. Gorzej z poletkami. Wieś przeniesiona o pół kilometra dalej odnajdywała się nagle już nie w ży znej dolinie Nilu,, lecz na pustyni. Trzeba było na nowo kopać kanały nawadniające, zakładać nowe dział ki uprawne, użyźniać je, zmuszać ziemię, a raczej pia 26
sek do rodzenia .plonów. Ale rodzina chciała jeść jesz cze dziś, a nie dopiero za kilka lat. D latego mężczyzna emigrował. Pęcznienie Rzeki rozpoczęło się w Nubii w wieku dwudziestym. Ale bieda była tutaj zawtsze. Wiemy, że faraonowie chętnie posługiwali się w prowadzonych przez siebie wojnach nubijskimi najem nikam i. To tak że była forma emigracji. Nubia i w ted y musiała być biedna. , Historia stopniowego przenoszenia Nubii po pół ki lometra w głąb pustyni była krótkim epizodem w dzie jach tego kraju. Już się to nie pow tórzy. Dotąd Rzeka pęczniała stopniowo i powoli. Teraz wybuchnie, wy rwie się z brzegów, rozleje, utworzy prawdziwe morze, największe sztuczne morze na świeci®. W szystkie wsie, wszystkie miasteczka na obszarze długości pięciuset kilometrów zostaną pochłonięte przez wodę. Nubia przestanie istnieć. Lecz jeśli to tak niewiele, jeśli to tylko wąziutki skrawek ziemi, bez żaidnyeh bogactw i nawet bez ka miennych domów, to czemuż zagłada Nubii wywołała poruszenie w całym cywilizowanym świecie, czemu stała się przedmiotem wielkiej międzynarodowej kam panii, apeli rzucanych przez Organizację Narodów Zjednoczonych, a nawet tematem uwiecznionym na zbieranych na wszystkich kontynentach znaczkach pocztowych? O co ten cały szum i rwetes? Aby na to odpowiedzieć, musimy zm ienić cały wro dzony nam system myślenia. My, dla których czas liczy się tygodniami i miesiącami, najwyżej kwartała mi, którzy przyczyny różnych dotyczących nas zjawisk szukamy w tym, co pan X powiedział lub zrobił przed kilku dniami, musimy przystosować nasz umysł do innych wymiarów i perspektyw. N ie chodzi o to, co 27
pan X zrobił przed miesiącem. Choldzi o to, co zrobiła grupa ludzi zwanych „X” przed... sześcioma tysiącami lat. Jest czwarte tysiąclecie przed naszą erą. A może tysiąc lat wcześniej. W dojinie N ilu pojawia się nowy lud, o brązowym odcieniu skóry, lud zręczny i inteli gentny, wytrwały i przebiegły. W tym czasie o dwa i pół tysiąca kilometrów stąd Sum eryjezycy zakładają nad Tygrysem państwo, które da początek przyszłemu imperium babilońskiemu, ale to jeszcze daleka i nie wiadoma przyszłość. Wiele tysięcy kilometrów dalej na wschód tworzy się państwo chińskie. Są to początki ludzkości, to znaczy ludzkości cywilizowanej, a nie żyjącej w jaskiniach. Ale nikt nie słyszał jeszcze ani nie wyobrażał sobie takich nowoczesnych wynalazków jak pismo fonetyczne, jak piramidy, jak biblia... To dopiero początki. Brązowy lud pojawia się w dolinie Nilu. Skąd przy szedł? Tego nie wiemy. Uczeni wysnuwają różne przy puszczenia. Może lud ten przywędrował z Azji Mniej szej, może z Półwyspu Arabskiego. Niektórzy twierdzą, że przybył z pochłoniętej przez katastrofę Atlanty dy — już cywilizowany, wykształcony, z wysoce roz winiętą kulturą. Inni wreszcie uczeni podtrzymują tezę rzymskiego historyka Diodorusa Siculusa, który pisał: „Etiopijezycy, jak mówią historycy, byli pierw szymi z ludzi... a większość obyczajów Egipcjan, jak oni utrzymują, jest etiopska”. A w ięc —: z Etiopii. Większość uczonych jest dziś skłonna przypuszczać, że Diodorus miał rację. Sądzą oni, że praegipcjanie rze czywiście przybyli od strony Abisynii, ściślej — z So malii. I tam też lokują zagadkowy i legendarny Kraj Punt, o którym mówią liczne egipskie zapisy hieroglificzne jako o dalekim kraju dobrobytu i szczęśliwości, dokąd dążyli egipscy żeglarze i egipskie karawany 28
w poszukiwaniu złota i innych skarbów. Istnieje też hipoteza, że zarówno Egipt, jak i B abilon pochodziły ze wspólnego pnia, trzeciego ludu. ó w lud, o ile istniał, prawdopodobnie zamieszkiwał w łaśnie Punt, czyli So malię. Następnie mógł wyiwędrować na północ brzegami Morza Czerwonego, które nie były wówczas tak da lece wyschłe i pustynne jak dziś. Później mógł dotrzeć do Nilu skierowawszy się przez przełęcz niedaleko dzisiejszego małego portu Kosseir, nad Morzem Czer wonym. Zauważono, że wczesne, przeddynastyczne ry sunki egipskie ukazywały łodzie. Być może, iż podobne rysunki dałoby się odkryć w Som alii, gdyby podjęto tam kiedykojwiek szerokie badania archeologiczne. Wszystko wskazuje, że w Egipcie osied lił się na po czątku ten sam lud co i w Nubii. W cześni mieszkańcy obu tych krajów używali tej samej ceramiki, lubowali się w tych samych motywach omamentaeyjnych. W najdawniejszych czasach, tak dawnych, że już w epoce piramid, sfinksa i kolosów Memnona musiały być uważane za zamierzchłą przeszłość, istniały praw dopodobnie ścisłe i rozliczne związki pomiędzy ziemia mi dzisiejszego Egiptu a dzisiejszej N ubii. Potem jed nak związki te osłabły. Oba kraje poszły dalej innymi drogami. Droga egipska jest nam stosunkowo dobrze znana. Jest to droga budowy scentralizowanego pań stwa, droga budowy cywilizacji przez w ieleset lat nie mającej równej sobie na świecie, cyw ilizacji architek tury i astronomii, matematyki i poezji, rzeźby i ma larstwa, wysoko rozwiniętego prawa i bałwochwalczej czci dla władzy. Cywilizacji, z której później pełnymi garściami czerpała Grecja, a od niej — m y. Natomiast Nubia zatrzymała się w rozwoju. Gdy w Egipcie ka mień i miedź zastąpiły naczynia gliniane — w Nubii nadal produkowano gliniane garnki. Gdy w Egipcie 29
wynaleziono koło garncarskie i zaczęto wyrabiać cera mikę wielkiej piękności przywracając glinie jej po przednie znaczenie, lecz jakże ją uszlachetniając — w Nubii nadal obrabiano ceramikę ręcznie. Odnale zione cmentarzyska świadczą, że N ubijczycy opierali się nowinkom z północy. Przepaść kulturalna rosła. Dlaczego? Tego nie wiemy. A ngielski badacz, arche olog, dziennikarz, oficer i malarz w jednej osobie, Leslie Greener, który wiele lat spędził w Nubii (mia łem możność poznania go w Deir B ehari koło Luksoru, gdzie zwiedzał właśnie świątynię Hatszepsut rekon struowaną przez Polaków), tak pisze o tym w swojej książce „High Dam oyer Nubia”: * „Co nas w tej chwi li obchodzi, to fakt, że chociaż predynastyczni Egipcja nie mogli przynieść sztukę wyrabiania ceramiki z te renów na południe od katarakty, to jednak tylko bardzo niewiele śladów ich nawo rozwiniętego wyra finowania przeniknęło z powrotem w górę Nilu, poza kataraktę. Dwa ludy, na północ i na południe od niej, zaczęły coraz bardziej się separować. Być może, nie należy tego przypisywać li tylko przeszkodzie, jaką tworzyła katarakta — widzieliśm y już, że nigdy nie była ona nie do pokonania — lecz także kamienistemu i surowemu charakterowi kraju na południu. To, w po łączeniu ze stopniowym osuszaniem się klimatu, uczy niło komunikację z krajem Kuszu i dalej niezwykle trudną (Kusz — tak nazywały się tereny na południe od drugiej katarakty — przyp. aut.). Poza tym — nie było po temu podniety. Bo, ostatecznie, ludy neolitycz ne i przeddynastyczne nie uwikłały się jeszcze w przy musy, jakich ofiarami jesteśm y my: popychania han * W nin iejszy m ro zd ziale w y k o rz y stałe m s p o ro m a te ria łu zaw ar teg o w te j książce. Z o stała ona n a p isan a w r . 1961 n a początku m ię dzynarodow ej k a m p a n ii n u b ijs k ie j. G re e n e r n ie z n a ł w ię c rozm iarów i osiągnięć n a stę p n y c h la t ow ej k a m p a n ii, n a to m ia s t c iekaw ie 1 w nik liw ie p rz e d sta w ił sta ro ż y tn ą h is to rię N ubii.
30
dlu i flagi do najbardziej nawet niegościnnych zakątk&w ziemi. Reisner i inni, którzy dokonytwali inspekcji archeologicznej przed pierwszym podwyższeniem Ta my Asuańskiej w roku 1907, nie zn aleźli praktycznie żadnej egipskiej ozdobionej ceramiki. Jednakowoż znaleźli ślady innego ludu Rasy Brą zowej, który nieco później dokonyw ał interesów z egipską Pierwszą Dynastią...” Ale zanim opowiemy o tym następnym ludzie wkra czającym na arenę historii w Nubii, najpierw krótka relacja o zadziwiającym odkryciu dokonanym w ostat nich latach. Odkrycie to stawia przed nami bezpo średnie pytania dotyczące początków ludzkości: gdzie, kiedy, kto? W iele dalej na południe, w stolicy Sudanu Chartu mie, podjął w latach pięćdziesiątych prace wykopa liskowe ówczesny sudański Komisarz do Spraw Ar cheologii, Anglik, prof. A. J. Arkell. Odkrył on ślady istnienia w zamierzchłych ozasach ludu negroidałnych „Oszczępników”, używających ceram iki ozdobionej liniami falistym i i oszczepów o grotach z kości. Wszy stko to było najpewniej wcześniejsze aniżeli po dobne przedmioty znalezione w Egipcie, a używane przez Egipcjan z czasów przeddynastycznych. To zmu siło egiptologów do zastanowienia i przyjęcia hipotezy, że pradawni mieszkańcy Egiptu w eszli do tego kraju od południa. Jednak nie koniec na tym. Trzeba, aby wszystko dokładnie wyjaśnić, zbadać cały Sudan, a zwłaszcza dwie odkryte niedawno kultury: tak zwa ną Kulturę Wyżłobień (od typu ceramiki) i Kulturę Mostu w Omdurmanie (od miejsca znalezienia jej śla dów). Chodzi o to, by zbadać, czy któraś z nich nie była dziełem ludu Rasy Brązowej, a nie czarnej, gdyż w przeciwnym razie zagadnienie, skąd przyszli Egip cjanie, byłoby nadal spowite mrokiem tajemnicy. 31
Dalsze odkrycia nastąpiły w korycie wyschłej rzeki Azauak, która niegdyś wpadała do Nigru. I tam zna leziono resztki garnków, analogicznych do tych, jakimi posługiwały się trzy wspomniane wyżej kultury. A przecież to jest o trzy tysiące kilometrów bardziej na zachód! A wreszcie znaleziono podobne zabytki w rejonie Morza Czerwonego i... w północnym Iraku. W jaki sposób taka sama ceramika rozprzestrzeniła się na tak ogromnych obszarach? N ie wiem y. Arkell przy puszcza, że mogli ją przenieść z A zji i rozprzestrzenić po Afryce rybacy i m yśliwi. N il b ył wtedy prawdopo dobnie bardziej rozlany niż dziś i tworzył rozległe bagna. Sahara nie była jeszcze Saharą, lecz sprzyjają cym życiu zielonym obszarem. Świadczy o tym ana liza znalezionych resztek zwierzęcych. Na terenie Nu bii kilkanaście kilometrów^ od Wadi Halfa znaleziono w skałach rysunki słoni, żyraf, nosorożców — zwie rząt, które od dawna już tutaj n ie żyją i przeniosły się na południe, w mniej wyschnięte obszary Afryki. Badania resztek znalezionych wraz z tymi rysunkami, przeprowadzone przy użyciu w ęgla C 14, pozwoliły ustalić ich wiek na siedem do siedmiu i pół tysięcy lat przed naszą erą. Znaleziono również wiążącą się ze skalnymi rysunkami ceramikę Falistych Linii, któ rej wiek udało się ustalić na 5 000 lat przed naszą erą. I co ciekawsze, badacze, doszli do zdumiewającego wniosku, że rysunki te powstały pod wpływem mezolitycznych rysowników z Hiszpanii! Teraz zestawiono te odkrycia z innym, dokonanym w południowej Afryce. Znaleziono tam ślady plemie nia z epoki kamiennej- zwanego „Ludem Wiltona”. Ostatnio uczeni doszli do wniosku, że „Lud Wiltona” przywędrował tam z południowej Europy poprzez całą Afrykę. I tu także przeprowadzono badania przy uży ciu C 14, które wykazały, że rysunki skalne wykonane 32
przez „Lud Wiltona” są mniej w ięcej o 2 000 lat młod sze niż podobne rysunki znalezione pod Wadi Halfa. Teraz poszczególne fakty zaczynają s ię ze soibą wiązać. Okazuje się, że przed tysiącleciam i trw ał w Afryce w ielki ruch ludzki. Nubia mogła m ieć w tym czasie powiązania nawet z Hiszpanią! Arkell napisał: „Jak długo historia i prehistoria Su danu pozostaje — w odróżnieniu o d Egiptu — nie znana, niemożliwe jest powiązanie znalezisk w innych częściach Afryki z odkryciami dokonanymi w Egip cie -— a co za tym idzie, niem ożliwe jest ustalenie dokładnych dat”. Rzecz bowiem w tym , iż potrafimy już względnie dokładnie wyznaczać daty dotyczące historii Egiptu, choć i tu, gdy chodzi o początki pań stwa, poszczególne teorie różnią się m iędzy sobą o ty siąc lat... Jak więc z tego widać, Nubia jest swego rodzaju pomostem pomiędzy historią Egiptu i historią reszty Afryki. Ponadto może się w niej kryć odpowiedź na pytania dotyczące początków dziejów i samego Egiptu. I jeszcze nie koniec na tym: dokładne przebadanie Su danu może pozwolić na uzyskanie poglądu co do po czątków cywilizacji w ogóle: związków między Egip tem a Sumerem i Babilonem, istnienia wspólnego dla nich .pnia i tak dalej. Lecz oto sytuacja w dolinie N ilu zmienia się. W Egipcie powstaje państwo z władzą królewską, po wstaje administracja, stała armia, jednym słowem — rośnie nowa i wspaniała cywilizacja. Dzieje się to około 3 000 lat p.n.e., choć wciąż nie ma pewności, czy nie działo się to pięćset lat wcześniej lub... później. Powstaje to, co zwykliśm y nazywać Starym Pań stwem. I choć wciąż jeszcze nie jesteśm y pewni dat, to jednak sporo wiem y o tym okresie. Znamy imiona licznych królów, znaleźliśm y piramidy, grobowce, 1 — A rc h a n io ły 1 szakale
33
świątynie. Wiemy, że istniało już pismo egipskie, że Stare Państwo osiągnęło wysoki stopień rozwoju. W tym samym mniej więcej czasie w Nubii zjawia się nowa grupa ludzka. Znaleziono jej groby: otwalne lub .prostokątne, długości około m etra i tyleż głębo kości, ze zwłokami umarłych pochowanych w skurczo nej pozycji, podobnie jak to było w grobach przeddynastycznego Egiptu. Znaleziono nieco należącej do tej grupy ceramiki. Przebadano dwa stanowiska arche ologiczne zawierające znaleziska ponad wszelką wąt pliwość należące do tej właśnie grupy. Ale nie zna leziono nic, co by stanowiło jakiś ślad pisma używa nego przez ową grupę. Pozostała w ięc ona bezimienną. Dla porządku nazwano ją Grupą A. Wielka grupa ludzka, przybyła nie wiadomo skąd, została zaszuflad kowana jak okaz ornitologiczny. O ile Grupa A zostawiła nam m ało śladów, a ra czej — o ile mało śladów udało nam się znaleźć, o tyle więcej przekazów na jej temat zostaw ili nam świetnie już wówczas zorganizowani i prężni Egipcjanie. Małe plemiona, prymitywnie zorganizowane pierwotne spo łeczeństwa mogą mało się interesować swymi sąsiada mi. Ale inaczej się dzieje z chwilą, kiedy powstaje państwo. Każde państwo zawsze interesuje się sąsia dami: bo nie chce popaść w ich niewolę, samo nato miast chce rozciągnąć nad nimi swoje panowanie. Toteż Egipt wkrótce zainteresował się swymi połud niowymi sąsiadami. Podobnie jak dzisiejsze państwo potrzebuje zagranicznych maszyn dla swego prze mysłu, a zagranicznych samochodów i alkoholi dla swych władców, podobnie królestwo staroegipśkie po trzebowało niewolników, a także złota, kości słonio wej i kadzideł. Gdzie ich szukać? To proste! Na po łudniu. Droga na południe, do kraju Kusz i jeszcze dalej, prowadziła przez Nubię. Ruszyły więc faraoń34
skie ekspedycje, początkowo w czysto pokojowych, handlowych celach. Tak jak w pięć tysięcy lat później lubili mawiać Anglicy: handel wyprzedza flagę. Ist nieje zapis pochodzący z czasów Szóstej Dynastii wyli czający towary, jakie Egipt eksportował na południe. Niejaki Sebni otrzymał królewskie pozwolenie, by udać się na południe po zwłoki swego ojca Mekhufa, który zmarł „w podróży służbowej”. Sebni zabrał ze sobą setkę osłów obładowanych „maściami, miodem, odzieniem, fajansami”. Wiadomo, że w zamian Egipt importował kość słoniową, drogie gatunki drzewa, oliwę, pewne rodzaje ziarna, pachnidła i skóry lam parcie. Istota państwa nie zmienia się jednak w miarę upływu tysiącleci. Każde państwo łaskaw ie spogląda na swych kupców penetrujących dalekie kraje i za wsze gdy ktoś im zaczyna przeszkadzać, państwo uzna je, że zostały zagrożone jego żywotne interesy. Zagro żenie żywotnych interesów państwa jest wystarcza jącym powodem, by skierować ekspedycje karne w do wolny kraniec świata. Tak było w czasach faraonów i nie inaczej było w roku 1956, gdy Anglia i Fran cja wystąpiły „w im ię prawa i swych najżywotniej szych interesów” wysyłając spadochroniarzy do Port Saidu. Egipski faraon Dżer z Pierwszej D ynastii nie roz porządzał wprawdzie spadochroniarzami, a jednak po trafił poradzić sobie w podobny sposób. Pod Buhen, na południe od Wadi Halfa, wznosi się wzgórze zwane Dżebel Szeik Suliman. Na sączycie tego wzgórza zna leziono płytę z wyciętym z rozkazu faraona Dżera re liefem. Widzimy na nim typową dla Pierwszej Dy nastii łódź unoszącą się ponad ciałam i zabitych wro gów. Z jej dziobu zwisa ciało powieszonego wodza nubijskiego. Dalej wykuty jest symbol Nubii ze zwią 35
zanymi rękami i wireszcie dumne im ię faraona-zwycięzcy. Prócz tego są jeszcze dw a znaki wyrażające nazwy dwóch pokaranych miast nubijskich. W całości, jak na nasze współczesne obyczaje — brakuje tylko znaków pułków i dywizji, które dokonały tego chwa lebnego dzieła. Nie wiem y też, czy faraon Dżer kazał wybić pamiątkowy medal: „Za N ubię”. Jaka była przyczyna tej starożytnej „operacji po licyjnej”? Nie wiemy, lecz na zasadzie analogii, która jak widać, wiernie nam służy poprzez tysiąclecia, mo żemy się domyślać, że albo któryś z wodzów Grupy A nie zdołał powściągnąć swej chciw ości i napadł na egipską karawanę handlową, albo też odmówił płace nia daniny, jaką — mimochodem —- usiłowano mu narzucić. Natomiast studiując tzw . „Kamień z Pa lermo” (znajdujący się w muzeum w Palermo na Sy cylii i tam odcyfrowany) możemy się dowiedzieć, jakie były namacalne wyniki jednej z następnych tego ro dzaju ekspedycji, podjętej za panowania króla Snefru z Czwartej Dynastii. Otóż przy im ieniu tego króla jest tam napisane: „Rok spustoszenia kraju czarnych, zdo bycia 7 000 jeńców, mężczyzn i kobiet, 200 000 bydła, owiec i kóz”. Tak więc nie chodziło już tylko o uka ranie zbójców przeszkadzających w prowadzeniu han dlu, lecz także o zdobycie rąk do pracy i surowców. Pojęcie „żywotnych interesów państwa” rozwijało się całkiem prawidłowo... Utrzymywanie niezagrożonej linii komunikacyjnej na południe stało się egipską racją stanu, podobnie jak czterdzieści pięć wieków później racja stanu innego państwa wymagała utrzy mania niezagrożonej lin ii komunikacyjnej przez tery torium Egiptu i Kanał Sueski na wschód, do Indii. Rozpoczęto więc budowę fortów, baz i składów na drodze południowej, poprzez Nubię. Najstarszą tego typu bazę wojskowo-handlową znaleziono w Ikkur, na 3tf
południe od Asuanu. Później pow staw ały inne, coraz potężniejsze. Leslie Greemer pisze: „To, że Ikłcur był raczej tylko składem handlowym, podtrzymuje przekonanie, iż w czasach gdy Wielka Piramida Cheopsa była wciąż jeszcze nowa i świecąca blichtrem, mieszkańcy Dolnej Nubii b yli zbyt słabi, aby stanowić groźbę dla Egipcjan. M usieli oni być małą i ubogą społecznością, w dużej mierze wciąż jeszcze neolityczną i uważaną za nieszczęsnych nędza rzy przez górujących Egipcjan, którym wygodniej było zapomnieć o wspólnym pochodzeniu rasowym. Tak więc Egipcjanie zbudowali ostatecznie „Bramę Elefantyny” i ustalili oficjalną granicę państwową pod Asuamem, na pierwszej katarakcie, raczej jako ochronę przeciwko bardziej wojowniczym najeźdźcom z kraju Kusz leżącego dalej na południe. Oznaczało to, że Dol na Nubia była ^ziemią niczyją* wystawioną na zbrojne przemarsze i zbrojne gwałty obu stron, zagonów z po łudnia i Egipcjan. W takich warunkach niemożliwa była pomyślność materialna i postęp kulturalny. Tak więc Egipcjanie używali naszego, zagrożonego dziś pasa nubijskiego jako linii komunikacyjnej dla handlu i wojny. Z nielicznych źródeł, jakie dotrwały do na szych czasów, wynika, że pojawiali się na tej drodze często i dla obu przyczyn”. Jest trochę źródeł mówiących o tym , jak to się od bywało. Słynny egiptolog Mariette odkrył na przykład w dziewiętnastym wieku, niedaleko Abydos w środ kowym Egipcie, grób niejakiego Uni. Na ścianach gro bowca była zapisana jego biografia. Oto co można z niej wyczytać: „Kiedy byłem Mistrzem Podnóżka w Pałacu i No sicielem Sandałów, Król Dolnego i Górnego Egiptu Memere, mój pan, który żyje wiecznie, uczynił mnie 37
hrabią i Zarządcą Południa, poniew aż byłem godny serca Jego Majestatu, ponieważ byłem m iły sercu Jego Majestatu, ponieważ Jego W ysokość kochał mnie. Jego Wysokość posłał mnie do Ibhet (prawdopodo bnie w okolicy dzisiejszego Asuarau — przyp. aut.), abym przywiózł sarkofag nazwany ^Popiersie Żyją cego* wraz z wiekiem i kosztowny, wspaniały kamień na wierzchołek piramidy zwanej »M emere-świeci-i~ jest-piękny«<”. Uni pojechał zabierając ze sobą sześć barek, trzy łodzie holownicze i tylko jedną łódź wojenną. „Nigdy za czasów żadnego króla nie odwiedzano Ibhet i Elefantyny z tylko jedną łodzią wojenną”. „Jego Wysokość posłał mnie, aby wykopać pięć ka nałów na południu i zbudować trzy barki i cztery ło dzie wiosłowe z drzewa akacjowego z Wawat. I wtedy czarni wodzowie z Irhet, Wawat, Jam i Mazoi zebrali drzewo na te łodzie i dokonałem wszystkiego w jeden tylko rok. Wtedy spuszczono je na wodę i załadowano wielkimi głazami granitu na piramidę zwaną »M emere-świeci-i-jest-piękny«”. W innym grobowcu, wykutym w skale pod Asuanem, zbadanym w latach 1885—6, znaleziono jeszcze dokładniejszą relację o podróżach w okresie Starego Państwa. B ył to grób Harfchufa, urzędnika królew skiego z czasów tegoż króla M em ere, Strażnika Kró lewskiej Pieczęci, Jedynego Towarzysza Królewskiego, Kapłana i Przewodnika Karawan. B ył on także Za rządcą Południa. Odbył szereg podróży na południe. Pio powrocie z drugiej do Jam pisał, że wyprawił się daleko w nieznane, na zachód, i że: „nigdy przedtem żaden Królewski Towarzysz czy Przewodnik Kara wan, który udał się aż do Jam, nie uczynił tego”. W trzeciej podróży do Jam (jeździł tam drogą przez Elefantynę, a więc przez Nubię) dowiedział się, że 38
miejscowy wódz udał się do kraju Tem eh, aby znisz czyć ten kraj „aż po zachodni kraniec nieba”. Ale Harkhuf uznał widocznie tę akcję za samowolną i nie uzgodnioną z potężnym egipskim sąsiadem . Tak więc udał się w ślad za samowolnym w odzem i „uspokoił go do tego stopnia, aż zaczął głosić chw ałę wszystkich bogów na pomyślność króla”. H arkhuf wrócił z tej podróży z trzystu osłami obładowanymi pachnidłami, hebanem, ziarnem, skórami lam partów, kością sło niową i licznymi innymi produktam i. Niektórych z nich, na przykład „heknu”, nie znam y i nie wiemy, co też to być mogło. Gdy Harkhuf w racał na dwór kró lewski, faraon wysłał w górę rzeki Mistrza Łaźni z okrętem wyładowanym winem daktylowym , ciastem, chlebem i piwem. Zaiste Harkhuf m usiał się zasłużyć władcy. Wkrótce potem król Mernere zm arł, lecz Harkhuf nadal pełnił służbę pod panowaniem następnego fa raona, Pepi II, zwanego także Phiopsem U. I wtedy odbył czwartą podróż, którą uznał za największy ty tuł do chwały. Wracając otrzymał lis t od króla. Uznał go za tak ważny dokument, że kazał przerobić część swojego, już gotowego w tym czasie, grobowca, by znaleźć m iejsce na skopiowanie pełnego tekstu. W ten sposób do naszych czasów dotrwał jedyny pełny tekst listu królewskiego z czasów Starego Państwa: „Pod Królewską Pieczęcią, rok drugi, trzeci miesiąc pierwszej pory roku, dzień piętnasty. Pismo Królewskie do Jedynego Towarzysza, Kapła na i Przewodnika Karawan, Harkhufa. Przyjąłem do wiadomości treść tw ego listu, który wysłałeś do króla w jego pałacu powiadamiając go, że wróciłeś cało z Jam, razem z armią. Powiedziałeś w swoim liście, że przywozisz w ielkie i wspaniałe dary, jakie Hathor, Pani Imu (bogini egipska — przyp. 39
auł.) ofiarowała Ka (duszy) Króla Górnego i Dolnego Egiptu, Neferkere, który żyje w iecznie. Powiedziałeś w tym liście, że przywozisz ze sobą tańczącego karła z kraju Afchtiu, podobnego do tego karła, którego Strażnik Boskiej Pieczęci przywiózł z Puntu w czasach Assa. Napisałeś do Mego Majesta tu: »Nigdy dotąd żaden podróżnik n ie przywiózł z Jam podobnego do niego*... ...Wracaj natychmiast w dół rzeki do dworu. Przy wieź tego karła ze sobą i przywieź go żywego, w do brym słanie i zdrowego z kraju A khtiu, aby zatańczył tańce bogów ku uciesze serca Króla Górnego i Dolnego Egiptu, Neferkere, który żyje w iecznie. Kiedy wejdzie na pokład statku wraz z tobą, w yznacz godnyjch za ufania ludzi, aby byli z nim po obu stronach Statku; i zważaj, by nie wpadł do wody. Gdy śpi w nocy, wyznacz godnych zaufania ludzi, b y spali wraz z nim w jego namiocie. Sprawdzaj to dziesięć razy w ciągu nocy. Moja Wysokość pragnie zobaczyć tego karła bardziej niż wszystkie dary Synaju i Puntu. Jeśli do wieziesz tego karła żywego do dworu, w dobrym stanie i zdrowego, Nasza Wysokość uczyni dla ciebie więcej, niż było uczynione dla Strażnika Boskiej Pieczęci w czasie Aissa, tak silne jest pragnienie Naszej Wyso kości, aby ujrzeć tego karła”. Jak widać, list ten nie był z pewnością pismem prymitywnego, półdzikiego władcy pierwotnego pań stwa. B ył pismeim dbającego o rozrywki, ciekawego świata, wyrafinowanego monarchy. A le wśród zabaw i rozrywek, jakich sobie ten władca nie żałował i na które nie szczędził kosztów, nie zapomniał wszakże i o racji stanu. To on właśnie wydał rozkaz innemu wysokiemu urzędnikowi, aby „porąbać Wąwat’ i Irthet”, krnąbrne widać i buntujące się plemiona wcho dzące w skład Grupy A. Rozkaz został wykonany, 40
wodzowie tych plemion pojmani i przywiezieni na dwór królewski. Rozkaz został prawdopodobnie wy konany z całą skrupulatnością, gdyż odtąd nie spo tykamy już śladów Grupy A. Teraz kolej na Grupę C. I o tej grupie, podobnie jak o poprzedniej, .wiemy niewiele. Wiemy, że budowała groby kolistego kształ tu, składające się z kamiennego w ału , pośrodku któ rego była wykopana jama: tam składano ciało, zawsze w podkurczonej pozycji. Następnie całość wypełniano piaskiem. Później, miast jamy, zaczęto budować coś na kształt kamiennego sarkofagu, a w reszcie dodano także rodzaj kaplicy, umieszczonej w zwróconej ku wschodowi części grobu. Tam składano ofiary. Zaczęto także wznosić kamienne słupy, a n a nich ryto wize runki zwierząt. Podobne słupy i w izerunki zostały znalezione w zachodniej części Sahary, daleko stąd. I znów wynika z tego wniosek, iż — być może — w owych czasach Afryka stanowiła znacznie ściślej szą 'jedność niż w latach późniejiszych. Jak pisze Greener: „Jest ito jeszcze jeden przykład jedności Afryki w sensie archeologicznym. Jeśli stracim y klucz leżący w Nubii, w iele drzwi w najodleglejszych miejscach pozostanie zamkniętych na zawsze”. Skąd przybyli ci ludzie, o których w iem y tak mało, że nie potrafimy im nawet, podobnie jak i poprzed nikom, nadać imienia? Prawdopodobnie z południa, a może i od zachodu. Było to z pewnością związane z postępującym osuszaniem Się klim atu, cofaniem się stępów afrykańskich i postępującym natarciem pusty ni. Ludzie z Grupy C na początku b y li niewątpliwie koczownikami. Dopiero po przywędrowaniu
wędrował, porzucał koczownicze obyczaje, osiedlał się i prędzej lub później cywilizował. Tak postąpili Egip cjanie, tak uczyniła Grupa A i C, a następnie Grupa X, tak samo zrobili Arabowie. Jetst w tej dolinie coś, co zatrzymuje wędrowców, przykuw a ich i już nigdy nie wypuszcza. Kiedy przybysze z rozległych, wysu szonych i rozpalonych obszarów przychodzili nad Rze kę i widzieli płynącą wodę i zielone brzegi — zosta wali. Takie były dzieje Grupy C. Zdążyła ona zdobyć miejsce na brzegu Rzeki korzystając z chwilowego upadku potęgi Egiptu, znanego jako Pierwszy Okres Przejściowy. Możliwe, że Ludzie C byli potomkami ludu Temeh, o którym pisał Harkhuf. Jeszcze dziś istnieje w tamtych stronach plem ię Tama. Według przypuszczeń niektórych uczonych również dzisiejsze plemię Urti może pochodzić od ludu Irthet wytępio nego prawie doszczętnie w czasach rozbawianego fa raona Pepi Drugiego. Korzystając ze słabości i rozbicia Egiptu w Pierw szym Okresie Przejściowym, Ludzie C osiedli w Nubii i potrafili przeniknąć daleko na północ. Jeden z ich cmentarzy został odkryty poniżej pierwszej katarakty, a więc na terenie uważanym zawsze za Tdzennie egipski. Lecz Egipt odrodził się na nowo w czasach Średniego Państwa, jeszcze potężniejszy niż przedtem. Faraonowie Jedenastej Dynastii Mentuhotep Pierwszy i Drugi poprowadzili szereg wypraw, które miały na celu, jakby to powiedziano dzisiaj: „nauczenie tych barbarzyńców rozumu, poszanowania dla prawa, wła dzy i porządku”. Ich dzieło poprowadzili dalej farao nowie z Dwunastej Dynastii: Amenemhet I i Senusret I. Silne teraz i świetnie wyekwipowane armie egipskie poradziły sobie z zadaniem i „nauczyły barbarzyńców porządku”. W rezultacie wyrżnięto w ielu Ludzi C, resztę zaś zmuszono do posłuchu i „chwalenia bogów 42
na chwałę króla”. Droga komunikacyjna na południe została znów otwarta. Aby ją zabezpieczyć, Egipcja nie zbudowali długą linię potężnych fortów. Ale nie były to fortyfikacje w rodzaju lin ii Maginota imające odgrodzić państwo od najeźdźców. B yły to fortyfi kacje, które same stanowiły najazd. Tak więc, o ile francuska linia biegła wzdłuż granicy i miała ją osła niać, linia fortów egipskich biegła od granicy w głąb obcego kraju, wzdłuż Nilu. Jej zadaniem była osłona transportów i wypraw handlowych. Posługując się da lej analogiami, możemy powiedzieć, że przypominała ona raczej łańcuch umocnionych posterunków, których zadaniem jest ochrona linii kolejow ej. Przeciwko ko mu budowano te fortyfikacje? Znów brak nam dokład niejszych źródeł i materiałów o G rupie C. Archeolo gowie nie mogą dotąd poszczycić się w tym zakresie większymi osiągnięciami. Prócz wspomnianego cmen tarza w Górnym Egipcie, zbadano jeszcze dwa inne, już w Nubii, w roku 1931. Znaleziono ślady w Faras, po jednej i drugiej stronie Nilu, w Debeira i w Firka, wreszcie w miejscowości Kosza, tam gdzie kończyć się będzie zalew nilowy; ale tych w szystkich miejsc nie zdołano dotąd zbadać dokładnie. Dalsze ślady istnienia Grupy C ciągną się bardziej na południe, gdzie nie zo staną zagrożone zbliżającym się potopem nubijskim. I znów, tak jak i przy sprawie Grupy A, wiedząc mało możemy się domyślać znacznie więcej na podstawie badania śladów i zabytków pozostawionych przez Egipt. Imponujące to źródło, ale i zawodne. To trochę tak, jakbyśmy w naszych czasach chcieli wnioskować o ludności krajów okupowanych w drugiej wojnie światowej wyłącznie na podstawie źródeł pozostawio nych przez okupantów. Cóż jednak robić? Jest zresztą pewna różnica. Egipcjanie nie byli tylko okupantami panującymi w krótkim okresie działań wojennych. 43
Panowali oni w Nubii przez szereg (wieków i pełnili rolę mocarstwa kolonialnego. To oczyw iście zmienia postać rzeczy, choć wnioskowanie o tubylcach na pod stawie zabytków pozostawionych p rzez kolonizatorów jest również zawodne. A jednak popatrzmy, co po nich zostało. Na przy kład w miejscowości Ikkur, skąd odgałęziała się droga ku 'kopalniom złota we wschodnim Sudanie, a jak niektórzy przypuszczają, również i do legendarnego Puntu. Już w czasach Starego Państw a istniał tu skład handlowy, prawdopodobnie w połączeniu z posterun kiem wojskowym. Później całość w padła w ręce noma dów z Grupy C. Wreszcie faraon Senusret I (ok. 1970 p.n.e.) odbudował składnicę handlową. Ale nie ogra niczył się tylko do tego. ‘Po przeciwnej stronie rzeki zbudował fortecę. I to jaką! Obliczoną wyraźnie na to, aby raz na zawsze odebrać nieostrożnym śmiałkom chęć mieszania się w żywotne interesy jego państwa. Przed pięćdziesięciu laty egiptolog Artur Weigall tak opisał to, co znalazł w Kubban, tw ierdzy naprzeciw „centralnego domu towarowego” w Ikkur: „Zrujnowana forteca jest jednym z robiących naj większe wrażenie widoków w Nubii. Stawia przed oczy ma wyobraźni minione wieki w taki sposób, w jaki nie mogłaby tego uczynić żadna świątynia. Ponure, zrujnowane mury, wciąż jeszcze piętrzące się na po kaźną wysokość, walące się skarpy i przeeiwskarpy, fosa i (kryte przejścia, wszy stko to nasuwa myśli o wielkiej działalności w starożytnym Egipcie”. Według Weigella mury były zbudowane z potężnych, wysuszonych na słońcu cegieł (tak buduje się w Nubii do dziś: ów materiał budowlany odznacza się wielką trwałością — oczywiście tylko w regionie, gdzie nie ma wcale deszczów). Mury m iały grubość sześciu i wyso kość ośmiu metrów. Fosa była wykuta w skale, nie wia44
damo wszakże, czy była napełniana w odą. Z północnej i południowej strony były bramy obwarowane wieża mi, a wejścia do twierdzy m iały zaledwie po trzy metry szerokości. Dostęp do rześki b ył zapewniony przez kryte i umocnione potężnymi głazami przejście. Tak wyglądała twierdza w Rubban. Jej otoczenie, a i sama twierdza — nie zostały dotąd dostatecznie zbadane. Obecnie zajmuje się w yjaśnieniem licznych zagadek ekspedycja archeologów radzieckich. Ale po łożenie Rubban, jego potężne mury, w ieże i fosa mogły mieć tylko jedno zadanie: ochronę garnizonu egipskiego przed Ludźmi C. W tym czasie n ik t inny nie za puszczał się tak daleko. I chociaż powiedzieliśmy uprzednio, że tego rodzaju rozumowanie jest zawodne, to przecież coś jednak mówi. Była to zresztą tylko jedna z całego łańcucha twierdz. Następna została wzniesiona w dzisiejszej miejscowości Aniba, bardziej -na południe. Zbudował ją prawdopodobnie tenże sam Senusret I. Jeszcze inna stała, jak się domyślamy, w tym m iejscu, gdzie dziś jest — a jutro już jej nie będzie — wioska Faras. Faras — ta nazwa będzie się w książce często powta rzać, tutaj bowiem nastąpił ów „cud nubijski”, na którego spotkanie śpieszyłem na przekór wszelkim przeciwnościom. Ale o tym później. Na razie zado wólmy się wiadomością, że zgodnie ze staroegipskimi źródłami gdzieś w tej właśnie okolicy musiała istnieć twierdza zwana „Obejmującą Dwa Kraje". Dlaczego? Ponieważ prawdopodobnie N il rozdwajał się tu, two rząc w .ten sposób wyspę, na której stała twierdza. Dalsza forteca wznosiła się w Serra Wschodniej, ja kieś piętnaście kilometrów bardziej na południe. Wreszcie — Buhen, naprzeciwko Wadi Halfa, najlepiej znana i chyba najpotężniejsza ze wszystkich „Egipskich Douaumont”. Są tu resztki dwóch św iątyń, prócz te 45
go — warownia. Całość była badana w roku 1910 przez Anglików Randall-MacIvora i Leonarda Woolleya, a obecnie, od roku 1957, pracuje tam inna ekspedycja brytyjska pod kierownictwem w ielkiej sławy archeolo gicznej, profesora Emery. Na fortecę w Buhen składały się .potężne mury, fosy, skarpy i przeciwskarpy. Prócz .tego istniały tam okrągłe bastiony z polem obstrzału dla skrytych łucz ników na wszystkie strony. Każdy, kto chciał przy stąpić tutaj do szturmowania murów, m usiał najpierw przebyć drogę po stoku, opuścić się na dół po przedwskarpie i zacząć się wspinać na skarpę. Oczywiście musiał to wszystko czynić pod gęstym obstrzałem. Teraz, gdy znajdował się na dnie sześciometrowej fosy, musiał wytrzymać — i przeżyć — huraganowy ogień z łuków, proc i kamieni staczanych wysoko z góry, wprost na głowę, a także z flanków. Gdyby jednak udało mu się pokonać i te przeszkody, znalazłby się na odkrytym tarasie, pod obstrzałem z głównego bu dynku wysokości dziesięciu metrów. Aby zdobyć bu dynek, trzeba było albo rozwalić masywne ściany, albo dostać się doń od góry, albo sforsować bramę wejściową, ale to znów oznaczało konieczność wdarcia się poprzez trzymetrowej szerokości korytarz z mocny mi, podwójnymi drzwiami i mostem zwodzonym po środku. Ci, którzy widzieli Buhen, powiadają, że ten staroegipski Singapur był z pewnością nie mniejszym na owe czasy osiągnięciem techniki wojskowej niż jego dwudziestowieczny odpowiednik. Z tą jednak różnicą, że Singapur bronił się zaledw ie czterdzieści dni, a Buhen — jeśli się nie m ylim y — nie był zdo byty przez nikogo w ciągu... blisko czterystu lat! Dla nas jest to cyfra oszałamiająca, ale dla Egipcjan... Lecz mimo tej różnicy jest i pew ne podobieństwo. Otóż, według profesora Emery, po czterystu latach 46
niezagrożonego trwania twierdza Buhen została w koń cu zdobyta. Świadczy o tym w arstw a popiołu wska zująca, że zwycięzcy puścili Buhen z dymem. A po nieważ ślady ognia są najbardziej intensyw ne w oko licach bramy, przeto Emery w ysn u ł wniosek, że szturmujący wdarli się właśnie tędy, a w ięc drogą naj trudniejszą. Podobnie jak w wypadku Singapuru nie świadczy to jednak ani o nadzwyczajnej potędze ata kujących, ani o słabości twierdzy, lecz... o słabości załogi. Buhen padł bowiem dopiero w ów czas, gdy cały Egipt zachwiał się i omal nie zginął w pomroce dzie jów. Stało się to w wyniku tak zwanej inwazji Hyksosów. Nie bardzo wiem y do dziś, kim b yli ow i Hyksosi. Nie wiem y również, kto w rzeczyw istości szturmował bramy Buhen. Ale wiemy na pewno, iż w tym okre sie Egipt przeżył głęboki wstrząs rów ny wstrząsowi rozbiorów Polski. Twierdza padła n ie tyle w w y niku obcej przemocy, ile własnej słabości i demorali zacji. Podobny los spotkał i pozostałe z całego łańcucha fortów, którego Buhen był pierwszym ogniwem. Łań cuch ten ciągnął się od dzisiejszego m iasta Wadi Halfa na południe, wokół drugiej katarakty, i tworzył razem z nią zaporę nie do przebycia. Nie do przebycia, rzecz jasna, tylko wtedy, gdy na szańcach trwała mężna i posłuszna rozkazom załoga. Ale n ie lekceważmy Egipcjan. Pamiętajmy, że nim doszło do upadku Śred niego Państwa, panowało ono niezagrożone nad całą Nubią w ciągu ponad czterystu lat. To więcej niż cały okres trwania Imperium Brytyjskiego. A prócz tego trzeba pamiętać, że fortalicje Średniego Państwa, Dwunastej Dynastii, zostały wzniesione -w miejscach, gdzie istniały już przedtem budowle Starego Państwa, Dynastii Pierwszej i Szóstej. Greener pisze: 47
„Szejk koczowników, patriarcha Abraham, rozbijał swoje namioty nad brzegami ow ej drugiej rzeki, w Mezopotamii, rozmyślając nad długim marszem do ziemi Kanaan. Nic oczywiście tnie słyfezał, że gdzieś tam w górze Nilu są budowane forty przeciwko po dobnym do niego koczującym pasterzom . A budowni czowie fortów też nie zwróciliby żadnej uwagi na w ia domość, że jeszcze jeden w ielki koczujący hodowca bydła opuszcza Babilonię, aby poszukać szczęścia gdzie indziej...” Wybrałem ten cytat, bo zdaje m i się, że trafnie uzmysławia nam dwie rzeczy: jak dawno działo się to wszystko i jak niesłychanie wysoko rozwinięta była — na owe czasy — cyw ilizacja Egiptu. A oto jeszcze jeden tego dowód. Dowód bardziej przekony wający aniżeli ruiny umocnień i świątyń. W gruzach ogromnej świątyni Ramesseum pod Luk sorem odkryto przed laty dwa dokumenty. Jednym była kompletna lista fortec egipskich w Nubii, zawie rająca w iele nazw, spośród których pewne do dziś nie są zidentyfikowane, to znaczy nie wiemy, jakiemu konkretnie miejscu odpowiadają. Ustalenie lokalizacji wszystkich tych miejsc jest wdzięcznym, choć trud nym zadaniem stojącym przed współczesnymi archeo logami. Drugim dokumentem znalezionym w Rames seum była księga meldunków wysyłanych z fortecy Semna (wysuniętej daleko na południe, powyżej dru giej katarakty, jednej z ostatnich pozycji egipskich) i innych fortec. Działo się to około lat 1844—1, za pa nowania faraona Amenemheta III. Można by więc powiedzieć, że dokumenty znalezione w 'Ramesseum stanowiły część archiwum egipskiego sztabu generalnego albo ministerstwa obrony narodo w ej. Oto treść niektórych spośród meldunków: „Nehesi przybyli w roku trzecim, miesiącu czwar 48
tym, dniu siódmym, w godzinach wieczornych, aby prowadzić handel. To, oo przyw ieźli, zostało sprze dane... Odpłynęli w górę rzeki do m iejsca, z którego przybyli, i dano im chleb i piwo... To jest zawiado mienie o tym wydarzeniu... W szystkie sprawy Kró lewskie są w porządku; .wszystkie spraw y Pana — życie, pomyślność i zdrowie (dla niego) —: są w po rządku*’. „Tych dwóch strażników i siedem dziesięciu ludzi Medżu, którzy podążyli owym śladem w miesiącu czwartym, dniu czwartym, przybyło do mnie tego samego dnia w godzinach wieczornych, aby złożyć meldunek i przyprowadziło owych ludzi Medżu (za pewne jakąś inną grupę), mówiąc: ^znaleźliśmy ich na południe od krańca pustyni, poniżej napisu w Szemu, także samo trzy kobiety«, tak pow iedzieli. Potem za cząłem wypytywać tych ludzi Medżu, mówiąc: »Skąd przybywacie?« Wtedy odpowiedzieli: »Przyszliśmy od studni w Jebhe)et«”. A oto meldunek z twierdzy „Odpór-przeciw-Medżu” (prawdopodobnie w Serra): „Od oficera Ameny, który jest w tw ierdzy »Odpórprzeciw-Medżu«, jako wiadomość z jednej fortecy do innych. To jest wiadomość dla Pana — życie, po myślność, zdrowie — o tym, że strażnik z Herancopolis i strażnik z Tjebew przyszli w roku trzecim, miesiącu czwartym , dniu drugim, w czasie porannym, aby donieść temu słudze (to znaczy jemu, Amenie — przyp. aut.), mówiąc: »Zwiad, który wyruszył, aby patrolować skraj pustyni w roku trzecim, miesiącu trzecim, ostatniego dnia, przyszedł do nas, mówiąc: znaleźliśmy ślady trzydziestu dwu ludzi i trzech osłów, które oni prowadzili «. Oto jest zawiadomienie o tym wydarzeniu. Wszystkie sprawy Królewskie — życie, pomyślność, zdrowie — są w porządku”. 4 — A rc h an io ły i szakale
49
I jeszcze jeden meldunek, tym razem z twierdzy na wyspie Elefantynie: „Jako jedna forteca zawiadamia drugą. Wiedzcie, proszę, o tym, że dwóch mężczyzn Medżu i trzy ko biety... przyszli z pustyni w roku trzecim, miesiącu trzecim, dniu dwudziestym siódm ym . Powiedzieli: ^Przyszliśmy służyć Wielkiemu Dom owi — życie, po myślność, zdrowie«. Zostało im zadane pytanie doty czące sytuacji na pustyni. W tedy powiedzieli: »Nie słyszeliśm y nic; ale pustynia um iera z głodu*. Tak powiedzieli”. Czyż nie jest to fantastyczne? Cztery tysiące lat temu oficerowie wysuniętych garnizonów przesyłali sobie na piśmie wiadomości nie różniące się niczym od tych, jakie przesyłają sobie dziś oficerowie infor macji wszystkich wysuniętych garnizonów świata! Toż to przypomina żywcem publikowane w ostatnich la tach, wydobyte z wiedeńskich archiwów meldunki cesarsko-królewskich oficerów H K -Stelle z terenu Ga licji! Wydaje mi się, że te codzienne meldunki z cza sów, gdy „wszystkie sprawy królew skie były w po rządku”, mówią więcej o wspaniałej organizacji i rozwoju państwa egipskiego niż wykute w kamie niu zabytki. Twierdze egipskie, w których oficerowie zajmowali się codzienną, papierkową robotą sztabową („ściśle tajne”, „do rąk własnych”, „tylko przez oficera”), ciągnęły się daleko na południe. B yły fortyfikacje w dzisiejszej miejscowości Kor, przy drugiej kata rakcie, a także na wchodzących już w skład katarakty wyspach Meinarti, Dorgonarti, Dabnarti. I była tuż obok twierdza w Mirgissa. Nikt nie mógł się prze śliznąć przez kataraktę. Transporty handlowe nigdy nie wychodziły z zasięgu obserwacji któregoś z garni zonów. Potem była twierdza Szelfak, Uronarti, dalej 50
Semna. W tej ostatniej została znaleziona stela z napi sem głoszącym, że tu przebiegała granica państwowa iw roku ósmym panowania króla Senusreta III i że ża den przybysz z południa nie może jej przekroczyć ani lądem, ani wodą z wyjątkiem tych, co przybyli handlować. Powinni oni być traktowani dobrze, ale nie wolno dopuścić, aby kiedykolwiek jakiś okręt obcy przepłynął obok Semny w dół rzeki. Tak ma być na wielki. Greener pisze: „To nie liczące się z niczym dekretowanie na całą wieczność jest wytłumaczalne... Egipcjanie nie mogli korzystać z nauk historii, jako że oni byli pierwszy mi, którzy ją zaczęli pisać”. Oto doszliśmy do miejsca, gdzie kończyło się pań stwo egipskie w czasie swej największej potęgi. Więk sza część Nubii była wówczas w jego władaniu. Prócz garnizonów faraońskich żyła tu wówczas ludność zwana Grupą C. Niewiele o niej wiemy, staram y się przeto wnioskować na podstawie śladów, jakie zostawili oku panci. Ich stele, ich papirusy, ich napisy w świątyniach przedstawiają nam ową ludność jako mizernych włó częgów, handlarzy i godne politowania kreatury. Ale nie dajmy się zwieść. Nigdy żaden okupant nie postę pował inaczej. Przypomnijmy sobie pełne pogardy sformułowania generalnego gubernatora Franka o „polskich Maćkach i germańskim olbrzymie”... A jed nak fakty zadają kłam butnym twierdzeniom faraoń skich oficerów. Te fakty to właśnie ów łańcuch potęż nych budowli obronnych ciągnących się -przez setki kilometrów. Któż zadawałby sobie tyle trudu, gdyby to nie było potrzebne? N ie buduje się Singapurów tam, gdzie kręcą się tylko włóczędzy. Wystarczy zwykły posterunek policji. Kim więc była Grupa C? Co reprezentowała? Wie si
my mało. Ale w poszukiwaniu odpowiedzi uczeni na trafili na wstrząsające znalezisko. Wszędzie dalej na południe od Semna, a więc już poza zasięgiem państwa egipskiego, znajdują się ślady Grupy C: rysunki w y kute w skałach a przedstawiające bydło, ponadto roz maite skorupy i groby. Ale przeraźliw e znalezisko, o którym mowa, zostało odkryte w Kerma, około trzystu kilometrów na południe od Semna, licząc wzdłuż rzeki, wraz z jej zakrętami. Wykopaliska prowa dził tam znany archeolog angielski dr George Reisner. Natrafił on na wielkie cmentarzysko, w którym cho wano zwłoki zmarłych. Ale nie tylko zmarłych... Cmentarzysko składało się z grobów niezwykłej wielkości. Największy z nich obejmował powierzchnię 490 metrów kwadratowych, a tylko jeden miał mniej niż 100 metrów. Tych wielkich grobów były na cmen tarzu setki. A ló nie to jest ważne. Niezwykłe i dziwne wydało się badaczom zrazu, iż w każdym grobie były pochowane setki zwłok. Dopiero po bliższym zanalizo waniu większej liczby grobowców wyszła na jaw straszna prawda: były to masowe groby, w których tylko jeden zmarły był martwy w momencie pogrzebu. Pozostali jeszcze żyli! , Było to niesamowite miejsce straszliwych .pogrze bów. W zwróconej ku południu części grobu spoczy w ały zwłoki głównego zmarłego, tego, który był cho wany po śmierci. Prawdopodobnie b ył to za każdym razem naczelnik plemienia, wysoki urzędnik albo czło wiek znany i o wielkim znaczeniu. Jego zwłoki spoczy w ały na ozdobnym łożu, z podkurczonymi nogami, z prawą ręką złożoną pod policzkiem. Na łóżku znaj dował się zawsze pióropusz ze strusich piór. Wokół ło ża składano przedmioty osobiste zmarłego, a także licz ne naczynia gliniane i z brązu. W pobliżu zwykle grze bano pewną liczbę żywych baranów — na ofiarę. 52
Lecz przede wszystkim wnętrze grobu zalegały zawsze zwłoki innych ludzi, bez w ątpienia pogrzeba nych żywcem. W największym naliczono około czte rystu ofiar ludzkich. W najmniejszym — niecały tu zin. Wszyscy oni zostali pochowani za życia, w dniu pogrzebu władcy czy naczelnika rodu. Co do tego Reisner nie mógł mieć żadnych w ątpliw ości. To było widać od razu. Ale co jeszcze bardziej niesamowite — to fakt, iż tych ludzi nie ofiarowano; oni się sami ofia rowali! Nie byli związani, nie byli w pędzeni przemocą do grobu. Weszli tam sami, z własnej w oli. Większość z nich, w ostatniej chwili, gdy już było za późno i z góry waliły się na nich sterty piasku, próbo wała osłonić twarze, wciskała się pod łoże zmar łego, próbowała osłonić się czymkolwiek, co tylko było pod ręką. Jedna z kobiet przyciskała na przykład do twarzy pióropusz ze strusich piór. Ogarnięci przerażeniem, rozpaczą i cierpieniem, dławiąc się i du sząc, z nozdrzami i gardłem wypełnionym i piaskiem, tracili uprzednią determinację i chcieli się ratować. Ale ludzie sypiący piasek w iedzieli o tym, robili to szybko, sprawnie i nieubłaganie. A jednak nie byli katami, wykonywali tylko wolę tam tych. Bo przecież znaleziono także przykłady niezwykłego opanowania, wytrwałości czy fanatyzmu: ludzi, którzy przyjęli śmierć nie czyniąc ani jednego ruchu, ułożeni w tej samej postawie co w ielki zmarły, którego chcieli uczcić. Takich przykładów było niew iele, lecz były. Badając groby iw Kerma Reisner doszedł do wniosku, że koszmarne ofiary były dobrowolne. N ie znalazł żad nych śladów przymusu. Ci ludzie sami schodzili w głąb grobu, gnani tam albo przez religię, albo tradycje ro dowe, albo inny jeszcze rodzaj zabobonnej, fanatycznej wiary. Tak widocznie było trzeba. I szli własnowolnie. Później, w ostatniej chwili, a raczej w moment później. 53
wiara opuszczała ich i w tedy staw ali się ludźmi, któ rych możemy zrozumieć. Ale nie w cześniej. Czy bar dzo cierpieli? Zapewne, najbardziej zaś ci — najczę ściej były to młode dziewczęta — którzy w ostatniej chwili próbowali się schronić pod łożem zmarłego pana. Dla nich trwało to po prostu dłużej. Było to wstrząsające odkrycie, a le nie tylko przez swą głęboko nieludzką treść, lecz i dlatego, że zupełnie przewracało naszą wiedzę o tej części świata. Nigdzie w Egipcie ani w grobach Ludzi A i C nie znaleziono śladu podobnego ceremoniału. A le w egipskich gro bach znajdowano jednak pewne wskazówki, które mo gą świadczyć, iż kiedyś, w zamierzchłych (nawet w stosunku do starożytnego Egiptu) czasach taki zwy czaj mógł istnieć. Egipcjanie um ieszczali w swych grobach rysunki, płaskorzeźby, statuetki przedstawia jące ich bliskich, służących, żołnierzy, niewolników. Czy wizerunki, a także umiejętność pisania imion, za klęć i modlitw, zastąpiły żywe ofiary? Nie wiemy. Wiemy tylko, że w Kerma ujrzał nagle nasze czasy przerażający świat sprzed czterdziestu wieków, które go obraz zmroził krew w żyłach badaczy. A jednak... Tu miejsce na dwa zastrzeżenia. Pierw sze: odkrycia w Kerma nie są aż tak odległe od naszych czasów, jakby się mogło zdawać. Wszak w Indiach dopiero w roku 1829 zakazano palenia wdów na stosie zmarłego męża, a i to trzeba było nieraz używać siły, aby przeszkodzić kobietom w zadaniu sobie płomiennej śmierci. A więc stosunkowo nie dawno. Po drugie Reisner, któremu jego własne od krycia nie dawały spokoju, pisał, że nie wiemy, jak przedstawiała się ta rzecz w umysłach ówczesnych ludzi z Kerma. Pisał, że m ogli oni sądzić, iż lepiej jest udać się w ostateczną drogę w ślad za opiekunem i razem z nim aniżeli później samemu i bez niczyjej 54
opieki. A jeśli tak, pisał Reisner, to może ci ludzie m yśleli o strasznej ceremonii nie jako „o rzeczy okrut nej i nieludzkiej, lecz raczej o łagodnym zwyczaju, akcie lojalności”. Może ludzie, których życie upły wało (wiemy, że Egipcjanie tak w łaśnie traktowali życie) na stałym i upartym przygotowaniu własnej śmierci, nie uważali tego za nieludzkie, lecz sądzili, że to jest właśnie najlepszy mom ent dla spotkania śmierci, która była celem ich życia? Nic o tym nie wiemy. *
Dalsze dzieje Nubii nie zmieniły charakteru kraju, owej ziemi przemarszów, linii komunikacyjnej dla wojsk i kupców. Lecz teraz inne państwo zaczęło ją uważać za teren swych żywotnych interesów. Pań stwem tym był Kusz — tajemniczy kraj na południu, leżący na terenie dzisiejszego Sudanu, w górę od trze ciej, a nawet czwartej katarakty. Podobnie jak o Nubii, tak i o Kuszu wiem y niew iele. Lecz w pew nym okresie był on ogromną potęgą. Przez kilkadzie siąt lat jego władcy potrafili nawet narzucić swoje panowanie Egiptowi, dając początek, krótkotrwałej zresztą, dynastii „etiopskiej”. Została ona uwieczniona w historii pod taką w łaśnie nazwą, choć wiadomo dziś, że faraonowie „etiopscy” byli w rzeczywistości króla mi Kuszu. Później, w wyniku nie znanych nam we wnętrznych rozgrywek, królestwo Kuszu przekształ ciło się w królestwo Meroe. Stolica kraju została prze niesiona do miasta o tej nazwie. Kraj osiągnął wówczas w yżyny potęgi, stał się jednym z najpotęż niejszych państw ówczesnego świata.. Nubia była pod jego całkowitym wpływem. Taka była sytuacja, gdy w Egipcie pojawili się Rzymianie. Sięgnęli oni daleko 55
na południe. Na nubijskich brzegach ukazały się legio ny rzymskie. Stosunki między Rzymem a M eroe układały się roz maicie. Dochodziło do wzajemnych najazdów, prze platanych długimi okresami spokoju. Wreszcie karne ekspedycje Rzymu zdołały złam ać groźbę meroicką. Około drugiego wieku n.e. w N ubii pojawił się no w y lud. I znóiw wiem y o nim tak mało, że i on nie zdołał uzyskać u naszych historyków własnego miana; Określa się go nazwą: Grupa X. Pozostawione przezeń liczne cmentarzyska po obu brzegach N ilu były dotąd badane tylko dorywczo i przypadkowo. Dopiero w ostatnich trzech latach rozwinięto szerszą działal ność badawczą. A le o tym będziem y opowiadać później, bowiem w iele jeszcze lat musiało upłynąć i wiele ro zegrać się dramatycznych wydarzeń, zanim Nubia stała się ośrodkiem zainteresowania rządów i narodów, mimo iż tym razem nie chodziło o żywotne interesy. Ograniczmy się więc teraz do wyjaśnienia, że Lu dzie X byli bezpośrednimi przodkami mieszkańców chrześcijańskich królestw, jakie pow stały w szóstym i siódmym wieku na terenie dawnego państwa Meroe. Gdy w Egipcie zjawili się nowi najeźdźcy, Arabowie, królestwa te połączyły się w jedno i przez kilka wie ków stawiały dzielny opór inwazji. Dopiero w czter nastym wieku siła oręża arabskiego, ta sama, która zadała klęskę Bizancjum i zaprowadziła wyznawców Mahometa do Hiszpanii, a nawet Francji — złamała opór Nubijczyków. W Nubii zapanował islam. Upłynęło pięć wieków. I znów doszło do wydarzeń, nad którymi musimy się zatrzymać, ponieważ bez nich nie byłoby międzynarodowej kampanii nubijskiej, nie byłoby „cudu w Faras”, autor nie musiałby się śpieszyć — i nie byłoby tej' książki.
t
Osiem lat
3 Dzień 25 lipca 1956 roku naszej ery. Wie czór. Egipt. Kanał Sueski, Stosześćdziesiędodwukilometrowe pasmo wody pomiędzy morzami Śródziem nym a Czerwonym. Najważniejszy m orski szlak świata. W poprzednim roku przepłynęło tędy 14 666 statków, od małych do największych olbrzymów morskich. Przewiozły one 114 856 milionów ton ładunku. Spra wa jest więc poważna. Tędy płynie się do współczes nych Puntów. Nie wozi się już skór lamparcich ani pachnących maści, a żaden karzeł nie budzi już tutaj sensacji. Wozi się ropę naftową, stal, maszyny, samo chody, bawełnę, kauczuk i to wszystko, czego potrze bują współcześni faraonowie oraz ich poddani. Jest, jak powiedziałem, wieczór. K siężyc jasno świe ci, oświetlając luksusowe w ille pilotów sueskich w Ismailii, w Port Fuad, srebrząc palm y rosnące na wąskim pasemku zieleni nad kanałem. O godzinie dzie wiątej wieczorem konwój statków, który wyruszył z Port Saidu, dotarł do jeziora Tiimsah. Wkrótce mi nie on drugi konwój, z południa, z Suezu. Wszystko przebiega normalnie. Żaden statek nie uległ awarii, nic nie zakłóca ruchu. Na mostkach kapitańskich' 57
osiemdziesięciu kilku statków, znajdujących się w tej chwili na kanale, stoją piloci. W szystko w porządku. O godzinie dziesiątej wieczór w domach trzech wy sokich urzędników Kompanii Kanału Sueskiego, trzech szeiów poszczególnych służb, jednocześnie dzwoni te lefon. Nikt się tym nie przejmuje, normalna sprawa, moiże to ktoś z kolegów,-a może jakaś drobna sprawa urzędowa; nie może to być nic poważnego, ruch prze cież odbywa się normalnie. Ale to nie dzwoni nikt z kolegów. I sprawa jest poważna. Bardzo poważna. Trzej szefowie służb zostają wezwani do natych miastowego stawienia się u egipskiego gubernatora strefy kanału. Nie, nie można odłożyć tego do jutra. Natychmiast. Trzej dżentelmeni wsiadają do swoich samochodów. Księżyc jasno ośw ietla drogę. Znają tę drogę doskonale. Wszystko jest jeszcze w porządku. Piętnaście minut później wszystko nie jest już nor malne. Trzej szefowie zostają powiadomieni, że począwszy od północy tego dnia, a więc za niepełne dwie go dziny, kanał przechodzi na własność narodu egipskie go. Pod karą więzienia nie wolno opuścić pracy. Jest już mianowany nowy szef nowego zarządu kanału. Za dwie godziny obejmuje on władzę. Ochronę nad urzą dzeniami w strefie kanału obejmuje wojsko. Trzej zaskoczeni dżentelmeni wracają do domów. Stamtąd próbują uzyskać połączenie telefoniczne z Kairem, z siedzibą generalnego przedstawiciela Kom panii (zarząd Kompanii m ieści się w Paryżu). Ale tele fon jest głuchy. Połączenia zostały przerwane. Piloci na mostkach kapitańskich statków płynących po jeziorze Timsah nie wiedzą jeszcze o niczym. Nazajutrz na największym placu Aleksandrii zbiera się nieprzeliczony tłum. Dziennikarze oceniają go na sto pięćdziesiąt tysięcy osób. Na mównicę wchodzi pre 58
zydent Egiptu Gamal Abdel Nasser. Tłum wie, że chodzi o ważną sprawę, o sprawę decydującą o przy szłości kraju. Zapewne chodzi o W ysoką Tamę. Od kilku lat rząd zapowiada przystąpienie do jej bu dowy. Czeka na to dwadzieścia sześć milionów ludzi, ludzi ubogich luib po prostu nędznych, ludzi nie pewnych jutra — swojego i dzieci. Dwadzieścia sześć milionów mieszkańców przeludnionego Egiptu. Wy soka Tama ma im dać chleb, pracę, spokój. Nasser przemawia. Tłum czeka. A le nie, prezydent nie może ofiarować narodowi tam y. Ofiarowuje mu co innego — kanał. Sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi zebranych na placu w Aleksandrii i wielekroć więcej zebranych przy głośnikach radiowych w całym kraju wybucha nieprzytomnym entuzjazmem. To wielki dzień dla nich wszystkich. Kanał przechodzi na włas ność Egiptu. Pieniądze uzyskane z jego eksploatacji zostaną użyte na budowę tamy. Będzie więc i kanał, i tama. Tego dnia nikt nie pracuje i o niczym się więcej nie mówi. Następnego dnia, jest to już 27 lipca, na giełdzie paryskiej następuje w ielki krach akcji Kompanii Sueskiej. A dotąd były tak mocne... Co się stało? Wysoka Tama miała być zbudowana inaczej. Jej pierwszy projekt został opracowany przez zachodnio-niemieckich inżynierów z Essen. Wkrótce znalazło się więcej firm chętnych do podjęcia się gigantycznej pracy, w której wyniku miało powstać największe na świecie sztuczne morze. Z punktu widzenia inżynie rów gra była warta świeczki: olbrzymi kontrakt, wiel ka sława, ogromne pieniądze. Ba, pieniądze... Choć budową tamy interesowali się Niemcy, Anglicy, Fran cuzi, Włosi, to jednak na razie sprawa zawisła w próż ni. Pieniądze! Kto ma za to zapłacić? Ubogi i zacofa 59
ny Egipt nie ma na to środków. Potrzeba obcych kre dytów. Można je będzie spłacić p o zbudowaniu tam y, ponieważ pozwoli to na znaczne zwiększenie rolnej i .przemysłowej produkcji kraju. A le kto udzieli kre dytów? Trwają pertraktacje. Kto m a pieniądze? Wia domo... Więc - Egipt prowadzi rozm owy ze Stanami Zjednoczonymi. W tym czasie Związek Radziecki do piero zaczyna wkraczać w nowy etap swego rozwoju ekonomicznego, kiedy będzie już m ógł udzielać po mocy krajom zacofanym i nierozwiniętym . Na razie trzeba szukać pieniędzy za oceanem. I oto Stany Zjednoczone oświadczają, że są gotowe rozważyć sprawę udziału w finansowaniu budowy tamy. Wspólnikami będą Anglicy i Bank Światowy. W Egipcie naród cieszy się: będzie tama, będzie chleb. Lecz radość jest przedwczesna. Sytuacja w Egipcie rozwija się nie po m yśli W aszyngtonu. Anglicy opusz czają strefę Kanału Sueskiego, ich wojska odpływają na Cypr. To jest zresztą zgodne z życzeniami Departa mentu Stanu. Gorzej, że coraz wyraźniej widać za cieśnianie się przyjaznych stosunków między Kairem a Moskwą i Belgradem. Jeśli Egipt chce mieć tamę, nie powinien spoglądać w tamtą stronę, a tylko w przeciwną. Ja płacę, ja wymagam. W połowie czerwca 1956 roku do Kairu przybywa z misją dobrej woli ówczesny radziecki minister spraw zagranicznych Szepiłow. W tym samym mniej w ięcej czasie zostaje zawarta seria porozumień handlowych między Egiptem a krajami socjalistycznymi. Na lotnisku kańskim, wy siadając z samolotu, minister Szepiłow oświadcza, że jest szczęśliwy przybywając do „kraju, którego struk tura ekonomiczna nie pozostawia m ie jsca dla monopoli naftowych i żadnego innego rodzaju monopoli imperia listycznych, które wysysają siły życiowe z krajów mniej rozwiniętych”. 60
Egipt otrzymuje także pewne ilości broni dla swo jej armii z krajów socjalistycznych. T eraz Waszyngton zmienia zdanie. Egipt za w iele sobie pozwala. Nie chcecie nas słuchać? Za karę nie dam y wam tamy. W dniu 19 lipca 1956 roku sekretarz etanu Dulles za wiadamia egipskiego ambasadora, że U SA nie intere sują się więcej sprawą finansowania budowy. W dniu 23 lipca to samo komunikują Anglicy. Również Bank Światowy wycofuje się z interesu. Tam y nie będzie. Czy rzeczywiście? W sześć dni po oświadczeniu D ullesa, w dwa dni po odpowiedzi angielskiej jest wieczór, świeci księżyc, statki płyną po kanale, wszystko je st w porządku. Trzech szefów służb otrzymuje telefon... Tak się to zaczęło.
W dniu 27 lipca na giełdzie w Paryżu następuje krach akcji Kompanii Uniwersalnej Kanału Sueskiego. Ale po samym kanale bez przeszkód płyną konwoje zupełnie nie zważając na jego dewaluację. Cały świat zastanawia się, co będzie dalej. Co zrobią Anglicy? I Francuzi? Jaka będzie reakcja amerykańska? Co po wiedzą Rosjanie? Te m yśli nie są zapewne obce rów nież i kapitanom statków. .Ale dzioby prują spokojną powierzchnię wód kanału jak zawsze; ponad palma mi — jak zawsze — snuje się dym z potężnych ko minów. W miarę upływu godzin nadchodzą odpowiedzi na niektóre spośród tych pytań. Radio Moskwa oświadcza, że decyzja egipska jest słuszna i uprawniona. Kanał przebiega przez terytorium Egiptu i powinien być własnością narodu egipskiego, a nie zagranicznego ka pitału. Natomiast Amerykanie milczą. Niewygodnie 61
im jest oświadczyć, że jakiś naród nie ma prawa rzą dzić się we własnym domu. Ich polityka wobec ONZ i wobec krajów Afryki i Azji n ie pozwala na takie oświadczenie. Z drugiej strony U S A mają także nie małe zobowiązania wobec swych sojuszników: Anglii i Francji. Właśnie te dwa kraje są właścicielami większości akcji Kompanii, teraz już b y ł e j Kom panii. I jednocześnie rządy obu tych krajów uważają kanał za „strefę swych najżywotniejszych interesów;”. Niepodważalnym dogmatem brytyjsikiej polityki jest od lat twierdzenie, że Kanał Sueslki to życiodajna aorta imperium, a raczej — w dzisiejszym brzmie niu — wspólnoty narodóW.' Przecięcie jej to śmierć przez uduszenie. Więc Amerykanie m ilczą. Co powie dzą Anglicy i Francuzi? Jeśli chodzi o Francuzów, to część z nich zabiera głos natychm iast. „Humanitć” pisze: „Egipt chce być panem u siebie”. Ba, ale „Humanitś” to nie jest rząd francuski... Zaczyna się od tego, że oba rządy protestują w spo sób stanowczy i kategoryczny. Oświadczają, że nie zgadzają się i nie uznają samowolnej decyzji. Następ nie zarządzają zablokowanie kont Kompanii, by sumy tam figurujące nie wpadły w niepowołane, to znaczy egipskie, ręce. Jednocześnie w brytyjskim porcie Portsmouth powstaje małe zamieszanie. To policja i jednostki marynarki obejmują straż nad niszczycie lem »A1 Quahar«, okrętem wojennym zwodowanym w tutejszej stoczni na zamówienie Egiptu. To jest odwet. Lecz wszyscy zdają sobie sprawę, że zatrzyma nie jednego okrętu jest niczym wobec faktu, że po kanale w dalszym ciągu przepływają dziesiątki stat ków. Ale Anglikom i Francuzom też nie jest łatwo podjąć decyzję. Trwają więc konsultacje międzyrządowe, a także między szefami sztabów i admirałami. Prasa 62
donosi o przesunięciach brytyjskich jednostek na Mo rzu Czerwonym, na Cyprze, w całym basenie Morza Śródziemnego, o ruchach okrętów wojennych i prze lotach samolotów. Jeszcze jeden przelot jest zasygna lizowany przez .prasę: do Londynu przylatuje John Foster Dulles. Jego to posunięcie przyczyniło się do rozpętania całej sprawy, ale teraz bynajmniej nie chce on ponosić za to konsekwencji. Ostatecznie: Sta ny Zjednoczone nie miały udziałów Kompanii, prócz tego nie były obecne wśród sygnatariuszy konwencji stambulskiej z roku 1888, która regulow ała sprawy kanału. Wybory prezydenckie są blisko i Stany nie chcą się angażować w -niepewną sprawę, z której nie wiadomo co może wyniknąć. Może ktoś mógłby po wiedzieć, że trzeba było o tym pom yśleć przed dwoma tygodniami? Zapewne, trzeba było, ale cóż robić... USA chciały rzucić kamieniem w Egipt Nassera. Kamień okazał się bumerangiem. N ie w rócił wprawdzie do nadawcy, ale za to trafił jego przyjaciół. Zapada decyzja zwołania konferencji krajów-użytkowników kanału. Zostają zaproszone dwadzieścia cztery kraje. Termin konferencji — 16 sierpnia. Miej sce — Londyn, Lancaster House. Zadanie? Otóż to. Każdy kraj ma własną koncepcję na tem at zadań kon ferencji. Inicjatorzy chcą znaleźć sposób przywrócenia stanu poprzedniego, a w każdym razie odebrania Egip tow i władzy nad kanałem. W jaki sposób — tego jesz cze nie wiadomo; może przy pomocy rew izji konwen cji z roku 1888, może tworząc nową bardziej między narodową kompanię, może umiędzynarodowiając kanał. Inni uczestnicy interesują się głównie tym, aby ich statki mogły w dalszym ciągu swobodnie kursować między Port Saidem i Suezem. Tymczasem jednak nikt im w tym nie przeszkadza. Statki płyną bez przeszkód. Więc o co właściwie chodzi? Tego znów 63
inicjatorzy konferencji nie chcą w yraźnie powiedzieć. Bo skoro jednak statki płyną bez przeszkód, to można by pomyśleć, że chodzi o władzę nad kanałem i o zyski. Ale trudno się do tego przyznać, zwłaszcza zachodnim demokracjom parlamentarnym. Premier Wielkiej Brytanii przemawia przez radio i telewizję: „Umiędzynarodowienie Kanału Sueskiego jest kwestią życia i śmierci dla W ielkiej Brytanii i dla nas wszystkich!” W tych samych dniach jedna z gazet zachodnioniemieddch, wcale nie komunistyczna ani lewicowa, tym bardziej też nie będąca na żołdzie Nassera, pyta: „czy mamy umierać za akcjonariuszy Kanału Sueskiego?” Dziwna ironia losu! Przed siedemnastu laty nie którzy Francuzi nie chcieli umierać za port, którym chcieli zawładnąć Niemcy. Teraz niektórzy Niemcy nie chcą umierać za kanał, którym chcą zawładnąć Francuzi... Egipt odmawia udziału w konferencji. Uważa, że nikt obcy nie może podejmować decyzji dotyczących jego suwerennych pray?. Nim więc konferencja zacznie swe obrady, wszyscy wiedzą już doskonale, że nie zdoła nic zdecydować. Wobec tego „serdeczna Ententa” zaczyna grozić. Na Cyprze zostaje utworzony spec jalny sztab brytyjski. Francja grozi flotą, o ile kon ferencja nie zdecyduje czegoś w przeciągu trzech dni. To brzmi jak ultimatum. Lecz cóż konferencja może zdecydować? Na wszelki wypadek Egipt przeprowadza ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. Początek konferencji zostaje powitany strajkiem powszechnym w Egipcie. Prasa podaje, że nawet więźniowie z więzienia w Aleksandrii jednodniową głodówką poparli walkę całego narodu. Posiedzeniom konferencji przewodniczy brytyjski minister spraw zagranicznych Selwyn Lloyd. Ale już 64
drugiego dnia zachodzi wypadek bez precedensu w hi storii międzynarodowych konferencji: trzeba przerwać obrady, ponieważ nikt nie chce zabrać głosu. Bywały przykłady zatopienia konferencji w gadaniu. Ale żeby ją zaduszono milczeniem? , ...A statki nadal płyną. W następnych dniach kilka jeszcze delegacji prze rywa milczenie. Ale nie podjęto żadnych decyzji. Zo staje tylko postanowione, że do Kairu udadzą się w imieniu konferencji przedstawiciele Australii, USA, Abisynii, Iranu i Szwecji w celu przedstawienia pre zydentowi Nasserowi jej przebiegu. Akcja prawdopo dobnie zbyteczna, gdyż trudno przypuścić, aby Gamal Afodel Nasser nie był z nim zaznajomiony. Sytuacja jest beznadziejna: Egipt n ie zamierza zrzec się suwerennej władzy nad kanałem, dwaj sojusznicy zachodni nie zamierzają jej uznać. Trwają przygotowania wojskowe obu stron. Władze egipskie wprowadzają masowe przeszkolenie wojskowe ludności, zaczyna się też rozdawać broń pomiędzy na prędce utworzone oddziały ochotnicze. Władze fran cuskie rekswirują ciężarówki i w ysyłają je w „niezna nym kierunku”. Minął już miesiąc od owego pamięt nego wieczoru nad kanałem. Nic się dotąd nie stało, ale atmosfera jest coraz cięższa. Radio moskiewskie ostrzega wszystkich przed wdaniem się w jakąkolwiek awanturę wojenną. Niestety, nie w szyscy chcą słu chać radia. Jednocześnie kraje arabskie deklarują swoją solidarność w stosunku do Egiptu. Na Cyprze lądują oddziały francuskich spadochro niarzy: berety czerwone i zielone. Egipt proponuje konferencję pod egidą ONZ: wszy stkie państwa zgrupowane w tej organizacji doko nałyby rewizji karty z Konstantynopola. Ale tego nie chcą ani Anglicy, ani Francuzi, albowiem to by ich 5 — A rch an io ły 1 szakala
f, i
65
naraziło na spotkanie oko w oko z większością afrykańsko-azjatycką. A nie ma wątpliwości, jakie byłoby stanowisko państw zbliżonych do Egiptu politycznie, rasowo, geograficznie, religijnie. Coraz częściej mówi się teraz o sprawie pilotów sueskich. Jest ich w sumie 187, z czego 54 Francuzów i 52 Anglików. Egipskich pilotów jest tylko 35. Tu tkwi możliwość szantażu. O ile Anglia i Francja nakażą swym pilotom porzucenie pracy, żegluga -na kanale stanie. Tak sądzi się przynajmniej w Paryżu i Lon dynie. Jednocześnie mówi się także o skierowaniu wszystkich statków tych dwóch państw naokoło Af ryki, aby w ten sposób pozbawić Nassera pieniędzy. Prawdą jest, że jednostki tych dwóch krajów stanowią pokaźny procent wszystkich statków korzystających z najkrótszej drogi z Europy do Azji. Ale prawdą jest też, iż skierowanie ich wokół Przylądka Dobrej Na dziei podrożyłoby koszty każdego rejsu o dwadzieścia do trzydziestu procent. Jest to raczej da nadzieja. Więc nikt nie kwapi się z decyzją. A statki wciąż płyną: kanał funkcjonuje bez za rzutu. W wielu portach świata rozpoczyna się werbo wanie kapitanów żeglugi wielkiej, którzy po krótkim przeszkoleniu mogliby podjąć pracę pilotów. Królewski jacht »Britannia«, który znajdował się akurat u wybrzeży Afryki Północnej, zostaje prze kształcony w okręt szpitalny. A le chwilowo nie ma jeszcze rannych, natomiast zostaje fteraz zwołana do Londynu następna konferencja. Zaproszono piętnastu użytkowników kanału. Idea jest taka: utworzenie no wego ciała, które będzie pobierać opłaty za użytkowa nie kanału, tak jakby rząd egipski w ogóle nie istniał. Statki nowego towarzystwa będą zakotwiczone przed obu wejściami na najważniejszy morski szlak świata: przed Port Saidem i przed Suezem. Kapitan każdego
ss
statku, który by. chciał tędy przepłynąć, bądzie mu siał wpłacić towarzystwu ustaloną sum ę. W. ten sposób Egipt zostanie pozbawiony należnych mu pieniędzy i tak zmusi się go do kapitulacji. A gdyby Egipt nie chciał przepuścić statków? O, w ted y będzie można podjąć inne posunięcia. „Poprzez ONZ” — mówi ame rykański sekretarz stanu Dulles. „To będzie powód do podjęcia innego rodzaju akcji” — mówią jego sojusz nicy z obu stron kanału La Manche. Amerykański sekretarz nie dopytuje się zbyt szczegółowo, co mają na myśli. Konferencja zbiera się w tym samym Lancaster House. I tak jak poprzednia nie doprowadza do żad nych rezultatów. Zbyt trudno jest osiągnąć porozu mienie w tak karkołomnej sprawie. Tylko jedenaście państw zgłasza chęć ewentualnego udziału w Towa rzystwie Użytkowników Kanału, a i te czynią to z licznymi zastrzeżeniami. Egipt, rzecz jasna, odrzuca wszelkie sugestie wysunięte przez konferencję. Jest już 20 września. Wkrótce upłyną dwa miesiące od dnia nacjonalizacji. A więc: całkowity impas. Nikt nie chce ustąpić. Nie ma żadnych kompromisowych propozycji, które nadawałyby się do wspólnej dyskusji. Zachód wnosi sprawę pod obrady Rady Bezpieczeństwa. Stany Zjed noczone popierają to. Lecz w tym samym dniu (26 września), w którym Rada Bezpieczeństwa odbywa swe pierwsze posiedzenie, do Ism ailii przyjeżdża pię ciu pilotów ze Stanów Zjednoczonych. Przed nimi przybyli tu już Rosjanie. Są także Polacy, Niemcy, Skandynawowie. Wygląda na to, że wkrótce piloci an gielscy i francuscy będą mogli odjechać do domu, ni kogo tym nie urażając... Tego samego dnia przez ka nał przechodzą czterdzieści dwa statki. U wejścia nie tworzą się ogonki, nikt nie musi czekać. 8?
Francuzi i Anglicy pragnęliby osiągnąć w Radzie Bezpieczeństwa potępienie Egiptu. Ale to nie da się zrobić, ponieważ sprzeciwia się tem u Związek Ra dziecki, a zgodnie ze statutem Rady wymagana jest jednomyślność. Również plan ukuty w Londynie, a .przewidujący utworzenie nowego międzynarodowego towarzystwa i pozbawienia Egiptu dochodów z ka nału — nie ma szans. Trwają w ięc przemówienia. Przedstawiciel Francji, Pineau, kilkakrotnie oświadcza, że jutro wyjedzie z Nowego Jorku. Jego sekretariat zamawia miejsce w samolocie, a później prosi o skreś lenie rezerwacji, bo minister Pineau decyduje się zo stać jeszcze trochę. Jeden z francuskich karykaturzy stów proponuje własne rozwiązanie: osuszyć kanał przy pomocy gadania... Ale jednocześnie drugim punktem obrad Rady jest skarga egipska: przeciwko widocznym gołym okiem przygotowaniom .wojskowym A nglii i Francji. Bo przygotowania trwają. Nikt nie w ie jeszcze, czy jest to tylko groźba, szantaż, próba wywarcia nacisku czy też sprawa poważna. Jest już październik. Rada Bezpieczeństwa wciąż nic jeszcze nie zdecydo wała. A tymczasem sytuacja na św ięcie staje się coraz bardziej napięta. Zamieszki w Jordanii. Francuzi za trzymują jacht »Athos« wyładowany bronią przezna czoną dla powstańców algierskich. Nadawcą broni jest Egipt. We Francji rosną nastroje nacjonalistyczne, rozgrywka z Egiptem to już nie tylko sprawa kanału, lecz i Algierii. W kilka dni później Francuzi podstęp nie zmuszają do lądowania samolot wiozący z Rabatu gości sułtana Sidi Mohammeda. Gośćmi tymi są Ben Bella i czterej inni przywódcy powstania algierskiego. Teraz Tunis zrywa stosunki z Francją, a Francja zry wa stosunki z Marokiem. Basen Morza Śródziemnego 68
staje się naprawdę gniazdem os. Napięcie wzrasta. Jednocześnie nadchodzą wiadomości o ważnych wyda rzeniach i w innych krajach. Jest ostatni tydzień paź dziernika 1956 roku... Rozruchy antyfrancuskie i strajk generalny w Ma roku. Egipt rozpoczyna rozmowy z Syrią i Jordanią na temat utworzenia wspólnego dowództwa wojskowego. Jednocześnie Egipt proponuje .przystąpienie w Ge newie do bezpośrednich rokowań egipsko-angielskofrancuskich. Czyżby więc nagłe powstała możliwość uregulowania konfliktu? Nie! Egipt nie zgadza się na to, aby pieniądze za przejazd przez kanał były inka sowane do kieszeni towarzystwa użytkowników ka nału, z pominięciem kraju nad N ilem . Londyn i Paryż korzystają z tego pretekstu i odmawiają w ogóle roko wań. Coś się zmieniło. Anglia i Francja straciły ochotę do konferencji. Fakt, który może znaczyć wiele... Statki wciąż płyną przez kanał, ale wszyscy wiedzą, że w Port Saidzie stoi przy nabrzeżu egipski statek »Akka«. Jest to stary statek nie nadający się już do wielkiej żeglugi. Ale wszyscy też wiedzą, że »Akka« jest od stępki po komin załadowana cementem i sta rym żelastwem. Wiadomo, co to znaczy... Tak ładuje się statki przeznaczone do zatopienia. Gdzie? Nie ma wątpliwości: »Aikka« będzie zatopiona pośrodku Kanału Sueskiego. Stanie się tak w wypadku agresji anglofrancuskiej. Chwilowo jednak panuje cisza. Francuscy i angielscy piloci odjechali do swoich domów. Kanał nie przestał jednak funkcjonować. Nowi piloci prze chodzą intensywne szkolenie. Nic się nie dzieje groź nego. Świat pasjonuje się teraz innymi wydarzeniami. Rejon pomiędzy dwoma miastami: Suezem i Port Saidem, wąski pasek wody pomiędzy palmami, z obu stron obramowany piaskiem pustyni — poszedł w za pomnienie. 80
I nagle cisza pękła. W dniu 29 października 1956 roku wojska izrael skie przekroczyły granicę Egiptu. Izrael zaatakował. B ył to grom z jasnego nieba, atak nagły i przeprowa dzony z niebywałą szybkością. Rozpoczęła się wojna, która przeszła do historii pod nazwą ;,kampanii synajskiej”. Jej wojskowe dzieje są w Polsce bardzo mało znane, dlatego pozwolę sobie zrelacjonować je w w iel kim skrócie. Większość danych zaczerpnąłem z w y danej w Nowym Jorku książki Roberta Henriąuesa pt. „A Hundred Hours to Suez”. Kampania rozpoczęta przez Izrael nagłym uderze niem na całej długości granicy składała się z czterech jednoczesnych operacji Omówmy kolejno każdą z nich. Jak wiadomo, terenem walk stała się pustynia sy najska ciągnąca się od Kanału Sueskiego aż do gra nicy Izraela i dalej: Prowadzą przez nią praktycznie tylko trzy drogi ze wschodu na zachód. Jednym z pod stawowych założeń planu izraelskiego było możliwie najszybsze dotarcie do strefy kanału przy jednoczes nym zlikwidowaniu sił egipskich zajmujących rejon Gazy, nad morzem, głęboko w ysunięty w terytorium Izraela. Miało to być połączone z natarciem prosto na południe, w kierunku Szarm el Szeik u ujścia zatoki Akaba, tam gdzie kończy się półwysep synajski. To drugie uderzenie miało na celu otwarcie drogi dla żeglugi izraelskiej na Morzu Czerwonym. Z trzech dróg w poprzek półwyspu jedna biegnie tuż nad Morzem Śródziemnym, druga równolegle do niej w odległości około stu kilometrów na południe. Trzecia natomiast: od Suezu, przez środek półwyspu, przy czym dokładnie pośrodku, w El Nakhl, dzieli się na trzy odnogi: 'jedną na północ, ku morzu, drugą ku granicy Izraela na północny wschód, a trzecią 70
w kierunku południowym. Tą drogą sztab egipski mógł rzucić swoje siły pancerne i zmotoryzowane na skrzydło głównych sił izraelskich n a północy albo na tyły oddziałów posuwających się n a południe, w kie runku końca półwyspu. Izraelski dowódca generał Dajan Zdecydował w ięc przeciąć tę trzecią drogę na samym początku kampanii. Biegnie ona w pewnym miejscu kilkadziesiąt kilo metrów za Suezem, poprzez urw iste góry i przełęcz zwaną Mitla. Tuż po godzinie szesnastej dnia 29 paź dziernika u wejścia do wąwozu M itla został zrzucony batalion izraelskich spadochroniarzy. Miał on zada nie zamknięcia drogi i doczekania do chw ili połączenia się z innymi oddziałami zdążającymi tu drogą lądową. O tej samej porze, pod Suweilma, przekroczyła gra nicę izraelsko-egipską brygada spadochronowa poru szająca się na specjalnych terenowych samochodach ó napędzie na trzy osie. Tuż przed zmrokiem brygada podeszła pod silnie umocnioną pozycję egipską Kuntilla. Nie zauważona dotąd, obeszła ją wielkim lukiem i w momencie gdy zachodzące słońce dotknęło swą tarczą horyzontu, uderzyła na zaskoczonych Egipcjan atakując od tyłu i wprost ze słońca. Po krótkiej walce Kuntilla broniona przez jedną kompanię egipską zo stała zdobyta. W nocy brygada ruszyła w dalszą dro gę. O świcie, tym razem atakując w prost ze wschodzą cego słońca, spadochroniarze zdobyli następną pozycję egipską: Tamed, bronioną przez dwie kompanie. Teraz egipskie lotnictwo dokonało nalotu na posuwającą się naprzód kolumnę. Egipskie myśliwce odrzutowe śmiało zaatakowały, powodując straty wśród spadochroniarzy. Marsz nie został jednak zatrzymany. W tym samym czasie batalion zrzucony pod przełęczą Mitla został uwikłany w ciężkie walki i 'kilkakrotnie zaatakowany z powietrza. 71
O pół do szóstej wieczorem brygada zdobyła El Nakhl i znalazła się w miejscu, gdzie droga z Suezu rozgałęziała się w trzech kierunkach. Było to już, w linii prostej około 150 kilom etrów od granicy. Li cząc wzdłuż drógi przebytej przez brygadę, odległość wynosiła grubo ponad 200 kilometrów. O dziesiątej wieczór jeden z batalionów brygady po łączył się ze spadochroniarzami na przełęczy. Mieli oni ciężki dzień i ponieśli spore straty. Następnego dnia walka rozgorzała z jeszcze większą zaciętością. Egipcjanie zdążyli podciągnąć posiłki, roz m ieścili swe oddziały wśród skał po obu stronach drogi, w znakomicie zamaskowanych kryjówkach. Pro wadzili stamtąd morderczy ogień. Jednocześnie ich lotnictwo dokonało ataku bombowego trafiając między innymi ciężarówkę wyładowaną amunicją i powodując potworną eksplozję. Izraelska brygada tylko z naj większym trudem mogła posuwać się naprzód. Jedno cześnie izraelskie rozpoznanie lotnicze spostrzegło dużą kolumnę egipską jadącą z północy poprzez pustynię, z wyraźnym zamiarem wyjścia na ty ły brygady spa dochronowej. Kolumna ta została silnie zbombardo wana przez samoloty izraelskie i zmuszona do od wrotu. ! B ył to trzeci dzień działań bojowych. Były one pro wadzone z wielką szybkością i bardzo intensywnie. Dowódca brygady spadochronowej w swych wspom nieniach opowiedział, że gdy kolejnej nocy po całym dniu walk w górach nad przełęczą zwołał naradę do wódców batalionów, wkrótce m usiał przerwać prze mówienie, w którym przedstawiał sytuację. Wszyscy obecni oficerowie zasnęli bowiem kamiennym snem. Jednak w tym już czasie losy kampanii synajśkiej były rozstrzygnięte. Co gorsza, Egipt znalazł się teraz pod podwójnym obstrzałem, o czym będziemy mówić 72
dalej. W nocy oddziały egipskie opuściły swe pozycje w górach. Rano droga nad kanał b yła otwarta. Co działo się w tym czasie na pozostałych odcinkach frontu synajskiego? Operacja spadochronowa, prócz uchwycenia przełęczy Mitla, miała jeszcze i inny cel. Otóż zaraz za przełęczą, już na brzegu Morza Czer- . wonego, a ściślej Zatoki Sueskiej, 'biegnie od miasta Suez znakomita szosa na południe. J est to szosa stra tegiczna, zbudowana przez Egipcjan w tym celu, aby móc nią dostarczać zaopatrzenie dla baz na samym skraju półwyspu. W 1956 roku b yły tam dwie bazy: Szarm el Szeik i Ras Nasrani, obie silnie umocnione. Ich główną bronią były baterie ciężkiej artylerii, które miały zamykać w yjście z Zatoki Akaba. Jak wiadomo, Izrael ma port nad tą zatoką: Elath. W sytuacji, kiedy Kanał Sueski jest zamknięty dla statków Izraela, port ten mógł być wykorzystany dla utrzymywania łącz ności ze wschodnią Afryką i -Dalekim Wschodem. Egipt postanowił temu przeszkodzić. Rafy koralowe prawię zupełnie zamykają wejście do zatoki Akaba, zostawiając tylko wąski kanał biegnący u brzegów Półwyspu Synajskiego, naprzeciw wiosek Szarm el Szeik i Ras Nasrani. Egipcjanie w ysiedlili więc stam tąd ludność cywilną, ufortyfikowali obie miejscowości i ustawili w nich potężne baterie artyleryjskie, zamy kając w ten sposób wyjście z zatoki. Port Elath nie mógł być używany. Brygada spadochronowa, po zdobyciu przełęczy Mitla, miała więc wyjść na ową szosę z Suezu i ude rzyć na tyły obu baz — gdyby się to okazało potrzeb ne. Ale nie okazało się... Idąc po śladach spadochroniarzy, przekroczyła w tym samym miejscu granicę Dziewiąta Brygada zmotory zowana. Przeszła przez zdobytą już przez spadochro niarzy miejscowość El Kuntilla, po czym skierowała 73
>
się na południe. Tutaj droga w łaściw ie nie istniała. Poprzez górskie wąwozy, ścieżki dobre dla kóz i mu łów, lecz nie dla samochodów czy czołgów, brygada powoli posuwała się naprzód- Żołnierze tylko przez małą część drogi jechali na samochodach. Przez w ięk. szą część musieli je popychać, ciągnąć, przenosić. Marsz trwał pięć dni i przerywany był tylko bardzo krótkimi postojami, wystarczającymi na ponowne za tankowanie pojazdów, najniezbędniejsze naprawy sprzętu i jedno- czy dwugodzinną drzemkę. Podczas jednego z takich krótkich postojów roze grała się iście biblijna scena, zanotowana w kronikach brygady. Jej dowódca o przydomku „Abraham” (w ar m ii Izraela, jak za czasów konspiracyjnych, częściej używa się pseudonimów niż nazwisk) położył się na kocu rozścielonym na ziemi, aby trochę się zdrzem nąć. Była noc. Brygada zatrzymała się w odległości około 50 kilometrów na wschód od Góry Synaj. Za sypiając dowódca brygady postaw ił przy sobie od biornik radiowy nastawiony na falę, na której była utrzymywana łączność z naczelnym dowództwem. Na gle odbiornik odezwał się: —: Abrahamie, Abrahamie, gdzie jesteś? — Tu Abraham, jestem — odezwał się dowódca. —>Jestem ojcem Jael i mężem Rut — powiedział głos — czy znasz mnie? — Znam twój głos — odpowiedział Abraham. — Jak się mają twoje stada? — Doskonale. — Doskonale? — Tak, doskonale. — A twoje wielbłądy? — W porządku. — W porządku? — Tak, w porządku. 74
— A więc jedź prędzej! Postój został przerwany. Abraham (wiedział, kim jest ojciec Jael i mąż Rut: to generał Dajan. Jego córka Jael też zresztą była w wojsku, a później napi sała o tym książkę, która uzyskała du ży rozgłos. „Sta da” i „wielbłądy” były kryptonimem używanym jesz cze w okresie walk w 1948 roku, a oznaczały oddziały i pojazdy. Piątego dnia marszu a szóstego dnia wojny brygada doszła do Ras Nasrani. Było to ponad 250 kilometrów od granicy: poprzez górzystą, bezdrożną pustynię. Ale bardzo silnie ufortyfikowana, wyposażona w bunkry z betonu, gęste zasieki z drutu kolczastego i pola mi nowe baza egipska była pusta. Pułkownik dowodzący obiema bazami postanowił skoncentrować wszystkie swe siły w drugiej bazie, w odległym o około 20 ki lometrów Szarm el Szeik. Dziewiąta Brygada zaatakowała Szarm el Szeik tego samego dnia po południu. Wywiązała się zażarta walka, dochodziło do starć wręcz, odbywały się pojedynki na granaty ręczne. Brygada miała 10 zabitych i 33 ran nych. Straty egipskie wynosiły w edług źródeł izrael skich około 200 zabitych. Po sześciu godzinach zma gań Szarm el Szeik padł. Kampania na południu była zakończona. Streściłem tu działania na dwóch odcinkach fron tu synajskiego. Było ich cztery. Dwa ostatnie, o któ rych teraz opowiemy w wielkim skrócie, były z pew nością ważniejsze, choć może nie tak efektowne jak tamte. A więc: odcinek centralny. Tuta] przekroczyły gra nicę dwie izraelskie brygady piechoty i jedna pan cerna. W. czasie gwałtownego nocnego ataku zdobyły one umocnioną pozycję pod El Kuseima, bronioną tylko przez jedną kompanię egipską. Izraelska piechota 75
zaatakowała nie zsiadając ze sw oich samochodów. Po jazdy jechały na wprost, z włączonym i reflektorami, które oślepiały obrońców. Przewaga izraelska na tym odcinku była wielka i cała operacja trwała bardzo krótko. Następnie napastnicy przedarli się przez groź ną przełęcz zwaną Daika, której Egipcjanie nie zdołali obsadzić. Zdążyli tylko wysadzić w powietrze most i przy pomocy ładunków wybuchowych uszkodzić drogę. Jednak nie zatrzymało to marszu jednostek Izraela. W ten sposób, wykorzystawszy zdobytą z za skoczenia drogę, izraelskie czołgi znalazły się na ty łach potężnej, znakomicie ufortyfikowanej pozycji Um Szecham, która stanowiła klucz frontu centralnego, jednocześnie od wschodu podeszła do tej pozycji druga brygada piechoty. Ale tutaj sprawa nie poszła tak łatwo. Pozycja Um Szecham była rzeczywiście bardzo mocna, obsadzona przez całą brygadę piechoty. A by do niej podejść, trzeba było przebyć prawie 5 kilometrów odkrytego i płaskiego terenu. Leżała tu gruba warstwa piasku. Izraelska brygada atakująca od wschodu przyjechała zwykłymi m iejskimi autobusami — oczywiście ugrzę zły one na samym początku. Kilka kolejnych ataków załamało się i przyniosło jedynie ciężkie straty. Nie pomogło bombardowanie artyleryjskie i z powietrza. Również atakujące od zachodu, a więc od tyłu czołgi, po początkowym przełamaniu pierwszych pozycji, po niosły następnie ciężkie straty i zostały zatrzymane. Jednocześnie nadeszła wiadomość, że zza Kanału Sueskiego przybyły na półwysep dw ie egipskie brygady zmotoryzowane i jedna brygada pancerna: Izraelskie czołgi musiały odwrócić front, aby stawić czoła nowe mu przeciwnikowi. Ich sytuacja stała się krytyczna, gdyż powstały poważne trudności z zaopatrzeniem. Sztab izraelski rzucił przeciw nadciągającym z Isma76
ilii Egipcjanom swoje lotnictwo. Zdołało ono opóźnić ich marsz i zadać im poważne straty. Przez cały trzeci dzień operacji trwała pod Um Szecham ciężka walka, w której Izrael nie odnosił sukcesów. W nocy załoga egipska dokonała szeregu prób wyłamania się z okrążenia, lecz bez rezultatu. Rankiem nad twierdzą zaległa cisza. K iedy oblegający ostrożnie wysłali oddziały zwiadowcze, wkroczyły one do twierdzy nie napotykając oporu. N a pozycjach na dal tkw iły działa i karabiny maszynowe, ale nie było ludzi! Okazało się, że egipski komendant .popełnił straszny błąd. Gdy próby przełamania zakończyły się niepowo dzeniem, wydał on rozkaz swoim ludziom, aby prze dostali się w pojedynkę na wschód, w stronę kanału. Żołnierze ruszyli pozostawiając broń. Ale do kanału nie dotarł prawie nikt. Przedzierając się na piechotę przez pustynię bez wody i żywności, z dala od jedy nych dwóch dróg, na których w tym czasie szalała bitwa pancerna — prawie wszyscy zginęli z prag nienia. Kto nie zginął z braku wody, tego zamordowa li nomadzi, którzy przybyli z głębi pustyni spodzie wając się — nie bez racji — wspaniałego łupu, resztek spadłych ze stołu wojny, którą toczyli inni. Z wyjąt kiem siedmiuset jeńców wziętych do niewoli przez wojska izraelskie, prawie nikt nie w rócił do domu spo śród żołnierzy dzielnej brygady. W tym czasie na wschód od Ism ailii toczyła się bi twa pancerna. Skończyła się ona niepowodzeniem Egipcjan. Ich 'brygada pancerna została zupełnie znisz czona. Natomiast dwie brygady zmotoryzowane zostały na czas wycofane z powrotem za kanał. Tam bowiem groziło w tej chwili Egiptowi jeszcze większe niebez pieczeństwo. 77
I wreszcie ostatni odcinek frontu: północny;. Nie miał on może tak wielkiego znaczenia strategicznego, ale zaangażowane tu były po obu stronach największe siły. Po strome egipskiej, w rejonie słynnego miasta Gaza, gdzie od w ielu lat przebywa blisko 200 tysięcy uchodźców palestyńskich znajdujących się na wyłącz nym utrzymaniu Organizacji Narodów Zjednoczonych i gdzie dziś znajduje się główna kwatera sił policyj nych ONZ, stacjonowała cała dyw izja egipska. Wspie rała się ona na potężnych fortyfikacjach o długiej hi storii: tutaj bronili Się podczas I wojny • światowej Turcy, tutaj była następnie jedna z głównych baz brytyjskich, wreszcie Egipcjanie pod kierunkiem nie mieckich instruktorów rozbudowali ją do rozmiarów prawdziwej twierdzy. Od zachodu, przy biegnącej nad morzem drodze, Gaza była dodatkowo osłonięta przez jeszcze bodaj mocniejszą pozycję El Arisz. Oddziały; Izraela przystąpiły najpierw do ataku na El Arisz. Dokonały one śmiałego natarcia piechotą i czołgami w nocy, poprzez pola minowe. Załoga egip ska broniła się zażarcie i zdołała zniszczyć lub unieru chomić prawie połowę czołgów izraelskich, A mimo to El Arisz padło po 24 godzinach walk. Gaza była już całkowicie otoczona, jednak nie kapitulowała. Groziło to potwornymi konsekwencjami, gdyż mogło doprowa dzić do zupełnej rzezi ludności cywilnej. Wszak żyje tam 200 tysięcy ludzi w barakach podobnych do tych, jakich namnożyło się w Europie tuż po zakończeniu ostatniej wojny. Teraz do akcji wkroczył dowódca od działu obserwatorów ONZ zamknięty wraz ze swymi ludźmi wewnątrz rejonu Gazy. Zdołał on przekonać egipskiego generała dowodzącego w Gazie, by nie na rażał ludności na masakrę i skapitulował wobec agre sorów. Tym samym umożliwił Izraelowi największe zwycięstwo w. tej kampanii, nie najważniejsze strate 78
gicznie, lecz najefektowniejsze pod względem liczby jeńców i zdobytego sprzętu. Kapitulacja Gazy zakończyła kam panię synajską. Wojska Izraela stały nad Kanałem Suesłrim. Egipt stracił prawie wszystkie wojska zaangażowane pa wschód od kanału, prócz części jednostek, które udało się w ostatniej chwili wycofać z powrotem do delty — a więc około połowy swej armii. Jednak niebezpieczeństwo ze strony Izraela nie było jedynym, jakie w tych dniach groziło Egiptowi. Nie było nawet najgroźniejszym. W dniu 30 października, o godzinie 17.30, rządy Anglii i Francji wystosowały „Uroczysty apel” skie rowany do Egiptu i Izraela. Było to, m ów iąc po prostu, ultimatum. Wzywało oba rządy do wycofania swych wojsk na odpowiednią odległość po obu stronach ka nału. -Nad kanałem miała więc zostać pustka. Jed nocześnie „Apel” żądał, aby Egipt w yraził zgodę na „przejściowe” zainstalowanie się w ojsk anglo-francuśkich nad kanałem. Termin wykonania: dwanaście godzin. Gdyby w tym czasie nie uczyniono zadość żądaniu, wojska anglo-francuskie „zainstalują” się tam na własną rgkę. Lawina wypadków narasta. 31 października rozpo czyna się seria nalotów RAF na Egipt: lotniska, obozy wojskowe w rejonie kanału, obiekty wojskowe w del cie. Spadają bomby na Kair, ostrzeliwane są szosy. Jak było łatwo przewidzieć (i jak z pewnością było przewidziane), Izrael odpowiedział pozytywnie na ul timatum. Dla niego zgoda na wycofanie wojsk na odległość 16 kilometrów od kanału oznaczała wolną drogę naprzód — przecież w tym momencie wojska Izraela znajdowały się, z wyjątkiem spadochroniarzy, w pobliżu granicy! Natomiast Egipt odrzuca żądanie. Przyjęcie oznaczałoby całkowitą kapitulację, ugięcie 79
się przed brutalną silą, zgodę na powrót do sytuacji państwa półkolonialnego. Więc chociaż jego armia ponosi klęski, choć kraj nie ma sił i środków, aby zapobiec lądowaniu sprzymierzonych w strefie kana łu .— odrzuca ultimatum. W odpowiedzi sypią się bomby. Zły to tydzień. Tydzień łamania prawa. Rada Bez pieczeństwa ma pełne ręce roboty. Stany Zjednoczone dają do zrozumienia swym sojusznikom, że nie popie rają ich akcji. Ale gdy Związek Radziecki zgłasza wniosek o wspólną radziecko-amerykańską akcję dla powstrzymania wojny na Bliskim Wschodzie — wnio sek ten zostaje odrzucony. W zam ian zostaje wysu nięta sprawa węgierska. W dzień i w nocy trwają dyskusje w ONZ o natężeniu i gwałtowności nie zna nej od czasów wybuchu wojny koreańskiej. Kraje arabskie deklarują poparcie dla Egiptu. W Syrii zostają wysadzone w powietrze stacje pomp na trasie rurociągów, naftowych z Iraku do Morza Śródziemnego. Nafta przestaje płynąć. Za kilka dni Europa zostanie bez benzyny. Zamrze ruch w miastach i na szosach. Paryż i Londyn będą sprawiały wrażenie miast dotkniętych zarazą. W dniu 5 listopada, o świcie, nad Port Said nad ciąga olbrzymia armada powietrzna. Całe niebo zostaje pokryte spadochronami. Desant! Na tyłach miasta lą dują Anglicy, zdobywają lotnisko. Na lewo od portu, tuż przy wejściu do kanału — Francuzi. Wkrótce po tem również i na morzu ukazuje się wielka armada — to flota desantowa. Piechota ląduje na plaży i tuż koło portu rybackiego. Żołnierze przebiegają u stóp wyso kiego pomnika: to figura twórcy kanału, Ferdynanda Lessepsa. Za kilka miesięcy Egipcjanie zrzucą figurę z cokołu. Tymczasem Lesseps w ita swoich rodaków. 80
Ale jeszcze przed wylądowaniem napastników sta tek »Aikka« zostaje wyholowaray z portu w głąb ka nału. Tam załoga otwiera zawory w dnie statku. Na ładowana cementem i żelastwem »Akka« tonie. Kanał jest zablokowany. Wraz z »Akką« zostaje zatopionych dwadzieścia innych, mniejszych jednostek. Właściciele Kompanii Uniwersalnej wracają wpraw dzie do Port Saidu, ale kanał nie nadaje się do użytku. I jeszcze jedno: przed wylądowaniem spadochronia rzy władze egipskie wydają broń ludności. Port Said będzie broniony! Napastnicy wdzierają się do m iasta. Piechota od strony morza, spadochroniarze od ty łu . Ale to nie takie proste. Z dachów, z okien, z piw nic wita ich ogień. Cały dzień trwają walki i całą noc. Nie mogąc przełamać oporu oddziały inwazyjne wzywają na po moc lotnictwo. Samoloty atakują bombami, rakietami, bronią pokładową. Najzaciętszy opór staw iają najuboż sze dzielnice. A więc to one właśnie m uszą złożyć naj cięższe ofiary. Uiboga dzielnica arabska w pobliżu portu zostaje doszczętnie spalona. Giną setki osób, w iele dzieci, bo w ubogich dzielnicach arabskich naj więcej jest dzieci. Opór ludności nie może jednak zatrzymać wspa niale uzbrojonych i wyćwiczonych oddziałów inwazyj nych. Toż to spadochroniarze, kwiat dwóch armii! Toż to Legia Cudzoziemska! Fachowcy... W ielu z nich to byli SS-mani, może brali udział w walkach w War szawie, są przeszkoleni w 'bojach ulicznych. Port Said zostaje zdobyty. Teraz napastnicy ruszają na południe, wzdłuż kanału, w stronę Ismailii. Nie za trzyma ich ludność cywilna, nie zatrzymają ich reszt ki armii egipskiej. Co ich zatrzyma? List. Tak, list. Na ręce premiera Edena w Londynie i na ręce pre0 — A rch an io ły i szakale
81
miera Molleta w Paryżu zostaje przesłany list rządu radzieckiego. List potępia agresję na Egipt. Dalej za wiera następujące zdania; „Jesteśm y zdecydowani po walić przy użyciu siły agresorów i zatrzymać wojnę na Bliskim Wschodzie. Mamy nadzieję, że okażecie w tym krytycznym momencie dostateczną ilość roz sądku i wyciągniecie właściwe w nioski z tego listu”. Agencje prasowe donoszą o werbowaniu ochotników w Moskwie i innych miastach ZSRR. A jednocześnie Stany Zjednoczone są w przededniu wyborów prezydenckich i nie chcą się mieszać w awanturę sueską. To wystarcza. Rządy Anglii i Francji są jednak „wy starczająco rozsądne”. Wyciągają wnioski. W dniu 6 listopada, o godzinie 23 minut 59 zostaje wprowa dzone zawieszenie broni. Nad pustynią i nad kanałem zalega cisza. Następnego dnia nadzwyczajne Zgromadzenie Ogól ne ONZ przyjmuje dwie rezolucje: 1) nakazującą na tychmiastowe wycofanie obcych wojsk z terytorium Egiptu i 2) postanawiającą utworzenie międzynarodo wej siły policyjnej. W kilka tygodni później rozpoczyna się ewakuacja wojsk Anglii, Francji i Izraela. * Niemal dokładnie w diwa lata później, iw dniu 23 paź dziernika 1958 noku, przedstawiciel prezydenta Nassera, marszałek Abdel Hakim Amer podpisał w Mos kwie układ w sprawie budowy Wysokiej Tamy. Związek Radziecki podejmował się sfinansowania i udzielenia pomocy technicznej. Tutaj doszliśmy do końca opowieści o wojnach, twierdzach, garnizonach i bitwach. Odtąd będziemy 82
też m ówili o kampanii — lecz jakże innej! Jedynej w swoim rodzaju, nie mającej dotąd, precedensu, w iel kiej kampanii — ale ściśle pokojow ej. Nim wszakże doszliśmy do niej w naszej relacji, trzeba było zatrzy mać się nad tamtymi — sprzed pięciu tysięcy i sprzed ośmiu lat. Tyle musiało się wydarzyć, aby... Lecz teraz wróćmy do Nubii.
Dzień dobry, fatamorgano
4 Rano samolot startuje z Luksoru kierując się do Wadi Halfa. Jest tylko jeden taki samolot w ty godniu. Można się również dostać inaczej: pocią giem z Kairu do Asuanu, to jest dziewięćset pięć dziesiąt kilometrów; kursują tam św ietne wagony sy pialne, z klimatyzacją, zbudowane na Węgrzech. Dalej z Asuanu statkiem nilowym. Wsiada się z dwor ca rzecznego w Szellal, powyżej Asuanu i pierwszej katarakty. Wysiada się na dworcu w Wadi Halfa, po niżej drugiej katarakty. To znów około pięciuset kilo metrów. Żegluga między kataraktami jest możliwa, ale żaden większy statek nie może się przecisnąć dalej. Jazda statkiem trwa trzy dni. To ulubiona trasa boga tych turystów. Lecimy nad doliną Nilu. Horyzont z lewej i prawej to nieskończona masa sfałdowanego piasku i skał. Tyl ko pośrodku błyszczy wąziutki strumyczek, który jest najsławniejszą rzeką świata. Z obu stron strumyczek ma zielone wypustki, czasem trochę od niego szersze, czasem węższe, czasem prawie niewidoczne. To tutaj powstawała historia najstarszej cywilizacji, tędy szły 84
wyprawy egipskie, tu wznosiły się św iątynie i tw ier, dze, tu żyli i ginęli Ludzie A, C, X . Samolot wyleciał daleko ponad pustynię, oddalając się od rzeki. Skraca sobie drogę, n ie m usi się trzymać blisko wody. Prócz załogi samolotu i nas, pasażerów, wszystko, co żywe, w tych okolicach trzyma się rzeki. Piasek, nad którym lecimy, jest m artw y. Lecz oto silniki zmieniają ton, cichną, samolot po chyla się do przodu. Daleko w przodzie delikatne bły ski —: to znowu Nil. Zniżamy się, a pod nasze skrzydła znów wsuwa się zieleń. Mało jej — tylk o gdzieniegdzie palimy. Przytulone do brzegów dom ki. Prostokątne, każdy z ogródkiem pośrodku, m iędzy murami, przy pominają góralskie zagrody dla ow iec. A dalej miasto. Co za miasto! Kilka wąziutkich uliczek, biała świeczka minaretu, stacja pustynnej kolei z Chartumu, jakieś warsztaty. Samolot zniża się coraz bardziej, ale miasto zostaje z tyłu. Znów pustynia, goły piasek przecięty pasem betonu. Siadamy. Lotniska w Wadi Halfa w łaściw ie nie ma. Beton i piasek. Na horyzoncie skały — brunatne, o dziwnych kształtach, płaskich, poziomych wierzchołkach, jakby uciętych nożem. Opodal miejsca, gdzie przystanął sa molot — 'jeden czy dwa domki-baraki. Jakiś samo chód. Kręcą się ludzie w białych koszulach do kostek, o chudych, prawie czarnych twarzach i jeszcze chud szych nogach. Policjant w szortach i czarnym, szerokośkrzydłym kapeluszu. Na nogach ma trampki, a nad tym owijacze. Na maszcie flaga w pasy: zielony, żół ty, fioletowy. Sudan. Podział biegnie tak jak i.w daw nych czasach. Kilkadziesiąt kilometrów na północ jest Egipt, a tu, przy drugiej katarakcie, jest Sudan — spadkobierca dawnego Meroe. Wysiadam z samolotu z uczuciem tryumfu. Jestem już prawie na miejscu. To już niedaleko. Ale — nie 85
mam pieniędzy. Jak dostać się do Faras? Te sześć do larów, które mam w kieszeni, starczy na taiksówkę do hotelu i na opłacenie jednej doby. W tym czasie trze ba będzie znaleźć jakąś możliwość dojechania do pol skiego obozu — za darmo albo na kredyt. Chyba pro fesor Michałowski zlituje się i zapłaci za przejazd dó jego obozu? Idę w istronę baraku, gdzie zapewne m ieści się kon trola celna i graniczna. Najpierw przekroczmy granicę, a później będziemy się martwić. Od grupki Judzi pod barakiem odrywa się wysoki, szczupły człowiek i rusza w moją stronę. — Mister Dieuanouki?. — I beg your pardon? Powtarza: — Mister Dieuanouki? Ach, to chodzi o mnie... No, niełatw e mam nazwisko dla cudzoziemców. Tak, to ja. Wysoki człowiek uśmie cha się, ma bardzo m iły uśmiech, przedstawia się, wy ciąga rękę: — Szerif... Jesteśmy w domu. Wiem, oczywiście, to dyrektor muzeum archeologicznego w Wadi Halfa. Muzeum to punkt zborny i centrala informacyjna dla wszystkich ekspedycji pracujących w sudańskiej Nubii. Muzeum przyjmuje i rozdziela pocztę, załatwia rozliczne spra w y urzędowe dla archeologów, przyjmuje gości, po maga w załadunku i wyładunku, troszczy się o bilety na statek czy samolot i o miejsca w hotelu. Jest arche ologicznym ministerstwem poczty, komunikacji, za opatrzenia i opieki społecznej. To jedyny stały punkt w tym morzu piasku, jedyny stały adres. To także ministerstwo spraw zagranicznych. Dyrektor Szerif dostał właśnie depeszę wysłaną z Kairu przez Kubia ków donoszącą o moim przyjeździe. Przyjechał więc 86
na lotnisko. I chociaż to ja spadłem z nieba, a on przy jechał po ziemi, mam wrażenie, że Jest odwrotnie: to on mi spadł z nieba... Nomen om en. Jest dla mnie prawdziwym szeryfem z westernu, który pojawił się w ostatniej chwili, aby uratować zagrożoną dziewicę. Teraz od razu zaczyna się o m nie troszczyć: czy chciałbym coś zjeść, czy chcę się zatrzym ać w hotelu, czy może wolę jechać od razu do Faras? Wstyd mi się przyznać, że o tym, aby zatrzymać się w hotelu, a jesz cze do tego coś zjeść, nie może w ogóle być mowy. Tłumaczę, że skąd, ależ nie jestem głodny, w ho telu też wcale nie muszę się zatrzymywać, naj chętniej bym pojechał od razu do Faras. A le czy to się da zrobić? Ostrożnie sonduję: czy uda się wynająć sa mochód, ile to kosztuje, czy to bardzo skomplikowane. — Nic pan nie musi wynajmować ani płacić — do staję odpowiedź. — Po prostu w siądzie pan i pojedzie. Dziś właśnie idzie samochód do Faras. Przy okazji weźmie pan depeszę zawiadamiającą profesora Michałowskiego o pańskim przyjeździe. To moja własna depesza, którą w ysłałem z Luksoru. Dogoniłem ją w drodze. Samochód w yruszy za godzi nę. Doprawdy, mogę powiedzieć, że m i dopisuje szczęś cie. W tej sytuacji można sobie pozwolić na to, aby coś zjeść... Moje rzeczy jadą więc do muzeum, a ja do „Nile Hotel”, sławnego hotelu w Wadi Halfa. Nieduży bu dynek tonie w kwiatach. Naokoło rozłożył się wypie lęgnowany ogród, z alejkami, ławkami i altankami, zbiegający w dół aż do Nilu. Tutaj odbywały się kie dyś barwne garden-parties, lśniły białe fraki kolonial ne, brylowały wieczorowe toalety. B ył to najdalej w y-’ sunięty na południe kraniec „wielkiego świata”, za równo w czasach Dwunastej Dynastii, jak i później, za rządów Wiktorii, Jerzego V i VI. Zimą do Egiptu zjeżdżało najlepsze towarzystwo: lordowie, byli mi87
nistrowie i premierzy, zasłużeni w licznych kampa niach generałowie, baronowie przem ysłow i, krewni pa nujących, jak również sami panujący... Nilem płynęły udekorowane, jasno oświetlone statk i, na których w ie czorami grały orientalne i europejskie orkiestry. Przy obiedzie w „Luxor-Hotel” albo w „Cataract-Hotel” w Asuanie można było zawrzeć znajomość z ludźmi, którzy przez jedenaście m iesięcy w roku trzymali w swych rękach losy Europy — i świata, zaś większą część zimowych wakacji w Egipcie spędzali w Lukso rze i Asuanie. Było to w lepszym tonie i bardziej świadczyło o wykwintnośd gustu aniżeli pobyt na Ri wierze. Ale Jeden tydzień pobytu byw ał zwykle po święcony wypadowi na południe, tam gdzie kończył się cywilizowany świat. Cywilizowany świat kończył się właśnie tu, w tym ogrodzie i w tym hotelu. Tuż za ogrodem widać na rzece czarne, skaliste wyspy. Tu zaczyna się Druga Katarakta. Dżentelm eni we frakach patrzyli w tamtą stronę tak samo jak urzędnicy Amenhotepa. Dalej panowała ciemność: pustkowia, dzicy lu dzie, dzikie zwierzęta — Afryka. A tu wciąż jeszcze przygrywała doskonała orkiestra, podawano znakomite piwo i prawdziwą whisky. W róciwszy stąd można było opowiedzieć w klubie i w domu: Gdy byłem w Afryce za zwrotnikiem; rozumie cie: tropiki, czarny ląd... Hotel ma chłodne, przestronne pokoje, każdy ze wspaniałą łazienką. Służba jest grzeczna i porusza się bezgłośnie. Piwo jest zupełnie zamrożone, na szklan kach osiada mgła. Za oknami przesłoniętym i okien nicami, by do pokojów nie zaglądał blask słońca — kwitną magnolie i róże. Gdy uchylić okna, do środka wpada zapach kwiatów bełtany skrzydłami wiatraków zawieszonych pod sufitem . Pozornie wszystko jest jak dawniej. W hotelu pełno —
88
1
gości. Ale ci nowi goście nie noszą fraków, nie noszą nawet krawatów; chodzą w szortach i w szortach przy chodzą na lunch, czego dawniej n ig d y tu nie bywało. To zwykli turyści: urzędnicy i drobni przedsiębiorcy z Niemiec, studenci z Włoch, rzeźnicy i agenci żeglu gowi ze Szwecji. A także rentierzy i em eryci: z Francji, Belgii, Holandii, USA. Kwiaty kw itną w ogrodzie jak dawniej, ale ze ścian hotelu sypie się nie odnawiany tynk. Z futryn okiennych i z okiennic łuszczy się farba olejna. Nie działają też niektóre kontakty elek tryczne. Hotel umiera. Nie warto go już remontować. Za rok przez okna w ieje się do pokoi woda. Na glazurze ła zienek osiądzie brązowy muł nilowy'. Ponad alejkami w ogrodzie unosić się zaczną ryby, a m oże i krokodyle. Przy barze zasiądzie co najwyżej waran — wielka jaszczurka. Będzie to ikoniec W adi Halfy. Dlatego w hotelu gęstnieje atmosfera zaniedbania, która przed laty byłaby nie do pomyślenia. Rozgrywa się tutaj historia podobna do domniemanych dziejów Atlan tydy. Więc zjedzmy szybko nasz lunch (a zjeść jeszcze nadal można tu przyzwoicie) i śpieszm y do muzeum, aby wreszcie wziąć czynny udział w ostatnich dniach Nubii. W muzeum sądny dzień. Dyrektor i jego pomocnicy w galabijach uwijają się jak w; ukropie. Co chwila dzwoni telefon. A to jest wszak w krajach arabskich szczególnie absorbujące. Nasze europejskie rozmowy: dzień dobry, mówi X, mam taką sprawę, tak, rozu miem, do widzenia — takie rozmowy w ogóle się tu nie zdarzają. Każda rozmowa musi trwać co najmniej dziesięć minut. To byłoby niegrzeczne załatwić sprawę i pożegnać rozmówcę. Trzeba wym ienić z nim wszyst kie ostatnie wiadomości, trzeba' wywiedzieć się do kładnie o jego samopoczucie, jak również o samopo 89
czucie całej rodziny, później trzeba omówić wszyst kich wspólnych znajomych, później trzeba... Ach, cze góż to nie trzeba powiedzieć przez telefon! Więc każda rozmowa trwa bez końca. A tym czasem roboty w mu zeum huk. Rozdziela się pocztę d la w szystkich ekspe dycji pracujących nad rzeką. W łaśnie przyszedł transport sprzętu dla Anglików. A jednocześnie Skan dynawowie pakują już manatki i zastaw ili swymi skrzyniami pół muzeum. Wchodzi jakiś brodaty Nie miec i prosi o załatwienie biletów n a statek, tylko ko niecznie, on nie może się spóźnić. Inny brodacz prosi o interwencję w urzędzie celnym . Ktoś ma kłopoty z filmami fotograficznymi i prosi o zezwolenie na roztasowanie się w laboratorium, które jest obok. Plączą się skrzynie, paczki, listy, kasety film ow e, brodacze. Spomiędzy pakunków wyglądają jakieś kapitele ko lumn, bloki z faraońskimi i meroickimi inskrypcjami, jakieś ułamki kamiennych reliefów. To przecież jest muzeum! Maleńkie muzeum, mieszczące się w takim samym domku z wypalonej słońcem gliny jak wszyst kie naokoło. Ale jednak... A prócz tego sztab wielkiej kampanii toczącej się wzdłuż rzeki. Tymczasem przed bramę zajeżdża terenowy landrover i głośno trąbi. Przez okno samochodu wychyla się czarny kierowca. Landrover to coś w rodzaju słynnego dżipa, tylko nieco większy i z drewnianą budą. Wy gląda niepozornie, ale to nieoceniony pojazd. Jego po tężny silnik nigdy nie ma skłonności do zatarcia. Specjalna dźwignia pozwala włączyć napęd na wszy stkie cztery koła. Druga dźwignia uruchamia dodatko we przełożenie — wóz posuwa się w tedy powoli, ale jak czołg, nie bacząc na żadne przeszkody. Jeździłem landroverean po bagnistych obszarach buszu w górze Białego Nilu, nad granicą Konga i w sypkim piachu nad Nilem Błękitnym, w ięc wiem, co jest wart. Tym
właśnie wozem i z tym kierowcą, k tó ry coś tam głośno wykrzykuje, imam jechać do Faras. Ładujemy moje rzeczy i wyruszam y. W Wadi Halfa są bodaj tylko dwie ulice pokryte czym ś, co przypo mina wąskie pasemko asfaltu. Poza tym jest tylko piach i ubita glina. Ale Wadi Halfa wkrótce pozostaje za mami. I wówczas, bez żadnego przejścia, wyjeżdża my prosto w pustynię. Nie ma drogi. ‘Przez pewien czas, jeszcze niedaleko miasta, jedziemy wzdłuż śladów zostawionych przez inne samochody. Później ślady skręcają w stronę Nilu widocznego po lewej stronie, a m y jedziemy dalej sami torując sobie drogę. Rzeka tow arzyszy nam z da la. Wody już nie widać, ale wciąż jeszcze ciągnie się na horyzoncie ciemne pasmo zieleni: palm y i trzcina. Wkrótce i to niknie nam z oczu. Jedziem y teraz przez wielką przestrzeń kamienistej, twardej ziem i płowego koloru, wymijając z rzadka rosnące krzaki i większe skupiska głazów. Grunt jest równy i bardzo twardy. Pędzimy, aż wiatr gwiżdże w szczelinach drewnianej budy lan'drovera: sześćdziesiąt, a naw et osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Nigdy nie m yślałem , że jadąc po pustyni można rozwijać taką szybkość. Trochę trzęsie i trzeba mocno zapierać się nogami, aby się nie dać wyrzucić z siedzenia. Jest bardzo gorąco, wiatr chłodzi wprawdzie, ale i wysusza. Już po kilkunastu minutach jazdy w ustach robi się sucho. Na horyzoncie widać góry. Są zupełnie inne niż to wszystko, co przywykliśmy nazywać górami. Wyras tają prosto z płaszczyzny, bez żadnego przejścia, są zupełnie nagie, bez śladu roślinności. Wierzchołki mają ścięte, nie spiczaste, lecz płaskie, wyglądają jak pryz my kamieni układane przy naszych szosach, tylko że są od nich o .tyle większe, o ile przestrzeń, po której jedziemy, jest szersza od pasma asfaltu. Chociaż pędzi 91
my na złamanie karku, to jednak zbUżamy się do nich bardzo powoli. Widoczność jest ogromna i wszystko wydaje się bliżej, niż jest naprawdę. A le wreszcie do jeżdżamy do podnóża skał i teraz zaczynam się zasta nawiać, czy dalsza jazda jest w ogóle możliwa. Po między skałami są piaszczyste przełęcze. Naniesiony przez wiatr piasek tworzy ogromne zaspy. Czarny kie rowca bierze rozpęd i buch!... wpadamy w ■dwustu metrową zaspę. Samochód gwałtownie zwalnia, kie rowca wrzuca drugi bieg, a później pierwszy. Samo chód ryczy strasznym głosem, ale jednak przejeżdża my. Potem druga zaspa i trzecia. Cóż -to za znakomity samochód! Chwilami zdaje się, że wydobywa się z nie go ostatni już dech, ale zawsze udaje się przejechać. Każdy znany mi wóz powinien ugrzęznąć albo zatrzeć się, albo co najmniej powinna się w nim zagotować woda. A tu nic. Teraz jest już wszędzie piasek, także i pomiędzy zaspami. Upał coraz większy. Już n ie ma tak dobrej widoczności. W powietrzu unosi się drobniutki pył, po wietrze drga od upału, jeśli spojrzeć trochę dalej, ob raz staje się niewyraźny i zamazany. Jedziemy wielki mi zakosami, by ominąć sterczące tu i ówdzie skały. Wielkie półkole w lewo, zaraz drugie w prawo i znowu w lewo. Z wolna gubi się poczucie kierunku. Nawet słońce nie jest dobrym znakiem orientacyjnym, bo stoi prawie pionowo nad głową. Nie ma żadnych śladów, skały są do siebie bliźniaczo podobne, rzeki nie widać. Doprawdy nie wiem, jak mój kierowca rozpoznaje drogę. A może jej wcale nie rozpoznaje? Ale pizecież ma niefrasobliwą i całkiem pewną siebie minę. Gdy tylko poczuje pod kołami trochę twardszy teren, do daje gazu i lecimy jak na skrzydłach. A za chwilę zno wu wpadamy w piasek i samochód zaczyna „pływać” jak kajak na silnym prądzie. Ale nie zatrzymuje się. 92
Największą radość sprawia 'kierowcy forsowanie .piasz czystych podjazdów. Kiedy silnik zanosi się wyciem na najwyższych obrotach, czarna gęba kierowcy roz jaśnia się rzetelną satysfakcją. Od czasu do czasu, by zwiększyć i tak już potężny hałas (na tym .pustkowiu słychać nas zapewne na kilkanaście kilometrów), Sudańczyk naciska klakson, choć jak okiem sięgnąć nie widać żywego ducha. Tylko w górze unosi się poje dynczy sęp. Ale hałas to żywioł, w którym Arab czuje się najlepiej. Jazda zaczyna mnie bawić. Przecież sam też jestem kierowcą. Podziwiam błyskawiczną orientację, z jaką wśród kopnego piachu mój szofer rzuca wozem to w lewo, to w prawo, by choć jednym kołem zaczepić o kawałek twardszego gruntu. Szarżuje prosto na krza ki, zataczamy się od jednego krzaka do drugiego. Ich korzenie stawiają opór i landrover uzyskawszy oparcie rzuca gwałtownie do przodu. Byle nie stanął! Gdyby się zatrzymał, to w ułamku sekundy zakopie się po osie. A le nie staje. Znakomita zabawa. Mam świetny wóz i wyśm ienitego kierowcę. Mogę więc delektować się zwariowaną jazdą. A przecież... Przed kilku laty niedaleko stąd wydarzyła się tra gedia. Było to o sześć kilometrów od wioski, w której obozuje teraz nasza ekspedycja. Zaledwie o sześć ki lometrów od Faras. Czterech studentów: dwóch Fran cuzów i dwóch Amerykanów w yruszyło z Asuanu na południe przez pustynię. Jechali dwoma samochodami marki citroen, zwanymi popularnie „blaszankami”. Nie były to wozy przystosowane do jazdy poprzez pusty nię. Mimo to nikt się specjalnie nie dziwił- Tyle oglą daliśmy w ostatnich latach zwariowanych wypraw: beczką przez Niagarę, skuterem przez Andy, syrenką przez Alpy... Można i blaszanką przez pustynię. Ale okazało się, że jednak nie można. Studenci wy 93
jechali z Asuanu zabierając ze sobą arabskiego prze wodnika. Po drodze utknęli. Ich zabawki nie mogły przekopać się przez piasek. Co 'gorsza, stracili orien tację w terenie. Tak przynajmniej domyślano się po tem. Gdy w oznaczonym czasie n ie dojechali do Wadi Halfa, zaczęto się niepokoić. Porozumiano się z Asuanem. Ale policja graniczna um yw ała od wszystkiego ręce. Podróżnicy w iedzieli, że policja odradza im jaz dę. Pojechali na własne ryzyko. Ostrzegano ich. Byli uparci. Zresztą w zięli ze sobą przewodnika. Kiedy sprawa przeciągnęła się ponad zwykłą mia rę '— zaczęto ich szukać. Ani śladu... Wzmożono po szukiwania. Patrole na wielbłądach i w samochodach zaczęły przeszukiwać pustynię. Po trzech miesiącach, w październiku, jeden z wędrujących po pustyni pa troli egipskiej straży granicznej natknął się na zasy pany do połowy przez piasek samochód z francuskim znakiem rozpoznawczym „F”. Z tylnego siedzenia sa mochodu zwisał trup człowieka
rzęta i wysuszone przez słońce do tego stopnia, ż,e ich rozpoznanie stało się możliwe tylko dzięki odnalezio nym dokumentom, ubiorom i osobistym rzeczom. Ale jednocześnie zrodziły się wątpliwości. Władze ustaliły, że człowiek z roztrzaskaną czaszką b y ł przewodnikiem. Miał brązową skórę. Dwudziestopięcioletni Francuz Jean Pillu zmarł z połamanymi r ę k a m i . Na ręku trupa Francuza Tommy Martina znaleziono zegarek Amery kanina Armstronga. Wszystko w yglądało tak, jakby Martin i drugi Amerykanin Shannon zabili przewod nika i ciężko poturbowawszy Pillu zabrali resztę wody i pojechali. Zostawili też Armstronga. Stało się to po zakończeniu zażartej walki o wodę. A le Tommy Martin też zmarł. Natomiast Donald Shannon znikł. Nie zna leziono jego trupa. Czy Shannon zginął po drodze? Egipskie patrole na wielbłądach znalazły ślady czło wieka w pobliżu granicy. Może udało mu się dotrzeć do ludzkich osad? Wówczas istniałby żyjący świadek okropnych wydarzeń. A może leży gdzieś przysypany piaskiem? Później zrodziły się inne wątpliwości. Sio stra jednego z Francuzów w ystąpiła do władz egip skich z twierdzeniem, że czterej turyści zostali zamor dowani przez przewodnika lub jego wspólników. Oświadczyła, że Shannon przed odjazdem z Kairu ku pił sobie arabski strój. Ponadto trzej biali zostali prze wiezieni do Asuanu, tam rozpoznani i pochowani. Na tomiast rzekomy Beduin został pochowany na pustyni. Jego zwłok nie widział żaden z członków rodzin zagi nionych studentów. Czyżby więc to była zbrodnia ra bunkowa?, Ale władze egipskie zdecydowanie odrzuciły tę hipo tezę. Według nich nie ulegało żadnej wątpliwości, że pierwszy znaleziony był arabskim przewodnikiem. Zda niem egipskich oficerów rozpoznano to w sposób zu pełnie pewny. Przewodnika pochowano w pustyni 95
w pgjjliżu jego rodzinnej oazy. N ie było powodu, aby uczynić inaczej. Czwarty student zn ik ł. A działo się to wszystko o sześć kilom etrów od Faras. Wciąż jedziemy przez pustynię. Z góry na dół i znów pod górę. Wyjeżdżając zza któregoś ze wzgórz widzę w oddali rzekę. Ależ jest wielka! W idzę jej zakręt, mnóstwo błyszczącej wody, na obu brzegach brunatne skały, nad samą -wodą trochę skąpej roślinności. Je dziemy prosto w tę stronę. Czyżby już Faras? Ale dziwna jakaś ta rzeka. Dalej, za skałam i, rozlewa się zupełnie jak morze. Nie widać brzegu, tylko wszędzie srebrny blask niezmierzonej wody. A brzegi, dotąd widoczne bardzo wyraźnie, zacierają się jakoś i nikną. Zbliżamy się. Rzeki nie widać już, za to zostały skały, a to, co wziąłem za zakręt Nilu, to jeszcze jedna piasz czysta przełęcz. I ani śladu roślinności. To ibył tylko pustynny miraż. Jeszcze kilka razy widzę złudę rzeki. Ale gdy w pewnej chw ili spoza wzgórz wyłania się obraz Nilu, tym razem rzeczywisty, wiem od razu, że to nie fata morgana. Można wziąć miraż za prawdę, ale prawdy nigdy nie pomyli się z mirażem. Prawdziwy obraz jest zbyt wyraźny, zbyt bogaty w szczegóły, tak jest zresz tą chyba nie tylko na pustyni. Zjeżdżamy w dół. Widać palmy, kilka białych domków, kilkanaście innych o barwie zaschłego mułu. Je den z domków, tych białych, stoi na szczycie wzgórza. Obok niego wysoki maszt, na którym powiewa flaga Sudanu. To graniczny posterunek policji. O kilometr stąd jest już Egipt. Brzeg N ilu należy w tym miejscu do Sudanu, natomiast pustynia po obu stronach jest egipska. Zajeżdżamy na brzeg. Kierowca długo, rytmicznie naciska klakson. Rzeka jest pusta, lśni oślepiająco, tylko z trudem można patrzeć na drugi 96
brzeg. Ale wreszcie coś się tam rusza. To feluka — szerokodenna łódź nilowa o wysokim maszcie i w iel kim żaglu, uosobienie piękna i spokoju. Wszędzie, od delty aż po Chartum, pływają po N ilu feluki, wszędzie takie same, o kształtach niezm ienionych od stuleci. One i czczone w starożytnym Egipcie ib isy — to dwa znaki rozpoznawcze Nilu. W odróżnieniu od ibisów, feluki nigdy nie były uważane za święte, są za to odświętnym tematem dla fotografów i malarzy. Teraz feluka płynie w naszą stronę. W iatr jest skiby, jak tutaj zwykle w południe i łódź płynie wolno. Prze płynięcie rzeki zabiera jej dwadzieścia minut. Ale wreszcie jest przy naszym brzegu. P rzy sterze siedzi stary, ciemnoskóry, chudy i piekielnie żylasty Nubij czyk. Pytam go po angielsku o profesora Michałow skiego i Polaków. Ale nie rozumie. Na szczęście jest jeszcze kierowca i ten tłumaczy żeglarzowi, o co cho dzi. Potem jest przeprawa przez N il na zachodni brzeg. Płyniemy długo i cicho. Po hałasie jazdy landroyerem można się upić ciszą. Woda błyszczy, jakby była poniklowana. Potem wspinam się na w ysoki brzeg. Że glarz pomaga ponieść bagaże. Brnę ciężko przez piasek. Oto grupka palm i -niski, gliniany inur. Na murze białą farbą wymalowane w ielkie koło. To znak ewakuacyj ny. Ten dom zostanie niedługo opróżniony. Otwieram skrzypiące, drewniane drzwi i muszę się nisko pochylić, by nie uderzyć głową w futrynę. W środku jest patio: ogródek, w którym rosną palmy i stoją leżaki. Pusto. Wreszcie pojawia się Nubijczyk w białej koszuli sięgającej poniżej kolan. Pytam o polską ekspedycję. Nubijczyk znika, jakby go zie mia pochłonęła. Nie wiem, co to ma znaczyć. Czekam. Widzę ustawione p o d ścianą ułamki bloków kamien nych, fragment jakiejś steli z greckimi napisami, obok T — Archanioły 1 (zakale
97
blaszany ponton do pływania po w odzie i wiosła. Na sznurku przeciągniętym między dw iem a palmami su szy się czyjaś koszula. Nagle w niskich drzwiach w iodących do środka do mu staje profesor Michałowski. Gorące powitanie. Wi dzę, że profesor chce mnie ucałować w oba policzki, ale powstrzymuje się. O nie, profesor Kazimierz Mi chałowski ®ie należy «do ludzi łatrwo uzewnętrzniają cych uczucia. Bez względu na to, czy rzecz dzieje się w szacownym gabinecie w Zakładzie Archeologii na Uniwersytecie Warszawskim, czy też w Faras — po niżej zwrotnika i w glinianym nubijskim domku, pro fesor jest zawisze taki sam: spokojny, opanowany, rze czowy. Angielski. A przy tym bardzo polski... Dojechałem z Warszawy do Faras w czterdzieści osiem godzin. To podobno rekord absolutny. Z mrozu w czterdziestostopniowy upał. A le nareszcie jestem tutaj. W miejscu, gdzie przed potopem wydarzył się cud. * Trafiłem właśnie na obiad. Tu powinno się to nazy wać raczej lunchem i arabski kucharz Mohammed tak to właśnie nazywa. Ale Polacy mówią: obiad. W dłu giej izbie bez okien i z sypkim piaskiem zamiast pod łogi, skupiła się przy stole cała załoga polskiego obozu. A więc byli państwo Michałowscy: profesor i pani Krystyna Michałowska. Profesorowa ma już za sobą pokaźny staż archeologiczny, towarzyszyła mężowi w Pałmyrze, na wykopaliskach na Krymie i w Egipcie, a teraz tu. Nie zawsze jednak jest to możliwe, w Polsce czeka na nią dom i dzieci. Prócz profesorostwa siedział przy stole profesor Tadeusz Dzierżykray-Rogalski, znany antropolog. Dalej Józef Gazy, rzeźbiarz i kon98
serwator zabytków, pracujący w M uzeum Narodowym w Warszawie. Antoni Ostrasz — architekt, a zarazem kierownik obozu sprawujący swe funkcje, wtedy gdy nie ma profesora. Druga kobieta w obozie — Kamila Kołodziejczyk, egiptolog. Marek M arciniak — egiptolog. Stefan Jakobielski — koptolog, specjalista od odcyfrowywania inskrypcji. Wreszcie M ieczysław Niepokólczycki — fotogrametra spełniający tu zadanie fo tografa ekspedycji. Wszyscy przyglądali mi się badawczo. Moment, gdy trzeba sią dołączyć do grupy nie znanych ludzi (z w y jątkiem profesora Michałowskiego nie znałem nikogo), ludzi zżytych ze sobą i tworzących w pierwszej chwili zwarty, siłą rzeczy, front przeciw przybyszowi — jest zawsze bardzo trudny. Tak było w latach szkolnych, kiedy przychodziło się do nowej klasy, tak jest w no wym miejscu pracy czy w nowym oddziale wojsko wym. Dużo zależy od takiej pierwszej chw ili. — Pewnie pan głodny — powiedział profesor Mi chałowski — i pewnie chce się panu pić. — Owszem... — To nim zacznie pan opowiadać, co słychać w War szawie, proszę sobie podjeść... Tu są sardynki, tutaj tuńczyk, obok papryka, a tam cytryny. Do picia ma my tu cytronadę. Bez lodu wprawdzie, ale trudno. Nie mamy elektryczności. Lubię zjeść: dobrze i dużo. Stół olśnił mnie. W War szawie rzadko jada się sardynki i tuńczyki. Pomyśla łem, że chociaż domek ekspedycji otoczony jest pias kiem i choć nie ima elektryczności, to jednak żyje się tu nieźle. Ale trudno było ćpać nic nie mówiąc. „Milczkiem żwawo jedli” — to było dobre u Stolnika, a nie w ta kiej sytuacji. — Myślę — zaryzykowałem — że warto by prze 99
dłużyć te wykopaliska. Wy byście przez ten czas zna leźli trochę nowych zabytków, a ja bym sobie pod jadł. Bardzo mi się to jedzenie podoba. Spostrzegłem, że popełniłem jakiś nietakt. Zaległa cisza. A potem ktoś, już nie pam iętam kto, powiedział głosem, w którym znać było utajoną złość: — To pan sobie tutaj zostanie sam. Będzie pan mógł jeść "i kopać. A my wrócim y do Kairu! O, niedobrze. Skąd to oburzenie? Miałem to zrozu mieć dopiero później. Musiałem długo i szczegółowo opowiedzieć o wszyst kim, co się ostatnio wydarzyło w Warszawie. Wielką sensację wywoływały zwłaszcza opowieści o mrozie. A był to marzec słynnej „zimy stulecia”. Gdy odla tywałem, trzymał jeszcze mróz. Tutaj trudno było to sobie wyobrazić. Po obiedzie wyszliśmy do ogródka. Północny wiatr poruszał długimi liśćmi palm. B yło bardzo ciepło. Wszyscy wyciągnęli się na leżakach. Mohammed podał neskę. Byłem bardzo szczęśliwy, że wreszcie tu doje chałem. Trzeba było zapoznać się z „cudem w Faras”.
Pięćdziesiąt metrów od Sahary
5 Budzimy się o szóstej rano. Na dziedzińcu naszego domu jest jeszcze rześko i przyjem nie. Wieje wiatr z północy jak zwykle: to pasat, ten sam, który na Morzu Czerwonym, w Zatoce Arabskiej i na Oce anie Indyjskim pędzi od wieków arabskie żaglowce. Szumi w liściach palm w naszym „patio”. Dean jest taki, jak wszystkie domy w Nubii: -ulepiony z nilo wego mułu, prostokątny z przestronnym dziedzińcem pośrodku. W każdej z czterech ścian domu jest jedna łub dwie izby. Okien nie ma. Zamiast dachu: trzci nowe maty. Ze ścian i z mat sypie się kurz. Nie ma też podłóg, a tylko ubita ziemia. Zęby się uchronić od kurzu, nasza ekspedycja ustawiła w izbach na mioty — wielkie, co najmniej sześcioosobowe. W ten sposób każdy ma własny pokoik, tylko wyjątkowo mieszkają w namiocie dwie osoby. Dwa namioty stoją na dziedzińcu. W jednym mieszkają państwo Micha łowscy, w drugim profesor Rogalski. Na dziedzińcu stoją leżaki i ziry. Ziry to gliniane stągwie na wodę. Chłodzą ją i filtrują, bo woda jest brudna, czerpie się ją wprost z Nilu. Mohammed i jego pomocnik muszą dbać o to, by ziry były zawsze pełne
wody, przynoszą ją prosto z rzek i w blaszankach po benzynie. W całej Nubii blaiszanki po benzynie za stąpiły starożytne amfory. K obiety noszą je na głowie, ich ruchy są pełne uroku i gracji, naturalnej w epoce amfor, szokującej przy blaszankach. Pod każdym zirem stoi dzbanek. Ścieka do niego w oda. Stągiew nie ma otworu, woda przecieka po prostu przez gliniane ścian ki wielkiego dzbana. Jest w tedy czystsza i chłodniej sza, o ile nie stoi w dzbanku zbyt długo. Pod ścianami leżą wokół dziedzińca fragmenty (wykopanych kamieni: kapitele kolumn, bloki, stele, ułam ki reliefów. Na zewnątrz prowadzą drzwi z grubych desek i o w y sokim progu. Takie drzwi są z pew nością jednym z naj kosztowniejszych fragmentów dom u. Poza palmami i tamaryszkami nie ma wszak w N ub ii żadnych drzew, a i tych jest niewiele. Drzewo jest w ięc bardzo drogie. Ale najwspanialszy jest zamek w tych drzwiach: po tężna belka tworzy zasuwę, nie m a an i kawałka żelaza. Po zamknięciu zasuwa wchodzi w otwór wydrążony w murze. Drzwi są niskie i wchodząc trzeba dobrze skłonić głowę. Tak musiały być skonstruowane w ej ścia do domów w czasach faraońskich i takie też za pewne były wierzeje za pierwszych Piastów. W izbie przy wejściu mieszka Rais. To kierownik arabskich robotników. Rais jest postacią ważną i sza nowaną. Musi mieć autorytet i doświadczenie. Byle kto zostać nim nie może. Trzeba m ieć za sobą w iele sezonów pracy na wykopaliskach, aby zostać pośredni kiem m iędzy robotnikami a kierownikiem ekspedycji. Dobrych RaisóW strzeże się jak oka w głowie, by nie zostali zjednani przez inne wyprawy. Nad drzwiami wejściowymi w isi szmatka zwinięta na podobieństwo wianka. To krążek należący niegdyś do poprzedniej żony właściciela domku. Kładła go na gło wę pod ciężkie dzbanki pełne wody albo pod blaszankę. 102
Gdy umarła, właściciel domu (powiesił krążek nad drzwiami. Taki tu zwyczaj. Drzwi wejściowe i izba Raisa m ieszczą się we wschodniej ścianie domu. W północnej jest kuchnia i jadalnia. W zachodniej: magazyn będący równocześ nie łazienką oraz pracownia. W pracow ni stoją rajsbrety do kreślenia rysunków architektonicznych, stoły do pisania, diwie półki z książkam i. Pracownia nie ma drzwi i wieczorem roi się tu taj od muszek. W południowej ścianie tworzącej długą izbę stoją na mioty dzielące ją na szereg pokoików mieszkalnych. Daje to złudzenie niezależności. Oczywiście gdy ktoś chrząknie, słyszą go wszyscy. Oto i nasze królestwo. Niski dom arabski podobny do bunkra. O szóstej rano pije się w Faras kawę. Potem wyru sza się na Kom, czyli po arabsku wzgórze. Śniadanie będzie później. Kom to właśnie m iejsce, wokół któ rego skupia się wszystko. Tutaj w ydarzył się faraski cud. Choć jest wcześnie i słońce dopiero co wzeszło, dolatuje już stamtąd śpiew robotników. Aby tam dotrzeć, trzeba przebrnąć przez dw ieście metrów piasz czystych wydm. Rano to przyjemny spacer. W połud nie będzie to okrutna droga. Ale o Komie zdążę jeszcze opowiedzieć. Tymczasem rozejrzyjmy się wokół. Wzgórze jest położone tuż nad rzeką, dom zaś leży na skraju pustyni. W łaściwie pu stynia dotyka zachodniej ściany domu. Poprzez piasz czyste wydmy dochodzi się do kanału, nad którym rośnie trochę krzaków i położonych jest kilka poletek uprawianych przez mieszkańców Faras. Kanał jest wąski, można go przeskoczyć, a i przejść łatwo, bo ma nie więcej niż pół metra wody. Rośnie tu trochę palm, a popołudniami i wieczorem chórem rechoczą żaby. Zwłaszcza jedna cieszy się w ielką sławą wśród człon 103
ków ekspedycji, bo nikt w Polsce n ie słyszał, aby żaba płakała ludzkim głosem. A ta naprawdę to robi. Musi to być wiekowa i zasłużona żaba, która musiała w iele widzieć, bo po cóż by inaczej płakała ludzkim głosem? Nieraz wybieraliśmy się nad kanał, aby jej posłuchać. Zresztą nad kanałem jest bardzo pięknie. A jeszcze piękniej jest dalej. Za kanałem ciągnie się twarda równina usiana drobnymi kamyczkami. Leżą tu ka mienie przedziwnej nieraz piękności: krzemienie, kwarce, dziwnie wymodelowane kawałki granitu, nie raz znajdzie się także ułamek agatu. Później jest jesz cze wyschłe prawie doszczętnie słone jezioro. Jego brzegi są pokryte grubą skorupą białej soli, pośrodku zaś, zamiast wody, jest czarna błotnista breja. Gdy czasem, co zdarza się rzadko, w iatr zmieni kierunek i dmuchnie od zachodu, wówczas do obozu napływa mdlący zapach gnijących roślin. Łączy się z zapachem butwiejących tamaryszków. K iedyś rósł wokół jeziora gęsty las. Teraz prawie w szystkie tamaryszki już umarły, ich gałęzie i pnie rozsypują się w pył, w y dając z siebie dziwną i gnębiącą nas woń. Trupy niektórych tamaryszków nie upadły, jak przystało zmarłym. Padający na ziemię proch ich martwych gałęzi i igieł zmieszał się z nawianym przez wiatry piaskiem. Powstały wzgórza wysokie nieraz na kilkanaście metrów. Na pozór: piaszczysta górka, lecz gdy odkopać kawałek, widać, że jest to grobowiec drzewa. Dalej, za słonym jeziorem, nie ma już nic prócz pustyni. Zaczyna się tu wypalony i pusty obszar, któ ry ciągnie się aż do Atlantyku. Tu zaczyna się Pusty nia Libijska, która łączy się z Saharą. Właściwie jest to jedna pustynia. Gdyby wyruszyć z Faras prosto na zachód, najprawdopodobniej nie napotkałoby się aż do oceanu ani jednego osiedla ludzkiego, najwyżej mo 104
że namioty jakiejś karawany. Dlatego gdy patrzy się sprzed domu naszej ekspedycji na zachód, ma się wra żenie, że widać morze. Najbliższy zam ieszkały brzeg — to Ameryka. Pierwszy raz zobaczyłem to morze wieczorem, po przyjeździe. -Profesor Michałowski zabrał mnie na Kom, do kościoła, tam gdzie odkryto freski. W czer wonym wieczornym słońcu pyszniły się na ścianach ciemne twarze nubijskich królów i biskupów, jasne twarze nubijskich madonn. Madonny unosiły sdę na zżartych starością ścianach, wciąż m łode — i wy ciągały błogosławiące ręce. Pokazywanie gościom tych skarbów to przyjemność, której profeśor nigdy niko mu -nie odstępuje. A potem po zmurszałych schodkach wdrapaliśmy się na jedną ze ścian. Z pradawnych murów, w których tkwią faraoóskie bloki z tajemni czymi napisami, roztaczał się w ielki w idok na rzekę i pustynię. Na zachodzie, za słonym bagnem, rozpoczy nały się góry. Z płaskiej patelni piasku wyrastają ska ły o dziwnych kształtach: ni to piramidy, n i to domy, ni to ogromne kapelusze. Stoją jedna za drugą, nie powiązane razem, brązowoczerwone. Pomiędzy nimi żółty piasek. Za górami zachodziło słońce barwiąc pia sek na liliowo, zupełnie jak na złych obrazach sprzeda wanych w naszych antykwariatach, a wyobrażających bogatych szejków i półnagie hurysy. Ciemna zieleń palm na brzegu, żółty piasek, czerwonawe góry i fiole towe blaski słońca — to wszystko było złym malar stwem, ponieważ jednak wyszło spod ręki mistrza, ja kim jest natura, było przeto zachwycające. Nad wszystkim panowała zupełna cisza. Cisza w Faras mogłaby się stać tematem studium. Czasem tylko przerywa ją strącony kamyk w kościele lub sączenie się strumyczka piasku. Z rzadka od w si zaszczeka pies. Może też odezwać się szakal. Ale są to tylko puenty 105
punktujące zakończenie (poszczególnych rozdziałów ciszy. Potem słońce zaszło, znikły kolory, cisza jeszcze się spotęgowała. Zmierzchu tu n ie ma, zachody są szybkie i zaskakujące. Ale nim nadejdzie wieczór, jest w Faras długi i pracowity dzień, o którym za cząłem opowiadać. Od rana na Komie śpiewają robotnicy. Wynoszą piasek w miękkich trzcinowych koszach. Niosą je na ramieniu, idą statecznie, powolnym krokiem. Jeden rząd w jedną stronę, drugi, z pustymi koszami, w drugą. Bose nogi wznoszą tum any kurzu. Druga fala pyłu podnosi się z wysypiska. Tam i z powrotem, dwa mijające się rzędy, monotonny, w ciąż się obracający ludzki konwejer. Tak pewnie w yglądali robotnicy wznoszący piramidy. Kurz, śpiew , kosze, słońce. W wykapie kilku ludzi motykami zgarnia ziemię w podstawione kosze. O czym m ów ią śpiewane przez robotników pieśni? O ciężkiej pracy, o domu, o innych sprawach. Melodie są ciągle te same, lecz treść się zmienia. Nieraz są to improwizacje: o Raisie, o pro fesorze Michałowskim, o archeologu, który ma właśnie dyżur na Komie, o wczorajszych wydarzeniach we wsi, 0 gościach, którzy odwiedzili Faras. W pierwszych trzech kampaniach część robotników została zwerbowana w samym Faras, część zaś po chodziła z dalszych w si, a nawet z Egiptu. To „na w et” jest może przesadne, ponieważ Egipt leży o ki lometr stąd. Granica przebiega tuż koło Faras. W czwartej i ostatniej kampanii ludność tutejszej wsi została już ewakuowana i trzeba było wszystkich ro botników sprowadzać z daleka. Nubia przestaje istnieć 1 opuszczają ją Nubijczycy. O godzinie dziesiątej trzydzieści w obozie jest śnia danie. Teraz jest już bardzo gorąco. Dzbanki z wodą, 106
w którą wciśnięto cytryny, zostają natychm iast opróż nione. Robotnicy arabscy odkładają .motyki i kosze, rozsiadają się w cieniu tamaryszków, w malowniczych pozach i grupach po kilkunastu. Część znika w „Hiltonach”. Tę szumną nazwę nadali p olscy archeolodzy trzem szałasom z trzciny, ustawionym w połowie drogi między Komem a obozem ekspedycji. W szałasach mieszczą się kawiarnie założone przez najbardziej obrotnych spryciarzy specjalnie dla obsługiwania ro botników z wykopalisk. Bez kawiarni życie byłoby dla Araba niemożliwe. Robotnicy rekrutują się z okolic Wadi Halfa, a pewna liczba przyjeżdża z Ballana, miejscowości położonej o dwadzieścia kilom etrów stąd, już na terenie Egiptu. Przez kilka m iesięcy są pozba wieni domu. Ale ponieważ Nubijczyk spędza poza do mem nieraz nie miesiące, lecz lata, w ięc i dla tych ludzi to nie pierwszyzna. Zamiejscowi mieszkają w dwóch czy trzech wielkich izbach w ynajętych. do tego celu przez ekspedycję, jednak większość wolnego czasu spędzają w „Hiltonach”. Nazwa, jak się łatwo domyślić, pochodzi od słynnego przedsiębiorstwa ho telowego „Hilton”, która posiada m iędzy innymi luk susowy i piękny architektonicznie hotel w Kairze, nad brzegiem Nilu. Miejscowe „Hiltony” prosperują, a ich właściciele znają się na interesach. Oczywiście udzie lają klientom kredytu, a potem, gdy nadchodzi wypła ta, pojawiają się z zeszytami w ręku i skrupulatnie co do piastra ściągają długi. Są wśród robotników i tacy, którzy po prostu przekazują całą wypłatę w ręce właś ciciela kawiarni.. Bo zresztą nazwa „kawiarnia” nie oddaje pełnej istoty rzeczy. Wieczorami chwiejny chód i schrypnięte głosy niektórych bywalców wskazują, że kawa nie jest jedynym pitym w „Hiltonach” napojem. , i ; Teraz w jadalni naszego domu zbierają się wszyscy 107
członkowie ekspedycji. Rozmowa toczy się wokół wy darzeń na Komie. Dzisifejszy dzień zaczął się obiecu jąco. Profesor Rogalski wraz z arabskim i robotnikami otworzył grób jednego z faraśkich biskupów. Badanie szczątków ma potwierdzić lub podw ażyć wierność por tretu odkrytego w jednej z kap lic kościoła. Przy portrecie i na grobie zdołano odcyfrow ać napisy świad czące, że chodzi o jednego i tego samego człowieka. Wyniki badań będą znane jutro. Chwilowo przenieśliś my szczątki biskupa w trzech torbach papierowych do pracowni w naszym domu. Trochę to dziwne, ale Ro galski powiada, że nieboszczyk sprzed tysiąca lat za traca już swoje nieboszezykowate cechy i staje się po prostu obiektem naukowym. Praca profesora może nie kiedy przyprawić nerwowego człow ieka o dreszcz. Słyszałem, jak ktoś w domu pytał: — Gdzie jest profesor Rogalski? Ktoś inny odpowiedział mu: — Rogalski? A, jest w grobie!... Ja też miałem z Rogalskim szokujące przejście. Kie dy asystowałem przy otwarciu grobu, Rogalski pod niósł znalezioną czaszkę, obejrzał uważnie, po czym wytrząsnął jakąś małą, brązową grudkę. — Niech pan potrzyma — powiedział. — Co to jest? — zapytałem biorąc grudkę do ręki. — Zmacerowany mózg... Profesor powiedział to z uśmiechem, patrząc, jak zareaguję. Muszę przyznać, że grudka o nudo nie wy padła z ręki na piasek. Z trudem opanowałem się, aby jej nie rzucić. Odkryto dziś korytarz pod kościołem. Wydaje się zupełnie pusty, nie można go jednak dokładnie zba dać, bo stary mur grozi zawaleniem. W przyszłości, gdy archeolodzy będą chcieli zbadać, co kryje się pod kościołem, trzeba będzie ów mur rozebrać. To stanie 108
się wtedy, gdy wszystkie freski będą już zdjęte ze ścian, i — o ile czas na to pozwoli. Po śniadaniu praca zostaje wznowiona. Trwać bę dzie teraz do pół do drugiej. Ale o to powstaje nie oczekiwana przeszkoda. Pod domem u staw ia się kolej ka ubranych na czarno kobiet nubijskich. Kiedy w y chodzę z jadalni, wśród kobiet w ybucha panika. Odwracają się i zakrywają twarze. Rozumiem, jestem obcym, nigdy mnie dotąd nie w idziały. A le czemu zasłaniają twarze, wszak w Nubii k ob iety nie noszą zasłon? Ale podchodzi kucharz Mohammed i wskazuje ręką wiszący u mej szyi aparat fotograficzny. Chowam aparat i kobiety znowu ustawiają się w kolejkę. Jest ich osiem, ogonek jak w ubezpieczalni. Przyszły po poradę lekarską. Zwykle przychodzą po południu, zresztą dla tutejszych ludzi czas w łasny i cudzy nie stanowi problemu. Czasu jest dużo. Za to lekarza w Faras nie ma. W tej sytuacji europejscy archeolo dzy muszą sami zająć się leczeniem. Wśród nich zresztą też nie ma medyka, ale jest w obozie spory zapas medykamentów. I jest także zdrowy rozsądek archeo logów, który pozwala im uleczyć niejedną poważną chorobę. Leczenie tutejszej ludności to raj dla leka rza! Nikt nigdy nie brał tu żadnych lekarstw, zwykła polopiryna potrafi więc zdziałać cuda. Widziałem, jak kobiecie uskarżającej się na przew lekłe bóle w okolicy wątroby, od w ielu już dni n ie opuszczają cej łóżka, zaaplikowano nowalginę. Jednocześnie po stanowiono, o ile bóle powrócą, wysłać ją do szpitala w Wadi Halfa. Ale następnego dnia jej mąż przyszedł z podziękowaniami do obozu. Chora wstała już z łóżka i nic ją nie bolało. M yśleliśmy wtedy, że to wynik sugestii, ślepej wiary we wszechmoc naszych prosz ków. Sądziliśmy, że najpóźniej następnego dnia bóle 109
powrócą. Ale nie wróciły. Po w s i rozeszła się wieść o jeszcze jednym cudownym w yleczeniu. Kiedy indziej zgłosiło się trzech policjantów z miesz czącego się o kilkaset metrów posterunku granicznego. Byli kaszlący i słabi, nie w iedzieli, co im jest, i stracili ochotę do życia. Dostali po p ięć pastylek akronu. Baliśmy się, że bezskuteczność naszego leczenia może nam utrudnić życie. Bądź co bądź, policja jest zawsze policją. A tymczasem nazajutrz n ie było końca po dziękowaniom. Jeszcze innym razem widziałem , jak jeden zastrzyk penicyliny radykalnie uleczył ciężko chorego człowie ka. Ów pacjent m iał strasznie owrzodzoną rękę. Lała się z niej ropa. Trudno było ustalić przyczynę scho rzenia, od chorego nie m ogliśm y się niczego do wiedzieć. — Tak się stało — m ówił tylko — Allach tak chciał. Wyglądało tak, jakby uratować mogła go tylko am putacja. Ale nie mogliśmy przecież podjąć takiej de cyzji. Dano mu zastrzyk penicyliny i kazano zgłosić się następnego dnia po drugi. W rzeczywistości myśla no o tym, by jutro, przekonawszy go, że nasze możli wości tu nie wystarczają — w ysłać go do szpitala. Jednak następnego dnia nie mpgło już być mowy ani o szpitalu, ani o amputacji. Stało się coś, czego nikt z nas nie przewidywał: ręka goiła się! Tylko jeden człowiek był tego pewny od początku: chory Nubij czyk. Po drugim zastrzyku owrzodzenie minęło zu pełnie. Medyczna sława polskiej ekipy jest więc w okoli cach Faras róiwna jej sław ie archeologicznej. Dochodzi zresztą do nadużyć. Niektórzy pacjenci zgłaszają się tylko po to, by podstępnie wyłudzić kilka proszków. Potem sprzedają je w „Hiltonach”. Polska polopiryna jest tam cenionym pieniądzem. 110
Jak się więc okazuje — archeologia jest skompli kowanym zawodem. Wymaga znajom ości metod ko pania, głębokiego znawstwa historii danego kraju i jego kultury materialnej, starożytnych języków, .pisma i obyczajów, wielkiej wiedzy w dziedzinie archi tektury, rzeźby, ceramiki, orientacji w numizmatyce i starożytnym prawie, w dziejach religii i budowy okrętów, w wojskowości i antropologii. Prócz tego wymaga wszechstronnych talentów dyplomatycznych dla utrzymywania dobrych stosunków z rządami kra jów, gdzie warto kopać, uzdolnień bankowych dla podołania nieustannym komplikacjom finansowym, umiejętności lingwistycznych i ogłady towarzyskiej dla zapewnienia sobie dobrych stosunków z miejscową ludnością, bez której życzliwości praca byłaby nie możliwa. Trzeba być specjalistą od transportu i załat wiania formalności celnych. Trzeba um ieć fotografo wać i rysować plany architektoniczne. Trzeba też umieć leczyć. Utrzymywanie dobrych stosunków z miejscową lud nością jest niezwykle ważne. Nie można być dobrym archeologiem, o ile nie jest się życzliwym dla ludzi. A przecież niełatwo się z nimi porozumieć. Nubij czycy są ludźmi o w ielkiej uczciwości i nie są wrogo nastawieni do obcych. Lecz są też bardzo dumni i łatwo ich urazić. Trudno znaleźć wspólny język. Trzeba się przystosować do ich obyczajów, mental ności, a nawet sposobu prowadzenia dyskusji. Oto przykład. Wszyscy wiemy, jak nieprzyjemnie jest wpychać się do zatłoczonego autobusu, i wiemy, jak się to odbywa w Polsce. A oto jak wygląda ta scena w jednej ze w si pod Wadi Halfa, tam gdzie dociera autobus — przedpotopowy gruchot o kierownicy przy wiązanej drutem, w którym dźwignia zmiany biegów jest podpierana kijkiem o kształcie widełek, bo ina 111
czej opadłaby na pierwszym w yboju. Autobus kursuje rzadko i jest zawsze niem iłosiernie zatłoczony, a pa sażerowie jadą nawet na dachu. Jakiś człowiek w sza rej od brudu dżibie podnosi rękę. Autobus zatrzymuje się. Przechodzień zwraca się do kierowcy: — Na boga, bracie, zabierz m nie ze sobą! — Nie zabiorę cię, na boga, albowiem nie ma miejsca... — Lecz wszakże, na boga — ciągnie niezrażony przechodzień — muszę jechać, bo obiecałem Alemu, że będę w Wadi! — Zabrałbym cię chętnie i w ierz m i, że odmawianie sprawia mi przykrość, lecz nie m am miejsca. I poza tym nie mogę z tobą rozmawiać, bo się śpieszę. — Weź mnie przecież, bo m uszę jechać. — Oczywiście, że chętnie bym cię wziął, lecz sam przecież widzisz, że nie ma m iejsca. — Na boga, weź mnie jednak! — Na boga, zupełnie nie mogę! — Lecz ja muszę jechać. Inaczej co powiem Alemu? — Bracie! Nie mam miejsca i bardzo mi się śpieszy. — Na boga, weź mnie! — Na boga, nie mogę! — Więc cóż powiem Alemu? —: Rozumiem cię doskonale, lecz sam widzisz, że zupełnie nie mogę.... — Q Allachu, spraw, aby ten człowiek przestał mi się sprzeciwiać! — O Allachu, spraw, aby ten człowiek przestał mnie nudzić! — Więc nie chcesz mnie wziąć? — Na boga, nie mogę! — Oby twój dom został obsrany!... Autobus rusza, a po kilometrze zatrzymuje się zno wu, bo ktoś macha ręką. Dyskusja znów się powtarza.
na
A my, przyzwyczajeni, że. podobne dyskusje znacz nie szybciej dochodzą do końcowego w niosku, musi my uznać, że w Afryce, podobnie jak i na wschodzie, czas się nie liczy, choć nieraz się o nim m ów i. Ważna jest za to sama dyskusja. Trzeba o tym stale pamiętać. Zwłaszcza, że archeolo gom pracującym w Nubii, tuż przed potopem , zależy na każdym dniu. A dziś właśnie przeszkodzono nam w pracy. Ogo nek czarno ubranych kobiet cierpliwie czeka na po radę lekarską. Nie można ich odprawić, raczej trzeba odłożyć wszelkie zajęcia. Cztery spośród nich przyszły do obozu, ponieważ męczy je kaszel. Zwykłe przeziębienie. Z tym i nie ma kłopotu: polopiryna, akron — to w ystarczy. Jed na przyniosła dziecko z wysypką. Tu w ystarczy talk i jakaś maść łagodząca. Lecz za tą kobietą przykucnęła na ziemi inna — młoda i ładna dziewczyna. Nubijskie kobiety potrafią siedzieć w kucki całym i godzinami, więc nikomu nie wydało się to dziwne, zwłaszcza że jej ciemna i ładna twarz nie zdradzała żadnych uczuć, a tym bardziej bólu. Jednak gdy przyszła jej kolej, okazało się, że dziewczyna cierpi na ostre bóle brzu cha. Czyżby ciąża? Jej mąż, fellach z Faras, zaprzecza. No, oczywiście, przecież żaden Nubijczyk nie przyj dzie zawracać głow y białemu ciążą sw ej żony. Dzieci rodzą się w Nubii nie od wczoraj i nigdy nie była przy tym (potrzebna pomoc białych. O cóż w ięc chodzi? Nie wiadomo. Kobieta ma te bóle od wczoraj. Nie może się wyprostować. Chłop jąka się, plącze. Widać, że opowiadanie o cierpieniach żony krępuje go i peszy. Czy to wypada, by mężczyzna tak się tym przejmo wał? Ale przejmuje się, patrzy na nas błagalnie, w je go oczach czają się łzy, lecz wstydzi się tego. 8 — A rc h an io ły I sz a k ale
113
Rozkładamy materac pneum atyczny i każemy ko biecie położyć się. Dziwnie w ygląda to ambulatorium lekarskie w ogródku pod palm am i. Kobieta kładzie się na materacu dopiero w tedy, gd y mąż skinieniem głowy jej na to zezwolił. Teraz zaczynają się kłopoty. Wszak trzeba ją zbadać. Chora je st spowita w szereg warstw czarnej tkaniny, pod k tórą n ie można niczego wymacać. Rogalski i Jakobielski, pełniący w naszej ekipie obowiązki lekarzy, tłum aczą mężowi, że musi zezwolić na odsłonięcie brzucha żony. Rozpaczliwie rozgląda się wokół, szukając pom ocy. Pozostałe ko biety udają, że niczego nie zrozum iały. Mężczyzna sam musi podjąć tę niebywałą decyzję. Pozwolić obcym, by odsłonili brzuch jego kobiety i jeszcze go dotykali! Czyż normalny mężczyzna może ścierpieć coś podob nego? Nie, to niemożliwe — i chłop odmawia. Ale boi się. Lęka się, może ją utracić. W jego duszy toczy się walka. Jeśli nie pozwoli — żona może umrzeć. Lecz gdy pozwoli, tamte kobiety z pewnością roztrąbią to po wsi i zostanie zhańbiony na zawsze. Co czy nić? W okrutnym zapamiętaniu chłop traci panowanie i po policzkach ściekają mu grube łzy, nie licujące z honorem mężczyzny. Lecz w końcu miłość do żony bierze górę nad umiłowaniem honoru. Skinął głową. Tak, zgadza się. Nasi lekarze wyłuskują spod przykryć smagły i piękny brzuch dziewczyny. W jej nogach usiadła teraz jakaś starucha, zapewne krewna, i przytrzymuje odzienie, aby, broń Boże — nie odsłoniło się to, co jest poniżej. Diagnoza jest trudna. N ie można ustalić nic pewne go. Ekipa dzieli się na dwa odłamy. Jeden twierdzi, że to wątroba lub jakieś powikłania kobiece, drugi obstaje przy ślepej kiszce. Ktoś przypomina sobie, że przy ataku ślepej kiszki trzeba kazać pacjentowi pod 114
kurczać i prostować nogi, bo to najpew niejszy spraw dzian. Tylko nie pamiętamy, czy chory n ie może ich podkurczyć, czy przeciwnie — nie m oże wyprostować. W każdym razie którejś z tych dwóch rzeczy nie może. Nasza pacjentka ma stale podkurczone nogi. Więc trzeba kazać jej, aby spróbowała wyprostować. Nie pojmuje, co do niej mówimy. W strząśnięty mąż też nie może tego pojąć. Trzeba pokazać. Gazy, męż czyzna potężnej budowy, w szortach i koszulce gim nastycznej kładzie się opodal na piasku i rytmicznie podkurcza i prostuje nogi ukazując potężne, umięśnio ne uda. Chora kobieta obraca ku niem u 'twarz i nagle zaczyna się śmiać. Śmieje się dziecinnie, do łez, mimo bólu. My za nią, za -nami wszyscy. I tak stoim y pod palmą nad leżącym w piasku Gazym, który zły, lecz uparty, nie zaprzestaje ćwiczeń gimnastycznych. Ko bieta aż łka ze śmiechu, zupełnie zapomniała o cierpie niu. Wreszcie zrozumiała, o co chodzi, ale nie może wyprostować nóg. Badanie skończone. Nubijczyk okrywa żonę i poma ga jej wstać. Wstaje zgięta wpół. W naradzie biorą udział wszyscy Polacy. Wniosek jest jednomyślny. O ile to jest wątroba, to mamy środki mogące przy nieść ulgę. Lecz jeśli to nie jest wątroba, a ślepa kisz ka, każda godzina zwłoki może spowodować śmierć. Dlatego nie można ryzykować. Kobieta m usi być za raz wysłana do szpitala w Wadi Halia. Tak się szczęś liw ie złożyło, że jest właśnie samochód, który za kijka minut ma ruszyć w drogę powrotną. Trzeba ją wysłać tym właśnie samochodem. Gdy wyrok zostaje ogłoszony, mąż chorej płacze jak bóbr. Na próżno mu tłumaczymy, że to najpewniej nic groźnego i za tydzień żona będzie już chodzić, a najdalej za dziesięć dni wróci do domu. O nie, on wie, że to oznacza nieszczęście. Wyjazd do szpitala, 115
w ręce obcych ludzi, z dala od domu, to może ozna czać tylko jedno — że więcej jej już nie zobaczy. Chli pie i lamentuje: — Taka młoda, taka dobra żona, taka szkoda... Nic tu nie pomogą pocieszenia. Antek Ostrasz, skarbnik ekspedycji, wypłaca fellachow i dwa funty tytułem zaliczki za pracę na K om ie. Zbolała para ła duje się do landroyera i ruszają w drogę. Można znów zająć się pracą. Archeolodzy idą na wzgórze, a ja, którego praca polega tu głównie na patrzeniu, id ę powłóczyć się po wsi i nad Nilem. Wieś jest m aleńka, składa się na nią kilkanaście obejść, każde bliźniaczo podobne do zaj mowanego przez ekspedycję. Rozrzucone na szczerym piasku, by nie zmarnować ani kawałeczka uprawnej ziemi, bez okien, z drewnianymi wrotami, nad który mi świecą wmurowane w glinianą ścianę porcelanowe talerze, zdobne w różowe i niebieskie kwiaty. Każdy dom w Nubii jest ozdabiany takim i talerzami, to sta rodawny zwyczaj, przechowany od niepamiętnych cza sów. Cóż z tego, kiedy talerze upiększające nubijskie domy są wyrabiane w Niemczech; za to nad niektóry mi drzwiami wiszą bez wątpienia miejscowe ozdoby: wielkie jaszczury metrowej długości — warany. Wy suszone na słońcu, szczerzą zębiśka odstraszając węże i złe duchy. Wnętrza domów w Faras są przeraźliwie puste. Żad nych mebli prócz szerokich łóżek, w których zamiast siatki są rozciągnięte pasy z palmowego włókna. Cza sem można w takim domu jeszcze znaleźć kuchenny stół, a szafa jest wielką rzadkością. Również ściany są zupełnie gołe, choć trafiają się niekiedy wycięte z jakichś gazet i przybite do ściany fotografie. W jed nym z domów widziałem duży kolorowy portret Zofii Lor en o wielkim, śmiałym dekolcie, a obok zdjęcie lid
przedstawiające kobiety siedzące u fryzjera z suszar kami w formie hełmów na głowach. N igd y nie zdoła łem się dowiedzieć, czemu to właśnie zdjęcie zostało uznane za tak interesujące, że aż godne powieszenia na ścianie. Nie wiem też, co zdaniem gospodarza domu miało ono oznaczać. Potem idę nad rzekę. Jej brzeg jest gęsto zarośnięty zielonymi krzakami, rosną tu też palm y. Gdy woda w N ilu jest niska, a dzieje się tak w zim ie, z mułu wyłaniają się korzenie palm, lecz gdy przybierze, pal m y brodzą w wodzie jak czaple. Na brzegu czuć za pach wodorostów i zgniłego sitowia. W ieje orzeźwia jący wiatr, jest tu chłodniej. Żaby skaczą do rzeki, a po brzegu kręcą się jaszczurki, nieraz można spotkać i węża. Masa wody w takiej bliskości pustyni przy nosi ulgę. Można tu usiąść i godzinami wpatrywać się w nurt. Dalej na południe, o dw a ty s i ą c e kilo metrów stąd, rzeka zieje bagnistymi oparami, a po jej powierzchni płyną tysiące wysp. Są to gęste kłębo wiska wodnych hiacyntów, przekleństwo tej rzeki w jej górnym biegu. Utrudniają żeglugę, zatykają nurt wodny, obrastają tamy. Tutaj n ie docierają, drogę przegradza im tama w środkowym. Sudanie i pięć katarakt nilowych. Dlatego tu nurt jest czysty, choć woda aż brunatna od mułu. Jej powierzchnia opalizuje w słońcu. Po wodzie przesuwają się ogromne, nieraz wysokie na pięć pięter, żagle arabskich feluk o niewysłowionym pięknie. Przesuwają się cicho i bar dzo powoli, jakby ważyły każdy krok. Nad rzeką uno szą się wielkie ptaki: czaple, flamingi, sępy i jastrzę bie. Czasem przetnie powietrze ,charakterystyczna sylwetka świętego ptaka Egipcjan ib isa— biała o cof niętych daleko do tyłu skrzydłach, długiej szyi i wy giętym dziobie. Św ięty ptak przypomina odrzutowce caravelle. 117
O pięćdziesiąt metrów z tyłu zaczyna się Sahara, tu zaś jest spokój i łagodny krajobraz podobny do tego, jaki w dzieciństwie m alował m i się .w wyobraźni, kiedy czytałem o dalekich morzach (południowych. Jeśli spojrzeć wzdłuż rzeki w tę stronę, dokąd płynie woda, na północ, iwidać Egipt. T e same piaski, ten sam wąski pasek ziejeni na brzegu, te same rude skaty. Krajobraz nie różni się niczym. To nadal ten sam kraj, Nubia. A jednak zawsze był przecięty granicą. Była to granica polityczna i cyw ilizacyjna, a nie geogra ficzna. O niecały kilometr od polskiego obozu jest sudański posterunek graniczny: biały domek o dwóch izbach, zbudowany na wzgórzu, skąd rozpościera się daleki widok na rzekę i pustynię. Drugi tak i sam posterunek jest po przeciwnej strome rzeki. P rzy drzwiach obu domków stoi zawsze wartownik: w szerokoskrzydłym czarnym kapeluszu, w szortach, z ładownicami przy pasie i z karabinem. Na nogach ma tenisów ki i zielone owijacze, przydatne może niegdyś w okopach pod Ypres, ale anachroniczne tutaj. Wartownik i flaga Sudanu na maszcie są jedynym znakiem, że tutaj się czuwa. Beszta załogi posterunku, c i policjanci, co nie mają w tej chwili służby, choć trzymają wartę nad Nilem, to jednak w niczym nie przypominają „Warty nad Renem”. Zrzucili mundury i są Ubrani w dżiby, zupełnie jak ich sąsiedzi z wioski. Leżą na łóżkach, grają w karty, popijają herbatę. Jeśli ktoś z polskiej ekspedycji pójdzie na spacer i zajrzy do posterunku, jest gościnnie zapraszany do środka, częstowany her batą, kawą Jub nawet coca-colą, w zamian musi się zrewanżować papierosami. Czas płynie, policjanci drze mią. Tak pewnie upływała służba w starożytnej twierdzy Buhen, w czasach, gdy „wszystkie sprawy Pana stały pomyślnie”. 118
A jednak {policjanci w Faras mają sw oje kłopoty. Od wielu lat trwa wielki przemyt poprzez tę granicę. Rząd egipski wprowadził liczne ograniczenia importo we, natomiast w Sudanie jest w szelkich towarów pod dostatkiem: od angielskiej whisky i żyletek po japoń skie odbiorniki tranzystorowe, am erykańskie i nie mieckie samochody. Jak zwykle w takich sytuacjach, przemytnicy usiłują wyrównać niedostatki państwo wej polityki ekonomicznej. Kwitnie kontrabanda. Do niedawna główną drogą do Egiptu i z powrotem był Nil. W nocy ciężko załadowane feluki o ciemnych dla niepoznaki żaglach przemykały się pod bokiem po licjantów. Rzeka jest szeroka, ma chyba z kilometr albo i więcej, więc przy odrobinie szczęścia i zręcz ności można się było przemknąć. Zdarzały się nawet pojedynki ogniowe między felukami a policją na brze gu. Od pewnego jednak czasu władze w yposażyły po licję w Faras w wielką, dwupokładową motorówkę uzbrojoną w potężny reflektor i karabin maszynowy, a przede wszystkim bez porównania szybszą od feluk. Od tej pory rzeka przestała być m agistralą przemytni czą, nie znaczy to jednak, że przestępcy zrezygnowali ze swego procederu. Po prostu zam ienili okręty nilowe na okręty pustyni Ładują teraz swe skarby na grzbie ty wielbłądów i omijają posterunki, podróżując sze rokim lukiem przez pustynię. Gdy po zachodzie słońca wdrapać się na któreś ze wzgórz widocznych na za chodzie, to jeśli św ieci księżyc, można dostrzec długie karawany zmierzające z południa na północ lub z po wrotem. Policja jest wszak tylko nad rzeką i choć cza sem wyruszają z posterunku nocne patrole w głąb pustyni, to jednak widocznie nie zapuszczają się zbyt daleko. Schwytanie przemytników to zresztą wcale nie prosta sprawa. W miarę upływu czasu przemytnicy dorabiają się majątku i teraz zamiast na grzbiecie 119
wielbłądów ruszają w drogę karawanami ciężkich i mocnych ciężarówek. Stopniowo nabierają śmiałości i zdarza się, że w nocnej ciszy faraskiego obozu sły chać warkot samochodów przejeżdżających niedaleko od wsi. Zresztą w nocy głos n a pustyni niesie się daleko. Ale oto i pora na obiad. O pierw szej ściągają z Ko mu umęczeni ludzie z twarzami szarym i od kurzu i gardłami zapieczonymi od upału. Po umyciu zasia dają do stołu. Obiad składa się z przekąski — zwykle tych samych ryb co i na śniadanie, zupy fasolowej, bulionu, czasem czegoś w rodzaju polskiego rosołu, następnie mięsa baraniego w postaci szaszłyku, kebabu lub kotleta, -rzadziej drobiu, w reszcie deseru, którym jest zazwyczaj któryś z angielskich puddingów. Potem kawa i owoce — o ile je dowieziono. Kucharz Mo hammed przeszedł dobrą szkołę pod bacznym okiem pani Michałowskiej i stara się, jak może.. Trzeba przy znać, że jest człowiekiem pojętnym . Teraz wszystkich ogarnia nieprzemożona senność. Największy upał przypada właśnie na porę poobiednią. Okoliczne kamienie i ściany domu rozgrzały się, wiatr cichnie, oczy kleją się tak mocno, że i zapałka nic nie pomoże. Choć sjesta zaczyna się na leżakach w patio, wszyscy po kolei nikną w e wnętrzu domu. Ogródek pustoszeje. Przed domem, pod palmami otaczającymi „Hiltony”, drzemią w malowniczych grupach nubijscy robotnicy. Śpią też duże żółte psy spokrewnione z sza kalami. Tak mija godzina. Potem część ekipy rusza z powrotem na Kom. Inni zajmują się leczeniem pacjentów ze w si zgłaszających się zwykle o tej porze. Jeszcze inni zasiadają w pra cowni nad rajsbretami i nad kartoteką zdjęć, segregują ceramikę i robią całą tę żmudną robotę papierkową, 120
bez której wykopaliska obejść się n ie mogą. Tak mija czas do kolacji. Nadchodzi wieczór. Lekko się ochładza. Na dzie dzińcu unoszą się chmary muszek, są ich miliardy. Drobne skrzydełka grają tak mocno, że z miejsc, gdzie ich jest szczególnie dużo, na przykład spod tamaryszków, płynie szum mogący przygłuszyć rozmowy. Brzę czenie zamienia się w warkot. 'Przy każdym otwarciu ust połyka się muszki, wpadają do herbaty tworząc w oka mgnieniu czarną, połyskliw ą warstewkę. Wy starczy otworzyć książkę, by biała stronica została na tychmiast zasypana czarnym tłum kiem . W powietrzu śmigają nietoperze zbierające bogate żniwo. Sudański kucharz i jego pomocnik zapalają w ielkie naftowe lampy o jasnym, bijącym w oczy blasku. Lam py wyłuskują z mroku pnie palm i czarne, błyszczące twarze rozpalających je ludzi. U staw iają lampy koło leżaków i zaraz tworzy się wokół nich wirująca aureola muszek. Na piasku przy lampach rośnie w ał owadów z opalonymi skrzydłami. Trzeba siedzieć możliwie najdalej od światła. Z wolna w obozie praca dobiega końca. Kucharze poszli już spać, pustoszeje pracownia. Wszyscy zbie rają się w ogródku. Kładziemy się na leżakach. Wieje lekki wiatr z północy, tu zawsze w ieje północny wiatr. Rozgrzane dziennym upałem ciało domaga się cieplej szego okrycia. Więc choć jest przecież tak ciepło jak w Polsce w letnie południe, naciągamy swetry i. dłu gie spodnie — dla ochrony przed muszkami. Rozmowa wiruje wokół przeróżnych tematów jak muszki wokół lamp. — Dawniej, kiedy zaczynałem kopać w Egipcie — powiada profesor Michałowski — było zupełnie ina czej. Dziś Egipt zamienia się z wolna w tak samo uczęszczany szlak turystyczny, taką samą „ceprostra-
dę” jak Zakopane czy włoskie m iasta. W tedy przyjeż dżała do Egiptu sama śmietanka ówczesnego świata. Książęta, baronowie, panie m inistrowe, premierzy, na w et królowie. Trzy tygodnie w Luksorze, dwa w Asuanie, tydzień w Wadi — taki był obowiązujący standard. Tak spędzał zimę dżentelmen. Prócz tego trzeba było poświęcić nieco czasu Kairowi i A leksandrii. Ale sami rozumiecie, że turystów było mało, choć wystarczało, by wypełnić kilka najdroższych hoteli. O takich pielgrzymkach, pociągach i statkach w ypełnionych stu dentami, drobnymi urzędnikami, rentieram i, jakie w i dzi się dziś, nie było mowy. Więc i praca archeologa była owiana o w iele większą tajem niczością i egzotyką. To była wyprawa... Dziś dolatuje się z Warszawy do Kairu w osiem godzin. A z Paryża odrzutowcem w sześć czy siedem. I można lecieć płacąc na raty, po kilkadziesiąt franków miesięcznie. — Tak — wtrąca ktoś inny — Egipt jest dziś przed pokojem Europy. Niedługo będzie n a św ieeie więcej uczonych egiptologów niż w Egipcie policjantów. A to dużo. — Ciekawe, jak to wpłynęło na egiptologię w sa mym Egipcie — dorzuca profesor. — Dawniej Egipcja nie prowadzili szerokie badania, dziś prawie to zarzu cili. Wyręczają ich inni. Zresztą to jest cecha całej egipskiej historii. Czy widział kto albo czytał, żeby Egipt składał komuś ofiary? Nigdy. Zawsze wszyscy składali ofiary Egiptowi. Teraz pani Michałowska opowiada, jakim szokiem była dla niej wizyta, którą wraz z mężem złożyła pew nemu wybitnemu, wielce wykształconemu i cenionemu profesorowi uniwersytetu w Kairze. Przyjęcie było okazałe, odznaczało się elegancją i dobrym smakiem. Lecz przy stole zgromadzili się sami mężczyźni. Obec ność Polki nikogo wszakżg nie żenowała, została przy
jęta jako coś naturalnego. Żona profesora i żony pozo stałych Egipcjan nie zostały przedstawione gościom, w ogóle się nawet nie pokazały. — Nie wiedziałam — opowiadała pani Michałow ska — czy czuć się zaszczyconą potraktowaniem mnie jak mężczyzny, czy urażoną, że nie traktują mnie jak kobietę. W końcu sama zaproponowałam, że pójdę od wiedzić panią domu. Moja propozycja została przyjęta z ulgą. Odprowadzono mnie do pokoju, gdzie były ko biety. Nie było tam stołu i nawet n ie było krzeseł. Panie rozmawiały na stojąco, wybuchając co chwila śmiechem i uważając swą sytuację za zupełnie nor malną. Tylko kręcące się po całym dom u dzieci raz po raz przynosiły coś ze stołu mężczyzn: banana, szklankę soku pomarańczowego albo cukierka.,.. Wróciłam do po koju „męskiego”, dziękując Bogu, że m ogę występować jako obojniak. Marek Marciniak, największy w ekipie miłośnik jazzu i piosenek, zaprotestował: —i To wyjątkowe. To się spotyka coraz rzadziej. Egipcjanie podbijają Europę. Dalida, Orlando, Bob Azam! To się robi coraz modniejsze. Dalej toczy się rozmowa o piosenkarzach, o filmach, o Afryce i Europie. Jest coraz później. Dziwię się, że nikt jeszcze nie idzie spać, wszak muszą być bardzo zmęczeni, a jutro znów praca od rana. A le nikt się nie śpieszy. Dobrze jest tak wyciągnąć się na leżaku i ga dać o byle czym. ». Potem ktoś włącza tranzystorowy odbiornik radio w y na baterię. I teraz już wiem, czemu nikt nie wy biera się spać. O północy, a ściślej za pięć dwunasta, można usłyszeć Warszawę na średnich falach. Jedna z kairskich radiostacji, nadająca na bardzo zbliżonej fali, kończy o tej porze audycje. I wtedy, jeśli wszystko dobrze pójdzie, można usłyszeć głos warszawskiego 123
spikera czytającego ostatnie wiadomości. Dlatego, choć sen morzy, wszyscy czekają do te j godziny. Ciekawe, co wydarzyło się w kraju. Zresztą wiadomości nie są najważniejsze; gdy dzieje się coś ważnego, to i tak można się o tym dowiedzieć z innych rozgłośni. Ale Warszawa podaje także prognozę pogody. To dziwne leżeć tak na leżaku, opodal pnia palm y, wśród rojów muszek, i słyszeć, że tam są przymrozki i ostrzega się kierowców przed gołoledzią... O trzeciej w nocy można zobaczyć na horyzoncie Krzyż Południa. Jesteśmy przecież już za zwrotnikiem. Ale na to nie czeka nikt. Rano trzeba wcześnie wstawać. Od strony w si napływa mdlący zapach tamaryszków. Od pustyni słychać poszczekiwanie szakali. Podchodzą czasem aż pod dom. W zupełnie czarnym, wyiskrzonym niebie wysoko przelatuje samolot. Leci do Chartumu, w głąb Afryki. Rozmowy, powoli cichną. Jeden po drugim wstajemy z leżaków i znikamy w naszych namiotach. Tak minął powszedni dzień w Faras.
Zmartwychwstanie
6 Czas teraz przypomnieć w szystko, co działo się tutaj przedtem, to znaczy — zanim przyjechałem do Faras. W dniu 9 stycznia 1960 roku prezydent Egiptu Nasser, stojąc na udekorowanej flagam i trybunie, ustawionej wśród ponurych skał dziesięć kilometrów na południe od Asuanu, w skupionej ciszy zachowy wanej przez rzeszę dostojników, oficerów i prostej pu bliczności, nacisnął guzik na tablicy. W tej samej chwili zakołysała się ziemia, ponad skałami wytrysła w górę chmura dymu i zaczęła się wzbijać w niebo — jedyna chmura na bezchmurnym niebie. Powietrzem targnął podmuch, a następnie potężny grzmot, po którym roz legło się przeciągłe dudnienie. Lecz nie była to — jak mogłoby się z tego opisu wydawać — eksplozja ato mowa. Przyciskając guzik prezydent wysadził w po wietrze dwadzieścia tysięcy ton bloków skalnych. To zapoczątkowało budowę kanału, którym popłynie Nil, gdy na jego głównym korycie zostanie wzniesiona Wy soka Tama. Był to jednocześnie początek budowy tamy. W dwa miesiące po tej eksplozji został ogłoszony 125
Apel. Wybuch oznajmił, że w N ubii zbliża się potop i że po latach dyskusji i walk tym razem nastąpi nie uchronnie. Zaś w dniu 8 marca 1960 roku do akcji przy stąpiła wielka światowa organizacja UNESCO, której zadaniem jest właśnie zmniejszanie szkód wyrządza nych przez różnego rodzaju potopy i kataklizmy. Ogło siła ona Apel Międzynarodowy skierowany do wszyst kich rządów, organizacji społecznych i prywatnych, a także poszczególnych ludzi dobrej w oli. Oto fragment Apelu Międzynarodowego: „W ciągu pięciu lat środkowa dolina Nilu zostanie przemieniona w wielkie jezioro. Cudownym budowlom, zaliczanym do najwspanialszych na ziem i, grozi zala nie. Tama przyniesie urodzaj w ielkim połaciom pustyni, ale udostępnienie nowych pól dla traktorów i stworze nie nowych źródeł energii dla przyszłych fabryk może wymagać strasznej ceny. To prawda, że gdy chodzi o zapewnienie pomyślności cierpiącym istotom ludzkim, wówczas — jeśli zajdzie konieczność — należy bez wa hania poświęcić dzieła z granitu i porfiru. Ale nikt zmuszony do takiego wyboru nie mógłby nie czuć się udręczony koniecznością dokonania go...” W tak patetycznych słowach wielka organizacja apelo wała o pomoc, o udział w ratowaniu tego, co się jeszcze da uratować w Nubii — najstarszym zamieszkałym kra ju świata. Tak więc UNESCO miała się stać współczes nym Noem, zaś arką — archeologia. Apel ogłoszono na specjalnej uroczystości w Kwaterze Głównej UNESCO w Paryżu. Przewodniczył posiedzeniu francuski mini ster kultury Andrć Malraux. Powołano Komitet Patro nujący, z królem Gustawem VI szwedzkim jako głową. Był to odzew na wezwanie skierowane do UNESCO przez rządy Egiptu i Sudanu. Oba te rządy nie były w stanie wziąć na siebie ciężaru zadania. Oba wołały o pomoc, wzywały do ratowania zabytków nubijskich, 126
zaś rząd sudański wnosił dodatkowo prośbę o prze prowadzenie szerokich prac badawczych mających na celu wyjaśnienie licznych zagadnień dotyczących prze szłości Nubii. Badań tych już w krótce nie można bę dzie przeprowadzić. Oba rządy zgodnie oświadczyły, że połowa znalezisk wykopanych przez każdą ekspe dycję zostanie przekazana krajowi, k tó ry ją wysłał. To również podkreślało wyjątkowość sytuacji. Rządy za zwyczaj nie zgadzają się na w yw ożenie zabytków z ich krajów. Warto wspomnieć, że inspiracją do apelu UNESCO był również polski raport z rekonesansu archeologicznego w Nubii, dokonanego w styczniu 1958 roku. Został on złożony u m inistra kultury ZRA. Na posiedzeniu w Paryżu przeczytano list prezydenta Sudanu, generała Abouda. Pisał on m iędzy innymi: „Sudan jest jednym z najstarszych cywilizowanych krajów świata. Nakłada to nań ciężar podwójnej odpo wiedzialności; po pierwsze wobec narodu sudańskiego, by zostały zachowane świadectwa i pom niki jęgo prze szłości, po wtóre — wobec społeczności międzynarodo wej. Historia Sudanu jest częścią historii ludzkości. Dlatego Sudan jest odpowiedzialny wobec reszty świata za zabytki leżące na brzegach doliny Nilu, w jego granicach. Od roku 1955 Sudańska Służba Starożytności praco wała w zagrożonym rejonie. Podjęto wykopaliska w Debeira, Serra, Faras, Semna. Prócz tego przepro wadzono z powietrza i na ziemi wstępny przegląd, aby upewnić się co do liczby i znaczenia stanowisk archeolo gicznych i zabytków, jakie znikną pod wodami nowego zbiornika. Zinwentaryzowano ponad sto stanowisk, wśród których są: cztery świątynie, liczne groby i kap lice wykute w skałach, czternaście twierdz (mających po cztery tysiące lat), dwadzieścia kościołów chrześci jańskich, siedem starożytnych miast, w iele cmentarzy 127
i inskrypcji w skałach. Z tych w szystkich miejsc czter dzieści siedem zginie na zawsze już w roku 1963 — w ciągu trzech lat. Sudańska Służba Starożytności, ze swym personelem i wyposażeniem nie jest w stanie sama sprostać tak ogromnemu zadaniu. Dlatego apeluję do całego świata o przyjście nam z pomocą w pracy ratowniczej... Jesteśmy gotowi odstąpić tym, którzy wezmą udział w akcji, co najmniej pięćdziesiąt procent znalezisk, a po nieważ Nubia jest archeologicznie m ało zbadanym kra jem, przeto znaleziska o wielkim znaczeniu są bardzo prawdopodobne. UNESCO była zawsze świadoma wielkich niebezpie czeństw, jakie wynikną dla zabytków w Nubii w rezul tacie budowy Wysokiej Tamy Asuańskiej. Znikną skar by nieobliczalnej wartości artystycznej i historycznej, stanowiące część kulturalnego dziedzictwa ludzkości. Zgodnie z postanowieniami, które legły u podstaw UNESCO, organizacja ta została zobowiązana do ochro ny takich właśnie wartości. Dlatego Dyrektor General ny UNESCO zdecydował się zapewnić zagrożonej Nubii wszelką możliwą pomoc. Sudan jest mu w najwyższym stopniu wdzięczny za całą włożoną w to pracę i za de cyzję Komitetu Wykonawczego w sprawie opublikowa nia Apelu Światowego... Jestem rad mogąc zakomunikować, iż nie bacząc na to, że Apel Światowy nie został jeszcze oficjalnie opu blikowany, szereg państw i instytucji wyraziło już ży czenie przyjścia nam z pomocą...” Odzew na Apel przeszedł wszelkie oczekiwania. Po sypały się zgłoszenia ze wszystkich stron świata. Za meldowano gotowość podjęcia prac przez ekipy z: USA (kilka uniwersytetów i fundacji), ZSER, Austrii, Argentyny, Belgii, Czechosłowacji, Danii, Finlandii, Francji, Ghany, Hiszpanii, Holandii, Indii, Jugosławii, 128
Kanady, NRD i NRF, Norwegii, Szw ecji, Wielkiej Bry tanii i Włoch. Jako jedna z pierwszych zgłosiła się Polska, a ściślej: Polska Stacja Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwer sytetu Warszawskiego, pracująca w E gipcie
129
dzieła sztuki, nawet całe św iątynie w zamian za datki na rzecz ocalenia świątyni w A bu Simbel. Oczywiście nic podobnie wulgarnego jak lista cen nie zostało ogło szone i ubiegać się mogą tylko rządy lub wielkie i sza cowne instytucje. Ale pięć św iątyń zostało wystawio nych na przetarg. Trzy z nich: Dendur, świątynia po święcona przez Cezara Augusta dwom utopionym bo haterom, Dabod zbudowana przez jednego z królów Nubii oraz Taffeh zbudowana w okresie rzymskim — zostały już rozebrane i przeniesione na bezpieczny, wy soko położony teren. Dwie inne: Ellezja zbudowana przez Totmesa III przed 3500 laty oraz Derr zbudowana przez Ramzesa II, muszą być, podobnie jak Abu Simbel, wycięte ze skały. Trzeba je uwolnić ze ścian skalnych, zanim będą mogły zostać przeniesione. Jak mówią, świątynią Ellezja interesuje się grupa włoskich insty tucji, natomiast Stany Zjednoczone pożądliwie kierują oczy na Derr. Miasto Indio w Kalifornu chciałoby prze transportować tę świątynię na podobną do egipskiej pustynię w dolinie Coachella”. Polacy, którzy zgłosili się jako jedni z pierwszych, a prócz tego m idi już dobrą sław ę ugruntowaną wy kopaliskami prowadzonymi przed wojną w Edfu, a po wojnie w Tell Atrib i w Aleksandrii, m ieli pewną prze wagę nad konkurentami. Profesor Michałowski posta nowił podjąć prace w Nubii sudańskiej, tej archeolo gicznej ziemi nieznanej. Miał prawo pierwszeństwa w wyborze miejsca. Lecz na co się zdecydować? Naj poważniejszym i nieomal jedynym źródłem wiadomości na temat tajemnic, skrytych w sudańskiej Nubii, były badania Anglika Griffithsa prowadzone przed pół wie kiem, zresztą badania bardzo staranne, wszechstronne i dokonane z ogromnym nakładem pracy. Prócz tego ekspert UNESCO, dr W. Y. Adams sporządził w ro ku 1960 inwentarz miejsc w Nubii, które były jego ISO
zdaniem warte zbadania. Przez krótki czas prowadzono wówczas sondaże i w Faras. Przed trzema laty było tu zw ykłe wzgórze, jakich wiele nad Nilem. Na jego szczycie sterczało trochę nie pozornych gruzów stanowiących resztki arabskiej cyta deli obronnej, pochodzącej ze stosunkowo niedawnych czasów. Griffiths kopał tu w roku 1909. Ód tej pory wiadomo było, że gdzieś w pobliżu pow inny się znaj dować resztki egipskiej świątyni faraona Totmesa III, ponieważ Griffiths odnalazł trochę bloków z faraońskimi kartuszami. Wiadomo było także, iż znajdują się w tej okolicy groby meroickie. Wreszcie Griffiths zba dał maleńki kościółek chrześcijański położony obok Komu, tuż nad Nilem, tak zwany „River Gate Church”, czyli kościółek przy bramie nad rzeką. To było wszystko. Podejmując decyzję profesor Michałowski nie miał łatwego zadania. Sytuacja była wyjątkowa. Wybór miejsca był równoznaczny z postawieniem wszystkiego na jedną kartę. Ewentualny błąd był ju ż nie do napra wienia. Grobu Tut-ench-Amona m ożna było szukać w Dolinie Królów przez pięć, a nawet dziesięć lat. Tu każdy stracony miesiąc oznaczał przekreślenie jedynej okazji. Wreszcie, po przestudiowaniu wszelkich dostępnych źródeł, zdecydowano się na Faras. Koncesja w Faras obejmowała teren równy siedmiu kilometrom kwadra towym. Gdzie kopać? Większość zainteresowanych utrzymywała, że należy podjąć badania dwóch cmenta rzy ludzi z Grup A i C, znajdujących się na skraju pustyni. To wydawało się pewniejsze niż wielka nie wiadoma, jaką był wówczas Kom — wzgórze nad rze ką. We wnętrzu wzgórza równie dobrze mogło nic nie być. Griffiths, badacz uważny i staranny, nie zdołał do niczego tam się dogrzebać. Prócz tego, aby dobrać 131
się do wnętrza Wzgórza, trzeba było usunąć tkwiące na szczycie resztki cytadeli arabskiej z czasów Mahdiego. To zaś oznaczało poważną stratę czasu i środków. Decyzja była więc trudna. Przypominała decyzję do wódcy w bitwie, który musi nakazać uderzenie wszyst kimi siłami w jednym punkcie. Jeśli rozproszy swe wojska — nie osiągnie zwycięstwa. N ie osiągnie go również i wtedy, gdy nakaże natarcie w źle wybranym miejscu. Zwycięstwo przyjdzie wówczas, gdy dowódca rozkaże nacierać wszystkimi siłam i w e właściwym punkcie. Wie on o tym i rozumie też, że raz wydanego rozkazu nie będzie już można zm ienić... Byli tacy, którzy mając na uwadze ogrom ryzyka ra dzili podjąć pracę na cmentarzach. A le profesor Mi chałowski, jak dobry dowódca, podjął inną decyzję. Czy był to przypadek? Czy nagłe tchnienie intuicji? Czy może suma wielkiego doświadczenia? Profesor m il czy. Pewnie był i czwarty czynnik, m oże najważniejszy: ambicja. W życiu Kazimierza M ichałowskiego ambicja, chęć przewyższenia osiągnięciami i sławą wszystkich konkurentów, wrodzona wielkim uczonym i wielkim odkrywcom radość pokonywania przeciwności — od grywały zawsze pierwszoplanową rolę. Myślę, że Mi chałowski rozumował tak: badanie cmentarzy Grup A i C jest pracą, która może przynieść poważne wyniki naukowe, ale nigdy nie stanie się ona wielką sensacją, nie skupi na sobie uwagi polskiego społeczeństwa i m ię dzynarodowej społeczności uczonych. Archeolog musi być strategiem. Można użyć innego porównania. W pań stwach demokracji parlamentarnej jeśli opozycja chce wygrać wybory, może się posługiwać zręcznymi obiet nicami; ale jeśli do walki wyborczej staje mąż stanu aktualnie sprawujący władzę, nie może się ograniczyć do obietnic. Musi wylegitymować się sukcesami. I tak jest również w archeologii. By móc prowadzić dalsze 132
badania, by uzyskać poparcie opinii i urzędów, jednym słowem, aby mieć nadal zapewniane możliwości pracy dla siebie, ekipy i stacji w Kairze — trzeba było sukce sów. Badanie starych cmentarzy je st wartościowe z punktu widzenia nauki, ale nie przemawia do w y obraźni laików. Natarcie na Kom było wielkim ryzy kiem, lecz w wypadku powodzenia gwarantowało sukces z gatunku tych, co rozpalają wyobraźnię niewta jemniczonych: skarby odnalezione w piasku, emocja odkrywania, tajemnice odwiecznego wzgórza... Oczy wiście w wypadku powodzenia. Ale... zwycięzców nie sądzą, podczas gdy kunktatorzy, ci, co nie potrafili podjąć odważnej i ryzykownej decyzji, sami skazują się na przegraną. Kazimierz M ichałowski nie jest kunktatorem. Jego żywiołem jest ryzyko i śmiałe na tarcie. Bliższy jest mu Foch niż Gamelin. Jedno jest pewne: nikt nie wiedział, co kryje się w e wnętrzu wzgórza. Był to jeden z tych momentów, które na w iele lat, czasem aż do końca, kształtują życie czło wieka. Jeśli taka chwila popchnie go w kierunku sukce su, mówi się: jemu się szczęści w życiu. Jeśli prze ciwnie — nic się wtedy o tym człowieku nie mówi. Podobnie było i tu. Gdyby decyzja podjęta przez Mi chałowskiego była błędna, .polska ekspedycja byłaby jedną z wielu, o których mówi się mało lub nic. A po nieważ zawsze jest łatwiej łuszczyć, niż tworzyć, przeto każdy urzędnik mógłby w każdej chw ili wstrzymać całą pracę. Stało się jednak inaczej. I dziś mówi się wśród archeologów o Polakach: ci m ieli wyjątkowe szczęście. Bo polska ekipa nie jest już dziś jedną z wielu pracujących w Nubii. Jest tą, która trafiła w „dzie siątkę”. Profesor podjął decyzję ataku na wzgórze jedyną do stępną drogą, nie zasłoniętą przez arabską cytadelę. 133
Było to coś w rodzaju archeologicznej Somosierry, ale nie narażającej ludzkiego życia. Jedyną drogą, pozwalającą przeniknąć głęboko we wnętrze Komu bez konieczności rozbierania arabskiej cytadeli, był kierunek ze wschodu na zachód, a więc od strony rzeki. Kampania zaczęła się 2 lutego 1961 ro ku. W pierwszych tygodniach odkopano pewną liczbę faraońskich bloków, najprawdopodobniej ze świątyni Totmesa III, o której swego czasu wspominał Griffiths. Dokładnie znaleziono ich 165. B yły one pokryte hie roglifami, reliefami przedstawiającymi tańce albo skła danie ofiar. Niektóre kamienie były pokryte malowidła mi. Było tego dużo, ale samej św iątyni nie znaleziono. Nie ustalano nawet, czy taka św iątynia kiedykolwiek istniała. Powstała mianowicie inna hipoteza, oczywiście również nie sprawdzona: może b yły to bloki przygoto wane do budowy świątyni, której w końcu nie zdołano postawić. Byłby to zatem faraoński magazyn budowla ny. I jak zwykle bywa z magazynami budowlanymi, których właściciele przestali się interesować budo wą —r zaraz znaleźli się inni, którzy użyli materia łów do własnych celów. Kiedy, kopiąc dalej, archeolo dzy znaleźli fragmenty murów meroickich, okazało się, że tkwią w nich podobne bloki. A mogło też być jeszcze inaczej. Może owe bloki były już dwa razy użyte, a potem zebrano je z myślą użycia po raz trzeci? Do tychczasowe prace nie dostarczyły odpowiedzi na te pytania. Kopano dalej. Około stu robotników arabskich, nad zorowanych przez polskich uczonych, wgryzało się mo tykami w zbocze, wynosiło ziemię w wiklinowych ko szach, wysypywało kosze na brzegu Nilu, śpiewało. Ale wciąż nie natrafiono na nic godnego uwagi. Znaleziono trochę ceramiki z różnych okresów, znaleziono resztki domów pochodzących prawdopodobnie z okresu me134
roickiego. Nie było to nic frapującego. Mogło się wy dawać, źe i Faras zostanie zaliczone d o miejsc, o któ rych piszą w pracach naukowych: kopała tam ekspe dycja taka to a taka. I tyle. Wycięty w stoku wzgórza korytarz wydłużał się i pogłębiał. Osiągnął wreszcie długość trzydziestu trzech metrów, szerokość sześciu i pół metra i głębokość dzie sięciu metrów. Po drodze natrafiono na resztki mu rów arabskiej fortecy, która sięgała głębiej, niż po czątkowo przypuszczano, i domków, które się do niej przytulały. Żeby móc posuwać się dalej, trzeba je było rozebrać. To znów zajęło trochę czasu. I ciągle jeszcze nie znaleziono nic, co by wynagrodziło podjęty wy siłek. Trzeba było wynieść ogromną m asę piasku. Lotny piasek nubijski i pył zwietrzałych cegieł z mułu, szar pane motykami i wynoszone w koszach, tworzą w Fa ras chmurę kurzu unoszącego się przez cały dzień nad wzgórzem. Tumany kurzu i dziesiątki poruszających się ludzi sprawiają z dala wrażenie prawdziwych scen ba talistycznych. Piasek sypie się ze w szech stron. Pod koniec kampanii zaczął się on osypywać z taką natar czywością, że trzeba było nająć dodatkowych robotni ków i rozszerzyć front pracy. Kiedy usunięto przeszkody i zaczęto znów drążyć korytarz w głąb wzgórza, natrafiono na dziwną bu dowlę prostokątnego kształtu z kopułą u góry. Był to, jak się później okazało, grobowiec. Za nim natrafiono na dwie kaplice zupełnie zasypane piaskiem. Za kapli cami był mur. Jak napisano w jednym z pierwszych sprawozdań z prac ekspedycji — mur ten stanowił je dyny ślad architektury monumentalnej w Faras. Nie bawem okazało się, że nie jedyny, lecz — pierwszy. Wszystkie te budowle zaczynały się o trzydzieści do czterdziestu centymetrów poniżej muru fortecy. W ser ca archeologów wstąpiła nowa nadzieja. Wykop pogłę 135
biano i poszerzono. Teraz można się było już spodzie wać, że prócz grobowca i dwóch kaplic z surowej cegły, suszonej, lecz niewypalanej, w e w nętrzu Komu kryje się coś znacznie wspanialszego. Wykopano fragment wielkiego muru, fragment korytarza, wreszcie okno prowadzące ku wielkiej niewiadomej. Pewnego dnia... Gdy przystąpiono do wyczerpywania piaisku z obu kaplic (były nim wypełnione), na murach ukazały się dwie głowy; Wymalowane na murze, o świeżych i wspaniale zachowanych kolorach: jedna złotistóbrązowa, druga z pięknymi tonami czerwieni, obie z au reolami. Cała polska ekipa przyglądała się im, jakby wrosła w ziemię. Skrzyżowały się spojrzenia: naszych rodaków z roku 1961 i pradawnych postaci sprzed tysiąca lat. Zbiegli się arabscy robotnicy. Tak zaczęło się wielkie zmartwychwstanie w Faras. Po wyczerpaniu piasku z kaplicy pędzlami ostrożnie oczyszczono malowidła. B yły to dwa freski. Jeden przedstawiał archanioła Michała, z wielkim i skrzydła mi ozdobionymi pawimi piórami z n i to łaską, ni to pastorałem zakończonym krzyżem, w bogatej i barw nej szacie. Na głowie diadem w form ie złotego pierś cienia zdobionego drogimi kamieniami. Delikatny, wąski nos, owalna twarz z wysokim czołem; wokół głowy aureola o barwach żółtej, czerwonej i ciemno czerwonej . Archanioł ubrany jest tw białą tunikę zdo bioną brunatnymi wstążkami i coś w rodzaju ornatu lub płaszcza żółtego koloru. Widać pas wysadzany szlachetnymi kamieniami i perłam i. Brosza spina płaszcz na ramieniu. I ona też pyszni się perłami i dro gocennymi kamieniami. Wspaniała i majestatyczna sylwetka, doskonale skomponowana, uczyniła wielkie wrażenie na odkrywcach. A oto drugi fresk: Madonna z Jezusem. To makrwi136
dło uległo większym zniszczeniom aniżeli pierwsze. Oczy madonny zostały iwydrapane, zatarte jest również ofblicze Jezusa. Cały fresk miał kształt kola, ale dolna część osypała się. Koło jest koloru purpurowobrunatnego z ornamentami. Madonna jest Spówita w błękit nawy płaszcz z naszytymi dwubarwnymi wstęgami. Dzieciątko — na biało. Natychmiast rozpoznano styl tych malowideł. Były one w oczywisty sposób powiązane zte sztuką bizan tyjską z jej najbujniejszego okresu, zdradzały rękę dojrzałego mistrza lub mistrzów, świadomych siwego warsztatu i tajników rzemiosła. N ie b yły to niepo radne malowidła koptyjskie, których można by się w tych stronach spodziewać. B yły to dzieła sztuki roz winiętej i skończonej. Lecz cóż to wszystko znaczyło? Daleko na południu, w pobliżu drugiej katarakty nilowej, tam gdzie niegdyś panowali bogowie egipscy, a później wszechwładnie zapanował Allach, bóg mu zułmanów — wyjrzeli spod piasku św ięci chrześci jańscy. I był to dopiero początek. Gdy ostatecznie oczyszczono obie kaplice, przeko nano się, że opodal fresków znajduje się w murze pięć steli nagrobnych z greckimi napisami. Na jednej z nich staranne i ozdobne litery, głosiły: „Boże dusz i wszystkiego ciała, który zwyciężyłeś śmierć i strąciłeś do piekieł, który dajesz życie światu, udziel spoczynku twemu słudze — Joannesowi, bisku powi Pachoras, na łonie Abrahama, Izaaka i Jakuba, w miejscu światłości, w miejscu zieloności, w miejscu ulżenia, tam skąd umykają troski, ból i jęczenie. Odpuść w szystkie grzechy uczynione słowem, czy nem lub myślą. Ty, który jesteś dobry i miłosierny, 137
przebacz, albowiem nie ma człow ieka, który by żył i wcale nie grzeszył. Ty jesteś jeden, którem nie grzeszył i twoja spra wiedliwość jest wieczną. Panie, tw oje słowo jest prawdą. Tyś jest spocznieniem i zmartwychwstaniem twego sługi — Joannesa, biskupa i sław im y Cię — Ojca, Syna i Ducha Świętego, teraz i na wieczność i na wieki wieków. Amen”. Następowała pod tym data zgonu biskupa — rok 1006 oraz jego wiek w chwili śm ierci: osiemdziesiąt dwa lata. Obok m ieściły się stele czterech innych biskupów Pachoras, czyli dawnego Faras. To była sensacja. I było to prawdziwe zmartwych wstanie. Przed oczyma polskich archeologów pojawili się ludzie, o których nic nie wiedziano, dzieje doszczęt nie zapomniane, a właściwie nigdy w Europie nie znane. Była za pięć dwunasta. Ale nie było jeszcze za późno. 9
Dlaczego w piasku faraskiego wzgórza ukrywał się archanioł? Dlaczego spod ruin arabskiej fortecy i spo śród faraońskich i meroickich bloków wyjrzała ma donna z dzieciątkiem? Znów musimy na chw ilę podjąć przerwany wątek historii Nubii. Bogaty to wątek i starczyłoby go na niejedną książkę, choć nie można powiedzieć, aby był nieskończony, wszak właśnie się kończy. Podejmijmy go znowu tam, gdzie przedtem musiałem przerwać. W Egipcie pojawili się Rzymianie. N ie było im wte dy równych, ich imperium ogarniało cały antyczny 13S
świat. W roku |29 przed naszą erą ich legiony ukazały się nad granicą Nubii. W okolicach pierw szej- kata rakty, w pobliżu dzisiejszego Asuanu, stanęły ich po sterunki graniczne. Lecz choć „Pax Romana” była błogosławiona przez liczne narody, to jednak sąsiedz two Rzymu nigdy nie wróżyło pokoju. Już w cztery lata później rzymski namiestnik ‘P etroniusz prowadzi ekspedycję przeciw królestwu Meroe i niszczy jego drugą stolicę Napaitę. Granica zostaje przesunięta bar dziej na południe. Nubia znajduje się wewnątrz pań stwa rzymskiego. Pozostanie w nim do roku 297 naszej ery, kiedy to cesarz Dioklecjan podjął decyzję o wyco faniu rzymskich garnizonów. Czasy b y ły niespokojne, od południa, a może ze wschodu nadciągnęli nowi na jeźdźcy — Blemiowie i czynili częste wyprawy do górnego Egiptu. Dioklecjan postąpił w ted y tak, jak to niejednokrotnie później czynili tw órcy „dziewiętna stowiecznego imperium rzymskiego” — Anglicy. Do walki z Blemiami użył mianowicie innego ludu, który osiedlił się pod skrzydłami Rzymu na terenach między pierwszą a trzecią kataraktą — Nobatów. I pozostawił ich, skłóconych, własnemu Jasowi. Oba ludy walczyły długo, w ytrw ale i z zaciętością. Pogodził ich dopiero wspólny wróg rrr Arabowie. Na razie trwała ustawiczna wojna, o której przebiegu wiem y bardzo mało. Z odkrytego w Kalaibsza napisu, datowanego z ok. 530 roku, wiem y, że król Nobatów, Silko, piszący o sobie „Basilikos”, a w ięc tytułujący się greckim mianem królewskim, pobił Blemiów, a przynajmniej tak się przechwalał. Lecz oto akcja przenosi się do Konstantynopola. Jest rok 540. Z dworu cesarza Justyniana wyrusza w dalekie i nieznane kraje misja apostolska, mająca szerzyć wiarę w jej ortodoksyjnym, bizantyjskim wy daniu. W ślad za nią wyrusza druga misja. O ile wy 139
prawę pierwszej popierał sam cesarz, o .tyle drugą cesa rzowa Teodora. Cesarzowa ma in n e (poglądy na sprawy wiary aniżeli jej dostojny m ałżonek. Jest ona zwo lenniczką teologii mónofiizydkiej, która już przed stu laty, na soborze w Chalcedon, została uznana za he rezję. Obie misje (wyruszają na dalekie południe. Pozosta wiają za sobą koptyjski, a więc nawrócony już Egipt. Wszak w tym właśnie czasie, na wyspie Pila®, pod Asuanem (dziś wyspa jest zalana i tylko w okresie naj niższego Spadku wód iNilu można zobaczyć wynurza jące się z wody kolumny jej przepięknej świątyni; obecnie trwają prace nad przeniesieniem jej w inne miejsce), zniesiono oficjalnie kult bogini Izydy, patron ki Górnego Egiptu. Od tysiącleci Filae była staroegipską Częstochową. Lecz teraz m isje nie mają tu już nic do roboty. Za to dalej... Dalej, od pierwszej do trzeciej katarakty, ciągnęło się królestwo Nobacji, ze stolicą w Faras. Na południe od niego istniało królestwo Makuriia, którego stolicą była Stara Dongola. Jeszcze dalej na południe króle stwo Alwah albo Alodia. Jego z kolei stolicą była Sobą. Tam właśnie zdążały obie m isje z Konstantynopola. O działalności misjonarzy ortodoksyjnych wiem y nie w iele, możemy się jej tyjko domyślać, mimo iż była ona popierana przez samego cesarza. Więcej wiemy o heretykach. Ich kronikarzem stał się Jan z Efezu. Opisał on wyprawę prowadzoną przez księdza Juliana. Ksiądz Julian przybył do Nobacji około roku 543. Odniósł też wielki sukces, skoro po dwóch latach, kiedy opuścił Nobację, mógł już uważać siwe dzieło za zakończone. Jan z Efezu zostawił świadectwo, że w No bacji i w Faras było w tym czasie równie upalnie, jak jest i teraz, ponieważ zapisał: „Zwykł on (Julian) ma140
m ać, źe old dziewiątej ramo do czw artej po południu musiał się chronić w pieczarach zasobnych iw wodę, gdzie siadywał nie adziainy i tyfljko w zgrzebnej koszuli, takiej 'jakie noszą ludzie w tym kraju”. Po Julianie przybył do Nubii Longinus, ale stało się to dopiero w roku 569. Przyibył .tam potajemnie i w przebraniu, bo inaczej nie wypuszczono iby go z Konstantynopola. Ponieważ był łysy, przeto wymy kając się w łożył perukę i tak przybył do Ndbacji. Stamtąd wyruszył dalej na południe, do Alodii. Ale droga była trudna. Królestwo Makuria było mu zde cydowanie wrogie. Być może, iż było ono już nawró cone przez misję konkurencyjną. W! każdym razie w drodze do Alodii Longinus musiał je (wyminąć. Do tarł w końcu do Sobą i podobnie jak jego poprzednik w Faras, odniósł sukces. Wszystkie te wiadomości przekazane przez Jana z Efezu wydają się jednak niezbyt peiwne. Prawdopo dobnie przesadził on w opisywaniu przewag swych współwyznawców. Odnalezione w N ubii napisy gro bowe sporządzone są głównie po grecku, a zawarte w nich modlitwy są typu ortodoksyjnego. Prawdopo dobnie sprawy były bardziej skomplikowane i być może oiba kościoły pracowały rów nolegle i trudno przypisać nawrócenie królestw .tylko jednemu z nich. W ten sposób cała kraina od Asuamiu aż po dzisiej szy Chartum przyjęła w szóstym w ieku chrześcijań stwo. Powstały tam trzy (królestwa chrześcijańskie połączone licznymi węzłami z Bizancjum. Tak silnych wpływów nie miała później Europa (w Afryce przez następne trzynaście wieków, aż do czasu pary, elek tryczności i nowoczesnego imperializmu. Lecz w roku 640 kontakt z Bizancjum został nagle przerwany. Było to spowodowane wydarzeniem, któ rego doniosłości nikt wówczas zapewne nie potrafił 141
docenić, lecz które miało później ogromny wpływ na losy Afryki, a także Europy i całego świata. Egipt został podbity przez Arabów. Prymitywni nomadzi przybyli do doliny Nilu z zapomnianych przez Boga i ludzi piasków Arabii, ale sz li naprzód z nauką no wego proroka w sercach, nauką głoszącą, że najwyż szą zasługą przed Bogiem jest walka z niewiernymi. A prócz tego ich lotne i b itn e oddziały stosowały formy walki, którym nie potrafili stawić czoła suń Persowie, ani żołnierze Bizancjum. Pierwszy atak arabski przeciw Nobacji nastąpił w roku 641. Nubijczycy w alczyli dobrze i zyskali so bie od początku szacunek Arabów. Mieli znakomitych łuczników, którzy specjalizowali się w wystrzeliwaniu wrogom oczu. Pierwsza wojna n ie trwała długo. Za warto bagt (od greckiego słowa pakton — czyli pakt). Przewidywał on, iż Nubijczycy będą rokrocznie do starczali czterystu niewolników, lecz w zamian będą dostawali z Egiptu żywność, odzież i inne towary. Było to więc porozumienie, w którym obie strony starały -się ustalić zasady pokojowego współistnienia. Ale spokój trwał krótko. W roku 652 Arabowie znów zaatakowali. Dzieje tej wojny znam y -tylko za pośred nictwem źródeł arabskich. I tak pisarz Makrizi opo wiada, że przeniknęli aż do Starej Dongoli, a więc stolicy drugiego z kolei królestwa — Makurii. Tym razem Arabowie natarli większym i siłami i powiodło im się lepiej. Odnieśli zw ycięstw o. W Dongoli znisz czyli główny kościół kamieniami miotanymi z katapult. Król Kalidurut był zmuszony poprosić o pokój. Walka była zapewne zażarta, ponieiweż arabski poeta pisał: „Nigdy me oczy nie widziały takiej bitwy jak pod Dongolą...” Arabowie zrezygnowali z okupacji kraju i znów w y 142
cofali się do Górnego Egiptu. M usieli tego później mocno żałować. Po roku 710 Nobacja i Makuria zjednoczyły się. Nie wiemy, jak to nastąpiło. Jeżeli król M erkurios, który zostawił inskrypcję w Taifa, w N obacji, jest tym sa mym Merkuriosem, królem Dongoli, o którym inne inskrypcje mówią jako o „nowym Konstantynie’’ — w takim razie Makuria podbiła Nobację. A le ponieważ w tym samym czasie następuje opanowanie kraju przez kościół monofizycki, można by o tym zjednoczeniu są dzić wręcz przeciwnie, ponieważ w M akurii panowała religia ortodoksyjna. N ie wiemy, kto kogo w końcu podbił, i jest nam to w tej chwili Obojętne, choć za pewne nie było obojętne mieszkańcom ówczesnej Nubii. Jakkolwiek było, pozostaje faktem, iż zjednoczenie umożliwiło silniejszy opór przeciwko Arabom i isla mowi. W Nobacji rezydował teraz gubernator, eparch, znany Arabom jako Pan Gór, sahib eZ dżgbel. Zjedno czone królestwo było dość potężne, aby w roku 745 pod wodzą króla Cyriakusa wtargnąć do Egiptu w obronie uwięzionego patriarchy Aleksandrii. Wojska Cyria kusa dotarły aż do Kairu, a więc przelszły doliną Nilu ponad tysiąc kilometrów. Namiestnik Egiptu, Abd el Melek ibn Musa musiał ustąpić przed siłą i wypuścić uwięzionego patriarchę. Nubia była u szczytu potęgi. Aż do dziewiątego wieku Arabowie n ie ośmielili się jej zaczepić. Była zaliczana do rzędu największych mo carstw ówczesnego świata i wiemy, że słała swych ambasadorów aż do Bagdadu, na dwór kalifa. Natomiast w. Europie nie podejrzewano nawet, że gdzieś w głębi Afryki istnieje mocarstwo chrześcijań skie. W dziesiątym wieku sytuacja zaostrza się. Następuje coraz silniejsza penetracja Judnośd muzułmańskiej. Arabscy poszukiwacze złota wędrują aż na sudańskie 143
wybrzeże Morza Czerwonego. Jeden z nich Abu Abd el Rafcman e l Omari zakłada naw et niezależne pań stwo w górach na wschód od N ilu i toczy walki z Nu bijczykami. Lecz ci są wciąż bardzo (groźni. Przepro wadzają iwiele rajdów i ekspedycji wojennych prze ciw Arabom. Atakują opanowane przez nich oazy, a naiwet zdobywają Asuan i ca ły Górny Egipt. Król Nuibii jest w tym czasie, podobnie jak i iw ósmym wieku, uważany za protektora patriarchy Aleksandrii. ■Z tej epoki istnieje nieco tekstów iw języku nubij skim. W każdym razie nubijski b y ł wówczas językiem pisanym. W nauce nosi on miano języka stanonubijskiego i jest spokrewniony ze współczesnym dialek tem, którym mówię m ieszań cy N ubii od pierwszej do trzeciej katarakty. B ył on pisany boptyjską formą greckiego alfabetu. Używano nie w szystkich liter koptyjskich, wprowadzając za to trzy litery własne, pra wdopodobnie zaczerpnięte ze znaków meroickich dla oznaczenia dźwięków, jakie nie istniały w greckim i koptyjSkim. Możliwe też, że (w końcu dziesiątego wieku nubijski zastąpił grecki jako język Jiturgiczny, choć grecki był nadal w użyciu w napisach nagrob nych. W roku 1171 Nubię spotkała katastrofa wynikła ze złego rozeznania układu sił. Armia nubijska wtargnęła ponownie do Egiptu i zdobyła Asuan. Ale król Nubii nie w ziął pod uwagę istotnego faktu, a (mianowicie tego, że na czele imperium arabskiego stał wówczas Saladyn, który z powodzeniem w alczył przeciw zjed noczonym armiom Europy podczas wypraw krzyżo wych. Saladyn po prostu zdenerwował się. Wysłał swego brata, by pokarał lekkomyślnych Nubijczyków, co też ów skrupulatnie wykonał. Pobił armię nubij ską, wtaTgnął na ziemię wroga i ustanowił arabski garnizon w ważnym punkcie strategicznym — mieście 144
Ibrim. Główny kościół w tym mieście został zamienio ny na meczet. Kiedy jednak ihrat k alifa odjechał, Nu bijczycy potrafili jeszcze zmusić Arabów d o ustąpienia z Ibrimu. Później przyszło sto lat pokoju. Jak n a nasze dzisiej sze pojęcia, jest to wspaniałe osiągnięcie. Po stu la tach Nubijczycy podjęli ostatnią w h istorii swego pań stwa akcję ofensywną. Otaczani coraz bardziej przez ludność muzułmańską, zaatakowali Arabów w mieście Aidhub na wybrzeżu Morza Czerwonego. Odtąd za czął się już stały odwrót, którego przejmujące ślady odnaleziono teraz w Faras. Rozpoczęły się walki we wnętrzne o tron. Jeden z pretendentów wezwał na wet na pomoc Arabów i przy ich pomocy uzyskał wła dzę. Przy okazji muzułmanie niszczą jeden z większych kościołów Nubii w Dongoli. Wkrótce potem Nubia staje, się sceną przedziwnego widowiska. Tron obej muje król Semamun. Ale Arabowie są m u przeciwni. Ich wojska wkraczają, Semamun ucieka i na tronie nubijskim zostaje osadzony arabski mianawaniec, na wiasem mówiąc, syn jednej z sióstr Sesmaimma. Ale wojska arabskie mają pełno innych zajęć, więc wkrót ce wycofują się, ufając, że ich podopieczny da sobie sam radę. W tedy Semamun wraca i przepędza sio strzeńca. W odpowiedzi powracają Arabowie i Sema mun czym prędzej musi znów uciekać. Ten kontrędans powtarza się aż cztery razy! Jeśli wypada tak mówić o królach, którzy są już postaciami historycz nymi, Semamun okazał się prawdziwą „wańką-wstańką”. Brakowało mu środków dla obrony swych praw, ale nie brakowało wytrwałości. W końcu jednak, jak to było do przewidzenia, przegrał. Po nim nastąpiło 'jeszcze kilku władców chrześcijańskich, w coraz więk szym jednak stopniu zależnych od Kalifa. W roku 1323 10 — A rc h an io ły 1 sz ak ale
145
nastąpił ostateczny koniec 'panowania chrześcijańskich władców w Nubii. Królestwo Alodii trzymało s ię dłużej, istniało do roku 1504. Odtąd w Nubii zapanował islam . Odtąd też prze stała być krajem niezależnym. Gdy europejscy krzyżowcy w alczyli z muzułmanami o święte miejsca w Palestynie, gdy do walki z nie wiernymi wzywali papieże, św ięci i królowie, nikt w Europie nie wiedział, że na drugim krańcu „pań stwa pohańców” istniało królestw o spod znaku krzyża, toczące dramatyczną walkę przeciw zalewowi mahometanizmu. Dowiedziano się o tym iw Europie dopiero niedawno, kiedy nikt już nie przywiązywał wagi do tamtych spraw, 'bojów, wezwań i przysiąg. Dopiero teraz wychynęli spod piasku archaniołowie, madonny i królowie Nubii. I co jeszcze ciekawsze, sprawcami ich powrotu stali się uczeni
Archeolodzy
7 To był dopiero początek. Odkryte w pierwszej kampanii freski iwypaidło znów przysypać piaskiem. Nie można ich ibyło zdjąć, nie można też było wystawić na działanie słońca i wiatru. Więc znów piasek przykrył oczy archanioła i madonny. Ale tylko na krótko. Pierwsza kampania skończyła się w marcu, a na jesieni archeologowie pow rócili do Faras. W. lecie nikt mie kopie w Nubii. D la Europejczy ków praca tam jest po prostu niem ożliwa, upał wy niszczyłby ich doszczętnie. W dzień temperatura sięga pięćdziesięciu stopni, w nocy spada nieco, ale nie niżej trzydziestu pięciu. Prócz tego na w iosnę budzi się i wyłazi z ukryć cała falanga niebezpiecznych wrogów: skorpionów i wężów. Prace ziemne, bez których nie może się archeologia obyć, stają się wówczas bardzo niebezpieczne. W obozie w Faras przez cały czas kam panii codziennie zabiera się na wzgórze apteczki z surowicami przeciw jadowi węży. Chodzi o to, by w razie ukąszenia nie trzeba było biec do obozu i z powrotem, co stanowi razem 400— 600 metrów. Strata czasu mogłaby się okazać tragiczna... Bo trzeba pamiętać, że i w zimie można natrafić na niebezpiecz-
nego węża. Dotąd (odpukane w niem alowane drzewo) nigdy się nie zdarzyło, 'by wąż ugryzł archeologa. Na tomiast dwukrotnie przydarzyło się to robotnikom. Surowica była pod ręką i udało ic h się uratować. W następnej kampanii na jesieni i w zimie 1961/62 rozebrano arabską cytadelę i obcięto cały wierzchołek Komu, odsłaniając to, co kryło się w jego wnętrzu. Dobrano się do tajemnic ukrytych za wielkim murem i za odsłoniętym na początku okienkiem . Teraz sen sacja goniła za sensacją. Jak .wspominają nasi arche ologowie, było to coś zupełnie niesłychanego, freski sypały się jak manna z nieba, codziennie z Faras szły w świat wiadomości: już dziesięć fresków, już pięt naście, już trzydzieści... Kom obniżył się znacznie. Na brzegu N ilu powstało ogromne wysypisko. Za to z wnętrza Komu wynurzyła się imponująca budowla. Odkrywano coraz to nowe fragmenty murów, aż wreszcie obraz w ypełnił się. We wnętrzu Komu tkwił zasypany kościół chrześcijański, a obok niego monastyr. Całość pochodziła z czasów chrześcijańskiego królestwa nubijskiego sprzed na jazdu Arabów, gdy Faras było zwane Pachoras i było siedzibą biskupów. Kościół 'był całkowicie wypełniany piaskiem. Gdy piasek został usunięty, naliczono w su mie ponad sto fresków. Była to w ielka galeria ma larstwa, wszystkie ściany kościoła b yły pokryte malo widłami. Niektóre z nich były uszkodzone przez sól lub ręką ludzi, inne b yły prawie nienaruszone. Od kryto największą na świecie kolekcję sztuki wczesnobizantyjskiej, stanowiącą całość i zgromadzoną w jed nym miejscu. Freski z Faras, ich styl i motywy wska zywały w sposób nie budzący wątpliwości, że między królestwem Nubii i Bizancjum m usiały niegdyś ist nieć ścisłe związki, dopiero później ostatecznie prze cięte przez mahometańską inwazję. Potwierdzały to 148
liczne inskrypcje greckie na terenie kościoła. Dawni Nuibijczycy lubili pisać na ścianach. L iczba inskrypcji znalezionych tw Faras sięga tysiąca. Obie ibudoiwle (były pozbawione idadhów, lecz zacho wały się prawie iw całości ich mury, a także niektóre łuki drzwi i schody. Mocno zw ietrzałe m ury o szarej barwie tkwią na potężnym fundamencie zbudowanym z kamiennych bloków pochodzenia faraońskiego i m eroickiego. Tuż obok madonn znaleźć można egipskie hieroglify i meroickie kamienie rzeźbione. Wielokrot ne użycie tych samych kamieni jest rzeczą dobrze znaną wszystkim archeologom badającym cywilizacje śródziemnomorskie. W środku kościoła ocalały tynki — ogromne płaty nienaruszonego tynku pokrywające nie raz całe ściany, szarawobiałe, sporządzone w prymi tywny — zdawałoby się — a jednak prawdziwie niezniszczalny sposób. Na nich malowidła. (Pełno ich wszędzie, ‘gdziekolwiek obrócić głowę, widać dziwne, ciemne twarze biskupów i 'królów oraz jasne — ma donn, świętych, archaniołów. Starych mistrzów ma larstwa w Faras takie właśnie obowiązywały prawidła: twarze ludzi żyjących — ciemne, św ięte twarze zaś — jasne, prawie białe. Najwspanialsze z malowideł: „Boże Narodzenie”. Matka Boska o jasnej twarzy, lecz w ciemnych, pa siastych szatach leży na wykwintnym, szerokim i mięk kim łożu, jakiego z pewnością nikt nie m iał w Faras, godnym bizantyjskiego cesarza. Obok niej — żłobek, a w nim Dziecię, o dorosłej twarzy, ow inięte w białe pieluszki. Czy malarz zastanawiał się, czemu matka spoczywająca na tak wspaniałym posłaniu miałaby umieścić swe dziecko w żłobku? Nad żłobkiem osio łek i w ół — afrykański, garbaty, z długim i rogami. Wokół tłum postaci. Przybywają na koniach Trzej Królowie. Konie są piękne, to niewątpliwie araby, 149
ciemne, lecz z białymi pęcinami. Dalej aniołowie, u dołu prostaczkowie. Wielkie m alowidło, na całą ścianę, a perspektywa w nim inna — nie malarska, lecz religijna. -Nie jest więc tak, że im bliższe postacie, tym większe, im dalsze zaś, tym m niejsze. Przeciwnie — im prostsze postacie, tym m niejsze, choćby znaj dowały się na pierwszym planie. Za to Matka Boska — ogromna. Wół i osiołek także duże, nie mniej sze niż Trzej Królowie razem ze swyimi wierzchowca mi. Bądź co bądź, oba zwierzęta sta ły bliżej żłobka... Wiele kompozycji powtarza się. Szczególnie ma donny, a także sceny, w których św ięci lub Matka Boska Wyciągają opiekuńcze dłonie nad postaciami królów nubijskich albo biskupów z Faras. Niektórym postaciom brak oczu, innym części korpusu lub szaty. Gdzieniegdzie spod jednego fresku wyziera inny. W kościele są bowiem dwie w arstw y tynku: wcześniej sza i późniejsza. Kościół był przebudowany. Madonna z księciem nubijskim, biskup Petros bło gosławiony przez świętego Piotra, biskup Marianos, w iele madonn z dzieckiem, potem znów biskupi, świę ci, królowie. Św ięty Onufry, którego kult w itych stro nach wywiódł się wprost z kultu Ozyrysa, najwyższego boga egipskiego. Ponad sto fresków... Do Faras zaczęli przybywać uczeni ze wszystkich ekspedycji pracujących w Nubii. Zaczęli przybywać zagraniczni dziennikarze. Słynny francuski tygodnik „Paris Match” pisał: „Nikt tego nie oczekiwał. Przybyłe z całego świata ekipy archeologiczne podjęły wykopaliska w piaskach Nubii, które zostaną pokryte przez w ody Nilu... Szczęś liw y los przypadł w udziale ekipie polskiej. W pobliżu małej oazy Faras, trzysta kilometrów od tamy, pusty nia odsłoniła cudowny kościół bizantyjski w nienaru szonym stanie, złożony w piaszczystym grobowcu, 150
w którym pogrążał się z wolna w ciągu dziesięciu wieków... ...W wyniku sukcesu podwaja się liczb ę robotników. I wkrótce cały kościół zostaje w ydobyty: prawdziwa katedra, z nawą centralną, kolumnami, narteksem, cał kowicie pokryta freskami bizantyjskim i’’. A sekretarz i dyrektor Królewskiego 'Brytyjskiego Towarzystwa Geograficznego LiP. K irw an tak pisał w „Timesie”: „Badając możliwości prowadzenia wykopalisk w ro ku 1960 dla sudańskiego Departamentu Starożytności, dr W. Y. Adams z UNESCO i ja znaleźliśm y nieco do wodów, iż przypuszczenia Griffithsa, k tóry sądził, że to wzgórze nie powstało całkiem naturalną drogą — są słuszne. Profesor Michałowski rozstrzygnął sprawę w charakterystyczny dla niego energiczny sposób. Usuwając fort Derwiszów poprowadził wykop głęboko w serce wzgórza i nagle z tumanów kurzu wznoszo nego przez jego nubijskich robotników wyłonił się nieoczekiwany budynek — bazylika o rnurach z czer wonych cegieł ponad piękną robotą kamieniarską z piaskowca, wznosząca się na piętnaście stóp... Ale przyjść miała jeszcze większa niespodzianka. Kiedy z wewnętrznych ścian usunięto nawiany przez wiatr piasek, ujrzano malowidło za malowidłem, o jaś niejących w nubijskim słońcu kolorach, opatrzone greckimi i nubijskimi napisami... Wiele wdzięczności należy się polskim ekspertom, którzy z takim powodzeniem zdjęli te delikatne za bytki i którzy m usieli poradzić sobie nie tylko z 'kru chą powierzchnią, lecz także z warstwami wcześniej szych malowideł leżącymi pod spadem, Tylko niektóre z nich można było uratować; jednym z nich jest Ar cybiskup Ignatios z Antiochii — fresk ważny, ponieważ jest świadectwem syryjskiego wpływu w chrześcijań 151
skiej Nubii. Odpowiadającą mu d a tą na liście biskupów jest rok 802. To w przybliżeniu ok reśla lata, w których stworzono drugą warstwą m alow ideł, i potęguje jesz cze wyjątkowe znaczenie tych (polskich odkryć, jed nych z najważniejszych, jakich dokonano podczas kam panii związanej z Wysoką Tamą’*. Bardzo głośno zrobiło się na świećcie o polskich eks pertach. 'Przyjeżdżają uczeni rozm aitych narodowości, aby ich zobaczyć i podyskutować. Zapraszają, by wzięli udział w pracach innych ekspedycji. Usiłują zaangażować do pracy u siebie. Proponują dłuższe wizyty naukowe w British Museum. Profesor Micha łowski niejednokrotnie zwykł m ówić: — Sprzedałem Ostrasza Amerykanom... Sprzedałem Gazego Adamsowi... Sprzedałem Kuibiaka... Nie znaczy to, że profesor urządził generalną w y przedaż polskiej ekspedycji. Oznacza to tylko, że w okresie letnim, gdy jest przerwa w kampanii wyko paliskowej, poszczególni członkowie ekipy wykorzy stują czasem propozycje pracy dla zagranicznych in stytucji badawczych pracujących na terenie Egiptu czy Syrii. Dla młodych ludzi jest to szansa- nawiązania cennych kontaktów naukowych, zapoznania się z pracą innych i wreszcie — „odkucia” się finansowego. Bo praca w polskiej ekipie kokosów n ie przynosi... Ale gdy zaczyna się kampania, wtedy kończą się wycieczki i wszyscy muszą się znaleźć ma sw oich stanowiskach. Dlatego teraz właśnie ci „eksperci”, o których tyle się pisze, i którym „Times”, piórem Królewskiego Dy rektora, wyraża gorącą wdzięczność, kopią w Faras, łykają tumany kurzu, -pocą się, później zaś piorą w miskach na dziedzińcu przepocone koszule, cerują skarpetki, łatają spodnie. Bo spodnie okrutnie drą się na wykopaliskach. Pod koniec kampanii cała ekipa wygląda jak zgromadzenie paryskich clochardów. 152
Kim są ci ludzie? Zacznijmy oczyw iście od „wodza”. W roku 1924 profesor lwowskiego uniw ersytetu Bu- « landa zaproponował pewnemu studentow i asystenturę przy katedrze archeologii klasycznej. Student bardzo się zdziwił i dziwi się temu do dziś. -Przyznaje bowiem szczerze, że niewiele wtedy umiał. A le Bulanda był uparty. Położył przed speszonym studentem stos ksią żek i powiedział: — Pierwszego września obejmie pan asystenturę. Przez wakacje przeczyta pan te m ateriały. W dwa lata powinien pan zrobić doktorat! Profesor Bulanda był uparty, ale upór stanowił też jedną z naczelnych cech świeżo mianowanego asysten ta. Wakacje nie zostały zmarnowane i na jesieni stu dent Michałowski wkroczył na ciernistą, lecz piękną drogę archeologii. A że był nieprzeciętnie uzdolniony, przeto w krótkim czasie wyróżnił się na tyle, że przy znano mu stypendium Ministerstwa Wyznań Religij nych i Oświecenia Publicznego na studia za granicą. Pojechał do Berlina, potem do Heidelbergu, wreszcie do Munster. Studiował tam pod okiem największych niemieckich sław archeologicznych, a Niemcy byli wtedy w światowej czołówce tej nauki. Stypendium było nędzne, z trudem starczało na życie. Ale Micha łowski jeszcze odkładał z niego pieniądze na podróże. — Jeździłem czwartą klasą — wspomina — bo pią tej nie było... Odwiedził Paryż i Londyn, zwiedzał zbiory w nie mieckich muzeach. Zaczął też publikować. Wiedział, że musi się śpieszyć. W każdej chw ili groziło mu wstrzy manie stypendium, szeroko zakrojone plany naukowe zależne były od decyzji skromnego urzędnika w mi nisterstwie. Talki to już los archeologa — największe odkrycia zależą zawsze od dobrej w oli właściwego urzędnika. Dlatego Michałowski pracował bez chwili 153
wytchnienia. Co trzy miesiące publikow ał nową pracę. Każda była publikowana w obcych czasopismach ar cheologicznych. Było to czymś n ie z w ykłym, aby młody człowiek, który nigdy nie brał udziału w wykopalis kach, tak często drukotwał w czasopiśm iennictwie na ukowym. A do tego jeszcze b y ł to młody człowiek z Polski, gdzie archeologia klasyczna właściwie nie istniała. Za każdym 'jednak razem , gdy trzeba było wysłać do Warszawy kolejne podanie o przedłużenie stypendium — list był opatrzony odbitką nowej pu blikacji. To robiło wrażenie. Michałowski wiedział: albo uda m u się nawiązać jak najwięcej kontaktów i wchłonąć ty le wiedzy, ile tylko się
bajecznych histerii, na tle krajobrazu, którem u nadają one swoiste piękno. Trudno nam jednak wówczas przy chodzi oddzielić subiektywne asocjacje myślowe od zespołu nagich faktów. Ruiny przem awiają do nas przede wszystkim swą romantyką”. Ani Kazimierz Michałowski, ani n ik t inny w Polsce nie mógł wówczas przypuszczać, że w krótce znajdzie my się wśród ruin, które nie będą m iały czaru ani nie będą romantycznymi. W roku 1929 Michałowski przyjeżdża na trzy mie siące do Lwowa i w tym czasie habilituje się na do centa. W następnym roku otrzymuje katedrę arche ologii na Uniwersytecie Warszawskim. Ma wtedy dwa dzieścia dziewięć lat. Znów odkłada pieniądze na podróż, tym razem z pensji profesorskiej. W roku 1934 wyrusza po raz pierwszy do Egiptu. Pracuje tam przy wykopaliskach w Deir Medine jako członek ekspedycji francuskiej. Ale w 1936 roku udaje się zorganizować wspólną ekspedycję polsko-francuską. Kopią w Edfu, w środko wym Egipcie. Po roku Michałowski został kierowni kiem chantier, czyli całego frontu prac w Edfu. Do Warszawy zaczęły nadchodzić skrzynie z zabytkami otrzymanymi za udział w. wykopaliskach. Stały się one podstawą do utworzenia działu sztuki starożytnej w Muzeum Narodowym, co było zawsze jedną z głów nych ambicji życiowych -Michałowskiego. W sierpniu 1939 roku Michałowski został powołany do wojska. Ostatnie dni przed wybuchem wojny upły nęły, mu w sposób dramatyczny. W Berlinie odbywał się wówczas VI Międzynarodowy Kongres Archeolo giczny. Profesor dostał zwolnienie z pułku i pojechał. W Berlinie panowała straszna atmosfera, profesor zetknął się z jawnymi pogróżkami. A le pożegnanie ze znajomymi, z przedstawicielami prawdziwej niemiec 155
kiej nauki było wzruszające. S tarzy Niemcy płakali, gdy wieczorem 26 sierpnia M ichałowski żegnał się z niani wracając do Polski — d o swojego pułku. Później brał udział w kampanii wrześniowej i do stał się do niewoli. W oflagu w ykładał archeologię na uniwersytecie obozowym. W roku 1945, w lutym, wrócił do Warszawy. B ył znów w śród ruin, lecz jakże innych! — Kiedy następnego dnia po powrocie — opowia da —• maszerowałem na Stare M iasto, uporczywie wra cała m i do głowy m yśl, że odkryłem tajemnicę in skrypcji znalezionych w Pompei, a robionych po za gładzie miasta. W Warszawie też b y ły takie inskrypcje: „Jesteśmy w Milanówku — K ow alscy”. A le Pompeja nie ożyła już w ięcej. W owej ch w ili nie wierzyłem, aby Warszawa mogła ożyć. Ale choć nie wierzył, natychm iast zgłosił się do pracy przy odbudowie uniwersytetu. A gdy przyja ciele z Sorbony proponowali mu wyjazd do Paryża i podjęcie tam pracy, a także w yjazdy na wykopa liska — Odmówił. W Polsce w następnych latach nie było mowy o wyjazdach na wykopaliska. Odgrzeby wano z gruzów miasto i uczelnię, lecz z naukowego punktu widzenia te lata były dla Michałowskiego stra cone. Dopiero w roku 1956 otrzym ał zaproszenie od dyrektora Ermitażu w Leningradzie do podjęcia wspól nych wykopalisk na Krymie. Przez cały sezon pra cowano na terenie byłej greckiej kolonii — Mirmeki. Dokonano tam cennych odkryć. W tym samym roku Michałowski powrócił po siedemnastu latach do Egiptu. Czym była dla niego ta siedemnastoletnia przerwa w pracy naukowej? Trudno na to. odpowiedzieć, lecz jedno jest pewne — była to dla niego prawdziwa kata strofa. Inny człowiek może by m achnął ręką, zrezy 156
gnował z ambicji młodości, zadowolił s ię stanowiskami osiągniętymi w kraju. Wszak M ichałowski jest profeso rem i kierownikiem Zakładu Archeologii Śródziemno morskiej UW, jest członkiem Prezydium Polskiej Aka demii Nauk i wicedyrektorem Muzeum Narodowego. Ale to wszystko nie wystarczało. Chciał kopać, spę dzać noce w namiocie, a dni w kurzu Wznoszonym bosymi stopami arabskich robotników, dokonywać od kryć, publikować, emocjonować się zagadkami ukry tymi w piasku, zadziwiać świat rozwiązywaniem tych zagadek. Wysoki, szczupły, o sportowej sylw etce przypomi nającej też postawę zawodowych wojskowych, tryska jący energią, nie wahał się ani na chiwilę, gdy przyszło znów zamienić dostojne biurka na uniw ersytecie czy W Muzeum na zwykły kamień, na którym przesiaduje w Faras dyktując na gorąco opis odkrytej katedry. Od roku 1956 nie opuścił ani jednej kampanii. Kie ruje pracami w Tell Atrib w delcie, w Aleksandrii oraz w Palmyrze — w Syrii, w jedynym w swoim rodzaju umarłym mieście na pustyni. Tworzy grupę młodych współpracowników i razem uzyskują coraz większe sukcesy. Dużo publikuje i staje się uznanym powszechnie autorytetem w archeologii śródziemno morskiej. Gdy nadeszła chwila, w której ogłoszono Apel Międzynarodowy, polska archeologia i egiptologia m iały wysoką markę. Powstała już Stacja w Kai rze. Miarą osiągnięć Stacji było choćby to, że Polska miała pierwszeństwo przy wyborze m iejsca w Sudanie. Miejsce zostało dobrze wybrane... Znakomity gawędziarz, człowiek o nieskazitelnych manierach, Michałowski narzuca jednak ekspedycji atmosferę żelaznej dyscypliny, odpowiedzialności, a przede wszystkim wytężonej pracy. Zadania są za wsze bardzo duże, a czasu mało. Profesor nigdy nie 157
bierze udziału w całej kampanii. Zwykle przyjeżdża na miesiąc na jesieni, potem znów; na miesiąc w stycz niu lub w lutym, iwreszeie na d w a miesiące lub dłu żej — na wiosnę. W pozostałym czasie pełni swe liczne funkcje w Warszawie, ponadto uczestniczy .w kongre sach i zjazdach naukowych. W. sierpniu wyjeżdża na urlop nad polskie morze. W domu, w Leśnej Podkowie, bywa tylko gościem. A gdy przyjadzie do obozu w Nubii czy w Egipcie... Wtedy n ie ma żartów. Praca rusza jaik szkapa podcięta biczem. Panuje atmosfera przypominająca trochę klasztor, trochę treningowy obóz alpinistyczny, a trochę poligon, na którym ćwi czą oddziały komandosów. Brydż jest zakazany, bo wiem profesor uważa, że przeciągająca się do późna gra przeszkadza w pracy. Zresztą gdzie iwtedy znaleźć czas na brydża! Oczywiście alkohol jest również bar dzo źle widziany. Kąpiel w Nilu jest w Faras zakazana od czasu, gdy zdarzyło się, że ktoś dostał po kąpieli czegoś w rodzaju parchów. I nie bytwa tak, by złamano zakaz, choć w nubijskim upale rzeka nęci, a raczej znęca się nad ludźmi swym widokiem i szumem chłod nej wody. Tylko ja złamałem ten zakaz i... nie dosta łem parchów. Ale po pienwsze kąpałem się na prze ciwnym brzegu, gdzie woda jest znacznie czyściejsza, po drugie... Po drugie działo się to w obozie ekspedy cji amerykańskiej w Dżebel Adda, o kilkadziesiąt ki lometrów od Faras. Taki jest wódz naszej ekspedycji. Jest żonaty. Jego żona, pani Krystyna Michałowska, towarzyszy czasem mężowi na wykopaliskach. Czyni tak wtedy, gdy jej na to pozwolą obowiązki domowe w Warszawie, a ściślej w Leśnej Podkowie, gdzie jest dwoje dzieci. Gdy przebywa w obozie, jej obecność łagodzi surową atmosferę, iwnosi ciepło i czyni z gli nianego domostwa coś zbliżonego do prawdziwego 158
domu. Serdeczna i miła, troszczy, się o wszystkich i jest cierpliwą ostoją, której można się naw et wyżalić. Prócz tego pomaga ekspedycji w pracy rysując znale zione fragmenty reliefów, kapiteli, ste l i inne zabytki, których zdjęcie nigdy nie odda tak dobrze jak ry sunek. Kiedy profesora nie ma, ekipą kieruje albo sekre tarz naukoiwy kairskiej Stacji, W ładysław Kubiak, albo architekt Antoni Ostrasz. W roku 1963 zastępo wał profesora Ostrasz. Przez cały czas, nawet i wtedy gdy profesor był iw Faras, Ostrasz b ył odpowiedzialny za sprawy finansowe, współpracę z Raisem i robotni kami, zaopatrzenie obozu. U niego m ogliśm y kupować papierosy i żyletki, mydło, a czasem, przy szczególnie uroczystych okazjach — również i alkohol. Mały, czarny, o francusko-włoskim wyglądzie, Antek Ostrasz odznacza się niezachwianym spokojem, niezwykłą su miennością i skrupulatnością. Ubłaganie go, by zgodził się na sprzedanie butelki whisky z obozowych zapa sów jest jednym z najtrudniejszych przedsięwzięć wśród licznych trudnych problemów,, z jakimi bory kają się członkowie ekspedycji. Podobnie jak większość członków ekipy Ostrasz jest bardzo młody. Dyplom magisterski otrzym ał w roku 1957. Studiował na wydziale architektury Politechniki Warszawskiej, był asystentem. Po .ukończeniu studiów pracował przy katedrze historii architektury i sztuki, kierowanej przez profesora Biegańskiego. W roku 1960 Kazimierz Michałowski zaproponował mu wyjazd na pół roku do Egiptu. Jak do tego doszło? Miałem wyjechać tylko -na pół roku — opowie dział mi. — Zostałem dłużej. A le po roku byłem już przygotowany na powrót, bo miałem zobowiązania w stosunku do katedry. A le wiesz, tu się wsiąka jak 159
w morze. Zostałem i jestem tu od 1960 roku, z czego w kraju byłem zaledwie półtora m iesiąca. Zaczęło się od tego, że zaraz po przyjeździe do Kairu został w porozumieniu z M ichałowskim wypo życzony Włochom. Profesor Gazzola, autor projektu uratowania świątyni w Abu Simibel, potrzebował ar chitekta. To był pierwszy międzynarodowy egzamin Ostrasza. Następnie odbył .podróż do Nubii wraz z ekipą mającą na celu inspekcję zabytków i opraco wanie sposobów uratowania ich. W Nubii spędził później dwa miesiące przy rozbiórce świątyni w Tafa. Podobnie jak i kilka innych św iątyń z terenów zagro żonych zalaniem, świątynia w Tafa została zdemonto wana w taki sposób, że można ją będzie, o ile się znaj dą na to pieniądze, zmontować iw nowym miejscu, zachowując bez zmian jej poprzedni wygląd. W tym celu trzeba przy demontażu sporządzić niezmiernie szczegółową dokumentację. I tu bez pomocy architekta nie można się obejść. Potem Ostrasz pracował przy demontażu świątyni w Dabod wraz z inżynierem Leszkiem Dąbrowskim. Wreszcie — Faras, pierwsza kampania w 1961 roku. Z Faras pojechał do Palmyry, w Syrii. Potem znów była druga kampania w Faras. W przerwie między polskimi kampaniami Ostrasz podjął pracę w egipskim Centrum Dokumentacji mieszczącym się w Kairze, a zajmującym się zbieraniem wszelkiej dokumentacji dotyczącej zabytków na terenie Egiptu. Z polecenia Centrum wykonał pełną dokumentację świątyni w Dakka, która również zostanie zdemontowana. Wykonanie takiej pracy jest zadaniem olbrzymim. Trzeba zrobić szczegółowe plany, opisać każdą rzeźbę, każdy relief, każdy napis. Ale to jeszcze mało. Każdy kamień musi zostać opisany i opatrzony kolejnym numerem, tak aby ci, co będą demontować świątynię, a jeszcze 'bardziej ci, 160
co ją >będą stawiać na nowo, — nie zgubili się w na wale materiału. I znów Palmyra, a później trzecia kampania w Faras, ta, o której mowa. Nazbierało się niem ało (doświadczeń i dziś niedawny nieopierzony asystent z politechniki jest wytrawnym architektem-archeologiem. Obce ekipy ubiegają się o jego współpracę. N ie zapomina też 0 działalności ściśle naukowej, przygotowuje publi kację dotyczącą projektu odbudowy świątyni w Tafa 1 drugą, zaikrojoną na szeroką skalę o architekturze chrześcijańskiej i innej w Faras. — Widzisz — tłumaczył mi — w głębi duszy ar chitekt marzy zawsze o tym, aby projektować i budo wać. Marzą mu się wielkie realizacje. I ja też nie jestem wyjątkiem, chciałbym projektować. Tutaj zaj muję się czym innym. Ale rekonstrukcje, odbudowa starych świątyń, rozwiązywanie zagadek, na które się przy tej pracy napotyka — to również wciąga. I to też daje pewne zaspokojenie ambicji zawodowych archi tekta. Ostrasz nie jest żonaty. To mu ułatwiło sprawę, mógł dzięki temu przedłużyć swój półroczny wyjazd do czterech lat, a może i więcej. — Czasem to ułatwia sytuację, czasem utrudnia — wyznał mi kiedyś — różnie z tym bywa... Najmłodszymi członkami grupy są: Marek Marciniak i Stefan Jakobielski. Obaj urodzeni w roku 1937, Ma rek jest jedynym w ekipie prawdziwym znawcą jazzu i zna chyba wszystkich piosenkarzy na śiwiecie. Prócz tego jest jedynym, który naprawdę potrafi tańczyć twista, choć w tej sprawie spotyka się z zaciekłą kon kurencją ze strony Stefana. Droga Marka do egiptologii była dość zawiła — zaczynał jako tancerz w ba lecie opery. Później skończył uniwersytet specjali zując się w egiptologii. Jest bardzo zdolny i szybko 11 — A rc h an io ły 1 sz a k ale
iei
zwrócił na siebie uwagę profesora Michałowskiego. Od trzech lat jest w Egipcie. Z pew nością nie jest zwykłą rzeczą, aby w wieku dwudziestu pięciu lat samodziel nie kierować wykopaliskami, ą jednak Marek Marci niak może się już tym pochwalić. Kierował pracami w Tell Atrib, a nawet był w pew nym okresie szefem prac w Faras. Prócz tego brał udział w pracach w Aleksandrii, Palmyrze i Deir Behari, gdzie Polacy rekonstruują słynną i niezw ykle piękną świątynię królowej Hatszepsut. Zdążył zostać wielce cenionym specjalistą. I on również jest „wypożyczany” przez inne ekspedycje, nie brak mu ciekaw ych i korzystnych propozycji. Jest wyjątkowo pracow ity i doskonale or ganizuje sobie warsztat pracy. Jest bardzo młody i ceni uroki życia. Prócz muzyki i tańca uwielbia film. Podczas samego tylko pobytu w Egipcie zdążył obejrzeć chyba więcej filmów niż ja w całym życiu, A jeśli policzyć, że w ciągu roku spędza przynajmniej siedem m iesięcy na wykopa liskach, gdzie o filmach można najwyżej' opowiadać, to łatwo sobie wyobrazić, jak silna jest ta jego pasja. Lubi się dobrze ubierać i smacznie zjeść. Nieraz bawił nas wieczorami opowiadaniem o różnych kairskich, aleksandryjskich czy bejrućkich smakołykach. Stefan Jakobielski jest inny, choć równie młody. To chodząca powaga. Stefan byłby chory, gdyby wszyscy naokoło nie żyw ili przekonania, że jest poważny, rze czowy i wie, co trzeba robić. Aby to mocniej podkreślić, zapuścił, jako jedyny w ekipie, potężną brodę, Miewa chwile, w których choć broda pozostaje, to jednak przywdziana przez niego maska opada i wtedy okazuje się, że tak samo lubi się bawić jak i inni. Tańczy wtedy twista i znakomicie naśladuje Louisa Armstronga. Otrzymał dyplom magisterski w: roku 1960, Jego specjalnością jest język koptyjski — ostatnie stadium 162
rozwojowe języka starych Egipcjan. W Polsce brak specjalistów w tej dziedzinie. Po ukończeniu studiów Stefan zaczął pracować w zakładzie profesora M ichałowskiego na uniwersyte cie, a później w takimże zakładzie przy Polskiej Aka demii Nauk. Jego pracą magisterską b ył katalog ręko pisów koptyjskich znajdujących się w zbiorach pol skich. Przez pewien czas pracował także w dziale sztuki starożytnej Muzeum Narodowego. Ale wszystko to trwało krótko. W roku 1961 otrzym ał stypendium rządu egipskiego (Egipt przydzielił kilka stypendiów dla młodych polskich naukowców w zamian za takie same stypendia przyznane przez P olskę Egipcjanom). Pracował w Faras, w Tell Atrib, w Palmyrze. Tu na był praktyki archeologicznej. — Faras to wymarzone miejsce d |a mnie — mó w i — gdzież jeszcze można znaleźć pięćset inskrypcji, które dopiero trzeba odczytać, i to po raz pierwszy? Takich miejsc nie ma! A tu jest dziewięćdziesiąt płasz czyzn, niektóre mają po dwadzieścia pięć napisów... Stefan Jakobielski będzie pisać pracę doktorską o inskrypcjach z Faras. Tematu mogą mu pozazdrościć docenci z krajów o największych tradycjach archeolo gicznych i filologicznych. Dla młodego naukowca jest to wręcz niepowtarzalna szansa. I Stefan jest zdecydo wany dobrze ją wykorzystać. Warto było widzieć, z jakim zainteresowaniem słuchał go Adams z UNESCO albo archeologowie amerykańscy. W końcu 1963 roku Jakobielski pojechał do Londynu, do Bńtish Museum, by się zapoznać ze zbiorami koptyjskim i tego najbo gatszego na św iede muzeum. Do Londynu zaprosili go Anglicy, ów sekretarz i dyrektor Królewskiego Towa rzystwa Geograficznego Kirwan, który pisał w „Time sie” o odkryciach w Faras. To coś mówi. Drugą kobietą w obozie za mojej bytnośd była Ka 163
mila Kołodziejczyk. Milcząca, lecz zawsze chętna do pomocy innym, niepostrzeżenie przejęła na siebie obo wiązki pani domu. O każdej porze dnia i nocy trosz czyła się o to, byśmy m ieli cytronadę do picia, kawę albo herbatę, by nikt nie chodził głodny. Skończyła uniwersytet w roku 1956 — archeologię. Do tego cza su,
osiemnaście lat, musiałam zacząć pracować. Studia zaczęłam w tajemnicy przed matką. N ie wiedziała do trzeciego roku, że chodzę na uniw ersytet. Nigdy by się na to nie zgodziła, ze względu na moje zdrowie. Kołodziejczyk była w dzieciństwie poważnie chora na serce. A teraz tu, w tym upale i palowych wa runkach... — Wie pan, siedzę tu piąty m iesiąc bez przerwy. I nigdy, w ciągu całego tego okresu nie miałam żad nych załamań. A orientuje się pan chyba, że iw takim zespole, w którym jest cztery, pięć czy sześć osób, stale ci sami — to niełatwo... Mieczysław Niepokólczydd — siln y , opalony, okaz zdrowia. Podczas kampanii, w której uczestniczyłem, był fotografem ekspedycji. Funkcja to bardzo ważna. Każdy detal, a tym bardziej każdy fresk m isi być utrwalony na zdjęciach. Trzeba fotografować poszcze gólne etapy robót, trzeba dokumentować miejsca, w których znaleziono poszczególne zabytki. Jest to szczególnie ważne w Faras, gdzie przecież .wszystko, czego się nie da wywieźć, a zwłaszcza sam kościół — pójdzie pod wodę. Ale zawód Niepokólczyckiego jest' inny. Jest on fotogrametrą. Co to znaczy? Aby na to odpowiedzieć, najlepiej zrelacjonujmy historię pracy Niepokólczyckiego po skończeniu stu diów. Ukończył on wydział geodezji Politechniki War szawskiej w roku 1956, specjalizując się właśnie w fo togrametrii. Następnie został asystentem przy katedrze profesora Piaseckiego, pracując w zakładzie fotogra metrii. W roku 1958 podjął pracę w Zespole Badań nad Polskim Średniowieczem istniejącym jednocześnie przjJ Politechnice i Uniwersytecie Warszawskim. Praco wali tam obok siebie technicy i humaniści: dwóch architektów, archeolodzy, antropolodzy i on. Prowa165
dzili badania szeregu zabytków w południowej K ielecczyźnie, po raz pierwszy wykonując pełną doku mentację fotogrametryczną. A w ięc sporządzano plany fotograficzne, dokonywano zdjęć pozwalających na do kładne, fotograficzne usytuowanie zabytków, wreszcie zdjęć, które w pełni zastępują rysunki robione przez architektów. Fotogrametria może być bowiem płaska, jak również przestrzenna. Operując aparatem można uzyskać efekt trójwymiarowości, można .wreszcie uży wać aparatu jako przyrządu pomiarowego. W trakcie tej pracy Niepokólczycki zam ieścił kilka publikacji w „Przeglądzie Geodezyjnym”. Trzeba pamiętać, że specjalistów w tej dziedzinie jest w Polsce niewielu. Następnie przystąpiono do fotogrametrycznych pomia rów grobów w W iślicy. Niepokólczycki pracował przy dokumentacji fotogrametrycznej p łyty wiślickiej od kopanej pod kolegiatą. Między innym i dokonano tam eksperymentu polegającego na dokonaniu zdjęć w pod czerwieni. Chodziło o dwie płytki znalezione pod ołta rzem. Miały one ornament wydrapany na żółtym tyn ku i wyszpachlowany czarną pastą czy farbą. Ale Wszystko to zatarło się i było nie do odtworzenia. Jednak zdjęcia wykonane w podczerwieni pozwoliły na wyraźne1 ukazanie zatartego .wzoru. Użyta wtedy technika może znaleźć szerokie zastosowanie w archeo logii, pozwalając w wielu wypadkach odczytać napisy dotąd uważane za bezpowrotnie stracone. Praca nad wykonaniem tych zdjęć trwała ponad dwa tygodnie. — Pracowaliśmy — opowiadał m i w Faras Niepo kólczycki — nad inwentaryzacją fotogrametryczną Wiślicy, szczególnie domu Długosza. Porównanie z ry sunkami architektonicznymi dało znakomite wyniki. Robiąc i jedno, i drugie, można mieć pewność, że nic nie zostało pominięte. Podobne rzeczy robiliśmy w wiślickiej kolegiacie i w Wieży Radziejowskiej w e 166
Fromborku. Fotogrametria zapewnia pełny i szcze gółowy obraz największego nawet zabytku. Gdyby w przyszłości jakiś badacz potrzebował sprawdzenia pewnych szczegółów, a zabytek nie istniał już, albo gdyby badaczowi było trudno udać się iw; podróż — mając dokumentację fotogrametryczną może odnaleźć każdy szczegół. Nawet taki, na który przedtem nikt nie zwrócił uwagi. Niepokólczycki' jest fanatykiem sw ej specjalności. Opowiada o niej z entuzjazmem. I n ic dziwnego: ta nowa technika może przynieść nauce w ielkie korzyści. ■*— Pierwszym wielkim obiektem — ciągnął dalej ^ przy którym zastosowaliśmy metodę pełnej dokumen tacji fotogrametrycznej, był zamek w Kostrzyniu nad Odrą. Z kolei w Głogowie robiliśmy aż dziewięć obiek tów, wśród nich ratusz i „dom gotycki”. Nasza praca w Kostrzyniu została nagrodzona. Do wszystkiego do chodziliśmy trochę po omacku, prawie nie było lite ratury. Wszystko było eksperymentem. Ale efekty były coraz lepsze. Prezycja geodezyjna osiągana po miarami fotogrametrycznymi jest o w iele większa. Jego publikacje oraz opinia trafiły do rąk Micha łowskiego. W czerwcu 1962 roku otrzym ał propozycję wyjazdu do Egiptu. — Po wyjściu z gabinetu profesora przetańczyłem całą drogę przez Warszawę — opowiada Niepokól czycki. W kampanii roku 1963 Niepokólczyćki był w Faras z konieczności -nie tyle fotogrametrą, ile fotografem. Nie było nikogo, kto mógłby się tym zająć. W poprzed nich latach było tu kolejno dwóch znakomitych foto grafów: Romanowski i Bieniewski. Tym razem nie było nikogo. Warunki pracy fotografa są tam ciężkie: brak światła elektrycznego, wysoka temperatura wody, prymitywna ciemnia, a właściwie namiot z czarnego 167
sukna, ustawiony w magazynie i zamykany na zatrzask błyskawiczny. Jeśli podczas pracy, w południe, zerwie się film w aparacie, jak mi się >to raz przydarzyło, i przyjdzie się zamknąć w ciem ni — trudno opisać męczarnię, jaką trzeba tam przeżyć. W godzinach południowych temperatura sięga w namiocie pięćdzie sięciu stopni, jest przy tym duszno. Pot ścieka gęstym i strumyczkami zalewając aparat i grożąc uszkodzeniem filmu. Krew łomocze w uszach. W yjść nie można, bo b y się zaśw ietliły film y. Trzeba pracować szybko, ina czej grozi omdlenie. A jednocześnie w pośpiechu wszystko leci z rąk. W ostatniej kampanii w Faras, w zimie 1963/64, fo tografem ekipy był mój brat — Andrzej. Warunki są tam dziś nieco lepsze, ponieważ sprowadzono agregat elektryczny i jest światło. Ale upał jest z pewnością ten sam... Kiedy byłem w Faras, w skład ekipy wchodziło jeszcze dwóch ludzi. O Józefie Gazym, rzeźbiarzu i konserwatorze z warszawskiego Muzeum Narodowego opowiem później. O profesorze Tadeuszu Dzierżykray-Rogalskilm za chwilę. *
Od rana jest straszna chała. Nie, to co innego: „chała” znaczy po arabsku: w iatr. A „forsa” — to siła. Można by to zresztą odwrócić: siła to forsa... Wie je burza piaskowa, palmy w naszym patio szumią, jakby to była puszcza. W powietrzu unoszą się tuma ny drobnego pyłu. Dałem się przez nie zaskoczyć. Wczoraj wieczorem, gdy kładłem się spać, niebo było wygwieżdżone jak zawsze, jak zawsze wiał łagodny północny wiaterek i nic nie zapowiadało dzisiejszego kataklizmu. Byłem zmęczony i nie chciało mi się scho 168
wać sprzętu fotograficznego do plastykowych torebek i wielkiej skórzanej torby. Dziś w szystko jest zapiaszczone. Plastyk — to jeszcze pomaga; za to skórzana torba nie jest w stanie zagrodzić drogi pyłowi. Wciska się on wszędzie, nawet do zam kniętych walizek. Gdy taka burza zaskoczy na pustyni karawanę, ludzie kła dą się za wielbłądami, okręcają głowy1płótnem i modlą się o ocalenie. Burza sypie drobniutkim piaskiem i w y susza ostatnią kropelkę wilgoci. J e śli istnieje zimno absolutne, to istnieje też absolutna susza. To iwłaśnie burza piaskowa. Ale tu, pod Wadi H alfa, nie jest ona tak straszna, jak okropny jest habub nawiedzający okolice Chartumu. Habub zbliża się cicho, bezsze lestnie, bez dmuchnięcia wiatru. Tylko na horyzoncie ukazuje się czarna chmura, powoli się zbliżająca. Gdy pokaże się na nieboskłonie, służący w ogrodach chartumskich w illi z krzykiem zbierają fotele i parasole, chowając je we wnętrzu domów. A le próżny trud! Za chwilę zaczyna się. Porywisty w iatr ogarnia miasto. Zapada ciemność. Świat staje się rudobury. Widać nie dalej niż na jeden czy dwa m etry. Pył dostaje się wszędzie: do nosa, ust i oczu, za koszulę, do pokoi 0 zamkniętych oknach i okiennicach, do szaf, biurek 1 walizek. Jest tak drobny i przenikliwy, że nie ma przed nim schronienia. Wszedłem raz w Chartumie po habubie do łazienki, która nie m iała okna, a tylko mocne i szczelnie zamknięte drzwi. Mimo to biała wanna była zupełnie ruda. Pokrywała ją kilkucenty metrowa warstwa pyłu. Burza piaskowa w Wadi Halfa n ie jest tym samym co habub w Chartumie, ale za to trwa dłużej. Habub zwykle ustępuje po godzinie. Burza w Faras może trwać i trzy dni. Pył, wszędzie pył, nawet mordercze słońce Sudanu jest dziś zupełnie zamglone. Z namiotów wyłażą przeklinający ludzie. Próbują 169
się myć, ale to nic nie daje, pył przyw iera do iwilgotne] skóry, zanim jeszcze człowiek zdąży się wytrzeć. Pró buję się ogolić. Nie robimy tego zb yt często, nie trzeba przesadzać, ale dziś już zbyt przypominam skazańca. Mam nożyki „Gillette”, znane z ostrości i trwałości. Pierwsza żyletka jakoś nie chwyta. Wymieniam ją na drugą. Ale i druga tępa. Trzecia też. Wreszcie orien tuję się, że nie dam grady, pył zm ieszany z mydłem tępi ostrza. — Ale chała... Nad rzeką jest dziś jak nad Bałtykiem : ostry, prze nikliwy wiatr, tylko o w iele cieplejszy. Wzgórze koś cielne, Kom, spowite jest chmurami kurzu. Z domu ledwie je widać, choć to niedaleko. Ale praca trwa nadal. Jest tak mało czasu... Profesor Rogalski z samego orana zajął się wpierw swoim kameleonem, który dotąd siedział na palmie. Przeniósł go do namiotu. — Zmożony walką z wichurą zasnął teraz na moim łóżku jak kamień — oświadczył. Kameleon został ku piony od arabskich chłopców za zawrotną sumę pięciu plastrów. Teraz jest jednym z najważniejszych człon ków ekipy. Codziennie zbiera się konsylium, które rozstrzyga, co kameleon lubi, a czego nie. Szczególnie zażarte spory toczą się wokół problemu, czy kameleon lubi być kąpany w wodzie. Samo zwierzę zachowuje się milcząco i w rzeczywistości nikt nie wie nic pewnego. Później' profesor zabrał się za jednego z biskupów. Wyniósł właśnie z pracowni brunatną czaszkę i składa teraz sprawozdanie profesorowi Michałowskiemu. — To jest czaszka Petrosa — mówi. — Jest abso lutnie murzyńska. To się zgadza z .portretem. Troszkę się wprawdzie rozpada, ale nie będę jej teraz kleił, bo to i tak pójdzie do Warszawy. Tu nie ma dobrego 170
kleju i trzeba na to dwóch dni roboty. A le z tą czaszką są nowe problemy. Szwy są młodsze, niż to wynikało z naszych danych (według zachowanych informacji biskup Petros m iał umrzeć w w ieku pięćdziesięciu trzech lat). Za to żuchwa jest starcza, bezzębna. Cie kawe, że wszyscy nasi biskupi pasują jak ulał do lud ności tego terenu. Czy -to możliwe, żeb y wszyscy stąd pochodzili? A może tu był taki zwyczaj? — To chyba nie — odpowiada Michałowski. Potem Rogalski przynosi drugą czaszkę. Ignatiosa — ten ma wysokie czoło i wąską nasadę nosa. — Nie ma dowodu, że łgnatios b y ł biały, ale* mógł być. Nie ma nic, co by to wykluczało. Za to Petros na pewno był czarny. — Dla nas najważniejsze — powiada Michałowski — że to potwierdza portretową wierność fresków. Tak oto dopasowany został kolejny elem ent faraskiej mozaiki, nad której ułożeniem trudzi się ekipa. Z ba dania fresków, inskrypcji, zawartości grobów wyłania się obraz starej, zapomnianej m etropolii biskupiej, dawnego Pachoras, w którym rezydowali chrześci jańscy namiestnicy, gdy nikt jeszcze nie słyszał o Polsce. Pobyt w Faras stanowi już trzecią wyprawę Ro galskiego w te strony. W latach 1958/9 i 1982 brał dwukrotnie udział w polsko-egipskich wyprawach an tropologicznych: pierwszej w Marsa Matrućh na wy brzeżu Morza Śródziemnego i w oazie Siwa oraz w drugiej — w oazie Fajum i w delcie. Szczególnie interesuje profesora paleopatologia, czyli badanie cho rób i przyczyn śmierci w dziejach. Na przykład w oazie Siwa udało mu się dojść do bardzo ciekawych wniosków o długości życia ludzi w starożytnym Egip cie. Większość kobiet umierała w tedy w wieku 16—17 lat, nic więc dziwnego, że ludność kraju rosła niesły171
dianie powoli. Mężczyźni żyli n ieco dłużej: trzydzieści do czterdziestu lat. Wiele kobiet umierało przy po rodzie. Śmiertelność niemowląt b yła też ogromna. Dziś mężczyźni w oazie Siwa żyją m niej więcej tak długo jak wtedy, za to kobiety dłużej. A le nadal panuje ogromna śmiertelność niem owląt. Letnie biegunki i ostre choroby przewodu pokarmowego, spowodowane głównie inwazją much, dziesiątkują ludność. Profesor Michałowski jest zwolennikiem badań kompleksowych. Już przed w ojną, w Edfu, zapewnił sobie współpracę antropologa. Dlatego też zaprosił Rogalskiego do Faras. Jego zadaniem jest antropo logiczne zbadanie szczątków biskupów. To ciekawa praca, bo kapłani ci byli przecież postaciami histo rycznymi. Pierwsze partie znalezionych szkieletów na sunęły interesujące wnioski. N a przykład z pięciu szkieletów, znalezionych w tak zwanym grobie Joannesa, dwa miały zmiany; układu kostnego, zmiany zesztywniające kręgosłupa, artretyzm deformujący. Ci ludzie nie mogli się schyjać, jeden z nich był nawet stale przygarbiony. — N ie wykluczone — twierdzi Rogalski — że ka lectwo i deformacja predestynowały wtedy do zawo du kapłańskiego. Występują u biskupów Ignatiosa, Tamera, Mateusza i innych. Ponieważ są to zawsze te same zniekształcenia, więc można by sądzić, że to był wpływ klimatu. Może N il był wówczas szeroko rozla ny? Słone jezioro nie wyschło jeszcze tak jak dziś i kościół był otoczony mokradłami. A już z pewnością przyczyniły się do tych chorób antyhigieniczne wa runki życia. i ! Badanie grobów dostarcza wiadomości i o tragediach życiowych. Na przykład biskup Aron miał z pewnością zatrute życie przez krzywy ząb mądrości, na co wów czas nie było rady. Ząb musiał mu sprawiać nieustan 172
ny ból, przeto biskup jadł tylko jedną stroną szczęki. Zęby po tej stronie były zupełnie starte. Ustalony na podstawie szkieletów w iek biskupów pokrywa się — zdaniem Rogalskiego — z danymi hi storycznymi, choć profesor zastrzega się, że ich wiek fizjologiczny nie musiał być zawsze zgodny z danymi. Nie było wówczas -ksiąg stanu cyw ilnego i ustalenie daty urodzenia nie zawsze było ścisłe. Ważną rzeczą jest potwierdzenie wierności portre towej fresków. Biskupi na freskach są na ogół czarni, podobnie jak wizerunki „Trzech K rólów ” i pasterzy. Nie był to przypadek ani maniera malarska. Większość odkrytych czaszek nosi wyraźne cechy negroidalne. Można stwierdzić, że portrety były maksymalnie wier ne, na ile na to pozwalała ówczesna technika ma larska. Prócz grobów biskupich Rogalski badał w Faras dwa cmentarze leżące kilka kilom etrów w głąb pusty ni. Przebadał też niezwykły cm entarz noworodków, pochodzący z szesnastego lub siedemnastego wieku. Były one chowane w garnkach — zw yczaj ten zacho w ał się gdzieniegdzie w tych stronach do dziś. Wresz cie prowadził badania i pomiary antropologiczne lud ności dzisiejszego Faras. Codziennie po południu, gdy przed naszym domem ustawiała się kolejka jak przed ubezpieczalnią, Rogalski korzystał z okazji. Sadzał każdego z pacjentów pod palmą i zaczynał czary. Na rzędzia pomiarowe pięknie błyszczą w sudańskim słońcu, a -pacjenci byli święcie przekonani, że wymie rzanie ich czół, nosów, bród i czaszek jest nieodłącz nym składnikiem medycyny. Wszak medycyna, w ich pojęciu, to oczywiście czary... Obok pracowni, w której wieczorami urzędują Ostrasz, Kołodziejczyk i Jakobielski, jest magazyn. Za nim m ieści się jeszcze jedna izba, do której często zaglądamy. W izbie tej, na podwyższeniu z cegieł, 173
stoi blaszana beczka po benzynie. Do beczki jest do prawiony kurek; do kurka jest przyczepiona gumowa rurka zakończona sitkiem. To prysznic. Profesor Mi chałowski zakazał kąpieli w NUu, ale nie zakazał my cia się. Więc Gazy skonstruował prysznic, za co go wszyscy błogosławią. Mohammed jest obowiązany dbać, .by beczka była zawsze pełna. Kilka razy w ciągu dnia dajemy nura pod prysznic. Przynosi to ulgę, choć na krótko. Tuż obok prowizorycznej łazienki stoją papierowe torby, a w nich... Trochę to niesa mowite, ale gdy się ma do czynienia z antropologami, do wszystkiego można się przyzwyczaić. Otóż w tor bach są resztki biskupich szkieletów : czaszki, piszczele, żebra. Za pierwszym razem, oczywiście, jest dziwnie: pławi się pod prysznicem własne nagie ciało, wiedząc, że tuż obok leżą ludzkie kości. Efekt jak z Albrechta Durera. Wkrótce się wszakże przyzwyczaiłem. Oka zało się jednak, że tnie wszyscy przywykli... Któregoś dnia poszedłem do łazienki około północy. Przecho dząc obok pracowni zobaczyłem, że pali się tam lampa. Przy stole siedziała Kamila i pracowała. Nie zauwa żyła mnie, gdy przechodziłem. Siedziałem w łazience długo, chyba z pół godziny. Potem poszedłem spać. Następnego dnia rano Kołodziejczyk sprawiała wraże nie zmęczonej i niewyspanej. Ktoś zagadnął ją, czy aby nie chora. — Nie — powiedziała — ale przeżyłam dziś w nocy straszne rzeczy. Przez kilka godzin nie śmiałam wyjść z pracowni. Bałam się ruszyć. — Dlaczego? — A bo coś straszyło w magazynie... — Co? — pytam, zaczynając coś podejrzewać. — Nie wiem. Pokazywało się światło, coś brzękało, spychać było szuranie i jakieś pomruki. Nie wiem, co to było, ale to było straszne! 174
Z trudem wytłumaczyłem biednej kobiecie, że to nie biskupi szczękali piszczelami, tylko ja, żywy z krwi i kości, dokonywałem ablucji grzesznego ciała. Nie była jednak do końca przekonana i nigdy później nie chciała zostać sama w pracowni. Rogalski naśmiewa się z naszych uprzedzeń w sto sunku do ludzkich kości. Traktuje je dość bezceremo nialnie. Aż kiedyś nawet zgorszyła się pani Micha łowska: — Nie chciałabym — powiedziała — mieć męża an tropologa. I trochę to obrzydliwe, i zakłóca się spokój zmarłym. Podczas obiadu Rogalski mówi: — Niektóre części biskupów zabieram ze sobą wra cając do Warszawy. — Jak? — No, w walizce... — Celnik na Okęciu — mówię — natychmiast za dzwoni do prokuratury. Panem się zajmie Interpol! Rogalski musi zabrać szczątki biskupów do Warsza wy. Zostaną tam, w zakładzie antropologii, poddane dokładniejszym badaniom, niż to było możliwe w Po lowych warunkach w Faras. Ale oczywiście ze wszyst kich stron sypią się makabryczne żarty. Ktoś mówi: — W razie wypadku lotniczego wszystko się panu poplącze: własne kręgi z kręgami Ignatiosa. Na Sądzie Ostatecznym nijak pan sobie nie poradzi! A na to Rogalski: — To głupstwo, jakoś się wytłumaczę i przed celni kami na Okęciu, i na Sądzie Ostatecznym. Ale gorzej będzie, jeżeli po drodze utonę w Nilu. Po latach ktoś znajdzie kościotrupa, który część szkieletu nosił w wa lizce. To dopiero będzie praca naukowa!...
175
Mozaika wypełnia się, wiadomo coraz więcej, kom pleksowe badania pozwalają n a wyjaśnienie wielu tajemnic. Dzieje kościoła zasłoniętego dziś przez pył, wyraźniej malują się w um ysłach badaczy. I tak jak z piasku w yłoniły się madonny, tak z ciemności w y łania się obraz historii tej budoiwli. Kiedy zbudowano kościół — teg o dokładnie nie wia domo. Było to prawdopodobnie w ósmym, a może siódmym wieku. Faras było już wówczas stolicą pół nocnego państwa, i stolicą biskupią, wysuniętą naj bardziej na północ, najwięcej narażoną na napady Arabów. Wiadomo, że w pewnym okresie kościół uległ przebudowie, a później został częściowo zniszczony; wierni odwiedzali go jeszcze schodząc doń jak do ka takumb, bowiem kościół b ył już przysypany przez piasek. Historia kościoła była długa i musiała być burzliwa. Kiedy został przebudowany? Ustalenie tej daty ma wielkie znaczenie, a użyta przy tym metoda rozumowania przypomina rozwiązywanie quizu detek tywistycznego, jest pracowitym układaniem mozaiki z poszczególnych, drobnych kawałków. W głównej nawie kościoła tuż obok ołtarza odkryto dużą inskrypcję. Po zbadaniu okazało się, że zawiera ona listę biskupów z Faras. Szesnaście pierwszych imion pisanych było jedną ręką, następne dopisywane przez różnych ludzi. Liczne freski na ścianach kościoła przedstawiały portrety biskupów. Prócz tego, jak w ie my, znaleziono niektóre ich groby. Oto itrzy elementy, na podstawie których nasi archeologowie puścili się na burzliwe wody wnioskowania. Ich wyrok brzmi: kościół został przebudowany w latach 990—1030 lub 1006—1035. Nie wcześniej niż 974, nie później niż 1058. W kościele istnieją trzy warstwy tynku sprzed prze budowy i jedna pochodząca z okresu po przebudowie. 176
To łatwo rozpoznać. W w ieiu m iejscach w ikościelć dokonano znacznych przeróbek, zamurowyjwano lub przebijano drzwi, przemalowywano freski. Tam gdzie są wyraźne przeróbki, jest tylko czwarta warstwa tynku. Ale w niektórych m iejscach są tak zwane „blokaże”. Są to te miejsca, gdzie zamurowano jakiś fragment poprzedniej ściany. Tam w łaśnie, gdy archeo logowie rozebrali nowsze fragmenty murów udało się znaleźć ukryte -pod blokażami freski pochodzące sprzed przebudowy. Wyśledźmy dalsze rozumowanie uczonych. Na jednym z fresków jest przedstawiony albo biskup Merkurios, albo Marianos. Z boku portretu jest zapi sane im ię Marianosa. Jednak nie wiadomo, co było poniżej tej inskrypcji, ponieważ tyn k został tutaj zniszczony. Natomiast przy samym portrecie nie ma imienia, za to jest napisane: „syn duchowy biskupa Joannesa”. Żaden inny biskup nie m a takiego przydomka. Istnieje możliwość, że poniżej inskrypcji z imieniem Marianosa był jeszcze in n y jakiś portret, choć właściwie jest na to za nudo miejsca. Ale nie ulega wątpliwości, że przy napisie „duchowy syn biskupa Joannesa” było również im ię, które się nie zachowało. Kogo w ięc przedstawia ów portret? Na liście biskupów nie ma Marianosa. Natomiast jest Joannes, który umarł w roku 1006. Po jego imieniu jest w liście dziura i dopiero w trzydzieści lat później występuje imię Merkurios. Czyżby to on miał być owym „duchowym synem Joannesa”? I czyżby portret przedstawiał właśnie jego? Ba, ale biskup Marianos musiał niewątpliwie istnieć. Jego im ię powtarza się w inskrypcjach w kościele aż cztery razy. Jeden tekst głosi: „Marianos biskup Pachoras, oby żył długo”. A więc jest prawdopodobne, że to on właśnie był kapłanem w Faras pomiędzy śmiercią Joannesa a po12 — A rc h an io ły 1 sz a k ale
177
czątkiem sprawowania władzy biskupiej przez Merkuriosa. Tylko w tym okresie je s t m iejsce na jego biskupstwo. Dlaczego w tym m iejscu jest dziura w liście? Może dlatego, odpowiadają archeologowie, że biskup nie umarł w Pachoras, lecz gdzie indziej, kronikarz nie m iał dokładnej d aty jego urodzin i śmierci i czekał na bardziej szczegółow e dane. A mo że kościół 'był w tedy iw przebudowie i biskup rezydo wał gdzie indziej, więc nie w staw iono go na listę. Rzecz w tym, że dyskutowany portret jest jiuż wy konany na nowym tynku, podobnie jak i napisy do tyczące Marianosa. Inne portrety w ykonane na nowym tynku przedstawiają późniejszych .biskupów z czasów, kiedy — zgodnie z listą — nie było m iejsca, w którym można by umiejscowić Marianosa. Tak więc daty, w których zaiwiera się panowanie M arianosa (lub Merkuriosa, gdyby to jednak był on) — wyznaczają ko niec przebudowy kościoła. Mamy tu dw ie dały. Jeśli przebudowa została zakończona za czasów Marianosa, wtedy jej koniec przypadałby najpóźniej na rok 1039. W tym bowiem roku objął stolec biskupi Merkurios, którego data śmierci (1058), jak rów nież liczba lat panowania (dziewiętnaście)] — są znane. Lecz portret nie był zapewne malowany tuż przed śmiercią Maria nosa, dlatego przyjmuje się datę: około 1030. Drugą datą jest 1058. Należałoby ją przyjąć jako najpóźniej szą, gdyby portret przedstawiał Meriruriosa, lecz i w tym wypadku fresk był zapewne malowany kilka lat wcześniej. Tyle, jeśli chodzi o datę końcowa w y znaczającą koniec przebudowy kościoła. A początek, data przed którą kościół na pewno nie był jeszcze poddany przeróbkom? I tutaj archeologowie musieli się posłużyć metodą m yślenia właściwą Sherlockowi Hol mesowi. W tej samej nawie kościoła jest inny fresk. Przed 178
stawia biskupa Petrosa. Obok znajduje się drugi, nie wątpliwie tego samego pędzla, wyobrażający madonnę protegującą króla Georgiosa. Wiemy to wszystko z na pisów umieszczonych obok m alow ideł, coś jakby to były podpisy pod zdjęciami. Tyjko, że początek napisu jest zeskrobany aż do cegły, -by zrobić miejsce ma łuk wybudowany podczas przeróbki kościoła. Nie ulega więc wątpliwości, że fresk został namalowany przed przebudową. Ba, ale który to biskup Petros i który król Georgios? Biskupów Petrosów jest na liście dwóch. Jeden zmarł w roku 999, zaś drugi w 1062. Za stanówmy się teraz nad królem. W. latach episkopatu Petrosa II nie było króla Georgiosa. Jest rzeczą wąt pliwą, by malarz portretował króla od dawna już nie żyjącego, zwłaszcza, że przedstawił go jako osobę żywą, z brunatną twarzą, jak w szyscy żywi ludzie portretowani w Faras. Wiadomo natom iast z historii, że w latach gdy w Faras był biskupem Petros I, wła dzę w kraju sprawował król Georgios II. Wydaje się więc pewne, że to właśnie o niego chodziło niezna nemu malarzowi. A zatem oba freski m usiały być wy konane przed śmiercią Petrosa I, czyli przed rokiem 999, nie wcześniej zaś niż w roku 974, kiedy to Petros został biskupem. W ten sposób data przebudowy kościoła została usta lona z dokładnością do osiem dziesięciu czterech lat, z tym, że rozbieżność w datach w ynosi najprawdopo dobniej zaledwie 56 lat. Zważywszy, że wszystko to działo się przed tysiącem lat i że do niedawna kościół był w ogóle nie znany, ukryty w e wnętrzu Komu — precyzja obliczeń jest znaczna. Tu trzeba przytoczyć wyniki badań profesora Rogalskiego, który otworzył grób biskupa Petrosa i ustalił, że um arł on w znacznie starszym wieku, niż jest przedstawiony na fresku. A więc pozował malarzowi grubo przed rokiem 999, 170
choć można, rzecz jasna, wziąć pew ną poprawkę na typoiwą dla dworskich malarzy; skłonność do komple mentów. A oto lista biskupów, tak jak ją izdołaino odczytać ze ściany kościoła w Faras. Stefan Jakobielski poświęcił wiele dni i w iele nocy, by (rozgryźć wszystkie jej za gadki, tekst był bowiem częściowo uszkodzony. Daty przy imionach są wynikiem dodatkowych badań. Nie które zdołano ustalić odnalazłszy stele grobowe, inne zaś na podstawie dodatkowych źródeł. 1. Detius (może być inne imię) 2. Sarapion 3. . . . . . . . e 4. P . . . os 5. Paulos +707 6. Menas +731 7. Matheus +765 8. Ignatios +802 (panował 34—36 lat) 9. Joannes +809 (?) panował 7 (?) lat 10. Joannes 11. Markos (12 lat panowania) 12. Chael +827 (?) 13. Thomas +862 (panował 35 lat)' 14. Jezus +866 (?) panował 4 lata 15. A b . . . +902(?) Dotąd lista była pisana jedną ręką. A oto jej dalszy ciąg, pisany już różnymi rękami: 16. Andreas +903 17. Kolluthe +923 (panował 20 lat) 18. Stephanos +926 19. Eliasz +953 20. Aaron +973 21. Petros +999 22. Joannes +1006 180
23. Marianos (?) +1039(?)' (panował 33(?) lata. Tu właśnie jest owa dziura w liśc ie biśkupów. 24. Merkurios +1058 (panował la t 19) 25. Peferos +1062 26. Georgios +1097 27. Chaeł +1124 28. Jezus +1169 29. Tamer +1181 Na tym kończy się lista biskupów. Później albo kościół został zniszczony (są tego ślady), albo, w każ dym razie, przemienił się w coś w rodzaju warowni żyjącej praktycznie w stałym stanie oblężenia. Koniec listy zawiera zresztą dodatkową zagadkę. Otóż w gro bie biskupa Tamera odkryto jeszcze jedne zwłoki. Czy był to nie znany biskup Faras z czasów najazdu, gdy nie stało już czasu i środków, b y pochować go we własnym grobie? Czy są to jakieś inne zwłoki? Nie wiadomo... Badaniem inskrypcji w kościele zajm uje się, jak pi sałem, koptolog, magister Jakobielski, brodaty Stefan. Ma pełne ręce roboty. Jak dotąd naliczono kilkaset różnego rodzaju napisów, od dostojnych podpisów pod treskami i tekstów ewangelicznych, do wyskrobanych' ostrym narzędziem imion budowniczych. Niektóre z nich są zupełnie niewidoczne i tylko gdy słońce oświetli je pod odpowiednim kątem, można zauważyć, że kiedyś było tam coś napisane. D ziś właśnie jeden z członków ekipy odkrył nowy napis, widoczny je dynie wczesnym rankiem. Wprowadził tym Stefana w niemałe zakłopotanie: — Pół roku gapię się na ten mur i niczego nie za uważyłem... Badanie inskrypcji to kwestia czasu. Każdą ścianę trzeba oglądać całymi miesiącami, w różnych porach 181
dnia i w różnych oświetleniach. I wciąż jeszcze kryje się tam coś nowego. Kiedyś, przed moim przyjazdem do Faras, Jakobielski spędzał tygodnie na poszukiwaniu śladów bis kupa Marianosa. Pomagał mu w tym Anglik Shore, pracownik naukowy Brititsh Museum ataszowany przy naszej eikipie przez swoją instytucję (to też coś mówi 0 sławie, jaką nasza ekspedycja zdołała sobie wywal czyć)'. U obu mężczyzn przeradzało się to poszukiwa nie z wolna w prawdziwą obsesję. O niczym innym nie potrafili mówić. Aż nagle, pewnego dnia, Jakobielski oparł się ręką o jedną ze ścian w kościele. Nastąpiła mała katastrofa. Oberwał się fragm ent tynku. Zdu mieni poszukiwacze spostrzegli, że jest tam coś na pisane. Pod tynkiem widniała nowa i nie znana in skrypcja, bardzo wyraźna i czytelna. Obaj dostali wy pieków na twarzach. Zagłębili się w lekturze. Było tam napisane: „Mr. mr. Jakobielski i Shore! A kuku! Szukajcie mnie w niebie. Biskup Marianos”. W obozie wybuchła sensacja. Tylko rozbawiona mina Józefa Gazego, specjalisty od zdejmowania fresków 1 preparowania starych tynków, świadczyła, że być może... inskrypcja nie miała tysiąca lat.
Śm ierć w Faras
8 Tych dwócH dni prędko n ie zapomnę. Na nas wszystkich wywarło to silne, przygnębiające wra żenie. Nagle zapomnieliśmy, że jesteśm y archeologami czy dziennikarzami, że przyjechaliśm y z dalekiej Euro py i tam wrócimy, że jesteśm y tutaj obcy. Takie przy pomnienie, że nie jesteśm y tylko specjalistam i w swo ich dziedzinach, lecz przede wszystkim ludźmi, było może i potrzebne, szkoda, że stało się to w wyniku tragedii. Gdyby nie to... Jeśli się jest Europejczykiem i przyjedzie się do Af ryki, trzeba się nieustannie kontrolować, stale czuwać nad swoimi myślami i swoim zachowaniem. Bardzo tu łatwo stracić poczucie rzeczywistości. N ie można ukryć się w tłumie, zniknąć, żyć tylko swoim życiem i nie różnić się od otoczenia. Biały zawsze wyróżnia się tu spośród ludzi. Ma odmienny kolor skóry, ubiór, zacho wanie, przyzwyczajenia. Nigdy, na ulicy ani w ka wiarni, w pociągu ani na statku rzecznym, w hotelu ani w obozie archeologicznym — Europejczyk nie jest sam i nie może pozostać nie zauważony. Towarzyszą mu (baczne oczy. Najczęściej są to oczy zaciekawione, 183
czasem życzliwe, często wrogie. A le zawsze są. Czło wiek, kftóry w Swej ojczyźnie n au czył się poruszać nie zauważony, w otoczeniu ludzi, a le jednak sam, tu zaczyna być ośrodkiem zainteresowania, osobą ważną, na którą wszyscy zwracają uw agę. W ie, że to nie* prawda, że nie jest ważny, że d lu d zie tylko
szczery, coś udaje, chce osiągnąć jak ieś tajne cele, na leży w ięc uważać, trzeba go traktow ać jak każdego innego białego, nie dać się omamić, uważać, jeszcze raz uważać, nie dać się nabrać, bo to n ie jest normal ne, nie zdarzają się zwykli ludzie w śród białych, lu dzie bezpośredni, nic nie ukrywający, n ie {posiadający pieniędzy, wielkich stosunków, groźnych możliwości. To się nie zdarza. Nigdy się dawniej n ie zdarzało. Więc biały człowiek przyjeżdża do Afryki. Nie jest wcale przekonany, że jego ojczyzna je st najlepszym ze wszystkich krajów na świecie i że jego kontynent i wszystkie urządzenia są szczytem tego, co człowiek może osiągnąć. Przyjeżdża i od początku czuje, że jest otoczony taką właśnie atmosferą. Jest to w oczach lu dzi, z którymi rozmawia, i tych, co z nim nie rozma wiają, lecz przyglądają się mu. C zuje na sobie ba dawcze spojrzenia. Cóż więc robi? O ile jest mądry, chce wyłamać się z tej atmosfery, a le bardzo mądry być musi, aby to osiągnąć. Słowami tego nie zdziała ani potrząsaniem podawanych rąk, ani nawet ustępo waniem miejsca starszym, ani podkreślaniem, że mu się wszystko podoba. Nie uwierzą mu. Trzeba tu długo żyć i pracować i zawsze postępować tak jak u siebie w domu, pod warunkiem, że w domu {postępowało się mądrze i sprawiedliwie, uczciwie i przyjaźnie. Wtedy może się udać, a i to nie na pewno. Głupszy Europejczyk też próbuje. Po pierwszej, dru giej i dziesiątej nieudanej próbie, zaczyna narzekać, że go nie rozumieją i on ich nie rozumie, że nie można „dogadać się”, że są różnice i nic się na to nie poradzi. Ludzie wokół niego, Afrykanie, nie ułatwiają zada nia, o nie! Otaczając go tą właśnie atmosferą wzbu dzają w nim uczucie, że jednak jest inny, że wiele go różni, że jest obcy, że nie ma czego tu szukać. I w tedy biały zaczyna czuć się wspólnikiem innych 185
białych, widzi, że dotąd chyba się m ylił, ostatecznie po obu stronach Renu i po obu stronach Odry, ą także po obu stronach kanału La M anche, żyją z grubsza tacy sami ludzie, którzy podobnie reagują i rozumują, mają te same zasady i tradycje, i zwyczaje. Dwie wojny światowe, dwa obozy, dw ie ideologie? No, tak, ale to jakieś nieporozumienie, n ie wiadomo, co nas wtedy napadło, wszak tyle mamy wspólnego, tutaj wi dać to na każdym kroku, trzeba dopiero przyjechać, aby zrozumieć, nie powinniśmy się kłócić, mamy tyle wspólnego. A przy tym ten głupszy Europejczyk, podobnie jak i mądrzejszy, patrzy i widzi, porównuje. A więc wi dzi: nagich ludzi, którzy nie nauczyli się jeszcze uży wania najprostszych narzędzi; kobiety z zasłoniętymi twarzami lub z odsłoniętymi piersiam i, które są kupo wane przez mężów nie inaczej, niż ci mężowie kupują krowy; wsie, w których nikt nie oglądał lekarza i gdzie nadal rządzi czarownik; urzędników, których jedyną troską jest budowa w illi i wyposażenie ich w klimaty zację najnowszego modelu; intelektualistów i studen tów, którzy utrzymują, że w Afryce wszystko zacznie się na nowo, nawet logika, ekonomia i matematyka będą afrykańskie, nic nie mające wspólnego z tym, co usiłowała narzucić Europa; i tych samych intelektua listów, którzy umówiwszy się na czwartek o godzinie szóstej przychodzą w sobotę o ósmej trzydzieści i na w et się nie tłumaczą, bo przecież czas to nie jest ele ment wartościowy. Dlatego zdarza się, że nawet mądrzy Europejczycy głupieją w Afryce. Ale nic, nawet w yliczenie najpo ważniejszych przyczyn nie usprawiedliwia procesu głupienia. Bo przecież powinno się' dojrzeć i innych ludzi, dzielnych, z zaciętym i zębami, starających się zmienić -to wszystko, ludzi niesłychanie ambitnych — 188
I wielki skok, jaki się dokonał w ostatnich latach, zryw, jaki ogarnął cały kontynent, bohaterską walkę z własnym kompleksem niższości i n iższą ekonomiką, tradycyjnym bezwładem i zacofaniem własnych roda ków. Tylko że ci ludzie nie będą się zw ierzać białemu, nie opowiedzą mu o tym, nie wezm ą go sobie za po wiernika. Trzeba to zobaczyć, chociaż trudno się o to dopytać.
Rano przyszła dobra wiadomość. Pow rócił z Wadi Halfa mąż kobiety, którą badaliśmy w ogródku, kiedy Gazy wyczyniał łamańce gim nastyczne. Przybiegł z podziękowaniem. Oczy św ieciły m u się z radości. Choć mało się znamy na medycynie ■— m ieliśm y rację, to była ślepa 'kiszka. Gdy odwieziono kobietę do Wadi, lekarze w zięli ją na stół operacyjny. Okazało się, że to ostatnia chwila. Za kilka godzin byłoby już za późno. Nic Więc dziwlnego, że rozpierała nas duma. Młody Nubijczyk opowiedział, że w idział żonę po ope racji, czuła się dobrze, nic ją nie bolało, a lekarzć orzekli, że za tydzień wróci do domu. Odnieśliśmy duży sukces. Nie tylko umocniona została wiara w na sze umiejętności i słowa, ale osiągnęliśm y coś wię cej — przekonaliśmy ludzi, że w ciężkiej chorobie trzeba szukać ratunku w szpitalu. Ta prawda wcale nie jest oczywista dla ludzi z Faras. Opowiadano m i, do jakich wyżyn dochodzi w nie których wypadkach domowa, tradycyjna medycyna tutejszej ludności — wcale nie gusła ani szamańskie praktyki starych kobiet, które oczywiście zdarzają się, podobnie jak zdarzają się i na polskiej wisi. Czasem jest to autentyczna mądrość. Opowiadano mi, że Nu bijczycy nie boją się skorpionów. Rzadko się zdarza, aby to obrzydliwe stworzenie ugryzło któregoś z tu 187
tejszych ludzi, a nawet kiedy się to przytrafi, nie po ciąga za sobą groźnych skutków. Dlaczego? Oto co mi opowiedziano. Nie ręczę za praw dziw ość tej his torii, ale mówił mi to człowiek, który dobrze zna te strony. Otóż kiedy w Nubii urodzi się dziecko i ma już około roku, rodzice wyruszają mą poszukiw anie skorpiona. Nie trzeba daleko szukać. Ale to muisi być młody skorpion, mały, nie imający jeszcze dużego zapasu jadu. Kiedy rodzice znajdą odpowiedniego skorpiona, wkła dają go dziecku do posłania i pilnują, by skorpion nie uciekł. Pilnują tak długo, aż skorpion ukłuje dziecko. Choruje ono dzień lub dwa, lecz śm ierć mu nie grozi, ponieważ skorpion był bardzo m łody. Tę samą operację powtarza się, gdy dziecko osiągnie w iek ośmiu czy dziewięciu lat, lecz skorpion m usi być wtedy nieco starszy i bardziej jadowity. 'Po raz trzeci odbywa się ten zabieg, gdy dziecko podrośnie i m a już kilkanaście lat. Wtedy wybiera się większego skorpiona, choć nie zupełnie dojrzałego. Gdy Nubijczyk przejdzie za młodu takie trzy „szczepienia” — jest uodporniony na jad paskudnego straszydła. Tak ani opowiadano, one wiem, czy to prawda. Lecz niewątpliwie jest praiwdą, że Nu bijczycy nie bo'j'ą się tych zwierząt i nie słyszy się, by któryś z nich poważnie zachorował od ukłucia. Co innego węże. Te są groźne dla każdego, a jest ich w Nubii mnóstwo. Tak więc dzień zaczął się dobrą wiadomością. Póź niej, koło południa, przyjechali do naszego obozu Ame rykanie: archeolodzy pracujący o trzydzieści kilo metrów w dół Nilu, w miejscowości Dżebel Adda, już w Egipcie. Przyjechali dwiema motorówkami, wiado mo, amerykańska technika. Wzbudzili tym zazdrość naszej ekipy pozbawionej środków lokomocji, podczas gdy inne ekspedycje mają samochody terenowe i ło 188
dzie z silnikami *). Nasi m ieli w tym czasie tylko woj skowy ponton z wiosłami w formie łopatek. Amery kanie przybyli w czternaście osób, p od wodzą doktora M illeta z American Research Center iw Kairze. Wszy scy młodzi, roześmiani, w eseli i z ogromnym szacun kiem dla profesora Michałowskiego i pracy Polaków. M illet, dwudziestoośmioletni m ężczyzna, szczupły i no szący się po wojskowemu, nie odstępow ał profesora ani na krok, z uwagą słuchając jego słów i zadając dziesiątki pytań. Amerykanie trafili na wytrawnego gospodarza, urodzonego dyplomatę. W ięc nie od razu pokazano im kościół i freski. Najpierw odbył się lunch, w czasie którego po raz pierwszy od tygodni został uchylony zakaz picia alkoholu. Goście zostali solidnie pokropieni, a ponieważ okazali się w szyscy ludźmi 0 zdrowych wątrobach i nie stroniącym i od napojów, atmosfera szybko stała się prawdziwie kordialna. Wznoszono toasty, wszyscy ogromnie się zaprzyjaźnili 1 nasz gliniany dornek począł rozbrzmiewać gwarem hardziej pasującym do imieninowego przyjęcia w War szawie niż do glinianych murów pogrążonych w atmos ferze wytężonej pracy lub cichych rozmów wieczornych. Dopiero potem, gdy w szyscy znali się już doskonale, całe towarzystwo ruszyło na Kom. Podpici z lekka Amerykanie (było zresztą wśród nich dwóch Niem ców, dwóch Szwajcarów, dwóch Anglików i nawet jedna Jamajka), zachowywali się hałaśliw ie, ich śmiech niósł się daleko, a przyzwyczajeni do cichego stylu bycia Polaków Nubijczycy przyglądali się im ze zdzi wieniem. Amerykanie śmiali się, dowcipkowali, robili dziesiątki zdjęć. Wyglądali jak beztroska weekendowa party, która wyjechała samochodami za miasto, a nie •) w o sta tn ie j k a m p a n ii, w zim ie 1983/64, n a s z a w y p raw a m iała w ła sn ą łó d ź z p rzy czep io n y m m o to re m , z b y t je d n a k słab y m , b y u m o żliw ić ja z d ę d o W adi H aU a. 189
jak poważna grupa archeologów. To wrażenie potęgo wał fakt, że były wśród nich tr z y kobiety, a właści wie dziewczyny, z czego dwie — ładne. Stary kościół nigdy jeszcze czegoś podobnego n ie oglądał, przynaj mniej po odkopaniu. Goście b yli m łodzi i zdawać by się mogło, że mają w nosie czcigodne zabytki. Ale było tak tylko do chwili, k ied y rozbawiony po chód, na czele z profesorem M ichałowskim, dotarł do kościoła. Gdy weszliśmy do środka i na zaoceanicz nych przybyszów spojrzały tw arze madonn i bisku pów — hałas ucichł jak nożem uciął. Miejsce weso łości zajęło skupienie. W całkow itej ciszy słuchali każdego słowa Michałowskiego, jakby to on sam był jednym z faraskich biskupów. W yglądali teraz nie jak porty, lecz jak szkółka niedzielna... Gdy Michałowski skończył objaśnianie i oprowadzał ich po całym zespole zabytków, po kościele, klasztorze i pałacu biskupim, a także pokazał grobowce, podzielili się na grupy i sku pili wokół poszczególnych członków naszej ekspedycji: koptolodzy wokół Jakobielskiego, egiptolodzy przy Marciniaku, architekci przy Ostraszu. M illet nie od stępował profesora. I pytali, pytali, pytali... Gdy wró ciliśm y ze wzgórza do obozu na herbatę, w dalszym ciągu zasypywali Polaków dziesiątkami pytań. Byli przytłoczeni wspaniałością polskich znalezisk. A jed nocześnie jak tylko mogli, staraji się wyrazić swój sza cunek. Było to i przyjemne, i wzruszające, wbijało nas w dumę. Warto było zobaczyć m iny Stefana lub Antoniego! Ostateczny cios amerykańskiej pewności siebie zo stał zadany wieczorem. Zadał go ślepy przypadek. Odprowadziliśmy gości na brzeg. Pożegnanie było ser deczne i brwało długo. Zaszło słońce i, jak zawsze w tej części świata, natychmiast zapadł gęsty mrok, afrykańska czarna noc. Wreszcie Amerykanie wsiedli 190
do motorówek i odepchnęli się bosakam i od lądu, by nie uszkodzić śrub. Przystąpili do zapuszczenia moto rów. Jedna próba, druga, trzecia, dziesiąta... Nic! Szarpane sznurkami silniki (silnik m otorów ki zapusz cza się ciągnąc za linkę) mii nie prychnęły. Obie lo dzie w ypłynęły już dość daleko na środek rzeki i prąd zaczął je znosić na północ. Płynęły iwięc we właści wym kierunku, ale milczenie silników uniemożliwiało sterowanie. Sytuacja stała się groźna: ciemności, moc ny prąd Nilu, bezradni i nie znający się na żegludze archeolodzy. Co robić? Jakobielski, Niepokólczycki i Mohammed puścili się pędem do domu. Ponton! Tylko nasza niezawodna krypa o w yglądzie przebitego balonu — tylko ona mogła tu pomóc. Tymczasem po zostali Polacy, skupieni bezradnie na brzegu, podno sili do góry Jampy naftowe i św iecili latarkami, prag nąc pomóc zdanym na łaskę losu gościom . Ci zaś dry fowali w ciemnościach, w żaden sposób nie mogąc uruchomić silników. Trwało to długo. Obie łodzie były już na środku rzeki. Mimo wiosłowania przesunęły się daleko w dół. Amerykanie pracowali wiosłami jak opętani, bo póki nie odpłynęli zbyt daleko, mogli jesz cze pozostać u nas i zanocować. Gdyby dali się ponieść prądowi, znaleźliby się sami w ciemnościach nie mając szans na dopłynięcie do Dżebel Adda ani na powrót do Faras. A co gorsze pogwałciliby przepisy granicz ne. Odpływając od nas m ieli się zameldować w poste runku granicznym po drugiej stronie. Gdyby tego nie zrobi|i, wynikłyby poważne kłopoty i dla nich, i dla* Polaków. Sudańska straż graniczna zgodziła się na odwiedziny bez wiz, dając tym wyraz swemu zaufaniu do polskiej ekipy, ale mogłaby nie uwierzyć w historię z zepsutymi motorami. Wreszcie, sapiąc i przeklinając, Stefan i Mieczysław przy pomocy dwóch Nubijczyków przywlekli ponton 191
na brzeg. Natychmiast spuszczono go na wodę. Dbaj Polacy chwycili za wiosła i w sk oczyli do środka. Jako trzeci usadowił się w pontonie nubijski mechanik, który przypadkowo był tego dnia iw Faras w odwiedzi nach u rodziny. Nadbiegł teraz z e w si zwabiony ha łasem. Po chw ili ponton znikł w ciemnościach. W tej samej chwili rozległ się potężny warkot mo toru. Nie była to żadna z am erykańskich łodzi. Jedno cześnie ciemność została przecięta szablą reflekitoru. Silne światło zatoczyło łuk po rzece i znieruchomiało oświetlając jedną z motorówek. Stojący obok nas tu bylcy zaczęli krzyczeć i machać rękam i. Huk wielkiego silnika zbliżał się, a światło staw ało się coraz silniej sze. Teraz zrozumieliśmy. Sudańscy policjanci z gra nicznego posterunku zaniepokoili się krzykami i syg nałami świetlnym i pomiędzy brzegiem a łodziami na rzece. Uruchomili swoją motorówkę, będącą właściwie małym statkiem, i wyruszyli na pomoc. Za chwilę byli już przy Amerykanach. W tym samym czasie nasz ponton dopłynął do bliższej z dw óch łodzi. Teraz do akcji przystąpił mechanik. Nie upłynęło trzy minuty, gdy motor pierwszej łodzi zagrał wysokim tonem. Łódź drgnęła i zaczęła zataczać k oła na wodzie. Spo strzegliśmy to dzięki sygnałom dawanym latarką elek tryczną. Po pięciu minutach odezw ał się drugi motor. Na brzegu rozległy się głośne w iw aty. Wracaliśmy do domu zm ęczeni niezwyczajnym dniem. Było już późno. Po rzece niósł się basowy głos policyjnego statku. Dzień dobiegł końca. Nie w ie dzieliśmy, że policyjna motorówka jeszcze dziś odegra wielką rolę.
Wróciwszy do domu zjedliśm y kolację, a potem, już koło jedenastej, jak zwykle, zebraliśm y się w.ogródku, 192
na leżakach. Powietrze aż grało od codziennej inwazji muszek. Naokoło było gęsto od drgającej, srebrzystoczarnej chmury, tnącej bez m iłosierdzia. Wszyscy wciągnęli długie spodnie. Parowało z nas zmęczenie długiego i upalnego dnia. Jak zawsze czekaliśmy, by usłyszeć Warszawę. Trzy albo cztery tranzystorowe odbiorniki na baterię czekały w ycelow ane na właści wą falę. Każdy, kto przyjechał na długie miesiące do pustynnego Faras, prędzej czy później kupuje w Wadi Halfa taki aparat. Było zupełnie cicho, tylko muszki brzęczały jak nakręcane. Od iwsi słychać było poszczekiwanie psów. Od strony pustyni odpowiadały im czasem szakale. Wszyscy naokoło już spali. Spały chyba i madonny w prastarym kościele o trzysta me trów stąd. Czy wszyscy spali? Ó godzinie drugiej w nocy, gdy ułożyliśm y się już w naszych namiotach na składanych łóżkach potowych, dokonawszy przedtem szczegółowej lustracji w po szukiwaniu pająków i skorpionów, gdy zasypialiśmy mimo gorąca, od strony wsi zerwał się zaciekły psi chór. Szczekały zajadle, bez przerwy, uporczywie i wszystkie naraz. Pobudziliśmy się. W ciszy pustyn nej nocy ten hałas nie był normalny. Psy szczekały, jakby zostały czymś bardzo przestraszone. Coś musiało się stać. Podniosłem głowę z poduszki i zobaczyłem, że na sąsiednim łóżku Stefan Jakobielski też nasłuchuje. — Lew wtargnął do wsi czy co? Hałas trwa dalej, ale ostatecznie to nie nasza spra wa, trzeba spać. Próbujemy zasnąć, lecz psy nie milk ną. Trwa to już kilkanaście minut. Nagle rozlega się stukanie do drzwi naszego domu. Siadam na łóżku. Mam uczucie, że dzieje się tak jak w greckiej tra gedii. Nadchodzi coś nieuniknionego i nieodwracal nego. Przedtem ten psi chór, który chcieliśm y odsunąć 1) — A rc h an io ły 1 sz a k ale
193
od siebie pragnąc snu i tłumacząc sobie, że to nas nie dotyczy. Teraz stukanie. Może to jednak nie do nas? Słyszymy, że arabski gospodarz otw iera drzwi. Jestem pewny, że zaraz zjawią się w naszym namiocie. Lecz kto? I po co? Przyszli do nas. W naszym namiocie robi się widno. U wejścia stoi czarny człowiek trzymający lampę naftową. Woła coś do Stefana. — Doctor Stefano!... Stefana nazywają tu w szyscy doktorem. Czarny człowiek u wejścia trzęsie się tak, że trudno mu utrzy mać lampę. Dygocze i z trudem tylko może coś z sie bie wykrztusić, powtarzając w kółko: — Doctor Stefano!... Stefan mówi dobrze po arabsku, ale trudno zrozu mieć, czego chce przybysz. Każe mu kilka razy po wtórzyć, o co chodzi. Ale tam ten bełkocze, trudno coś zrozumieć, nadal nic nie wiadomo. Wreszcie Stefan wstaje i zaczyna się ubierać. — Co się stało? — pytam. — Zrozumiałeś coś? —: Nie wiem. Zdaje się, że w e w si jest jakiś w y padek. Ktoś dostał paraliżu czy coś takiego. Stefan jest nadwornym lekarzem ekipy. Jako koptolog i specjalista od inskrypcji nigdy nie studiował medycyny, ale jego żona jest iw kraju pielęgniarką, poza tym radzi sobie doskonale, w ięc tak się utarło. Wychodzi teraz, by zbudzić profesora Rogalskiego. Ten przynajmniej miał do czynienia z medycyną. Za stanawiam się, czy powinienem pójść z nimi. O le czeniu nie mam pojęcia, jednak dziennikarz powinien być wszędzie, gdzie coś się dzieje. A le nie chce mi się. Jestem senny, wiem, że nic tam nie pomogę, a zresztą chodziłem już do chorych, wiem , jak to jest. Pusta izba, żadnych mebli prócz plecionych łóżek, przy łóż ku zgromadzona rodzina, którą trzeba siłą odganiać, by zbliżyć się do chorego. W szyscy patrzą na ręce 194
Jekarza. Każdy jego ruch ma lecznicze, symboliczne znaczenie. Więc nie idę, znam to ju ż. Mówię tylko Stefanowi: — Jakby coś było szczególnie ciekaw ego, to przy ślij tu kogo, niech mnie obudzi. Zasypiam. Psy dalej szczekają. B udzę się po półto rej godzinie, tak mówi zegarek. W namiocie znów jasno. Pali się lampa, ą na sąsiednim łóżku siedzi Ste fan, nieruchomy, głowę oparł na rękach. — Stefan, co się stało? Podnosi głowę, widzę, że jest półprzytomny. — Czegoś takiego nigdy w życiu n ie widziałem — mówi zmienionym głosem. Wstrząsa się cały, potem dodaje: — I nie daj Bóg, żebym zobaczył... Nie może mówić. Nie, nie może. Siedzi na łóżku i trzęsie się, zupełnie jak tamten z lampą. Ale w koń cu bierze się w garść i opowiada. Tam był człowiek, a właściwie już nie człowiek. W ęgiel. Zupełnie spa lony, większość ciała zwęglona. Ale jeszcze żywy. Noc. Lampy naftowe. Cała wieś tłocząca się do izby i zgro madzona wokół domu. Wrzask kobiet. Ryk z domu. Smród spalenizny. Usmażony człowiek, niepodobny już do człowieka, jakiś straszliwy potwór, drgający, pró bujący zerwać się z łoża. Nie, zupełnie nic nie można pomóc. Dali mu zastrzyk znieczulający. Ale jak to zrobić? Nic nie widać, ani ciała, ani skóry, tylko wę giel. — N ie wiem, co robić. Nie zasnę. Widzę, że na to jest tylko jedna rada. Wstaję. Wy ciągam butelkę whisky, którą m ieliśm y schowaną na jakąś okazję. Nalewam kieliszek. Stefan nie chce pić sam. Nalewam i sobie. Pijemy: jeden, drugi, trzeci. Whisky jest ciepła i bardzo niedobra. A le pijemy. Stefan znów opowiada. Powiedzieli, że trzeba tego 195
człowieka odesłać do szpitala do Wadi Halfa natych miast, bo do rana nie wyżyje. Z pewnością i tak nie wyżyje, ale musieli to powiedzieć, nie tyle dla niego co dla siebie. Jemu i tak nie pom oże. To pięćdziesiąt kilometrów stąd, nie ma drogi, pustynia i nie ma sa mochodu. Jedyny sposób: namówić posterunek policji, by w ysłali do Wadi Halfa motorówkę. Ale fellachowie nie wierzyli, żeby, można było namówić policjantów. Policjanci są dumni z motorówki i na pewno sdę nie zgodzą. Więc nasi poszli na posterunek. Ukazanie się archeologów pośrodku nocy i ich kategoryczne żądanie rozwiało opory. Rzeczywiście po chw ili słyszymy huk silnika. Powoli psy przestają szczekać. A m y pijemy whisky. Jak to się stało? Stefan nie wie dokładnie, chyba tamten up ił się spirytusem, po łożył na łóżku, pił dalej, potem butelka wypadła mu z rąk, oblał się czystym, dziewięćdziesięcioprocento wym alkoholem. A ponieważ m iał w ręku zapalony papieros... Przypominamy sobie, jak wczoraj Rais opowiadał, że w e wsi piją coraz w ięcej. Ubolewał m d tym i mó wił, że dawniej tak nie było. D ziś pędzą po chałupach samogon i piją spirytus, chociaż religia zabrania. Ro bią tak — mówił Rais — od dawna, ale nigdy tyle co teraz. Odkąd wiadomo, że w ieś pójdzie pod wodę i że wszyscy mieszkańcy będą m usieli przenieść się do Kassala, wcale się już nie hamują. I jeszcze Rais powie dział: — Nie wiem, dlaczego tak jest, ale jak który Sudańczyk zacznie dużo pić, to wkrótce idzie do ziemi. Imszallach... Innym to może nie szkodzi, nam tak. Za to nam pomaga. Więc dalej pijemy whisky. W miarę jak robimy się coraz bardziej wstawieni, Ste fan normalnieje, otrząsa się z koszmaru, który go prze śladował. Leżymy na naszych wąskich łóżkach. Co 186
chwila podciągamy prześcieradła, k tó re mają głupi zwyczaj zsuwania się na ziemię. A z ziemi mogą wspiąć się ku nam skorpiony. Podciągam y, ale i tak za chwilę zsuwają się. Tak jest zaw sze, rano skorpio ny mają wygodną drogę. Wstawał już świt, a myśmy ciągle jeszcze gadali. O Afryce, o Azji, o ludziach, iktórzy nigd y nie czytali gazety, ale znają alkohol, i o ludziach, którzy znają całą światową literaturę i też używają alkoholu; o ciem nocie i cywilizacji, o tym, że ludzie są wszędzie tacy sami. * Następnego dnia rano praca szła nam niesporo. Nie byliśmy w formie i trudno się dziwić. Wkrótce zresztą wyruszyliśmy do Wadi Halfa: Rogalski, Stefan i ja. Mieliśmy trochę spraw do załatwienia. Trzeba było wysłać pocztę, porobić zakupy dla m isji — konserwy, jakieś przyprawy, baterie do latarek, owoce, papier do pisania. Prócz tego postanowiliśm y pojechać do szpitala i zobaczyć, co się dzieje z poparzonym. Raz na tydzień przyjeżdżał do nas samochód z muzeum, Michałowski zawarł taką umowę z Szerifem , inaczej bylibyśmy odcięci od świata. Po załatwieniu interesów w mieście i wizycie w ho telu, gdzie napiliśmy się lodowatego piwa — o czym marzyliśmy już od wielu dni — zajechaliśmy taksów ką pod szpital. Pod żółtym murem (kolor żółty prze waża wśród domów w Wadi Halfa) siedziało kilkadzie siąt osób rozłożonych obozem, widocznie przygotowa nych do dłuższego pobytu. Mężczyźni w galabijach i kobiety w czerni. Kiedy ujrzano nas wysiadających z taksówki, wśród siedzących pod murem ludzi po wstał ruch, wszyscy zerwali się i otoczyli nas ciasnym kręgiem. Byli to ludzie z Faras, krewni, przyjaciele 197
i znajomi poparzonego. W jaki sposób dostali się do Halfa? Bóg jeden to wie... M oże przypłynęli felukami; jeśli jest dobry wiatr, a w iatr w ieje prawie zawsze z północy, droga feluką trwa sied em do ośmiu godzin. Może przeszli na piechotę do m iejsca, skąd odchodzą autobusy. Może przyjechali na osłach. W każdym ra zie byli: milczący i cierpliwy tłum ek. Patrzyli na nas przyjaźnie, lecz z niepokojem. Chcieliśm y znaleźć ko goś, kto by poinformował nas o stanie chorego. Ale siedzący pod murern ludzie nic n ie wiedzieli. Po pro stu siedzieli i czekali. Wreszcie znalazł się jakiś po mocnik szpitalny. Wysunął się naprzód przejęty swoją ważnością. Uśmiechał się i m ówił głośno, tak aby mogli go usłyszeć wszyscy, nawet ci, co nie znali angiel skiego: — He is okey. Quite okey... To świetnie — pomyślałem. A le jak człowiek w trze cim, a właściwie czwartym stopniu poparzenia może być „okey”? Poprosiliśmy posługacza, aby nas wpro wadził do środka. Przejęty dumą skinął ręką i ruszył na czele naszej grupki. W eszliśmy do środka. Szpital w Wadi Halfa prezentował się n ieźle — wprawdzie to tylko parterowe budyneczki, w łaściw ie baraki, ale czyste i w środku panował porządek. Wewnątrz nie było klimatyzacji ani nawet wiatraczków, które spo tyka się w Sudanie wszędzie: w hotelach, w sklepach, restauracjach, w pociągach a naw et w ubikacjach. W szpitalu były tylko zasłonięte od słońca okna. Ale chyba to i lepiej, bo gdyby bardziej dbano o chłodze nie, to nie przyzwyczajeni do tego ludzie z wiosek umieraliby na zapalenie płuc. Wreszcie posługacz doprowadził nas przed oblicze młodego i sympatycznego lekarza. Wysłuchawszy, kim jesteśmy i co nas tu sprowadziło, lekarz poprowadził nas do sali, w której leżał nieszczęśnik z Faras. Od 199
grodzony parawanem od reszty sali, leżał na łóżku kształt nie przypominający człowieka. Owinięty ban dażami od stóp po głowę, z otworam i na usta, nos i oczy, leżał nieprzytomny, cicho charcząc. Z bandaży wystawała jedną stopą, nie poparzona. Drgała ciągle i było w tym coś niesamowitego — ta zwykła, nie uszkodzona stopa ludzka, nie różniąca się od stóp in nych pacjentów leżących na sali, w ystająca z białej kukły... Wbita w stopę sterczała igła z gumową rur ką — kroplówka. Zbliżywszy się do łóżka, profesor Rogalski powie dział cicho po polsku: — On się udusi pod tymi bandażami. Ale i tak nie ma dla niego ratunku. On przecież wcale nie ma skóry... Sudański lekarz i posługacz, który nas nie odstę pował, uważnie nam się przyglądali. Zapewne cieka wiło ich, co powiedzą Europejczycy, iwszak sława na szych cudownych uzdrowień musiała już tutaj dotrzeć. Więc choć Rogalski i Jakobielski m ieli wątpliwości co do metod zastosowanych w szpitalu, jednocześnie wie dzieli, że i w najlepszych klinikach n ic by tu nie po radzono, przeto Rogalski powiedział: — Myślę, że zrobiono wszystko, co było można — zawahał się chwilę. — Tak, leczenie jest na pewno w porządku. Ale on nie w yżyje... Posługacz, który twierdził, że he is okey, zasmucił się. Natomiast sudański lekarz w iedział to równie do brze, jak -my. Nie powiedział nic. Gdy wyszliśm y przed szpital, ludzie opadli nas ze wszystkich stron. Ściskali nam ręce, -uśmiechali się, mówili jeden przez drugiego. Otaczały nas rozjaśnione twarze. My natomiast czuliśmy się fatalnie i mieliśmy zmieszane miny. Nie wiedziałem, z -czego się ci ludzie cieszą, nie m ieliśmy im przecież nic dobrego do powie 199
dzenia. Ale po chwili zrozumiałem. Oni nie liczyli, że nasze pojawienie się przywróci zdrowie choremu ani nie sądzili, że powiemy: — W porządku, wszystko będzie dobrze! Nie, oni tego nie oczekiwali. P o prostu chcieli nam wyrazić swoje uczucia przyjaźni i wdzięczność za to, że przyjechaliśmy. Uznali, że
Wieczorem w obozie, gdy siedzieliśm y przy kolacji, ze w si dobiegł krzyk, wzmagający się z sekundy na sekundę. Krzyk był coraz potężniejszy i straszny. Mu siało wrzeszczeć wiele ludzi, do których przyłączali się wciąż nowi. Przez chw ilę pom yśleliśmy, że znów coś się stało, ciarki przebiegły nam po skórze. Lecz zaraz zrozumieliśmy, że nic nowego się nie stało, a ra czej wszystko się skończyło. W chwilę później przy biegł z kuchni Mohammed, dygocąc, jak ów człowiek w nocy. Mocując się z własnym głosem wykrztusił, że do ąoo
posterunku policji przyszła telegraficzna wiadomość 0 śmierci chorego. W szpitalu nie m ogli nic poradzić. Nad naszym domkiem przewalały się fale krzyku. Kolejno dołączały do niego następne zagrody. To nie były pojedyncze krzyki, to był nieustający, falujący chór. Mohammed i jego pomocnik zam eldowali się pro sząc profesora o zwolnienie, by udać się do wsi. Zo stawili kolację w połowie i zabierając część lamp naf towych ruszyli nie zwlekając. Kolacja została na stole, odeszła nam ochota do jedzenia. Zdecydowaliśm y,'że 1 nasza delegacja musi się udać do w si, by złożyć w y razy współczucia rodzinie zmarłego. Żyjemy blisko z tymi ludźmi, ich troski dotyczą i nas, a tym bardziej nie pozostajemy obojętni wobec ich nieszczęść. Wzięliśmy dwie lampy naftowe, pozostawiając dom pogrążony w ciemnościach, i ruszyliśm y w mrok, tam skąd dochodziły krzyki: Gazy, Jakobielski, Niepokólczycki i ja. Musieliśmy przejść ponad kilometr. Brnę liśmy przez piach potykając się o kam ienie i krzaki, było ciepło i duszno, choć nie było gorąco. Po drodzeHasz orszak rósł, co chwila dołączali jacyś ludzie, którzy wyłaniali się z ciemności jak białe zjaw y w długich koszulach do kostek, nic nie m ówili i szli w tym sa mym co m y kierunku, korzystając z niesionego przez' nas światła. W miarę jak się zbliżaliśmy, rosło we mnie uczucie, że nie idziemy brać udziału w uroczystościach żałobnych, lecz najwyraźniej zmierzamy na mecz pił karski. Od w si dolatywał huk rozgorączkowanego sta dionu. Żałoba — to przecież coś innego. Żałoba — to cisza, stłumione głosy, ciche kroki. A tu było coś zu pełnie różnego. Kilkuset ludzi krzyczących z pełnej piersi. Tak krzyczy się u nas tylko .przy radosnych okazjach, chyba że... Chyba że byłby to krzyk tłumu umierającego! Gdy to sobie uświadomiłem, nagle wśród ciepłej nocy poczułem chłód. 201
Stopniowo rosła groza. Nasz orszak był coraz licz niejszy, szliśmy powoli, z trudem , wsłuchani w coraz bliższe w ycie. Aż doszliśmy do ch a ty zmarłego. Przed glinianym domkiem płonęły dziesiątki świateł. Na plaou kłębił się gęsty tłum czarno odzianych postaci 0 czarnych twarzach. W m igotliw ym św ietle błyskały białka i zęby. Było to kilkaset kobiet: od staruch do małych dziewczynek. Ten tłum n ie stał, nawet się nie kołysał. Drgał, kotłował się, w ił w konwulsjach. I krzy czał — przeciągle, przerażająco. K obiety rzucały się na ziemię, rwały włosy i odzież, drapały paznokciami zie mię, sypały garściami piach na głow ę. To nie było uda wane, to było szczere. Niektóre krw aw iły z pooranych paznokciami policzków. I te straszne, wykrzywione rozpaczą i histerią twarze! Zawsze myślałem, że takie sceny są grane, może nawet dobrze, ale jednak grane. Tu nie było gry, była najszczersza rozpacz, dojmująca 1 tragiczna, tak musiały płakać córy Izraela, gdy szły w niewolę babilońską, i córki Kartaginy, gdy Scypion zaorywał ich miasto. Tuż przede mną znalazła się ja kaś mała, może siedmioletnia dziewczynka, piszczała dziecinnym głosikiem i rzucała sobie w twarz tumany piachu. Po zasmarkanej twarzyczce ciurkiem płynęły łzy. Ruszyłem w jej stronę, działał w e mnie wyszko lony odruch człowieka ze środkowej Europy, obraca jącego się wśród poradni dla dzieci chorych i zdro wych, wśród ambulatoriów, przedszkoli i uniwersyte tów dla rodziców; chciałem podejść, wziąć za rękę, zakazać sypania piasku w oczy, powiedzieć: nie rób, mała, tego, to niezdrowo... Zatrzymałem się wpół drogi. Podeszli do nas jacyś mężczyźni. Wszyscy przyby sze stawali na oświetlonym placu przed domem zmar łego i czekali minutę, dwie. Ale mężczyźni nie krzy czeli, stali w milczeniu, a potem ruszali w kierunku, który i nam wśkazano. Poprowadzono nas do ogrodze-
m
nia, gdzie płonęły liczne lampy, a n a ziem i rozłożono maty z halfy. Zatrzymaliśmy się niepew ni, co robić dalej. Ale i to 'było przewidziane. Podszedł do nas jeden z Nubijczyków i szeptem pouczył, co należy uczynić. Kolejno podchodziliśmy do ojca zmarłego. Podobnie jak inni, zatrzymaliśmy s ię przed iniim bez słowa. Uroczysty gest rąk w yrażający współczucie, uścisk dłoni, głęboki ukłon. I nic, cisza, żadnych fra zesów, żadnych słów. Potem zostaliśm y usadzeni obok innych mężczyzn, na matach, pod ścianą. Wciąż nikt nie mówił. Z dala dolatywał huk z placu. Milczenie. Jeden tylko starzec, może ktoś krew ny, cicho płakał, ale on był już bardzo stary. Żółte św iatło lamp usta- * wionych na ziemi i oświetlających od dołu białe po stacie. Wokół wspaniałe, nieruchome twarze Nubij czyków. Po dziesięciu minutach ojciec zmarłego podniósł się z miejsca, my też. Znów uścisk dłoni, znów hieratycz ny, wypełniony dostojeństwem gest. Ruszamy do do mu. Za nami zostaje nie milknący, n ie malejący huk. W 'drodze powrotnej Rais opowiada o zmarłym. Zosta w ił trzy żony i siedmioro dzieci, był bogaty, miał wie le bydła i ziemi. Był przemytnikiem. Właśnie teraz miał w domu czterdzieści worków z towarami na prze myt, a dalszych pięćdziesiąt zostało zatrzymanych przez policję w Asuanie. Zmarły m iał też zatargi z po licja w Halfa. Dlatego pił. Czuł, że zbiera się wokół niego burza. Rais mówi o nim spirtu — zaspirytusowany. Kiedy przechodzimy koło jednego z domów, ciem nego teraz i pustego, Rais mówi: — Stąd wyszła śmierć! W tym domu mieści się bimbrownia. Jest już bardzo późno, ale nie kładziemy się spać. Wszystkim jest nieswojo. Rozmawiamy o książkach, 203
o samochodach, o zbieraniu znaczków pocztowych. Rzekę patroluje policyjna motorówka, słychać huk sil nika. Wrzawa we wsi umilkła, tylk o od czasu do czasu słychać jeszcze jakiś krzyk. 'ę
Rano pragniemy okazać naszym robotnikom, że pa miętamy, że współczujemy. Ale n ie, w ich zachowaniu nic się nie zmieniło, pracują, śpiew ają. We wsi bawią się dzieci, kobiety noszą wodę z N ilu, życie toczy się dalej. Noc minęła bez śladu. Ludzie śmieją się, a po • południu w szałasach-kawiarenkach tłok jak zawsze dotąd. Nubia jest starym krajem, a jej ludzie obyci ze śmiercią. W kilka dni później we wsi odbyło się wesele.
Święci id ą do magazynu
9 Tylko fotogrametra Niepokólczycki pamię tał dziś, że to prima aprilis. Chciał nas nabrać na ogromną tarantulę, którą podobno przed chwilą w i dział w namiocie. Powstała napięta atmosfera, bo choć przypomnieliśmy sobie, że to dzień kawałów, ale jed nak... Ostatecznie przedwczoraj maigrawaliśmy się z profesora Dzierżykray-Rogalskiego, który twierdził, że o północy widział w pracowni tarantulę wielką jak dłoń; ożeniliśmy natychmiast to widziadło ze strachami Kamili Kołodziejczyk i wszyscy b yli przekonani, że to duch tarantuli z czasów faraońśkich, może zaś duży skarabeusz. Śmieliśmy się, śm ieli, aż tu wczoraj wie czorem... Czekaliśmy jak zwykle wieczorem, by dowiedzieć się, czy w Warszawie nastąpiło ocieplenie. Dowiedzie liśm y się, że w Warszawie było w dzień osiemnaście stopni. Ocieplenie? Tu przy tej temperaturze ząb na ząb by nam nie trafił. Właśnie zbieraliśm y się do pój ścia na spoczynek, gdy nagle... Byliśm y we dwóch ze Stefanem w namiocie, który przypadło nam dzielić. Namioty stoją w glinianej izbie, a ich ściany są pod niesione, chodzi tylko o dach, by kurz nie sypał się 205
na głowę. Toteż do glinianej ściany przybiliśmy gwoź dziami sznurek do wieszania spodni i ręczników. I właśnie Stefan poruszył wiszące na sznurku spodnie. Poruszył i... odskoczył z krzykiem! Podbiegłem. Ostroż nie odsunął materiał. Zobaczyłem najpaskudniejsze chyba zwierzę, jakie widziałem w życiu. B ył to ol brzymi pająk. Miał odwłok w iększy niż dziesięciozło tówka, raczej zbliżony wielkością do pudełka od za pałek, tyle że okrągły. Miał do itego grube nogi, ohydne i strasznie długie. I co najgorsze, b ył zupełnie różowy, coś pośredniego między plasterkiem szynki i plaster kiem łososia. Chwyciłem stojącą opodal, butelkę, chcąc stoczyć z pająkiem bój na śmierć i życie. Ale Stefan zatrzymał mnie. — Trzeba zawiadomić Rogalskiego! — zawołał. Pobiegliśmy. Wiadomo, że Rogalski interesuje się takimi rzeczami. Usłyszawszy, o co chodzi, co tchu przybiegł za nami, naciągając w biegu skórzaną ręka wiczkę na prawą dłoń. Chciał schw ytać pająka żyw cem, by go móc włożyć do spirytusu. Ostrożnie we szliśmy do namiotu. Odsunęliśmy spodnie. Bydlę siedziało nieporuszone! Widok b y ł wredny. Pająk wielkości dwóch połączonych dłoni!... To może się przyśnić. Profesor zbliżył się pow oli i wyciągnął rękę chronioną przez rękawiczkę. Lecz w tej samej chwili pająik dał ogromnego susa. Jak burza runął w kąt, gdzie stały nasze walizki. Chciałem jeszcze wyrżnąć go butelką, ale już nie zdążyłem. Zniknął. Zgubiło nas naukowe podejście. Zamiast od razu trzasnąć w łeb, pozwoliliśmy mu uciec. Klnąc na czym świat stoi rozpoczęliśmy szczegółową rewizję namiotu. Dokładnie przeglądając wyrzuciliśm y na zewnątrz wszystkie walizki, ubrania, sprzęt fotograficzny i fil mowy, książki, pościel i co tam jeszcze było w namio cie. Ani śladu! Zbudziliśmy sąsiadów ostrzegając, że 206
pająk mógł skryć się w ich namiotach. A le i tam go nie było. Zresztą koledzy nie bardzo nam w ierzyli, współ działanie było więc raczej niechętne, a głównie prze klinano nas, że nie dajemy spać. A le pająk nie mógł przecież zapaść się pod ziemię. Nie w yszedł drzwiami, bo przy drzwiach stała warta. Przejrzeliśm y namioty, ściany i podłogę izby. Musiał chyba znaleźć dziurę w ścianie albo wydostał się przez trzcinow y dach. Kto by pomyślał, że pająk może być tak i szybki. Poszu kiwania trwały ponad dwie godziny, doszczętnie zar waliśmy sobie sen. Ale trudno było położyć się do łóżka ze świadomością, że coś takiego kręci się po na miocie. Najgorsze, że dziś śmieje się z nas cały obóz, tak jak m y wczoraj z Rogalskiego. Trzech z nas widziało (był to zapewne jadowity pająk-ptasznik), zaś reszta — nie. Nabijają się z nas, ile wlezie. Jeden Gazy twier dzi, że rozwiązał zagadkę zniknięcia pająka. Otóż dziś Mohammed podał na obiad różową 'galaretkę, nie wia domo co. I Gazy powiada, że nic dziwnego, żeśmy nie znaleźli pająka: po prostu wpadł w ręce Mohammeda. Czarny Mohammed to zręczny człow iek. W pomiesz czeniu 'gdzie znajduje się „w.c.”, przesiadują pod da chem gołębie. Pewnego dnia po obozie rozeszła się wieść, że jakiś drapieżnik wtargnął przez dach do ubi kacji i porwał kilka gołębi. W szyscy zastanawiali się, co też to mogło być, aż w końcu w yszło na jaw, że drapieżnikiem był właśnie Mohammed. Może więc i tym razem... Śmieją się z nas i śmieją. Niby to nikomu źle nie życzymy, ale nie mielibyśmy teraz nic przeciw temu, żeby ktoś z dowcipnisiów znalazł ptasznika w spod niach... Honriy soit qui mdl y pense, Rogalski tłumaczy, dlaczego go nie złapał: — To było tak, jakby zobaczyć pchłę wielkości 207
wróbla. Zawahałem się. Wy też byście się zawahali przed naciśnięciem ręką czegoś takiego... Ja myślę. Opowiedziałem już, jak to Józef Gazy wprawił w osłupienie naszych zbieraczy inskrypcji. Jakobielski oparł się ręką o mur, urwał się kaw ałek tynku i w yj rzała spod niego wspaniała inskrypcja wyśmiewająca naszych uczonych. Gazy miewa niezwykłe pomysły. Dziś przy śniadaniu zaśmiewał się na myśl, jakiego to bigosu by narobił, gdyby w tynk pod jednym z fres ków wmontował współczesny sudański banknot jednofuntowy albo niedopałek papierosa. — Całe datowanie diabli by w zięli — radował się. Gazy jest z zawodu rzeźbiarzem. Ma na swoim kon cie szereg pomników, na przykład pomnik wyzwolenia Radomia i wiele innych. Jest także autorem pomnika stu ośmiu rozstrzelanych w Wawrzę. W roku 1945 za czął pracować w Głównym Urzędzie Konserwatorskim, mieszczącym się w Zachęcie. — Potrzebowałem kartek żywnościowych — opo wiada. Pracując w Urzędzie zrekonstruował brakujące części Kolumny Zygmunta w Warszawie. I znów aneg dotka, ponieważ Gazy jest kopalnią śmiesznych dykte ryjek. Pewnego dnia jakiś przewodnik udzielał pod kolumną Zygmunta wyjaśnień w ycieczce z prowincji. Powiedział: — To jest dzieło pewnego rzeźbiarza włoskiego!... A na to przysłuchujący się synek Gazego: — Nieprawda, to zrobił mój tato! — A jak się twój tato nazywa? — Gazy... — No, właśnie — zakonkludował nie zrażony prze wodnik — proszę państwa, idziem y dalej... Gazy pracował jako konserwator przy odbudowie katedry we Wrocławiu, a także w Kaliszu, w Kazi208
mierzu i przy odbudowie kościoła w Puławach. W ro ku 1961 ustawiano w Muzeum Narodowym egipską kolumnę odkopaną przez naszą ekspedycję w Tell Atrib, w delcie. Ale kolumna była złośliw a: ani rusz nie chciała stanąć prosto. W ybuchło zamieszanie, wszyscy m yśleli, że się zawali. W tedy konserwator muzeum, pan Jasiewicz, który w poprzedniej kampanii jako pierwszy zdjął kilka fresków ze ścian kościoła w Faras, przyszedł do Gazego, żeby się poradzić. Gazy poszedł do muzeum i kazał się zamknąć w hallu, gdzie stała kolumna. Zabronił wchodzić. Po dwóch godzinach kolumna stała jak strzelił. Sprawdzano to z pionem w ręku, ale nie znaleziono najm niejszego odchylenia. W ten sposób zaczęła się współpraca Gazego z Mu zeum Narodowym. Później urządzano wystawę me ksykańską. Były; tam prawdziwe kolosy, najcięższy ważył osiem ton, a takich po itrzy lub cztery tony było mnóstwo. Zaproszono specjalną kom isję z Politechniki, obawiając się, że stropy nie wytrzymają. Wahano się. Lecz Gazy znalazł ścianę, na której można je było bez obawy postawić. W następstwie dyrektor Muzeum, profesor Lorentz, zaproponował Gazemu etat, ale Gazy nie chciał. Pragnął nadal rzeźbić. Odtąd jednak po magał Muzeum. Pracował między innym i przy urzą dzaniu wystawy działu sztuki starożytnej u Michałow skiego. Tak się poznali. Wkrótce Michałowski zapropo nował mu wyjazd do Faras. I choć n ie obiecywał nic więcej, jak tylko studenckie stypendium egipskie — Gazy zgodził się. Pociągała go ta praca i chciał prze żyć egzotyczną przygodę. Odtąd jest w Faras i rozwesela innych dziesiątkami anegdotek. — Jak zaczęliśmy kopać w październiku rri opo wiada — coraz to ukazywały się krzyżyki albo koM — A rc h an io ły 1 szakale
209
rony. Oczywiście pod tym były głow y. Bawiliśmy się jak dzieci, zgadując, co też może 'być niżej. Ale dziś przez całe przedpołudnie Gazy zajęty był pracą, przy której nikt nie m iał ochoty na anegdotki Już dwadzieścia pięć razy pow tarzał się w Faras dzień, w którym cała ekipa zaciska k ciu k i i nikt nie może spokojnie pracować. Nikt — z w yjątkiem Gazego. On jednak musi pracować spokojnie. W takie dni powo dzenie całej wyprawy leży w jego rękach. Czasem trwa to kilka godzin, czasem zaledw ie 'kilkadziesiąt minut. Ale są to minuty najwyższego napięcia. Słowo „odkryć” to jeszcze nie w szystko. Pozostaje słowo: „uratować”. Trzeba je wypowiedzieć. Zaczyna się od tego, że fresk zostaje pociągnięty spe cjalną mieszaniną wosku, kalafonii i innych chemikalii, których skład zależny jest od stanu tynku. Tynk jest zwietrzały i łatwo się sypie. N ic dziwnego! War szawskie tynki sypią się po upływ ie siedmiu czy dzie sięciu lat — a ten tutaj trwa już la t tysiąc. Dlatego we freskach bywają dziury, a czasem dziury są w tynku od wewnętrznej strony. Wtedy trzeba tam wprowadzić plomby z gipsu. Czasem należy w yw iercić pod fres kiem serię otworów. Przez setki la t kościół był szczel nie wypełniony piaskiem. Nubijski piasek przedostaje się wszędzie, nawet do zamkniętych walizek, dostał się też .pomiędzy tynk i mur. Bywało, że po zrobieniu otworów wysypywał się spod tynku cały kubeł piasku. Najpierw więc Gazy robi analizę fresku, dokładnie planuje tryb postępowania. Pomyłka mogłaby mieć fatalne skutki — niew iele trzeba, aby fresk stał się nie do uratowania. Zawoskowany fresk wygląda dostojniej, jest ciem niejszy, zatracił ostrość barw. Jest teraz zabezpieczony przed działaniem atmosfery, przed wilgocią. Pokrywa wosku zostanie zdjęta dopiero w muzeum: w Warsza 210
wie albo w Chartumie. Długa to praca i wymaga w iel kiej precyzji. Pokrywanie woskiem odbywa się tak: arabscy robotnicy rozgrzewają na maszynkach spirytu sowych małe żelazka; podają je na górę, na rusztowa nie, na którym stoi Gazy; gorącym żelazkiem rozsmarotwuje wosk na powierzchni fresku. Malowidło po krywa się szklistą, ciemną warstwą. Później zakrywa się fresk mocnym płótnem. Musi ono być wytrzymałe i nie może mieć żadnej skazy ani pęknięcia. Wkrótce zawiśnie na nim bezcenny zabytek, n ie może więc za wieść. Po przykryciu płótnem całość prasuje się jesz cze raz żelazkami. Rozgrzany wosk przenika poprzez materiał, a zastygając zespala go z freskiem. Praso wanie płótna — niezwykły to widok. Na białej płasz czyźnie pojawiają się ciemniejsze lin ie, stopniowo ukła dają się w całość tworząc wiernie odwzorowaną twarz madonny czy biskupa. Zupełnie jak w cudzie z chustą świętej Weroniki! Potem do płótna przyszywa się u góry mocną linkę. Jej końce zostaną przywiązane do drewnianej ściany przysuniętej ukośnie do fresku. Teraz już można zaczynać. Nadchodzi dzień, w którym przez długie minuty ważyć się będą losy arcydzieła. Bo przecież odkrycie fresków to nie koniec. Nie można pozwolić, aby odkopane z piasku po tysiącu lat, zo stały teraz pochłonięte przez fale. Gdyby się tak stało, nie trzeba tysiąca lat, wystarczą dwa dni, by ze wspa niałych dzieł starej sztuki został tylko osad mułu na dnie rzeki. Dziś właśnie Gazy przystąpił od rana do pełnej na pięcia pracy. Chodziło o piękny fresk przedstawiający madonnę nazwaną przez naszą ekipę „Łowiczanką”, a to ze względu na pasy wymalowane na szatach. Już przy śniadaniu atmosfera była naprężona, choć Gazy usiłował żartować, ale widać było, że i on jest prze jęty. Mój Boże, chodzi przecież o cieniutką warstewkę 211
farby na niewiele grubszej w arstew ce tynku! Tak to już jest z dziekani sztuki: trochę farby, trochę tynku lub płótna, czasem nieco kartek papieru, a przecież to fresk bizantyjski albo Mona Liza, albo „Piekło” Dan tego... Jakież to kruche wobec naszych pięćdziesięciotonowych czołgów, lecz o ile od n ich trwalsze. Zebraliśmy się w kościele. N ajpierw wypito po ma łej kaiwie podanej przez Mohammeda. Później skupi liśm y się przy ścianie, na której jeszcze wczoraj pysz nił się fresk, choć pociemniał trochę od wosku. Dziś fresku nie było widać, a tylko jego zarysy przebija jące przez płótno. Było tak jak podczas operacji, kie dy spod prześcieradła nie widać pacjenta, ale można się domyślić zarysów jego dała. W szyscy stali gotowi, by ratować, gdyby coś poszło nie tak, jak trzeba. Ale wiadomo było, że to oszukiwanie się. Gdyby Gazy się pomylił — nikt nie zdołałby już niczego uratować. Prócz nas koło ściany skupili się w szyscy robotnicy i Rais. Panowała cisza. Po raz dziesiąty sprawdzałem działanie mojej kamery filmowej, poczciwej „Admiry” szesnastki, która działa niezawodnie, dopóki się nie zatnie... A o zacięcia iw tym kurzu i po burzy piasko wej łatwo. . Najpierw Gazy wszedł na rusztowanie. W ręku trzy mał długą piłę. Kilkoma ruchami wyżłobił nad fres kiem podłużną szczelinę. Biegła na równi z górną gra nicą płótna. To, co zostało nad nią — pójdzie pod wodę. To, co poniżej — musi zawisnąć w jednym z dwóch muzeów. Potem zszedł z rusztowania i pod szedł do fresku od dołu. Zaległa jeszcze głębsza cisza, choć i przedtem nikt się nie odzywał. Nawet hałaśliwi robotnicy arabscy m ilczeli cisnąc się dokoła. Był upał i pewnie dlatego na czoło człowieka z piłą w ręku wy stąpił gęsty pot. Słychać było szum palm rosnących wokół wzgórza. A potem rozległ się terkot mojej ka 212
mery. Jednocześnie cisza została zmącona głośnym chrobotem. Piła poczęła się wgryzać w podłoże fresku, odcinać go od ściany. Centymetr po centymetrze, po suwając się od dołu ku górze, w piekielnym napięciu. Zgrzyt piły, spod fresku sypią się kaw ałki muru, pa dają Gazemu na twarz, grożą zranieniem lub zasypa niem oczu, ale nie odsuwa się, nie ociera twarzy, tylko czoło i policzki szarzeją mu coraz bardziej, wśród ku rzu spływają strumyczki potu. Zbliżam się do niego, kręcę zbliżenia, jego twarz zajmuje m i cały celownik, potem film uję jego ręce i piłę. N ie zauważa mnie. W kilka m iesięcy później, kiedy zaproszę go na pokaz gotowego już film u zmontowanego dla telewizji, po wie: „Kiedy pan to kręcił? Zupełnie tego nie zauwa żyłem...” Gruz sypie się dalej, od ściany odstaje coraz większa płaszczyzna. Wygląda jakby mur d zielił się na dwoje. Tysiąc lat był fresk zespolony z cegłam i, teraz nad szedł moment rozstania. Piła i prowadząca ją ręka wędrują coraz wyżej. Wprost nie do wiary, że się to wszystko nie rozsypuje! Wydawać b y się mogło, że wystarczy trącić palcem. A jednak już tylko kawałek trzyma się podłoża. I wreszcie... fresk puścił! Powo lutku, ostrożnie prowadzona piła dotarła do wyżłobio nej u góry szczeliny. Fresk rozstał się z murem. Wisi teraz na lince przywiązanej do pochyłego pomostu z desek. To chwila najniebezpieczniejsza. Gdyby wosk zespalający malowidło z płótnem nie trzymał mocno albo gdyby zerwała się linka lub gdyby usunął się pomost — fresk runąłby na kamienną posadzkę koś cioła. Po tysiącu lat trwania przestałby istnieć w ułam ku sekundy. Ale dziś nic się z tych strasznych rzeczy nie wyda rzyło. I nie wydarzyło się też w ciągu tych dwudziestu czterech poprzednich razy, kiedy ze ściany zdejmo213
warno freski. Bo łącznie z dzisiejszym zdjęto ich już dwadzieścia pięć. A jednak, za każdym razem, w obo zie panuje napięcie. Teraz drewniana ściana jest (powoli odsuwana od miuru. Fresk nadal w isi na lince i płótnie. Całość trzeba Obrócić i ostrożnie położyć na przygotowanym zawczasu łożu. Póki fresk nie zostanie położony — na pięcie trwa. Gromada ludzi z czterech stron asekuruje drewnianą ścianę. Powolutku pochyla się ją ku ziemi. Wreszcie — leży! Fresk jest na wierzchu, obrócony do góry odwrotną stroną, chropowatą powierzchnią sta rego tynku. Zwycięstwo! Robotnicy cieszą się jak dzie ci, a i reszta naszej ekipy zachowuje się niepoważnie. Wszyscy ściskają Gazego. A on śm ieje się szeroko i ociera ręce jak chirurg po udanej operacji. Później klęka przy fresku i trzymając w jednej ręce pilnik, a w drugiej szczotkę, wygładza tynk na odwrocie 1 usuwa ślady soli, jaka osiadła na wewnętrznej stro nie w ciągu stuleci. Ale to już głupstwo, fresk jest zdjęty. Po oczyszczeniu robotnicy osłaniają malowidło specjalnie w tym celu przygotowanymi matami. A póź niej przesuwa się całość na łoże, na którym będzie spoczywać do czasu wywiezienia. To trudna operacja. Do linki, na której fresk w isiał po odcięciu, przywią zuje się teraz trzy sznury: dwa na rogach i trzeci po środku. Narożne sznury trzyma w rękach Gazy. Kie rować ruchem powinien jeden człowiek, gdyby to ro biło dwóch, wówczas mogliby nierówno ciągnąć, po wstałyby naprężenia groźne dla fresku. Trzeci sznur, środkowy, .przebiega pomiędzy szeroko rozstawionymi nogami Gazego. Koniec sznura trzymają robotnicy — to lina napędowa. Po idealnie spasowanych krawę dziach fresk przesuwa się na właściwe łoże. Teraz zo stanie pokryty watą, na którą przyjdą płyty spilśnione. Po przybiciu płyt gwoździami do łoża — fresk jest 214
zapakowany. Teraz można całość podnieść i przechylić, aby przeszła przez drzwi. Odnosi się go do magazy nu — wydzielonej części kościoła, gdzie położony przez robotników dach chroni freski przed słońcem. Leżą tam na wielkich półkach, jedne nad drugimi, jak w magazynach prawdziwego muzeum. Poważniejsze kłopoty zaczną się dopiero przy trans porcie. Te z malowideł, które pójdą do Warszawy, mają przed sobą trudną drogę. N ajpierw 'trzeba je będzie przetransportować z kościoła na brzeg Nilu. To tylko sto lub dwieście metrów, ale przecież 'niebez pieczeństwo tkwi w fakcie poruszenia ich. Freski za bezpieczone watą i płytam i spilśnionym i umieszcza się w skrzyniach odpowiednio chronionych przed wilgo cią, obitych grubą blachą. W środku nie szczędzi się wyściółki. W zeszłym roku, ekspediując (iwa pierwsze freski, które przypadły Polsce, a zostały zdjęte ze ściany przez konserwatora Jasiewicza, cała ekipa, łącz nie z profesorem Michałowskim, odstąpiła na ten cel własne koce. Archeolodzy marzli nocami, za to freski odbyły podróż naprawdę komfortowo. Po przeniesie niu na brzeg freski są ładowane na feluki lub pły wający ponton. Płyną w górę Nilu, do Wadi Halfa. Tam są wyładowywane na brzeg, a potem wędrują do wagonów kolejowych. Jadą teraz jednotorową linią kolejową do Atbary, niedaleko Chartumu, a stamtąd na brzeg Morza Czerwonego, do Port Sudanu. Oczy wiście jodzie z nimi ktoś z naszej ekipy. Męcząca to podróż, trwa bardzo długo i nigdy nie można na pewno powiedzieć, kiedy się dojedzie. O ile bowiem sudańskie pociągi osobowe kursują na ogół nieźle i możliwe jest najwyżej jedno- albo dwudniowe opóźnienie (to na prawdę niewiele, zważywszy, że do jedynego pełno morskiego portu Sudanu odchodzą ze stolicy kraju tylko dwa pociągi osobowe tygodniowo), o tyle pociągi 215
towarowe chodzą naprawdę beznadziejnie. Agregat elektryczny, wysłany z W arszawy do Faras i dowie ziony polskim statkiem do Port Sudanu, utknął po drodze i doszedł tpo... pół roku! Kolejny, przeładunek, tym razem na polski statek. Nasze statki wchodzą do Port Sudanu raz, czasem dwa razy w miesiącu, zdarza się, że i częściej. I dalej — do Gdyni. Trwa to około m iesiąca i jest podró żą najeżoną niebezpieczeństwami. N ie chodzi, rzecz jasna, ani o rafy podwodne, ani o góry lodowe, ani o piratów. Chodzi o to* że do fresków może się dobrać wilgoć. Morska wilgoć, gdyby przeniknęła do skrzyń, dałaby sobie szybko radę z m alowidłam i. Trzeba więc nieustannie czuwać. Gazy zna się także na transporcie dzieł sztuki. Spe cjalistą iw tej dziedzinie stał się niedaw no, i to iw dość prosty sposób. Opowiada: — Kiedy wysyłano eksponaty z Muzeum Narodo wego na wystawę w Essen, w NRF, był w ielki pro blem: jak pakować, jak wysłać. Poszedłem wtedy do „Społem”. Zapytałem: jak wy to robicie, kiedy wysy łacie jajka za granicę? Odpowiedzieli mi: wysyłamy samochodami. I opowiedzieli jak. Pomyślałem: jeśli się żółtka nie zmącą, to i posąg Ramzesa też dojedzie cało... Taki jest Gazy: fachowiec z łych, co to kiedyś two rzyli sławę wielkich miast — W enecji, Florencji, Am sterdamu. Taki, jakich wyobrażałem sobie słuchając „Śpiewaków Norymberskich”. „Łowiczanka” została zdjęta. I natychmiast wyło niło się nowe zadanie dla naszych uczonych. Pod war stwą tynku, na której była wymalowana, zachowała się druga, starsza warstwa. A na niej: inskrypcje, na pisy wyskrobane lub wymalowane przez ludzi sprzed tysiąca lat. Muszą one być odrylsowane, a także sfoto-* 216
gratowane. Trzeba je (przetłumaczyć, zaznaczyć ich położenie na plamie kościoła, w ciągnąć do rejestru wszystkich inskrypcji. Urzędnik, gd y otrzyma nowe pismo, zżyma się i złości. Archeolog wpada w w y śmienity humor, choć będzie z tym m iał więcej pracy niż urzędnik. Ba, ale to pismo odleżało się już dziesięć wieków!... Nawet urzędnik pewnie b y się rozchmu rzył. _ Zabezpieczywszy zdjęty fresk, Gazy idzie na zasłu żoną herbatę. Przedtem zatrzymuje się przed najwspa nialszym freskiem w Faras, olbrzymim „Bożym Naro dzeniem”. Fresk jest już zabezpieczony woskiem, ale zdejmie się go dopiero w następnej kampanii *). Gazy mówi: — Żeby tak już zdjąć to „Boże Narodzenie”. To jak wygrać setkę na olimpiadzie... *) W n a stę p n e j k a m p a n ii, o sta tn ie j n ie ” z o stało z d ję te ze ścian y . T rzeba G azem u z d arz y ł się w y p a d e k : sp a d ł żebra. M usiał tro c h ę odleżeć, a potem
(zim a 1983/64), „ B o ie N arodze w sp o m n ie ć, że w t e j k am p a n ii z ru s z to w a n ia i z ła m ał dw a znów z a b r a ł s ię d o p racy ...
Koniec cudu
10 Codzienny tok pracy u leg ł dziś zakłóceniu. To już ostatnie dni tegorocznej kampanii; czasu mamy mało,
pewne nie czas ich żałować i wtedy, gd y lasy zalewa woda. Odwieczny to problem. Gdy budowano pierwszą tamę asuańską, miała ona początkowo spiętrzyć wodę o przeszło trzydzieści metrów, jednak spiętrzyła tylko 0 dwadzieścia cztery metry. Zdecydowano obniżyć wysokość tamy, ponieważ uczeni egiptolodzy, a także rozmaitego rodzaju romantycy europejscy, zwłaszcza zaś bogaci turyści podnieśli donośny głos protestu. Gdyby podniesiono zwierciadło wody o tyle, ile prze widywał projekt, wówczas woda zalałaby wyspę Filae 1 znajdujące się na niej świątynie — budowle nie zwykłej piękności. Głos przedstawicieli europejskiej nauki i świata kulturalnego, jak również europejskich bogaczy, którzy spędzali zimy w Egipcie, bardzo się wówczas liczył, bez porównania więcej niż dziś. Winston Churchill napisał w tej sprawie ironicznie: „Ofia rowanie miliarda pięciuset milionów stóp sześciennych wody bogini Hathor przez Mądrych Ludzi z Zachodu jest najokrutniejszą, najbardziej niegodziwą i bezsen sowną ofiarą złożoną na ołtarzu fałszyw ej religii. Pań stwo musi szamotać się, a ludzie muszą umierać z gło du po to, by profesorowie m ogli celebrować, a turyści znaleźć miejsce do wydrapania swoich imion...” Tamę asuańską podnoszono później jeszcze dwa razy i woda ostatecznie zalała wyspę. Teraz Wysoka Tama spowoduje zalanie reszty Nubii. Zginie wszystko. Lecz dziś, gdy minęło już sześćdziesiąt lat od chw ili wybu dowania pierwszej tamy, wszystko się zmieniło. Żaden uczony i żaden artysta nie podniesie dziś swego głosu przeciwko tego rodzaju budowie. Każdy rozumie, że chleb i praca dla głodnych i bezrobotnych ważniejsze są niż zabytki, choćby najpiękniejsze. A jednocześnie dziś nikt by już takiego głosu nie słuchał. Z jednej strony świadczy to o postępie, obawiam się jednak, że z drugiej strony świadczy to także o zanikaniu 219
resztek wpływu i poważania, jakim niegdyś cieszyli się intelektualiści, o ile kiedykolw iek m ieli oni jakieś wpływy. Faktem pozostaje, że żaden uczomy, choćby, najbar dziej zakochany w przeszłości E giptu i Nubii, nie w y powiedział się przeciw budowie tam y, przypuszczani, że nikomu nie przyszło to do głow y. Natomiast uczeni postanowili zrobić wszystko, co s ię tylko da, aby jak najwięcej uratować przed zagładą. Można się tu po wołać na słowa Dyrektora Generalnego UNESCO, Vittorino Veronese: „Te zabytki, których utrata jest być może tragicznie bliska, nie należą wyłącznie do tych tylko krajów, w których w ładaniu się znajdują. Cały świat jest uprawniany do tego, by być świadkiem ich przetrwania. Są one częścią wspólnego dziedzictwa obejmującego orędzia Sokratesa i freski z Adżanty, mury z Uxmal i symfonie Beetbovena. Skarby o świa towym znaczeniu mają prawo do opieki ze strony ca łego świata”. Dzień zalania Faras zbliża się. Jeszcze nie wiadomo dokładnie, kiedy to nastąpi. W przyszłym roku (1964) kopanie będzie możliwe, ale już bez udziału miejsco wych robotników. Zostaną ewakuowani. Natomiast wiadomo, że freski będą uratowane, Polacy zdążą je zdjąć ze ścian kościoła. Ale to nie wszystko. Pozosta nie jeszcze sprawa wielkiej liczby cennych bloków faraońskich i meroickich. I nie wiadomo, czy nie pozo stanie coś więcej, ponieważ w głębi faraśkiego wzgó rza nadal kryje się zagadka: być może tkwi tam faraońska świątynia. To właśnie jej ślady w postaci na pisów na rozrzuconych tu i ówdzie blokach spowodo w ały podjęcie prac badawczych. To one przyczyniły się do odkrycia chrześcijańskiego kościoła. W przyszłym roku, gdy freski będą już zabezpieczone, archeologo w ie pójdą w głąb wzgórza, w dół, na poszukiwanie 220
\
świątyni. Nikt nie wie, co jeszcze m oże być znale zione. Siedząc pod załomem muru w kościele, profesor Mi chałowski prowadził z Szerif em dramatyczną rozmowę. Mówił: — To, czego się nie da zawczasu w yw ieźć, trzeba zgromadzić w kościele. Jest położony najwyżej, woda dojdzie tu najpóźniej. Więc nawet jeżeli dziś nie ma środków na uratowanie wszystkiego, to trzeba opóźnić moment, w którym wszystko już będzie ‘stracone. Do 'you see m y point?... — Yes, I do... — potakiwał Szerif z nieprzeniknio nym wyrazem swej ciemnoskórej tw arzy. — Może za dwa albo trzy lata będzie można zna leźć jakieś środki — ciągnął Michałowski. — I niech pan pomysji, w jakiej będziecie w tedy sytuacji, je żeli nie uczyni się wszystkiego, aby te Skarby nie zgi nęły już w pierwszej chwili! Nie wiadomo, jak długo woda będzie się podnosić. Nikt nie w ie, dokąd ona sięgnie. Nie wiadomo nawet, jak szerokie będzie to sztuczne morze, bo nie ma dość szczegółowych map topograficznych. Może kościół będzie przez kilka lat sterczał z wody? Nikt tego nie w ie, pan też nie, prawda? ; — Nie wiem — potwierdził Szerif. — No właśnie. Dlatego trzeba zgromadzić znale ziska w najwyżej położonym punkcie. A potem trzeba zgromadzić feluki i pontony i starać się wywieźć, co się da. Jak najdalej. W jakiekolwiek miejsce, gdzie woda już nie dojdzie, choćby na gołą pustynię. Ro zumie pan? — Tak — powiedział Szerif. — Tak powinno się zrobić... — Dopiero potem — ciągnął Michałowski nie zra żony małomównością rozmówcy — potem trzeba bę 221
dzie .pomyśleć, co robić dalej. Czy rekonstruować, czy przewieźć do muzeów, czy m oże zostawić dla przy szłych badaczy. Jeżeli nawet dziś wydaje to się panu niemożliwe, to za dwadzieścia la t w szyscy będą wam wdzięczni za podjęcie tego trudu. Nieskończenie wdzięczni!... Trzeba zabrać, co się da. Dla przyszłych pokoleń. One by nam nigdy n ie wybaczyły, gdyby przez nasze lenistwo... — Nie wiem — powiedział Szerif. — Ja to wszystko rozumiem, ale nie wiem. N ie mam pojęcia, czy coś da się zrobić. Nic nie wiem: ani czy będą feluki, ani czy będą ludzie, żeby to zrobić, ani jak będzie z pieniędz mi. Ja nawet nie wiem, czy sam będę mógł tu zostać do końca. , Szerif jest sympatycznym i rozumnym człowiekiem. Na pewno chciałby jak najlepiej. A le wie, jak małe są możliwości. Sudan to nie Szwecja... Sudański urzęd nik o czarnej skórze patrzy na siw ego profesora z da lekiego kraju. Wie, że gdyby było można, to profesor i jego ludzie w ynieśliby kam ienne bloki na plecach, byle je uratować przed wodą. A le nie można wynieść tonowych bloków na plecach. Szerif w ie, że właściwie wszystkie feluki, pontony, statki, wszystko, co może pływać — będzie użyte do ewakuacji ludności i jej dobytku. Nie*wiele jeist w Nubii tego dobytku, ale i nie ma prawie środków transportowych. Brakuje też pieniędzy. Sudan jest krajem na dorobku. A zresztą w chw ili gdy zostanie ewakuowana ludność, wyniosą się też ludzie, którzy dotąd żeglowali po Nilu w felukach o wysokich żaglach. Aby ich na jakiś czas za trzymać, trzeba by im zapłacić, i to znacznie więcej, niż się płaciło dotąd. Inaczej nie zostaną, pojadą do Kaszm el-Girba, tam dokąd przeniesiona zostanie cała ludność sudańskiej Nubii. Nie będą chcieli zostawić swych rodzin samych w trudnej chwili, gdy wszystko 222
w ich życiu będzie się zmieniać. Kaszm el-Girba leży daleko stąd, więcej niż tysiąc kilom etrów , w prowincji Kassala, w południowo-wschodnim Sudanie, nad gra nicą Abisynii. Ludzie, którzy całe życie spędzili i któ rych ojcowie i dziadkowie, i prapradziadkowie całe życie spędzili nad Rzeką — teraz mają się przenieść na pustynię. Wprawdzie rząd daje im pod uprawę tereny nawodnione, Kaszm el-Girba jest drugą co do wiel kości po słynnej Gezirze u zbiegu dw óch Nilów — Białego i Niebieskiego — inwestycją irygacyjną Su danu, to jednak... Wstrząs będzie w ielk i. Warunki w prowincji Kassala są inne, ludzie w okół inni, klimat inny i inny krajobraz. Więc żeby nakłonić przewoźni ków do wyprawienia rodzin w daleką i nieznaną drogę i do pozostania tu’ na dłuższy czas — trzeba by im dobrze zapłacić. Ba, pieniądze! Sprawa przedstawia się tak. Egipt wypłacił Sudanowi 14 miliomów funtów jako odszkodowanie za tereny zalane. Rząd sudański użył tych pieniędzy przede wszystkim w Kaszm el-Gir ba, by przygotować nową ojczyznę d la Nubijczyków, a zarazem by tchnąć życie w wyschłą prowincję Kas sala, która ma wszelkie dane, aby zostać w przyszłości równie żyzną krainą jak bawełnodajna Gezira. Poza tym rząd musi przecież wypłatać odszkodowania lud ności Nubii. Czternaście milionów funtów to wcale nie jest za dużo... Rządowi sudańskiemu przyjdzie jeszcze do tego dołożyć. Więc skąd wziąć pieniądze? Sudan ich nie ma, podobnie jak nie ma ich profe sor Michałowski. A jednak Michałowski ma rację — trzeba się starać odwlec moment zatopienia zabytków. Bo nikt nie może powiedzieć, czy pieniądze w końcu się nie znajdą. Kiedy rozpoczęto kampanię nubijską, był rok 1960. Paryska konferencja na szczycie doznała właśnie niespodziewanego załamania, cały świat od czuwał nawrót zimnej Wojny, zbrojenia rosły i per223
spektywy rysowały się ponuro. W tej sytuacji trudno się było spodziewać, że poszczególne państwa rozsupła ją mieszek i zechcą płacić za ratow anie starożytności w dalekim i mało znanym kraju. A jednak... Gdy w półtora roku później podsumowano wpłaty na fun dusz kampanii nubijskiej, okazało się, że sam tylko Egipt otrzymał sumę 4100 tysięcy dolarów. Największe wpłaty nadeszły z: USA (2 300 tysięcy), Holandii (653 tysiące), Włoch (160 tysięcy), Jugosław ii (226 tysięcy), Pakistanu (130 tysięcy), Maroka (86 tysięcy), Iraku (60 tysięcy). Wiele innych krajów zgłosiło mniejsze wpłaty. Prócz .tego Stany Zjednoczone przeznaczyły sześć milionów dolarów na ocalenie świątyń z wyspy Filae — tej samej, o której z taką zgryźliwością pisał Churchill. Wreszcie rząd ZRA przeznaczył na kam panię nubijską około 11 m ilionów dolarów. Potem przyszły dodatkowe zgłoszenia: rządu Włoch — 1 600 tysięcy dolarów, NRP — 3 400 tysięcy, Kuwejtu i inne. Mowa tu o pieniądzach przeznaczonych na ratowanie zabytków w Nubii egipskiej. Również i Su dan otrzymał na ratowanie swojej części Nubii pewną, choć mniejszą, kwotę. Dalsze sum y wpłynęły w ro ku 1963. Nieoceniony był także wkład pracy i umiejętności europejskich i amerykańskich ekspedycji. Ekspedycje te były w większości finansowane przez kraje w y syłające. Dlatego profesor Michałowski miał jednak rację w swojej przemowie do Szerifa. Choć pieniądze płyną wątłym — w stosunku do potrzeb — strumyczkiem, to jednak płyną. Obowiązkiem badaczy i sudańskiej Służby Starożytności jest zrobić wszystko, aby — w wypadku uzyskania środków — można było urato wać zabytki. Choć w rzeczywistości wszystkiego uratować się nie 224
da, tylko to, co zostało ostatnio znalezione. Można się tylko domyślać, jak .wiele bezcennych rzeczy znaj dujących się na terenach, które nie zo sta ły zbadane — pójdzie pod wodę.
A w ięc sprawy zaszły już tak daleko. W codziennej pracy, wśród kurzu i muszek, fotografowania, pisania, nadzorowania kopiących robotników, odczytywania inskrypcji, porządkowania kartotek, rysowania planów i prania koszul — zapomnieliśmy, że to już blisko. Znowu spostrzegaliśmy białe koła na murach do mostw — znaki ewakuacyjne. W poprzednich tygod niach przywykliśmy do nich, nie widzieliśm y ich. Potop wydawał się czymś odległym. Teraz uświado miliśmy sobie, że zbliża się z każdym dniem, cicho, lecz nieodwracalnie. Zbliża się potop. Arka ma na im ię „archeologia”. Czym jest ta arka? Jaka jest jej istota? Gdy wróci liśmy z Komu po rozmowie z Szerifem , który wsiadł do samochodu i odjechał do Wadi Halfa, profesor usiadł na leżaku i poprosił Mohammeda o kawę. Zro biłem to samo. Profesor był zmęczony. Tego dnia pa nował ciężki upał i nawet pani Michałowska prosiła męża: — >Nie chodź' dziś do kościoła, uważaj na siebie^ Ale, jak zwykle, prośby nie odniosły skutku. Nie sądzę zresztą, żeby to upał był przyczyną zmęczenia i zamyślenia naszego „marszałka Focha”. Zapewne m yślał o tym, że wykopaliska w Faras dobiegają koń ca, kończy się epopeja wielkich odkryć. Tyle jest jeszcze do zrobienia, lecz w iele rzeczy już nie zostanie zrobionych. To bolesna świadomość dla archeologa. Widziałem, że profesor nie jest w dobrym humorze. A mimo to musiałem zapytać, jestem wszak reporterem. 15 — A rc h an io ły 1 sz a k ale
225
— Teraz —■zapytałem — kiedy ty le już zostało zro bione, kiedy osiągnięto takie sukcesy i zbliża się po top, niech mi pan powie, czym w łaściw ie jest archeo logia? Niech pan to powie tak po prostu; tak jakby na odpowiedź czekali studenci albo słuchacze radiowi... Profesor ocknął się z zam yślenia. Przez chwilę my ślałem, że w yśle mnie do w szystkich diabłów. Bo też znalazłem sobie moment na dziennikarskie wywiady! Ale Kazimierz Michałowski w bezbłędny sposób pa nuje nad sobą. Wbrew obawom — podjął rozmowę. — Widzi pan — zaczął — m ówiąc tak najkrócej: archeologia jest nauką o powolnym postępie ludzkości od czasów najdawniejszych. Zresztą nauką stała się dopiero od kilkudziesięciu lat. W ywodzi swój życiorys z filologii. Dawniej sądzono, że jest ona po prostu hi storią sztuki. Prowadząc wykopaliska szukano dzieł sztuki, szczególnie zaś rzeźb, a także fresków, frag mentów czy większych całości pięknej architektury. Wszystko inne odrzucano. Ale to n ie jest słuszne. Wów czas gdy tak postępowano, archeologia nie była jeszcze nauką, stanowiła raczej rodzaj kolekcjonerstwa. Tak szukali pierwsi egiptolodzy w dziewiętnastym wieku albo lord Elgin w Grecji. To było nienaukowe. — Ale i teraz szuka się dzieł sztuki i one właśnie są ukoronowaniem wykopalisk — wtrąciłem. — Tak było na przykład tu. — Oczywiście, że gdy badacz znajdzie wspaniałe dzieła sztuki, to tym lepiej dla niego. Ale to nie jest typowe dla dzisiejszej archeologii. Tu była wyjątkowa sytuacja. Nadchodzi potop. Czasu było wyjątkowo ma ło. Trzeba było pośpiesznie kopać. N ie mieliśmy innych możliwości, trzeba było chwytać to, co najcenniejsze i najbardziej efektowne. Zwykle sprawy wyglądają inaczej. Zadaniem tej nauki jest obecnie poszukiwa nie, studiowanie i interpretacja wszystkich ukrytych
w ziemi materialnych pozostałości daw nych, zaginio nych kultur. Wszechstronne badanie przeszłości. A to pozwala, jak wiadomo, lepiej zrozum ieć dzień dzisiej szy. Ważne jest przy tym wszystko, co tylko można znaleźć i z czego wynikają jakieś w nioski dotyczące życia ludzi z tamtych czasów. D latego kopiąc w Tell Atrib badaliśmy szczegółowo zawartość starych śmiet ników. I okazało się wtedy, że tk w iły tam wspaniałe dokumenty naukowe, na przykład gliniane tabliczki z rachunkami domowymi albo kw ity podatkowe, albo listy. Dzisiejsza archeologia bada nie tylko pałace czy fortece, ale również resztki domów mieszkalnych, zaj muje się starymi narzędziami, urządzeniami sanitar nymi starych miast, w rodzaju łaźni, jak odkryta przez nas łaźnia w Aleksandrii, dalej pieniędzm i, ozdobami, strojami, zwyczajami pogrzebowymi, weselnymi czy urodzinowymi, przyrządami naukowymi — wSzyistkim, nawet najbłahszymi na pozór przedmiotami, jakie moż na znaleźć w ziemi. Dopiero w szystko razem daje obraz życia w tych zamierzchłych epokach. W żadnym razie archeologia nie jest historią sztuki. Prędzej pasuje do niej określenie: „historia kultury materialnej”. — Ale przecież jest bardzo wyraźna różnica pomię dzy metodami pracy pana, a metodami pracy archeolo gów w Polsce, którzy prowadzą badania w Biskupinie czy w W iślicy albo na Kaszubach, czy wreszcie w któ rymkolwiek z tych trzystu miejsc, gdzie się obecnie kopie w Polsce? Po ogródku kręcili się teraz w szyscy członkowie ekipy. Ogródek jest nudy, zdawać b y się mogło, że powinni nam przeszkadzać. A le n ie — podstawowym prawem w Faras jest zasada: nie przeszkadzaj drugie mu, gdy pracuje i... gdy nie pracuje. W małym zespole zamkniętym miesiącami na niew ielkiej przestrzeni, bez 227
możliwości wyrwania się czy obejrzenia innych twa rzy, nieprzestrzeganie tego prawa uniemożliwiło by; życie. Siedziałem z notesem w ręku, wszyscy widzieli więc, że pracujemy, nikt nie przeszkadzał, nikt się nie odzywał, zajęli się własnymi sprawam i. — Bo (widzi pan — odpowiedział profesor — archeo logia śródziemnomorska Tóżni się od tej, której znako mita szkoła powstała w Polsce. Warunki pracy w Polsce i tutaj — są różne. Tu archeolog napotyka w ielkie zespoły zabytków i musi dostosować do tego swoje metody. Inaczej pracuje się w Pałmyrze, gdzie na pustyni stoi ogromne wym arłe miasto, a inaczej w lasach mazurskich, gdzie bada się ślady paleniska pozostawionego przez Jaćwingów. A le cel jest wszę dzie ten sam: poznanie codziennego życia mieszkańców tego terenu. Więc choć w Pałmyrze czy w Aleksandrii, czy iw Nubii prędzej można dokonać odkryć rozpala jących wyobraźnię, to jednak archeolog klasyczny też musi dokonywać drobiazgowej analizy wszystkich naj drobniejszych znalezisk, musi się posługiwać najnow szą techniką, taką jak węgiel C 14, czy inne wynalazki, które tak ostatnio wzbogaciły archeologię. Teraz profesor zawołał na Mohammeda, by dał mu jeszcze jedną kawę. Uczynił to półgłosem t tak aby — ■broń Boże — nie usłyszała tego żona. Bo fetóraż to już była dziś kawa!... — I jeszcze jedno. Z tego, co mówię, nie wynika, żeby archeologia była prostym przedłużeniem historii. To nie jest tylko ta różnica, że historycy grzebią w archiwach, a m y w ziemi. My się nawzajem uzu pełniamy, ale to nie jest to samo. Historia powiada nam, że pomiędzy szóstym a czternastym wiekiem istniało w Nubii chrześcijańskie królestwo. Wylicza ona imiona królów, mówi o przebiegu walk z Arabami i o upadku państwa. Gdy dzieje kraju są lepiej znane, 228
historia może nam też opowiedzieć o ruchach społecz nych, rewolucjach albo intrygach pałacowych. Ale jak ci ludzie żyli, jak (mieszkali, jak s ię ubierali, z kim i czym handlowali, jak budowali, jakim i narzędziami pracowali — od tego jest archeologia. Ale oczywiście m y tu, w Faras, na w iele z tych p ytań nie potrafimy jeszcze odpowiedzieć. I to nie dlatego, żeby nasza nauka nie zdała egzaminu, tylko dlatego, że pracujemy w niezwykłych okolicznościach. W ciągu trzech lat musimy zbadać to wszystko, co norm alnie wymagałoby lat kilkunastu. A może i więcej? Gdy ty|ko profesor skończył, w jadalni rozległo się dzwonienie na obiad. Trzeba było przerwać rozmowę. W obozie musi być porządek i n aw et sam wódz nie może się spóźniać na lunch. A w czasie lunchu wyda rzyła się niezwykła historia... *
Któryś z nas sięgnął po cytrynę. Z jedzeniem w Fa ras bywa różnie, ale za to, podobnie jak w „Delika tesach”, cytryny „bywają”, są to m alutkie, miejscowe cytryny zielonego koloru i o innym nieco smaku, ale tak jak i t e znane u nas — są kwaśne. Otóż ktoś sięgnął po cytrynę, wycisnął z niej sok do szklanki, potem nasypał cukru i wreszcie dolał do pełna wody z karafki. Zamieszał łyżką i... skamieniał. Nie wierząc własnym oczom zawołał .pozostałych. Ale iwszyscy ujrzeliśmy to samo. W szklance cytronady, raźnie ma chając ogonkiem i srebrzyście połyskując, pływała... nuda rybka! Prędko przeleliśm y do szklanek resztę wody z karafki. N ie mogło być wątpliwości: w szklan kach znaleźliśm y jeszcze dwie' rybki. Osłupieliśmy. Ktoś wyraził przypuszczenie, że dokonano ważnego odkrycia — sudańskich rybek cytrymówek. Ktoś inny 229
poczuł się niewyraźnie. Porządek obiadowy uległ za kłóceniu. Zawołano Mohammeda. Przybiegł, spojrzał, minę miał, jak nam się w ydaw ało, zmieszaną, ale prędko orzekł: — Mafisz! Co oznacza po arabsku: nic, nic takiego. Ktoś inny powiedział ze złością: — Mohammed! To nie mafisz, tylk o fish! — (Fish, wymawia się „fisz” i znaczy po angielsku: ryba). Zmieszana mina Mohammeda w yjaśniła nam jednak pochodzenie 'zdumiewającego zjaw iska. Woda, którą pijemy w Faras, pochodzi prosto z N ilu. Po przynie sieniu z rzeki przelewana jest do zirów — glinianych stągwi stojących w podwórzu. Ziry są porowate, więc pod każdym z nich stoi zawsze dzbanek, do którego ścieka oczyszczona w ten sposób w oda. Skądże więc rybki? Rzecz w tym, że wody w dzbankach jest za mało dla całej ekipy spraw ionych i wyschłych od upału archeologów. A Mohammed n ie może przecież odmówić, kiedy Polacy chcą się napić wody. Dlatego jeśli do dzbanków nie nakapie dość oczyszczonej wody, Mohammed zanurza karafki wprost w zirach. Wie, że profesor surowo tego zakazuje, ale cóż?... Dla Mo hammeda ów zakaz jest przejawem zwykłej europej skiej przesady. Cała Nubia wszak p ije wodę prosto z Nilu. Sam nieraz ją piłem, kiedy żeglowałem feluką, a stary przewoźnik zanurzał kubek w' zimnym nurcie, rzeki i częstował szerokim ruchem. To prawda, że moż na się przy tym nabawić bilharcji, ale Mohammed pewnie o tym nie w ie. I w taki sposób w cytronadzie znalazły się rybki. W tej chwili przypomniał m i się pierwszy, naiwny mój zachwyt przy pierwszym obiedzie, jaki jadłem w Faras — nad tuńczykiem i sardynkami. Teraz już się nie zachwycałem. Po dziesięciu dniach, gdy na śnia230
damie znów podano sardynki i tuńczyka, tak jak co dziennie, zrozumiałem. Gdybyż tak kawałek polskiej kiełbasy!... Moi towarzysze cierpliwie doczekali do tego momentu i gdy zobaczyli, że wstrząsam się na widok smacznych skądinąd rybek, powiedzieli: —; Widzisz? Nie trzeba nigdy zbyt pochopnie oce niać ani ludzi, ani warunków, ani naw et obiadów.... W yjaśnili mi, że pisząc o Faras nie należy wspomi nać ani o sardynkach, ani o cytrynach, ani o tym, że na podwórzu domu naszej ekipy stoją leżaki. Kiedy bowiem ktoś z archeologów napisał o tym do domu, wkrótce nadeszła dó obozu odpowiedź tej mniej więcej treści: bo w y tam wylegujecie się na leżakach i jada cie frykasy, a my tu mamy zimę stulecia, śnieg na szosach i opóźnienia pociągów. Komuś innemu, kto kopie w Sudanie za płacę równą jednej trzeciej pensji szofera przeciętnej ambasady, napisano: „jak wrócisz do domu tym samochodem, na który już sobie odło żyłeś...” Oj, Polacy, Polacy! Nikt z naszych archeologów nie odłożył sobie na samochód. W ogóle, jak się zdołałem zorientować, nikt niczego sobie nie odłożył — bo nie ma z czego. Wyjazd na wykopaliska do Sudanu i Egiptu to nie jest wyjazd „na odkucie”, nawet w tych skromnych, nadwiślań skich wymiarach, przyprawiających pewnych ludzi o zawroty głowy. Słabe to widocznie głowy. Wyobra żenia niektórych pań i panów w kraju o tych spra wach są zupełnie m ylne. Ale — zapytają te panie i ci panowie — po cóż w .takim razie kopią? Już samo po stawienie takiego pytania utrudnia dyskusję. Trzeba by zacząć od spraw zasadniczych. Niełatwo je wy jaśnić. Dlaczego ludzie, którzy w ybrali jako dziedzinę swej działalności egiptologię lub koptologię, kopią w Sudanie, choć nie zbudują za to pekaowskiego domku? A dlaczego inni ludzie poświęcili życie matematyce 231
albo 'pedagogice, albo historii — kiedy wiadomo, że znacznie bardziej opłacalna jest hodowla pieczarek? Dlaczego wreszcie cały kraj nie zajmuje się hodowlą pieczarek, tylko istnieją w nim także listonosze i ma szyniści kolejowi, językoznawcy, kustosze muzeów i sędziowie dla nieletnich? W iększość członków naszej ekspedycji nie ma w ogóle pensji. Dostają oni trzy dzieści sześć funtów egipskich, bo tyle wynosi sty pendium dla studentów. To zbyt mało nie tylko na to, aby coś odłożyć, ale nawet na to, by normalnie żyć. Ratują się przy pomocy dw óch (wybiegów. Po pierwsze gdy mieszkają w Kairze, w Stacji Archeolo gicznej (pomiędzy kampaniami, gdy trzeba wykonać ogromną pracę podsumowującą poprzednią i przygo towującą następną kampanię) — w tedy nie płacą za mieszkalnie i prowadzą -wspólne, dom owe gospodarstwo, co zawsze wypada nieco taniej. P o drugie — gdy są na wykopaliskach, otrzymują m aleńkie kieszonkowe (trzydzieści pięć piastrów dziennie), które starcza na papierosy. Tylko trzech ludzi: profesor, gdy fest' w Egipcie, Kubiak — jako seikretarz naukowy Stacji i Ostrasz jako jej architekt — otrzym uje pensję. Trze ba przy tym powiedzieć, że pensja sekretarza nauko wego Stacji jest równa pensji szofera ambasady. Kiedy się jest w Faras i w idzi, w jaki sposób nasi archeolodzy pokazują gościom odkryte przez siebie freski, można bez wyrzutów sum ienia zrezygnować z dyskusji z ignorantami. Trzeba natomiast podysku tować z innymi ludźmi. Z tym i, co nie kwestionują sensu pracy poszczególnych uczonych, natomiast za stanawiają się nad celowością pracy całej ekipy. Z ty m i, którzy mówią: „Po co kopiem y w Nubii albo w Palmyrze, kiedy u nas są trudności z komunikacją miejską, mamy za mało mieszkań, nie stać nas na naj potrzebniejsze inwestycje...” Można przy tym pominąć 232
łych, co .po prostu zazdroszczą — i to nie pieniędzy, bo tych zazdrościć się nie da, Jęcz rozgłosu, sławy, a już chociażby wyjazdu zagranicznego. Wiadomo, że zazdrość jest naszą wadą narodową, ale zazdrość o w y jazdy zagraniczne przekracza Wszystko, co dotąd w i dziano. Widziano zaś sporo, są przecież u nas nawet i tacy, którzy potrafią zazdrościć drugiem u okazałego pogrzebu na koszt państwa. Pomińmy ich zatem. Cho dzi o tych, którzy mówią: po co nam w okresie trud ności gospodarczych wykopaliska w Sudanie? Po co tam pracujemy? Najpierw trzeba powiedzieć, że wykopaliska w Su danie kosztują bardzo mało. Panuje surowy reżim oszczędnościowy. Płace są minimalne i w. większości składają się ze stypendiów fundowanych przez rząd egipski, w zamian za takie same stypendia przydziela ne w Polsce, w złotówkach, studentom egipskim. Koszty utrzymania Polskiej Stacji Archeologicznej w Kairze są nieporównywalne z kosztam i utrzymania przeciętnej placówki dyplomatycznej, a jak wiadomo, w naszych placówkach także się przecież nie przele wa. Polscy archeolodzy spełniają zaś w tamtych kra jach ro|ę nie mniej ważną niż placówki dyplomatyczne, ale o tym za chwilę. Pisałem już, że nasza ekspedycja w Faras, położonym o pięćdziesiąt kilometrów od miasta, w szczerej pustyni ■ — nie ma samochodu. W szystkie inne ekipy mają własne środki lokomocji. Nie jest to napisane w formie skargi czy zażalenia. Chodzi tylko o to, by nikt nie m ów ił o rozrzutności. Tyle o kosztach. A teraz o korzyściach. Zacznijmy prosto, jak łopatą. Wartość samych fres ków, jakie w wyniku prac w Faras znajdą się w mu zeum w Warszawie, jest oceniana, licząc według cen, które można za nie uzyskać w USA, na kilka milionów dolarów. Amerykanie zwiedzający kościół oferowali
za nie od razu sumę kilkakrotnie od tego wyższą, ale przypuśćmy, że przesadzali. R zecz jasna, nikt nie za mierza tych fresków sprzedawać, a le przecież stanowią one pomnożenie skarbu narodowego. Arrasów wawel skich też nSct sprzedawać nie zam ierza, a jednak w li cza się je do bogactw narodowych. A le prac nauko wych nie prowadzi się tylko dlatego ani nawet głów nie dlatego, by ich wyniki przeliczać na pieniądze. Archeologia klasyczna, śródziemnomorska, jest trwa łym i nieodzownym składnikiem w ielkiego wachlarza nauk, jakie muszą być uprawiane w 'kraju pragnącym się zaliczać do państw nowoczesnych i oświeconych. Mają swoje wyprawy śródziemnomorskie i Związek Radziecki, i Stany Zjednoczone, i Francja, i Anglia, NRD i NRF, Czechosłowacja i Norwegia, Dania i Szwecja, Argentyna i Włochy. Jest ta nauka upra wiana i w wielu innych krajach, których nie będę tu wyliczać (Choćby i w Ghanie). Z nie wymienionych krajów demokracji ludowej trzeba wspomnieć o Ru munii i Bułgarii, z tym, że w ty ch krajach znajduje ona w ielkie bogactwo materiałów na miejscu. Nigdzie na święcie nie kwestionuje się konieczności istnienia tej nauki. Zaś jej istnienie jest nierozłącznie związa ne z pracami wykopaliskowymi. N ie można kształcić archeologów, jeżeli nie da się im m ożliwości kopania. Polska osiągnęła w archeologii klasycznej pozycję bardzo wysoką. Jesteśmy obecnie jednym z krajów przodujących. Tego dorobku nie wolno nam zmarno wać. Zaprzepaszczenie tego dziś — kiedy tyle zostało osiągnięte — byłoby niewybaczalnym marnotrawstwem. Koszty uprawiania tej nauki? Powiedziałem już, że koszty te są niewielkie, nieproporcjonalne
zyski. Lecz przecież nikomu w głow ie nie powstanie myśl zarzucenia tych wszystkich nauk. Żałosny byłby obraz kraju, który by zastosował tego rodzaju logikę. Wiele rzeczy kosztuje, a nie przynosi brzęczącego zysku: odbudowa zabytków i ochrona krajobrazu, este tyka wnętrz i miejskie parki, w ydanie dzieł Marksa i zbieranie pieśni ludowych. Znakomite wyniki osiągnięte przez polską archeolo gię dopomagają też innym dziedzinom nauiki. Na przy kład polskie publikacje dotyczące archeologii śród ziemnomorskiej są poszukiwane za granicą, przez co wzmagają wymianę i ułatwiają sprowadzanie do Polski innych dzieł naukowych. Są poszukiwaną wartością wymienną. I wreszcie inne korzyści — nie finansowe i nawet nie naukowe. Placówki dyplomatyczne każdego kraju, prócz zadań czysto dyplomatycznych, zobowiązane są także wypełniać i inne funkcje: propagowanie swoje go kraju, nawiązywanie stosunków kulturalnych i wszechstronnych kontaktów, wreszcie — i to jest chyba najważniejsze — pozyskanie opinii publicznej i budzenie sympatii dla swego kraju. Jest rzeczą stwierdzoną ponad wszelką wątpliwość i sprawdzoną w w ielu krajach, że żadna, nawet najlepsza ambasada nie jest w stanie tyle uczynić na tym polu co dobra ekspedycja archeologiczna, (która jest ściśle związana z życiem kraju i jego mieszkańców, pracuje wraz z nim i, styka się z ludźmi w sposób codzienny, wzbu dza w nich szacunek i przekonanie, że reprezentowa ny przez nią kraj osiągnął w ysoki poziom nauki i kul tury. Są to wartości bezcenne, a nieraz, w wyniku łańcucha przekształceń, przemieniają się w wartości wymierne, na przykład w postaci wzbudzenia zainte resowań handlowych. Dalej sprawa prestiżu państwa. Słowo „prestiż” ma dla licznych uszu dźwięk nega 235
tywny, a jednak nie kwestionuj em y zwyczaju wysy łania ekip sportowych na olim piady, wiedząc jedno cześnie, że dzisiejsza olimpiada to głównie sprawa prestiżu narodowego. Niewiele je s t chyba takich me dali olimpijskich, które można iby przyrównać — jeżeli w ogóle można przyrównywać — do odkryć dokona nych w Faras. Tak przedstawia się odpowiedź na pytanie: po co kopiemy w Egipcie i w Sudanie? N ie ulega wątpli wości, że pańsbwo polskie słusznie czyni popierając tę pracę. Dlaczego więc wdałem się w ów wywód? Myślę, że skoro otrzymałem od tegoż państwa pieniądze na podróż do Faras, by zapoznać się z prowadzoną tam pracą i by o niej pisać, to trzeba się było zająć i tą stroną medalu. Listy otrzymywane przez archeologów w małej wiosce sudańskiej i sprawa sardynek na obiad prze konały mnie, że trzeba o tym opowiedzieć. *
Dziś jest ostatni dzień „wielkiej pracy”. Kampania kończy się, jutro robotnicy rozejdą się do domów. Ekipa zostanie jeszcze przez kilka dni w Faras, będzie zwijać obozowisko, zabezpieczy magazyn, w którym po zostaną freski, uporządkuje znalezioną ceramikę, archi wum fotograficzne, zapakuje Sprzęt. Ale od jutra bę dzie już cicho, nikt nie zaśpiewa na Komie, przerzedzi się kurz. Od samego rana na wzgórzu panuje inna niż zwykle atmosfera, nastrój jest podniosły i odświętny. Kolumna ludzi niosących pełne kosze na wysypisko porusza się raźniej, Rais biega szybciej z jednego końca kościoła na drugi, bardziej niż zwykle w yw ija swoją długą witką, którą popędza robotników. Rais udaję zawsze, 236
że tłucze ich po galabijach, ale n ie są to 'bolesne uderzenia, raczej patriarchalne, robotnicy nie biorą mu tego za złe. Wszyscy pracują jak opętani. I ja też kręcę film, zmieniam kasety, robię zdjęcia. M ały człowieczek 0 czarnej, a właściwie szarej twarzy, który został mi przydany do pomocy, aż sapie dźwigając statyw, torbę z filmami i obiektywami albo aparaty fotograficzne. Mimo upału nosi zawsze na głowie coś, co przypomina popularne podczas okupacji „namondniki” — czyli długie pończochy zakładane na głcrwę, z wycięciem na oczy, nos i usta, a przeznaczone d la żołnierzy zi mujących w okopach. Daczego nosił to on — robotnik na wykopaliskach prowadzonych pod sudańskim słoń cem — tego nie mogę zrozumieć. M oże uważał to za osłonę przed kurzem? Bardzo polubiłem tego człowie ka. Była to chodząca uczciwość i sumienność. Zawsze gotowy do pracy, nie pozwalał mi nigd y samemu po nieść kamery, o ile nie kręciłem w tej chwili zdjęć. Można było zostawić mu pod opiekę cały sprzęt 1 zniknąć na parę godzin — pilnował go jak oka w gło wie, co nie było łatw e w miejscu, w którym kręciło się stu kilkudziesięciu ludzi. Nigdy zresztą nic nie zginęło w obozie, z jednym wyjątkiem — papierosów. Papierosy były widocznie traktowane jako coś wspól nego albo też uważano, że skoro Polacy zawsze nimi częstują (jest to „podstawowym” obowiązkiem archeo loga), to i samemu można się poczęstować, choćby i całą paczką. Mały człowieczek był w ogóle niezrówna ny. Jako jeden z niewielu nubijskich robotników mó w ił trochę po angielsku, a poza tym ... był w Polsce! Od razu pochwalił się tym. Trudno było mi uwierzyć, lecz wyjaśnił sprawę przekonywająco. Otóż przed woj ną pracował jako pomocnik 'stewarda w egipskich liniach lotniczych. Roznosił papierosy, cukierki, poma 237
gał wsiadać do samolotu. I kiedyś maszyna, którą latał, poleciała do Gdańska. Zdarzyło się tak tylko raz, ale Hassan doskonale to pam ięta. Jest otrzaskany z techniką. Bardzo szybko zorientow ał się w moim sprzęcie. Naprawdę się zdumiałem, gdy chcąc wymie nić obiektyw w kamerze sięgnąłem ręką do torby, a on był ma to przygotowany i podał m i to właśnie, czego szukałem. Tuż po dwunastej w południe w kościele jest już cała nasza ekipa. Widząc profesora robotnicy zdlwajają tempo pracy. Tumany kurzu z wysypiska rosną w dwójnasób. Widać mało, tylko w środku kościoła ze ścian połyskują wymalowane bizantyjskie brokaty. Jeszcze kilkanaście koszy piasku wyniesionych ze wzgórza i jeszcze kilkanaście — robotnicy chcą za mknąć kampanię pięknym popisem pracowitości. Pa miętają też, że dziś będą rozdzielane bakszysze. W narteksie kościoła, czyli w przedsionku, odkryto dziś wejście do lochu, podziemnego korytarza biegnącego pod katedrą. Wyjęto kilka kam iennych bloków z po sadzki. Powstał otwór, z -którego zieje ciemność. Ale nasi w eszli już z latarkami elektrycznym i do środka i mówią, że na pierwszy rzut oka nie ma tam nic cie kawego. Dokładniej zbada się loch dopiero na jesieni, gdy ekspedycja powróci tu, by zdjąć z murów resztę fresków. O pół do pierwszej przeciągły krzyk oznajmia ko niec pracy. Nagle urywa się monotonna pieśń z impro wizowanymi na cześć profesora słowam i, którą robot nicy śpiewali wynosząc ostatnie kosze. Teraz rytmicz ny, spokojny śpiew zostaje zastąpiony wielką i zupełnie bezładną wrzawą. Robotnicy rzucają kosze i motyki i wybiegają przed kościół. Lecą w górę chusty, zawoje, sandały. Tłum kłębi się i kotłuje, w szyscy klepią się po ramionach. Ukazanie się Michałowskiego powoduje 233
nową owację. Rais podbiega do n iego wymachując laską, a gdy jest już blisko, składa cerem onialny ukłon, potem obaj ściskają sobie ręce. Cała gromada ustawia się do pamiątkowego zdjęcia pod m urem kościoła. Na pierwszym planie profesor i pani Michałowska, a także Rais, obok inni członkowie ekipy, za nim i ustawieni rzędami w schodki robotnicy, niczym wielka drużyna piłkarska. Zdjęcie robi Niepokólczycki ustawiwszy aparat na statywie — zdjęcie robione z ręki nie byłoby dość ceremonialne. Znak ręki, pstryknięcie i oto wrza wa wybucha na'now o, bo z boku wjeżdża profesor Rogalski. Jedzie na ośle poganiając go kijkiem. Za chwyt robotników nie ma granic. Teraz my idziemy na obiad, a robotnicy — do „Hiltonów”. To ostatnia okazja. Trzej w łaściciele szałasów krzątają się pracowicie, dla nich to gorący dzień, trze ba ugościć odchodzących robotników, a także pościągać wszystkie długi. Dziś kredyt już n ie istnieje. Jutro przestaną istnieć również i „Hiltony”. Trzcinowe maty z ich ścian zostały zakupione przez skarbnika ekspe dycji, Ostrasza, posłużą do zabezpieczenia pozostałych na ścianach fresków. W łaściciele szałasów-kawiarenelc uwijają się jak w ukropie podając kawę, herbatę i pewnie coś jeszcze, a jednocześnie wertując kartki zeszytów, w których była prowadzona księgowość. Pod drzwiami naszego domu tłok — to Antek Ostrasz wraz z Raisem rozpoczęli wypłatę. Oblicza się skrupulatnie dni pracy, wysłuchuje opinii Raisa i wreszcie wręcza kolejnemu człowiekowi sumę zaokrągloną bakszyszem. A więc: około trzydziestu piastrów .pomnożonych przez liczbę dni przepracowanych przy wykopaliskach oraz od piętnastu do siedemdziesięciu piastrów bakszyszu, a funkcyjnym więcej. Takie są stawki przyjęte przez wszystkie ekspedycje i zatwierdzone przez sudańskie władze. Pewnie, że nieduże, ale dla tych łudzi to wiele. 239
Praca przy wykopaliskach jest ceniona, pozwala ona na dorobienie się kilku czy kilkunastu funtów w okre sie zimowym, co dla wielu stanow i bardzo poważną pomoc. Oczywiście pod warunkiem, że zarobek nie pozostał w „Hiltonach”, co niestety czasem się zdarza. Niektórzy przychodzą do pracy w raz z synami. Po kazywano mi człowieka, który podjął całą sumę zaro bioną przez siebie i syna dając m u zaledwie dziesięć piastrów. Pod wieczór koło naszego domu formuje się ko lumna: ludzie i osły. To wyruszają mieszkańcy Ballany, w si odległej o trzydzieści kilom etrów i leżącej w Egipcie. Było ich tu kilkudziesięciu. Ludzie z Wadi Halfa wyruszą nazajutrz, mają oni dłuższą drogę przed sobą. Długo trwają pożegnania, rw etes, nawoływania i szykowanie do podróży. W reszcie, gdy słońce jest już nisko nad horyzontem, długa kolumna jeźdźców na osłach wyrusza na północ. Jadą powłócząc chudymi nogami po piasku, powiewając galalbijami, skąpani w czerwonofioletowym blasku zachodzącego słońca. Suną jeden za drugim, długim sznurem. Niedaleko dziś zajadą, będą nocować po drodze. Pięknie wyglą dają, gdy tak ciągną długą karawaną poprzez piasz czyste wydmy na tle rozpalonego nieba. Moim towarzyszom świecą się dziś oczy. Kilkumie sięczny pobyt w samotni dobiega końca. Wkrótce po jadą do Kairu, wielkiego miasta, gdzie będą chodzić w krawatach i białych koszulach, odwiedzać kina, spa cerować w zalewie neonów. Tęskno im już do cywili zacji. Mnie nie. N ie byłem tu widać dostatecznie długo. Patrząc za znikającymi w oddali jeźdźcami muszę myśleć o śmierci tego kraju i n ie mogę się oprzeć żalowi. Chciałbym zobaczyć jeszcze kiedyś Nubię, ale wiem, że pewnie nigdy już jej więcej nie zobaczę. Wiem, że pójdą pod wodę nie tylko wsie, palmy, ka 240
mienie, zabytki i kościoły — lecz ta k ie kilkanaście moich pięknych dni, tak niezwykłych, tak wyrwanych i odcinających się od innych jak marmurowe stele umieszczone w. surowym, kamiennym murze faraskiego kościoła. Ekipa wróci tu jeszcze na jesieni, b y zdjąć ze ścian resztę fresków i wysłać je w. św iat, dokonawszy uprzednio partażu z Sudańczykami. Połowra fresków zostanie w muzeum w Chartumie^ połowa pojedzie do Warszawy. Które? To skomplikowana sprawa. Usta lono, że w pierwszym rzędzie zostaną podzielone te freski, które się do pewnego stopnia .powtarzają. A więc w Warszawie znajdzie się zapewne część ma donn i archaniołów. Z drugiej strony trzeba się także liczyć z zasadą nierozdzielania zespołów stanowiących całość. Ma to miejsce na przykład w wypadku odnale zionych portretów biskupów. I trzecia zasada: rzeczy niepowtarzalne, jedynej muszą pozostać w Sudanie. Sprawa jest więc bardzo trudna: aby nikt nie czuł się pokrzywdzony, by wszyscy otrzymali to, co im się słusznie należy. Potem freski odbędą długą drogę. Gdzieś w 1965 ro ku ukażą się w warszawskim muzeum w Alejach Je rozolimskich. Aleje Jerozolimskie... Jakże to stąd da leko, jak trudno je sobie wyobrazić. Trzeba ruszyć w dalszą drogę. Ekipa wróci tu jesz cze na jesieni. Ja już tu nie wrócę.
16 — A rc h an io ły i szakale
Rzeka
U Przebudzenie miałem tego dnia niezwykłe. Wyjrzałem przez okrągłe okienko — iluminator statku. Statek stał przy brzegu. Już to samo, że spałem w. ka jucie, było zdumiewające — po tylu dniach spędzo nych na skraju największej na św iede pustyni. A le to, oo było widać za iluminatorem, było jeszcze bardziej niesamowite. Rozpościerało się tam olbrzymie pole kościotrupów. Czaszki, żebra, piszczele, kręgosłupy, oczodoły, zęby, szczęki i kręgi. Coś strasznego! Zaglą dały mi w okno, nleledwie stukały kościstymi palca mi w szybę. I była ich nieprawdopodobna liczba. Le żały tam, jedne złośliwie uśmiechnięte, inne skrzy wione, lecz wszystkie wyraźnie ubawione moim zdumieniem. Całe pole szkieletów. Pierwsze wrażenie było więc ponure, a jednak trafiłem do jednego z naj piękniejszych miejsc, jakie widziałem. Ale o tym za chwilę, na razie opowiedzmy historię ostatnich kilku dni, Wyjechałem z Faras zostawiając ekipę zajętą ostat nimi w tegorocznej kampanii pracami: pakowaniem sprzętu, zabezpieczaniem magazynu, w którym złożo no zdjęte freski, zwijaniem obozu. W bezchmurnym
niebie sudańskim tkwiło letnie słońce, a upały osiąg nęły już natężenie, o jakim m y w P olsce nie możemy nawet mieć wyobrażenia. Była to pora, w której zbu dziły się już wszystkie węże, skorpiony i wszelka ga dzina. Prace w wykopach stały się niemożliwe. Odeszli robotnicy. Z polskiej ekipy pierwszy wyjechał z Faras profesor Rogalski. Po nim profesor Michałowski. Wkrótce po wyjeździe wodza, ruszyła w drogę reszta ekspedycji. Niepokólczycki pojechał do Deir Behari pod Luksorem, gdzie Polacy: inżynierowie Dąbrowski i Kołłątaj oraz magister Dąbrowska pracują nad re konstrukcją świątyni królowej Hatszepsut. Pozostali — do Kairu, aby po kilku dniach odpoczynku wypełniogo odwiedzaniem kin i sklepów (trzeba odnowić sy piącą się po kampanii garderobę, straszne rzeczy, jak te wykopaliska niszczą ubranie!) podjąć wykopaliska w delcie, w Tell Atrib. W tym czasie gdy nasza ekspedycja pakowała ma• natki w Faras, wyruszyłem, by tropić ową „między narodówkę uczonych”, którzy przybyli tu ze wszyst kich stron świata. Nie ma w tym przesady. Na pięćsetkilometrowym odcinku po obu stronach Nilu dosłownie zaroiło się od zagranicznych uczonych. Podczas zimo wej kampanii w sezonie 1962/63 w sudańskiej Nubii pracowały następujące ekspedycje: Francusko-argentyóska w Aksza, gdzie Francuz, profesor Yercoutter, i Argentyńczyk, profesor Rosenvasser, pracowali nad zbadaniem świątyni egipskiej z czasów Ramzesa II jak również cmentarza ludzi z Grupy A; uniwersytetu Ghany iw Serra-West, kierowana przez Anglika, profesora Shinnie, w ielki autorytet w archeo logii afrykańskiej; w Serra-W est znajdują się ważne znaleziska meroickie; uniwersytetu New Mexico w Tamra; 243
hiszpańska (uniwersytet w MadrycieJ w Arginie koło Wadi Halfa, gdzie Odnaleziono meroickie miasto i cmentarz; uniwersytetu Colorado (USA) w Arginie połud niowej; angielska ekspedycja profesora Emery w Buhen; polska w Faras; ekspedycja z NRD profesora Fritza Hintzego w Szech el Gadir; Hintze już siódmy rok zbiera w Sudanie teksty meroickie; francuska w Mirgissa, wspaniałej twierdzy egipskiej w drugiej 'katarakcie, wznoszącej się na skale ponad rzeką i zamykającej niegdyś, wraz z siostrzaną tw ier dzą Dabnarti, wszelką drogę z południa na północ; belgijska w Semna; włoska z uniwersytetu w Pizie w Soleb; skandynawska utworzona przez połączone siły ar cheologów czterech państw w Debeira, gdzie znajduje się obszerny cmentarz ludzi z Grupy C; • sudańska, kierowana przez doktora W. Y. Adamsa pracującego z ramienia UNESCO, w Meinarti.
Wynająłem w Wadi Halfa taksówkę — starego chevroleta o wygodnym, obszernym wnętrzu i skórza nych obiciach, które sprawiały wrażenie, jakby je na począł tygrys lub lew nubijski. Samochód był duży i wzbudzał szacunek, ale tylko do chwili, w której ruszył. Kiedy zaś wypuścił się w drogę, mój szacunek gwałtownie stopniał. B ył to nieprawdopodobny wehi kuł. Póki jechał wąskim pasemkiem asfaltu prowadzą cym na kraniec miasta, można jeszcze było wytrzymać. Kiedy jednak asfalt się skończył, a zaczęła gliniasta, wyboista droga z koleinami (glina była oczywiście 244
zeschła i twarda jak kamień) — zaczęły się dziać rze czy okropne. Gdy czarny kierowca, zmuszony do tego potężnymi wybojami, redukował bieg i jechał na dru gim albo pierwszym — wówczas z wnętrza maszyny, gdzieś spod podłogi, zaczynało się wydobywać wycie, zgrzyt tak przeraźliwy, połączony z tak okropnymi drgawkami, że jako stary miłośnik samochodów dosta wałem gęsiej skóry. Skrzynia biegów chevroleta mu siała być bez wąlpienia opętana przez moce nieczyste, na które włączenie pierwszego biegu działało jak po kropienie święconą wodą. Samochód wstrząsał się z obrzydzenia i wydawało się pew ne, że albo uleci z niego wszelka moc, albo też stanie zaraz dęba. Lecz jednak... Jechał. Opuściliśmy m iasto, minęliśmy lot nisko z jedynym betonowym pasem wyciągniętym wśród gołego piasku i wjechaliśmy w pustynię. Góry zbliżały się tu do rzeki na odległość kilkuset metrów, otaczały Nil silnym uściskiem, grożąc zdławieniem. Za chwilę miałem się przekonać, że mało brakuje, aby im się to udało. Werżnęliśmy się naszym nieugiętym sa mochodem w nadbrzeżny piasek, wydm y pokryte pal mami i uprawnymi poletkami, z trudem wyszukując ścieżki, którymi dałoby się dalej pojechać. I oto wresz cie znaleźliśmy się na brzegu, naprzeciw wielkiej wyspy w jednej trzeciej porośniętej palmami, zaś w dwóch trzecich zajętej ptzez piaszczyste wzgórze, podobne dó tego w Faras, gdzie pod warstwami piasku przez tysiąc lat ukrywały się madonny. Za wyspą, z lewej strony rozpościerał się groźny wi dok: Nil walczył tu ze skałami o życie. Czarne głazy obsiadły rzekę ze wszystkich stron, schwytały ją za krtań, wpychały się w gardziel, dusiły. Rzeka wyglą dała jak pokryta skalistą wysypką. Pomiędzy ostrymi grzbietami przeciskały się dziesiątki rwących strumy ków. Rzeka, choć przyciśnięta kolanem, nie podda
wała się jednak. Nie ma tu N ilu , lecz jest mnóstwo krętych nilików, z wirami i wodospadami, wykorzy stujących każdą szczelinę, by w yrw ać się na wolność. To druga katarakta, osławiona przeszkoda, która stała na drodze faraóńskich galer w ich żegludze ku ta jemniczemu ipołudniu, a także stanęła w (poprzek mar szu kanonierek lorda Kitchenera, gdy szedł poddać angielskiemu panowaniu ów kraj, rysujący się w od dali za drżącą mgłą rozpalonego powietrza. Tuż przed czołem katarakty, ale już na spokojnej wodzie, jakby oddychającej z u lgą po trudnej walce ze skałami, unosi się wyspa M einarti. Kiedy w roku 1895 archeolog Quibell badał jeden z grobów pochodzących z czasów średniego Państwa, a znajdujący się pod świątynią Ramesseum w Lukso rze, natrafił na papirus, który wzbudził niemałą sen sację w świecie archeologicznym. Była to kompletna lista fortec egipskich w Nubii. Papirus był. zapewne dokumentem sporządzonym na użytek faraona lub czegoś w rodzaju egipskiego sztabu generalnego. Wiele spośród zawartych w spisie tw ierdz udało się od razu zidentyfikować. Lecz były też i zagadki. Jedną z nich był Iken — nazwa, jaka następowała w liście zaraz po twierdzy Buhęn. Gdzie był Iken? Po dłuższych rozwa żaniach uznano, że jedynym miejscem, gdzie mógł leżeć Iken, jest współczesna maleńka miejscowość zwana Kor, położona tuż przed kataraktą, u stóp góry Dżebel Szeik Suliman, o której wspominałem już w drugim rozdziale. Są tam ślady staroegipskich fortyfikacji, a także jakiś budynek, prawdopodobnie siedziba namiestnika, wreszcie coś w rodzaju w y ciętego w skale sztucznego portu. Wątpliwość w y wołało jednak spostrzeżenie, iż mury fortyfikacji w Kor są zbyt słabe i bardzo się różnią od mu rów pozostałych twierdz. Nie było tu także świą 246
tyni, a jak pisze Lesłie Greener: „Świątynia była dla twierdzy de rigueur, podobnie jak kościół garni zonowy dla współczesnych koszar brytyjskich”. Wy sunięto więc przypuszczenie, że K or był tylko skła dem handlowym, stacją na drodze poprzez drugą kataraktę. Ale tuż obok była w yspa Meinarti. I tu najprawdopodobniej znajdowała się twierdza. Obecnie sądzi się, że Iken składał s ię z dwóch części: składu w Kor i twierdzy na wyspie Meinarti. I znów nasuwa się porównanie ze współczesnym i bazami, ot, choćby z Hawajami. Odpowiedź na pytanie, czy tak było rzeczywiście, mogą dać tylko staranne prace wy kopaliskowe. Lecz wyspa Meinarti, podobnie jak cała druga katarakta, zostanie zalana. Na wyspę przepływa się feluką. Już z dala widać, że nad wzgórzem unosi się chmura kurzu. Z dala też niesie się śpiew: niepowtarzalny, monotonny śpiew arabskich robotników. Pracuje ich tu w sezonie dwu stu: wynoszą piasek koszami zarzucanymi na ram ię. Śpiewają, a gdy wracają z pustymi koszami, podtańcowują sobie mimo upału. Z pewnością zmniejsza to tempo pracy, a prócz tego przyczynia się do wznosze nia jeszcze większych tumanów kurzu, lecz nie ma na to rady. Prócz tego... ma to też w ielki urok. O kilkadziesiąt metrów od wzgórza stoi szałas z trzcinowych mat. Ma ściany tylko z trzech stron i dach, czwarta strona jest odsłonięta. Wewnątrz jest stół zasłany papierami, planami, rysunkami, a także odłamkami ceramiki. Na jednej ze ścian wiszą dwie wojskowe manierki. Doktor Adams, {kierujący tutej szymi wykopaliskami lubuje się w podkreślaniu spar tańskiego trybu swej egzystencji. Chodzi ubrany na poły po wojskowemu, w zielonych drelichowych spod niach i takiejże koszuli. Jedyna woda do picia, jaką można u niego dostać, mieści się w tych właśnie ma 247
nierkach. Żadnej tam kawy czy coca-coli, tylko ciepła, mętna woda. Adams jest jedynym archeologiem na wyspie. Prócz niego są tylko robotnicy i sudański po mocnik — coś pośredniego m iędzy adiutantem a sekre tarzem. Amerykanin nie mieszka jednak na wyspie, lecz w Wadi Hąlfa, gdzie przebywa też jego rodzina sprowadzona tu ze Stanów Zjednoczonych. Łatwiej oczywiście przestrzegać spartańskich zasad przez dzie sięć niż przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale trzeba przyznać, że Adams jest niewątpliwie twardym człowiekiem. Lubi mawiać o sobie: —- Fm an Arizona boy... (jestem chłopakiem z Ari zony) — i tak też mówią o nim jego znajomi. Chociaż nosi się po wojskowemu, to jednak ma też pewne cechy kowbojskie. Na przykład ta ogromna czerwona chusta, na pół wepchnięta do kieszeni, na pół zaś zwisająca, którą co chwila wyciąga, zaraz zno wu chowając. Typowy gest z westernów. Z drugiej kieszeni sterczy mu kielnia, stale gotowa „do strzału”, jak colt. Właściwie Adams nigdy n ie był archeologiem, zawsze jednak marzył, aby nim zostać. Zajmował się tą nauką raczej po amatorsku. W Ameryce takie rzeczy bywają możliwe, przed kilku laty zjawiła się na przy kład w Nubii niezwykła ekspedycja archeologiczna zło żona z samych pastorów, wśród których nie było ani jednego, kto by kiedyś kopał albo chociażby studio wał archeologię. Ponieważ jednak m ieli pieniądze, prze to wynajęli sobie zawodowego archeologa egipskiego i pod jego kierownictwem pracowali ochoczo, ucząc się i — w generalnym rachunku — przynosząc pożytek. Z Adamsem sprawa wyglądała inaczej. Studiował ar cheologię, choć czynił to trochę na własną rękę. Przed kilku laty nadarzyła mu się okazja wyjazdu do Su danu, UNESCO zaoferowało m u pracę przy spo rządzaniu generalnego przeglądu wszystkich stano 248
wisk w Nubii sudańskiej, w których wafto kopać. W UNESCO, podobnie jak i w całym ONZ, bardziej jeszcze niż w zwykłych instytucjach narodowych, dzia łają zasady przydzielania pracy n ie ty le tym, którzy najlepiej się na niej znają, ile tym , których się zna. W każdej instytucji na święcie istn ieją osobiste po wiązania, sprzeczne interesy, forowanie jednych przed drugimi. Cóż zatem musi się dziać w instytucji mię dzynarodowej! Ale wybór Adamsa n ie był pomyłką. Oburącz uchwycił się tej szansy. W ykonał pracę so lidnie, szybko i sprawnie, ku zadowoleniu władz sudańskich i samego UNESCO. Latał samolotami i robił zdjęcia lotnicze, jeździł dżipem poprzez pustynię, pły wał felukami, jeździł na osłach. Przejrzał każdy skra wek Nubii. Był to, rzecz jasna, przegląd dokonany na prędce i pobieżnie, ale inaczej być nie mogło. Poza tym przekopał się nie tyle przez zw ały piasku nad meroickimi i faraońskimi budowlami, ile przez całą dostępną literaturę przedmiotu. Szczególnie zaintere sował się wczesnochrześcijańską ceramiką. Wkrótce stał się ekspertem. Po kilku latach opublikował klasy fikację tej ceramiki, czego nikt dotąd nie zrobił. Stała się ona .podstawą dla dalszych 'badań. I wciąż marzył o podjęciu samodzielnych wykopalisk. Dano mu taką szansę: kierownictwo sudańską ekspe dycją finansowaną przez Sudan Antiąuities Service pod patronatem UNESCO. Wskazano miejsce pracy: wyspę Meinarti, piaszczysty Kom, podobny do faraskiego. Na jego szczycie znajdowały się stosunkowo świeże budowle arabskie. Trzeba je było rozebrać. Pod nimi Adams odkrył sześć kondygnacji budowli chrześ cijańskich, koptyjskich. W strząsnęły nim polskie od krycia w Faras. Podobno na początku był z jakichś tom powodów nieprzychylny polskiej ekipie, a ponie waż był już wtedy oficjalnym ekspertem UNESCO, 249
jego zdanie mogło mieć pewne znaczenie. Gdy jednak zobaczył „polskie” freski —: zm ienił się radykalnie. Teraz jest zagorzałym w ielbicielem polskiej ekipy, stale tprosi Polaków o rady, gdy tylk o ma trochę czasu, składa im wizyty. Gdy odwiedziłem go w jego szałasie na wyspie, dłu bał przy starych garnkach dziś rano odgrzebanych z ziemi. Jak przystało Amerykaninowi, nie zdziwił się, wyciągnął na powitanie swą w ielką dłoń, potrząsnął, w yjął czerwoną chustkę, potem schował, wreszcie za proponował łyk wody z manierki. Kiedy zaś dowie dział się, że przyjeżdżam z polskiego obozu, niezgrab nym ruchem odsunął skorupy i wyruszyliśm y na zwie dzanie Komu. Z każdego ruchu i każdego słowa „chłopaka z Arizony” przebijała duma, choć stale podkreślał: — No cóż, u mnie skromnie, nie to co u was... Ale chciał się wszystkim pochwalić: cudownym wi dokiem z wyspy na kataraktę, fundamentami chrześci jańskich domów i kościołem. Bo tutaj też był kościół chrześcijański. Niemal wszędzie w Nubii na gruzach Starych fortów i świątyń egipskich zbudowano chrześ cijańskie osady i kościoły. Kraj b ył wówczas chyba nie mniej zaludniony niż teraz, a może i więcej. Kośció łek Adamsa jest malutki w porównaniu z faraskim, nie można też porównać fresków. Bo i freski znalezio no na Meinarti. Niewiele ich jest i są prymitywniejsze niż faraskie. Niektóre sprawiają wrażenie rysunków dziecka. Są częściowo zniszczone przez mahometańskich najeźdźców: Chrystus z wydłubanymi oczami, piękny. wizerunek gołębia z odciętą razami noża lub szabli szyją. Ale Adams jest z nich dumny i nie dzi wię się mu. Są to przecież pierwsze samodzielnie przez niego poczynione odkrycia! Dotąd tylko czytał
0 takich rzeczach i oglądał reprodukcje. Teraz sam będzie publikował. To wielka rzecz... Freski są przedmiotem gorącej, dziecinnej miłości Adamsa. Pokazywał mi je odgrzebując rękami z pias ku, którym są przykryte dla osłony przed słońcem 1 wiatrem. Największą jego troską b yła odpowiedź na pytanie: co dalej? Nie mając takiego jak Polacy przy gotowania, pracując w pojedynkę, Adam s mógł odkryć freski, ale nie mógł ich sam uratować. N ie mógł zdjąć ich ze ściany. Dlatego przez cały czas mojego pobytu na wyspie Meinarti powtarzał: — Gdybym mógł ściągnąć tu Józefa Gazego. Choć na dwa tygodnie... Poznał Gazego w Faras i widział, jak polski rzeźbiarz i konserwator zdejmuje freski ze ściany. — Nie ma nikogo w Sudanie i Egipcie ani wśród za granicznych ekspertów, kto by potrafił to zrobić!... Później, po moim wyjeździe z N ubii, w e wrześniu 1963 roku, Gazy przyjechał na M einarti, by zdjąć Adamsowe freski. Stało się tak na m ocy umowy za wartej >pomiędzy władzami sudańskimi a polską Stacją Archeologii Śródziemnomorskiej w Kairze. Wyobra żam sobie radość „chłopaka z Arizony”! Jego odkrycia nie pójdą pod wodę. Teraz, kiedy piszę te słowa, u Adamsa też kończy się praca. Nie wiem, co będzie robił dalej. Myślę, źe na stałe przyrósł już do archeologii. W każdym razie można powiedzieć, że kampania nubijska pomogła mu zrealizować to, o czym zawsze marzył. *
Potem zostałem zaproszony do Dżebel Adda, gdzie pracuje ekipa Amerykańskiego Ośrodka Badawczego z Kairu, kierowana przez doktora Nicolasa Milleta. To 251
ci sami Amerykanie, którzy odw iedzili nas w Faras i których wieczorem zawiodła n a rzece amerykańska technika. Dżebel Adda leży już w Egipcie i po prze ciwnej stronie rzeki niż Faras. Najpierw trzeba się było dostać statkiem nilowym z Wadi Halfa do Ballana, gdzie jest przystań. Wielki statek, cała góra po kładów, galeryjek i balustrad — z rodzaju tych, co nieodłącznie wiążą się z wyobrażeniem o M issisipi i z „Chatą wuja Toma” — m ieląc kołami wodę praco wicie pokonuje zakręty Nilu. W ciąż ten sam krajobraz: brązowe góry, żółty piasek, troszkę zieleni na brzegu. Ballana to kilkadziesiąt glinianych domków, szkoła, kilka sklepików i typowa arabska kawiarenka: piasz czyste klepisko pod okapem, kilka stolików i trochę krzeseł. Statek dotyka dziobem brzegu i trzeba zejść po wąskim i chwiejnym trapie. N a brzegu gromada dzieciaków, kilku handlarzy; kilkunastu gapiów. Grup ka pasażerów wysiada na ląd. Jest ich niewielu i gdy by wysiadali spokojnie i po kolei, odbyłoby się to w pięć minut. Ponieważ pchają się bez miłosierdzia, popychają, szarpią i ciągną, wymyślają, błagają i wzy wają Allacha, ponieważ depczą sobie po nogach, wbi jają łokcie w brzuchy, chwytają za poły galabii — przeto rzecz trwa pół godziny. Przewidując, że tak właśnie będzie, załoga statku od pierwszej chwili po pędza wysiadających, złorzeczy im , a nawet popycha, co zwiększa zamęt. Nie do wiary, jak straszne zamie szanie potrafi zrobić kilkunastu Arabów! Gdy wresz cie po stoczeniu formalnej bitw y wszyscy znaleźli się na brzegu, stwierdziłem ze zdumieniem, że wysiadał nie batalion, jak sądziłem, lecz zaledwie piętnastu albo szesnastu ludzi. W ysiadłszy pokrzyczeli jeszcze trochę, potargowali się z przekupniami, po czym porwali swe bagaże i znikli. Statek odsunął isię od brzegu i zosta łem sam, otoczony wianuszkiem ciekawych. 252
Myślałem, że w Ballana będzie n a brzegu policja czy też straż graniczna — wszak przekroczyliśmy gra nicę i przybyliśmy do Egiptu. Ale nikogo w mundu rze nie było. Później dowiedziałem się, że policja urzęduje dopiero w Szellal pod Asuanem, gdzie sta tek kończy rejs. Tu zaś nie ma nikogo. Gorzej, że nie było również nikogo, kto by znał angielski albo po trafił mi udzielić informacji, gdzie też leży to Dżebel Adda i jak się tam dostać. Amerykanie byli powiado mieni o moim przyjeździe, lecz nikt nie zjawił się na przystani. Być może — myślałem — depesza nie doszła. Poczta funkcjonuje tu rozmaicie. Co robić? Gęsty po czątkowo tłumek ciekawych, którzy mnie otaczali, przerzedził się. Nadal nie było nikogo, kto rozumiałby po angielsku. Z doświadczenia reporterskiego oraz praktyki motocyklowej (miałem kiedyś motocykl, który czasem chciał jeździć, a czasem nie) pamiętam, że kiedy absolutnie nie wiadomo, co robić, należy usiąść i zapa lić papierosa. Palenie papierosa w postawie stojącej nie daje takich wyników. Usiadłem więc na jakimś murku i zapaliłem. Minęło pięć minut. Przestałem budzić za ciekawienie, wszyscy uznali widocznie, że tak być po winno: oto przyjechał jakiś cudzoziemiec, usiadł i pali, może będzie tak siedział i palił do jutra? Z cudzoziem cami nigdy nic nie wiadomo. Kiedy tak siedziałem, m yśli w głowie uładziły mi się i poukładały w odpo wiednich szufladkach. Oto — pomyślałem — wypalę, a potem przejdę się po wsi, zajdę do sklepików, na pewno znajdę kogoś, kto mówi po angielsku. Może to będzie nauczyciel albo emerytowany wojak .czy ktoś w tym rodzaju. Wtedy zdołam się dowiedzieć, co i jak. Pewnie przenocuję w e wsi, a od rana coś się postanowi. Na szczęście byliśmy w Egipcie i miałem egipskie pie niądze. Pewnie trzeba będzie wynająć felukę. Jak już tyle razy tak i teraz sposób z papierosem 253
okazał się niezawodny. Nagle ktoś trzepnął m nie w plecy. Obejrzałem się i zobaczyłem koło swego ucha roześmianą gębę, 'którą już kied yś widziałem. Przy pomniałem sobie: Faras! Był to egipski inspektor ze służby starożytności, który tow arzyszył Amerykanom w ich wycieczce. Jest łącznikiem między władzami a M illetem i stale przebywa w obozie w. Dżebel Adda. — Już pan przyjechał? ;— w oła szczerze ucieszo ny — to bardzo dobrze, doktor M illet w ysłał m nie po pana, sam ma przypłynąć motorówką, ale jakoś go nie ma, to nie szkodzi, pojedziem y feluką, czy ma pan pieniądze, może funty sudańskie, to ja zmienię na egipskie, niech pan nie daje handlarzom, to straszni złodzieje, po co im dawać, ja to załatwię, no gdzie te pieniądze? Gadał jak -karabin maszynowy i zdawało się, że nic go nie obchodzi poza moimi funtam i sudańskimi. Sęk jednak w tym, że nie miałem funtów sudańskich. Miałem natomiast egipskie, trochę, trzeba przyznać, nielegalnie. Funtów egipskich n ie wojno wywozić za granicę, ani ich przewozić, ja zaś wywiozłem i przy wiozłem. Nie zdążyłem po prostu w mojej' szaleńczej jeździe do Faras zająć się takim i drobiazgami jak wpłacenie tych pieniędzy odpowiedniej placówce. Su mienie miałem zresztą czyste. N ic się’ doprawdy nie stało — wywiozłem je do Sudanu na krótki czas i nie wyjmując z kieszeni przywiozłem z powrotem, w ięc z punktu widzenia ogólnoludzkiej moralności (jeżeli nie traktować przepisów bankowych jako jednego z przykazań dekalogu)' byłem w porządku. Nie miałem jednak pewności, czy inspektor, będący bądź co bądź przedstawicielem władz, okaże dostateczną tolerancję moralną. Wolałem nie wtajemniczać go w zawiłą sprzeczność przepisów i norm etycznych. Powiedziałem w końcu, że mam, ale schowane w walizce, więc może 254
odłożymy to do jutra. Zgodził się, a cz niechętnie. Na brałem odruchowej antypatii do tego człowieka, który wybawił mnie przecież od siedzenia n a murku w B al|ana, wśród 'kurzu wznoszonego przez tarzające się osły. Później przekonałem się, że nie b y ł on niesympa tyczny, tylko straszny gaduła. B ył z wykształcenia archeologiem, choć przyszło mu zostać urzędnikiem, czym wcale się nie martwił. Teraz wypadki potoczyły się szybko. Inspektor za krzyknął i spod ziemi wyrosło dw óch obdartusów, którzy porwali moje bagaże. W tedy inspektor za krzyknął po raz drugi i znów pojawiło się dwóch innych obszarpańców prowadząc za sobą dwa opiera jące się ze wszystkich sił osły. Zapraszającym gestem inspektor wskazał mi grzbiet Jednego z osłów. — Taką a ride —r powiedział (niech się pan przejedzie). Próbowałem oponować: —: O ile dobrze zrozumiałem, to mieliśmy płynąć feluką?... — Oh, yes, yęs, ale najpierw; musimy* podjechać do feluki. To będzie ze trzy kilometry. Proszę siadać. Trzy kilometry; na ośle! Nieubłaganie, jak w klasycz nej tragedii, zbliżaliśmy się ku sobie: zapierający się czterema nogami osioł i ja, zapierając się tylko dwie ma, ale pomagając sobie elokwencją. — Ach, nie — mówiłem — to niepotrzebne. Trzy kilometry to fraszka. Nawet chętnie się przejdę, dość się wysiedziałem na statku, pogoda jest miła, trochę się ochłodziło — (był sakramencki upał) — przechadz ka dobrze mi zrobi. Jeśli pan ma ochotę, proszę jechać, ja pójdę z tyłu. Ale nie było to takie łatwe. Inspektor zapraszał, ile tylko miał sił, omal mnie nie podsadzał na tego osła. Dołączył do niego poganiacz, który zmiarkował, że się 255
opieram i w ten sposób wym yka mu się okazja za robku. Popychał w moją stronę osła, robił to sprawnie, wymierzając kopniaki i tłukąc kijem . Miałem wraże nie, że inspektor chętnie by to samo zrobił i ze mną. W dodatku poganiacz zasypywał mnie lawiną słów, tłumacząc, że nie ma na świecie wspanialszego wierz chowca, a nad oślą jazdę w iększej przyjemności. Wreszcie inspektor użył rozstrzygającego argumentu: — Pan pewnie boi się jazdy n a ośle? Proszę się nie obawiać. On jest łagodny! Co? Ja miałbym się bać jazdy na ośle? Ja, który przyjechałem do Nubii, by pisać o międzynarodowej kampanii ratowniczej i aby to osiągnąć, nie bałem się stanąć przed najwyższymi majestatami w Urzędach? Czy ty wiesz, gadatliwy inspektorze, co to jest poko nać obawę przed dostojnikami? I ja miałbym się bać osła? Ustąpiliśmy jednocześnie. Zbliżyłem się do kłapoucha, a on posłusznie nadstawił m i grzbietu. I... poje chaliśmy. Biblijne stworzenie było kościste, miało okropnie wystający grzbiet, lecz było potulne i — powiedziałbym — przemyślne. Szybko nawiązaliśmy porozumienie. Osioł biegł żwawo przed siebie, lecz co chwila chciał skręcić to w lewo, to w prawo, podczas gdy ja chciałem jechać prosto. Wówczas należało tyl ko pokazać kij, w który mnie wyposażono. Jeśli osioł skręcał w lewo, wtedy należało pokazać kij z lewej strony. Oznaczało to: „Ja, kochasiu, wcale cię nie zamierzam bić, ale jeś|i będziesz skręcał w tę stronę, to sam rozumiesz...” I osioł rozumiał. Towarzyszący m i poganiacz dener wował się i próbował mnie nakłonić, abym wreszcie przyłożył osłu. Ale nie chciałem tego robić uznając za sadę pokojowej koegzystencji i widząc ze spojrzeń rzu canych przez zwierzę, iż jest ono w stanie, gdyby rzecz 256
poszła na ostro, zrobić mi nieprzyjem nego psikusa, na przykład przechodząc do galopu. A tnie macie po jęcia, co to znaczy ośli galop. Jechaliśm y więc truch tem. Jestem dosyć wysoki, metr osiem dziesiąt sześć, przy czym większość tej długości to nogi. Trudno mi sobie wyobrazić, jak wyglądałem podczas tej jazdy, ale musiało to być coś niesłychanie zabawnego, zwa żywszy, że nogi w lokły się za mną po piasku. Osioł nie miał siodła, a tym bardziej strzem ion. We dwóch kurzyliśmy jak pluton czołgów. Kiedy poczułem, że zaczynam z wolna obojętnieć na wszyst ko, co mnie otacza, od czoła kolum ny, gdzie jechał inspektor, dobiegło mnie pokrzykiwanie. Jednocześnie od rzeki doleciał warkot silnika motorówki. —■Doctor M illet’s comingl... — krzyczał inspektor. I rzeczywiście, ku mojej nieopisanej uldze, był to Millet. Podpłynął do brzegu przepraszając, że się spóźnił. Czym prędzej zeskoczyłem z osła i przeniosłem się do łodzi. Jednak wolę mieć do czynienia z moto rem, nawet z psującym się. Zatoczyliśmy motorówką dziarską pętlę i popłynęliśmy w dół rzeki, w stronę, w której rysowej się wysoki szczyt górski. Było już pod wieczór i słońce przedziwnie malowało krajobraz, jak zawsze na N ilu przed zachodem. Szczyt zbliżał się powoli, zupełnie teraz złoty, a z drugiej strony już ciemniejący. U jego stóp, przycumowany do brzegu, stał niewielki biały statek. Ten statek —: to był właśnie obóz ekspedycji M illeta. Gdy przybiliśm y do jego burty i wdrapaliśmy się po trapie na górę, wydał mi się prawdziwym rajem. Po glinianym , zakurzonym domku w Faras czysty i .wyszorowany statek z czymś w rodzaju werandy na rufie i z pluszowymi kanapka mi, wyposażony w kilka łazienek, w barek i lodówki, w elektryczne oświetlenie i kajuty mieszkalne z nor malnymi łóżkami — istna bajka. To jest żyde! — U — A rc h a n io ły i sz a k ale
257
•
myślałem. — Cywilizacja. Za uchylonym ilumimatorem szumiała przepływająca woda. Spodziew ałem się, że na statku, tuż nad powierzchnią płynącej, a zatem i chłodzącej wody, musi być wieczoram i rześko i przy jemnie. Zapewne wieje od rzeki przyjem ny chłodek, są także zimne, studzone w lodówkach napoje. Okazało
wował powierzchnię wody. Podobno każdy krokodyl musi przynajmniej raz na piętnaście m inut wychylić się z głębiny, by zaczerpnąć powietrza. N iezbyt mnie to przekonało, bo — myślałem — m oże się przecież przytrafić tak wytrenowany krokodyl1, który wytrzy muje siedemnaście minut pod wodą. I co wtedy? Ale nie zdążyłem rozważyć tej możliwości, bo wyjaśniw szy mi sprawę wszyscy wskoczyli do w ody nie od czekawszy nawet trzech minut i n ie troszcząc się 0 krokodyle. Natychmiast poszedłem za ich przy kładem i... jakoś żyję. Cóż za rozkosz! Intensywnie zielona woda była chłodna i czysta, inna niż przy brzegu w Faras, gdzie była brunatna i zamulona. N iewysłowiona przyjemność pływania w orzeźwiającej wodzie uświadomiła mi, jak w iele traciliśm y w Faras nie mogąc sobie na to pozwolić. Pław iliśm y się tedy u stóp skały, przez długi czas nie mogąc się zdecydo wać na wyjście z wody, aż się zrobiło ciemno. W ten sposób zawarłem znajomość z ekipą American Research Center pracującą w Dżebel Adda. B yli to młodzi chłopcy, a także trzy młode dziewczyny. Jak to Amerykanie: iweseli, hałaśliwi, nonszalanccy. Nie wszyscy zresztą byli Amerykanami. Jeden z nich, naj wyżej dwudziestopięcioletni Szwajcar, z zawodu egiptolog, skakał do rzeki nie zdejmując zegarka z ręki. Zapytałem go, czemu jest aż tak leniw y, b y narażać swój czasomierz. Spojrzał na mnie dumnie, potem wskazał zegarek i powiedział: — The best in the world! (najlepszy ma św iede) — 1 znów skoczył do wody. Jego słowa zostały powitane huraganem śmiechu. Okazało się, że sympatyczny Szwajcar, z którym przy szło m i później dzielić jedną kajutę, m iał już taki przydomek: the best in the world, ponieważ było to jego ulubione porzekadło^ Wszystko, czego dotykał, 259
czego używał i co cenił, m usiało być najlepsze na świecie. Brodaty arabista ekspedycji, Amerykanin Scamlone, wyjaśnił mi sprawę tak: — On, proszę pana, straciłby obywatelstwo szwaj carskie, gdyby zdjął zegarek przed kąpielą. To by zna czyło, że on nie ma zaufania do wodoszczelności szwaj carskich zegarków!... Tak zapzął się mój pobyt na statku ekipy Milleta. Następnego dnia, o godzinie piątej rano, punktualnie co do minuty, do drzwi kajuty zastukał zastępca Mil leta, młody i przystojny Anglik M inus, ogolony i w yświeżony. Pobudka. Jednym z zadań zastępcy jest stawianie na nogi całego obozu. Robi to w tak nieska zitelnej formie, tak .jest w każdym calu dżentelmenem, że choć na dworzu jest ciemno i choć człowiek jest w piżamie, a noc była potwornie gorąca i ciężka — ' to jednak wygląd Anglika sprawia, że wstaje się z mi łym uśmiechem, twierdząc, że w łaśnie już się zamie rzało wstawać. A niech to! Nad Nilem wisiała mgła, ledw ie było widać drugi brzeg. Gdy słońce wzeszło nieco w yżej, mgła roz płynęła się. Przed szóstą podano śniadanie: kawę, porridge (coś w rodzaju niesmacznej owsianki)', grzanki z dżemem. N ie za dużo i nie za dobrze. Potem cała ekipa ruszyła do ch.on.tier, czyli na pole wykopalisko we, a M illet zabrał mnie do wielkiego namiotu rozbi tego na brzegu, tuż koło statku. To jego gabinet ro boczy. I tu właśnie, tuż przy statku i obok namiotu, rozciągało się to pole kościotrupów. Leżały ich setki, przeniesiono je z grobów odkrytych na polu u stóp góry, trochę bardziej w głębi lądu. Namiot Milleta jest przestronny, więcej w nim m iejsca niż w faraskiej pracowni, ale bardziej duszno. W południe nie można tu wytrzymać. Złożono w nim znaleziska ostatnich dni: dwie łyżki meroiokie, jakieś przedmioty z brązu, 260
meroicką buteleczkę na paehnidła, w spaniałe naczynie kuchenne — ni to patelnię, ni talerz o długiej rączce ozdobionej głową barana, ceramikę, fragm enty zielo nej chińskiej wazy, która musiała przywędrować tu w późniejszym okresie. — Jeszcze diwa dni pracy na pełną parę — mówi M illet — i do widzenia, Nuibio! Ale w rócim y tu jeszcze w przyszłym roku. Porządek panuje wzorowy. Prace dokumentacyjne prowadzone są na bieżąco. Gdy praca w cfiantięr zosta nie przerwana, cała dokumentacja kam panii 'będzie go towa. Inaczej to niż w polskim obozie, gdzie doku mentację wykańcza się w Kairze. A le też i ludzi jest u Milleta trzy razy tyle co u profesora Michałowskie go. Jednocześnie widać, że u Michałowskiego, mimo skromniejszych środków, wszystko je st przeniknięte znacznie bogatszym doświadczeniem. Przejawia się to nawet w drobiazgach życia obozowego. M illet ma zaledwie dwadzieścia osiem lat. Zainte resował się egiptologią jako młody chłopiec. Jego ojciec był amerykańskim dyplomatą, rodzina dużo przebywała za granicą. Nicolas M illet urodził się w małym miasteczku Richmond, w stanie New Hampshire. Później rodzina wyjechała do Pekinu i tam M illet przebywał dlo Wybuchu wojny. Podczas wojny mieszkał w Chile, a od roku 1945 — znów w Chinach, w Kantonie. N ie było tam szkoły dla cudzoziemców, Nicolas miał więc dużo czasu. Czytał. -Przeczytał wte dy wśród wielu książek również kilka o Egipcie. Za interesowało go to. A le w roku 1948, gdy Chińska Armia Ludowa zbliżała się do miasta, -wszyscy Ame rykanie zostali ewakuowani. Rodzina M illetów prze niosła się d)o Australii, gdzie Nicolas ukończył średnią szkołę. Potem wysłano go do Chicago Univensity, gdzie podjął studia egiptologiczne pod kierunkiem znanego 261
egiptologa doktora Sealle. U zyskał w roku 1956 pierw szy stopień naukowy. Teraz S ealle kopał tuż obok, 0 trzy kilometry stąd, mieszkając na statku przycumo wanym naprzeciwko Ballana. W roku 1959 M illet do stał stypendium, które mu pozw oliło przyjechać po raz pierwszy do Kairu. Zaczął pracować w ekipie doktora Simpsona, w Toszka. A teraz, po raz pierwszy, jest kierownikiem ekipy i prowadzi samodzielne ba dania. Jest to także pierwsza ekspedycja Amerykań skiego Centrum Badawczego w Kairze, którego pra cownikiem jest M illet. — Dopiero gdy zaczął się ten „nubijski byznes” wydostaliśmy trochę pieniędzy na badania — powie dział. — Szukaliśmy miejsca umożliwiającego kom pletne, całościowe badania, żeby tam był cmentarz 1 miasto. Dżebel Adda to idealne miejsce. Wybrałem > trochę ludzi spośród pracujących dla Simpsona. A tro chę dostałem z USA: młodych stypendystów, wśród nich Brytyjczyków, Szwedów, Szwajcarów, Niemców. Ale nie przelewa się nam... Ekipa jest finansowana częściowo ze źródeł prywat nych, a głównie przez uniw ersytet bostoóski. Ofiaro dawcy nie są zbyt hojni. — We are poor (jesteśm y ibiedmi) — powiada Millet. Chantier w Dżebel Adda jest ogromny. A więc, naj pierw jest to cmentarz, na którym pracują śpiewając robotnicy. Olbrzymie pole śm ierci — ponad trzy tysią ce grobów. Meroickie i Grupy X . Niestety, wszystkie były niegdyś obrabowane. Gdzie spojrzeć — trupy, niektóre bardzo dobrze zachowane, z włosami, a nawet skórą. Straszne, miejscami widać sterczące, wyciągnię te ręce, podkurczone nogi. Dziwny kontrast: ci mło dzi Amerykanie, lubiący pływać i pić whisky — i ta ogromna liczba nieboszczyków. Wśród grobów uwijają się dziewczyny. Moją uwagę przyciąga zwłaszcza Julia 262
Green, ładna, postawna blondynka. Pracuje jako field supermsor — nadzorca robót polow ych. Robotnicy śpiewają na jej cześć improwizowane pieśni. Ja nie śpiewam, bo nie umiem, ale robię zd jęcia. Jest wiatr, unoszą się chmary kurzu. Po kilku pierwszych uję ciach, na których staram się złapać obraz spódniczek Amerykanek podwiewanych przez w ia tr nad brzegiem otwartych grobów, kamera zaćma się. Tylko dobry, stary aparat fotograficzny „Zorkij” pracuje nadal bez zarzutu. Potem wdrapujemy się z M illetem na górę. Na szczycie są ruiny miasta otoczonego potężnym murem z czasów meroickich. Mur jest zru jnowany, lecz wi dać jeszcze, że miasto było silnie um ocnione. Pracuje tu tylko paru robotników, robią tak zwane sondaże, to znaczy tu i ówdzie rozkopują ziem ię na metr lub dwa, po prostu, aby zobaczyć,' co je st pod spodem. Solidniej zaczną kopać dopiero w przyszłym roku. Tu woda tak prędko nie dojdzie, natom iast cmentarz na dole zostanie zalany na samym początku. Ze starego miasta rozpościera się fantastyczny wi dok. Trzeba go zachować w oczach na zimowe miesiące w Polsce. Z prawej, u stóp góry, białe namioty robot ników. Mieszka ich tu siedem dziesięciu, reszta przy jeżdża co rano z Ballama, poprzez rzekę. N il otacza górę łukiem. Dajeko, na horyzoncie, widać skały Abu Simbel. Po przeciwległej stronie, na drugim brzegu, wąski pas palmowy, dalej skały. Woda jest ogromna, bardzo zielona, czasem wyskakują z niej srebrną iskrą jakieś w ielkie ryby, a może krokodyle. Z le wej — cmentarz z pracującymi ludźmi i biały statek przy brzegu, dalej znów skały. Na N ilu duża wyspa, częściowo porośnięta palmami, częściowo szuwarami. Rzeka jest tutaj znacznie szersza niż przy ujściu. Jest więc odwrotnie niż w innych rzekach. A dalej widać 263
pustynię, wzrok sięga chyba z kilkadziesiąt kilome trów, widoczność doskonała, jest iwcześnie rano i po wietrze nie jest rozedrgane i zam azane. Niełatwo stąd odejść. Dlatego zostaję, tłum acząc, że muszę pocze kać, aż słońce znajdzie się w yżej, aby sfotografować z góry cmentarz. M illet odchodzi, a ja siadam na ka wałku odłupanego muru i patrzę. Jest absolutna gór ska cisza, nawet nie słychać ptaka. Jedynie czasem z drugiej strony dobiega ryk o sła . Z tej odległości trudno go odróżnić od syreny statku. A le im całej po wierzchni rzeki, jak okiem sięgnąć, nie widać żadne go parowca. Tylko na tle palm przesuw a się bezgłoś nie żagiel feluki. Z tyłu — ruiny. Jak zw ykle iw tych okolicach, w górnej warstwie trochę glinianych budowli arab skich, lecz pod nimi głęboka starożytność. Wiadomo, że jest tu twierdza meroicka i m iasto. Wzgórze, które panuje nad całą okolicą i jest zaporą na drodze do Egiptu, musiało być umocnionym punktem gub twier dzą dla wojsk faraonów. W ykopaliska w tym miejscu są więc bardzo obiecujące. Może ci młodzi ludzie osiągną wreszcie wielki sukces. Jest im to potrzebne. Bez efektownego sukcesu nie można marzyć o zapew nieniu ciągłości pracy i odpowiednich warunków. — We ore poor/ — mólwi M illet. Rzecz, iw tym, że choć w Nubii pracuje wiele ekspedycji z USA, ito jed nak żadna z nich nie jest finansowana przez państwo, lecz przez poszczególne uniwersytety, fundacje, a nawet przez źródła ściśle prywatne. Nie istnieje ogólny stan dard amerykańskich ekspedycji: jedne są bogate, inne ubogie. Dlatego sukces jest potrzebny jak powietrze. Ale M illet i jego ludzie są rzetelnym i naukowcami. Wiedzą, że miasto może jeszcze poczekać, natomiast cmentarz jest zagrożony. Dlatego kopią na dole, od kładając sukces na później.
Około dziesiątej tupał spędza mnie ze wzgórza. Tu nie ma nawet skrawka cienia, w którym można by, się ukryć. Trzeba zejść, choć żal mi i szkoda. Zachłyśrdęty widokiem nie mam teraz wątpliwości, o ile miałem je kiedykolwiek, że jest to jedyna i nieporównywalna Rzeka od wielu tysięcy lat, aż po dziś czczona jako bóstwo. Teraz to rozumiem. Ot, ipo prostu, jak mówią tutejsi ludzie — Rzeka. Oni tak m ówiąc wiedzą, o co chodzi. Ja też teraz wiem. Jemy na statku drugie śniadanie — herbata i znów grzanki z dżemem. Na pokładzie przew iew , jest nawet przyjemnie. W ćhantier zostali tylko ci, którzy mają dziś dyżur. Reszta roztasowała się wokół dużego stołu ustawionego na rufie statku, pod baldachimem z płót na. Scamlone dyktuje na maszynę, na której pisze Eileen Meyer, Jamajka, żona niem ieckiego architekta Meyera, też członka ekspedycji. Poznał ją na studiach w USA. Siostra Milleta, Lucia, pracuje przy konser wacji starego pasa meroickiego, św ietnie zresztą za chowanego, o żywych kolorach. Z boku, na stole, le żą dwie pozostawione przez kogoś książki. Jedna to „Ghazali — klasztor w północnym Sudanie”. Zaś dru ga — Ellery Queen: „Dziewicza spadkobierczyni — motywy morderstwa: zemsta, strach i... 15 milionów dolarów!** Jest msza i spokój. Na nieszczęście pojawia się ins pektor. Przekonał się już, że nie mam funtów, więc mnie nie zaczepia. Za to gada — do siebie i do wszyst kich, bez jednej chwili przerwy. — Niedziela — mówi — w Kairze dużo ludzi idzie do kościoła, to chrześcijanie, a m y tu, pełno szkieletów i góry, i rzeka, i palmy, i mister M illet, i m iss Luda, i ten Polak, i brzeg, i feluki, i statek, i groby, i kamienie...Ach, cha, cha, cha! Klepie się po udach, podskakuje i gada, gada bez 265
przerwy. Wpadł w poetykę p ieśn i śpiewanych przez arabskich robotników, a często polegających na nie kończącym się wyliczaniu. To naw et bywa piękne, ale ten facet stanowczo mnie drażni. Nawet brodaty Scamlone, zwykle też gadatliwy, gejzer humoru i aneg dot, m ilczy i pochyla się teraz nad kamieniem, na którym jest słabo widoczny napis. Smaruje kamień płynem, sprawiającym, że znaki ukazują się znacznie wyraźniej. Ktoś do niego dołącza, w e dwóch próbują odcyfrować napis, ale idzie im trudno. Jest cisza, tylko inspektor 'jednostajnym głosem, typowo arabskim, tu nie można się pomylić, kontynuuje swoje wyliczanie, klepie się po udach, czasem w ybucha śmiechem. Pew nie wszyscy jesteśmy w jego oczach ponurakami i bez nadziejnymi mrukami. Kto w idział, żeby mężczyźni siedzieli milcząc? Czy nie mają n ic ciekawego do po wiedzenia? Robię notaitiki i staram się tgo n ie słyszeć. Jest upał, a upał działa na mnie usypiająco. Tak mija czas do obiadu. *
— Halo, mister! Halo, mister! To na mnie. Woła mechanik, sym patyczny barczysty Egipcjanin, który spełnia na statku rolę elektryka. Obsługuje agregat wytwarzający światło, a także zaj muje się obiema motorówkami. Mamy płynąć do Abu Simbel. Nie jest to daleko, ze statku M illeta wpraw dzie nie widać skał, w których wykuto świątynię, ale widać je ze zrujnowanego m iasta na szczycie. Ogarnia mnie podniosły nastrój, niecierpliwość, ciekawość i jakby pokora, a zarazem radość. Znam ten nastrój. Tak czułem się, gdy szedłem po raz pierwszy obejrzeć kaplicę sykstyńską; i tak czułem się wylądowawszy po raz pierwszy na Via Appia; tak też było, gdy przy 266
jechałem do Bayreuthu, na festiw al wagnerowski. Sły szałem o Abu Simbel nie mniej niż o tamtych miej scach. Od dawna marzyłem, aby zobaczyć tę niezwykłą świątynię, zanim nastąpi potop. Dziś rano przeczytałem na statku notatkę w „New York Herald Tribune”: „Zabytki nubijskie. Dobrowolne ofiary z krajów pragnących zachować zabytki nubijskie w dolinie Nilu osiągnęły zaledwie sumę 7,5 m iliona dolarów wobec 42 milionów potrzebnych dla rozpoczęcia pracy — oświadczył dziś w Paryżu rzecznik UNESCO. Tymi zabytkami są egipskie świątynie, które wkrótce zostaną zalane przez wodę z Wysokiej Tamy .w Asuanie. Egipt przeznaczył na ten cel 11,5 m iliona dolarów. Pełny koszt uratowania zabytków przez podniesienie ich ponad poziom.wódy sięgnąłby sum y 80 milionów do larów. Zobowiązania poszczególnych państw zostały raz jeszcze rozpatrzone na zebraniu w Paryżu, które zgromadziło przedstawicieli 40 krajów. Na wniosek przewodniczącego generalnej konferencji UNESCO, Berredo Cameiro z Brazylii, zostało wysłane telegra ficznie »ostatnie SOS Ramzesa II do całego świata«, mianowicie do tych państw, które dotąd nie odpowie działy ńa apel o potrzebne fundusze”. Dziennikarz sporządzający tę notatkę trochę pokrę cił. Zebrano około 20 milionów dolarów. Cyfra 80 mi lionów byłaby rzeczywiście trafna tylko w wypadku przyjęcia przez UNESCO i rząd egipski francuskiego projektu, przewidującego zbudowanie wokół Abu Sim bel ogromnej tamy. Ale tego samego dnia w innym piśmie amerykańskim, w „Time”, przeczytałem list od czytelnika do redakcji: „Sir, pański artykuł nie wspomniał o bardzo interesującym rozwiązaniu przed stawionym przez polskich architektów, które uzyskało przychylną opinię rządu egipskiego. Rozwiązanie po 267
lega na zbudowaniu półokrągłego amfiteatru obej mującego świątynię. Projekt ten je s t podobny do fran cuskiego, z tą jednak różnicą, że uniknięto by prze siąkania wody; różni się także kosztam i, które zostały ocenione na 30 milionów dolarów”. Miło mi to przeczytać, ale... W iedziałem już, że ża den z wymienionych projektów n ie ibędzie zrealizowa ny — ani polski, ani francuski. Początkowo największe szanse, tak się wydawało, miał projekt włoski. Po legał na wycięciu całej świątyni ze skał, w których tkwiła od przeszło trzech tysięcy lat, i podniesieniu całego bloku do góry', przy pom ocy hydraulicznych lewarów. Był to z punktu w idzenia techniki projekt najśmielszy. Włosi zamierzali podnieść ciężar równy pół milionowi ton na wysokość siedem dziesięciu me trów! Ich pomysł najbardziej podobał się rządowi egipskiemu. Ale koszta!... W yniosłyby one 66 milio nów! Więc choć projekt był przychylnie powitany w Kairze i choć UNESCO patrzała nań ciepłym wzro kiem, rzecz musiała upaść. B yły w reszcie dwa inne projekty. Polski, zgłoszony przez Stację, na podstawie koncepcji profesora Romualda Cebertowieża, z warian tem opracowanym przez zespół profesorów Politech niki Warszawskiej według pomysłu naczelnego archi tekta Stacji, Dąbrowskiego. Polegał on na przykryciu całej świątyni betonową czaszą; do jej wnętrza prowa dziłyby szyby z elektrycznym i windami pozwalając turystom zwiedzać świątynię przy św ietle elektrycz nym. Przesiąkanie wody poprzez piaskowe skały zo stałoby uniemożliwione przez zastosowanie opracowa nej przez Cebertowicza i wielokrotnie wsławionej mefody, zwanej „cebertyzacją”, a polegającej na utwardzaniu gruntu przy zastosowaniu zjawisk elektroosmozy. I wreszcie projekt brytyjski: zbudowa nie cienkiej tamy „membranowej”. Nie byłaby ona 268
w stanie powstrzymać naporu wód i n ie miałaby na wet takiego zadania. Ciśnienie ogrom nych mas wody nilowej zrównoważono by iwodą w ypełniającą świąty nię. Inną wodą — zamiast brudnej, zamulonej wody z rzeki, wewnątrz tamy byłaby przejrzysta woda spec jalnie oczyszczona i nasycona chem ikaliam i zapobie gającymi rozwojowi żyjątek i wodorostów. Nie byłoby prądu, woda stałaby nieruchomo. Również i w an gielskiej tamie przewidywano szyby z windami d|a turystów, którzy mogliby podziwiać świątynię poprzez przezroczystą wodę. Jednak żaden z tych projektów n ie został przyjęty. Tego dnia, gdy wskoczyłem do motorówki, aby odwie dzić Abu Sdmbel, wydawało się, że m im o licznych kon ferencji, mimo apeli i rezolucji, mimo obrad wielu ko misji — świątyni grozi zagłada. Powierzanie życia ludzi czy zabytków organizacjom międzynarodowym bywa ryzykowne. Potrafią one, jak sądzę, zagadać nawet koniec świata. Rzeka połyskiwała, ślizgaliśm y się po jej powierzch ni. Po' prawej stronie ukazał się gęsty las palmowy, schodzący aż na sam brzeg. Pierw sze palmy maczały pnie w wodzie. B ył to widomy znak, że tam daleko na północy, o jakieś trzysta kilometrów, zamknięto śluzy tamy asuańskiej, nie tej wprawdzie, która spowoduje ogólny potop w Nubii, lecz poprzedniej, zbudowanej na początku naszego wieku. Wśród palm przesunęła się do tyłu mała świąiyóka egipska, bardzo ładna — bo nie monumentalna. N il w Nubii jest piękny zawsze, lecz po południu piękniejszy niż kiedykolwiek. Rze ka zdawała się głęboko oddychać po upalnym dniu. Góry na horyzoncie przesuwały się coraz bliżej. To tam... Było cicho, nad rzeką krążyły wielkie ptaki, czasem przeleciał długodzioby ibis. Kiedy góry były już blisko i na wodzie kładł się
ich w ielki cień, łódź ostro skręciła w prawo i wtedy wyłoniła się świątynia. Płaski dzieidziniec na brzegu, potem kilka szerokich schodków — i posągi. Opiewane tyle razy olbrzymy — Ramzes II cztery razy powtó rzony, teraz ukryty w cieniu, poniew aż słońce skryło się już za szczytem Skały. Było p u sto, tylko na dzie dzińcu widniała maleńka sylw etka dozorcy w białej galabii. Jakiś statek był przycum owany u brzegu, kręciło się po nim dwóch brodatych Europejczyków, zapewne archeologów. I te cztery potworne figury, przygniatające wszystko: dozorca n ie sięgał głową pal ców u ich stóp. Gdy po raz pierw szy spojrzałem na kolosy, doznałem wstrząsu, w rażenie nie było miłe. To było przytłaczające, większe n iż w ogóle można sobie wyobrazić, ale obce i straszne. Cztery nadludz kie postacie, jedna w połowie strącona, jej głowa wala się u stóp pozostałych. Bezmiar i bezruch. A oto rzecz jeszcze gorsza — wszędzie napisy, plątanina liter w ydrapanych w różnych czasach i przez różnych ludzi. Dawniej nie było tu dozorcy i n ik t nie przeszkadzał podróżnikom pragnącym przeszmuglować w faraońską wieczność swoje małe nazwiska. Choć nie, są tu także i większe imiona. Oto na samej górze, tuż koło faraońskiego ucha, pysznią się w ielkie litery: LESSEPS. To na pewno on, Ferdynand de Lesseps, twórca ‘Kanału Sueskiego. Więc i ten człowiek, nie dowierzając dziełu własnych rąk, chciał uwiecznić się na dziele rąk obcych, rąk sprzed trzydziestu trzech wieków. Pośrodku, pomiędzy kolosami, jest wejście do świą tyni. Była ona poświęcana bogom: Amonowi i Harachte. W sali o wymiarach szesnaście na siedemnaście metrów stoi pośrodku osiem słupów z ośmioma wiel kimi posągami Ramzesa, każdy wysokości dziesięciu metrów. A więc wszystko było tylko pretekstem. Wznosząc świątynię bogom, Ramzes myślał tylko 270
0 sobie. Nie takie to znowu dalekie i obce... Na skle pieniu unoszą się sępy-Horusy, zaś ścia n y pokryte są reliefami. Na jednym: król i bogowie, na drugim — Ramzes bije Hetytów. Słynne sceny, tysiące razy re produkowane we wszystkich książkach o starożytnym Egipcie. Z obu stron — osiem m aleńkich kapliczek, pokoików o niskich drzwiach. Potem druga sala 1 wreszcie trzecia — najświętsza. C ztery siedzące po stacie, źle oświetlone, sprawiają przykre wrażenie cze goś żywego i groźnego. To bogowie: A m on, Harachte i Ptah. Czwartym jest — któż inny m ógłby to być — Ramzes. Boski Ramzes, równy bogom i razem z nimi siedzący w najświętszym sanktuarium. Spojrzawszy' z tego miejsca ku w yjściu widzi się długi korytarz, po którego bokach wszędzie, gdzie spojrzeć — faraon. I jak zwykle u Egipcjan, kierunek, w jakim biegnie ten korytarz, nie jest przypadkowy. Gdy wschodzi słońce, każdego ranka jego promienie przez krótki czas wnikają do środka świątyni, sięgają aż do sanktuarium. Bóg Amon płynący złotą barką po niebie składa co dziennie wizytę sobie samemu — i królow i. Resztki barw na ścianach i posągach każą się do myślać, jak to wyglądało wtedy, przed trzema tysią cami i trzystu laty. Gdy słońce zajrzało do środka, poczynały grać mocne barwy, wnętrze było wówczas w pełni królewskie. Wszystko też, jak m i się wydaje, musiało być zupełnie potworne... Ludzkiego nie ma tu nic, z wyjątkiem jednego relie fu: faraon trzyma za rgkę kobietę — królową Nefertari, której poświęcił małą świątyńkę tuż obok, o sto metrów dalej. I jeszcze zwierzęta, jeśli zwierzęta moż na nazwać czymś ludzkim. W. każdym razie jest to coś, co można przyjąć bez sprzeciwu. Reszta Jest straszli wą pychą, obłędem, szaleństwem. Postawić samemu sobie taką świątynię! Pewnie, jest to zaklęte w skale 271
ludzkie marzenie o nieśm iertelności i dlatego powin niśmy mieć dla Ramzesa odrobinę sym patii. Lecz było to również, a może przede w szystkim , pragnienie po stawienia takiego pomnika w ładzy, przed którym wszyscy musieliby! upaść na tw arze. Abu Sirnbel jest przerażająco obce. Jest to posłannictw o przekazane nam nie tyle przez , ludzi sprzed tysiącleci, ile przez władzę. Jest w tym wszystko, co nas i dziś przeraża. A swoją drogą... Tyle wieków m inęło, a wciąż stawia my pomniki nadnaturalnej w ielkości. Powoli, w trakcie zwiedzania, następuje oswojenie się. Myślę, że miał jednak rację młodszy Szwajcar the best in the world, kiedy mi powiedział, że freski w Faras bardziej mu się podobały. Na pewno są one bardziej ludzkie, a możg tylko bardziej do nas zbliżone. Zapadł zmierzch, w świątyni płonie światło ele ktryczne specjalnie dla mnie zapalone przez dozorcę, ale pora już wracać. Wychodząc m yślę: smutno, jeśli to ma zostać zniszczone, ale i sm utno, że coś takiego zostało zbudowane. I jeszcze: je śli kiedyś nastang czasy, w których nie będzie podziału na rządzących i rządzonych (nauczymy rządzenia każdą kucharkę — powiedział Lenin), to Abu Sirnbel powinno przetrwać. Powinno iwtedy wejść w skład muzeum ukazującego — 'jak było. Po w yjściu z Abu Sirnbel suszące się na brzegu arab skie gacie działają ożywczo i podnoszą na duchu. Są jeszcze zw ykli ludzie na świecie.£. Odpływamy. Wielki księżyc w pełni świeci z tej strony, z której rano św ieci na faraona słońce. Nie jest jeszcze ciemno, to ostatnie chw ile dnia. Palmy na przeciwległym brzegu stają się bardziej zielone, zaś góry przybierają barwę lwa. Wracamy, lecz silnik łodzi co chwila gaśnie i dryfujem y z powrotem. Pew nie po to, aby m i się nie wydawało, że wszystko, co 272
dzisiejsze, jest doskonałe. Długo w idać trzy małe świa tełka na brzegu przy Abu Simbel. Niedługo będzie w tej stronie zupełna ciemność. *
Następny dzień był już ostatnim w obozie ekspedycji doktora Milleta. Przyszła -też wiadom ość, że i Chicago UniveTsity zwija manatki. Ostatnie ekspedycje opusz czają Nubię. Upał taki, że nie można złapać tchu —• w południe sięga pięćdziesięciu stopni, w nocy jest pod czterdziestkę. A jednak dobrze znoszę upał: w no cy nikt z załogi statku nie spał, tylk o ja. Scamlone, któremu niebacznie powiedziałem, że noc była jakby trochę chłodniejsza, westchnął rozpaczliwie: —• M y Lord, jeśli w piekle są stopnie, to był to tro chę wyższy stopień piekła... Ostatnie ekspedycje wyjeżdżają ju ż jutro. A było ich w egipskiej części Nubii niemało. Prócz M illeta i Chicago U niyersity pracowały: francuska ekspedycja w Sebua; radziecka w Szantorma (kierowana przez profesora Borysa Borysewicza Piotrowskiego z Leningradu, ser decznego przyjaciela polskich archeologów); czechosłowacka w Tafeh; zachodnioniemiecka w Kalabsza (profesor Stock z niemieckiego instytutu archeologicznego w Kairze). Prócz tego działały w egipskiej Nubii specjalne misje finansowane bezpośrednio przez UNESCO, a zajmujące się demontażem kilku świątyń lub też zajęte szcze gółową dokumentacją obiektów, których uratowanie jest możliwe: iw Derr, DaWka, Gerf Hussein i w. Abu Simbel. Wszystkie misje już wyjechały i m y zostaliśmy ostatni. Jeszcze dziś odkryto grób z trzema pięknymi 18 — A rc h an io ły 1 szakale
273
amforami. Wszyscy się cieszą, kam pania zakończyła się pełnym akordem. Statek ekspedycji odbije od brzegu dopiero za dwa dni. Ale część archeologów wyrusza już dziś, a ja wraz z nimi. Motorówka zepsuła się, w ięc ładujemy bagaże na obszerną felukę. Dmie silny w iatr, wzgórze z mar twym miastem spowite jest kłębam i kurzu. Pierwszy raz widzę Nil wzburzony, biegną fa le, a na ich grzbie cie bieli się piana, rzeka wygląda jak morze. .Natych miast po odbiciu od statku feluka nabiera szybkości. Nagle rośnie we mnie tęsknota za%Bałtykiem, szare, północne morze bywa piękniejsze i prawdziwsze niż kolorowe widoczki południa. Ale przychodzi reflek sja — tam zimno. Trudno to sobie wyobrazić. Płynie my na przystań do Ballana. Feluka pędzi gnana wia trem, a jednak posuwamy się bardzo powoli. Wiatr wieje ze złej strony i choć płyniem y szybko, to jednak czynimy szerokie zakosy, mówiąc zaś po żeglarsku — halsujemy, przeto co chwila wracamy w pobliże statku. Jeśli tak dalej pójdzie, spóźnimy się na statek z Ballany. To ten sam, który mnie przyw iózł z Wadi Halfa. Nieraz bywa, że parowiec się spóźnia, ale wiadomo przecież, że jeśli liczyć na spóźnienie statku albo po ciągu, to właśnie wtedy, na złość, pociąg odchodzi punktualnie. Zaczynam się denerwować, spoglądam na zegarek. Mam zamówione m iejsce na dziś, jeślibym się spóźnił, mój bilet przepadnie. N ie stać mnie na podarowanie biletu. A prócz tego — jaka strata czasu! Arabisła Scamlone, który też chce dzisiaj wyjechać, nie może powstrzymać swego ciętego języka. — Pan mieszka w środkowej Europie — mówi — więc jest pan nerwowy. Ale niech się pan uspokoi. Gdzie indziej życie jest piękne... — Mieszkam w środkowej Europie — odcinam się ^ więc jeszcze mi na czymś zależy! 274
Dobijamy do Ballana na pięć m inut przód terminem. Ani śladu parowca! Tłum siedzi na brzegu i czeka, nikt nie ma pojęcia, co się stało ze statkiem , czy1jest opóź niony, czy też może wcale nie odpłynął z Wadi. I to też się zdarza. Kilka grupek mężczyzn iw galabijach siedzi na (krzesłach w kawiarence, niektórzy grają w kości, inni drzemią. Na piaszczystym m ajdanie tarzają się i ryczą osły. Na samym brzegu siedzą czarno ubrane kobiety z dziećmi. Statku nie widać, lecz nikt się nie denerwuje. Przyjdzie albo nie, inszallach! Prócz na szej piątki jeist jeszcze kilku archeologów od Seallego. Oni też chcą się dostać do Asuanu. Arabowie przy jednym ze stolików zapraszają mnie. Częstują doskonałą, mocną herbatą. Jest wśród nich inspektor sźkolny mówiący po angielsku. Jak zwykle wypytują, po co przyjechałem, co widziałem i jak mi się podoba. Pozostali mężczyźni to robotnicy jadący do Asuanu w poszukiwaniu pracy. S ą ciekawi wszyst kiego, inspektor musi tłumaczyć każde moje słowo. Gdy mówię, że widziałem Abu SimibeT, wywiązuje się ożywiona dyskusja. Okazuje się, że w iedzą oni o wszy stkich projektach uratowania św iątyni, temat nie jest dla nich nowością. Najbardziej podoba im się włoski projekt podniesienia olbrzymiego bloku ze świątynią w środku. Kiedy wyraziłem wątpliwość, czy jest to technicznie możliwe, zakrzykują mnie: — Dziś wszystko jest możliwe!... To doprawdy wzruszające. Ci ludzie, którzy tak mało m ieli w życiu do czynienia z nowoczesną tech niką, mieszkańcy jednego z najbiedniejszych krajów, mają nieograniczoną wiarę w technikę. Ale gdy za czynamy mówić 0 pieniądzach i muszę wymienić mi lionowe sumjj niezbędne dla zrealizowania włoskiego pomysłu, miny markotnieją. Inspektor oświadcza: — Tak naprawdę — m yślę, że to pójdzie pod wodę... 275
Jeszcze jedna herbata i jeszcze jedn a. Mocna i dobra, tylko za słodka, pić się chce. A sta tk u nie widać. Co chiwila ktoś schodzi na brzeg i (wypatruje na horyzon cie, a potem macha ręką i w raca. Zapada noc. Nie wiadomo, co robić — czekać czy w racać do Milleta? Przybiega naczelnik miejscowej p oczty z wiadomością, że statek jest w drodze. Czekamy. Przyjechaliśm y tu 0 czwartej po południu, a jest już dziewiąta wieczo rem. Arabowie drzemią, a m y siedzim y przy stoli kach milcząc. Cicho, tylko rzeka szum i, czasem osioł ryknie przez sen. O pół do dziesiątej na horyzoncie ukazują się światła. Długo tkwią nieruchome. N ie mamy pewności, czy to statek. Przed chwilą, na przeciw nym brzegu, na pustyni, widać było poruszające się światła sześciu samochodów. Widać je (było długo, znikały za wzgó rzami, to znów się pojawiały. Jakaś zmotoryzowana karawana jechała z Sudanu. Więc m oże to samochód? Ale nie, te światła kierują się w stronę przystani, pło ną na rzece, poruszają się znacznie w olniej, są za to silniejsze. To statek. . Parowiec nilowy przybija do brzegu. Znów wybucha piekło Dantego, to samo co poprzednim razem, ale jeszcze, gorsze, bo w ciemnościach. Prócz tego ludzi jest tym razem więcej, są nie tylko wysiadający, ale 1 nowi pasażerowie. Przeraźliwy zgiełk, ktoś ispada z trapu do wody, ale się wygrzebuje, ktoś inny upusz cza do wody bagaże. Jacyś życzliwi ludzie chwytają moje walizki, podają je sobie nad głowami, aż je przejmie załoga statku. Wreszcie i m y lądujemy na pokładzie. Ktoś chwyta mnie w objęcia. To Marek Marciniak, który też wraca tym statkiem. Dowiaduję się od niego, że obóz w Faras jest zwinięty, profesor odleciał samolotem, a reszta ekipy jedzie następnym parowcem, chwilowo siedzą w hotelu w Wadi, za 276
łatwiają ostatnie formalności celne i raczą się mrożo nym piwem. Więc i my idziemy do bufetu na piwo. Bierzemy naręcz butelek i rozsiadam y się w fotelach. na górnym pokładzie. Jest chłodno i przewiewnie. Sta tek dudniąc pruje wodę i mrok. Zza wzgórz wyłania się wspaniały nubijski księżyc w p ełn i. Mijamy Abu Simbel oświetlając kolosy światłem reflektorów. I znów ciemność. Płyniemy na północ. Kampania nubijska jest skończona. *
A jednak okazało się, że nie była jeszcze skończona. W roku 1964, dosłownie w ostatniej chw ili, uratowano jeszcze świątynię Abu Simbel. Otoczono ją nasypem ziemnym, pod którego osłoną przystąpiono do cięcia figur i reliefów, by wynieść je w bezpieczne miejsce.
277
Prawo do potopu
12 Minęła noc na statku i przeszedł dzień. Pły nęliśm y wciąż na północ, w stronę Asuanu. Z obu stron defilowała przed nami Nubia: gęsto zaludnione brzegi, w ieś za wsią prawie bez przerwy, wszędzie gliniane domłri bez okien na wąskim pasku pomiędzy Nilem a skalami. Doliny Nilu praw ie tu nie ma. Kie dyś była, ale trzykrotnie już m usiano przenosić osady wyżej, w góry. Było tak w roku .1902, kiedy zbudowa no starą tamę asuańską i potem jeszcze dwukrotnie, gdy ją podwyższano. Czwarta przeprowadzka nie bę dzie już możliwa. Stara tama o wysokości 54 metrów wyrzuciła wioski na skalne zbocza. Nowa będzie miała 111 metrów wysokości. Na statku był tłok. Wracały ostatnie w tym sezo nie wycieczki turystyczne, te najtańsze, w najgorszym okresiej kiedy już jest gorąco. Połowa kwietnia, o tej porze mniej to kosztuje. Większość turystów stanowili Niemcy z NRF, było też trochę Amerykanów. Niemcy jak Niemcy: brzuchacze w krótkich spodenkach, ko biety w kieckach o przeraźliwych kolorach, w więk szości brzydkie, za to bardzo wydekoltowane od góry i od dołu. Zbiorowe śpiewy, głośne rechotanie, mlaska nie i poklepywanie, wrzaski z jednego końca statku 278
na drugi. Wśród nieustającego dtisseldorfekiego kar nawału, hamburśkich dowcipów, monachijskich śpie wów płynąjiśmy niestrudzenie na północ wśród bied nych ,wsi i wspaniałych świątyń, wystających tu i ówdzie pylonów, wysoko, w skałach wykutych relie fów. Aż znów zapadła noc. Było już po kolacji i całe niemiecko-amerykaćskie towarzystwo, a także i my, siedziało n a górnym pokła dzie. Przed dziobem statku ukazała się na horyzoncie łuna: różowa, przerywana białaniebieskim i błyskami. Minęła godzina, nim zbliżyliśmy się na tyle, by spo strzec pierwsze samodzielne, odcinające się od świe cącego tła źródło światła. Było to sam otne ramię wiel kiego dźwigu oświetlone szeregiem potężnych żaró wek. Za dźwigiem rozpościerała się olbrzym ia jasność, niezwykła i nieoczekiwana w tej nubijskiej nocy przed wschodem księżyca, nocy czarnej, jak to bywa tylko w Afryce. Na statku ucichły śpiewy i krzyki, wszy scy — jak jeden mąż — rzucili się do burt. Płynęliśmy teraz w ogromnym morzu światła. Z obu stron płonęły tysiące i dziesiątki tysięcy reflektorów, lamp, świateł jarzeniowych, neonów, czerwonych św iateł na szczy tach wysokich masztów, niebieskich św iateł na wodzie, świateł zielonych, białych, różowych. Jasność rozdzie rana była co sekundę jeszcze jaskrawszymi błyskami palników acetylenowych. Wszystko drgało i pulsowało, sypały się iskry, strzelały błyskawice. Reflektory za miatały szczyty gór i kłady się na w odzie rodząc tysią ce odbłysków. Można było czytać książkę. I można było też obejrzeć twarze tych Niemców i Amerykanów, dotąd tak krzykliwych i pewnych siebie, pozbawione teraz owego uśmieszku wyższości, jaki nie opuszczał ich przez cały dzień. Teraz byli milczący i poważni, zm aleli jakoś i prze stali rzucać się w oczy. Uśmieszek roztopił się w świe 279
I 8
tle milionów świec elektrycznych. Ich hałaśliwe głosy umilkły wobec innego dźwięku płynącego ku nam z głębi rozświetlonej nocy. Rozbrzmiewał tam chór tysięcy motorów ciężko harujących, zziajanych, ale nieustępliwych, a także jazgot św idrów , huk młotów, szczęk, wycie i zawodzenie. Olbrzymia budowa gadała wielkim gwarem. W ciżbie milczących" postaci tłoczą cych się przy burcie spostrzegłem Jamesa Bella, nowo jorskiego architekta, członka' ekspedycji doktora Sealle, z którym miałem możność rozmawiać w Ballana, kiedy czekaliśmy na statek. Wiedziałem, że inżynier B ell jest szowinistą amerykańskim i — oczyw iście — antykomunistą. Podszedłem do niego. — Zdaje się — powiedziałem — że ma pan po raz pierwszy okazję przekonać się na własne oczy, że ko muniści nie tylko burzą, ale potrafią też budować? Odwrócił się do mnie. Mimo jaskrawego oświetlenia widać było, że twarz mu pociemniała. — Mnie się to nie podoba —■powiedział. — Tak przypuszczałem... — Mam co innego na m yśli. Uważana, że Rosjanie wpakowali tu na darmo mnóstwo pieniędzy. A tym czasem lepsze interesy propagandowe robi się wspie rając ofiary trzęsień ziem i i innych kataklizmów ani żeli robiąc takie tamy. Tamto jest efektowne. A tu rząd Nassera i tak wszystko zdyskontuje na własny rachunek. — Dobrze — odparłem — ale rząd będzie dyskonto wać to, co zrobili Rosjanie, a nie to, co zrobili Ame rykanie. To jednak różnica. A zresztą, mech pan za pyta kogokolwiek na tym statku. Zdaje się, że nie ma nikogo, kto by nie wiedział, który z dwóch krajów rozpalił te wszystkie światła. Co pan o tym sądzi? Nie odpowiedział.
280
Asuan. Tłum (turystów: obsiedli {kawiarnie, tłoczą się w sklepikach ze ,.starożytnościami”, kupują karty pocztowe, stoją w długim ogonku n a poczcie, wynaj mują feluki, aby przeprawić się na iwyspę Elefantynę albo zwiedzić „Ogród Kitchenera”. H otel „Cataract”, bez wątpienia jeden z najpiękniejszych hoteli na świę cie, jest nabity do granic pojem ności. Za kilka dni zrobi się luźno, to koniec sezonu, ale dziś jeszcze tłok. Z tarasu rozpościera się fantastyczny widok na czer wone skały Elefantynę i czarne skały katarakty, przez którą przeciska się N il podzielony tu na dziesiątki strumyków. O kilometr za hotelem zaczyna się inn y świat. Więc najpierw jest brania tryumfalna: po bokach flagi Egiptu, a nad nimi tekturowa rakieta ogromnych roz miarów ze znakami egipskiego lotnictw a. Niemieccy eksperci zatrudnieni w Egipcie wyprodukowali kilka takich rakiet. Dwie pierwsze próby skończyły się po dobno fiaskiem, lecz mimo to propaganda egipska utrzymuje, że kraj znalazł się w rzędzie mocarstw. Nad Asuanem unosi się więc rakieta. A trochę dalej, z boku, przy szosie, stoi skromny znak: słupek, ptera „A”, zaś wokół niej napis: „ostanowka awtobusa”. Rozejrzyjmy się wokoło. Stoją tu długim rzędem pięk ne, nowoczesne domy mieszkalne, z dużym i balkonami, o oknach zasłoniętych okiennicami. Tu mieszkają ra dzieccy inżynierowie i technicy, na tym przystanku, w cieniu egipskiej rakiety, wsiadają do autobusu jadąc co rano do pracy. Nie, to nieścisłe — nie co rano, lecz... co wieczór. Upał w Asuanie sięga właśnie czterdziestu sześciu stopni. Większość pracy przerzu cono na noc. Nie tylko ludziom jest tu w dzień za go rąco, maszynom też... W południe temperatura w Asua nie przekracza nieraz pięćdziesiąt stopni, a bywa, że sięga pięćdziesięciu sześciu. Ulicami miasta przechodzi 281
człowiek z kołatką, który w im ien iu władz miejskich ostrzega mieszkańców przed zbytn im już, nawet dla Egipcjan, upałem. Ale chyba k ołatk a jest zbyteczna, o upale nie trzeba przypominać, trudno o n i m za pomnieć. Jeśli w piasku otaczającym budowę tamy za grzebać kurze jajo, po pięciu m inutach można je zjeść posypawszy solą. Piasek nagrzewa się do osiemdzie sięciu stopni i więcej. W tym klimacie i w tych warunkach pracują lu dzie z dalekiej Syberii, ze Sw ierdłow ska i znad Anga ry. Jest ich tysiąc czterystu, z czego trzystu sześć dziesięciu inżynierów. To ci sami, których przed czte rema laty widziałem, jak w w alonkach i fufajkach, z opuszczonymi nausznikami, budow ali tamę i ele ktrownię nad Angarą. Ależ b ył mróz! No a tutaj cokolwiek inaczej. Dziwnie się człow iekow i robi, gdy po długim pobycie na pustyniach i nad Nilem, w towa rzystwie chrapliwych dźwięków arabskiej i bełkoczą cych dźwięków angielskiej m owy usłyszy się nagle śpiewną wiązankę rodem spod Briańska. Jasny blon dyn o nieco zaokrąglonych kształtach, w drelichowych spodniach i przewiewnej koszulce, sta ł odwrócony ty łem, nie widząc mnie, i m isternie wyplatał kilku piętrowe rosyjskie przekleństwo, pew ny, że nikt go nie zrozumie. Jakże się zdziwił, ale i ucieszył, kiedy pomogłem mu dokończyć urwanej frazy!... Przy budowie pracuje ponad dwadzieścia tysięcy robotników egipskich. Wieje przedsiębiorstw egipskich bierze udział w budowie tamy. W ykonują te wszystkie prace, gdzie nie wchodzi w grę najwyższa technika. A i technikę też opanowują. Egipcjanie są doskonałymi budowniczymi, widać to u nich wrodzone, bo wszak było tak już przed pięcioma tysiącami lat, witedy gdy Rosjanie (czy Polacy) jeszcze m ieszkali w pieczarach. Nasi eksperci nieraz są zdumieni szybkością i spraw 282
nością, z jaką powstają ibudynki w K airze. Więc i tu się prędko przyuczają, zwłaszcza że radzieccy specja liści prowadzą specjalną szkołę dla egipskich techni ków. Dwie umowy zawarte pomiędzy ZSRR i Egiptem, przewidujące wykonanie przez Rosjan dwóch etapów budowy tamy, zawierały postanowienie, że Związek Radziecki dostarczy sprzętu budowlanego, wyposażenia technicznego, ludzi do obsługi maszyn, urządzeń wiert niczych do drążenia tuneli w skałach, oraz specjalnych urządzeń hydromechamicznych. Przy budowie tamy używa się mianowicie piasku zm ieszanego. z wodą i tłoczonego pod ciśnieniem. Poza tym Związek Ra dziecki dostarczył całej dokumentacji technicznej. I wreszcie, co najważniejsze — ZSRR udzielił Egiptowi kredytu w wysokości 113 milionów funtów egipskich. Kredytu o bardzo niskiej stopie procentowej, bez żad nych związanych z tym warunków politycznych i spła canego produktami egipskimi, a zwłaszcza bawełną. Nikt inny nie podjąłby się tej gigantycznej pracy na tak korzystnych dla Egiptu warunkach. Ale nie trzeba zapominać, że i Egipt wnosi ogromny wkład w dzieło budowy tamy. Ogójny koszt budowy, wliczając wszy stko, to znaczy: tamę, elektrownię, lin ie wysokiego na pięcia, podstacje i transformatory, w reszcie zapłatę odszkodowań dla mieszkańców Nubii i dla Sudanu, budowę kanałów nawadniających, dróg, domów, linii kolejowych i tak dalej — w yniesie ogromną sumę 415 milionów funtów. Stanowi to jedną czwartą całego rocznego dochodu narodowego Egiptu. Rosjanie wywiązali się z podjętych zobowiązań z właściwym sobie rozmachem. Przywieźli do Asuanu sprzęt budowlany ogólnej wagi dziesiątków tysięcy ton. Była to doprawdy niebywała podróż. Wyprodu kowane w zakładach „Urałmaszzawod” olbrzymie kro 283
czące koparki pojechały do O dessy w specjalnych po ciągach drogowych, po dziesięć ciągników w każdym. Trzeba było dziesięciu ciągników, by poradzić jednej platformie, na której spoczywał kadłub takiej koparki! Transport do Odessy trwał trzy tygodnie, nocami, pod eskortą motocyklistów. Olbrzym y nie chciały się zmieścić w ładowniach statków, które w liczbie pięciu wiozły sprzęt do Egiptu, trzeba je było przewozić na pokładach, co stworzyło poważne ryzyko utraty stateczności. W Aleksandrii 'powstał następny pro blem — jak to przeładować? I znów trwało to trzy ty godnie. Potem powieziono koparki na nilowych bar kach w górę rzeki, w odwrotnym kierunku, niż wożono granitowe bloki na budowę piramid. Granit spławiano z Asuanu w dół rzeki, na północ. Do dziś w kamie niołomach Asuanu, niedaleko m iejsca, w którym po wstaje tama, turyści podziwiają obelisk z czerwonego kamienia, którego starożytni kamieniarze nie zdołali dokończyć. Leży tam dotąd jako świadectwo mistrzo stwa technicznego ludzi sprzed tysięcy lat. Od tam tych czasów długo, bardzo długo, m e działo się w Asuanie nic godnego uwagi. A le gdy już zaczęło się dziać... Skala tego', co się tutaj dzieje, je st oszałamiająca. Długość tamy będzie wynosić 3600 metrów. Trzy ki lometry i sześćset metrów. Jej wysokość: 111 metrów, a w ięc około trzydziestu pięciu pięter. Woda będzie odprowadzana kanałem długości tysiąca dziewięciuset pięćdziesięciu metrów, wydrążonym w twardym, częś ciowo skalistym gruncie. Aby utorować drogę, zuży wano siedem ton materiałów wybuchowych dziennie. Następnie woda będzie przepływać przez sześć tuneli, każdy o średnicy piętnastu metrów. Ile 'będzie płynąć tej wody? To zależy od pory roku. Maksymalny prze pływ, jaki zanotowano w porze wyleiwu, wynosił 13500 metrów sześciennych na sekundę. Minimalny, 284
w okresie suchym — 275 metrów sześciennych. Jak widać różańca ogromna i mieści się fw niej cały pro blem Egiptu: w pewnych miesiącach zb yt dużo wody traconej bezpowrotnie lub naiwet wyrządzającej szko dy, w innych — posucha. Tama budowana jest właśnie po to, aby to .wyrównać, by zakończyć żyw ot biblijnej legendy o siedmiu krowach tłustych i siedmiu chu dych, które oznaczały dobre i złe w ylew y Nilu. A zły był zarówno w ylew zbyt m ały, jak i zbyt wielki. Gdy N il przekroczył legendarny poziom osiem nastu łokci, dolina rzeki i delta zam ieniały się w grzę zawisko, w którym ginęły zbiory. Gdy zaś po takim wylewie rzeka wracała do swego koryta, nieodmiennie wybuchała zaraza. A gdy Nil nie w ylał... Co się wtedy działo, opowiada arabski historyk Abd e l Latif el Bagdadi, z dwunastego wieku: „Tego roku sprawy przybrały taki obrót, jakby jakiś potwór chciał zniszczyć w szystkie źródła żyda i wszystkie środki utrzymania. Stracono już wszelką nadzieję na wylew Nilu. Od razu podniosły się ceny żywności. Prowincje rozpaczały z powodu suszy. Miesz kańcy, spodziewając się nieuniknionej zagłady i w stra chu przed głodem, burzyli się... W ielka ich mnogość wywędrowała do Syrii, Magrebu, Hedżasu i Jemenu... Gdy słońce weszło w znak barana, pow ietrze zepsuło się, śmiertelna zaraza dała się odczuć i ubodzy przy ciśnięci głodem, co stale wzrastał, jedli padlinę, trupy, psy, odchody ludzkie i łajno zwierzęce... Nierzadko spotykało się ludzi raczących się m ałym i dziećmi upie czonymi lub ugotowanymi... Sam widziałem niemowlę upieczone w koszyku...” Dziś nie dochodzi już do tak strasznych wydarzeń, ale... Dochód narodowy Egiptu w przeliczeniu na gło wę mieszkańca wynosił w roku 1913 — 12,4 funta egipskiego, w roku 1946 — 7,0 (licząc w cenach z roku 285
1913), a w roku 1950 — 9,0. D laczego? Przede wszyst kim dlatego, iż ludność Egiptu w dwudziestym wieku zaczęła wzrastać w. sposób w ybuchow y. Przemysłu prawie nie budowano, a obszarów uprawnych również nie przybyło. W rezultacie w sok u 1950 (licząc w do larach 1950) na jednego m ieszkańca Egiptu przypa dało 97 dolarów dochodu, zaś n a mieszkańca USA 1460 dolarów, Wielkiej Brytanii 660, Turcji 200. Od tej pory dochód narodowy Egiptu podwoił się, ale ludność wzrosła w latach 1950— 63 z 20 milionów do 28 milionów. A iwięc nastąpiła tylk o nieznaczna po prawaNowy rząd egipski, powstały p o wypędzeniu króla w roku 1952, podjął walkę na (wielu frontach. Prze prowadzono reformę rolną i nacjonalizację banków i przemysłu. Przystąpiono do rozbudowy, a właściwie budowy przemysłu. Unarodowiono Kanał Sueski. Za brano się nawet do zagadnienia regulacji urodzin. Było to bardzo trudne, ponieważ uderzało w tradycje isla mu, a islam jest chyba najbardziej zachowawczą religią na świecie, bardziej nawet n iż polski czy hisz pański katolicyzm. A jednak... Najw yższy autorytet moralny świata mahometańskiego, „papież islamu”, szejk teologicznej uczelni kairskiej, uniwersytetu Al Azhar, zrozumiał sytuację i poparł rząd. Oświadczył: „Koran nie zabrania regulacji urodzeń, zabrania na tomiast zabijania owocu żywota. Dlatego nowy Plan Rodzinny jest w zgodzie z Prorokiem. I ja, jako Jego zastępca, powiadam wam: stosujcie się do tego planu! Jest on z pożytkiem dla narodu i przyniesie waszemu żydu szczęście i błogosławieństwo”. W wywiadzie udzielonym szwajcarskiemu pismu „Sie und Er” szejk Al Azharu Mahmud Szaltut, powie dział: „Były czasy, kiedy naród potrzebował każdego dziecka, aby nasz lud stał się mocny i zdolny do obro 288
ny. Bo silny i zdolny do obrony m ógł się stać tylko przy licznym potomstwie. -Dlatego rzekł Prorok — mech Allach będzie Mu łaskawy i m a Go w swojej opiece r-ri »Żeńcie się i bądźcie płodni, a w dniu osta tecznym będę z was dumny przed innym i narodami*. Ale już wtedy zdarzały się czasy wyrzeczenia, były przyczyny, by ograniczyć błogosławieństwo dzieci...” I dalej opowiedział dziennikarzowi, że stare prawo koraniczne mówiło: gdy trzeba iść n a Świętą Wojnę, mężczyźni powinni trzymać się z dala od kobiet. Bo wiem trzeba się obawiać, że ciąża osłabi kobietę i utru dni jej znoszenie trudów podróży i w alki albo przy niesie to niebezpieczeństwo dziecku, które urodzone by było na polu bitwy. Osiemnasta sura Koranu mó wi: „Bogactwo i dzieci są ozdobą życia na ziemi”. A gdzie jest mało bogactwa, powinno być mniej dzieci, by nie musiały marnieć i głodować. Bowiem Prorok nie cieszy się widząc naród słaby i chory. Naród ma nie tylko prawa wobec dzieci, ale i obowiązki. A naj wyższym obowiązkiem* jest dbać o to, aby dzieci wzra stały w bezpieczeństwie i z dala od nędzy. Nasz na ród bez własnej winy pogrążył się w nędzy. Więc bądźmy oszczędni w stwarzaniu młodego żyda, póki na kraj nie nadejdą znów lepsze czasy. Pozostawmy uczonym i ekspertom władz socjalnych i zdrowia, aby znaleźli odpowiednie metody i drogi wyprowadzenia naszego narodu z tej nędzy. Było to rewelacyjne oświadczenie, mówiące o w iel kim rozumie szejka Mahmuda. To przyzwolenie dało władzom możność rozpoczęcia kampanii, której bez sankcji religijnej nie odważyłyby się zacząć. Ale i to nie rozwiązuje sprawy. Przyrost naturalny w Egipcie sięga trzech procent rocznie i jest jednym z najwyż szych na świecie {przyrost w Indiach wynosi półtora procent). Przewiduje się, że w roku 1982 Egipt osiąg 287
nie liczbę 44 milionów m ieszkańców. Czterdzieści dwa procent ludności liczy mniej niż 15 lat! A tylko sześć procent ma więcej niż sześćdziesiąt. Zaludnienie w do linie Nilu i w delcie wynosi 740 osób na kilometr kwa dratowy. Przeciętny wiek zaw ieranych małżeństw — szesnaście lat. Siedemdziesiąt sześć procent ludności to analfabeci. Czy wystarczy tych cyfr? Myślę, że nic więcej nie trzeba dodawać. Dlatego najlepszym, a w łaściw ie jedynym wyjściem była — Wysoka Tama. Jej projekt istniał już od kil kudziesięciu lat. Ale nikt n ie . śm iał nawet marzyć o jego wykonaniu. Dopiero nowy rząd rewolucyjnych oficerów już w październiku 1952 roku, a więc w trzy miesiące po obaleniu monarchii, w łączył budowę tamy w poczet swych oficjalnych 'haseł politycznych. Co nastąpiło później, opowiedziałem w jednym z poprzed nich rozdziałów. Teraz opowiedzmy, co się tam dzieje dziś. Doskonała asfaltowa szosa biegnie na południe. Miej sce na budoWę tamy zostało wybrane o dwanaście ki lometrów od miasta. Gdy się w yjedzie z Asuamu, czło wiek ma uczucie, że wylądował na księżycu. Wokół rozpościera się zupełnie czerwona przestrzeń. Skały, piasek, glina, kamienie — w szystko jest czerwone. We wnętrzu tej ziemi jest ukryte żelazo. A może to Mars. To przecież on błyszczy różowo. Wszystko, co wokół, przypomina kosmiczną scenerię z filmów o po dróżach międzyplanetarnych. M akiety rakiet stojące przy drodze, potwornej wielkości kopaczki z długimi, huśtającymi się ramionami, ciągniki na gąsienicach. Słychać dalekie wybuchy. Wokół pełno flag i portre tów, policja iw zielonych mundurach i czerwonych be retach, z białym i pasami i kaburami (pistoletów. Ma szyny, maszyny, maszyny. W szystkie jakby znajome, ach tak, reporter, który widział k ilk a d z ie sią t wielkich 288
budów w Polsce i trochę w Ziwiązku Radzieckim, jest już z nimi na ty. Toż to są te same żubry, czy bizony, te same „Ziły”, te same „Gazy”, które można spotkać i u nas. Po szosie śmigają wołgi. A le te n upał...! Wiel kie pole zastawione maszynami, stoją pod daszkami chroniącymi od słońca, maszyny mają tego dość, a lu dzie? Zapytany o drogę Rosjanin ociera pot, a potem mówi: — Wat, smotritie, ofis — eto tam !... Zabawnie brzmi ten „ofis”, czyli Office. Wieje silny wiatr, porywa za sobą piasek, a naw et co drobniejsze kamyczki: wpadają przez otwarte okna samochodu, biją boleśnie po twarzy, trzeba zamknąć okno, lecz Wtedy można się udusić, obtłukują lakier z karoserii. A potem przyjeżdżamy nad wykop. D alej droga za mknięta, będą coś wysadzać, stoją obdarci fellachowie z czerwonymi chorągiewkami, a tam pracuje najwyż sza technika, dziwne, niezwykłe, można dostać zawrotu głowy. A pod stopami — przepaść, straszliwa dziura wielkości sporego miasteczka, jeśli ktoś pamięta wykop pod Pałac Kultury — to coś takiego, tylko ze cztery albo sześć razg większe, a może osiem . Gdzieś na jego drugim końcu grzebią się maleńkie zabaweezki ■ — wielesettonowe maszyny. To kanał głów ny. Wywiezio no już stąd dziewięćset tysięcy m etrów sześciennych ziemi i głazów. Ale to jeszcze nic, na budowę tamy zo stanie zużytych czterdzieści dwa m iliony metrów sześ ciennych materiału zwiezionego z okalającej teren pu styni. Nie brak tu kamieni i piasku. W wydanej w Kairze broszurce propagandowej 0 Wysokiej Tamie przeczytałem nie pozbawiony po ezji fragment, który dużo mówi o w ielkości tej pracy 1 tęsknotach nowych władców Egiptu: „Niełatwo jest 'cudzoziemcowi zrozumieć entuzjazm, z jakim ten projekt zos.tał powitany w Egipcie. »Rrze19 — A rc h an io ły 1 szakale
289
mysł« — to słowo ma w Europie często zgrzytliwy, metaliczny dźwięk, tam gdzie je st dość przemysłu i gdzie, można się cieszyć w ysokim poziomem życia, a jego źródło może być zapomniane, Anglik na swojej ponadrozwiniętej wyspie... marzy o pokrytych strzechą chatach i nie popsutych widokach. Mieszkaniec Dussel dorfu marzy o Dodekanezie. Egipcjanki pozbawiony fabryk śni o nich zmęczony starożytnościami, które zachwycają turystę z krajów uprzemysłowionych. Wysoka Tama, która nie jest bezużyteczną piramidą, jest kamieniem węgielnym jedynego rozwiązania, jakie może obrócić pozorną katastrofę Egiptu (eksplozję po pulacyjną) w jego tryumf. Bowiem nad tym proble mem leżał inny: ibrak żyznej ziem i. Dziewięćdziesiąt siedem procent powierzchni Egiptu to pustynia. Kto kolwiek leci samolotem ponad D oliną Nilu, może za uważyć skały po obu stronach i przekonać się, że w iele z tego pozostanie pustynią na zaiwsze. Pustynia jest zagładą dla roślin. Ale dla przem ysłu — cóż może być lepszego niż pusta przestrzeń ciągnąca się w nieskoń czoność?’' Przerażenie ogarnia wobec tej w izji pustyni bez śladu zieloności, pokrytej fabrykami. Ale jest to rów nież i wzniosłe. Egipski publicysta pisze: „Fabryka Kima (produkująca naw ozy sztuczne), zbu dowana na pustyni dwie m ile na południowy wschód od Asuanu, zasługuje na zwiedzenie nie mniej niż kamieniołomy faraonów". Dla nas fabryka nawozów sztucznych, których tyle jest w Europie, nie jest zapewne godna piętnastomi nutowego postoju. Ale dla Egipcjan? I nie jest to wszystko produktem wybujałych ambicji, podrażnio nego nacjonalizmu ani gigantomanią. Pustynia egipska, zwłaszcza w okolicach Asuanu, kryje wiele bogactw naturalnych. Czego w ięc trzeba, aby to urzeczywistnić? 290
Kapitałów, pracy i energii. K apitałów brak. Pracy, a raczej rąk do pracy, jest w Egipcie nadmiar. A ener gii dostarczy tama. Wysoka Tama utworzy sztuczne m orze długości pię ciuset kilometrów, a szerokości około dziesięciu, miej scami więcej, miejscami mniej. Morze zgromadzi 157 miliardów sześciennych iwody. 30 miliardów od licza się na postępujące zamulenie (rezerwa wystar czająca na 500 lat). 10 miliardów — na straty w wy niku parowania. 37 miliardów — jako rezerwę pojem ności mającą zapobiegać powodziom. 52 miliardy — tyle wynoszą obecne potrzeby wodne Egiptu i Sudanu. Reszta — to czysty zysk. Pozwoli to zwiększyć ob szar uprawiany w Egipcie o dwadzieścia procent, po nadto pozwoli także na znaczne ulepszenie całego sy stemu nawadniania. Można będzie regulować poziom Nilu w stosunku do potrzeb poszczególnych upraw, co zwiększy plony. Krótko mówiąc: dotąd rolnictwo było podporządkowane prawom N ilu. Teraz N il zo stanie podporządkowany potrzebom rolnictwa. Na przykład tama pozwoli na oddanie pod uprawę ryżu miliona feddanów ziemi, uwalniając iw ten sposób kraj od niebezpieczeństw płynących z przewagi jednej tylko kultury — bawełny. Zabezpieczy też Egipt od nie bezpieczeństwa powodzi oszczędzając w ten sposób znaczne sumy, jakie wydawano co roku na umacnia nie brzegów. Ponadto utrzyma w innych zbiornikach (jakich kilka istnieje, naturalnie w bez porównania mniejszych wymiarach) stały poziom wody. To z kolei umożliwi pełne wykorzystanie ich jako źródła białej energii. Właśnie — energia. Woda spiętrzona przez Wysoką Tamę będzie napędzać ogromną elektrownię: dwanaś cie turbin, każda o mocy stu osiemdziesięciu megawa tów. Jest to moc równa wszystkim elektrowniom Ju~ 291
gosławii, a większa niż w Danii. I je st to znacznie 'wię cej, niż Egipt dotąd produkował. To stworzy szansę rozwinięcia przem ysłu i — być może — ziszczenia silów am bitnych oficerów rządzą cych krajem, którzy nie chcą, aby Egipcjanin był tylko przewodnikiem oprowadzającym turystów po wspania łościach zbudowanych przez jego przodków. W tym celu są gotowi poświęcić stare groby, świątynie, twier dze, freski, reliefy i rzeźby. D latego nie zawahali się przed sprowadzeniem na Nubię potopu. Oto notatka prasowa z „Tkne’u ’’ (z dnia 20 grudnia 1963 roku): „Po raz ostatni poszliśmy do grobu naszych przod ków — powiedział szejk Ahmed Mardani — kobiety i dzieci płakały, a m y staraliśmy się je pocieszyć, ale wiedzieliśmy, że nasze domy są stracone, a nasze życie zmienione na zawsze”. Szejk Mardani opłakiwał siebie i sto tysięcy innych Nubijczyków egipskich, którzy w ostatnim tygodniu zostali ewakuowani. Pierwszy raz ich domy zostały za lane w roku 1902, potem W 1912 i 1933... Po trzysta osób dziennie jest wywożonych statkam i na północ, do Kom Omibo, gdzie rząd buduje 25 tysięcy domów, 138 sklepów, 33 meczety i 36 szkół. Domy są zbudo wane na wzór nubijskich, ale z kamienia. Pewien stary człowiek powiedział: „Zawsze budził mnie rano szmer płynącej wody. Teraz budzi m n ie poranny eks pres z Asuanu do Kairu”. I dalej pisał dziennikarz, że w Nubii wielożeńcy m ieli osobne domy dla każdej z żon, tu zaś muszą się pomieścić w jednym domu. W związku z tym niektórzy rozwiedli się, zostawiając tylko jedną żonę. Ale pe wien człowiek oświadczył: „Jestem zadowolony. Tu nie muszę chodzić od domu do domu. Jednej nocy idę do jednego pokoju, innej do drugiego. Oszczędza to sił 292
moim żonom i jest dobre i dla mnie. A ponieważ mam jeszcze trzecią sypialnię, więc m yślę, żeby wziąć trzecią żonę...’1 Kobiety nubijskie wydają się zadowolone ze zmiany. Kamienne ściany i betonowe podłogi są lepsze niż wy schły muł. A prócz tego tutaj, w Kom Ombo, są kina, szkoły, szpitale i telewizja... . Jadą parowcami w dół rzeki z łóżkam i z włókna palmowego, amuletami, owcami i kozam i. Śpiewają: Nil zatapia Nubię i musimy zapomnieć, co było. Rzeka daje życie i rzeka daje śmierć. *
Oto jest historia prastarego kraju opowiedziana przez reportera — po raz ostatni. Jest to opowieść o słusznym prawie do niszczenia cudownych zabyt ków — i o obowiązku ratowania ich, a także o lu dziach, którzy ten obowiązek spełniają. Na ziemię, co widziała początki naszej epopei, nadciąga potop spra wiony rękami człowieka. Człowiek bardzo oddalił się od tamtych czasów, choć może nie aż tak bardzo, jak o tym sądzi. Gdy kończyłem tę książkę w Warszawie, w lutym 1964 roku, i gdy na dworze padał śnieg i był mróz, przyszedł list z Sudanu. Pisał mój brat, przebywający w Faras jako fotograf i będący, świadkiem ostatnich dni -Nubii. Pisał, że dokonano partażu i Polska otrzy mała pięćdziesiąt dwa freski, w tym kolekcję bisku pów. I pisał też, że Abu Sirnbel będzie uratowane, po nieważ odrzucając skomplikowane projekty, przyjęto najtańszy, opracowany przez włoskich kamieniarzy ze słynnych kamieniołomów w Carrarze. Świątynia bę 293
dzie pocięta na niniejsze kawałki i wywieziona w bez pieczne miejsce. Na koniec pisał: „W Faras ruch niesamowity. Spisyw anie palm, os łów, ludzi, płacenie odszkodowań. Pojutrze mają ich wszystkich załadować na statek, przewieźć do Wadi Halfa, wsadzić w pociąg — i koniec Faras”. Dalszego ciągu nie będzie. Warszawa, październik 1963—łuty 1964
SP IS R Z E C Z Y
1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12.
W s t ę p ..............................................................................7 P o ś p i e c h ...................................... 11 Czterdzieści w ie k ó w .................................................. 24 Osiem l a t ..................................................................... 57 Dzień dobry, fa ta m o rg a n o ..................................... 84 Pięćdziesiąt metrów od S a h a r y .............................181 Z m a rtw y c h w s ta n ie ............................................. 125 Archeolodzy ............................................................. 147 Śmierć w F a r a s .......................................................183 Święci idą do m ag azynu..........................................205 Koniec c u d u .............................................................218 R z e k a ..........................................................................242 Prawo do potopu . 278
O bw olutę p r o je k to w a ł JA NUSZ G K A B IA N S K I
A n d rzej i
Zdjęcia: D z ie w a n o w s c y o ra z a rc h iw a ln e K a z im ie r z
PRINTED
IN
FOLAND
p a ń stw o w e W y d a w n ic tw o „ I s k r y ” , W arszaw a 1965 r. N a k ła d SO 000 + 280 egz. A r k . w y d . 14 8. A rk. druk. 18,5 + 2 a rk . w k ła d e k ro to g r. P a p ie r dru k . migik l. V , *0 g. 82X104 z f - k i w K lu c z a c h . O ddano do sk ła d a n ia w lip c u 1964 r. D ru k u k ończono w lu ty m 1969 r . Z a k ła d y G raficzne „D om Słow a Polskie go” . Z am . n r 5309/a. C ena zł 17,—. Z-8.