Leif GW Persson MIĘDZY TĘSKNOTĄ LATA A CHŁODEM ZIMY Przełożył Wojciech Łygaś Piątek, 29 listopada Niedziela, 30 listopada Opada swobodnie jak we śnie lata osiemdziesiąte Między tęsknotą lata a chłodem zimy Niedziela, 1 grudnia Opada swobodnie jak we śnie Między tęsknotą lata a chłodem zimy Piątek, 6 grudnia Sobota, 7 grudnia Niedziela, 8 grudnia Opada swobodnie jak we śnie Między tęsknotą lata a chłodem zimy Niedziela, 9 grudnia Opada swobodnie jak we śnie Między tęsknotą lata a chłodem zimy Niedziela, 8 grudnia Opada swobodnie jak we śnie Między tęsknotą lata a chłodem zimy Poniedziałek, 9 grudnia Między tęsknotą lata a chłodem zimy Piątek, 22 listopada Poniedziałek, 25 listopada Wtorek, 26 listopada Środa, 27 listopada Czwartek, 28 listopada Piątek, 29 listopada Pozostał tylko chłód zimy Wtorek, 10 grudnia Środa, 11 grudnia Czwartek, 12 grudnia Piątek, 13 grudnia Sobota, 14 grudnia - niedziela, 15 grudnia Poniedziałek, 16 grudnia Wtorek, 17 grudnia - środa, 18 grudnia Czwartek, 19 grudnia Piątek, 20 grudnia Pozostał jedynie chłód zimy Pozostał tylko chłód zimy Pozostał jedynie chłód zimy I został tylko chłód zimy…
Pozostał jedynie chłód zimy Pozostał tylko chłód zimy W imię wielkiej i szlachetnej sprawy Opada swobodnie jak we śnie 1. 12. 20. 21. 26. 36. 38. 1. 2. 3. 4. 5. 6. 8. 9. 12. 16. 18. 20. 21. 26. 28. 34. 35. 36. 37. 38. 40. 43. 44. 45. 47. 48. 49. 60. 61. 62. 66. 68. 80. 81. 86.
Przełożył Wojciech Łygaś Czarna Owca Warszawa 2010 Tytuł oryginału: MELLAN SOMMARENS LANGTAN OCH VINTERNS KOLD Redakcja: Grażyna Mastalerz Korekta: Małgorzata Denys Projekt okładki: Magda Kuc Copyright © Leif GW Persson 2002 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2010 ISBN 978-83-7554-269-1 Wydanie I Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. (dawniej Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza) ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail:
[email protected] Dział handlowy: tel. (022) 616 29 36 faks (022) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl Powieść “Między tęsknotą lata a chłodem zimy” dostępna jest także jako książka i audiobook Bjornowi i Mikaelowi Najlepszym posłańcem jest ten, kto nie rozumie tego, co przekazał Profesor Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm w listopadzie To Kalle uratował Vindelnowi życie. A przynajmniej tak całe to zdarzenie opisał w czasie wstępnego przesłuchania na policji Vindeln. - Gdyby Kalle nie spojrzał wtedy w górę i nie zepchnął mnie na bok, to cholerstwo spadłoby mi na głowę i już bym tu nie siedział. Od samego początku była to historia niezwykła, i to z trzech powodów. Po pierwsze wszyscy sądzili, że Kalle jest głuchy jak pień. Uważał tak zwłaszcza Vindeln. Był przekonany, że Kalle rozumie jedynie ruchy głowy, j ęzyk migowy i mowę ciała. Wprawdzie rozmawiał z nim więcej niż ktokolwiek inny, ale przecież tak właśnie należy traktować kogoś, kogo się lubi i kto znacznie się postarzał. Vindeln nigdy nie był dla Kallego niedobry. Tylko tego by jeszcze brakowało. Po drugie w kręgach zajmujących się na Zachodzie fizyką empiryczną już od dawna przyjęło się uważać, że swobodnie spadające ciało poprzedza dźwięk, który ciało wydaje,
trąc o otaczającą je atmosferę. Zgodnie z tą zasadą nie powinny więc w ogóle istnieć dźwięki, które można by usłyszeć. Po trzecie… i to właśnie było najdziwniejsze. Jeśli Kalle rzeczywiście coś usłyszał, dostrzegł niebezpieczeństwo, odepchnął Vindelna, a tym samym uratował mu życie, to jak to możliwe, że nie usłyszał dźwięku, jaki wydawał lewy but ofiary, który zaledwie kilka sekund później trafił go prosto w kark i zabił na miejscu? Piątek, 22 listopada 22 listopada między godziną dziewiętnastą pięćdziesiąt sześć a dwudziestą jeden, do komendy policji w Sztokholmie połączono za pośrednictwem numeru alarmowego 90 000 trzy rozmowy telefoniczne. Jako pierwszy zadzwonił emerytowany prawnik, który całe to zdarzenie obserwował ze swego balkonu przy ulicy Valhallavagen 38. Przedstawił się z imienia i nazwiska i nie sprawiał wrażenia osoby, która widząc, co się dzieje, doznała wstrząsu. Zrelacjonował wszystko treściwie, w sposób uporządkowany i rzeczowy. W skrócie wyglądało to tak: jakiś szaleniec ubrany w czarny, długi płaszcz i narciarską czapeczkę z nausznikami zastrzelił przed chwilą mężczyznę idącego z psem, jak również samego psa. Teraz ów szaleniec biega dookoła i wydaje jakieś nieartykułowane dźwięki. Powodem, dla którego w kilkustopniowy mróz emerytowany prawnik znalazł się na balkonie, było to, że jego żona cierpi na astmę, a przecież firany wchłaniają dym papierosowy. „Czy pan inspektor zajmie się tą sprawą?”. Drugą rozmowę połączono z centrali korporacji taksówkowej. Jeden z kierowców odbierał starszą panią z ulicy Valhallavagen 46. Kiedy otworzył drzwi, żeby jej pomóc usadowić się na tylnym siedzeniu, kątem oka zauważył „tego biedaka, który spadał z dachu wieżowca, w którym mieszkają studenci”. Kierowca miał czterdzieści sześć lat i przed dwudziestu laty przyjechał do Szwecji z Turcji. Jako dziecko widywał gorsze rzeczy i dość wcześnie nauczył się, że wszystko dzieje się o określonej godzinie i w określonym miejscu. To dlatego zadzwonił do swojej centrali, opowiedział przez CB-radio o wszystkim, co widział, i poprosił, żeby zadzwonili na policję. Natomiast starszą panią zawiózł do jej córki, do Marsta. To był dobry kurs, życie musi się toczyć dalej. Trzecim rozmówcą był mężczyzna, który najprawdopodobniej dopiero wchodził w wiek średni. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa i skąd dzwoni, ale mówił podniesionym głosem, a jego sposób wysławiania się mógł sugerować, że jest pod wpływem środków pobudzających. Na koniec udzielił wszystkim dobrej rady: „To pewnie znowu któryś z tych walniętych studentów skoczył z dachu. Nie zapomnijcie przywieźć ze sobą paru wiader, żeby go pozbierać”. Na komendzie wszystko toczyło się zgodnie z procedurami. Zanim dyżurna ogłosiła przez radio alarm, dokonała wstępnej selekcji: pominęła wygadanego prawnika, wybrała kierowcę taksówki i trzeciego z rozmówców, tego, który radził przywieźć wiadra. Pominęła też strzelaninę, psa i wiadra. W skrócie jej wersja brzmiała tak: jakiś człowiek spadł albo skoczył z akademika Nyponet przy ulicy Korsbarsvagen, a teraz leży na chodniku nad parkingiem, między skrzyżowaniem ulic Valhallavagen i Frejgatan. Tak więc na miejscu leżą zwłoki. Jest tam też wzburzony mężczyzna ubrany w czarny płaszcz i czapkę z daszkiem, który akurat
spacerował po okolicy. Czy w pobliżu jest jakiś radiowóz, który mógłby się tym wszystkim zainteresować? Jeden z radiowozów znajdował się akurat kilkaset metrów dalej, przy ulicy Valhallavagen. Podlegał komendzie w dzielnicy Ostermalm. W chwili kiedy dyżurna ogłosiła alarm, zatrzymał się koło budki z kiełbaskami stojącej przy podjeździe do szpitala Roslagstull. Siedziało w nim dwóch najprzystojniejszych policjantów w Sztokholmie. Prowadził aspirant Oredsson, lat dwadzieścia cztery. Blondyn, niebieskie oczy, barczysty. Był to jego ostatni patrol jako aspiranta. Za miesiąc miał zostać licencjonowanym policjantem. W jego duszy tliło się przekonanie, że walka ze stale rosnącą przestępczością wkroczy wtedy w decydującą fazę, a dobro zwycięży zło. Obok niego siedział jego bezpośredni przełożony, asystent policji Stridh, starszy od Oredssona prawie dwa razy. Starsi koledzy nazywali go Spokój Za Wszelką Cenę. Kiedy dwie godziny wcześniej rozpoczynali służbę, jego myśli krążyły nieustannie wokół kiełbaski z sałatką ogórkowo-rakową, oblanej musztardą i keczupem. Miała mu przynieść przynajmniej chwilową ulgę w nędznym życiu. I właśnie teraz poczuł jej zapach. Podczas walki o znajduj ący się między nim a Oredssonem mikrofon znalazł się więc oczywiście na straconej pozycji. - Tu 235. Słuchamy - odezwał się Oredsson. Jego głos brzmiał jak zwykle czujnie i rześko. &
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy emerytowany prawnik rozmawiał z dyżurną z policyjnej centrali, inspektor policji Lars Martin Johansson, pełniący obowiązki szefa wydziału kryminalnego, wychodził ze swojego mieszkania przy ulicy Wollmar Yxkullsgatan w dzielnicy Sodermalm. Szedł szybkim krokiem w dół ulicy i był w świetnym humorze, bo zmierzał na pierwsze spotkanie z kobietą, o której wiedział, że zachwyci go urodą, a on z równie wielką jak jej uroda przyjemnością z nią porozmawia. Spotkania miało się odbyć w pobliskiej restauracji, gdzie serwowano znakomite, acz drogie dania. Wieczór był mroźny, niebo rozgwieżdżone, a na chodniku ani śladu śniegu. W sumie idealna okazja dla kogoś, kto chce zachować jasny umysł, docenia dobry humor i jest pewny siebie. Lars Martin Johansson był mężczyzną samotnym. W sensie prawnym był nim już od tamtego dnia przed prawie dziesięciu laty, gdy jego pierwsza i jak dotąd jedyna żona wyprowadziła się do innego mężczyzny i rozpoczęła nowe życie w nowym domu. W sensie duchowym Johansson był samotnikiem przez całe swoje życie, chociaż wychował się z szóstką rodzeństwa i rodzicami, którzy poznali się ponad pół wieku wcześniej, a co najważniejsze, nadal pozostawali w związku małżeńskim i zamierzali w nim trwać, dopóki śmierć ich nie rozłączy. W zasadzie nie można powiedzieć, że Johansson tę swoją samotność odziedziczył, bo przecież kiedy dorastał, nie brakowało mu poczucia bezpieczeństwa, bliskości i towarzystwa innych ludzi. Miał tego wszystkiego aż za wiele i gdyby chciał to odzyskać, nie miałby żadnego problemu. Lecz później, kiedy jako dorosły mężczyzna wspominał szczęśliwe dzieciństwo, dochodził do wniosku, że najprzyjemniejsze ze wspomnień odnoszą się do chwil, gdy dawano mu święty spokój. Zostawał wtedy na scenie sam - jako aktor jedyny i grający główną rolę. Ale stwierdzenie, że Johanssonowi dobrze z jego samotnością, byłoby dużą przesadą.
Jeśli bowiem wziąć pod uwagę obowiązuj ące wzorce ludzkiego pożycia, sytuacja wyglądała znacznie gorzej. Samotność była koniecznym i decydującym warunkiem jego sprawnego funkcjonowania. I to zarówno w zwykłym, ludzkim sensie, to znaczy po to, żeby ze wszystkich dni stworzyć porządne życie, jak i w sensie czysto zawodowym: żeby robić rzeczy słuszne w oczach innych, i to bez względu na stopień pokrewieństwa, więzy przyjaźni czy szeroko rozumiane uczucia. W tym sensie jego życie stało się prawie idealne. Nastąpiło to w dniu, w którym odeszła od niego żona, zabierając ze sobą dzieci. Dwa lata po rozwodzie dostał na Boże Narodzenie prezent od siedmioletniej córki. Była to płyta z muzyką Eltona Johna pod tytułem A Lonely Man. Abstrahując od dedykacji na okładce, pomyślał sobie wtedy, że jak na osobę, która ma dopiero siedem lat, wykazała się niezwykłą znajomością ludzkiej natury jako takiej. Być może kiedyś, w dorosłym życiu, stanie się silną i samodzielną kobietą, choć nie jest wykluczone, że zniszczy j ą własna świadomość. Tym, co nie pasowało do tego równania, które dla niego oznaczało bezpieczne, przewidywalne i w pełni kontrolowane życie, było jego zainteresowanie kobietami: ich zapach, miękka skóra, dołek na karku między włosami i wąską szyj ą. Myśli o kobietach nawiedzały go we śnie, kiedy zlany potem nie mógł się bronić przed nimi inaczej, jak tylko zawijając się w kołdrę na środku łóżka. Nawiedzały go też za dnia, kiedy nie spał, był trzeźwy i miał jasny umysł. Na widok pary opalonych nóg, których i tak już nigdy nie miał zobaczyć, wykręcał głowę prawie do bólu. Kobieta, której widok go prześladował, siedziała z nim przy stoliku w restauracji, w której serwowano świetne jedzenie po niezbyt wygórowanych cenach. Poznał j ą dwa dni wcześniej, kiedy wygłaszał odczyt na temat pracy wydziału kryminalnego dla grupy komendantów policji z prawniczym wykształceniem. Przyglądał się, jak je spaghetti z krewetkami i grzybami. Robiła to z radością i trudno było tego nie zauważyć. Patrzył na nią i był zadowolony. To dobry znak. Jeśli bowiem kobieta zaczyna grzebać w jedzeniu, źle to o niej świadczy. Może to bowiem znaczyć, że chodzi jej o coś innego niż o jedzenie. Po raz pierwszy rozmawiali ze sobą w przerwie między jego referatami. O tym smutnym fakcie, że trzeba mieszkać w hotelu w Sztokholmie, chociaż rodzina, dom i przyjaciele są w Sundsvall. A potem Johansson przeszedł do rzeczy. - Jeśli w piątek wieczorem nie masz nic lepszego do roboty, chętnie zaproszę cię do restauracji w mojej dzielnicy - powiedział. - Już myślałam, że nigdy mi tego nie zaproponujesz. Gdzie, kiedy i jak? A teraz już siedzą razem przy stoliku. Tak blisko siebie, że ich łokcie prawie się stykaj ą.Właściwie powinienem powiedzieć coś o swojej samotności, pomyślał. Ostrzec ją, na wypadek gdyby się we mnie zakochała, a ja w niej. - Makaron, oliwa z oliwek, bazylia, pomidory, krewetki i trochę grzybów. Czy jest coś złego w placku ziemniaczanym i pieczonej wieprzowinie? Ja się na czymś takim wychowałem -powiedział i odłożył widelec. - Mnie to nie przeszkadza. - odparła. - Inaczej by mnie tu nie było. Odłożyła widelec i wyglądała przy tym zachwycająco.
Okej, pomyślał i uniósł kieliszek z winem. - To miłe, co powiedziałaś - stwierdził, bo potraktował jej słowa jak pochlebstwo albo pochwałę. - Tak, jestem zwykłym chłopakiem ze wsi. Ale mów, co u ciebie. &
Siedem minut po ósmej, to znaczy zaledwie dwie minuty po przyj ęciu zgłoszenia, na miejscu zdarzenia zjawili się Stridh i Oredsson. Oredsson przejechał nawet samochodem po chodniku biegnącym nad parkingiem, równolegle do ulicy Valhallavagen, i zanim się zatrzymał, włączył długie światła. Kilka metrów przed samochodem siedział starszy mężczyzna w czapce z daszkiem i w ciemnym płaszczu. Kołysał tułowiem, a ręką obejmował psa, który wyglądał jak mały owczarek. Sprawiał wrażenie, jakby nie zauważył, że przybyli. Kilkanaście metrów dalej, na krawężniku między chodnikiem a trawnikiem ciągnącym się pod ścianą budynku, leżało ludzkie ciało. Wokół głowy, w promieniu około pół metra, widać było kałużę krwi. Błyszczała w blasku reflektorów jak stopiona cyna. - Mogę sprawdzić, czy żyje - powiedział Oredsson. Spojrzał pytającym wzrokiem na Stridha i zaczął odpinać pas. - Jeśli uważasz, że to nic przyjemnego, sam mogę to zrobić - odparł Stridh i skinął głową. W końcu to ja jestem tu szefem, pomyślał. Oredsson potrząsnął głową i otworzył drzwi. - W porządku. Widywałem już gorsze rzeczy. Stridh zgodził się i nawet nie pytał, gdzie jego dwudziestoczteroletni asystent widywał gorsze rzeczy. Gdzieś jednak musiał coś takiego widzieć. Kiedy kilka minut później zadzwonił do dyżurnego, złożył krótki i treściwy meldunek i nawet głos mu nie zadrżał. Na miejscu znaleziono martwego człowieka, więc karetka nie będzie potrzebna. Sądząc po rozległych uszkodzeniach ciała i ułożeniu zwłok, należy uznać za wysoce prawdopodobne, że denat płci męskiej spadł albo wyskoczył z któregoś z mieszkań znajduj ących się na jednej z wyższych kondygnacji sąsiedniego budynku. Jest to wieżowiec liczący przynajmniej dwadzieścia pięter. Znajduj ą się w nim mieszkania dla studentów i nie wiadomo dlaczego nazywaj ą go Nyponet. Zgłosił się świadek, starszy mężczyzna, który w chwili zdarzenia spacerował tam z psem. Oredsson dodał, żeby centrala przysłała kogoś z wydziału kryminalnego i technika, a on tymczasem zabezpieczy teren. Przydałoby się kilku ludzi do pomocy. - No i tak to wygląda - zakończył. Nawet nie wspomnę, że pies też nie żyje, dodał w myślach. &
Inspektor policji kryminalnej Backstrom, który tego dnia pełnił na komendzie dyżur, siedział w pokoju socjalnym i gapił się w telewizor. Na razie wszystko układa się dobrze. Jak na piątkowy wieczór panował niezwykły spokój, a gdy pół godziny wcześniej patrol przyprowadził jakiegoś chuligana, zawczasu wyczuł niebezpieczeństwo i wymknął się do toalety. Sprawą musiał się zająć jeden z kolegów. Chuligan był oczywiście kolorowy i jak
to bywa, sprawiał trochę kłopotów. Na co dzień Backstrom pracował w wydziale zabójstw, ale ponieważ ciągle brakowało mu pieniędzy, musiał brać nadgodziny. Wprawdzie piątkowe wieczorne dyżury brali tylko idioci, ale na trzy dni przed wypłatą nie miał wyboru. Jak zwykle siedział sobie wygodnie, oglądał telewizję i wszystko było w porządku. Do chwili gdy w drzwiach stanął komisarz. Spojrzał na niego wyzywaj ąco i niezbyt przyjemnym głosem powiedział: - Mam dla ciebie trupa, Backstrom. Samobójca, leży przed tym wieżowcem, w którym jest akademik, nad parkingiem na skrzyżowaniu Valhallavagen i Frejgatan. Rozmawiałem z Wiijnbladhem z laboratorium. Możesz tam jechać razem z nim. Twarz Backstroma pojaśniała. Skinął głową. Samobójca, pomyślał. Jeden z tych szczawików, pewnie oblał jakiś egzamin. Szykuje się dobra okazja, żeby zejść z dyżuru, zanim zamkną knajpę. &
Backstrom i Wiijndbladh zjawili się na miejscu dopiero po pewnym czasie. Samobójca i tak nie ucieknie, a jeszcze jedna filiżanka kawy na pewno nie zaszkodzi. Tymczasem Oredsson i Stridh nie tracili czasu. Oredsson zabezpieczył teren wokół miejsca, gdzie leżały zwłoki. Na kursach dla policjantów uczono go, że policjanci prawie zawsze zabezpieczaj ą zbyt mały obszar, więc zrobił to z pewnym zapasem. Biało-niebieska taśma zawisła na okolicznych latarniach i drzewach. Pojawiło się kilku gapiów, ale widząc zwłoki, odwracali się na pięcie i odchodzili. Oredsson nie dotykał ciała. Nauczono go tego na tym samym kursie. Tymczasem jego starszy kolega pocieszał Vindelna. Dopiero po pewnym czasie udało mu się go namówić, żeby zajął miejsce na tylnym siedzeniu samochodu. Zgodził się też zabrać martwego psa. Obaj policjanci pomogli Vindelnowi owinąć go w prywatny koc Stridha, który ten ze względów znanych tylko sobie zabierał na długie nocne patrole. Tylne siedzenia radiowozu były przykryte płachtą. Rozkładali ją tam, gdy przewozili osoby będące pod wpływem alkoholu, żeby nie zabrudziły siedzeń swoimi wymiocinami. Jednak żaden z nich nie odważyłby się zawinąć w nią zwłok, zwłaszcza na oczach kogoś bliskiego. - Miał na imię Kalle - wyjaśnił Vindeln ze łzami w oczach. - To szpic, chociaż sądzę, że miał też w sobie coś z wyżła. Latem skończył trzynaście lat, ale to zdrowe psisko. Vindeln pociągnął nosem i zamilkł, a Stridh objął go ramieniem. Potem zabrał go na pierwsze przesłuchanie. Vindeln nazywał się oczywiście inaczej, tylko tak na niego mówiono. Naprawdę nazywał się Gustaf Adolf Nilsson. Urodził się w 1930 roku, a do Sztokholmu przyjechał w 1973 roku, żeby wziąć udział w kursie dokształcającym organizowanym przez AMS. Był bezrobotnym robotnikiem budowlanym z Norrlandu, ale nigdzie nie udało mu się znaleźć roboty. - Na kursie miałem kumpli - wyjaśnił. - Przecież ja się tam urodziłem i tam dorastałem, w tamtych okolicach. Wszyscy mówili tylko o tym, co to za uczucie, kiedy się jest u siebie w domu. No więc nazwali mnie Vindeln i tak już zostało. Tak jak rzeka Vindeln, jeśli wie
pan, o czym mówię. Stridh znowu skinął głową. Wie. Vindeln i Kalle mieszkali w pobliżu, na drugim piętrze, w mieszkaniu, którego okna wychodziły na podwórze budynku przy Surbrunnsgatan 4. Mniej więcej o tej porze, po kolacji, a przed wieczornymi wiadomościami, mieli zwyczaj wychodzić na wieczorny spacer. Szli zawsze tą samą drogą. Najpierw nad skrzyżowaniem Valhallavagen i Surbrunnsgatan, potem chodnikiem równolegle do Valhallavagen aż do Roslagstull. Tam zawracali, żeby wrócić do domu. Zdarzało się jednak, jeśli pogoda była ładna, że szli trochę dalej. Na zboczu przy domu studenckim rosło jedno z ulubionych drzew Kallego i właśnie tam zrobili sobie pierwszy przystanek. - Ważne jest, żeby im zostawić trochę więcej czasu. Mogą wtedy dłużej powęszyć wyjaśnił Vindeln. - Dla psa znaczy to tyle samo co dla nas czytanie gazety. I właśnie dokładnie w tej chwili, kiedy Kalle stał pod drzewem i czytał swoją gazetę, Vindeln uniósł głowę i spojrzał na fasadę budynku. A potem nagle smycz mocno pociągnęła go do tyłu. - Byłem lekko wstawiony. Gdyby Kalle nie spojrzał w górę i nie pociągnął mnie w bok, ten facet spadłby mi na łeb i teraz bym tu z wami nie siedział. Dla podkreślenia wagi tych słów Vindeln zdecydowanie potrząsnął głową. - Uważa pan, że pies coś usłyszał i na to zareagował? - spytał Stridh i zaznaczył coś w notatniku. - Nieee… - Vindeln potrząsnął głową z jeszcze większym naciskiem. - Pies był całkowicie głuchy. To musiał być jakiś szósty zmysł. Niektóre szpice to mają. Szósty zmysł. Stridh skinął głową, ale nic nie powiedział. Gdyby pies rzeczywiście miał szósty zmysł, but ofiary nie trafiłby go w kark i nie zabił na miejscu, pomyślał. - Co za głupia sprawa - powiedział Vindeln i znowu zaczął pociągać nosem. - Stoimy sobie i gapimy się z Kallem na tego faceta, a tu nagle spada na nas jego but. - But nadleciał zaraz za ofiarą? - spytał Stridh, żeby zmienić temat. - Nie, jasne, że nie. Staliśmy tam i się gapiliśmy, a but nadleciał dopiero po jakimś czasie. - Po minucie? Dwóch? - Nie, to nie była nawet minuta. Trwało to w sumie na pewno nie dłużej niż dziesięć, dwadzieścia sekund. Na pewno. - Mówi pan dziesięć albo dwadzieścia sekund. A może jeszcze krócej? - Nie. Pewnie, kiedy człowiek stoi i patrzy, wydaje mu się, że trwa to dłużej. Ale w rzeczywistości trwa to ledwie kilka sekund. Vindeln pociągnął głośno nosem i wysmarkał się w dłoń. Podczas gdy Stridh rozmawiał z Vindelnem, Oredsson skorzystał z okazji, żeby zrobić użytek ze swoich błękitnych oczu. But zauważył od razu, bo leżał zaledwie kilka metrów
od ciała i prawdopodobnie należał do ofiary, jako że mężczyzna nie miał na nodze lewego buta, a prawy, który nadal tkwił na nodze, był prawie identyczny jak leżący nieco dalej lewy. Przez chwilę Oredsson zastanawiał się, czy nie przynieść z samochodu plastikowej torby i nie włożyć do niej buta, i oczywiście zostawić go w tym samym miejscu i w tej samej pozycji, w której leżał teraz, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Na kursie nie nauczono ich, jak się obchodzić z butami, ale ponieważ doszedł do wniosku, że but można potraktować jako ślad, zostawił go po prostu na śniegu. Poza tym nic - ani pogoda, ani okolica - nie nakazywały ją mu odstąpić od podstawowej, złotej zasady dotyczącej tak zwanych szczególnych metod zabezpieczania śladów. Niech już tak będzie, pomyślał i stwierdził z zadowoleniem, że to właściwa decyzja. Zasady są takie, że wszystkie, nawet najdrobniejsze ślady należy zostawić specom od ich zabezpieczania. Poszedł więc dalej, żeby się przyjrzeć fasadzie z miejsca, gdzie spadło ciało, a potem ruszył na wprost, wzdłuż budynku. Wydawało mu się, że mimo chłodu jedno z okien na piętnastym albo szesnastym piętrze jest otwarte. Nie do końca był pewien, na którym, bo fundament budynku wylano na zboczu. To około pięćdziesięciu metrów w dół, pomyślał Oredsson. Na kursie osiągał najlepsze wyniki w strzelaniu i określaniu odległości. Jego szacunki potwierdzał fatalny stan zwłok. Spojrzał na zegarek. Od kiedy centrala obiecała wysłać techników, minęło już pół godziny. Czym oni się zajmuj ą, pomyślał poirytowany. &
Backstrom był drobny, otyły i prymitywny, natomiast Wiijnbladh drobny i szczupły - typ wypielęgnowanego eleganta. Tworzyli fantastyczne duo. I lubili ze sobą pracować. Backstrom twierdził, że Wiijnbladh to tłuścioch o manierach pedała, na którego nie trzeba nawet podnosić głosu, bo i tak zrobi, co mu się każe. Z kolei Wiijnbladh uważał Backstroma za niebędącego w pełni władz umysłowych choleryka, który potrzebuje kogoś, kto lubi mieć oko na wszystko. A ponieważ obaj byli absolutnie niekompetentni, nie dochodziło między nimi do żadnych sporów: ani rzeczowych, ani zawodowych. Krótko mówiąc, stanowili zgrany duet. Dokładnie w godzinę po otrzymaniu zlecenia zameldowali się na chodniku przed akademikiem. Dla porządku należałoby dodać, że samochodem z wydziału kryminalnego przy Kungsholmen na parking przy skrzyżowaniu Valhallavagen i Frejgatan, gdzie zaparkowali, jedzie się dziesięć minut. - Co tu się, do cholery, stało? - spytał niezadowolony Backstrom. Pociągnął za taśmę oddzielającą go od zwłok. - Czyżbyśmy trafili na jakąś wojnę? Mówiąc to, wbił wzrok w obu umundurowanych policjantów. - To taśma do zabezpieczania terenu - odparł spokojnie Oredsson. Jednocześnie ze zdziwieniem przyglądał się Backstromowi: stał nieruchomo z szeroko rozstawionymi nogami, z ciężkimi ramionami zwisającymi wzdłuż boków. - W samochodzie mam jeszcze całą rolkę, jeśli potrzebujesz. Cholera jasna, co za głupiec, pomyślał Backstrom. I co z niego za policjant? Wygląda jak postać ze starej kreskówki dla dzieci. Kogo oni teraz zatrudniaj ą? Postanowił od razu
zmienić temat. - Podobno był tu jakiś świadek - spytał i spojrzał na obu umundurowanych policjantów. Co się z nim stało? - Pół godziny temu odwiozłem go do domu - odparł starszy i grubszy z nich. Stał obok drugiego policjanta, tego, który przypominał młodego nazistę. - Doznał lekkiego szoku i chciał wrócić do domu, ale zdążyłem z nim trochę porozmawiać. Mam jego nazwisko i adres, na wypadek gdybyś chciał z nim pogadać. - Jakoś to załatwimy - powiedział od niechcenia Wiijnbladh. - Nie chciałbym niczego z góry przesądzać, ale nie wygląda mi to na samobójstwo. Przy okazji: czy wiecie, panowie, że w naszym mieście na jedno morderstwo przypada dwadzieścia samobójstw? Obaj potrząsnęli głowami, z czego można było wysnuć wniosek, że żaden z nich nic o tym nie wie. Ale żaden nie wykazywał też zbyt wielkiego zainteresowania tym tematem. - Na piętnastym albo szesnastym piętrze, w zależności od tego, jak będziemy liczyć, widać uchylone okno - powiedział Oredsson i wskazał ręką. - Kiedy tu przyszliśmy, też było uchylone, chociaż jest zimno. - Wspaniała wiadomość - odparł Wiijnbladh ciepłym głosem. - Moi panowie, chodźmy obejrzeć ciało. Jeśli będziemy mieć szczęście, znajdziemy coś w kieszeniach. Zejdź na dół i przynieś mi kamerę - powiedział Wiijnbladh, zachęcając Oredssona gestem. - Leży na tylnym siedzeniu. Przy okazji weź też torbę. Oredsson bez słowa skinął głową. Przyjdzie czas, że zajmiemy się takimi jak ty, pomyślał. Na razie jestem tylko zwykłym żołnierzem i zajmuję swoje miejsce w szeregu. Ale jeszcze przyjdzie taki czas… &
Coś się tu nie zgadza, pomyślał Johansson. Mówił o włoskim jedzeniu, o wycieczce do południowo-wschodniej Azji, z której niedawno wrócił, a gdy spytała go o jego młode lata, opowiedział o młodości spędzonej w Norrlandzie. Opowiadał spokojnie, acz z pewną dozą humoru, więc jeśli ktoś umie czytać między wierszami, powinien się domyślić, że Lars Martin Johansson jest wykształconym, zdolnym i miłym facetem i ma konto w banku. Na dodatek - i to jest najważniejsze - jest wolny i nieżonaty, nade wszystko zaś sprawny fizycznie, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki damsko-męskie. Kobieta, którą zaprosił na kolację, sprawiała wrażenie zadowolonej i zainteresowanej, a sygnały, które mu wysyłała, były aż nadto czytelne. A jednak coś się nie zgadzało. Na koniec opowiedziała mu o swojej przeszłości: jest córką adwokata z Ostersundu. Mama prowadziła dom. Ma dwie siostry, młodszą i starszą, studiowała prawo w Uppsali, przez jakiś czas odbywała staż w biurze prokuratora. Zainteresowała ją praca w policji i chciała się dostać na kurs dla przyszłych oficerów. Ktoś, kto ma oczy i uszy, z łatwością by zauważył, że jest ładną, wykształconą, zdolną i sympatyczną kobietą, a także bardzo miłą partnerką, jeśli chodzi o stosunki damsko-męskie. Chyba masz faceta, pomyślał Johansson, ale nie chcesz o tym mówić, bo jesteś zbyt dobrze wychowana, zbyt mocno przywiązana do konwencji i masz skłonność do
udawania, że jesteś pewna siebie. Mogłabyś się zdecydować na dyskretny romans, ale gdyby miało doj ść do czegoś więcej, wolisz się upewnić, że ostatecznie zyskasz na tym więcej, niż masz teraz. Johansson też mógłby się zdecydować na dyskretny romans, a nawet już mu się to raz czy dwa zdarzyło, ale jeśli chodzi o kobiety policjantki, pojawiały się oczywiste komplikacje. Prawie wszystkie policjantki pozostawały w związkach z policjantami, a ponieważ na każdą policjantkę przypadało dziesięciu policjantów, popyt na nie był ogromny i niezaspokojony. Najstarszy brat Johanssona był właścicielem nieruchomości i handlował samochodami. Był bogaty, sprytny i niewykształcony, ale na pierwszy rzut oka potrafił odróżnić przyjaciela od wroga. Kiedyś Johansson droczył się z nim o jego sekretarkę, piękną blondynkę. - No, powiedz, jaka ona tak naprawdę jest? - spytał. - Dam ci dobrą radę - odparł wtedy najstarszy brat i spojrzał na niego z powagą. - Nigdy nie sraj tam, gdzie siedzisz i jesz. Najwyższy czas na jakiś bajer, pomyślał Johansson. Zazwyczaj działa nawet na zatwardziałych łobuzów. Powinno się więc udać także w tym przypadku, z policjantką z Sundsvall. - A teraz pytanie z zupełnie innej beczki - zagadnął i uśmiechnął się odprężony. - Co słychać u twojego faceta? Dawno się z nim nie widziałem. Przyjęła to spokojnie. Zaskoczenie ukryła, sięgając po kieliszek z winem. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, a jej zatroskane czoło przecięła zmarszczka. - Wszystko w porządku. Nie wiedziałam, że się znacie. - A dostał tę robotę, o którą się starał? - odpowiedział pytaniem na pytanie, chcąc jak najszybciej poczuć twardy grunt pod nogami. - Zastępcy szefa komendy wojewódzkiej? - spytała, a zmarszczka znikła z jej czoła. - Tak - skinął głową Johansson. - Objął to stanowisko latem. Czuje się teraz jak ryba w wodzie, ale nie wiem, czy to nie z powodu odległości między Vaxjo a Sundsvall… Nie chcę przez to powiedzieć, że przyczyniło się to do poprawy stosunków między nami, ale może właśnie o to mu chodziło. - Hm… nie znamy się aż tak blisko - powiedział Johansson, wznosząc kieliszek. Jak ona wytrzymuje z takim idiotą, pomyślał. &
Backstrom i Wiijnbladh przystąpili do pierwszych czynności dochodzeniowych. Najpierw Wiijnbladh zrobił dwa zdjęcia leżących zwłok, a ledwie opuścił aparat, mrucząc coś do niewielkiego dyktafonu, Backstrom zaczął przeszukiwać kieszenie. Poszło mu szybko. Mężczyzna miał na sobie niebieskie dżinsy, skarpetkę i wielki, ciężki but na prawej stopie, biały T-shirt i ciemnoszary sweterek w szpic, a na lewej stopie samą skarpetkę. W długiej bocznej kieszeni spodni Backstrom znalazł portfel. Przejrzał jego zawartość i zaczął cmokać na widok tego, co znalazł.
- Podejdźcie bliżej, chłopaki, to zobaczycie - powiedział, machając do Stridha i Oredssona. - Wydaje mi się, że doprowadzi to do wielkiego przełomu w naszej sprawie. Mówiąc to, pokazał wszystkim dowód osobisty ze zdjęciem. - John P. Krassner… ur, kropka… to chyba znaczy urodzony… July, fifteen nineteenhundredfiftythree - czytał słabą angielszczyzną, a po chwili przetłumaczył na szwedzki: urodzony piętnastego lipca 1953 roku. - To chyba jakiś amerykański dupek, który postanowił kopnąć w kalendarz. Wygląda mi na wiecznego studenta, któremu odbiło od tych wszystkich książek. Stridh i Oredsson kiwnęli głowami bez zbytniego entuzjazmu, ale Backstrom nie poprzestał na tym. Pochylił się i przyłożył dokument do głowy ofiary. Wszystko wskazywało na to, że to właśnie najpierw głową mężczyzna uderzył o ziemię. Była całkowicie zmiażdżona od górnej części czaszki aż po brodę. Twarz i włosy pokrywała zaschnięta krew. Twarz była nie do rozpoznania. Backstrom uśmiechnął się z zachwytem. - I co wy na to, chłopaki? Ośmielam się twierdzić, że to ta sama osoba. Stridh zrobił niewyraźną minę, ale nic nie powiedział. Natomiast Oredsson spoglądał na Backstroma, nie prezentując żadnego wyrazu twarzy. Co za świnia, pomyślał. - Okej - powiedział Backstrom i spojrzał na zegarek. To już wpół do dziesiątej, pomyślał. - Musimy się szybciej zabrać do roboty. Chłopaki, zajmijcie się zwłokami i dopilnujcie, żeby je stąd zabrali do obdukcji, a ja i Wiijnbladh obejrzymy sobie mieszkanie. - A co zrobić z butem? - spytał Oredsson. - Włóż go do torby i odeślij razem z ciałem - postanowił Wiijnbladh, zanim Backstrom zdążył zaprotestować. - A jak będziecie rozmawiać przez radio, to poproście, żeby tu przysłali ekipę z wydziału oczyszczania miasta. Niech posprzątają. - No właśnie - zgodził się z nim Backstrom. - Okropnie to wszystko wygląda. A ty spojrzał na Oredssona - nie zapomnij zwinąć tej cholernej taśmy. - Jasne - skinął głową Oredsson. Któregoś dnia przymknę cię za pijaństwo w miejscu publicznym, pomyślał. A jak będziesz protestował, twierdząc, że jesteś policjantem, wsadzę ci w tyłek całą rolkę taśmy. - Oczywiście - dodał, uśmiechając do niego. - Usunąć taśmę, zrozumiano, panie inspektorze. To chyba jakiś głupek, pomyślał Backstrom. Aż strach pomyśleć, że może na niego trafić zwykły obywatel. &
Z tablicy informacyjnej wiszącej w holu przy wejściu wynikało, że pokój z otwartym oknem znajduje się na piętnastym piętrze. Jeden z ośmiu pokoj ów na tym samym korytarzu ze wspólną kuchnią. Chociaż był piątkowy wieczór, dyżurnemu policjantowi udało się znaleźć administratora akademika. Przebywał akurat w swoim biurze w sąsiednim budynku, zaledwie sto metrów dalej. Administrator tylko westchnął. Nie było to pierwsze tego rodzaju zdarzenie. Obiecał, że zaraz się zjawi. I rzeczywiście, zameldował się już po chwili. Pięć minut później otworzył drzwi prowadzące na korytarz tej części budynku, w której znajdował się pokój. Wskazał na drzwi i dał Wiijnbladhowi
klucz. - Na pewno sobie beze mnie poradzicie - stwierdził retorycznie. - Klucz proszę mi oddać, jak skończycie. Otworzył Wiijnbladh. Zaraz za drzwiami ujrzał garderobę, a na prawo łazienkę z prysznicem. Na wprost mniejszy pokoik z jedynym oknem. Było uchylone. Całość mogła mieć najwyżej dwadzieścia metrów kwadratowych. - Porozmawiaj z sąsiadami z innych pokojów, a ja zrobię kilka zdjęć - powiedział Wiijnbladh do Backstroma. Backstrom skinął głową. Spodobał mu się taki podział obowiązków. W pokoju było zimno jak w psiarni, a on nie miał ochoty nabawić się zapalenia płuc z powodu stukniętego samobójcy, który rzucił się z okna. Pokój był mały, nieposprzątany. Stały w nim skromne, zużyte meble: łóżko, stolik nocny, przymocowana do ściany lampa, fotel, lampa, regał z książkami przy okiennej ścianie, a po drugiej stronie okna biurko i krzesło. - Całkiem tu przytulnie - powiedział i z podziwem pokręcił głową. Ci, co nie pracują - na przykład studenci - nie powinni dostawać nic do jedzenia ani mieć dachu nad głową, ale to, co Backstrom ujrzał tutaj, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Wszystko wskazywało na to, że nieżyjący już lokator tego pokoju nie nastawiał się na dłuższy pobyt, a dbanie o porządek nie leżało w jego naturze. Osobistych rzeczy było niewiele: torba podróżna, trochę ubrań, kilka książek o angielskich tytułach. Na nieposłanym łóżku leżała krótka puchowa kurtka, a pod łóżkiem stała para używanych butów. Pokój nie przypominał meliny dla ćpunów, ale jeśli nikt o niego nie zadba, wkrótce będzie do niej podobny. Największy porządek panował na biurku. Leżały na nim papiery, koperty, długopisy, gumka do ścierania, spinacz i kilka kaset z kolorową taśmą do przenośnej elektrycznej maszyny do pisania. Sama maszyna stała na samym środku biurka. Tkwiła w niej kartka z tekstem w języku angielskim, zaledwie kilka linijek, ale takiemu zawodowcowi jak Wiijnbladh treść mówiła wszystko. - Jeśli wolno mi podsumować - zaczął Wiijnbladh z pewną miną - to uważam, że wszystko, co do tej pory widzieliśmy, wskazuje na samobójstwo. Popatrz na okno zwrócił się do Backstroma i wskazał na okno, a potem na leżącą na podłodze wyrwaną zasuwkę. - Widać, że j ą wyrwał, bo inaczej nie mógłby otworzyć okna, chyba że na kilka centymetrów. Na przykład żeby przewietrzyć pokój czy coś takiego. Backstrom przytaknął z zadowoleniem. Wprawdzie Wiijnbladh myślał wolno, ale to, co powiedział, brzmiało w jego uszach jak muzyka. - Tu jest oświadczenie. Zostawił je w maszynie. Jest napisane po angielsku i twierdzę, że bije z niego swego rodzaju zmęczenie życiem… Wiijnbladh szukał właściwych słów, ponieważ, mówiąc delikatnie, jego znajomość j ęzyka angielskiego była ograniczona i znalezienie odpowiednich zwrotów stanowiło dla niego pewną trudność.
- Tak, to typowy list pożegnalny samobójcy - dodał z wyraźnym naciskiem. Backstrom przytaknął. Jechali na tym samym wózku, więc mógł sobie na to pozwolić. - Okej. Nie zapomnijmy tylko o drzwiach do pokoju. Były zamknięte od środka. - Oczywiście - przytaknął Wiijnbladh. Zwykłym kluczem do patentowego zamka, pomyślał. - No tak, to chyba możemy kończyć - powiedział Backstrom i spojrzał na zegarek. Dopiero kwadrans po dziesiątej, więc jeśli zdążą wrócić na komendę, będzie mógł jeszcze zadzwonić do faceta z psem, który był świadkiem zdarzenia. To już tylko drobiazg, który pomoże zamknąć całą sprawę, a wtedy wyskoczy do knajpy i wreszcie będzie mógł sobie strzelić zasłużonego kielicha. &
Johansson i jego towarzyszka opuścili lokal w świetnych humorach. Stan taki osiąga się w sytuacji, kiedy trudne decyzje zostają odłożone na później i wciąż ma się kilka możliwości. Poszli razem do jej hotelu przy Slussen, a kiedy zaproponowała mu ostatnią kolejkę piwa w hotelowym barze, nie dał się zbyt długo prosić. - Kurs kończy się za tydzień. Czy istnieje szansa, że kiedyś cię jeszcze zobaczę? spytała. Napięcie zdążyło już opaść. Kobieta siedziała pochylona w jego stronę, uśmiechała się i delikatnie przesuwała dłonią po jego prawej ręce. Dłonie miała wąskie i silne. Johansson ze smutkiem potrząsnął głową. - Za tydzień o tej porze będę siedział w samolocie do USA. Mam się tam spotkać z ludźmi z Interpolu i FBI - powiedział i westchnął cicho. - Czasami się zastanawiam, czy ktoś tam na górze nie bawi się moim kosztem. A może nie potrafię niczego zaplanować? - No cóż - westchnęła. - Prowadzisz naprawdę arcynudne życie. Ja jadę niedługo na szkolenie dla naszych pracowników cywilnych do Harnosand. Już teraz się cieszę - dodała z uśmiechem. Johansson skorzystał z okazji i wsunął swą dłoń w jej dłoń. Dotknął jej lekko, całkiem lekko. - Kupię ci coś ładnego w prezencie świątecznym. Coś, czego nie można kupić w Szwecji. - Gwiazdę szeryfa z prawdziwego złota? - spytała z uśmiechem i mocniej objęła jego dłoń. - Tak - odparł Johansson. - Albo czapkę do baseballa z napisem FBI. &
Chociaż przed półgodziną minęła północ, Backstrom nadal siedział na komendzie. Próbował opanować ogarniaj ącą go wściekłość. Drzwi do pokoju samobójcy zaplombowali z Wiijnbladhem jeszcze przed wpół do jedenastej, a o świcie raport opisuj ący całą tę historię powinien się znaleźć na biurku oficera dyżurnego komendy dzielnicowej w Ostermalm. Prawdziwi policjanci, jak on i Wiijnbladh, nie powinni się
zajmować takim gównem. Niech to zrobią policjanci z komendy dzielnicowej. Wszystko szło jak po maśle. Chciał właśnie zamknąć drzwi do pokoju Krassnera, kiedy nagle zjawił się ten cholerny czarnuch z jakąś studentką. Wyglądała na kurwę, usta miała pomalowane jasnoróżową pomadką. Nie musiał być policjantem, żeby się domyślić, co się szykuje. Murzyn zaczął się z nim kłócić. Mówił po angielsku, z nigeryjskim akcentem. Nie chciał go przepuścić i pytał, czego obaj szukają na jego korytarzu. Backstrom chciał ich po prostu ominąć i zjechać windą na dół, chociaż powinien zadzwonić po radiowóz. Niestety, ten tchórz Wiijnbladh kazał mu olać sprawę. Pokazał legitymację i zaczął wypytywać Murzyna swoim słabym angielskim. Potem wtrąciła się ta dziwka. Mówiła trochę po szwedzku, a trochę po angielsku. Zaczęła się z tego robić poważna sprawa. Przecież ich kolega nie mógł sobie odebrać życia, to był świetny kumpel, nie cierpiał na żadną depresję… bla, bla, bla. W końcu Backstrom musiał zareagować ostrzej. Kazał im zadzwonić w poniedziałek, a na wszelki wypadek dał im swoj ą wizytówkę i kontakt do swojego kolegi z wydziału kryminalnego, który o tej porze roku prawie zawsze jest na zwolnieniu lekarskim z powodu poważnych problemów z alkoholem. W końcu udało im się jakoś wyrwać. Niepotrzebnie stracili mnóstwo zdrowia i czasu. Kiedy usiadł za biurkiem, żeby połączyć ze sobą wszystkie wątki tej smutnej historii, pojawił się następny palant. Ten tłusty fajtłapa Stridh chyba nie zrozumiał, jaki jest zakres jego obowiązków, bo przyniósł mu spisane przez siebie zeznanie świadka. Dwie strony tekstu zapisane gęstym drukiem na maszynie, chociaż wystarczyłoby dziesięć linijek. Na domiar złego tekst był zupełnie niezrozumiały. Świadek, wczesny emeryt Gustav Adolf Nilsson, twierdził, że to nie on, tylko jego pies usłyszał, jak samobójca Krassner wyskakuje z okna. Ten sam pies, którego mimo tak świetnego słuchu zabił tajemniczy spadaj ący but. Co to znaczy wczesny emeryt?, pomyślał Backstrom. To zwyczajowe eufemistyczne określenie, jakiego w wydziałach opieki społecznej używa się na określenie alkoholików, którzy nie zasłużyli na emeryturę, a mimo to udało im się j ą załatwić u jakiegoś naiwnego urzędnika. Pocałuj mnie gdzieś, pomyślał Backstrom i zaczął wybierać numer Vindelna. Kwadrans później sprawa była wyjaśniona i zakończona, jak zawsze zresztą, kiedy zabiera się do roboty prawdziwy zawodowiec. Backstrom wykręcił raport z maszyny do pisania i w kilku miejscach poprawił długopisem. Przeczytał jeszcze raz. W krótkim tekście nawet nie wspomniał o niepogrzebanym jeszcze psie. „Podczas rozmowy telefonicznej świadek Nilsson złożył następujące oświadczenie: około godziny 19.50 świadek przebywał w pobliżu akademika przy Korsbarsvagen. Świadek twierdzi, że usłyszał dźwięk dochodzący z jednego z górnych mieszkań tego budynku. Kiedy spojrzał w górę, zauważył mężczyznę, który wyskoczył z okna, spadł koło budynku i uderzył o ziemię zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie świadek stał. Świadkowi odczytano przez telefon jego zeznanie, a on je potwierdził”. Ostatnie zdanie było nieprawdziwe, ale ponieważ Nilsson nie wyglądał na kogoś, kto nagrywa swoje rozmowy z policją, nic wielkiego się nie stało. Poza tym staruszek zupełnie się zaplątał, kiedy Backstrom z nim rozmawiał. Powinien być wdzięczny, że ktoś mu pomógł zabrać psa. Backstrom włożył raport do plastikowej koszulki i dołączył do
niego sporządzone ręcznie wyjaśnienie dla dyżurnego z komendy w Ostermalm. Spojrzał na zegarek. Pięć po pierwszej, ale sytuacja nadal jest pod kontrolą. Ma jeszcze wystarczaj ąco dużo czasu, żeby wprowadzić w życie pomysł, który wpadł mu do głowy, gdy przesłuchiwał Nilssona. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka, pomyślał. Zwinął kurtkę i ukrył j ą w dużym segregatorze, który znalazł na regale. Wsunął go sobie pod pachę, wymknął się dyskretnie do recepcji i do przegródki, do której wkładano dokumenty przeznaczone dla policji w Ostermalm, wsunął plastikową koszulkę. Potem wetknął głowę do pokoju dyżurnego komisarza. - Chodzi o samobójstwo, do którego mnie wysłałeś. Mówiąc to, Backstrom wskazał głową na trzymany pod pachą segregator. - Jakieś problemy? - spytał komisarz, patrząc na niego pytającym wzrokiem. Na jego czole pojawiła się zmarszczka. - Nie, sprawa jest jasna. To samobójstwo. Ale ofiara jest obywatelem USA, więc trzeba zachować pewną ostrożność. Chciałbym jeszcze sprawdzić kilka rzeczy w rejestrze. - A na czym polega problem? - spytał znowu komisarz. Zmarszczka znikła z jego czoła. - Chodzi mi o nadgodziny. Powinienem iść do domu już przed godziną. - W porządku. Zapisz sobie tyle godzin, ile ci to zajęło. Skurczybyk, pomyślał komisarz, spoglądaj ąc za oddalaj ącym się Backstromem. Przecież to największy kombinator ze wszystkich. Może nagle stał się religijny, pomyślał, ale w tej samej chwili zadzwonił telefon. Skierowało to jego myśli na inne tory. Wreszcie wolny, pomyślał Backstrom. Wyszedł z komendy na Kungsholmsgatan i skręcił do knajpy. Pusty segregator wrzucił do najbliższego kosza na śmieci. &
Lars Martin Johansson poszedł spać koło północy. Słyszał jeszcze, jak w kościele Mariackim biją dzwony. Fajna babka, pomyślał. Miło się z nią rozmawiało, chociaż jest policjantką. Ciekawe, czy jest żoną tego idioty z Vaxjo, czy tylko z nim mieszka. Nie można mieć wszystkiego, pomyślał z westchnieniem. A może jednak? Może to możliwe? Ta nowa myśl ożywiła go na nowo. Jutro będzie nowy dzień i może wtedy wszystko dostanie? Wyciągnął rękę i zgasił nocną lampkę. Położył się na prawym boku, wsunął rękę pod kołdrę i w ciągu dwóch minut jak zwykle zapadł w głęboki sen. &
Vindeln stał pośrodku pokoju. Kojec, w którym jeszcze nie tak dawno sypiał Kalle, przesunął pod narożny stół stojący przy oknie. Pies leżał tam nieruchomo, a on gładził jego futro, jakby Kalle po prostu spał. Rano będzie go musiał pochować. Musi się z tym w końcu pogodzić, choć w tej chwili nie czuje się z tą myślą najlepiej. Strzepnął z dłoni kępkę sierści. Pomyślał, że trochę uchyli okno. Takie psy nie lubią, kiedy jest zbyt gorąco. &
Kiedy dyżur dobiegł końca, Stridh pojechał prosto do domu. Zrobił sobie porządną
kanapkę. Nałożył na nią różnego rodzaju smakołyki, które znalazł w bogato zaopatrzonej lodówce, i nalał sobie zimnego pilznera. Potem położył się na kanapie i zaczął czytać książkę Winstona Churchilla, biografię jego przodka, księcia Marlborough. Całe dzieło składało się z czterech tomów i liczyło prawie trzy tysiące stron, a ponieważ kolejny dyżur przypada dopiero w poniedziałek po południu, ma mnóstwo czasu. Prawdziwy mąż stanu, pomyślał o Churchillu. W przeciwieństwie do swego wąsatego sojusznika, który próbował podpalić cały świat i pewnie by mu się udało, gdyby nie stary Winston. Dziwne, że nie był starym kawalerem, pomyślał Stridh, układając się wygodniej na kanapie. Otworzył drugi tom na stronie, na której skończył czytać, kiedy wrócił z poprzedniego dyżuru. &
Jego młodszy kolega Oredsson przebrał się w sportowy strój i zaraz po dyżurze poszedł na siłownię. Dźwiganie ciężarów po służbie stało się dla niego czymś w rodzaju oczyszczaj ącej kąpieli. Pomagało mu uporządkować myśli i sprawy, którymi cały dzień zajmował się w pracy. Już pierwszego dnia dowiedział się, że prawie wszystkie przestępstwa popełniają w Szwecji imigranci. Jak rozwiązać ten problem? Odesłanie ich do domu byłoby rozwiązaniem najprostszym, ale w obecnej sytuacji politycznej raczej nie wchodziło w grę. Co innego można zrobić? Jak doprowadzić do takiej sytuacji politycznej, żeby udało się zastosować jakiekolwiek rozwiązanie? To wymaga przemyślenia, pomyślał. Trzeba o tym porozmawiać z kolegami, z tymi, którym można zaufać. Bo już pierwszego dnia zrozumiał, że nie jest sam. &
Wiijnbladh leżał w łóżku i onanizował się. Jednocześnie zastanawiał się, co jego żona zaplanowała na tę noc. Już przed kilku laty dowiedział się, że nie spotyka się z przyjaciółkami. Tamtej nocy wypożyczył samochód służbowy i śledził j ą. Pojechała prosto do jednego z jego kolegów, do Alvsjó. Facet kilka miesięcy wcześniej się rozwiódł. A ponieważ od razu zgasło światło, nie musiał być policjantem, żeby się domyślić, że nie jest to ich pierwsze spotkanie. Przesiedział pół nocy w zimnym samochodzie, gapiąc się w ciemne okna, a w jego głowie szalała burza. Potem wrócił do domu i nigdy nawet słowem nie wspomniał o tym, co wie, czuje i myśli. Także i tym razem nie wiedział, gdzie i z kim jego żona spędza noc. Na pewno nie z kolegą z Alvsjó, bo powiesił się pół roku temu, i to jemu, Wiijnbladhowi, przypadła przyjemność odcięcia go od zwisaj ącego z haka w pralni sznura. Jest to zawsze przykry obowiązek, nawet dla tak twardych facetów jak ci z ekipy technicznej. Ale wtedy Wiijnbladh zgłosił się na ochotnika. &
Jak to się stało, że coś, co zaczęło się tak dobrze, mogło się skończyć tak źle?, zastanawiał się Backstróm, patrząc mętnym wzrokiem na szklankę z piwem, którą udało mu się ściągnąć z kontuaru przy barze, gdy ten, który za nią zapłacił, oddalił na chwilę, żeby potańczyć. Poszedł się napić w bezpieczne miejsce, do lokalu przy Kungsgatan. To tam najczęściej przychodzili jego koledzy z pracy, strażacy, ochroniarze i kierowcy ambulansów, a także niższy personel szpitalny. Na szczęście wojownik tak zaprawiony w bojach jak on nie miał prawie żadnej konkurencji.
Wszystko zaczęło się wręcz idealnie. Najpierw natknął się na jednego z młodszych kolegów z wydziału kryminalnego z Farsta, który za wszelką cenę chciał się przenieść do obyczajówki. Uznał, że Backstróm jest właśnie tą osobą, która może mu w tym pomóc. Postawił mu dwa marne piwa i sprawy nie załatwił. Potem zobaczył tę grubą Finkę, którą poderwał ostatniego lata. Pracowała jako salowa w szpitalu, mieszkała w paskudnym trzypokojowym mieszkaniu na przedmieściu, na południu, i samotnie wychowywała dziecko. Jeszcze teraz słyszy trzask klocków lego miażdżonych podeszwami butów, kiedy od niej rano wychodzi. Musiała kiepsko pamiętać tamtą wizytę, bo znowu udało mu się pożyczyć od niej stówkę. Poza tym dostał soczystego całusa w policzek, ale potem szybko się ulotniła. Nawet nie wiedział dokąd. W prawie pustym lokalu było jeszcze kilku pijaczków i jakaś baba. Urwał jej się film i chrapała w rogu kanapy. Co za pieprzone towarzystwo, pomyślał. Same palanty. Pędzą takie pieprzone życie. Miał nadziej ę, że w końcu trafi się jakieś spektakularne zabójstwo i w końcu będzie się miał czym zająć. Sobota, 23 listopada Bo Jarnebring, inspektor wydziału kryminalnego pracujący w sekcji rozpoznania komendy policji w Sztokholmie, nie lubił pracować w soboty, jeśli nie musiał. Ale od dwóch tygodni jego wpływ na takie decyzje był znacznie mniejszy. Został wtedy komisarzem i naczelnikiem wydziału kryminalnego komendy policji w Ostermalm. Wprawdzie było to tylko zastępstwo, i to na krótko, ale decyzja ta zaskoczyła wiele osób. Jarnebring znany był jako całkowite przeciwieństwo karierowicza. Często wdawał się w gwałtowne kłótnie z przełożonymi. Poza tym bycie tajniakiem, którym kiedyś był, stanowiło w zasadzie najważniejszą część jego tożsamości. W poprzednim miejscu przepracował piętnaście lat i był absolutnie przekonany, że nie marzy o niczym innym, jak tylko o tym, żeby dociągnąć do emerytury na swoim stanowisku. Ponad miesiąc temu popłynął wraz z grupą kolegów z wydziału do Helsinek, aby wziąć udział w konferencji na promie. Stała się ona tradycją i organizowano ją od lat. Była też stałym, niezwykle ważnym elementem planowania, koniecznym także w takiej działalności, jak rozpoznanie środowiska przestępczego. Ich działania ocierały się czasem o formy charakterystyczne dla dawnej bohemy czy epoki impresjonizmu, kiedy na przykład musieli wtopić się w jakieś środowisko artystyczne, nierzadko w przebraniu. Na konferencji jak zwykle było miło. Sami porządni faceci, tacy, którym można ufać. Przed południem rozmawiali trochę o dawnych i obecnych przestępcach i opowiadali sobie niezwykłe historie. Potem ogłoszono przerwę na lunch. Oczywiście uwzględniono ją, kiedy układano program na popołudnie. Zaproszono między innymi naczelnika wydziału kryminalnego policji w Ostermalm. Miał opowiedzieć o doświadczeniach, jakie jego ludzie zdobywaj ą podczas czynności rozpoznawczych. Miał siwe włosy i był niezłym kawalarzem, i chociaż dystansował się od „słusznych teorii”, uważano go za policjanta z krwi i kości. Dlatego wpisanie go na listę prelegentów zaraz po lunchu było dobrym posunięciem. Umiał zabawić słuchaczy, choć z całego jego wykładu nic nie dało się zapamiętać. Chodziło o coś zupełnie innego: o spotkanie w luźnej atmosferze z kolegami i przyjaciółmi, z ludźmi, z którymi wieczorem będzie można porozmawiać o czymś innym niż o dawnych przestępcach.
rovkrok - zabawa polegająca na tym, że dwie osoby kładą się obok siebie na plecach, po czym każda z nich unosi nogę, oplata nią nogę drugiej osoby, a potem gwałtownym ruchem próbuje przewrócić przeciwnika na drugą stronę (przyp. tłum.). Niestety tym razem wszystko poszło nie tak. Późną nocą ci, którzy jeszcze trzymali się na nogach, zebrali się w kajucie szefa na ostatnią kolejkę. Skończyło się tym, że Jarnebring naderwał naczelnikowi wydziału kryminalnego policji w Ostermalm ścięgno Achillesa. Ów naczelnik znany był bowiem nie tylko jako specjalista od wesołych wykładów, ale także jako niezrównany mistrz w mocowaniu się na ręce i nogi*. W końcu na placu boju został tylko Jarnebring - ten sam, który dwadzieścia pięć lat wcześniej biegał na krótkich dystansach w sztafecie na zawodach Finnkampen i nigdy się nie poddawał. Jarnebring żył według jasnych i oczywistych reguł. Dyskrecja była dla niego kwestią honoru. Jeśli ktoś się w coś zaplątał, powinien po sobie posprzątać, a jeśli sprawa jest poważna, są jeszcze kumple, którzy mogą pomóc. To dlatego zaproponowano mu przed dwoma tygodniami zastępstwo za naczelnika wydziału kryminalnego w Ostermalm. To tyle tytułem komentarza. Niestety decyzja ta wywarła ogromny wpływ na jego życie. Jego ostatnia dziewczyna, pracuj ąca w policji porządkowej w Norrmalm, wczesnym rankiem nagle została przeniesiona, więc o tych sprawach musiał zapomnieć. Nie było też mowy o treningach, bo odbywały się w godzinach pracy, a taki stary sportowiec jak on wiedział, jak ważne jest, by trenować ściśle według planu. Nie mógł nawet odwiedzić kontuzjowanego komisarza, który razem z żoną wyjechał do Varmlandu na rehabilitację, i to na koszt firmy. Wziął prysznic, zjadł śniadanie i przejrzał poranną gazetę. Była dopiero dziewiąta, a on miał przed sobą jeszcze cały weekend, długi jak maraton i niezbyt obiecuj ący dla takiego starego sprintera jak on. Postanowił więc zadzwonić do swojego najlepszego przyjaciela i kolegi z pracy, zastępcy komendanta policji Larsa Martina Johanssona z wydziału kryminalnego komendy głównej. Dłuższą chwilę musiał się zmuszać do podjęcia tej decyzji, bo ostatnio trochę się pokłócili. Poszło o pewnego Jugosłowianina, którego on i jego koledzy z wydziału zdołali w końcu wsadzić do aresztu, dokąd powinien był trafić dużo wcześniej. Kosztowało ich to sporo wysiłku i musieli się posłużyć nie całkiem konwencjonalnymi metodami. Właściwie nie było w tym nic złego, ale od kiedy Johansson przestał walczyć z przestępcami w terenie i przeniósł się za wielkie biurko, zaczął okazywać mniej zrozumienia dla tego typu działań. Wpadł we wściekłość, nakrzyczał na Jarnebringa i odszedł od stołu, przy którym razem jedli kolację. W końcu nie muszę być taki pamiętliwy, pomyślał Jarnebring, wykręcając numer starego przyjaciela. Ale nikt nie podnosił słuchawki. Numer nie był też zajęty. Jarnebring nie wiedział, jak to się stało, ale nagle znalazł się przed komendą policji w Ostermalm przy Tulegatan. Skinął głową siedzącemu za kontuarem policjantowi, a ten odpowiedział tym samym. - Jak leci? - spytał Jarnebring. - Coś nowego? Policjant potrząsnął głową. - Kilka włamań do samochodów, bójki i zniszczenie mienia w lokalu przy Birger
Jarlsgatan, jakiś dyrektor z Karlavagen, który zlał żonę… właściwie powinni się tym zająć chłopcy z wydziału zabójstw - odparł policjant, przeglądając papiery. - Mamy też samobójstwo. Jakiś stuknięty Amerykanin wyskoczył ze swojego pokoju, z akademika przy Valhallavagen. - Amerykanin? Z USA? - Tak - potwierdził policjant. - Obywatel Stanów Zjednoczonych. Urodzony w pięćdziesiątym trzecim. Akta znajdzie pan w swojej skrzynce, wczoraj przyniósł je ten, kto miał dyżur. Olle Hultman, pomyślał Jarnebring, i humor mu się poprawił. Już niedługo Boże Narodzenie. &
Kiedy Jarnebring dzwonił do Johanssona, ten już od godziny był w biurze. Idą święta, niedługo zmienia pracę, więc póki jeszcze ma czas, musi uporządkować wszystkie stare i nowe sprawy. Żyję w szybko zmieniających się czasach, pomyślał, przeglądając leżące na biurku papiery. Najpierw doprowadził do porządku wszystkie sprawy związane z wyjazdem. Już od dawna nie mógł się go doczekać. Najpierw samolotem ze Sztokholmu do Nowego Jorku, potem bezpośrednie połączenie z Waszyngtonem, a w końcu transfer samochodem do Akademii FBI w Quantico w stanie Wirginia. Pięciodniowa konferencja poświęcona najnowszym metodom walki z rosnącą przestępczością - tak przynajmniej napisali w programie. Potem powrót do Nowego Jorku i wolny weekend. Już zacierał ręce z radości. Bardzo lubił Nowy Jork, kiedyś już tam był. Miasto trochę się różni od Nasaker czy Sztokholmu, więc będzie to znakomita okazja dla kogoś, kto chciałby poszerzyć horyzonty. Potem zaczął pisać wyjaśnienie. Rok wcześniej, prowadząc dochodzenie w sprawie potrójnego zabójstwa na jednym z południowych przedmieść Sztokholmu, ekipa dochodzeniowa i technicy z policji miejskiej przeoczyli zwłoki dwóch ofiar. Trzecie ciało leżało w windzie, więc znaleźli je od razu, ale ponieważ winda była mała, pozostałe zwłoki sprawca wrzucił do szybu. Dobę później znalazł je gospodarz domu. Na domiar złego o wszystkim dowiedział się rzecznik praw obywatelskich. Wiedział o tej sprawie tak dużo, że zachodziło podejrzenie, iż w szeregach policji jest czarna owca, która o wszystkim donosi. Niestety nie udało się ustalić, kim jest ten człowiek. - To pewnie któryś z naszych, ktoś, kogo pominięto przy awansie - zasugerował Wiijnbladh, kiedy pił kawę z technikami. Ci przytaknęli mu zgodnie. Może to nawet ten idiota Olsson, który dostał awans na zastępcę naczelnika wydziału, chociaż awans należał się jemu, Wiijnbladhowi. I gdzie sprawiedliwość na tym świecie? Rzecznik zażądał od komendanta wyczerpującego raportu: czy taki błąd może się zdarzyć rzetelnie wykonuj ącym swoje obowiązki policjantom? Komendant, z wykształcenia prawnik, pracujący wcześniej w administracji rządowej, nie miał zielonego pojęcia o pracy policji, podobnie jak jego najbliżsi współpracownicy. - Może powinniśmy poprosić o to Johanssona - zaproponował. - Tyle lat pracuje w wydziale kryminalnym… stał się niemal legendą. Nikt nie zaprotestował.
Komendant był Johanssonem zachwycony. Nie tylko dlatego, że uważał go za prawdziwego policjanta - Johansson po prostu wyglądał na takiego, a na dodatek mówił z norrlandzkim akcentem. Poza tym łatwo było go zrozumieć, zarówno w mowie, jak i na piśmie. Niezwykły człowiek, pomyślał komendant. Wygląda nawet na… wykształconego. Johansson, który właśnie z trudem przekopywał się przez stos dokumentów dostarczonych mu przez sztokholmską policję, nie miał oczywiście bladego pojęcia o tych wszystkich rozważaniach. Musiał dokonać trudnego wyboru: z jednej strony lojalność wobec kolegów, z drugiej profesjonalne podejście do sprawy. Może powinienem obrócić to wszystko w żart, pomyślał. Ofiarami byli Turcy, podobnie jak sprawca, a jeśli chodzi o motyw, ekipa dochodzeniowa ustaliła, że chodziło o porachunki między gangami narkotykowymi. Jak wiadomo, Turcy są niskiego wzrostu, maj ą ciemną karnacj ę i dlatego trudno było ich wypatrzyć w szybie windy. Trafiła mu się przy tym świetna okazja, żeby po dziesięciu latach przerwy znowu zasiąść na przednim siedzeniu radiowozu obok Jarnebringa i spotkać się ze starymi kumplami z wydziału rozpoznania. Westchnął, splótł ręce na karku i odchylił się do tyłu. Doszedł do wniosku, że w tym przypadku musi bardzo dobrze zważyć każde słowo. &
Olle Hultman był jednym ze starszych wywiadowców. Innym niż wszyscy. Wywodził się ze starej, dobrej szkoły i każdego łobuza w mieście znał nie tylko z nazwiska i numeru w kartotece, ale również pamiętał każdy tatuaż na ich pokrytych sznytami rękach. Kiedy Jarnebring zaczynał pracować w wydziale, Hultman został jego mentorem. Mówiło się o nim powszechnie, że nie tylko żyje swoim wydziałem, ale że doczeka w nim aż do śmierci. - Gdyby teraz odszedł na emeryturę, zacząłby przychodzić do parku przy siedzibie policji, żeby karmić gołębie, a za pół roku by się skończył - powiedział kiedyś Jarnebringowi w zaufaniu szef. - Przyglądaj się i ucz. Tacy jak Olle nie rosną na drzewach. W końcu taki dzień nadszedł, ale przypuszczenia okazały się błędne. Kiedy trafiła się okazja, Hultman, który miał wtedy lat pięćdziesiąt, przeszedł na emeryturę i został ochroniarzem w ambasadzie USA. Wkrótce stał się tam niezastąpiony, zarówno jeśli chodzi o sprawy ważne, jak i o drobne. Bez względu na to, co pracownikom amerykańskiej ambasady mogło się przytrafić na terenie Szwecji, Olle Hultman był Właściwym Człowiekiem. Wszystkich znał i wszyscy go lubili. Oczywiście wszyscy znaczy wszyscy policjanci, ale miał też sporo znajomości w wielu innych kręgach: od wojsk ochrony wybrzeża i celników przez urząd podatkowy i komorników, aż po panienki ze straży miejskiej, które wlepiaj ą mandaty za źle zaparkowane samochody. &
Tej nocy wróciła do domu o wpół do czwartej i minęło trochę czasu, zanim w końcu położyła się do łóżka. Wiijnbladh udawał, że śpi, więc w końcu rzeczywiście zasnął. Obudził się już o ósmej i chociaż był niewyspany, umysł miał całkiem jasny. Jego żona spała głębokim snem, lekko pochrapuj ąc, a z jej ust spływała na poduszkę strużka śliny. Powinienem j ą zabić, pomyślał Wiijnbladh. Wziął po cichu ubranie, wymknął się do salonu i ubrał się. Choć do rozpoczęcia dyżuru pozostało jeszcze kilka godzin, postanowił już teraz pojechać do biura.
&
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Wiijnbladh się obudził, Stridh przerwał lekturę, odłożył książkę na szafkę, ułożył się wygodnie na kanapie i zasnął. We śnie postanowił odwiedzić Blenheim Palace, przejść się po wielkich jasnych salach, zatrzymać się na chwilę w pokoju, w którym urodził się Churchill, a w końcu zjeść solidny lunch w pobliskim pubie. &
Jarnebring zadzwonił na osobisty pager Hultmana, a ten oddzwonił w ciągu minuty. Mniej więcej po minucie rozmowy Jarnebring wyjaśnił, że dzwoni w sprawie pewnego amerykańskiego obywatela. Biały, urodzony w pięćdziesiątym trzecim i według niepotwierdzonych jeszcze informacji dziennikarz, co można stwierdzić na podstawie akredytacji znalezionej w jego rzeczach. Według ekipy prowadzącej dochodzenie chodzi o samobójstwo, ale mimo to postanowił przyjrzeć się sprawie bliżej, więc byłoby wspaniale, gdyby Hultman zechciał mu pomóc. Przysługa za przysługę, pomyślał Jarnebring. - Wietrzysz podstęp? - spytał Hultman. - Nie, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. - Chętnie się z tym zapoznam - odparł Hultman ciepłym głosem. - Muszę ci powiedzieć, że czasem tęsknię za starymi śmieciami. Proponuję, żebyśmy pojechali moim samochodem, na wypadek gdybym musiał zabrać do ambasady jakieś jego rzeczy. Mogę być u ciebie za dziesięć minut. - Spotkamy się przed wejściem - powiedział Jarnebring i odłożył słuchawkę. Wstał z krzesła, rozprostował kości, sięgnął po kaburę ze służbowym pistoletem i zapiął j ą sobie nad biodrem. Świetnie, pomyślał i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem. &
Backstrom obudził się mniej więcej o tej godzinie, o której powinien być w pracy. Czuł się lepiej. W sypialni śmierdziało potem i alkoholem, a kiedy przysunął dłoń do ust i sprawdził oddech, doszedł do wniosku, że sytuacja jest poważna. Muszę wziąć prysznic, pomyślał, chociaż tylko pederaści biorą prysznic częściej niż raz na tydzień. Potem mycie zębów, płukanie ust, tabletki na gardło i przynajmniej po jednej torebce do każdej kieszeni. W biurze czeka już na niego ten kaznodzieja od komisarza, z którym miał do czynienia poprzedniej nocy, a przecież on należy do tych, którzy się narażają na niepotrzebne ryzyko. Cholera, za dużo ode mnie wymagają, pomyślał, stojąc pod strumieniami ciepłej wody. Człowiek zaharowuje się nocami i co z tego ma? W tej samej chwili zadzwonił telefon. Kaznodzieja. Kwaśnym głosem zapytał, czy coś się stało. - Nic specjalnego, po prostu pracowałem do piątej rano i zaspałem - odparł Backstrom obrażonym tonem. - Już jestem na nogach. Co za głupek, pomyślał z zadowoleniem. Ten cymbał mnie nawet przepraszał. Teraz musi jeszcze tylko znaleźć czyste majtki. Te, które miał na sobie wczoraj, nie pachniały zbyt przyjemnie. Zaczął grzebać w stosie brudnej bielizny i w końcu znalazł takie, które nie wydzielały zapachu sklepu z serem. Jakoś to będzie, pomyślał
zadowolony. Przecież jest prawdziwym zawodowcem. &
Jarnebring wprawdzie wyglądał jak przestępca, mówił jak przestępca i zachowywał się jak przestępca, ale jako policjant był bez zarzutu. Szybki, sprytny, skuteczny, obdarzony instynktem drapieżnika, dzięki któremu potrafi wyczuć ludzkie słabości. Z Hultmanem tworzyli zgraną parę. Jarnebring był wysoki i potężnie zbudowany, chodził w zimowej kurtce sięgającej poniżej pasa, zasłaniającej kaburę z pistoletem. Nosił niebieskie dżinsy i buty na gumowych podeszwach. Dobrze trzymały się podłoża, co było wielką zaletą, kiedy kogoś gonił. Hultman był drobny i chudy, wyglądał na mniej niż sześćdziesiąt cztery lata, nosił szary garnitur z kamizelką i niebieskie palto, w sam raz na listopadowe chłody. Kiedy stali i przyglądali się miejscu, gdzie spadł Krassner, na chodniku zatrzymała się starsza kobieta. - Czy panowie są z policji? - spytała. Jarnebring zauważył z pewnym rozbawieniem, że pytanie skierowała do Hultmana. - Tak - odparł Hultman z uśmiechem przypominającym uśmiech kompetentnego przedsiębiorcy pogrzebowego. - Prowadzimy dochodzenie w sprawie śmiertelnego wypadku. Ale nie musi się pani tym niepokoić. Starsza pani ze smutkiem pokiwała głową. - Słyszałam od sąsiada, że to jeden z tych biednych studentów wyskoczył przez okno. Takie to wszystko smutne. Młodzi ludzie. Teraz także Jarnebring przytaknął, jak jego stary mentor. Kobieta potrząsnęła głową, uśmiechnęła się blado i poszła. W sumie zabrało im to pięć godzin: od chwili gdy Hultman odebrał Jarnebringa sprzed komendy w Ostermalm do chwili gdy odwiózł go z powrotem. W tym czasie sporo załatwili. Najpierw obejrzeli miejsce, gdzie zginął Krassner. Potem zajrzeli do jego pokoju i porozmawiali z dwójką studentów mieszkających w tym samym korytarzu. Niestety, żaden z nich nie znał ofiary zbyt dobrze. Krassner wynajmował pokój dopiero od miesiąca i nie miał ochoty spotykać się z innymi studentami. Poza tym był znacznie starszy od pozostałych mieszkańców piętra. Najbardziej rozmowny był student z Afryki Południowej. Bardzo wątpił, żeby Krassner rzeczywiście sam targnął się na swoje życie. Kiedy jednak Jarnebring zaczął go naciskać, nie potrafił tego w żaden sposób uzasadnić. Po prostu coś mu mówiło, że tak się nie stało. Najwięcej czasu zajęło im przeszukanie pokoju Krassnera. W łazience, między szafką a ścianą, Jarnebring znalazł plastikową torbę z pięcioma papierosami z marihuany. Ale Backstrom i Wiijnbladh przeoczyli nie tylko to. Choć w gruncie rzeczy nie było to nic aż tak szczególnego. Mieli pewne wątpliwości, ale one dochodzą do głosu zawsze. Dość długo zbierali osobiste rzeczy Krassnera. Ułożyli je w dwie kupki. Pierwszą Hultman zabrał ze sobą do ambasady, skąd miały zostać wysłane rodzinie, do USA. Drugą, znacznie mniejszą, Jarnebring postanowił zatrzymać aż do chwili zakończenia dochodzenia. Na pierwszej kupce znalazły się głównie ubrania, natomiast na drugiej różne
dokumenty. Jarnebring spisał protokół, podczas gdy Hultman rozkładał rzeczy na kupki i dyktował mu, co kładzie na każdej z nich. Jarnebring nie miał żadnych zastrzeżeń. Potem pojechali odwiedzić świadka, Gustava Adolfa Nilssona. Mieszkał w pobliżu akademika przy Surbrunnsgatan. Obaj mieli z nim do czynienia już wcześniej, ale ponieważ Nilsson ich nie rozpoznał, nie przyznali się do tego. Nilsson, albo Vindeln, jak o sobie mówił, był przygnębiony, choć z drugiej strony odczuwał ulgę. Udało mu się załatwić miejsce dla psa na cmentarzu dla zwierząt, a kilku jego sąsiadów obiecało przyjść na pogrzeb. - Na razie położyłem go na balkonie - powiedział i wskazał głową w tamtą stronę. -Takie psy nie lubią, jak jest za ciepło - dodał pouczaj ącym tonem. Resztę czasu zajęły im przejazdy. Najpierw pojechali do ambasady, gdzie zostawili rzeczy Krassnera niepotrzebne w dalszej fazie dochodzenia. Wprawdzie komenda w Ostermalm była bliżej, ale ponieważ Jarnebring chętnie się zgodził, żeby pojechali do ambasady, zmienili plan. Dokładnie cztery godziny od chwili, gdy Hultman zabrał Jarnebringa sprzed budynku policji, Jarnebring znalazł się tam z powrotem. Hultman zatrzymał samochód. Zgasił silnik i uśmiechnął się przyjaźnie do Jarnebringa. - Szkocka czy bourbon? - spytał. - A nie mógłbyś się postarać o większy wybór? - odpowiedział pytaniem na pytanie Jarnebring. - Moja dziewczyna nie przepada za whisky, a niedługo będą święta. - Nie ma sprawy. Będzie większy wybór. Ale mam jeszcze inną sprawę - powiedział Hultman i uśmiechnął się po ojcowsku do Jarnebringa. - Masz na dziś wieczór jakieś konkretne plany? - Nie - Jarnebring potrząsnął głową. - A nie masz przypadkiem garnituru, białej koszuli i krawata? - Mam. - Jarnebring potwierdził skinieniem. Już wiedział, o co chodzi. - W takim razie chciałbym cię spytać, czy sprawisz mi tę przyjemność i dasz się zaprosić na dobrą kolacj ę. - Jasne - odparł Jarnebring. - Czy mam zabrać dwie świeżutkie dziewczyny? Wprawdzie moja dostała przeniesienie, ale ma kilka koleżanek, które też nie wypadły sroce spod ogona. - Wspomnienia… - Hultman skinął głową, jakby do siebie. - Najpierw powspominamy dawne czasy, potem mi opowiesz, co się wydarzyło od dnia, kiedy przeszedłem na emeryturę, a w międyczasie zjemy dobrą kolację. A co zrobisz później, to już nie moja sprawa. Tylko uważaj na siebie. &
Johansson spędził w biurze cały dzień. Opracowywał raport w sprawie zwłok, których nie znalazła ekipa dochodzeniowa. Skończył dopiero koło siódmej, choć tylko w sensie mentalnym, bo z werbalizacj ą postanowił poczekać do następnego ranka. Potem pojechał taksówką do domu, zrobił sobie szybko coś do zjedzenia, a resztę wieczoru spędził przed telewizorem. O północy
spał już głębokim snem, leżąc na prawym boku, z prawą ręką wsuniętą pod poduszkę. &
Hultman dotrzymał słowa. Zaczęli jeść o wpół do ósmej i pili aż do północy, kiedy Hultman spojrzał na zegarek i wyj ął złotą kartę kredytową. Pożegnali się na ulicy przed restauracj ą, zapewniaj ąc się o wzajemnym szacunku i o tym że wkrótce znowu się spotkaj ą. Potem Hultman pojechał do domu, a Jarnebring ruszył przed siebie spacerowym krokiem. &
Stridh obudził się na tyle wcześnie, że zdążył jeszcze usłyszeć poranne wiadomości w Radiu Ekot. Zjadł potrawkę z siekanego mięsa, kartofli, jajek i buraków i popił to dwoma puszkami pilznera. Potem znowu położył się na kanapie i zaczął czytać trzeci tom. Nareszcie, pomyślał, i ułożył się wygodniej. Wreszcie poczyta sobie o politycznych grach, jakie toczyły się na początku XVIII wieku w Holandii i poprzedziły bitwę pod Blenheim. &
Dla Wiijnbladha był to dzień cierpienia, podobnie jak wiele innych dni. Najwięcej czasu zajęło mu zastanawianie się nad tym, jak pozbawić żonę życia. Ale żaden z rozważanych sposobów nie był wystarczaj ąco okrutny ani wystarczaj ąco bezpieczny, więc rozważania te przyniosły mu jedynie nieznaczną ulgę. Przecież nie mógł przewidzieć, czy dochodzenie będzie prowadził Backstrom i jego koledzy. Kiedy w końcu się obrobił i pojechał do domu, na lusterku znalazł kartkę od żony. Napisała, że pojechała do Sollentuny odwiedzić siostrę. Ciekawe, o czym będą rozmawiać, pomyślał, i na samą myśl o tym przeszły go ciarki. Backstrom miał za sobą udany dzień. Na początku nie zapowiadał się najlepiej, bo naczelnik wcisnął mu sprawę o pobicie żony. Jakie pobicie żony, pomyślał. Wiedział z własnego doświadczenia, że wszystkie baby lubią od czasu do czasu dostać wycisk, a niektóre uwielbiaj ą dodawać trochę pikanterii swojemu małżeństwu i dlatego od czasu do czasu pędzą na policj ę, żeby się wyżalić. Powinny za to dostawać porządne lanie, pomyślał, pędząc służbowym samochodem do domu ofiary. Co ciekawe, pobita kobieta mieszkała przy Karlavagen. Czyniło to sprawę na tyle ciekawą, że postanowił przeprowadzić przesłuchanie w jej mieszkaniu. Niezłe gniazdko, pomyślał, rozsiadając się na kanapie. Widać, że facet śpi na pieniądzach. Najprawdopodobniej panienka próbowała go naciągnąć na jeszcze więcej, a on po prostu miał jej dosyć. Niczego sobie babeczka, pomyślał. Wprawdzie po czterdziestce, ale za to ma duże balony i na pewno potrafi zrobić właściwy użytek ze swojej myszki, jeśli pomoże jej prawdziwy fachowiec. - No więc, pani Ostergren - zaczął łagodnie. - Czy zechce pani być tak miła i opowiedzieć, co się stało? Proszę się nie spieszyć i zacząć od początku, nawet jeśli to dla pani trudne. Pani Ostergren skinęła głową i pociągnęła nosem. Niech to diabli wezmą, zaraz mi stanie na jej widok, pomyślał Backstrom, odchylaj ąc głowę lekko w bok. - Jakoś się to wszystko ułoży - powtórzył pocieszającym tonem. - Osobiście o to zadbam.
Już wkrótce ujrzymy światełko w tunelu - dodał. Ale dopiero jak odwiedzę twoją szparkę, dodał w myślach. Trzy godziny później siedział na komendzie i spisywał protokół z przesłuchania. Jeśli pan dyrektor nie pójdzie za to za kratki, to nie nazywam się Backstrom. Dał jego żonie swój służbowy i domowy numer telefonu, więc pan mężuś nie musi już sobie tym zaprzątać głowy. Żeby tylko dała się złapać. Już ja jej dam popalić, pomyślał z zadowoleniem i wykręcił z maszyny ostatnią kartkę. Czas na piwko albo nawet dwa, pomyślał, spoglądając na zegarek. Zanim wyszedł, zrobił jeszcze długopisem ostatnie poprawki. &
Oredsson cały dzień spędził w towarzystwie kilkunastu najbliższych kumpli. Wszyscy -w tym trzy policjantki - byli funkcjonariuszami policji porządkowej. No trudno, niech będą kobiety. Jeden z nich wynajął od krewnych, pary staruszków, opuszczoną zagrodę. Najpierw ćwiczyli włamywanie się i branie zakładnika (oczywiście z użyciem ślepych nabojów), a potem rozpalili grilla i wypili kilka butelek. Rozmawiali o różnych rzeczach. - Musimy być przygotowani, zanim dojdzie co do czego - wyjaśnił Mikkelson, który służył w jednostkach prewencji i wiedział, o czym mówi. - Bo jeśli naprawdę coś się zdarzy, nie będzie czasu, żeby pieprzyć trzy po trzy. Niech żyje biały człowiek, pomyślał Oredsson. Wieczorem mają się znowu spotkać, wyjść na miasto i przypomnieć o swoim istnieniu. &
Bezpieczniejsze miejsce chyba nie istnieje, pomyślał z zadowoleniem Jarnebring i rozejrzał się po barze. Wstąpił do lokalu przy Kungsgatan. Najczęściej zaglądali tam policjanci, strażacy, ochroniarze i wielu im podobnych, a do tego przynajmniej dwie kompanie pielęgniarek. Od razu zabrał się do dzieła. Wypatrzył dwie policjantki z konnych patroli. Przynajmniej jedna sprawiała wrażenie, jakby chciała zająć miejsce jego dziewczyny. - Jaki elegancki - powiedziała z uznaniem. - Nigdy wcześniej nie widziałam cię w garniturze. Muszę przyznać, że ci w nim do twarzy. - Jestem na służbie - odparł Jarnebring i wykonał przepraszający gest. - Pracuję teraz na komendzie w Ostermalm i dostałem zaproszenie do ambasady USA, na kolację. Nie zapomnijcie o tym, dziewczyny, jak będziecie galopować po Djurgarden. I sprawujcie się dobrze - zakończył z miną, która upodobniła jego twarz do paszczy wilka. - A jak nie będziemy? Ależ fajna babka, pomyślał Jarnebring. Wieczór dopiero się zaczął, a ja już jestem z powrotem w domu. Jego twarz przybrała jeszcze groźniejszy wygląd. Pochylił się do przodu i szepnął jej coś do ucha. Dziewczyna zachichotała, a jej koleżanka spojrzała na nią uważnie. No to mamy potencjalną szparkę do zatkania, pomyślał Jarnebring. &
Kiedy Backstrom wszedł do środka, był już w znakomitym humorze. W drodze do knajpy obmyślał pierwszy męski wieczór w „swoim” nowym mieszkaniu przy Karlavagen, dla kolegów z wydziału. Zesrają się z zazdrości, dziady, pomyślał, mijając szatnię. Kurtkę zostawił w biurze przy Kungsholmsgatan. Po co za to płacić, pomyślał, zerkając na szatniarkę. Pieprzone chciwe babsko. W kieszeniach miał tylko płótno, więc natychmiast zaczął węszyć za ofiarą, żeby ją naciągnąć. Niestety wynik poszukiwań był kiepski. Za to z parkietu dochodziły głośne dźwięki, a z baru dolatywał przyjemny zapach. Na kontuarze stało mnóstwo szklanek i butelek. Zostawili je i poszli tańczyć. Backstróm przysunął się dyskretnie do jakiegoś wielkiego typa w garniturze. Stał do niego tyłem i gadał z dwiema blondynkami. Próbował sobie przypomnieć, czy gdzieś ich już nie spotkał. To chyba laski z ochrony, pomyślał. Pewnie mogłyby być wnuczkami tego dziadka, który szpanuje tu swoim garniturem. Snując takie rozważania, sięgnął po prawie półlitrową szklankę wysokoprocentowego pilznera. Przyciągnął j ą dyskretnie do siebie i odwrócił się do nieznajomego plecami. Stara sztuczka, zawsze mu się udawała. Westchnął cicho z rozkoszy i podniósł szklankę do ust, żeby wypić piwo, na które uczciwie zasłużył. W tej samej chwili rozpętało się piekło. Oto bowiem wielkolud w garniturze wysunął w jego stronę dłoń wielką jak bochen chleba i złapał szklankę. - Uważaj, co robisz, bydlaku, jestem policjantem - zagroził mu Backstróm i w tej samej chwili zauważył, że mówi do Jarnebringa. Czy ten palant zaczął chodzić w przebraniu?, pomyślał. Bardzo dobrze wiedział, kim jest Jarnebring, wiedzieli o tym wszyscy policjanci. Zaledwie miesiąc temu ten walnięty psychopata złamał nogę starszemu koledze z Ostermalm, żeby zająć jego stanowisko. Ciekawe, ilu innych załatwił, zastanawiał się Backstróm, i nagle poczuł się tak, jakby w okolicach serca miał wielką dziurę. Jarnebring popijał małymi łykami odzyskane piwo, a na jego twarzy malował się złowieszczy uśmiech. Wskazał na wiszące za rzędami flaszek lustro. - Widzisz to lustro? Obserwowałem cię od chwili, kiedy tu wszedłeś. Backstróm miał już na końcu języka ciętą ripostę, ale z nieznanego sobie powodu odpuścił i tylko skinął głową. - Uważam, że powinieneś już iść do domu - mówił dalej Jarnebring. - Wyglądasz na przepracowanego. Spojrzał na barmana, a ten na Backstróma. - Idź do domu i wyśpij się - powiedział barman. - Na pewno nikt nie będzie tu po tobie płakał. To tak żebyś wiedział. Backstróm wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Początkowo zamierzał wykonać jakiś manewr obronny, ale stojący w drzwiach małpiszon wyraźnie mu się przyglądał. Uśmiechnął się do Backstróma szeroko, z przesadnym ukłonem otworzył drzwi i szerokim gestem wskazał wyj ście.
- Dzięki, że poświęciłeś nam trochę czasu - zdążył jeszcze powiedzieć Jarnebring. Jeszcze was, gnojki, załatwię, pomyślał Backstrom. &
Oredsson i jego koledzy siedzieli zaledwie kilka metrów od kontuaru i wszystko widzieli Ciekawe, czy on myśli tak jak my, pomyślał Oredsson. Wszystko, co o nim słyszałem, zdaje się to potwierdzać, a przecież pracujemy w tym samym miejscu. I nagle poczuł lekkie podniecenie. &
Kiedy Backstrom wyszedł na Kungsgatan, padał śnieg. Wielkie białe płatki spadały na ziemię, przywodząc na myśl czarną nieskończoność, a wraz z nią wszystko, co nieznane. Nagle uśmiechnął się szyderczo. Kutas. Barany, wszystkich was pozabijam. - Wszystkich was pozabijam, skurwiele! - wrzasnął w stronę pustej ulicy i przejeżdżającej taksówki. Pierdoleni ludzie, pierdolone społeczeństwo, pierdolone życie, pomyślał. Niedziela, 24 listopada Johansson przez całą niedzielę pisał raport w sprawie zwłok, których nie zauważyła ekipa dochodzeniowa. Ważył każde słowo, a kiedy skończył, dochodziła siódma wieczorem. Dopiero wtedy mógł wrócić do domu. Przyrządził sobie na szybko coś do jedzenia, przeczytał angielską książkę o międzynarodowym handlu narkotykami, a o północy zapadł w głęboki sen, jak od dawna miał w zwyczaju. &
Zaczynasz się starzeć, pomyślał ponuro Jarnebring, przeglądając teczkę ze sprawą Krassnera. Poprzedniej nocy wszystko szło jak z płatka. Nie musieli nawet ze sobą tańczyć, tylko siedli przy stoliku w spokojniejszym zakątku lokalu. Jej koleżanka szybko się pożegnała i wyszła ze znanym podrywaczem, policjantem z Sodermalm. Potem odprowadził ją do domu. Całą drogę szli piechotą, chociaż mieszkała aż w Gardet, a kiedy w końcu znaleźli się pod jej domem, musiał się na coś zdecydować. Uśmiechnęła się do niego, ale jej oczy wyrażały coś konkretniejszego. - No więc? - spytała z uśmiechem. - Co teraz zrobimy? Wpadniesz do mnie na filiżankę herbaty? A może wolisz wrócić do domu? Może potrzebujesz więcej czasu do namysłu? Chciał się wykręcić, powiedzieć, że rano musi iść do pracy. W końcu potrząsnął głową. - Wracam do domu - odparł. - Może mam w głowie wielką dziurę, ale biorąc pod uwagę… wiesz przecież… lepiej będzie, jeśli jednak pójdę do domu. Z trudem ukryła zdumienie. Potem wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się do niego, pochyliła się i pocałowała go w usta. - Sam jesteś sobie winien - powiedziała i znikła za drzwiami. Jesteś tchórzem, pomyślał, idąc ulicą. Albo zaczynasz się starzeć. Ale ta druga myśl była tak nieprzyjemna, że natychmiast ją odrzucił. A teraz siedzi przy biurku, gdzie siedzieć nie powinien. Jako komisarz policji nie ma
nawet prawa naliczać sobie nadgodzin. Zaczynam przypominać Johanssona, pomyślał, przeglądając dokumenty. Są trzy możliwości: zabójstwo, samobójstwo i nieszczęśliwy wypadek. Trzecią ewentualność uznał za najmniej prawdopodobną. Krassner miał sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Okno znajdowało się stosunkowo wysoko nad podłogą, a jego dolna krawędź sięgała mu dobrze powyżej pasa. Poza tym było zabezpieczone zasuwką, więc można je było tylko uchylić. Ktoś wyrwał j ą siłą. Na framudze zostały wyraźne ślady. Otworki po śrubach pachniały nawet świeżym drewnem. Załóżmy, że nagle zapragnął odetchnąć świeżym powietrzem: wyrwał zasuwkę i wychylił się, żeby wziąć głęboki oddech. Ale i wtedy nie mógłby wypaść. Zapomnij o tym, pomyślał Jarnebring i skreślił wariant numer trzy. Pozostało zabójstwo albo samobójstwo. Co przemawia za zbrodnią? Nic. Brak śladów włamania, brak śladów walki, brak motywu, brak narzędzia zbrodni. Nie mogli go zamordować. Kim jest zabójca, który wchodzi do studenckiego pokoju i bezszelestnie, nie pozostawiaj ąc żadnych śladów, zabija tego, kto w tym pokoju mieszka? Osiem niewielkich pokoj ów w tym samym korytarzu, a przecież zabójca nie mógł przewidzieć, że zastanie ofiarę zupełnie samą. A więc i pierwszą ewentualność, to znaczy zabójstwo, można wykluczyć, pomyślał bez żalu. Cóż, choroba zawodowa. Pozostaje więc samobójstwo. Co przemawia za tą wersją? Wszystko, o czym wiemy, pomyślał Jarnebring, a to, że nie wiemy zbyt wiele o samym Krassnerze, nie jest naszą winą. To tylko chwilowa niewiedza. Hultman postara się szybko zapełnić tę lukę. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Krassner jest w pokoju sam, czymś przygnębiony. Może to jakiś nagły bolesny impuls… Pisze list pożegnalny - bo chyba tak to należy rozumieć potem wyrywa zasuwkę w oknie, bierze głęboki oddech i skacze. Wprawdzie istniej ą inne sposoby, żeby ze sobą skończyć, zwłaszcza jeśli się pomyśli o tych, co później będą musieli to wszystko posprzątać, ale Krassner o tym nie myślał. W każdym razie nie wtedy. Nie znaleziono żadnych tabletek, którymi mógłby się ewentualnie naszprycować, noża ani innego ostrego narzędzia, które by się nadawało do podcięcia żył albo poderżnięcia gardła. Nie miał nawet do czego przymocować sznura, żeby się powiesić. Broń palna też nie wchodzi w rachubę. A więc samobójstwo, pomyślał Jarnebring i skinął głową. Musi jeszcze tylko wyjaśnić trzy sprawy. Po pierwsze dowiedzieć się więcej o Krassnerze. Kim był i co tu właściwie robił? Zajmą się tym Hultman i ambasada, a ja połknę służbowy pistolet, jeśli znajdą coś, co obali moj ą tezę. Druga rzecz to zeznania Vindelna w sprawie tajemniczego buta ofiary, który spadł dobrą chwilę po Krassnerze i niestety zabił najlepszego przyjaciela, jakiego Vindeln miał w całym swoim życiu. Zwykły stary pies, pomyślał Jarnebring. Jeśli się okaże, że takie rzeczy są karalne, i tak nie uda się znaleźć nikogo, komu by się dało postawić zarzuty. Kiedy przesłuchiwali Vindelna, najwięcej czasu poświęcili na wypytywanie go o to, ile czasu upłynęło od chwili, gdy ofiara spadła na ziemię, do chwili, gdy spadł but. Upłynęła mniej niż jedna minuta, może mniej niż pół minuty, ale na pewno nie kilka sekund. Tego Vindeln był najzupełniej pewien. - Najpierw tylko stałem i się gapiłem. Byłem oczywiście w szoku. Trwało to kilka sekund
i to, że te sekundy trwały dla mnie tak długo, nie powinno nikogo dziwić. Vindeln chrząknął, westchnął i mówił dalej: - Tak. No więc stałem tam i patrzyłem na tego, co wypadł z okna, i nie był to ładny widok, mogę panów policjantów zapewnić. Wcześniej widziałem coś takiego tylko raz, i to przed wielu laty. Jeden mój kumpel z roboty zleciał z przęsła mostu i wpadł do ładowni barki. Stała zacumowana pod nami, na rzece. Było to pod Alvakarleby. Robiliśmy jakieś zlecenie, prace remontowo-konserwacyjne. - Vindeln znowu westchnął i skinął głową. - Dziesięć sekund. Powiedzmy dziesięć sekund. I wtedy Kalle dostał butem w głowę. Pociągnął nosem, a oczy zaszły mu mgłą. Pożegnali się z Vindelnem i ruszyli do ambasady. Rozmawiali o tajemniczym bucie. Hultman miał swoj ą teorię i nie była wcale taka głupia. - Pamiętasz tego wariata, co wyskoczył z awionetki i wylądował w ogródku w Hasselby? spytał. Jarnebring skinął głową i uśmiechnął się blado. - Masz na myśli tego faceta, co wylądował w stroju Adama? - Przypomniałem sobie, że miał na nodze skarpetkę, taką długą, aż do kolan, z podwiązką. Wydaje mi się, że był jakimś dyrektorem. Jarnebring znów skinął głową. Zgadza się. On też zapamiętał ten szczegół. - Kiedy spadał na ziemię, pęd powietrza zdarł z niego całe ubranie. Tu facet spadał z pięćdziesięciu metrów. To chyba wystarczy, żeby stracić but. - Ja też tak uważam - powiedział Jarnebring i skinął głową. - Ale jak wyjaśnisz to, że minęło tyle czasu? Widziałem jego buty tylko na zdjęciu. Porządne, wielkie trapery. Powinny spadać w tym samym tempie co ciało. Chyba że po drodze but uderzył w… Jarnebring przerwał i zaczął się nad czymś zastanawiać. Hultman szybko się domyślił, o co mu chodzi. - Na przykład o parapet albo o coś, co wystawało po drodze - zakończył jego myśl. - To całkiem możliwe - zgodził się inspektor. - Moim zdaniem nawet bardzo prawdopodobne. Musieli wyjaśnić jeszcze trzecią wątpliwość. Zdarzenie widziały cztery osoby. Po pierwsze Vindeln, po drugie trzy inne, które zgłosiły się na komendę. Cała czwórka była zgodna co do tego, kiedy to się stało. Na pewno się nie mylili. Krassner zaczął spadać mniej więcej cztery minuty przed ósmą i już dwie sekundy później leżał na ziemi. Ciekawe, co by było, gdyby spadał ze stu metrów, pomyślał Jarnebring. Świadkowie mieliby na co patrzeć. Był jeszcze piąty świadek, student z Afryki Południowej. Mieszkał na tym samym piętrze co Krassner. Przywitał się z nim około wpół do siódmej wieczorem. Nie rozmawiali ze sobą, tylko się przywitali. Krassner wszedł do windy, a student poszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Mniej więcej pół godziny później świadek opuścił pokój i zszedł na dół. O siódmej na stołówce w sąsiednim budynku miał się spotkać z dziewczyną i spieszył się,
bo był już prawie spóźniony. - Niestety często się spóźniam, nawet jak mam się spotkać z kimś, kogo lubię - dodał z przepraszaj ącym uśmiechem. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach Kiedy wyszedł na ulicę, prawie wpadł na Krassnera. Wracał właśnie do akademika. Pamięta, że był ubrany tak samo jak wcześniej. Przywitał się z nim, potrząsnął głową i powiedział coś po angielsku: A badmemory keepsyour legs in goodshape*. - Uśmiechnął się do mnie i nie wyglądał na kogoś, kto zamierza odebrać sobie życie zakończył świadek. Ostatnie zdanie było podsumowaniem tego, co powiedział. Uff, pomyślał Jarnebring. Wyszedł o wpół do siódmej, pół godziny później wraca biegiem, a godzinę później decyduje się wyskoczyć przez okno. Co tam się wydarzyło? pomyślał, wyglądając przez okno. Przestał padać śnieg. Temperatura kilka stopni powyżej zera, chlapa i ślisko. Czy to był impuls? „Nie, dajmy sobie z tym spokój. Wystarczy już tych pilznerów w knajpie. Najwyższy czas wrócić do domu i wyskoczyć przez okno”. Poza tym Murzyn twierdzi, że Krassner był w dobrym humorze. Może powinienem zadzwonić do Lidmana? W końcu jest profesorem i napisał nawet jakąś rozprawę o tym, co się dzieje w głowie samobójcy tuż przed popełnieniem samobójstwa. Był kiedyś na jego wykładzie i mimo tematu odczytu musiał przyznać, że nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tak wesołym wykładowcą. Lidman wprost tryskał humorem, a zdjęcia, które pokazywał, okazały się zbyt drastyczne nawet dla najtwardszych spośród słuchających go policjantów. Odszukał w notesie numer Lidmana i zadzwonił do niego. Rozmawiali prawie pół godziny. Przez ostatnich pięć minut starał się mu tylko przerywać. Kiedy w końcu odłożył słuchawkę, był prawie tak samo mądry jak Lidman. To wcale nie takie skomplikowane, pomyślał z zadowoleniem. Dość klasyczne zachowanie, typowe dla kogoś, kto za chwilę odbierze sobie życie. Najbardziej gryzło go jednak to, że do tego samego wniosku doszedł Backstróm. Nie ma znaczenia, że on, Jarnebring, przeprowadził przedtem skrupulatne śledztwo. Jak, do cholery, ktoś taki może być policjantem, pomyślał. Nieważne. Najwyższy czas pojechać do domu i zobaczyć się z kobitką. Może po drodze zajedzie do Ahlensa, kupi pół kilo raków i jakieś słodycze. Przydadzą się przed grą wstępną. Jarnebring wyglądał jak przestępca, mówił jak przestępca i zbyt często zachowywał się jak przestępca, ale jako policjantowi nie można mu było nic zarzucić. Był szybki, sprytny, skuteczny i wyczuwał ludzkie słabości. Kiedy wychodził z komendy przy Tulegatan, była niedziela, 24 listopada, a on tryskał humorem. Samobójstwo, pomyślał. Tuż przed Bożym Narodzeniem dostanie od swojego starego kumpla Hultmana skrzyneczkę z dużym wyborem alkoholi. Zasłużył na to. Poniedziałek, 25 listopada Kiedy o ósmej sekretarka Johanssona zjawiła się w Komendzie Głównej Policji, jej szef siedział przy swoim biurku już od godziny. Był w wyśmienitym humorze. - Mam tu raport - powiedział, podaj ąc jej plastikową koszulkę z dokumentem. - Trzy sprawy: masz go przeczytać, doprowadzić do takiego stanu, żeby był zrozumiały, i wydrukować. Jakieś pytania?
Sekretarka wzięła dokument, uśmiechnęła się blado i potrząsnęła głową. - A ja pójdę się wykąpać - zakończył Johansson z zadowoleniem. Johansson niechętnie trenował biegi. Nie chodziło mu o wysiłek fizyczny, tylko o to, że gdy biega, nie potrafi myśleć. Dla niego była to zwykła strata czasu. Świetnie mu się myślało, kiedy spacerował, nawet szybkim krokiem. Ale najlepiej myślało mu się podczas pływania. W budynku policji przy Kungsholmen problem rozwiązano w bardzo praktyczny sposób: zbudowano tam po prostu wielki basen. Johansson był świetnym pływakiem. Pływać nauczył się dość wcześnie, w bardzo prosty i mało romantyczny sposób. Tamtego lata, gdy miał pięć lat, jego starszy brat, który miał wtedy lat piętnaście, zabrał go na pomost nad rzeką, na którym płukało się pranie, wrzucił do wody i stoj ąc na pomoście, udzielał niezbędnych instrukcji: - Nie machaj tak strasznie rękami, spróbuj pływać jak Tarzan. Ich pies nazywał się Tarzan i był znakomitym pływakiem, lepszym nawet niż Johnny Weissmuller. Zanim tydzień dobiegł końca, Lars Martin pływał równie dobrze jak jego pies. - Masz talent, niech cię licho - podsumował brat. - Teraz musisz się nauczyć pływać jak ludzie. Po godzinie w basenie, kilku minutach pod prysznicem i dwudziestu w saunie świeży i zaróżowiony Lars Martin wrócił do biura. Humor poprawił mu się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył, że sekretarka już zrobiła to, o co prosił. - Już to kiedyś mówiłem, ale powtórzę jeszcze raz - powiedział. - Wiesz, co mam na myśli. Czy mogę cię w rewanżu zaprosić na lunch? Pewnie znowu się z kimś spotyka, pomyślała. Uśmiechnęła się i skinęła głową. Lunch był wspaniały. Bo czyż mógł być inny? W taki dzień jak ten? Johansson zamówił pieczoną wieprzowinę z plackami kartoflanymi i borówkami, a gdy poprosił o wielką szklankę zimnego mleka, sekretarka popatrzyła na niego prawie z matczyną miłością. Dyskretnie, to oczywiste, ale jednak. Sama jak zwykle wzięła warzywa i gotowaną rybę. - Musi być mleko - wyjaśniał Johansson. - Ale koniecznie zimne. Oglądałem niedawno w telewizji jakiegoś głupka, który twierdził, że mleko zabija witaminy w borówkach, ale chyba mu się wszystko pomieszało. - Zdecydowałam się - odparła sekretarka. - Przejdę z panem do działu kadr. - Bardzo dobrze - powiedział Johansson i wychylił szklankę do dna. - Dostałem kopa w górę, ale dopilnuj ę, żeby i tobie nie stała się krzywda. No tak, a przy okazji wykopali mnie z prawdziwej roboty policyjnej, pomyślał. Ale głośno tego nie powiedział. Toast wznieśli mlekiem i wodą mineralną. - A teraz napijemy się kawy - powiedział z północnym akcentem. Pochylił się w jej stronę i spojrzał na nią z udawaną powagą. - Gotowanej. Po południu złożył mu wizytę szef działu kadr. Miał go zastąpić za niecały miesiąc. Była
to wizyta nieformalna. Właściwie nie miał do powiedzenia nic konkretnego, nie chciałby sprawiać kłopotu, ale chętnie napiłby się kawy. - A może do kawy chcesz ciastko? - spytał uprzejmie Johansson, ale naczelnik pokręcił głową. Jest zmęczony, ma zszargane nerwy, ale jest miły, pomyślał Johansson. - Potrzebuję twojej rady - powiedział naczelnik. - Pracujesz w Sztokholmie od wielu lat. Znasz jednego z naszych… Koskinena? Kosken - Kiełbasa, pomyślał Johansson i skinął głową. - Zapił się na śmierć? - spytał ostrożnie. - Żeby tylko - westchnął ciężko naczelnik. - Mianowali go szefem komendy, a do nas dotarło sześć listów protestacyjnych, w tym jeden anonimowy. Podpisała się pod nim jakaś grupa: Nadal Działająca Sztokholmska Policja Porządkowa. W sumie dwadzieścia dwie strony. Wyczerpuj ąco opisali grzeszki, jakich Koskinen się dopuścił, kiedy był oficerem dyżurnym w Norrmalm. Jeśli to wszystko prawda, mamy do czynienia z czymś strasznym. - To na pewno prawda - stwierdził Johansson. - Z drugiej strony związki zawodowe z Norrmalm mocno go popierają, a przełożeni chwalą go tak, że odkąd pracuj ę w kadrach, nic takiego nie słyszałem. - To oczywiste - powiedział Johansson. - Czy mogliby się go pozbyć inaczej? Dlatego nazywają to kopem w górę, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno. - Masz dla mnie jakąś radę? - spytał naczelnik, patrząc na Johanssona prawie błagalnie. - Nie - odparł Johansson. - Na to nie ma rady. Czy można być aż tak naiwnym?, zastanawiał się, przebierając w sklepie NK w męskich koszulach. Przed podróżą musiał uzupełnić garderobę. Poza tym jeden znajomy, odpowiadający za bezpieczeństwo w trzech największych bankach komercyjnych, zaprosił go wieczorem na kolację. Ale tak naprawdę pochłaniały go inne sprawy. Problem z Koskinenem zostanie rozwiązany zgodnie z odwiecznymi zasadami policyjnodarwinistycznymi. Albo zapije się na śmierć, albo palnie sobie w łeb, albo zejdzie na psy i po prostu nie będzie mógł dalej pracować. Mniej prawdopodobne wydaje się to, że go od razu wywalą. Zawsze się znajdzie dobry kolega, który mu poda pomocną dłoń, jeśli wpadnie w tarapaty. Chyba że sprawa będzie naprawdę poważna. Ale co tu się może wydarzyć?, zastanawiał się Johansson, porównując ciemnogranatową koszulę z inną, trochę jaśniejszą. - Wezmę obie - powiedział do ekspedientki.Uprzejmie skinęła głową. Wieczorem miał zjeść kolację ze znajomym. Kiedyś był policjantem, a teraz odpowiada za bezpieczeństwo wielkich banków. Wkrótce awansuje i zostanie członkiem zarządu całego koncernu, więc potrzebuje kogoś, kto go zastąpi na obecnym stanowisku. - Mam dla ciebie propozycj ę, Lars - powiedział uprzejmym tonem, trzymaj ąc w dłoni kieliszek wina. - Z tych, których się nie odrzuca.
Ale Johansson odmówił. - Jestem policjantem - powiedział. - Zostałem nim, bo marzyłem, żeby aresztować pijaków w knajpach. Wprawdzie teraz zajmuj ę się czym innym, ale wiem, że to tylko na jakiś czas. - Zastanów się jeszcze - powiedział znajomy. Wyglądał na zdumionego. &
Jarnebring miał tego popołudnia mnóstwo spraw na głowie. Najpierw zwyczajowa odprawa ze współpracownikami z wydziału kryminalnego. Omówili bieżące sprawy. Potem miał powalczyć z włamaniami do samochodów, bo ich liczba w ostatnim czasie znacznie wzrosła. Zamówił coś w rodzaju budki, w której mogliby się ukryć jego wywiadowcy, żeby nie marznąć na mrozie, bo źle to wpływało na ich chęć zbierania informacji. Całe wyposażenie pożyczył z wydziału narkotykowego: kamery, mocno powiększaj ące lornetki i lepszy sprzęt łącznościowy. Może w końcu dobierze się tym łobuzom do skóry. Zjadł w domu szybki lunch, wyłączył telefon i zapalił nad drzwiami czerwoną lampkę. Teraz będzie mógł się zająć dochodzeniem w sprawie śmierci Krassnera. Samobójstwo, pomyślał z przekonaniem, po czym zadzwonił do zakładu medycyny sądowej w Solnie, żeby się dowiedzieć, jak poszło. Znakomicie, usłyszał od lekarza dyżurnego. Już z samego rana przeprowadził sekcj ę. Na ciele zmarłego nie znaleziono żadnych śladów oprócz tych, które mogły powstać jedynie w sposób naturalny. - W sposób naturalny? - spytał Jarnebring. - Tak naturalna sposoba jak wtedy, gdy ktoś spada z pięćdziesiąt metrów prosto na ulica odparł lekarz i roześmiał się. Pochodził z Jugosławii. Wszyscy nazywali go Zblazowany. Znany był z tego, że uwielbiał żarty, pod warunkiem że nikt nie żartuje z niego. - Głowa zmiaszczony, a oprócz tego trzydzieści inne obrażenia. My, ludzie, nie umimy latać. To prawda, pomyślał Johansson i westchnął cicho. - Co zrobić z jego ubranie? - spytał lekarz. - Mam tu ciągla jego buty i ubrania. Pieprzone, leniwe barany, pomyślał Johansson. Tymi epitetami obdarzył policjantów z laboratorium kryminalistycznego. - A ci z laboratorium nie zabrali tego, kiedy pobierali odciski palców? - spytał lekarza. - Zapomnieli ubranie. Spieszyli sie. - No to wyślę samochód - powiedział Jarnebring i zaczął powoli wyciągać kabel z gniazdka. - Wspaniale. Wyśle zaraz wynika wstępny oględzina. Samobójstwo. My, ludzie, nie umimy latać.
- Dzięki - powiedział Jarnebring i odłożył słuchawkę. &
Jarnebring kazał Oredssonowi i Stridhowi przywieźć ubrania i buty Krassnera. Później mieli wszystko zawieźć szefowi wydziału kryminalnego. Stridh został w samochodzie, wszystkim zajął się Oredsson. Jego sprawa, sam to zaproponował, pomyślał Stridh, obserwując wejście do zakładu medycyny sądowej. Będziemy tak łazić chyba cały dzień, pomyślał ponuro. Kiedy wrócili do komendy, Oredsson pojechał windą na górę, żeby przekazać Jarnebringowi dwie torby. Sam to zaproponował, powtórzył z ponurą miną Stridh. Siedział w samochodzie, zatopiony w myślach. &
Gdzie ja go widziałem?, zastanawiał się Jarnebring. Patrzył na mocno zbudowanego młodego policjanta stojącego w drzwiach jego gabinetu. Rozmawiał właśnie przez telefon, więc dał mu tylko znak, żeby usiadł. - Zadzwonię do ciebie później - rzucił i odłożył słuchawkę. - Słucham - powiedział, patrząc na gościa. - Kazał nam pan przywieźć te ubrania z zakładu medycyny sądowej. Należały do tego samobójcy, co w piątek wyskoczył z akademika. - Połóż wszystko na krześle - powiedział Jarnebring i zaczął wykręcać numer osoby, z którą wcześniej rozmawiał. - Myślałem o tych butach - powiedział Oredsson. W rękach trzymał mniejszą torbę. - Tak? - odparł Jarnebring. Przez przezroczystą, zapieczętowaną torbę widać było dwa wielkie buciory. - Wydaje mi się, że to nie są zwykłe buty - powiedział z wahaniem Oredsson. - Że nie są zwykłe? - powtórzył Jarnebring i odłożył słuchawkę na widełki. Pochylił się na krześle i spojrzał na młodego policjanta. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Niech pan zajrzy do tej gazety - odparł Oredsson i rozłożył przed nim grube czasopismo w kolorowej okładce. W tym momencie zadzwonił telefon. - Połóż ją na krześle - odparł Jarnebring i podniósł słuchawkę. - Jarnebring - powiedział krótko i zdecydowanym gestem nakazał Oredssonowi wyjść z pokoju. Kogo oni dziś przyjmują, pomyślał poirytowany. &
- Zastępca komendanta jest na mieście - odpowiedziała chłodnym tonem sekretarka Johanssona. - Miał do załatwienia kilka pilnych spraw. Nie, dzisiaj już nie wróci. Można go zastać jutro o ósmej. Tak, obiecuję, przekażę, że pan dzwonił. Odłożyła słuchawkę i zanotowała na kartce: „Dzwonił komisarz Bo Jarnebring. Prosi, żeby pan do niego zaraz oddzwonił. Mówi, że to ważne. Zostawił numer”. Popatrzyła na zegarek i zapisała na kartce godzinę: 15.33. Jarnebring, pomyślała. Jak on został komisarzem? &
Jarnebring miał lekko zaczerwienione policzki i uszy. Po prostu bardzo się zdziwił, choć niemal nigdy mu się to nie zdarzało. Zdarzało się, że wpadał w złość, fakt, ale coś takiego jak zdumienie zostawiał dzieciom i intelektualistom. Przed nim, na stole, leżała przezroczysta torba z rozerwaną plombą. W środku znajdował się ogromny lewy but. Obok torby stał prawy, a tuż przed nim leżał rozłożony ilustrowany magazyn, który w siedzibie policji właściwie nie powinien się znaleźć. I jeszcze klucz przypominający te, których używa się do zamykania skrytek bankowych, a także niewielki kawałek papieru z dwiema linijkami ręcznie napisanego tekstu. Jarnebring spojrzał na kartkę. Co to jest, do cholery?, pomyślał. Chyba ktoś sobie robi ze mnie jaja. A właściwie z nas, poprawił się. Wtorek, 26 listopada Johansson obudził się dość późno. Kiedy rozsunął firanki w oknie sypialni, pomyślał, że o tej godzinie zazwyczaj jest już w drodze do biura. Na błękitnym niebie świeciło blade poranne słońce, a termometr za oknem pokazywał dwa stopnie ciepła. Wspaniale, pomyślał, najwyższy czas zacząć żyć jak ludzie. Najpierw prysznic, potem śniadanie i poranna gazeta, a na koniec orzeźwiający spacer do pracy. Do tej pracy, w której można osiągnąć sukces, pod warunkiem że się należycie o siebie dba, tak jak on dba o siebie. Szef biura, pomyślał z zadowoleniem. A jak zacznę się rozpychać, dostanę kopa w górę i latem zostanę komendantem głównym policji. Ustanowił nowy rekord na trasie od mieszkania przy Wollmar Yxkullsgatan do głównego wejścia do komendy głównej przy Pohlhemsgatan. To chyba przez to pływanie, pomyślał ze zdumieniem, gdy wchodząc do sekretariatu, po raz kolejny spojrzał na zegarek. Zawsze ten sam chłodny uśmiech, pomyślał, gdy sekretarka wręczała mu pakiet przesyłek i dokumentów. Nie był to jednak uśmiech groźny. - Komendant główny prosił przekazać, że jest bardzo zadowolony z pańskiego raportu powiedziała sekretarka. Wcale się nie dziwię, pomyślał. - Dzwonił komisarz Bo Jarnebring, i to kilka razy. Wczoraj po południu i dwa razy dziś rano. Wyczułam w jego głosie, że to ważna sprawa. - Zadzwoń do niego i połącz mnie - odparł Johansson. To przywilej szefa, pomyślał, siadaj ąc za biurkiem. Kopę lat - Long time no see* - powiedział Jarnebring, a jego głos zabrzmiał nieoczekiwanie radośnie. - Może byśmy się spotkali? - spytał Johansson. - Jak najbardziej. - Masz jakąś propozycję? - spytał Johansson i zerknął na stojący na biurku kalendarz. Trzeba trochę oczyścić atmosferę, pomyślał. - Za kwadrans u mnie - powiedział Jarnebring. - Poproszę któregoś z chłopaków, żeby cię podrzucił. Jeśli potrzebujesz odmiany, to zamiast taksówką pojedziesz sobie radiowozem. - Czy coś się stało? - spytał zdumiony Johansson.
- Szczerze mówiąc, nie wiem - odparł Jarnebring. - Mam nadzieję, że mi pomożesz w pewnej sprawie. Jeśli więc pan naczelnik zechce się do mnie pofatygować, zaraz wstawię wodę na kawę. Ktoś albo coś musiało skruszyć jego serce, pomyślał Johansson, widząc, jak jego najlepszy przyjaciel idzie w jego stronę korytarzem. Na dodatek zamiast uścisnąć mu dłoń, Jarnebring zafundował mu niedźwiedzi uścisk. - Chodźmy do mnie - powiedział z tym swoim złowieszczym uśmiechem. - Nie chciałbym, żeby ktokolwiek widział, jeśli nagle się rozbeczę. Urosłeś, Lars - dodał i spojrzał na gościa. - Zaczynasz mieć prawdziwe muskuły, typowe dla twojego stanowiska. Gdyby ci się obluzował ten guzik od marynarki i walnął mnie w głowę, Backstrom i inni geniusze mogliby zacząć cię podejrzewać o popełnienie zbrodni. Johansson odstawił filiżankę z kawą i uśmiechnął się mniej obojętnie, niż zamierzał. Do rzeczy - Okej, Bo - powiedział. - Let’s skip the Buli*, jak mawiają Amerykanie. Opowiadaj, zanim pękniesz. Jarnebring skinął głową i sięgnął po leżącą na biurku cienką teczkę. - John P. Krassner. Jonathan Paul Krassner, urodzony w pięćdziesiątym trzecim, obywatel USA, według jeszcze niepotwierdzonych danych niezależny dziennikarz z miejscowości Albany w stanie Nowy Jork, dwie godziny jazdy na północ od miasta o tej samej nazwie - powiedział Jarnebring i znowu zerknął w dokumenty. - Przyjechał do Szwecji przed sześcioma tygodniami. - No proszę - powiedział zdumiony Johansson. A co to wszystko ma wspólnego ze mną?, pomyślał. Jarnebring pochylił się nad biurkiem, wsparł się na potężnych ramionach i spojrzał na przyjaciela. - Skąd go znasz? - spytał. O co mu chodzi?, zdziwił się Johansson. - Nie mam zielonego pojęcia - powiedział. - Nie znam go i o ile dobrze pamiętam, nigdy go nie spotkałem. Nie przypominam sobie takiego nazwiska. Może jednak mógłbyś… - Spokojnie. - Jarnebring uśmiechnął się i uniósł rękę w obronnym geście. - Zapomnij o tym i zanim się wściekniesz, jak ostatnim razem, proponuj ę, żebyś się cofnął, posłuchał mnie i żebyśmy sobie wzajemnie pomogli. - A niby dlaczego? - spytał Johansson, sadowiąc się wygodnie na krześle. - Zajmie ci to tylko pięć minut - odparł Jarnebring. - A ja naprawdę potrzebuję twojej pomocy. - Okej - zgodził się Johansson. - No to zaczynaj. - Mniej więcej za cztery ósma w piątek wieczorem wspomniany Krassner wypadł ze swojego pokoju na piętnastym piętrze akademika przy Valhallavagen. Wynajmował to mieszkanie i jestem pewien, że załatwiła mu to jakaś międzynarodowa studencka agencja nieruchomości. Nazwę firmy mam gdzieś w papierach. Nieważne - dodał Jarnebring i
spojrzał na sufit. Próbował zebrać myśli. - Zbrodnia, samobójstwo, nieszczęśliwy wypadek - powiedział Johansson. - Na czym polega problem? - Z dużym prawdopodobieństwem to samobójstwo - odparł Jarnebring. - Ofiara zostawiła między innymi list pożegnalny. Technicy dzwonili dziś rano i potwierdzili, że znaleźli na nim jego odciski. A jeśli tam są, to znaczy, że sam ten list napisał. - Mówisz o odciskach palców ofiary? Chcesz powiedzieć, że są tam odciski palców ofiary? A skąd wiesz, że odciski ofiary są odciskami ofiary? - To jego odciski - upierał się Jarnebring. - Dostałem potwierdzenie faksem, z ambasady. - Mieli tam odciski Krassnera? Był karany? - Nie. - Jarnebring potrząsnął głową. - Ale domyślam się, że oni tam biorą odciski od wszystkich. Jemu pobrali, kiedy dorabiał sobie na jakimś lotnisku. Nie pisnęli ani słowem, że ma za sobą kryminalną przeszłość, czy coś w tym stylu. Wszystko wskazuje na to, że to zwykły drań. - Samobójstwo - powtórzył Johansson. - Gdzie tu problem? - Trochę ich jest. - Jarnebring wzruszył ramionami. - Po pierwsze nie wiemy, kim jest, ale ambasada obiecała, że pomoże nam się dowiedzieć. Obiecali, że porozmawiają z ludźmi, z którymi pracował. Może czegoś się o nim dowiedzą. - Okej. - Tamtego dnia wybiegł z budynku, a potem szybko wrócił. Jarnebring złożył krótką relację z biegu Krassnera i ze swojej rozmowy z profesorem Lidmanem. - Lidman twierdzi, że to dość typowe zachowanie. Facet chodzi zadowolony i wesoły, uśmiecha się do wszystkich… nazywają to uśmiechniętą depresją. I nagle trach!, dłużej tego nie wytrzymam, odbiorę sobie życie. Mogą się zachowywać zupełnie irracjonalnie, choć sprawiają wrażenie całkiem normalnych. - Kupuję tę wersję - powiedział Johansson. Przypomniał sobie kuzyna, który w urodziny swojej córki w świetnym humorze wyszedł z uroczystości, poszedł do garażu i się powiesił. - Zostaje jeszcze kwestia buta - powiedział Jarnebring i przedstawił Johanssonowi dwie teorie: swoj ą i Hultmana, chociaż o Hultmanie nie wspomniał. - To się trzyma kupy - odparł Johansson. - Zgadzam się z twoją wersją. To samobójstwo. Zerknął na zegarek. But odbił się od występu, od balkonu albo może od jakiej ś budki dla ptaków, którą jakiś student biologii przybił przy oknie, pomyślał i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Jasne - powiedział Jarnebring. - Trzymało się aż do wczorajszego popołudnia, kiedy ten pieprzony but znowu zaczął mnie straszyć. Spojrzał na Johanssona, a w jego spojrzeniu była powaga i prawdziwa troska.
- To znaczy? - Czy widziałeś kiedyś ten szmatławiec? - spytał Jarnebring i podał mu sierpniowy numer amerykańskiego miesięcznika „Soldier of Fortune”. - „Soldier of Fortune” - powiedział Johansson. Spojrzał na okładkę i skrzywił się na widok pozorujących dziką strzelaninę zamaskowanych postaci. - Czy to nie jedno z tych amerykańskich faszystowskich piśmideł? - Yes. Przyniósł mi je młody policjant z policji porządkowej. W ich pokoju socjalnym leży tego pełno: „Soldier of Fortune”, „The Minuteman”, „Guns and Ammo”, „The Survivalist” i tak dalej - wyjaśniał Jarnebring. Zupełnie niepotrzebnie, bo Johansson świetnie znał angielski. -To typowe amerykańskie prawicowo-ekstremistyczne szmaty. Kierowane do maniaków broni, dawnych członków Klanu i tych, co to by chętnie postrzelali i powalczyli. I nie chodzi mi o tych socjaldemokratycznych wymoczków, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie, pomyślał Johansson, bo czy w pokoju socjalnym na komendzie w Szwecji można spotkać takich ludzi? - Jest w nich pełno ogłoszeń o sprzedaży broni, informacji o tym, jak przeżyć w trudnej sytuacji, co zrobić, gdy nadejdą Rosjanie, jak zostać najemnikiem i jak poradzić sobie z policj ą, a także jak uniknąć płacenia podatków. Tak. Można tam znaleźć właściwie wszystko - zakończył Jarnebring. - A jak ma się do tego nasz but? - Otwórz na stronie osiemdziesiątej dziewiątej, z ogłoszeniami. Jest tam ogłoszenie firmy StreetSmart, w skrócie SS. Johansson szybko je znalazł. Firma oferowała wszystko, czego potrzeba, żeby przeżyć w „dżungli, w której my, ludzie, musimy żyć”. Ogłoszenie to - ze względu na kontekst nie starano się nawet tego ukryć - wydrukowano taką samą czcionką jak litery SS w niemieckim słowie Standartenstaffeln, które niemieccy faszyści nosili na mundurach. - Nadal nic nie rozumiem - stwierdził Johansson. - Popatrz na but - odparł Jarnebring i pokazał mu wielki but z brązowej skóry na dużym obcasie. - To taki sam but jak ten, co przypadkiem trafił w głowę psa. Przycisnął kciukiem zelówkę i pociągnął prawą ręką za obcas. Wypadł z niego metalowy kluczyk, a za nim kawałek papieru, wielkości wizytówki. - Sezamie, otwórz się - powiedział i uśmiechnął się z zadowoleniem. - But słynnej firmy StreetSmart z wydrążonym obcasem. To chyba kluczyk od skrytki bankowej albo od boksu w przechowalni bagażu, gdzieś na terenie Stanów Zjednoczonych. Ambasada już się zajmuje tą sprawą, a ja spokojnie czekam. - Aha - powiedział krótko Johansson. Bo co innego mógł powiedzieć? Widział i słyszał gorsze rzeczy. - A co jest w drugim bucie? - Tamten był pusty. - Jarnebring potrząsnął głową. - Doszedłem więc do wniosku, że facet był praworęczny. Johansson skinął głową. To słuszna teza, pomyślał.
- A nie chcesz się dowiedzieć, co jest napisane na kartce? - spytał Jarnebring i spojrzał na Johanssona wzrokiem pełnym oczekiwania. Ale nie wyglądało na to, żeby Johansson nie mógł się doczekać. Wzruszył tylko ramionami. Jarnebring podał mu więc kartkę, na której ktoś napisał odręcznie dwie linijki: „An honest Swedish Cop. Polis Intendent Lars M. Johansson Wolmar Yxkulls Gata 7 A, 116 50 Stockholm “. Johansson znowu zerknął na kartkę. Z przyzwyczajenia chwycił ją ostrożnie kciukiem i palcem wskazującym. W tym wypadku raczej niepotrzebnie. Sądząc po szaro-czarnych smugach po pędzelku ktoś zdążył już zabezpieczyć odciski palców. Wygląda jak wizytówka, pomyślał. Około pięciu centymetrów na osiem. Spojrzał na Jarnebringa. Miał taką samą minę jak dzieci, które są jeszcze małe i nie mogą się doczekać wigilijnego wieczoru. - Ktoś sobie chyba z nami pogrywa - powiedział. - To znaczy ze mną - poprawił się. - Na początku też tak sądziłem, ale teraz jestem absolutnie pewien, że napisał to Krassner. - No to opowiadaj - odparł Johansson i odchylił się na krześle. Nie mógł się jednak powstrzymać, żeby nie rzucić wzrokiem na kartkę. Na początku Jarnebring wyraził to samo przypuszczenie co przed chwilą Johansson. Kiedy zebrał informacje i ustalił, że Oredsson przywiózł buty i ubrania Krassnera i zostawił je w jego pokoju i że ten sam Oredsson należał do patrolu, który jako pierwszy znalazł się na miejscu zdarzenia, i że to on włożył but do plastikowej torby, a potem wysłał go razem ze zwłokami do zakładu medycyny sądowej, sprawa wydała mu się jasna i jednoznaczna. Już ty mnie popamiętasz, pomyślał, i dziesięć minut później Oredsson i Stridh czekali na korytarzu przed jego gabinetem. Jako pierwszy wszedł Oredsson. Jarnebring maglował go przez kwadrans, ale ani słowem nie wspomniał o obcasie. Oredsson poczerwieniał na twarzy, spocił się i wyglądał na przestraszonego. Jedna rzecz była oczywista: nie miał zielonego pojęcia, o czym Jarnebring mówi. Chyba naprawdę jest niewinny, stwierdził w końcu Jarnebring. Odesłał Oredssona i wezwał Stridha. Ale ani Oredssona nie przeprosił, ani nie wyjaśnił, o co chodziło. - I dlatego zadzwoniłem do Rosengrena - powiedział Jarnebring. - Do Rosengrena - zdziwił się Johansson. - To on nie jest na emeryturze? Przecież ma dzisiaj chyba ze sto lat. - Dyskrecja to sprawa honoru - stwierdził krótko Jarnebring. - Nie ufam tym dupkom z laboratorium. Gadają i rozpowiadają, co im ślina na język przyniesie. Rosengren to najlepszy policjant, jakiego znam. I nie ma stu lat, tylko siedemdziesiąt pięć. A poza tym umie trzymać język za zębami. - Ale dotarliście do laboratorium? - spytał zdumiony Johansson. - Przecież na papierze są ślady po pędzelku. Po palcach. - Widzę, że nigdy nie byłeś u Rosengrena. On nie mieszka w mieszkaniu, tylko w czymś, co przypomina laboratorium kryminologiczne. Facet zarabia krocie na robieniu ekspertyz dla prywatnych zleceniodawców. Oferuje pełny zakres: od odcisków palców pracowników
firm zostawionych na słoiku z dżemem aż po listy żonatych facetów, którzy mają na boku kochanki. - Myślałem, że jest grafologiem. - Tak, oczywiście, najlepszym, jakiego znam - potwierdził Jarnebring i skinął głową na znak, że nie zniesie w tym względzie sprzeciwu. - Zwykły odcisk palca to dla niego bułka z masłem. Zabrałem ze sobą odciski Krassnera i różne napisane ręcznie notatki, które znalazłem w jego papierach. - No i? - To wyłącznie odciski Krassnera i pasują tam, gdzie powinny. - A charakter pisma? - spytał Johansson. - Też jego, typowo amerykański. Johansson po raz kolejny spojrzał na kartkę i skinął głową. Zrozumiał, co Jarnebring ma na myśli: sposób, w jaki Krassner zapisał jego stanowisko, cyfry, adres. - Wygląda na to, że Krassner cię lubił - powiedział Jarnebring i roześmiał się głośno. - A ty oczywiście nie masz pojęcia dlaczego? - Nie mam nawet bladego. - Johansson potrząsnął głową. - Chętnie bym przeczytał list, który napisał. - Oczywiście - odparł Jarnebring i podał mu kartkę formatu A4 w plastikowej koszulce. Już myślałem, że nigdy o to nie zapytasz. - Czy Krassner znał szwedzki? - spytał Johansson ze zdziwieniem, gdy zobaczył napisany na maszynie tekst. - Nie - odparł Jarnebring i potrząsnął głową. - To, co ci dałem, to tłumaczenie. Laboratorium nie odesłało mi jeszcze oryginału. A informacj ę o odciskach przekazali mi przez telefon. Parszywe lenie. - Żachnął się. - Czemu nie zabrali ubrań, skoro tam już byli i zabezpieczali odciski? - Kto to przetłumaczył? - spytał Johansson. - Hultman. - Co? Hultman? - Tak, ale on zna angielski lepiej niż ty, więc nie musisz się niepokoić. Ale będę, pomyślał Johansson i zaczął czytać. Tekst był krótki: „Żyłem między tęsknotą lata a chłodem zimy. Kiedy byłem młodszy, myślałem czasem, że gdy przyjdzie lato, zakocham się w kimś i dopiero wtedy zacznę żyć naprawdę. Kiedy jednak zrobiłem już wszystko, co miałem do zrobienia, lato dobiegło końca i został tylko chłód zimy. Nie o takim życiu myślałem “. Dziwne, pomyślał Johansson. Brzmi to zupełnie jak wiersze, które pisywałem w młodości i które spaliłem, gdy podrosłem. - Wygląda mi na wrażliwego typa - powiedział Jarnebring.
- Ale właściwie ocenił szwedzką policję - odparł Johansson i wstał z krzesła. - Może byśmy zjedli dziś razem kolację? - Chętnie - zgodził się Jarnebring. - Jeśli obiecasz, że nie zaczniesz rzucać porcelaną. - O wpół do ósmej w knajpie w mojej dzielnicy - zakończył Johansson. - Ja stawiam, więc nie musisz się stresować. - Aha, więc to tutaj ciągniesz wszystkie swoje panienki - powiedział Jarnebring, kiedy o ustalonej godzinie siedli przy ulubionym stoliku Johanssona w jego ulubionym lokalu. - No… aż tyle ich nie ma - odparł Johansson. - Widzę, że serwują tu włoskie jedzonko - powiedział Jarnebring i otworzył wielkie menu. Nie sprawiał wrażenia zachwyconego. - Tak, i uważam, że od czasu do czasu powinieneś tu wpaść. Ale ponieważ to ty miałeś tu ze mną przyj ść, dokonałem pewnych zmian organizacyjnych. Dostaniesz wysmażony antrykot z puree ziemniaczanym i deser. Będzie ci smakował. Taką mam w każdym razie nadzieję. Nie dostaniesz natomiast na przystawkę śledzia, bo nie chciałem ranić w ten sposób kulinarnego smaku właściciela lokalu. Przyniosą ci za to wyśmienitego łososia. Zresztą świetnie nadaje się do wódeczki. - Nie sądziłem, że w takim lokalu będą wiedzieć, co to jest wódeczka. - Przychodzę tu od dnia, kiedy ten lokal otwarto, więc na pewno wiedzą, o czym mówię. Przyniosłem nawet kilka własnych kieliszków do wódki, takich kryształowych, na wysokiej nóżce, z jakich piję w domu. Odziedziczyłem z pół tuzina takich po ciotce. Opowiadałem ci kiedyś o niej? Opowiadał mu o niej więcej niż kilka razy, ale skinął głową, zachęcając go, żeby mówił dalej. - Szkoda, że jej nie znałeś. Ta kobieta nie dała sobie w kaszę dmuchać. W czasach kiedy jeszcze kupowało się alkohol na książeczkę, prowadziła hotel w Kramfors. Kieliszki mają pojemność siedemdziesięciu pięciu gramów. Prawdziwa baba, z krwi i kości. Jarnebring potrząsnął głową. Sprawiał wrażenie wzruszonego. - Lars, drogi przyjacielu, czy wiesz, kim ty jesteś? Tak w głębi duszy? Johansson potrząsnął głową. - Nie jesteś jakimś tam urzędasem z komendy policji. W głębi duszy jesteś norrlandzkim chłopem, jednym z tych spryciarzy, którzy maj ą hektary lasów i tartak nad rzeką. Gdybyś się urodził sto lat wcześniej, siedziałbyś teraz w operowym barze i popijał z Zornem i chłopakami, a nie z jakimś tam gliniarzem. Epoka świętego spokoju, epoka Rydberga i Berna… A tak na marginesie to ty nie mówisz o mnie, tylko o moim dziadku i starszym bracie, pomyślał Johansson. Poza tym źle mnie oceniasz. Ale tego już nie powiedział. - Moi panowie - przerwał im właściciel lokalu z lekkim ukłonem. - Oto marynowany łosoś, specjalność naszego lokalu.
Mówiąc to, postawił przed nimi talerzyki. Leżały na nich duże różowe plastry łososia z delikatnymi białymi strzępkami, a obok plasterki cytryny i pojedyncze listki różnych przypraw. Wszystko skropione oliwą z oliwek. - A teraz coś do picia, moi panowie. Jeden z kelnerów przyniósł tacę z dwoma wielkimi szklankami piwa i dwoma stożkowatymi kieliszkami. Wprawnym ruchem postawił je przed Jarnebringiem i Johanssonem. Potem cofnął się i lekko ukłonił. - Życzę panom smacznego. Jarnebring skinął Johanssonowi głową i ujął kieliszek prawą ręką. - Na zdrowie! - Świetne - stwierdził Jarnebring, gdy już zjadł zakąskę i wypił dwie kolejki wódki z kieliszka ciotki Jenny. Zanim zabrał się za łososia, cytrynę i warzywa odłożył do popielniczki. Potem rozmawiali o dawnych czasach. A ponieważ byli najlepszymi przyjaciółmi, w sposób całkiem naturalny i oczywisty nawiązali do dnia, kiedy każdy z nich poszedł własną drogą. Johansson zaczął się piąć w górę, a Jarnebring stanął w miejscu. Od czasu gdy jeździli wozami policyjnymi i na patrolach dzielili się kawą, minęły lata, ale gdy czasem spotykali się w wolnych chwilach, najchętniej rozmawiali o czasach, kiedy pracowali razem. Kiedy tak rozmawiali, przewijały się stale te same wątki: w dawnych czasach w wydziale zabójstw i w sekcji rozpoznania było o wiele lepiej, bo generalnie rzecz biorąc, lepiej było w całej policji. Nawet przestępców łatwiej było wtedy zrozumieć. - Pamiętasz Morderczego Ottona? - spytał Jarnebring. - I Szeryfa. - I Dahlgrena, i Mattsona - wymieniał Johansson z nostalgią. - I Małego Góstę, Ciemnego, Noża, Bongisa… Pamiętasz Bongisa, Astroma i Salle? Kiedy robiliśmy nalot, nasi ludzie zatrzymywali na początku zazwyczaj Sallego. Przez ten jego wygląd. Mówiliśmy na niego Komisarz Toivonen, bo wyglądał jak zwykły pijaczek z Karelii, który spóźnił się na powrotny prom do Finlandii. Wszyscy wymienieni byli kiedyś w policji prawdziwymi legendami. Byli naczelnikami wydziałów i po wielu latach odeszli ze służby albo przeszli na emeryturę. Ale nikt nigdy nie widział, żeby siedzieli w parku i karmili gołębie. - Strasznie upierdliwi - powiedział Jarnebring. - Ale dobrzy policjanci. - Wiedzieli, co dobre, a co złe, co słuszne, a co nie. Dzięki temu potrafili oddzielić rzeczy ważne od drobiazgów - powiedział Johansson. Coraz wyraźniej czuł, jak wpływa na niego to, co pił z kieliszka ciotki Jenny, i dlatego starał się utrzymywać rozmowę na przyzwoitym poziomie. Przecież jest wtorek, pomyślał. Nie mogę się upić w samym środku tygodnia. Chociaż siedzę tu z najlepszym przyjacielem i nie widzieliśmy się od tak dawna, że… - Eva-Lena - przerwał mu Jarnebring. - Pamiętasz ją? - Eva-Lena? - powtórzył Johansson. Uważał, że byłoby rzeczą całkowicie naturalną, gdyby w policji pracowali sami mężczyźni, ponieważ przestępstwa w dziewięćdziesięciu
dziewięciu procentach popełniają mężczyźni, ale nigdy by się z takimi poglądami nie zdradził. Zaczął gorączkowo grzebać w pamięci. - No, Eva-Lena, ta cizia, która została szefem sekcji rozpoznania wydziału narkotykowego. Była pierwszą kobietą komisarzem w sekcji rozpoznania w Sztokholmie. A może nawet w całym kraju. Niewysoka, jasna dziewczyna, może trochę zbyt szczupła, ale słodka. A klęła jak szewc. Na pewno ją pamiętasz… Johansson nagle sobie przypomniał. W jakiejś podbramkowej sytuacji oddelegowano go na jakiś czas z wydziału rozpoznania do narkotykowego. Pierwszej nocy nawalił podczas rutynowej obserwacji. Spalił całą akcję. Przestępca go przechytrzył. Trochę wcześniej rzuciła go żona, a on od tej pory nie mógł spać, bo gdy już zasypiał, dzwoniło któreś z dzieci i natychmiast zaczynało zrzędzić, jeszcze zanim sam zdążył cokolwiek powiedzieć. Natomiast jego była żona odkładała słuchawkę, zanim… Nieważne. W każdym razie spalił akcję, a następnego ranka usłyszał, co o tym myśli jego nowa szefowa. - Jak, do cholery, wyjaśnisz to, co się stało? - spytała. Problemy osobiste, pomyślał Johansson. Tego nauczył się w szkole. Kiedy jednak zaczął pracować w policji, zrozumiał, że to lipa, więc tym razem tak nie powiedział. - Był lepszy ode mnie - stwierdził. Jeden zero dla niej, pomyślał, widząc, jak ją ta odpowiedź zdumiała. - Lepszy od ciebie? Ale chyba wszyscy są lepsi od ciebie? Nie mam racji? Słyszałam, że jesteś cholernym dupkiem. Tak mówią moi ludzie: że z wydziału rozpoznania przyszedł do nas cholerny dupek, bo ktoś chciał nam zrobić na złość. A tobie powinno się wyszorować gębę szarym mydłem, pomyślał Johansson. Ale tego też nie powiedział. - Prawie nikt nie jest lepszy ode mnie - odparł z norrlandzkim akcentem i spojrzał jej prosto w oczy. Trzeba przyznać, że wytrzymała jego spojrzenie, ale to starcie przegrała, bo to ona odezwała się pierwsza: - Okej. Dostaniesz jeszcze jedną szansę. Bądź tutaj o siódmej. Ale Johansson poszedł do swojego bezpośredniego przełożonego, jednej z legend dawnej policji. Rozmawiając z nim, zastosował najprostszą metodę. - Ona opowiada o nas straszne bzdury. O nas i o tobie, a to mi się bardzo nie podoba. Ostatnie słowa wypowiedział z mocnym norrlandzkim akcentem. - Co za suka - powiedział przełożony i poczerwieniał z oburzenia. Zaczął wykręcać numer swojego najlepszego kumpla, który kiedyś uprawiał zapasy, podobnie jak on i szef wydziału kryminalnego. - Zostaniesz u mnie, chłopie - skinął głową Johanssonowi. - To wszystko przez tych pieprzonych socjaldemokratów - oznajmił. Trzeba być głupim socjaldemokratą, żeby wpaść na coś tak głupiego, jak zatrudnianie bab w policji. Zaśmiał się i skinął Johanssonowi, że może już odejść. Cholerny Lapończyk, pomyślał z
sympatią, kiedy Johansson zniknął za drzwiami. - Tak, pamiętam ją - powiedział Johansson. - Niezła była. Naprawdę dobra, prawie tak dobra jak ty i ja. - Przypomniał sobie, że próbowała mówić jak oni i zachowywać się jak oni i wszystkie inne chłopaki, ale któregoś dnia nagle po prostu zniknęła. - Co się z nią stało? - spytał Jarnebringa, chociaż znał odpowiedź. Jarnebring tylko wzruszył ramionami. - Zniknęła, odeszła, nobody knows - stwierdził. Jak można zatrudniać w policji kobiety, pomyślał Jarnebring, ale ponieważ Johansson był wyższy stopniem i tkwił drugą nogą w polityce, nie odezwał się. - Na zdrowie - powiedział Jarnebring i uniósł kieliszek. - Za zdrowie wszystkich chłopaków z wydziału rozpoznania i za stare dobre czasy. Kto mi znowu dolał wódki?, zdziwił się trochę zdezorientowany Johansson. Ktoś to musiał zrobić, bo kieliszek ciotki Jenny wypełniony był aż po brzegi. - Gustav Adolf Nilsson - mówił z uśmiechem Jarnebring, kiedy już zjedli główne danie. Johansson zamówił wino, a Jarnebring piwo. Było jeszcze to, co miał w kieliszku ciotki Jenny. -Gustav Adolf Nilsson, urodzony w 1930 roku. - Twój świadek - odparł Johansson. - Facet z psem, który dostał butem w głowę. Tajemnicza historia, pomyślał. Prawdziwa zagadka, jak z kryminału. - Nazywają go Vindeln, pamiętasz go? Minęło już dziesięć lat, odkąd zajmowaliśmy się włamaniem przy placu Odenplan i podwójnym zabójstwem. Dam sobie rękę uciąć, że sprawcą był ktoś z bezpieki. Pamiętasz tę sprawę? - Tak, Vindelna pamiętam - odparł Johansson, choć o pozostałych aspektach sprawy wolał zapomnieć. - To chyba ten pijaczek, który znał ofiarę? - Pijaczek. Ale dzisiaj to my wyglądamy na lepszych pijaków niż on. Tak, Gustav Adolf Nilsson to nasz Vindeln - dodał. - Sądziłem, że już dawno zapił się na śmierć - zdziwił się Johansson. - Tak w każdym razie wtedy wyglądał. - Nixon pixon - stwierdził Jarnebring i potrząsnął głową. - Pół roku później dostał spadek po najstarszej siostrze, jedynej rodzinie, jaka mu wtedy jeszcze pozostała. Wyszła za mąż za członka Kościoła zielonoświątkowców, który prowadził hurtownię artykułów żelaznych i był od niej dwa razy starszy. Był szwagrem Vindelna, ale kiedy jego siostra wpadła mu w łapy, wycyganił od niego drugą część domu, która do niego należała, i od tej pory panowie przestali się widywać, jeśli mogę to tak określić. Któregoś dnia facet zmarł, a kiedy dziesięć lat później przyszła kolej na wdowę, przekazała cały maj ątek Vindelnowi, chociaż przez dwadzieścia lat nie dawała znaku życia. Baba miała chyba wyrzuty sumienia. - Co za cholerna historia - powiedział Johansson, wkładając w to stwierdzenie wszystkie swe uczucia. - Jasne. Kiedy byliśmy u niego, żeby go przesłuchać w sprawie psa, wydawało mi się, że
skądś go znam. Ale dopiero Hultman uporządkował całą tę układankę, kiedy wracaliśmy na komendę. Aha, więc Hultman też tam był, pomyślał Johansson, ale nic nie powiedział. - Nic dziwnego - mówił dalej Jarnebring. - Bo w porównaniu z tym, jak wyglądał dziesięć lat temu, dzisiaj prawdziwy z niego sportowiec. Szczupły, podstarzały, typ sportowca z Norrlandu. Siostrunia zostawiła mu kupę szmalu, a on od tej pory nie wziął do ust nawet kropli. Podobno powiedział, że jak ma tyle forsy, to po prostu musi przestać pić. A potem, z dnia na dzień, swoim starym kumplom od kieliszka powiedział po prostu żegnam. Mieszka tak jak dawniej, w swoim starym mieszkaniu przy Surbrunnsgatan, chociaż teraz domem zarządza wspólnota mieszkaniowa. Połączył swoje mieszkanie z sąsiednim, wyburzył ścianę i wszystko przebudował. Został skarbnikiem wspólnoty i nie bierze do ust ani kropli alkoholu. - Co za historia - zdziwił się Johansson. - Vindeln, ten stary pijaczyna? - No właśnie - odparł Jarnebring. - Zapomniałem ci powiedzieć, że cały czas myślę o tym bucie. Tajemnicza sprawa. Jarnebring potrząsnął całym ciałem. A ponieważ pochylił się nad stołem, dało się to odczuć w całym lokalu. - Niestety nie mam bladego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi - powiedział Johansson. - O ile sobie dobrze przypominam, nigdy nie spotkałem tego Krassnera. But z wydrążonym obcasem, a w nim klucz do skrytki bankowej w USA. Do tego miejsca wszystko jest jasne. Niestety jest jeszcze kartka, pomyślał Johansson. Kartka z jego nazwiskiem i adresem, chociaż nie figuruje w książce telefonicznej i tylko kilka osób spoza najbliższej rodziny i przyjaciół zna jego domowy adres. Poza tym ani jego sekretarce, ani żadnemu z kolegów z pracy nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby go komukolwiek dać. - To prawdziwa zagadka - powiedział Johansson ciężko, bo tak samo ciężko pracował jego umysł. - Pieprzona tajemnica. - Na początku sądziłem, że to chłopaki z policji porządkowej chcieli ci zrobić na złość. Ja też tak myślałem, pomyślał Johansson. Skinął głową i wypił resztę wina. Powinienem był poprzestać na piwie, jak Jarnis. A przecież Jarnis nalał sobie do kieliszka ciotki Jenny podwójną kolejkę i nadal normalnie rozmawia, choć można by odnieść wrażenie, że jest pijany. Będą chyba musieli mi dać kopa w górę, pomyślał, i na samą tę myśl od razu się ożywił. - Na czym to ja skończyłem? - powiedział Jarnebring i wypił spory łyk piwa. - Aha, mówiłem o tych, z którymi tak ostro sobie poczynałeś dwa miesiące temu. Jako szef wydziału kryminalnego Johansson prowadził kiedyś wewnętrzne dochodzenie przeciwko jednemu z patrolów sztokholmskiej policji. Zareagował ostro. Patrol trafił nawet na jakiś czas do aresztu. Wygląda jednak na to, że wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Wypuszczono ich z aresztu i przywrócono do pracy. Postawiono im
zarzuty, ale w sądzie rejonowym sprawa na pewno zostanie umorzona. - Dranie - stwierdził z obrzydzeniem Johansson. - Jak można zatrudniać w policji takich łobuzów? - No właśnie - zgodził się Jarnebring. - Zgadzam się z tobą. Tylko mi powiedz, gdybyś chciał się z tymi gnojkami jeszcze policzyć. Ale jeśli chodzi o but, są niewinni. Nie mieli o tym pojęcia. - Zgadzam się - odparł Johansson i na potwierdzenie tych słów podniósł kieliszek z winem. - To bucior Krassnera, który z niewiadomego powodu zapisał na kartce twój adres, a potem włożył ją w obcas. A propos, długo jeszcze będziemy czekać na deser? Prawdziwa zagadka, jak w kryminale, pomyślał Johansson, szukając wzrokiem zaprzyjaźnionego właściciela lokalu. An Honest Cop. - Myślałem o tym liście - zaczął Johansson. Jarnebring skinął głową. Zjedli już deser, a teraz delektowali się kawą i koniakiem. Johansson zamówił mały koniak, a potem jeszcze wypił pół butelki wody mineralnej. - Tak - odparł Jarnebring. Chyba nie za bardzo się już orientował, ile zdążył wypić. - Powiedziałeś, że list napisano na maszynie elektrycznej. Sprawdzałeś kolor taśmy? Jeśli dobrze zrozumiałem, w maszynie jest kaseta z kolorową taśmą. - Lars, do diabła, przecież jestem policjantem. Oczywiście, że sprawdzaliśmy kasetę, ale na taśmie znajdują się tylko te litery, których użyto do napisania listu. Za kogo mnie uważasz? -spytał obrażony Jarnebring. Wypił duży łyk koniaku, a na jego twarzy pojawił się znany Johanssonowi złowieszczy uśmiech. - Kosz na śmieci… - pytał dalej Johansson. - Kosz też sprawdziłem - przerwał mu Jarnebring. - W koszu było tylko opakowanie po kasecie. Już o tym mówiłem. - Ale mówiłeś też, że facet mieszkał tam od półtora miesiąca - upierał się Johansson. Czym się więc zajmował przez cały ten czas? Przecież coś musiał robić. - Na pewno rozmyślał o życiu i o przyszłości - odparł Jarnebring i wzruszył ramionami. Zresztą nie zajmował się chyba jakimiś duperelami. Miał inne sprawy na głowie. - Przez ponad miesiąc… - powiedział Johansson. W jego głosie wyraźnie było słychać zwątpienie. - Ponad sześć i pół tygodnia. Sprawdziłem daty. Przyleciał z Nowego Jorku na Arlandę w niedzielę, 6 października, a z okna wyskoczył 22 listopada. - A książki, które miał w pokoju? O czym są?
“Szwecja - trzecia droga”, “Raj socjaldemokracji” - Zupełnie różne. Kieszonkowe kryminały po angielsku. Na pewno je czytał, bo widać ślady na kartkach. A poza tym trochę książek o Szwecji i jej historii, no i coś o szwedzkiej polityce. Wszystko po angielsku. Sweden the Middle Way, The Paradise of Social Demokracy…*, jak jesteś zainteresowany, mam spis w protokole. Nieszczególnie, pomyślał Johansson. - Do cholery, Lars - powiedział Jarnebring. Pochylił się w jego stronę i położył mu rękę na ramieniu. - Wyluzuj trochę. Przecież musi istnieć proste i oczywiste wyjaśnienie. - Słucham - odparł Johansson. Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. - Możliwy jest następujący wariant: na wpół szalony radykał przyjeżdża z nieznanych nam powodów z USA do Szwecji. Poglądy ma takie jak wielu jemu podobnych. Któregoś wieczoru idzie do knajpy i spotyka ludzi, którzy mają takie same poglądy jak on. Stoją, marudzą, gadają i jest im razem dobrze. Łączy ich wiele spraw, niezależnie od tego, z jakich środowisk się wywodzą. - Na przykład jakie poglądy? - Na przykład że tacy jak my to prawdziwe bydlaki. Policjanci. Największe bydlaki na świecie. - Rozumiem, co masz na myśli - stwierdził Johansson. Słyszał o tym od dzieci. - Wspaniale - ucieszył się Jarnebring. - Wyobraźmy sobie, że to członek jednej z naszych lewackich organizacji, facet albo jakaś cizia… któreś z nich przeczytało w jakiejś gazecie, że nawet wśród policjantów, to znaczy wśród najgorszych spośród najgorszych, zdarzaj ą się wyjątki. - Rozumiem. - Zaczyna więc opowiadać, co pisały o tobie gazety i o krucjacie, jaką prowadziłeś przeciwko policjantom ze sztokholmskiego patrolu oskarżonym o zabójstwo tego starego pijaczka. Krassner postanawia więc, że właśnie tego faceta uczyni nieśmiertelnym. Zapisuje twoje nazwisko na kartce i chowa ją w bucie. Kopnięci romantycy - żachnął się. A teraz, jeśli nie postawisz mi szklaneczki grogu, zamówię dwie na własny rachunek. Co dla ciebie? - Niech się zastanowię - odparł Johansson. Jego myśli krążyły teraz wokół innych spraw niż gin z tonikiem. - Okej - powiedział Jarnebring. - A pamiętasz tamten artykuł w „Lill-Pravda”, naszej ukochanej gazecie wieczornej? Wydrukowali go dzień po tym, jak wsadziłeś ich do kicia. Taki na pół strony. Pamiętasz? - Dopiero kiedy o tym wspomniałeś, zacząłem sobie coś przypominać. Jak przez mgłę skłamał Johansson. Pamiętał z tamtego artykułu każde słowo. - Pamiętam, że tytuł brzmiał: „Uczciwy glina” - powiedział Jarnebring. - Jeśli tak twierdzisz…
- Właśnie tak. Ja i inni policjanci zaśmiewaliśmy się do łez. Lars Martin Johansson, zwykły policjant, jeden z nas. Jeszcze nie tak dawno jeździliśmy na patrol tym samym radiowozem i gnieździliśmy się w tym samym pokoju, a teraz robi karierę, jest kandydatem na ministra. Tak to mniej więcej brzmiało. Jedyny policjant w historii szwedzkiej policji, którego ten szmatławiec dobrze ocenił. Na dodatek policjant pełną gębą, nie z takich, jakich dzisiaj pełno. - Czy to brzmiało aż tak źle? - Johansson naprawdę się zaniepokoił. - Spokojnie - odparł Jarnebring. - Nie ma powodu do obaw. Przecież dobrze cię znamy. A propos, co z grogiem? - Już to załatwiam - powiedział Johansson i dyskretnie dał znak właścicielowi knajpy. No dobrze, pomyślał, ale skąd ten szalony lewak znał mój adres? Środa, 27 listopada Tamtego dnia siedzieli w lokalu do późnego wieczoru. Jarnebring odwiózł Johanssona do domu, a potem siedzieli i popijali sobie do pierwszej w nocy. W pewnej chwili Johansson spojrzał na zegarek i stwierdził, że ma już dość, więc jeśli Jarnebring chce u niego przenocować, może się położyć na kanapie w salonie albo na kanapie w gabinecie. Ale Jarnebring postanowił wrócić do domu. Zamówił taksówkę. Miał ochotę na seks, a jego dziewczyna okazywała mu w ostatnim czasie wiele uczucia. Pewnie słyszała jakieś plotki o mojej moralności, pomyślał, jadąc taksówką. Johansson obudził się jak zwykle o szóstej, wziął dwie tabletki od bólu głowy, popił je dużą szklanką wody, nastawił budzik na ósmą i zasnął. O dziesiątej miał być na konferencji na Lidingó, a ponieważ nie występował w roli prelegenta, tylko słuchacza, nie musiał się specjalnie niepokoić. No, może tą kartką znalezioną w bucie. Potem pojechał na konferencję, ale myślał o czym innym, zamiast się koncentrować na sprawach omawianych przez prelegentów. Za każdym razem jego myśli biegły w tę samą stronę - w stronę kartki. Myśl, że na kartce jest jego adres, nie dawała mu spokoju. Skąd ten facet go miał? Przecież nie ma mnie w książce telefonicznej. W biurze też nikt mu nie powiedział. Ani nikt z rodziny, ani żaden ze znajomych. Z drugiej strony to żadna sztuka, jeśli ktoś naprawdę chce się dowiedzieć. Ale po co Krassnerowi jego nazwisko i adres? Miał pamięć do nazwisk i twarzy, zapamiętywał, jak ludzie wyglądają i co robią. Przecież nie od dziś pracuje w sekcji rozpoznania. W ciągu ostatniej doby przeczesał całą swoją pamięć - i nic. Żadnego Krassnera w niej nie znalazł. Załóżmy, że Jarnebring jest na właściwym tropie. Że Krassner był zwykłym narwańcem, który chciał się po prostu jakoś wyróżnić, otoczyć aurą tajemniczości, a może nawet łazić w butach z wydrążonym obcasem. Johansson potrząsnął głową. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby chociaż jeden spośród tysięcy przestępców, z którymi się zetknął w ostatnich latach miał, buty z wydrążonymi obcasami. Natomiast wielu z nich w ogóle nie miało butów. Narkotyki, pomyślał. No tak, zdarzało się, że niektórzy handlarze właśnie w
obcasie przechowywali prochy. Po komendzie krążyły nawet opowieści o wysokim Murzynie, który próbował przemycić na Arlandzie pół kilograma heroiny w butach z krokodylej skóry. Sięgały mu do kolan. Nie wiadomo, czy to prawda, ale nie o to chodzi. Może jednak powinien porozmawiać z chłopakami z wydziału narkotykowego? Tylko jak to zrobić? Zaczął się zastanawiać. Jarnebring już ich pewnie o to wypytywał. Ciekawe, co podadzą na obiad, pomyślał i spojrzał na zegarek. &
Jarnebring nie należał do tych, co tracą czas na bezproduktywne myślenie. Krassner stanowił dla niego zamknięty rozdział. Musiał tylko jeszcze wszystko opisać i zamknąć sprawę. Zrobi to zaraz po rozmowie z Hultmanem, który ma się dowiedzieć w amerykańskiej ambasadzie, czy coś o Krassnerze wiedzą. Oczywiście pod warunkiem, że to, co mu powie, nie zmieni obrazu sprawy. Samobójstwo, stwierdził jeszcze raz. Przez całe przedpołudnie załatwiał różne sprawy, natomiast po południu ćwiczył. To, co robi po pracy, to jego prywatna sprawa. &
Dobra wiadomość, pomyślał Wiijnbladh. Jeśli plotki krążące po komendzie są prawdziwe, to Johansson napisał raport w sprawie ekipy, która nie zauważyła zwłok w szybie windy. Johansson to jeden z tych, co idą do celu po trupach. Kiedy więc topór w końcu spadnie, nie oszczędzi tego dyletanta Olssona. Wprawdzie nie było go na miejscu zdarzenia, bo przebywał wtedy gdzie indziej. Ale to dowodzi, że dopuścił się zaniedbania i że w ogóle jest nieprzydatny. A przecież Olsson jest szefem techników. Chciałbym mieć taką robotę, pomyślał Wiijnbladh. Może nie jest jeszcze za późno? Trzeba się tylko odpowiednio zmobilizować przed imprezą z okazji sześćdziesiątych urodzin szefa. Przecież to ty masz j ą zorganizować, pomyślał z zadowoleniem. &
W poniedziałek rano Backstrom wrócił do swojej normalnej pracy w wydziale zabójstw. Wyjaśnił sprawę pobicia żony przez męża. W normalnych warunkach nawet by się do czegoś takiego nie brał. Niestety niedawno kierownictwo zdecydowało, że w ich dziale powstanie specjalna jednostka zajmująca się przemocą wobec kobiet. Pod politycznym naciskiem czerwonych lewicowych wariatek. To jasne: o pracę w tej sekcji starało się wielu zakamuflowanych pederastów i lesbijek. Przemoc wobec kobiet, pomyślał Backstrom. Banda porąbanych bab. Przydałoby im się przede wszystkim regularne lanie. Problem stanowiły takie jak ta, którą właśnie przesłuchiwał. Tłusta, z cyckami jak arbuzy i z mężem w kiciu. Sam dopilnował, żeby facet tam trafił. Najpierw zamierzał się zająć niejakim Siggem Furstem, więc postanowił poprosić bezpośredniego przełożonego o zgodę na doprowadzenie jego sprawy do końca. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze, dochodzenie było już prawie zakończone, a po drugie, nie doszło do kolejnych zabójstw, więc na pewno się nie napracuje. Najwyżej przejrzy później jakieś stare, gówniane sprawy. Normalny człowiek nie jest w stanie grzebać się w czymś takim. Niestety, ta sprawa wyglądała na bardziej skomplikowaną. Jego szef jest starym idiotą, ma dwa metry wzrostu i waży ze sto trzydzieści kilogramów. Na domiar złego łatwo wpada w złość. Kiedy zobaczył go w poniedziałek, tamten był pijany w sztok.
Tylko nienormalny samobójca odważyłby się zadać mu jakieś pytanie. Postanowił więc siedzieć cicho i nie pisnąć ani słowa. Musi jeszcze tylko kilka razy przesłuchać biedną ofiarę. W połowie należy już do niego. Doszedł do takiego wniosku, słuchając jej głosu, gdy rozmawiali przez telefon. Datę przesłuchania zawsze można przecież zmienić. &
Oredsson doszedł do wniosku, że Jarnebring nie jest taki zły, na jakiego wygląda, a gdy porozmawiał ze starszymi kolegami, zrozumiał dlaczego. Jarnebring jest najlepszym kolegą i przyjacielem Johanssona. Szkoda, pomyślał. Jeśli postanowią dobrać się tamtemu łobuzowi do skóry, ważne, żeby ktoś taki jak Jarnebring stał po ich stronie. &
Kiedy Stridh wrócił do domu, włączył telewizor, żeby posłuchać wieczornych wiadomości. Jak zwykle same nieszczęścia, więc go wyłączył. To się nigdy nie skończy, pomyślał. Jedynym jasnym punktem w tym wszystkim jest to, że już niedługo będzie wolny. Czwartek, 28 listopada Hultman nie lubi spoczywać na laurach, pomyślał z zachwytem Jarnebring. Podobnie jak amerykańska policja. Kiedy rano zerknął do swojej przegródki, znalazł w niej faks z ambasady USA. Był to protokół z przesłuchania sporządzony przez policję z Albany w stanie Nowy Jork. Do tego kilka krótkich oficjalnych zdań napisanych przez attache amerykańskiej ambasady i jeszcze odręcznie napisany list od Hultmana. Streścił w nim zwięźle fakty: dziesięć lat temu Krassner próbował odebrać sobie życie, wyskakując z balkonu domu, w którym mieszkał. Miejscowa policja odnalazła akta z tamtego dochodzenia. Przesłuchała też dziewczynę, z którą wtedy chodził. Potwierdziła to, o czym już wcześniej myślał Jarnebring: że Krassner był, oględnie mówiąc, bardzo skomplikowanym człowiekiem. Próbował już odebrać sobie życie, a do tego w taki sam sposób jak teraz. Doznał wtedy wstrząśnienia mózgu i złamał nogę. Tym razem udało ci się lepiej, pomyślał Jarnebring i postanowił, że zakończy dochodzenie w sprawie jego śmierci, jak tylko otrzyma oficjalny raport z zakładu medycyny sądowej. To samobójstwo, pomyślał, więc najprościej byłoby po prostu zapomnieć o kartce z nazwiskiem swego najbliższego przyjaciela. Może nawet o bucie z wydrążonym obcasem. Kluczyk do skrytki Krassner mógł po prostu gdzieś znaleźć, więc najłatwiej byłoby go po prostu umieścić na liście przedmiotów znalezionych przez policję. Nie będę przecież pisał powieści kryminalnej, pomyślał. Niech to zostanie między mną a Larsem. &
Johansson był zdumiony i czuł, że irytuje się coraz bardziej. Na początku próbował zaprowadzić jakiś ład w swojej głowie, więc zabrał się do pracy. Przed lunchem załatwił wszystkie nieprzyjemne sprawy i inne drobiazgi, które nie mogły czekać w nieskończoność. Potem zajął się starym projektem reorganizacji wydziału kryminalnego. Nie interesował się nim już nawet jego autor. Później zadzwonił do Jarnebringa.
- Okej - powiedział Jarnebring. - Przyjedź, to pogadamy. Jarnebring opowiedział mu o wieściach z ambasady, ale nie zrobiło to na jego najlepszym przyjacielu zbyt wielkiego wrażenia. Tym bardziej że w raporcie nie wspomniał ani o wydrążonym obcasie, ani o znalezionej w nim kartce. Johansson nawet chyba nie słuchał, co Jarnebring do niego mówi. - Okej - powiedział w końcu Jarnebring z rezygnacją. - Jak mogę ci pomóc? - Miałeś gdzieś jakieś zdjęcie Krassnera - odparł Johansson. - Czy mógłbym je od ciebie pożyczyć? Jarnebring uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - A co zamierzasz z nim zrobić? Johansson też wzruszył ramionami. - Głowiłem się nad tym wszystkim i chyba niedługo zwariuję. - Chcesz trochę popytać? Johansson uśmiechnął się niechętnie, a Jarnebring wybuchnął śmiechem. - Chcesz posłuchać, co w trawie piszczy? - Mniej więcej. - Odnoszę wrażenie, że błądzisz we mgle - stwierdził Jarnebring. - Taki już jesteś. No, ale w porządku. Czy mogę ci jeszcze jakoś pomóc? - List. Czy mógłbym pożyczyć także list? - Oryginał wolałbym zostawić w teczce z aktami, więc może wystarczy ci kopia? - Świetnie, może być. Jarnebring uśmiechnął się i skinął głową. Musiał chyba być jasnowidzem, bo zdjęcie Krassnera i list miał już przygotowane, w plastikowej koszulce. Teraz tylko j ą wyj ął i podał Johanssonowi. - Nic ci więcej nie potrzeba? - spytał i odchylił się na krześle, zakładając ręce na kark. - Nie. A czego jeszcze mógłbym chcieć? Jarnebring potrząsnął głową. Udawał, że jest zatroskany. - Niepokoję się o ciebie, Lars. Ale nie dlatego, że niepotrzebnie się podniecasz z powodu tego wariata, bo zawsze taki byłeś. Po prostu zaczynasz sprawiać wrażenie, jakbyś wyszedł z wprawy. Powiedz mi, co o nich myślisz. - Jarnebring sięgnął po inną plastikową koszulkę i podał ją Johanssonowi. Było w niej kilkanaście zdjęć różnych osób w wieku Krassnera, podobnych do niego. Johansson uśmiechnął się niechętnie. - Nie zamierzam ich przesłuchiwać, to twoja działka. - Oczywiście - odparł Jarnebring. - Przypuśćmy jednak, że zmienisz zdanie i będziesz chciał kogoś przesłuchać. Byłoby źle, gdyby osoba, z którą będziesz rozmawiał, nie mogła
obejrzeć zdjęć. Martwisz się niepotrzebnie. A propos… te zdjęcia muszę mieć z powrotem. - Oczywiście. Ale jest jeszcze jedna sprawa - powiedział Johansson, bo właśnie coś mu przyszło do głowy. - Chodzi mi o taśmę do maszyny. Masz ją jeszcze? - To plastikowa kaseta do maszyny elektrycznej marki Panasonic - odparł Jarnebring. Użyto jej tylko raz: do napisania listu, którego kopię ci dałem. Osobiście sobie tę kasetę obejrzałem i mogę cię zapewnić, że wszystko, co na niej jest, porównałem z listem. Jarnebring spojrzał wyczekująco na Johanssona, który wykonał obronny gest ręką. - Okej, nie ma sprawy - powiedział i uśmiechnął się krzywo. - Padam do nóg. Jarnebring udał, że nie słyszał ostatnich słów. - Jestem tylko zwykłym inspektorem policji - powiedział - i gdyby nie pewien oficer policji na wysokim stanowisku, który się uparł, żebyśmy się mocowali na nogi, nie musiałbym grzać tego krzesła. Johansson uśmiechnął się i skinął głową. Powodem jego nagłej czołobitności wobec Jarnebringa była wspomniana wyżej historia, którą ten opowiadał tylko osobom godnym zaufania. - Dość wcześnie nauczyłem się jednej rzeczy - mówił dalej Jarnebring. Zabrzmiało to tak, jakby głośno myślał. - Jeszcze zanim się poznaliśmy. Johansson skinął głową i słuchał dalej. - Jeśli musisz zrobić coś, co nie zabierze ci zbyt dużo czasu, zrób to porządnie, bo jeśli tak nie zrobisz, gówno z tego wyjdzie. Porównanie treści listu z tym, co było na taśmie, zajęło mi ponad godzinę. - Szybko ci poszło - powiedział z szacunkiem Johansson. - Jasne. Może dlatego, że pomagał mi Rosengren. &
Johansson zszedł do garażu, wsiadł do samochodu i wyjął z teczki plastikową koszulkę z listem i zdjęciem Krassnera. Na odwrocie zdjęcia Jarnebring przyczepił spinaczem kartkę z nazwiskiem i adresem Johanssona. Była w plastikowej osłonce, ale od razu zauważył, że to oryginał. Swój chłop, pomyślał.
Piątek, 29 listopada No to mam przesrane, pomyślał Backstrom, kiedy zadzwoniła do niego sekretarka naczelnika wydziału i powiedziała, że szef chce się z nim natychmiast zobaczyć. Stara krowa, pomyślał. Ciekawe, o co chodzi tym razem. Poprzedniego dnia umówił się na spotkanie z ofiarą przemocy z ulicy Karlavagen. Mieli się spotkać u niej, więc zaproponował szóstą wieczorem. Szybkie przesłuchanie, kilka chwytaj ących za serce tekstów, a potem hop do łóżeczka. A wtedy zabiorę cię tam, gdzie jeszcze nie byłaś, pomyślał z zadowoleniem. Kiedy jednak zjawił się na miejscu i zadzwonił do drzwi, nikt mu nie otworzył. Dzwonił i dzwonił. W końcu zerknął przez szczelinę w skrzynce na listy, żeby sprawdzić, czy coś się nie stało. Jedyną konsekwencją było to, że chwilę później otworzyły się drzwi obok i sąsiad wystawił przez nie swoj ą brzydką gębę. Zapytał, czy może w czymś pomóc. Złośliwy, chudy, łysy bęcwał, pomyślał Backstrom i zaczął się zastanawiać, czy powinien mu pokazać legitymację służbową, czy raczej kazać spadać. Zanim jednak cokolwiek zrobił, mężczyzna krzyknął, żeby się trzymał z daleka, bo inaczej zadzwoni na policj ę. Backstrom nie miał najmniejszej ochoty stać na schodach i tłumaczyć się policjantom z patrolu, zwłaszcza że od razu przyszedł mu na myśl ten idiota Oredsson. Postanowił więc się ulotnić. Zszedł na dół i wstąpił do pobliskiej chińskiej restauracji. Stanął przy barze, żeby się nad wszystkim zastanowić. - Duże piwo - powiedział do jaskrawo ubranej panienki stojącej za kontuarem, ale pozbawiony humoru cymbał nawet się nie odezwał. Po kolejnych dwóch butelkach pilznera wyszedł na dwór i zaczął się włóczyć pod jej domem. We wszystkich oknach światła wciąż były zgaszone. Wstąpił więc do innego baru, wypił kolejne dwa pilznery i w końcu zadzwonił do niej z budki. Nikt nie odbierał, a po kilku sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Backstrom odłożył słuchawkę. Potem włóczył się dalej. Kolejny bar, jeszcze dwa pilznery, kolejny telefon z budki telefonicznej, i nagle znalazł się przy starej dobrej knajpie przy Kungsgatan. Najpierw ostrożnie zajrzał przez okno. W prawie pustym barze siedziała ta łachudra z SABB. Przyłapał ją ostatniego lata, gdy chciała naciągnąć jakiegoś łazęgę. Postanowił wej ść. - Mamy już komplet - powiedział z szyderczym uśmiechem facet stoj ący przy wej ściu. - Jak to komplet? - zdziwił się Backstrom. - Zawsze mamy komplet - odparł facet szyderczym tonem. - Poza tym mam wrażenie, że za dużo już dzisiaj wypiłeś. Facet, uważaj, jak się do mnie zwracasz, bo cię załatwię, pomyślał Backstrom. Ale nie powiedział tego głośno. Wyszedł. W końcu wrócił do domu, wypił resztę alkoholu z butelki, którą kiedyś kupił, i znowu do niej zadzwonił. Nikt nie odbierał, więc zostawił wiadomość na sekretarce. Co ja tam wtedy, do cholery, nagrałem, zastanawiał się, wchodząc do gabinetu szefa.
Naczelnik wydziału nazywał się Lindberg. Kilka lat wcześniej zastąpił na tym stanowisku jedną z legend sztokholmskiej policji. A ponieważ wszyscy policjanci zatrudnieni w wydziale mieli serdecznie dość wszelkiego rodzaju legend, kilku z najstarszych stażem dogadało się ze związkami zawodowymi i dzięki temu Lindberg został ich szefem. Jego zaletą było to, że nie miał o niczym zielonego pojęcia. Na niczym się nie znał. Gruby palant, pomyślał Backstrom. Jeśli ktoś potrafi nie rzucać się w oczy, będzie tu miał jak u mamy. Fyllskalle - po szwedzku pijaczyna (przyp. tłum.). Problemem był jego własny szef. Z trudnością wcisnął się w stojący przed Lindbergiem fotel, a wyglądał przy tym, jakby był w stanie przedzawałowym. Nazywał się Fylking. Stopień służbowy - komisarz, ale na komendzie nazywano go powszechnie Fyllskalle*, bo łatwiej to było zapamiętać. Fyllskalle, pomyślał Backstrom i skinął mu serdecznie głową, po czym usiadł na krześle stoj ącym tuż przy drzwiach, żeby zabezpieczyć sobie odwrót, na wypadek gdyby zrobiło się niebezpiecznie. Dziwne, że jeszcze się nie zapiłeś na śmierć, pomyślał. - Chciał pan ze mną rozmawiać - powiedział. - Tak - odparł Lindberg. - Chodzi o tę kobietę z Karlavagen, panią Ostergren, którą pobił mąż. Dzwonił do nas jej adwokat i… - Czy zakończyłeś sprawę morderstwa? - przerwał mu Fylking. - Co pan ma na myśli? - spytał Backstrom. - Mów, jak jest naprawdę - powiedział Fyllskalle. - Miałeś nadzieję na szybki numerek z tą ekskluzywną dziwką z Karlavagen. Z tą, co chciała wtrącić do paki swojego faceta. - No właśnie - powiedział niedbale Lindberg. - Nie będziemy się tu kłócić o tę… chciałem powiedzieć, powódkę. Nawet ty o tym wiesz - dodał, zerkaj ąc nerwowo na Fylkinga. A skąd ty, u diabła, możesz cokolwiek o tym wiedzieć?, pomyślał Fylking. Przecież nigdy nie prowadziłeś żadnego dochodzenia w sprawie morderstwa. Ale głośno tego nie powiedział. - Ty erotomanie - powiedział za to i rzucił Backstromowi złe spojrzenie. Całe szczęście, że nie urodziłem się wczoraj, pomyślał Backstrom, kiedy pół godziny później wracał do swojego pokoju. Było tak, jak się spodziewał. Ta pieprzona dziwka po prostu mnie wykorzystała, chciała mi wbić nóż w plecy, ale jej się nie udało, pomyślał. Nie ze mną te numery, nie z takim zawodowcem jak ja, choćbyś nie wiem jak się starała. Najwidoczniej przekazała taśmę z automatycznej sekretarki swojemu adwokatowi, a ten poszedł z nią prosto do Lindberga. Lindberg zasugerował Fylkingowi, żeby taśmę przesłuchać, chociaż wcześniej obaj ustalili, że sprawę powinni przejąć chłopcy z sekcji zajmującej się przestępstwami wobec kobiet. Najpierw puścili taśmę z automatycznej sekretarki. Nagranie brzmiało dość podejrzanie. Jakby ktoś był zaniepokojony i dzwonił do kogoś późno w nocy. Ale Backstróm trzymał fason.
- A więc zadzwoniłeś do niej? - spytał spokojnie Fyllskalle. - Tak. Bez żadnego konkretnego powodu, chociaż przez chwilę podejrzewałem najgorsze. - Było wpół do drugiej w nocy. - To chyba jakaś pomyłka. Na pewno było znacznie wcześniej. Przecież w takich urządzeniach nie ma zegarka, pomyślał. - Byłeś tak nawalony, że nie można zrozumieć, co mówisz - przerwał mu Fyllskalle. - Pijany? - zawołał niewinnym tonem Backstróm. - Byłem trzeźwy jak niemowlę. Poszedłem do łazienki, żeby umyć zęby. Chciałem od razu iść spać. Mogło być najwyżej trochę po dziesiątej. Stałem i myłem zęby, i dlatego nagranie jest trochę niewyraźne. Jestem genialny, pomyślał. - No cóż - powiedział Lindberg i uniósł do góry ręce, jak pastor Kościoła zielonoświątkowców. - To chyba sprawa jest jasna. &
Można o nim mówić, co się chce, pomyślał Fylking o Backstrómie, ale to szczwany lis. Leniwy i nieprzydatny. Ale za to chytry! Był na nią napalony, jak jakiś erotoman. Hm, moment, przecież ja też muszę tu jeszcze mieć jakąś piersióweczkę, pomyślał i zerknął w stronę jednego z segregatorów stojących na regale. Trzymał w nim butelkę. Spojrzał na zegarek. Nie ma jeszcze dwunastej, pomyślał ponuro, a poza tym zapomniałem kupić tabletek na gardło. Ciekawe, jak on wpadł na to mycie zębów… &
Jak to się stało, że na Fylkinga wołają Fyllskalle?, zastanawiał się Backstróm. Po prostu łatwiej zapamiętać. A jak można by mu odebrać życie? Załóżmy, że zaproszę go na kolację. Kupię śledzia, pulpety mięsne do dekoracji i mnóstwo wódki. Takiej najmocniejszej. Facet wleje w siebie to wszystko. Jeszcze mu pomogę przy ostatnich kolejkach. Nie, to zbyt niepewne rozwiązanie, zdecydował. A ponadto chyba dość kosztowne. Poza tym jest już piątek, najwyższy czas zająć się innymi sprawami. &
Vindeln pochodzi z Norrlandu, pomyślał Johansson. Miał psa i nie pija alkoholu. To znaczy, że wstaje wcześnie rano. Spojrzał na zegarek i postanowił z nim porozmawiać, zanim pójdzie do biura. Tylko po co?, pomyślał nagle, czekając na ulicy na taksówkę. W każdym razie myślałem dobrze, stwierdził, siedząc w eleganckim pokoju Vindelna z filiżanką kawy na stoliku. Stare ciemne meble, prawdziwy duży dywan na podłodze, zegar ścienny nad kanapą. Tak czysty, że aż błyszczy. Zdążył też zauważyć wielki oprawiony portret wiszący przy oknie. Srebrna rama zdobiona wymyślnymi zakrętasami. - To Kalle - powiedział Vindeln i westchnął. - Kiedy zdechł, miał ledwie trzynaście lat. - Ja też lubię tę rasę - odparł Johansson, choć nie było to do końca prawdą. Jego ojciec i brat zawsze trzymali szare elkhundy, a on nigdy nie kwestionował ich wyboru. - Rozumiem, że pan poluje - stwierdził Vindeln. - Tak - odparł Johansson z wyraźnym norrlandzkim ak-centem.
- No to jesteśmy w domu - powiedział Vindeln. Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Nieźle się panu powodzi - zauważył Vindeln. Zerknął na wizytówkę Johanssona i odłożył j ą na stolik. - Zastępca komendanta policji to nie byle kto. - Tak - zgodził się Johansson. - Całkiem dobrze. - Mnie nie zawsze powodziło się tak dobrze jak teraz. - Czyżby kłopoty ze zdrowiem? - spytał Johansson, choć przecież o wszystkim wiedział. Vindeln potrząsnął głową. - Wóda - wyjaśnił. - Największa zguba, jaką ten z góry zesłał nam, biedakom, tu, z dołu. Ale udało mi się zrzucić te kajdany i wiele osób może potwierdzić, że stało się to w ostatniej chwili. Między innymi ja, pomyślał Johansson i skinął głową, ale nic nie powiedział. Vindeln sięgnął po ciastko i nagle uśmiechnął się do gościa. - Zawsze się cieszę, kiedy nam, ludziom z Norrlandu, dobrze się powodzi. Przynajmniej nam obu się udało. Ale ilu z naszych siedzi w rządzie? Pełno tam ludzi ze Sztokholmu, Sodermanlandu, Skanii… a z Norrlandu? Vindeln westchnął i potrząsnął głową. - Dopiero jak zaczyna wiać, okazuje się, że się nadajemy. To prawda, to prawda, pomyślał Johansson. A co ja tu właściwie robię? Pokazał Vindelnowi zdjęcia Krassnera i pozostałych dziewięciu osób. Ale Vindeln tylko potrząsnął głową. - Wprawdzie zamieszkałem tu, jak tylko przeprowadziłem się do Sztokholmu -powiedział Vindeln - ale żadnego z nich nie rozpoznaj ę. - A który to wypadł z okna? - Ten - odparł Johansson i pokazał mu zdjęcie Krassnera. - Nigdy go nie widziałem. Przeskrobał coś? To znaczy poza tym, że zabił mojego Kallego. - Nic nam o tym nie wiadomo. - Słyszałem, że to Amerykanin. Powiedzieli mi o tym pańscy koledzy. Odwiedzili mnie w weekend. Jeden wielki jak dąb, a drugi taki goguś. Wyglądał jak jakiś dyrektor. Nie powiem, obaj byli bardzo uprzejmi, nie mam powodów, żeby się na nich skarżyć. Tego by tylko brakowało, pomyślał Jarnebring. - Zastanawiałem się jeszcze nad inną sprawą - powiedział Vindeln, gdy już wyszli do przedpokoju i zaczęli się żegnać. - Jaką? - Opowiadałem sąsiadce, pani Carlander, elegancka z niej dama, wdowa, choć niedługo skończy osiemdziesiąt lat… - Tak… - przerwał mu Johansson. - Mówiłem jej o tym Amerykaninie. Widziała ich, jak stali tam, gdzie doszło do tego nieszczęśliwego wypadku… to znaczy pańscy koledzy.
- Rozumiem - powiedział Johansson. Już prawie był na schodach.. - Dowiedziała się o moim Kallem, bo właśnie po to się spotkaliśmy, żeby o nim porozmawiać, a wtedy ja jej opowiedziałem o tamtym Amerykaninie. Człowieku, chyba znowu zacząłeś pociągać, pomyślał Johansson. Ale w tej samej chwili zawstydził się swoich myśli. - Nie ma problemu - powiedział. - To żadna tajemnica. Dziękuję za poczęstunek. - Powiedziała mi, że jak była na poczcie, to rozmawiała kiedyś z jakimś Amerykaninem dokończył Vindeln. Ale powiedział to już do pleców Johanssona. - Co pan powiedział? - spytał Johansson i odwrócił się. &
- To ten - powiedziała pani Carlander, wskazując palcem zdjęcie Krassnera. - Od razu poznałam, że jest Amerykaninem. A poza tym posługiwał się dość eleganckim dialektem, jakim się mówi w Nowym Jorku. Mój mąż był dyrektorem sprzedaży w firmie SKF na teren USA i mieszkaliśmy tam dość długo. To chyba nie może być prawda, pomyślał Johansson. - Proszę mi o wszystkim opowiedzieć. - To było chyba przed miesiącem - zaczęła pani Carlander. Nie była pewna daty, ale zazwyczaj pod koniec miesiąca chodzi na pocztę ze wszystkimi rachunkami, żeby je zapłacić, więc to musiało być wtedy. Poza tym właśnie wtedy na jej konto wpływa emerytura po mężu, więc nie musi się martwić o przelewy z konta bankowego i podobne utrudnienia. Ja też tak myślę, pomyślał Johansson, rozglądając się po urządzonym ze smakiem mieszkaniu. Pani Carlander musi się nieźle powodzić. - Właściwie to mogłabym wystawić czek pocztowy i po prostu zostawić go w pocztowej przegródce, ale ostatnio wprowadzili tyle różnych zmian, że bezpieczniej jest iść na pocztę. Zawsze można się kogoś poradzić. No a poza tym personel jest tam taki uprzejmy, zwłaszcza kierowniczka. Jest wspaniała. - Gdzie jest ta poczta? - To nasza własna poczta, tak ją nazywamy. Wszystkie starsze osoby, które mieszkają w tej dzielnicy. To ten mały oddział przy Kórsbarsvagen. Zaraz na rogu, przy akademiku, z tym że po drugiej stronie ulicy. Poza tym można tam iść piechotą, zrobić sobie dłuższy spacer. Johansson skinął głową. Jak przez mgłę przypomniał sobie, że kiedyś szedł albo koło tej poczty przejeżdżał. - A oni na pewno będą chcieli ją niedługo zamknąć - zauważyła pani Carlander, a w jej głosie dało się wyczuć nutkę potępienia dla nowych czasów. I na pewno to zrobią, pomyślał Johansson. Ale tego już oczywiście nie powiedział. - To musiało być rano - mówiła dalej pani Carlander. - To znaczy ja tam poszłam rano.
Jest tam wtedy bardzo mało ludzi i nie trzeba zbyt długo stać w kolejce. - To prawda. Nikomu nie chce się przecież stać w kolejce. - To dlatego tak dobrze to zapamiętałam. Ten Amerykanin bardzo mnie zdenerwował. Tamtego ranka, mniej więcej przed miesiącem, kiedy pani Carlander zjawiła się na poczcie, nie było prawie nikogo. Zaledwie jeden mężczyzna. Stał przy okienku i rozmawiał z urzędniczką po angielsku. - Od razu się domyśliłam, że jest z Ameryki. Mieszkałam tam z mężem prawie dziesięć lat. SKF miało biuro na Manhattanie, a my mieszkaliśmy godzinę drogi na północ, nad rzeką Hudson, w niewielkim miasteczku Montrose. Gerhard podróżował całymi dniami, od rana do wieczora, a ja zajmowałam się dziećmi. Teraz są już duże i mają własne dzieci. Johansson skinął głową. Domyślił się. Obejrzał zdjęcia rodzinne rozstawione po pokoju. - Na czym to ja stanęłam? - spytała pani Carlander trochę zagubiona, ale szybko odnalazła wątek. Od razu dało się to zauważyć w jej szarych oczach. - To dość zabawne, bo od razu rozpoznałam jego akcent… a właściwie dialekt, jak to się mówi… Z takim akcentem mówi się w północnych stanach. Brzmi trochę ładniej, a przynajmniej chcą, żeby to tak brzmiało. Nowa Anglia, choć, mówiąc ściśle, nie jest to jeszcze Nowa Anglia. - Wspomniała pani, że ten mężczyzna panią zirytował. - Miał do wysłania kilka listów, a kasjerka nie mówiła zbyt dobrze po angielsku, więc, szczerze mówiąc, ona też mnie trochę zdenerwowała. Zamierzałam się nawet włączyć do rozmowy i zaoferować pomoc, ale nie lubię się narzucać. Nie, nie jesteś z tych, zgodził się Johansson. Potem zachęcająco skinął głową. - W końcu jednak porządnie się zdenerwowałam, bo on wciąż czegoś chciał, a ja nie mogę zbyt długo stać w miejscu. Już zamierzałam się wtrącić, gdy przyszła kierowniczka oddziału i się nim zajęła. Wspaniała młoda kobieta. Powinien się pan z nią spotkać, choć używa takiego dziwnego tytułu… Naczelnik poczty. Czy pani naczelnikowa brzmiałoby źle? Przecież o kobiecie jeżdżącej konno mówimy dżokejka. Brzmi to całkiem logicznie. Pod warunkiem że jest żoną naczelnika, pomyślał Johansson. - Czy pamięta pani, na czym polegał problem z tymi listami? - Nie - odparła z wahaniem pani Carlander i potrząsnęła głową. - Ale nawet jeśli był jakiś problem, to jestem przekonana, że kierowniczka go rozwiązała. - Czy pamięta pani, jak ta kobieta się nazywa? - Wiem tylko, że ma na imię Pia. Na pewno znam też jej nazwisko, ale takie rzeczy często wylatują mi z głowy. Ostatnio na przykład zapomniałam, jak się nazywa pępek, więc zadzwoniłam do jednego z moich wnuczków, żeby go o to spytać. Pewnie sobie biedak pomyślał, że babcia zwariowała. - Proszę się tym nie przejmować - uspokajał ją Johansson. - Policja na pewno ustali jej nazwisko. - Ja też tak sądzę. Jestem pewna, że pan komisarz na pewno ją zauważy. Taki typ urody przyciąga uwagę mężczyzn.
Czas się pożegnać, pomyślał Johansson i uśmiechnął się do pani Carlander. - Bardzo pani dziękuję za… - A nie może mi pan komisarz powiedzieć, co ten gagatek takiego zrobił? Narkotyki? Albo coś równie okropnego? Johansson potrząsnął głową i uśmiechnął się uspokajająco. - Nie, nic nam o tym nie wiadomo. Nie jest podejrzany o żadne przestępstwo. - Nie? - spytała pani Carlander, a w jej głosie pojawiła się nutka rozczarowania. - Nie - powtórzył Johansson. - Próbujemy się tylko dowiedzieć, kim był. Pani Carlander skinęła głową, ale nadal sprawiała wrażenie, jakby jego słowa wcale jej nie przekonały. &
Pani Carlander miała zupełną rację. Pia wyglądała jak kobiety, na które mężczyźni zwracają uwagę. Krótkie ciemne włosy, niebieskie oczy, duży biust i wąska talia. Nazywała się Hedin. Patrząc na nią, Johansson pomyślał, że nogi też ma całkiem w porządku, ale ponieważ stali po przeciwnych stronach kontuaru, fakt ten nie miał wielkiego znaczenia. Przedstawił się i wręczył jej wizytówkę. Zauważył, że się zdziwiła, kiedy przeczytała, jaką pełni funkcję. I to bardziej, niż powinna. Potem uśmiechnęła się do niego uprzejmie i spytała wzrokiem, o co chodzi. - W czym mogę panu komisarzowi pomóc? Johansson pokazał jej zdjęcie Krassnera i powiedział: - Podobno rozmawiała pani z nim mniej więcej miesiąc temu. Prosił panią o pomoc w wysłaniu listu. Kobieta wzięła zdjęcie, a Johansson zauważył, że rozpoznała tę twarz. Znowu uśmiechnęła się uprzejmie i kiwnęła głową, wskazując na jego wizytówkę. Odłożyła ją na ladę. - Czy posiada pan legitymację służbową lub inny dokument? - spytała. - Nie chciałabym sprawiać kłopotu, ale u nas też obowiązuj ą pewne zasady. Moja wina, pomyślał Johansson i zaczął się zastanawiać, w ilu kursach poświęconych bezpieczeństwu firm brał udział. Uśmiechnął się przepraszająco i podał jej dokument. Dokładnie go przestudiowała. Niewiele osób to robi. Znowu się uśmiechnęła, a Johansson doszedł do wniosku, że pani Carlander zna mężczyzn o wiele lepiej niż większość kobiet, nawet dwa razy od niej młodszych. - Zgadza się - powiedziała Pia Hedin. - Poznaję go i to ja pomogłam mu wysłać do pana tamten list. O czym ona, do diabła, mówi, pomyślał Johansson, a Pia była chyba równie dobrym obserwatorem, jak on, bo tylko się uśmiechnęła i zaprosiła go gestem do środka. - Może lepiej będzie, jeśli porozmawiamy o tym w moim pokoju - zaproponowała. -Tam
nikt nie będzie nam przeszkadzał. Ładne nogi, pomyślał Johansson, idąc za nią na zaplecze. I było to dla niego pewnym pocieszeniem w całym tym ambarasie. Ponad miesiąc temu Krassner zjawił się na poczcie przy Korsbarsvagen i wysłał list do oddziału pocztowego Sztokholm 4 przy Folkungagatan. Na poste restante, do inspektora Larsa Martina Johanssona. Ona mu w tym pomogła, ale nie chciała wyjaśnić, dlaczego to zrobiła. - Była to trochę dziwna prośba. Prawie nigdy nie trafiają do nas listy na poste restante, a jeśli już jakiś się trafi, to przeważnie z zagranicy. Jak pan inspektor z pewnością wie… - Proszę mi mówić po imieniu - przerwał jej Johansson, a w nagrodę dostał śliczny uśmiech i zgodę - wyrażoną skinieniem głowy. - Jeśli ktoś coś wysyła na poste restante do któregoś z naszych oddziałów, to list leży tam miesiąc, a ściślej mówiąc, trzydzieści dni. Potem przesyłka wraca do nadawcy. Pod warunkiem że odbiorca nie odbierze jej wcześniej. Jeśli miał mój adres, zastanawiał się Johansson, to dlaczego, na miłość boską, nie wysłał listu bezpośrednio do mnie, tylko na pocztę, do tego do oddziału, w którym zwykle odbieram listy? - Jasne - powiedział, uśmiechając się czarująco. - Nie miałem pojęcia, że dostałem list na poste restante. - Domyśliłam się tego jakiś tydzień temu - odparła Pia. - Kiedy nam go odesłano. Nareszcie, pomyślał Johansson. Już wkrótce prawda wyjdzie na jaw, ale przedtem musimy to wszystko jakoś uporządkować. Spokojnie i metodycznie. - Nic nie stoi oczywiście na przeszkodzie, żeby listy wysyłać na poste restante, ale zapewniam, że nie jest to zbyt popularne. Pamiętam, że podjęłam się odszukać twój adres, więc na pewno by do ciebie dotarł. - I co Krassner wtedy powiedział? - Wyjaśnił mi, że tak to właśnie między sobą uzgodniliście. Aha, zdziwił się Johansson. Coś takiego! - Tak - skinęła głową Pia i uśmiechnęła się. - To jasne, że zwróciłam uwagę na funkcję przed twoim nazwiskiem. Było to dość niezwykłe. - I co sobie pomyślałaś? - spytał Johansson. Ależ ona ma uśmiech, pomyślał. - Pomyślałam sobie, że to jakaś tajna informacja. Nie chcę przez to powiedzieć, że Krassner sprawiał wrażenie podekscytowanego czy coś takiego. Chciał mi nawet pokazać swoją legitymacj ę dziennikarską, ale powiedziałam, że nie jest to konieczne. Wcześniej myślałam, że w liście były narkotyki. Po rozmowie z tobą zrozumiałam, że to był po prostu zwykły list. Niezbyt gruby, więc domyśliłam się, że w środku jest tylko kartka
papieru. Taak… O czym to ja chciałam powiedzieć? To było takie niesamowite… jak w filmie szpiegowskim. Ona jest tym wszystkim zachwycona, pomyślał Johansson. - Okej - powiedział. - Czy mogłabyś mi przynieść ten list? Może go w końcu przeczytam? - To niemożliwe - odparła Pia i potrząsnęła głową. - Niestety. - Jak to niemożliwe? - Krassner zażyczył sobie, żeby, jeśli nie odbierzesz, odesłać list na konkretny adres. I wczoraj list został tam wysłany. O kurna, to nie może być prawda, pomyślał Johansson i aż jęknął. - A czemu to zrobił? - Wyjaśniałam mu, że listy nadane na poste restante po miesiącu wracają do nas. Wtedy odrzekł, że jeśli sam nie odbierze tego listu w ciągu tygodnia, mam go wysłać na jego adres w USA. Wyjaśnił mi też, że mieszka w akademiku po drugiej stronie ulicy i że za miesiąc zamierza wrócić do domu, mniej więcej za miesiąc, bo na razie nie wie, którego dnia wyjedzie. Nie chciał, żeby list tu leżał, nie chciał też, żeby go odesłano do akademika, bo mieszka tam tylko czasowo. A ponieważ my też nie chcemy, żeby takie listy nam tu zalegały, zrobiłam, jak kazał. Ot, taka dodatkowa usługa. Uśmiechnęła się i skinęła głową. - Dokąd wysłałaś ten list? - spytał Johansson. - Na jego adres w USA. Zapisał mi go. Zresztą to też było dość dziwne. - Dlaczego? - Jak już wspomniałam, Krassner powiedział, że nie będzie tu długo i że mieszka w akademiku, a za miesiąc, gdy list wróci, jego prawdopodobnie już tu nie będzie, więc możemy go przetrzymać jeszcze tydzień, a potem wysłać na jego adres domowy, jeśli w ciągu tamtego tygodnia go nie podejmie. - A co w tym takiego dziwnego? - Chciał, żeby list wysłać komuś innemu, kobiecie, więc pomyślałam sobie, że to coś ważniejszego niż jakaś tam tajemnica i że nie powinnam się do tego mieszać. Mam jednak nazwisko i adres tej kobiety. Są na kopii listu przewozowego, więc pokażę go panu, jeśli to takie ważne. - Tak, proszę. Sarah J. Weissman, 222 Aiken Avenue, Clinton Park, Renseelear, NY 12144, USA. No proszę, pomyślał Johansson, a kimże jest ta pani? - Sprawdziłam ten adres - powiedziała Pia. - Po prostu byłam ciekawa. Widać to po twoich oczach, pomyślał Johansson. Wydaje ci się, że to o wiele ciekawsze ode mnie, pomyślał ponuro. - No i co? - spytał głośno.
- Kod pocztowy zgadza się z adresem, ale nie sprawdziłam, czy adresatka tam mieszka. Nie wiem nawet, czy nam się to uda, ale reszta się zgadza. Renseelear leży na północ od Nowego Jorku. Jak na razie zgadza się to z tym, co mówiła pani Carlander. Chłopak mówił z akcentem z północnych stanów, pomyślał. - Coś pan inspektor sprawia wrażenie zatroskanego - stwierdziła Pia. - Czy mogłabym w czymś pomóc? Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, sprawiasz wrażenie osoby, która potrafi zrozumieć innych, pomyślał. Pytanie tylko, czy jesteś wystarczająco dyskretna. - Być może - stwierdził. - Spróbuj - odparła Pia. - Czasami trzeba po prostu zaufać bliźniemu swemu. - Czy należysz do osób, które potrafią… hm… trzymać gębę na kłódkę? - spytał Johansson i od razu uświadomił sobie, że nie powinien używać takiego słownictwa. - Tak - odparła Pia stanowczo. - Potrafię. - To dobrze. W skrócie sprawa wygląda następująco: nigdy się nie spotkałem z Krassnerem. Nie wiedziałem nawet o jego istnieniu. Wprawdzie jestem szefem wydziału kryminalnego, i to dopiero od niedawna, ale Krassner nie jest naszym informatorem. Gdyby nim był, nie przychodziłbym do ciebie, tylko poszedłbym wprost do niego. - Wyjaśnij mi jeszcze, dlaczego ktoś wysyła list na poste restante i to do policjanta, którego nigdy wcześniej nie spotkał. Szansa na to, że odbiorca taki list otrzyma, jest bliska zeru. - Na pewno - powiedziała Pia. - Ale nie rozumiem czegoś innego. Jak się o tym wszystkim dowiedziałeś? Dlaczego się u mnie zjawiłeś? Nie jesteś wcale taka głupia, pomyślał Johansson. No i co mam ci powiedzieć, żeby nie powiedzieć za dużo? - Całkiem przypadkiem - odparł. - A po co Krassner wysłał do mnie taki list, jeśli mógł być prawie pewien, że nigdy do mnie nie trafi, a nawet że się o nim nie dowiem? - spytał Johansson, żeby zmienić temat. - Najprościej będzie, jeśli sam go o to zapytasz. A jeśli już wyjechał do Ameryki, a sprawa jest rzeczywiście ważna, zawsze możesz poprosić o pomoc amerykańską policj ę. Przecież policja współpracuje ze sobą na szczeblu międzynarodowym, prawda? My, pocztowcy, też ze sobą współpracujemy. I działa to znakomicie. - Pia znowu się uśmiechnęła. Wyglądała na prawdziwie zachwyconą. Żeby tylko sobie nie pomyślała, że ma do czynienia z idiotą, pomyślał. - Niestety w tej chwili to niemożliwe - odparł Johansson. I nie pytaj dlaczego, dodał w myślach. - Czy to ty jesteś tym policjantem, o którym przed miesiącem było tak głośno w gazetach?
Johansson potwierdził skinieniem. - Może o tobie usłyszał? Przecież gazety aż piały z zachwytu, a chyba nie robią tego codziennie, prawda? Czy on rozumie po szwedzku? - Raczej nie, choć nie jestem pewien. Być może z kimś rozmawiał, to znaczy z kimś, kto mówi po szwedzku. Ona przecież myśli podobnie jak Jarnebring, pomyślał. - Zastanów się nad tym - powiedziała nagle Pia. Była podekscytowana. - Załóżmy, że Krassner prowadzi jakąś tajną działalność lub zajmuje się czymś, co jest niebezpieczne, więc próbuje się jakoś zabezpieczyć. Czytałam o tym mnóstwo razy w kryminałach. O ludziach, którzy ukrywaj ą tajne dokumenty u znajomych, bo mogą im ufać, na przykład u adwokatów lub dziennikarzy, albo w tajnych skrytkach bankowych. Na wypadek gdyby coś im się stało. Johansson pomyślał o tym samym pięć minut wcześniej. Jest jednak pewien szkopuł. - Jest jednak pewien szkopuł - powiedział. - Jak miałbym się o tym dowiedzieć? - Przecież tu jesteś - odparła. - Więc z całą pewnością się dowiedziałeś. - Faktycznie. Ale nadal nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. - No właśnie - powiedziała jeszcze bardziej podekscytowana. - I nie będziesz miał pojęcia, chyba że nagle coś się zdarzy. Krassner nie potrzebował żadnego zabezpieczenia. W ogóle by cię tu nie było, gdyby nie czysty przypadek. Sam tak powiedziałeś. Johansson skinął głową i starał się sprawiać wrażenie, że jest dokładnie tak, jak Pia mówi. Uśmiechnął się do niej. - Nie myślałaś o tym, żeby zostać policjantką? - Nie, nigdy - odparła z uśmiechem. - Bardzo ci dziękuj ę za pomoc. - Nie ma za co - odpowiedziała, a Johansson nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest naprawdę zachwycona. - Daj mi znać, gdybyś kiedyś miał kłopoty. Nie kuś mnie, pomyślał Johansson i nagle marnie się poczuł. Ale bryndza, pomyślał już na ulicy. O co tu właściwie chodzi? Najpierw pojechał na posterunek na Ostermalm i oddał Jarnebringowi zdjęcia z konfrontacji. Jarnebringa nie było, dzięki czemu wszystko poszło szybko i sprawnie. Potem pojechał do biura, a teraz siedzi za biurkiem zatopiony w myślach. Co mnie takiego łączy z Krassnerem i z Sarah Weissman, która, mam nadziej ę, w ogóle istnieje? Krassner i Weissman, Amerykanie, o których wie jedynie tyle, że pierwszy nie żyje. Odebrał sobie życie, skacząc z okna akademika. A co ja właściwie wiem o sobie samym?, pomyślał ponuro. Czy ja naprawdę myślę? I nagle przyszedł mu na myśl Wiklander. - Niech tu przyjdzie Wiklander - powiedział do sekretarki przez wewnętrzny telefon,
chociaż siedziała za ścianą, pięć metrów od niego. Nie chce mi się dzisiaj tyle biegać, pomyślał. Wiklander był chudym, wysokim, ciemnowłosym, wysportowanym policjantem. Młodszym od Johanssona o dziesięć lat. Pracował w wydziale kryminalnym, w sekcji rozpoznania, i był niezwykle zdolny. Gdyby ktoś chciał przedstawić małomówność jako człowieka - co raczej nam nie grozi, bo sam taki pomysł wydaje się absurdalny - ten człowiek miałby twarz Wiklandera. Teraz siedział przed gabinetem Johanssona i węszył czujnie jak wyżeł przed spuszczeniem ze smyczy. - Co mogę dla pana zrobić, szefie? - spytał. - Dowiedz się o numer telefonu tej osoby i sprawdź, czy adres się zgadza - powiedział Johansson i dał mu kartkę z danymi. - Sarah Weissman - przeczytał na głos Wiklander. - Sprawdzić adres i zdobyć jej numer telefonu. Jasne - powiedział prawie obrażonym tonem. - Coś jeszcze? - Tak. Nie musisz robić takiej obrażonej miny. Chciałbym, żebyś to zrobił tak, żeby cały świat nie musiał się od razu o tym dowiedzieć. - Masz na myśli naszych drogich kolegów - odparł Wiklander. Z pewnością nie był w ciemię bity. - Właśnie. W sensie ogólnym i w żadnym innym. - Oczywiście. Jeśli ta pani ma jakiś telefon, znajdę go. - Wspaniale. Kwadrans później Wiklander był z powrotem. Numer telefonu napisał na tej samej kartce, którą dał mu Johansson. Johansson znał Wiklandera. Mógł być pewien, że na kartce znajduje się tylko ta informacja. - Szybko się sprawiłeś. - Tak sobie - odparł skromnie Wiklander. - To jej numer, a tu adres. - Opowiadaj - powiedział zaciekawiony Johansson. - Jak to zrobiłeś? - spytał z pytaj ącym uśmiechem. - Zapomniałem. Nie wiem, o czym pan szef mówi. Najprościej byłoby do niej zadzwonić, pomyślał Johansson, spoglądając ponuro na kartkę. Którą tam teraz mają godzinę? Sprawdził na zegarku. Niedługo dwunasta, to znaczy, że tam jest szósta rano. Może się nie udać. A jutro ma przecież lecieć do USA. Na świecie ciągle dochodzi do dziwnych spotkań, pomyślał i westchnął ciężko. W końcu nie zadzwonił. Za to wieczorem zadzwonił do niego do domu Jarnebring. Był w świetnym humorze. Pytał, czego Johansson się dowiedział. - Ilu mamy aresztować? Będzie nam potrzebne wsparcie patrolu? - spytał i roześmiał się w słuchawkę. - Chyba nie. Wpadłem pogadać do Vindelna, ale nic z tego nie wynikło.
- Naprawdę? - spytał Jarnebring z udanym zadziwieniem. - Naprawdę nic? - Przyszło mi do głowy, że może Vindeln spotkał kiedyś Krassnera, może go widział. W końcu mieszkali niedaleko. Ale szansa jest niewielka - dodał z westchnieniem. - Mówiąc inaczej: niewiele się dowiedziałeś. - Niczego - skłamał Johansson. - Zupełnie niczego. - Nie musisz spuszczać nosa na kwintę. Jak widzę, niezbyt wiele osób znało tego Krassnera. - Co masz na myśli? - Rozmawiałem po południu z ambasadą, to znaczy z Hultmanem. Chyba nie miał nawet żadnej rodziny. - No proszę - powiedział Johansson i pomyślał: o co ci chodzi? - Hultman miał kłopot. Nie wiedział, komu odesłać rzeczy Krassnera. To już nie moje zmartwienie, pomyślał Johansson. - Naszym amerykańskim kolegom udało się znaleźć tylko dawną dziewczynę Krassnera. Twierdziła, że zerwali ze sobą przed dziesięciu laty. Tyle przekazał mi Hultman. Dawna dziewczyna, pomyślał Johansson i usłyszał w głowie dzwonek alarmowy. - Nie rozumiem - powiedział. - Czy Hultman rozmawiał z tą dziewczyną? - Upiłeś się? - spytał go uprzejmie Jarnebring. - Jestem najzupełniej trzeźwy. Może tylko trochę przemęczony. - Rozumiem - odparł pedagogicznym tonem Jarnebring. - Nasi koledzy z USA, którzy starali się zebrać trochę informacji o Krassnerze, rozmawiali z jego dawną dziewczyną. A propos, dostałem kopię tego przesłuchania. Po pierwsze zeznała, że przestali ze sobą chodzić mniej więcej dziesięć lat temu… - Okej, słucham. - No to mi nie przerywaj, do cholery. Na czym to ja skończyłem? - Na tym, że przestali się spotykać dziesięć lat temu. - No właśnie - powiedział Jarnebring w sposób typowy dla kogoś, kto właśnie odnalazł utracony wątek. - Po drugie odnoszę wrażenie, że nie należała do osób, które się nim bezkrytycznie zachwycały. - To może dlatego z nim zerwała? - Na pewno, ale to właśnie ją Krassner wskazał jako osobę najbliższą, a poza tym zapisał jej w testamencie wszystkie swoje rupiecie. Nie jestem w stanie tego ocenić, ale stawiam swój stary policyjny kask, że nie chodzi tu o miliardy dolarów. - Czy ona się jakoś nazywa? - spytał niewinnym tonem Johansson. - Sarah jakaś tam. Mam jej nazwisko w biurze. Sarah J. Weissman, pomyślał Johansson i zacisnął zęby, żeby się nie zdradzić.
- Aha - powiedział. - Szczerze mówiąc, mam już po dziurki w nosie całej tej historii. - Miło mi to słyszeć. A poza tym… - Tak? - Życzę ci przyjemnej podróży i uważaj na siebie. Właściwie tylko po to zadzwoniłem, żeby ci to powiedzieć. - Dzięki. Ty też na siebie uważaj. Sprawa robi się coraz dziwniejsza, pomyślał, odkładając słuchawkę.
Niedziela, 30 listopada W niedzielę 30 listopada Johansson odleciał rannym samolotem do Nowego Jorku. W podróży towarzyszyli mu dwaj komisarze policji z wydziału kryminalnego. Świetni gliniarze i fajni kumple. Pieprz się, Krassner, pieprz się, Weissman Fuckyou, Krassner, fuckyou, Weissman*, pomyślał Johansson. Teraz czekają mnie przyjemne chwile. I może nawet nauczę cię czegoś nowego, czegoś, co mi się kiedyś przyda. - Tak się zastanawiam, czy nie strzelić sobie jednego głębszego - powiedział z uśmiechem. Kolega z wydziału narkotykowego skinął głową. - Pomyślałem o tym samym. Przyłączył się do nich także kolega z Interpolu. - Dziwne - powiedział. - Siedziałem sobie i myślałem dokładnie o tym samym. Cóż, życie czasem nas zaskakuje.
Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm - lata siedemdziesiąte,
lata osiemdziesiąte Jesienią 1976 roku szwedzka służba bezpieczeństwa powołała specjalną zewnętrzną grupę dla wzmocnienia swojej osłony organizacyjnej. Nadano jej roboczą nazwę Grupa do spraw Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Zapobiegania wyciekom. Była najbardziej tajną jednostką w całej policji. Żeby ją uchronić od dekonspiracji, wprowadzono cały szereg zabezpieczeń. Grupa działała pod szyldem firmy konsultingowej w sektorze zarządzania. Wynajęto biuro w mieście. Żaden pracowników nie figurował oficjalnie na i tak już tajnych listach płac służby bezpieczeństwa. Kontakty z organizacj ą matką, którą grupa miała chronić, obwarowane były oczywiście wszelkimi możliwymi zasadami bezpieczeństwa. Na początku kontaktowano się wyłącznie z szefem biura do spraw operacyjnych, który w rzeczywistości był szefem całej służby bezpieczeństwa. Ale wkrótce się okazało, że ze względu na charakter zadań stoj ących przed grupą nie jest to idealne rozwiązanie, ponieważ utajnienie prawdziwego statusu owego szefa ograniczało mu możliwości pełnego wglądu w różne dziedziny działalności. Dlatego już po roku przeprowadzono pierwsze zmiany. Utworzono specjalną grupę w ramach organizacji nadrzędnej, tak zwaną Grupę do spraw Osłony Organizacyjnej. Posłużyła ona jako baza do rozbudowy sieci informatorów, którzy mieli wniknąć we wszystkie rodzaje działalności prowadzone przez służbę. Większość z nich była prawdopodobnie nieświadoma, że pełni podwójną rolę. Nie tylko wykonywali swoje zwykłe obowiązki, ale także informowali, czym się zajmują oni sami i ich koledzy. Można to było prześledzić na podstawie dziennych raportów, można było sprawdzić, kto i kiedy loguje się do komputerów i baz danych, jak również z kim się kontaktuje. Związki zawodowe miały oczywiście zastrzeżenia, ale ponieważ związek zawodowy pracowników służby bezpieczeństwa był jedynie marną namiastką normalnych policyjnych związków zawodowych i jak zwykle nie miał pojęcia, o co tak naprawdę chodzi, wszystko potoczyło się tak, jak zaplanowano. Grupę zewnętrzną utrzymano w zasadzie w niezmienionym kształcie. Zaczęło do niej napływać znacznie więcej informacji, ale cena za to była wysoka: kilka osób z organizacji nadrzędnej dowiedziało się o istnieniu grupy. W sumie wszystko to było znakomitą ilustracją klasycznego dylematu, jaki mają pracownicy służby bezpieczeństwa. Mają za zadanie ułożyć układankę. Nie trzeba chyba dodawać, że byłoby im o wiele łatwiej, gdyby mieli dostęp do wszystkich jej elementów. Pomysł sam w sobie okazał się prawdziwą katastrofą: kierownictwo chciało nadzorować układanie układanki, a jednocześnie utrzymywać jej istnienie w tajemnicy przed jak największą liczbą osób. Bez względu na to, po której stronie stały. Spośród osób, które to wszystko wymyśliły, tylko kilka wiedziało, że pomysł wyszedł od szefa biura, Berga. Był on szefem biura operacyjnego, ale nigdy nawet słowem nie wspomniał, jaką rolę odegrał w tworzeniu grupy. Jego zleceniodawcy uznali to za dowód dyskrecji i skromności. Tymczasem Berg zaczerpnął swój pomysł z doświadczeń niemieckiej służby bezpieczeństwa, od rzeczy ważnych poczynaj ąc na szczegółach kończąc. To przecież Niemcy maj ą wieloletnią tradycj ę tego rodzaju działań. Opierając się na własnej znajomości historii i wszystkim, co wiedział o pracy
zagranicznych organów bezpieczeństwa, Berg zastosował własną strategię rozwijania organizacji. Jego ostatecznym celem było stworzenie tajnego biura, a może nawet własnej tajnej organizacji stojącej na straży konstytucji, która mogłaby nadzorować i kontrolować nie tylko służbę bezpieczeństwa, ale także tak zwaną działalność jawną policji, wojska i każdej innej władzy państwowej, organizacji prywatnych albo grup, których działalność mogłaby zagrażać albo szkodzić najwyższym władzom państwowym. Czyż nie po to właśnie stworzono wszystkie państwowe służby bezpieczeństwa? Ochrona konstytucji, myślał Berg. Całkiem wygodne słowo w sytuacji gdy nie należy się zdradzać przed osobami niezorientowanymi lub wrogo nastawionymi, które korzystaj ą z każdej okazji, żeby przedstawić strażników demokracji jako jej wrogów. Szwedzka służba bezpieczeństwa, w odróżnieniu od podobnych służb działających na Wschodzie i na Zachodzie, była organizacją zatrudniającą prawie wyłącznie policjantów. Nie miała żadnych tradycji intelektualnych ani akademickich, a Berg był święcie przekonany, że właśnie to stanowi jej wielką siłę. Uważał, że trzeba się trzymać jak najdalej od różnych palantów z Oksfordu czy Cambridge, którzy mogliby sprzedać swój naród za numerek w jakimś obskurnym hotelu w Trzecim Świecie, jak również od przewrażliwionych teoretyków, którzy nie wyobrażają sobie wyrażenia własnego zdania bez przefiltrowania go na seminarium z udziałem innych podobnych im pięknoduchów, a także od filozofów - narwańców lub politycznych myślicieli. Jednolita, czysta organizacja składająca się wyłącznie z policjantów. Tak zaplanował to Berg. W ciągu kilku następnych lat odniósł wiele zasłużonych sukcesów, zarówno w samej organizacji, jak i ogólnie, a może przede wszystkim w tej dziedzinie, która była jego oczkiem w głowie, a która z każdym dniem zbliżała się do wymyślonego przez niego biura do spraw ochrony konstytucji. Szczęście mu sprzyjało albo go opuszczało, wykorzystywał to, co dobre, a to, co złe, obracał na swoją korzyść. Krótko mówiąc: udało mu się zapanować nad sytuacją. Na początku miał szczęście: udało mu się zdekonspirować szpiega we własnej organizacji. Policjant alkoholik sprzedawał tajne informacje wrogowi, ale robił to z finezją przekupki, a jego ceny niewiele się różniły od targowych. Facet dostał dożywocie, natomiast o Bergu rozpisywano się w mediach, a zwykli ludzie i zwierzchnicy polityczni poklepywali go po ramieniu. Potem zdarzyło się nieszczęście. Wrogo nastawione elementy reprezentujące skrajne skrzydło lewicy zaczęły rozpowszechniać informacj ę, jakoby w rzeczywistości szwedzkiego szpiega schwytała izraelska służba bezpieczeństwa. Jej agenci porwali go jakoby z lotniska w Bejrucie i uprowadzili do tajnego więzienia, gdzie przystawili mu do skroni lufę pistoletu i zaproponowali, żeby ulżył swej duszy. A kiedy już się wyspowiadał, na co potrzebował jednej doby, odwieźli go na lotnisko i wsadzili do samolotu lecącego do Kopenhagi. Wcześniej ktoś wykonał telefon do szwedzkich kolegów, żeby ich poinformować, że w samolocie znajdą prezent. Bez względu na to, czy cała ta historia była prawdą, w Szwecji wybuchł skandal. Berg nie należał do tych, co opowiadaj ą o swojej pracy w mediach, ale jego zwierzchnik, minister sprawiedliwości, poruszył tę kwestię na cotygodniowym spotkaniu i z powodów, które
znał tylko on i sam Berg, postanowił, że wypowie się o niej w tonie zatroskanym, a nie poirytowanym: czy w tych zdumiewających stwierdzeniach jest choćby ziarnko prawdy? Berg zdecydowanie potrząsnął głową. Ani jednego, odparł, ale jak zwykle nie miał prawa o niczym opowiadać ani dyskutować, nawet na najbardziej zamkniętych spotkaniach. W rzeczywistości na ślad szpiega wpadła jego własna Grupa do spraw Bezpieczeństwa Wewnętrznego, natomiast praktyczną część całej operacji przeprowadziła grupa zewnętrzna. A ponieważ tego rodzaju działania wymagaj ą dużej dozy ostrożności, Berg osobiście nawiązał kontakt z Izraelczykami i w porozumieniu z nimi dokonał aresztowania. Potem wspólnie wymyślili historię o porwaniu i postarali się, żeby za pośrednictwem tradycyjnych kanałów dotarła do tych, którzy całą aferę rozpętali. - Połknęli haczyk i linę, dzięki czemu upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu streścił całą historię Berg i skinął głową. Minister był zdumiony. Tak jak ty, pomyślał. - Może pan być przekonany, że wszystko, co usłyszałem, pozostanie w tym pokoju -odparł ciepłym głosem minister. Znalezienie szpiega działającego w jego własnej organizacji okazało się wprawdzie sukcesem, ale nie można przecież chwalić się czymś takim po wieczne czasy. Gdyby się okazało, że szpiegów jest więcej, wszystko mogłoby się źle skończyć. Poza tym nie było to konieczne. W tego rodzaju działaniach chodzi przede wszystkim o obrobienie informacji, którą udało się uzyskać, o umiej ętność radzenia sobie w sytuacji kryzysowej i o wykorzystanie jej dla dobra organizacji. Można w ten sposób stworzyć warunki do dalszego rozwoju bez konieczności wyciągania na światło dzienne spraw, które z różnych względów mogłyby się okazać przykre albo niewygodne. Zagrożenia, niebezpieczeństwa i scenariusze na przyszłość, prognozy i środki zapobiegawcze - głównie o to chodziło i tylko idiota by nie zrozumiał, że dobrze napisana, odpowiednio udokumentowana i przesłana w starannie wybrane miejsce analiza stanu bezpieczeństwa przemawia do wyobraźni decydentów o wiele lepiej niż rzadkie przecież porwania samolotów, zamachy bombowe czy zabójstwa polityków. Służby posługiwały się tą metodą, żeby zdobywać dodatkowe pieniądze. Możemy się, jeśli o to chodzi, wiele nauczyć od Niemców, pomyślał Berg. Szczegółowo zapoznał się ze sposobem, w jaki zarządzali dziedzictwem swych domorosłych terrorystów. Ale my sami nie byliśmy w tej dziedzinie tacy świetni, pomyślał. Dlatego na początku lat osiemdziesiątych przyszła pora na kolejne zmiany organizacyjne. Najpierw przemianowano część wewnętrzną na Sekcję Ochrony Firmy. Po pierwsze brzmiało to lepiej, trochę mniej jednoznacznie, trochę ogólnie, bardziej po szwedzku. Po drugie obciążenie pracą znacznie wzrosło, bo trzeba było między innymi stworzyć specjalną grupę do analizowania i przetwarzania wszystkich zebranych informacji. Napływały one z różnych źródeł związanych z różnymi rodzajami działalności prowadzonej przez służbę. Chcąc stosować nowe metody działania, wszystko należało najpierw dokładnie sprawdzić. Kiedy gra się rozpoczęła, Berg wyraźnie to podkreślał, chociaż nie wyraził tego tak dobitnie. Działalności zewnętrznej nie ruszano, chociaż rozrosła się tak bardzo, że trzeba było stworzyć kolejną organizacj ę maskuj ącą, co z kolei doprowadziło do problemów z koordynacj ą i zarządzaniem. Problem ten rozwiązano, powołuj ąc fundacj ę. Jednak
główna strategia i zadania realizowane w ramach działalności zewnętrznej pozostały bez zmian. Berg często wykorzystywał powołaną przez siebie specjalną grupę do analizowania zagrożeń i myślał o niej z dumą, jak o własnym dziale marketingu. Ona też miała bardzo udany start. Najpierw zajęła się sytuacją na Bałkanach. Od początku lat siedemdziesiątych Jugosłowianie dostarczali szwedzkiej służbie bezpieczeństwa mnóstwo radości. Chorwaccy terroryści zastrzelili ambasadora Republiki Serbskiej, a potem ich towarzysze uwolnili ich ze szwedzkiego więzienia, wykorzystując do tego porwany samolot. Kiedy wszystko ucichło, szwedzka służba bezpieczeństwa otrzymała duży zastrzyk pieniędzy na zwalczanie terroryzmu. Jugosłowianie byli dobrzy także z innych względów. Strumień uchodźców politycznych ciągle płynął, a tych, którzy emigrowali do Szwecji, dzieliły duże różnice poglądów. Przybyło też wielu zwykłych, zawodowych przestępców. Nocami snuli plany w zadymionych klubach. Budżet na inwigilację, nadzór zewnętrzny, podsłuchiwanie rozmów telefonicznych i usługi tłumaczy wzrósł kilkakrotnie. Sam budżet na tłumaczenia wzrósł w ciągu mniej niż pięciu lat o ponad dwa tysiące procent. Później jakby uszło z nich powietrze. W chwili zwątpienia Berg doszedł do wniosku, że nie odpowiada im szwedzki klimat. Akty terrorystyczne zapowiadane w kolejnych prognozach nie wyszły poza papier. I chociaż w kolejnych latach budżet stale rósł, przeciwnik jakoś nie chciał zafundować szwedzkiemu społeczeństwu wszystkich tych okrucieństw, przed którymi służba bezpieczeństwa ostrzegała przełożonych. Nielegalne kluby, napady i porachunki bandytów z Jugosławii były jakimś urzeczywistnieniem tych czarnych scenariuszy, ale w sferach, w których obracał się Berg, zupełnie niewystarczającym. Politycy zaczęli się krzywić. Wielu policjantów zaangażowanych w zewnętrzną działalność operacyjną utwierdzało się coraz bardziej w przekonaniu, że Jugosłowianie leżą na łopatkach, więc służba bezpieczeństwa powinna się zająć czymś innym. Sytuacja nie wyglądała więc najlepiej, a perspektywy były jeszcze gorsze. I właśnie wtedy wkroczyła do akcji utworzona przez Berga nowa Grupa do spraw Analizowania i Przetwarzania Informacji, jak ją nazywano w bardziej oficjalnych sytuacjach. Przejęła wszystkie sprawy bałkańskie. Zestawiono fragmenty całej masy analiz pozyskanych od szwedzkich wojskowych służb wywiadowczych i od wywiadów zagranicznych. Przewidywano w nich szybki rozpad Jugosławii oraz towarzyszący mu chaos na Bałkanach i w całej Europie. W ten prosty sposób udało się stworzyć raport alarmuj ącej treści, obwarowany najwyższym stopniem tajności i absolutnie priorytetowy. Dokument trafił do bardzo wąskiego kręgu władz politycznych. Załączniki przyszły pocztą, listami poleconymi. Wtedy Berg zrobił kolejny krok: zajął się problematyką kurdyjską. Wśród kurdyjskich uchodźców w Europie nie zawsze panowała zgoda, a gdy dochodziło między nimi do konfliktów, od czasu do czasu padały strzały. Problem polegał na tym, że jedni Kurdowie strzelali do innych Kurdów, co z punktu widzenia służby bezpieczeństwa było oczywistym ekonomicznym szaleństwem. Takie same problemy miał jeden z niemieckich kolegów Berga, pracuj ący w Bundesamt fur Verfassungsschutz (BfV), to znaczy w
Federalnym Urzędzie Ochrony Konstytucji. A ponieważ Kurdom najwidoczniej brakowało ambicji politycznych, zdecydowano, że trzeba coś z tym zrobić. Najpierw Berg i jego ludzie zaczęli mocniej naciskać swoich informatorów wśród kurdyjskich uchodźców. Przeprowadzili z nimi ostre rozmowy i ostrzegli, że jeśli nie są w stanie dostarczyć informacji ciekawszych niż ostrzeżenie przed kolejnym zabójstwem zbyt gadatliwego handlarza warzywami, to lepiej niech się pakują i wracają do Turcji. Ten argument przemówił im chyba do rozumu, bo w ciągu zaledwie dwóch miesięcy napłynęły niepokoj ące informacje od wielu informatorów ze Szwecji i z Niemiec. Wynikało z nich jasno, że pewne ekstremistyczne frakcje kurdyjskie planuj ą serię zamachów na najważniejszych polityków z państw, które udzielają Kurdom azylu politycznego. Również i te analizy dotarły do adresatów pocztą. Nareszcie, pomyślał Berg. W końcu udało mu się dowieść, że pieniądze można wycisnąć nawet z dawnych pasterzy owiec z gór wznoszących się wokół Diyarbakir. Kiedy wiele lat później Berg wspominał lata osiemdziesiąte, myślał o nich jako o szczęśliwym okresie swojego życia. Miał wtedy dużo pracy, ale czerpał z niej przyjemność, a na dodatek odnosił sukcesy. Ale potem zaczęło przybywać kłopotów. Najpierw zmienił się rząd. To, że partie mieszczańskie nie będą rządzić wiecznie, uświadomił sobie dość szybko. On sam nie ma oczywiście żadnych politycznych poglądów… Czy ktoś mógłby w ogóle wpaść na tak niedorzeczny pomysł, żeby go o nie zapytać? Gdyby jednak mógł wybierać… wiadomo. Z partiami mieszczańskimi łatwo było sobie radzić, bo żaden z ich polityków nie miał takiego doświadczenia jak on. Ale socjaldemokraci byli partią innego rodzaju. Wiedział o tym już wcześniej, bo obracał się trochę w ich kręgach. Sześć lat czekali w kolejce do koryta, więc kiedy nadszedł ich czas, mieli zaostrzone apetyty. Kiedy tylko ogłoszono wyniki wyborów, Berg zrobił porządek w swoim kalendarzu, dla pewności wezwał kilku najbliższych współpracowników i poświęcił trzy doby na analizowanie tego, co wkrótce się zdarzy. Analizowanie? Pochylali się nad każdym szczegółem. Mieli czas i możliwości, żeby się odpowiednio przygotować. Ledwo ukonstytuował się nowy rząd, wojskowe służby wywiadowcze uderzyły, wykorzystując sprawdzone kontakty w kierownictwie partii socjaldemokratycznej. Należało się tego spodziewać. Było to typowe pieprzenie trzy po trzy, ale tym razem Berg przygotował się lepiej niż ktokolwiek przed nim. Na dzień przed spotkaniem w kancelarii premiera rozesłał ostatnią analizę sytuacji na froncie walki z terroryzmem. Postarał się, żeby była okraszona jak największą liczbą ocen sformułowanych przez wojskowe służby informacyjne. Na czym polega sprzeczność?O ile dobrze rozumie, zarówno on sam, jak i jego współpracownicy podzielaj ą poglądy wyrażane przez kolegów z wojskowych służb informacyjnych. Wracał ze spotkania piechotą. Idąc z Rosenbad na Kungsholmen, zaczął z zadowoleniem nucić finał symfonii Beethovena: Alle Menschen werden Bruder. Kiedy w końcu zasiadł za biurkiem, leżały już na nim dokumenty, które zamówił w poprzedni weekend. Najpierw zabrał się za listę nowych ministrów, podsekretarzy stanu i pozostałych urzędników wybranych według politycznego klucza, którzy wprowadzili się do kancelarii rady ministrów. Wielu z nich już figurowało w policyjnych rejestrach. Z uzasadnionych
względów, pomyślał, uśmiechając się krzywo. Absolutnie sobie na to zasłużyli. Ale po jesiennych porządkach w archiwum panował wzorowy porządek. Wszystkie dokumenty, które mogłyby wywołać niepotrzebne zacietrzewienie przeniesiono w bezpieczne miejsce. Za tydzień ma spotkanie z nowym politycznym kierownictwem służby bezpieczeństwa. Jego współpracownicy już się zakładaj ą, który z nowych członków kierownictwa jako pierwszy poprosi o zgodę na wejście do archiwum akt osobowych. Pod uwagę brano trzech kandydatów, ale żaden nie był faworytem. Część zewnętrzna organizacji przyjrzała się czołowym osobistościom ze świata polityki, z którymi organizacja macierzysta miała teraz współpracować. Lista obejmowała kilkanaście osób. Zdecydowana większość urzędowała w Rosenbad. Znaleźli się na niej urzędnicy ministerstwa obrony, kancelarii rządu i ministerstwa sprawiedliwości. Z każdego po równo. Sporządzono profile wszystkich tych osób. W kontekście bezpieczeństwa narodowego szczególną uwagę zwracano na nietypowe zainteresowania i skłonności. Na podstawie tych profili ułożono potem listę zagadnień priorytetowych, które - jak się spodziewano - mogą mieć dla nowego kierownictwa pierwszorzędne znaczenie. Teraz cała grupa Berga przygotowuj ąca analizę zajmowała się ustalaniem, które zadania za mniej więcej czternaście dni - także i o to zakładano się w najlepsze - trzeba będzie przedstawić jako te problemy, które biuro już od dłuższego czasu traktuje z najwyższą powagą. Dla tak starego lisa jak Berg tworzenie listy priorytetów nie było niczym ekscytującym. Umieścił na niej to, co się zawsze na takich listach umieszcza: kontrolowanie osób piastuj ących najważniejsze stanowiska i inwigilowanie partii politycznych głoszących skrajne poglądy. W rzeczywistości chodziło o to, żeby zrobić trochę zamieszania, wywołać wrażenie, że służby są potrzebne, zmienić lekko perspektywę, o kilka stopni, a potem już wszystko będzie mogło się toczyć utartym torem, jak zawsze. To, że najwięcej uwagi należy od tej pory poświęcać faszystom i skrajnej prawicy było oczywiste, choć akurat to denerwowało Berga. Nie dysponował nieograniczonymi środkami, a poza tym uważał, że istniej ą lepsze sposoby wydawania pieniędzy niż inwigilowanie kilkuset półgłówków i stukniętych nastolatków, którzy w marszu mylą krok nawet wtedy, gdy nie mają pod kurtką puszki wysokoprocentowego piwa. A przecież zawsze mają, skrzywił się Berg. Ale jest, jak jest, i nic się na to nie poradzi. Cieszył się, że mógł osobiście uczestniczyć w wyborze priorytetów. Gdyby wziąć pod uwagę całą dotychczasową historię służby bezpieczeństwa, okazałoby się, że bierze udział w tworzeniu czegoś, co w dalszej perspektywie może wytworzyć nową, pozytywną jakość. Fakt, że do tworzenia takich analiz natchnął go przypadek jego nieszczęsnego bratanka, nie czynił pomysłu gorszym. Jego ojciec był wiejskim policjantem na długo przed upaństwowieniem policji. Miał dwóch synów i obaj zostali policjantami. Kariera Berga rozwijała się w sposób niezwykły. Starszemu bratu poszło gorzej. Kiedy Berg ukończył szkołę policyjną, został zwykłym policjantem patrolującym ulice Sztokholmu. W wolnych chwilach szykował się do obrony dyplomu na studiach korespondencyjnych. Potem wziął urlop i rozpoczął dzienne studia prawnicze, płacąc za nie pieniędzmi, które zarobił w policji. Dyplom obronił już po trzech latach, choć zazwyczaj zajmowało to pięć, a gdy złożył podanie o pracę w biurze prokuratora, przyj ęto go z otwartymi ramionami. Wielu z jego nowych kolegów przeszło taką samą drogę. Kiedy przepracował dziesięć lat
jako prokurator, przypomniała sobie o nim służba bezpieczeństwa. Policja została upaństwowiona, służba bezpieczeństwa przeszła reorganizacj ę i stała się wydziałem specjalnym Komendy Głównej Policji. Stare metody trzeba było trochę przewietrzyć, uschnięte miotły wymienić na nowe i właśnie Berg znalazł się wśród tych, którym złożono propozycję na samym początku. Dziesięć lat później został szefem. Jego starszy brat zaraz po ukończeniu szkoły się ożenił. Dostał pracę w sztokholmskiej policji porządkowej. Szybko urodziło mu się troje dzieci, a później pojawiły się problemy z alkoholem, pieniędzmi i żoną. Wkrótce potem żona go rzuciła. Zabrała dzieci. Pewnego razu, gdy prowadził po pijanemu radiowóz, wjechał w kiosk. Dostał grzywnę, wyrok w zawieszeniu, karę dyscyplinarną w postaci zawieszenia i potrącenia z pensji. W końcu zaproponowano mu stanowisko strażnika w magazynie rzeczy znalezionych. Przepracował tam kolejne pięć lat. Tego lata, gdy jego syn rozpoczął służbę jako zwykły policjant w centrum Sztokholmu, pożyczył samochód służbowy, pojechał na Caxholm i z przystani dla statków parowych zjechał wprost do wody. Berg uważał, że bliższa ciału koszula, ale jeśli chodzi o bratanka, jego wiara w tę maksymę kilka razy się zachwiała. Kiedy starszy brat uległ wypadkowi - bo tak to nazwano -Berg zaczął czynić usilne starania, żeby jego bratanek poszedł słuszną drogą. A ponieważ różnica wieku między nimi wynosiła tylko dwanaście lat - Berg dziękował Stwórcy, że jest tak mała -próbował być dla niego jak starszy brat. Niestety. Jeśli się weźmie pod uwagę wszystkie okoliczności, jego wysiłki poszły na marne. Bratanek przez cały okres nauki miał złe stopnie. Powtarzał już pierwszą klasę szkoły podstawowej, a jego poglądy polityczne, z którymi nigdy się nie krył, znacznie odbiegały od praw, które uchwalił szwedzki parlament. Był wysoki i miał prostackie maniery. Jego dziadek, ojciec i stryj służyli w policji, więc kiedy złożył papiery do szkoły policyjnej, przyjęto go z otwartymi ramionami. Jego kariera rozwijała się jak należy, więc już po dwóch latach został szefem pogotowia policyjnego w komendzie miejskiej w Sztokholmie, jednostki, na którą było najwięcej skarg. Nie znał się na tej robocie, ale miał cechę, która sprawiała, że dla instytucji, w której pracował, był niezwykle pożyteczny. Uważał mianowicie, że właśnie tacy policjanci jak on tworzą przestrzeń do działania dla wszystkich normalnych, porządnych policjantów. Absolutna większość policjantów głosowała na moderatów i Berg o tym wiedział. Wiedział też, że wielu z nich robi to tylko dlatego, że w Szwecji nie ma partii bardziej radykalnych. To, że powinien zrobić to, co zamierzał zrobić, było więc oczywiste. Zamierzał namierzyć policjantów wrogo nastawionych do szwedzkiego porządku konstytucyjnego, a następnie objąć tą operacją osoby o podobnych poglądach zatrudnione w wojsku. Niektórzy przedstawiciele tych środowisk utrzymywali kontakty pozazawodowe, więc mieli dojścia i rzecz nie wyglądała na zbyt trudną. Berg sporządził oczywiście raport na temat ugrupowań prowadzących działalność niezgodną z konstytucj ą i szkodliwych elementów działających w strukturach tych organów, które maj ą za zadanie zapewnić państwu ochronę przeciwko atakom ze środka i z zewnątrz. Dopilnował też, żeby znalazło się w nim ostrzeżenie, że istniej ą dwie
instytucje, które mogą stanowić zagrożenie dla demokratycznie wybranych władz, mianowicie wojsko i służba bezpieczeństwa. Zakończył go stwierdzeniem, że to ważna, choć zaniedbana kwestia i że dopiero od niedawna poświęca się jej więcej uwagi. Miał też własną teorię na temat tego, co się stało. „Fakt, że nasza demokracja była jedną z najbardziej stabilnych demokracji europejskich XX wieku, jest prawdopodobnie przyczyną tego, że zainteresowanie organów bezpieczeństwa tą kwestią było do tej pory tak niewielkie”. Po dwunastu dniach Berg i jego współpracownicy zostali wezwani do kancelarii rządu. Mieli przedstawić listę priorytetów. Zazwyczaj na tego rodzaju spotkania przychodziły trzy osoby: minister sprawiedliwości, szef departamentu prawnego ministerstwa i Berg. Ale tym razem zjawiły się cztery. Tydzień wcześniej premier poinformował Berga, że niektóre sprawy związane z bezpieczeństwem państwa będą omawiane w jego kancelarii i dlatego podj ął decyzj ę, że jego specjalny pełnomocnik będzie w przyszłości w takich spotkaniach nie tylko uczestniczył, ale też go reprezentował. Zobowiązał też Berga, żeby natychmiast go poinformował, jeśli będzie miał jakiekolwiek zastrzeżenia wobec osoby, którą wybierze. Od czasu kiedy ostatnio musiał wykonywać polecenia przełożonych, minęło siedem lat. Doznał więc niejakiego wstrząsu i trochę się zaniepokoił. Właściwie spodziewał się, że dojdzie do takiej rozmowy, i nie wykluczał możliwości, że zostanie kiedyś wezwany do Rosenbad, żeby się dowiedzieć, że jego miejsce zajmie ktoś inny. Nie oczekiwał jednak czegoś takiego, a zwłaszcza nie spodziewał się sformułowania, jakiego premier użył pod koniec rozmowy, mówiąc o ewentualnych zastrzeżeniach Berga. W jego uszach zabrzmiało to podejrzanie, jakby ktoś chciał mu coś w zawoalowany sposób przekazać. Może to nawet coś w rodzaju ostrzeżenia? Zarówno Berg, jak i premier świetnie wiedzieli, że pełnomocnik już od wielu lat ma dostęp do informacji w najwyższym stopniu tajnych. Pytanie tylko, czy premier i jego pełnomocnik wiedzą coś więcej, zastanawiał się Berg. Na przykład to, że kazał usunąć z teczki pełnomocnika niektóre dane, bo nie chciał, żeby pełnomocnik się dowiedział, że Berg je ma. Zastanawiał się nad tym wszystkim pół nocy, a następnego dnia przyszedł do biura zmęczony i przygnębiony. Przez krótką chwilę zastanawiał się nawet, czy nie poradzić się człowieka, któremu ufał najbardziej. Waltin był szefem komórki zewnętrznej, ale ponieważ nie wypadało okazywać słabości, Berg odrzucił ten pomysł. Nigdy nie pokazuj, co myślisz, raczej poczekaj i upewnij się, pomyślał. Poza tym nie był pewien, czy rzeczywiście może Waltinowi ufać. Być może niepokoję się niepotrzebnie, myślał, bo jeśli głębiej się zastanowić nad tym, co zostało powiedziane, można dojść do wniosku, że rozmawialiśmy w miłej atmosferze, a przełożeni mieli tylko drobne zastrzeżenia. Nowy minister sprawiedliwości wyraził zdumienie, że Kurdowie maj ą tak dalekosiężne plany dotyczące wrogiej działalności wobec państwa, co jakoby wynika z raportu Berga. W sumie jednak nie był zdumiony aż tak bardzo, bo jeśli „wolno mu wyrazić swój prywatny pogląd”, już od dawna się domyśla, że „coś szykują”. - Mam na myśli Kurdów - dodał dla jasności. Przynajmniej jego mam z głowy, pomyślał Berg.
Pełnomocnik premiera nie mówił zbyt wiele. Przez chwilę wyglądało to nawet na to, jakby zapadł w drzemkę. Siedział na krześle z przymkniętymi oczami, odchylony do tyłu, ale kiedy Berg zaczął referować kwestię inwigilowania elementów antydemokratycznych w strukturach policji i wojska, nagle się ożywił i uniósł lekko ciężkie powieki. Bergowi nie spodobało się ani jego spojrzenie, ani mina. Pełnomocnik wyglądał na rozbawionego. Berg odniósł nieprzyjemne wrażenie, że na niego nie patrzy, że raczej go obserwuje, jakby był przedmiotem, a nie człowiekiem. Potem nagle zaczął się głośno śmiać i robił to tak gwałtownie, że zaczął mu się trząść wielki brzuch. Skinął głową i uśmiechnął się do Berga szeroko, choć jego powieki nie poruszyły się ani o milimetr. - Kiedy będziemy mieć okazj ę zapoznać się z raportem? Już nie mogę się doczekać. - Moi współpracownicy oceniają, że pierwszy raport będziemy mogli zaprezentować na początku przyszłego roku - odparł Berg z odpowiednią miną. - Widzę, że epoka cudów jeszcze się nie skończyła - stwierdził pełnomocnik. Znowu odchylił się na krześle, a na jego wargach wykwitł wyrażający rozbawienie uśmiech. Facet ma chyba coś nie po kolei, pomyślał Berg, ale nie powiedział tego. Następnego dnia spotkał się w bezpiecznym miejscu z Waltinem. Waltin przyniósł ze sobą dokumenty usunięte z teczek. Obecnie przechowywano je poza biurem. Natomiast Berg wszystko to, co zostało u niego. Potem poszedł do swojego gabinetu na górze, żeby się ze wszystkim zapoznać, podczas gdy Waltin grał na jednorękim bandycie, którego ktoś z nieznanych powodów ustawił w sali konferencyjnej piętro niżej. W równych odstępach czasu przez ślepy strop przebijały się słabe odgłosy automatu. Waltin przynajmniej raz wydał okrzyk radości. Po co on to robi?, zastanawiał się Berg. Wiedział, że Waltin ma własny klucz do skrzynki, do której wpadają monety. Trzy spośród dokumentów wzbudziły jego niepokój. Ale za to, że nie zapoznał się z nimi przed wczorajszym spotkaniem, mógł winić tylko samego siebie. Wszystkie trzy miały prawie dwadzieścia lat. Pochodziły z okresu, gdy pełnomocnik premiera odbywał służbę wojskową. Z pierwszego dokumentu wynikało, że wcielono go do pułku strzelców w górnym Norrlandzie. Miesiąc później przeniesiono go do sztabu w Sztokholmie, a stało się tak na wniosek samego sztabu. Sztab skierował ten wniosek bezpośrednio do dowódcy pułku. Pełnomocnik miał przez rok służyć w sekcji zajmującej się gromadzeniem „materiałów szkoleniowych niesklasyfikowanych jako ważne dla bezpieczeństwa państwa”, przeznaczonych dla poborowych i podoficerów armii. Gdy po piętnastu miesiącach jego służba dobiegła końca, wciąż był zwykłym szeregowym. Drugi dokument zawierał dwa różne testy na inteligencję, które pełnomocnik przeszedł, gdy dostał powołanie do wojska. Pierwszy był zwykłym testem, jaki robi się wszystkim poborowym na komisji wojskowej. Na podstawie jego wyniku pełnomocnika zaliczono do najwyższej kategorii, obejmującej zaledwie dwa procent poborowych z każdego poboru. Nie było w tym nic wyjątkowego, bo na przykład Berg trafił do prawie najniższej kategorii. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że pełnomocnik został wcielony jako zwykły szeregowy do zwykłego pułku strzelców, sprawa wyglądała trochę tajemniczo. Z racji inteligencji i wykształcenia powinien otrzymać właściwie jeszcze jeden przydział, ale w
dokumentach nie było o tym żadnej wzmianki. Tydzień później pełnomocnik przeszedł kolejny test. Berg nie był ekspertem od testów psychologicznych, ale przecież umiał czytać po szwedzku. Na ostatniej stronie psycholog, który test przeprowadzał, dopisał ręcznie: „Testowany osiągnął maksymalną liczbę punktów w skali IQ Stanford-Bineta w poszerzonym wariancie. Oznacza to, że zalicza się do tej części populacji, która stanowi około jednej setnej jej promila”. Jeden na sto tysięcy, pomyślał Berg. Jeden na sto tysięcy Szwedów, którzy za kilka miesięcy rozpoczną służbę jako zwykli szeregowi w pułku strzelców? Trzeci dokument był kartką zapisaną na maszynie, umieszczoną w kopercie. Adres napisano odręcznie, drukowanymi literami: Wydział Kryminalny Komendy Miejskiej w Sztokholmie, Komenda w Kungsholmen. Stamtąd list w tajemniczy sposób trafił do archiwum służby bezpieczeństwa. Nadawca nieznany, ale z treści listu wynikało, że pracuje w wydziale edukacji sztabu armii w Sztokholmie i że podlegają mu między innymi kwestie związane z przepustkami dla poborowych. Anonimowy autor napisał list najprawdopodobniej po to, żeby zwrócić uwagę na zaistniałe nadużycia. Jeden z poborowych już pierwszego dnia przyniósł mu wniosek o urlop. Widniała na nim zgoda na dwutygodniową przepustkę. Potem zjawił się ponownie i znów przyniósł podpisany wniosek, ze zgodą na kolejne dwa tygodnie. Kierownik biura uznał, że sprawa jest dość dziwna, więc kazał żołnierzowi poczekać, a sam poszedł do oficera, którego nazwisko widniało na blankiecie, żeby go zapytać, czy to on wystawił przepustkę. Kierownik został „potraktowany przez wspomnianego oficera opryskliwie. Bezczelnie stwierdził, że mam się nie mieszać w sprawy, które mnie nie dotyczą”. Kiedy wrócił do biura, „żołnierza już nie było, a ponieważ trwa to już od roku, zwracam się do Was, aby o tym poinformować. Obecna sytuacja uniemożliwia mi przedłożenie tej sprawy przełożonemu”. - Co o tym wszystkim myślisz? - spytał Berg. Siedzieli z Waltinem w sali konferencyjnej na kanapie. Berg wypił pół filiżanki kawy, a Waltin zapoznawał się z dokumentami. - Wygląda na to, że mamy do czynienia ze szpiegiem - stwierdził Waltin z krzywym uśmiechem. To już drugi, pomyślał Berg i jęknął cicho. Tym drugim był szef departamentu prawnego ministerstwa sprawiedliwości, który także przychodził na spotkania. Robił to od lat, niezależnie od tego, czy jego bezpośredni przełożony wywodził się z partii socjaldemokratycznej, czy z partii mieszczańskich. Poza tym pełnił funkcję doradcy prawnego naczelnego dowódcy prawnych i pracował w Sztabie Głównym - w randze generała dywizji. Szef departamentu prawnego był człowiekiem dość małomównym. Jeśli podczas spotkań zabierał głos, odpowiadał zazwyczaj na pytania, a to, o czym mówił, dotyczyło kwestii formalnych i prawnych. Zachowywał się uprzejmie i dyskretnie. Fachowiec starego typu, pomyślał Berg, ale ponieważ zazwyczaj nie ulegał urokowi innych ludzi, a poza tym to właśnie szef departamentu prawnego sporządzał protokół z ich spotkań, Berg zlecił swoim ludziom, by go rutynowo skontrolowali. Spędzili przed wspaniałą willą szefa departamentu prawnego w Lidingo cały tydzień, w ciężarówce, która udawała wóz
meblowy, ale przez cały ten czas nie mieli nic do przekazania. Dopiero ósmego dnia wydarzyło się coś, co mogli opisać w raporcie. Raport ten zaraz potem trafił na biurko Berga. Doszło wtedy do następującej sytuacji: „ O godzinie drugiej osiemnaście w nocy obiekt wyszedł na balkon swojej sypialni, znajdującej się na górnej kondygnacji willi. Następnie z pewnym trudem przyjął tak zwaną postawę zasadniczą i uniósł prawą rękę, a następnie czterokrotnie wzniósł szampanem toast na cześć Jego Królewskiej Mości. Miał wtedy na sobie niebieskie spodnie z żółtymi szwami po bokach, wojskowy mundur z generalskimi pagonami i takąż czapkę z daszkiem. Następnie obiekt zaczął śpiewać pierwsze zwrotki hymnu narodowego. Potem drzwi balkonowe się otworzyły i na balkon wyszła naga kobieta. Wciągnęła obiekt z powrotem do sypialni. Opisana kobieta to według nas żona obiektu. Później zaobserwowano, że w sypialni coś się dzieje. Kiedy jednak zasłony zostały zaciągnięte, a drzwi na balkon zamknięte, nie udało się ustalić, co dzieje się w środku. O godzinie piątej trzydzieści światło w sypialni zgasło “. Skąd oni wiedzą, że to był szampan?, zastanawiał się Berg, wrzucając raport do kosza. Zanim Berg i Waltin się rozstali, uzgodnili, że trochę stonują wojskową część swojego raportu dotyczącego elementów antydemokratycznych. Nie mogli raczej liczyć na ministra, a dwóch na jednego to za dużo. - Uważam, że lepiej będzie, jak to pominiemy. Musimy najpierw wiedzieć, na czym stoimy - stwierdził Berg. - Tak, nie ma co szumieć, dopóki się nie przekonamy, co z niego za ptaszek - zgodził się Waltin. Jak ktoś z takimi zdolnościami może być socjaldemokratą?, pomyślał. Zdarzały się lepsze i gorsze sytuacje, a Berg nadal pozostawał na stanowisku. Mijały dni, miesiące i lata, a on nadal tam trwał. Jednocześnie coraz częściej odnosił wrażenie, że jego otoczenie, charakter stawianych mu zadań i ludzie, którzy mu je zlecali, zaczynaj ą coraz bardziej skupiać się wokół niego. Nie po to jednak, żeby przyciągnąć go do siebie i trzymać w garści. Byłoby to trudne, ponieważ Berg wolał zachowywać pełen szacunku dystans. Były to raczej przygotowania do czegoś zupełnie innego. Berg spędził cały dzień w zabezpieczonym pomieszczeniu, żeby we własnym towarzystwie dokonać głębokiej i poważnej analizy swego położenia. Jego najbliższym współpracownikiem był młodszy od niego o dziesięć lat Waltin. Za każdym razem, gdy się zastanawiał, kto zostanie jego następcą, widział na tym miejscu właśnie jego. Pracowali razem od wielu lat, mieli swoje tajemnice, kilka razy zdarzyło im się nawet wyświadczyć sobie poufne przysługi. Poza tym Berg był dla Waltina prawdziwym mentorem. Gdyby się przyjrzeć zadaniom, jakie wspólnie realizowali, okazałoby się, że to zawsze Waltin osłaniał to, co stanowiło j ądro ich działalności, to, co najbardziej tajne, czego nie wolno było zaprzepaścić i co nigdy nie powinno wyjść na jaw. Chodzi oczywiście o działalność zewnętrzną. Nic nie wskazywało też na to, żeby Waltinowi nie należało ufać. Za każdym razem, kiedy go kontrolował, nic nie znajdował. Berg nie miał się do czego przyczepić, do niczego, co mogłoby wskazywać, że coś jest nie w porządku, abstrahuj ąc od wspomnianego klucza
do skrytki na monety w jednorękim bandycie i kilku tego rodzaju drobiazgów. A jednak coś było nie tak. Berg wiedział, że coś jest nie w porządku, ale nie potrafił powiedzieć co. Wszyscy współpracownicy Berga byli ludźmi ambitnymi, dokładnymi i zapracowanymi. Jeśli ktoś odbiegał od tego wzorca, Berg się go pozbywał albo przenosił na takie stanowiska, na którym ktoś taki mógł się sprawdzić w pracy, a jednocześnie przydać się do nadrzędnych celów. Mimo to czasami dochodziło do pomyłek. Podczas ostatniego spotkania z przedstawicielami rządu dużo czasu poświęcono na dyskusję o niepokojących danych dostarczonych przez jednostkę zajmującą się inwigilacją Kurdów. Minister sprawiedliwości przerwał im wtedy zaskakuj ącym pytaniem: - Kim jest ten Kudo? Co to za ptaszek? Kudo? To jakieś nieszwedzkie nazwisko, prawie afrykańskie. Czy to Afrykanin? Wtedy nie miałby na imię Werner, pomyślał Berg, ale tylko potrząsnął głową i odpowiedział grzecznie: - Komisarz Kudo jest szefem jednostki zajmującej się inwigilacją Kurdów. To właśnie on przygotował dla nas najnowszy raport. - Aha, teraz rozumiem - powiedział pełnomocnik i uniósł lekko brwi. - To dlatego podpisał się na tym raporcie? - A ja chciałbym spytać o nazwisko - powiedział minister. Nie zamierzał tak łatwo ustąpić. - Czy Kudo to nie jest nazwisko afrykańskie? - Z tego co wiem, jego ojciec był uchodźcą z Estonii i przyjechał do Szwecji po wojnie odparł Berg. - Kudo. Nazwisko rzeczywiście brzmi z estońska. - Mnie się wydaje, że to przybrane nazwisko - odparł pełnomocnik, opuszczając brwi, a na jego twarzy pojawił się znany już wszystkim irytuj ący uśmiech. - Załóżmy całkiem hipotetycznie - kiwnął głową w stronę Berga - że jego ojciec miał na imię Kurt, a matka Doris. I że nie nazywa się Andersson, tylko Kudo. Powinniśmy się cieszyć, że nie pisze swojego nazwiska przez wielkie D - KuDo - zakończył wyłuszczanie swej teorii, kładąc szczególny nacisk na obie sylaby. Jednocześnie z niewiadomych względów zerkał na ministra. - No właśnie - odparł minister i zachichotał. - Bo wtedy można by pomyśleć, że jest Japończykiem. Jak w dżudo - dodał i klepnął szefa departamentu prawnego. Szef departamentu prawnego grzecznie się uśmiechnął, ale zachował milczenie. - Jeśli to dla panów ważne, mogę to sprawdzić - powiedział grzecznie Berg. Co za idioci. Jeden w ogóle się nie odzywa, a drugi jest chyba walnięty. - Byłoby znakomicie, gdyby pan to zrobił - powiedział pełnomocnik z przesadną uprzejmością. - Mogę się od biedy pogodzić z tym, że facet nie umie pisać i myśleć, bo innego nie mamy, ale ktoś, kto zmienia nazwisko, wzbudza moje podejrzenia. O co ci tak naprawdę chodzi?, zastanawiał się Berg. To chyba jakieś ukryta wskazówka, pomyślał dwie godziny później. Siedział przy biurku i właśnie kończył przeglądać akta Wernera Kudo. Urodzony jako Werner Andersson, syn Kurta Anderssona i Doris, z domu Svensson.
Dałem plamę, pomyślał Berg. Nabór do sekcji kurdyjskiej okazał się zadaniem bardzo delikatnym. Trzeba było znaleźć ludzi ambitnych, dokładnych, takich, którzy chcą ciężko pracować, a jednocześnie potrafią zachować dystans wobec coraz bardziej fantastycznych historii dostarczanych przez informatorów. Werner Kudo pasował jak ulał, a opinię taką zyskał w dniu, kiedy w pewnej kafejce wyjawił jednemu z tajnych informatorów Berga, że w gospodarstwie w Smalandzie, w którym się wychował, mieszkały krasnoludki. Maleńkie ludziki ubrane w stroje z kreciego futra w jego rodzinnym domu czuwały nad ludźmi, zwierzętami domowymi i zabudowaniami. O tym wszystkim opowiedział wtedy w kawiarni, a człowiek Berga zachęcał go do dalszych zwierzeń, uważnie słuchał i zapisywał w pamięci każde słowo. To również Berg znalazł dla Kudo idealnego partnera. Nazywał się Christer Bulling i to nazwisko też było przybrane. Nic dziwnego, bo urodził się we Vricklund. Wcześniej, aż do czasu, gdy wpadł w oko Bergowi, pracował na komendzie w Solna, w wydziale planowania. Berg dostał na niego namiar od komendanta policji miejskiej w Sztokholmie. Podczas jakiejś kolacji opowiedział mu o młodym policjancie z Solna, którego poznał na jakimś zebraniu. Zrobił na nim niezwykłe wrażenie. - Najinteligentniejszy policjant, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Niektórzy nazywają go Profesorem - wyjaśnił komendant, co od razu wzbudziło zainteresowanie Berga. Berg był człowiekiem o rozległej wiedzy. Wiedział na przykład, że uroda to rzecz subiektywna, a ponieważ był absolutnie przekonany, że komendant policji w Sztokholmie to największy głupek ze wszystkich policjantów, jakich zna, już następnego dnia poprosił Waltina, żeby natychmiast prześwietlił Christera Bullinga, alias Profesora. - Dlaczego nazywają go Profesorem? - zaczął Berg, kiedy tydzień później spotkał się z Waltinem. - Jeden z kolegów, z którym Bulling chodził do pierwszej klasy, uważa, że to z powodu okularów. Bulling był jedynym uczniem w ich klasie, który nosił okulary. Poza tym miał mocno odstaj ące uszy i ogólnie rzecz biorąc, wyglądał śmiesznie - wyjaśnił Waltin. Najpierw myślałem, że to z powodu ocen, ale według jednego z naszych psychologów dzieci nie potrafią wyrażać ironii w tak dobitny sposób jak dorośli. - No to mamy do czynienia z geniuszem? - podsumował Berg. - Nie do końca - odparł Waltin z westchnieniem. - Jeśli chcesz, mogę zdobyć test z komisji wojskowej. Psycholog twierdzi, że… - Nieważne - przerwał mu Berg. - Masz coś jeszcze? - Dość wcześnie został zwolniony z ćwiczeń w terenie. Na polecenie lekarza. Podobno cierpiał na lęk przestrzeni i miał problemy z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi. Jest bardzo małomówny, prawie autystyczny. - Nie z tych, co ich wszędzie pełno? - spytał Berg. - No właśnie - odparł Waltin z przekonaniem. - Ma za to manię siedzenia i czytania wszelkich możliwych dokumentów. Według lekarza jest to jeden z objawów jego
schorzenia. W jakimś stopniu uśmierza lęk. W departamencie planowania są z niego bardzo zadowoleni. Dostaje same pochwały. Wcale mnie to nie dziwi, pomyślał Berg. - Czy zamierzasz kogoś zatrudnić? - spytał Waltin. - Do spraw Kurdów, na stanowisko szefa analiz. Jak myślisz? - Kudo i Bulling - skinął głową Waltin, akceptując wybór. - To będzie wzorcowa para. Poza tym maj ą dodatkowy zmysł, którego brakuje nam, zwykłym śmiertelnikom. Po jakimś czasie Kudo i Bulling zaczęli stwarzać problemy. Cała akcja inwigilowania środowisk kurdyjskich zaczęła brać w łeb, ponieważ obaj podchodzili do swoich obowiązków śmiertelnie poważnie. Berg zaczął się nad tym zastanawiać. Obaj nie tylko nie orientowali się, po co tak naprawdę stworzono sekcj ę, w której obecnie pracowali, ale też nie potrafili się tego dowiedzieć własnymi kanałami. Podczas ostatniego spotkania z ministrem sprawiedliwości o mało nie doszło do wpadki. Co dziwne, to właśnie pan minister dokonał nieprzyjemnego odkrycia. Znalazł coś w dokumentach, które Berg powinien był wcześniej przeczytać. Ale nie zrobił tego. - Zastanawiam się, jak to właściwie jest z tajnym podsłuchem - powiedział minister. - Tak - odparł Berg, patrząc na niego obojętnie. - Jak to właściwie jest? W przepisach nic na ten temat nie znalazłem. Czy jest to jakoś uregulowane w którymś z tajnych rozporządzeń? - Jeśli chodzi o podsłuch telefoniczny, zasady jego stosowania reguluje specjalny… - Nie - przerwał mu minister. I tym razem w jego głosie dało się wyczuć poirytowanie. Nie chodzi mi o telefony. Przecież oni nie siedzą w tym samym pokoju i nie rozmawiają ze sobą przez telefon. Musicie się przecież posługiwać ukrytym podsłuchem. To znaczy mikrofonami ukrytymi w ścianach, suficie, meblach i Bóg wie gdzie jeszcze. - Rozumiem - odparł Berg z wahaniem. - Sytuacja prawna jest trochę niejasna, jeśli mogę się tak wyrazić. Prawda, panie Gustavie? Berg spojrzał na szefa departamentu prawnego. Przeglądał dokumenty i sprawiał wrażenie, jakby nie był szczególnie zainteresowany wyjaśnieniem tej skomplikowanej kwestii. - Uważam, że pan Gustav to prawy człowiek - powiedział naciskany Berg. - Ilu z nas dostąpiło tej łaski, by móc dzierżyć w dłoniach zarówno wagę sprawiedliwości, jak i miecz władzy? - ciągnął dalej schlebiaj ącym tonem, spoglądaj ąc jednocześnie przyjaźnie na szefa departamentu prawnego. O co mu chodzi?, zastanawiał się szef departamentu prawnego. Czuł, że jego ciało przeszywa dreszcz. Może chce mi coś dać do zrozumienia? Jak on dziwnie wygląda, pomyślał Berg. Już od dawna zachowuje się tak dziwnie. Być może nadszedł czas, żeby go znowu sprawdzić. - No cóż - chrząknął szef departamentu prawnego. - Podjął pan tutaj bardzo szczegółową kwestię. Proponuję jednak, żebyśmy ze względu na brak czasu zajęli się tym po spotkaniu.
Jestem do dyspozycji o każdej porze i w każdym miejscu. Żeby jednak ująć to w paru słowach: całkowicie się z panem zgadzam. Chodzi tu o bardzo skomplikowaną kwestię prawną. Minister sprawiedliwości wyglądał na prawdziwie uszczęśliwionego. - Tak też przeczuwałem - stwierdził z zadowoleniem. - Na czym to ja panu przerwałem? Mimo wszystko miałem szczęście, pomyślał Berg, kiedy znalazł się w swoim gabinecie. Pełnomocnika premiera na tym spotkaniu nie było. Na godzinę przed poinformował, że nie przyjdzie. W ciągu ostatniego roku zdarzało się to coraz częściej. Mnie to absolutnie nie przeszkadza, pomyślał Berg. Dzień po tym, jak szef departamentu prawnego otrzymał nominację na stanowisko doradcy naczelnego dowódcy armii zadzwoniła do niego sekretarka. Zapytała, czy znajdzie czas, żeby iść do krawca. - Do krawca? - zdziwił się. - Trzeba wziąć miarę na mundur - wyjaśniła. Ale ja nie chcę żadnego munduru, pomyślał szef departamentu prawnego. Lecz zanim zdążył to powiedzieć, uświadomił sobie, że jeśli nagle wybuchnie wojna, będzie musiał nosić mundur. Tak mówi prawo. Nie odważył się jednak powiedzieć o tym ukochanej żonie. Poznali się kilka lat wcześniej. Oboje byli prawnikami o liberalnych poglądach. Rok później wzięli ślub. Domyślał się, że posiadanie w domu generała nie jest marzeniem jego żony. Pewnego wieczoru, kiedy po wykwintnej kolacji zasiedli na kanapie, aby posłuchać znakomitego nagrania II Symfonii Mahlera, zdobył się na odwagę i opowiedział jej całą tę straszną historię. - No cóż, staruszku - odparła pocieszającym tonem, klepiąc go po ramieniu. - Na tym świat się nie kończy. Idź na górę i załóż mundur, żebym mogła zobaczyć, jak w nim wyglądasz. Obiecuję, że nie będę się śmiać. I rzeczywiście, nie śmiała się. Jej oczy rozbłysły namiętnie. Spojrzała na niego tak jak nigdy przedtem. I tak to się zaczęło. Za pierwszym razem bawili się w wojnę. Ponieważ jej matka była Norweżką, a ona sama mówiła płynnie po norwesku, ustalili, że Szwecja będzie okupować Norwegię. Najpierw założył cały mundur, oczywiście bez butów - szybko je zdjął - i bez tej pieprzonej czapki, która kilka razy mu spadła. Generalnie jednak miał na sobie całość. Było to niezwykłe przeżycie. Potem wyszedł na balkon, żeby trochę ochłonąć, a gdy już się tam znalazł, skorzystał z okazji, żeby wznieść toast na cześć Jego Królewskiej Mości. Ale w tej samej chwili na balkon wyszła jego żona i zaciągnęła go z powrotem do środka, żeby kontynuować okupacj ę i ustalić ostatnie warunki podpisania pokoju. Potem wszystko potoczyło się samo. Jak we śnie, pomyślał. Aż do tej chwili. Bo tym razem Berg chyba wpadł na ich ślad. - Co teraz zrobimy? - spytał i spojrzał zatroskanym wzrokiem na żonę? Jaka ona piękna, pomyślał. Ale wszystko, co ma początek, musi się kiedyś skończyć. - E, tam! - odparła żona. - Na tym świat się nie kończy. Jest przecież tyle mundurów i
strojów służbowych, które można wypożyczyć. Nie zastanawiałem się nad tym, pomyślał. - Czy masz na myśli coś konkretnego? - spytał ostrożnie. - Chciałabym się przebrać za pielęgniarkę - odparła, a w jej oczach pojawiły się te same błyski. - Co ty na to, staruszku? Czy w ostatnim czasie coś ci nie dolega? Na kolejnym spotkaniu, tydzień później, szef departamentu prawnego zgłosił do omówienia dodatkową sprawę. A ponieważ coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy, od razu wzbudziło niepokój Berga. Siedział jak na szpilkach aż do ostatniej chwili, a pocieszało go w tej biedzie tylko to, że pełnomocnik ministra znowu zapowiedział, że nie przyjdzie. - A więc - chrząknął szef departamentu prawnego - jak już wcześniej zapowiedziałem mojemu ulubionemu szefowi - tu skinął głową w stronę ministra sprawiedliwości, który też skinął mu głową - zrezygnowałem z funkcji doradcy prawnego naczelnego dowódcy. I to w trybie natychmiastowym. Mój następca zostanie mianowany już pod koniec tego tygodnia. - To przykre - powiedział Berg. Co teraz będzie?, pomyślał. - No cóż - odparł doradca, a jego głos zabrzmiał nieoczekiwanie chłodno. - Uznałem, że w związku z akcją, która ma na celu wyłapanie antydemokratycznych elementów w strukturach policji i wojska, istnieje ryzyko, że mogę stanąć w obliczu konfliktu interesów. I dlatego postanowiłem podjąć taką decyzję - zakończył. - Być może jest to mądra decyzja - odparł Berg obojętnie. - Z pewnością - powiedział doradca i spojrzał na Berga. - I chociaż wszystkim nam brakuje konkretów w tej sprawie, to wolę, żebym sam uprzedził innych, niż żeby inni uprzedzili mnie. - To właśnie chciałem powiedzieć - stwierdził minister z fałszywą serdecznością. -Prawdę mówiąc, my też się nad tym zastanawialiśmy. Po ostatnim posiedzeniu rządu przyszedł do mnie premier i spytał, co z akcj ą Berga. Trwa już od dłuższego czasu. Co tu się dzieje?, zastanawiał się Berg. - Jak wygląda sprawdzanie naszych kolegów z policji i wojska? - spytał dwie godziny później Berg Waltina. - Całkiem dobrze - odparł Waltin i zrobił nieokreślony ruch ręką. - A raczej całkiem źle, jeśli mogę tak powiedzieć. Zależy, jak na to spojrzeć. - Mamy na nich coś? - spytał Berg. - Mnóstwo rzeczy. - To dobrze - stwierdził Berg.
Między tęsknotą lata a chłodem zimy Quantico, stan Wirginia, grudzień
Niedziela, 1 grudnia Johansson zasnął w sobotę o dziesiątej wieczorem, ale w jego głowie była już czwarta rano w niedzielę. Kiedy się obudził, nadal była czwarta rano, ponieważ znajdował się w akademii FBI w Quantico w stanie Wirginia. Natomiast jego głowa nadal przebywała przy ulicy Wollmar Yxkullsgatan w Sztokholmie, gdzie trwało niedzielne przedpołudnie. Mimo to czuł się rześki jak wiosenny poranek. Wprawdzie za oknem panowała nieprzenikniona ciemność, ale zanosiło się na ładny dzień. Na kartce z prognozą pogody wiszącej na tablicy ogłoszeń w recepcji zapowiadano brak opadów, kilka stopni powyżej zera i słońce. Jak widać, w takim miejscu niczego się nie zostawia przypadkowi. Johansson zastanawiał się, co ze sobą zrobić: dostosować się do zaleceń starszego brata czy raczej pójść na szybki spacer. Do świtu zostały jeszcze trzy godziny, a na całym terenie obowiązywały ścisłe zasady bezpieczeństwa. „Wysokiej rangi szwedzki policjant zastrzelony przez FBI podczas spaceru”, pomyślał Johansson i uśmiechnął się. Oczyma wyobraźni widział już nagłówki w gazetach. Na śniadanie nie mógł jeszcze zejść, bo stołówkę otwierano dopiero o siódmej, a poza tym nikt przy zdrowych zmysłach nie jada śniadań o pierwszej w nocy. Ciekawe, że w odróżnieniu od pozostałych kolegów ze Szwecji miał w pokoju łazienkę z prysznicem. Ich pokoje nie miały tak wysokiego standardu, więc musieli dzielić prysznic z innymi uczestnikami kursu mieszkaj ącymi na tym piętrze. Johansson wykąpał się i postanowił, że jednak posłucha rad starszego brata. Zaczął rozmyślać o kobiecie, z którą rozmawiał tylko raz. Dzieliło go od niej siedem tysięcy kilometrów. Ciekawe, co teraz robi, pomyślał. W niedzielę raczej nie siedzi na poczcie. Potem wrócił do łóżka i doczytał do końca angielską powieść, którą wziął w podróż. Gdy otwarto stołówkę, był jednym z pierwszych gości. Starszy brat jednak miał rację, pomyślał, jedząc jajecznicę i gotowaną szynkę z żytnim chlebem. To nawet lepiej na apetyt. Kiedy miał dziesięć lat, za jego wychowanie prawie całkowicie odpowiadał starszy brat. Miał sześcioro rodzeństwa. Był przedostatnim dzieckiem w rodzinie, a ponieważ rodzice musieli się zajmować dużym gospodarstwem, mieli zazwyczaj na głowie coś innego niż sprawy małego Larsa Martina. Nie było to całkiem konwencjonalne wychowanie psychologom zjeżyłoby włosy na głowach - ale Johansson nie miał powodów do narzekań. Najstarszy brat zawsze był dla niego miły. Jako pierwszy przestał go nazywać małym, nauczył go pływać, kiedy Lars Martin miał zaledwie pięć lat, a gdy podrósł, zabierał go ze sobą na polowania. Potrafił też dać wycisk innym braciom, jeśli byli dla niego zbyt niedobrzy. No i to on wprowadził go w tajniki dorosłego życia. Kiedy Lars Martin miał siedem lat, najstarszy brat pokazał mu w największym zaufaniu czasopisma pornograficzne. Tłuste białe kobiety z ogromnymi biustami, które między nogami miały niewiele więcej włosów niż Lars Martin. Wyczuwał w tym jednak pewien fałsz, bo jako częsty bywalec sauny widywał co innego. - Powinieneś właściwie poczekać z czytaniem takich gazet do czasu, aż wyrosną ci włosy na ciuliku - wyjaśnił mu brat. - Zresztą sam zauważysz kiedy. Jak będziesz miał chętkę dodał ogólnikowo.
Lars Martin tylko skinął głową. No bo co miał powiedzieć? - No właśnie - powiedział brat, wkładając do ust prymkę tabaki. - Oglądam je, kiedy się onanizuję. Łatwiej mi wtedy idzie - wyjaśnił. Onanizuję, powtórzył w myślach Lars Martin. Ale nie spytał, co to znaczy. - No właśnie - mówił dalej brat. - Przecież tu nie ma żadnych bab. Nie tak jak w Kramfors. Od trzech miesięcy najstarszy brat Larsa Martina pracował jako praktykant w firmie SCA w Kramfors, więc był już nie tylko o dziesięć lat starszym bratem, ale także człowiekiem bywałym w świecie. O czym on mówi?, zastanawiał się Lars Martin. Co to znaczy, że nie ma tu bab? Przecież jest ich pełno: mama Elna, siostry, babcia i ciotki. No i sąsiadka, pani Nordlund. Można o niej mówić, co się chce, ale jest o wiele grubsza niż kobiety w tych gazetach, które niedawno oglądał. A potem było już tylko coraz dziwniej. Najstarszy brat potrząsnął kiedyś z powagą głową i pogłaskał go po włosach. - Będziesz o tym wszystkim myślał, gdy nadejdzie pora. Dasz sobie spokój z waleniem konia, jeśli pod ręką będą panienki. Jak nie, to obciągaj sobie przynajmniej dwa, trzy razy dziennie. Kramfors, kobiety, walenie, obciąganie… o czym on gada?, zastanawiał się Lars Martin. - Bo inaczej zwariujesz - dokończył brat, z powagą kiwając głową. - Kurde - powiedział Lars Martin. - Jak to? - No tak - odparł brat. - Można wtedy zachorować na prostatę. - Prostatę? - Tak jak nasz stary wujek Einar. Musieli go zawieźć do szpitala w środku nocy i wsadzili mu na kutasa całą katedrę, żeby się wreszcie mógł wysikać. - Całą katedrę, powtórzył w myślach Lars Martin. Siedział przed taką katedrą już prawie dwa semestry. Wujek był wprawdzie wielkim facetem, ale to chyba niemożliwe. - Taką szpitalną - wyjaśnił brat z przekonaniem. - Opowiadał mi o tym Bergqvist, kiedy poszedłem z nim na polowanie. Myśl, co chcesz. Katedra, to znaczy… cholera… - nie dokończył, tylko potrząsnął głową. Bergqvist był miejscowym lekarzem i choć ciągle chodził napity, cieszył się dużym szacunkiem. Starszy brat Larsa Martina chodził z nim na polowania, więc wszystko, co mówi, musi być chyba prawdą. Ale żeby od razu cała katedra? Może tylko katedra szpitalna, ale przecież nawet taka katedra jest niewiele mniejsza. Doktor Bergqvist był dwa razy większy od pani nauczycielki. - Posłuchaj dobrej rady: jak nie ma w pobliżu panienek, możesz sobie obciągać. I to przynajmniej dwa, trzy razy dziennie, bo inaczej zwariujesz - podsumował swoje rozważania brat.
&
A więc jestem w mekce zachodniej policji i przyjechałem tu z pielgrzymką z Dalekiej Północy, pomyślał Johansson. A ponieważ był w znakomitym humorze, po śniadaniu wybrał się na poranny spacer. Nie znalazł jednak żadnych minaretów ani nie usłyszał muezinów nawołujących do modlitwy. Bo ta mekka znajdowała się zaledwie sto kilometrów na południe od Waszyngtonu, przy uj ściu Potomaku, zatopiona dyskretnie wśród łagodnych, zalesionych wzgórz. W centrum kompleksu stało około dwudziestu budynków z cegły i gładzonego kamienia. Wzniesiono je w stylu powojennego funkcjonalizmu. Na poziomie parteru budynki łączyły się ze sobą siecią oszklonych korytarzy. W środku urządzono biura, laboratoria, sale treningowe, baseny pływackie, biblioteki, sale wykładowe, kawiarnię i trzy duże budynki mieszkalne, a w nich kilkaset pojedynczych pokoj ów o powierzchni od sześciu do dziesięciu metrów kwadratowych dla wykładowców, studentów i innych gości, którzy tu przebywali na stałe lub przybyli z wizytą. W zasadzie przypomina to nieduży amerykański uniwersytet, pomyślał Johansson. Nigdy wprawdzie w takim miejscu nie był, ale miał wyrobione zdanie o tym, jak taki niewielki nowoczesny uniwersytet wygląda. Typowy kampus, pomyślał. Ale wkrótce musiał zmienić zdanie. Na pewno nie był to niewielki nowoczesny uniwersytet. Kilka kilometrów dalej znajdowało się niewielkie miasteczko Hogan’s Alley. Były tam sąd, kościół, szkoła, poczta, bank, sklepy, teatr i kasyno. Cechą wspólną wszystkich tych zabudowań było to, że tworzyły miasto na niby. To tutaj studenci akademii ćwiczyli i doskonalili umiejętności, we współpracy z wynajętymi aktorami, którzy udawali morderców, rabusiów, handlarzy narkotyków, złodziei, oszustów i szulerów. Prawdziwy Disneyland dla tych, co lubią się bawić w policjantów i złodziei, pomyślał Johansson i ruszył w stronę łagodnych, porośniętych lasem wzgórz. Znalazł tam tylko tory przeszkód, małpie gaje i strzelnice. Na pewno nie było to miejsce, gdzie przy bezchmurnym niebie można odbyć szybki spacer. Johansson domyślił się tego, kiedy zobaczył błotnistą, rozdeptaną ziemię i szkliste spojrzenia tych, którzy biegali po okolicy. Do diabła, pomyślał, przecież oni nie biegają, tylko zarzynają się na śmierć. To nie jest żaden uniwersytet z wykładowcami i studentami, tylko obóz szkoleniowy dla zakonu rycerskiego z zamkiem, fortyfikacjami, szrankami i salami do fechtunku, na którym ludzie szykuj ą się do świętej wojny. Kiedy wrócił do pokoju, dobry humor go opuścił. Zwłaszcza że zabrudził buty błotem. Położył się na łóżku, żeby trochę poczytać. Potem chyba zasnął, bo kiedy otworzył oczy, za oknem zaczęło się już ściemniać. Przespałem lunch, a za godzinę będzie kolacja, pomyślał i poczuł się trochę bardziej rześki. Po kolacji poszedł z dwoma pozostałymi policjantami ze Szwecji do pubu. Zamówili po piwie i rozmawiali o tym, co będzie się działo w następnych dniach. Co do jednego byli wyjątkowo zgodni: to miejsce przypomina koszary. Jedzenie im smakowało, wszędzie było czysto i przyjemnie, gospodarze byli gościnni, a jednak pierwsze wrażenie pozostało. Jest tu dokładnie tak, jak powinno być w zakonie rycerskim, pomyślał Johansson. - Zrobiłem rundkę po bieżni - powiedział komisarz z wydziału narkotykowego. Był znany
jako fanatyk treningów. - Wszyscy biegali tak szybko, jakby ich ktoś gonił z lutownicą. Musiałem włączyć wyższy bieg, żeby mieć trochę spokoju. - A ja wybrałem się na szybki spacer - powiedział Johansson. - Główną ulicą, w tę i z powrotem. Ale wrażenia ze spaceru postanowił zachować dla siebie. - Hoover Road to na cześć Edgara Hoovera. Stał na czele FBI przez ponad pięćdziesiąt lat. To on zbudował to miejsce, w którym teraz siedzimy i przed pójściem do łóżka popijamy piwo - uzupełnił komisarz ze szwedzkiego Interpolu, wskazuj ąc z uśmiechem na szklankę z piwem. - Myślałem, że on stworzył całe FBI - zdziwił się Johansson. - To nie on - odparł komisarz i zdmuchnął pianę z górnej wargi. - FBI powstało w 1908 roku jako odrębny wydział departamentu sprawiedliwości. Hoover został szefem w 1924 roku, jako trzeci z kolei. Ale to on założył Akademię, do której nas zaproszono. - No tak, człowiek uczy się przez całe życie - stwierdził Johansson i uśmiechnął się blado. W tym momencie jego kolega z wydziału narkotykowego pochylił się do przodu, chrząknął konspiracyjnie i machnął prawą ręką. - Słyszałem, że Hoover walczył w otwartej kategorii - powiedział. - To bardzo ciekawe - odparł policjant z Interpolu. - Jak widać, Hoover to jeden wielki miszmasz: szef FBI, macho, zdecydowany konserwatysta, religijny, amerykański, prawicowy chrześcijanin, bezlitosny tępiciel najmniejszych odchyleń lewicowych, że nie wspomnę o normalnych organizacjach lewicowych… A przecież żył w wieloletnim związku z innym agentem FBI. Mieszkali w domu Hoovera, a oficjalnie człowiek ten był jego szoferem, ordynansem i ochroniarzem. Ale i tak wszyscy się domyślali, że są parą. I że przy uroczystych okazjach Hoover ubiera się w sukienki. - Cholera - powiedział policjant z wydziału narkotykowego i potrząsnął głową. - Co za życie. - Miejmy nadzieję, że się kochali - zakończył Johansson, wznosząc szklankę. Poniedziałek, 2 grudnia - piątek, 6 grudnia Dni mijały szybko. Rozplanowane z góry, podzielone na godziny według grafiku rozpisanego co do minuty, treściwe, wypełnione programem po brzegi. I nic więcej. Trzy posiłki dziennie - pół godziny na śniadanie, godzina na lunch i półtorej godziny na kolację. Potem wieczorne piwko w pubie. W grafiku ujęto to jako „własne zajęcia towarzyskie”. I o dziesiątej koniec dnia, choć program nie precyzował, że tak właśnie ma być. Narady, spotkania w grupach, wykłady, seminaria i godzina dziennie na ćwiczenia fizyczne. Wszyscy, którzy byli z tym miejscem związani zawodowo - agenci specjalni, wykładowcy i kierownictwo - wyglądali dokładnie tak, jakby byli klonami wzoru agenta przechowywanego w kwaterze głównej w Waszyngtonie. Średniego wzrostu, krótko ostrzyżeni, wyprostowani, podniesiona głowa, wzrok skierowany zawsze na osobę, z którą rozmawiaj ą, szerokie barki, wąska talia, grube uda i prawie zawsze małe stopy i małe,
grube dłonie. Tak, Sir… Dzień dobry, Sir… Nie, Sir… Dobry wieczór, Sir. Dźwięki, głosy, ubrania służbowe. Nieregularne odgłosy strzałów dobiegające ze strzelnicy, ostry dźwięk strzałów wydobywaj ący się z luf karabinów strzelców wyborowych, serie wystrzeliwane z karabinów maszynowych. Dzikie okrzyki dobiegające z Hogan’s Alley świadczące o kolejnym dramacie wziętych do niewoli zakładników. Rekruci maszeruj ący równym krokiem w kolumnie, głosy brzmiące jak jeden chór, z którego trudno wyłapać pojedyncze słowa, w drodze z jednych ćwiczeń na drugie, niebieskie czapki bejsbolówki, niebieskie kurtki, luźne spodnie wpuszczone w ciężkie buty.Yes, Sir… GoodMorning, Sir… No, Sir… GoodEvening, Sir*. Najciekawiej było w środę. Po południu zaplanowano dwie godziny ćwiczeń, więc Johansson zamienił dwie godziny szybkiego spaceru główną ulicą na dwie godziny basenu. Poprzedniego dnia kupił sobie kąpielówki z emblematem FBI. Zastanawiał się nad zakupem czapeczki bejsbolowej z takim samym emblematem i w końcu i na to się zdecydował. Na wszelki wypadek. Na pływalni spotkał specjalnego agenta Backstroema, który z racji pochodzenia pełnił rolę opiekuna grupy skandynawskiej. On też wyglądał jak przechowywany w Waszyngtonie wzorzec. - Sir - powiedział Backstroem. Wciągnął brzuch i wyprężył klatkę piersiową. - Zamierza pan pływać, Sir? Nie, odparł w myślach Johansson, bo choć o istnieniu agenta Backstroema dowiedział się dopiero przed trzema dniami, nienawidził go całym swoim norrlandzkim sercem. Zamierzałem posłuchać koncertu Wikingów i dlatego przyszedłem na pływalnię FBI, siedemdziesiąt kilometrów na południe od Waszyngtonu, w samych kąpielówkach. Ale nie powiedział tego głośno. - Tak - odparł Johansson. - Postanowiłem skorzystać z okazji i jak już tu jestem, to trochę popływam. - Very good, Sir - powiedział Backstroem, zerkając na wiszący na ścianie sprzęt ratowniczy. - Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan zmierzyć mi czas. Tak, Sir. Bardzo dobrze, Sir - Yes, Sir. Verygood, Sir*. Ile długości? - Pięćdziesiąt - odparł Johansson. Skinął głową i zsunął się do wody tym samym wypróbowanym ruchem, którym ze skały zsuwa się do wody foka. Po czterdziestym nawrocie Backstroem prawie zwariował. Biegał wzdłuż basenu i wymachiwał rękami. Wskazywał na stoper i pokazywał co jakiś czas różną liczbę palców. Kiedy Johansson wyszedł na brzeg i wytrząsnął wodę z włosów, Backstroem wyglądał na całkowicie załamanego. - Sir - wydusił w końcu, pukając palcem w stoper. - Jest pan znakomitym pływakiem, Sir.
- Takim sobie - uśmiechnął się uprzejmie Johansson i skinął głową. - Dawno nie pływałem. Gdzie są prysznice? Backstroem wskazał mu drogę i wykonał zachęcający gest ręką. Żeby się tylko we mnie nie zakochał, pomyślał Johansson. Poobiedni odczyt był dość interesujący. Johansson jako jeden z niewielu otrzymał zaproszenie na prezentacj ę ostatnich nowinek w zakresie walki z przestępczością. Miał się między innymi nauczyć sporządzać rys psychologiczny sprawcy ciężkiego przestępstwa z użyciem siły. Referował szef jednostki utworzonej niedawno w ramach FBI. Miała się specjalizować w badaniu zachowań. Mężczyzna był mniej wiecej dwadzieścia lat starszy od specjalnego agenta Backstroema, ale od razu dało się zauważyć, że ulepiono go z tej samej gliny. Na podsumowującą dyskusję przeznaczono ostatnie pół godziny. Z tego co Johansson zrozumiał, seryjnych morderców można podzielić na sześć kategorii. Ogólnie dzieli się ich na morderców aspołecznych, którzy maj ą w nosie to, co inni myślą i robią, i antyspołecznych, którzy nienawidzą innych bez względu na to, co sądzą i robią. Dwa razy trzy to sześć, stwierdził Johansson. Tego nauczył się już w pierwszej klasie. A to co?, zastanawiał się, patrząc na okropne zdjęcia, które prelegent rzucił na ekran z rzutnika. Okazywał przy tym niezdrowy zachwyt, najwidoczniej cechuj ący wszystkich ekspertów od profili sprawców. Na początek zdjęcie faceta, który pewnego dnia zastukał do drzwi sąsiada. Sąsiad kupił niedawno żółtego kanarka. Trzymał go w klatce. Nasz przestępca nienawidził wszystkich, którzy hodują kanarki. A tak naprawdę nienawidził wszystkich ludzi. Kiedy więc sąsiad otworzył, uderzył go w głowę metalowym prętem. Potem wciągnął go do przedpokoju i na wszelki wypadek dołożył mu jeszcze dwa razy. Tak go to podnieciło, że zrobił kupę na jego wycieraczkę. Kiedy jednak podciągnął spodnie, nie potrafił sobie przypomnieć, co chciał sąsiadowi powiedzieć. Zapomniał nawet wypuścić kanarka z klatki. Potem przeszedł przez kałużę krwi, wyszedł na korytarz i wrócił do siebie. Siadł przed telewizorem i oglądał jakiś program, podgryzając chrupki. - Szanowni panowie - powiedział prelegent. W jego głosie słychać było zarozumialstwo, tak charakterystyczne dla ignorantów, którzy są przekonani, że zjedli wszystkie rozumy świata. -Co o tym wszystkim myślicie? Czy mogę poznać wasze opinię? Typ antyspołeczny, przypadek przestępczości niezorganizowanej, pomyślał Johansson, ale zanim zdążył podnieść rękę, zgłosił się policjant z wydziału zabójstw Komendy Głównej Policji. Strasznie upierdliwy stary zgred. Po trzydziestu latach służby nadal zajmował się szukaniem sprawców przestępstw. Bardzo dobrze mówił po angielsku. - Zrobił to sąsiad. Prelegent wyglądał na wstrząśniętego. - Załatwiłeś go - powiedział Johansson, kiedy po wykładzie i bardzo ożywionej dyskusji wyszedł z Duńczykiem na przerwę, żeby się napić kawy. - Tak - odparł Duńczyk. - Ci pieprzeni inteligenci. Nienawidzę ich. - Obowiązują tylko trzy zasady - odparł Johansson i uśmiechnął się.
- Jakie? Mogę wiedzieć? - Pogodzić się z sytuacją, nie komplikować jej zanadto i unikać przypadków - odparł Johansson. - Jesteś w dechę - powiedział komisarz niezwykle ciepłym głosem i położył Johanssonowi dłoń na ramieniu. W czwartek Johansson zadzwonił do Jarnebringa. Po pierwsze chciał się dowiedzieć, czy coś się wydarzyło. Po drugie poprosił go o adres Krassnera. Sam nie wiedział dlaczego, ale skoro już tu był, postanowił skorzystać z okazji i zobaczyć, jak Krassner mieszkał. Może porozmawia z sąsiadami, trochę się rozejrzy. Miał już adres jego byłej dziewczyny, ale nie bardzo wiedział, po co go zapisał przed wyjazdem w notatniku. - Witaj, bracie - powiedział Jarnebring ciepłym głosem. - Jak leci? Żłopiesz piwo i chodzisz na dziewczyny czy kujesz w szkolnej ławie? Po krótkim wstępie Johansson przeszedł do rzeczy. - Co słychać w sprawie Krassnera? - spytał mimochodem. - Widzę, że nigdy nie dajesz za wygraną - odparł Jarnebring. - Wczoraj zamknąłem sprawę. Samobójstwo. - A nie masz przypadkiem jego adresu? Tutaj, w Stanach? - A po co ci jego adres? Chcesz przesłać wieniec? - Nie. Pomyślałem tylko, że skoro już tu jestem… - To skorzystasz z okazji i sprawdzisz, jak mieszka, może pogadasz z sąsiadami, rozejrzysz się trochę… - Mniej więcej. - Jasne. Tylko nie słuchaj żadnych głupot. No, znalazłem. Masz papier i długopis? - Dawaj. W piątek po południu, kiedy Johansson i dwaj jego towarzysze siedzieli w samolocie do Nowego Jorku i popijali whisky, chcąc w ten sposób zneutralizować smak amerykańskiego piwa, które pili przez cały tydzień, policjant z wydziału narkotykowego nagle się roześmiał. - Okej - powiedział Johansson. - Opowiedz nam. - Dobrze. Przypomniałem sobie poprzednią konferencję, na której byłem. Policjanci z wydziałów narkotykowych spotkali się wtedy na promie do Finlandii. - No i? - Tamta konferencja nie przypominała tej, na której właśnie byliśmy - odparł ze śmiechem. - Rozumiem, co masz na myśli - powiedział Johansson i z uśmiechem pokiwał głową.
Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm jesienią Właściwie to nie za często chodziłem tej jesieni na grzyby, myślał Berg, sięgaj ąc pamięcią do czasów, zanim to wszystko się wydarzyło. Mieli z żoną niewielką działkę w Roslagen i jesienią zazwyczaj jeździli tam na grzyby. Berg lubił je zbierać, chodzić po lesie i myśleć o różnych sprawach, podczas gdy jego żona biegała jak fryga od krzaka do krzaka. Potem nie musieli już kupować grzybów. Wprawdzie jako szef biura Berg zarabiał więcej niż prawie wszyscy jego koledzy policjanci, ale jak zwykł mawiać, ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Ale tej jesieni było całkiem inaczej. Jego polityczni przełożeni zaczęli okazywać coraz większe zaangażowanie, a pełnomocnik premiera znowu zaczął przychodzić na spotkania. Mówiono o nim, że jest człowiekiem inteligentnym, więc Berg spodziewał się, że będzie wykorzystywał dar, którym obdarzył go Stwórca, o wiele lepiej. Nie mówił już, jak dawniej bywało, z ironią. Zaczął być perfidny. Żeby właściwie odpowiedzieć na jego pytania, Berg musiał wytężyć wszystkie zdolności analityczne. Raport rodził się w bólach, ale w końcu powstał: „O ugrupowaniach wrogo nastawionych do porządku konstytucyjnego, jak również o wrogich elementach w jawnych strukturach sztokholmskiej policji”. Pod koniec pracy nad dokumentem Berg musiał się osobiście zająć jego treścią i stylem, chociaż jego współpracownicy na pewno dali z siebie wszystko. Do pracy nad raportem oddelegował przecież najlepszych ludzi. Z powodzeniem mógłby ich skierować do innych zadań. Niestety to on sam określił ramy dokumentu i wymyślił tytuł. Przez pewien czas można było nawet odnieść wrażenie, że jest tą pracą pochłonięty tak bardzo, że można by go zepchnąć gdzieś na bok, gdzie łatwo mógłby stracić nad wszystkim kontrolę. Przypadek jego bratanka też został opisany, z czym Berg się oczywiście liczył. Ale gdy praca dobiegła końca, musiał niestety przyznać, że ten drobny fragment pochłonął tyle jego energii co cała reszta. Czy w raporcie, który miał przedstawić przełożonym, powinien umieścić nazwiska swoich współpracowników z biura, jakie pojawiały się w różnych materiałach? Z pewnością nie, byłoby to sprzeczne z zasadami, a poza tym mogło go narazić na niepotrzebne ryzyko. Czy należy poinformować o wszystkim? Prawdopodobnie tak. Czy ktoś będzie go o to pytał? Prawdopodobnie nie. Czy zostanie to wykorzystane przeciwko niemu, i to bez względu na to, co zrobił do tej pory lub co robi teraz? Z całą pewnością tak. Raport był niezbyt długi. Łącznie z załącznikami liczył ponad sto stron. Opisano w nim między innymi grupę policjantów, których łączyło to, że prawie wszyscy pracowali w policji porządkowej w centrum Sztokholmu i oddzielnie lub wspólnie, na różne sposoby i z różną częstotliwością, dawali wyraz swoim prawicowo-ekstremistycznym, a nawet nazistowskim poglądom. Istnieje grupa policjantów, którzy przy lada okazji całkiem otwarcie wyrażają się lekceważąco albo nawet z nienawiścią o kobietach policjantkach, o imigrantach, o socjaldemokratach, ogólnie rzecz biorąc - o ludziach jako takich. Mówiąc precyzyjnie - o szeroko rozumianej lewicy. W zasadzie o wszystkich, z wyjątkiem ich samych. Są też tacy,
którzy w obecności innych ludzi zachowuj ą się w sposób niedopuszczalny, co budzi wielkie zdziwienie innych policjantów. Na przykład po wewnętrznej stronie krawata noszą swastykę, witają się hitlerowskim pozdrowieniem, wznoszą toast na cześć Hitlera, rozmawiają o zastrzeleniu premiera albo o pozbyciu się wszystkich imigrantów. Istnieje w ich gronie tak zwane twarde jądro, które prowadzi rozmaitą działalność: odbywają regularne spotkania, a wobec otoczenia zachowują ostrożność i dyskrecję. Właśnie do tego wąskiego grona trafił bratanek Berga. Stał się postacią pierwszoplanową, formalnym, a zarazem nieformalnym szefem. Należy jednak zauważyć, że jego przełożony wypowiada się o nim pochlebnie. Twierdzi na przykład, że należy do najlepszych policjantów w okręgu, a jego pracę i zachowanie ocenia pozytywnie. Spotkania odbywają się zarówno w wynajętych lokalach, jak i w siedzibie policji. Na łonie natury organizują wspólne ćwiczenia i oddają się innym rozrywkom. Jadają razem kolacje w tak zwanym męskim klubie. Zapraszają na nie specjalnych gości, słuchają wykładów o zaletach życia w Afryce Południowej, o Hitlerze i jego ideologii, o tym, dlaczego Nagrody Nobla nie przyznano żadnemu Murzynowi, i o lewicowych odchyleniach prasy. Puszczają niemieckie marsze, a przed jedzeniem, w trakcie jego i po nim wykonuj ą gest hitlerowskiego pozdrowienia. „Należy jednak zaznaczyć, że podczas takich spotkań alkohol spożywaj ą w umiarkowanych ilościach”, podkreślał informator Berga w jednym raportów. Prezentacja raportu dla kierownictwa politycznego odbyła się w Rosenbad, w niebieskim pokoju na szóstym piętrze. Za oknem świeciło blade wrześniowe słońce. Może być ciężko, pomyślał Berg. - O ile dobrze policzyłem - zaczął pełnomocnik, spoglądając na Berga swoim irytującym, trochę szyderczym wzrokiem - co dla osoby interesuj ącej się matematyką nie było aż tak trudne, raport obejmuje od stu pięciu do stu piętnastu policjantów z różnych sekcji sztokholmskiej policji porządkowej. Łączy ich to, że żywią pewien szacunek dla… - tu przerwał, jakby delektował się słowem, które za chwilę chciał wypowiedzieć - dla brązowego i czarnego koloru na politycznej palecie. Berg skinął głową, ale nie odezwał się. Do czego on zmierza?, pomyślał. - Ilu policjantów pracuje w sekcjach, o których wspomina raport? - spytał pełnomocnik. - Od tysiąca dwustu do tysiąca pięciuset. Żałuję, że nie mogę podać dokładniejszej liczby. A więc zaczynamy już liczyć procenty, dodał w myślach. - Dziewięciuset siedemdziesięciu. Na podstawie danych, które dostarczono mi z Komendy Głównej Policji w Sztokholmie. Co daje od jedenastu do dwunastu procent. Oczywiście jeśli w pośpiechu nie zrobiłem błędu. Nie udawaj, pomyślał Berg, ale i tym razem się nie odezwał. - Całkiem możliwe - powiedział Berg. - Ale wydaje mi się, że dane, którymi pan dysponuje, są zaniżone. Ledwie tysiąc policjantów… hm, jestem prawie pewien, że jest ich więcej. - Okej. Jeśli więc wyliczymy procent z owych tysiąca pięciuset, jak pan wspomniał, daje to od siedmiu do ośmiu procent. Brzmi to dość pocieszaj ąco.
- Siedem procent to i tak źle - odparł Berg. - Informację o tym, że jest tam zatrudnionych dziewięciuset siedemdziesięciu policjantów, otrzymałem od komendanta głównego policji. Twierdzi pan, że komendant mógł nie doszacować liczby policjantów aż o pięćdziesiąt procent? Przecież to najgłupszy policjant w Szwecji i chyba jedyny, który głosuje na socjaldemokratów, jeśli wierzyć w to, co mówi. Całkiem możliwe, że rzeczywiście się pomylił, pomyślał Berg. - Być może to mnie źle poinformowano - odparł Berg. - W każdym razie i tak źle to wygląda. - Czy ta setka, o której wspomina raport - kontynuował pełnomocnik, jakby myślał na głos - stanowi czubek góry lodowej, czy też raczej udało się panu szczęśliwie wyłapać wszystkich? - Pewne niedoszacowanie należy zawsze uwzględnić - odparł Berg, przyjmując postawę obronną. - Jeśli przyjrzymy się ich poglądom, odwołując się do tak zwanych normalnych ludzkich zachowań - przy czym nie mam tu na myśli tego, że ktoś biega po okolicy i woła Heil Hitler, śpiewa Die Fahne Hoch i nosi czapkę z trupią czaszką… - Ale takie ryzyko też istnieje, niestety - odparł Berg. Do czego on zmierza?, pomyślał. - …tylko ogranicza się do cichej akceptacji takich zachowań, sporządza notatki służbowe tak, a nie inaczej, a także w taki sposób układa grafik dyżurów i planuje pracę, żeby w służbie zewnętrznej nie było kobiet, jak również nie przyjmuje do szkoły policyjnej imigrantów… to rozumiem, że ktoś taki nie zostanie objęty inwigilacją przez pańskich pracowników? Nie, pomyślał Berg. Po co miałbym to robić? Ale oczywiście tego nie powiedział. - Odpowiedź brzmi: nie, nie zostanie - odparł Berg i w tej samej chwili pożałował, że to powiedział. - Nie zostanie - powtórzył jego słowa pełnomocnik i zrobił taką minę, jakby właśnie zjadł jakiś przysmak. - Wygląda to na poważny błąd w metodologii prowadzenia tego rodzaju badań. Nie daj się złapać, pomyślał Berg. Obróć to na swoją korzyść. - Rozumiem jednak, że zastanawiał się pan nad tym wszystkim i ma dla nas konkretne propozycje - mówił dalej pełnomocnik. - Hm, propozycje. Bez względu na to, czy takich ludzi jest tylko pięć, czy aż pięćdziesiąt procent, musimy znaleźć sposób, żeby się ich pozbyć. Najlepiej od razu, a w najgorszym wypadku jak najszybciej. Mówimy tu o szwedzkiej policji, a nie o SS, SA czy gestapo. Nie mówimy też o Tajnej Szwedzkiej Policji Państwowej, hestapo, jak ją w tamtych czasach nazywano. Ależ to wszystko naiwne, pomyślał Berg. Związki zawodowe nigdy się na to nie zgodzą. Przynajmniej tego powinieneś się nauczyć.
- Dostrzegam niestety pewne problemy z ustawodawstwem i zasadami bezpieczeństwa na rynku pracy, jak również ze związkami zawodowymi, że wymienię tylko kilka głównych czynników - stwierdził na koniec i wzruszył ramionami. Sytuacja nie zmieniła się na lepsze. Rozmowa przeciągnęła się o prawie dwie godziny. Berg nie mógł po prostu powiedzieć, że musi wyj ść. Zwłaszcza że rozmawiali o pewnych sprawach i mieli nadzieję, że się nimi zajmie. - Myślałem o pańskim świetnym raporcie dotyczącym służby bezpieczeństwa i wojska, w którym obie te instytucje uznał pan za wielkie zagrożenie dla demokracji - powiedział pełnomocnik. - I nie chodzi mi o tych wszystkich, którzy noszą mundury i są wymienieni w raporcie. To nie drogówka spędza mi sen z powiek - dodał, ale i tym razem zabrzmiało to tak, jakby głośno myślał. - Mnie też - zgodził się minister sprawiedliwości. Zabrał głos po raz pierwszy od półgodziny. - Zwłaszcza od dnia, kiedy przestałem jeździć samochodem - dodał i roześmiał się. - Rozumiem - odparł grzecznie Berg. - A więc? - Jak by pan określił swoich współpracowników: są bardziej czy mniej godni zaufania od tych, których pan opisał? - To oczywiście zupełnie inna kategoria ludzi - odparł z naciskiem Berg. - Zachowanie i poglądy opisane w raporcie nigdy nie były, nie są i nie będą u nas tolerowane. Wreszcie robi się trochę bezpieczniej, pomyślał. - Policjanci zatrudnieni w służbie bezpieczeństwa są bardziej inteligentni od zwykłych policjantów - zauważył pełnomocnik. - Bardziej się kontrolują, są dyskretni… mówiąc w skrócie, zachowuj ą się jak przeciętni ludzie. Przede wszystkim są jednak dyskretni, prawda? - Tak jest - zgodził się Berg. Dopiero teraz się domyślił się, do czego pełnomocnik zmierza. Na szczęście są o wiele dyskretniejsi niż wszyscy inni, pomyślał. - Ktoś, kto się stara o zatrudnienie w służbie bezpieczeństwa, a wcześniej podnosił rękę w faszystowskim pozdrowieniu, nie ma szans - stwierdził krótko pełnomocnik. - To grupa dość trudna do rozpracowania. - Co pan ma na myśli? - spytał Berg, choć dobrze wiedział. - Są bardziej uzdolnieni, małomówni, dyskretni… po prostu zachowują się zwyczajnie. Ale co myślą? Przecież wszyscy są policjantami, pochodzą z podobnych rodzin, maj ą takie samo wykształcenie, te same doświadczenia. Wielu z nich jest policjantami od urodzenia. - Mam pełne zaufanie do wszystkich, którzy dla nas pracuj ą - odparł Berg z jeszcze większym naciskiem. - I właśnie to nas różni - powiedział pełnomocnik. - Proszę mnie źle nie zrozumieć -dodał szybko. - Chodzi mi tylko o to, że głupcy, którzy publicznie ujawniaj ą swoje poglądy i zamiary, działają na mnie uspokajaj ąco. Niepokoi mnie reszta. Mnie też, pomyślał Berg, ale nie zamierzał się z tym zdradzać. Zerknął na zegarek, w
nadziei, że zebranie zaraz się skończy. Inaczej będzie musiał coś wymyślić, bez względu na konsekwencje. - Zajmijmy się czymś zupełnie innym - powiedział pełnomocnik, obserwując Berga spod na wpół opuszczonych powiek. Od tej pory będę tylko kiwał głową, pomyślał Berg - i kiwnął głową. - Chodzi mi o konkretną sprawę. A mianowicie żebyśmy spróbowali podążyć tokiem myślenia opisanych osób, abstrahując zupełnie od jakości i treści owych myśli. Mówię o tak zwanych kolegach opisanych w raporcie. - Tak? - odparł Berg pytającym tonem. Chyba nigdy się nie nauczysz, pomyślał poirytowany. - Co im się nie podoba najbardziej? Jakiś człowiek, zjawisko społeczne, coś, co ktoś robi, rzecz? Co ich łączy? Jaki maj ą wspólny mianownik? Ach, o to chodziło, pomyślał Berg. - Premier - odparł Berg. - Jeśli chodzi panu o konkretną osobę, to wydaje mi się, że nieodmiennie obiektem ich nienawiści jest premier. - Czy dlatego używają jego portretu podczas ćwiczeń strzeleckich? - spytał pełnomocnik i nie wiadomo dlaczego szeroko się uśmiechnął. - Akurat o tym mnie nie poinformowano - odparł Berg, ale odniósł wrażenie, że pełnomocnik go nie słyszał. Siedział wygodnie na krześle, odchylony do tyłu, z na wpół przymkniętymi powiekami, z dłońmi splecionymi na grubym brzuchu. I tylko przestał się uśmiechać. Ten facet naprawdę ma nie wszystko po kolei, pomyślał Berg. Zanim się rozstali, uzgodnili, że sprawę należy potraktować bardzo poważnie, priorytetowo. Poza tym trzeba rozszerzyć zasięg inwigilacji. Jak to wygląda na terytorium całego kraju? Jak w strukturach służby bezpieczeństwa i wojska? Czy premierowi i najwyższym władzom politycznym ktoś grozi? Konieczne jest przygotowanie raportu obejmującego całość tych spraw, i to jak najszybciej. Ma opisywać wszystkie szczegóły, nawet jeśli niektóre mogą mieć nieprzyjemny wydźwięk. Sporządzenie raportu zlecono Bergowi i jego współpracownikom. Co tu się dzieje?, zastanawiał się Berg, jadąc służbowym samochodem do biura przy Kungsholmen. Na dworze jest już ciemno, niedługo zacznie się zima. Co się stało z latem? Kiedy wracał do biura, miał nadzieję, że zastanie Waltina i razem zastanowią się nad sytuacj ą. Lecz po przyjeździe dowiedział się, że Waltin czekał na niego do ostatniej chwili, ale w końcu musiał wyjechać na miasto w pilnej sprawie. Obiecał, że się odezwie następnego dnia rano. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to i ja zniknę - powiedziała sekretarka z grzecznym uśmiechem. Następnego ranka wreszcie się spotkali. Waltin był jak zwykle świeży, elegancko ubrany i
pachniał wodą po goleniu. Berg też czuł się lepiej. Leżał i wiercił się w łóżku do północy, aż w końcu dał sobie spokój. Poszedł do gabinetu i usiadł nad papierami. Potem znowu próbował zasnąć, ale i tym razem z miernym skutkiem. Dopiero o czwartej nad ranem zapadł w drzemkę, a kiedy jadł z żoną śniadanie, zaproponowała, żeby wziął zwolnienie lekarskie i został w domu. - Bo chyba ja nie będę mogła ci w niczym pomóc - stwierdziła. Berg potrząsnął tylko głową i godzinę później siedział już przy biurku. Zanim wyszedł z domu, wrzucił jeszcze swoje nocne zapiski do stojącej w gabinecie niszczarki. Waltin musiał się zadowolić kartką, na której zapisał trzy punkty. Uzupełnił je ustnym raportem z wydarzeń poprzedniego dnia. - Aha - powiedział Waltin i oddał Bergowi kartkę. - Mam wrażenie, że chodzimy po kruchym lodzie. Berg dał mu skinieniem głowy znak, żeby mówił dalej. - Jeśli zaczniemy realizować pierwszy punkt, dotyczący poszerzenia, pogłębienia i uzupełnienia inwigilacji niektórych naszych kolegów, to, mówiąc najoględniej, narobimy sobie mnóstwo kłopotów. - Jakich? - spytał Berg. - Po pierwsze pojawi się praktyczny problem z gromadzeniem danych. Podam ci przykład. Jeden z moich ludzi, który werbuje informatorów, dostał jakiś czas temu cynk, że ktoś mógłby zbierać dla niego informacje. To absolwent szkoły policyjnej, który za kilka miesięcy otrzyma uprawnienia policjanta. Na praktykę wysłali go na komisariat w Ostermalm. Wydawało nam się, że świetnie się nadaje, żeby przeniknąć do środowiska, które nas interesuje. - No i? - Problem polega na tym, że on już w tym środowisku tkwił. Trafiliśmy na niego całkiem przypadkowo. A o ilu takich nic nie wiemy?, pomyślał Berg i westchnął. - Załóżmy, że uda nam się jakoś ten problem rozwiązać - kontynuował Waltin. - Że dotrzemy do jądra, że znajdziemy te… moce - dodał i uśmiechnął się lekko. - No i? - spytał Berg, a jednocześnie dał mu głową znak, żeby mówił dalej. - Wtedy będziemy musieli się martwić tylko o treść i zawartość, a jeśli spróbujemy coś w tym kierunku zrobić, możemy równie dobrze… - Waltin wzruszył ramionami. - Wiesz, o co mi chodzi. I ty, i ja już coś takiego przeżyliśmy. Co by się wtedy z nami stało? Żaden z nas nie wygląda raczej na samobójcę. Powinieneś wiedzieć, co mam na myśli, bo miałeś już takiego w rodzinie, pomyślał Waltin, ale nic nie powiedział. - Propozycje - powiedział Berg. - Po pierwsze musimy to wszystko przeciągnąć. Zasłonić się trudnościami, żeby wyjaśnić, dlaczego to tak długo trwa, a jednocześnie uważać, żeby wszystkiego nie popsuć.
- Po drugie? - Wyciszyć jakoś to, co zrobiliśmy do tej pory. Już i tak za dużo dostali. To był błąd. Berg skinął głową. Bo jakie mamy inne wyjście?, pomyślał. Że zastąpi mnie ten komendant ze Sztokholmu? - Zrobimy tak - powiedział Berg. - Zastanów się nad planem i daj mi konkretne propozycje. Waltin skinął głową i uśmiechnął się w swój zwykły sposób. - Na kiedy tego potrzebujesz? - Najchętniej na teraz, ale ponieważ to ty masz się tym zająć, przygotuj to na jutro rano. Waltin jest bystry, pomyślał Berg. Myśli podobnie jak ja. Pytanie tylko, czy mogę mu ufać w takim samym stopniu jak sobie samemu. To może poczekać, zdecydował Berg. Boże, pomyślał, zostało mi jeszcze dziesięć lat. - Groźby pod adresem najważniejszych osób w państwie - kontynuował Berg. - Mógłbym ich w tym utopić - odparł Waltin i nie wiadomo dlaczego zabrzmiało to tak, jakby był zachwycony. - Listy, rozmowy telefoniczne, donosy, materiały z inwigilacji, podsłuch. You name it. Jest z czego wybrać. - No to co robimy? Trochę ich nastraszymy czy raczej uspokoimy? - Sądzę, że powinniśmy im zostawić swobodę wyboru - powiedział Waltin. -Postraszymy ich, na ile to będzie konieczne, a jednocześnie wyjaśnimy, że pożytek z takich typków polega jedynie na tym, że głównie gadaj ą i nigdy nie przechodzą do czynu. Berg skinął głową. Tak zrobimy, pomyślał. - Pan pełnomocnik staje się upierdliwy. Czy mamy jakieś groźby pod jego adresem? Waltin potrząsnął głową. - Ani jednej. - Czyżby go tak powszechnie szanowano? Cieszy się dużą popularnością? - Nie sądzę. Jest tak z prostej przyczyny: prawie nikt nie wie o jego istnieniu, a ci, co go znają, być może nie za bardzo się orientują, jaki ma zakres obowiązków. No, może z wyjątkiem kilku najwyższych rangą osób. Jak chcesz, mogę się trochę rozejrzeć. Dowiem się, czy jednak mu nie grożono. - Daj sobie spokój - odparł Berg, potrząsając głową. - Nie chcę nie spać w nocy z jego powodu. Po lunchu Berg miał umówione spotkanie z Kudo i Bullingem. Mieli się spotkać na stanowczą prośbę tego drugiego. To, co obaj mieli do przekazania, było podobno tak ważne, że postanowili opowiedzieć o wszystkim bezpośrednio Bergowi. Stawili się punktualnie, bo gdy Berg zjawił się z pięciominutowym opóźnieniem, czekali już na niego w salce konferencyjnej. Dziwna para, pomyślał Berg, witając się z nimi. Kudo był niewysoki, ciemny, chudy,
wysportowany, elegancko ubrany i najwidoczniej świadom tego, że robi dobre wrażenie. Biła od niego stanowczość i podobnie jak wielu innych policjantów, którzy przypominali go wyglądem, a których Berg poznał w ciągu ponad trzydziestu lat służby, zawsze próbował skruszyć dłoń osobie, z którą się witał. Bulling był wysoki, chudy, miał jasne włosy i chodził z opuszczoną głową, a gdy podawał komuś rękę, patrzył z ukosa. Dłoń miał szczupłą i mokrą od potu, a gdy Berg ją puścił, od razu schował ją do kieszeni marynarki. Spocone dłonie, pomyślał Berg, i w jego głowie od razu zapaliła się czerwona lampka. Obfite albo powierzchowne pocenie się dłoni może wskazywać na zażywanie dużych dawek narkotyków, pomyślał. Nauczył się tego na internetowym kursie ochrony osobowej. Dowiedział się też na nim, jak się chronić przed własnymi podwładnymi. Najlepiej nawiązać dyskretną współpracę z zakładowym psychiatrą, pomyślał Berg i obdarzył obu gości jeszcze jednym uśmiechem. Tego tylko brakuje, żeby któryś z jego współpracowników poczuł się dowartościowany w jego własnym biurze. - Bardzo proszę - powiedział Berg i wskazał ręką. Co za dziwna para, pomyślał. - Chodzi o PKK - zaczął Kudo z powagą. - Partiya Karkeren Kurdistan - mruknął Bulling ze wzrokiem wbitym w blat stołu. - Wiem - odparł Berg. - Partia Pracujących Kurdystanu, zwana dawniej Rewolucjonistami Kurdystanu. Słucham. - Skinął głową. Mówiąc dokładniej, chodziło im o rozmowę telefoniczną wyłapaną i podsłuchaną niecały tydzień wcześniej. Zajęła się nią grupa analizująca takie rozmowy. O godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści siedem niejaki Semir G., „znany kurdyjski aktywista”, zadzwonił do swojego sąsiada, Abdullaha A., również „znanego kurdyjskiego aktywisty”, mieszkającego w tym samym budynku przy ulicy Terapivagen w miejscowości Flemingsberg. Po trwającej prawie trzydzieści minut rozmowie o wszystkim i o niczym rozmówcy przeszli do rzeczy. Rozmawiali po kurdyjsku. Kudo spojrzał na Berga tym samym poważnym wzrokidm, jakby był małym krasnalem z gospodarstwa, na którym dorastał. - Rozmawiali o ślubie - powiedział ciężkim głosem. - Jak pan zapewne wie, słowo ślub oznacza w ich kodzie językowym zamach - mruknął Bulling ze wzrokiem wbitym w blat stołu. - Słowa tego używają tylko wtedy, gdy chcą kogoś zastrzelić. Berg nie przerywał mu, tylko skinął głową. I tak wiedział, że to samo słowo może oznaczać także inne rzeczy, na przykład demonstracje albo inny rodzaj grupowej aktywności nieokreślonego rodzaju. - Zamierzają kogoś zastrzelić - dodał Kudo grobowym głosem, z oczami błyszczącymi jak dwa czarne wyloty luf. Tak, pomyślał Berg, albo po prostu ktoś zamierza wziąć ślub, a wszyscy wiemy, do czego to może szybko doprowadzić. - A po co do siebie dzwonią? - spytał Berg. - Przecież mieszkają w tym samym budynku.
- Na razie tego nie rozgryźliśmy - przyznał Kudo i potrząsnął energicznie głową. - Pracujemy nad tym - mruknął Bulling. - Czy wiemy, o kogo chodzi? - spytał Berg. - To znaczy? - mruknął Bulling i zerknął nerwowo w stronę drzwi. - No, kogoś zamierzają zastrzelić - odparł Kudo, chociaż to nie jego nazywano Profesorem. - Pytam, czy tym razem zamierzają zabić któregoś ze swoich odszczepieńców, czy też kogoś, kto ma inne poglądy niż oni - sprecyzował Berg. - Czy wiemy, jak ta osoba się nazywa? - dodał na wszelki wypadek. - Tym razem nie chodzi niestety o zwykły ślub - odparł Kudo, pochylając się do przodu. Ściszył głos, a żeby jeszcze bardziej podkreślić wagę swoich słów, potrząsnął głową. - Rozmawiali o owcy - uzupełnił Kudo. - O owcy? - spytał Berg i spojrzał na niego. - Takiej, z jakiej robi się stek jagnięcy? - O owcy - mruknął Bulling. - Więc jesteśmy absolutnie przekonani, że tym razem zamierzają zabić kogoś innego, prawdopodobnie jakąś ważną figurę. Przypuszczalnie któregoś z naszych wysokich rangą polityków. - Dlaczego tak uważasz? - spytał Berg. - Zamierzają kupić owcę do domu - mruknął Bulling. - Chcą też kupić wino i zamówić dwóch muzyków. Dopiero po kwadransie Bergowi udało się wydobyć z nich, o co tak naprawdę chodzi. Z ich relacji wynikało, że analitycy z sekcji kurdyjskiej doszli do wniosku, iż szykuje się zamach na któregoś z wysoko postawionych szwedzkich polityków. - Przeczytam dokładnie słowa spisane z taśmy magnetofonowej - powiedział Kudo. - A wtedy sam pan wyrobi sobie opinię w tej sprawie. No dobrze, pomyślał Berg i skinął przyzwalająco głową. - Zaczyna Semir G., ten, który dzwonił - wyjaśnił sprytnie Kudo. - A dokładnie mówi tak, cytuję z taśmy. No wykrztuś to wreszcie, człowieku, pomyślał Berg i skinął głową. - Cytuję: „Musimy szybko wyprawić wesele. Musimy kupić torty, ciasta i bułeczki, ale tym razem musimy też kupić owcę. I jeszcze wino, a do tego będziemy potrzebować dwóch śpiewaków”. Koniec cytatu. - Kudo skinął głową i czytał dalej. - Cytuję: „Będziemy potrzebować dwóch śpiewaków?”. Koniec cytatu. Pytał Abdullah A. Cytuję: „Tym razem kupimy owcę, wino i będziemy mieć dwóch śpiewaków”. Koniec cytatu Semira G. To wszystko. Zaraz potem skończyli rozmowę i pożegnali się w zwyczajowy, grzeczny sposób.
Co za ulga, pomyślał Berg. - Przedtem nigdy nie zapraszali nikogo na jagnięcinę - wyjaśnił Kudo. - Kiedy mordują swoich, rozmawiają tylko o cieście, bułeczkach i tortach. Czasami tylko o bułeczkach. - A jak wy to tłumaczycie? - spytał Berg, który w tym momencie jak gdyby ujrzał swoje odbicie w lustrze. - Że tym razem na pewno chodzi o jakąś wysoko postawioną osobę spoza ich kręgu wyjaśnił Kudo i skinął głową w geście zwycięstwa. - Chcą też zaprosić dwóch śpiewaków, chociaż normalnie wystarcza im jeden - mruknął Bulling. - Mamy więc do czynienia z zabójcami - stwierdził Kudo. - Śpiewak to w ich kodzie „zabójca”, a ponieważ mowa jest o dwóch śpiewakach, może to oznaczać, że szykuj ą coś większego. - No i wino - mruknął Bulling, patrząc z ukosa na partnera. - No właśnie - zauważył Kudo energicznie. - Jest jeszcze wino. Wcześniej nigdy się nie pojawiało w takich rozmowach, więc sądzimy, że po pierwsze wino jest podkreśleniem owcy, że tak powiem, a po drugie stanowi potwierdzenie tezy, że nie chodzi im o polityka z ich kręgu kulturowego. - Muzułmanie nie piją wina - mruknął Bulling, wykonując dziwny ruch szyją. - Taaak… - powiedział Berg. Odchylił się na krześle i zapiął guziki na brzuchu. - Mamy się nad tym zastanawiać. Przygotujcie mi raport i podłączcie pod niego, co macie. Także te materiały, które dostaliśmy od naszych niemieckich kolegów. Czy większość Kurdów to niechrześcijanie?, zastanawiał się Berg. - Nie spieszcie się - powiedział i spojrzał na nich z powagą. - Wystarczy, jak dostarczycie mi wszystko za tydzień. &
Do przygotowania materiałów, o które prosił go Berg, Waltin przydzielił dwóch ludzi z sekcji operacyjnej, którzy mieli prowadzić inwigilację wewnętrzną. Do pomocy przydzielił im jednego ze swoich analityków. Miał podzielić między nich robotę i pokierować nią. Sam Waltin musiał się zająć ważniejszymi sprawami. - Premier, kancelaria premiera, rząd, wysocy urzędnicy administracji państwowej, wysocy rangą politycy, bez względu na przynależność partyjną. Macie podzielić zagrożenia na kategorie. Chcę wiedzieć, jak pogróżki do nich trafiły, i chcę mieć zdjęcia osób, które za nimi stoj ą. Hamilton - mówiąc to, wskazał na swojego analityka - pomoże wam w szczegółach. Pytania? - Jak daleko mamy sięgnąć? - spytała młoda policjantka. Wyglądała na najwyżej dwadzieścia lat, więc trudno ją było wziąć za policjantkę. Niezła laseczka, pomyślał Waltin i wysunął dolną szczękę, żeby okazać męskość i potencję. - Cofnijcie się do poprzednich wyborów - postanowił Waltin.
- Ale tego będą całe tony - zdziwiła się policjantka. - No właśnie - powiedział stanowczym tonem Waltin. - O to właśnie chodzi. I nie zamierzam się wdawać w żadne dyskusje. - Czy szukamy czegoś konkretnego? Jakiejś osoby albo grupy osób, może organizacji? spytał jeden z wywiadowców, mężczyzna najwyżej dwudziestopięcioletni. Miał na sobie niebieską koszulkę z napisem Stanford University. - Nie - odparł Waltin. - Chodzi o zwykłe zestawienie. Powiedzmy, że chodzi o badanie socjologiczne. - Ciekawe czy koszulka jest oryginalna, pomyślał. - Jeszcze jakieś pytania? - spytał, spoglądając na trzeciego z policjantów. Też miał około dwudziestu pięciu lat i przypominał raczej członka zespołu graj ącego muzykę pop. - Nie - odparł policjant. - Ja nigdy nie mam pytań. Niezłe typki, pomyślał Waltin, zjeżdżając windą do garażu. Szkoda, że tego małego, ciemnego nie mogę zatrudnić u siebie. &
Cały weekend Berg spędził na działce. Chciał pobyć trochę z żoną, wybrać się na grzyby, zjeść dobrą kolację, a może nawet odwiedzić mieszkających w pobliżu rodziców. Niestety z wizyty i zbierania grzybów nic nie wyszło. Okazało się bowiem, że rodzice wyjechali na Wyspy Alandzkie, a w sobotę rano, kiedy się obudził, zaczął padać rzęsisty deszcz. I padał cały dzień. Napalili więc w kominku, żona zabrała się do czytania grubej powieści i prawie się do niego nie odzywała. Berg cały czas siedział zatopiony w myślach. Dlaczego nigdy nie pomyśleliśmy o dzieciach?, zastanawiał się. Własnych nie mogliśmy mieć, ale można było przynajmniej jakieś adoptować. Był na to czas. Wspomnienie tego błędu wprawiło go w tak podły nastrój, że zaczął myśleć o pracy. Zazwyczaj się przy tym uspokajał i tym razem też tak się stało. Żona przyrządziła na obiad omlet z grzybami. Z tymi, które razem zebrali. Do tego masło, chleb i ser. - Piwo czy woda? - spytała. - A mamy czerwone wino? - Czy coś się stało? - spytała, patrząc na niego podejrzliwie. - Nie. A dlaczego tak myślisz? - Bo nigdy nie pijesz wina do obiadu. Berg wzruszył ramionami i uśmiechnął się blado. - Nie - odparł. - Ale nagle nabrałem ochoty. A ty nie wypiłabyś kieliszka wina? - Chętnie. Jeśli ty chcesz, to i ja się napiję. Z ostatniej nocy świętojańskiej zostało nam mnóstwo wina. Sam zresztą wiesz. - Możemy otworzyć butelkę hiszpańskiego. To ta skrzynka, którą dostałem z ich ambasady.
To był pyszny obiad, pomyślał. Potem wypili jeszcze kawę, a potem żona wróciła do lektury. Berg przyniósł sobie trzecią butelkę wina i położył się na kanapie. Co tu zrobić z Kudo i Bullingiem?, zaczął się zastanawiać. Nie mógł się ich tak po prostu pozbyć. Operacja trwa od dawna i na pewno będzie trwać także po jego śmierci. Choć ryzyko jest niewielkie, nie można wykluczyć, że za którymś razem Kurdowie zorganizuj ą ślub dla kogoś spoza własnego kręgu, a Berg nie należał do tych, którzy lubią świętować na własnym pogrzebie. Prawdopodobieństwo jest tak małe, że prawie bliskie zera, ale mimo wszystko nie wolno go pominąć. I nagle wpadł na pomysł, co zrobić z Kudo i Bullingiem. Nie wiedział tylko, czy nie zawdzięcza tego kilku butelkom wypitego wina. Wezwał ich w poniedziałek rano i już pięć minut po tym, jak sekretarka odłożyła słuchawkę, siedzieli przed jego biurkiem. Kudo pochylony do przodu i gotowy do skoku. Bulling ze wzrokiem wbitym we frędzle dywanu. - No cóż - zaczął Berg. - Myślałem o panach po naszym spotkaniu w zeszłym tygodniu. - Co możemy dla szefa zrobić? - spytał Kudo. - Myślę, że będziemy musieli poinformować Komendę Główną w Sztokholmie. Biorąc pod uwagę stopień tajności, uważam, że informacj ę tę możemy przekazać jedynie komendantowi policji. - Czy są jeszcze jakieś inne obostrzenia? - spytał Kudo. - Tak - odparł Berg. - Informacje, które od was dostałem, zostaną u nas. Macie natomiast wolną rękę, jeśli chodzi o ogólne informacj ę na temat działalności Kurdów i osób, które są w nią zamieszane. - Co mamy zrobić z Semirem i Abdullahem? - mruknął Bulling. - Oczywiście należy o nich poinformować. O nich samych i o tym, co robią. Z wyjątkiem rozmowy, o której ostatnio dyskutowaliśmy. Mam nadzieję, że ostatni raz spotykamy się w tym gronie, pomyślał. To chyba ten głupek wtrynił mi Bullinga, pomyślał Berg, kiedy wyszli z gabinetu. Jest więc więcej niż słuszne, żeby go dostał z powrotem. Kiedyś może się ich jeszcze do czego wykorzysta. Zobaczymy, czy się uda. Udało się już na najbliższym spotkaniu z kierownictwem politycznym. Na początku wszystko szło znakomicie, chociaż przyszedł pełnomocnik premiera. Najpierw Berg poinformował ich o inwigilacji grupy pracowników policji i wojska wrogo nastawionych do porządku konstytucyjnego państwa. Jego ludzie pracuj ą pod silną presj ą, ale ponieważ zebrane informacje są niepokojące, muszą postępować bardzo ostrożnie. Zajmie to trochę czasu, podkreślił Berg i udał, że nie słyszy złośliwego śmiechu jednej z siedzących przy stole osób. Potem przedstawił trochę podretuszowaną wersję nieudanych prób werbunku podjętych przez Waltina. Politycy kochają takie historie. Berg wiedział o tym z własnego doświadczenia i tym razem też wszystko wyglądało podobnie. - Miło nam słyszeć - westchnął z ulgą minister - że tym razem wam się nie udało. Chodzi mi o to, że udało wam się w szerszym kontekście, bo nie udało wam się w
węższym kontekście, jeśli wolno mi tak powiedzieć - sprecyzował, patrząc na Berga. Potem Berg zaczął przedstawiać listę gróźb kierowanych do obecnego rządu i związanych z nim osób. Także jeśli o to chodzi, praca wre. - Dają z siebie wszystko, więc liczę na to, że już na następnym spotkaniu będę mógł przedstawić panom to, co wiemy. - Sporo tego będzie - odparł z troską minister. - Niestety, tak to już bywa - zgodził się Berg i potwierdził skinieniem głowy. - A co z tymi Kurdami… - głos ministra zabrzmiał wyjątkowo świeżo. - Zachowują się spokojnie czy… Czytałem niedawno artykuł w „Svenska Dagbladet”. Nie brzmiał tak uspokajająco. - Ciekawe, jak ten tekst tam trafił - zastanawiał się głośno pełnomocnik. W jego głosie słychać było złośliwe szyderstwo. - Mimo wszystko twierdzę, że panujemy nad sytuacj ą - odparł Berg i skinął głową w stronę ministra. Minister też skinął mu z wdzięcznością głową, podczas gdy pełnomocnik zdawał się jeszcze bardziej zachwycony. - Byłem kiedyś na kurdyjskim ślubie - powiedział, obserwuj ąc Berga spod na wpół opuszczonych powiek, z tym samym radosnym uśmiechem. - Mili ludzie, a i dobrego jedzenia nie brakowało. Pamiętam, że jedliśmy pieczoną jagnięcinę i piliśmy jakieś wino z ich rodzinnych stron. Okej, myślał Berg, wracaj ąc do Kungsholmen. Co wiemy? Że Kudo i Bulling - a raczej Kudo, bo cokolwiek by mówić o Bullingu, nie jest zbyt rozmowny - nie trzymał gęby na kłódkę i się wygadał, choć polecono im, żeby nikomu nie mówili. Wiemy też, że komendant policji w Sztokholmie ma prawdopodobnie bezpośredni dostęp do informacji od pełnomocnika ministra. Taka wiedza to władza. Co on chce mi dać do zrozumienia? Przecież to oczywiste, że coś to miało znaczyć. Kto chciałby zapraszać kogoś takiego jak on na ślub? Pewnie nawet nie Kurdowie. Co chce mi dać do zrozumienia? Że wie, co robię, i że ma na mnie oko? Z całą pewnością. Że mam się pilnować? To na pewno też. Ale po co mi o tym mówi? Chce się jakoś wyróżnić? Możliwe, ale raczej mało prawdopodobne. Żeby wyprowadzić mnie z równowagi nawet za cenę wyłożenia własnych kart? A może sytuacja jest już tak zła, że… W tym momencie rozważania przerwało mu dyskretne chrząknięcie kierowcy. - Przepraszam, że przerywam, ale jesteśmy na miejscu. Samochód wjechał już do garażu. Kierowca spoglądał na Berga przez wsteczne lusterko. - To ja przepraszam - odparł Berg. - Zamyśliłem się. Może jest już tak źle, zastanawiał się, jadąc windą do swojego biura na najwyższym piętrze, że karty, które wykłada nic dla niego nie znaczą? Że może je pokazać, żeby mną wstrząsnąć, bo ma o wiele lepsze? Kto? Kto, z mojego otoczenia jest zdrajcą?
Prawdopodobnie Waltin, pomyślał i poczuł, że przeszywa go taki sam smutek jak wtedy, gdy się zastanawiał się, dlaczego on i jego żona nie mają dzieci. Na następnym spotkaniu Berg zreferował, czego dowiedział się Waltin o groźbach kierowanych lub wymierzonych przeciwko politykom i wysokiej rangi urzędnikom z kancelarii rządu, parlamentu i innych instytucji mających kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa państwa. Waltin świetnie się sprawił. Niezależnie od tego, czy jest osobą godną zaufania, Berg był bardzo zadowolony z tego, jak Waltin przygotował opracowanie. Szybko omówił groźby wobec różnych urzędów i parlamentu, a potem skupił się na urzędnikach kancelarii rządu. Na początku dokonał ogólnej prezentacji: zagrożenia ze strony innych państw, spiski polityczne na różnych poziomach w Szwecji, akcje terrorystyczne organizowane w innych krajach, terroryzm wewnętrzny, skrajne ugrupowania polityczne i działalność tak zwanych indywidualnych głupców. Bardzo mu się spodobało to określenie. Jego opinię podzielał minister. Cały czas komentował treść raportu albo kiwał głową. Szef departamentu prawnego był nastawiony podobnie. Berg widział to w jego oczach, choć jak zwykle nie odezwał się ani słowem. Natomiast pełnomocnik siedział z przymkniętymi oczami i ani nie uśmiechał się szyderczo, ani nie komentował, więc Berg uznał, że może liczyć na jego najwyższe uznanie. - No tak - powiedział i wyświetlił na ekranie kolejny slajd z przyniesionego przez siebie rzutnika. - Zbliżamy się powoli do tego, co kryło się pod maską sfinksa, że tak powiem. Jak widać na załączonym wykresie, od zmiany rządu po ostatnich wyborach liczba pogróżek w stosunku do rządu i osób z jego najbliższego otoczenia gwałtownie wzrosła. Dopiero teraz pełnomocnik się roześmiał. Nic nie powiedział, tylko zaśmiał się w typowy dla siebie denerwujący sposób. Czy mam to przeczekać?, zastanawiał się Berg. - Po zmianie rządu liczba zarejestrowanych przez nas gróźb przeciwko rządowi i wspomnianym osobom wzrosła o ponad tysiąc procent. Jeśli zaś chodzi o poprzedni rząd, mieliśmy na tapecie kilkaset spraw rocznie. Tymczasem teraz jest tych spraw już kilka tysięcy. - To straszne - oznajmił minister. - Ja też dostałem list z bombą. Jakiś rok temu. - Jak pan z pewnością wie, także tę sprawę uwzględniliśmy - powiedział uspokajającym tonem Berg. - Mamy nadzieję, że znajdziemy sprawcę. Wiemy, że należy do grupy nazistowskiej o poglądach skrajnie prawicowych. - To dobrze, że stoją po tamtej stronie - odezwał się pełnomocnik. - Mówi pan: bomba mówiąc to, spojrzał na Berga. - Czy ma pan na myśli paczkę z trzema, czy czterema racami, którą jakiś chory na umyśle młody człowiek o skłonnościach pirotechnicznych przymocował draską do lontu? - Nasi technicy nie zostali należycie docenieni - zgodził się Berg. - I jest to jedyna dobra rzecz w całej tej sprawie. Z załączonego wykresu wynika, że liczba gróźb dramatycznie wzrosła, ale jeśli się przyjrzeć poszczególnym sprawom, wyłania się zupełnie inny obraz.
Przeważają treści przekazywane drogą telefoniczną albo różnego rodzaju przesyłki pocztowe, głównie listy. Z czysto prawnego punktu widzenia częściej chodzi tu o obrazę i obmowę niż groźbę. Stwierdzenie, które wyłapujemy najczęściej, to na przykład teza, jakoby nasz premier był rosyjskim szpiegiem. - Ależ to oburzaj ące - stwierdził minister. - Może pan być najzupełniej spokojny - odparł pełnomocnik, po czym pochylił się i poklepał ministra po ramieniu. - Mam oko na tego drania. - No, nie wiem - upierał się minister i cofnął ramię. - Jeśli chodzi o mnie, nie jestem jakoś szczególnie uszczęśliwiony tymi wszystkimi groźbami, a moja żona… to znaczy moja partnerka życiowa… naprawdę się zaniepokoiła, kiedy usłyszała, że przysłali mi bombę. - To jasne - stwierdził jowialnym tonem pełnomocnik. - Ale to była chyba inna partnerka życiowa? Inna niż obecna - dodał i wybuchnął śmiechem, aż zaczął mu się trząść wielki brzuch. - Żartowałem - odparł minister. - Niech mi pan powie, Berg - powiedział i skinął uprzejmie głową - kto robi takie rzeczy. - Tacy ludzie wywodzą się ze wszystkich grup zawodowych i społecznych - odparł Berg. Przeważają oczywiście osoby z zaburzeniami psychicznymi. Są hrabiowie i baronowie, lekarze i dyrektorzy, zwykli robotnicy, studenci, bezrobotni, osoby na długotrwałych zwolnieniach lekarskich i pacjenci szpitali psychicznych. Należy też dodać, że wielu z nich to imigranci, ale w tej grupie prawie wszystkimi kierowało raczej niezadowolenie niż pobudki polityczne. - A policjanci? - dopytywał się pełnomocnik. - Policjanci i wojskowi, o których wspominał pan tydzień temu. Jak to wygląda w ich przypadku? - To, o czym opowiedziałem dzisiaj, to prawie wyłącznie sprawy zgłoszone. Sprawca jest znany lub nieznany. Tak więc osoby, o których wspominał mój poprzedni raport - te, które sami namierzyliśmy - nie są ujęte w tej statystyce. - Berg przerwał, żeby się chwilę zastanowić. - Mamy tu na przykład komisarza z wydziału kryminalnego ze Sztokholmu, który dzwonił do kancelarii rządu ze służbowego telefonu i rozmawiaj ąc z sekretarzem premiera, powiedział o szefie rządu coś, co uznaje się za groźbę. Pozostał na służbie, a sprawa została umorzona. Wszystkiemu zaprzeczył, więc oskarżenia nie dało się podtrzymać. Berg chrząknął i mówił dalej. - Mamy też pół tuzina oficerów. Najwyższy rangą jest podpułkownikiem i służy w jednostce strzelców. Wypowiadał się, oględnie mówiąc, obraźliwie na temat rządu, wyników jego pracy i poszczególnych członków rządu. Robił to w obecności poborowych i podległego mu personelu wojskowego. W sumie mamy tego sporo. - Czy będę niesprawiedliwy, jeśli powiem, że przedstawiony przez pana materiał to duperele? I że posiadamy inne informacje, które być może wskazuj ą na istnienie większego zagrożenia, zupełnie innej wagi? - spytał pełnomocnik i spojrzał na Berga wyczekuj ąco.
- Muszę się zgodzić z pańską oceną. Ja i moi współpracownicy właśnie tak postrzegamy tę sytuację. Co tu się dzieje?, zastanawiał się. Nie muszę nawet o tym mówić. On mi to mówi. Potem spotkał się z Waltinem. Najpierw pochwalił go za świetny materiał, a potem opowiedział w skrócie, o czym rozmawiali. - To było owocne spotkanie - powiedział Berg. - W końcu poczułem, że nadajemy na tych samych falach. Waltin skinął głową. Wyglądał na zadowolonego, ale nie w sposób przesadny czy podejrzany. Po prostu był zadowolony. Pewnie się pomyliłem, pomyślał Berg. Przydałby mi się chyba z tydzień urlopu. Waltin nie miał oczywiście bladego pojęcia, jakie podejrzenia ma wobec niego ostatnimi czasy Berg. A nawet gdyby coś wiedział, nie za bardzo by się przejmował. W jego głowie kłębiły się bowiem zupełnie inne myśli. Jedna z nich pojawiała się coraz częściej, a dotyczyła drobnej, ciemnej istoty o zgrabnej pupci i chłopięcym wyglądzie. Osoba ta pracowała w sekcji kontroli wewnętrznej i siedziała właśnie przed ekranem dużego monitora. Najpierw chciał się dowiedzieć, ile ma lat, ale po namyśle zrezygnował z tego pomysłu. Mogłoby mu to bowiem popsuć całą radość. Wyglądała, jakby chodziła do gimnazjum, choć na pewno skończyła dwadzieścia pięć lat. A to przecież wystarczy. Ostatnimi czasy coraz częściej zaglądał do niej i do innych osób siedzących w jej pokoju, a ten głupek Hamilton, który mu podlegał, miał coraz bardziej kwaśną minę. Olać to, pomyślał Waltin i skrzywił się jak wilk, który snuje coraz wspanialsze wizje. Tym razem była w pokoju sama, więc nie musiał jak zwykle tracić czasu na tworzenie zasłony dymnej, a przy okazji zabawiać jej kolegów. - Fajnie, że przyszedłeś - powiedziała. - Potrzebuję pomocy. Muszę cię o coś spytać. - Słucham - odparł Waltin. Odwrócił się do niej bokiem, a na jego twarzy pojawił się prawdziwie męski, a zarazem trochę niefrasobliwy uśmiech. Przysunął krzesło bliżej niej. Mała Jeanette, lat siedemnaście, pomyślał i poczuł lekki ucisk w kroczu. - Mamy tu kilka nowych informacji, ale nie bardzo mogę się w tym połapać -powiedziała, marszcząc czoło. Zachwycająca, pomyślał Waltin, patrząc na zmarszczkę na jej czole i na to, jak gryzie końcówkę długopisu. Gdyby jeszcze sepleniła, mógłby nawet czuć się odpowiedzialny za swoje uczynki. - Powiedz, o co chodzi - powiedział Waltin i założył prawą nogę na lewą. Przy okazji, jakby mimochodem, poluzował krawat. - Chodzi o amerykańskiego dziennikarza. Przyleciał na Arlandę z Nowego Jorku w ostatnią niedzielę, a ja mam o nim już dwie informacje. - Jak się nazywa? - spytał Waltin i pochylił się bardziej do przodu, żeby odczytać tekst, który wyświetlił się na ekranie. Zachwycający zapach, pomyślał. Pachnie jak skóra po kąpieli. - Jonathan Paul Krassner. Używa imienia John. Urodzony w 1953 roku.
Między tęsknotą lata a chłodem zimy Nowy Jork, stan Nowy Jork, 6-8 grudnia
Piątek, 6 grudnia Kiedy Johansson i jego koledzy wylądowali w Nowym Jorku, powitały ich lodowate podmuchy wiatru. Johansson postanowił od razu kupić sobie grubą kurtkę i parę porządnych butów. Ciekawe, czy maj ą tu buty z wydrążonym obcasem, pomyślał, stoj ąc w sklepie obuwniczym z zimowymi butami w rękach. Uśmiechnął się do siebie. Obcasy? - Jak to się nazywa po angielsku? - spytał, wskazując kciukiem na obcas. - Heel, Sir - odparła ekspedientka. - Chce pan buty z innymi obcasami? - Nie - odparł Johansson. Potrząsając głową i uśmiechnął się. - Te są w porządku. Chyba od razu je założę, a moje proszę zapakować do torby. Wieczorem poszedł z kolegami do knajpy na kolację. Na początku zastanawiali się, czy nie pójść do szwedzkiej restauracji. Cieszyła się dobrą sławą i znajdowała się w pobliżu ich hotelu. Ale po krótkiej dyskusji poszli do włoskiego lokalu, który w czasie poprzedniego pobytu w Nowym Jorku odwiedził kolega z Interpolu. - Jeśli ktoś lubi włoskie jedzenie, to znakomite miejsce - powiedział i dla podkreślenia potrząsnął głową. - Poleciło mi je kilku kolegów z biura. Byli tu poprzednio. Podobno często przychodzą tutaj członkowie tutejszej mafii, a to już dobry znak. - To znaczy, że o śledziku i setce nie mamy co marzyć - zgłosił zastrzeżenia kolega z wydziału narkotykowego. - Za to ktoś może nam strzelić w plecy, a wtedy skończymy z głowami w spaghetti z sosem mięsnym. - Chyba czegoś nie rozumiesz - odparł wesoło Johansson. - Śledzika sobie zjesz, jak wrócimy do domu. Masz na to całe Boże Narodzenie. A ponieważ to on dowodził ich małą grupą, ostatecznie stanęło na włoskim jedzeniu. - Kilka przecznic od miejsca, gdzie mieszkam w Sztokholmie, jest świetny włoski lokal, ale muszę przyznać, że to risotto jest pierwszej klasy - stwierdził dwie godziny później Johansson. - Smaczku dodaj ą trufle - powiedział kolega z Interpolu, który z niejednego już pieca chleb jadał. - Czy to te małe czarne wiórki? - spytał podejrzliwie komisarz z wydziału narkotykowego. - To dość dziwny grzyb - odparł kolega z Interpolu. - Najlepiej przyrasta wtedy, kiedy się go nawozi ludzką krwią. Tak przynajmniej mówią ludowe podania. Ale najlepiej smakują, gdy się je skropi krwią osoby zamordowanej. - Czy możemy porozmawiać o tym później? Gdyby były trochę większe, mógłbym je wyłuskać i odłożyć na bok, ale są takie małe… Zwłaszcza teraz, kiedy mamy czerwone wino pod ręką - stwierdził z uśmiechem szef wydziału narkotykowego i uniósł kieliszek. - A może byś tak na próbę starł trochę trufli na śledzia? - zaproponował z uśmiechem Johansson. - Połączysz w ten sposób szwedzką i włoską kulturę, że się tak wyrażę. - Szwedzka mi wystarczy. Śledzik, kieliszeczek, a do tego świeże ziemniaki - westchnął z tęsknoty komisarz.
- A jakie panowie mają plany na jutro? - zmienił temat komisarz z Interpolu. - Jeśli was to zainteresuje, mogę zorganizować małą podróż studyjną. Rozmawiałem o tym po południu ze znajomymi. Brzmi zachęcająco, pomyślał Johansson. Do dziewczyny Krassnera mogę zadzwonić rano. Jeśli w ogóle do niej zadzwonię. - Brzmi interesująco - powiedział Johansson. - Przed południem mam kilka spraw do załatwienia. Chcę kupić kilka prezentów na gwiazdkę. Ale na popołudnie i wieczór nie mam żadnych planów. Chętnie się przyłączę. - No to ja też idę - odezwał się kolega z wydziału narkotykowego, a jego oczy rozbłysły. Będzie to nawet dobrze wyglądać w sprawozdaniu z wyjazdu, które sporządzi nasz szef. Ani chwili odpoczynku, ani chwili spokoju, świątek - piątek, gdziekolwiek jesteśmy. Taki już los zwykłego policjanta - zakończył, uśmiechaj ąc się z lekką ironią do Johanssona. - W takim razie jesteśmy umówieni - stwierdził Johansson, a komisarz z Interpolu potwierdził skinieniem.
Sobota, 7 grudnia But z dziurą w obcasie Johansson poczekał do dziesiątej rano i dopiero wtedy zadzwonił do byłej dziewczyny Krassnera. Doszedł bowiem do wniosku, że z pewnością należy do kobiet, które - jeśli maj ą taką możliwość - lubią wstawać późno, zwłaszcza w sobotni poranek. Ale zanim podniósł słuchawkę, długo się zastanawiał. Czy nie prościej byłoby dać sobie z tym wszystkim spokój i zgodzić się z teorią Jarnebringa, że Krassner to trochę stuknięty samobójca, który z nieznanych, acz z pewnością niezbyt interesuj ących względów postanowił przechować w wydrążonym obcasie kartkę z jego nazwiskiem, funkcją i adresem domowym? A shoe with a heel with a hole in it*, pomyślał i westchnął. Ostatecznie jednak odrzucił tę myśl. Ciekawość okazywał już jako dziecko i cecha ta została mu na stare lata. Fakt, że ktoś włożył sobie w obcas kartkę z jego nazwiskiem nie dawał mu spokoju. Uważał jednak, że dzwonienie do Sarah Weissman tylko po to, żeby zaspokoić własną ciekawość, nie jest zbyt mądre. Uważał, że z czysto zawodowego punktu widzenia zawsze lepiej przyjść z niezapowiedzianą wizytą i po prostu zastukać do drzwi. Albo w ogóle nie stukać, jeśli sprawa wygląda tak jak teraz. Ale w tym wypadku sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. No i co tu zrobić? Dzień wcześniej, korzystając z pomocy miłej hotelowej recepcjonistki, poczynił pewne przygotowania. Przede wszystkim jeszcze raz sprawdził numer telefonu, który dał mu Wiklander. Nie to, żeby mu nie ufał. Wiklander był prawie tak samo zdolnym policjantem jak on, gdy był w jego wieku. Zawsze jednak lepiej sprawdzić o raz za dużo niż o raz za mało, pomyślał. Numer telefonu panny Weissman znajdował się w książce telefonicznej, więc znalazł go bez kłopotu, a ponieważ adres pokrywał się z adresem w jego notatniku, nie mogło być mowy o pomyłce: Sarah J. Weissman, 222 Aiken Avenue, Renseelear, New York State. Zauważył, że Renseelear leży w pobliżu Albany, stolicy stanu Nowy Jork. Jak Solna czy Sundbyberg w pobliżu Sztokholmu, pomyślał. - Jak najprościej się tam dostać? - spytał. - Pociągiem z Grand Central Station - wyjaśniła recepcjonistka. - Podróż trwa ponad trzy godziny, jeśli się podróżuje pospiesznym. Mogę się postarać o rozkład jazdy. Pociągi odjeżdżają dość często, także w weekendy. Poza tym odbędzie pan przy okazji wspaniałą wycieczkę wzdłuż rzeki Hudson - dodała z uśmiechem. - To nie to co tam - powiedziała i kiwnęła głową w stronę zatłoczonej ulicy przed hotelem. Ciekawe, czy to taka sama piękna wycieczka jak spływ rzeką Angerman, pomyślał. Pojadę tam w niedzielę rano, zdecydował. Trochę się rozejrzę, zobaczę, jak mieszkał Krassner, może zamienię kilka słów z jego byłą, jeśli j ą zastanę. Najprościej będzie, jeśli do niej po prostu zadzwonię. Nic nie wskazuje na to, żeby to była jakaś prostaczka, która potrafi przycisnąć kogoś kolanem do ziemi tylko dlatego, że szwedzki policjant chce z nią porozmawiać o dawnym chłopaku. A może jednak taka jest, pomyślał Johansson i westchnął. Nieważne, stwierdził i wykręcił jej numer. Po sześciu sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Głos był dźwięczny i radosny,
więc może jego przypuszczenia co do jej porannych obyczaj ów nie były słuszne. - Cześć - rozległ się radosny głos. - Mówi Sarah. Nie ma mnie w domu. Zostaw wiadomość. Aha, pomyślał Johansson i odłożył słuchawkę. Po południu razem z dwoma kolegami odwiedził posterunek policji na południowym Manhattanie. Wyglądał jak wszystkie inne posterunki, które widział w życiu, różnił się od nich tylko rozmiarami. Był większy. Potem amerykańscy policjanci zabrali ich do pobliskiej restauracji, gdzie dosyć tanio można było zjeść smaczny i pożywny posiłek. Pod warunkiem że się było policjantem. Nigdy nie dokopuj nikomu na głodniaka - Never kick ass on an empty stomach* - powiedział gospodarz i uśmiechnął się szeroko. Porucznik Flannigan i jego koledzy zorganizowali ten dzień tak, żeby ich szwedzcy koledzy mogli im towarzyszyć w czasie akcji prewencyjnej, którą zorganizowali w związku z napadami ulicznymi na Manhattanie. Napady uliczne napawały wszystkich szczególną troską, zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia, zwłaszcza w niektórych częściach Manhattanu. To operacja na wabia - It’s a decoy operation* - wyjaśnił Flannigan. - Najlepsze efekty daje, kiedy chodzi o największych głupków. Decoy, pomyślał Johansson. Na wabia. Tak jak wtedy, gdy w młodości strzelał do kaczek nad rzeką. Najpierw rozkładał w różnych miejscach atrapy kaczek, które zostawił mu po sobie dziadek, a potem płynął kajakiem, chował się w sitowiu i czekał, aż się ściemni i nadlecą prawdziwe kaczki. Pewnego wieczoru zastrzelił ich więcej, niż był w stanie udźwignąć. Ile ja wtedy miałem lat?, zaczął się zastanawiać. Ledwo zapadł zmrok i z okolicznych zakamarków zaczęły wychodzić ciemne typki, pojechali na jedną z wybranych ulic. Któryś z ludzi Flannigana przebrał się za bezdomnego. Potem usiadł w bramie domu, a obok siebie położył papierowe pudełko. Wystawało z niego kilka zielonych pudełek z papierosami. - Mentolowe - wyjaśnił Flannigan. - Nie pytajcie mnie dlaczego, ale Murzyni mają fioła na punkcie mentolowych. Johansson i Flannigan stali przy oknie w niewielkim barze po drugiej stronie ulicy. Flannigan od razu zamówił dla każdego po piwie. Mam najlepsze miejsce, pomyślał Johansson, bo jego dwaj koledzy siedzieli z miejscowymi policjantami w kilku wozach rozstawionych wzdłuż ulicy. - Zobaczymy, czy chwycą przynętę - powiedział Flannigan i uśmiechnął się szyderczo. Na zdrowie - dodał i podniósł szklankę z piwem. Ledwie minęło piętnaście minut, a już pierwsza ryba dała się złapać. Nie był to jednak Murzyn, tylko biała narkomanka, w wieku trzydziestu kilku lat. Najpierw minęła śpiącego włóczęgę, zatrzymała się na rogu i rozejrzała. Potem zawróciła, zwolniła tuż przy nim, jeszcze raz się rozejrzała i chwyciła pudełko z papierosami.
- Czujna jak orzeł - skomentował Flannigan i zaśmiał się. Policja, nie ruszać się. Chwilę później kobieta siedziała na tylnym siedzeniu samochodu z rękami skutymi na plecach. Wkrótce samochód zapełnił się. Narkomanka, dwóch włóczęgów i kilku smarkaczy. Wszyscy - z wyjątkiem kobiety - czarni. Policjanci odstawili całe towarzystwo do aresztu na południowym Manhattanie, a potem Flannigan zabrał szwedzkich kolegów do ulubionego lokalu. Wypili trochę więcej piwa, opowiadali o swoich bohaterskich czynach i wychwalali zachodnią kulturę policyjną. Fajne chłopaki, pomyślał Johansson i zasnął. Ale miejsce, w którym pracują -popieprzone.
Niedziela, 8 grudnia W niedzielę dwaj towarzysze Johanssona odlecieli porannym samolotem do Sztokholmu, a on poszedł na Grand Central Station i wsiadł do pociągu jadącego do Albany. Ciekawe, jaka ona jest, pomyślał. Z głosu, który usłyszał w słuchawce, wywnioskował, że miła i zupełnie normalna, czyli zupełnie inna od dziewczyny, jaką według jego wyobrażeń powinien kiedyś mieć Krassner.
Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm w październiku Chodzi o amerykańskiego dziennikarza - powiedziała asystentka Jeanette Eriksson. Przyleciał na Arlandę z Nowego Jorku w ostatnią niedzielę, a ja mam o nim już dwie informacje. Mówiąc to, wskazała na ekran monitora. Waltin pochylił się, żeby lepiej widzieć. Czy nie lepiej, żebym od razu siadła temu faciowi na kolanach?, pomyślała Jeanette. - Jak się nazywa? - spytał Waltin i jakby przypadkiem położył prawą rękę przy jej lewej dłoni. - Jonathan Paul Krassner, w skrócie John, urodzony w 1953 roku. Zameldowany w Albany koło Nowego Jorku. Właściwie to jest całkiem słodki, pomyślała. Pod warunkiem że ktoś lubi starszych panów. - Czy mamy coś na niego? - spytał Waltin, bębniąc lekko palcami po blacie biurka. - U nas na komendzie nic. Jeśli mam się dowiedzieć poza naszym wydziałem, muszę mieć zgodę szefa. Ciekawe, czy to prawdziwy rolex, pomyślała. Jeśli tak, musiał kosztować majątek. A wygląda na prawdziwy. - Na razie nie będziemy robić zamieszania - odparł Waltin i uśmiechnął się, pokazując białe zęby. - W czym problem? - Problem nie problem - odparła Eriksson i wzruszyła ramionami. - Pierwsza informacja trafiła do nas przedwczoraj, więc ją po prostu wpisałam. Dostarczył nam ją jeden z naszych dziennikarzy pracujących w telewizji. Znam go dość dobrze. Ma chyba problemy z alkoholem i ze swoim własnym fantastycznym życiem. Ciekawe, czy mi się wydaje, że przesunął nogę, pomyślała. - I co nam ciekawego opowiedział? - spytał z uśmiechem Waltin. - Wpadł na Krassnera w klubie prasowym na Yasagatan, we wtorek wieczorem. Domyśliłam się, że stało się to w jakimś barze, choć tego mi już nie zdradził. Chciał nawiązać z nami kontakt, ale ten, z kim się zawsze kontaktuje, był zajęty, a ja nie widziałam powodu, żeby mu przeszkadzać. Nasz informator twierdzi, że Krassner wydał mu się podejrzanie wścibski. Takiego właśnie słowa użył. I że interesowała go nasza współpraca z innymi służbami z Zachodu. Mówił podobno o Niemcach i o tym, że wykorzystujemy ich jako kanał do rozmów z Amerykanami. - Co miał na myśli? - spytał Waltin - Jacy Niemcy? - No właśnie - powiedziała Eriksson i też się uśmiechnęła. On naprawdę jest słodki, pomyślała. - A tu druga informacja - powiedziała. - Dotarła do nas dwie godziny temu, od innego
informatora. Poprosił, żebyśmy się z nim od razu skontaktowali w sprawie amerykańskiego dziennikarza Krassnera. - No proszę. A kto to jest? - No właśnie dlatego chciałam, żebyś mi pomógł. Ten informator ma zastrzeżoną tożsamość, zarówno u nas, jak i w Wydziale Bezpieczeństwa Sztabu Obrony (FstSak), co oznacza, że nie mam dostępu do jego danych osobowych. Ale zgodnie z instrukcją powinnam natychmiast poinformować o tym szefa wydziału albo ciebie. Jeanette Eriksson energicznie skinęła głową. Jak widzę, nie masz nic przeciwko temu, pomyślała. - A ponieważ mój szef je lunch gdzieś na mieście, a ty byłeś w pobliżu, to… -uśmiechnęła się, a jej oczy lekko rozbłysły. Widzę, że cię to zainteresowało, pomyślała. - Możesz napisać, że mnie poinformowałaś - odparł Waltin i spojrzał na zegarek. - Zrób mi też wydruk. Wezmę go i skontaktuję się z tobą w ciągu dnia. Możesz też założyć temu Krassnerowi kartotekę. Zorientujemy się, o co chodzi. Wszystko idzie jak po maśle, pomyślał chwilę później Waltin. Berg nie miał żadnych zastrzeżeń i sprawiał wrażenie, jakby myślał o czymś innym. Kiedy Waltin dowiedział się, kto jest tajemniczym informatorem, sam zainteresował się sprawą. Spotkał go już kiedyś, dwa razy. Obydwa w mieszkaniu operacyjnym. Nie mógł się nadziwić, że Berg traktuje tego człowieka z tak wielkim szacunkiem. Z tego, co mu później wyjawił, domyślił się, że nie chodzi o jakiegoś zwykłego emerytowanego profesora matematyki ze sztokholmskiej politechniki. A delikatna kwestia dalszego traktowania panny Jeanette Eriksson znalazła naturalne rozwiązanie. Cokolwiek myśleć o Bergu, można odnieść wrażenie, że zupełnie nie jest zainteresowany kobietami, a dla kogoś takiego jak ja to świetna wiadomość. Kiedy Waltin zadzwonił do pana profesora, nagle pojawił się nieoczekiwany problem. - Tak, słyszę, co pan mówi - odparł profesor trzęsącym się głosem starego człowieka. -Ale mimo wszystko wolałbym porozmawiać z samym szefem wydziału. - Niestety, wyjechał - skłamał Waltin. - Rozmawiałem z nim przez telefon, a ponieważ pan profesor się z nami skontaktował, pan naczelnik postanowił, że my też od razu się z panem skontaktujemy. - Słyszę, co pan mówi - mruknął profesor. - No właśnie. Szef uważa, że z pewnością chodzi o coś ważnego, skoro pan profesor do nas zadzwonił - powiedział Waltin uprzejmie. - Jeśli więc jest takiego zdania, to nie rozumiem, dlaczego nie może się do mnie pofatygować. - Jak już wspomniałem, wyjechał. Zgorzkniały dziadyga, który z niejasnych powodów uważa, że jest kimś ważnym, pomyślał Waltin. Ale da się to zmienić. - A gdzie jest?
- Słucham? - spytał Waltin. O co on mnie pyta?, zdziwił się. - Pytałem, gdzie teraz jest, to znaczy gdzie jest pan Berg. Czy tak trudno mnie zrozumieć? Gdzie jest pan Berg? Najwidoczniej facet cierpi na uwiąd starczy, pomyślał Waltin. - Panie profesorze - odezwał się po chwili. - Ktoś taki jak pan z pewnością zrozumie, że nie mogę wyjawić więcej szczegółów. Zwłaszcza przez telefon. Moja propozycja jest taka: przyjadę do pana profesora do domu i porozmawiamy o wszystkim w ciszy i spokoju. Halo? Ten stary dziadyga odłożył słuchawkę. Waltin był zdziwiony. W trakcie rozmowy! Kiedy w końcu udało mu się zastać Berga w jego pokoju, pół dnia już stracili. Poza tym Berg wyglądał na zadowolonego w ten sposób, który nigdy mu się nie podobał. - Tak, tak - powiedział Berg i uśmiechnął się. - Johan ma swoje dziwactwa. Kiedy w czasie wojny pracował w ministerstwie obrony, w departamencie służb specjalnych, przyskrzynił podobno jakiegoś majora, który zwinął mu butelkę whisky. Jako poborowy miał stopień kaprala, a w cywilu był profesorem matematyki na uniwersytecie w Uppsali. Potem przeniósł się na politechnikę, żeby być bliżej swoich ukochanych maszyn liczących. - Jeśli już mowa o drugiej wojnie światowej - powiedział Waltin - może to jest jakieś wytłumaczenie. Od tamtej pory upłynęło już mnóstwo wody. Latka lecą, jak to się mówi. Berg w zamyśleniu pokiwał głową. - To nie jest jakiś zgrzybiały staruszek. To on stworzył cały nasz system kodowania i szyfrowania. Dzięki niemu i jego maszynom liczącym zaoszczędziliśmy miliony koron. Jakiś czas temu rozmawiałem z nim o sprawach służbowych i miał równie bystry umysł jak zawsze. Wiesz, co zrobimy? - spytał i spojrzał na Waltina. - Zadzwonię do niego i porozmawiam z nim. Potem ty się włączysz do rozmowy, a ja postaram się wprowadzić cię jak trzeba. W porządku - Fine with me* - odparł Waltin i wzruszył ramionami. No bo co mógł powiedzieć? To dlatego, że postanowiłem ci zaufać, dokończył w myślach Berg. Emerytowany profesor Johan Forselius mieszkał przy ulicy Sturegatan, w mieszkaniu urządzonym w starym stylu. Dopiero po chwili zostali wpuszczeni do środka, a potem musieli iść długim ciemnym korytarzem do gabinetu znajdującego się w dalszej części mieszkania. - To przez tę dziewczynę z administracji - mruknął profesor. - Całą jesień prosiłem ją, żeby wkręciła nowe żarówki, ale sprawia wrażenie, jakby nie kontaktowała. Mówi do mnie jakąś dziwną mieszaniną polskiego i szwedzkiego. Forselius wysmarkał głośno nos w rękę i wytarł o spodnie. - Jeśli panowie chcą kawy, obsłużcie się sami - powiedział i spojrzał podejrzliwie na
Waltina. - Bo ja strzelę sobie mały koniaczek. Rozsiadł się w wygodnym skórzanym fotelu i skinął Bergowi głową, żeby i on usiadł. Potem znowu spojrzał na Waltina, tym razem wyzywaj ąco. - To świetny pomysł, Claes - powiedział Berg uprzedzaj ąco grzecznie i skinął głową Waltinowi. - Filiżanka kawy znakomicie nam zrobi. - Oczywiście - odparł Waltin ciepłym głosem. - Kuchnia jest tam? - spytał i zrobił ruch głową w kierunku mrocznego wnętrza mieszkania. - Jeśli pan znajdzie piec, to znaczy, że jest pan we właściwym miejscu - odparł profesor i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Koniak stoi na wózku z alkoholami. Niech pan weźmie całą butelkę, na wypadek gdyby Eryk też chciał się napić. Bo rozumiem, że pan prowadzi. Waltinowi nie pozostało nic innego, jak się uśmiechnąć. Dwa miesiące wcześniej profesor Forselius dostał list z USA. Od Johna P. Krassnera. Wyjaśniał mu, że jest naukowcem i pisarzem i że pracuje nad książką o sytuacji politycznej w Europie po drugiej wojnie światowej. Teraz planuje przyjazd do Szwecji i prosi pana profesora, by zechciał mu udzielić wywiadu. Forselius nie widział w tym nic dziwnego. Podczas drugiej wojny światowej był przecież powszechnie znanym specjalistą od łamania kodów, często wygłaszał odczyty dla wojska, służby bezpieczeństwa i policji w całej Europie Zachodniej. Tego rodzaju propozycje otrzymywał co miesiąc, chociaż dla wojska przestał pracować przed dwudziestu laty. Zrobił więc to co zwykle: wrzucił list do kosza. - Komu, do cholery, chciałoby się z takimi rozmawiać? - wyjaśnił i pociągnął spory łyk koniaku. - Ale przedwczoraj ktoś zadzwonił do drzwi, więc pomyślałem sobie, że to ta stuknięta dziewczyna przysyła mi jakiegoś imigranta. I okazuje się, że to ten cholerny Krassner, który prosił mnie o wywiad. Nagle pojawił się w moim mieszkaniu. Berg ze zrozumieniem skinął głową. Ta administracja! - I wpuścił go pan? - Hm… - mruknął Forselius i pociągnął kolejny porządny łyk. - Na początku chciałem tego gnojka po prostu przegonić, a chociaż mam już swoje lata, nie byłaby to taka trudna rzecz. Ale wtedy Krassner powiedział coś, co wzbudziło moj ą ciekawość. - Proszę nam opowiedzieć. - Przekazał mi pozdrowienia od pewnego starego znajomego. Profesor wypił z dużego kieliszka kolejny spory łyk koniaku, a jednocześnie spojrzał podejrzliwie na Waltina. - To mój dawny znajomy, z czasów wojny i z lat powojennych - wyjaśnił Forselius. Wyglądało na to, że bardziej jest zainteresowany zawartością kieliszka. - Nie musi się pan obawiać, że jest tu z nami Claes - powiedział Berg z przekonaniem. Jest moim najbliższym współpracownikiem, a do tego ufam mu bezgranicznie. Czy to nie zabrzmiało dziwnie?, pomyślał. Forselius skinął głową, ale tak, jakby to zrobił dla siebie samego. Usadowił się wygodniej
w fotelu, uśmiechnął i potrząsnął głową. - Słyszę, co mówisz, Eryku. Bardzo dobrze słyszę. - No właśnie - odparł Berg i uśmiechnął się. Forselius znów potrząsnął głową i odstawił kieliszek na stolik stojący przy fotelu. - Obawiam się jednak, że powinniśmy porozmawiać o tym w cztery oczy. Ale nie chcę się wtrącać, załatwisz to, jak zechcesz. Zgrzybiały staruch, który stara się wzbudzić zainteresowanie, pomyślał zirytowany Waltin. Siedział w samochodzie i próbował się skupić na wieczornej gazecie, którą kupił w kiosku po drugiej stronie ulicy. Berg wrócił dopiero po półgodzinie. Waltin nie odezwał się, tylko odpalił silnik i ruszył w stronę Kungsholmen. Ale kiedy utknęli w korku na placu Odenplan, nie mógł już wytrzymać. - No to niech pan szef opowie swojemu wyrobnikowi, czego się dowiedział. Berg w zamyśleniu potrząsnął głową. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, ale muszę się nad tym wszystkim najpierw zastanowić. Na razie powiem ci, o co chodzi ogólnie. Waltin, wpatrzony w uliczny korek, skinął głową. - Krassner przywiózł profesorowi pozdrowienia od jego dawnego znajomego, z lat powojennych. Z tego samego pokolenia co nasz szanowny profesor. Kiedy się poznali, znajomy Forseliusa pracował w ambasadzie USA w Sztokholmie. Chyba rozumiesz, co mam na myśli. CIA, pomyślał Waltin i skinął głową. - Krassner twierdził, że tamten człowiek był starszym bratem jego matki i że już nie żyje. Podobno zmarł wiosną. - Ale, jak widać, jest na tyle zdrowy, że mógł jeszcze przekazać pozdrowienia - odparł Waltin i uśmiechnął się krzywo. - Najwyraźniej tak. A może po prostu było z nim tak źle, że się po prostu wygadał. O rany, pomyślał Waltin. Coś takiego zdarza się chyba po raz pierwszy w historii świata. - Co mam w takim razie zrobić? - spytał Waltin. - Dowiedz się, co Krassner robi w naszej ukochanej ojczyźnie - odparł Berg i uśmiechnął się blado. - No i oczywiście dowiedz się o nim jak najwięcej. - Bez korzystania z pomocy Niemców - powiedział retorycznie Waltin. Szkoda, bo zaoszczędziłbym w ten sposób masę czasu, dodał w myślach. - Zanim się dowiemy, o co w tym wszystkim chodzi, musi to zostać między nami -odparł Berg z pewnym naciskiem. - Nie wolno nam nawiązywać żadnych kontaktów poza biurem. - Czy mogę skorzystać z twoich wywiadowców?
- Jasne. Bierz, czego ci trzeba. Jeanette, siedemnaście lat, pomyślał Waltin i uśmiechnął się złowieszczo, jak ktoś, kogo marzenia powoli zaczynaj ą się spełniać. - Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział Berg, kiedy zaparkowali samochód w policyjnym garażu. - Słucham - odparł Waltin. Czemu on się tak uśmiecha?, pomyślał. - Forselius zwrócił uwagę na twój zegarek - powiedział Berg i wskazał głową na roleksa, którego Waltin miał na ręce. - Aha - odparł Waltins i odetchnął z ulgą. - Domyślam się, że jego zdaniem dali mi go Rosjanie. - Prawie - powiedział Berg z lekkim uśmiechem. - Wyjaśniłem mu, że miałeś go na ręce już podczas naszego pierwszego spotkania, jeszcze zanim zacząłeś pracować w policji. - Czy wywarło to na nim jakieś wrażenie? - Nie sądzę, żeby cierpiał na demencję starczą. Co do tego się mylisz. Natomiast jego ekscentryczność w miarę upływu lat wcale nie maleje. Aha, więc staruszek jest ekscentrykiem, jak wszystkie co zdolniejsze szajbusy. - Powiedziałem mu, że zegarek sprezentowała ci kiedyś mama. Czy ja tak powiedziałem?, pomyślał Waltin, ale tylko skinął głową. No i co ja mam teraz zrobić?, pomyślał chwilę później Berg. Siedział już przy swoim szerokim biurku. Jeśli przypuszczenia Forseliusa się potwierdzą, mają szerokie pole manewru. Będą mogli na przykład wziąć pod lupę młodszą kopię Forseliusa w Rosenbad. Berg zapomniał już o Waltinie i jego zegarku. Przestało go to denerwować już przed wielu laty, a teraz, kiedy Waltin przejął nadzór nad działalnością zewnętrzną, zaczął nawet postrzegać zegarek jako zaletę. Waltin natychmiast poszedł do Jeanette i poinformował ją o trzech sprawach. Po pierwsze, że od teraz pracuje dla niego i tylko dla niego. Po drugie, że ma się zajmować tylko sprawą Krassnera. Po trzecie, że sprawa przechodzi na wyższy poziom i od teraz tylko ona i on będą mieli dostęp do informacji. To dobry pretekst do kontynuowania znajomości, do tego, żeby sobie poczynać nieco śmielej, pomyślał Waltin i uśmiechnął się do niej. - Czy poradzisz sobie, jeśli cię poproszę, żebyś się trochę pokręciła po okolicy? - spytał Waltin. - Tak - odparła Jeanette i skinęła głową. - Nie ma problemu. Jeszcze nigdy żaden chłopak się nie domyślił, że pracuję w policji. - Dowiedz się jak najwięcej. Po weekendzie o tym porozmawiamy. Uśmiechnął się do niej i skinął głową, trochę po ojcowsku, jak dorosły mężczyzna
powinien się uśmiechać do tak młodej kobiety jak ona. Najpierw należy wzbudzić zaufanie, dopiero potem przystąpić do konkretów. Jeanette miała dwadzieścia siedem, a nie siedemnaście lat. Kiedy była młodsza, wygląd sprawiał jej sporo kłopotów. W obecnej pracy miał zarówno zalety, jak i wady. Jeśli zaś chodzi o Waltina, bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, jak jej przełożony patrzy na takie sprawy. Nierzadko doświadczała tego ze strony mężczyzn. Ale w środowisku, w którym przyszło jej pracować, uważano j ą za dobrą policjantkę, taką, która z pewnością zasługuje na lepszy los niż ten, który chciał jej zgotować Waltin. Po rozmowie z nim poszła od razu do swojego nowego pokoju. Niedawno wydzielono go na potrzeby osób zajmujących się tak zwanymi zadaniami specjalnymi. Otrzymała własny klucz i własny kod dostępu. Kiedy już się trochę urządziła w nowym biurze, zrobiła spis rzeczy, których chciałaby się dowiedzieć o Krassnerze. Najpierw zadzwoniła do znajomego z posterunku policji na Arlandzie, żeby sprawdzić, czy zanotowali coś o nim, gdy przed tygodniem przybył do Szwecji. Okazało się, że nie. Krassner przyleciał z USA, więc nawet nie odnotowano, czy przybywa w celach turystycznych, zarobkowych, czy innych. Szkoda, że nie jesteś kolorowy, pomyślała. Potem porozmawiała z kolegą, który miał informatora w szwedzkiej telewizji. W imieniu swojego przełożonego, ze względów, o których nie może bliżej opowiedzieć, poprosiła go, aby jak najszybciej przekazał jej wszelkie informacje, jakie ów informator zebrał w czasie spotkania z Krassnerem. I nawet nie wpadło jej do głowy, żeby to zrobić na własną rękę. Być może będzie musiała nawiązać bezpośredni kontakt z Krassnerem, więc nie może ujawnić swojej tożsamości najbliższemu otoczeniu. Jest też absolutnie wykluczone, żeby ujawniła swoj ą tożsamość i pokazała twarz tak mało wiarygodnemu informatorowi jak ten. Już w niedzielę wieczorem, po całym weekendzie, pracy, Jeannette sporo wiedziała o osobie, której od niedawna zaczęto poświęcać tyle uwagi. Zadzwoniła więc do Waltina, żeby go o wszystkim poinformować. Waltin sprawiał wrażenie zadowolonego. Chciał się z nią spotkać rano, ale ze względów, o których nie może mówić, muszą się spotkać poza biurem. Podał jej adres firmy z siedzibą przy Norr Malarstrand, o kilka minut od ich biura. Poczuła lekki dreszcz emocji, bo przypomniała sobie, co na korytarzach szeptano o tak zwanej działalności zewnętrznej. Zdolna córeczka tatusia, pomyślała Eriksson, odkładając słuchawkę. Nie było to jednak niemiłe uczucie, raczej podniecający niepokój. Zdolna dziewczynka wujka Claesa, pomyślał Waltin i była to bardzo pociągająca myśl. &
Berg przez cały weekend zastanawiał się nad tym, co mu opowiedział Forselius. Jak zawsze, gdy chodziło o skomplikowane kwestie bezpieczeństwa narodowego, zamknął się w gabinecie w swojej willi w Brommie, usiadł przy biurku i położył przed sobą kartkę papieru i długopis. Zawsze pamiętał, żeby potem wszystkie notatki niszczyć w niszczarce. Historia służb bezpieczeństwa jest w tym względzie dość pouczaj ąca. Nie brakuje przykładów ważnych osób, które zaniedbały takie środki ostrożności i zostawiły niepotrzebne ślady, jakie później mógł wykorzystać przeciwnik.
Kiedy przeprowadzili się z centrum do willi, żona zaczęła się z nim droczyć. „Boże, jak tu pięknie, mówiła, dobrze, że jest kominek, nie będę już musiała patrzeć, jak palisz w kuchennym zlewie”. Berg uznał to za żart. I tak wiedział lepiej. Wprawdzie miał w domu najlepszy model niszczarki, ale jeśli chodzi o niszczenie papieru, ogień jest bezkonkurencyjny. Najpierw trzeba dokument spalić, a potem pokruszyć na popiół. Forselius przedstawił mu całą sprawę w trzech różnych płaszczyznach. Po pierwsze należy sobie zadać podstawowe pytanie: czy to, co twierdzi profesor, jest prawdą, czy też wszystko sobie wmówił. To właśnie o tym aspekcie dyskutował z Forseliusem. Profesor był znany z krytycznego umysłu, zwłaszcza jeśli chodzi o postrzeganie swojej własnej osoby, własnego potencjału intelektualnego i motywów działania. „W świecie, w którym żyję, nie ma miejsca na kłamstwa ani pobożne życzenia”, powiedział Bergowi, kiedy się spotkali po raz pierwszy. Berg próbował się uczepić właśnie tej kwestii. Co profesor sądzi o podejrzeniach, jakie ma wobec Krassnera? - Chodzi o to, co Krassner wie i ile wie? - spytał Forselius i wzruszył ramionami w wielce wymownym geście. - No cóż… - Nie ma pan jakiej ś teorii na ten temat? - Nie… - odparł profesor. - Gdyby nie to, że jest krewnym mojego znajomego, uznałbym z pewnością, że chce się tylko jakoś wyróżnić. Albo że po prostu krąży i węszy, podobnie jak czynią inne humanistyczne gryzipiórki. Mówiąc to, Forselius wypił duży łyk koniaku. - Jak pan z pewnością zauważył, wszystko to trzyma się kupy, bez względu na to, czy to prawda, czy nie. Jeśli to nieprawda, sprawę trzeba zamknąć i zająć się czymś innym. Jeśli prawda - w całości albo tylko po części - powinniśmy iść dalej. Co jest prawdą, a co nieprawdą? Kiedy to ustalimy, będziemy mogli się wspiąć na najwyższy poziom. Czy to, co jest prawdą, jest rzeczywiście interesujące? A jeśli tak, to dla kogo? Są to zagadnienia natury empirycznej, ale ma pan do dyspozycji tego spryciarza w eleganckim ubraniu i z roleksem na ręce. Może go pan zaprząc do brudnej roboty. Jego śmiech przeszedł stopniowo w cichy kaszel. - Wygląda to tak, jakby ktoś próbował złamać szyfr. - Czy ja wiem… może w sensie ogólnym, bo kiedy ktoś się już za to zabiera, przestaje to być interesującym zajęciem. Jest pan porządnym człowiekiem i nie uważam pana za głupca, ale w moim świecie… Forselius zamachał obiema rękami. - Wiem, wiem - odparł Berg i uśmiechnął się na swoją obronę. - W szkole matematyka zawsze była moj ą mocną stroną. Niech więc tak będzie, pomyślał Berg. Ale jak skłonić Waltina do maksymalnego wysiłku, nie mówiąc mu o wszystkim? On sam wiedział, co ma zrobić. Na pewno nie powie nikomu ani słowa o podejrzeniach Forseliusa. Najpierw musi znaleźć solidny grunt pod nogami, a gdy już to zrobi, zdecyduje, jakie stanowisko ma zająć w najważniejszej
sprawie, to znaczy kogo o czym ma informować. W tym lepszym świecie, w którym żył Forselius i jemu podobni, w którym wszystko łącznie z chaosem - można uporządkować, opisać i wyjaśnić za pomocą symboli i funkcji, nie ma oczywiście miejsca na ludzkie wahania i wątpliwości, jakie targały Bergiem, gdy przyszedł do biura w poniedziałkowy poranek. - Dzień dobry - powiedziała sekretarka i uśmiechnęła się. - Dostał pan zaproszenie na elegancki obiad. - Na kiedy? - spytał Berg. - Na dzisiaj. Przed chwilą dzwonił pełnomocnik premiera i pytał, czy znajdzie pan czas, żeby zjeść z nim lunch. Prosił, żeby pan oddzwonił. - W jakim był humorze? - spytał Berg i od razu pożałował, że zadał to pytanie. - Był bardzo uprzejmy - odparła ze zdziwieniem. - A czemu pan pyta? Coś się stało? Berg potrząsnął głową. Czy znajdzie czas? A czy ma inny wybór? Żadnego, pomyślał. Pełnomocnik sprawiał takie samo wrażenie jak zawsze: na wpół przymknięte powieki, ten sam złośliwy uśmieszek i to samo odchylenie na krześle, nawet gdy jadł i pił. To właśnie jego sposób bycia niepokoił Berga najbardziej. W czysto obiektywnym sensie, bo jeśli rozpatrywać, co mówił i jak to robił, okazałoby się, że jest dla niego całkiem uprzejmy. Tak robi ktoś, kto zaprasza na lunch: podczas posiłku zachowuje się ujmuj ąco i zabawia rozmową. A on w dodatku zaprosił do lokalu, do którego nie wszyscy maj ą wstęp: do jednej z najmniejszych stołówek w Rosenbad. A jednak zachowanie pełnomocnika i wybór miejsca zaniepokoiły Berga. Pewnie chce się odegrać, pomyślał. Spokój. Tylko spokój. - Cieszę się, że zjemy razem lunch - powiedział pełnomocnik i dla podkreślenia wagi swoich słów uniósł szklankę z wodą mineralną. - A ja się cieszę, że mogłem tu przyjść - odparł Berg obojętnie i uniósł szklankę z piwem. - Uważam, że nasze wczorajsze spotkanie było naprawdę bardzo owocne. Zaczynam odnosić wrażenie, że zaczynamy mieć zbieżne stanowiska w kwestiach, którymi obaj się zajmujemy. Jaja sobie ze mnie robisz, pomyślał Berg i skinął głową. - Nie mówię tego z ironią, więc proszę mnie źle nie zrozumieć - ciągnął dalej pełnomocnik. Zrobił nieznaczny, obronny ruch lewą ręką. - Chcę tylko powiedzieć, że i pan, i ja, każdy na swój sposób, jesteśmy więźniami różnych sytuacji. Do czego ty zmierzasz?, pomyślał Berg i znów tylko skinął głową. - Wiele lat temu, kiedy wzięli mnie w kamasze, do jednostki, o której nie wolno mi mówić, ale pan z pewnością i tak wie, napisałem esej o wojnie lustrzanej. - Brzmi to interesująco. Proszę mówić dalej. - Esej ten był efektem tego, czym się wtedy zajmowałem. Miałem oczywiście
przełożonego i nie był to facet, który wypadł sroce spod ogona. Był to cholernie zdolny skurczybyk, a ja miałem tylko osiemnaście lat. Chyba Forselius, pomyślał Berg. No to już wiemy. Ale on też wie, że ja wiem. Tylko dlaczego chce, żebym ja wiedział, że on wie? - Najogólniej mówiąc, chodziło w tym eseju o to, co do siebie mówimy, jak komunikujemy się ze sobą w mowie, piśmie, za pomocą gestów, spojrzeń i na wszelkie inne możliwe sposoby. Na przykład nie odzywaj ąc się albo nic nie robiąc, albo nie robiąc tego, czego się po nas spodziewa przeciwnik. Berg znowu tylko skinął głową. Widelec i nóż odłożył na stół. - Idealne przesłanie na najlepszym ze światów, zaludnionym wyłącznie przez dobrych ludzi… Jak ono wygląda? Na początek załóżmy, że jest ono prawdziwe, a nawet tak praktyczne, że nadawca tego przesłania nie pomylił się w tej kwestii. To, co nam przekazuje, jest rzeczywiście prawdą. Poza tym jest to ważne zarówno dla nadawcy, jak i dla odbiorcy, a na najlepszym ze światów wszystkie komunikaty są oczywiście dobre. Korzyść odnosi nadawca, odbiorca, jak również otaczający ich świat. - Najlepszy ze światów - powiedział Berg i skinął głową, a jednocześnie poczuł dziwny spokój, którego nie czuł od tak dawna. - Porównajmy go ze światem, w którym obaj żyjemy. Nie uszło mojej uwagi, co pan sobie pomyślał, gdy powiedziałem, że znam Forseliusa. Choć ma pan twarz zawodowego pokerzysty. Pełnomocnik uśmiechnął się do Berga, skinął mu głową i nagle przestał ironizować. - Dziękuję za komplement - odparł Berg. - Czy zauważyłby pan to, gdyby nie rozmawiał z Forseliusem? - Prawdopodobnie nie - wzruszył ramionami pełnomocnik. - Mam proste pytanie: czy Forselius coś podejrzewa? Nie chodzi mi o tak oczywistą sprawę jak ta, że od czasu, gdy było już wiadomo, jak skończy się wojna, nasz socjaldemokratyczny rząd i nasza neutralna ojczyzna zajmują w polityce bezpieczeństwa takie samo stanowisko jak USA i zachodnie mocarstwa. - Jak słyszę, oszczędzamy czas - odparł Berg i uśmiechnął się lekko. - No właśnie. Ale to ja to mówię, więc może się pan wyłączyć i odprężyć. Pan wie, ja wiem i wszyscy inni, tacy jak my, też wiedzą. Są redaktorzy gazet i profesorowie wykładający nauki polityczne, którzy to wiedzą, a służby wojskowej nigdy nie odbywali przypadkiem. To, do jakiej jednostki ich zmobilizowano, też nie był przypadkowe. Wie o tym nawet Guillou, więc nie ma żadnego znaczenia, że media o tym nie informują. Zresztą najwyższy czas, żeby zaczęły. Wtedy będziemy mogli wytrącić naszemu złemu nieprzyjacielowi z rąk jeden z argumentów. - Problem stanowi chyba nasza polityka neutralności? - powiedział Berg. Poczuł się pewniej. Dawno się tak nie czuł. - Oczywiście. W naszym świecie nie ma rzeczy tylko złych ani tylko dobrych. Jesteśmy
też więźniami kompromisu i dopóki nie będziemy najzupełniej pewni, jak sytuacja w naszym kraju się rozwinie, nasze państwo nadal będzie przewodzić w statystykach zawierania kompromisów. - Myślę, że to bardzo dobre streszczenie powojennej szwedzkiej polityki zagranicznej zgodził się Berg. - Właśnie, choć ani ja, ani pan nie jesteśmy pierwszymi, którzy na to wpadli. - Z pewnością nie. - Ale to my możemy znaleźć się w trudnej sytuacji i to od nas oczekuje się, że się z niej wykaraskamy razem z tymi, którzy nam tę robotę zlecili. A jeśli nam się nie uda, dobiorą się jeszcze bardziej do takich jak pan i ja. - To proszę dać znać, gdyby zaczął pan się rozglądać za nową pracą - powiedział Berg i roześmiał się. - A jak będzie tym razem? - spytał pełnomocnik i spojrzał na Berga z powagą. - Czy istnieje jakakolwiek historycznie uwarunkowana oczywistość, która miałaby szansę zaistnieć medialnie, a przy okazji wpakować nas w kłopoty? - Właśnie próbuję to sprawdzić - odparł Berg. - No to strasznie się cieszę - zakończył pełnomocnik z naciskiem. - W takim razie zróbmy to, pomóżmy sobie nawzajem. &
W poniedziałek rano tuż przed ósmą Jeanette zjawiła się w mieszkaniu przy Norr Malarstrand. Miała się spotkać z Waltinem. Mieszkanie znajdowało się w wielkim budynku z dużymi balkonami i pięknym widokiem na wodę i wzgórza po drugiej stronie dzielnicy Soder. Firma, do której miała się zgłosić, miała siedzibę na drugim piętrze, ale szyld przy wej ściu głosił, że na najwyższym piętrze mieszka lokator o nazwisku Waltin. Jeśli to jego prywatne mieszkanie, ma fantastyczny widok, pomyślała. Także biuro sprawiało przyzwoite wrażenie. Było wprawdzie małe, ale jasne, nowoczesne, funkcjonalne i umeblowane z pewną dyskrecj ą. Wszystko to było z pewnością o wiele droższe, niż na pierwszy rzut oka wyglądało. Waltin, elegancko ubrany i ogolony, poczęstował ją świeżo zaparzoną kawą. Świetny facet, pomyślała. Ciekawe, jaki jest naprawdę. - Okej, Jeanette - zaczął Waltin i uśmiechnął się. - No to opowiadaj. Jeśli chodzi o Krassnera, nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Na razie, bo w USA nadal trwa weekend, a ponieważ nie mogła się posłużyć innym kontaktem, na odpowiedź musi poczekać. Udało jej się za to Krassnera namierzyć. - Mieszka w akademiku Nyponet przy Korsbarsvagen, na piętnastym piętrze. Na każdym piętrze jest osiem pokoj ów i wspólna kuchnia. Pokój wynajmuje przez międzynarodowe studenckie biuro pośrednictwa mieszkań. - Kto oprócz niego mieszka na tym piętrze? - spytał Waltin. - Jeden z pokojów stoi pusty, bo student, który tam mieszkał, wyjechał. Prawdopodobnie do rodziców. Studiuje prawo i pochodzi z Niemiec Wschodnich. Jego matka miała przed
miesiącem poważny wypadek. Jeśli chodzi o pozostałe sześć osób, są to zwykli studenci, w wieku dwudziestu kilku lat. Cała szóstka jest płci męskiej, chociaż nie sądzę, żeby w akademiku stosowano podział na płci. Mogę to sprawdzić, jeśli chcesz. Waltin potrząsnął głową i uśmiechnął się lekko. - Okej - mówiła dalej Eriksson. - Jeden studiuje na politechnice, jeden w szkole handlowej, jeden na GIH, jeden nauki polityczne, jeden zajmuje się obróbką danych. Wszyscy są Szwedami, z wyjątkiem tego ostatniego. Ten bierze udział w jakimś programie wymiany studenckiej, jest Murzynem i pochodzi z Afryki Południowej. W tym semestrze jest na stypendium. Jest starszy od pozostałych, ma dwadzieścia osiem lat, urodzony w Pretorii. Stypendium otrzymał od związku zawodowego LO. Typowe, pomyślał Waltin. Socjaldemokraci ze swoimi Murzynami, Arabami i wszystkimi kolorowymi. Wpuszczają ich do kraju. - Czy mamy cokolwiek na któregoś z nich? - spytał Waltin. - Nie, nie znalazłam nic konkretnego ani u nas, ani w bazie naszej działalności jawnej, nie licząc kilku drobiazgów, którymi się zajmuj ą kilkunastoletni chłopcy. Ten z GIH trochę chuliganił, kiedy chodził do liceum, a poza tym nic. Normalni szwedzcy studenci. Żaden nie jest ze Sztokholmu, wszyscy pochodzą z prowincji. Waltin skinął głową. Co za idiotyczne zlecenie. To przez tego starego dziada, który namieszał Bergowi w głowie. Ciekawe, jak zamierza doprowadzić sprawę do końca, jeśli marnuje czas na niepotrzebne bzdury. - Czy masz jakiś pomysł, co powinniśmy teraz zrobić? - spytał. - Chciałam się dowiedzieć czego bliższego o Krassnerze - odparła Eriksson. - Jak już mówiłam, potrzeba na to czasu, ale mam kilka pomysłów, jak to zrobić. - Ja też mam pewien pomysł - powiedział Waltin i uśmiechnął się. - No to słucham - odparła Eriksson i spojrzała na niego z zaciekawieniem. Waltin uśmiechnął się tajemniczo i potrząsnął głową. - Jeśli pozwolisz mi się zająć całą jego biografią, do końca tygodnia dostaniesz ode mnie kompletne dossier. Nie zmyślam. - Nie zmyślasz? - uśmiechnęła się pytająco i skinęła głową. Hm, on naprawdę wygląda na lepszego spryciarza, pomyślała. - Nie zmyślam - powiedział Waltin z naciskiem i uniósł prawy kciuk. O połowę większy od mojego, pomyślał, gdy Jeanette uniosła swój. I nagle poczuł podniecenie. Ujrzał oczyma wyobraźni, jak Jeanette siedzi skulona na jego kanapie i trzyma w ustach kciuk, a po jej małych okrągłych policzkach spływają łzy. Kiedy Jeanette wyszła, Waltin poszedł do toalety i spuścił się. Robiąc to, wyobrażał sobie, że Jeanette stoi pochylona nad umywalką, a on trzyma j ą mocno za wąski kark i wchodzi w nią od tyłu, mocno i zdecydowanie. Potem umył ręce i zadzwonił do znajomego przedsiębiory, który miał filię firmy w USA. Eriksson pojechała prosto do swojej kawalerki w dzielnicy Solna i przebrała się za
studentkę uniwersytetu. A ponieważ od roku studiowała zaocznie kryminologię, poszło jej łatwo. Potem pojechała metrem do centrum i po krótkim spacerze znalazła się przy wej ściu do akademika Nyponet przy Korsbarsvagen. Dokładnie wiedziała, co zrobić i jak to zrobić. Aparat i resztę sprzętu ukryła w torbie na ramię, pod książkami. Waltin też wiedział, co ma zrobić. Poprosił znajomego, żeby zebrał dane na temat młodego Amerykanina, który chce mu sprzedać pomysł na interes. Ale zanim zrobi kolejny krok, chciałby się dowiedzieć, czy owemu młodemu Amerykaninowi można ufać. „Pomysł jest dobry, ale warto wiedzieć, co z niego za ptaszek”. Sprawa delikatna i jak zwykle pilna. Mniejsze znaczenie ma natomiast to, ile trzeba będzie za to zlecenie zapłacić. Najważniejsze, żeby zostało wykonane jak należy. - Zwróciłeś się do właściwego człowieka, Claes - powiedział znajomy Waltina ciepłym głosem. - Współpracujemy z fantastyczną firmą detektywistyczną z Nowego Jorku. Od razu do nich zadzwonię. Ciekawe, ile zażyczy sobie tym razem, pomyślał Waltin. Serdecznie podziękował za pomoc i rozłączył się. Eriksson naciskała dzwonek przy każdych drzwiach na piętrze Krassnera i dopiero po chwili jedne się otworzyły. Z pokoju wyszedł mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, ubrany w dżinsy, T-shirt i skarpetki. Był nieuczesany, a gdy otwierał drzwi, wyglądał na poirytowanego. To on, pomyślała Eriksson i uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem nastolatki. - Przepraszam - powiedziała - ale szukam kumpla, który tu mieszka. Średniego wzrostu, szczupły, ciemne włosy, niebieskie oczy, chuda twarz z silnie zaznaczoną linią szczęk i jabłko Adama. - Całkiem dobrze wygląda, pomyślała. Krassner, bo to był on, westchnął. Wydawał się wyraźnie niezadowolony. Przykro mi, nie znam szwedzkiego - Sorry, I do not speak Swedish* - powiedział i dalej stał w drzwiach. W tej samej chwili pojawił się Daniel. Mogę w czymś pomóc? -Maybe I can helpyou?* - powiedział i uśmiechnął się szeroko, pokazując dwa rzędy białych zębów. Wszyscy faceci są tacy sami, pomyślała Jeanette pół godziny później, kiedy z nowym znajomym, Danielem M’Boye, siedziała w studenckiej stołówce nad filiżanką kiepskiej kawy. Gdy chwilę wcześniej rozmawiali na korytarzu, Daniel okazał się bardzo pomocny. Poinformował j ą, że kumpel, którego szuka, musiał przerwać studia, bo jego mama miała wypadek. - Czy to twój bliski przyjaciel? - spytał, a współczucie w jego oczach wyglądało na prawdziwe. Eriksson poradziła sobie z tym pytaniem bardzo sprytnie, mówiąc, że to jej dawny kolega
z gimnazjum. Nie znają się zbyt dobrze. Słyszała, że studiuje prawo, i przyszła, żeby spytać, czy mogłaby pożyczyć od niego kilka książek. Ale to żaden problem, zapewniła. Może się zwrócić o pomoc do innych kolegów. - Może wypijesz ze mną filiżankę kawy? - spytał Daniel grzecznie. Zrobiła minę, jakby się zawahała. - I tak zamierzałem zejść na dół i napić się kawy - dodał z jeszcze bardziej szczerym i szerokim uśmiechem. - Okej - odparła Eriksson i uśmiechnęła się. Takie rzeczy są naprawdę zbyt proste, pomyślała. Daniel najpierw jej o sobie opowiedział, a potem spytał, czym ona się zajmuje. Eriksson odpowiedziała zgodnie z prawdą, że studiuje kryminologię, że jakoś sobie radzi, jest na drugim roku uniwersytetu i jeszcze nie wie, kim chce być. Mieszka w kawalerce w dzielnicy Solna, standard taki sobie, głównie kuje i śpi, prowadzi niezbyt urozmaicone życie, ale inaczej się nie da. - Odniosłam natomiast wrażenie, że twój kolega, który nie chciał mnie wpuścić do swojego pokoju, też nie wygląda na szczęśliwego - powiedziała Jeanette i zaśmiała się. - Prawie go nie znam - odparł Daniel i uśmiechnął się. - Mieszka tam dopiero od tygodnia. Jest Amerykaninem i człowiekiem bardzo tajemniczym. - Wydawało mi się, że jest od nas starszy. A co takiego studiuje? - Twierdził, że pisze książkę. Coś na tematy polityczne, wiedza o państwie, o Szwecji i jej polityce. To w zasadzie nie moja działka - odparł z uśmiechem Daniel i pochylił się w jej stronę. Czas zmykać, pomyślała Jeanette i uśmiechnęła się nieśmiało. Kiedy poprosił o jej domowy numer telefonu, trochę się z nim droczyła, ale w końcu uległa. Był to nowy, tajny numer, który zdążyła załatwić w piątek po południu. Miała nadziej ę, że nie będzie musiała go zbyt długo używać. &
Cotygodniowe spotkanie z kierownictwem politycznym przebiegało bezstresowo. Berg przedstawił kilka spraw: Jugosłowianie, Kurdowie i inwigilacja antydemokratycznych elementów w strukturach policji i wojska. - Posuwamy się powoli, ale naprzód - stwierdził. Pełnomocnik skinął głową. Lekkie, acz aprobujące skinienie. Po spotkaniu pełnomocnik wziął Berga na stronę. - Jak tam sprawy? - spytał. - Mam nadzieję, że w piątek będę coś miał - powiedział Berg. - Nie wolno nam działać poza biurem i dlatego potrzebujemy więcej czasu, żeby sprawdzić, kto jest kim. - Mądrze - powiedział pełnomocnik i ku zdumieniu Berga poklepał go po ramieniu. Coś go gryzie, pomyślał. Dlaczego? Czy wie o czymś, o czym ja nie wiem?
- Jak leci? - spytał Berg Waltina. Siedział po drugiej stronie jego biurka i skubał idealnie wyprasowane kanty spodni. - Posuwamy się powoli, ale naprzód - powiedział Waltin. - Chcesz zobaczyć, jak on wygląda? - Podał mu plastikową koszulkę ze zdjęciami. Były to zdjęcia Krassnera. Zrobiono je, gdy wchodził i wychodził z akademika. Ciężkie buty, dżinsy, gruba kurtka z podszewką, Krassner z gołą głową na jednym zdjęciu i w czapeczce zrobionej na szydełku na drugim. Poza tym zbliżenia chudej, zawziętej twarzy. Ktoś, kto żyje dla idei, ocenił Berg. To, co zobaczył, nie spodobało mu się. - Czy wiesz cokolwiek o tym, co zwykle robi? - Przeważnie siedzi w swoim pokoju i pisze coś na maszynie - odparł Waltin. - Był w bibliotece miejskiej, uniwersyteckiej i w Bibliotece Królewskiej. Wczoraj wieczorem poszedł do klubu dziennikarza i wypił kilka piw. Do domu szedł piechotą. Światło zgasił dopiero około drugiej. Jak widać, mała Jeanette nieźle się spisała, pomyślał z zadowoleniem. - Potrzeba ci więcej ludzi? - Nie - odparł Waltin. O co tu właściwie chodzi?, po-myślał. - Czy ktoś z naszych go obserwuje? - Tak. - No i jaki on jest? - Samotnik, trochę tajemniczy, sprawia wrażenie zamkniętego w sobie. Mówi dzień dobry sąsiadom z innych pokoj ów, ale nie utrzymuje z nimi stosunków. Kiedy wychodzi i przekręca klucz w zamku, na wszelki wypadek wciska coś między framugę a drzwi. Znasz ten typ.
Rzeczywiście, Berg znał ten typ. - Przeważnie siedzi zamknięty w pokoju i pisze na maszynie? - Tak. Wygląda na to, że przeważnie siedzi w pokoju i coś tam stuka. - A czym się żywi? - spytał Berg, któremu to, co usłyszał, zupełnie się nie spodobało. Ziarnem dla kanarków? - Hamburgery z McDonald’s, od czasu do czasu pizza. Nie podoba mi się to, pomyślał Berg. Zupełnie mi się to nie podoba. W czwartek wieczorem do Waltina zadzwonił jego kontakt z wiadomością, że ma trochę materiałów o Krassnerze, i spytał, czy ma je przefaksować. Poza tym zapowiedział, że będzie miał więcej danych, ale dopiero w następnym tygodniu. - Odnoszę wrażenie, że to niezły gagatek - powiedział. - Czy wolno mi zapytać, jaki to pomysł na interes ten facet chce ci sprzedać?
- Oczywiście - odparł Waltin. - To żadna tajemnica. Chodzi o media. Ten człowiek ma kilka ciekawych pomysłów na to, jak rozwinąć niektóre produkty medialne. - Rozumiem. Gdybym był na twoim miejscu, zachowałbym daleko idącą ostrożność. Jonathan Paul Krassner, używający na co dzień imienia John, urodził się 15 lipca 1953 roku w Albany, w stanie Nowy Jork, jako jedyne dziecko Paula Jurgena Krassnera (urodzonego w 1910 roku) i Mary Melanie Buchanan (urodzonej w 1920 roku). Rodzice wzięli ślub na rok przed jego narodzinami i rozwiedli się rok po tym, jak przyszedł na świat. Jego ojciec był podobno handlowcem. Po rozwodzie wyprowadził się do Fresno w Kalifornii. Jego dalsze losy są nieznane, nie da się też wykazać, że utrzymywał częste kontakty z synem. Johna wychowywała matka. Pracowała jako pielęgniarka w katolickim szpitalu w Albany. Zmarła na raka w 1975 roku. Po ukończeniu szkoły podstawowej i gimnazjum, gdzie otrzymywał oceny trochę wyższe od średniej, zaczął studia na uniwersytecie stanowym w Albany. Studiował nauki polityczne, socjologię i dziennikarstwo. Zdobył tytuł magistra, potem odbywał praktykę w lokalnej gazecie, następnie przeniósł się do lokalnej stacji telewizyjnej, a w końcu po roku wrócił do gazety, w której zaczynał dziennikarską karierę. Tym razem zatrudnił się jako dziennikarz śledczy, a teksty opatrywał własnym zdjęciem. Po dwóch latach miał już ugruntowaną pozycję, pozwolono mu nawet na byline. Stało się tak dzięki cyklowi reportaży, które opublikowano pod tytułem „From Refugee to Racketeer” - Od uciekiniera do aferzysty. Po angielsku brzmi to lepiej niż po szwedzku, pomyślał Waltin. Krassner twierdził w swoich artykułach, że szanowana i zamożna wietnamska rodzina stworzyła w Albany zbrodniczy syndykat. Przykrywką dla jej działalności były restauracje, sklepy osiedlowe i pralnie. W Albany zawrzało. Sprawą zainteresowała się policja i prokurator, ale dochodzenie szybko zostało umorzone. Natomiast rodzina nie odpuściła. Zaskarżyła gazetę i jej właściciela, domagaj ąc się wielu milionów dolarów odszkodowania za opublikowanie nieprawdy. Wszystkich zamieszanych w tę sprawę oskarżyła o dyskryminację rasową, a za pośrednictwem miejscowych polityków zwróciła się do kongresu stanowego i do organizacji reprezentuj ącej interesy wietnamskich uchodźców, którzy kiedyś uciekli z Wietnamu na łodziach. Gazeta pokajała się publicznie, ogłosiła oficjalne przeprosiny i w ramach ugody wypłaciła rodzinie znaczną kwotę. Krassner z hukiem wyleciał z pracy. Nie wiadomo, czym się zajmował później. Najpierw sprzedał dom po matce, w którym zamieszkał po jej śmierci, i przeprowadził się do babki, jedynego żyj ącego członka rodziny. Zapisał się na kursy wieczorowe na uniwersytecie i po pewnym czasie uzupełnił wykształcenie, uzyskuj ąc stopień magistra dziennikarstwa śledczego. Na co dzień był wolnym strzelcem, utrzymywał się ze zleceń od mediów, wygłaszał odczyty na kursach dziennikarskich i krótko pracował jako copywriter w agencji reklamowej w miejscowości Poughkeepsie, położonej niecałe sto kilometrów na północ od Nowego Jorku i około stu kilometrów na południe od Albany. Waltin przeglądał przesłane mu faksem papiery. Biuro detektywistyczne spisało się wzorowo. Miał przed sobą kopie świadectwa ślubu i orzeczenia o rozwodzie rodziców
Krassnera, jego akt urodzenia, świadectwa szkolne, zdjęcie klasowe ze szkoły średniej, kopię prawa jazdy i kopię dyplomu szkoły wyższej, akt zgonu matki i plik artykułów opublikowanych w gazetach. Na samym końcu zauważył nekrolog wydrukowany po śmierci wuja i kopię jego testamentu. Dopiero w tym momencie zaczął to wszystko studiować na poważnie. Wuj Krassnera nazywał się John Christopher Buchanan. Urodził się w 1908 roku w Newark w stanie New Jersey i „zasnął w Panu w swoim domu w Albany 16 kwietnia po południu”, to znaczy dokładnie pół roku, zanim Waltin dowiedział się o jego istnieniu i o faktach z jego życia. Po ukończeniu szkoły średniej Buchanan rozpoczął naukę na Uniwersytecie Columbia i w 1938 roku uzyskał tytuł doktora nauk politycznych. Kiedy Japończycy zaatakowali Pearl Harbour, wykładał nauki polityczne na Uniwersytecie Northwestern pod Chicago, ale jako „prawdziwy patriota, za którego się uważał”, porzucił karierę naukową i przeszedł szkolenie dla oficerów rezerwy. Po odbyciu służby w sztabie armii w Waszyngtonie (nie wiadomo, jaki to był rodzaj służby) został pod koniec wojny przerzucony do Europy w stopniu kapitana. Trzy lata później, wiosną 1947 roku, podpułkownik Buchanan został mianowany zastępcą attache wojskowego w ambasadzie USA w Sztokholmie. Na tym stanowisku przepracował cztery lata. Dalsze jego losy są nieznane, ale w 1958 roku zrezygnował ze służby wojskowej w stopniu pułkownika i powrócił do kariery naukowej. Objął wtedy profesurę i zaczął wykładać współczesną historię Europy na New York State University w Albany. W 1975 roku, tym samym, w którym jego o dwanaście lat młodsza siostra zmarła na raka, przeszedł na emeryturę, aby „po pełnym chwały życiu w służbie narodu cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem”. Ciekawe, czy pił, pomyślał Waltin. Bo jeśli nie, to powinien był zrobić w życiu coś więcej. Waltina najbardziej zaciekawił testament Buchanana. Na początku wymienił posiadane dobra: dom, w którym mieszkał, środki ulokowane na różnych kontach i funduszach emerytalnych, bibliotekę, kolekcję „europejskich militariów z okresu drugiej wojny światowej”, meble, dzieła sztuki i inne ruchomości, a następnie zapisał „całe swoje mienie, zarówno o charakterze materialnym, jak i intelektualnym najbliższemu członkowi swojej rodziny, kochanemu i wiernemu towarzyszowi Johnowi P. Krassnerowi”. Wycenić dobra materialne było stosunkowo łatwo. Według protokołu sądowego miały wartość stu dwudziestu dziewięciu tysięcy osiemset pięćdziesięciu dolarów i pięćdziesięciu centów - po odliczeniu kosztów pochówku, podatku spadkowego i opłat skarbowych. Natomiast w ocenie biura detektywistycznego ich wartość była przynajmniej dwukrotnie wyższa. Wynikało to z różnego rodzaju kruczków prawnych, jakimi posługuj ą się adwokaci, gdy maj ą do czynienia z osobą, która opuszcza ziemski padół, pozostawiając po sobie znaczny majątek. W testamencie nie było natomiast ani słowa o tym, co jego autor rozumiał przez własność intelektualną. - To fantastyczna sprawa - powiedziała Eriksson i uśmiechnęła się do swojego eleganckiego przełożonego. Waltin uśmiechnął się nieśmiało i wzruszył ramionami, jakby chciał się przed czymś
obronić. - Zajmiemy się tym przy innej okazji - powiedział. - Proponuję, żebyś dostarczyła wszystkim po jednej kopii, również Bergowi. Nie ma sprawy, pomyślała Eriksson. To naprawdę żaden problem. Ale Berg nie był zachwycony tak bardzo jak oni. - Całe zgromadzone mienie, zarówno materialne, jak i intelektualne… intelektualne? Co on ma na myśli? - Wszystkie dokumenty, notatki, dzienniki, stare albumy ze zdjęciami. Skąd ja mam wiedzieć? Waltin rozłożył ręce. Nie wszyscy są tacy jak ty, pomyślał. Berg potrząsnął głową i podrapał się po brodzie. - Nie brzmi to zbyt wiarygodnie. Przecież to typowe zachowanie głowy rodziny, gdy czuje, że śmierć jest blisko. Inaczej oznaczałoby to złamanie podstawowych zasad działalności szpiegowskiej. Tak, pomyślał Waltin. A dzieci przynosi bocian. Nie powiedział jednak nic, tylko skinął głową. - Okej - powiedział Berg. - Musimy koniecznie sprawdzić, czym ten ptaszek się właściwie zajmuje. - Pozostawione mienie intelektualne - powiedział pełnomocnik i spojrzał na Berga z tym swoim szerokim uśmiechem. - Co miał na myśli? - Właśnie tego próbujemy się dowiedzieć - odparł Berg. - Nie wierzę, żeby przyjechał do Szwecji zbierać materiały o pobycie swojego wuja w ambasadzie amerykańskiej w Sztokholmie. - Czytałem wspomniane reportaże śledcze Krassnera - powiedział pełnomocnik. - Treść artykułów i ich wartość intelektualna, że nie wspomnę o języku, budzi niesmak. Zwłaszcza że Buchanan był jego wujem. - Sprawdzimy, czym Krassner się tu zajmuje - powtórzył Berg z naciskiem. - Będę zobowiązany, jeśli pan to zrobi - zakończył pełnomocnik i skinął głową. Tym razem na jego twarzy nie zagościł uśmiech. &
Waltin nie ufał Forseliusowi. Zgrzybiały starzec, który przez całe swoje bezsensowne życie traktował innych tak, jak mu się podobało. I nawet nie rozumie, że w dzisiejszych czasach ważne jest coś innego, a mianowicie polityczna, chwalebna historia Szwecji. Berg podkreślał to za każdym razem, gdy Waltin pytał go o te sprawy. Waltin wolał żyć teraźniejszością, ale jego szef nie pozostawił mu wyboru. Mimo wątpliwości Waltin musiał przydzielić do tego zadania więcej ludzi. Uznał, że w ten prosty i praktyczny sposób jeszcze bardziej zbliży się do Jeanette, która ma tylko siedemnaście lat. W całej tej historii chodzi tylko o niego i o nią. Jego plan nie
przewidywał w tej grze obecności młodszych kolegów, z wyższym poziomem testosteronu. Wystarczy, że Jeanette utrzymuje bliskie kontakty z tym Murzynem, który mieszka na tym samym piętrze co Krassner. Wiedział, że Murzyni maj ą długie kutasy, bo czytał o tym w artykule na temat długości męskich członków. Tamte badania trwały cały rok, a ich obiektem byli poborowi z różnych krajów. Badania prowadzono na zlecenie ONZ i miały zasięg międzynarodowy, a ich wynik był po prostu przerażający. Poza tym widział to na własne oczy, kiedy kilka lat temu, po konferencji na temat bezpieczeństwa, jeden z pracowników niemieckiego Urzędu Ochrony Konstytucji zabrał go ze sobą do jakiegoś prywatnego klubu koło Wiesbaden. pilla - po szwedzku macać, dotykać (przyp. tłum.). Waltin miał pewne trudności ze skompletowaniem pełnego składu grupy operacyjnej. Zanim mu się to udało, musiał odsunąć kilku ludzi od bieżącej pracy. Starał się zorganizować to jak najlepiej i bardzo dokładnie poinformował małą Jeanette, że w nowej dla niej roli łącznika i koordynatora ma się kontaktować wyłącznie z nim samym. Ale irytowało go już samo to, że Jeanette będzie pracować z młodymi, wysportowanymi policjantami, którzy jak wiadomo maj ą tylko jedno w głowach. Jeden z nich nazywał się Martinsson, ale wszyscy wołali na niego Pille*, czyli Macała, co w przypadku policjanta było dość dziwnym zdrobnieniem. Martinsson skończył niedawno trzydzieści lat. Grał na gitarze, pisał piosenki i miał potargane włosy. Przydomek nadano mu jeszcze w szkole podstawowej. Waltin wypatrzył go osobiście przed ponad rokiem, w wydziale narkotykowym komendy w Solna. Ale Pille byłby ostatnią osobą, którą Waltin chciałby widzieć w bezpośrednim otoczeniu dziewczyny tak cnotliwej jak siedemnastoletnia Jeanette. W piątkowy poranek, 31 października, przełożony Martinnsona zadzwonił do Waltina. Zapytał, czy znajdzie czas, żeby się spotkać z nim i z młodym Martinssonem. Być może udało im się znaleźć dojście do Krassnera. - Mów, o co chodzi - powiedział Waltin. Skinął głową w stronę Martinssona. Siedział po drugiej stronie jego wielkiego biurka i podziwiał się w wiszącym za plecami Waltina lustrze. -Goransson twierdzi, że znalazłeś dla nas dojście - powiedział Waltin, wskazując głową starszego o dwadzieścia lat od Martinssona jego lekko łysiejącego szefa. Martinsson potwierdził skinieniem i przerzucił kilka kartek w swoim czarnym notesie. Podwinął rękawy koszuli, żeby cały świat mógł podziwiać jego muskularne ręce. - Chyba tak - odparł. - To ja i jeszcze ktoś przejęliśmy go wczoraj. - Jak zwykle poszedł do klubu dziennikarza. Wszedłem tam za nim. Rozmawiał z kilkoma naszymi młodymi talentami, między innymi z Wendellem z „Expressen”. Koło Wendela kręciło się kilka młodszych dziennikarek, a jedna z nich miała cycuszki jak się patrzy. W ogóle przez cały czas było ich koło niego pełno. - No tak - powiedział Waltin i cicho westchnął. Przejdź do rzeczy, jeśli nie chcesz wrócić do patrolowania ulic, pomyślał. - Krassner wyszedł przed pierwszą i - co mu się raczej nie zdarza - był trochę pijany, bo zamiast jak zwykle wypić dwa małe piwa, tym razem wypił ich pięć. To niezbyt wysoki
facet -dodał Martinsson tonem, który brał się z tego, że był od Krassnera dwa razy większy i cztery razy silniejszy. A co to ma wspólnego z naszą sprawą?, pomyślał Waltin, wiecej niż średniego wzrostu. - Szedłem więc za nim piechotą - dodał Martinsson. A ja myślałem, że śledziłeś go z samolotu, pomyślał zmęczony Waltin. - Poszedł prosto na plac po przeciwnej stronie i przy okazji wpadł na Svullego Svelandera. - Svulle? - spytał Waltin. - Jan Svulle Svelander, znany dealer narkotyków, ćpun. Tkwi w tym biznesie od niepamiętnych czasów. Ma wytatuowane całe ciało i wygląda jak gobelin, a wydrukiem z jego kartoteki moglibyśmy dwa razy owinąć kiosk z kiełbaskami. - I co się wtedy stało? - spytał Waltin, choć już znał odpowiedź. - Krassner kupił od niego prochy - odparł Martinsson. - Mnóstwo towaru.
Między tęsknotą lata a chłodem zimy Albany, stan Nowy Jork
Niedziela, 9 grudnia Podróż nie przypominała wycieczki po rzece Angerman. Tam teren był bardziej płaski, rzeka szersza, a woda szara. Jej nurt przebijał się z mozołem przez zielone, porośnięte lasem wzgórza, które przybierały kolor błękitny i stapiały się na widnokręgu z niebem. Latem niebo zawsze było niebieskie. Lars Martin, jego rodzice i całe rodzeństwo brali wtedy samochód z przyczepą i jechali do Kramfors, żeby zrobić zakupy na kilka dni i odwiedzić ciotkę Jenny, pooddychać trochę miejską atmosferą, zjeść śledzia, pulpety i popatrzeć, jak tata i ciotka Jenny pij ą alkohol z kryształowych kieliszków. - Za wasze zdrowie, dzieciaki - mawiał tata i zanim wypił, mrugał do nich znacząco. Potem czochrał Larsa Martina po włosach, bo Lars Martin był najmniejszy z całego rodzeństwa i tylko jemu ojciec mógł to robić. Miał wprawdzie młodszą siostrzyczkę, ale najczęściej, jeśli mama akurat nie dawała jej piersi, leżała w beciku, głośno kwiląc. Jej tata nigdy nie czochrał po głowie. Pewnego razu, gdy Lars Martin wyszedł na podwórko, zobaczył, jak jego tata wyjmuje z wózka becik, a potem chodzi z nim po podwórku i mówi coś do jego siostry. Nie słyszał co. Potem tata wetknął głowę do wózka i zaczął coś mruczeć. Larsowi Martinowi zrobiło się smutno i postanowił, że sobie pójdzie. Ruszył starą asfaltową drogą na południe, w stronę Nasaker, a po kilku godzinach marszu, kiedy wydawało mu się, że nie ma już odwrotu, nagle zobaczył starszego brata. Brat złapał go za ramię i spytał, co Lars Martin sobie wyobraża. Potem wziął go na barana i niósł przez całą drogę do domu. Okazało się wtedy, że to wcale nie tak daleko, jak mu się zdawało. Dlatego szybko przestał stroić kwaśne miny. Tu, w Ameryce, jest inaczej, pomyślał Johansson, siedząc na wygodnym siedzeniu przy oknie w wagonie pierwszej klasy. Nie była to bowiem rzeka jego młodości, tylko rzeka amerykańska, miejscami głęboka, miejscami płytka, miejscami wąska, miejscami szeroka. Była dokładnie taka, jak filmy Matine’a, które oglądał w domu kultury w Nasaker, kiedy był jeszcze dzieckiem. W tle słychać było bębny, Indianie palili ogniska i przekazywali sobie sygnały dymne, w ostatniej chwili przy dźwiękach trąbki przybywała na ratunek kawaleria, a Lars Martin i jego koledzy z okolic Nasaker gwizdali w swoje bilety. Wprawdzie tu nie widział nigdzie Indian, ale już po godzinie jazdy zauważył gwiaździsty sztandar powiewający na wysokim maszcie na drugim brzegu rzeki. West Point, pomyślał i poczuł nagły powiew historii. Znalazła się na wyciągnięcie ręki. Za oknem szalała zadymka i było prawie dziesięć stopni mrozu, a na parkingu przed stacj ą stała tylko jedna taksówka. - 222 Aiken Avenue - powiedział i oparł się o siedzenie. Zastanawiał się, co jej powie. Jeśli w ogóle będzie w domu, pomyślał niepewnie, bo nagle pożałował, że zdecydował się na tę podróż i że w ogóle wyjechał do USA, choć decyzję w tej sprawie podjął dużo wcześniej i nie miała nic wspólnego z jego prywatnymi sprawami. Najlepiej będzie, jeśli taksówkarz poczeka, pomyślał, kiedy zatrzymali się przed dużym białym domem z werandą, skośnym dachem, dwoma wykuszami i stoj ącą na podjeździe choinką bożonarodzeniową udekorowaną lampkami. - Proszę na mnie poczekać - powiedział do taksówkarza, a ten skinął głową, a potem
wzruszył ramionami i mruknął coś, czego Johansson nie zrozumiał. Duży, pomyślał Johansson. W tak dużym domu powinna mieszkać z rodziną, choć w książce telefonicznej znalazł tylko jej imię. Jeśli jednak mieszka tu jeszcze jakiś mężczyzna, odśnieżanie nie należy do jego ulubionych zajęć. Johansson po raz kolejny pogratulował sobie w duchu zakupu nowych butów i wszedł na werandę. W domu paliło się światło i słychać było muzykę, więc nie miał odwrotu. Westchnął, wziął głęboki oddech i przycisnął dzwonek. Kobieta, która otworzyła drzwi, była niewysoka i miała kręcone rude włosy. Całkiem miła, pomyślał, kiedy skinęła mu uprzejmie głową, czekaj ąc, aż się odezwie. Kątem oka zauważyła stojącą przy podjeździe taksówkę. - Szukam pani Sarah Weissman - zaczął grzecznie Johansson. - To ja. - Nazywam się Lars M. Johansson. - Nareszcie - odparła i uśmiechnęła się, ukazując dwa rzędy białych zębów. - Pewnie pan się domyśla, że czekałam na pańską wizytę.
Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm w grudniu Całe dzieciństwo Waltina naznaczone było chorobą, cierpieniem i śmiercią. Na tę ścieżkę dość wcześnie skierowała go matka. Jak tylko sięga pamięcią - a jego pierwsze wspomnienia dotyczyły wydarzeń, które rozgrywały się, gdy miał trzy lata - jego matka była ciągle umierająca. Cierpiała na wszelkie schorzenia, zaczynające się na wszystkie litery alfabetu. Na dodatek w jej zużytym podręczniku na temat leczenia chorób zbyt rzadko można było znaleźć informacje o lekach na wszystkie te schorzenia. Życie codzienne jego rodziny pełne było dramatyzmu i obfitowało w takie atrakcje, jak atak woreczka żółciowego, skręt kiszek, ataki migreny i astmy. Pojawiały się też bardziej wyrafinowane cierpienia, jak na przykład rak, który zjadał matkę od środka, podczas gdy łuszczyca, wszelkiego rodzaju alergie i zwykłe egzemy atakowały ją od zewnątrz. Chorowała na płuca, wątrobę i nerki. Większość czasu spędzała w szpitalach, sanatoriach i gabinetach lekarskich. Claesa i jego wychowanie powierzyła opiekunce, trochę upośledzonej umysłowo. Odziedziczyła ją po ojcu, który był dość zamożnym człowiekiem i serce miał tak dobre, że umarł w odpowiednim czasie. Jeśli chodzi o ojca, Waltin niezbyt dobrze go pamiętał, ponieważ przeważnie ojciec przebywał poza domem. W końcu, kiedy Claes miał pięć lat, ojciec opuścił rodzinę na zawsze i wyjechał do Skanii. Ożenił się tam z kochanką. To właśnie wtedy matka Claesa wpisała na listę trapiących j ą chorób kolejne schorzenia. Na karcie pacjenta zaczęło przybywać terminów oznaczających choroby psychiczne. Waltin dość wcześnie obiecał matce, że kiedy podrośnie, zostanie lekarzem. Kiedy razem z kolegami łapał chrabąszcze i koniki polne do pudełek od zapałek, jego koledzy bawili się w radio, a on na swoim pudełku rysował kredką czerwony krzyż i udawał, że to karetka pogotowia. Podczas takich zabaw pacjenci byli zazwyczaj bardzo chorzy, więc przywożono ich do kliniki Claesa Waltina, gdzie pan profesor i szef kliniki osobiście operowali pacjentów narzędziami chirurgicznymi, które Claes wypożyczał z przybornika do szycia należącego do matki. Ale mimo usilnych starań jego wysiłki szły na marne. Śmiertelność wśród pacjentów była stuprocentowa. Natomiast mamusia przez kolejne lata trzymała się dzielnie, i to wbrew astrologicznym przepowiedniom, które stale zwiastowały jej rychłą śmierć. Matka opuściła w końcu ziemski padół, a stało się to nieoczekiwanie i w sposób niezwykle banalny. Opita portweinem i otumaniona tabletkami spadła po prostu z peronu na jednej ze stacji metra w Ostermalm, gdy jechała do lekarza na kolejną wizytę. Jej przepełnione cierpieniem życie zakończył skład kolejki metra wjeżdżający na stacj ę. Waltin wstąpił na uniwersytet i zaczął studiować prawo. Już wcześniej zrezygnował z zamiaru bycia lekarzem, bo miał na świadectwie zbyt niskie stopnie. Był już w pełni ukształtowanym człowiekiem, potrafił kłamać jak z nut. Był też ciepłym i czarującym psychopatą wykazującym silny pociąg do kobiet. Nienawidził ich z całego serca, choć nawet o tym nie wiedział. Kiedy zmarła mamusia, doznał pierwszego w swoim życiu prawdziwego uniesienia. W odpowiednim czasie postarał się, żeby testament spisany przez matkę trafił w jego ręce, co bez wątpienia zaoszczędziło mu wielu nieprzyjemnych chwil. Dokument składał się z
dwudziestu stron i zaczynał się od długiej listy darowizn na rzecz instytucji prowadzących badania nad różnymi chorobami - z wyjątkiem chorób tropikalnych. Zmarła zażyczyła sobie także wspaniałego pogrzebu, a lista zaproszonych gości obejmowała pięćdziesięciu lekarzy prowadzących praktykę w mieście. Waltin zdecydował się jednak na bardziej praktyczne rozwiązanie: trumna z tektury i całun wypożyczony przez parafię za darmo. Żadnych kwiatów i żadnych gości. A kiedy ceremonia dobiegła końca, jeszcze tydzień płakał ze szczęścia. Dopilnował, żeby ciało zostało skremowane, a prochy kazał rozrzucić na leśnym wzgórzu, koło Cmentarza Północnego. Nie musiał się obawiać, że ktoś tam trafi. Miasto leżące na dalekiej północy, biegun zimna (przyp. tłum.) Szczęście nie opuszczało go także przez kolejne lata. Końcowy egzamin zdał tak przeciętnie, że nie miałby szans nawet na zatrudnienie w sądzie najniższej instancji w Haparandzie*. Nie mógłby nawet zostać asystentem w prokuraturze, więc nie pozostało mu nic innego, jak tylko zdecydować się na pracę w policji. Egzamin zdał bardzo dobrze, a świętując ten sukces, wcisnął jakiejś kobiecie nogę od stołu do pochwy. Wprawdzie wsunął ją zbyt głęboko, ale mimo to kobieta oceniła sytuację właściwie i nie złożyła na niego skargi. Zadowoliła się odszkodowaniem. Było go na to stać, ale postanowił, że w przyszłości będzie w sprawach seksualnych ostrożniejszy. Swój instynkt i popęd starał się utrzymywać w stanie równowagi, co było dość trudne, bo nie chciał, żeby otoczenie dowiedziało się o jego dość niezwykłych preferencjach seksualnych. Któregoś dnia poznał Berga, który nawet w połowie nie był tak przebiegły, jak wszyscy sądzili. Berg zarekomendował go do pracy w służbie bezpieczeństwa. Kiedy zaczęto tworzyć zewnętrzną grupę operacyjną, Waltin objął kierownicze stanowisko. W pracy radził sobie dobrze, był lubiany i w zasadzie nie do ruszenia. Oczywiście pojawiały się różne problemy, ale problemy są po to, żeby je rozwiązywać. Poza tym rzadko spotykały go niepowodzenia. Teraz też robił wszystko, żeby mu się udało. Musi się w końcu dowiedzieć, czym zajmuje się tajemniczy John Krassner między siedzeniem w akademiku a wizytami w bibliotekach, archiwach i klubie prasowym przy Yasagatan. Ten głupek Martinsson znalazł do niego jakieś dojście, a ponieważ całą akcję wymyślił Berg, Waltin rozmawiał o tym tylko z nim. Spytał go na przykład, czy nie lepiej pociągnąć to jako dochodzenie w sprawie narkotyków. Zaaranżować zwykłe przeszukanie, po którym Krassner trafi do ciupy, nastraszyć go, a potem w spokoju zająć się jego sprawami intelektualnymi i materialnymi. Ale Berg odniósł się do tej propozycji z niechęcią, a na dodatek okazał to w sposób wskazujący na to, że przygotował już kontrargumenty. Berg twierdził, że Krassner to sprytny typ. Jak on doszedł do tego wniosku?, zastanawiał się Waltin, skoro według Jeanette sprawia raczej wrażenie rozkojarzonego nerwusa, a nawet paranoika. Nie wolno go w żaden sposób spłoszyć. Najpierw należy sprawdzić, co ukrywa. Jeśli się okaże, że cała ta historia to czysta fantazja, nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby zakończyć dochodzenie, oskarżając Krassnera o posiadanie narkotyków. Spędzi z miesiąc w jakimś więzieniu, a potem zostanie wydalony z kraju z wieloletnim zakazem wjazdu. Najpierw trzeba się jednak upewnić, że mają go za co zamknąć. Gdyby się bowiem okazało, że Krassner rzeczywiście handluje twardymi narkotykami, to jeśli go oskarżą o
ich posiadanie, może się to odwrócić na ich niekorzyść. Ktoś może bowiem uznać, że to najzwyklejsza prowokacja służby bezpieczeństwa, która podrzuciła mu dowód w sprawie, aby ukryć własne nadużycia zupełnie innego kalibru. - Obaj wiemy, jak to jest z takimi typkami - stwierdził Berg. - Przypomnij sobie tylko tych, którzy wykryli aferę IB. Dostali rok za szpiegostwo. Niezły żart. Waltin skinął tylko głową. Zdążył już sobie uświadomić praktyczne konsekwencje swojej propozycji, a ponieważ to on musiałby się z nimi zmagać, nie było sensu dłużej o tym dyskutować. Zwłaszcza z własnym szefem. - Liczę na ciebie, Claes, bo jestem coraz bardziej przekonany, że zaczyna nam brakować czasu - powiedział Berg i spojrzał na niego z powagą. Tym samym rozmowa dobiegła końca. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko zorganizować zwykłe włamanie, pomyślał Waltin. A raczej włamanie nietypowe, bo ofiara nie powinna zauważyć, że ktoś jej złożył wizytę, nawet w tymczasowej twierdzy. Waltin nie po raz pierwszy planował taką akcję. Robił to nawet tak często, że już nie bardzo pamiętał, ile razy przeprowadzał „tajne przeszukanie domu”. Zresztą nie było to nic wielkiego. Tajne ustawodawstwo zatwierdzone przez rząd z myślą o instytucji, w której Waltin pracował, zapewniało jemu i jego kolegom wystarczaj ąco duże pole manewru. Waltin nie troszczył się jednak o kwestie prawne. Najbardziej niepokoiło go, jak w praktyce przeprowadzić akcj ę. Próba dostania się do pokoju przez zamknięte od środka okno na piętnastym piętrze była z góry skazana na niepowodzenie, chociaż istniała możliwość spuszczenia się z mieszkania położonego piętro wyżej. Ponieważ jednak mieszkanie to wynajmował pewien lewicowy aktywista, który w wolnym czasie sprzedawał przed sklepami alkoholowymi gazetkę zatytułowaną „Proletariusz”, natomiast resztę dnia spędzał w mieszkaniu, gdzie obmyślał różnego rodzaju akcje przeciwko społeczeństwu, Waltin nawet nie rozważał tego rozwiązania. Poza tym po drugiej stronie ulicy mieszkały setki ludzi, a z dotychczasowych doświadczeń Waltina wynikało, że gdyby coś takiego zobaczyli, przynajmniej jedna osoba natychmiast zadzwoniłaby na policj ę. A ponieważ istniało ryzyko, że ten, kto otrzyma zadanie wejścia do mieszkania Krassnera, wypadnie przez okno i się zabije, na miejscu z pewnością zjawiłby się zaraz patrol policji skierowany tam przez dyżurnego z komendy. Nie pozostało więc nic innego, jak tylko włamać się w sposób tradycyjny, to znaczy przez drzwi, z korytarza, gdzie w ośmiu pokojach na powierzchni ponad stu metrów kwadratowych tłoczyło się siedem osób. Na dodatek pokój Krassnera znajdował się na końcu korytarza, a nikt z pozostałych osób nie był zwykłym lokatorem. Dwoje figurowało w rejestrach służby bezpieczeństwa za przynależność do organizacji lewicowych. Trzecią osobą był Murzyn, którego sprowadziły do Szwecji związki zawodowe wspierane przez socjaldemokratów. Nie trzeba było pracować w tajnych służbach, żeby się domyślić, jaka linia polityczna jest jego sercu najbliższa. Czwartą osobą był Krassner, uważany niemal za paranoika. Pozostaje jeszcze wysportowany student GIH-u, który już w liceum znieważył policjanta, oraz technolog i student Wyższej Szkoły Handlowej, na razie z czystą kartoteką. Wymarzona publiczność, pomyślał Waltin i uśmiechnął się krzywo.
Zamek nie był zbyt skomplikowany, a kopie kluczy do drzwi na korytarzu i do drzwi pokoju Krassnera udało się zdobyć dzięki kontaktom w firmie administruj ącej budynkiem. Jako powód podano walkę z narkotykami. Ten, który dostarczył klucze, też miał dzieci, więc domyślał się, o co chodzi. „Dopadnijcie tych pierdolonych handlarzy”. Klucze stanowiły zresztą najmniejszy problem. Waltina niepokoiło coś innego. Co zrobić, żeby jego zaufany człowiek, kiedy już się dostanie do pokoju Krassnera, mógł w nim spędzić w spokoju przynajmniej godzinę, żeby przejrzeć papiery i rzeczy osobiste lokatora? Do wykonania tego zadania zgłosiła się mała Jeanette, ale Waltin nie wziął tej propozycji pod uwagę. Nie chodziło mu jednak o ryzyko. W jego świecie kobiety nie zajmowały się takimi sprawami. Wystarczy, że utrzymuje znajomość z tamtym Murzynem. Może dzięki temu uda jej się jakoś zbliżyć do Krassnera. Teraz najważniejsze jest to, żeby jak najszybciej zabrać j ą do domu. Krassner sprawiał wrażenie człowieka bardzo podejrzliwego, co nie powinno dziwić, zważywszy na to, komu „wiernie służył”. Już pierwszego dnia, kiedy Jeanette odwiedziła Murzyna i była czymś zajęta w kuchni, zobaczyła, jak Krassner, wychodząc z pokoju, „zabezpiecza drzwi”. Zabezpieczeniem była niewielka papierowa flaga. Przymocował ją dyskretnie do górnej części framugi. Jeśli ktoś pod jego nieobecność otworzy drzwi, papierek spadnie na podłogę. Był to dość prosty środek ostrożności, popularny wśród policjantów, przestępców i wszystkich tych, którzy, ogólnie rzecz biorąc, są podejrzliwi. Owa podejrzliwość przemawiała też przeciwko pomysłowi, żeby zmusić do opuszczenia pokoj ów wszystkich mieszkańców piętra, na przykład ogłaszaj ąc alarm pożarowy. Takie rozwiązanie stało też w sprzeczności z zasadą dyskrecji, którą Waltin cenił w swojej zawodowej praktyce najbardziej. Jak najmniej osób zamieszanych w sprawę. Jak najmniej hałasu. Działać niezauważalnie. Po prostu mikrochirurgia, pomyślał. Najlepszym momentem na złożenie wizyty w pokoju Krassnera był piątkowy wieczór. Studentów nie było wtedy przeważnie w akademiku. Szli na imprezę, chyba że impreza miała się odbyć na ich piętrze. Piątek wieczorem, 22 listopada, pomyślał Waltin. Najpierw przejrzał kalendarz, a potem naradził się z Jeanette. Dwaj studenci wyjadą wtedy do domu, jeden pójdzie na imprezę poza akademik, a dwaj pozostali dostali bezpłatne bilety na galę muzyki pop, których nie udało im się wcześniej załatwić na własną rękę. Jeanette zajmie się Murzynem, a Krassnerem zajmie się on, Waltin. Forselius, pomyślał Waltin. Najwyższy czas, żeby ten dziadyga też coś zrobił. Pozostała jeszcze jedna rzecz. Musi znaleźć kogoś odpowiedniego, kto to zadanie wykona. Przypomniał sobie Hedberga. Nie było w tym nic dziwnego, bo Hedberg był jedyną osobą, której ufał.
Między tęsknotą lata a chłodem zimy Albany, stan Nowy Jork
Niedziela, 8 grudnia Pokój, w którym siedzieli, był duży i jasny. Był w nim kominek i duży wykusz. Przy ścianach stały regały z książkami, przed kominkiem ogromna kanapa i duże fotele z podnóżkami. Wszystko wskazywało na to, że umeblowaniem tego pokoju zajęła się osoba znacznie starsza od Johanssona, a patrząc na strój kobiety, doszedł do wniosku, że miała znacznie bardziej konwencjonalny gust. To jej dom rodzinny, pomyślał Johansson. Wykształceni inteligenci, ludzie o wysokich dochodach. Poczęstowała go herbatą, a ponieważ Johansson nie chciał niepotrzebnie komplikować prostych spraw, zgodził się. Chociaż wolał kawę. - A może wolałby pan się napić kawy? - spytała, podając mu dużą porcelanową filiżankę. - Może być herbata - podziękował grzecznie. W każdym razie filiżanki należą już do niej, pomyślał. Poza tym nic do siebie nie pasowało. Jeśli Krassner rzeczywiście był takim narwańcem, jakim Johansson go sobie wyobrażał, to zupełnie nie pasował do kobiety, która mieszkała w tym domu: była uśmiechnięta, lekko pochylona do przodu, skoncentrowana, a jej duże brązowe oczy wyrażały ciekawość. Nie wygląda na zrozpaczoną byłą dziewczynę jakiegoś faceta, pomyślał. - Proszę opowiadać - powiedziała. - Zanim umrę z ciekawości. Ciekawe, czy mogę jej zaufać, pomyślał Johansson. - Well - odparł ostrożnie tonem. - Naprawdę nie wiem, od czego zacząć. - Proszę zacząć od samego początku - odparła i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Tak jest zawsze najprościej. Okej, pomyślał Johansson i skinął głową. Co mi zależy? Wszystko zaczyna się od buta z dziurą w obcasie - It all begins with a shoe with a heel with a hole in it*. Buta z dziurą w obcasie? To znaczy buta z perforowanym obcasem? - A shoe with a heel with a hole in it? You mean a shoe with a perforated heel?* Tak to się naprawdę nazywa, pomyślał Johansson. Tak, perforowanym obcasem - Yes, perforated heel*. - O, Jesus - zawołała z zachwytem. - I założę się, że ten but znaleźliście na nodze Johna. - Tak - potwierdził Johansson. - Ale to nie dlatego do pani przyjechałem. Właśnie tak powinno się postępować w podobnych sytuacjach, stwierdził Johansson pół godziny później. Zawsze należy zaczynać od początku. Opowiedział o kartce z jego nazwiskiem, funkcj ą i adresem domowym i o tym, że znaleziono j ą w wydrążonym obcasie. Opowiedział o samobójstwie Krassnera, o jego liście, który krążył po świecie i którego on, Johansson, nie zdążył przeczytać, o prawdziwej przyczynie swojej wizyty w
USA, o własnej ciekawości i o zupełnie prywatnych powodach tego, że w tej właśnie chwili siedzi przed nią na kanapie. Nie wspomniał natomiast ani słowem o tym, jaki niepokój odczuwał. Kobieta nie odzywała się ani słowem. Słuchała tylko, kiwała głową - i nawet nie piła herbaty. Kiedy Johansson wspomniał o samobójstwie Krassnera, przestała się uśmiechać. Potem już tylko kilka razy skinęła głową. Patrzyła na niego uważnie, z powagą. - To chyba wszystko - zakończył Johansson, podkreślając swoje słowa ruchem ręki. - Dobrze, że pan do mnie przyjechał, bo sama próbowałam się z panem skontaktować. No proszę, pomyślał Johansson, idzie coraz łatwiej. - Zaraz dam panu do przeczytania jego list - powiedziała. - Obawiam się jednak, że nie znajdzie pan tam zbyt wielu wyjaśnień. Chociaż można się z niego dużo dowiedzieć o Johnie -dodała z uśmiechem. - A może przedtem zechciałaby pani opowiedzieć coś o sobie? - Właśnie. Nie wszyscy policjanci są głupi, prawda? - Nie wszyscy - zgodził się Johansson i potrząsnął głową. Opowiedziała mu więc o sobie i o swoim byłym chłopaku, Krassnerze. Gdyby opowiedziała o tym wszystkim podczas rutynowego przesłuchania, przysporzyłaby prowadzącej je osobie dozgonnej chwały. Sarah J. Weissman, urodzona w 1955 roku. Była jedynym dzieckiem swoich rodziców. Rozwiedli się przed dziesięciu laty. Mama ponownie wyszła za mąż i zamieszkała w Nowym Jorku. Pracuje jako redaktor w wydawnictwie. Ojciec był profesorem ekonomii, a dom, w którym teraz mieszka, jest jego własnością. Pięć lat temu otrzymał profesurę na uniwersytecie w Princeton, a ona wprowadziła się tu na jakiś czas. Zostanie tu do czasu, kiedy ojciec zdecyduje się sprzedać dom. A ponieważ ciągle się nad tym zastanawia, nadal tu mieszka. - Typowa żydowska rodzina - podsumowała Sarah i uśmiechnęła się szeroko. - Ale nie w typowy kłopotliwy sposób. Raczej w sposób bardziej praktyczny. Zauważył pan pewnie choinkę bożonarodzeniową - powiedziała i roześmiała się. - Tutaj takie choinki są ważne. - Rozumiem. - No i odśnieżanie. Mój sąsiad robi to za mnie, chociaż jego żona krzyczy na niego z tego powodu. Teraz ich nie ma, pojechali na Florydę. - Mogę pani w tym pomóc - powiedział Johansson. Tego, co mówić i jak się zachowywać, nauczył się jeszcze w czasach, gdy był małym chłopcem. - Jestem o tym przekonana - odparła Sarah i skinęła głową. - Ale po weekendzie pogoda ma się poprawić, więc zaryzykuj ę i poczekam. - A gdzie pani pracuje? - spytał Johansson. Okazało się, że pracowała tu i ówdzie. Kiedy ukończyła filologię angielską i historię, zaczęła pracować dla kilku wydawnictw literackich w Nowym Jorku. Karierę w branży pomagała jej robić matka. Od kilku lat zajmuje się redagowaniem książek, gromadzi fakty
i sprawdza je. - Książki popularnonaukowe i powieści. W tej chwili robię redakcję powieści o wojnie secesyjnej. To będzie jeden z bestsellerów tego wydawnictwa. Autorka jest mną wprost zachwycona i nie chce pracować z nikim innym. Wcale się nie dziwię, pomyślał Johansson. - I nawet mi się oświadczyła - dodała po chwili i zachichotała. - Obecnie przeżywamy pewnego rodzaju kryzys. Po chwili Sarah znowu spoważniała. - John… opowiem o nim i obiecuję, że będę się streszczać. Opowieść o Johnie zajęła jej zaledwie kwadrans, a gdy skończyła, wszystkie fakty ułożyły się w logiczny ciąg. Byłeś całkiem niedaleko od prawdy, pomyślał Johansson. - W końcu jakoś to pan sobie poukładał, prawda? - spytała i spojrzała na niego z zadowoleniem. - Tak - odparł i uśmiechnął się z niechęcią. - Teraz wygląda to lepiej. - Od początku wiedziałam, że nic się panu nie zgadza. Sarah i Krassner poznali się na uniwersytecie. Miała wtedy osiemnaście lat, była młoda i niedoświadczona. On miał dwa lata więcej i jeśli wierzyć we wszystko, co o osobie mówił - a ona mu wtedy wierzyła - był niezwykłym, doświadczonym młodym mężczyzną. Poza tym świetnie się prezentował, więc kiedy jej rodzice zdecydowali się na separacj ę, zbuntowała się i wprowadziła do jego pokoju w akademiku na kampusie uniwersyteckim. - Mój tata wprost nienawidził Johna - opowiadała z zachwytem Sarah. - A ponieważ zawsze kochałam mojego tatę bardziej niż kogokolwiek innego, było to całkiem logiczne. Mam na myśli to, że zamieszkałam z Johnem. Mój tata to bardzo mądry człowiek, a na dodatek poważny. Jest tak mądry, że nigdy w życiu nie załatwił żadnej praktycznej sprawy. Jeśli natomiast chodzi o Johna, miał rację. - Siedziała chwilę w milczeniu. Potem zaczęła mówić dalej: - Ojciec Johna odszedł z inną kobietą, kiedy John był małym chłopcem, więc wychowywała go mama i jej brat, wuj John. To po nim Krassnerowi dano na chrzcie John. To on zastępował mu ojca, kiedy dorastał. - Rozumiem - powiedział Johansson. No bo co miał powiedzieć? - Dwaj sprytni, zakłamani, nienasyceni i przesądni Irlandczycy. Żydem można się stać przez jakiś drobiazg - podsumowała, ale tym razem bez uśmiechu. - Jego mama zmarła na marskość wątroby mniej więcej rok po tym, jak się poznaliśmy. Jej brat zapił się na śmierć, jeśli mogę się tak wyrazić. Zmarł zeszłej wiosny. To był naprawdę wstrętny typ. Był profesorem na naszym uniwersytecie stanowym, ale musieli go zwolnić, chociaż miał niezwykłą przeszłość, a pensj ę płacił mu nasz drogi rząd. - Dlaczego? - spytał Johansson. Co ona ma na myśli?, pomyślał. - Jeszcze do tego wrócę - odparła spokojnie. Jabłko padło niedaleko od jabłoni, ale nie wiadomo dlaczego: czy z powodu cech
dziedzicznych, czy też ze względu na otoczenie. A może z obu powodów? Nieważne. W każdym razie Sarah weszła między nich. Młody John miał naprawdę dużą wiedzę, w małym stopniu prawdziwą, w o wiele większym fikcyjną. W życiu zdarzały mu się różne rzeczy, ale prawie wszystko zapożyczył od innych, najwięcej zaś od wuja. Sarah uświadomiła to sobie wkrótce po tym, jak się do niego wprowadziła. Potem było już tylko gorzej. W pierwszym roku ich wspólnego życia Krassner mimo dość młodego wieku zaczął dużo pić. Jak typowy Irlandczyk. Jeszcze więcej palił, co jak na Irlandczyka było dość nietypowe. Często wychodził z kolegami, bo przecież był mężczyzną, a w końcu zaczął j ą bić, bo tak postępuje prawdziwy twardziel, kiedy jego kobieta próbuje mu się odszczekiwać. - To właśnie wtedy postanowiłam z nim zerwać - powiedziała Sarah i spojrzała na Johanssona z powagą. - Bił mnie, ile się dało, a później nawet mu dziękowałam za każde uderzenie. No to z nim zerwałam. W sumie trwało to dwa lata. - Rozumiem. - Wtedy próbował odebrać sobie życie - dodała i uśmiechnęła się szeroko, a jednocześnie potrząsnęła głową. - To było niezłe przedstawienie, zapewniam pana. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Z balkonu na trawnik było około pięciu metrów, więc na pewno nie mógłby się zabić. Oczywiście stwierdził, że to moja wina. Zresztą tamto samobójstwo też zmyślił, jak wszystko inne. - A mimo to zostawił pani spadek - powiedział Johansson. Jeśli zrobił to na poważnie, dodał w myślach. - Taki już był. A jeśli coś mu nie pasowało, po prostu o tym nie myślał. Nigdy się nie pogodził z tym, że z nim zerwałam. Ciągle do mnie dzwonił, chociaż minęło już dziesięć lat. Potrafił zadzwonić w środku nocy, nierzadko tylko po to, żeby mi opowiedzieć o nowo poznanej dziewczynie - westchnęła Sarah. - A wszystkim, którzy chcieli go słuchać, opowiadał, że nadal ze sobą jesteśmy. - Aha - powiedział Johansson. I co z tego wynika?, pomyślał. - Odnoszę wrażenie, że był trochę dziwny - stwierdził i uśmiechnął się ostrożnie. - Był zupełnie szurnięty, ale to nie na tym polegał jego problem. - A na czym? - Po prostu nie był dobry - odparła Sarah, akcentując wyraźnie każdą sylabę. - A list, który napisał? Czy mógłbym na niego zerknąć? - Jasne. Zaraz go przyniosę, ale jest w nim coś, co nie bardzo rozumiem. Mów - Shoot* - odparł Johansson i uśmiechnął się. - Twierdzi pan, że John odebrał sobie życie. Czy jest pan tego najzupełniej pewien? Zbrodnia, samobójstwo, nieszczęśliwy wypadek, pomyślał Johansson. Potem opowiedział
jej o wnioskach, jakie wyciągnęli z Jarnebringiem, a szczególny nacisk położył na list, który przed popełnieniem samobójstwa napisał Krassner. - Kartkę znaleźliśmy w jego maszynie do pisania. Na pewno została na niej napisana. Porównaliśmy treść listu z tym, co się odbiło na taśmie maszyny. Poza tym znaleźliśmy na liście jego odciski palców. Tam, gdzie powinny się znajdować. - List samobójcy. - Sarah się zamyśliła. - A więc twierdzi pan, że John zostawił list, w którym stwierdza, że zamierza odebrać sobie życie? - Tak. Taką wersję właśnie przyjęliśmy. - A czy mogłabym zerknąć na ten list? - Oczywiście. Zabrałem ze sobą kopię. Zeskanowaną z oryginału, który nadal znajduje się w aktach w Sztok-holmie Johansson wyjął z kieszeni marynarki kopię listu i podał ją Sarah. Przeżyłem życie uwięziony między tęsknotą lata i chłodem zimy. W młodości myślałem, że kiedy nadejdzie lato, zakocham się w kimś, kimś, kogo będę mocno kochał, a potem zacznę żyć naprawdę. Ale kiedy zrobiłem już wszystko to, co musiałem zrobić wcześniej, lato zdążyło się skończyć i został tylko chłód zimy. Nie na takie życie liczyłem - Proszę bardzo. „Ihave livedmy life caught between the longing of the summer and the cold of winter. As ayoung man I used to think that when summer comes I would fall in love with someone, someone I would love a lot, and then, that ‘s when I would start living my life for real. But by the time I had accomplished all those things I had to do before, summer was already gone and all that remainded was the winter cold. And that, that was not the life that I had hoped for “. Sarah odłożyła list i spojrzała na Johanssona z powagą. - I sądzi pan, że to John to napisał? - Tak. - Na pewno nie - odparła Sarah i zdecydowanie potrząsnęła głową. - Dlaczego pani tak sądzi? - Bo nie wierzę. Wiem i mogę podać panu milion powodów. - Słucham. - Nie chodzi o to, żebym była zazdrosna. I nie chodzi o to, że John przez dziesięć lat bajdurzył, jakobym była jedyną kobietą jego życia, bo mówił tak nawet wtedy, gdy mnie bił. Nie w tym rzecz. No to w czym?, pomyślał Johansson i skinął głową. To przecież nie ja chodziłem z tym palantem, pomyślał i nagle się lekko zdenerwował.
- Nie jestem policjantką, ale jestem niezła w angielskim - powiedziała Sarah. - Mam na myśli American - English, British - English, pidgin - English, slang - English, you-gofuck-yourself-English, you-name-it-English i tak dalej. Jestem nawet niezła w angielskim, jakim mówi królowa brytyjska. Uśmiechnęła się i spojrzała na Johanssona wielkimi brązowymi oczami. - Jak by to panu wyjaśnić… John nie był z angielskiego lepszy niż większość Amerykanów, więc na pewno nie mógł czegoś takiego napisać. - I nie napisał? - W żaden sposób - odparła Sarah. - A ponieważ będzie pan pytał dalej, śmiem twierdzić, że ktoś, kto to napisał, nie był ani Amerykaninem, ani Anglikiem. Mogę się domyślać, że dla tej osoby angielski nie był językiem ojczystym, a mimo to posługuje się nim płynnie. Z pewnością jest to mężczyzna, bo kobiety nie piszą w tym stylu. Jest wykształcony, zdolny, ma zamiłowanie do poezji, a właściwie przejawia ambicje w tym kierunku. Ja też pisywałem wiersze w młodzieńczych latach, pomyślał Johansson i skinął głową. Starał się wyglądać na kogoś, kto się na tym zna. Wygląda na sprytną osóbkę, będę się musiał pilnować. - Rozumiem, że nie jest to cytat, który pani roz-poznaje? - Nie. Aż taka dobra nie jestem. - Hm… - powiedział Johansson i zamyślił się. - Ja jednak sądzę, że ten list naprawdę napisał pani były chłopak. To znaczy czysto technicznie - dodał szybko, widząc, że Sarah zamierza zaprotestować. - Chodzi mi o następującą rzecz - zaczął. Chciał sprecyzować, o co mu chodzi. -Uważam, że Krassner sam napisał ten list na swojej własnej maszynie do pisania. To on włożył kartkę między rolki i napisał ten tekst. Zrobił nawet kilka poprawek, jak ktoś, kto zauważył błąd i chce go poprawić. I nie sądzę, żeby ktoś go do tego zmusił. Sarah westchnęła. Widać było, że się nad tą tezą zastanawia . - A czy mogło być tak, że po prostu przepisał coś, co napisał ktoś inny? - spytał Johansson. - Nie można tego wykluczyć - odparła Sarah. - To nawet do niego podobne. - A po co miałby to robić? - Nie wiem - odparła Sarah, wzruszając ramionami. - Ale nie na tym polega największy problem. - A na czym? - John nigdy nie popełniłby samobójstwa - powiedziała z naciskiem. - Skąd pani wie? - Był w siebie za bardzo zapatrzony. Wołałby umrzeć, niż odebrać sobie życie - dodała z uśmiechem.
No proszę, pomyślał Johansson. Ale nie odezwał się. Skinął tylko głową. - A ten list, który do mnie wysłał… - przypomniał Sarah. - Zaraz go przyniosę. Mam go w gabinecie. Trochę przy kości, pomyślał Johansson, spoglądając za nią, gdy znikła w korytarzu. Ale rusza się zbyt żwawo. Zresztą co to ma z tym wszystkim wspólnego?, pomyślał. Wreszcie, pomyślał Johansson, gdy trzy minuty później rozsiadł się wygodnie z listem od Krassnera w dłoniach. Zwykła biała koperta formatu C5, z mnóstwem stempli pocztowych, znaczków i odręcznych notatek. A pośród tego wszystkiego trzy adresy. List był otwarty, ktoś zrobił to nożykiem do listów. - To ja go otworzyłam - przyznała Sarah. - Później panu wyjaśnię. Proszę czytać. Z pierwszego stempla pocztowego wynikało, że list został wysłany z oddziału pocztowego przy ulicy Korbarsvagen na adres oddziału pocztowego Johanssona przy ulicy Folkungagatan w dzielnicy Sodermalm w Sztokholmie. Data: 18 października - poste restante, zastępca komendanta policji Lars M. Johansson. Funkcja i nazwisko odbiorcy zostały napisane ozdobnym, kobiecym pismem. Pia Hedin, pomyślał Johansson i w tym momencie jego serce zaczęło bić szybciej. Choć nie bardzo wiedział dlaczego. Z kolejnego stempla wynikało, że 18 listopada list został odesłany na ulicę Korbarsvagen. Pozostał tam aż do 28 listopada, kiedy ta sama kobieca dłoń odesłała go na adres: P. Krassner, c/o Sarah J. Weissman, 222 Aiken Avenue, Clinton Park, Renseelear, NY 12144, USA. O odciskach palców na kopercie można zapomnieć, pomyślał Johansson, ale mimo to zgodnie z zasadami obowiązuj ącymi w policji chwycił lewy róg koperty między kciuk a palec wskazujący lewej ręki. Jednocześnie ostrożnie wysunął ze środka kartkę formatu A4. Była zapisana na maszynie i złożona na pół. Robisz to jak rasowy gliniarz - You are doing it cop-style * - stwierdziła z zachwytem Sarah. - Yes - odparł Johansson. - To takie moje stare zboczenie zawodowe. Czy wszyscy szwedzcy detektywi mają tak delikatne ręce? - Podoba mi się sposób, w jaki pan to robi - powiedziała Sarah i roześmiała się. - Are the Swedish detectives always that gentle with their hands?* - Nie wszyscy - odparł Johansson i lekko się uśmiechnął. Wyglądało na to, że tekst został napisany na maszynie Krassnera. Krótki list nosił datę 17 października i był zaadresowany do Zastępcy Policji Larsa M. Johanssona. Johansson czytał i od razu tłumaczył: „ Szanowny Panie Johansson! Nazywam się John P. Krassner. Jestem badaczem i dziennikarzem z USA. Nie znamy się, a
Pańskie nazwisko przekazał mi jeden z moich szwedzkich kontaktów, bardzo znany szwedzki dziennikarz. Twierdzi, że dobrze Pana zna i że jest Pan uczciwym, nieskorumpowanym i bardzo zdolnym policjantem, który nie uchyla się przed prawdą bez względu na to, jak bardzo mogłaby być przerażająca. Napisałem ten list jako swego rodzaju zabezpieczenie, więc jeśli będzie Pan miał okazję go przeczytać, będzie to niestety oznaczać, że najprawdopodobniej zostałem zabity przez osoby zatrudnione w szwedzkich służbach wywiadowczych, w szwedzkiej służbie bezpieczeństwa lub w sowieckiej wojskowej służbie wywiadowczej GRU. Powodem, dla którego znalazłem się w Pańskim kraju, jest chęć doprowadzenia do końca dużego reportażu śledczego, nad którym pracuję już od kilku lat. Wyniki moich badań zamierzam opublikować w książce na początku przyszłego roku. Zostanie wydana w dużym amerykańskim wydawnictwie, ale nie wolno mi na razie powiedzieć, w którym. Ale to, co opisuję, doprowadzi do zmiany sytuacji międzynarodowej w Europie północnej, a zwłaszcza w Pańskim kraju. Na poparcie swoich stwierdzeń zebrałem obszerną dokumentację, o której będzie można przeczytać w książce. Dokumentacja ta znajduje się w bezpiecznym miejscu wraz z rękopisem książki, a mianowicie w mojej tajnej skrytce bankowej. Pouczyłem swoją byłą dziewczynę, Sarah Weissman, aby przekazała te papiery Panu. Dzięki nim będzie Pan mógł zaprowadzić w swojej ojczyźnie sprawiedliwość. Pozdrawiam John P. Krassner “. O co tu, do diabła, chodzi?, zastanawiał się Johansson. Spojrzał pytającym wzrokiem na gospodynię. - To typowy list Johna P. Krassnera - wyjaśniła Sarah i lekko się uśmiechnęła, jakby czytała w jego myślach. - Wiem, bo w ciągu ostatnich dziesięciu lat dostałam od niego z dwieście. A więc to tak, pomyślał Johansson. - Nie rozumiem, o co mu w tym liście chodzi - stwierdził Johansson. - Wprawdzie Szwecja ma zarówno wojskowe służby wywiadowcze, jak i służbę bezpieczeństwa, ale mogę panią zapewnić, że zatrudnieni w nich ludzie nie biegają po ulicach i nie zabijają obywateli. Zwłaszcza amerykańskich dziennikarzy. - Aha, więc sugeruje pan, że zrobili to Ruscy? - spytała Sarah. - Trudno mi w to uwierzyć - odparł Johansson. - Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę okoliczności jego śmierci. - Mnie też - zgodziła się Sarah. - I gdybym się nie dowiedziała od pana, że John nie żyje, wyrzuciłabym ten list tak samo jak wszystkie inne. Znalazłam go w skrzynce w piątek, kiedy wróciłam z Nowego Jorku. Pojechałam tam na kilka dni, bo miałam coś do załatwienia. Zazwyczaj nie czytam listów adresowanych dla innych osób, ale zważywszy na to, co się stało… sam pan chyba rozumie. - Rozumiem - odparł Johansson i skinął głową.
- Podobny list Krassner wysłał do mnie mniej wiecej miesiąc temu. Napisał, że przebywa z tajną misją w Szwecji. Taki właśnie był. Całe jego życie to Top Secret Mission. Może był zupełnie nieprzytomny? Kiedy zamieszkaliśmy razem, miał taki zwyczaj, że gdy wychodziliśmy, przyklejał do drzwi kosmyk włosów, żeby potem sprawdzić, czy pod naszą nieobecność ktoś nie włamał się do mieszkania. Nocami prawie nie spałam. - Czy w liście było coś więcej? - Tak, John pisał o panu. Napisał, że jeden z jego „tajnych szwedzkich informatorów” podał mu nazwisko „uczciwego szwedzkiego gliny”. Jeśli więc coś mu się przydarzy, mam dopilnować, żeby pan dostał list, który wysłał panu na poste restante. W zasadzie oznaczało to, że nigdy by pan tego listu nie dostał. Cóż, John właśnie taki był - zakończyła Sarah, wzruszając wymownie ramionami. Niezły skecz - Tough skit* - powiedział Johansson i uśmiechnął się. - Delikatnie mówiąc. Poza tym kazał mi sporządzić kopie wszystkich dokumentów, jakie miałam panu dostarczyć. A potem miałyśmy z mamą znaleźć wydawcę, który mógłby tę jego tak zwaną książkę wydać. - Rozumiem - powiedział Johansson. Facet chyba rzeczywiście miał coś nie po kolei, pomyślał. - Tak więc cała ta gadka o wydawnictwie, którego nazwy nie może zdradzić, to bujda. Może pan to sobie darować. To też typowe dla Johna. To wydawnictwo istniało tylko w jego głowie. - A czy mógłbym przeczytać list, który do pani napisał? - Niestety - odparła Sarah, potrząsając głową. - Już go wyrzuciłam. Wyrzuciłam wszystkie jego listy i pan też powinien to zrobić. Jest jeszcze kluczyk znaleziony w obcasie, przypomniał sobie Johansson. - A jeśli chodzi o papiery, które podobno umieścił w skrytce bankowej… czy pani wie coś o tym? - Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że to moja własna skrytka bankowa. Ponad pół roku wcześniej, jakiś miesiąc po śmierci wuja, Krassner zadzwonił do Sarah i poprosił ją, aby wynajęła dla niego na swoje nazwisko skrytkę bankową. Potrzebował jej, żeby w niej ukryć „tajne i niezwykle kontrowersyjne dokumenty”, nad którymi pracował. Na początku odmówiła, albo ponieważ John ciągle zawracał jej głowę, w końcu się zgodziła. Oczywiście na pewnych warunkach. - Mianowicie na takich, że jeśli John wdepnie w coś, co skłoni mnie do podejrzeń, że jest to niezgodne z prawem, osobiście zaniosę wszystko na policj ę. - I on się na to zgodził? - Oczywiście. Właśnie o to mu chodziło: żebym pobiegła do banku i sprawdziła, co ukrył w swojej skrytce. Stałabym się w ten sposób jego tajnym sojusznikiem.
- Czy kiedykolwiek sprawdzała pani, co tam jest? - Tak. Od czasu, kiedy ją wynajęłam, minął miesiąc, a ponieważ i tak byłam w banku w jakiejś sprawie, zajrzałam przy okazji do skrytki. - No i co pani znalazła? - Była pusta. Typowa tajna skrytka Johna. Ale później już nie zaglądała do skrytki. Kiedy dostała list, który potem wyrzuciła, nawet o tym nie pomyślała. Potem, kiedy dowiedziała się, że John nie żyje, w ogóle o niej nie myślała. A kiedy w piątek wieczorem przeczytała list Johna do Johanssona, bank był już zamknięty. - Otwierają jutro o dziewiątej i dopiero wtedy będzie pan mógł wyjąć swoje dokumenty. Właściwie jeśli już tu jestem, mógłbym to zrobić, pomyślał Johansson. - Czy jest w mieście jakiś niezły hotel? - spytał. - Tak - odparła z uśmiechem Sarah. - The Weissman Excelsior to absolutnie najlepszy hotel, a panu wolno będzie nawet zasnąć w łóżku tatuśka. - Nie chciałbym sprawiać kłopotu. - To żaden kłopot. Ale zastanawiam się nad jedną rzeczą. - Nad czym? - Wczoraj próbowałam się do pana dodzwonić. Kiedy przeczytałam list od Johna, próbowałam się dodzwonić na pański numer domowy. Do Szwecji. - Mój numer jest zastrzeżony. - Wiem. Zadzwoniłam na sztokholmską informację telefoniczną, a potem do pańskiego biura. The Swedish National Police Board, szwedzka FBI. John pisał mi, że jest pan szefem FBI. The Big Boss. No proszę, pomyślał z uśmiechem Johansson. - I czego się pani dowiedziała? - Że mam zadzwonić w poniedziałek, w godzinach urzędowania biura, i porozmawiać z pańską sekretarką. Rozmawiałam też z jakimś dyżurnym. Był wobec mnie bardzo uprzejmy, ale powiedział, że z panem nie będę mogła porozmawiać. - A czy podała pani swoje nazwisko? - spytał Johansson. Skąd się biorą te wszystkie wścibskie baby?, pomyślał. - Oczywiście - odparła Sarah z szerokim uśmiechem. - Powiedziałam, że nazywam się Jane Hollander i że pracuję w policji stanowej w Albany, i że chodzi o sprawę służbową wielkiej wagi. No ładnie, westchnął Johansson w myślach. - Ja i Jane jesteśmy koleżankami ze szkoły. Ona naprawdę jest policjantką i pracuje w policji stanowej, więc powiedziałam prawie prawdę, ale to i tak nie pomogło.
- Miło mi to słyszeć - stwierdził z uśmiechem Johansson. - I nagle pojawia się pan i dzwoni do moich drzwi. Tak po prostu. - No właśnie. - A jak właściwie dowiedział się pan o tym liście z moim adresem? Umrę z ciekawości, jeśli mi pan zaraz nie opowie. - Przez czysty przypadek - odparł skromnie Johansson. - Czysty przypadek. - Szkoda - powiedziała z ironią Sarah. - A wydawało mi się, że jest pan taki sprytny. - Mówiąc o Krassnerze, wspomniała pani o jego wuju - zaczął Johansson. Chciał zmienić temat. - Tak, to był naprawdę straszny człowiek. Na szczęście zmarł wiosną tego roku. Sądzę, że moglibyśmy pojechać do jego domu, żeby pan zobaczył, jak mieszkał. John też tam mieszkał, dwa lata temu. - A czy to nie wywoła jakichś problemów? - Żadnych. Teraz to mój dom. Najpierw John odziedziczył go po matce, a teraz ja po Johnie. Zamierzałam go oddać młodym czarnym narkomanom z Nowego Jorku. Mogliby tu przyjeżdżać na kolonie letnie. - Ciekawy pomysł - skomentował obojętnie Johansson. - Oczywiście, że tak. To właśnie ich wuj Johna nie cierpiał najbardziej. Co prawda nienawidził prawie wszystkich, ale najbardziej nie znosił młodych czarnych narkomanów z Nowego Jorku. Jeśli się dowie o moim pomyśle, przewróci się w grobie. A potem możemy zjeść razem kolację. Znam całkiem miły lokal w pobliżu. Wietnamską restaurację. Wietnamską, pomyślał Johansson. Szkoda, że nie ma z nami Jarnebringa. Najpierw sprawy praktyczne. Zadzwonił z telefonu Sarah do swojego hotelu w Nowym Jorku. Po krótkiej dyskusji i drobnej obietnicy finansowej sprawę dało się załatwić. Będzie mógł zostać w swoim pokoju do godziny piętnastej następnego dnia, a ponieważ musi się zgłosić na odprawie na lotnisku Kennedy’ego najpóźniej o szóstej wieczorem, na miejscu będzie miał jeszcze trochę wolnego czasu. Rano od razu pójdzie do banku, potem pociąg do Nowego Jorku, potem do hotelu, żeby się spakować, uregulować rachunek i wymeldować. Następnie przejazd taksówką na lotnisko, odprawa, jakieś zakupy na święta, i w końcu wieczorny samolot do Sztokholmu. Miał wylądować na Arlandzie we wtorek przed południem. Całkiem realny plan, pomyślał. A jeśli zostanie mu trochę czasu, zadzwoni do biura i poprosi któregoś z kolegów, żeby odebrał go z lotniska i podrzucił do biura. Potem zabrał się do odśnieżania. Sarah miała samochód. Stał w zasypanym śniegiem garażu. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności związane z jutrzejszym planem, samochód wydawał się lepszym rozwiązaniem niż taksówka. Zaczął odśnieżać w marynarce, a kiedy skończył, miał na sobie podkoszulek, i chociaż mróz sięgał dziesięciu stopni, czuł się
całkiem rześko. Drzwi do garażu zamarzły, ale kiedy się mocno zaparł i zaczął na nie napierać, puściły i udało się je w końcu otworzyć. W środku czekała go nagroda: prawie nowa furgonetka Volvo. - Ma pani volvo - zawołał z zachwytem. - Dlaczego nic mi pani nie powiedziała? - Niespodzianka - odparła Sarah z uśmiechem. Ostatecznie za kierownicą usiadł Johansson, bo jego gospodyni ubrała się w czerwony, długi aż do ziemi płaszcz z kapturem, buty podbite skórą i grube rękawiczki. Widać jej było tylko czubek nosa. - Dostałam go od taty - wyjaśniła. - Chciał, żebym jeździła bezpiecznym wozem, ale dla mnie jest za duży. - To jeden z najbezpieczniejszych samochodów, jakie istniej ą. Pani tata był niezwykle mądrym człowiekiem - stwierdził Johansson. - Duży, bezpieczny i szwedzki. Cieszę się, że spotkał pan tutaj krewnego - odparła z uśmiechem Sarah. Ciekawe, czy jest mną zainteresowana, pomyślał Johansson. W drodze do banku zatrzymali się przy dużym centrum handlowym. Johansson kupił komplet czystej bielizny, koszulę i szczoteczkę do zębów. Z nieznanego mu powodu wszystko to leżało na tej samej półce przy kasie. Co za dziwny kraj, pomyślał. Ciekawe, jak dużo jest takich niezaplanowanych noclegów, jeśli dyrekcja sklepu zdecydowała się postawić osobną półkę, i to w Albany, trzy godziny pociągiem od Nowego Jorku. Mogę w czymś pomóc, detektywie? - Can I help you, detective?* - spytała Sarah i spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Zdjęła kaptur, a jej potargane rude włosy sterczały wokół głowy jak aureola. - Nie - odparł Johansson i wskazał głową na półkę przy kasie. - Chciałem kupić tylko te rzeczy. Na wszelki wypadek - Planning for the umplanned - powiedziała Sarah i uśmiechnęła się. To chyba najsprytniejsza babka, jaką kiedykolwiek poznałem, pomyślał Johansson. Choć wcale się od niej nie różnił. Potem pojechali do domu, w którym Krassner mieszkał przed wyjazdem do Szwecji. Co za ponure miejsce, pomyślał Johansson. Dom stał na wzgórzu w odległości pięćdziesięciu metrów od drogi. Zbudowano go z cegieł, które z czasem sczerniały, i był na tyle duży, że mógłby pomieścić całe stado młodych narkomanów. Przełom wieków, amerykański neogotyk, mauzoleum ponurości, które za wysokimi oknami kryje mroczne tajemnice. - Co pan o tym myśli? - spytała Sarah i uśmiechnęła się z zachwytem. - Urocze miejsce do mieszkania.
- Sądzę, że powinna go pani sprzedać - odparł Johansson. - Inaczej ci biedacy będą musieli wziąć dodatkową działkę. Na parterze rozciągał się duży hall, prowadzący do jeszcze większego salonu. Ciemne meble sprzed drugiej wojny światowej, rzędy fotografii na zadymionym murku nad kominkiem, a do tego okrągłe lub prostokątne jasne ślady na pokrytej brązowymi plamami tapecie. Kiedyś musiały tam wisieć inne fotografie. Na dłuższej ścianie otwarte drzwi do jadalni. Wystarczyło, że Johansson tam zajrzał i od razu stracił apetyt. Cały dom był nieposprzątany. Niedopałki w popielniczkach, zmięte pudełka po papierosach, zeschnięte skórki pomarańczy, porozrzucane po podłodze gazety, stosy książek wyjęte z dziwnie pochylonego regału, a na samym środku podłogi stos mebli ogrodowych przykrytych byle jak zużytym wschodnim dywanem. - To z pewnością ładne miejsce - powiedziała Sarah i roześmiała się. Johansson poświęcił więcej uwagi fotografiom stoj ącym na kominku. Było ich ponad dwadzieścia i przedstawiały jedną lub kilka osób. Ramki wykonano ze srebra, cynku i drewna, a sądząc po przedstawionych na nich motywach, powstawały na przestrzeni około pięćdziesięciu lat. Jedna z osób widniała na wszystkich zdjęciach z wyjątkiem jednego: portretu kobiety w średnim wieku. Włosy miała spięte w węzeł, sukienkę z kołnierzykiem, i spoglądała surowym wzrokiem. - To mama Johna - wyjaśniła Sarah. - A spogląda takim wzrokiem tylko dlatego, że jak zwykle jest pijana. Na wszystkich pozostałych zdjęciach widać jego wuja, pułkownika. Wita się z różnymi ludźmi. Pułkownik, pomyślał Johansson. A nie profesor? - Mówi pani: pułkownika. Wydawało mi się, że był profesorem. - Później to panu wyjaśnię, kiedy już pan obejrzy wszystkie zdjęcia, na których profesor wita się z poznanymi różnymi ludźmi. Niezłe podsumowanie, pomyślał Johansson. Jedno ze zdjęć przedstawiało młodego mężczyznę w studenckim mundurku z płaską czapką, w czarnym płaszczu i z łańcuchem. Kłaniał się podobnie ubranemu siwowłosemu szkieletowi. Na innych zdjęciach ten sam mężczyzna miał na sobie mundur lub dwurzędową marynarkę z szerokimi połami i w zależności od ubioru oddawał honory wojskowe albo witał się z innymi mężczyznami. Byli od niego starsi, a ich postawa świadczyła o tym, że zajmowali również wyższą od niego pozycję. Johansson rozpoznał dwóch z nich. Pierwszego pamiętał z podręcznika, z którego uczył się historii, gdy jeszcze chodził do szkoły. Był to prezydent USA, Harry S. Truman. Grzecznie pochylony witał się z profesorem-pułkownikiem, który, choć ubrany w garnitur, stał na baczność, z brodą wysuniętą do przodu i z nieruchomym spojrzeniem. Na drugim zdjęciu profesor-pułkownik miał na sobie galowy mundur i oddawał honory niezbyt wysokiemu mężczyźnie o wyglądzie buldoga. Mężczyzna ten sprawiał wrażenie, jakby patrzył na coś innego. Nie wiadomo, na co, ale to coś znajdowało się poza kadrem. Jego też Johansson rozpoznał. Był to legendarny szef FBI, twórca Akademii w Quantico John Edgar Hoover. Kogoś mi przypomina, myślał Johansson, coraz bardziej zdenerwowany. Ale na pewno nie Hoovera, bo on przypominał siebie samego. Jedno ze zdjęć było mniej formalne. Pułkownik w wieku czterdziestu kilku lat, a obok
niego trochę starszy mężczyzna; obaj w dwurzędowych marynarkach w prążki, uśmiechali się szeroko do fotografa i obejmowali się. Na tle słońca i wody widać było zarys pałacu królewskiego w Sztokholmie. Zdjęcie zostało zrobione przed wejściem do Grand Hotelu, pomyślał zdumiony Johansson, i zgodnie z dobrym zwyczajem odwrócił je na drugą stronę. Zobaczył krótką odręczną notatkę: „Towarzysze broni. Sztokholm, czerwiec 1945 roku”. - To moje rodzinne miasto - powiedział uradowany, chociaż w rzeczywistości urodził się na prowincji, na północ od Nasaker. Podał fotografię Sarah. - To Sztokholm. W tle widać pałac królewski. Świetnie - Very nice* - odparła grzecznie Sarah. - A czy rozpoznaje pan osobę, która stoi obok? spytała i oddała mu zdjęcie. - Nie mam pojęcia, kto to. - Potrząsnął głową. - Ale Hoovera pan rozpoznał. Faktem jest, że u nas ten człowiek jest taką samą legendą jak Hoover. Nazywał się Bill Donovan i nazywano go Dzikim Billem. To on został pierwszym dyrektorem instytucji, która z czasem przerodziła się w CIA, chociaż w czasie wojny nazywała się jeszcze OSS, Office of Strategic Services. Chyba w 1947 roku zmienili nazwę na CIA. Do kogo on jest podobny?, zastanawiał się Johansson. Na pewno nie do Dzikiego Billa Donovana, twórcy i dyrektora Biura Służb Strategicznych (Office of Strategic Services OSS), od chwili jego powstania w 1941 roku szefa tajnych operacji amerykańskich, chociaż on i wuj Krassnera byli do siebie podobni. Przypomniał sobie dopiero na schodach. To przecież ten palant Backstrom, to do niego jest podobny, pomyślał uradowany. Pomijając różnicę wieku, można by ich uznać za bliźniaki jednojajowe. - Agent specjalny Backstrom - powiedział do siebie Johansson. - Słucham? - spytała Sarah. - Nic takiego. Tylko głośno myślałem. To dziwne, że tak często coś sobie uświadamiamy, gdy idziemy po schodach, pomyślał Johansson. Na górnej kondygnacji znajdował się hall, za nim ciasny korytarz, a w nim drzwi do sześciu sypialni różnej wielkości. Poza tym toaleta, a do tego jedna mniejsza i jedna większa łazienka. - Chciałabym panu pokazać pokój pułkownika - powiedziała Sarah. Pułkownik? Profesor? A więc człowiek, który grał na różnych strunach tego samego instrumentu, pomyślał Johansson. Pułkownik John C. Buchanan miał do dyspozycji największą sypialnię w domu. Miał też własną łazienkę. Meble stanowiły odbicie cech charakteru gospodarza tego domu. Przy
krótszej ścianie stało wąskie i wysokie łóżko z metalowymi szczytami i mahoniową ramą. Nadal leżał na nim materac, ale bez pościeli. Po obu stronach łóżka stały mahoniowe nocne szafki. Na tej, która stała po prawej stronie, stała staromodna żelazna lampka nocna z pergaminowym abażurem. Przy przeciwległej ścianie stały angielskie biurko i fotel biurowy w tym samym stylu, z wysokim oparciem, szerokimi podparciami na łokcie i obiciem z zielonej skóry. Na ścianie, nad biurkiem, widać było kilka jaśniejszych plam. Kiedyś z pewnością wisiały tam zdjęcia lub obrazki, różnej wielkości. Na biurku stał tylko posrebrzany stojak na przybory do pisania. W pokoju znajdowały się dwa wysokie okna wychodzące na ulicę, przy której stało czarne volvo Sarah. Ciężkie ciemne zasłony uzupełniały rolety, które można było rozsuwać. Przy dłuższej ścianie, tej od korytarza, stała duża zielona kasa, model z lat siedemdziesiątych, z zamkiem na kombinację cyfrową. Jej potężne drzwi były otwarte. Pusta, powiedział w myślach Johansson i spojrzał na Sarah. - Nazwała go pani pułkownikiem, ale wcześniej powiedziała mi pani, że był profesorem na tutejszym uniwersytecie. - Tak. Pod względem formalnym był profesorem. Tuż przed wojną napisał jakąś pracę z zakresu wiedzy o państwie. Nigdy jej nie czytałam, ale zrobił to mój tata, kiedy zaczęłam się spotykać z Johnem. Kiedy skończył, przez miesiąc nie mógł sobie znaleźć miejsca. Chodził po domu jak szalony. Wyglądało to niemal tak jak u was w Szwecji tuż przed ogłoszeniem, kto dostanie Nagrodę Nobla z ekonomii. Teraz znowu się uśmiecha, pomyślał Johansson. - Ale w rzeczywistości wuj Krassnera był oficerem. Został nim, kiedy USA przystąpiły do wojny, i wydaje mi się, że przeszedł do rezerwy na początku lat sześćdziesiątych. Bo właśnie wtedy dostał propozycj ę pracy na uniwersytecie. Było tajemnicą poliszynela, że otrzymał tę posadę w uznaniu zasług dla wojska. Specjalnie dla niego stworzyli nową profesurę, nazywało się to współczesna historia Europy czy jakoś tak. Wykłady, które wygłaszał, zwracały pewną uwagę, jeśli mogę się tak wyrazić, ale zawsze nazywano go tylko pułkownikiem. - A co robił w wojsku? - Był oficerem wywiadu. Po prostu pracował dla CIA, to znaczy dla OSS, bo tak się ta instytucja nazywała w czasie wojny. Chyba już o tym wspominałam? Służbę wojskową odbywał w Europie, między innymi w Szwecji. Kilka lat przepracował w naszej ambasadzie w Sztokholmie. Widział pan w salonie to zdjęcie. - Jest pani absolutnie pewna, że pracował dla CIA? - Najzupełniej. Zresztą wszyscy tak mówili. John też ciągle o tym gadał. Zresztą jak inaczej mógłby się obejmować z kimś takim jak Wild Bill Donovan? No i po co zrobili sobie razem zdjęcie?, zastanawiał się Johansson. Przecież z punktu widzenia takiej instytucji jak wywiad coś takiego to wielki błąd. - Czy kiedykolwiek go pani spotkała? - spytał Johansson.
- Kilka razy, kiedy chodziłam z Johnem. Był tak samo mało zachwycony tym, że John spotyka się ze mną, jak mój tata tym, że ja spotykam się z Johnem. Co do tego jednego byli zgodni. Po prostu mnie nie lubił. - Dlaczego? Czy był tak samo zwariowany jak jego siostrzeniec? - Chodziło mu o to, że jestem Żydówką. - Rozumiem - odparł Johansson. Cholera, co innego powiedzieć?, pomyślał. Potem poszli do pokoju, który kiedyś zajmował John. Był znacznie mniejszy i bez łazienki, ale ogólnie rzecz biorąc, umeblowany według tych samych zasad. Nie było w nim kasy i ciężkich zasłon, za to stały tam telewizor, wideo i radiomagnetofon. Wszystkie pozostałe przedmioty wskazywały na to, że do niedawna ktoś tu mieszkał. Na dodatek musiał to być ktoś, kto nie dbał o porządek. - Sprzątanie nigdy nie było mocną stroną Johna - wyjaśniła Sarah. Nie na tym polega problem, pomyślał Johansson. Czy są tu jakieś ślady pozostawione przez tego, kto tu mieszkał? Na ścianie nad biurkiem wisiał stary obraz olejny przedstawiający kilka koni pasących się na łące. Prawdopodobnie pamiątka po wuju, choć jako dzieło sztuki obraz nie przedstawiał chyba zbyt dużej wartości. Poza tym kilka afiszów w ramkach, Za warte uwagi uznał zdjęcie przedstawiające młodą Marilyn Monroe opierającą się o poręcz balkonu. Na nocnej szafce przy łóżku stało radio z budzikiem. Biurko zarzucone było przedmiotami, które można znaleźć na każdym innym biurku. Brudny kubek z fusami po kawie, zszywacz, kilka monet i długopisów, tani zegarek na rękę ze zniszczonym paskiem, papier do maszyny i koperty, lampka na grubej żelaznej podstawce. Do tego kilka książek w wydaniu kieszonkowym i ani jednego notatnika, jak również żadnych albumów na zdjęcia, prywatnych kaset wideo czy szpul z taśmą magnetofonową. Nic. Podobnie wyglądała szafa na ubrania stojąca przy krótkiej ścianie naprzeciwko łóżka: marynarki, dżinsy, buty, koszule, podkoszulki, majtki i skarpetki. Wszystko w wielkim nieładzie, brudne ubrania wymieszane z czystymi. Na podłodze stała torba z sześcioma kijami do golfa i półautomatyczną dubeltówką firmy Remington Peacemaker z krótką lufą. W środku tkwił pełen magazynek, a w lufie na wszelki wypadek ktoś zostawił dodatkowy nabój. - Do czego używał tej broni? - spytał Johansson, wyjmując nabój z lufy. - Nie wiem - odparła Sarah i potrząsnęła głową. Widać było, że nie jest jej do śmiechu. Taki już po prostu był. Proszę to stąd zabrać. W końcu obeszli cały dom. Poszli nawet na strych i zeszli do piwnicy. Wrażenie, jakie Johansson odniósł na samym początku, nie uległo zmianie. Najbardziej utkwił mu w pamięci ogromny stos pustych butelek. Góra szkła po wypitym bourbonie, szkockiej whisky, irlandzkiej whisky i setka butelek po amerykańskiej wódce. Kiedy Sarah to zobaczyła, wrócił jej humor. - Czy nie wspominałam, że staruszek lubił sobie wypić? - spytała z uśmiechem.
Potem zamknęli drzwi na klucz i poszli do wietnamskiej restauracji. Znajdowała się kilkaset metrów dalej, przy tej samej ulicy. Lokal oświetlały okrągłe latarnie, a przy wejściu stała świątecznie przybrana choinka. Świetne jedzenie, choć nigdy nie odważyłby się zaproponować czegoś takiego Jarnebringowi. Zaczęli od zupy zrobionej na czymś, co wyglądało jak trawa morska. Sarah potwierdziła, że to trawa morska, specjalny gatunek, o szczególnym smaku. Potem zamówili coś w rodzaju wietnamskiego ravioli faszerowanego cienkimi plasterkami wędzonego mięsa z piersi kaczki. Johansson popił to piwem, natomiast Sarah zamówiła białe kalifornijskie wino. Cały czas się uśmiechała i mówiła. Johansson spytał ją najpierw o dom, który właśnie obejrzeli. Gdzie się podziały wszystkie obrazy, książki, dzieła sztuki i inne przedmioty osobiste, które przecież powinny się znajdować w tak dużym budynku? Sprzedane, wyjaśniła Sarah, w ciągu roku. Prawdopodobnie z tego samego powodu, z którego właściciel jest nieobecny. - Nie wiem, co CIA oferuje swoim emerytom - roześmiała się Sarah. - Może pan zadzwonić do ich centrali w Langley i spytać. Sarah odwiedzała ten dom przed dziesięciu laty i o ile pamięta, nawet w czasach, gdy pułkownik zarabiał na życie jako profesor, dom nie był umeblowany w jakiś szczególny sposób. - Pełno tam było różnych rupieci i staroci. Nie za dużo książek, a jeśli chodzi o dzieła sztuki, to przypominały tamten obraz z końmi, który widział pan w pokoju Johna. Pamiętam tylko, że pułkownik miał pełno złomu wojskowego pochodzenia, bo kolekcjonował takie rzeczy, na przykład hełmy, miecze i medale. Był bardzo dumny ze swojej kolekcji. Na pewno nie dostałby za nią milionów, ale nie była też zupełnie bezwartościowa. W tym kraju pełno jest szaleńców, którzy zbierają takie rzeczy. Potem Johansson zmienił temat. Zaczął od pokoju Johna. Jako gliniarz nie bardzo przejmował się tym, że człowiek, który w nim mieszkał musiał być flejtuchem. W swojej karierze widywał już większych brudasów. Bardziej przeszkadzało mu to, że ten flejtuch nie miał chyba żadnych cech osobistych, żadnych zainteresowań. Tacy policjanci jak Johansson nie lubią mieć do czynienia z takimi ludźmi. Sarah potwierdziła jego wrażenie skinieniem głowy. John był niechlujem i wykazywał całkowity brak zainteresowania tym, co zazwyczaj sprawia ludziom przyjemność. Łóżko było dla niego po prostu miejscem do spania, ubranie służyło do noszenia w zależności od tego, czy było ciepło, czy zimno, czy padał deszcz, czy śnieg. Jadał tylko po to, żeby zaspokoić głód. - Natomiast piwo mógł pić bez przerwy. - Ale przecież musiał mieć jakieś zainteresowania - upierał się Johansson. Sarah twierdziła, że niewiele. Czytał prawie wyłącznie kryminały, powieści szpiegowskie i inne książki tego rodzaju, a gdy oglądał telewizję, prawie przez cały czas przeskakiwał pilotem z jednego kanału na drugi. - Nie interesował się sportem. Tamta torba z kijami do golfa, którą znaleźliśmy w szafie, musiała wcześniej należeć do jego wuja. Wiem, że należał do klubu golfowego, ale
zrezygnował z tego, gdy zaczęto do niego przyjmować kolorowych. W porządku facet, pomyślał Johansson. Ale nie powiedział tego głośno. - John nie lubił nawet chodzić na spacery. Uważał, że to strata czasu. Kiedy mieszkaliśmy razem i czasem gdzieś szliśmy, zawsze wynajdował najciemniejszy kąt w barze i pił piwo, a jednocześnie przyglądał się dziewczynom i wyglądał bardzo tajemniczo. Wydawał mi się wtedy taki podniecający. - Ale przecież czymś musiał się zajmować - nie dawał za wygraną Johansson. Ta rozmowa zaczęła go naprawdę wciągać. Prawdziwy członek społeczności homoerotycznej - John był zainteresowany wyłącznie samym sobą. Myślę, że nawet kobiety go nie interesowały, i to mimo tych wszystkich zdobyczy, którymi tak się chwalił. Mam wrażenie, że to rodzinne. Jego wuj też nie interesował się kobietami. Wszystko, co robił i wszystko, o czym opowiadał, wiązało się zawsze z mężczyznami. W jego słowniku nie było słowa kobieta. A true member of the homoerotic society* - podsumowała Sarah. - No i nienawidził pedałów. - Czy John miał jakichś przyjaciół? - Mnóstwo - potwierdziła Sarah z uśmiechem. - A jak pan myślał? - John żył w swoim własnym, małym świecie, The Johns World, a w nim nie było miejsca na przyjaciół. Jego świat zamieszkiwali mali i wielcy przestępcy, szpiedzy i terroryści, a ponieważ siebie zaliczał do nielicznych „białych rycerzy”, jacy pozostali jeszcze na tym świecie, swoje życie uważał za misję. - Chodziło mu o to, żeby ich wszystkich znaleźć i posłać za kraty. Właśnie na tym polega życie takich ludzi jak John. Bardzo mu imponowali tacy mężczyźni jak pan: wielcy, silni gliniarze. Gdyby go pan poznał, jestem przekonana, że w ciągu pięciu minut kopnąłby go pan w tyłek. Aha, to taki z niego ptaszek, pomyślał Johansson. Był policjantem przez całe swoje dorosłe życie, ale jeszcze nikogo nie kopnął w tyłek, bo w czasach, gdy pracował z Jarnebringiem, to właśnie on robił za nich obu takie rzeczy. - Jestem przekonana, że właśnie dlatego został dziennikarzem - stwierdziła na koniec Sarah. John pracował jako dziennikarz kilka lat, w tym dwa na etacie, jako reporter lokalnej telewizji. - Sprawiał tak dobre wrażenie, że nikt nie słuchał, co mówi. Ale potem doszły do głosu jego ambicje. Przeniósł się do naszej największej lokalnej gazety i zaczął pracować jako dziennikarz śledczy. To właśnie wtedy wybuchła ta afera. Sarah stwierdziła, że chodziło o restaurację, w której właśnie siedzą i jedzą kolację. To, że sprawa skończyła się właśnie tak, John zawdzięczał nie sobie, tylko swojemu wujowi, pułkownikowi. Właściciele lokalu to wietnamska rodzina, która uciekła ze swojego kraju na łodziach pod koniec lat siedemdziesiątych. Szybko odnieśli sukces finansowy, a dzisiaj są właścicielami kilkunastu interesów w Albany i w okolicy. Mają restauracje, pralnie,
małe sklepiki, a także sklep z materiałami budowlanymi i jeden dość duży motel. Na początku lat osiemdziesiątych otworzyli tę właśnie restaurację. Znajduje się o rzut kamieniem od domu pułkownika. I właśnie wtedy pułkownik całkiem oszalał. Wietnamczycy byli przecież wrogami, a to znaczy, że są hołotą. „Żadni z nich wojownicy. To zwykli gangsterzy, który potrafią atakować tylko od tyłu”. Twierdził też, że dwieście tysięcy Wietnamczyków, którzy uciekli do USA, to komunistyczni agenci albo zwykli dezerterzy, których należałoby rozstrzelać na miejscu. Na początku chodził po ludziach i nawoływał do sprzeciwu, ale zainteresowanie jego teoriami było marne. Natomiast w restauracji gości stale przybywało. Pułkownik twierdził, że sytuacja zrobiła się nadzwyczaj poważna, i w końcu zdołał pozyskać do współpracy siostrzeńca. - Niestety nie było to zbyt trudne - powiedziała z westchnieniem Sarah. - W każdym razie Johnowi udało się przekonać swoj ą gazetę do opublikowania serii artykułów, w których dowodził, że zagraża nam wietnamska mafia. Po dwóch tekstach gazeta zrezygnowała z dalszych publikacji, a żeby streścić całą tę historię, dodam, że redakcja musiała wypłacić Wietnamczykom wysokie odszkodowanie. Natomiast Johna wywalono z pracy. - Czy John napisał coś, co było prawdą? - Nie sądzę - odparła Sarah. - Była to typowa dla niego historia szpiegowska. Na deser zamówili owoce, ale gdy Sarah poprosiła jeszcze o zieloną herbatę, Johanssonem zaczęły targać wątpliwości. - Czy sądzi pani, że w takim miejscu mogą mieć kawę? - spytał ściszonym głosem. - Na pewno. Wietnamczycy nie są głupcami. Na pańskim miejscu zamówiłabym podwójne espresso. Ona jest naprawdę urocza, pomyślał Johansson. Choć na mój gust trochę za mądra. Kiedy wracali do domu, za kierownicą volvo zasiadł Johansson. Wprawdzie wypił dwa piwa, ale ponieważ spędzili w restauracji prawie trzy godziny, a w Szwecji nigdy nie miałby takiej okazji, przyznał sobie taryfę ulgową. Kiedy przyjechali do domu, usiedli jeszcze na chwilę w salonie, żeby porozmawiać. Sarah spytała go, czy chce się czegoś napić, na przykład wina, ale Johansson podziękował. Sam nie wiedział, dlaczego odmówił. Po prostu to zrobił. Więc po chwili stało się to, co się musiało stać: zabrakło im tematu do rozmowy. Sarah zaprowadziła go do jego pokoju, życzyła mu dobrej nocy, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek, a jednocześnie uśmiechnęła się i skinęła głową. I na tym się skończyło. Johansson umył zęby, założył swoje nowe amerykańskie spodenki i położył się do łóżka. Było duże, twarde i odpowiadało jego potrzebom. Pięć minut później spał. Na prawym boku, z ręką pod poduszką. Jak zawsze, jak w domu.
Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm w listopadzie Od pewnego czasu Berg był coraz bardziej pewny siebie. Wprawdzie historia z Krassnerem nie wróżyła niczego dobrego, ale jak na razie nie wynika z niej nic, co mogłoby budzić niepokój. Informacje, które otrzymał od Waltina, wskazują raczej na coś przeciwnego. Facet prawdopodobnie nadużywał narkotyków, a biorąc pod uwagę ilość, jaką zakupił, wydaje się całkiem możliwe, że policjant i prokurator prowadzący tę sprawę przedstawią go jako cynicznego dealera narkotyków, a nie tylko studenta, który je brał. To na wypadek gdyby się okazało, że Krassner wszedł w posiadanie jakiej ś tajemnicy, która mogłaby przeniknąć do środków masowego przekazu. W takich sytuacjach nie chodzi tak naprawdę o to, czy to, co ktoś mówi, jest prawdą, czy kłamstwem, tylko raczej o to, kto to mówi. Waltin i jego ludzie twierdzą, że jest jeszcze coś, co może dowodzić, że Krassner nie był przy zdrowych zmysłach. Spięty, podejrzliwy typ, niemal paranoik. Gdyby się okazało, że jego wuj zdążył się wygadać i opowiedział mu o czymś, co mogłoby mieć fatalne konsekwencje dla Berga i interesów, których ma pilnować, będzie to miało duże znaczenie. Bo jeśli ktoś jest takim człowiekiem, nie może uchodzić za osobę obiektywną. Co by to mogło być?, zastanawiał się Berg. Na przykład szwedzka służba bezpieczeństwa. Niezależnie od tego, czy chodzi o wersje publikowane oficjalnie, czy też o stan faktyczny, wuj Krassnera ustąpił ze służby ponad trzydzieści lat temu. Poza tym już nie żyje, więc Krassner nie może liczyć na żadne wsparcie swego źródła. Trzeba uważać, żeby upiorów nie szukać tam, gdzie ich nie ma, postanowił Berg i od razu zaczął postrzegać całą sytuację w jaśniejszych barwach. W najlepszym wypadku cała ta historia obróci się na korzyść Berga i tego, co robi. I tak przyczyniła się do normalizacji jego stosunków z pełnomocnikiem premiera, a to już coś. I nie ma się co przejmować tym, że stało się tak tylko dlatego, że w obecnej sytuacji to pełnomocnik bardziej potrzebuje Berga niż on jego. Dzięki temu Berg mógł przejąć inicjatywę, przejść do ofensywy i spróbować odzyskać utracony teren. Bardzo na to liczył. Przed pierwszym, listopadowym spotkaniem postanowił, że omówi tylko dwie sprawy. Starannie je wybrał. Osobiście. Nie udało mu się niestety uniknąć krótkiego wstępu na temat ogólnej sytuacji. Najpierw zajął się bieżącą inwigilacją antydemokratycznych elementów w strukturach policji i wojska. „Nie posuwamy się zbyt szybko, i sam to muszę przyznać, ale wciąż idziemy naprzód”, oznajmił Berg i potwierdził swoje słowa zdecydowanym skinieniem. Nikt z obecnych na zebraniu nie stawiał pytań ani nie wnosił zastrzeżeń. Przeszedł więc do sprawy Jugosłowian - „sytuacja się uspokoiła, takie odnosimy wrażenie” - a zakończył stałą już mantrą na temat Kurdów. Dopiero wtedy minister się ożywił i dyskusja zaczęła zbaczać na niewłaściwe tory, chociaż Berg starał się temu zapobiec. - Chciałbym zapytać o Kudo - powiedział minister. - Co u niego słychać? Już dawno nic nam pan o nim nie opowiadał. Dzięki ci, Panie Boże, za to pytanie, pomyślał Berg z niewzruszoną miną.
- Sprawa toczy się rutynowo - odparł. - Kazałem im się bliżej zapoznać z trudnymi aspektami etnicznymi dotyczącymi… hm, spraw komunikowania się, jeśli mogę to tak ująć. To znaczy maj ą zbadać, jak tamci przekazuj ą sobie tajne informacje i jak się ze sobą porozumiewaj ą. Często mamy kłopoty z tłumaczeniem tego na szwedzki. - No właśnie, byłoby ciekawie kiedyś się z nimi spotkać… z Kudo i jego najbliższym współpracownikiem… jak on się tam - Bulling - wtrącił szybko Berg, bo minister zaczął go już męczyć. - No właśnie, Bulling - odparł minister z promienną miną. - To chyba niemieckie nazwisko? Albo przybrane - dodał z lekkim westchnieniem pełnomocnik. byling - po szwedzku gliniarz (przyp. tłum.) - Prawie jak Byling* - powiedział zadowolony z siebie minister. - To bardzo pomysłowe, że tak powiem, a nawet bezczelne. - Bulling to rzeczywiście dość śmiały facet - powiedział pełnomocnik. Spoglądał na ministra spod prawie zamkniętych powiek. - Nie chcę nadużywać pewnych słów, ale twierdzę, że Bullinga powinno się uznać za najbezczelniejszego i najodważniejszego policjanta. - Tak uważasz - odparł minister i pochylił się, żeby lepiej słyszeć. - Czy masz coś konkretnego na myśli? - Tak, ale niech to zostanie między nami - stwierdził pełnomocnik z pewnym wahaniem. To właśnie Bulling przed kilku laty w Solnia uratował dzieciaki z płonącego przedszkola. - Jeśli mógłbyś opowiedzieć nam o tym coś więcej… - powiedział minister, a na jego czole pojawiła się zmarszczka. - Nie za dobrze to pamiętam. - Całe przedszkole płonęło jak stóg siana, a Bulling wpadł do środka i wyniósł wszystkie dzieci. Wchodził tam czternaście razy, pod każdą pachą wynosił po jednym dziecku. W sumie uratował ich koło trzydziestu, jeśli dobrze liczę, ale gdyby nie miał na sobie ognioodpornych majtek, to nawet on niewiele by poradził. - Żartujesz sobie ze mnie - powiedział minister obrażonym tonem. - Dlaczego tak uważasz? - spytał pełnomocnik i spojrzał na ministra, jak gdyby był jakimś ciekawym przedmiotem, a nie człowiekiem z krwi i kości. W końcu Bergowi udało się przejść do rzeczy. Bardzo dokładnie się przygotował do tego wystąpienia. Najpierw kazał sporządzić listę osób, które z różnych względów mogą stanowić zagrożenie dla premiera i jego najbliższego otoczenia. Wybierał tych ludzi bardzo ostrożnie i wpisał na listę tylko tych, których według jego współpracowników należy „brać na poważnie”. Wszystkich, którzy przesiadywali u sąsiada, pili alkohol i widząc w telewizji premiera, przeklinali i mówili, że „osobiście odstrzelą głowę temu gnojkowi”, pominął. Nawet jeśli pracowali w Obronie Cywilnej i mieli w szafie karabin AK4 lub chodzili na polowania albo brali udział w turniejach strzeleckich. Przy okazji okazało się, że wielu z nich to robi. Tak wielu, że istnieją podstawy, by podejrzewać, iż tego rodzaju zachowania w poważnym stopniu tworzą ich profil osobowy.
Ciekawą grupę stanowili także wspomniani sąsiedzi i inne osoby z najbliższego otoczenia tych, którzy znaleźli się na liście, ponieważ policja, a nawet służba bezpieczeństwa codziennie otrzymywały mniej lub bardziej anonimowe informacje o zwykłych, szanowanych szwedzkich obywatelach, którzy „w nieformalnych wypowiedziach obiecywali zabić premiera”. Ale Berg postanowił pominąć wszystkich takich „pijaczków, narwańców i gaduły”, bo w sprawach, które prowadził, natykał się na nich codziennie, i to na skalę masową. Na liście pozostały ostatecznie dwadzieścia trzy nazwiska. O tych ludziach można było powiedzieć, że są w stanie przejść od słów do czynów albo że są Berga największą troską, bo o swoich zamiarach i życzeniach nie mówią zbyt wiele. Jako materiał socjologiczny tworzyli interesującą grupę, ponieważ stanowili odbicie całego społeczeństwa. Znalazł się wśród nich na przykład hrabia z Sodermanlandu, posiadacz zamku, rozległych ziem i lasów. Wprawdzie niewiele mówił, ale za to dysponował dużymi zasobami finansowymi i osobowymi. Poza tym jego życiorys nie wróżył nic dobrego. Miał skłonność do używania przemocy, lubił ryzyko i miał uzdolnienia praktyczne. W Budynku B przy ulicy Polhemsgatan, gdzie Berg spędzał większość czasu, hrabia występował pod nazwiskiem Anckarstrom. Któregoś razu Berg osobiście musiał interweniować w bardzo delikatnej sprawie. Kiedy się dowiedział, że premier przyjął zaproszenie na kolację, na którą zaproszono także hrabiego, od razu skontaktował się z kancelarią premiera. Premier w ostatniej chwili znalazł wymówkę, aby zrezygnować z udziału w kolacji, a Berg uniknął bólu głowy i niepotrzebnych wydatków na zabezpieczenie spotkania swoimi ludźmi. Na liście znalazło się także nazwisko szwedzkiego miliardera mieszkającego w Londynie. W Szwecji groził mu proces. Władze oskarżyły go o nadużycia podatkowe na sumę setek milionów koron. Od kiedy osiadł w Londynie, zaczął przeznaczać duże kwoty na wspieranie różnych kampanii przeciwko rządowi socjaldemokratów, zwłaszcza przeciwko samemu premierowi. Jedząc kolacj ę w londyńskim West India Club, ogłosił także swoje dalekosiężne ambicje i obiecał dziesięć milionów koron każdemu, kto sprawi, „że Gustawa III naszych czasów spotka zasłużony koniec”. Informator Berga, który był obecny na tej kolacji i pracował kiedyś w instytucji zajmuj ącej się zapewnianiem ochrony firmom, twierdził, że domniemany podżegacz, który złożył tę propozycję, był w chwili jej wygłaszania zupełnie trzeźwy, poważny i spokojny. „Sprawiał nawet wrażenie rozbawionego, kiedy wypowiadał te słowa”, podsumował swoją relację. Carl Fredrik Pechlin (ur. 8 sierpnia 1720 r., zm. 29 maja 1796 r. w więzieniu w Varbergu) - niemiecki baron von Lowenbach, wojskowy, jeden z czołowych polityków tzw. epoki wolnościowej w Szwecji. Należał do spisku, którego uczestnicy doprowadzili do zamordowania króla Szwecji Gustawa III (przyp. tłum.) Berg nadał mu pseudonim Pechlin*. Interesował się historią i większość z tego, co czytał poza dokumentami służbowymi, dotyczyło historii Szwecji. Uważał, że historia ma w sobie coś uspokajaj ącego, choć bywała mroczna i nie brakowało w niej złych momentów. A jednak oczekiwano od niego, że coś dla niej zrobi. W każdym razie to właśnie obaj wymienieni panowie plus dwaj inni stanowili główny przedmiot jego zainteresowania. Dokładnie połowę osób wymienionych na liście stanowili przestępcy z bogatą kartoteką. Dwaj z nich odsiadywali dożywocie.
Jednym z nich był jugosłowiański terrorysta. A ponieważ przebywał w więzieniu, to nie on, lecz jego otoczenie przyprawiało Berga o ból głowy. Człowiek ów utrzymywał regularne kontakty z przynajmniej trzema swoimi rodakami. Chociaż każdy z nich był zawodowym przestępcą, poruszali się swobodnie po całej Szwecji. Trudno ich było obserwować, bo zachowywali dużą ostrożność, używali trudnego j ęzyka, a ich zachowanie i dobór towarzystwa przypominały zwyczaje mafii. Drugim był pewien szwedzki dogmatyk, żywiący głęboką i nieprzejednaną nienawiść do szwedzkich władz, a zwłaszcza do organów sprawiedliwości. Nie był to jednak zwykły dogmatyk. Miał także zdolności techniczne, a w okresie, kiedy czynnie działał, skonstruował kilka bomb. Zadziałały tak dobrze, że skazano go na dożywocie za morderstwo. Wiele osób o podobnych poglądach i nastawieniu uważało go za swojego przywódcę duchowego i wzór do naśladowania, a ponieważ wszyscy jego sponsorzy nadal byli na wolności, mężczyzna ten tkwił w świadomości Berga jak bolesny cierń. W ostatnim czasie zaczął nawet wykazywać niewróżące nic dobrego zainteresowanie osobą premiera i przynajmniej dwoma innymi członkami jego gabinetu. Pozostałe sześć osób umieszczonych na liście łączyło to, że wszyscy byli mężczyznami i żaden nie był wcześniej karany. Poza tym stanowili barwną mieszankę. Dwaj - biorąc pod uwagę kontekst sprawy - wzbudzali większe zainteresowanie niż pozostali. To prawdziwy koszmar dla organów bezpieczeństwa, mawiał w chwilach zwątpienia Berg. Pierwszy był kiedyś komandosem i podoficerem w szkole w Karlsborgu, gdzie szkoli się komandosów. Dwa lata wcześniej zrezygnował ze służby i zniknął jak kamień w wodę. Jego dziewczyna zgłosiła to na policji, ale dochodzenie zostało umorzone, kiedy dostała widokówkę z Turcji: jej były chłopak w kilku słowach napisał, że nie chce już z nią być, podziękował jej za „przynajmniej jeden numerek wart zapamiętania”, a na końcu prosił, aby nie kłopotała jego sprawami policji, bo „ma się świetnie” i „nie zamierza wracać w kamasze”. Dziewczyna pokazała widokówkę policji, a ta zadała jej kilka rutynowych pytań, przeprowadziła ekspertyzę charakteru pisma i sprawę umorzyła. Nigdy nie udało się ustalić, na czym polegał ów „numerek wart zapamiętania”, ale według plotek były chłopak dziewczyny przynajmniej raz w życiu wykonał skok ze spadochronem. Rok później zjawił się w Szwecji i został poddany obserwacji w ramach dużej akcji polegającej na inwigilacji pewnej skrajnie lewicowej szwedzkiej organizacji. Zauważono go całkiem przypadkowo. Agent służby bezpieczeństwa, który uczestniczył w tej akcji, rozpoznał go tylko dlatego, że człowiek ów był kiedyś jego przełożonym, gdy odbywał służbę wojskową w Karlsborgu. Ocenił też, że gdyby miał wskazać jakiegoś swego nieprzyjaciela, człowiek ten znalazłby się na jego liście na samym końcu. Ale jego przeszłość, sytuacja i ocena jego osoby sporządzona przez agenta sprawiły, że sekcja rozpoznania służby bezpieczeństwa szybko się nim zainteresowała. - Przecież ten facet mógłby załatwić całą tę sekcj ę gołymi rękami - stwierdził z wściekłością komisarz, gdy materiały z obserwacji trafiły na jego biurko. A ponieważ ani komisarz, ani jego kolega z wywiadu wojskowego nie wysyłali byłego komandosa między lewicowych radykałów w charakterze wtyczki - już sam taki pomysł brzmiał niedorzecznie - uznali, że jest on właściwym człowiekiem na niewłaściwym miejscu. Jeśli zaś chodzi o lewackich radykałów… no cóż, noszą okulary o szkłach grubych jak dno butelki, chętnie paraduj ą w roboczych bluzach i spodniach, jakie noszą
stolarze, co ułatwia zarówno ich identyfikacj ę, jak i obserwacj ę. Ale dopóki dłonie maj ą równie delikatne jak zwykli urzędnicy siedziący w biurach, a ramiona tak słabe jak kobiety zatrudnione w sekcji wywiadowczej, mogą sobie spokojnie wykrzykiwać swoje hasła: o tym, że klasa robotnicza, którą rzekomo reprezentuj ą, obali kiedyś siłą panuj ący porządek. To prawda: dopóki nie zaczną kraść samochodów, konstruować bomb albo rozbijać nosów policjantom, można ich zostawić w spokoju. Natomiast były komandos to już zupełnie inna sprawa. Niestety poszukiwania zakończyły się niepowodzeniem. Były komandos przepadł bez śladu, a ponieważ potrafił przestrzelić monetę pięciokoronową z odległości pięciuset metrów, komisarz choleryk zdecydował, że nadszedł czas na inne metody. - Nie jest to człowiek, którego zaprasza się do domu na herbatę, więc uważam, że powinniśmy się skontaktować z Niemcami - powiedział komisarz, który był człowiekiem wykształconym, a do tego łagodnym, chociaż pełnił funkcję zastępcy komendanta policji. Niemcy odezwali się pół roku później. Przysłali zdjęcie z monitoringu, które według ich własnych analityków „z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością” przedstawiało byłego komandosa. Zostało zrobione przez kamerę ustawioną na parkingu przy banku rolniczym w miejscowości Bad Segeberg, pięćdziesiąt kilometrów od Hamburga. Tamtego dnia w kasie banku znajdowała się kwota równa pięciu milionom szwedzkich koron. Tuż przed zamknięciem do środka wtargnęło trzech zamaskowanych mężczyzn. Zgarnęli wszystkie pieniądze. Byli uzbrojeni w pistolety automatyczne, prawdopodobnie marki Uzi, wyprodukowane w Izraelu. Był to napad „o podłożu czysto terrorystycznym”, stwierdził szef wywiadu landu Schleswig-Holstein. Trzej bandyci zapadli się pod ziemię. Niemcy napisali, że będą wdzięczni, jeśli ich szwedzcy koledzy pomogą im znaleźć szwedzkiego komandosa. Następnego dnia szwedzka służba bezpieczeństwa objęła go specjalnym nadzorem operacyjnym. Akcji nadano kryptonim „Olga”. Kryptonim wybrano nie po to, żeby uśpić czujność obiektu, tylko dlatego, że kiedy uczęszczał do szkoły w Karlsborgu, nazywano go Olgą. Nikt nie zwracał się tak do niego wprost, bo groziłoby to każdemu śmiercią na miejscu. Przezwisko Olga było w pewnym sensie pochlebstwem. W szkole była bowiem tylko jedna osoba twardsza od niego: niejaka Olga. Odpowiadała za zaopatrzenie. Pół roku później operacja „Olga” dobiegła końca. Wywiad wiedział już wystarczaj ąco dużo na temat obiektu, aż do chwili gdy zakończył służbę w wojsku. Po zebraniu wszystkich informacji ustalono tylko tyle, że obiekt „z dużym prawdopodobieństwem, graniczącym z pewnością” obrabował pół roku wcześniej bank w północnych Niemczech i że obecnie powiązany jest z pewnym szwedzkim ugrupowaniem lewackim walczącym o sprawę Palestyny. Niestety obiekt jakby zapadł się pod ziemię. Aż do chwili kiedy dwa miesiące później został uchwycony przez kamerę ustawioną na niewielkim parkingu przed budynkiem kancelarii rządu w Rosenbad. Mimo upływu czasu wyglądał tak samo, był opalony i w świetnej kondycji fizycznej. Operację „Olga” natychmiast wznowiono. Przydzielono jej nowy numer i nowe środki finansowe. Berg objął Rosenbad i jego najważniejszych pracowników uważniejszym nadzorem, a jednocześnie powiadomił o wszystkim osoby odpowiadaj ące w kancelarii
premiera za bezpieczeństwo jej urzędników. Odbył też kilka rozmów z pełnomocnikiem premiera, który - co go zdziwiło - nie wykazał zbyt dużego zainteresowania tą sprawą, ale za to jak zwykle nie szczędził mu sarkastycznych uwag. - Nie wierzę w takich typków jak on - stwierdził, patrząc spod ciężkich, opuszczonych powiek. - Prawie za każdym razem, kiedy ujawniają twarz, okazuje się, że jest nieciekawa. Nie wierzę też w jego powiązania. Pewnie pomyliliście go z kimś innym, a jeśli tak, to nie zdarza się to po raz pierwszy. Jeśli natomiast o pomyłce nie ma mowy, powinniśmy być wdzięczni, że poszedł tam, gdzie powinien pójść. - Gdzie powinien pójść? Nie bardzo rozumiem, co ma pan na myśli. - Nie warto się tym przejmować - odparł pełnomocnik z typowym dla siebie, na wpół szyderczym uśmiechem. - I niech pan nie sądzi, że próbuj ę pana skaptować dla sprawy Palestyny. Chodzi mi tylko o to, że gdyby nasz obiekt poszedł na jakieś polityczne spotkanie, gdzie tacy jak on są mile widziani, na pewno zabrakłoby na nim waszych ludzi, którzy mogliby go tam zobaczyć. Tak ci się wydaje, pomyślał Berg, ale tę uwagę zachował dla siebie. W ciągu dziesięciu lat byłego komandosa poddano obserwacji przy trzech różnych okazjach. Później przepadł. Drugą osobą, która niepokoiła Berga, był właściciel ogrodu warzywnego w miejscowości Finspang w prowincji Óstergótland. Berg otrzymał zgłoszenie w jego sprawie bezpośrednio z komórki rządowej nadzoruj ącej bezpieczeństwo rządu. W normalnych okolicznościach sprawa ta byłaby jedną z wielu, to znaczy ktoś by j ą jedynie zarejestrował, i na tym koniec. Prawie rok wcześniej wspomniany mężczyzna napisał do premiera list z prośbą o pomoc. Po rozwodzie opiekę nad jego sześcioletnim synem powierzono jego byłej żonie. Stało się tak, chociaż jest dziwką, a jej obecny facet alkoholikiem i przestępcą. A przecież on sam kocha swego syna bardziej niż cokolwiek na ziemi. Czy pan premier mógłby interweniować w tej sprawie i zrobić, co należy? Nie, pan premier nie mógł oczywiście nic w tej sprawie zrobić. Mężczyzna otrzymał utrzymany w grzecznym tonie list z odmową, podpisany przez panią pełnomocnik, która zajmowała się takimi sprawami i obudzona w środku nocy potrafiła wyrecytować z pamięci odpowiednie paragrafy. Mężczyzna napisał więc drugi list, ale i tym razem otrzymał taką odpowiedź. W trzecim liście zaostrzył ton. Użył kilku niemiłych sformułowań, a nawet posunął się do gróźb. Potem zaczął wydzwaniać, ale mniej więcej w tym samym czasie, gdy jego sprawa trafiła na biurko Berga, telefony ucichły. Sprawa nabrała już jednak rozpędu i trafiła do odpowiedniej sekcji służby bezpieczeństwa w Norrkoping, gdzie pracy było niewiele, a pieniędzy w kasie sporo. Pan ogrodnik chodził na strzelnicę i był myśliwym. Miał licencj ę na osiem sztuk broni: jeden rewolwer, dwa pistolety, trzy karabiny i dwie dubeltówki. Czternaście dni po tym, jak służba bezpieczeństwa w Norrkoping objęła go nadzorem wywiadowczym, pojawił się na wiecu politycznym w miejscowości Atvidaberg. Głównym mówcą miał być premier. Kiedy spotkanie dobiegło końca, mężczyzna zaczął krążyć wokół parkingu, a gdy premier i jego świta odjechali na kolację do hotelu Frimurare w Linkoping, pojechał za nimi swoim samochodem. Zaparkował niedaleko hotelu. Przez chwilę przechadzał się po ulicy
w tę i z powrotem, aż w końcu wszedł do środka. W tym momencie otoczyła go czteroosobowa obstawa składaj ąca się z funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa z Norrkoping. - Wiemy, czy jest uzbrojony? - spytał przez krótkofalówkę kierujący akcją. - Nie wiemy - odpowiedział jeden z wywiadowców, ten, który stał najbliżej mężczyzny i widział go najlepiej. Jednocześnie wyjął z kabury służbowy pistolet i wsunął go do kieszeni marynarki. - Okej - powiedział kieruj ący akcj ą. - Jeśli przesunie się choćby o metr w stronę sali, w której premier je kolację, macie przystąpić do akcji i zatrzymać go. eternellen - po szwedzku nieśmiertelnik (przyp. tłum.) Nie było to jednak konieczne, bo mężczyzna wyszedł na ulicę, wsiadł do samochodu i odjechał do domu. Następnego dnia na spotkaniu kierownictwa grupy nadano mu pseudonim Eternellen*. Sprawa ogrodnika posuwała się wzorowo, ale on sam wpadał w coraz większe kłopoty. Sprawiał wrażenie, jakby nagle stracił wszelką nadzieję na odzyskanie syna. Nie próbował nawet się z nim skontaktować. Zwolnił swojego pracownika, a działalność gospodarczą ograniczył do minimum. Zredukował też do minimum kontakty z otoczeniem, przestał dzwonić i bywać u znajomych, zaczął się izolować. Wrócił za to do swoich dawnych zainteresowań i zyskał nowe. Nie zwiastowało to nic dobrego. Potrafił całe godziny spędzać na strzelnicy. Leżąc na podwyższeniu, oddawał do ustawionej w odległości trzystu metrów tarczy strzał za strzałem. Posługiwał się przy tym karabinem myśliwskim, na którym zamontował kupiony niedawno celownik. Najnowszy model. Kiedy zaczynał, można było powiedzieć, że jest dobrym strzelcem. Teraz, po latach, dorównywał najlepszym strzelcom wyborowym zatrudnionym w policji. Wczesnym rankiem wychodził z domu w butach i stroju do biegania. Kilka miesięcy wcześniej, żeby obiec teren, na którym trenował, potrzebował kwadransa. Teraz trzy kilometry przebiegał w mniej niż dziewięć minut. Wieczorami podnosił ciężary. Przeniósł ławki i sztangi do cieplarni i przez kilka dni w tygodniu poświęcał na trening po dwie godziny. Był silny, szybki, umiał strzelać - i wszystko to nie wyglądało najlepiej. Poza tym wstąpił do partii socjaldemokratycznej. I na pewno nie zrobił tego ze względu na przekonania, bo w jego życiu nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby go skłonić do podjęcia takiej decyzji. Z drobnych notatek, które poczynił kopiowym ołówkiem na egzemplarzach lokalnej gazety partyjnej, jak również z korespondencji, jaką kierowała do niego lokalna organizacja partyjna (agentom udało się wyłowić to wszystko z kubła na śmieci), wynikało, że najbardziej interesuje go, gdzie i kiedy pojawi się premier. Motyw miał, środków aż nadto. Teraz szukał tylko właściwej okazji. Wniosek taki wyciągnęli nie tylko funkcjonariusze służby bezpieczeństwa w Norrkoping, ale także ich przełożeni ze Sztokholmu. Wystąpienie Berga zrobiło na słuchaczach spore wrażenie. Minister sprawiedliwości doznał niemal szoku. - Tak, jestem trochę zszokowany i nie będę tego ukrywał. Wolę nawet nie myśleć, że tacy ludzie istniej ą.
Potem wdał się w przydługie rozważania, jak to było za czasów starego króla. Któregoś dnia, gdy był jeszcze małym chłopcem, poszedł z ojcem do sklepu z akcesoriami do jazdy konnej, żeby odebrać nowe buty uszyte dla ojca, gdy nagle do sklepu wszedł król. Wszedł i uprzejmie skinął głową wszystkim klientom. - Chodził po mieście zupełnie sam, towarzyszył mu tylko osobisty adiutant, bo królowi nie wypadało płacić osobiście. Chodził po Sztokholmie bez obstawy i nikomu nawet by do głowy nie przyszło, żeby powiedzieć coś niestosownego - zakończył minister, potrząsaj ąc z troską głową. Nawet szef departamentu prawnego zabrał głos. Kiedy Berg - nie wymieniając nazwiska opowiadał o hrabim z Sodermanlandu, szef departamentu prawnego otworzył nagle usta ze zdziwienia. Po raz pierwszy wypowiedział się w sprawie wykraczaj ącej poza kwestie prawne. Tym razem jako osoba, która zarówno po mieczu, jak i po kądzieli mogła się legitymować szlacheckim pochodzeniem. - Muszę się z przykrością przyznać, że to mój krewny - stwierdził suchym głosem. Oczywiście wżenił się w naszą rodzinę - dodał szybko, widząc zadowolenie na twarzy pełnomocnika. Pełnomocnik powiedział coś, czego Berg nie spodziewał się od niego usłyszeć. - Ilu ludzi pan potrzebuje, żeby objąć te osoby pełnym nadzorem? - Pełnym nadzorem? - powtórzył Berg, jakby się chciał upewnić, że ten, kto pytanie zadał, rozumie jego treść. - Tak, pełnym nadzorem. Mam na myśli dwadzieścia dwie grupy obserwacyjne - odparł pełnomocnik i potwierdził to skinieniem. - Możemy o tym zapomnieć - stwierdził Berg. - Aż tylu ludzi nie mamy. Poza tym mają nie tylko to do roboty i panowie na pewno zdaj ą sobie z tego sprawę. Po co on o to pyta?, zastanawiał się Berg. Przecież dobrze wie, jakimi środkami dysponuj ę, liczyć też umie. Pełnomocnik zgodził się z nim. - Jeszcze jedna sprawa - powiedział. - Ile osób wchodzi jeszcze w rachubę? Oprócz tych, którzy znajduj ą się na liście i o których już wiemy? - Setki - odparł Berg. - Na pewno setki. Nie pyta, żeby się dowiedzieć, tylko żeby tamci to usłyszeli, pomyślał Berg. Po co to robi? Potem zreferował jeszcze to, co kazał sprawdzić szefowi ochrony premiera, a potem przeszedł do sedna. - Kazałem sporządzić pewne zestawienie - powiedział. - Na temat ochrony premiera w ciągu ostatnich trzydziestu dób przed naszym dzisiejszym spotkaniem. Z owych trzydziestu dób w podróżach po kraju i za granicę premier spędził siedemnaście. Gdyby zależało to od Berga, najchętniej wysłałby premiera na jak najdłużej poza Szwecję. W kraju szef rządu zawsze był pod ochroną BOR-u,
często uzupełnianego ochroniarzami z biura operacyjnego. Do tego dochodziły lokalne siły policyjne. O wiele lepiej wyglądało to za granicą, bo władze innych kraj ów miały w tym względzie zupełnie inne doświadczenia, a środki bezpieczeństwa w porównaniu z tymi, którymi dysponował Berg, przybierały rozmiary wprost gigantyczne. Najgorzej sytuacja wyglądała wtedy, gdy premier był w biurze albo w domu. - W ciągu tych trzynastu dób jego nocną ochronę stanowił jeden ochroniarz z firmy ochroniarskiej. Ustawialiśmy go przed wejściem do budynku. W ciągu tego czasu przynajmniej raz - może kilka razy - przebywał poza Rosenbad albo poza swoim mieszkaniem bez żadnej ochrony. W sumie mówimy o dwudziestu sytuacjach, gdy poruszał się bez obstawy przez od piętnastu minut do kilku godzin. Szedł piechotą do domu i z domu, do restauracji albo na zakupy do miasta. Tak to wygląda - zakończył Berg i dla podkreślenia powagi sytuacji skinął głową. - Ależ panie Berg! - powiedział pełnomocnik. - Nie kazałem go śledzić i chcę to wyraźnie podkreślić - stwierdził Berg. - Mogłem się posłużyć innymi środkami, i zrobiłem to tylko w jednym celu. Za bezpieczeństwo premiera odpowiadam ja i moi ludzie. Należy on do grupy sześciu najważniejszych osób w państwie, którym przysługuje najściślejsza ochrona. Wiecie już panowie, dlaczego tak jest, a resztę możecie sobie sami dopowiedzieć. - Porozmawiam z nim - powiedział pełnomocnik, ale tym razem w jego głosie nie było słychać ironii, braku zainteresowania ani nawet zmęczenia. - Ale na pańskim miejscu nie spodziewałbym się zbyt wiele. Premier jest, jaki jest, choć to mój szef. - Ja też z nim porozmawiam - stwierdził minister sprawiedliwości. - Na pewno to zrobię. - Możesz mu wyjaśnić, że już nie jest tak jak w czasach starego króla - powiedział pełnomocnik spod przymkniętych powiek, a w jego głosie znowu dała się słyszeć dawna, znana Bergowi nuta. &
Waltin planował włamanie od czternastu dni. Nie będzie to pierwsze włamanie w jego życiu. Pierwszy raz włamał się do kogoś, gdy miał piętnaście lat i chodził jeszcze do szkoły podstawowej. Ale, podobnie jak i teraz, nie zamierzał nic ukraść. Chciał się po prostu rozejrzeć. Włamał się do mieszkania szkolnego kolegi, który razem z rodzicami wyjechał na tydzień na ferie zimowe. Nie było to zbyt trudne. Już wcześniej załatwił sobie klucze do ich mieszkania, a poza tym kilka razy był u niego w domu i orientował się w rozkładzie pokoi. Tak naprawdę interesował się mamą kolegi. Drobną, szczupłą kobietą z klasą, która zupełnie nie przypominała swojego przypominaj ącego prosiaka syna. Dla Waltina było to fantastyczne przeżycie. Długo chodził po dużym, ciemnym mieszkaniu. Na rękach miał gumowe rękawiczki. Wziął też ze sobą niewielką latarkę, przypominającą długopis. Kupił ją w sklepie dla majsterkowiczów. Prawie cały czas miał silną erekcj ę. Mieszkanie przeszukiwał systematycznie i nie zostawił żadnych śladów. W sypialni rodziców, w albumie ze zdjęciami, znalazł wreszcie to, czego szukał: fotografię matki kolegi. Stała na nim zupełnie naga i uśmiechała się bezwstydnie do obiektywu. Waltin domyślił się, że zdjęcie zrobiono w domku letniskowym na jednej z wysepek koło Sztokholmu, bo też tam kiedyś był. Oglądał zdjęcie, ale był coraz bardziej rozczarowany. Kobieta trzymała za rękę jego kolegę.
Już przed dziesięciu laty wyglądał jak mały prosiak. A poza tym miała o wiele większy biust, niż mu się wydawało. Przynajmniej wtedy. Mimo to początkowo zamierzał zabrać zdjęcie, żeby później wyciąć z niego kolegę prosiaka, a resztę skopiować i wysłać do niej anonimowo, dołączając kilka zręcznie sformułowanych zdań, że ma inne zdjęcia, w jeszcze bardziej wstydliwych ujęciach, więc może by się spotkali… Ale jej zbyt duże białe piersi zniechęciły go do tego pomysłu, więc zostawił zdjęcie w albumie. Potem zaczął się onanizować, a gdy to robił, starał się zakrywać palcami lewej ręki swojego kolegę i piersi jego mamy. Przyniosło mu to ulgę, a gdy skończył, rozsmarował spermę na biuście i na koledze. Kiedy wychodził, zabrał ze sobą kilka złotych drobiazgów i kilka butelek świetnego francuskiego wina. Drobiazgi zastawił i dostał za nie sporo pieniędzy. Wino wypił sam, w swoim pokoju, podczas gdy jego mamuśka jak zwykle umierała za ścianą. Poza tym wszystko wskazywało na to, że sprawił się jak należy. Rodzice kolegi chyba nawet nie zauważyli, że w ich domu ktoś był. Prosiak zachowywał się w szkole tak samo jak zawsze, a przecież gdyby rodzice zauważyli włamanie, jeszcze przed przerwą śniadaniową wiedziałaby o tym cała szkoła. Ale to było kiedyś. Teraz Waltin dokonywał wyłącznie włamań zgodnych z prawem, a jego kompetencji nie kwestionował nikt, kto go w tym w milczeniu wspierał. Ale tym razem czuł się jakoś nieszczególnie. Po pierwsze: nie miał motywacji. No bo co może znaleźć w pokoju kogoś takiego jak Krassner? Gdyby chodziło o zakład, nie postawiłby na tego wariata nawet jednej korony. Po drugie: zadanie nie było łatwe. System alarmowy, czujniki i kamery monitoruj ące teren to pewien problem. Niech sobie będą jak najbardziej wymyślne, bo dzięki temu sprawa robi się jeszcze bardziej ekscytuj ąca. Ale siedmiu studentów na piętrze to coś zupełnie innego. To przez nich zadanie jest takie trudne. Musiał więc jakoś się ich pozbyć, sprawić, żeby na piętrze zrobiło się pusto. Murzynem zajmie się Jeanette, chociaż wcale mu się to nie podoba. Nie miał jednak lepszego pomysłu. Dwaj studenci zamierzali wyjechać na weekend do rodziców, a jeden do dziewczyny. Dwaj postanowili zostać i zanim wyszli na miasto, zastanawiali się, co robić wieczorem. A ponieważ Jeanette załatwiła dla nich bilety na koncert, których oni sami nie potrafili zdobyć, ich także Waltin miał mieć z głowy. Pozostało więc już tylko jedno zmartwienie: Krassner. W końcu wpadł na pomysł: w rozwiązaniu tego problemu pomoże mu Forselius. Przecież cała ta sprawa wzięła się z jego fantazji. Na początku Forselius bronił się przed pomysłami tego -jak o nim mówił - upartego osła Waltina. - Słyszę, co pan mówi - powiedział cierpko, kiedy Waltin wyjaśnił mu, o co chodzi. Słyszę, co pan mówi. - Jest pan jedyną osobą, której mogę zaufać. Krassner na pewno utrzymuje jakieś kontakty z dziennikarzami, ale wolałbym nie podejmować takiego ryzyka. A wtedy musiałbym zrezygnować. - Miło mi to słyszeć - powiedział Forselius, a w jego głosie Waltin usłyszał nutkę świeżości. - Taką hołotę należałoby po prostu rozstrzeliwać.
Pewnie, że tak, pomyślał Waltin. Fine with me, ale co innego możemy zrobić? - Czy nie mógłby go pan zaprosić do siebie i opowiedzieć trochę o wojennych przeżyciach, swoich i jego wuja? - Komuś takiemu jak on? - żachnął się Forselius. - Nie sądzi pan, że wystarczy nam to, co już mamy? Nieważne, pomyślał Waltin, choć nie miał pojęcia, co Forselius miał na myśli. - Nie chodzi mi oczywiście o prawdziwe wspomnienia - wyjaśnił z udawanym przerażeniem. - Boże uchowaj. Chodzi mi o to, że gdyby się pan zgodził, moglibyśmy wymyślić jakąś ciekawą historię. Chyba pan rozumie, co mam na myśli. - Myśli pan o latach, gdy byłem profesorem Forseliusem, który trzymał lustra? - spytał Forselius, sięgając po kieliszek z koniakiem. - To były inne czasy. Jakie lustra? O czym on bredzi? Skąd ten nagły przypływ dobrego humoru, zastanawiał się Waltin. - Oczywiście, oczywiście. - Forselius pociągnął spory łyk alkoholu. - Ale jak, do cholery, mam tu zaprosić tego łobuza, skoro nie mam jego numeru? - Możemy napisać list - odparł Waltin. Napisali więc list. Forselius zaprosił Krassnera do siebie na dziewiętnastą, w piątek 22 listopada. Informował go, że przejrzał niektóre dokumenty i znalazł parę rzeczy, które mogłyby mu się przydać do pracy, choć wolałby je oddać jego wujowi, gdyby jeszcze żył. Jeśli jednak Krassner jest tymi dokumentami zainteresowany, to… - To możemy mieć nadziej ę, że ten łobuz odpowie nam na list - powiedział Forselius. - Na pewno to zrobi - odparł Waltin ciepłym głosem. - A jeśli nie, to znajdzie pan jakieś inne rozwiązanie - dodał chytrze Forselius. - Jakoś to załatwimy - potwierdził Waltin i podniósł się z krzesła. - Miałem podobne przejścia z pewnym Polakiem. Tuż po wojnie. Też nie mieliśmy zbyt dużo czasu, a rzecz była cholernie ważna. - No proszę - powiedział Waltin. - I co było dalej? - Teraz też tak może być - stwierdził Forselius, potrząsając głową. - To było tuż po wojnie i graliśmy wtedy według innych reguł. Ale jego też się pozbyliśmy. Udało się - zakończył Forselius z głośnym westchnieniem. Ciekawe, czy go po prostu zabili, zastanawiał się Waltin już na ulicy. Jeśli tak, to zastosowali bardzo praktyczne rozwiązanie. Ale czasy się zmieniły, trzeba się zdecydować na inne. Ku jego zdumieniu Berg zgodził się na wszystko. Jeszcze bardziej zdziwiło go to, że wydawał się tą sprawą zupełnie niezainteresowany. - No cóż, jeśli nie ma innego wyjścia… - powiedział - proponuję, żeby zajął się tym ktoś inny z naszych. - Dobrze. Pomyślałem sobie, że go zatrzymamy, a potem ludzie z wydziału narkotykowego zrobią resztę. Mam tam znajomego, który może się tym zająć.
Potem Waltin rozmawiał z Goranssonem i Martinssonem. Żadnego sprzeciwu, obaj zgodzili się zrobić to, o co ich poprosił, to znaczy stanąć na czatach przed akademikiem Krassnera. Jeśli w piątek wieczorem wyjdzie przed dziewiętnastą, maj ą ruszyć za nim i obserwować go, aż dotrze do Forseliusa. Będą go pilnować, a gdyby coś poszło nie tak, natychmiast maj ą o meldować. Kiedy będzie już po wszystkim i Krassner ruszy do domu, mogą się odmeldować. Jeśli nie zejdzie, mają pójść do jego pokoju i zatrzymać go, a potem zawieźć na policję na Kungsholmen i wsadzić do aresztu pod jakimś zarzutem związanym z narkotykami. Jak najmniej papierkowej roboty. Potem mogą go oddać ludziom z wydziału narkotykowego. Nie muszą się też troszczyć o przeszukanie mieszkania. Tym zajmą się inni. - Czy wszystko jasne? - spytał Waltin. - Jasne - odparł Martinsson i za plecami Waltina dyskretnie napiął do lustra jeden z bicepsów. Goransson tylko skinął głową, ale on tkwił w tym zawodzie o wiele dłużej od Martinssona. Żebym tylko nie zapomniał zabrać listu Forseliusa, pomyślał Waltin. Wprawdzie Waltin nie wyjawił Jeanette wszystkiego, ale ponieważ miała już dwadzieścia siedem lat i nie była głupia, resztę mogła sobie sama dopowiedzieć. Domyśliła się, że chodzi o przeszukanie mieszkania. Jedną z tych operacji, o których nie za dużo się mówi. Potem jednak przestała o tym myśleć. Miała na głowie inne sprawy. Uznała, że są ważniejsze i że to im powinna poświęcić więcej uwagi. Załatwienie biletów na piątkowy koncert było najmniejszym problemem, więc szybko się z tym uporała. Wprawdzie zdobył je Waltin, ale to ona wpadła na ten pomysł. Tamtego dnia siedziała z Danielem w kuchni. Coś razem jedli, gdy zjawili się Tobbe i Patrik. Postanowili dotrzymać im towarzystwa. Znali się jeszcze z czasów liceum, razem grali w zespole muzycznym, a później zamieszkali w tym samym akademiku. Widać było, że są w kiepskich humorach, bo chociaż kilka godzin stali w kolejce, nie udało im się zdobyć biletów na koncert zespołu. Miał się odbyć w następny piątek. Jeanette nigdy wcześniej o nim nie słyszała, ale natychmiast postanowiła wykorzystać okazj ę. - Mogę wam te bilety załatwić - powiedziała. - Zapomnij - odparł Tobbe. Potrząsnął głową i pociągnął kilka łyków piwa z butelki. - Mogłabyś? - spytał Patrik niepewnie. - Mój były chłopak pracuje w wytwórni płytowej - skłamała Jeanette. - Zawsze załatwia mi bilety. O wiele większy problem stanowił sam Krassner. Pewnego dnia, kiedy siedziała w tej samej kuchni i czytała podręcznik, wszedł nagle do kuchni i usiadł naprzeciwko niej. I chociaż się do niej uśmiechnął, od razu się domyśliła, że nie będzie to zbyt przyjemna rozmowa. - Co czytasz? - spytał Krassner i złapał za okładkę jej książki.
- Podręcznik o przestępczości - odparła Jeanette najlepszym szkolnym angielskim. Starała się zachowywać tak, jakby jego natrętność niezbyt jej przeszkadzała. - Kryminologia to obowiązkowy przedmiot w szkołach dla policjantów - powiedział Krassner, i było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Uważaj nie niego, pomyślała Jeanette. Zrobiła minę ledwie siedemnastoletniego niewiniątka. - Być może - odparła. - Ten przedmiot wykładają też na uniwersytecie w Sztokholmie. Jestem na drugim roku. Krassner zaśmiał się szyderczo, jakby chciał pokazać, że i tak wie lepiej i że nie da się oszukać komuś takiemu jak ona. - Przeważnie przesiadujesz tutaj, w kuchni - zauważył. - Lepiej nam się z Danielem razem uczy tutaj - powiedziała niewinnie. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Krassner potrząsnął głową. Wstał, zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na nią nieprzyjemnym, podejrzliwym wzrokiem. Uważaj na siebie, funkcjonariuszko - Take care, officer* - powiedział, po czym odwrócił się i poszedł do swojego pokoju. Jeanette nie odpowiedziała. Patrzyła tylko za nim ze zdumieniem, jakby nie zrozumiała. Czyżby coś sugerował? Domyśla się czegoś? To chyba niemożliwe, a nawet nieprawdopodobne. Coś podejrzewa? Na pewno, to taki typ. Czego chce? Na pewno chce mnie sprawdzić, pomyślała. - On jest zupełnie pokręcony. Mówię ci. Ten facet nie jest zdrowy i widać to po jego oczach - podsumowała, gdy wieczorem spotkała się z Waltinem. - Niemożliwe, żeby coś wiedział - odparł Waltin. - Ja też tak uważam. - Ty też nie wyglądasz na typową policjantkę. Myślę, że próbował cię po prostu sprawdzić. - Jasne. Próbuje mnie sprawdzić, chociaż wyglądam, jak wyglądam. To też nam coś o nim mówi. - A ty naprawdę musisz wysiadywać w tej kuchni? Nie ma innej możliwości? - Nie. Jeśli mam obserwować jego drzwi i podsłuchiwać, czym się zajmuje. - Niedługo będzie po wszystkim - powiedział Waltin i uśmiechnął się do niej pocieszająco, pokazując białe zęby. - Nikt nie poradziłby sobie z tym lepiej od ciebie. Tak, rzeczywiście jest powód, żebym wysiadywała w kuchni, pomyślała Jeanette. Ale na pewno nie chciałbyś o nim słyszeć, a ponieważ wkrótce będzie po wszystkim, muszę z tym jakoś żyć. Prawdziwym powodem, dla którego wysiadywała w kuchni był, Daniel, czyli M’Boye, jak
nazywała go, rozmawiając z Waltinem i innymi kolegami. Ich znajomość, trwająca od sześciu tygodni, zmierzała powoli ku końcowi. Daniel był normalnym młodym facetem, którego Jeanette mogła najwyżej obdarzyć pocałunkiem albo od czasu do czasu objąć. Spotkali się więcej niż dwadzieścia razy i wiele godzin spędzili w jego pokoju, gdzie zajmowali się wszystkimi możliwym rzeczami z wyjątkiem tego, czym naprawdę powinni się zajmować. Pewnie sobie myśli, że jestem szurnięta, pomyślała. Całe szczęście, że jest taki, a nie inny. Daniel był nie tylko wysoki, silny, przystojny i zdolny, ale także miły i dobrze wychowany. Kiedy się zorientował, że Jeanette nie jest zwykłą dziewczyną, zmobilizował całą swoją uwagę i głębię swej osobowości. Tymczasem jej nie bardzo się podobało, że wykorzystuje porządnego chłopaka, który ją lubi. Kiedy siedzieli w jego pokoju i nagle atmosfera robiła się gorąca, Jeanette wychodziła na korytarz i szła do kuchni. Jej tłumaczenia, dlaczego to robi, jakoś go nie przekonywały. Wprost przeciwnie. Na szczęście wiedziała, że już niedługo będzie po wszystkim. Zniknie z jego życia, on wróci do swojej Afryki i będzie sobie tam nadal żył. Miała też nadzieję, że ślady, które zostawi w jego pamięci, nie będą zbyt trwałe. Forselius dopiero w czwartek wieczorem oddzwonił do Waltina. Waltin, nie mogąc się doczekać, zaczął już przygotowywać alternatywne rozwiązanie. Berg zadzwonił do niego po południu i powiedział, że ponieważ Forselius się nie odezwał, należy rozważyć wariant z zatrzymaniem za posiadanie narkotyków. Berg sprawiał wrażenie, jakby pogodził się z tą myślą. „No trudno, powiedział, w każdym razie to też niezłe wyj ście”. Ale wieczorem zadzwonił Forselius. Był ożywiony, w jego głosie słychać było konspiracyjny ton. - Dobry wieczór, to ja - powiedział. Dzwonił na bezpieczną linię. Witaj, stary zbuku, pomyślał Waltin. Dzwonisz do mnie w samym środku nocy, jak Mitchum w Nocy myśliwego. - Miło mi pana słyszeć - powiedział grzecznie. - Dzwonię tylko, żeby potwierdzić, że będzie tak, jak uzgodniliśmy. Rozmawiałem z nim właśnie przez telefon. - To świetnie - ucieszył się Waltin. - Odezwę się jeszcze. Może powinienem zadzwonić do Berga i powiedzieć mu, że wracamy do wariantu A, pomyślał. Poczekam jeszcze, zdecydował po chwili i zamiast do Berga zadzwonił do Hedberga, żeby udzielić mu kilku wskazówek. To w końcu on ma sforsować zamek w drzwiach, więc nie powinien czekać zbyt długo na potwierdzenie. Mój najlepszy człowiek, pomyślał o nim Waltin ciepło. Hedberg nigdy nie odzywał się słowem, ale zawsze robił dokładnie to, co do niego należało. Czasami czuł się tak, jakby byli rodzeństwem. Jakby Hedberg był jego bratem, którego nigdy nie miał. A przecież niektórzy wygadywali o nim tyle nieprzyjemnych rzeczy.
Między tęsknotą lata a chłodem zimy Albany, stan Nowy Jork
Poniedziałek, 9 grudnia Według prognozy pogody zaraz po weekendzie miało przyj ść ocieplenie, ale nikt nie wspomniał o śniegu. Kiedy Johansson obudził się w poniedziałek rano, zobaczył, że za oknem sypie gęsty śnieg, a ponieważ pochodził z Norrlandu, od razu wiedział, że mogą być problemy z samochodem. Sarah też chyba o tym pomyślała, chociaż urodziła się na Manhattanie, w Nowym Jorku. - Boże! - zawołała. - Widział pan, jaką mamy pogodę? Musimy się pospieszyć. Inaczej spóźnimy się na pociąg. Johansson wziął prysznic, ubrał się i spakował swoje rzeczy do niewielkiej torby na ramię, którą kupił w sklepie z pamiątkami w FBI. Zabrało mu to kwadrans, a gdy zszedł na dół, zobaczył, że Sarah przygotowuje śniadanie. Sądząc po jej wyglądzie, ona też wzięła prysznic. Była świeża i ożywiona, a ubranie się zabrało jej mniej czasu niż Johanssonowi, bo kiedy weszła do jego pokoju, żeby go obudzić, miała na sobie szlafrok. Naprawdę niezwykła babka, pomyślał Johansson. W jego stronach uznano by to za komplement. - Jak mam przygotować jajka? - spytała Sarah. Jajecznica na szynce, grzanki, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i duży kubek kawy. Johansson jadł i pił, a Sarah zabawiała go rozmową. Mówiła o zamieciach śnieżnych i innych anomaliach pogodowych, których doświadczyła w ciągu swego niezbyt długiego życia w Albany. Potem rozmowa zeszła na opady i dopiero wtedy okazało się, że mogą mieć kłopot. Do banku było tylko kilka kilometrów. Sarah miała skrytkę w oddziale City Banku w pobliżu uniwersytetu, ale ponieważ jej volvo nadal miało letnie opony, a na dworze było już biało od śniegu, dopiero po dłuższym czasie zdołali dotrzeć na miejsce. W banku panował zupełny spokój, klientów było niewielu. - Co za pogoda - powiedziała Sarah i zdjęła kaptur długiego czerwonego płaszcza. - Wygląda na to, że będziemy mieć białe święta - zauważyła kasjerka i uśmiechnęła się lekko. - Zostajesz w domu czy jedziesz do Nowego Jorku? Znają się od dawna. Żeby tylko nie zaczęły gadać o wszystkim i o niczym, pomyślał Johansson i zerknął na zegarek. Na szczęście ograniczyły się do kilku krótkich zdań. Potem Sarah wypełniła druczek, wpisała swoje nazwisko, numer skrytki i posłała szeroki uśmiech starszemu umundurowanemu strażnikowi stojącemu przy wejściu. Potem skinęła głową w stronę Johanssona. - Ten pan jest ze mną - powiedziała. - To mój nowy asystent. Strażnik uśmiechnął się po ojcowsku do niej i dość obojętnie do Johanssona i już dwie minuty później znaleźli się w podziemiach. Sarah wsunęła klucz do zamka w skrytce, jednej z największych. Ciekawe, czy to ten klucz znaleziono w bucie, zastanawiał się Johansson.
- No to sprawdźmy - odezwała się Sarah. Spojrzała na Johanssona konspiracyjnie, a potem razem wyciągnęli ze skrytki kasetę i ustawili j ą na stole służącym do wykładania zawartości skrytek. - Kto zajrzy? Ja czy pan? - spytała Sarah z uśmiechem. - To pani skrytka, proszę zajrzeć. Sarah potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. - Niech pan najpierw zajrzy. To będzie mój prezent bożonarodzeniowy. Papiery, same papiery. Na dodatek mniej, niż się spodziewał. Stos dokumentów, wysoki na jakieś dwadzieścia centymetrów. W plastikowych koszulkach albo w cienkich tekturowych okładkach, jakich używają w archiwach. Przynajmniej jedna z nich wyglądała na bardzo starą. - To prawdopodobnie maszynopis jego książki - powiedziała Sarah. Zaczęła już grzebać w papierach. - Jest grubsza, niż myślałam - zaśmiała się i podała Johanssonowi plik około stu kartek zapisanych na maszynie i włożonych w koszulkę. Szpieg, który przeszedł na Wschód Johansson szybko przerzucił tekst. Zerkał na niektóre kartki. Na stronie tytułowej widniał tytuł i nazwisko autora, napisane dużymi literami: The spy that went East*, John P. Krassner. Słowo wstępne, spis rozdziałów i początkowe strony, zapisane w całości. Nagłówki, kolumny zapisane na maszynie i trudne do odczytania zapiski zrobione odręcznie na pustych końcowych stronach. Pisze dokładnie tak samo, jak sprząta swój pokój, pomyślał Johansson i zważył dokumenty w ręce. - To tekst w stylu Johna - powiedziała Sarah i uśmiechnęła się. - Istnieje głównie w umyśle autora. Mam propozycję - dodała, wskazując głową na plik papierów leżących na stole. -Proszę to wszystko włożyć do tej praktycznej torby z literami FBI i przeczytać w spokoju, jak znajdzie pan trochę czasu. Ale na pana miejscu nie spodziewałabym się zbyt wielu rewelacji. Jeśli wolno mi się wypowiedzieć w tej sprawie, uważam, że John nie był Hemingwayem. - John chciał, żeby zostawić pani kopie - zauważył Johansson. Chyba już mogę zapomnieć o tym pociągu o jedenastej, pomyślał. - Dajmy sobie spokój - żachnęła się Sarah i po raz pierwszy wyglądała na oburzoną. Nigdy w życiu. Mam gdzieś jego pieprzone kopie. No proszę, pomyślał Johansson. Nie na darmo jest ruda. Gdy jechali na stację, Sarah wyjaśniła mu, jak widzi całą tę sprawę. - Być może myśli pan, że ma przed sobą osobę skwaszoną i niezadowoloną - zaczęła i potrząsnęła głową. - A ja już od dziesięciu lat nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Dla mnie John stanowił zamknięty rozdział i, jak powiedziałam, zerwałam z nim dziesięć lat temu. Ale on nigdy nie pogodził się z tym, że nie znaczy nie, więc przez cały ten czas
musiałam się z nim użerać. Mimo że byłam nim już zmęczona i miałam po dziurki w nosie jego fantazji i wuja. - A mimo to zapisał pani majątek - zauważył Johansson i uśmiechnął się krzywo. - Jasne. John taki już był. Nie chciał zrozumieć, że nie to nie. Nigdy jednak nie życzyłam mu śmierci i naprawdę mi przykro, że nie żyje. Bo nikomu nie życzę śmierci. Wie pan, co zamierzam z tym wszystkim zrobić? - Nie. - Oddam na cele charytatywne. - A nie myślała pani o tym, żeby to potraktować jako coś w rodzaju odszkodowania? spytał Johansson, który w konkretnych sytuacjach potrafił trzeźwo myśleć. Ta chata może być sporo warta, pod warunkiem że nie jest zbytnio zadłużona, pomyślał. - To w ogóle nie wchodzi w rachubę - odparła Sarah. - Poza tym to, co zarabiam, zupełnie mi wystarcza. Nie chcę mieć nic wspólnego z Johnem, a jeszcze mniej z jego śmiesznymi papierami i głupimi fantazjami. John nie żyje, trudno. Niech spoczywa w spokoju, ale mnie nie zależy na tym, żeby nadal kłócił się ze mną z miejsca, gdzie właśnie przebywa. Moim zdaniem John trafił do nieba. Wobec Irlandczyków Pan Bóg z pewnością stosuje taryfę ulgową. No, wreszcie znowu jest sobą, pomyślał Johansson. - Proponuję, żebyśmy zrobili tak - powiedział. - Zapoznam się z tymi dokumentami w spokoju, a jeśli uznam, że jest w nich coś, o czym powinna pani wiedzieć, dam znać. Sarah wzruszyła ramionami. - Okej, choć z trudem mogę sobie wyobrazić, co by to mogło być. Kiedy dotarli na stację, pociąg Johanssona powinien był już odjechać, ale ponieważ miał półgodzinne opóźnienie, zostało im jeszcze trochę czasu. Samochód odstawili na parking, a kiedy Johansson oddawał jej kluczyki, poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia. - Poradzi sobie pani z dojazdem do domu? - Wezmę taksówkę, a samochód zabiorę, jak pogoda się poprawi. Zapowiadają ocieplenie. Uważaj na siebie, detektywie Potem zsunęła z głowy kaptur, wspięła się na palce, objęła go i pocałowała w usta. - Take care, detective* - powiedziała. - I zadzwoń, jak będziesz w okolicy. Pociąg był pełen ludzi, więc Johansson nie miał jak czytać dokumentów Krassnera. Podróż do Nowego Jorku trwała pięć godzin zamiast trzech, więc gdy w końcu dotarł na miejsce, musiał się spieszyć, żeby nie spóźnić się na samolot. Kiedy opuszczał podziemia Grand Central Station, przestał padać śnieg. Wiedział, że tym razem jego ziemskie problemy dobiegły końca. O wpół do ósmej wieczorem, zgodnie z rozkładem, samolot linii lotniczych SAS wystartował z lotniska w Nowym Jorku. Wkrótce potem zgasły napisy nakazuj ące zapiąć pasy bezpieczeństwa, a z drugiego końca samolotu dobiegły go odgłos wózka z napojami i
zapach jedzenia. Wszystkie dokumenty spakował do walizki. Postanowił przeczytać je w domu. To chyba najdziwniejsza kobieta, jaką spotkałem w całym swoim życiu, pomyślał. Miła i sympatyczna, a jednak trzymała z tym typem, Krassnerem. Ja chyba się nie znam na kobietach, pomyślał i westchnął.
Między tęsknotą lata a chłodem zimy Sztokholm, 22 listopada-10 grudnia
Piątek, 22 listopada Hedberg wyszedł jak zwykle wcześniej. Zawsze tak robił, nawet jeśli chodziło o proste zlecenia, jak dzisiaj. Zjadł lunch z Waltinem. Przedyskutowali wszystkie szczegóły, cel akcji, a potem jeszcze raz omówili dokładnie, kto czym ma się zająć. - Chcę się po prostu dowiedzieć, czym on się zajmuje - podsumował Waltin. - A jak już będzie po wszystkim, nie chcę, żeby się domyślił, że ktoś u niego był. - To on coś pisze? - spytał Hedberg. - Tylko tyle wiemy? - Pewnie coś, co nam się nie spodoba - stwierdził Waltin i uśmiechnął się krzywo. - Coś, co według niektórych polityków może stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, a to z kolei wymusza na nas dyskretny udział w tym ważnym dziele. - Rozumiem - powiedział Hedberg i podniósł się. - Jak będzie po wszystkim, dam znać. Po lunchu Hedberg przyszedł do mieszkania operacyjnego, które zorganizował mu Waltin. Było to z pewnością lepsze rozwiązanie niż wynajmowanie pokoju w hotelu, gdzie ktoś mógłby go zauważyć w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze. Poza tym w hotelu trzeba uregulować imienny rachunek, a jeśli się płaci gotówką, istnieje ryzyko, że recepcjonista uzna to za dziwne, że fakt ten wzbudzi jego podejrzenia i skłoni do zapamiętania twarzy. Fatalnym rozwiązaniem byłoby też płacenie kartą. Przecież przeciwnik może wyłapać dane, włamując się do bazy. Poza tym nawet wiele lat później takie dane można odtworzyć. Jeśli jednak skorzysta z mieszkania Waltina, nie będzie musiał płacić żadnego rachunku, a to, że spotka jakiegoś sąsiada na klatce schodowej, graniczy z cudem. Waltin miał do dyspozycji pewną liczbę takich mieszkań operacyjnych. Hedberg rzadko bywał w tym samym mieszkaniu dwa razy, ale w lodówce zawsze zastawał, co najbardziej lubił. Zdrzemnął się na dwie godziny. Lubi być wypoczęty, kiedy idzie na robotę. Mniej się wtedy guzdrze. Dzisiaj ma być na miejscu o siódmej wieczorem. Na piętrze nikogo nie będzie. Jak najszybciej zrobi swoje. Już o szóstej stawił się na miejscu i przeprowadził rekonesans. Od razu rzucił mu się w oczy niebieski wóz meblowy, który ktoś zaparkował w miejscu, z jakiego rozciągał się dobry widok na wejście do akademika. Pieprzeni amatorzy, pomyślał poirytowany Hedberg i wrócił do samochodu, który zaparkował trochę dalej. Dlaczego nie postawili po prostu domku dla ptaków, z którego mogliby obserwować wej ście, maj ąc pewność, że nikt ich nie zauważy? Nie chciał, żeby go sfotografowano, nawet gdyby mieli to zrobić jego koledzy. Zwłaszcza koledzy. &
- To on. Do diabła, wcześnie się zjawił - zauważył Martinsson, kiedy Krassner szybkim krokiem wyszedł z akademika. - Godzina osiemnasta trzydzieści dwie - zanotował Góransson i zaznaczył coś w leżącym na desce rozdzielczej bloczku. - Chyba nie chce się spóźnić.
&
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, pomyślał Hedberg. Najpierw zobaczył plecy Krassnera, ale ponieważ ulica była słabo oświetlona, nie był pewien, czy widzi dobrze. Niebieski wóz meblowy nagle ruszył i jechał sto metrów za Krassnerem. No proszę, pomyślał Hedberg, ani chwili spokoju. &
Krassner najwidoczniej postanowił przejść się na Sturegatan piechotą. Poza tym był na tyle grzeczny, że wybrał właściwą stronę ulicy. Szedł szybkim krokiem, więc wóz meblowy mógł jechać za nim w bezpiecznej odległości. - Pieprzony amator - żachnął się Martinsson. - Gdybym był na jego miejscu, przeszedłbym na drugą stronę ulicy. Że też nigdy nie zapamiętają, że trzeba iść w kierunku przeciwnym do ruchu. - Na twoim miejscu tylko bym się cieszył - odparł Góransson. - Na dworze jest pewnie z dziesięć stopni mrozu. Ciesz się, że tym razem możesz sobie jechać ciepłym samochodem. A ty jesteś moim kierowcą, pomyślał Martinsson, bo tym razem to Góransson zajął miejsce za kierownicą. Przydałoby ci się trochę ruchu, ty leniwy durniu, pomyślał. Ale tego już nie powiedział. Dobrze wyglądam, stwierdził Hedberg, przeglądając się w lustrze w windzie wiozącej go na szesnaste piętro. Przypominał zwykłego rzemieślnika w niebieskim kombinezonie, z niebieskim pasem na narzędzia i niewielką blaszaną skrzynką na narzędzia. W środku miał kamerę i walkie-talkie, na wypadek gdyby jego koledzy amatorzy, którzy właśnie odjechali niebieskim wozem meblowym, musieli go nagle powiadomić, że Krassner wpadł na jakiś głupi pomysł. &
- Przyszedł dwadzieścia minut przed czasem - stwierdził Martinsson, kiedy Krassner wszedł do domu przy ulicy Sturegatan, w którym mieszkał Forselius. - Zameldujemy, że jest już na miejscu? - Tak - potwierdził Goransson. - Poza tym sądzę, że powinniśmy objechać ten kwartał i stanąć kawałek dalej. Lepiej będzie stać po tej samej stronie co brama. - Okej - zgodził się Martinsson i trzy razy przycisnął guzik wmontowanego w przenośne radio nadajnika. &
Aha, pomyślał Hedberg, kiedy w jego skrzynce na narzędzia zatrzeszczał nadajnik. Obiekt znajduje się w bezpiecznej odległości, a my mamy prawie dwadzieścia minut zapasu. No i co tu zrobić? &
- Zjadłbym jakiegoś hamburgera - odezwał się Martinsson. - Przecież nie możemy zejść z posterunku - sprzeciwił się Goransson. - Koło parku Tessina jest kiosk - powiedział niewinnym głosem Martinsson. - Zajmie nam
to najwyżej pięć minut. - No dobra - zgodził się Goransson. - Właściwie ja też bym coś zjadł. Hamburger z serem i surową cebulą, a do tego dużo musztardy z keczupem. Kawy też bym się napił. Z mlekiem. Zaryzykuję, postanowił Hedberg. Stał na schodach między piętnastym a szesnastym piętrem już od pięciu minut i spoglądał na szklane drzwi na korytarz prowadzący do pokoju Krassnera. Paliło się tam światło, a zgodnie z planem miało nikogo nie być. Przeciek, pomyślał Hedberg i uśmiechnął się, a jednocześnie wyjął klucze z kieszeni. Jeśli cieknie, nigdy nie należy czekać z naprawą. Tu nic nie ma, tu też nie, to może tutaj, zastanawiał się Hedberg, a jego palce przesuwały się ostrożnie między framugą a krawędzią drzwi pokoju Krassnera. Zwilżył j ęzykiem papierową flagę, ostrożnie otworzył drzwi, wsunął flagę z powrotem na miejsce, wszedł do ciemnego przedpokoju i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Nadal naciskał klamkę do dołu. Pusto, pomyślał i dopiero teraz ostrożnie zwolnił klamkę. Najwyższy czas zabrać się do roboty. &
- Hamburger pycha - powiedział z zadowoleniem Martinsson i beknął, żeby podkreślić wagę swoich słów. - Taki sobie - odparł Goransson. Ciągle coś mu nie pasuje, pomyślał Martinsson. - Świat się od tego nie zawali - powiedział Martinsson. - Jest dopiero parę minut po siódmej. Pięć minut w tę czy we w tę to jeszcze nie koniec świata. - Powiedzmy, że masz rację - odparł Goransson. W każdym razie czas mamy dobry, pomyślał. Zaledwie sto metrów od wejścia, z dobrym widokiem na bramę, więc pięć minut nic nie znaczy. Dziesięć też nie. - Mogę popilnować przez pierwszą godzinę, jeśli chcesz się zdrzemnąć - zaproponował Martinsson. Przynajmniej nie będę musiał palić z tobą fajki pokoju, ty wiecznie niezadowolony dupku, pomyślał. - Niech tak będzie - zgodził się Goransson. - Bierzesz pierwszą godzinę. &
Dlaczego nie zaproponowałam, żebyśmy się spotkali w jego pokoju?, zastanawiała się Eriksson. Zerknęła nerwowo na zegarek. Siedem minut spóźnienia, a ten, który wykonuje teraz swoją robotę, chyba jest już na mnie naprawdę wściekły. Odpręż się, Jeanette, pomyślała. Przecież dobrze wiesz, dlaczego nie chcesz się z nim spotykać w jego pokoju. Wypij do końca swoje piwo, zapłać państwowymi pieniędzmi i udawaj, że wszystko gra. Poczekam do piętnaście po siódmej, zdecydowała. Jeśli do tej godziny się nie pojawi, skorzystam z krótkofalówki. &
Hedberg zaczął od łazienki. Prysznic, sedes, umywalka, szafka na kosmetyki, lustro, ściany wyłożone kafelkami i dywanik z plastiku. Wyglądał na prawie nowy, przytwierdzono go na stałe do podłogi. Gumowe rękawiczki na rękach, gumowe ochraniacze na butach… Najpierw postawił na biurku swoje przenośne radio, żeby na pewno usłyszeć, jeśli ktoś będzie chciał go ostrzec. Między szafką a ścianą znalazł plastikową torebkę z byle jak skręconymi papierosami. Marihuana, pomyślał, wąchając zawartość. Potem ostrożnie wsunął ją na miejsce. Teraz garderoba, postanowił. Półka na czapki, trzy szafy ścienne z nadbudową. Idzie mi jak po maśle, pomyślał. &
Czy on w końcu przyjdzie?, zastanawiała się Jeanette, spoglądając na zegarek. W tej samej chwili Daniel wszedł do baru. Był spóźniony czternaście minut, ale na jego twarzy gościł szeroki uśmiech. - Tak strasznie mi przykro, że się spóźniłem - powiedział. Pochylił się nad nią, objął ją i pocałował w policzek. - W porządku - odparła Jeanette i udawała, że nie jest bardzo zagniewana. - Mam propozycję - powiedział Daniel i usiadł obok niej na krześle. - Przy Birger Jarlsgatan jest dobra restauracja meksykańska. Co ty na to? Pięć, może dziesięć minut piechotą, pomyślała Jeanette. Wprawdzie wolałaby być w pobliżu, gdyby coś się działo, ale Waltin nic takiego jej nie mówił. Kazał tylko przypilnować, żeby M’Boye przynajmniej przez godzinę trzymał się z dala od akademika. Miała się zameldować, kiedy będzie po wszystkim. No dobrze, pomyślała. Trzeba trochę rozprostować kości, odprężyć się. - Okej - powiedziała z uśmiechem. - Zgadzam się. Garderoba była prawie pusta. W środku do ściany przyśrubowano dyktę. Jedna z listew przypodłogowych obluzowała się. Hedberg ukląkł, wyciągnął nóż i ostrożnie przeciągnął ostrzem między listwą a wykładziną. No proszę, pomyślał z zadowoleniem. Odciągnął listwę i wsunął do środka dłoń. Jakieś papiery. Gruby plik w plastikowej torbie. Wyjął ją bardzo ostrożnie. Podniósł się i przeczytał nagłówek: The spy that went East, Jonh P. Krassner. Czyżby zajmował się pisaniem kryminałów?, pomyślał zdziwiony. Przerzucił kilka stron maszynopisu. Nie był zbyt gruby, a sądząc z liczby poprawek i dopisków uczynionych odręcznie, daleki od skończenia. Jak ja mam to sfotografować?, pomyślał i w tej samej chwili usłyszał na korytarzu kroki. &
Waltin siedział w swoim wielkim mieszkaniu przy Norr Malarstrand i oglądał jeden ze swoich ulubionych filmów pornograficznych. Pochodził ze zbioru, który ludzie Berga skonfiskowali kiedyś jakiemuś stukniętemu Jugosłowianinowi. Ponieważ jednak film był za dobry, żeby go pokazywać na imprezach dla pracowników, zwędził go na własne potrzeby. Było to prywatne amerykańskie nagranie. Główną rolę grał facet ubrany w czarne skóry. W swoim pokoju powiesił na przymocowanym do sufitu haku kobietę o dość obfitych kształtach. Świetny scenariusz i dość pouczaj ąca historia, chociaż dla Waltina najważniejsza była postać głównej bohaterki. Reprezentowała bowiem dokładnie ten typ, którego Waltin nie znosił najbardziej: miała wielki, tłusty biust, który kołysał się
w górę i w dół, kiedy się poruszała. W końcu dostała to, na co zasłużyła. &
Kroki ucichły. Chwilę później Hedberg usłyszał, jak ktoś zamyka szklane drzwi prowadzące na korytarz. Przecież miało nikogo nie być, pomyślał i westchnął głęboko. Wszedł do pokoju, podszedł do biurka i zaczął szybko rozkładać kartki maszynopisu na pustym blacie. Wyjmuj ąc z torby aparat, zastanawiał się, czy zapalić lampkę stoj ącą na biurku, czy raczej użyć flesza. W końcu zdecydował się na lampkę. Szybciej pójdzie, a poza tym zwróci mniej uwagi. Ustawił oświetlenie pod właściwym kątem i zaczął fotografować. Musi tu być ze sto stron, pomyślał ze złością. Ciekawe, czy starczy mi miejsca na filmie. Ale obrobił się dość szybko. Pierwszą rolkę zapełnił w ciągu dwóch minut. Dokładnie w chwili kiedy zamierzał włożyć do aparatu nową, usłyszał, że ktoś otwiera drzwi. Ktoś idzie, pomyślał. Zgasił lampkę i przeszedł szybko do przedpokoju. &
Dziwne, że tyle ze mną wytrzymał, pomyślała Jeanette i uśmiechnęła się nieśmiało do Daniela. Spotykają się już od sześciu tygodni, a jedyne, co zyskał, to pocałunek w policzek i kilka uścisków. Nie robił jej wyrzutów i do niczego nie zmuszał. Przez ostatnie dni zastanawiała się intensywnie, jak się wycofać z tej historii. Bo przecież dziś wieczorem wszystko się skończy. Przynajmniej tak zapewniał j ą Waltin. - Pewnie myślisz, że jestem strasznie nudna - powiedziała Jeanette. - Nie - odparł Daniel i z powagą potrząsnął głową, a jednocześnie położył swoją wielką dłoń na jej dłoni. - Nie jesteś taka jak inne dziewczyny, które znałem, ale szanuję cię za stosunek do… no wiesz, do czego. Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Poza tym lubię cię. Bardzo - dodał. Wziął jej dłoń w swoją i skinął głową. O kurde, pomyślała Jeanette, ale tylko skinęła głową - z uśmiechem i wzrokiem wbitym w blat stołu. Mniej więcej tak, jak zrobiłaby to mała Jeanette. &
Waltin jęknął z rozkoszy i upił ze szklanki trochę whisky. Z głośników dobiegał głos głównej bohaterki filmu. Brzmiał jak kwiczenie zarzynanej świni. - A będzie jeszcze lepiej - nucił pod nosem zachwycony, bo był już trochę podniecony i lekko pijany. I właśnie wtedy zadzwonił telefon. Linia, która na pewno nie była na podsłuchu. Typowe, pomyślał. Zatrzymał film i westchnął. Kwadrans po ósmej, pomyślał, podnosząc słuchawkę. Na pewno Hedberg, a to oznacza, że akcja przebiegła jak należy. - Mówi Waltin, słucham. &
- Za niecałe trzy tygodnie wracam do domu - powiedział Daniel. - Czy chciałabyś wyjechać ze mną? Uśmiechnął się do niej tym swoim szarmanckim uśmiechem, ale chyba tylko po to, żeby ukryć powagę swego pytania. Tak przynajmniej odebrała to Jeanette.
- Nie wiem, może kiedyś. Mam jeszcze do zdania egzamin, a potem jadę na święta do rodziców. Przynajmniej ta druga wymówka jest prawdziwa, pomyślała. - Musisz przyjechać do Afryki Południowej - odparł z uśmiechem Daniel. fantastyczny kraj. Na pewno, zgodziła się z nim w myślach Jeanette. No i jak się teraz z tego pomyślała. * - Wszystko poszło dobrze? - Tak - odparł Hedberg. - Znalazłeś coś ciekawego? - Powiedzmy. - Powiedzmy? To znaczy nic? - Brudna studencka nora, bałagan, trochę papierów, większość z tych, na których było coś napisane, leżała na jego biurku. Takie tam różne odręczne zapiski. - I to wszystko? - Tak. Na to, co leżało na biurku, wypstrykałem dwie rolki filmu. Odniosłem wrażenie, że facet pisze jakiś kryminał. - Kryminał? Dlaczego tak sądzisz? - Znalazłem jedną stronę i zrobiłem zdjęcie. Tekst pisany na maszynie. Wyglądała jak strona tytułowa jakiegoś kryminału albo coś w tym rodzaju. Tytuł: The spy that wentEast, autor: John P. Krassner. - The spy that went East? - Tak, o szpiegu, który przeszedł na Wschód. Pewnie chodzi o Rosjan. Szpieg, który przeszedł na Wschód? Dziwny tytuł, pomyślał Waltin. A skąd niby miałby przejść? - Nic więcej nie znalazłeś? Żadnej książki ani niczego w tym stylu? - Znalazłem więcej zapisanych stron, więc je też sfotografowałem. Ale większość z tego, co znalazłem, leżała na biurku, choć nie było tego zbyt wiele. W sumie zapełniłem trzy rolki, więc żaden z niego pisarz. - To wyplątać?, - A czy udało ci się obejrzeć taśmę w maszynie do pisania? Była zużyta? - Tak, prawie całkowicie. Stary dziad i te jego głupie fantazje, pomyślał Waltin.
- Zobaczymy się rano. - Świetnie - ucieszył się Hedberg. - Właśnie zamierzam się walnąć do wyra, więc możesz jutro zadzwonić wcześnie. Początkowo Waltin chciał zadzwonić do centrali z poleceniem, żeby przekazano Goranssonowi i Martinssonowi, że mogą zejść z posterunku. Kiedy jednak pomyślał o tym dupku Martinssonie, postanowił, że jeszcze ich tam zostawi, przynajmniej do czasu, aż sami się zgłoszą. Na dworze było prawie dziesięć stopni mrozu, więc logicznie rozumuj ąc, w samochodzie, w którym siedzą, też wkrótce powinno być tak zimno. Trzeba tylko mieć nadziej ę, że ten dziadyga Forselius będzie gadał z Krassnerem z pół nocy. Wtedy Martinsson odmrozi sobie kutasa, pomyślał z zadowoleniem. Poza tym musi obejrzeć do końca swojego pornola. Wprawdzie oglądał go już tyle razy, że nawet nie pamięta, ale za każdym razem sprawiało mu to większą przyjemność. No to tak zrobimy, zdecydował. Nalał sobie whisky i wziął do ręki pilota. &
Siedzieli w restauracji prawie dwie godziny, a gdy wyszli na ulicę, pomyślała, że się pożegna i wróci do domu. Pogadają jutro rano. Ale z jakiegoś powodu stało się inaczej. Wrócili do akademika pieszo, nawet trochę się ze sobą ganiali, a gdy weszli do budynku, Daniel spojrzał na nią swoimi wielkimi oczyma, uśmiechnął się łagodnie i spytał, czy napije się z nim herbaty. Jeanette zgodziła się i poszła za nim do windy. Co ty wyprawiasz?, pomyślała. &
Jak to: bierzesz pierwszą godzinę?, pomyślał Martinsson i zerknął na opatulonego w koc Goranssona, który chrapał na tylnym siedzeniu. Zaraz minie trzecia godzina, a on przez dwie marzł jak pies, chociaż nogi owinął kocem, a pod tyłek wsadził kilka starych egzemplarzy „Expressen”, chcąc w tak desperacki sposób złagodzić chłód bijący od siedzenia. Tkwimy tu jak jacyś pieprzeni bezdomni, pomyślał. A ten głupek ma chyba za przodków Eskimosów. Zabrał mu prawie wszystkie koce, jakie znalazł w samochodzie. To przez tego pierdolonego ćpuna, który szprycuje się prochami w akademiku. Z przyjemnością bym mu poobrywał ręce i nogi, zaraz jak wyszedł z akademika, a potem… - Cholera! - zaklął głośno i szybko przekręcił kluczyk w stacyjce. &
Zobaczyła ich od razu, kiedy wyszła na korytarz, i natychmiast zapaliły jej się w głowie wszystkie lampki. Czy coś się tu stało? Na szczęście Daniel ruszył do akcji, więc zyskała trochę czasu, żeby się zastanowić. Był to jednak inny Daniel niż ten, którego znała do tej pory. Wielki, czarny i groźny. Nie chciał ustąpić i chyba nie zrozumiał, że ci, którym stanął na drodze, to policjanci. O kurde, pomyślała, choć prawie nigdy nie przeklinała. Co tu się dzieje? W co ja się wplątałam? &
Film się skończył, ale chociaż zostało jeszcze sporo whisky, Waltin nie miał już na nią ochoty. Lepsze będzie dobre czerwone wino, pomyślał. Działa wolniej, miło nastraja i nawet po wypiciu dużej ilości nie traci się jasności umysłu. Ale i na wino nie miał akurat
ochoty. Był za to lekko zirytowany. Marnotrawienie środków, pomyślał. Teraz ważne było tylko to, żeby ściągnąć do domu małą Jeanette i zająć się konkretniejszymi sprawami. W tym momencie zadzwonił telefon. Już po dziesiątej, zdziwił się Waltin i nie wiadomo dlaczego pomyślał o Forseliusie. Skąd on ma mój numer?, zastanowił się i podniósł słuchawkę. - Tak, słucham, mówi Waltin. &
- Do diaska, Martinsson, wyłącz silnik - powiedział Goransson, wsuwając między siedzenia głowę z potarganymi włosami. - Przecież nie możemy tu stać z włączonym silnikiem, sam dobrze o tym wiesz. Mam nadzieję, że się wyspałeś, pomyślał Martinsson. Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wywołano ich przez radio. - Słucham - powiedział Martinsson i wyłączył silnik. - Koniec na dzisiaj, chłopaki - usłyszeli. - Rozmawiałem właśnie z szefem. - Koniec na dzisiaj - powtórzył Martinsson. Aż nie mogę w to uwierzyć, pomyślał. - Tak, tak. Szef mówi, że macie kończyć. Chce się z wami spotkać jutro, ale wcześnie rano skontaktuje się z wami, żeby podać godzinę. Góransson wyciągnął rękę i przekręcił kluczyk, choć nie zdążył jeszcze nawet przenieść się na przednie siedzenie. - Czy mógłbyś poprowadzić? - spytał. &
- Skąd dzwonisz? - spytał Waltin. Uspokój się, pomyślał. - Z automatu w hallu… no wiesz, czego - odparła Eriksson. - Okej, to zróbmy tak. Przejdź się kawałek po mieście, weź taksówkę i przyjedź do mnie, to w spokoju pogadamy. Co tu się dzieje, do diabła?, pomyślał. W oczekiwaniu na małą Jeanette Waltin doprowadził się trochę do porządku. Umył ręce, twarz i pachy, wyszczotkował zęby i spryskał się dezodorantem, żeby ukryć zapach whisky. Potem założył świeżą koszulę z kremowego lnu, z monogramem wyszytym jedwabną nicią na przedniej kieszonce. Robiąc to, intensywnie myślał. Istniało spore ryzyko, że akcja zakończyła się klapą. Poza tym kilka rzeczy się nie zgadza. Hedberg twierdził, kiedy kwadrans po ósmej dzwonił z mieszkania operacyjnego, że wykonał swoje zadanie bez problemów. Zrobił to mniej więcej między siódmą a ósmą piętnaście. Według Góranssona i Martinssona, których będzie się chyba musiał jak najszybciej pozbyć, Krassner wszedł do budynku, w którym mieszka Forselius, już za dwadzieścia
siódma, a gdy trzy i pół godziny później Waltin odesłał ich do domu, Krassner rzekomo nadal tam był. Faktycznie, dziwna sprawa, bo policja twierdzi, że za pięć ósma Krassner wypadł ze swojego pokoju na piętnastym piętrze akademika, to znaczy mniej więcej o kilometr od miejsca, gdzie podobno nadal przebywał, rozmawiaj ąc z tym starym dupkiem o jakichś dawnych historiach z czasów wojny. Czas i miejsce były pewne. Sam je sprawdził, oczywiście własnymi kanałami. Czy Krassner w ogóle był u Forseliusa? Najprościej byłoby go zapytać, choć może należałoby z tym poczekać. Przerwał mu dzwonek domofonu. Mała Jeanette, pomyślał i od razu poczuł się podniecony i zdolny do czynu. &
O Boże, pomyślała zmieszana Jeanette, rozglądaj ąc się po pokoju Waltina. Który policjant może sobie pozwolić na takie mieszkanie? Nawet tak wysoki stopniem. - Jak się czujesz? - spytał Waltin. Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem, ale wzrok miał poważny, a na jego czole pojawiła się zmarszczka. - W porządku - odparła Eriksson i skinęła głową. - Wiedziałam, że jest stuknięty, ale że aż tak, żeby wyskoczyć przez okno, tego się nie spodziewałam. - Pomówimy o tym później - uspokajał j ą Waltin. - Może coś zjesz? - Nie. Jadłam niedawno. - To może coś do picia? Na przykład lampkę wina? - spytał Waltin, spoglądając na nią z tym samym troskliwym uśmiechem. - Chętnie. Pod warunkiem że i ty się napijesz. - Chyba obojgu nam się to przyda. Żebyśmy w końcu mogli dojść do porozumienia, ty i ja, dodał w myślach. Kwadrans później układanka zaczęła nabierać kształtu. Mała Jeanette siedziała skulona na jego wielkiej kanapie. Zdążyła już wypić dwa kieliszki wina. Sprawiała wrażenie opanowanej, choć widać było, że jest trochę zrezygnowana. Było to zarówno wzruszaj ące, jak i podniecaj ące. - Jeśli dobrze cię zrozumiałem, spotkałaś się z M’Boyem na stołówce studenckiej tuż po siódmej. Potem poszliście spacerem do restauracji przy Birger Jarlsgatan. Dwie godziny jedliście kolację, a potem, około wpół do dziewiątej, wróciliście do jego pokoju. Waltin spojrzał na nią pytaj ąco. Po co ty tam do niego poszłaś, mała suko? - Tak - potwierdziła Jeanette skinieniem. - I właśnie wtedy natknęliśmy się na tych policjantów. Obejrzeli już pokój Krassnera i właśnie wychodzili, gdy Dan… to znaczy M’Boye napalił się i zaczął ich wypytywać, kim są i czego tu szukaj ą. Chyba się nie domyślił, że to policja. Przez chwilę się bałam, że się na nich rzuci - zakończyła Jeanette i wypiła łyk wina. - A co mówili policjanci? - Doszło do ostrej kłótni między nimi a M’Boyem. Powiedzieli, że to samobójstwo, że są tego najzupełniej pewni, ale nie mogą nic więcej powiedzieć. M’Boye nie chciał kupić tej
wersji. - A dlaczego? Czemu im nie uwierzył? - Pewnie dlatego, że to byli policjanci, a on nie lubi policji - odparła Jeanette, wzruszając ramionami. - Poza tym wszystko od razu poszło nie tak, bo jeden z policjantów był niegrzeczny. Ten drugi zachowywał się normalnie. Nawet się przedstawił i wyjaśnił, że jest technikiem. - A co ty zrobiłaś? - Ja nic nie mówiłam. Starałam się trzymać od tego jak najdalej. Nie musiałam nawet podać nazwiska. Wydaje mi się, że chcieli jak najszybciej wyj ść. - I żaden cię nie rozpoznał? - Nie - odparła Eriksson i nie wiadomo dlaczego uśmiechnęła się. - Jesteś najzupełniej pewna? - Tak, absolutnie. Kiedy już wychodzili, jeden z nich, taki gruby, wyglądał naprawdę paskudnie, nazwał mnie pospolitą studencką dziwką. - To przykre - stwierdził Waltin i słowa te wypowiedział bez cienia uśmiechu. - Przykre, że w policji służą tacy ludzie. Pamiętasz może, jak się nazywali? - Ten gruby się nie przedstawił, a ten drugi nawet się wylegitymował. - A nie pamiętasz jego nazwiska? - Pamiętam, nazywał się Wiijnbladh. Komisarz policji. Nie wierzę, pomyślał Waltin. Ten paskudny gnojek? - Znasz go? - spytała Jeanette. - Nie - odparł Waltin. - Nie kojarzę go. I chyba nawet nie słyszałem tego nazwiska. W każdym razie nie zamierzam ci nic o nim mówić, pomyślał. - Wiesz co? - spytał. - Wpakowaliśmy się w jakąś ponurą, tajemniczą historię, a wszystko przez tego biedaka, który rzeczywiście musiał cierpieć na chorobę psychiczną. Mogę obwiniać samego siebie za to, że nie słuchałem cię uważnie, gdy twierdziłaś, że z tym Krassnerem coś jest nie w porządku… - Nie chcę, żebyś się obwiniał - zaprotestowała Jeanette. - Pewnie niezbyt wyraźnie o tym mówiłam… Waltin potrząsnął głową, jakby nie podzielał jej zdania. - Jeanette - powiedział. - Oboje jesteśmy policjantami. Naszym zadaniem jest dbać o bezpieczeństwo państwa, ale często jest niestety tak, że ci, z którymi walczymy, to w mniejszym lub większym stopniu wariaci. Nie jesteśmy jednak pracownikami opieki społecznej, nie jesteśmy lekarzami, i na pewno nie do nas należy pocieszanie innych. Słyszysz, co mówię? Na pewno słyszy, bo skinęła głową, pomyślał i spojrzał na nią spokojnie i z powagą. - Nie będziemy się mieszać w śledztwo dotyczące samobójstwa Krassnera - stwierdził. -
Niech się tym zajmą koledzy z dochodzeniówki. Sprawa będzie się toczyć normalnym trybem, ale oczywiście dopilnuj ę, żeby nas na bieżąco informowano. Jeśli chodzi o nas, to jestem przekonany, że sprawa jest zakończona. Niestety nie jest to najlepsze zakończenie, ale nic nie możemy na to poradzić. A teraz powiem ci, co zrobimy. Eriksson spojrzała na niego i skinęła głową. Słucha, jest skoncentrowana i chętna do wypełniania poleceń. Wspaniale, pomyślał Waltin. - Możemy zrobić tylko jedno - stwierdził Waltin. - Przeczekać. - A ja będę czekał między twoimi nogami, pomyślał, ale głośno tego nie powiedział. Sobota, 23 listopada Kiedy Waltin obudził się w sobotę wcześnie rano, mała Jeanette leżała obok niego w łóżku. Teraz jednak, kiedy już ją uwiódł, czekało go o wiele trudniejsze zadanie. Poprzedniego dnia, kiedy kładł j ą na łóżku w swojej sypialni, wydawała się prawie zupełnie uległa, a ponieważ był to ich pierwszy raz, dał sobie na wstrzymanie i zadowolił się dwoma zwykłymi stosunkami. Teraz Jeanette spała skulona jak płód w łonie matki, z głową wbitą w poduszkę i ręką wsuniętą pod brzuch. Waltin leżał. Przyglądał jej się przez chwilę i to, co widział, bardzo mu się podobało. To może być idealny układ, pomyślał. Potrzebuje tylko odrobiny precyzji, sprytu i porządnego przeszkolenia, a ponieważ perspektywy wydaj ą się optymistyczne, postanowił, że poświęci na to tyle czasu i starań, ile będzie trzeba. Potem poszedł do kuchni, przygotował śniadanie i nakrył stojący przy oknie z widokiem na ulicę stół. Zwracał przy tym uwagę na to, co i jak na nim stawia. Kiedy wszystko było już przygotowane, obudził j ą pocałunkiem w czoło. Jeanette podniosła się i usiadła przed nim. Miała na sobie jeden z jego szlafroków, zbyt obszerny jak na nią. Do tego nieuczesane włosy i twarz bez makijażu. Kiedy zobaczyła, że w stojącym przed nią kubku nie ma ani kawy, ani herbaty, tylko coś całkiem innego, na jej twarzy ukazały się zdumienie i zachwyt. - Czekolada z bitą śmietaną - zaśmiała się do niego. - Mój Boże! Nie piłam tego od czasu, gdy byłam mała. Właśnie o to mi chodziło, pomyślał Waltin i pogłaskał ją lekko po karku. - Chciałbym cię zaprosić dziś wieczorem na kolację - powiedział, nie zdejmując dłoni z jej karku. - Najchętniej spędziłbym z tobą cały dzień, ale niestety mam do zrobienia kilka rzeczy, więc zanim oddamy się wspólnemu relaksowi, muszę je załatwić. Mała Jeanette z powagą skinęła głową. Dokładnie tak, jak robią to dzieci, gdy dojdą do wniosku, że biorą udział w czymś ważnym. - Zrobimy tak - zaproponował Waltin, wplatając jej drobne palce między swoje. - Nie chcę, żebyś wracała do akademika. Chcę cię natomiast poprosić, żebyś poobserwowała tego M’Boye’a, żeby cię w coś nie wplątał. Czy mogłabyś do niego zadzwonić? - Nie. To on ma do mnie zadzwonić, przed południem. On nie ma własnego telefonu. Może skorzystać tylko z tego, który stoi u nich na korytarzu. - Lepiej niech tego nie robi - odparł Waltin. - Bądź czujna, miej go na oku. Dopilnuj, żeby
nic nie zbroił. Poradzisz sobie? - spytał z uśmiechem i uścisnął jej dłoń. Jeanette skinęła głową. - No to dobrze. A ja się dowiem, o co w tej smutnej historii tak naprawdę chodzi. Najpierw umówił się z Hedbergiem. Mieli się spotkać w tym samym mieszkaniu operacyjnym, które oddał mu do dyspozycji na czas akcji. Hedberg sprawiał wrażenie wypoczętego, poczęstował go świeżo zaparzoną kawą. Waltin zdecydował, że najpierw wysłucha jego relacji, a dopiero potem opowie mu o śmierci Krassnera. - No to słucham - powiedział i upił trochę gorącej kawy. Hedberg stwierdził, że nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Widział, jak około wpół do siódmej Krassner wychodzi z akademika, a gdy dziesięć minut później otrzymał przez krótkofalówkę umówiony sygnał, przystąpił do wykonywania zadania. Godzinę później było po wszystkim, więc zebrał swoje rzeczy, pojechał do mieszkania, zadzwonił do Waltina i złożył wstępną relacj ę. - Mała, nieposprzątana kwatera studencka. Nie miał tam zbyt wielu klamotów. Trochę papierów i to, co na zdjęciach. Hedberg wskazał głową trzy rolki filmów leżące na stole. - Co by tu jeszcze powiedzieć… - zastanawiał się głośno. - Aha. Facet trzymał za szafką nocną kilka skrętów z marihuaną. Pozwoliłem mu je zatrzymać - dodał ze złośliwym uśmiechem. - A jakie odniosłeś wrażenie, jeśli chodzi o Krassnera? Chodzi mi o to, jakim jest człowiekiem. - Wrażenie… hm, odniosłem wrażenie, że osoba, która tam mieszka, jest na wpół obłąkana. Mieszkanie wyglądało prawie jak nora jakiegoś ćpuna. Rzeczy porozrzucane po całym pokoju, prześcieradło zwinięte na łóżku w kłębek. Tobie by się nie spodobał - dodał z uśmiechem. No, no, pomyślał Waltin. Nie lubił, jak ktoś się z nim spoufalał, nawet jeśli był to ktoś taki jak Hedberg, którego wysoko cenił jako fachowca. - Powiedziałeś: na wpół obłąkany? - Taki tam paranoik, prawie ćpun. Od razu na przykład znalazłem to jego zabezpieczenie w drzwiach, kawałeczek papieru wsunięty w szczelinę. - I oczywiście włożyłeś to z powrotem na miejsce? - Wszystko według rozkazu i obowiązujących zasad - odparł Hedberg i uśmiechnął się lekko. - I żadnych komplikacji? - spytał Waltin spokojnie, udając, że go to nie interesuje. - No, prawie. Jeśli już miałbym się na coś poskarżyć, to tylko na to, że po siódmej usłyszałem, jak ktoś idzie korytarzem. Osoba ta wyszła przez drzwi prowadzące na klatkę schodową. Potem znowu ktoś przyszedł i znowu wyszedł. Odniosłem wrażenie, że to ta sama osoba i że ten ktoś czegoś zapomniał, więc wrócił, żeby to zabrać.
M’Boye, pomyślał Waltin. Przypomniał sobie relację Jeanette. No jasne, Murzyn nigdy nie nauczy się punktualności. - Przykro mi z tego powodu - odparł ze współczuciem. - To musiał być jeden z tych, co to zawsze się spóźniaj ą. - Nic się nie stało. Ja go słyszałem, ale on mnie nie widział. No dobrze, pomyślał Waltin, ale i tak mamy jeszcze jeden kłopot. - Widzisz, pojawił się pewien problem - zaczął. - Krassner popełnił samobójstwo. - Żartujesz - zawołał zdumiony Hedberg. - Kiedy? - Wczoraj wieczorem, za pięć ósma. Zrobił podwójne salto i wyskoczył z okna swojego pokoju. Hedberg był bardzo zdziwiony, a jego argumenty brzmiały logicznie i były w pełni zrozumiałe. - Sądzę, że to dość dziwna sprawa - powiedział. - Kiedy wychodziłem z korytarza, w którym miał pokoj Krassner, było prawie za dwadzieścia ósma. Czyli niecały kwadrans potem rzekomo wyskoczył przez okno. - Tak - odparł Waltin. - Nie miał zbyt dużo czasu, żeby wyskoczyć. - I w międzyczasie miałby jeszcze napisać list pożegnalny? Nie mogła to być zbyt długa epistoła, bo wtedy byśmy na siebie wpadli. - Właściwie to mógł napisać ten list dużo wcześniej i mieć go przy sobie - myślał na głos Waltin. Hedberg potrząsnął głową. Nadal miał wątpliwości. - Mimo to sprawa wygląda dla mnie dziwnie - odparł takim tonem, jakby i on myślał na głos. - Musiałby przecież wyjść ze spotkania przy Sturegatan przynajmniej na kwadrans przed wyskoczeniem z okna. A to by oznaczało, że po prostu tam wszedł i od razu wyszedł. Mówię o tamtym spotkaniu. Co to było za dziwne spotkanie? - Wiele rzeczy brzmi tu dziwnie. - Jasne - powiedział z naciskiem Hedberg. - A jeśli stamtąd wyszedł i wracał do akademika, to dlaczego chłopaki, które go pilnowały, nie ostrzegły mnie w porę? Ciekawe pytanie, pomyślał Waltin. - Dojdziemy i do tego - powiedział i schował filmy do kieszeni. - Dam ci znać, jak będę coś wiedział. Czy na pewno o niczym nie zapomniałem?, pomyślał, wstając z krzesła. - Chciałem cię jeszcze o coś zapytać i zapomniałem. Pomóż mi. - Chodzi ci o tamten list? List z zaproszeniem na spotkania. - No właśnie, list, w którym Forselius zaprosił Krassnera na spotkanie. Znalazłeś go?
- Nie. W każdym razie nie było go w pokoju, jestem tego absolutnie pewien. Nie było ani listu, ani koperty. Kurwa, pomyślał Waltin, choć rzadko przeklinał. - Miejmy nadzieję, że nie miał go przy sobie - powiedział Hedberg i uśmiechnął się krzywo. Waltin nie należał do ludzi lubiących niepotrzebnie ryzykować. Jeśli Krassner w chwili gdy wyskakiwał z okna, miał przy sobie list od Forseliusa, jest już za późno, żeby cokolwiek zrobić. Można jeszcze natomiast ostrzec Forseliusa i kazać mu trzymać język za zębami, gdyby zgłosili się do niego śledczy ze sztokholmskiej policji. Poza tym z wielu innych powodów należy się dowiedzieć, o czym rozmawiał z Krassnerem i dlaczego ich spotkanie trwało krócej, niż planowali. Kiedy Forselius zobaczył Waltina, zrobił minę, jakby sprawiło mu to jeszcze mniejszą przyjemność niż zwykle. Po tych samych co zawsze wykrętach w rodzaju: sobotnie przedpołudnie, ważne sprawy, w końcu dał za wygraną i zgodził się przyj ąć Waltina w swoim zaciemnionym mieszkaniu. Jak zwykle miał na sobie szlafrok i zdążył już wypić poranną porcję koniaku. Waltin udał, że nic się nie stało. Jak zwykle posłużył się całym swoim czarem, żeby nie odkrywać kart już na samym początku. - Jak przebiegło spotkanie z Krassnerem? - spytał z pojednawczą miną. - Spotkanie z Krassnerem? - odparł Forselius i spojrzał na niego przenikliwie. - Ciekawi pana, jak przebiegło to spotkanie? - Tak - powiedział z uśmiechem Waltin. - Proszę mi dokładnie opowiedzieć. - Proszę bardzo. Spotkanie przebiegło znakomicie. - Miło mi to słyszeć. A o czym… - Ten chytry lis w ogóle się tu nie zjawił - przerwał mu Forselius i wzmocnił się kolejnym łykiem koniaku. - Nie zjawił się? - Cieszę się, że nie jest pan głuchy. Tak właśnie powiedziałem: nie zjawił się. - I co pan zrobił? - Waltin był zaciekawiony. Przecież to idiota. Staruszek jest idiotą, pomyślał. - Poczekałem chwilę, a potem zacząłem czytać ciekawą książkę, naprawdę znakomitą, o zmiennych losowych i o funkcjach harmonicznych. Gdzieś j ą tu mam, gdyby to pana interesowało - dodał i zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć na półkę. - I nie przyszło panu do głowy, żeby nas o tym poinformować? - spytał Waltin. Przecież tak uzgodniliśmy, ty obrzydliwy staruchu, pomyślał. - Nie - odparł Forselius. Sprawiał przy tym wrażenie, jakby rzeczywiście nigdy nie przyszło mu to do głowy. - Ale za to puściłem sygnał pańskimu szefowi. Tylko tego jeszcze brakowało, pomyślał Waltin.
- I co on panu powiedział? - Nie za wiele. Nie było go w domu albo nie chciał podnieść słuchawki. - Czy zostawił pan wiadomość? - Nigdy się nie nagrywam na automatyczną sekretarkę - powiedział Forselius wyniośle. Jest to sprzeczne z zasadami obowiązującymi w tego rodzaju pracy. Kiedy Waltin powiedział Forseliusowi, że Krassner nie żyje, ten z zadowoleniem pokiwał głową. Uznał, że to szansa, żeby w spokoju porozmawiać o tym, czym „ten chytry lis” tak naprawdę się zajmował. Informację o tym, że Krassner popełnił samobójstwo, przyjął ze zrozumieniem. - Popełnił samobójstwo, no oczywiście. A teraz chce pan, żebym, kiedy przyjdą tu do mnie pańscy koledzy z policji, zaświadczył, że kiedy się z nim widziałem, wyglądał na przygnębionego? - Jeśli tak się zdarzy, to proszę tylko powiedzieć, jak było naprawdę - odparł Waltin z wymuszoną uprzejmością. - Że chciał przeprowadzić z panem wywiad, ale się nie pojawił. No i nie upij się za bardzo, żeby ci się coś nie wymknęło na nasz temat, dodał w myślach. - To znaczy, że zrobił to wtedy… - skrzywił się Forselius z zachwytem. - To wtedy odebrał sobie życie. Uff, pomyślał Waltin. Pięć minut później się pożegnał. Sztywno, ale grzecznie. Wyszedł od Forseliusa i poszedł do garażu, w którym parkowały samochody służb specjalnych. Wóz meblowy stał na swoim zwykłym miejscu, byle jak posprzątany. Jeśli natomiast chodzi o kosz na śmieci stoj ący przy drzwiach, zaledwie pięć metrów dalej, ktoś zaniedbał swoje obowiązki. Czarny worek na śmieci był prawie pusty, ale na wierzchu leżała papierowa torba, a w niej pusta puszka, zgnieciony kubek po kawie i paragony, z których wynikało, że ktoś zrobił sobie prawdziwą ucztę w kiosku z kiełbaskami przy Parku Tessina w Gardet. W jakim ja świecie żyję! Pracuj ę na wysokim stanowisku, a w dzień wolny od pracy muszę grzebać w śmieciach, pomyślał z obrzydzeniem Waltin, rozrzucaj ąc długopisem resztki jedzenia. Co ja tu robię? No i jak się pozbyć tych dwóch palantów? Najpierw wrócił do biura, żeby porozmawiać ze znajomym, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Znajomy nie widział żadnego problemu, bo Waltin obiecał, że pokryje koszty. Więc wspólną decyzję w sprawie dodatkowych ćwiczeń w warunkach terenowych mogli podjąć prawie natychmiast. Godzinę później spotkał się w swoim pokoju z Martinssonem i Góranssonem. Obaj wyglądali na wyspanych i od samego początku było widać, że nie mają pojęcia o śmierci Krassnera. - No to opowiadajcie - zaczął Waltin i skinął głową z uprzejmym uśmiechem. Odchylił się w fotelu i złożył palce w taki sposób, że przypominały dach gotyckiego kościoła. - No więc tak - zaczął Góransson. Najpierw chrząknął, a potem przerzucił kilka stron notatnika. - No tak - chrząknął ponownie. - Obiekt wyszedł z miejsca zamieszkania przy
Kórsbarsvagen o godzinie osiemnastej trzydzieści dwie. Potem szybkim krokiem ruszył ulicami Kórbarsvagen i Valhallavagen. Szedł chodnikiem. My szliśmy drugą stroną ulicy. W umówionym miejscu przy Sturegatan zjawił się o osiemnastej czterdzieści dwie i wszedł do bramy. Czyli dziesięć minut po wyj ściu z miejsca zamieszkania - podsumował Góransson, chrząkając dyskretnie i patrząc nieco nerwowo na młodszego kolegę. - Aha - odparł z miłym uśmiechem Waltin. - I co wtedy zrobiliście? - Zaparkowaliśmy pojazd w odległości około stu metrów dalej, przy Sturegatan - odparł Góransson i znowu zerknął na Martinssona. - Razem uznaliśmy, że akurat to miejsce nadaje się do tego najlepiej. - No jasne - zgodził się Waltin. - Czy to ty prowadziłeś, Martinsson? Martinsson niechętnie oderwał wzrok od swojego odbicia w wiszącym za plecami Waltina lustrze i potrząsnął głową. - Nie - odparł. - Prowadził Góransson. Góransson spojrzał na kolegę z kwaśną miną, co nie było wcale takie łatwe, bo próbował to zrobić ukradkiem. - A o której godzinie zajęliście pozycję na ulicy? - Około osiemnastej czterdzieści trzy - odparł Góransson. - Około osiemnastej czterdzieści trzy, mniej więcej. No proszę, robi się coraz ciekawiej, pomyślał Waltin. - I co działo się później? - spytał z ciekawością, a jednocześnie pochylił się nad biurkiem, żeby podkreślić, jak bardzo jest zainteresowany. Zupełnie nic, stwierdzili. Po prostu tam siedzieli - to czujni jak ważka, aż do chwili gdy przekazano im przez radio, że mogą kończyć. Było wtedy po dziesiątej. - Godzina dwudziesta druga osiem - sprecyzował Goransson, zaglądając do czarnego notatnika, po czym znów chrząknął. - Wszystko opisaliśmy w raporcie z obserwacji. - Martinsson przyszedł mu z pomocą. Włożyliśmy go do segregatora. - No to wspaniale - stwierdził Waltin. Skinął głową i odchylił się do tyłu. Kłamią jak z nut, jak na wywiadowców przystało, a on będzie musiał się ich jakoś pozbyć, zanim ich głupota, dzięki której znaleźli zatrudnienie w tej firmie, przeniesie się na niego. - Mam dla panów zadanie specjalne - zaczął. - Sprawa jest pilna, zadanie do wykonania za granicą. Może wam to zająć tydzień, może dwa. Ministerstwo chce, żebyśmy dyskretnie towarzyszyli pewnej mieszanej delegacji. W jej skład wchodzą politycy, urzędnicy z MSZ i wojskowi. Potrzeba mi dwóch chłopaków, którym naprawdę będę mógł zaufać. Na dobre i na złe. - Rozumiem - odparł Goransson. - Słuchamy, szefie. Na myśl o czekających go specjałach od razu zaświeciły mu się oczy. - Za granicą? - spytał Martinsson. Był młodszy i dlatego trudniej mu było ukryć radość,
choć w wyobraźni pakował już szczoteczkę do zębów do kosmetyczki. - Możemy się stawić się na Arlandzie w ciągu dwóch godzin, spakowani i gotowi -wyraził gotowość Goransson. - Nie będzie to konieczne - odparł sucho Waltin. - Wystarczy, jeśli przed szóstą stawicie się na Dworcu Centralnym. A stamtąd pojedziecie gdzieś, gdzie nie ma hamburgerów i gdzie na pewno odmrozicie sobie tyłki, dodał w myślach, ale głośno tego nie powiedział. - Pociąg - powiedział Goransson i ogień w jego oczach przygasł. - Pociąg - zawtórował mu Martinsson. Był tak podekscytowany, że zapomniał sprawdzić, jak wygląda w lustrze Waltina. - Sądzę, że to będzie bardzo interesująca podróż - stwierdził Waltin z przekonaniem. Dalsze instrukcje otrzymacie później, ale nie więcej, niż to będzie konieczne. To na pewno będzie fantastyczna podróż, pomyślał. W samym środku zimy, w jednym z tych starych fińskich pociągów wyprodukowanych w Rosji, z obsługą, z której trasa ta słynie wśród gości z całej Europy Zachodniej. - Każdy, kto gdzieś wyjeżdża, ma potem zazwyczaj coś do opowiedzenia - powiedział Waltin z uprzejmym uśmiechem. - Poza tym nasz MSZ załatwił wam paszporty dyplomatyczne, więc nie będziecie musieli się starać o wizę - dodał z troską. Po południu Waltin dowiedział się dyskretnie, jak przebiega śledztwo w sprawie śmierci Krassnera. Jego informator, który rozmawiał z szefem sekcji prowadzącej dochodzenie, przekazał mu, że sprawa jest jasna. Zostało jeszcze kilka drobnych szczegółów, którymi zajmie się komenda na Ostermalm. - Wszystko wskazuje na zwykłe samobójstwo. Jak można wyskoczyć z piętnastego piętra? Z drugiej strony facet był studentem, więc na pewno był nawalony - podsumował informator. Miło mi to słyszeć, pomyślał Waltin i postanowił, że zdjęcia, które zrobił Hedberg, mogą poczekać do następnego tygodnia. Podobnie rozmowa z Bergiem, który przebywa za granicą, gdzie spotyka się z ważnymi osobistościami. Przed wyjazdem zaznaczył, że wolno go niepokoić, tylko jeśli zdarzy się coś naprawdę ważnego. Nie padło nazwisko Krassnera. Nareszcie, pomyślał Waltin. Miał do załatwienia o wiele ważniejsze sprawy. Jeanette też zrobiła to, co do niej należało. Daniel zadzwonił do niej tuż przed lunchem. Jak zwykle był uprzejmy i nadskakiwał jej, ale tym razem niepokoił się o stan jej zdrowia. Jeanette odpowiedziała mu tak, jak należało się po niej spodziewać: że czuje się nieszczególnie, chociaż Krassnera znała słabo i uważała za bardzo dziwnego, niekoniecznie uprzejmego człowieka. W każdym razie czuje się dziwnie, bo przecież ledwie dwa dni temu z nim rozmawiała. Ważna jest jedna rzecz: nie chce mieć absolutnie nic wspólnego z policją. Wprawdzie nigdy o tym Danielowi nie mówiła, ale miała już do czynienia ze szwedzką policj ą i nie były to doświadczenia najlepsze, chociaż nigdy nie zrobiła nic złego.
- Traktują wszystkich jak przestępców, nawet jak ktoś jest niewinny - stwierdziła. Daniel uważał, że nie ma powodu do obaw i że może mu bezwarunkowo zaufać. Jeśli policja będzie chciała go przesłuchać, na pewno jej w nic nie wplącze. Ten Krassner faktycznie był dziwny, a on, Daniel, jest przekonany, że był też rasistą. Jeśli zaś chodzi o szwedzką policj ę, to odniósł wrażenie, że bardzo mu przypomina policj ę południowoafrykańską i nawet nie jest w stanie jej opowiedzieć o swoich doświadczeniach. - Policjantami zostają ludzie pewnego szczególnego rodzaju - stwierdził. - I nie odgrywa chyba większej roli to, skąd pochodzą. Nigdy też nie spotkałem policjanta, który by się wydawał normalny i ludzki. Ponieważ w święta Jeanette miała jak zwykle pojechać do chorej mamy - było to oczywiście wymyślone przez nią kłamstwo, wyj ście awaryjne, z którego korzystała najczęściej -postanowili wspólnie, że zdzwonią się po świętach, spotkaj ą na mieście i zjedzą gdzieś razem lunch. No to żegnam, pomyślała Jeanette, odkładając słuchawkę. A teraz będzie się mogła w końcu zająć zaplanowaniem wieczoru. No to na razie, pomyślał Waltin, wchodząc do swojego mieszkania przy Norr Malarstrand. Najwyższy czas zająć się zaplanowaniem wieczoru.
Poniedziałek, 25 listopada Kiedy w poniedziałek Waltin przyszedł do biura, nadal odczuwał przyjemny ucisk w kroczu. Ostatnie trzydzieści sześć godzin spędził z Jeanette i nawet na krok nie ruszyli się z domu. Z wyjątkiem kilku przerw na posiłki i kilkugodzinny sen prawie cały czas na niej leżał. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Kobiety są naturalnie uległe. Wiedział o tym od dawna, z własnego doświadczenia. Ale w niektórych sytuacjach pojawiają się problemy. Co dziwne, jest tak często w przypadku trochę młodszych kobiet, które biorą sobie do serca mylne wyobrażenia rozpowszechniane przez niektóre media i ugrupowania lewicowe. To z kolei prowadzi do psychicznej blokady, która nie pozwala im cieszyć się w pełni tym, czego świadoma kobieta powinna doświadczać. Ale na sygnały, które jej wysyłał, mała Jeanette reagowała naturalnie. Oboje udawali, że nadal chodzi im głównie o przeżycia intelektualne. Jeanette miała ponadprzeciętne warunki fizyczne: drobne chłopięce ciało. Kiedy pieścił jej strefy erogenne, zamykała oczy, a gdy doznawała orgazmu, czyniła patetyczne, choć trochę nieśmiałe próby powstrzymywania naturalnych reakcji. Przeszkadzał mu tylko czarny trójkącik porastający jej łono. Ale tym szczegółem zamierzał się zająć w następny weekend. Najwyższy czas przykręcić śrubę, pomyślał i w tej samej chwili zadzwonił jego czerwony telefon. &
Berg z kilkoma kolegami z pracy spędził weekend w Federalnym Urzędzie Ochrony Konstytucji. Spotkanie odbyło się w dość komfortowym hotelu położonym kilkadziesiąt kilometrów od Wiesbaden. Tym razem zabrał żonę. Niemcy przygotowali dla pań wspaniały program, dzięki czemu Berg mógł popracować z kolegami w całkowitym spokoju. Ich żony zwiedzały tymczasem różne ciekawe miejsca nad Renem. Kolacje jadali razem. Były to niezwykle przyjemne spotkania: w piątkowy wieczór podczas nieformalnego przyj ęcia powitalnego ich gospodarz poprowadził jego żonę do stołu, natomiast Berg zajął honorowe miejsce przy stole w czasie uroczystości sobotniej. Niemcom naprawdę można ufać, pomyślał. Niemcy to naród, który zachowuje treść i formę w relacjach z innymi ludźmi. W niedzielę wieczorem odlecieli do Kopenhagi. Żona Berga przesiadła się na samolot do Sztokholmu, bo w poniedziałek rano musiała być na zajęciach w szkole. Natomiast Berg popłynął wodolotem do Malmó, wynajął pokój w hotelu Savoy, zjadł lekką kolację i wcześnie położył się spać. Na poniedziałek rano umówił się z ekipą z Malmó, ale zanim zasiadł z nimi do stołu, zadzwonił do Sztokholmu, do sekretarki. Ostatni raz mógł bezpiecznie rozmawiać przez telefon dwie i pół doby wcześniej. - Waltin prosił, żeby pan zadzwonił - powiedziała sekretarka. - Mówił, że chodzi o obywatela Kane’a. Chodzi o Krassnera, pomyślał Berg, ale gdy później o tym myślał, przypomniał sobie, że już wtedy przeczuwał, że stało się coś nieprzyjemnego. Nieważne, skąd się wzięło to uczucie. Po prostu to czuł.
Waltin starał się brzmieć beztrosko. Zupełnie jakby nie miał z tym wszystkim nic wspólnego. Berg i nad tym się zastanawiał. Wtedy i dużo później. - Jak przebiegła akcja? - spytał. - Świetnie - odparł Waltin. - Odnoszę wrażenie, że niepokoiliśmy się całkiem niepotrzebnie. Nie ja, tylko ty, dodał w myślach, ale tego już nie powiedział. - Co masz na myśli? - Przejrzałem właśnie jego intelektualne wypociny i odnoszę wrażenie, że to kompletne bzdury. Mimo że facet spędzał przy maszynie kilka godzin dziennie przez półtora miesiąca, pomyślał Berg. - Opowiadaj - powiedział. - Pięćdziesiąt kilka stron chaotycznych notatek. Trochę mieszanej treści, szkic czegoś, co w przyszłości można by przerobić na kryminał, może jakąś historię z życia wziętą. Ale właściwie wygląda mi to na coś pośredniego. - A o czym to jest? - Proponuj ę, żebyśmy o tym porozmawiali, jak wrócisz - odparł Waltin i zabrzmiało to tak, jakby się z czegoś cieszył. - Ujmę to tak: i ty, i ja, i kilka innych osób z naszego biura postawiło tę samą tezę. Aha, pomyślał Berg. - Czy zdarzyło się coś jeszcze? - spytał. - W piątek wieczorem Krassner popełnił samobójstwo - odparł Waltin, a z tonu jego głosu można było wywnioskować, że nie zrobiło to na nim dużego wrażenia. - Wracam - powiedział Berg. - Dopilnuj, żeby ktoś mnie odebrał z lotniska. Kolejny wariat, pomyślał Waltin. &
Berg i Waltin spędzili razem całe popołudnie, a kiedy się żegnali, nie byli z siebie zadowoleni, choć obaj starali się to ukryć. Jest jakiś niestaranny, pomyślał Berg. Jest w nim coś dziecinnego, jakby był niedojrzały pod względem charakterologicznym. - Na razie czekamy - powiedział Berg. - Od tej chwili przejmuję sprawę. Oczywiście będę cię o wszystkim informował. Waltin wzruszył ramionami. Niedługo go przeniosą do sekcji kurdyjskiej, pomyślał. Razem z tamtymi obydwoma fajtłapami. Nie ma sprawy
- Fine with me* - powiedział. - Choć uważam, że niepokoisz się niepotrzebnie. Waltin opowiedział mu najpierw o całej akcji. Gdyby mu wierzyć, można by dojść do wniosku, że przebiegła zgodnie z planem. Hedberg dostał się do pokoju Krassnera, zrobił, co do niego należało, i wyszedł. Nikt go nie zauważył - i właśnie to jest najważniejsze. Wprawdzie Goransson i Martinsson skompromitowali się i zgubili Krassnera, ale i tak mieli szczęście. To fakt, Krassner odebrał sobie życie, ale zrobił to bez udziału osób trzecich. Waltin nie jest w stanie stwierdzić, czy Krassner był wtedy na prochach i chciał po prostu sprawdzić, jak się lata na nowych skrzydłach, czy też może doszedł nagle do wniosku, że jego życie nie ma sensu. Nieważne. To nie oni maj ą o tym rozstrzygać. Krassner nie wiąże się już dla nich z bezpieczeństwem państwa, bo właściwie nigdy się nie wiązał. Waltin jest o tym absolutnie przekonany. - Jeżeli już mamy postawić sobie jakiś zarzut, to ewentualnie tylko taki, że nie do końca byliśmy świadomi, że Krassner jest aż takim wariatem - powiedział Waltin, wzruszaj ąc ramionami. - Facet musiał być zdrowo stuknięty. Proponuję, żebyś przejrzał papiery, które po nim zostały. Mówiąc to, Waltin przesunął w stronę Berga stos dokumentów. Możesz być pewien, że to zrobię, pomyślał Berg. - A gdzie są teraz Góransson i Martinsson? - spytał Berg. - Na wyjeździe szkoleniowym - odparł z uśmiechem Waltin. - Uznałem, że najlepiej będzie, jak się ich pozbędziemy. - Ile wiedzą? - Nie wiedzą, że Krassner nie żyje. Ale kiedyś się przecież dowiedzą. Nie wiedzą nawet, że spaprali robotę. I nie wiedzą, że ja wiem, co robili w czasie, gdy zaniedbywali swoje obowiązki. Berg skinął głową. - A Eriksson? - Kontroluje sytuację. Postanowiłem wycofać ją z akcji zaraz po tym, jak Sztokholm mnie poinformował, że sprawa Krassnera jest już nieaktualna. Powiedziałem jej, żeby się trzymała z dala od tamtych ludzi i tamtego miejsca. Nią też nie musisz się już przejmować. Berg znów skinął głową. Ja i Waltin, pomyślał. To już dwie osoby. Plus Góransson, Martinsson i Eriksson, to już pięć. I facet od Waltina, nieważne, kto to był. W sumie daje to sześć osób. No i Forselius. I nagle uświadomił sobie, że o sprawie wie zbyt wiele osób. Jak to mówią ci z gangów motocyklowych? Że trzy osoby mogą dochować tajemnicy pod warunkiem, że dwie z nich są martwe? Kiedy Waltin wyszedł, Berg poprosił sekretarkę, żeby zamówiła mu taksówkę. Uznał, że nie może zostać w biurze. Woli pojechać do domu, do żony, żeby w spokoju wszystko przemyśleć. Musi się z tym przespać. W najlepszym wypadku przyśni mu się coś miłego,
na przykład że mimo całej niestaranności, która decyduje o jego chłopięcym uroku, Waltin może mieć racj ę. - Czy były jakieś telefony? - spytał sekretarkę i uśmiechnął się do niej z wysiłkiem. Prawdziwa skała, pomyślał. Skała nie kobieta. - Pełnomocnik premiera prosił, żeby się pan z nim jak najprędzej skontaktował - odparła. To już ośmiu, pomyślał ponuro Berg.
Wtorek, 26 listopada Nocne rozważania i mało snu. A kiedy rano przyszedł do biura, okazało się, że ma kilkudniowe zaległości. Zadzwonił pełnomocnik. Zaproponował spotkanie, ale coś mu przeszkodziło i teraz siedzi na jakiej ś naradzie dotyczącej kwestii politycznych. Na pewno się to przeciągnie. Dlatego rozmawiał z ministrem sprawiedliwości, który sam zadzwoni do Berga w ciągu dnia. Umówili się, że przeniosą cotygodniowe spotkanie na piątek. Pewnie, że to kiepski dzień, ale on i Berg mogliby porozmawiać w cztery oczy godzinę przed. Jeśli to możliwe, bardzo się będzie cieszył. - Dzwonił do mnie w weekend stary znajomy i opowiedział o wszystkim - powiedział pełnomocnik. Ciekawe, czy nazywa się Forselius, pomyślał Berg. Proszę, jaki się nagle zrobił rozmowny. - Oczywiście, że mogę przyjść godzinę wcześniej - odparł Berg. - Mogę być w piątek o dziewiątej rano. - Wspaniale - oznajmił pełnomocnik. - A gdyby coś się działo, proszę mnie łapać w Harpsund. Berg obiecał, że tak zrobi. Oni są na górze, my na dole, pomyślał, odkładaj ąc słuchawkę. Sprawie Krassnera poświęcił cały dzień. Na początku zastanawiał się, czy nie powinien przekazać jej któremuś ze swoich najbardziej zaufanych ludzi, ale po dłuższym zastanowieniu postanowił, że zajmie się nią sam. Coś mu się w całej tej historii nie zgadza. Zajmie się nią przynajmniej na początku, aż do chwili gdy się upewni, że posuwa się we właściwym kierunku. Zaczął od przestudiowania zdjęć znalezionych w mieszkaniu Krassnera. W sumie miał do obejrzenia ponad sto fotografii znakomitej jakości, powiększonych do formatu A4. Kilkanaście z nich przedstawiało wnętrza. Zrobiono je z różnych uj ęć. Mieszkanie było nieposprzątane i zaśmiecone. Bergowi wystarczył jeden rzut oka, żeby dojść do wniosku, że to melina jakiegoś narkomana. Wiele ich widywał w okresie, gdy jako zwykły policjant pracował w terenie. Natomiast wygląd biurka i widoczny na nim bałagan świadczyły o tym, że osoba, która przy nim pracowała, nie przywykła do regularnej pracy. Na pozostałych zdjęciach ujrzał zwykłe białe kartki papieru do maszyny, a na nim teksty różnej długości, napisane częściowo na maszynie, częściowo odręcznie. Niektóre dokumenty leżały zmięte, więc osoba, która robiła zdjęcia, najpierw musiała je wyprostować, żeby zrobić zdjęcie, a potem znowu je zmiąć i umieścić tam, gdzie były. Ale Berg dostrzegł pewien kłopot. Chodziło o charakter pisma Krassnera, bo przyjął, że to on jest autorem notatek. Tekst był napisany skrótami i w całości po angielsku. To samo dotyczyło kartek zapisanych na maszynie -były to krótkie fragmenty, osobne linijki tekstu, bez ładu i składu. Raczej szkic i ogólne wskazówki niż fragmenty opowiadania. To nie jest żaden rękopis, pomyślał Berg. Z jednym wyjątkiem. A jeśli dobrze zrozumiał tekst, to trzyma w ręku coś, co w zamyśle autora miało się kiedyś stać książką. Berg uważał, że wyjątkiem jest strona tytułowa książki. Chociaż nie za bardzo znał się na
tych sprawach, przyj ął wersj ę, że całość świadczy o katuszach i mękach, jakie przeżywał autor. „ The Spy that went East. Author: John P. Krassner”, przeczytał, a następnie napisał ołówkiem cyfrę 1 w prawym górnym rogu swojej kopii. Łatwiej będzie przeglądać, pomyślał, bo właśnie wpadł na pomysł, że najpierw cały materiał uporządkuje w logicznej kolejności, a dopiero później spróbuje się dowiedzieć, o czym to jest. Łącznie osiemdziesiąt pięć stron, na każdej mniej lub więcej tekstu, pomyślał, kiedy policzył kartki. Sześćdziesiąt jeden z nich - białe, pomarszczone lub zmięte - wyróżniało się, gdy ułożył je w stos na biurku i na podłodze wokół niego. Patrząc na jedno z uj ęć, doszedł do wniosku, że pozostałe dwadzieścia cztery strony zostały sfotografowane na biurku Krassnera, na którym panował duży bałagan. Najpierw ułożył papiery na dwóch kupkach, żeby sprawdzić, czy jest w nich cokolwiek wartego przeczytania i czy treść jest na przynajmniej przyzwoitym poziomie intelektualnym. Ale niewiele od tego zmądrzał. Po godzinie czytania doszedł do dwóch wniosków: po pierwsze, że ma do czynienia z czymś, co autor albo dopracował do końca, albo z tego zrezygnował. Po drugie, że jest to materiał, którego autor nie zdążył jeszcze odrzucić, ale powód, dla którego tak postąpił, nie wynika z treści tekstu. Facet rzeczywiście musiał być zdrowo szurnięty, pomyślał. I nie wiadomo dlaczego przyszedł mu w tym momencie na myśl Waltin. Elegancko ubrany, z nieznacznym uśmiechem na twarzy, na swój sposób elokwentny i przekonuj ący, kiedy mówi, że Krassner to tylko zwykły szaleniec, który kradnie im cenny czas. Przez całe popołudnie Berg rozmyślał o swojej słabej znajomości angielskiego. Pod pewnymi względami mówił po angielsku lepiej niż większość kolegów z pracy piastuj ących równorzędne stanowiska. Oczywiście z wyjątkiem Waltina, bo ten ma zupełnie inne wykształcenie, choć gdyby zmierzył się z innymi, prawdziwymi policjantami… W gronie zwykłych ludzi Berg mówił po angielsku dobrze, ale tutaj czuł się bezbronny jak kaleka. Angielski nie jest jego j ęzykiem, koniec, kropka. Wielokrotnie za to zdumiewali go niektórzy koledzy, którzy twierdzili - bezpodstawnie - że po angielsku mówią płynnie. I najwidoczniej sądzili, że rzeczywiście mówią bardzo dobrze, chociaż mówili jeszcze gorzej od niego. Zanim zabrał się do studiowania dokumentów, sekretarka przyniosła mu gruby słownik angielsko-szwedzki, z którego już korzystał przy innych okazjach. Po lunchu przyniosła mu jeszcze dwie inne książki, z amerykańskimi zwrotami, często używanymi skrótami, o amerykańskim języku potocznym i slangu. Po kilku kolejnych godzinach bezowocnych trudów uznał, że musi się poddać. Podkreślił słowa, zwroty i fragmenty tekstu, których nie rozumiał. Kazał sekretarce zrobić kopie i wezwał analityczkę, specjalistkę od j ęzyków. Przypomina trochę Marię, kiedy była młodsza, pomyślał Berg. Często myślał o swojej żonie. Uuśmiechnął się uprzejmie. - Czy mogłabyś mi trochę pomóc w tłumaczeniu? - spytał i podał jej listę słów i wyrażeń, których nie zrozumiał. - Z angielskiego na szwedzki - dodał i zabrzmiało to niemal tak, jakby się usprawiedliwiał.
Kobieta szybko rzuciła okiem na kartkę, skinęła głową i uśmiechnęła się lekko. - Chyba sobie poradzę - powiedziała. - Na kiedy tego potrzebujesz? - Jak najszybciej - odparł Berg i już godzinę później dostał tłumaczenie. - No i jak poszło? - spytał. - Z większością chyba sobie poradziłam. W niektórych miejscach podałam różne warianty. To, które uważałam za najbardziej prawdopodobne, umieściłam na samej górze. Podała mu czerwoną plastikową koszulkę, a w niej kilka kartek zapisanych na maszynie. - Proszę mi opowiedzieć - powiedział Berg. - Kto to napisał? To znaczy co to za człowiek? - sprecyzował. - Ojojoj - odparła kobieta. - Psychologia językowa nie jest moją najmocniejszą stroną. - Proszę jednak spróbować - nalegał Berg. - Amerykanin, na sto procent. Ani młody, ani stary, w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat, jak sądzę. Inteligent. Odnoszę wrażenie, że sporo już w życiu napisał. Może być dziennikarzem, a jeśli tak, mogę się domyślać, kto był jego idolem. Gonzo - styl tworzenia reportażu lub filmu dokumentalnego, w którym reporter lub twórca, zamiast pozostawać biernym obserwatorem, angażuje się osobiście. W tekście występują liczne wtrącenia, często niezwiązane z głównym wątkiem, subiektywne opinie i kicz jako środek artystycznego wyrazu. Szczyt popularności tego stylu przypada na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX w. Filarem Gonzo jest przeświadczenie, że dziennikarstwo może być bardziej prawdziwe i dosłowne, jeśli się nie przestrzega tradycyjnych zasad pisania reportażu i podstawowych prawideł sztuki dziennikarskiej, w tym zasad etycznych. Twórcą Gonzo był Hunter S. Thompson (1937-2005), amerykański pisarz i reporter, publikujący między innymi dla „The New York Timesa”, „Rolling Stone’a” i „Playboya” (przyp. tłum.) - No proszę… więc kto? - Hunter S. Thompson. Da się w tych tekstach zauważyć typ dziennikarstwa Gonzo*, chociaż uważam, że autor używa go w niewłaściwym kontekście. - Dziennikarstwo typu Gonzo? - Jak by to wytłumaczyć… - zaczęła i uśmiechnęła się. - Wyjaśnię to tak: jeśli ktoś chce opisać jakieś wydarzenie albo osobę, nieważne jest samo wydarzenie i sama osoba, tylko uczucia i myśli, jakie ów dziennikarz żywi wobec danego wydarzenia lub danej osoby. Ciekawe jest to, co dzieje się w głowie dziennikarza, jeśli mogę to tak ująć. Brzmi to niezwykle praktycznie, pomyślał Berg. - Brzmi to bardzo praktycznie. Można w ten sposób zaoszczędzić mnóstwo czasu. - Jasne, choć jeśli autor ma tęgą głowę, może to być ciekawe i zabawne. Jak na przykład Hunter S. Thompson, kiedy jest w formie. Natomiast kiedy nie jest w formie, staje się całkiem niezrozumiały.
- Wygląda na to, że to trochę niepewne, jeśli ktoś poszukuje prawdy - zaprotestował Berg. - Najlepszym przykładem na gruncie szwedzkim jest chyba Góran Skytte… mam na myśli dziennikarstwo typu Gonzo. Skytte, pomyślał Berg. Czy to nie ten wysoki, nieuprzejmy, zarozumiały i kłótliwy facet ze Skanii, który trzyma się z tym przerażającym Guillou? - To znaczy, że Skytte jest szwedzkim Hunterem S. Thompsonem? - Nie - zaprotestowała kobieta. - Mam chłopaka, który gra w hokeja w czwartej lidze, ale nigdy bym nie powiedziała, że to szwedzki Gretzky. Choć na pewno by chciał. - A ten facet? - spytał Berg, wskazując na czerwoną plastikową koszulkę. - Nie wiem o tym wystarczająco dużo, ale śmiem twierdzić, że Skytte jest lepszy. - Skytte jest lepszy - powtórzył Berg. Lepszy niż Krassner, dodał w myślach. - Z całą pewnością. Jeśli mówimy o dziennikarstwie typu Gonzo, można powiedzieć, że Thompson gra w NHL, Skytte w czwartej lidze, natomiast ten pan ma problemy z jeżdżeniem na łyżwach. - Mimo że uprawia dziennikarstwo typu Gonzo? - Mówiąc ściślej: z powodu takiego dziennikarstwa. Czy mogę o coś zapytać? - spojrzała na Berga z wahaniem. - Tak, choć nie obiecuj ę, że odpowiem. - Te słowa i wyrażenia, które miałam przetłumaczyć… Domyślam się, chodzi o materiały do jakiej ś książki. - Tak, słuszna uwaga. - Zastanawiam się, czy chodzi o literaturę faktu. - Tak - odparł Berg. - W każdym razie taki jest zamiar autora. Który budzi we mnie złość, dodał w myślach. - Czy pozostałe materiały wyglądają podobnie? - Tak. Można chyba tak powiedzieć. W zasadzie tak, dodał w myślach. - Jeśli tak, to sądzę, że autorowi będzie bardzo trudno sprawić, żeby go postrzegano jako osobę wiarygodną. Poza tym uważam, że nie jest zbyt dobrym pisarzem. Dziennikarstwo typu Gonzo, pomyślał Berg, kiedy wyszła. I po raz pierwszy tego koszmarnego dnia poczuł radość. Skończył prawie o dziesiątej. Jednak kiedy pomyślał o efektach swojej pracy, doszedł do wniosku, że czas, który poświęcił na lekturę dokumentów, mógł przeznaczyć na coś pożyteczniejszego. Ale i tak był z siebie zadowolony. Wnioski i spostrzeżenia zawarł w
dwustronicowym opracowaniu. Jego zdaniem powinno to wystarczyć za podstawę do piątkowych rozmów z pełnomocnikiem. A ponieważ Krassner pisał o tym, o czym pisał, Berg z niecierpliwością czekał na to spotkanie. The Spy that went East, pomyślał. Jeszcze zanim przeczytał notatki Krassnera, domyślił się, kogo autor ma na myśli, bo w ciągu wielu lat służby w budynku przy ulicy Pohlhemsgatan sam o tym słyszał. W okresie gdy obecny rząd był jeszcze w opozycji, osoby obracające się we wpływowych kręgach ludzi zajmuj ących się tajną działalnością w jego instytucji próbowały doprowadzić do wszczęcia dochodzenia w tej sprawie. Na szczęście Bergowi udało się do tego nie dopuścić, przy życzliwym wsparciu ówczesnego komendanta głównego policji. Ciągle jednak nie wiedział, dlaczego Krassner nadał książce taki tytuł. Szpieg, który przeszedł na Wschód. Ale skąd przeszedł? Z Północy? Z Południa? Z zachodu? Chyba jednak z Zachodu, chociaż akurat co do tego Krassner nie zostawił żadnych wskazówek, a jego wuj wiele lat pracował w amerykańskiej służbie wywiadowczej. Berg doszedł do wniosku, że jednak niepokoi się niepotrzebnie. Facet chyba rzeczywiście był wariatem, pomyślał, odchylił się do tyłu i zamknął oczy. - Przepraszam, szefie - chrząknął kierowca - ale jesteśmy na miejscu. - Chyba przysnąłem, więc to raczej ja powinienem przeprosić - odparł Berg.
Środa, 27 listopada W końcu udało mu się spokojnie przespać całą noc. Przy śniadaniu postanowił, że nie będzie się niepotrzebnie niepokoił, bo ma ważniejsze sprawy do załatwienia. Dlatego na przykład wyjaśnienie okoliczności samobójstwa Krassnera może spokojnie zlecić któremuś ze swoich godnych zaufania ludzi. Może Persson, pomyślał i dokładnie w tej samej chwili przez kuchenne okno zajrzało słońce. - Dzień dobry - powiedział Berg do sekretarki, wchodząc do biura. Był w świetnym humorze. - Proszę wezwać do mnie Perssona. Berg znał go od ponad trzydziestu lat. Chodzili do jednej klasy w szkole policyjnej, a dwa lata później razem patrolowali ulice, jeżdżąc radiowozem, podczas gdy ich starsi koledzy rozkoszowali się letnim urlopem na wsi z rodzinami albo z innymi kolegami z pracy i ich rodzinami. Potem Berg zaczął powoli awansować, podczas gdy Persson wolał poprzestać na tym, co osiągnął. Dwadzieścia lat później - w przypadku Perssona było to także dwadzieścia kilogramów więcej - przypadkiem spotkali się na mieście. Persson pracował wtedy w sekcji dochodzeniowej i zajmował się włamaniami. Mógłby wprawdzie znaleźć ciekawszą pracę, ale takie jest życie… Tydzień później pracował już u Berga i żaden z nich nigdy nie żałował tej decyzji. - Słucham - powiedział Persson i usiadł na krześle przed biurkiem Berga, nie pytaj ąc nawet o zgodę. Obaj byli starymi policjantami, przepracowali razem kilka ładnych lat i nie musieli się przejmować takimi drobiazgami. - Chciałbym, żebyś się dyskretnie rozejrzał. Chodzi o domniemane samobójstwo, do którego doszło w piątek wieczorem - wyjaśnił Berg. - Hm - Persson skinął głową. Pięć minut później Berg zapoznał dawnego kolegę z klasy ze wszystkimi szczegółami. Zamierzał się zająć czymś poważniejszym niż sprawa tego durnia Krassnera. - Widzę, że nad czymś jeszcze się zastanawiasz - powiedział. - Nie - odparł Persson, po czym potrząsnął głową i wyszedł. Policjant starej daty, pomyślał z sympatią Berg, patrząc, jak tłusty tyłek Perssona znika za drzwiami. W miarę spokojny, milczący, dokładny, bezwzględny i kochany - podobny do ojca, kiedy przez pewien czas był posterunkowym. Dwie godziny później wszystko wróciło do normy, a Berg stracił dobry humor. Kudo i Bulling zażądali natychmiastowego spotkania, ponieważ „z analizy rozmów telefonicznych wynikało, że szykuje się zamach na wysokiego rangą szwedzkiego polityka, choć jeszcze nie wiadomo którego”. - Zastanawia mnie jedno - powiedział Berg, mimo wszystko spokojnie. - Piszecie tutaj: „choć jeszcze nie wiadomo którego”? - Właśnie tak - odparł stanowczo Kudo. - Właśnie - dodał Bulling ze wzrokiem wbitym we frędzle dywanu. - „Choć jeszcze nie wiadomo którego”. Co to właściwie znaczy?
Czy macie chociaż jego imię albo inicjały?, pomyślał Berg i poczuł, że za chwilę rozboli go głowa. - Odpowiedź brzmi: nie - odpowiedział krótko Kudo. - Nie znamy imienia tego polityka - mruknął Bulling. - A czy znacie jego nazwisko? - spytał Berg. Może to Falldin, pomyślał z nadzieją. Bardzo by to ułatwiło pracę ochronie. - Odpowiedź brzmi: nie - odparł Kudo. - Nie znamy. - Tak więc nie znamy ani imienia, ani nazwiska tego nieznanego nam polityka? - Dokładnie tak - odparł Kudo i zdecydowanym ruchem kiwnął głową. - W każdym razie to ktoś z górnej półki - sprecyzował Berg, tłumiąc wściekłość. Miejmy nadzieję, że nie chodzi o Świętego Mikołaja, pomyślał i dodał: - Wiem, co powinniśmy zrobić. Pięć minut później Berg wrócił do biura i poinformował sekretarkę, że do wieczora będzie pracował w domu i że wolno mu przeszkodzić tylko w razie wojny albo zamachu stanu. Oczywiście wyraził się nieco inaczej. - Zamówię samochód - powiedziała sekretarka. Biedak, pomyślała. Wygląda na zupełnie wykończonego. Dlaczego on nigdy nie bierze urlopu?
Czwartek, 28 listopada W czwartek 28 listopada komisarz Persson zakończył dyskretnie prowadzony wywiad. Miał się dowiedzieć wszystkiego o dochodzeniu prowadzonym przez sztokholmską policj ę w sprawie samobójstwa obywatela USA Johna Krassnera. „Domniemane” samobójstwo, brzmiała pierwsza wersja przyjęta przez śledczych. A ponieważ jego dawny przyjaciel i kolega, który powierzył mu to zadanie, wyjechał służbowo do oddziału służby bezpieczeństwa w Lulea, Persson musiał poczekać ze sprawozdaniem do następnego ranka. Do diabła, pomyślał i postanowił, że na dzisiaj fajrant.
Piątek, 29 listopada Berg spotkał się najpierw z Perssonem. Przeznaczył na to godzinę, ale ponieważ Persson był, jaki był, skończyli w ciągu dwudziestu minut. Krassner popełnił samobójstwo i żadna inna ewentualność nie wchodzi w rachubę. Do takiego samego wniosku doszli śledczy ze sztokholmskiej policji. W praktyce sprawę można więc uznać za zakończoną, choć na formalną decyzję trzeba będzie poczekać jeszcze kilka dni. - Zastanawiałem się nad tym, co robił chwilę przed… to znaczy zanim wyskoczył przez okno - wyraził wątpliwość Berg. Jak zwykle odczuwał pewien niepokój. - Wygląda na to, że podjął decyzję nagle. Nic w tym dziwnego, pomyślał Persson, raczej typowe zachowanie samobójcy. Wychodzi na umówione spotkanie, a kiedy jest już na miejscu, zmienia decyzję i zawraca. Łazi po mieście, wraca do domu i kończy sprawę. Faktycznie, pomyślał Berg. Krassner nie zachowywał się szczególnie racjonalnie. Persson zauważył jednak, że niepokoi go pewien szczegół. Jeśli się przyjrzeć całej sprawie dokładniej, wychodzi na to, że Góransson i Martinsson dali plamę. To, że człowiek Waltina zdążył opuścić mieszkanie Krassnera, zanim ten do niego wrócił, nie jest bynajmniej ich zasługą. - Pieprzone ślepe kutasy - podsumował Persson. Gdyby to od niego zależało, odesłałby ich do patrolowania ulic, ale przedtem napędziłby im takiego stracha, że szybko by się nie pozbierali. - Masz rację - zgodził się Berg. - Ale postanowiłem trochę poczekać, aż sprawa przycichnie. Zaczyna mięknąć, pomyślał Persson, ale tego oczywiście nie powiedział. Potem wstał z krzesła i odwrócił się w stronę drzwi, ale zanim wyszedł, zrobił coś nieoczekiwanego. - Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział. - Słucham - odparł Berg i w jego głowie natychmiast rozdzwonił się dzwonek alarmowy. - Waltin. - Co masz na myśli? - Pozbądź się tego dupka. - Masz na myśli coś konkretnego? - spytał Berg, a dzwonek w jego głowie rozbrzmiewał coraz głośniej. - Nie, nic konkretnego - odparł Persson i wzruszył ramionami. - Po prostu mu nie ufam. - Słyszałeś coś konkretnego? - Hm, właściwie nie, ale coś mi się w nim nie podoba - powiedział Persson i wyszedł. No i co ja mam teraz zrobić?, zastanawiał się Berg, a dzwonek w jego głowie rozbrzmiewał coraz głośniej.
Potem pojechał do Rosenbad, żeby się spotkać z pełnomocnikiem premiera. Pełnomocnik wyglądał na zmęczonego, miał podkrążone oczy. Chyba nie czuje się najlepiej, pomyślał Berg. Coś musiało zmienić stosunki między nimi, bo myśl o tym, że jego dawny dręczyciel czuje się źle, popsuła mu humor. Trudno to było wytłumaczyć. Berg zaczął od prostych spraw. Najpierw opowiedział o okolicznościach śmierci Krassnera, o badaniach przeprowadzonych na miejscu, o liście, który zostawił, o orzeczeniu lekarza sądowego, o przesłuchanych świadkach i o obserwacjach poczynionych przez jego własnych wywiadowców w okresie, gdy interesowali się Krassnerem. Wszystkie okoliczności wskazywały jednoznacznie na samobójstwo. Pełnomocnik skinął tylko głową i uśmiechnął się szeroko, patrząc spod ciężkich powiek. - Postaramy się jakoś przeżyć tę tragedię - powiedział i zaśmiał się. No, wreszcie wracasz do dawnej formy, pomyślał Berg. - No cóż - dodał pełnomocnik i zabrzmiało to tak, jakby głośno myślał. - Nasz wspólny znajomy twierdzi, że zabiliście Krassnera. Muszę coś zrobić temu Forseliusowi, pomyślał Berg. Zrobił się z niego stary zrzęda. Chwilę później przeszli do rzeczy. - Słucham - powiedział pełnomocnik. - Czym zajmował się Krassner? Przeszukanie mieszkania Krassnera, którego dokonał człowiek Berga - Berg podkreślił przy tym, że chodziło tylko o przeszukanie i że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, umożliwiaj ącym tajnym służbom prowadzenie takich czynności - wykazało, że Krassner nie posunął się w swojej pracy zbyt daleko, a to, co można wyczytać z jego notatek, sprawia wrażenie czegoś niespójnego, żeby nie powiedzieć niezrozumiałego. Wraz z jego śmiercią całą sprawę można więc uznać za zakończoną. Materiał, z którym zapoznał się Berg, składał się głównie z notatek, które Krassner zamierzał wykorzystać podczas dalszej pracy. Pisał o mało chwalebnej historii partii socjaldemokratycznej, o jej ciągłym miotaniu się między kapitalizmem a komunizmem, o tym, jak w czasie drugiej wojny światowej socjaldemokraci byli bliscy nawiązania współpracy z nazistami i że od samego początku na czele partii stali łajdacy i łapownicy. Branting miał kochanki i w rzeczywistości był kryptokapitalistą, bo chciał chronić własny tyłek - na wszelki wypadek. Per-Albin też miał kochanki, a poza tym upijał się i przyjmował łapówki od dyrektorów, z którymi grywał w pokera. Krassner uzyskał te informacje od zaufanego informatora, którego dziadek był jednym z tych, którzy te łapówki wręczali. Kiedyś opowiedział o tym w zaufaniu matce osoby, od której dostał tę informację. Poza tym był multimilionerem i z okazji swoich pięćdziesiątych urodzin zorganizował narodową zbiórkę pieniędzy. Cały dochód trafił później do jego własnej kieszeni. - No proszę - powiedział z rozbawieniem pełnomocnik. - Zawsze uważałem, że Per-Albin był mądrym facetem. A Tage? Czy on też zajmował się brudnymi sprawami? - Nazwisko Erlandera w ogóle się nie pojawia w tych notatkach - stwierdził Berg.
- Spryciarz - odparł pełnomocnik. - Ci z Varmlandu zawsze byli sprytni. A poza tym lubią wypić i są cholernie leniwi, jak Murzyni z Chaty wuja Toma. Oni też woleli śpiewać, tańczyć, i tak dalej. Ciekawe, czy powiedziałbyś to na spotkaniu wyborczym, pomyślał Berg. - No więc - powiedział pełnomocnik i spojrzał na Berga wyzywająco. - Rozumiem, że to, co najciekawsze, zostawił pan na sam koniec. Jakich brzydkich czynów dopuścił się mój wielce szanowny szef? - Poza tym, że od połowy lat sześćdziesiątych był rosyjskim szpiegiem, prowadził się całkiem porządnie. - A jakie mamy dowody na poparcie tej tezy? - Nic poza tym, co można przeczytać między wierszami w „Svenska Dagbladet” - odparł Berg. I tym co słyszałem w biurze, pomyślał. - I to wszystko? - spytał pełnomocnik, a w jego głosie słychać było lekkie rozczarowanie. - Tak - odparł Berg. - Jedyny słuszny wniosek, jaki możemy z tego wyciągnąć, jest taki, że niepokoiliśmy się nie-potrzebnie. Ale po chwili opadły go wątpliwości i nagle zobaczył w nim dawnego pełnomocnika, jakiego znał z poprzednich spotkań. - Są sprawy, które nie do końca rozumiem - powiedział pełnomocnik. - Właściwie to nie rozumiem też innych rzeczy, ale teraz chodzi mi tylko o cztery. - Słucham - odparł Berg, a w jego głowie znowu rozległ się ostrzegawczy dzwonek. - Nasz niepokój wzbudzał przecież nie Krassner, tylko jego wuj. Jaką rolę on w tym wszystkim odgrywa? Żadnej, pomyślał Berg. - Pamiętam, że na początku mówił pan, że Krassner spędza całe dnie na pisaniu, a potem znajdujecie zaledwie sto stron nieuporządkowanych i odrzuconych notatek. Choć podobno siedział nad tym tygodniami. Czyżby coś ukrył? A jeśli tak, to gdzie? Berg stwierdził, że nic nie wskazuje na to, żeby Krassner ukrył jakąś część dokumentacji albo gotowego materiału. Przynajmniej nie w Szwecji. - Notatki, które znaleźliście, dotyczą głównie partii i jej kierownictwa. Moim zdaniem wygląda to na materiał do napisania czegoś obszerniejszego. Poza tym jest to jak najbardziej uzasadniony powód, żeby przyjechać do Szwecji i zabrać się do roboty. - Chce pan powiedzieć, że Krassner ma jeszcze jakieś materiały w USA? - spytał Berg. Dotyczące twojego szefa, dodał w myślach. - Tak. - Nie podejmuję się tego oceniać. Jeśli jednak są to materiały tej samej jakości co te, uważam, że nie mamy powodu do niepokoju.
Nie chcesz chyba, żebym prosił Niemców o informacje od Amerykanów, pomyślał Berg. - Poza tym nie rozumiem tytułu jego książki - powiedział pełnomocnik. - Szpieg, który przeszedł na Wschód? - Ja też nie - stwierdził Berg. Miło mi to słyszeć, pomyślał pełnomocnik, bo takiej odpowiedzi oczekiwał. Kolejne cotygodniowe spotkanie przebiegało bez spięć. Minister zajęty był rozmyślaniami o zbliżającym się weekendzie. Berg większość swego wystąpienia przeznaczył na poinformowanie zebranych o dochodzeniach przeciwko dwóm ambasadom. Jedną podejrzewano o szpiegowanie uchodźców, drugą o szpiegostwo przemysłowe. Ministerstwo Spraw Zagranicznych sprzeciwiło się wydaleniu z kraju pracowników tej drugiej. Nikt z zebranych nie miał pytań. I tylko dzwony w głowie Berga biły coraz głośniej. Jest jak jest, pomyślał, wsiadając do samochodu. Całe szczęście, że to już weekend. Pierwszy tydzień grudnia O co tu właściwie chodzi?, zastanawiała się Jeanette, kiedy w poniedziałek rano, po weekendzie, który spędziła ze swoim nowym facetem, przyszła do biura. Bo przecież może go tak chyba nazywać, mimo dzielącej ich różnicy wieku? Bolały j ą pośladki, co było o tyle niefortunne, że samodzielny pokój, w którym do niedawna urzędowała, był już tylko wspomnieniem. Sprawa Krassnera należy już do przeszłości i nigdy nie będzie mogła o niej mówić. Kierownictwo objęło ją klauzulą tajności. A przecież tydzień temu, a właściwie dziesięć dni temu, wszystko zapowiadało się tak dobrze. Krassner należy do przeszłości i to samo stanie się wkrótce z Danielem. Kiedy spotkali się ostatnim razem, udało jej się mu wmówić, że jej mama nagle poczuła się gorzej i dlatego musi pojechać do domu, do Norrlandu. Musi pomóc ojcu w opiece nad mamą i rodzeństwem. Daniel okazał jak zwykle bezgraniczne współczucie, a ona pomyślała, że karmi go kłamstwami, i poczuła się jeszcze gorzej. Został jej właściwie tylko Waltin. To on miał zadecydować, co się z nią stanie po sprawie Krassnera. Poza tym od pewnego czasu zajmował ważne miejsce w jej życiu. Najwyraźniej chciał wszystko zorganizować tak, żeby nigdy nie wpadła na pomysł, by się przed kimś wyspowiadać. Co tu się właściwie dzieje?, zastnawiała się Jeanette. Próbowała usadowić się wygodnie na krześle i wreszcie zająć, bieżącymi sprawami. &
3 grudnia we wtorek sztokholmska policja umorzyła dochodzenie w sprawie śmierci Johna P. Krassnera. Wykazano ponad wszelką wątpliwość, że popełnił samobójstwo. Sporządzono nawet stosowny dokument, a nim dzień dobiegł końca, Persson dyskretnie zdobył kopie wszystkich dokumentów z dochodzenia. Ale rzeczy osobiste Krassnera, które po nim pozostały, znalazły się poza jego zasięgiem. Ambasada USA zdążyła jej wysłać do kraju. Berga to zaniepokoiło. Pytał o jakieś zaproszenie. Nie było go ani wśród rzeczy wymienionych w protokole, ani na liście przedmiotów odesłanych do USA. Ale Perssona to nie zmartwiło. Takie śmieci zazwyczaj się potem wyrzuca, pomyślał. I to właśnie powiedział: - Takie śmieci się potem wyrzuca.
Berg skinął tylko głową, ale dla pewności poprosił o ekspertyzę jednego z konsultantów pracujących dla biura, lekarza psychiatrę. Bardzo kompetentnego specjalistę starej daty. Pomógł mu przy wielu innych sprawach. Nie zawiódł i tym razem. Z listu zostawionego przez Krassnera wynika, że był w „silnej depresji” i że „myśli samobójcze, które go od dawna nawiedzały”, były „natarczywe i miały charakter halucynacji”. Nareszcie, pomyślał Berg. Najwyższy czas odłożyć tę sprawę do archiwum. &
Na cotygodniowym spotkaniu mówiono między innymi o dość ekscentrycznym podejściu premiera do kwestii bezpieczeństwa. - Rozmawiałem z nim o tym po ostatnim posiedzeniu rządu, tak, jak obiecałem -oznajmił minister sprawiedliwości z ledwo skrywaną dumą. - I co odpowiedział? - spytał pełnomocnik z przebiegłą miną. - Obiecał, że się nad tym zastanowi - odparł minister. - No to mamy prawdziwy postęp, naprawdę gratuluję - powiedział pełnomocnik i roześmiał się. - W takim razie nie będę panom psuł dnia i nie powiem, co mi odpowiedział, kiedy mu o tym wspomniałem. Tak więc w tej konkretnej sprawie nie udało się nic osiągnąć. Po spotkaniu pełnomocnik wziął Berga na stronę, żeby mu zadać proste pytanie: - Jak to jest z tym Waltinem? Czy można mu w pełni ufać? Muszę coś zrobić z tym Forseliusem, pomyślał Berg z nagłą irytacją. Dłużej nie może tak być. - Domyślam się, że rozmawiał pan z Forseliusem - powiedział. Pełnomocnik wykonał niezrozumiały gest, z którego można było wywnioskować, że nie zamierza się na ten temat wypowiadać. - Wyrażę to w następujący sposób - powiedział ostrożnie Berg. - Wydaje mi się, że w tym konkretnym przypadku chodzi o brak chemii między tymi panami, a jeśli mam odpowiedzieć na to pytanie od razu, powiem tylko tyle, że do tej pory nie miałem powodów, żeby Waltinowi nie ufać. - Abstrahując od jego prywatnych dziwactw, nad którymi nie ma sensu się rozwodzić, dodał w myślach. Tym razem pełnomocnik zrobił ruch, jakby się przed czymś bronił. - Jest pan oczywiście świadom problemu strukturalnego? - Nie jestem pewien, czy rozumiem, co pan ma na myśli - odparł ostrożnie Berg. Potem rozmawiali na tak zwanej płaszczyźnie pryncypialnej. Rozmawia się tak wtedy, gdy ktoś taki jak pełnomocnik zamierza pouczyć kogoś takiego jak Berg. Według pełnomocnika problem strukturalny Berga był logiczną konsekwencj ą sposobu, w jaki funkcjonował stworzony przez niego system kontroli. Kto ma kontrolować ostatniego kontrolującego w długim łańcuchu
kontroluj ących? Przecież wprowadzenie ducha konkurencji, odpowiednie rozgrywanie sprzeczności istniej ących w ramach danej struktury organizacyjnej czy instytucji też może być znakomitym sposobem na kontrolowanie, czym zajmuj ą się różne sekcje biura. - A jak się to ma do kwestii zapewnienia spokoju w pracy? - odparł Berg. Pewnie tak, jak to przewidują reguły dialektyki, pomyślał. Ciekawe, czy jest komunistą. Wprawdzie w jego papierach nic o tym nie ma, ale rozumuje w sposób bez wątpienia podejrzany. - Niech pan się nad tym zastanowi - powiedział pełnomocnik, wzruszając ramionami. I nagle Berg usłyszał ostrzegawcze bicie dzwonów. &
W piątek Berg poinformował Waltina, że sprawa Krassnera została ostatecznie zamknięta, i chociaż chodziło o dość poważną wpadkę, która mogła się skończyć znacznie gorzej, Waltin przyjął to z typowym dla siebie lekceważeniem. Znowu to jego wzruszanie ramionami, pomyślał Berg. Jeśli czegoś z tym nie zrobię, to zwali mi się na głowę komisja parlamentarna do spraw służb specjalnych. - Co zamierzasz zrobić z tym dziadygą od koniaku? - spytał Waltin. - Zastanawiam się nad tym - odparł Berg. Już postanowił, że go nieco odsunie. Nie zamierzał jednak nikomu o tym mówić. Zwłaszcza Waltinowi. - Jeśli chcesz, mogę mu wysłać fakturę - powiedział Waltin i uśmiechnął się jak wilk po obfitym posiłku. - Facet kosztował mnie prawie tysiąc roboczogodzin. - Zobaczymy - odparł Berg wymijająco. - Jakoś to rozwiążemy. W najgorszym wypadku będziesz musiał zastawić zegarek, pomyślał. Następnie udzielił Waltinowi kilku ogólnych wskazówek co do dalszych działań: rozpracowywanie antydemokratycznych elementów w strukturach policji i wojska, Kurdowie i inne organizacje terrorystyczne, groźby pod adresem premiera i inne bieżące sprawy, w tej chwili najważniejsze. - Fine with me - powiedział Waltin. Uznał jednak, że ma ważniejsze sprawy do załatwienia. &
W sobotę pełnomocnik premiera spotkał się ze swoim dawnym nauczycielem i mentorem, profesorem Forseliusem. Spotkali się podczas dorocznej kolacji bożonarodzeniowej organizowanej przez towarzystwo Turingssallskapet w siedzibie tej organizacji, Stora Sallskapet. Wprawdzie spotkanie miało charakter nieformalny, ale obowiązywały fraki, bo miano uczcić pamięć jednego z największych ludzi żyj ących między tęsknotą lata a chłodem zimy, który postanowił odebrać sobie życie, gdy chłód stał się zbyt dotkliwy. Kolację tę spożywano zawsze w pierwszą sobotę grudnia, żeby wszystko odbyło się w odpowiednim czasie i z zachowaniem właściwych form. Lista gości nie zmieniła się od czasów zimnej wojny. Na początek dwa kieliszki wódki na stojąco, żeby nawet starsi profesorowie, cierpiący na reumatyzm, mogli się swobodnie trącić kieliszkami. Potem
tradycyjna mieszczańska kolacja zakończona karafką portweinu krążącą wokół stołu. Na koniec kawa i kieliszek koniaku w którymś z sąsiednich pokojów. Forselius odciągnął dawnego ucznia na bok. Rozsiedli się w fotelach w miejscu, które uznali za dogodne do prowadzenia nieformalnej rozmowy na tematy objęte klauzulą tajności. - Wróciłeś do profesury? A może socjaldemokraci płacą ci tak marnie, że nie stać cię na frak? - zażartował Forselius. - Nadal jestem pełnomocnikiem, a pensja wystarcza mi na utrzymanie konia - odparł pełnomocnik. Jesteś taki jak dawniej, draniu, pomyślał z zadowoleniem, jakie czuje się zawsze po smacznej kolacji. - Musisz uważać na tych gnojków - ostrzegł go Forselius. - Bo następnym razem sam możesz wylecieć przez własne okno. - Ci, z którymi rozmawiałem twierdzą, że facet popełnił samobójstwo. Ale obiecuj ę, że gdy tylko zacznie się kampania wyborcza, będę na siebie uważał, pomyślał. - Oczywiście - szydził dalej Forselius. - Doradził ci ten ze złotym zegarkiem? - Popraw mnie, jeśli nie mam racji: czy to nie ty z nim rozmawiałeś? - Tak, w obecności Berga. Berg to porządny facet, trochę naiwny, jak wszyscy policjanci, ale za to prosty i uprzejmy, i lepiej z nim trzymać. Zawsze robi to, co mu się każe. No to jesteśmy w domu, pomyślał pełnomocnik. Należał do innego pokolenia niż jego mentor. - A co twoim zdaniem powinienem był zrobić? - spytał. - Niech sztab się tym zajmie. Tak to załatwialiśmy za moich czasów. Chyba wiesz, co służba bezpieczeństwa sądzi o takich jak ty i twój szef? Kto jak nie on wie o tym najlepiej? Czasami gadasz naprawdę za dużo, pomyślał pełno-mocnik. - Dlaczegoż to, na miłość boską, służba bezpieczeństwa miałaby zabijać kogoś takiego jak Krassner? - Czasem naprawdę zaczynam się o ciebie niepokoić - powiedział Forselius i spojrzał na dawnego ucznia surowo. - Żeby się dobrać do jego papierów, przecież to oczywiste. - W jego tak zwanych papierach nie było nic konkretnego, prawie same bzdury. - To oni tak twierdzą. A co ty o tym sądzisz, jak się zastanowisz? Że to rzeczywiście kupa śmieci, pomyślał pełnomocnik, ale nie zamierzał tego mówić. &
Waltin postanowił, że i ten weekend spędzi w Sormlandzie, w gospodarstwie odziedziczonym po ojcu. Wprawdzie mieszkanie przy Norr Malarstrand znakomicie
zaspokajało jego zwykłe potrzeby, bo włożył w nie trochę pieniędzy - między innymi w wyciszenie i technikę - ale jeśli chodzi o sprawy uczuciowe, potrzebował ściślejszej izolacji od otoczenia. Posiadłość była wygodna, położona niezbyt daleko od dróg publicznych. Ziemię i las już dawno wydzierżawił. Jak na obecne czasy płacono mu przyzwoicie. Pracownicy zatrudnieni na gospodarstwie otrzymali wymówienia i wyprowadzili się, dzięki czemu nie było tam już nikogo, kto mógłby zobaczyć albo usłyszeć coś, czego nie powinien. Waltin został więc sam, a „szkolenie” Jeanette odbywało się zgodnie z planem. Nie miała pojęcia, w co się wpakowała, ale wkrótce miała się dowiedzieć. Postrzegała więc całą tę sytuacj ę jako rodzaj gry seksualnej, która bardziej j ą pociągała, niż przerażała. Przełom w ich stosunkach nastąpił w zasadzie już w poprzedni weekend, a Waltin był dumny z genialnego posunięcia, jakie wykonał w sobotę: podarował jej torbę słodyczy. Trafiła mu się wtedy jedyna w swoim rodzaju okazja, by za pomocą brzytwy usunąć jej włosy łonowe. Teraz wyglądała już zupełnie jak należy: drobna, niewysoka, szczupłe, prawie chłopięce ciało i gładkie łono. Włosy na głowie zostawił bez zmian, ale uznał, że lepiej będzie je zapleść w dwa warkoczyki. Mała Jeanette, lat trzynaście, pomyślał z wielką miłością. Wiązał z nią wielkie nadzieje - i tylko on o tym wiedział. Udało mu się także udokumentować łączący ich związek. Miał już wystarczaj ąco dużo sekwencji dźwiękowych i filmowych, żeby w chwilach samotności snuć fantazje i tłumić w zarodku wszelkie pokusy. Wszystko wskazywało na to, że Jeanette okaże się jedną z największych zdobyczy w jego życiu. Tymczasem Jeanette zastanawiała się, dlaczego Waltin nie potrafi uprawiać seksu jak inni ludzie. W ten weekend więcej czasu spędziła na unoszeniu coraz bardziej czerwonych pośladków niż na oddawaniu się seksualnym rozkoszom. Była zupełnie zagubiona, a na dodatek pewien niepokój budził w niej Krassner, choć od jego śmierci upłynęło już czternaście dni. Coś się tu nie zgadza. W końcu, żeby się uspokoić, zebrała się na odwagę i zapytała o to Waltina. W najlepszym wypadku przekona go, żeby się zajął czymś innym niż jej tyłeczek. - Jest coś, czego nie rozumiem - zaczęła z wahaniem, obdarzając go tym nieśmiałym spojrzeniem, którym posługiwała się zawsze, gdy sytuacja tego wymagała. Na przykład teraz. - Nie rozumiesz jeszcze wielu rzeczy - odparł Waltin ciepłym głosem. - Jest coś, o czym Dani… o czym opowiadał mi M’Boye tamtego wieczoru, gdy wróciliśmy do akademika i dowiedzieliśmy się, że Krassner popełnił samobójstwo. - Słucham - powiedział Waltin, a na jego gładkim i opalonym czole pojawiła się zmarszczka irytacji. Ciekawe, czy się pieprzyła z tym pierdolonym Murzynem, pomyślał. Ale ponieważ już sama myśl o tym napawała go obrzydzeniem, szybko ją odrzucił. - To znaczy wtedy, gdy rozmawiał z policjantami - dodała szybko Jeanette. - Chodzi mi o Wiijnbladha z laboratoium i tego obrzydliwego grubasa z wydziału zabójstw. Z jakiegoś powodu, którego Jeanette nie rozumiała, zmarszczka na czole Waltina
wygładziła się, a on sam nagle zaczął wyglądać na zaciekawionego i zadowolonego. - Słucham - powtórzył. Daniel spóźniał się na spotkanie. Mieli się spotkać o siódmej, ale pojawił się dopiero kwadrans po. Przy wej ściu do akademika natknął się na Krassnera, który szedł do swojego pokoju. Mogło być dziesięć, może dwanaście po siódmej. Krótko mówiąc, czas ten nie pokrywał się z godziną, o której zaplanowano przeszukanie jego pokoju. - Słuszne wnioski - pochwalił ją Waltin. - Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Potem wyjaśnił jej, że jego człowiek postąpił wbrew instrukcji i przystąpił do akcji już za dwadzieścia siódma, kiedy M’Boye był jeszcze w swoim pokoju. Pokój Krassnera był niewielki i nie było w nim nic ciekawego, więc przeszukanie zaplanowane na godzinę udało się zakończyć w trzydzieści minut. - Całe szczęście, że na siebie nie wpadli - powiedziała Jeanette i bardzo jej ulżyło. - Musieli się minąć o nie więcej niż kilka minut - zgodził się Waltin i spojrzał na nią z pożądaniem. Niezłe podejście, kolego Hedberg, ale mnie nie oszukasz, pomyślał Waltin. I nagle naszedł go taki sam dobry humor jak wtedy, gdy na stacji metra w Ostermalm zupełnie przypadkiem popchnął swoją matkę, a ona stoczyła się na tory. Pięć minut później wszystko było jak zwykle. Pilnuj się, kolego Hedberg, pomyślał z zadowoleniem Waltin, energicznie penetrując od tyłu małą Jeanette. Jednocześnie wsłuchiwał się w zduszone dźwięki dochodzące spod profesjonalnie założonego knebla. Co tu się dzieje?, pomyślała Jeanette, bo mówić przecież nie mogła.
Pozostał tylko chłód zimy Sztokholm w grudniu
Wtorek, 10 grudnia Nareszcie w domu, pomyślał Johansson, wysiadając z samolotu. Jak przyjemnie po dziesięciu dniach poczuć ojczystą ziemię pod stopami. Wiklander wykorzystał swoją legitymację służbową i czekał na niego już przy taśmie z bagażami, żeby mu pomóc nieść walizki. Reszta przebiegła w koleżeńskiej atmosferze, jak zawsze, gdy policjant spotyka się z celnikiem. Kwadrans później Johansson siedział w służbowym samochodzie i jechał do miasta. - Jak podróż? - spytał Wiklander, przemykając z jednego pasa autostrady na drugi. - W porządku - odparł Johansson. - Jedzenie smaczne, a przy okazji nauczyłem się paru rzeczy, o których nie miałem pojęcia. I takich, o których postaram się jak najszybciej zapomnieć. - Miałem wczoraj dyżur - powiedział z niewinną miną Wiklander. - Dzwoniła jakaś amerykańska policjantka. Za wszelką cenę chciała się z panem skontaktować. - A jak się nazywała? - spytał Johansson, choć znał odpowiedź. - Detektyw porucznik Jane Hollander z policji stanowej w Nowym Jorku. Miała miły głos. - Aha, ona. Tak, rozmawiałem z nią przed wyjazdem. Przez telefon - dodał zupełnie niepotrzebnie. Zaczynasz tracić panowanie nad sobą, Lars, pomyślał. - Miała miły głos - powtórzył obojętnym tonem Wiklander. Przez telefon, oczywiście, dodał w myślach. - Uczestniczyła w kursie organizowanym przez FBI - skłamał Johansson. - Zrobiła na mnie miłe wrażenie - upierał się przy swoim Wiklander. - Taka sobie. Faktycznie, była miła, ale w Szwecji mamy lepsze - stwierdził, a w jego głosie zabrzmiała nutka norrlandzkiego akcentu. - Czy w czasie mojej nieobecności w starej, dobrej Szwecji wydarzyło się coś ciekawego? Wiklander odparł, że niezbyt wiele. Na pierwsze miejsce w lidze hokejowej wysunęła się drużyna z Farjestad, po tym, jak spuściła lanie tym z Brynas, co dla niego, urodzonego w Varmlandzie, było szczególnie krzepiące. Poza tym nic ważnego. - W zasadzie zdarzyło się tylko to - stwierdził Wiklander. - Poza tym Edberg pokonał Matsa Wilandera w finale Australian Open, ale o tym już pan chyba słyszał. Nie, pomyślał Johansson, a teraz, gdy już się dowiedziałem, postaram się o tym jak najszybciej zapomnieć. - A jaką mieliście pogodę? - Zimno - odparł Wiklander i wymownie potrząsnął ramionami. Jest naprawdę zimno. Meteorolodzy twierdzą, że to będzie wyj ątkowo mroźna zima, pomyślał.
- Chciałbym cię prosić o przysługę - powiedział Johansson, który myślami przebywał gdzie indziej. - Słucham. - To dość delikatna sprawa. Chodzi o coś, co ma związek ze Sztokholmem -sprecyzował, jakby chciał podkreślić, że sprawa naprawdę jest delikatna. A potem jeszcze raz podkreślił, że mieszanie się w tę sprawę jest naprawdę ryzykowne, zwłaszcza że on i Wiklander pracuj ą w wydziale kryminalnym. - Rozumiem, jasne - odparł Wiklander i uśmiechnął się szeroko. - Co tym razem znaleźli? - Sprawa jest już zakończona, uznano to za samo-bójstwo. - Podejrzewa pan jakieś brudne gierki? - Właściwie to nic nie podejrzewam. To raczej przeczucie. - Dobrze pana rozumiem - odparł Wiklander i skinął głową. Podejrzewa, że to zabójstwo, a to niedobrze, bo Johansson to Johansson. Nieźle, pomyślał. Johansson był dla niego wzorem, zarówno pod względem duchowym, jak i zawodowym. Johansson ocenił wysokość stosu dokumentów leżącego na biurku i doszedł do wniosku, że opis przedstawiony mu przez Wiklandera jest w dużej mierze praawdziwy. Mimo że nie było go w pracy dziesięć dni, świat się nie zawalił. Jeśli chodzi o skandal z ofiarami zabójstw, które portier znalazł w windzie, Ministerstwo Sprawiedliwości zadziałało w nietypowym dla siebie tempie i udzieliło reprymendy typu wprawdzie - ale. Ukarani nie mieli więc powodu do narzekań i sprawa rozeszła się po kościach. Niestety pojawił się nowy problem. Tym razem chodziło o policjanta z jego wydziału. Podczas imprezy dla pracowników jednego z wydziałów któryś z komisarzy próbował zgwałcić kobietę, pracownicę cywilną. Ten, kto to zgłosił, zrobił to anonimowo - jak zwykle, pomyślał Johansson z westchnieniem ulgi - ale na pewno był to ktoś z tego biura. Domniemany sprawca za namową szefa poszedł na zwolnienie, a rzekoma ofiara nie chciała się nawet w tej sprawie wypowiadać. Aby dochodzenie mogło być obiektywne, sprawę przekazano prokuraturze wojewódzkiej w Goteborgu, dzięki czemu na razie nie wypłynęła do mediów. Johansson miał nadziej ę, że jeśli się to stanie, jego już tu nie będzie i sprawą zajmie się jego następca. Dziesięć dni, pomyślał z nadziej ą. Potem weźmie urlop, od Bożego Narodzenia aż do Trzech Króli, a po powrocie wysprząta swój pokój i przeniesie się na spokojniejsze stanowisko, do wydziału kadr Komendy Głównej. A wtedy od czasu do czasu będę miał czas na kolację z dawnymi kolegami, pomyślał. Oczyma wyobraźni widział już, jak w knajpie wraz z kolegą wznoszą toast kieliszkami ciotki Jenny. Na obiad zjadł tylko kanapkę i popił ją filiżanką kawy. Potem zaczął odczuwać skutki różnicy czasu i podróży samolotem. Wprawdzie lecąc do Szwecji, przespał się dwie godziny i była dopiero druga po południu, ale po długim i pracowitym dniu nagle bardzo zachciało mu się spać. - Pojadę już do domu i prześpię się, zanim padnę - powiedział do sekretarki. - Proszę mi zamówić taksówkę. Zobaczymy się rano.
W jego mieszkaniu przy Wolmar Yxkullsgatan wszystko wyglądało jak dawniej. Sąsiad podlewał kwiatki, karmił dwie rybki w akwarium i odbierał pocztę. Na stole piętrzył się ogromny stos gazet, ale one mogą poczekać. Wszedł, postawił walizki w przedpokoju, poszedł do sypialni, rozebrał się, wsunął pod kołdrę i natychmiast zasnął. Obudził się o ósmej wieczorem i czuł się naprawdę rześki. Był też bardzo głodny, chociaż zawartość lodówki nie napawała zbytnim optymizmem. Piwo, woda mineralna i zbyt dużo wódki, pomyślał ponuro. Co tu zrobić? Anna Christina Warg (1703-1769), znana jako Cajsa lub Kajsa Warg, autorka książki kucharskiej zaliczanej dziś do najbardziej znanych w historii Szwecji (przyp. tłum.) Najpierw chciał się ubrać i zejść do knajpy, ale w końcu wszedł pod prysznic i pozwolił, żeby woda spływała po nim przez jakiś czas. Stał tak, aż mózg zaczął funkcjonować sprawniej. Godzinę później kłopot miał z głowy. Musi tylko dokładniej przeszukać lodówkę, zamrażarkę i spiżarnię, postarać się myśleć bardziej kreatywnie, podejść do sprawy praktycznie - jak Kajsa Warg*. Nastawił ekspres do kawy i w nagrodę nalał sobie pełen kieliszek koniaku. Na początek kanapka z chrupkiego chleba z jajkiem i anchois. Do tego kilka plasterków fileta z łosia, które szybko rozmroził w mikrofali, a potem przyrządził w brytfance, dzięki czemu zachowały czerwony kolor i soczysty smak. Dodał do tego smażone ziemniaki i domowej roboty masło czosnkowe. Przygotował klasyczny szwedzki posiłek, godny prawdziwego mieszkańca Norrlandu, który wrócił na łono rodziny po przygodach za granicą. Potem wyciągnął z gniazdka kabel od telefonu, żeby nikt mu nie przeszkadzał, wziął kawę, koniak i stos gazet i rozsiadł się wygodnie na kanapie, żeby wyrobić sobie własne zdanie o tym, co się wydarzyło w kraju pod jego nieobecność. Drużyna hokejowa z Farjestad zdobyła dużą przewagę w lidze, a w całym kraju utrzymują się silne jak na tę porę roku mrozy. Zdarzały się dni, kiedy notowano w Sztokholmie od minus dziesięciu do minus dwudziestu stopni. Poza tym wszystko toczyło się normalnym trybem. Handel w okresie przedświątecznym bił kolejne rekordy. Zgodnie wypowiadali w tej kwestii handlowcy i klienci, choć oczywiście mogłoby być lepiej. Z niezwykłym optymizmem wypowiadał się minister finansów: w wywiadzie stwierdził, że Szwecja powoli wydobywa się z pułapki zadłużenia, do której zapędziły ją szaleńcze rządy poprzedniej, mieszczańskiej koalicji. Minister finansów cieszył się dużą popularnością i być może właśnie to wyjaśnia, dlaczego rządzącą partię ludzie oceniają tak dobrze. Według grudniowych badań przeprowadzonych przez SIFO socjaldemokraci cieszą się czterdziestoprocentowym poparciem, co oznaczało wzrost o jeden punkt procentowy w porównaniu z poprzednim miesiącem. Jednocześnie większość zwolenników partii okazywała „całkowity albo częściowy brak zaufania” dla przywódców partii i dla premiera. Biedny dupek, nie jest mu łatwo, pomyślał Johansson ze współczuciem, choć takiej postawy na pewno nie prezentowali wszyscy policjanci w kraju. Reportaże, analizy polityczne, artykuły redakcyjne, kultura, felietony i wszystkie pozostałe teksty miały jedną
wspólną cechę: mówiły o niedoskonałościach charakteru premiera i jego ludzkich ułomnościach. Podczas krótkiej nieobecności Johanssona w kraju premier „musiał zapłacić karne odsetki od niezadelarowanego dochodu”, „swoją arogancją poważnie zaszkodził współpracy krajów skandynawskich”, „wygłaszał opinie całkowicie obce demokratycznemu światopoglądowi związków zawodowych”, a gdy zażądano od niego informacji na temat haniebnego traktowania dysydentów przez władze Rosji, „wypowiadał się niejasno”. Poza tym nawoływał do „walki z panoszącymi się pracownikami urzędów skarbowych”. Robił to podczas lunchu, rozmawiaj ąc z grupą dziennikarzy o zwrocie, jaki się dokonał w sprawie o jego własne niezapłacone podatki. Ale tym razem wieczorne gazety - choć wszystkie inne wypowiedzi nagrodziłyby owacj ą na stoj ąco - już następnego dnia zmusiły go do wycofania się z tej wypowiedzi. „Niemądry żart na prywatnym i nieformalnym spotkaniu”, bił się w piersi. Jak on sobie z tym wszystkim radzi?, zastanawiał się Johansson. Jedynym pocieszeniem w tej sytuacji może być fakt, że innym też nie jest łatwo. Państwowa komisja wyborcza odrzuciła kandydaturę przewodniczącego partii Centrum na sześć miesięcy przed posiedzeniem, co dodatkowo zmartwiło Johanssona, i to z dwóch powodów. Po pierwsze obaj pochodzą z prowincji Angermanland, a Johansson twierdził, że w polityce jest za mało ludzi z tamtych stron. Po drugie uważał go za porządnego człowieka. Wprawdzie nigdy nie poznał go osobiście, ale widział go w telewizji i nie trzeba być policjantem, żeby stwierdzić, że to miły, uczciwy i dobry człowiek. W odróżnieniu od wielu innych ludzi zajmuj ących się polityką, pomyślał Johansson. Był wyraźnie zirytowany, choć nigdy nie przyszłoby mu na myśl, żeby głosować na partię Centrum. Wystarczy, że głosują na nią inni członkowie jego rodziny. Ten kraj stacza się coraz niżej, pomyślał ponuro i pocieszył się kolejnym kieliszkiem koniaku. Natomiast w tak zwanym sektorze kultury sytuacja była bardziej zagmatwana, ale już na pierwszy rzut oka trudno było zrozumieć, o co chodzi. W kinach rekordy biła komedia Sallskapsresan 2. Wyświetlano ją już czwarty tydzień. Obejrzało ją ponad milion osób, podczas gdy drugi pod względem pozycji reżyser w kraju ma kłopoty ze sfinansowaniem następnego filmu. Premierę Jeziora łabędziego w sztokholmskiej operze trzeba było przełożyć na inny termin, bo jeden z tancerzy złamał nogę. Natomiast w księgarniach najlepiej sprzedają się książki Sidneya Sheldona i sióstr Collins. Liczba sprzedanych przez nich egzemplarzy jest większa niż „liczba sprzedanych książek prawie wszystkich poważanych pisarzy razem”. W tekście poświęconym nowej biografii Hjalmara Brantinga recenzent stwierdził, że wprawdzie Branting był nie tylko „mocnym i uczciwym człowiekiem”, ale także „prawdziwym humanistą”, ale „w dzisiejszych czasach nie mógłby zostać politykiem z powodu nałogu alkoholowego, nocnego trybu życia i romansów z kobietami”. Ci porządnisie od kultury nie czytają chyba swoich własnych gazet, pomyślał obojętnie Johansson i otworzył gazetę na stronach poświęconych gospodarce. Wszystko po staremu. Dyrektorzy jak zwykle wypłacają sobie wysokie wynagrodzenia, podczas gdy ci, którzy nie mogą tego robić, dystansuj ą się od takich zachowań. Wartość akcji firmy Fermenta jak zwykle idzie ostro w górę. Pojawiły się też opinie poważnych
analityków finansowych. Wprawdzie „kurs przekroczył poziom dwustu koron i nie można wykluczyć niewielkiego tąpnięcia”, ale ponieważ Fermenta nie jest „finansową efemerydą”, tylko „firmą, która w niedalekiej przyszłości stanie się czołowym światowym producentem leków”, wniosek, jaki można wyciągnąć z tej sytuacji, jest oczywisty dla wszystkich, którzy się na tym znają: „nadal należy kupować, mimo niedawnej nagłej, nadzwyczajnej zwyżki kursu”. Najwyższy czas pozbyć się tych papierów, pomyślał Johansson. Kilka miesięcy wcześniej zainwestował w ich akcje trochę pieniędzy. Kosztowały wtedy dziesięć koron za sztukę. Najwyższy czas iść spać, dodał w myślach, bo znowu zaczął odczuwać skutki różnicy czasu. Dawała o sobie znać potężnymi ziewnięciami. Krassner może poczekać, pomyślał, myjąc zęby. Walizki rozpakuję jutro, bo oprócz dokumentów Krassnera są w nich tylko ubrania do prania. Jeśli chodzi o dokumenty, to miał niejasne przeczucie, że wie, co w nich znajdzie, i dlatego coraz mniej mu się chciało z nimi zapoznawać. Zobaczymy, czego się dowie Wiklander, postanowił i poprawił poduszkę pod głową. Minutę później spał. Jak zwykle na prawym boku, z prawą ręką pod poduszką.
Środa, 11 grudnia Zegar biologiczny Johanssona był zupełnie rozregulowany. Zazwyczaj budził się około szóstej rano, ale dochodziła dopiero czwarta, a on wciąż był rześki i miał ochotę na śniadanie. Najpierw wziął prysznic i ubrał się, ale na tym jego pomysłowość się skończyła. Jedyne jajko, jakie miał w lodówce, zjadł wczoraj, a resztki fileta w puszce po anchois nie za bardzo go kusiły o tak wczesnej porze. Musiał się zadowolić kawą i kilkoma kromkami chrupkiego chleba z masłem. Jedząc śniadanie, czytał poranną gazetę. Cholera, pomyślał i zerknął na zegarek. Dopiero wpół do szóstej, a on już prawie nauczył się na pamięć aktualnego numeru „Dagens Nyheter”. Był tak zdesperowany, że zaczął nawet przeglądać strony z informacjami sportowymi. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien rozpakować walizek, wyjąć brudnych ubrań i przynajmniej rozłożyć dokumentów Krassnera na biurku. Ale zrezygnował z tego pomysłu i szybkim krokiem poszedł do pracy. Na dworze panował chłód, w powietrzu czuć było lekką wilgoć. Mróz szczypał w nos i policzki. Kiedy tuż po szóstej wszedł do budynku przy Pohlemsgatan, strażnik się zaniepokoił. - Czy coś się stało? - spytał. - Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - odparł Johansson z udawaną serdecznością, choć burczało mu w brzuchu i wiedział, że dopiero za godzinę będzie mógł zaspokoić głód w kawiarni przy basenie. Kiedy tuż przed ósmą do biura przyszła jego sekretarka, zdążył już zrobić porządek na swoim biurku. Stał na nim kalendarz z pustymi kartkami. Miał przed sobą cały dzień i zamierzał poświęcić go na pogawędki z kolegami urzęduj ącymi na tym samym piętrze. Pod warunkiem że nie zdarzy się nic, co będzie wymagało jego natychmiastowego zaangażowania. Ale dlaczego miałoby się cokolwiek zdarzyć? Przecież do tej pory nic takiego się nie zdarzało, pomyślał i skinął przyjaźnie głową sekretarce. - Czy może mi pan poświęcić kilka minut? - spytała. Widząc jej zbolałą minę, od razu się domyślił, o co chodzi. Teraz żałuje, pomyślał. - Jasne - odparł. - Chodźmy do mojego gabinetu. Tam porozmawiamy. Dopiero po pięciu minutach wydusiła, że żałuje. - To oczywiste, że zostanie pani na tym stanowisku - zapewnił ją Johansson. - Kto wie, jak długo zostanę w dziale kadr. Sam tego nie wiem. Te kobiety, pomyślał. - Proszę mi dać znać, jeśli ktoś przyjdzie pani do głowy - powiedział. - Nie oczekuję cudów. Wystarczy, żeby była przynajmniej w połowie tak dobra jak pani - dodał, a w jego głosie pojawiła się nutka norrlandzkiego akcentu. Nieważne, pomyślał, gdy wyszła. Potem przez godzinę odwiedzał starych kolegów i rozmawiał z nimi o różnych sprawach, głównie o przestępcach, tych dawnych i dzisiejszych. Tuż przed piątą wrócił do gabinetu i
zadzwonił do swojego doradcy z sekcji notarialnej jednego z banków. - Proszę sprzedać wszystkie moje akcje Fermenty - powiedział. Doradca wił się jak węgorz, ale Johansson, czuły na punkcie swoich pieniędzy, pozostał niewzruszony. - Chce pan, żebym ich nie sprzedawał? - spytał. - Mam przed sobą ostatnie notowania naszych analityków i wygląda na to, że czeka nas stały i znaczny wzrost. Zdecydowanie odradzają sprzedaż akcji. Przeciwnie, rekomendują ich zakup, nawet na obecnym poziomie. Ciekawe, czy to ten sam facet, który trzy miesiące temu doradzał mi, żebym tych akcji nie kupował, pomyślał Johansson. Choć to prawda, wtedy można je było kupić za ułamek dzisiejszej wartości. - Okej - powiedział Johansson ciężkim głosem. - W takim razie zrobimy tak: proszę sprzedać wszystkie moje akcje Fermenty i zadzwonić do mnie, kiedy transakcja zostanie zrealizowana. - Rozumiem - odparł doradca. Przez blisko pół minuty mruczał coś obok słuchawki. - Wspaniale. Chyba pan pamięta, co mawiał stary Ford? - Nie - odparł doradca. Nadal czuł się urażony. - Zysk to zysk - zakończył Johansson i odłożył słuchawkę. No dobrze, pomyślał. I co teraz? Spojrzał na zegarek i odchylił się na krześle. Jest dopiero dziesiąta, a on nie ma już nic do roboty. Na chwilę zaświtał mu pomysł, żeby dryndnąć do Wiklandera i zaoferować mu pomoc. Ale od razu go odrzucił, bo osobom na jego stanowisku coś takiego nie przystoi, zwłaszcza że gra jest niewarta świeczki. Niezadowolony bębnił palcami po blacie. Dała o sobie znać natura policjanta. Nie chciał się poddać. Nagle zatęsknił za czasami, gdy był tajniakiem. Co ten palant napisał w tym liście? Że dostał adres od znanego szwedzkiego dziennikarza? Przyszło mu do głowy tylko jedno nazwisko, więc z braku innych zajęć postanowił rozwikłać tę zagadkę. Wprawdzie redaktor Wendell był zaskoczony telefonem od Johanssona, ale schlebiało mu, że go zaprosił na lunch. - Ma pan jakąś ciekawą sprawę? - spytał z ciekawością. Wiedział, że Johansson zawsze prowadzi sprawy większego kalibru. - Raczej nie - odparł Johansson. - Pomyślałem, że miło byłoby się spotkać. Dawno się nie widzieliśmy. - Rozumiem. Porozmawiamy o tym przy stole. Nie sądzę, pomyślał Johansson, ale tego już nie powiedział. Prawdziwi policjanci nie cierpią dziennikarzy i Johansson nie był wyjątkiem. Wyjątkiem był natomiast Wendell, a Johansson traktował go wyj ątkowo już od wielu lat, od czasów, kiedy zaczął się wspinać na szczyt piramidy i potrzebował kogoś takiego. Wymieniali się
informacjami i ta współpraca cały czas przynosiła im obu korzyści. Wendell był jedynym dziennikarzem znaj ącym domowy adres Johanssona, ale wykorzystywał tę wiedzę tylko wtedy, gdy chciał mu wysłać dyskretną przesyłkę, i dla własnych potrzeb. Okazało się jednak, że złamał przyrzeczenie i zdradził adres Krassnerowi, a ponieważ Johansson nie miał ochoty się przeprowadzać z powodu gadatliwości Wendella, musiał się z nim spotkać i ostrzec, że nie życzy sobie w przyszłości podobnych sytuacji. Poza tym nic przeciwko niemu nie miał. Był porządnym człowiekiem i podobnie jak Johansson znajdował upodobanie w dobrym jedzeniu, napojach i kobietach. Podobnie jak Johansson od lat chodził do ulubionej włoskiej knajpy. Kelner przyniósł im tacę z włoskimi wędlinami. Potraktowali je jako przekąskę przed głównymi daniami. Najpierw interesy, pomyślał Johansson. Pochylił się i uprzejmie skinął głową. - Czy znasz amerykańskiego dziennikarza o nazwisku Krassner? - spytał. Wendell spojrzał na niego czujnie. Po chwili przytaknął. - Spotkałem go kilka razy w klubie prasowym przy Vasagatan. Zajmował się tu jakąś robotą, pisał książkę, ale nie widziałem go już od dawna. Musiał chyba wrócić do Stanów. Faktem jest, że przy jakiejś okazji rozmawialiśmy o tobie. Johansson ruchem głowy dał znak, żeby mówił dalej. - Nie pamiętam, jak rozmowa zeszła na twój temat. Wydaje mi się, że spytał mnie, czy znam w Szwecji jakichś uczciwych gliniarzy. Wendell uśmiechnął się lekko i uniósł szklankę z piwem, a potem wypił spory łyk. - I co mu odpowiedziałeś? - Z tego co pamiętam, to musiałem chyba powiedzieć, że znam kogoś takiego. Wymieniłem twoje nazwisko. Tak, na pewno. Coś mniej więcej w tym stylu, że pojawiasz się w mediach jako bojownik sprawiedliwości. - A dlaczego Krassner potrzebował kogoś takiego jak ja? Szukał jakichś informacji? Wendell niepewnie potrząsnął głową. - Nie sądzę. Mówiąc między nami, to tajemniczy typ. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, czym się zajmuje, poza tym, że chodzi o wyciągnięcie na światło dzienne czegoś naprawdę poważnego. - Ze współczuciem potrząsnął głową. - Zgłosił się do ciebie? Na twoim miejscu postępowałbym z nim ostrożnie. - Napisał do mnie podejrzany list. W sumie niewiele z niego zrozumiałem, ale ponieważ na kopercie był mój adres domowy, pomyślałem, że warto zapytać. Wendell potrząsnął głową w obronnym geście. - To nie ja - powiedział. - Nigdy by mi nawet do głowy nie przyszło, żeby mu podać twój adres. Dostał tylko adres komendy, wydziału kryminalnego Komendy Głównej. Pamiętam, że powiedziałem mu, że adres można znaleźć w książce telefonicznej. Ciekawe, pomyślał Johansson. Potem nie rozmawiali już o Krassnerze. Jedli makaron z gotowaną cielęciną. Na deser
zamówili tiramisu. Pili piwo i wino. Kawy Wendell jak zwykle nie chciał. - Mam kłopoty z pęcherzem - powiedział nagle Wendell i uśmiechnął się przepraszaj ąco. - Może napijemy się po szklaneczce grappy? Zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła. Ledwie zniknął za drzwiami toalety, Johansson włożył rękę do kieszeni jego marynarki i wyj ął notes z telefonami. Ułożone alfabetycznie, zapisane eleganckim pismem. Pod literą J znalazł swój adres domowy, adres biura i numery wszystkich swoich telefonów. Elementy układanki powoli zaczynają trafiać na swoje miejsce, pomyślał. Włożył notes z powrotem do kieszeni i poszukał wzrokiem kelnera. - Czy mogę poprosić o grappę? - powiedział, a gdy wrócił Wendell, zaczęli rozmawiać o czym innym. O Krassnerze już nie wspominali. Skończyło się całkiem przyjemnie. Johansson nalegał, że to on weźmie rachunek, a gdy zapłacił, podkreślił to w ten sposób, że zostawił go na stoliku. Potem przeprosił i wyszedł do toalety, a wtedy Wendell jak zwykle schował rachunek do kieszeni. Niech gazeta go rozliczy. Trzeba mu uczciwie przyznać, że na odwrocie nigdy nie zapisywał nazwisk informatorów. Jak zwykle dbał o własne interesy. Zbliżało się Boże Narodzenie, a przecież w tym wypadku na biednego nie trafiło. Kiedy się rozstali, Wendell wrócił do redakcji, a Johansson zamówił taksówkę i pojechał do domu. Wkrótce będą święta, ale nie zamierzał wracać do biura, żeby zionąć na kolegów piwem, winem i grappą. Może wypada innym, gdzie indziej i według innych zasad niż te, które on sam wyznaje. W końcu postanowił rozpakować walizki. Odłożył na bok brudne ubrania i wrzucił je do dwóch koszy na pranie stoj ących w łazience. W garderobie powiesił to, czego nie musiał prać, a na biurku rozłożył prezenty na gwiazdkę. Zostały mu jeszcze dokumenty Krassnera. Niechęć do tej sprawy nie opuściła go po rozmowie z Wendellem. Kiedy w hotelu w Nowym Jorku pakował walizki, wszystkie papiery włożył do plastikowej torby. Wcześniej trzymał w niej buty, które sobie tam kupił. I co ja mam teraz zrobić?, pomyślał, ważąc torbę w ręce. Najwyżej kilogram. Nadal miał nieprzyjemne przeczucie, że jeśli tylko zdecyduje się je przeczytać, na pewno coś znajdzie. Nie chciał ich wieźć do biura, bo niby po co, a poza tym były jego prywatną własnością. Otrzymał je od osoby, która odziedziczyła je po Krassnerze, i można było uznać, że wszedł w ich posiadanie legalnie. No to mamy problem, pomyślał, a ponieważ w dokumentach nie było nic na jego temat, doszedł do wniosku, że mogą poczekać. Zabiorę je ze sobą, jak będę jechał na święta do brata, postanowił. Przeczytam je w ciszy i spokoju, bo jak już mam to zrobić, zrobię to porządnie. Niech tak będzie, zdecydował. Zwinął torbę i odłożył ją na półkę w gabinecie. Leżała obok książek, które też chciał zabrać, żeby mieć co czytać w czasie świąt. Znalazł to, czego szukał, Miał szczęście - teraz już mu nie uciekną. Wystarczy tylko poczekać, aż znajdzie czas, żeby się zabrać się do lektury.
Ktoś, kto ma szczęście i znajduje to, czego szuka - a przecież wśród archiwistów przeważaj ą ludzie maj ący powołanie do tego zawodu - przeżywa coś wspaniałego i niezwykłego. Istnieje nawet słowo na oznaczenie tego zjawiska, a mianowicie Findergluck. Jest to słowo niemieckie i nie można go przetłumaczyć wprost. Oznacza kogoś, kto ma na tyle dużo szczęścia, że jego poszukiwania kończą się sukcesem. Nie oznacza natomiast, że taki ktoś staje się wtedy szczęśliwy, bo ktoś taki prawie nigdy nie bywa szczęśliwy. Tak więc zawodowego archiwisty reakcja Johanssona wcale by nie zdziwiła. Człowiek, który znajduje to, czego szukał, jest świadom uczuć, które na niego spadaj ą, gdy doznaje tej niezwykłej łaski. Są to uczucia ambiwalentne, taki ktoś waha się, ma duchowego kaca, a w trudniejszych przypadkach odczuwa nawet strach i żal. Bywa i tak, że to, co znajduje, dowodzi, że jego teorie i hipotezy były błędne. Wprawdzie Johansson nie zajmował się badaniem archiwów, ale w ciągu wszystkich tych lat, kiedy pracował jako śledczy, setki godzin poświęcił na tak zwany wywiad wewnętrzny, to znaczy poszukiwał prawdy lub śladów prawdy w rejestrach policyjnych - i nie tylko. Wiedział więc doskonale, co czuje człowiek, gdy jego poszukiwania kończą się sukcesem i wtedy, gdy kończą się porażką. Kiedyś znalazł w ten sposób mordercę, ale ponieważ ofiara zbrodni była prawdziwym bydlakiem, a sprawca zwykłym, spokojnym obywatelem, przeklinał mieszaninę intuicji i dokładności, która przywiodła go tam, gdzie wszyscy koledzy zgubili trop. Nie musiał wtedy prawie wcale opuszczać swojego pokoju, podczas gdy jego koledzy jak zwykle węszyli w terenie. Nie uciekniesz od tych papierów, powiedział do siebie i skinął głową na potwierdzenie. Poza tym z powodu zmiany czasu i ciężkostrawnego włoskiego jedzenia musi się zdrzemnąć. Na dodatek musiał za nie zapłacić z własnych pieniędzy. Niezbędne zakupy już zrobił w drodze do domu. Kiedy się obudził, była dopiero siódma wieczorem, ale czuł się rześki i miał jasny umysł. Nawet nie myślał o Krassnerze i jego dokumentach. Poza tym kiedy stał pod prysznicem, zadzwonił Jarnebring, a ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie, Johansson zaprosił go na kolację do swojej ulubionej knajpy. Jarnebring nie miał nic przeciwko temu i zaproponował, żeby zamówić ten sam zestaw co poprzednio, żeby niepotrzebnie nie ryzykować. Tak oto niecałą godzinę później siedzieli przy stoliku, wznosząc toasty kieliszkami ciotki Jenny. Ich wzrok przykuwał smaczny zapiekany tost z sardelą, pomidorami, bazylią i mozzarellą. - Wyśmienite - stwierdził Jarnebring, a gdy wypił kieliszek wódki, zaczął wydawać pełne zachwytu odgłosy. - Ci makaroniarze to nie to samo co kolorowi. Faktycznie, pomyślał Johansson. Włosi nigdy nie wpadliby na pomysł, żeby podać gotowaną kiełbasę ze słodkim białym pieczywem i sałatką z raków. - No to opowiadaj - powiedział Jarnebring, połykając kolejny kawałek tosta, a jednocześnie dał do zrozumienia, że kieliszek jest pusty. - Spare me no details, jak mawiał Humphrey Bogart. Johansson opowiedział mu o wizycie w FBI i o spotkaniu z policjantami z Nowego Jorku, ale ani słowem nie wspomniał o spotkaniu z byłą dziewczyną Krassnera, a tym bardziej o
papierach, które mu zostawił. - Dałeś sobie spokój z tym walniętym Amerykaninem? - spytał Jarnebring. - Taak - odparł Johansson. - Odłożyłem sprawę ad acta, chociaż jeszcze wczoraj próbowałem dociec, skąd miał mój domowy adres. Muszę przyznać, że miałeś racj ę. Dostał go od jednego z naszych szwedzkich młodych talentów. Dzisiaj z nim o tym rozmawiałem. Krassner chciał prawdopodobnie nawiązać kontakt ze szwedzką policj ą. Nie wiem tylko po co, ale wszystko na to wskazuje. - Tacy jak on zawsze się o to starają. Pieprznięci durnie - żachnął się Jarnebring. Nienawidził dziennikarzy. - Powinieneś dać po gębie temu, który mu podał twój adres. - Zamiast wymierzać mu karę, zlitowałem się nad nim - odparł Johansson z lekkim uśmiechem. - Na razie facet żyje. A co słuchać u ciebie? Jeśli chodzi o sprawy prywatne, w życiu Jarnebringa zaświeciło słońce. Policjant z uszkodzonym ścięgnem Achillesa wraca do zdrowia i po świętach pojawi się w pracy, na pół etatu. Drugą połówkę etatu przejmie ktoś inny, dzięki czemu Jarnebring będzie mógł się zająć bardziej konkretną robotą. Poza tym partnerka życiowa - bo tak ją chyba może nazwać, skoro prawie cały czas u niej mieszka - okazywała mu w ostatnim czasie niezwykłą łagodność i dobroć. Miłą niespodziankę sprawił mu też Hultman. Nie tylko odwiedził go ze skrzyneczką tego i owego, ale także wykazał się dobrym smakiem i wybrał kilka różnych likierów i innego świństwa, którym tak się zachwycają kobiety. W skrzyneczce znalazł się też ulubiony bourbon Jarnebringa. O tym jednak Johanssonowi nie powiedział. Co prawda był jego najlepszym przyjacielem, ale w sferach, w których się obracał, pełno było rzeczy, o których wolał nie wiedzieć. Wybrał inne rozwiązanie: zaprosił go na skromną kolację wigilijną. - Co byś powiedział na najbliższy czwartek? Ja i moja pani mamy wtedy wolne. Kupiłem już zapas Alborga i Lójtensa - zachęcał. - Pasuje mi - odparł Johansson, bo rzeczywiście tak było. - Moja pani ma cholernie atrakcyjną przyjaciółkę - dodał Jarnebring. Nie wiadomo dlaczego pochylił się nagle nad stołem i zaczął mówić ściszonym głosem: - Też policjantka, teraz pracuje w Norrmalm. Co ty na to? - Może być. Brzmi nieźle. Znam ją? - Chyba nie. Przenieśli ją dwa miesiące temu. Pracuje w Skóvde w policji porządkowej. Pyszna dziewoja, bezdzietna, niezwiązana na stałe. - A ile ma lat? - Nooo… - zaczął Jarnebring i wzruszył ramionami. - … mniej więcej tyle co moja. Jest w kwiecie wieku. Ach, więc o to chodzi, pomyślał Johansson i nie wiadomo dlaczego nagle stracił humor. Może z powodu paska, który zaczął go uwierać, a może z powodu niedojedzonego, choć w gruncie rzeczy niezwykle smacznego steku wieprzowego z sosem i kaszą kukurydzianą.
Jakiś powód musiał być. - Myślę, że będzie miło - powiedział. Rano muszę się wybrać na pływalnię, pomyślał i odsunął talerz. - Jak już nie możesz, to ja dokończę - powiedział Jarnebring i spojrzał na jego talerz łakomym wzrokiem. Siedzieli i popijali aż do zamknięcia lokalu. Potem Johansson postanowił się pożegnać i uczynił to, jak zawsze wymawiaj ąc się skutkami zmiany czasu i sprawami służbowymi, które będzie musiał załatwić z samego rana. Jarnebring zaprotestował zdumiewaj ąco słabo: - Za dużo pracujesz, Lars, i za mało trenujesz. Przyłącz się do mnie. Któregoś dnia razem poćwiczymy. A potem zrobił coś niezwykłego. Pochylił się do przodu, położył potężne dłonie na ramionach Johanssona i uściskał go. - Uważaj na siebie, Lars. Widzimy się za tydzień. To chyba przez to włoskie jedzenie, pomyślał zdumiony Johansson. Kiedy wrócił do domu i położył się do łóżka, miał kłopot z zaśnięciem. Był przygnębiony i nie mógł się z tego otrząsnąć. Ach, te baby, pomyślał. Muszę sobie jakąś znaleźć. A potem jak zwykle zasnął.
Czwartek, 12 grudnia Wprawdzie kolejny dzień pracy zaczął od godziny na basenie, ale kiedy po kolejnych trzydziestu minutach wyszedł z łaźni, okazało się, że obwód w pasie nie zmniejszył się nawet o centymetr. Poczuł za to wielki apetyt i musiał go natychmiast zaspokoić. W kawiarni na dole wypił dwie filiżanki kawy i zjadł sporą bułkę z pulpetami i majonezem. Zaspokoił w ten sposób pierwszy głód, zanim zje coś konkretnego. Najważniejsze to dbać o mięśnie, pomyślał, a kwestię kobiet będziemy rozważać w ciągu dnia. Najpierw zaczął rozmyślać o kasjerce z poczty, którą poznał, badając teren po samobójstwie Krassnera. Fajna babeczka, no i sprawia wrażenie mądrej. Zdążył to już wykorzystać w swoich fantazjach, jak mu kiedyś radził starszy brat. O wiele większy problem stanowiła praktyczna strona przedsięwzięcia. Nie mógł tak po prostu do niej zadzwonić i spytać, czy ma ochotę na numerek. Nawet jeśli wygląda, jakby rzeczywiście miała. Sytuacja była niezręczna także z innego powodu. Załóżmy na przykład, że sprawa Krassnera przyjmie nieszczęśliwy obrót, że trzeba będzie do niej wrócić i przesłuchać kasjerkę jako świadka. Będzie wtedy musiał… no, lepiej o tym nie myśleć. Wybrałeś niewłaściwy zawód, pomyślał i poczuł, jak zły humor wraca ze zdwojoną siłą. A propos, gdzie się podziewa ten nieszczęsny Wiklander? Już dwie doby temu kazał mu sprawdzić, czy elementy układanki Jarnebringa rzeczywiście są na swoim miejscu, i od tamtej pory nie dał znaku życia. Już sześć tygodni obywa się bez nagiego kobiecego ciała. Nie ma się co dziwić, że go skręca. Za tydzień pozna znajomą Jarnebringa ze Skovde, ale ponieważ od tego spotkania dzieli go jeszcze niemal cała wieczność, nadal ma mieszane uczucia. Mów o swoim najlepszym przyjacielu, co chcesz, ale na kobiety patrzy zupełnie inaczej niż ty, pomyślał. Po lunchu wymknął się z pracy, żeby kupić prezenty na święta, a gdy wrócił do domu, był już wieczór. Był bardzo głodny. Najpierw zjadł niewyszukaną kolację i przez godzinę przerzucał kanały w telewizorze. Potem poszedł się położyć i zasnął bez problemu. We śnie odwiedziła go kasjerka z poczty. Od razu było widać, że nie pracuje w policji.
Piątek, 13 grudnia Obudził się w świetnym humorze. Dzień świętej Łucji, a jego nikt nie odwiedził i nie poczęstował tradycyjnymi ciastkami. Już pod prysznicem poszedł za radą starszego brata. A ponieważ był piątek, trzynasty, kiedy człowiek nie powinien wyściubiać z domu nawet nosa, uznał to za bezpieczną i kuszącą formę praktyk erotycznych. Przyrządzając kawę, nucił stary przebój Svena Ingvara. Mimo złowieszczej kombinacji daty i dnia tygodnia miał przeczucie, że będzie to naprawdę dobry dzień. Kiedy przyszedł do biura, Wiklander czekał już na korytarzu przed jego gabinetem. Zanim wpuścił go do środka, kazał mu przynieść kawę dla nich obu. Jakiś porządek musi tu panować. Kiedy był w wieku Wiklandera, też przynosił kawę starszym kolegom. - No to posłuchajmy - powiedział. Odchylił się na krześle i sięgnął po drugą tego dnia filiżankę kawy. Świeżo parzona, pomyślał z zadowoleniem i wgryzł się w ciastko z rodzynkami. Dobre, pomyślał, choć właściwie nie lubił szafranowych ciastek z rodzynkami. - To samobójstwo - stwierdził Wiklander. - W tej kwestii jesteśmy z chłopakami zgodni. - No to słucham - powtórzył Johansson i skinął głową. Wprawdzie efektywność pierwszych działań sztokholmskiej policji pozostawiała wiele do życzenia, ale kiedy sprawę przejął komisarz Jarnebring, szef policji kryminalnej w Ostermalm, wszystko zaczęło się toczyć właściwym trybem. Sposób rozumowania Wiklandera i jego wnioski przypominały te, które Johansson usłyszał od swego najlepszego przyjaciela czternaście dni wcześniej. - Jarnebring jest naprawdę dobry, więc nie można go ot tak sobie zlekceważyć -powiedział Wiklander. - Zresztą wie pan o tym lepiej ode mnie. - I nikt nie zauważył nic dziwnego? - Nie - odparł Wiklander z lekkim uśmiechem. - Cichociemni z budynku obok też tam byli i sprawdzali. Pewnie, pomyślał Johansson. Krassner. - Jesteś tego najzupełniej pewien? - Tak - odparł Wiklander. - Pamięta pan Perssona? Tego, co pracował w sekcji włamań w Sztokholmie wiele lat temu? Teraz pracuje w służbie bezpieczeństwa. Dość gruby i niemiły, ale to naprawdę dobry policjant. Znam jedną z dziewczyn w archiwum. Wspomniała, że Persson był u nich w zeszłym tygodniu. Kopiował akta. Kazał jej trzymać gębę na kłódkę, bo inaczej się z nią policzy. - Ale nie mogła się opanować? - Nie. Ona nie lubi Perssona. Uważa, że to niesympatyczny facet. Ale ciebie na pewno lubi, pomyślał Johansson. - Czy Persson przeglądał teczkę Krassnera?
- Na początku też tak myślałem, ale teraz nie jestem już taki pewien. Skłaniam się ku tezie, że interesuje ich ktoś inny. Mam na myśli pewnego studenta z Afryki Południowej, Murzyna, który dostał stypendium od LO. U siebie w kraju działa w jakiej ś radykalnej organizacji obrony praw człowieka. I to dlatego LO zaprosiło go do Szwecji. - A co on ma wspólnego z Krassnerem? - Nic. Mieszkali po prostu na tym samym piętrze. Chyba się nie znali. - A czemu sądzisz, że ci ze służb interesowali się właśnie nim? - Wydaje mi się, że go śledzili. - Co? Wiklander przeprowadził między innymi dyskretny wywiad wśród studentów mieszkających na piętrze Krassnera. Dowiedział się, że jeden z nich ma dziewczynę. Odwiedzała go często w akademiku. Nazywa się Louise Eriksson. Jest ładna, ma około dwudziestu lat. Twierdziła, że studiuje kryminologię czy coś podobnego, co jest ostatnio w modzie, i że robi to wtedy, gdy nie spotyka się z Danielem M’Boyem. Prawdopodobnie poznali się w październiku i raczej nie był to przypadek. Potem zaczęli się spotykać regularnie i robili to aż do końca listopada. Potem wszystko się skończyło. Ostatnio M’Boye rozmawiał z nią tylko przez telefon. Panna Eriksson ulotniła się na prowincję, twierdząc, że musi pojechać do rodzinnego domu i zająć się chorą matką. - Czy rozmawiali z M’Boyem? - wypytywał dalej Johansson. - Tak - odparł Wiklander. - Ale trudno było z niego cokolwiek wyciągnąć. Zwłaszcza na temat dziewczyny. Może chodzi o zawiedzioną miłość. - Czy możemy go zatrzymać pod jakimś zarzutem? - Obawiam się, że nie. Wczoraj rano wyjechał do Afryki. - A ta dziewczyna, Louise Eriksson, pracuje w służbie bezpieczeństwa czy jest freelancerką? - Pracuje dla nich. Nazywa się Jeanette Louise Eriksson, dwadzieścia siedem lat. Sześć lat temu skończyła szkołę policyjną i od razu trafiła do służb. Pracuje w rozpoznaniu. Całkiem niezła. Wygląda, jakby niedawno skończyła przedszkole. Na imię ma Jeanette, ale tylko na studiach, bo na co dzień posługuje się imieniem Louise. - Jesteś tego najzupełniej pewien? - spytał Johansson. - Tak - odparł Wiklander bez wahania. - Może pan być spokojny. Dziewczyna pracuje w służbach, mieszka samotnie w Solna, studiuje kryminologię, ale tak na pół gwizdka. Jej domowy numer telefonu przestał istnieć dwie godziny po tym, jak samolot do Afryki wystartował z Arlandy. Od początku był to numer tajny, więc teraz w telekomunikacji drapią się po głowach. Typowy abonament, jak w służbach. Oznacza to, że wykonała powierzone jej zadanie. Sprawdziłem też jej matkę. Jest zdrowa jak ryba i jeśli zdjęcie paszportowe jest prawdziwe, wygląda na nim, jakby była w wieku córki. - Masz zdjęcie tej Eriksson? - Tak. Sam je zrobiłem parę dni temu.
Wiklander podał Johanssonowi kilka fotografii zrobionych przy pomocy teleobiektywu z bezpiecznej odległości. Ładna dziewczyna, pomyślał Johansson. Wygląda, jakby miała nie więcej niż siedemnaście lat. Eriksson wychodząca z budynku w Solna, gdzie mieszka. Eriksson wychodząca z garażu w siedzibie policji w dzielnicy Kronoberg. Eriksson na dziedzińcu budynku policji, twarzą w stronę restauracji Bylingen. Wygląda na tym zdjęciu, jakby szła właśnie do szkoły. - Więc twoim zdaniem służby napuściły ją na M’Boye’a? - spytał Johansson. - Żeby z nim była i robiła wszystko to, co w naszych czasach jest już normą? Tego już chyba za wiele, nawet jak na tych palantów ze służb, pomyślał Johansson. Działał kiedyś w policyjnych związkach zawodowych i nadal sporo wiedział o środowisku, z którego pochodzą jego koledzy. - Tak - odparł Wiklander i uśmiechnął się szeroko. - Zapytałem M’Boye’a, czy jest dobra w łóżku, ale wtedy zmienił się na twarzy. A ponieważ to wielki facet, drugi raz nie pytałem. - A czy coś wskazuje na to, że M’ Boye mógł mieć cokolwiek wspólnego ze śmiercią Krassnera? - dopytywał się coraz bardziej dociekliwie Johansson. Przypomniał sobie o liście, którego właściwie miał nie czytać. Co ten drań tam napisał? Jeśli zginie, będzie to znaczyć, że został zamordowany przez szwedzką służbę bezpieczeństwa, szwedzki wywiad wojskowy albo radziecki wywiad wojskowy GRU. A czyż Rosjanie nie posługują się agentami z afrykańskich ugrupowań niepodległościowych, kiedy chcą zrobić w Europie coś naprawdę brzydkiego? Johansson przypomniał sobie, że czytał kiedyś o tym w jakimś pro memoria, które dostali ze służb, opatrzone klauzulą tajności. Ale i tak postanowili je przekazać kolegom z policji. - Nie - odparł Wiklander i potrząsnął głową. - A czemu nie? - Facet ma alibi - odparł Wiklander i roześmiał się. - Kiedy Krassner wyskakiwał przez okno, M’Boye i Eriksson siedzieli w meksykańskiej restauracji przy Birger Jarlsgatan. - Jesteś pewien? - Pytałem właściciela. To Hiszpaniec, chyba nie za bardzo lubi czarnych. Zapamiętał ich i twierdzi, że zamierzał zadzwonić na policj ę i dać cynk, bo wydawało mu się, że wielki, potężnie zbudowany Murzyn umówił się z drobną szwedzką dziewczynką, która wygląda, jakby nadal chodziła do szkoły. W kraju, z którego przyjechał, za takie rzeczy grozi pewnie kara śmierci. Dopiero po chwili przyj ął do wiadomości, że Murzyn jej nie zamordował. Tego już za wiele, pomyślał Johansson. Służba bezpieczeństwa? Bardzo wątpliwe. Taki pomysł nie przyszedłby mu do głowy nawet w najmroczniejszym okresie jego życia, kiedy był jeszcze młodym radykałem i pił zbyt dużo czerwonego wina. Rosjanie? Być
może, bo przecież nie wszystko, co o nich słyszał i czytał, to wymysły. Szwedzka służba bezpieczeństwa i GRU? Nie, to niemożliwe. Nawet w wiadomościach telewizyjnych nikt by nie wpadł na coś tak niedorzecznego. - No to jak to w końcu twoim zdaniem wyglądało? - spytał Johansson i spojrzał wyzywająco na młodszego kolegę. Samobójstwo Krassnera i zainteresowanie służby bezpieczeństwa osobą M’Boye’a nie miały ze sobą nic wspólnego. Uznano to za zwykły zbieg okoliczności. Krassner sam odebrał sobie życie. Był nienormalny, pił, a na dodatek szprycował się narkotykami. Dochodzi do tego wiele innych okoliczności, które wyszły na jaw po badaniach przeprowadzonych przez policj ę i po oględzinach lekarza sądowego. A do tego przed śmiercią Krassner napisał list pożegnalny. - Typowe, klasyczne samobójstwo - stwierdził Wiklander. - O ludziach ze służb możemy mówić, co chcemy, ale takich rzeczy nie robią. Poza tym nie poszłoby im tak dobrze, nawet gdyby spróbowali. - A czy masz jakiś pomysł, dlaczego służby w ogóle zainteresowały się M’Boyem? - No cóż… jest Murzynem, przyjechał z Afryki Południowej, student, młody radykał, członek jakiejś tamtejszej organizacji, pieniądze dostaje z LO. Wystarczy, żeby chcieli go mieć na oku. No tak, pomyślał Johansson. Faktycznie. Typowy piątek, trzynasty, a teraz jeszcze znowu zaczęło padać. Jakby nie wystarczyło już tego śniegu, który spadł wcześniej, choć do Bożego Narodzenia jeszcze dwanaście dni. Zanim Johansson wyszedł z biura, zadzwonił do pewnej policjantki z sekcji zagranicznej sztokholmskiej komendy. Miała tyle lat co on, była rozwiedziona jak on i miała dzieci, które wkrótce miały być dorosłe, podobnie jak jego dzieci. Miesiąc temu dzwonił do niej w tej samej sprawie. - Co ty na to? - spytał, a w jego głosie dała się słyszeć nutka norrlandzkiego akcentu. - Pewnie - odparła policjantka, a w jej głosie obok zachwytu dała się słyszeć nutka akcentu sztokholmskiego. - Umówmy się w knajpie o siódmej, okej? - Nie lepiej u ciebie w domu za godzinę? - spytała i roześmiała się. - A potem zjemy kolację. Lubię się czuć zmęczona po włoskim jedzeniu. Jestem lekki jak piórko, pomyślał Johansson i nagle poczuł się bardzo młodo.
Sobota, 14 grudnia - niedziela, 15 grudnia Johansson spędził weekend z dwójką swoich dzieci. Na Boże Narodzenie i Nowy Rok miały wyjechać za granicę z mamą i jej nowym facetem, nowym od dziesięciu lat. Miał więc ostatnią szansę, żeby spędzić weekend na tyle tradycyjnie, na ile pozwalały okoliczności. Udało się świetnie. W sobotę, chociaż było chłodno, poszli na spacer do miasta. Z błękitnego nieba uśmiechało się do nich jasne słońce. Dzieci doceniły jego starania. Trochę go to zaskoczyło. To chyba już tak jest, jak się mieszka w willi w Sallentunie, pomyślał. Potem poszli do hali targowej na Ostermalm, żeby kupić coś to jedzenia. Zjedli lunch w McDonaldzie przy Nybrogatan i kupili choinkę na Mariatorget. Przynieśli ją do jego mieszkania i ubrali w czerwone bombki i srebrne girlandy. Wprawdzie drzewko było niewielkie i część igieł już z niego opadła, ale pachniało świerkiem i świętami, więc dzieci i tak się cieszyły. Jedzenie przygotowali razem, a syn wykazał się niezwykłym talentem kulinarnym. Do stołu nakryła córka. Nie szykowali tradycyjnych świątecznych potraw, bo nie smakowały ani jemu, ani dzieciom. Miało to być zwykłe, dobre szwedzkie jedzenie. Sami je wybrali i sami mieli przygotować. Johansson stał przy kuchni i ostrożnie przewracał na patelni pierożki z farszem, podczas gdy jego syn zaczął szykować puree ziemniaczane. Na początek niewielki szwedzki stół, a na nim do wyboru same krajowe smakołyki: wędzony węgorz, lekko osolony łosoś, ikra z sielawy i marynowane śledzie. Johansson wypił setkę wódki z kieliszka ciotki Jenny i zauważył, że syn mu się przygląda. Gdy podnosił drugi kieliszek, domyślił się, że wcześniej czy później będzie musiał go o to spytać. Chłopak niedługo skończy siedemnaście lat. - Może ci naleję pół kieliszka? - spytał. W końcu to święta, pomyślał. - Nie, za cholerę - odparł chłopak z obrzydzeniem. - Nie przeklinaj, gnojku - powiedział jowialnym tonem Johansson. - Z drugiej strony to dobrze, że cię nie ciągnie do kieliszka - dodał po ojcowsku. Po kolacji podeszli do choinki i wymienili się prezentami. Na ich widok dzieciom rozbłysły oczy. Szczególny zachwyt wzbudziły koszulki, które kupił w FBI. Mniejszy skórzane kurtki nabijane ćwiekami, które za ciężkie pieniądze kupił w sklepie przy Piątej Alei i przywiózł do Szwecji. On sam dostał od dzieci album o wikingach i książkę, która, sądząc po tym, co napisano na tylnej okładce, nadawała się do czytania. Do tego kamizelka strzelecka na podszewce ze skórzanymi wzmocnieniami i wielkimi kieszeniami. Był to ich wspólny prezent dla ojca. Na pewno nadwerężył ich finanse. - Żeby tatuś mógł dalej tępić zwierzynę leśną - wyjaśniła córka z miłym uśmiechem. Dzieci przespały całe niedzielne przedpołudnie, a Johansson wałęsał się po domu w szlafroku, który dostał w prezencie na poprzednie święta. Wziął prysznic, napił się kawy, przeczytał gazetę i przez chwilę rozmyślał o Krassnerze i o dziwnym zbiegu okoliczności: on popełnił samobójstwo, a szwedzkie służby zainteresowały się czarnym studentem z Afryki Południowej. Wprawdzie wyznawał zasadę, że w takich sytuacjach nie może być
mowy o przypadku, ale tym razem nie był o tym przekonany. Przecież żyjemy w Szwecji, pomyślał, więc to musi być przypadek. Wyj ątek potwierdzaj ący regułę, rozstrzygnął w myślach, żeby się w końcu pozbyć wszelkich wątpliwości. A ponieważ dzieci zaczęły dawać oznaki życia, zabrał się do przygotowywanie prawdziwego amerykańskiego śniadania. Naleśniki z syropem klonowym na bekonie. Syn był tak samo zachwycony jak on. Pochłonął dwie porcje, choć siostra ostrzegała go głośno, że podwyższy mu się cholesterol, będzie miał nadwagę i wysokie ciśnienie i w końcu doprowadzi go to do szybkiej śmierci. - Nie rozumiem, jak wy możecie jeść coś takiego - powiedziała i sięgnęła po jogurt owocowy. - Nie dość, że smakuje obrzydliwie, to jeszcze paskudnie pachnie. Na dodatek to czysta trucizna. Nie rozumiecie, że możecie od tego umrzeć? - Mnie to smakuje - odparł spokojnie Johansson i pogłaskał ją po policzku. Po południu dzieci wróciły taksówką do domu, do Vallentuny, a ponieważ poprzedniego dnia bank przysłał mu rozliczenie operacji sprzedaży akcji, ani przez chwilę się nie zastanawiał, ile może go kosztować odesłanie ich do domu w taki sposób. Najważniejsze, żeby im było dobrze. Mnie się jakoś wiedzie, a zresztą kiedyś i tak to wszystko będzie ich. Potem nalał do wanny gorącej wody, zrobił sobie drinka z grogu i ginu, dodał do tego lodu i grappy i postawił szklankę w zasięgu ręki. Wszedł do wanny, żeby się odprężyć i spokojnie pomyśleć o różnych sprawach. Takie rzeczy robi się po to, żeby się odprężyć, a nie żeby się umyć. Najlepiej w gorącej wodzie. Do tego trochę grogu i mnóstwo wolnego czasu. Fantastyczny weekend, pomyślał z zadowoleniem. I dobrze się zaczął. Wprawdzie w piątkowy wieczór, podczas spotkania z koleżanką z sekcji zagranicznej komendy policji w Sztokholmie nie zakochał się na zabój, ale trochę fizycznej bliskości wystarczyło, żeby na chwilę przestał się czuć samotny. Nawet nie poszedł z nią do restauracji. Zwykła kanapka i kieliszek wina przy kuchennym stole były jak kolacja z trzech włoskich dań. Ciekawe, czy da się tak żyć, pomyślał i dolał ciepłej wody, żeby się utrzymać w filozoficznym nastroju. Życie jako ciągłe doświadczanie pożądania i cierpienia, złożone z przypadkowych przygód, kiedy samotność staje się zbyt dotkliwa? Na dłuższą metę to chyba nie wystarczy, pomyślał i łyknął grogu. Musi istnieć coś bardziej stałego, trwałego. Jak to powiedział Vennberg? „Krzyk nura i nóż przyłożony do otwartego oka, wszystko, byle nie znów ta samotność”. Ten Vennberg to niezły poeta, pomyślał. Chyba inni też tak myślą. Jest ulubionym poetą premiera. Czytał o tym w jakiej ś książce. Tytuł i nazwisko autora zapomniał. Był to jakiś komentator polityczny z „Aftonbladet”, ale to piśmidło czytają tuziny takich jak on. Taki Vennberg na pewno jeszcze nigdy nie ustrzelił ani jednego nura, pomyślał i uśmiechnął się. On sam upolował mnóstwo ptaków, kiedy był małym chłopcem. Ciągle jeszcze pamięta, jak ojciec go zwymyślał, gdy któregoś dnia wrócił do domu z ptakiem, który był pod ochroną. Ciekawe, czy premier zastrzelił kiedykolwiek nura, pomyślał i dokładnie w tej samej
chwili zrozumiał, jak zginął Krassner. Wyszedł z wanny i dokładnie się wytarł, bo nie musiał się nigdzie spieszyć. Potem włożył szlafrok, poszedł do gabinetu i wyj ął z teczki papiery Krassnera. Rozłożył je na biurku i postanowił zacząć od maszynopisu książki The Spy that went East. Znalazł go niemal od razu. Najpierw strona tytułowa z nazwiskiem autora. Potem spis treści, napisany drukowanymi literami. Zajmował dwie strony, ale nadal był niekompletny, z mnóstwem poprawek i odręcznych dopisków. W końcu znalazł to, czego szukał. Cytat napisany na oddzielnej kartce. Służył za wprowadzenie do pierwszego rozdziału. Czytając wstęp, tłumaczył go od razu na szwedzki, co nie było wielką sztuką, bo całość potrafił odtworzyć zarówno po angielsku, jak i po szwedzku: „Żyłem między tęsknotą lata a chłodem zimy. Kiedy byłem młodszy, myślałem czasem, że gdy przyjdzie lato, zakocham się w kimś i dopiero wtedy zacznę żyć naprawdę. Kiedy jednak zrobiłem już wszystko, co miałem do zrobienia, lato dobiegło końca i został tylko chłód zimy. Nie o takim życiu myślałem “. Znalazł też przypis, na osobnej kartce z przypisami, na końcu rozdziału: „Fragment listu Pielgrzyma do Fionna, kwiecień 1955”. Johansson odłożył maszynopis, wziął kartkę i długopis. Co powiedziała Sarah Weissman, gdy się spotkali przed tygodniem? No właśnie, to zaledwie tydzień, a on czuje, jakby od tamtego spotkania upłynęła wieczność. Powiedziała, że Krassner nie napisał tego sam. Możliwe, że zapożyczył od kogoś innego. Co do tego miała racj ę. Autorem tekstu był ktoś, kto posługiwał się pseudonimem Pielgrzym. Ten ktoś przed ponad trzydziestu laty napisał list do kogoś, kto się ukrywał pod pseudonimem Fionn. Co jeszcze Sarah mówiła o autorze tego tekstu? Że to mężczyzna, bo kobiety z całą pewnością nie piszą w ten sposób. Że nie jest ani Amerykaninem, ani Anglikiem. Że językiem posługuje się płynnie, jest wykształcony, zdolny, ma upodobanie do poezji, a może raczej ambicję, żeby zostać poetą. Johansson miał świetną pamięć, a to, o czym myślał, usłyszał niedawno, więc nawet nie musiał nic zapisywać. Przypomniał sobie, że Sarah właśnie tak wypowiadała się o autorze. „Żyłem między tęsknotą lata a chłodem zimy…”, „Krzyk nura i nóż przyłożony do otwartego oka, wszystko, byle nie znów ta samotność”. Wiersz Vennberga musiał nosić znacznie późniejszą datę, pomyślał, choć w zasadzie nie było to aż tak ciekawe. Chodziło tu o coś innego, mianowicie o poetycki nastrój, poetycką ambicję, sposób patrzenia na życie, przeżywania, określania samego siebie. Ulubiony poeta to ktoś, kogo się nie wybiera przypadkowo. Premier, pomyślał Johansson. Zdążył to już zrozumieć, a przekonanie to było na tyle silne, że nie pozostawiało miejsca na inne ewentualności. To premier jest wspomnianym Pielgrzymem, a raczej był nim przed ponad trzydziestu laty. A kim jest Fionn? Do kogo pisze Pielgrzym? Johansson sięgnął na półkę po encyklopedię, ale chyba tylko po to, żeby znaleźć potwierdzenie tego, czego już się domyślał. Finn… Finn to angielska wersja imienia Fionn. „Finn - angielska wersja celtyckiego imienia Fionn, bohatera mitologii staroirlandzkiej”,
przeczytał. John C. Buchanan, wuj Krassnera. Wiosną 1955 roku, kiedy zimna wojna trwała w najlepsze, jako agent CIA pracujący dla tej organizacji w Europie i Szwecji musiał mieć pełne gacie ze strachu. Zaraz, jak mówiła o nim Sarah? Sprytny, zakłamany, zapijaczony i zabobonny Irlandczyk? Ale przecież musiał mieć w sobie coś więcej, bo z pewnością nie był złym agentem, jeśli udało im się go zwerbować. To chyba jedyne dobre wyjaśnienie, pomyślał. To na pewno był list pożegnalny, ale nie pożegnanie z życiem. Przecież to tylko dawny współpracownik czwartej co do wielkości organizacji bezpieczeństwa wewnętrznego, który w umiej ętny, a biorąc pod uwagę okoliczności, także niezwykle poetycki sposób informuje, że nie chce w tym już więcej brac udziału. Kolejny młody człowiek, który miał inne plany na dalsze życie. A co ja mam z tym wspólnego?, pomyślał zirytowany Johansson i zaczął szukać wzrokiem szklanki z grogiem. Musiał ją chyba zostawić w łazience. Zupełnie nic, bo niezależnie od tego, co przed trzydziestu laty zamierzali zrobić Pielgrzym i Fionn, i tak jest o pięć lat za późno, żeby ktoś taki jak ja był w stanie kiwnąć palcem. Przedawnienie to nie taki głupi wynalazek. Dzięki temu można sobie oszczędzić biegania. No i co mam teraz zrobić? Dla takiego policjanta jak ja istnieje już tylko jeden problem: Krassner. Jak to Sarah powiedziała? Że Krassner wolałby umrzeć, niż odebrać sobie życie. Co do tego miała prawdopodobnie rację, pomyślał. Nie pozostaje mu więc nic innego, jak dowiedzieć się, jak to wszystko wyglądało naprawdę. To na pewno Krassnerem przez cały czas interesowali się ludzie z bezpieki. I pewnie tylko czysty przypadek adecydował, że to M’Boye robił za przykrywkę - chodziło o wywołanie wrażenia, że to nim, a nie Krassnerem interesują się służby. Nawet chłopaki z bezpieki nie byli tacy głupi i rozumieli, że białemu reżimowi w Afryce Południowej nie pozostało już zbyt wiele czasu i że tacy jak M’Boye pewnie wkrótce zasiądą w rządzie. W LO też chyba doszli do tego wniosku, inaczej chybaby go tu nie zapraszali. Bezpieka pewnie nawet o nim nie myślała, a to, co usłyszał od Wiklandera, świadczy być może o tym, że Wiklander też nic nie kapuje. Zasada numer jeden, pomyślał Johansson i odchylił się w fotelu: znaleźć dobre strony sytuacji. Nie przypominał sobie, żeby w ciągu dwudziestu lat służby w policji kiedykolwiek znalazł się w sytuacji, która by mu się nie podobała tak bardzo jak ta, w jakiej znalazł się teraz. Zasada numer dwa: nie komplikować sprawy jeszcze bardziej. Nigdy dotąd nie miał do czynienia z niczym tak zagmatwanym jak tak zwane samobójstwo Krassnera. A co, do cholery, ma powiedzieć Janis?, pomyślał z głębokim westchnieniem. Wprawdzie to twój najlepszy przyjaciel, ale jeszcze sobie pomyśli, że brakuje ci piątej klepki. Zasada numer trzy: nie zdawać się na przypadek. Przynajmniej co do tego miałeś racj ę, pomyślał, uśmiechaj ąc się krzywo na widok stosu papierów Krassnera. A ponieważ wszystko należy teraz do niego, może się w końcu zabrać do czytania i sprawdzić, co w nich jest. Co on napisał w tym swoim liście? Że mam zadbać o sprawiedliwość w swoim kraju?
Poniedziałek, 16 grudnia W poniedziałek rano, tuż przed ósmą, Johansson zadzwonił do sekretarki i poinformował j ą, że zostanie w domu, że będzie pracował cały dzień i w związku z tym prosi, żeby mu nie przeszkadzać. Chyba że zdarzy się coś ważnego. Ale co może się wydarzyć?, pomyślał. - Chyba że wydarzy się coś nadzwyczajnego - powiedział. - Ale jutro pan przyjdzie? - Tak - odparł. - Przyjdę we wtorek rano, jak zwykle. Przestań jazgotać, pomyślał. - Nie zapomniał pan, że we wtorek i środę jest pan zaproszony na konferencj ę poświęconą obronie totalnej? - spytała. - Nie - odparł Johansson i odłożył słuchawkę. Potrzebował dwóch godzin, żeby się zapoznać z tekstem Krassnera. Jeśli choćby część z tego, co przeczytał, jest prawdą i jeśli da się znaleźć na to dowody, to dla kogoś, o kim w nim mowa, sprawa wygląda cienko. Teraz jednak nie chodzi o treść. Jego policyjną czujność wzbudziła obj ętość materiału, a zwłaszcza forma tego, o czym Krassner pisał, w połączeniu z treścią, której nie zdążył jeszcze stworzyć. Maszynopis liczył prawie sto pięćdziesiąt stron. Była w nim mowa o głównym bohaterze książki, premierze. Ale niezależnie od tego, czy wszystko to było prawdą, czy kłamstwem - bo to była kwestia drugorzędna - tekst został napisany tak, że zawodowy redaktor potrafiłby zrobić z niego książkę o obj ętości od dwustu pięćdziesięciu do około trzystu stron, pod warunkiem że autor zdążyłby zrealizować plany, które zawarł w spisie treści, i przerobić resztę na tekst, który da się czytać. Jeszcze bardziej interesujące było to, czego w tekście brakowało i co nadal czekało na napisanie. Z obszernego spisu nagłówków i tytułów chyba wszystkich rozdziałów, jak również z krótkich opisów oraz wielu dopisków robionych na marginesie ręką Krassnera dość jasno wynikało, co jest głównym tematem jego dzieła. Brakowało rozdziałów poświęconych historii szwedzkiej socjaldemokracji, jej dawnym przywódcom, ich działalności i zmianom, jakie w nich zachodziły, a także roli Szwecji w czasie drugiej wojny światowej, szwedzkiej polityce neutralności, polityce bezpieczeństwa w Europie Północnej i zagrożeniu ze strony wschodniego sąsiada. Pokazuje cały kontekst, pomyślał Johansson, a czytając zapiski dotyczące planowanych rozdziałów, stwierdził, że pozostałą część pracy Krassner zamierzał wykonać w Szwecji. Widać to było wyraźnie w różnych miejscach. Pisał o tym sam swoim wyraźnym pismem: „Sweden!”, „to be written in Sweden”, „wrote in S.”. Nie brakowało też wskazówek na temat miejsc, które powinien odwiedzić, żeby te wszystkie informacje znaleźć: „archiwum ruchu robotniczego”, „archiwa socjaldemokratów”, „protokoły parlamentu”, „Biblioteka Królewska” (Royal Library, Humlegarden) i tak dalej. Najbardziej interesujący był wniosek wynikający z faktu, że z wyjątkiem dwudziestu kilku stron maszynopis leżący na biurku Johanssona był fotokopią. Oznaczało to, że
istnieje oryginał i jedna lub nawet kilka kopii. Strony niebędące kopiami pojawiały się w tekście mniej lub bardziej przypadkowo. Być może po prostu trafiły na niewłaściwą kupkę, kiedy po skopiowaniu Krassner je porządkował. Wprawdzie Johansson nie był pisarzem, ale gdyby nim był i gdyby przeleciał samolotem sześć tysięcy kilometrów, żeby z dala od domu napisać tekst maj ący stanowić podstawę książki, którą we własnej ocenie uważał za napisaną… gdyby więc tak było, pomyślał Johansson, to zabrałby ze sobą to, co już napisał. Po co? Ano po to, żeby mieć się na czym oprzeć, gdy będzie pisał ostatnie zdania, bo i tak trzeba je będzie napisać, żeby nadać tekstowi jakąś formę. Przecież ma z tego być książka. To dlatego w głowie Johanssona zapaliła się czerwona lampka. Kiedy zaraz po śmierci Krassnera jego ludzie przeszukiwali jego pokój, nie znaleźli tego, co chcieli znaleźć, a mianowicie roboczej wersji tekstu. Tej, którą Krassner przywiózł ze sobą ze Stanów. Tej, którą sklecił w ciągu sześciu tygodni spędzonych w Szwecji. Wprawdzie Johansson nie spodziewał się po Backstromie i Wiijnbladzie wielkich czynów i gdyby to zależało od niego gestii, od razu by ich zwolnił, ale przecież żaden z nich nie jest ślepy. Poza tym w pokoju był też Jarnebring, więc jedynym wytłumaczeniem faktu, że i on nie znalazł żadnych papierów, jest to, że faktycznie ich tam nie było. Kto w takim razie je zabrał? Bo o tym, że były tam wcześniej, był przekonany na sto procent. Pewnie ci z bezpieki, pomyślał, a biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, w grę wchodzą tylko dwie wersje. Jedna bardziej wiarygodna od drugiej. Pierwsza: Krassner wyszedł i ktoś skorzystał z okazji. Przeprowadził tak zwane ciche przeszukanie. Druga: Krassner wyszedł na miasto z własnej inicjatywy albo został wywabiony i wtedy ktoś tam wszedł, zabrał dokumenty i zniknął. Prawdopodobnie całą akcj ę przeprowadzono zgodnie z prawem. Wprawdzie Johansson nie znał zasad reguluj ących przebieg tajnych operacji, ale to, co wiedział, wystarczyło mu, żeby się domyślić, że tak właśnie było. Krassner wraca do akademika tuż po siódmej - tak przedstawił to Jarnebring i Johansson nie miał powodu sądzić, że mogło być inaczej. Gdy wszedł do pokoju i zauważył, że wszystkie jego papiery znikły, zmartwił się tak bardzo, że wykorzystał kilka ostatnich linijek napisanych przez bohatera jego przyszłej książki do napisania listu pożegnalnego, a potem wyskoczył przez okno. Ale czy to możliwe, żeby temu samemu premierowi, który według samego Krassnera przyprawiał go o wymioty, przypadł zaszczyt sformułowania ostatnich słów, którymi Krassner pożegnał się z życiem? To niemożliwe, pomyślał. To niepodobne do Krassnera. Przecież w sejfie w Albany trzymał stosy kserokopii najważniejszych dokumentów i miał też pewnie oryginały, ukryte gdzie indziej. To nie w stylu kogoś, kto już za młodu potrafił uderzyć kobietę, a w swojej sypialni w Albany trzymał odbezpieczoną i załadowaną dubeltówkę. To nie może być robota szwedzkiej służby bezpieczeństwa, bo jaką odniosłaby korzyść, gdyby facet, u którego robili przeszukanie, zauważył to po powrocie do domu? Przecież można się posłużyć innymi, prostszymi metodami. Na przykład wymyślić jakiś zarzut, zatrzymać gnojka i wsadzić za kraty, a potem w spokoju przeszukać jego rzeczy osobiste. On, Johansson, robił to wiele razy. A jeśli tam naprawdę nie było żadnych dokumentów? Może Krassner przechowywał je gdzie indziej? Może chłopcy z bezpieki nie przeprowadzili tajnego przeszukania? Może
Krassner naprawdę odebrał sobie życie? Jeśli, jeśli, jeśli… pomyślał Johansson. Był zirytowany. Czy nie lepiej będzie, jeśli osobiście tam pojedzie i sam porozmawia z sąsiadami Krassnera? Zapomnij o tym, pomyślał. Wiedział, że i tak nie znajdzie na to czasu. Zadzwonił więc do Wiklandera, który już kiedyś tam był. A poza tym Johansson uważał go za niezłego policjanta. - Zastanawia mnie jedna sprawa - powiedział i wciągnął zapach kawy unoszący się nad kubkiem. Wiklander skinął głową. Czy on wie o czymś, o czym ja nie wiem?, pomyślał. - Tamtego wieczoru, gdy Krassner wyskoczył przez okno… Ile osób mieszkało wtedy na tym piętrze? - Siedem, łącznie z Krassnerem - odparł Wiklander. - Zazwyczaj było tam osiem osób, ale jedna z nich wyjechała do domu. Ktoś z rodziny miał wypadek, ojciec albo matka. - Ilu z nich przebywało wtedy w budynku? Chodzi mi o ten moment, kiedy Krassner wyskoczył przez okno. - W budynku… - powtórzył Wiklander i zrobił taką minę, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiał. - Najpierw na miasto wyszedł Krassner. Wrócił około siódmej. Murzyn wpadł na niego, kiedy wychodził z budynku. Wydaje mi się, że czytałem o tym w materiałach ze śledztwa. M’Boye szedł do knajpy, żeby się spotkać ze swoją dziewczyną, Eriksson. - A pozostałych pięciu? - Trzech z nich na pewno wyjechało na weekend do domu, bo w akademiku mieszkaj ą głównie ludzie z prowincji - odparł Wiklander. Sam pochodził z Varmlandu i kiedy tylko było to możliwe, jechał do Karlstad, do mamy. - Zostaje nam dwóch. Czy byli wtedy w swoich pokojach? - Nie. Chociaż powinni… zaraz, niech się zastanowię… Już wiem, jak było. Najpierw mieli iść na jakiś koncert, ale nie zdążyli kupić biletów, więc przed wyj ściem na miasto postanowili się zabawić w pokoju… Potem jakoś te bilety zdobyli… - Czy to nie nasza Eriksson im pomogła? - Całkiem możliwe. Pamiętam, że musiała się sporo napracować, żeby je zdobyć. Ale to raczej nie ona za nie zapłaciła. Za takie rzeczy płaci firma. Więc kiedy Krassner skoczył, na piętrze nie było nikogo, pomyślał Johansson. A postarała się o to nasza Eriksson. - A na czym polega problem? - spytał Wiklander i spojrzał niepewnie na szefa. Po co on tak węszy?, pomyślał. - Nie ma żadnego problemu - odparł z uśmiechem Johansson. - Teraz wszystkie fragmenty układanki mam na swoich miejscach. Ale i tak dziękuję ci za pomoc. Pozostaje więc wersja numer dwa, pomyślał Johansson, kiedy Wiklander dopił kawę i po
krótkiej rozmowie o wszystkim i o niczym wyszedł z jego gabinetu. Wersja numer dwa nie jest zbyt przyjemna. Czas na obiad, pomyślał, ale najpierw odświeżający spacer, żeby się pozbyć ciężkich myśli. Wzgórza dzielnicy Sodermalm, w dole woda i miasto. Jest chłodno i wieje wiatr, w powietrzu tańczą płatki śniegu. Krassner trzymał swoje papiery w domu, a chłopcy ze służb przeszukali każdy kąt. Z powodów, które Johansson nie do końca rozumiał, zabrali je ze sobą. Potem Krassner napisał pożegnalny list, wykorzystując tekst, którego autorem był ktoś inny. List napisał na maszynie, używaj ąc do tego nowej, nieużywanej taśmy, chociaż ten sam tekst miał już w maszynopisie - opracowany, gotowy i wydrukowany. Ale w koszu na śmieci nie znaleziono zużytej taśmy, chociaż sprzątanie pokoju nie należało do jego ulubionych zajęć. Coś poszło nie tak, pomyślał Johansson. Na początku wykluczył wersję, że Krassnera zamordował funkcjonariusz szwedzkiej służby bezpieczeństwa, a potem upozorował samobójstwo. Oni tak nie robią. Przecież żyjemy w Szwecji. Jeśli wziąć pod uwagę, kogo Krassner opisywał w swojej książce, jak również to, że papiery Krassnera dostały się w łapy chłopaków z bezpieki, dziwi, że rękopis nie pojawił się jeszcze w najważniejszych mediach. Musi istnieć jakieś inne rozwiązanie, a jedyne, co mu przychodziło na myśl, to to, że ktoś z bezpieki, kto przeprowadzał tę operacj ę, spaprał j ą do tego stopnia, że upozorowanie samobójstwa uznał za jedyne rozwiązanie. Może to wyjaśniać ciszę w mediach. Nie chodzi w tym wszystkim o ochronę osoby, którą Krassner opisuje w książce, tylko raczej o chronienie własnych tyłków. Wyjaśnia to niezwykłą precyzj ę, konieczną do tego, żeby zbrodnię dokonaną na Krassnerze przedstawić jako samobójstwo. Ciekawe, kto tym wszystkim kierował, zastanawiał się Johansson. Na pewno nie Jeanette Eriksson. Domyślił się tego, patrząc na jej zdjęcia, a poza tym miała przecież alibi. Może M’Boye… nie, byłoby to dość dziwne. Czym ja się w ogóle zajmuj ę, pomyślał i westchnął. Jeśli powiem, co o tym myślę, wszyscy - łącznie z moim najlepszym przyjacielem - pomyślą, że zwariowałem. Nie mam też kogo o to wszystko spytać, bo jeśli pójdę z tym do bezpieki, następnego dnia będę pracował w administracji parkingu w Vastberga. Na dodatek nie ma najmniejszych podstaw prawnych, żebym mógł powęszyć, chociaż jestem szefem największego wydziału kryminalnego w kraju. Przynajmniej na papierze. Mam tylko własne papiery. Bo one naprawdę są moje i tylko moje. Poza tym jestem głodny, pomyślał. Naprawdę głodny, jak zwykle, gdy człowiek już przed południem zdrowo się napracuje i nie zdąży nic przekąsić. No ale temu mogę jakoś zaradzić, pomyślał i ruszył w stronę swojej ulubionej knajpy. Oferowała smaczne obiady nawet w zwykły poniedziałek przed Bożym Narodzeniem. Po lunchu wrócił do gabinetu. Odłożył na bok maszynopis Krassnera i inne notatki i zaczął studiować pozostałe dokumenty. I właśnie wtedy znalazł list, który Pielgrzym napisał do Fionna w kwietniu 1995 roku. A właściwie jego kopię.
Była to kopia bardzo stara, niewiele młodsza od samego listu, zrobiona na cienkim, białym, trochę pożółkłym papierze do sporządzania fotokopii. Zrobiono ją za pomocą kopiarki wyprodukowanej w czasach, gdy najpierw zwykłą kamerą przymocowaną do blatu kopiarki robiono zdjęcie, a potem wywoływano film i kopiowano zdjęcie do dowolnego formatu. Znajdowała się wśród innych kopii w starym skoroszycie z czerwonego kartonu, owiniętym podwójnym sznurkiem w tym samym kolorze, z białą etykietką przyklejoną w prawym górnym rogu. Na etykietce ktoś napisał trzy linijki. W pierwszej eleganckim pismem starego człowieka atramentem i wiecznym piórem ktoś napisał nazwisko właściciela: Col. John C. Buchanan. W drugiej, tym samym charakterem pisma, napisano: private notes, letters etc. Brudne plamy, ślady wilgoci, która stopniowo wysychała, okrągłe kółka po szklance, prawdopodobnie whisky, pomyślał Johansson z szyderczym uśmiechem i oczyma wyobraźni ujrzał przed sobą stos butelek w piwnicy pułkownika. List Pielgrzyma do Fionna napisany był wiecznym piórem. Charakter pisma dowodził dużej ekspresji. Litery były pochylone do przodu, ale czytelne. Brakowało daty i nazwy miejscowości. Papier był gładki, bez linijek, równo poziomo złożony w dwóch miejscach. Jakość papieru nieznana, ale sądząc po zgięciu, dość wysoka. Na kopii ktoś napisał staromodnym pismem, atramentem i piórem ze stalówką: April 1995, exact date unknown, arrived during my visit in G. Pułkownik, pomyślał Johansson, choć nie wiedział dlaczego. I chociaż martwiło go, że nie znalazł koperty, doszedł do wniosku, że Pielgrzym wysłał ten list na domowy adres Fionna. W utrzymanym w poetyckim tonie tekście znajdowało się bezpośrednie przesłanie. I nawet jeśli w chwili pisania tych słów autor czuł się poetą, starał się nie zapominać, co chce powiedzieć. List był krótki, o zaledwie kilkanaście linijek dłuższy od końcowego fragmentu, który Krassner cytował w książce i który ktoś inny - choć na razie nie wiadomo kto -wykorzystał do napisania listu pożegnalnego Krassnera. Johansson przetłumaczył cały tekst na szwedzki i zapisał go na kartce. Potem całość przeczytał i dość długo zastanawiał się nad jego sensem. Następnie spróbował wyciągnąć jakieś wnioski. Facet chyba nie chciał dłużej brać w tym wszystkim udziału, pomyślał. Wygląda na to, jeśli wierzyć jego słowom, że zajmował się tą sprawą kilka lat. „Fionnie! Byłbym łotrem, gdybym zaprzeczył, że Twoja szczodra oferta sprawiła mi przyjemność i wzruszyła mnie. Byłbym też kłamcą, gdybym zaprzeczył, że lata, które przepracowałem z Tobą -w dobrej i szlachetnej sprawie - miały dla mnie i dla mojego osobistego rozwoju największe znaczenie. Kilka razy sytuacja była tak ekscytująca i niebezpieczna, że kiedy było już po wszystkim i przeszedłem na drugą stronę, byłem zupełnie innym człowiekiem niż wtedy, gdy wszystko się zaczynało. I przynajmniej raz doznałem łaski, gdy jeszcze jako młodemu człowiekowi dane mi było opadać swobodnie jak we śnie. Na wszystko jest jednak odpowiednia pora. Moja decyzja jest nieodwołalna i wynika z faktu, że zadanie, które miałem wykonać, wypełniło mi całe życie, nie pozostawiając miejsca na nic innego. Jest bowiem tak, jak się stało. Żyłem między tęsknotą lata a chłodem zimy. Kiedy byłem młodszy, myślałem czasem, że gdy przyjdzie lato, zakocham się w kimś i dopiero wtedy zacznę żyć naprawdę. Kiedy jednak zrobiłem już wszystko, co
miałem do zrobienia, lato dobiegło końca i został tylko chłód zimy. Nie o takim życiu myślałem. Pielgrzym “ Szpieg, który się wyrzekł samego siebie, pomyślał Johansson i uśmiechnął się szeroko. Jak na kogoś, kto w chwili podjęcia takiej decyzji miał zaledwie dwadzieścia siedem lat tu Johansson sięgnął na półkę po encyklopedię, żeby odszukać datę urodzin premiera sprawia wrażenie niedojrzałego. Buchanan pewnie pękał ze śmiechu, a gdyby naprawdę był taki, jak opisywała go Sarah, elokwencja Pielgrzyma poszłaby prawdopodobnie na marne. Potem Johannson zebrał wszystkie papiery Krassnera i włożył je do torby. Bez względu na to, co tam jest, może poczekać, bo jest przecież policjantem, a nie historykiem. Może powinienem oddać to wszystko do archiwum ruchu robotniczego, pomyślał. A może po prostu dać sobie z tym wszystkim spokój, wychylić szklaneczkę grogu i zadzwonić do jakiej ś fajnej babeczki, bo przecież nie o takim życiu myślałem. Ciekawe, czy chłopaki z dochodzeniówki poszli już do domu, pomyślał i spojrzał na zegarek.
Wtorek, 17 grudnia - środa, 18 grudnia Gospodarzem konferencji, której uczestnicy mieli od lunchu dnia pierwszego do lunchu dnia drugiego zajmować się kwestiami obrony totalnej, było Ministerstwo Obrony. Spotkanie zorganizowano dla kilkunastu wybranych osób, na co dzień piastujących kierownicze stanowiska w mediach, przemyśle i w administracji państwowej. Pierwsze takie spotkania odbywały się już na początku lat czterdziestych. Według oficjalnej wersji na pomysł ten wpadł ówczesny premier Szwecji Tage Erlander. Uznał, że pod egidą ministerstwa należy od czasu do czasu zebrać przedstawicieli sektora prywatnego i publicznego, żeby w ten sposób wzmocnić więzi obronne państwa. Trwała wojna i dlatego wybrano taki właśnie termin. Uczestnicy mieli obradować o czymś całkiem nowym, o tak zwanej obronie totalnej, o Europie poprzecinanej nowymi granicami, o nowych sojuszach, nowym układzie sił, o zimnej wojnie między Wschodem a Zachodem, jak również o mocno krytykowanej szwedzkiej polityce neutralności. Fakt, że w tak trudnej sytuacji premier postanowił podjąć próbę uporządkowania własnego ogródka, wydawał się zarówno logiczny, jak i oczywisty. Tym razem konferencja miała się odbyć w komfortowym ośrodku wśród szkierów Sormlandu. Z jakichś względów to Wiklander miał zawieźć Johanssona na miejsce. Chce chyba porozmawiać o Krassnerze, pomyślał Johansson, ale ponieważ nie zamierzał sam zaczynać dyskusji, usiadł na tylnym siedzeniu i zagłębił się w lekturze materiałów dostarczonych przez organizatorów konferencji. Dopiero gdy w pobliżu Jarna skręcili na wschód i zostało im już niewiele czasu, Wiklander powiedział: - Zastanawiałem się nad czymś. Jeśli ma pan czas, żeby mnie posłuchać… - Oczywiście - odparł Johansson takim tonem, jakby go to naprawdę interesowało. - Wpadło mi to do głowy, kiedy wczoraj się rozstaliśmy. Skłoniły mnie do tego pańskie pytania. Przyszło mi nagle na myśl, że to może chłopcy z bezpieki skorzystali z okazji i dyskretnie obejrzeli pokój tego M’Boye’a i to dlatego Jeanette Eriksson ściągnęła go do knajpy. - Mnie też to przyszło do głowy. Dlatego cię o to pytałem. - Ale to tylko pół prawdy, dodał w myślach. - A kiedy byli u niego, tamten wariat wyskoczył przez okno - powiedział Wiklander, a w jego głosie zabrzmiała nagle jakaś mroczna nuta. - O tym też myślałem - przyznał Johansson. Próbował dodać swojemu kłamstwu trochę powagi, żeby zachować choć odrobinę wiarygodności. - Chłopcy zrobili swoje, a Krassner swoje, a potem stamtąd wyszli i nie mieli nawet pojęcia, że Krassner wyskoczył albo że zaraz wyskoczy przez okno. - Czy to naprawdę wyglądało aż tak źle? - spytał z powątpiewaniem Wiklander. -Przecież mieli chyba jakichś ludzi na zewnątrz, na czatach. - Jeśli tak, to stali przed wejściem, z tyłu budynku, a Krassner wyskoczył od frontu odparł Johansson. Postanowił nie wyprowadzać Wiklandera z błędu. - Taaa… - powiedział w zamyśleniu Wiklander, ale wcale nie wyglądał na przekonanego. -
Nie wygląda mi to na profesjonalne podejście. - W takim razie w tej kwestii się zgadzamy. Choć osobiście uważam, że oni wcale nie robili tam żadnego przeszukania. - Chce pan powiedzieć… - Że Eriksson i M’Boye wyszli, żeby coś zjeść, i to wszystko. - Hm… - odparł Wiklander i skinął głową. - Ja też tak sądziłem od samego początku. Że to po prostu zbieg okoliczności. - A ja sądzę, że to właśnie dlatego policja od początku chciała się dokładnie przyjrzeć śmierci Krassnera. Żeby się upewnić, czy M’Boye jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie ma z tym nic wspólnego. - No właśnie - odparł Wiklander i uśmiechnął się raźniej. - Nie ma wątpliwości, że popełnił samobójstwo. Nie ma po prostu innej możliwości. - Nie ma - zgodził się Johansson. Bardzo się cieszę, że doszedłeś do tego wniosku, dodał w myślach. Wśród uczestników konferencji Johansson był jedynym policjantem. Gdy kilka dni wcześniej zapoznał się z listą, doszedł do wniosku, że nie jest to przypadkowa zbieranina. Znalazł na niej nazwiska dwóch naczelnych dyrektorów, jednego radcy prawnego, sześciu dyrektorów zarządzaj ących i dwóch wicedyrektorów ze sfer gospodarczych, dwóch redaktorów naczelnych i jednego zastępcę komendanta policji, którego na wszelki wypadek nazwano „szefem wydziału kryminalnego”. Wszyscy stawili się w garniturach i pod krawatem, bo przecież tylko Szkoci walczą w kiltach. Poza tym w tym wszystkim chodziło o sprawy jak najbardziej cywilne. Ale zaczęło się od gry wojennej: uczestnicy najpierw losowo zamienili się zawodami, ale nie po to, żeby jechać na front, tylko żeby dopilnować sprawnego funkcjonowania łączności, zaopatrzenia w żywność, opieki medycznej i funkcjonowania aparatu sprawiedliwości. Także w dalszej części konferencji zajmowali się sprawnym funkcjonowaniem dróg i telefonów, prądu i wody. Mieli też zadbać, żeby „ludność” nie głodowała i miała się w co ubrać. Ale najważniejsza kwestia brzmiała: jak skłonić „ludność”, żeby nawet w obliczu największego zagrożenia zachowywała się jak „ludzie”. Ostatnie przedpołudnie poświęcono na ćwiczenia seminaryjne pod kierunkiem pełnomocnika premiera, odpowiadaj ącego za kwestie związane z bezpieczeństwem rządu i najwyższych władz państwowych. Dlatego kiedy przydzielał zadania do wykonania, był bardzo konkretny. Poprosił, aby każdy z uczestników zapisał na kartce nazwiska trzech Szwedów, którzy obecnie są narażeni na największe niebezpieczeństwo, i aby ułożył te nazwiska w odpowiedniej kolejności, według stopnia zagrożenia i ryzyka zamachu. Nie chodziło oczywiście o pierwsze z brzegu osoby, tylko o te, które zajmuj ą najwyższe stanowiska w polityce, gospodarce i administracji. Ewentualnie o inne znane postacie, jak królowa, Astrid Lindgren czy Bjórn Borg. Okazało się, że uczestnicy zapisali w sumie dwadzieścia kilka nazwisk, a na pierwszym miejscu, z miażdżącą przewagą, znalazł się premier. Otrzymał dwa razy więcej głosów niż
wszyscy pozostali. Znalazł się najwyżej na liście wszystkich uczestników, a jeden z dyrektorów zarządzaj ących, szef dużego koncernu odzieżowego, na wszelki wypadek zapisał nazwisko premiera trzy razy. - Widzę, że wynik jest dość jednoznaczny - zauważył prowadzący seminarium, kiedy przeszli do końcowej dyskusji. - Ciekawie byłoby poznać powody - dodał pełnomocnik, obserwując zebranych spod na wpół przymkniętych powiek z lekkim sardonicznym uśmiechem. Dziwny typ, pomyślał Johansson. Gdyby nie był taki gruby, można by go wziąć za żmiję, która wygrzewa się na słońcu i udaje, że śpi. - Politycy bywają nieco kontrowersyjni - zaczął redaktor naczelny. Bo przecież ktoś musiał dyskusję rozpocząć. - Na Boga - jęknął jeden z dyrektorów. Sądząc po kolorze twarzy, cierpiał na nadciśnienie. - Gdyby tacy jak pan czytali to, co piszą, musieliby w końcu zrozumieć, że premier wcale nie robi wrażenia osoby kontrowersyjnej. Wystarczy tylko poczytać między wierszami to, o czym piszecie. - Co pan ma na myśli? - spytał redaktor z bladym uśmiechem. - Mam na myśli to, że wszyscy jesteście wzruszająco zgodni co do tego, że ten facet to prawdziwy gnojek. Ja nie mam pojęcia, jaki naprawdę jest premier, bo nigdy go nie spotkałem -dodał i spojrzał kwaśno na redaktora. - A ja tak - powiedział redaktor. Sprawiał wrażenie nadąsanego. - W takim razie premier to prawdziwy gnojek - powiedział dyrektor, a wybuch wesołości, jaki potem nastąpił, wystarczył, żeby szala przechyliła się na jego stronę. Potem epitety posypały się jak gruszki z drzewa: arogant, pan z wyższych sfer, jaki tam z niego równiacha, złośliwy, pamiętliwy i mało szwedzki z ludzkiego punktu widzenia. Poza tym premier jest zbyt inteligentny, zbyt wykształcony, zbyt elokwentny, zbyt zdolny i niezbyt godny zaufania. Nie powinniśmy zapominać, że prawdopodobnie też szpieguje dla Rosjan. Jak on się z tym wszystkim wyrabia, że chce mu się jeszcze kombinować z podatkami - zauważył dyrektor z nadciśnieniem, zerkaj ąc przy tym na drugiego redaktora naczelnego. Jedyną osobą, która nie odezwała się ani słowem był Johansson. Przez cały czas twarz mu nie drgnęła i tylko dyskretnie przyglądał się prowadzącemu spotkanie. Ruszał się pomijaj ąc uśmiech i przymknięte powieki - zupełnie jak on. W pewnej chwili trafiła mu się okazja włączenia się do dyskusji. - Sądzę, że wszystko to brednie - powiedział nagle, a ponieważ był, kim był, i wyglądał, jak wyglądał, w pokoju nagle zapanowała absolutna cisza. - Co pan ma na myśli? - spytał pełnomocnik i poruszył lekko powiekami. - No cóż - powiedział powoli, z silnym norrlandzkim akcentem Johansson. - Abstrahując od wszystkich logicznych i racjonalnych argumentów, które przemawiaj ą przeciwko takiej tezie… zresztą sami panowie wiedzą o tym lepiej niż ja… - dodał jowialnym tonem
i skinął głową. Człowieku, głośniej - Speak up, man* - zawołał jeden z młodszych dyrektorów. Niedawno wrócił z zagranicznego szkolenia survivalowego. - Jak się mówi a, trzeba powiedzieć b. - Ujmę to po policyjnemu - odparł z wahaniem Johansson. Chciał, żeby zebrani mogli się dobrze przyjrzeć przynęcie wiszącej na haczyku. - Po policyjnemu należałoby powiedzieć, że premier to niewłaściwy typ. Ktoś taki jak on nigdy nie szpiegowałby dla Rosjan. Nie on. -Potrząsnął ciężko głową i wszyscy, którzy na niego patrzyli, zrozumieli, że nawet nie ma po co zaczynać dyskusji. - To miłe usłyszeć taką opinię z ust tak wysoko postawionego funkcjonariusza policji powiedział prowadzący dyskusję. - Nie zawsze podobne głosy można usłyszeć z ust pańskich kolegów. - Co pan chce przez to powiedzieć? - spytał Johansson. - Że premier nie mógłby być szpiegiem - odparł pełnomocnik, kładąc szczególny nacisk na słowa „nie mógłby”. - Ale ja tego nie powiedziałem - stwierdził Johansson z dobrze udawanym zdziwieniem. - Wydawało mi się, że użył pan okreśnienia „niewłaściwy typ”? - spytał prowadzący, a pełnomocnik uniósł lekko powieki. - Chyba źle mnie pan zrozumiał - odparł Johansson i potrząsnął głową. - Premier jest dobrym kandydatem na szpiega. Był nim, zwłaszcza kiedy był młodszy. Dziś ma chyba zbyt wiele pracy, no i ciągle jest na widoku. Jeśli faktycznie dla kogoś szpiegował, to na pewno robił to, zanim został premierem. A o szpiegowaniu dla Rosjan mógłby tylko pomarzyć. - Miło mi to słyszeć. Nie wie pan przypadkiem, dla kogo premier mógłby w takim razie szpiegować? - spytał pełnomocnik. - Z całą pewnością dla Amerykanów. A jeśli tak, to zaryzykowałbym stwierdzenie, że dla CIA. - Rozumiem, że w policji macie panowie zupełnie inne preferencje niż ja i mój szef stwierdził pełnomocnik, a jego słowa zabrzmiały zbyt słodko jak na słowa kogoś, kto pełni taką funkcję. - Tak. - Johansson skinął głową. - To słuszna uwaga. Choć dla mnie osobiście wygląda on na człowieka wykształconego i… nawet inteligentnego. - Ale żeby od razu był szpiegiem? I to takim, co pracuje dla CIA? - spytał pełnomocnik i w sali rozległ się cichy śmiech. - Cóż, bardzo łatwo wpaść w tarapaty, a inteligencja, o której wspomniałem, nie ma z tym nic wspólnego. Przeciwnie. Człowieka najbardziej kusi to, do czego został stworzony. Łatwo wpaść w tarapaty, o wiele trudniej się z nich wydobyć.
Johansson ponownie skinął głową, ale właściwie tylko sobie samemu, bo w pokoju panowała kompletna cisza. - Nie sądzę, żebyśmy mogli posunąć się w tej dyskusji dalej - zakończył pełnomocnik, robiąc przy tym nieznaczny ruch dłonią. - Poza tym na podstawie przyjemnego zapachu dobiegaj ącego z kuchni stwierdzam, że zbliża się pora lunchu. Proponuj ę więc, żebyśmy skończyli. Moi panowie… Chcę powiedzieć, że było to nadzwyczaj miłe, ciekawe, a nawet ekscytujące spotkanie. A teraz, jeśli mi wolno… Ciekawe, co by było, gdybym tak go poprosił, żeby pozdrowił Fionna, pomyślał Johansson, zbierając notatki. Choć teraz właściwie nie muszę tego robić. Potrafię czytać z jego twarzy jak z otwartej księgi. Choć była ciężka i nieruchoma, choć się odchylał do tyłu, choć opuścił powieki, choć starał się kontrolować mowę ciała, prezentował flegmatyczną pewność siebie i zręcznie formułował zdania, Johansson zdążył zauważyć, że jest naprawdę przerażony. Ciekawe, ile wie, pomyślał.
Czwartek, 19 grudnia Kiedy w czwartek rano Johansson wrócił do pracy, okazało się, że po świątecznej atmosferze nie zostało ani śladu. Wydział narkotykowy i komenda wojewódzka w Dalarna ogłosiły stan wojny. Od kilku tygodni współpracowali ze sobą przy pewnej grubszej sprawie. Wszystko zaczęło się w Borlange i Falun. Na początku zajęła się tym tamtejsza policja. Wkrótce jednak sprawa się rozrosła i wykroczyła poza granice województwa, a nawet państwa. W końcu komendant policji z Dalarna walnął pięścią w stół i powiedział, co o tym wszystkim myśli, a także zabronił wyjazdów i prowadzenia obserwacji poza własnym terenem. Uznał też, że najwyższy czas zwrócić się z prośbą o pomoc do centrali, bo inaczej ktoś naśle na niego jakąś kontrolę. Podczas burzliwego spotkania, na którym szef wydziału narkotykowego komendy wojewódzkiej nazwał komendanta policji cholernym sknerą, ostatnie słowo i tak należało do kierownictwa. To dlatego od trzech tygodni sprawą zajmowała się policja z Dalarna we współpracy ze sztokholmskim wydziałem kryminalnym, podlegaj ącym Johanssonowi. Nikogo jednak takie rozwiązanie nie zadowoliło. Jeśli chodzi o policję z Dalarna, była to ich największa sprawa dotycząca narkotyków od połowy lat siedemdziesiątych i dlatego nikt nie zamierzał dzielić się splendorem z „tymi ze Sztokholmu”, którzy zawsze „łowią w czyjejś wodzie”. Współpraca mogłaby się jednak układać lepiej. Jeśli chodzi o Komendę Główną Policji, czynnikiem ograniczaj ącym niektóre działania wcale nie było podejście do kwestii wyjazdów czy budżetu. Nie było też problemów z pomysłami, a ponieważ policja z Dalarna zajmowała się różnymi sprawami zazwyczaj w sposób powierzchowny, sprawa musiała w końcu trafić „w ręce prawdziwych, kompetentnych policjantów”. - To może być naprawdę wielka sprawa - oznajmił szef wydziału ds. zwalczania narkotyków, który był z Johanssonem w USA. - Ale chłopcy z województwa chcą wkroczyć już teraz? - spytał Johansson. - Pewnie po to, żeby te leniwe głupki mogły w spokoju spędzić święta - odparł lekko podniesionym głosem szef wydziału narkotykowego. - Ale przecież muszą mieć jeszcze jakiś inny argument, żeby to zrobić - powiedział Johansson. Zdążył już o niektóre sprawy popytać. - Kilku tamtejszych bandziorów wybiera się na święta do Tajlandii. No to tamci doszli do wniosku, że mogą im uciec, choć moim zdaniem takie przypuszczenie to bzdura. Poza tym to nie oni nas interesuj ą. Za wszystkim stoj ą nasi starzy znajomi, Turcy i Polacy, o których ci już opowiadałem. Są u nas już od paru ładnych lat. A tamci to zwykli detaliści. - No to niech ci z Dalarna ich zatrzymają, jeśli nas nie interesują - zaproponował Johansson. - Mogliby nam w ten sposób przeszkodzić w zgarnięciu kilku grubych ryb - zaoponował znajomy z kursu w Ameryce, ale tym razem powiedział to innym tonem niż wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy.
- Słyszę, co mówisz - odparł Johansson. I słuchałem tego wcześniej, aż do znudzenia, dodał w myślach. - No cóż, to ty tu rządzisz - powiedział kwaśno szef wydziału i podniósł się z krzesła. - Tak - zgodził się Johansson i lekko się do niego uśmiechnął. To ja decyduję i czasami jest to bardzo praktyczne, pomyślał. Co za dziecinada, pomyślał, bo stracił na to całe popołudnie, choć w tym czasie mógłby się zająć innymi rzeczami. Na przykład wyskoczyć na miasto i kupić prezent dla Jarnebringa. Na pewno przyda mu się coś więcej do jedzenia i picia, choć zawsze gorliwie zaprzecza i twierdzi coś zupełnie przeciwnego. Poza tym musiał się dowiedzieć, gdzie i kiedy maj ą się spotkać. W końcu sprawa się wyjaśniła. Jarnebring zadzwonił po lunchu i podał adres swojej obecnej dziewczyny. - Pomyślałem sobie, że tak będzie praktyczniej - powiedział. - Wiesz, jakie są kobitki. Zawsze lubią się przy czymś krzątać. Poza tym odstąpiłem komuś swoje mieszkanie. Pamiętasz Rustha? - Czy mam coś kupić? - spytał Johansson. Ale komu, Rusthowi?, pomyślał ze zdziwieniem. Czy to nie ten facet z długimi palcami i nieświeżym oddechem, który w sekcji rozpoznania trzymał kasę na zakup kawy? Nie - odparł Jarnebring. - Nie kupuj nic, wszystko już załatwiłem. A jeśli chodzi o Rustha, to jego baba wykopała go z domu - wyjaśnił - więc nie mogę pozwolić, żeby świętował Boże Narodzenie w schronisku dla bezdomnych. Srebrną zastawę ukryłem w etui na szczoteczkę do zębów, więc nigdy jej nie znajdzie. - A nie potrzebujesz alkoholu? - spytał Johansson. Nie lubił ryzykować, zwłaszcza przed Bożym Narodzeniem. No proszę, to Rusth miał jakąś babkę, choć śmierdział jak trup, a u każdej dłoni miał sześć palców, pomyślał. - Nie - odparł z naciskiem Jarnebring. - Mam w domu mnóstwo gorzałki, chciałem powiedzieć, u mojej nowej pani. Taki głupi to ja nie jestem. A Rusth miał ostatnio kogoś na stałe. - Miło to słyszeć - powiedział Johansson. Zawsze uważał Rustha za zwykłego gnojka, niezależnie od pory roku. - No więc o alkohol nie musisz się troszczyć - zakończył Jarnebring. Dziwne, pomyślał Johansson, odkładając słuchawkę. Może wygrał coś na wyścigach, przecież to jego hobby. W tym, że Jarnebring ma nową sympatię, nie było nic dziwnego. Prawie zawsze jakąś miał, a na wszelki wypadek wyszukiwał je wśród policjantek. Były od niego znacznie młodsze, miały włosy w kolorze pszenicy, duży biust i zazwyczaj pracowały w straży miejskiej. Pod tym względem jego nowa zdobycz nie różniła się od poprzednich, a Johansson stwierdził to zaraz po tym, jak nacisnął dzwonek, a ona otworzyła mu drzwi i
powitała go szerokim uśmiechem. Bardziej interesuj ące było to, że Jarnebring był z nią już od wiosny i wprowadził się do niej z pościelą i kołdrą, i przynajmniej na jakiś czas zapomniał o swojej kawalerce w Vasastan. Prawdopodobnie dziewczyna jest cierpliwa i ma macierzyńską naturę, choć wygląda, jak wygląda, pomyślał Johansson. Jej koleżanka ze Skovde, którą na jakiś czas oddelegowano do pracy w Sztokholmie, była już na miejscu, a sądząc po wyglądzie, mogła być siostrą gospodyni wieczoru. Kiedy się przywitali, Johansson zauważył błysk zainteresowania w jej oczach. Ciekawe, czy coś już słyszała, pomyślał. A może spodobały jej się moje niebieskie oczy? Bo chyba to nie dlatego, że za mało trenuję i za dużo jem. Tak, na pewno, to z powodu moich niebieskich oczu, rozstrzygnął, a gdy już doszedł do tego wniosku, wieczór zaczął się zapowiadać całkiem przyjemnie. Kiedy usiadł przy stole w nie wielkiej kuchni, przyznał w duchu, że niepotrzebnie się zastanawiał, czy powinien przynieść coś do jedzenia albo picia. Świetnie przyprawiony śledź, łosoś i wędzony węgorz, a do tego wspaniała, tradycyjna zapiekanka szwedzka, złocistobrązowe pulpety i kiełbaski, które pożarli chwilę po tym, jak gospodyni wyjęła je z gorącej kuchenki. Nie zabrakło też wódki i piwa. Musi być bogata, pomyślał Johansson, nakładając sobie dodatkową łyżkę jajecznicy posypanej świeżą, drobno siekaną cebulką. Ładna z niej dziewczyna i miło się z nią rozmawia. Gotuje tak dobrze jak ciotka Jenny, ma w sobie coś z matki, jest cierpliwa i… chyba zamożna. - Nigdy nie sądziłem, że są jeszcze takie kobiety jak ty - powiedział i uniósł kieliszek, spoglądając jej w oczy. Tylko powiedz, gdybyś chciała poznać prawdziwego faceta, dodał w myślach. Ciekawe, czy lubi czytać książki? - A ja nie przypuszczałem, że znasz jeszcze kogoś oprócz mnie - odparł Jarnebring dobrodusznym tonem. Może byśmy tak popili to wszystko prawdziwą starą jałowcówką? spytał i spośród wielu zwykłych butelek wyciągnął pękaty gliniany dzban. Ciekawe, gdzie on zdobył tyle alkoholu, zastanawiał się. Miła pani gospodyni nie wygląda na kogoś, kto ma ochotę kupować im jakieś trunki, i to niezależnie od stopnia zamożności. W każdym razie nie aż tyle, i nieważne, ile jej nowy facet jest w stanie w siebie wlać. - Jałowcówka to niezły pomysł - zgodził się Johansson. Wypił zaledwie trzy kolejki i nadal nic nie czuł. Chyba jestem koniem, pomyślał. W salonie czekała na nich kawa z koniakiem, a do tego duży wybór likierów i innych smakowitości. Gdy Johansson zobaczył całą tę baterię, natychmiast porzucił teorię, jakoby jego najlepszy przyjaciel wygrał na wyścigach. - Kawa i koniak mi wystarczą - powiedział z obronnym gestem, kiedy Jarnebring zaczął wodzić dłonią po butelkach. Dopiero teraz poczuł, jak alkohol wypity do posiłku uderza mu do głowy. Przyjaciółka Jarnebringa i jej koleżanka delektowały się likierem śmietankowym - chyba nie czytaj ą książek, pomyślał Johansson. I dokładnie w tej samej chwili rozwiały się jego wątpliwości.
- Boże, jakie to dobre - powiedziała dziewczyna ze Skovde i dotknęła językiem górnej wargi. - Czy mógłbyś poprosić swojego znajomego, żeby i dla mnie załatwił kilka butelek? - Pogadam z nim - odparł Jarnebring. Uśmiechnął się i uniósł kieliszek. To Hultman, pomyślał Johansson. Ciekawe, za co się tak Jarniemu odwdzięczył. Gdyby Jarnebring nie był jego najlepszym przyjacielem, na pewno by się trochę zaniepokoił. Już po północy Johansson uznał, że pora wracać do domu. Nie dlatego, żeby czuł się przygaszony, bo w ciągu ostatniej godziny popijał jedynie wodę mineralną. Po prostu za dwanaście godzin będzie musiał usiąść za kółkiem. Poza tym zawsze najlepiej wyjść wtedy, gdy zabawa trwa w najlepsze. - No to na mnie już pora - powiedział. - To był naprawdę przyjemny wieczór, a jeśli przed ślubem uprzedzicie mnie odpowiednio wcześniej, będę się umiał zrewanżować. Jarnebring robił dobrą minę do złej gry, ale kiedy nikt na nich nie patrzył, zwrócił oczy ku niebu. Gospodyni zachichotała z zachwytem i cmoknęła go prosto w usta, a jej koleżanka też zaczęła zbierać się do wyj ścia. - Słyszałam, że też mieszkasz w Soder - powiedziała z uśmiechem do Johanssona, obrzucaj ąc go uważnym spojrzeniem. - Może razem zamówimy taksówkę? - Jasne - odparł Johansson.
Piątek, 20 grudnia Walizki spakował już poprzedniego dnia. Ubrania, prezenty świąteczne dla całej rodziny, książki do czytania i papiery Krassnera, na wypadek gdyby miał sporo wolnego czasu i nic lepszego do roboty. Wszystko to miał już w walizkach. Samochód, który załatwił mu brat, odebrał rankiem, przed wyjazdem do pracy. Potem nie pozostało mu już nic innego, jak tylko obejść całe biuro, życzyć wszystkim wesołych świąt i wypić mnóstwo kawy. Jeśli chodzi o obiad, postanowił zjeść coś po drodze. Tuż przed dwunastą wręczył prezent sekretarce. Obdarzyła go wyrażającym zdumienie uśmiechem, a następnie z wdzięczności pocałowała lekko w policzek. Potem zjechał windą do garażu i wsiadł do dużego pożyczonego samochodu, za który nie zapłacił ani grosza. To dzięki bratu, który pracował w branży samochodowej. Włączył magnetofon, puścił jakąś lekką muzykę taneczną i ruszył na północ. Czterysta kilometrów to mniej więcej cztery godziny, pomyślał, skręcaj ąc w ulicę Essingeleden. Zrobił to o właściwej porze, bo ruch był jeszcze niewielki.
Pozostał jedynie chłód zimy Sztokholm w grudniu Dla Backstróma i innych pracowników jego wydziału grudzień zaczął się niezwykle pomyślnie. Na początku tygodnia, w którym przypadał dzień świętej Łucji, popłynęli promem do Finlandii na tradycyjną świąteczną konferencj ę. Zanim jeszcze weszli na pokład, sporo wypili, a gdy Backstróm i pozostali jeszcze przed lunchem i rozgoszczeniem się w kajutach chcieli wysikać z siebie większość alkoholu, Fylking był już pijany w sztok. I to jeszcze zanim prom minął wyspę Lidingó. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe, pomyślał Backstróm. Co za fenomenalny początek! Na początku nie reagowali. Patrzyli tylko na Fylkinga leżącego nieruchomo na podłodze w toalecie. Potem Rundberg chwycił go za ramię, potrząsnął i wybełkotał, że trzeba wezwać lekarza. Nagle Fylking usiadł, wyprostował się i spojrzał na nich nabiegłymi krwią oczami. - Tchórzliwe kutasy - syknął. - Nie słyszę aplauzu. A potem wszystko było już jak zawsze. Podczas obiadu Lindberg zaczął marudzić, żeby każdy wypił nie więcej niż jeden kieliszek, bo przecież po południu czeka ich konferencja. I wtedy stary Fyllskalle, który zdążył już odzyskać formę, powiedział mu, żeby zamknął gębę i zapchał się jedzeniem. Potem wypił jednego z Backstrómem. Najpierw tylko siedział i gapił się na niego, jak miał w zwyczaju, a potem nagle się rozpromienił i uniósł kieliszek z wódką. - Twoje zdrowie, Backstróm! - zawołał. - Więcej szczęścia następnym razem, kiedy będziemy pić. Mówcie o starym Fylkingu, co chcecie, pomyślał Backstróm - wychylał już czwartą kolejkę i zaczął się robić trochę sentymentalny - ale to twardy facet. - Pańskie zdrowie, szefie - odparł. - Ja nie należę do tych, co się skarżą. Najwidoczniej była to właściwa odpowiedź, bo Fylking uśmiechnął się szeroko jak groźny niedźwiedź i nalał mu piąty kieliszek. Kiedy prom przypłynął do Helsinek, Backstróm dyskretnie opuścił towarzystwo. Zadzwonił do znajomego Fina, który wiedział, dokąd należy pój ść, i najlepiej się nadawał na towarzysza nocnych eskapad. Poszli do nocnego klubu, poderwali dwie dziewczyny z Estonii i zabrali je do domu Fina. Backstróm potraktował swoją zdobycz tak, jak zasługiwała. Była niewysoka, gruba, miała wielkie cycki i wielką chcicę. Wraz z koleżanką przebywały w Finlandii nielegalnie, więc kiedy Backstróm powiedział, gdzie on i Fin pracuj ą, nieszczególnie się targowały o cenę. Potem, zanim się rozstali, spytała go, czy spotkaj ą się ponownie. Może w Sztokholmie? Możesz sobie o tym tylko pomarzyć, mała pizdo, pomyślał z szyderstwem Backstróm, kiedy w ostatniej chwili wpadł na pokład. Z czystej ciekawości poszedł do sali konferencyjnej, którą wynajęli na promie. Siedział tam Lindberg. Bawił się w konferencję razem z Krusbergiem i dwoma młodszymi chłopakami, którzy nie mieli innego wyboru. Przysiadł się na chwilę, żeby odpocząć, i przysłuchiwał się, jak Lindberg nawija coś bez
sensu o arkuszach statystycznych, których żaden prawdziwy policjant nie potrafiłby wypełnić. W końcu opuścił towarzystwo i poszedł do baru, gdzie pozostali koledzy pili na rozgrzewkę przed odpłynięciem promu. Tak więc wszystko znowu było po staremu. Kiedy na dzień przed dniem świętej Łucji wrócili do pracy, stary Fylking wziął Backstróma na stronę i spytał, czy mógłby się zająć praktycznymi szczegółami związanymi ze świętem, bo wtedy nie będzie to tak drogo kosztować. Backstróm od razu zrozumiał, co Fylking ma na myśli, i chociaż zwrócił się do niego w ostatniej chwili, udało mu się złapać znajomego z policji wodnej, który zadzwonił do swojego znajomego, a ten załatwił całą skrzynkę różnych trunków za całkiem rozsądną cenę. - Nie musimy od razu tracić całej emerytury, żeby sobie strzelić jednego - powiedział Fylking, kiedy Backstróm wrócił ze zdobyczą, wykonuj ąc w ten sposób powierzone mu zadanie. Potem, zgodnie ze starym dobrym zwyczajem, świętowali dzień świętej Łucji, a Backstróm nie musiał tego dnia przychodzić na dyżur. Fylking zlecił mu „zadanie specjalne” i podpisał druczek z wyliczonymi nadgodzinami. Dzięki temu Backstróm mógł sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek i z czystym sumieniem wziąć wolne. Poniedziałek też zaczął się nieźle. Ledwo przyszedł do biura, gdy jeden z młodszych policjantów wpadł do pokoju i zdyszany oznajmił, że przed chwilą ktoś zgłosił podwójne zabójstwo w Brommie. Więc Backstróm, jako prawdziwy zawodowiec, musi się tam natychmiast udać. Niestety na miejscu okazało się, że sprawa nie wygląda aż tak dobrze, jak się spodziewał. Mimo porządnego adresu ofiarami zabójstwa byli imigranci. Jakiś szalony Irańczyk zastrzelił żonę i córeczkę. Wprawdzie kobieta była rdzenną Szwedką, ale czego się spodziewała, wychodząc za kogoś takiego? Na dodatek zażądała od niego rozwodu. Jak można być tak głupim?, zastanawiał się Backstrom. Kiedy ten poganiacz wielbłądów załatwił już żonę i córkę, chciał najwidocznie skończyć także z sobą, ale nie do końca mu się to udało. Jak to często bywa w takich przypadkach, w chwili gdy miał odebrać życie sobie samemu, opuściła go odwaga. Najpierw próbował strzelić sobie w głowę, ale oczywiście spudłował i kula tylko go drasnęła. Gdy na miejscu zjawili się policjanci, siedział w kuchni i próbował przeciąć sobie nadgarstki starą maszynką do krojenia chleba. Tak, to typowe u imigrantów, a najgorsze było to, że ten bydlak miał pozwolenie na dwie sztuki broni: sztucer na łosie i dubeltówkę. Prawdopodobnie zdał egzamin, a durna komisja wydająca pozwolenia udzieliła mu zgody na zakup broni myśliwskiej. Jak taki dupek mógł dostać pozwolenie? I to jeszcze w Szwecji, pomyślał Backstrom. Potem zajął się szczegółami organizacyjnymi. Na szczęście udało mu się złapać Wiijnbladha, który dość szybko przeprowadził na miejscu zdarzenia niezbędne badania. Irańczyka oddał pod opiekę młodszemu policjantowi. Niech najpierw zrobi coś prostego, zanim zacznie się zajmować poważniejszymi sprawami, bo inaczej narobi ze strachu w spodnie. Tacy jak on zawsze to robią, gdy w pobliżu nie ma prawdziwych zawodowców. Młody policjant strasznie się zbłaźnił, ale jeszcze gorzej zachował się lekarz: wstrzyknął sprawcy tyle środków uspokajających, że nie był w stanie mówić. Czy można być aż
takim idiotą?, zastanawiał się Backstrom. Młody policjant stał przed życiową szansą, żeby wyciągnąć od sprawcy przyznanie się do winy, a tymczasem Irańczyk leciał przez ręce i w końcu z błędnym wzrokiem trafił na oddział intensywnej terapii. - Chłopie, a nie myślałeś nigdy o tym, żeby pracować w schronisku dla bezdomnych? spytał Backstrom i wbił w niego wzrok. Wrócił właśnie ze szpitala, a teraz stał w jego pokoju i przepraszał, że nie wykonał należycie powierzonego mu zadania. Lekarz należał prawdopodobnie do tych odważnych obywateli, którzy poważnie traktują samych siebie i nigdy nie tracą okazji, żeby to podkreślić. Sprawcę zabójstw umieścił na oddziale dla psychicznie chorych. Irańczyk leżał tam teraz i nic nie mówił. „Jest bardzo zestresowany, nie da się z nim nawiązać kontaktu, bo zachodzi ryzyko, że wpadnie w długotrwały stan psychozy”, czytał Backstrom w faksie od Wielce Szanownego Pana Doktora. Odpowiedział w ten sposób na grzeczne pytanie, czy mógłby porozmawiać z tym łobuzem. Pewnie jak zwykle chcą mi go zwinąć, a potem, przed Wielkanocą, jak zawsze wypiszą go do domu i wtedy będzie wolny jak ptak i zdrowy jak ryba, pomyślał Backstrom. Już to przerabiał. Ale tym razem Pan Doktor będzie miał do czynienia z nami dwoma, dodał w myślach i poszedł do Fylkinga, żeby sobie zapewnić jego pomoc. Niestety nie wybrał najlepszego momentu. Jego szanowny szef miał chyba potężnego kaca i nawet ktoś tak zaprawiony w piciu przed świętami jak on nie potrafił sobie z tym poradzić. Wściekł się i całą winę zwalił na Backstroma, chociaż ten był zupełnie niewinny. Zapowiedział, że nie ma mowy o jakichkolwiek specjalnych zleceniach przed świętami. Jest natomiast mnóstwo innej roboty, bo jak rozumie, Backstrom wraca ze szpitala bez przyznania się sprawcy do winy. - Jak można być tak głupim?! - ryczał Fylking i na swój współczujący sposób walił pięścią w biurko. Tak więc Backstrom sam musiał rozwiązać swój problem: pojechać do szpitala i wyciągnąć od Irańczyka zeznanie. Był już późny wieczór, więc miał nadziej ę, że pieprzony lekarz jest już w domu i świętuje zwycięstwo nad wymiarem sprawiedliwości wraz z innymi lewicowymi kompanami od kieliszka. Backstrom usiadł przy łóżku i włączył magnetofon. Irańczyk udawał wariata. Leżał ze wzrokiem wbitym w sufit i rękami na kołdrze, jakby sprawa w ogóle go nie dotyczyła, jakby był zwykłym pacjentem pośród wszystkich innych niewinnych pacjentów tego szpitala. Będzie niezła zabawa, pomyślał Backstrom z zachwytem. Włączył magnetofon, wygłosił zwyczajową formułkę i spojrzał na Irańczyka łagodnie, a jednocześnie pokazał mu zdjęcie, które przyniósł. - Rozumiem, że źle się czujesz - powiedział uprzejmie i poklepał go po ramieniu. -Myślę jednak, że od razu poczujesz się dużo lepiej, jeśli ulżysz swojemu sercu. Była to całkiem niezła fotografia, oczywiście kolorowa. Wszystkie szczegóły wyraźnie było widać, więc podstęp udał się znakomicie. Dziewczynka miała dwa i pół roczku i w chwili kiedy ten łajdak wszedł do jej pokoju, żeby po raz ostatni powiedzieć jej dobranoc, już spała. Miała na sobie białą piżamkę w zwierzątka. W albumie, który Backstrom oglądał na miejscu zbrodni, znalazł inne jej zdjęcie. Wyglądała na nim naprawdę słodko, jak wszystkie dzieci mieszanych małżeństw.
Na tym nie wyglądała już tak ślicznie. Jej kochany tatuś wsunął lufę sztucera przez szczebelki jej łóżka i pociągnął za spust. Kula przeszła przez ciało i wyszła brzuchem, a na piżamę wypadły jelita, zasłaniając część zwierzątek. Zdjęcie było całkiem niezłe i wystarczyło, że Irańczyk rzucił na nie wzrokiem, a od razu odzyskał mowę. Można z nim było nawiązać kontakt tak łatwo, że lekarza należałoby oskarżyć o wystawienie błędnej diagnozy. Irańczyk zaczął nagle mówić i czynił to z szybkością karabinu maszynowego. Wylewał przy tym potoki łez i pocił się obficie. Po szwedzku mówił kiepsko i na początku trudno go było zrozumieć. Wprawdzie zapewniał, że jest niewinny i że wina leży po stronie jego żony, ale Backstromowi to wystarczyło. Pal sześć, że dokonywał cudów, żeby nagrać wszystko, czego potrzebował - choć nie powinien właściwie zajmować się takimi rzeczami. Nieważne, że musiał pilnować przesłuchiwanego, żeby ten nie wstawał z łóżka, bo inaczej nie wyzdrowieje. Ułożenie układanki zajęło mu godzinę. Potem przyszła pielęgniarka i w nagrodę zrobiła temu bydlakowi zastrzyk. Zanim Backstrom wyszedł z sali, skorzystał jeszcze z okazji, żeby mu udzielić kilku rad: - Jestem pewien, że teraz, kiedy to z siebie wyrzuciłeś, poczujesz ulgę - powiedział uprzejmie, poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się współczująco do pielęgniarki. Lekarstwo, które wstrzyknęła Irańczykowi, zadziałało błyskawicznie, bo gdy Backstrom wychodził z sali, leżał już spokojnie w łóżku i znów gapił się w sufit. Dokładnie tak jak godzinę wcześniej. Ale życie bywa niewdzięczne. Następnego dnia do pokoju Backstróma wpadł Fylking. Wprost szalał i nie chciał okazać ani krzty wdzięczności. Okazało się, że w nocy po wizycie Backstróma Irańczyk odebrał sobie życie, choć przecież miał tak wspaniałą szansę, żeby ulżyć swojemu sumieniu. I dlatego Backstróm będzie za karę pełnić świąteczny dyżur. Biorąc zaś pod uwagę swoj ą sytuacj ę finansową, a zwłaszcza zamiłowanie do ciągłego imprezowania, nie ma innego wyboru, jak tylko stawić się na dyżur także w Boże Narodzenie i w Nowy Rok. Przeklęty los, pomyślał ponuro. Przeklęci ludzie, przeklęte ich życie. &
Jako przewodniczący komitetu przygotowującego uroczystość Wiijnbladh miał mnóstwo pracy. Kiedy zabrał się za szczegóły, zadzwonił ten krzykacz Backstróm i powiedział, że potrzebuje pomocy, bo doszło do podwójnego zabójstwa. Wiijnbladh jako człowiek uczynny od razu obiecał, że się stawi, chociaż miał na głowie o wiele ważniejsze sprawy. Na miejscu stwierdził, że chodzi o tragedię rodziną. Mąż pokłócił się z żoną. Najprawdopodobniej znalazł sobie inną kobietę i chciał rozwodu. Wzburzona i oszalała kobieta chwyciła jego sztucer, weszła na piętro i najpierw zastrzeliła córkę, a potem siebie. Zazwyczaj bywa odwrotnie - to mąż strzela do żony i dziecka - ale Wiijnbladh był przekonany, że zabezpieczone ślady wyraźnie wskazują na to, że strzelała kobieta, chociaż Backstróm nie chciał nawet wysłuchać jego wersji. A ponieważ nie miał czasu ani ochoty, żeby się z nim kłócić o swoje racje, zrobił po prostu, co do niego należało, i wrócił do swoich zajęć, to znaczy do przygotowywania uroczystości z okazji sześćdziesiątych urodzin szefa. Jego szef, Holger Blenke, był w laboratorium kryminalistycznym prawie legendą. Pod
koniec drugiej wojny światowej został dowódcą oddziału kawalerii, a gdy wojna się skończyła, wstąpił do policji. Najpierw jak inni patrolował ulice, a w końcu trafił do laboratorium, ponieważ miał smykałkę nie tylko do koni, ale też do paru innych rzeczy. Blenke pracował w policji jeszcze za poprzedniego szefa, gdy dopiero tworzono wydział, i to właśnie u niego zdobywał pierwsze doświadczenia. Można powiedzieć, że poprzedni szef przygotował grunt, a Blenke po prostu dbał o zagony, przestrzegaj ąc zasad opracowanych przez poprzednika. Snując takie rozważania, Wiijnbladh coraz bardziej przyspieszał kroku. Chciał jak najszybciej przelać swoje myśli na papier. Program uroczystości przewidywał przemówienie na cześć szefa i to dla siebie Wiijnbladh zarezerwował ten przywilej. Jeśli chodzi o ich pierwszego szefa, jesień jego życia nie wyglądała różowo. Wszystko wskazywało na to, że podczas zwykłej domowej kłótni zabił po pijaku starszego syna. Ale to Blenke badał miejsce zdarzenia, więc ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Uznano to za nieszczęśliwy wypadek, a to, jak Blenke poprowadził sprawę, dowiodło, że nadaje się na następcę swojego przełożonego. Wiijnbladh wiedział oczywiście, że mówienie o takich sprawach w uroczystym przemówieniu nie wchodzi w rachubę. Dlatego postanowił, że kiedy przyjdzie czas, odniesie się jedynie do ogólnych i najbardziej znanych faktów z historii wydziału. Tylko to jest tak naprawdę interesuj ące, wszystko inne to tylko czcza gadanina. Ale przygotowania nie przebiegały zupełnie bezkonfliktowo. Różne opinie na temat planu, jak również życzenia różnych osób wymusiły cały szereg kompromisów, zarówno trudnych, jak i całkiem błahych. W pewnym momencie Wiijnbladh musiał z siebie wykrzesać wszystkie dyplomatyczne umiejętności, żeby przygotowania mogły się toczyć dalej. Najpierw wybuchła kłótnia o prezent. Zbierali na niego pieniądze. Olsson, który nigdy nie przepuścił okazji, żeby się wygłupić, zaproponował utworzenie funduszu podróżniczego imienia szefa. Ale ze względu na zebraną kwotę pomysł od razu uznano za śmieszny. Wliczaj ąc krótki pobyt na miejscu zebranych pieniędzy, wystarczyłoby na przejazd w dwie strony do Vaxjó albo do Hudiksvall. A gdyby nawet taki wyjazd zorganizować, to czy w obu tych miejscowościach można zdobyć jakąkolwiek wiedzę z zakresu kryminalistyki? Wiijnbladh podkreślił, że z uwagi na okoliczności musi to być osobisty prezent i dlatego będzie rzeczą naturalną, jeśli wezmą pod uwagę hobby szefa i jego zainteresowania. Pomysł chwycił i w końcu postanowiono kupić piłę elektryczną. Szef miał niewielki domek letniskowy na wyspie Muskó, położonej na południe od miasta, i w wolnym czasie bardzo lubił ścinać drzewa na swojej działce. Potem zaczęto planować przebieg uroczystości i dopiero wtedy członkowie komitetu organizacyjnego naprawdę się pokłócili. Najpierw Olsson wystąpił z dość dziwnym pomysłem, żeby cały dzień poświęcić na wykłady i seminaria, na których prelegenci zaprezentuj ą różne metody prowadzenia badań kryminalistycznych i wiążące się z tym problemy. Ale komitet okazał się prawie całkowicie zgodny i natychmiast tę propozycj ę odrzucił, a niektórzy jego członkowie, zważywszy na kontekst, wypowiadali się w niezbyt pochlebnym tonie: - Kominiarz olewa takie nowinki - wyraził się jeden ze starszych pracowników wydziału. Kominiarz. Tak nazywali szefa, choć bezpośrednio nikt się tak do niego nie zwracał.
Określenie to wzięło się stąd, że zawsze był gorącym zwolennikiem starych, klasycznych metod zabezpieczania odcisków palców za pomocą pędzelka i pyłu węglowego. To właśnie odciski palców były jego wielką zawodową pasją. Wielkie ożywienie i wzburzenie wykazywał tylko wtedy, gdy zaczynał mówić o Wielkiej Zdradzie, to znaczy o tym, że na początku stulecia zarzucono korzystanie z pyłu węglowego, a w jego miejsce zaczęto posługiwać się jakimiś tajemniczymi proszkami, płynami, promieniami światła, a nawet substancjami, które wchodziły w reakcje chemiczne z badanymi odciskami. Dla zwykłych ludzi wszystkie te nowe metody są zupełnie niezrozumiałe. - Psiknij gazem tu, psiknij gazem tam… a przecież my, policjanci, potrzebujemy jedynie gazu łzawiącego - mawiał. Tą trafną uwagą zakończył dyskusję, gdy owa kwestia wypłynęła na porannym spotkaniu pracowników wydziału. Z propozycją, żeby się przyjrzeć bliżej nowym metodom, wystąpiła jak zwykle ta oferma, Olsson. Koledzy nazywali go Doktor Olsson, choć podobnie jak wszyscy inni ukończył zwykłą szkołę ludową. Ale kto miałby się tym zająć, jeśli wszystkie książki są napisane w obcych językach? W każdym razie Olsson wyglądał na kogoś, kto ma dobre kontakty. Udowodnił to na przykład ostatnio, kiedy na wniosek rzecznika praw obywatelskich został uniewinniony od zarzutów, mimo wpadki, jaką zanotował podczas śledztwa w sprawie zabójstwa trzech tureckich dealerów narkotykowych. Wiijnbladh zrobił wtedy wszystko, co w jego mocy, żeby urząd rzecznika otrzymał całą dokumentację śledztwa. Najwidoczniej jednak ten karierowicz Johansson, szef wydziału kryminalnego, postanowił zbagatelizować sprawę i dlatego napisał to zdumiewaj ąco mętne pismo w obronie Olssona, które rzecznik wziął sobie do serca. Wszystko to trudno wyjaśnić, pomyślał Wiijnbladh. Jaki interes w chronieniu kogoś takiego jak Olsson może mieć Johansson, znany z tego, że robi karierę po trupach kolegów? Prawdopodobnie to tylko wyraz arogancji i pój ście na łatwiznę, bo to właśnie wyróżnia takich ludzi jak Johansson. Rzeźnik z Adalen - tak go nazywali koledzy z policji porządkowej. Wiijnbladh znał tylko jednego szefa w całej policji, który trzymał się zasad moralnych, miał kwalifikacje i potrafił działać, a więc miał to wszystko, czego się wymaga od ludzi na tym szczeblu. Miał na myśli Claesa Waltina ze służby bezpieczeństwa. Zawsze ciepło o nim myślał. Waltin zwracał się do nich czasem po poradę natury technicznej, jeśli się zajmował jakąś tajną sprawą. Gdyby tylko mógł, wysłałby mu zaproszenie na uroczystą kolację z okazji urodzin Blenkego. Jednak z powodów finansowych liczbę gości spoza wydziału postanowiono ograniczyć do absolutnego minimum. Biorąc pod uwagę miejsce, gdzie impreza miała się odbyć, i uwzględniając pozostałe szczegóły organizacyjne, które komitet przegłosował wbrew jego woli, musiał się z tym pogodzić. Waltin na promie do Finlandii, pomyślał i poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Zbyt wielu jego kolegów granicę między zwykłą imprezą a konferencją uważało za płynną. Za konferencj ę płacił pracodawca, a najpopularniejszym miejscem na tego typu imprezy był dla sztokholmskiej policji bez wątpienia prom do Finlandii. Na nieszczęście oprócz zwykłych sklepów z alkoholem, możliwości zrobienia tańszych zakupów i zabawienia się z panienkami oferował też sale konferencyjne - jako swego rodzaju alibi. Dlatego zdarzało się, że smutek, jaki go przepełniał z powodu postawy kolegów,
zamieniał się w niemoc albo rozpacz. Wszystko wskazywało na to, że koledzy już wcześniej, za jego plecami, zaczęli rozmawiać z organizatorem o uroczystości. A ponieważ ich wydział od lat należał do stałych klientów firmy, kiedy zaczęli rozmowy o urodzinach szefa, nie mieli problemów z wynegocjowaniem różnych dodatkowych atrakcji. Udało im się wynegocjować, żeby żony, narzeczone i przyjaciółki pojechały w tę podróż za darmo. Blenke miał otrzymać do dyspozycji kajutę należącą do armatora, a ceny za jedzenie i picie miały być znacznie obniżone. Tak więc wszystko zostało załatwione. Wiijnbladh przypomniał sobie, że w podróży do Helsinek będzie mu towarzyszyć żona, i na samą myśl o tym poczuł się bezgranicznie beznadziejnie. Wypłynęli na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia. Na promie zjawili się wszyscy pracownicy wydziału wraz z osobami towarzyszącymi, jak również solenizant z małżonką. Do tego kilka innych osób towarzyszących. W sumie około sześćdziesięciu osób. Na początku wszystko przebiegało zgodnie z planem. Najpierw przyjęcie z szampanem, który zafundował armator, kilka krótkich przemówień i wręczenie prezentów. Notabene, Blenke bardzo się ucieszył z piły elektrycznej. Na razie wszystko było więc w porządku. Ale potem sprawy potoczyły się jak zwykle. Najpierw ogłoszono, że uczestnicy mają wolne, aż do uroczystej kolacji. Niestety zbyt wielu wykorzystało go tak, jak Wiijnbladh się obawiał. Kiedy więc nadeszła chwila, gdy miał wygłosić od miesięcy cyzelowane przemówienie, na sali było już tak głośno, że tylko stojący najbliżej słyszeli, o czym mówi. Po kolacji jego żona jak zwykle gdzieś przepadła, a on jak zwykle nie wiedział, gdzie i z kim. Gdy późną nocą wróciła do kajuty, jak zwykle udawał, że śpi. Zamorduję ją, pomyślał, a jego pijana żona zaczęła się rozbierać. Potem położyła się w swoim łóżku, od razu zasnęła i od razu zaczęła głośno chrapać. W końcu on też zasnął, a kiedy się obudził, prom stał już przy nabrzeżu. Domyślił się tego, słysząc dźwięki i głosy z zewnątrz. Poza tym woda przestała uderzać o ścianę ich kajuty. Muszę sprawdzić, jaka jest pogoda, pomyślał. Ubrał się jak najciszej i wymknął na pokład. Niebo było zaciągnięte szarymi chmurami, było bardzo zimno i padał śnieg. Wiijnbladh nie odczuwał już żalu, jedynie beznadzieję, rozpacz i niemoc. Nie należał do ludzi, którzy potrafiliby zabić własną żonę. Nawet jej nie mógłby tego zrobić. &
Im bliżej Bożego Narodzenia, tym gęstsze chmury zbierały się nad głową Berga. Na spotkaniu zorganizowanym z okazji zakończenia roku - na święta i Nowy Rok zawsze ogłaszano przerwę w pracy, bo i tak wszyscy brali wolne, a poza tym w tym okresie nigdy nie działo się nic szczególnego - po raz kolejny musieli się zająć kwestią osobistego bezpieczeństwa premiera i jego świadomości tego, co mu może grozić. A raczej braku świadomości, pomyślał Berg, ale tego oczywiście nie powiedział. I nawet już nie pamiętał, ile razy omawiał ten punkt w czasie spotkań. Premier nadal otrzymywał pogróżki. Jedyną nowością w tym kontekście był fakt, że pojawiły się groźby nowego rodzaju. Nagłośniona w mediach tak zwana afera harwardzka, której negatywnym bohaterem stał się premier, postawiła w stan gotowości
zagorzałych zwolenników tezy, że prawo obowiązuje wszystkich, nawet tak wysoko postawione osoby, jak premier rządu. Codziennie nadchodziły meldunki o kolejnych głupcach podpisuj ących się pod pełnymi oburzenia listami protestacyjnymi, jakie w związku z aferą publikowały gazety. - Nie będę się wygłupiał - powiedział Berg nieoczekiwanie szczerze. - I daleki jestem od stwierdzenia, że tych, co wypowiadają takie groźby, można porównać z Szakalem albo z innymi zawodowymi mordercami. Tu przerwał, a po chwili mówił dalej. - Nie powinniśmy jednak zapominać, że zamachów na wysoko postawione osoby dokonują najczęściej tak zwani samotni szaleńcy. To zwykli ludzie, którzy posługują się zwykłymi środkami, dzięki czemu mogą niestety osiągnąć dość nieprzyjemne rezultaty. - Jak rozumiem, mój wielce szanowny szef nie zgodził się na żadną ochronę na czas świąt - powiedział pełnomocnik premiera z typowym dla siebie lekkim, denerwuj ącym uśmiechem. - Nie - potwierdził krótko Berg. - Chce, żeby go zostawić w spokoju, bo święta i sylwestra zamierza spędzić w gronie rodziny i bliskich przyjaciół. - Błogosławione święta. - Pełnomocnik skinął głową. Spoglądał z krzywym uśmiechem spod na wpół przymkniętych powiek. - Najbardziej niepokoi mnie to - powiedział Berg, który nie dawał się tak łatwo zbyć - że premier zamierza spędzić prawie cały tydzień w Harpsund. - Wiem, wiem, bo i mnie spotkał ten zaszczyt i zostałem tam zaproszony - westchnął pełnomocnik. - Harpsund to z punktu widzenia bezpieczeńtwa prawdziwy koszmar - powiedział Berg i z naciskiem skinął głową w stronę zebranych. - Ma pan na myśli kucharkę, którą tam zatrudniają? - spytał pełnomocnik. - Tak, to prawdziwy koszmar. I jeśli przyjmę to zaproszenie, zastanowię się, czy nie zabrać własnego jedzenia. - Nie mam na myśli kucharki - odparł Berg. Nie miał ochoty na żarty. - Mam na myśli potencjalnego zamachowca. Biorąc pod uwagę tamtejsze warunki, nie trzeba do tego szczególnie wysokich kwalifikacji. - O tym też rozmawiałem z premierem - powiedział pełnomocnik. - Rzeczywiście, chce, żeby go zostawiono w spokoju. Ostatnio trochę się działo wokół jego osoby, jeśli mogę się tak wyrazić. Będę też trochę niedyskretny i zdradzę, co premier powiedział. Uważa on mianowicie, że przestępczość w gminie Flen w czasie nadchodzących świąt i w czasie jego pobytu na tym terenie nie stanowi wielkiego problemu. W każdym razie nie teraz. Chce po prostu na kilka dni zostać sam, z żoną i dziećmi, w zupełnym spokoju, z prezentami i choinką, cieszyć się świąteczną atmosferą, bez ochrony, bez policji. Nie chce nawet jednego ochroniarza w czerwonej czapeczce, który mógłby stać przy bramie i udawać Świętego Mikołaja. - Ja też mam nadzieję, że to będą spokojne święta.
- Wszyscy mamy taką nadzieję - zgodził się minister, a w jego głosie dało się słyszeć ożywienie. - Ja spędzę święta z matką, a zważywszy na to, że ma już sto lat, nie potrzebuję… - A czy mógłby pan to urządzić tak, żeby ochroniarzy nie było w domu? - przerwał mu pełnomocnik. - Tak, mogę - odparł Berg. - Załatwię to tak, że premier nie będzie ich nawet widział. Nawet jeśli będzie to wymagało podwójnych wydatków, dodał w myślach. - W takim razie postanowione. Uprzedzę premiera, żeby nie sięgał po sztucer na łosie i nie powystrzelał ich, gdy będą się ukrywać w parku. - To bardzo dobry pomysł - zgodził się Berg. - Nie mogę jednak zagwarantować, że nie zaprosi ich na grzańca i ciasteczka. O tej porze roku mój drogi szef dość szybko staje się sentymentalny, więc nie powinniśmy nie doceniać jego umiejętności przystosowywania się do różnych sytuacji. - Ciasteczka i grzaniec to całkiem miła perspektywa - powiedział Berg z lekkim uśmiechem. - Nie za dużo oczywiście - powiedział pełnomocnik i uniósł dłoń w obronnym geście. Po spotkaniu zjedli lunch w Rosenbad, co było tradycją od wielu lat. Kiedy w Szwecji władzę sprawowała koalicja partii prawicowych, były to naprawdę przyjemne obiady, z bogatym menu, a rozmowy toczyły się w szczerej i miłej atmosferze. Berg pamiętał, że wtedy nie musieli się cały czas zastanawiać, co kto powiedział i co miał na myśli. Z drugiej strony dzisiejszy lunch też nie był taki zły. Wszyscy poza nim - bo musiał potem wrócić do pracy - wypili do przekąski po kieliszku wódki. Minister dwa, a pełnomocnik chyba nawet trzy, z tym że zrobił to ukradkiem, kiedy mu się wydawało, że nikt nie widzi. Natomiast szef departamentu prawnego wypił zaledwie pół, jakby chciał symbolicznie zaznaczyć, że jest jednym z nich. Kiedy podano kawę, minister i szef departamentu prawnego pożegnali się, wymawiaj ąc się pilnymi obowiązkami, natomiast pełnomocnik został dłużej, żeby pomówić z Bergiem w cztery oczy. - Do diabła, Eryk - powiedział. - Czy z okazji świąt i całej reszty mogę ci postawić koniak do kawy? - I nagle zmienił się nie do poznania. Przypominał teraz małego chłopca, który ma kłopot i zwraca się o pomoc do kogoś starszego, dorosłego. - Dobrze, ale tylko mały kieliszek - zgodził się Berg z bladym uśmiechem. - Pod warunkiem że i ty wypijesz jeden. - Oczywiście, że tak - odparł pełnomocnik, a jego głos zabrzmiał znowu tak jak zwykle. Może wypiję i drugi, ale trochę później. - No to słucham - powiedział Berg. Skinął uprzejmie głową i odchylił się na krześle. Może w tym roku też będzie Boże Narodzenie, po-myślał. - Czy znasz zastępcę komendanta policji Larsa Johanssona? - spytał pełnomocnik. -Wielki
facet, pochodzi z Norrlandu, w moim wieku, jest szefem wydziału kryminalnego. Na razie chyba jako pełniący obowiązki, ale po Nowym Roku ma zostać szefem biura. Czy ja znam Larsa Martina Johanssona z Nasaker?, powtórzył w myślach Berg. I co mam na to odpowiedzieć? - Tak - odparł krótko. - Jaki on jest? - spytał zaciekawiony pełnomocnik i pochylił się do przodu. Berg skinął w zamyśleniu głową i wypił duży łyk koniaku, żeby zyskać trochę czasu. - Jaki jest? Co masz na myśli? - Chodzi mi o to, jaki jest jako policjant z wydziału kryminalnego. - Jest najlepszy. Bo naprawdę jest najlepszy, pomyślał Berg, kiedy wypowiadał te słowa. - A w czym jest dobry? - spytał pełnomocnik, dając mu znak, żeby mówił dalej. - W tym, że zawsze umie stwierdzić, jak się sprawy mają. To naprawdę niesamowite. Czasami odnosi się wrażenie, że facet widzi przez ścianę. Możesz mnie pytać dalej, dodał w myślach, choć to, co mógłbym opowiedzieć, zdarzyło się przed dziesięciu laty. - Brzmi to niemal tak, jakby umiał chodzić po wodzie - powiedział pełnomocnik. - Akurat tego nie potrafi i jestem tego najzupełniej pewien - odparł Berg. I nie mógłby nawet o tym marzyć, dodał w myślach. Nie ktoś taki jak Johansson. - Czy jest jeszcze coś, w czym jest dobry? - Jest dyskretny - powiedział Berg. Wielokrotnie miał okazję dziękować Bogu, że Johansson właśnie taki jest. - To znaczy nie jest gadułą - sprecyzował pełnomocnik. - Jeśli postanowi, że czegoś nie powie, to nikt go nie zmusi do zmiany decyzji. Problem polega raczej na tym, że podejmuje decyzje według własnego uznania. O co ci chodzi?, zastanawiał się w myślach. - Wygląda na człowieka myślącego - powiedział pełnomocnik i westchnął lekko. - Nie ma żadnych wad, jak my, zwykli śmiertelnicy. - Czy ja wiem… Kiedyś zauważyłem, że jak już stwierdzi, jak się sprawy mają, wszystko inne przestaje się dla niego liczyć. Na szczęście, pomyślał. - Chodzi ci o to, że sprawiedliwości musi się stać zadość, i tak dalej? - W rzeczy samej, można tak powiedzieć. A może szukasz już dla mnie następcy? -spytał i uśmiechnął się lekko. - Ależ skąd - odparł pełnomocnik takim głosem, jakby był w szoku. - Nie mówiłem ci
tego jeszcze? I ja, i mój szef jesteśmy bardzo zadowoleni z twoich osiągnięć. Jeśli o nas chodzi, możesz zostać na stanowisku aż do śmierci. A jeśli ten Johansson jest taki, jak go opisałeś, byłby ostatnią osobą, na którą chcielibyśmy się zdecydować, dodał w myślach. - Miło mi to słyszeć - odparł Berg z lekkim uśmiechem. - Szczerze mówiąc, nigdy nie odniosłem takiego wrażenia. - Wiem, wiem - odparł pełnomocnik jakby z poczuciem winy. - Zawsze miałem z tym problemy. Żebyś tylko słyszał, co o mnie mówią moje dzieci i dawne żony. To po prostu okropne. Ale cały czas nad tym pracuję. Ulla-Karin i ja nie zajmujemy się niczym więcej, tylko tym. - Ulla-Karin to twoja nowa żona? - spytał Berg z wahaniem, bo nie pamiętał wszystkich szczegółów z teczki pełnomocnika. - Ależ nie - zaprotestował energicznie pełnomocnik. - Ulla-Karin to moja terapeutka. Jest wspaniałym człowiekiem, docentem w szpitalu Karolinska Sjukhuset. Mądra jak pudel, a właściwie jak całe stado pudli. - Miło mi to słyszeć - odparł obojętnym tonem Berg. Ciekawe, czy robi sobie ze mnie jaja, zastanawiał się w myślach. - Moje żony zawsze były szalone - kontynuował pełnomocnik, ale powiedział to jakby do siebie. - Całkowicie szalone. - No to nie miałeś lekko - stwierdził ze współczuciem Berg. - Lekko, nie lekko… a kto mówi, że w życiu ma być lekko? No właśnie, kto tak twierdzi?, pomyślał Berg i spojrzał dyskretnie na zegarek. - Przejdźmy jednak do innej sprawy - mówił dalej pełnomocnik. - Chodzi mi o Waltina. Ten facet trochę mnie niepokoi. Tym razem pełnomocnik znowu wyglądał jak zwykle, tyle że nie uśmiechał się już w ten swój charakterystyczny sposób. Miał przynajmniej cztery powody do niepokoju. Po pierwsze sam Waltin. Po prostu mu nie ufa, chociaż nawet go nie zna. Co więcej, nie chciał Bergowi powiedzieć, dlaczego mu nie ufa i z kim o nim rozmawiał. - Rozumiem, co masz na myśli - odparł Berg i nagle uświadomił sobie, że powiedział to bardziej ulegle, niż powinien. - Z drugiej strony czy ktoś taki jak on nie powinien bronić podwładnego? - Waltin nie jest typowym policjantem, jeśli mogę tak powiedzieć. - Miło mi to słyszeć - chrząknął pełnomocnik. - Ale tylko tyle mogę na ten temat powiedzieć - zakończył Berg. Tak właśnie powinien powiedzieć jako przełożony Waltina, żeby wyrazić swoją opinię. - Przez wszystkie te lata, które razem przepracowaliśmy, nigdy nie miałem powodu, żeby
go skrytykować, żeby powiedzieć, że źle wypełnia swoje obowiązki. - Zastanów się jeszcze nad tym - zakończył pełnomocnik. Druga sprawa dotyczyła tak zwanej działalności zewnętrznej. Pełnomocnik zastanawiał się nad tą kwestią i doszedł do wniosku, że dalsze jej prowadzenie nie jest zbyt najszczęśliwszym rozwiązaniem, zważywszy na wymagania prawne reguluj ące własną działalność gospodarczą prowadzoną przez służbę bezpieczeństwa. To, czy kieruj ący działalnością zewnętrzną jest dobrym, czy złym człowiekiem, jest w tym wszystkim mniej istotne. Jeśli jednak jest taki jak Waltin, sprawy mogą pójść w złym kierunku. - Nie masz ochoty rozwinąć swoich argumentów? - spytał Berg. Starał się, żeby to zabrzmiało jak najbardziej obojętnie. - Pomyślałem sobie, że moglibyśmy się tym zająć po Nowym Roku. Właściwie to cały czas się nad tym zastanawiam. No to się zastanawiaj, pomyślał Berg. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Trzecia sprawa dotyczyła Krassnera. Bez względu na to, czy rzeczywiście popełnił samobójstwo - jako były matematyk pełnomocnik był świadom, że przypadek może czasem przynieść nieoczekiwane rezultaty - jest to historia, która budzi jego ciekawość, ale też niesmak. Zostawione przez niego dokumenty to kupa bzdur. Ale abstrahuj ąc od tego, że Krassner nie miał raczej szans na zdobycie Nagrody Pulitzera, w jego historii nie ma nic takiego, co mogłoby wskazywać, że rzeczywiście jest niezorganizowanym nieudacznikiem. Czy zostały gdzieś jakiekolwiek ślady po jego wuju, który przez wiele lat był ważną postacią w amerykańskich służbach wywiadowczych, a na dodatek pracował także w ambasadzie amerykańskiej w Sztokholmie? Z całą pewnością tak, choć w dokumentach Krassnera nie ma o tym ani słowa. - Ten dziadyga nie zostawił po sobie ani śladu. Nigdzie - powiedział z emfazą pełnomocnik. - Istnieje niestety obawa, że Krassner mógł gdzie indziej ukryć papiery, które dostał od wuja - przyznał Berg. Też o tym myślał. - Jeśli tak, to jestem przekonany, że w Stanach. - A nie obawiasz się, że w drodze do Stanów mogły gdzieś zniknąć? - spytał pełnomocnik, patrząc na Berga z powagą. - Nie sądzę - odparł Berg z niejakim naciskiem. - Chociaż wypowiadam się we własnej sprawie, nie sądzę, żeby tak było. Jesteśmy bardzo dokładni, jeśli chodzi o takie rzeczy. - Hm… - mruknął pełnomocnik i zrobił taką minę, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Czwarta sprawa dotyczyła pewnej nieprzyjemnej historii. Jeśli jest prawdziwa, to Berg wychował żmij ę na własnym łonie. Na szczęście sprawa jest tak konkretna, że można j ą dokładnie zbadać. Jeśli coś się za nią kryje, dni Waltina są policzone, przynajmniej dla Berga. Pozostaje jeszcze tylko jedna kwestia, mianowicie gdzie Waltin spędzi resztę swoich dni. - Nie powiesz mi, skąd masz te informacje? - spytał Berg. - Wolałbym się z tym nie zdradzać - odparł pełnomocnik z lekkim uśmiechem.
- Dziękuję za szczerość - powiedział Berg. To na pewno jakiś wojskowy, dodał w myślach. No bo kto, jeśli nie wojskowy? - Jeszcze jedno pytanie - powiedział pełnomocnik. Odsunął filiżnakę po kawie na bok i zrobił ruch, jakby się zbierał wyjścia. - Słucham - odparł Berg. - Waltin i ten Johansson… Czy istnieje jakakolwiek możliwość, że mają ze sobą coś wspólnego? - Nie. Uważam, że to absolutnie wykluczone. 0 czym on mówi?, zastanawiał się. Był zdumiony. - A dlaczego tak sądzisz? Czemu uważasz, że to wykluczone? - Nie wiem, jak to wyrazić - powiedział w zamyśleniu Berg. - Powiem tak: jeśli to, co sądzisz o Waltinie, jest prawdą, Johansson byłby ostatnią osobą, która mogłaby mieć z Waltinem cokolwiek wspólnego. Johansson już dawno by się postarał, żeby Waltin trafił do więzienia. - A jeśli to, co sądzę, nie jest prawdą? Czy wtedy mogliby mieć ze sobą cokolwiek wspólnego? - Wiem tylko tyle, że kiedyś łączyły ich sprawy służbowe. Jestem też pewien - o ile dzisiaj można być czegokolwiek pewnym - że nigdy się nie spotkali ani nie rozmawiali ze sobą na płaszczyźnie prywatnej. Nie - zakończył Berg i potrząsnął głową. - Myślę, że możesz o tym zapomnieć. - A niby dlaczego? - upierał się pełnomocnik. - Johansson to prawdziwy policjant. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby się zadawać z Waltinem na gruncie prywatnym. Tak samo jak Perssonowi, pomyślał. Albo na przykład mnie. - A Waltin? Słyszałem, że jeśli się postara, potrafi być naprawdę czarujący. - Waltin nie lubi prawdziwych policjantów - powiedział z powagą Berg. To prawda, dodał w myślach. Już dawno doszedł do tego wniosku. - Jego zdaniem nie jesteśmy wystarczaj ąco eleganccy - powiedział z lekkim uśmiechem. - Ciekawe - stwierdził pełnomocnik. Wyglądał, jakby nagle go coś uszczęśliwiło. - W rzeczy samej facet uważa was, prawdziwych policjantów, za zwykłą hołotę, za kogoś w rodzaju śmieciarzy systemu prawnego - sprecyzował z wyraźnym zachwytem. - Mniej więcej tak to wygląda - odparł Berg. 1 z czego tak się cieszysz?, pomyślał. Wsiadł do samochodu, żeby wrócić do biura, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i poprosił kierowcę, żeby go zawiózł do domu. Żeby przeanalizować historię z Waltinem, o której wspomniał pełnomocnik, potrzebował więcej czasu i spokoju, a w biurze akurat tego mu brakowało. Będzie też musiał się zastanowić nad dziwnym pytaniem, jakie pod
koniec rozmowy zadał mu pełnomocnik, a mianowicie czy Johanssona i Waltina coś łączy. I to bez względu na to, co miał na myśli. Myśl ta nie dawała mu spokoju. Całkiem niepotrzebnie, bo przecież oni naprawdę nie mieli ze sobą nic wspólnego - i nigdy nie będą. Z drugiej strony pełnomocnik nie jest głupkiem. Jeśli wierzyć wynikom testów, które znalazł w jego teczce, to nie można go zaliczyć do głupców. A mimo to zadał to pytanie. Musiał coś usłyszeć albo źle coś zrozumieć. I to całkiem niedawno. Może na tej konferencji poświęconej obronie totalnej? Bo to właśnie tam spotkał Johanssona. Co takiego powiedział Johansson, co tak bardzo zaniepokoiło pełnomocnika, że aż musiał się w tym zwrócić do niego? Pewnie coś o Krassnerze, pomyślał, ale w tym momencie całe jego rozumowanie wzięło w łeb. No bo co ktoś taki jak Johansson mógłby wiedzieć o kimś takim jak Krassner? Ledwo wszedł do domu, sięgnął po telefon i zadzwonił do Perssona. Poprosił go, żeby sprawdził dwie rzeczy. - Jeśli się do mnie pofatygujesz, dopilnuję, żebyś nawet dostał coś dobrego do jedzenia powiedział Berg z szorstką troską, tak charakterystyczną dla policjantów, którzy spędzili razem wiele lat na przednich siedzeniach radiowozu. - Na takie zaproszenie mogę odpowiedzieć wyłącznie tak - odparł Persson i dwadzieścia minut później stał przed willą Berga. Berg go nakarmił, a potem przeszli z kawą i koniakiem do gabinetu, żeby w ciszy i spokoju porozmawiać. Najpierw opowiedział Perssonowi historię, którą usłyszał od pełnomocnika, a którą ten z kolei usłyszał najprawdopodobniej od jakiegoś wojskowego. Omówili sprawę w dziesięć minut, a Persson nie zapisał w swoim czarnym notatniku ani słowa. - No i jak? Co sądzisz? - spytał Berg. - O Waltinie można myśleć wszystko - odparł Persson. - Ale o tym wiedziałeś zawsze. - Tak - odparł z lekkim uśmiechem Berg. - To prawda. - Zbadam tę sprawę. Masz jeszcze coś? - Tak. Chodzi o ten wypadek z Krassnerem. Tak mi się przynajmniej zdaje, że właśnie o to chodzi. - Samobójstwo? - Właśnie. - No to słucham - powiedział Persson. Berg potrzebował prawie pół godziny, żeby przedstawić Perssonowi wnioski, jakie wyciągnął po tym, gdy pełnomocnik spytał go, czy Johansson i Waltin mieli ze sobą cokolwiek wspólnego. Persson cały czas siedział w milczeniu, a kiedy Berg skończył, nadal się nie odzywał. - No i co sądzisz? - spytał Berg. - Zastanawiam się - odparł Persson i przesunął w jego stronę kieliszek. - Czy mogę prosić
o jeszcze koniaku? Kiedy Berg nalał, Persson jeszcze dwie minuty siedział w milczeniu. Nawet nie skosztował cennego napoju. Po prostu siedział zatopiony w myślach. W końcu potrząsnął głową, spojrzał na Berga i uniósł kieliszek. - Wydaje mi się, że i ty, i ten ważniak z kancelarii premiera musieliście coś źle zrozumieć. Proponuję więc o całej sprawie po prostu zapomnieć. - Jak to zapomnieć? - spytał Berg z lekkim uśmiechem. - Tacy jak Johansson nie zadają się z takimi jak Waltin - odparł Persson. Johansson to prawdziwy policjant, dodał w myślach, ale tego już nie powiedział. No i porządny facet, ale tego też nie powiedział, bo Berg mógłby go źle zrozumieć. - To znaczy, że gdyby Johansson nagle powiedział coś o Krassnerze, niekoniecznie musiałby usłyszeć o tym od Waltina? - To absolutnie niemożliwe - odparł Persson. - Oczywiście jeśli rzeczywiście coś takiego powiedział… bo to, co mówisz, to tylko przypuszczenie. - Uśmiechnął się i skinął głową. Powinieneś iść na urlop, pomyślał. - A nie wydaje ci się, że mógł o tym usłyszeć od Jarnebringa? - upierał się Berg. -Przecież nadal są dobrymi przyjaciółmi. - A co on mógłby od niego usłyszeć? - spytał Persson. Jarnebring to też porządny facet, pomyślał. I prawdziwy policjant, tak jak on sam i Johansson albo jak Berg, kiedy jeszcze był młody. Zanim został tu szefem i zanim zaczął zaglądać pod łóżko, żeby sprawdzić, czy nie kryją się pod nim upiory. - Więc uważasz, że powinniśmy zamknąć tę sprawę? - spytał z uśmiechem Berg. Dziwne, pomyślał. Nagle się uspokoił. Był zadowolony, choć jego myśli nadal zajmowała mroczna postać pełnomocnika i jego dziwnych kolegów z roleksami na nadgarstkach. - Uważam, że nie ma żadnej sprawy - stwierdził Persson. - A jeśli nie podzielasz mojego zdania, to proponuję, żebyś sam zapytał Johanssona, czy wspominał temu ważniakowi z kancelarii premiera o Krassnerze. A najlepiej spytaj całą trójkę: Johanssona, Jarnebringa i ważniaka. Życzę powodzenia - zakończył wystąpienie i roześmiał się. - No to poddaję się - odparł Berg. - Może on faktycznie coś usłyszał - powiedział Persson i wzruszył ramionami. - Przecież nasi chłopcy cały czas rozmawiają o różnych brudach. No i któryś z nich mógł coś wspomnieć ważniakowi. Chociażby po to, żeby go wybadać - powiedział Persson. Był prawdziwym policjantem. - Albo żeby się z nim podrażnić. Słyszałem, że ważniak potrafi być równie przykry jak jego szef. - Twoje zdrowie - powiedział Berg i uniósł kieliszek. - A przy okazji wszystkiego dobrego z okazji świąt. No i spokoju w sprawach ważnych i mniej ważnych, dodał w myślach. &
A jednak Berg i Johansson mieli ze sobą coś wspólnego. Jeśli zaś chodzi o Johanssona, to mimo umiejętności widzenia przez ściany nie miał o tym zielonego pojęcia. Prawie dziesięć lat wcześniej - pracował wtedy w centralnym wydziale rozpoznania w Sztokholmie - zaczął podejrzewać jednego z policjantów z Biura Ochrony Rządu. Twierdził, że jeden z podlegaj ących Bergowi funkcjonariuszy napadł na oddział pocztowy, a na domiar złego, żeby zatrzeć po sobie ślady, zamordował dwóch świadków, którzy go znali. W sumie była to przerażająca historia. Wszyscy zastanawiali się, jak Johansson, który zasłużył sobie na miano prawdziwego policjanta, mógł w ogóle zachować się tak niekoleżeńsko. Może to ta jego umiejętność widzenia przez ściany? W każdym razie wiele przemawiało za tym, że Johansson miał racj ę. Nawet Berg musiał to przyznać, chociaż ta sprawa za każdym razem wywoływała bolesne wspomnienia. Dochodzenie dość szybko zostało umorzone, a podejrzany policjant nie został nawet przesłuchany. Ba, nie poinformowano go nawet, że jest podejrzany. Nie wyrzucono go z pracy, ale po jakimś roku sam postanowił się zwolnić. Zamiast jednak zostać zwykłym policjantem, w ogóle zwolnił się z policji. Berg nawet nie próbował się dowiedzieć, co się z nim stało. On sam odegrał w tej historii rolę, z której nie mógł być dumny, chociaż całą sprawę obrócił na własną korzyść, dzięki czemu uniknął prawdziwej katastrofy. Na pewno by do niej doszło, gdyby o wszystkim miał decydować Johansson. Właściwie chodziło o coś więcej niż o jakiegoś policjanta, który nigdy nie powinien był nim zostać. Chodziło o wartości, których Berg miał strzec. Cena, jaką na końcu trzeba za to zapłacić - i to bez względu na końcowy efekt -zawsze jest za wysoka. Niemniej jednak jedyną osobą, która wyszła z tego z honorem, był Johansson. Chociaż, przykładaj ąc do tego obiektywną miarę, należałoby stwierdzić, że akurat on zawiódł na całej linii. Przez kolejne lata Berg niepokoił się, co jeszcze Johansson zrobi. Czy będzie biegał dookoła jak wściekły pies i opowiadał o wszystkim każdemu, kto będzie lub nie będzie miał ochoty słuchać? A może tak jak wielu jego kolegów zwróci się o pomoc do mediów? Okazało się, że Johansson jest tym, za kogo się go uważa, to znaczy prawdziwym policjantem. Nigdy ani słowem nie wspomniał o tej historii. Zacisnął zęby i milczał. Udawał, że nic się nie stało, a na dodatek zrobił karierę w instytucji, która go zawiodła. Uczynił to w niezwykły sposób. Potwierdziło to, że opinią, jaką się cieszy, cieszy się zasłużenie. O Larsie Johanssonie z Nasaker można mówić, co się chce, ale nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby mu odmówić zaszczytu bycia prawdziwym policjantem. Wielu jego kolegów z bólem sobie to wtedy uświadomiło. Również Berg nigdy inaczej o nim nie myślał, bo siebie też uważał za prawdziwego policjanta. W każdym razie był nim do chwili, gdy biurokratyczne nawyki zaczęły go zżerać od środka. Długo starał się dobrze myśleć o Johanssonie, ale na razie musiał to robić w ukryciu. Starał się być jego ukrytym mentorem, jego rabbim, patronem lub ojcem chrzestnym, jak mawiano za granicą. Ciekawe, dlaczego w j ęzyku szwedzkim nie ma odpowiedniego słowa, zastanawiał się Berg. Bo nikt oczywiście nie chce się przyznać, że coś takiego nie jest szwedzkie. Zwłaszcza w takich czasach. Z Waltinem było o wiele prościej, bo niezależnie od tego, kim jest teraz, na pewno nie jest
prawdziwym policjantem. Z nim też kiedyś coś go łączyło. O wiele wcześniej, niż musiał nawiązać jednostronne ukryte kontakty z Johanssonem. Niestety w ostatnich czasach sprawy zaczynały przybierać coraz gorszy obrót i dlatego już następnego dnia po spotkaniu z Perssonem uznał, że najwyższy czas to zmienić. - No proszę, siedzimy tu sobie jak dwa ptaszki na gałęzi - powiedział Waltin i uśmiechnął się grzecznie, poprawiaj ąc mimochodem kanty swoich nowych spodni z klasycznego angielskiego tweedu. A ty jesteś coraz bardziej ponury, dodał w myślach i skinął głową. - Jest kilka spraw, o których chciałbym z tobą porozmawiać - powiedział Berg. Niestety nie była to przyjemna rozmowa. Sprawy, o których Berg chciał z nim mówić, nie pozostawiały zbyt wiele miejsca na uprzejmości. Najpierw Krassner. Wyglądało na to, że nie zamierza odpuścić; chociaż Krassner popełnił samobójstwo, przeszukanie jego mieszkania było nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, a Waltin i jego ludzie zrobili dokładnie to, co mieli zrobić i czego ich przełożony miał prawo od nich wymagać. I czego rzeczywiście zażądał, chociaż pełnomocnik premiera nie wydał polecenia na piśmie. - Chcę powiedzieć - powiedział Berg - że uniknęlibyśmy wielu kłopotów, gdybyś posłuchał mojej rady i dokonał zwykłego zatrzymania w związku z oskarżeniem o posiadanie narkotyków. Nie wykluczam, że Krassner mógłby próbować odebrać sobie życie zaraz po wyj ściu z aresztu, ale wtedy sprawa nie dotyczyłaby nas tak bardzo jak teraz. Nie wierzę własnym uszom, pomyślał Waltin. Zrobił się z niego taki sam zrzęda jak z tego dziada Forseliusa. - Z całym szacunkiem, ja widzę to zupełnie inaczej - odparł z bladym uśmiechem. Dobrze pamiętam, że kiedy zaproponowałem, żebyśmy to zrobili właśnie tak, moja propozycja została odrzucona. I nigdy mi nie wyjaśniłeś, dlaczego to zrobiłeś, dodał w myślach. - Obawiam się, że nasze wspomnienia są w tej kwestii rozbieżne - powiedział Berg i ze stosu papierów zalegających na biurku wyciągnął kartkę. - Mam tu notatkę służbową, z której wynika, że dyskutowaliśmy o tym dzień wcześniej, to znaczy w czwartek 21 listopada o godzinie szesnastej pięć, i że to ja do ciebie zadzwoniłem… Ja chyba śnię, pomyślał Waltin, ale nie odezwał się. Uśmiechnął się tylko i skinął głową, bo jeśli rzeczywiście tak było, to nie pozostało mu nic innego, jak tylko robić dobrą minę do złej gry. - Według moich notatek - mówił dalej Berg - powiedziałeś wtedy, że zaplanowaliście akcj ę na następny dzień. I zapisałem sobie, że się na to zgodziłem. - Oczywiście - odparł Waltin. - Ale to było wtedy, gdy Forselius nie dawał znaku życia. Potem w końcu zadzwonił, późnym wieczorem, a wtedy wróciliśmy do pierwotnego
planu. Berg ze współczuciem wzruszył ramionami. - Z moich notatek nic takiego nie wynika - powiedział. - Dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie i nie powiedziałeś, że nastąpiła zmiana planu? Zmiana planu, pomyślał Waltin. Przecież to nieprawda, do cholery. - Wydaje mi się, że byłeś wtedy w Niemczech - odparł Waltin. - Pojechałem dopiero następnego dnia - stwierdził Berg. - Ale nawet gdyby było, jak mówisz, to przecież i tak mogłeś do mnie zadzwonić, prawda? - Tak - zgodził się Waltin i uśmiechnął się, choć dużo go to kosztowało. - Musieliśmy popełnić jakiś błąd w komunikacji. - Rzeczywiście, na to wygląda - odparł Berg. - Ale to zupełnie inna sprawa - dodał. Potem przekazał Waltinowi opinię ministerstwa na temat zewnętrznej działalności operacyjnej i stwierdził, że jeśli padnie taka propozycja, nie będzie się sprzeciwiał kontroli. Wprawdzie na razie się na to nie zanosi, ale wiosną sprawa na pewno wróci. - Musimy przysiąść fałdów i przejrzeć wszystkie papiery - powiedział. - Najlepiej na początku roku. - Fine with me - odparł Waltin i wstał z krzesła. Już się tak nie uśmiecha, pomyślał Berg. Gdy został w gabinecie sam, zaczął się zastanawiać, co u Perssona. To chyba jedyne światełko w tunelu… Pardon, jest jeszcze jedno, błyszczy słabo w oddali jak gwiazda nadziei. Nadziei na to, że w końcu uda mu się pozbyć Kudo i Bullinga. &
Komendant policji w Sztokholmie, Kudo i Bulling pasowali do siebie jak ulał. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że związek, jaki ich łączy, przypomina związki opisywane w starych romansach. Nie w tym sensie, że ze sobą sypiaj ą. Każdy z nich miał negatywny stosunek do homoseksualizmu, więc jeśli o to chodzi, nie mógł na nich paść nawet cień podejrzenia. Komendant miał skłonności literackie, Kudo doznawał nawrotów wizji, w których widział Świętego Mikołaja, a Bulling znany był z dziwacznych zachowań. Łączyła ich natomiast jakaś niemal niewidoczna więź duchowa, z tych, co powstaj ą tylko wtedy, kiedy zdolnych ludzi łączy jakieś zainteresowanie, większe od tego, czym są oni sami. - Kurdowie - stwierdził komendant, kładąc złowieszczy nacisk na każdą z trzech sylab. Moi panowie - mówił dalej uroczystym tonem. Skinął głową obydwu swoim gościom. Rozmawiamy o najgroźniejszej organizacji terrorystycznej w całym zachodnim świecie. Potrzebuję od was kilku dobrych rad. Co powinniśmy w tej sytuacji zrobić? Nareszcie, pomyślał Kudo. Nareszcie przywódca, który uświadamia sobie powagę sytuacji. Konieczność wymusza łamanie prawa, pomyślał Kudo. Gdzieś o tym czytał. Mówiąc dokładniej, konieczność ta odnosiła się do niezrozumiałych zasad obowiązuj
ących w służbie bezpieczeństwa, regulujących kwestie zachowywania tajemnicy. Bulling i Kudo chętnie opowiedzieli o wszystkim swojemu nowemu sojusznikowi, ale najpierw musieli dobrze przygotować grunt. Najpierw opowiedzieli o tajnym języku. O ślubie i innych wydarzeniach, o śpiewakach i o jagnięciu, które miało zostać zarżnięte. O ciastach, wypiekach i bułeczkach i wszystkich sprawiaj ących kłopot określeniach, które musieli rozgryźć. - Zorganizujemy wesele, zarżniemy jagnię, zaprosimy dwóch śpiewaków, będą wypieki i bułeczki… - Komendant z radością skinął głową, smakując każde słowo. - Pewnie tak jak ja zwróciliście panowie uwagę na fakt, że wszystkie te kody i określenia maj ą silne zabarwienie etniczne. - Oczywiście - powiedział Kudo. - No właśnie - dodał Bulling i skinął głową w stronę leżącego na podłodze nowego dywanu. - Nie może więc być dziełem przypadku, że do prowadzenia operacji na Zachodzie właśnie te kody wybrali - stwierdził komendant. - Mówcie dalej - powiedział, z zadowolenia zacieraj ąc dłonie. - Wyjaśnijcie mi, jak rozwiązaliście problem, który ma tak silne zabarwienie etniczne. To właśnie wtedy Kudo opowiedział o ich nowym informatorze. Był Kurdem. Uchodźcą politycznym, jak wszyscy Kurdowie, z tą tylko różnicą, że w przeciwieństwie do innych informatorów zaoferował swe usługi dobrowolnie. Był z zawodu piekarzem i miał brata rzeźnika. Razem prowadzili niewielką firmę cateringową, a ich klientami byli prawie wyłącznie Kurdowie. Od wielu lat obsługiwali śluby, pogrzeby i imprezy towarzyskie. Jeśli o to chodzi, ich pochodzenie miało pierwszorzędne znaczenie. Do takiego wniosku doszedł Bulling, kiedy analizował sytuacj ę. Ich nowy informator wie, co trzeba przygotować przed ślubem, pogrzebem albo uroczystością rodzinną. Mając tak wyj ątkową wiedzę, od razu zauważy, czy nie dzieje się coś niezwykłego albo czy obserwowany przez nich obiekt czegoś nie planuje. Tym samym także Kudo i Bulling znaleźli się w kłopocie. Planowanie politycznego zabójstwa na podstawie zamówienia składanego przy okazji zwykłego ślubu jest oczywiście niemożliwe. W takiej sytuacji cała operacja byłaby skazana na niepowodzenie. Poza tym facet ma jeszcze jeden dar. Zauważył go jego najlepszy kolega, Kudo, co wcale go nie zdziwiło, bo on, Bulling, też ten dar posiada: ich nowy informator jest prorokiem. Dostrzega związki, powiązania i wydarzenia, niedostrzegalne dla zwykłych ludzi, i to bez względu na to, czy rzecz już się wydarzyła, czy dopiero wydarzy. Na początku Bulling bronił się przed myślą, że może to być prawdą. Ostatecznie krytyczne stanowisko Bullinga w tej sprawie i konieczność przeprowadzenia analizy uczyniły go sceptycznym wobec takiej ewentualności. Dlatego zaproponował, by całą rzecz zbadać naukowo. Sam opracował test i sam przeprowadził go w najdrobniejszych szczegółach, żeby nie pozostawić miejsca na najmniejsze wątpliwości. Na początek wybrał kilka spraw, które razem z Kudo udało im się wyjaśnić i o których ich nowy informator nie mógł mieć pojęcia. Na ich podstawie sformułował dwadzieścia kilka pytań. On i Kudo znajdowali rozwiązania po wielu miesi ęcach ciężkiej pracy. Tymczasem
ich nowy informator potrzebował zaledwie godziny, żeby odpowiedzieć na wszystkie pytania. Na wszystkie odpowiedział prawidłowo. Zanim opowiedzieli komendantowi o swojej nowej broni do walki z kurdyjskim terroryzmem, zastanawiali się, czy powinni mu zdradzić, że ich nowy informator ma też dar jasnowidzenia. Wahali się, ponieważ tak wielu ludzi broni się przed takimi rzeczami, z prymitywnych względów uczuciowych. Poza tym obawiali się, że cały ich światopogląd może runąć jak domek z kart. Tymczasem problem rozwiązał się w sposób jak najbardziej naturalny. Kończąc relacj ę, Kudo skinął głową nowemu sojusznikowi, komendantowi, a gdy zauważył błysk w jego łagodnych, mądrych i niezgłębionych oczach, opowiedział mu o tym. Tak po prostu. - Poza tym facet ma jeszcze jeden dar - wyjaśnił. - Widzi rzeczy, których nie widzą inni ludzie. Na początku komendant tylko kiwał głową. Potem spojrzał na nich szczerym, poważnym wzrokiem. - Tacy są najlepsi - powiedział. - Ale i najtrudniejsi. Wreszcie opowiedzieli komendantowi o ostatniej, najpilniejszej sprawie. O planowanym zamachu na „wysoko postawionego, choć niewymienionego z nazwiska szwedzkiego polityka”. - Facet podał nam jego nazwisko - powiedział Kudo. - Kto to jest? - spytał komendant. - Premier. Kiedy Kudo i Bulling wyszli z gabinetu, komendant postanowił ostrzec premiera. Przecież od dawna był jego przyjacielem, a poza tym jest jedynym policjantem, któremu premier może zaufać. Pomagał premierowi jeszcze w czasach, kiedy ten nie był szefem rządu. A co najważniejsze: jeśli premier padnie ofiarą politycznego zamachu, to na niego spadnie obowiązek wyjaśnienia sprawy i postawienia sprawcy przed sądem. Muszę go ostrzec w odpowiednim czasie, pomyślał komendant. Zanim cokolwiek się stanie, żeby wykluczyć możliwość popełnienia błędu. &
O ile Kudo, Bulling i komendant dostrzegali jeszcze jakieś słabe światło, o tyle zupełna ciemność panowała w świecie, w którym obecnie przebywali Goransson i Martinsson. Najpierw tajemnicza podróż do Pietrozawodska, w samym środku rosyjskiej zimy. Obaj prawie wszystko sobie odmrozili. Gdy wrócili do domu, przydzielono im całą masą zadań wywiadowczych, które sprawiały wrażenie, jakby ciągle się ze sobą zazębiały i nigdy nie miały skończyć. Dlatego wieść o tym, że po Nowym Roku przejdą do zwykłej pracy policyjnej, przyjęli jak zbawienie. Nie poinformowano ich oczywiście o powodach takiej decyzji, ale po wydziale krążyły plotki, że powstaje nowa organizacja. Na tydzień przed Bożym Narodzeniem wezwał ich, jednego po drugim, komisarz Persson, bliski współpracownik najwyższego szefa. Goransson służył w policji dłużej od Martinssona i dlatego to on
poszedł pierwszy. Jak zwykle przy takich okazjach przy rozmowie obecny był prawnik. Najpierw musieli podpisać papiery, w których grożono im tajnym procesem, wieloletnim więzieniem, ruiną finansową i pohańbieniem nazwiska, gdyby o tym, co dotychczas robili, pisnęli choćby słowo. Ale o wiele bardziej niż dokumenty przeraził ich komisarz Persson. Zanim Martinsson wyszedł z gabinetu, Persson pożegnał go słowami: - Miałeś cholerne szczęście, chłopie. Gdybym to ja miał zdecydować, spaliłbym cię żywcem. Możesz mnie w dupę pocałować, pomyślał Martinsson. A wieczorem poszedł do knajpy i upił się w sztok. Był to jak zwykle ten sam lokal przy Kungsgatan i jak zwykle przed świętami pełno w nim było policjantów. Kolejka zakręcała aż do Vasagatan, a dwóm chłopakom z radiowozów tak się spieszyło do środka, że nie zdążyli nawet zmienić spodni od munduru. Kiedy Martinsson dostał się w końcu do lokalu, był tam już taki ścisk, że podłoga, ściany i sufit trzęsły się od hałasu. Był już kompletnie pijany, ale jakoś nie miał humoru. Po godzinie zauważył młodego Oredssona w towarzystwie dwóch dziewczyn. Siedział w rogu sali, a ponieważ wyglądali na zupełnie trzeźwych, Martinsson usiadł właśnie przy ich stoliku. Oredssona poznał latem. Bywali na tej samej siłowni, poznali się podczas treningu. Podnosili ciężary, chodzili do sauny, spotykali się po pracy i wkrótce wiedzieli o sobie wszystko. A ponieważ Martinsson przez jakiś czas zajmował się inwigilowaniem kolegów z komendy w Norrmalm, opowiedział szefowi o Oredssonie: oto ich przyszły kolega, który nie powinien mieć problemów z wkręceniem się w towarzystwo, w jakim się obaj obracaj ą. Martinsson uważał, że Oredsson jest w porządku. Poglądy też ma, jak należy, bo większość z tego, co mówił, jest słuszna, właściwa i stanowi dla policjantów chleb powszedni. Świetnie się nada na wtyczkę. Ale zanim Martinsson zdążył złożyć Oredssonowi propozycję, jego szef zakończył sprawę. I nawet nie wyjaśnił, dlaczego to zrobił. A przecież biorąc pod uwagę to, co przydarzyło się jemu samemu, była to chyba najlepsza rzecz, jaka mogła go spotkać, pomyślał Martinsson. Kiedy poszedł do toalety, żeby sobie ulżyć, przyszedł tam też Oredsson. Stanął przy pisuarze obok niego. - Jak leci, Pille? - spytał z troską. - Nie wyglądasz najlepiej. - Wszystko w porządku - odparł Martinsson i zanim schował fiuta do rozporka, otrząsnął go jedną ręką z moczu. - A jak ma się sprawa z robotą, o której wspominałeś latem? Potem jakoś ucichłeś. - Nie udało się - odparł Martinsson. I powinieneś za to Bogu dziękować, dodał w myślach. - Szkoda. Propozycja pracy w bezpiece brzmi nieźle. - A ja już tam nie pracuję - powiedział Martinsson. - Coś się stało? - spytał Oredsson i objął go ramieniem. - To piąta kolumna - odparł Martinsson, a potem zamknął drzwi i opowiedział mu, czym
zajmuje się Berg i jego cholerna banda. Ulżyło mu. Oredsson zamówił dla niego dwa pilznery, a na koniec wznieśli toast w duchu wzajemnego zrozumienia. Persson może sobie wsadzić w dupę wszystkie swoje papiery, pomyślał Martinsson. &
Boże Narodzenie Backstróm spędził na dyżurze. Nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz, zwłaszcza teraz, gdy stary Fylking musi zasuwać z robotą. Ale w sumie nie było tak źle. Związki zawodowe świętowały zwycięstwo, bo udało im się załatwić jeszcze jeden pokój socjalny dla pracowników. Backstrómowi jakoś specjalnie na tym nie zależało. Kiedy chciał się przespać, wymykał się do kolegów z wydziału zabójstw, bo tam było o wiele spokojniej. Ale facet ze związków puszył się jak paw, a ponieważ Backstróm wiedział, że to nudziarz, skorzystał z okazji, żeby mu dopiec. - Wydawało mi się, że przychodzimy tu, żeby pracować, a nie żeby się wylegiwać powiedział. - Popraw mnie, jeśli się mylę. Łobuz tylko na niego spojrzał, choć były przecież święta, a potem do rozmowy włączył się behapowiec. Zaczął nawijać o nowej chorobie, którą nazywają AIDS. Mnie to nie dotyczy, pomyślał Backstrom, bo nie pieprzę się z Murzynami, narkomanami ani pedałami, a jeśli będę miał ochotę, to zawsze mogę założyć gumowe rękawice. Sprawy jak zwykle wyglądały paskudnie. Żadna nie nadawała się dla takiego profesjonalisty jak on. Głównie kradzieże i pijaństwo. Kogo to obchodzi? W każdym razie na pewno nie jego. Skorzystał więc z okazji, żeby się zdrzemnąć kilka godzin. W sumie nie było tak źle, chociaż jedzenie przygotowane w pokoju socjalnym na Boże Narodzenie szybko się skończyło. Trzech pieprzonych Finów włamało się do sklepu obuwniczego przy Sveavagen i ogołociło wystawę z pięćdziesięciu sztuk lewych butów. Prawdziwi geniusze z Karelii. Gdy zjawił się patrol na sygnale, jeden z nich próbował się wydostać przez okno i prawie poderżnął sobie gardło. Na komisariat trafiło tylko dwóch. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka, pomyślał Backstrom, zamykaj ąc ich w osobnych celach. Potem przyjechał kolejny patrol. Przyprowadzili młodego Cygana. Chłopak kradł benzynę przy Karlbergsvagen. Patrolem dowodził Adolf, ale on i jego chłopcy mieli kwaśne miny, bo reszcie bandy udało się uciec. Chłopiec był drobny, miał na sobie o pół metra za długie spodnie - ciekawe, gdzie je zwędził, pomyślał Backstrom - a na małej kędzierzawej głowie czapkę wodza klanu, do którego należał. Chodził zgięty wpół i skarżył się, że połknął benzynę i musi pojechać do szpitala, więc Backstrom i jemu załatwił miejsce w celi. Na wszelki wypadek wybrał tę na końcu korytarza, żeby nie przeszkadzał sąsiadom. Tymczasem jego szef narobił zamieszania. Poszło o wiek chłopaka. Zasugerował, że lepiej będzie, jeśli ktoś posiedzi z nim w zwykłym pokoju, aż zjawią się policjantki z pogotowia opiekuńczego i przejmą sprawę. - Spokojnie - powiedział Backstrom. - Liczyłem mu palce u rąk. U każdej ma sześć. Ale szef należał do Kościoła zielonoświątkowców i był prawdziwym pozbawionym humoru skurczybykiem, więc nie chciał nawet słuchać i przez chwilę sprawa wyglądała naprawdę źle. I nagle w otoczeniu całej rodziny zjawił się ojciec chłopaka, żeby
wynegocjować jego zwolnienie. Kiedy tata Taikon powiedział, że dzieciak ma dopiero trzynaście lat, zaczął się prawdziwy cyrk. Cyganie nie zauważyli chyba, że wredny Adolf i jego chłopcy nie wyszli jeszcze z komisariatu, że poszli tylko na kawę. I nagle w ich ręce wpadło sześciu ludowych tancerzy zamiast jednego. Potem na komisariat zgłosiło się kilka kobiet, którym ktoś spuścił zasłużone lanie. Jedna nawet niezła. Wprawdzie była brzydka jak sowa, ale miała niezłe cycki i była o połowę młodsza od pozostałych. Najwyższy czas, żeby pomyśleć o sobie, stwierdził Backstrom. Zabrał j ą do pokoju przesłuchań, a nad drzwiami zapalił czerwoną lampkę, żeby mu nie przeszkadzano. Zaczęło się jak zwykle, od pociągania nosem, ale Backstrom przygotował na tę okoliczność papierowe serwetki, więc udało się jakoś temu zaradzić. - Rozumiem, że to dla ciebie trudne - powiedział najbardziej współczującym tonem, na jaki go było stać. - Nie chcę, żebyś odczuwała jakikolwiek nacisk, więc zastanów się i zacznij od nowa. Zresztą możesz wziąć moją wizytówkę, jeśli będziesz chciała z kimś porozmawiać. Kilka godzin wcześniej kobieta wpadła na świetny pomysł: odwiedzi dawnego chłopaka i wręczy mu prezent świąteczny. Wprawdzie zerwali ze sobą, bo facet za dużo pił i ganiał za innymi babami, a poza tym miał narąbane w głowie, ale mimo wszystko postanowiła podarować mu jakiś drobiazg. Kiedy go dostał, zaczął się łamać i w końcu uznał, że należy mu się jeszcze premia w postaci numerku. Jak można być tak głupim?, pomyślał Backstróm, bo w zgłoszeniu, które wypełnili koledzy z prewencji, nie było ani słowa o gwałcie. - Nie masz nawet jego nazwiska ani adresu? - spytał, a jednocześnie pochylił się w jej stronę i poklepał j ą pocieszaj ąco po ramieniu. Pomyślał, że z bliska jej cycki nie są już tak atrakcyjne. Może powinienem ją poprosić o zwrot wizytówki, pomyślał. Najpierw poszedł do szefa i opowiedział mu o gwałcie, o którym nie wspomniał patrol. A ponieważ szef miał wybuchową naturę, zagotował się tak, że Backstróm zaczął się niepokoić, że będą mu chcieli wręczyć jakiś medal. - To dobrze, że mamy tu jeszcze ludzi, którzy znaj ą się trochę na rzeczy - powiedział i skinął głową. - Dobrze, Backstróm, bardzo dobrze. Zaopiekuję się ofiarą i dopilnuję, żeby obejrzał j ą lekarz. A ty postaraj się zatrzymać sprawcę. Na tym cholernym świecie nie ma sprawiedliwości, pomyślał Backstróm pół godziny później. Ofiara odstawiła numerek, a teraz leży sobie na izbie przyjęć i odpoczywa. Sprawca dostał prezent, potem załapał się jeszcze na numerek, a teraz siedzi pewnie w domu i rozgrzewa się czymś mocniejszym. A on siedzi w zdezelowanym radiowozie w samym środku mroźnych świąt i ma obok siebie równie niezadowolonego faceta ze związków. Razem maj ą zatrzymać walniętego łobuza z południowych przedmieść. Jeśli jest w domu, Backstróm będzie pewnie świętował Boże Narodzenie w szpitalu, z finką w brzuchu. No i ten dupek ze związków. Cały czas nawija. Przekonuje, że musi im pomóc jakiś patrol, jeszcze zanim wejdą do mieszkania. - A może najpierw sprawdzimy, czy facet w ogóle jest w domu? - powiedział zmęczonym
głosem Backstróm. - Jak sądzisz? Jego partner skinął głową. Nie miał humoru, ale jak trzeba było, umiał trzymać gębę na kłódkę. Gwałciciel był w domu. Backstróm podsłuchiwał przez chwilę przez otwór w skrzynce na listy. Słyszał grający telewizor i kroki kogoś idącego do toalety. A ponieważ już tam był, zadzwonił do drzwi, a facet mu otworzył, wpuścił do środka i spytał, czego chce. Może filiżankę kawy? Albo coś innego? Niestety nie może go poczęstować alkoholem, bo przestał pić. Coś tu się nie zgadza, pomyślał Backstróm. Ciemny, dość mocno zbudowany facet po trzydziestce, zupełnie trzeźwy, o ile mógł to ocenić. Mieszkanie małe, ani posprzątane, ani nieposprzątane. Łóżko w jednym z pokoj ów było zasłane kapą, ale nie wyglądało na to, żeby ktoś zrobił to z jakichś szczególnych powodów. Telewizor włączony. Facet siedział i coś oglądał, a tu ktoś dzwoni do drzwi. Zachowuje się normalnie, nie jest zdenerwowany. Jedyną rzeczą, która dawała jakąś nadzieję, były książki i plakaty wiszące na ścianach. Wyglądały na polityczne, chociaż brakowało wizerunku przewodniczącego Mao. Ciekawe, czy facet jest komunistą, pomyślał Backstróm. Podczas gdy mężczyzna parzył kawę, Backstróm skorzystał z okazji, żeby się trochę rozejrzeć po mieszkaniu. Zauważył tarczę do rzutków na drzwiach łazienki. O, kurde, pomyślał, to przecież gęba naszego kochanego premiera z orlim nosem. Cholernie udana robota. Zdjęcie premiera było przypięte do tarczy, a kilka rzutków tkwiło dokładnie w celu, to znaczy w wielkim nosie tego skurwiela. Coś tu się nie zgadza, pomyślał Backstróm. Facet na pewno nie jest komunistą. - Cholernie ładna ta tarcza - powiedział Backstróm, kiedy usiedli na kanapie, żeby wypić kawę. - Gdzie można kupić coś takiego? - Ma pan na myśli tego zdrajcę? - odparł gospodarz, bo i jemu coś się nie zgadzało. -Moża pan ją sobie wziąć. Załatwię sobie kilka nowych. - Zobaczymy - powiedział Backstróm, bo zauważył, jak kolega ze związków zaczyna ściągać usta. - Właściwie to chcieliśmy porozmawiać z panem o czymś innym. No i porozmawiali, a wtedy okazało się, że ta mała łachudra z komisariatu wszystko zmyśliła. Jakoś to wszystko pozbierali do kupy, ale w sumie nic się nie zgadzało. To on z nią zerwał, i to aż pół roku temu, bo nie mógł już wytrzymać jej ciągłego picia i jazgotu, a przecież sam chciał skończyć z alkoholem. I nagle przychodzi do niego w Wigilię, z prezentem, butelką whisky i dwiema szklankami. Usiadła na kanapie i zaczęła na niego wrzeszczeć, że nie chce z nią wypić, a ponieważ on nabrał nagle ochoty, cholernie się wkurzył. Wziął butelkę, nalał sobie tyle, ile było w środku, i kazał jej się wynosić. Wtedy skoczyła na niego i próbowała go uderzyć wazonem, ale w końcu udało mu się j ą obezwładnić i wyrzucić z domu. - I nie pieprzył się pan z nią? - spytał Backstróm. Bardzo mu zależało, żeby wyjaśnić ten szczegół. Przecież tylko dlatego tu siedzi i marnuje swoje młode życie.
Oczywiście, że się z nią pieprzył, ale przynajmniej pół roku wcześniej, a od czasu gdy ją zostawił, nie robili tego. Kiedyś robili to pięć do sześciu razy dziennie. Może trochę częściej, na przykład w weekendy. Wtedy nieźle sobie używali. No proszę, pomyślał Backstrom, któremu od czasu kiedy przeleciał tamtą estońską dziwkę z wielkimi balonami, nie trafiła się żadna okazja. Słuchając tego faceta, poczuł silny ucisk w kroczu. - A dlaczego ją pan pobił? - spytał Backstrom. Postanowił przejść do rzeczy, żeby nie tracić czasu. - Ja jej, kurwa, nie zbiłem - odparł mężczyzna, spoglądaj ąc na nich z powagą. - Daj pan spokój - powiedział Backstrom. - Rozmawiałem z nią pół godziny temu i wyglądała fatalnie. - Jak tu przyszła, też tak wyglądała. Ale jak ją spytałem dlaczego, nie chciała powiedzieć. Zresztą może pan o tym porozmawiać z moim sąsiadem. To on mi pomógł ją wyrzucić. Porozmawiali więc z sąsiadem, a potem pożegnali się, wsiedli do wozu i pojechali na komisariat. - Kurwa, ile na tym świecie dziwek - stwierdził Backstrom z uczuciem. - Sam mam ochotę spuścić jej manto. - Zastanów się, co mówisz - powiedział oburzony kolega ze związków. - Jak się jest policjantem, nie wypada mówić takich rzeczy. - Odpieprz się, ty polityczny amatorzyno - odparł Backstrom, bo już dawno chciał to powiedzieć. Spojrzał na zegarek. Kwadrans po północy. Dla niego ta Wigilia już się skończyła. &
W Wigilię wczesnym rankiem Berg zamówił taksówkę, żeby pojechać do Rosenbad i poinformować pełnomocnika o sprawie pewnej ambasady, w której dokonał się nieoczekiwany zwrot. Pełnomocnik był chyba w znakomitym humorze, i to mimo tak wczesnej pory. Poczęstował Berga kawą, a sprawę omówili szybko i bezboleśnie. - Aha - powiedział Berg i podniósł się z kanapy. - W takim razie życzę ci wesołych świąt i mam nadziej ę, że do końca roku nie będę ci już przeszkadzał. - I ja ci tego życzę - odparł pełnomocnik. - I powodzenia podczas reorganizacji. To musi być najlepsze Boże Narodzenie od dawna - dodał i uśmiechnął się radośnie. O czym on mówi?, pomyślał Berg i opadł z powrotem na kanapę. - Nie bardzo rozumiem - powiedział. - To znaczy, że jeszcze nie wiesz? Kurdowie postanowili zamordować premiera - odparł pełnomocnik i nalał świeżej kawy do obu filiżanek. Dwa dni wcześniej zadzwonił komendant policji w Sztokholmie. Powiedział, że koniecznie musi porozmawiać z premierem. A ponieważ nie zdarzyło się to po raz pierwszy, a premier miał na głowie ważniejsze sprawy, komendant musiał się zadowolić rozmową z pełnomocnikiem. Historię, którą mu opowiedział, można by streścić tak:
zdobył pewne informacje z zupełnie pewnego źródła, iż PKK chce zamordować premiera. - Podziękowałem więc za informację - stwierdził pełnomocnik. - Jednak w kontekście tego, co się wydarzyło, wyrażam nadziej ę, że w końcu uda ci się pozbyć Kudo i Bullinga. - Obawiam się, że u mnie zostaną - westchnął Berg. A przecież nie o to mi chodziło, pomyślał. - Jakoś sobie z tym poradzisz - powiedział pełnomocnik i dopił kawę. Potem Berg zamówił taksówkę i pojechał do domu. Zjadł lunch z żoną, jej siostrą i szwagrem, a potem pojechali we czwórkę do Roslagen, żeby spędzić Wigilię z jego rodzicami. Spokojna i przyjemna rodzinna Wigilia, pomyślał Berg, kiedy wrócił do domu. Potem położyli się do łóżka z książkami, które dali sobie w prezencie. W końcu Berg zasnął i nie wiadomo dlaczego śniło mu się dziecko, którego nigdy nie mieli. O trzeciej w nocy jak zwykle się obudził i poszedł do łazienki oddać mocz. &
Oredsson i jego kumple świętowali Boże Narodzenie na wsi. Tradycyjnie, po szwedzku. Udało im się wynająć dużą chatę w prowincji Halginsgland i chociaż było ich w sumie prawie dwudziestu - większość stanowili koledzy z pracy - miejsca dla nikogo nie zabrakło. Na początku Berg, który tym wszystkim kierował, zwołał zebranie, a Oredsson poinformował wszystkich, o czym niedawno opowiedział mu Martinsson. - Jak z pewnością wiecie - powiedział Berg i spojrzał na nich z powagą - ten zdrajca z bezpieki jest moim wujem. I jeśli któryś z was ma z tym jakiś problem, omówmy to teraz. Jeśli o mnie chodzi, mogę w związku z tym pokrewieństwem wyrazić jedynie ubolewanie. Ale nikt nie miał problemu. Przeciwnie, wszyscy skorzystali z okazji, żeby go przekonać o swojej sympatii i zapewnić o lojalności. - No to świetnie - powiedział Berg. - To co teraz będziemy robić? Macie jakieś ciekawe propozycje? Dzięki Oredssonowi zostaliśmy ostrzeżeni i możemy się zabezpieczyć. Postanowili poczekać i zobaczyć, co się będzie działo. - No to poczekamy. Zewrzemy szeregi, będziemy mieć otwarte oczy i uszy -podsumował Berg. Potem podano pieczonego prosiaka w całości i mnóstwo piwa. Może trochę za dużo, zważywszy, że w planach były jeszcze wspólne ćwiczenia, i to zarówno w pierwszy, jak i w drugi dzień świąt. Później Berg wziął Oredssona na stronę i podziękował mu, że się tak dobrze sprawił. Opowiadał mu o swoim ojcu, który też był policjantem i miał wypadek na służbie, kiedy on, Berg, był jeszcze dzieckiem. Kiedyś ścigał samochód. Stracił panowanie nad kierownicą, wpadł do wody i utonął. Służbowy samochód z niesprawnymi hamulcami, dwóch bandziorów w skradzionym samochodzie, których nigdy nie znaleziono, i policjant, który stracił życie. Jak dziwne są ludzkie losy, pomyślał Oredsson. Był opowieścią Berga naprawdę wzruszony. Dwaj bracia - jeden zginął bohaterską śmiercią, drugi został zdrajcą.
&
Stridh w czasie świąt zupełnie nie zbliżał się do komputera. Wigilię świętował z siostrą. Była całą jego rodziną, a na dodatek wspaniałym człowiekiem. Była samotna, pracowała w księgowości w niewielkiej firmie reklamowej, była oczytana i lubiła gotować. Właściwie to szkoda, że jest moją siostrą, pomyślał Stridh, nakładając sobie kolejną porcję śledzia domowej roboty. Gdyby nie to, moglibyśmy się pobrać. &
Jarnebring obchodził Boże Narodzenie z nową przyjaciółką. Nowa nie nowa, chodzili ze sobą od lata i było im razem coraz lepiej. Dwa tygodnie wcześniej postanowili, że w sylwestra się zaręczą. Z niejasnych powodów nie powiedzieli o tym Johanssonowi, chociaż mieli ku temu kilka okazji. Dlaczego?, zastanawiał się Jarnebring. Bo jesteś tchórzem. - Kochanie - powiedział, wchodząc do kuchni. Jego przyjaciółka stała z rozgrzanymi policzkami przy kuchence. - Zastanawiałem się nad czymś. - Wiem, jesteś głodny. Jedzenie niedługo będzie gotowe. - Nie - odparł Jarnebring, potrząsając głową. - Myślałem o naszych zaręczynach. - Zaczynasz żałować? - spytała, zdejmując garnek z palnika. Czyżby się zaniepokoiła?, pomyślał Jarnebring, a na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech. - Nie - odparł. - Zastanawiam się, czy nie lepiej urządzić je już teraz. - Teraz? Chcesz powiedzieć teraz - teraz? - Yes - przytaknął Jarnebring. Objął ją w pasie lewą ręką i przyciągnął do siebie, natomiast prawą wyłączył kuchenkę. - Co robisz? Przecież mieliśmy jeść. - Zrobimy tak: najpierw całkiem się rozbierzemy, potem wymienimy się obrączkami, potem się pobierzemy, a jeszcze potem zjemy. Na koniec dostaniesz prezent pod choinkę, ale to na razie niespodzianka. - Okej - zgodziła się i zaczęła ściągać bluzkę przez głowę. A potem zadzwonię do Johanssona i o wszystkim mu opowiem, pomyślał Jarnebring. Co za tchórz ze mnie. &
Dzień przed Wigilią w „Svenska Dagbladet” ukazało się wielkie ogłoszenie sieci Ahlens o następującej treści: „Superceny na wszystkie towary! Tanga, Teddy i ażurowe pończochy za jedyne 99 koron!”. Schodzą na psy, pomyślał z niejakim niesmakiem o gazecie Waltin, a jednocześnie dokonał egzekucji na jajku, wymierzając mu precyzyjny cios prawą ręką. „Oferujemy kolory: czerwony, czarny i biały”, czytał dalej. Westchnął i zabrał się do
śniadania. Czarny dla normalnych ludzi, czerwony dla klas niższych i karierowiczów, biały dla nieśmiałych. Czegóż to człowiek nie zrobi, jak mu w brzuchu burczy, pomyślał i znowu westchnął. Następnego ranka wpadł do Ahlensa, bo akurat przejeżdżał przez centrum. Kupił pół tuzina par pończoch w różnych rozmiarach, głównie czarnych. Ekspedientka obdarzyła go uśmiechem. - Czy mam je zapakować oddzielnie? - spytała i uśmiechnęła się filuternie. - Nie - odparł Waltin, uśmiechając się nieznacznie. - Proszę je włożyć do jednej torby. A jeśli nie będziesz się zachowywać po ludzku, przełożę cię przez kolano, dodał w myślach. Z torbą pełną zakupów, trochę roztargniony po rozmowie z ekspedientką, krążył myślami zupełnie gdzie indziej. Popełnił błąd, na który ktoś taki jak on nie powinien sobie pozwolić. Kiedy wychodził ze sklepu, wpadł prosto w ramiona Wiijnbladha i tej tłustej rudej świni, która była jego żoną. - Co za zaszczyt - powiedział Wiijnbladh. Czuł się trochę niezręcznie. - Czy mogę przedstawić moj ą żonę? - Bardzo mi miło - odparł Waltin i uśmiechnął się, ukazując białe zęby. W jej oczach zauważył nagłą, szybką zmianę i ukrytą zgodę, potwierdzoną pełnym wyczekiwania uśmiechem. Nie będzie prostestować, pomyślał i wyciągnął do niej opaloną dłoń. - Claes - przedstawił się, błyskając wszystkimi białymi zębami. - Miło mi panią poznać. A przy okazji wesołych świąt! - Lisa Wiijnbladh - odparła. Na dodatek była na tyle bezczelna, że pogłaskała go małym palcem po wewnętrznej stronie dłoni. - Byłoby miło, gdybyśmy mogli się jeszcze kiedyś spotkać - powiedziała, a ten mały idiota, który był jej mężem, niczego się oczywiście nie domyślił. No bo niby jak miałby się domyślić?, pomyślał Waltin i w tej samej chwili poczuł silny ucisk w kroczu. To musiało chyba być ostatniej wiosny, pomyślał, idąc wolnym krokiem w stronę Hamngatan. Wielki, tłusty biust z małymi sutkami i z mnóstwem piegów? Muszę sprawdzić w notatkach, postanowił. &
To był twój kolega z pracy? - rzuciła żona Wiijnbladha obojętnie. Było to ni pytanie, ni stwierdzenie. - Wysoko postawiony facet ze służby bezpieczeństwa - odparł Wiijnbladh, starając się zapanować nad sobą. - Znamy się jeszcze z dawnych czasów - dodał z ważną miną. To świetnie, ty stary idioto, pomyślała Lisa Wiijnbladh i od razu poczuła, że gardzi nim coraz bardziej. Przecież ja z nim spałam, pomyślała.
- Jak się nazywa? - spytała. &
Kiedy potrzeba stawała się zbyt silna i chciał sobie ulżyć, starał się zawsze iść na całego. Nie zawsze było to możliwe, bo przecież musiał się dopasowywać do napiętego grafiku. Kilka razy musiał jednak zaryzykować. Jedna z takich okazji trafiła mu się poprzedniej wiosny. To wtedy poznał żonę Wiijnbladha. Nie miał pojęcia, że jest mężatką, a tym bardziej że jej mężem jest policjant. Nic o tym nie wiedział. &
- Ale ty nigdy nie pracowałeś w bezpiece? - spytała Lisa Wiijnbladh, kiedy chwilę później jechali metrem do jej siostry. Przecież nie mieliby tam z ciebie żadnego pożytku, pomyślała. - Nie - odparł Wiijnbladh i próbował zachowywać się na tyle tajemniczo, na ile pozwalały okoliczności. - Nie, oficjalnie nie. Aha, to znaczy, że jesteś tajnym agentem, pomyślała. W takim razie oni chyba poupadali na głowy. &
Poszedł do innego lokalu: zwykli goście, dużo samotnych kobiet w średnim wieku i takich, które już wkrótce ten wiek osiągną. Niektóre właśnie przyszły, inne właśnie wychodziły. Porzucone, zranione, poszukuj ące, zdesperowane, zdecydowane znaleźć kogoś lepszego albo przynajmniej pobyć w czyimś towarzystwie przez kilka godzin. Znalazł ją w barze. Siedziała tam i chwaliła się dekoltem każdemu, kto miał ochotę w niego zajrzeć. W porównaniu z konkurencją była najładniejsza, miała rude włosy, jasną karnację, spory biust, dziesięć kilogramów nadwagi, mocny makijaż - i była pijana. Nagle Waltin poczuł nieodpartą potrzebę, żeby ją jakoś skrzywdzić. * To dlatego zawsze jesteś taki podenerwowany i dlatego ci nie staje, pomyślała Lisa Wiijnbladh, czując, jak jej uda ocierają się o siebie w trzęsącym się wagonie. - Najgorsze, że byłeś wtedy taki tajemniczy, staruszku - powiedziała. Uśmiechnęła się, pochyliła w jego stronę i poklepała go po policzku. - No tak - odparł Wiijnbladh; nagle się zawstydził i poczuł, że jest szczęśliwy. - W pracy o niektórych sprawach trudno rozmawiać. Ona mnie chyba dotknęła, pomyślał. - Spotykaliście się prywatnie? - spytała, obdarzając go zalotnym uśmiechem. Mówienie nie sprawia ci chyba kłopotu, dodała w myślach. - Można tak chyba powiedzieć - skinął Wiijnbladh. - Tak, spotykaliśmy się prywatnie. - A gdzie on mieszka? *
Waltin zabrał ją wtedy do jednego z mieszkań operacyjnych. Korzystał z nich czasami. Wybrał właśnie to, bo za ścianą nie było sąsiadów, a łóżko w sypialni miało solidne narożne słupki. Poza tym wszystko, czego potrzebował, miał ze sobą. * - Patrzcie, jaka ciekawa - powiedział Wiijnbladh, uchylając się od odpowiedzi. Co mu Waltin powiedział, kiedy przyszedł do niego do biura?, zastanawiał się nerwowo. Wspomniał coś o tym mimochodem. - Przyznaj się, że nie wiesz - powiedziała Lisa z tą samą miną co zawsze. - Ma mieszkanie przy Norr Malarstrand - odparł Wiijnbladh, bo nagle mu się przypomniało. Najpierw j ą pocałował, a potem przywiązał jej ręce i stopy do czterech słupków łóżka. Jak zwykle użył do tego skórzanych rzemyków. Zacisnął je mocniej, bo Lisa była mocno pijana, ale przede wszystkim dlatego, że sam odczuwał taką potrzebę. Przedtem zdjął jej bluzkę i biustonosz, a teraz podciągnął do pasa spódnicę i zdarł z niej majtki. Tak było najłatwiej. Lubił to, zwłaszcza dźwięk, który słyszał, kiedy w nią wchodził, czuł, że zaraz eksploduje. &
- Norr Malarstrand - powtórzyła Lisa Wiijnbladh. Ale po co ktoś taki jak on miałby zapraszać do domu takiego gnojka jak ty, dodała w myślach. - Fantastyczne mieszkanie - powiedział Wiijnbladh i skinął głową. - Ma wspaniałą kolekcję dzieł sztuki - dodał i znowu skinął głową. Zastanawiał się, o czym mówił Waltin, kiedy pokazywał mu falsyfikat Matisse’a. &
Nie chodzi o to, że nie chciała brać udziału w tej zabawie. Przeciwnie, była nawet aktywna. Ta tłusta maciora czerpała z tego przyjemność i chociaż była pijana, doznała nagle orgazmu. Zaczęła krzyczeć, uniosła się na łóżku i wygięła w łuk, chociaż ją przecież przywiązał. I wtedy z niej wyszedł, bo nagle opuściły go wszystkie siły. &
- Nie wiedziałam, że jesteś miłośnikiem sztuki - powiedziała cierpko Lisa. - Sztuka jest fajna - odparł Wiijnbladh wymijająco. Znowu jest sobą, pomyślał. &
Włożył jej do ust knebel, na oczy opaskę i związał jeszcze mocniej. Ale i to nie pomogło. Wtedy ogolił jej łono. To zazwyczaj działało, ale ona znowu dostała orgazmu. Wtedy dał sobie spokój. *
- Może powinieneś zacząć malować? - zaproponowała Lisa. Na przykład jak Zorn… tak się chyba nazywał, pomyślała. - Nie wiem - odparł Wiijnbladh, spoglądaj ąc na zegarek. Ciekawe, kiedy miałbym znaleźć na to czas. Chyba zaraz będziemy na miejscu, pomyślał. * Kiedy chwilę później siedzieli na kanapie, nalał jej pełną szklankę grogu. Musiała się napić, bo wyglądała po prostu strasznie. Rozmyty makijaż, wielki, biały, obwisły biust, spódnica pomięta w pasie i te rozłożone nogi, między którymi oglądała swoje ogolone łono. Nagle po twarzy pociekły jej łzy. - Coś ty mi zrobił? - j ęknęła. - Co ja teraz powiem mężowi? - Na pewno będzie to dla niego miła niespodzianka - powiedział lekceważąco Waltin i nagle wróciło znane mu dobrze uczucie. A więc masz męża, pomyślał. * - A może powinieneś rysować nagie kobiety - upierała się Lisa. - Jak to się nazywa, kiedy oni tak siedzą i rysują nagie kobiety?, zaczęła się zastanawiać. Ale ty i tak sobie z tym nie poradzisz, dodała w myślach. - Studium - odparł kwaśno Wiijnbladh, bo słyszał o tym kiedyś w pracy. - To się nazywa studium. * - Mój Boże - załkała Lisa. - Co ja powiem mężowi? Łzy ciekły jej już ciurkiem i nagle poczuła, że nic jej nie pocieszy. - Na pewno coś wymyślisz - odparł Waltin z przekonaniem. - Bo inaczej ci pomogę, dodał w myślach, ponieważ znowu wróciło tamto uczucie, równie silne jak poprzednio. - On mi nigdy nie uwierzy - zaszlochała. - Jest policjantem. Policjant, pomyślał Waltin. To zbyt piękne, żeby było prawdą. I znowu poczuł, że za chwilę eksploduje. Pociągnął ją za sobą i rzucił na oparcie kanapy. Potem wszedł w nią od tyłu, a ona znów przez cały czas krzyczała. Zanim odwiózł ją do domu, przywiązał jej brzuch do łóżka i spuścił porządne lanie przy pomocy rzemienia. &
- Wyobraź sobie, to coś wspaniałego - prowokowała go Lisa. - Tyle gołych kobiet. Nie byłoby chyba trudno ich rysować. - Jesteśmy na miejscu - odparł Wiijnbladh wymijająco i wstał. - Musimy się przesiąść. Właściwie to powinienem cię zabić, pomyślał. &
Kiedy poszła do łazienki, przeszukał jej torebkę, a gdy już poznał jej nazwisko,
wystarczył mu rzut oka na grafik sztokholmskiej policji, żeby się dowiedzieć, kim jest jej mąż. Inspektor wydziału kryminalnego Góran Wiijnbladh, z laboratorium. Muszę go poznać, pomyślał i poczuł się prawie tak samo ożywiony jak wtedy, kiedy zobaczył swoj ą matkę na ruchomych schodach metra na przystanku Ostermalmstorg. &
Pełnomocnik premiera świętował Boże Narodzenie ze starym przyjacielem, nauczycielem i mentorem profesorem Forseliusem. Obaj byli już kilkakrotnie żonaci, jeszcze więcej mieli dzieci, a jeśli chodzi o Forseliusa, należało do tego dodać liczne wnuki i prawnuki. W Boże Narodzenie jednak jakoś tak się składało, że z różnych powodów byli zdani na własne towarzystwo. Stan taki utrzymywał się już od kilku lat. W tym, że spotykali się zawsze w domu pełnomocnika, nie było nic dziwnego. Forselius albo jadł konserwy, albo stołował się w siedzibie Stora Sallskapet, podczas gdy pełnomocnik czerpał z tego, co oferowało mu jego tajne życie. Gdyby komuś chciało się sprawdzić w książce telefonicznej, znalazłby tam jego dane, ale bez tytułu i funkcji. Dowiedziałby się, że pełnomocnik mieszka pod pewnym adresem w dzielnicy Sóder, chociaż jego noga nigdy tam nie postała, chyba że po odbiór poczty. A jeśli ktoś dzwonił pod numer widniej ący w książce, rozmowa była automatycznie przekierowywana do wielkiej willi w Djursholmen, gdzie faktycznie mieszkał. Poza tym miał gospodynię, winiarnię, legitymacj ę partyjną i kilka ładnych milionów, które ukrył na zagranicznych kontach, używaj ąc do tego wszystkich talentów swoich i Forseliusa. Najdziwniejsze było zaś to, że wszystkie te pieniądze zarobił sam, i to zanim skończył trzydzieści pięć lat. Forselius kochał go bardziej niż swoje własne dzieci, natomiast pełnomocnik żywił wobec Forseliusa mieszane uczucia. On też najbardziej kochał chyba swoje własne dzieci, bo tak naprawdę Forselius był tylko marudnym, zajętym samym sobą staruszkiem. Z drugiej strony miał coś, co było nie do przecenienia: był jedynym człowiekiem, z którym mógł rozmawiać o sprawach, jakich nikt inny nie rozumiał, a ponieważ zależała od nich jego dalsza kariera i egzystencja, odpowiedź nasuwała się sama. Czy istnieje jakiś inny dureń, który w Wigilię Bożego Narodzenia chciałby pić do lustra?, zastanawiał się pełnomocnik. Wzniósł szklankę, żeby wypić zdrowie swojego jedynego stałego gościa. - Pańskie zdrowie, profesorze - powiedział. - Wesołych świąt. - Wzajemnie, młody człowieku - odparł Forselius, delektując się winem. - No i? - spytał pełnomocnik i spojrzał na Forseliusa z zaciekawieniem. - Petrus. 1945. - Mój rocznik - stwierdził pełnomocnik. - Wspaniały rok w Bordeaux.
- Wspaniały rok świętuj ą po trosze wszędzie - stwierdził pełnomocnik i roześmiał się tak głośno, że zatrząsł mu się gruby brzuch. - No tak - powiedział Forselius. - A co mamy dziś do wyboru? Zakąska, ciepłe danie, deser i ani kawałka śledzia, szynki i świątecznego puddingu. No i chuda, ubrana na czarno kobieta, wędruj ąca jak potępiona dusza między kuchnią a wielkim stołem w jadalni. Nie odezwała się ani razu. Teraz stała w drzwiach między jadalnią i biblioteką, wymieniaj ąc spojrzenia z gospodarzem domu. - Sądzę, że kawa i koniak mogą poczekać - powiedział pełnomocnik. Odłożył serwetę, odsunął krzesło i podniósł się z pewnym trudem. Forselius skinął głową, chrząknął, mrugnął znacząco i pochylił się do przodu. - Czy ta kobieta jest niemową? - spytał szeptem. - Naprawdę jest niemową? - Właściwie to nie wiem - odparł pełnomocnik. - Nigdy mi nie powiedziała. Kiedy pili kawę i koniak, zazwyczaj wymieniali się prezentami. Zawsze takie same, choć zawsze inne niż te, którymi obdarowali się rok wcześniej: zwinięte kawałki papieru, które potem rozwijali i czytali. Przerażająco długi szereg cyfr, zmarszczone czoła. Czoło Forseliusa wygładziło się jako pierwsze, a na jego pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. - Znowu wygrałem - powiedział z zachwytem. - Znowu te twoje pieprzone liczby pierwsze - odparł z kwaśną miną pełnomocnik. Przecież ja pracuj ę. Poza tym jestem pewien, że oszukujesz i korzystasz z wielkiego komputera, takiego, jaki maj ą w armii - dodał poirytowany. - Dlaczego tak sądzisz? - spytał przebiegle Forselius. - Może po prostu myślę szybciej od ciebie? - Ha, ha, ha - odparł pełnomocnik. Nie umiał przegrywać, za to kochał wygrywać. Potem zagrali jeszcze w bilard i do późnej nocy pili grog. W końcu nad ranem Forselius poszedł do pokoju gościnnego na piętrze. Zsunął buty, rozciągnął się na kołdrze i natychmiast zasnął. &
Waltin przygotowywał się bardzo skrupulatnie. Najpierw dowiedział się wszystkiego, co powinien o tej tłustej rudej świni i jej żałosnym mężu wiedzieć. Marne pochodzenie, brak pieniędzy i wykształcenia. No tak, właściwie niczego innego się nie spodziewał. Ponure trzypokojowe mieszkanie na przedmieściu, bezdzietni. Ruda maciora pracuje w jakiej ś firmie telekomunikacyjnej i znana jest głównie z tego, że podkłada się innym facetom, ale nie mężowi. Pewnie zaczynała jako telefonistka na centrali. Całymi dniami siedziała i wkładała wtyczki w małe dziurki. Potem, z przyzwyczajenia, po prostu robiła to samo, pomyślał Waltin. Kiedy mu się nudziło, wyciągał zdjęcia, które jej zrobił, gdy leżała związana z kneblem w ustach. Któregoś dnia ledwo oparł się pokusie, żeby wysłać najlepsze ujęcie do któregoś z najpaskudniejszych pisemek pornograficznych, z tych, co leżą wszędzie tam, dokąd przychodzą mężczyźni z najniższych warstw społecznych. Ale po dłuższym
zastanowieniu zrezygnował z tego pomysłu. Może znowu będę jej potrzebował?, pomyślał, bo pomysł z jej mężem jakoś bardziej przemówił mu do wyobraźni. Zadzwonił do niego jakiś miesiąc po spotkaniu z tą rudą świnią, a kiedy mu powiedział, kim jest, ten gnojek poczuł się taki dowartościowany, że nawet nie nagrał ich rozmowy. - Jak już mówiłem - zaczął - chciałbym odświeżyć swoj ą wiedzę z zakresu technik laboratoryjnych, ale nie chcę od razu zawracać tym głowy całemu wydziałowi operacyjnemu. - Oczywiście - przyznał mu rację Wiijnbladh. - Proponuję więc sobotę przed południem, bo mam wtedy dyżur i zazwyczaj jestem tu sam. - Ciekawe, kto mu podał moje nazwisko, zastanawiał się. Może to mieć dalsze konsekwencje. Oczyma wyobraźni widział się już na stanowisku szefa tajnego, owianego mgłą tajemnicy laboratorium kryminalistycznego służby bezpieczeństwa. - Fine with me - zgodził się Waltin. - Może o dziesiątej? Ciekawe, czy zna angielski, pomyślał. - Dyskrecja to sprawa honoru - odparł Wiijnbladh, nie wiedząc, że właśnie został alfonsem własnej żony. Na spotkanie z Waltinem Wiijnbladh ubrał się w długi biały płaszcz. Brakowało mu tylko stetoskopu i odpowiedniego wykształcenia, ale w sumie zrobił na Waltinie lepsze wrażenie, niż ten przewidywał w najczarniejszych scenariuszach. Potem obeszli cały wydział i Wiijnbladh pokazywał mu różne rzeczy, mieląc przy tym bez przerwy jęzorem. Waltin rzadko się odzywał. - Mamy tu na przykład obraz Matisse’a, który dostaliśmy w zeszłym tygodniu -powiedział Wiijnbladh i pokazał obraz leżący na stole. - Oczywiście to falsyfikat - dodał i westchnął. Uważał się za znawcę sztuki i widok każdego falsyfikatu sprawiał mu przykrość - Ja też mam dwa jego obrazy - przyznał się Waltin tonem sybaryty. - Miło mi słyszeć, że wyłapujecie takie rzeczy. Waltin pominął wszelkie grzecznościowe formułki. Tylko na powitanie podali sobie z Wiijnbladhem ręce. Potem, podczas zwiedzania, przy każdej okazji wbijał mu kolejne szpile. - To straszne, że ktoś mógł zrobić coś takiego dziecku - powiedział, potrząsając z troską głową, gdy Wiijnbladh pokazywał mu małe majteczki, na których któremuś z jego kolegów z laboratorium udało się zabezpieczyć ślady spermy. - To prawda - odparł Wiijnbladh. - Masz dzieci? - spytał Waltin, choć zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie niż pytanie. - Niestety - odparł Wiijnbladh. - Ja i moja droga żona nie dostąpiliśmy tego szczęścia. Ani żaden inny facet, jak widać, choć jej akurat nie można podejrzewać o brak ochoty na te sprawy, pomyślał Waltin. Starał się, żeby jego twarz wyrażała współczucie. - Ja nie mam nawet żony - powiedział, potrząsając głową.
Bo ledwo mi starcza czasu, żeby zaspokajać żony innych facetów, dodał w myślach. - Tak - stwierdził Wiijnbladh. Sprawiał wrażenie, jakby myślami był gdzie indziej. - Z drugiej strony małżeństwo ma też dobre strony. O czym on bredzi?, pomyślał Waltin. To chyba zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Wreszcie Wiijnbladh pokazał mu ostatnią salę, a w niej setki sztuk broni wszelkiego pochodzenia i kalibru. Wojskowa i cywilna broń automatyczna, broń na kule i zwykłe dubeltówki, z długą lufą i z odpiłowaną, rewolwery i pistolety, laski spacerowe z ukrytym ładunkiem, pistolety w kształcie długopisów, specjalne pistolety do ogłuszania zwierząt w rzeźniach, pistolety na gwoździe i tak dalej. - Większość z tego, co tu widzisz, zarekwirowaliśmy podczas dochodzeń - wyjaśnił Wiijnbladh. - Ale sporo też kupujemy do naszej bliblioteki broni. Pewnie, bo czytać chyba nie potraficie, pomyślał Waltin. Co za niesamowity bałagan. Broń na ścianach, na półkach, w skrzyniach i szafach. Broń kompletna i części wymienne w starym kartonie po butach. Ktoś je chyba zaczął porządkować, ale w pewnym momencie przerwał, żeby się zająć innymi sprawami. Broń i jej pojedyncze elementy leżały na stołach i ławkach. Była nawet dubeltówka z odpiłowaną lufą, rozebrana na części. Ktoś je porozkładał na krześle, a potem najwidoczniej zajął się czym innym. - Widzę, że sporo tego - powiedział Waltin i skinął głową. W tym samym momencie w sąsiednim pokoju zadzwonił telefon. - Mamy tu na wydziale prawie tysiąc sztuk broni. Przepraszam na chwilę - powiedział Wiijnbladh. - Nie ma za co - odparł Waltin. W chwili gdy usłyszał, jak Wiijnbladh podnosi słuchawkę, sam nie wiedząc dlaczego, wsunął rękę do jednej z szuflad, wyciągnął rewolwer z krótką lufą i włożył go do kieszeni. - Jeszcze raz przepraszam - powtórzył Wiijnbladh. Skończył rozmawiać i wrócił do sali. Dzwonili z wydziału kryminalnego. - Nie ma sprawy - odparł Waltin. - Jeśli już ktoś ma tu przepraszać, to raczej ja, bo odrywam cię od ważniejszych spraw. Wielkie dzięki za ten pokaz. To było bardzo pouczające. Tak samo pouczaj ące jak wtedy, kiedy zobaczył, jak matka wychodzi z bramy ich domu i wspieraj ąc się na dwóch laskach, kieruje się w stronę schodów do metra. &
Wiijnbladh i jego żona spędzili Boże Narodzenie u jej siostry, jej męża alkoholika i ich czternastoletniego syna. Mieszkali w szeregowcu w Sollentunie. Było jak zwykle nudno i przygnębiająco. Zjedli kolację, potem oglądali telewizję, potem wręczyli sobie prezenty i znowu włączyli telewizor. W końcu, po wypiciu takiej jak zwykle ilości piwa, wódki, grogu, wina i kawy szwagier Wiijnbladha zasnął na kanapie. Głowa opadła mu pod kątem prostym, otworzył szeroko usta i zaczął potężnie chrapać. Lisa i jej siostra poszły do kuchni. Za zamkniętymi drzwiami gadały, chichotały i popijały wino. Syn został w pokoju i kiedy mu się
wydawało, że Wiijnbladh nie widzi, przyglądał mu się ukradkiem. Sądząc po wyglądzie, chłopak jest chyba niedorozwinięty, pomyślał Wiijnbladh. Jedynym pocieszeniem było chyba to, że niedługo skończy piętnaście lat, a wtedy będzie można zajrzeć do jego kartoteki w komputerze i sprawdzić, czym się właściwie zajmuje, zamiast chodzić do szkoły albo siedzieć w domu i się uczyć. - Może powinniśmy się już zbierać - powiedział, ale gdy otworzył drzwi kuchni, obie kobiety ucichły. Jego żona coś właśnie opowiadała, bo słyszał jej głos, i chyba się z czegoś śmiała, bo policzki miała mokre od łez. - Wydaje mi się, że twój ukochany mąż ma ochotę na numerek… on też - powiedziała szwagierka po chwili niezręcznego milczenia. Obie wybuchnęły śmiechem, aż łzy ciekły im po policzkach. Powinienem je obie zabić, pomyślał Wiijnbladh. &
Kiedy Waltin przyszedł do swojego mieszkania przy Norr Malarstrand, postanowił zadzwonić do Jeanette. - Zmiana planów, kochanie - powiedział. - Wygląda na to, że będziemy musieli spędzić święta w mieście. Mamy sporo roboty w biurze i muszę być dyspozycyjny - sprecyzował. - Kiedy mam do ciebie przyjść? - spytała Jeanette. Fajowo, pomyślała. Może przerwę między świętami a Nowym Rokiem spędzi w miarę normalnie. Ciekawe, czy będzie próbowała się ze mną skontaktować, zastanawiał się Waltin. A może to ja powinienem do niej zadzwonić? I nagle poczuł, że jest podniecony. Tak bardzo, że wyciągnął stare fotografie, które jej zrobił wiosną, i poszedł do łazienki, żeby się spuścić. O co tu, kurde, chodzi?, zastanawiała się Jeanette. Była zdumiona. Najpierw szampan i rosyjski kawior, potem gęsia wątróbka i słodkie wino, które tak bardzo lubi, sola, i znowu szampan. Potem sorbet z czarnych porzeczek, połowa drugiej butelki szampana, a on nadal nie ściągnął z niej ubrania. Był jak zwykle czuły, uprzejmy i wesoły, jak za pierwszym razem. I przystojniejszy niż kiedykolwiek, choć przecież zawsze był cholernie elegancki. - Twoje zdrowie, kochanie - powiedział i uniósł kieliszek. - Mam dla ciebie prezent na gwiazdkę. Futro z norek do samej ziemi, z kapturem. Gdzie ja je będę nosić?, zastanawiała się Jeanette. Chyba w innym życiu. Ciekawe, ile kosztowało. Jedno czy dwa moje roczne wynagrodzenia przed opodatkowaniem? - Słyszałem, że zima będzie mroźna - powiedział Waltin i uśmiechnął się blado. - A ja nie chcę, żebyś marzła. Muszę jeszcze złapać Hedberga, pomyślał, spoglądając na Jeanette. Spała obok niego, zmęczona zbyt dużą ilością szampana. Zamiast kołdrą przykryła się swoim prezentem świątecznym. Potem będę musiał dopilnować, żeby Berg się uspokoił. I to głównie dla
jego własnego dobra. &
Tuż przed północą Jarnebring zebrał się na odwagę i zadzwonił do starego przyjaciela, żeby mu o wszystkim opowiedzieć. - Zaręczyłem się - powiedział. - Z kim? - spytał Johansson uszczęśliwony. - Czy to ktoś, kogo znam? - Daj spokój - odparł Jarnebring. Nie chciał, żeby przyjaciel zepsuł mu takim gadaniem wielki dzień. - No to gratuluję, Bo - powiedział Johansson. - Przy okazji: życzę wam wesołych świąt. I dbaj o siebie. O nią też - dodał. Nagle jego głos zabrzmiał zupełnie poważnie. Ty sentymentalny stary durniu z Laponii, pomyślał Jarnebring, odkładając słuchawkę. Cholera, chyba mi coś wpadło do oka, pomyślał, przecieraj ąc dłonią prawy kącik. - Ucieszył się? - spytała świeżo upieczona narzeczona. - Hmmmm… - odparł Jarnebring i skinął głową. Muszę złapać Hedberga, pomyślał Waltin, ale potem chyba zasnął, bo kiedy znowu otworzył oczy, za oknem jego sypialni zaczynało się już rozjaśniać.
Pozostał tylko chłód zimy Sundsvall w Boże Narodzenie i w Nowy Rok Najstarszy brat Johanssona mieszkał nad morzem, jakieś dziesięć kilometrów za Sundsvall, w starym drewnianym pałacu, który zbudowano kiedyś jako letni dom dla tutejszego właściciela ziemskiego. Działo się to w tak zwanej złotej epoce, to znaczy w połowie poprzedniego stulecia. Od kiedy pałac przejął brat Johanssona, nic się w nim nie zmieniło. Zobaczymy, jak to teraz wygląda, pomyślał Johansson. Był przecież starym tajniakiem i miał dobrą pamięć. Jego brat wyasfaltował podjazd, zbudował parking i kupił żonie nowy wóz. W wigilijny poranek popłynęli na jedną z wysepek na morzu zapolować na zające. Była to stara tradycja pochodząca z czasów, kiedy dorastali w swoim gospodarstwie pod Nasaker. Jedyny problem polegał wtedy na tym, że ich wyżeł zawsze im uciekał, a mama była na nich naprawdę zła, kiedy wracali do domu, i to bez względu na fakt, czy coś upolowali, czy nie. Tym razem poszło lepiej. Wyspę ze wszystkich stron otaczało morze, więc ani wyżeł, ani zając nie mieli innego wyjścia. Musieli się trzymać stałego lądu. Pies był naprawdę przejęty, ale w pewnym momencie brat Johanssona spojrzał na zegarek i oznajmił, że czas wracać do domu, bo inaczej spóźnią się na lunch. - A co zrobimy z psem? - spytał Johansson. Miał ochotę zostać dłużej i zastrzelić jeszcze jednego zająca. - Psem zajmie się chłopak z nagonki - odparł jego brat i skinął głową w stronę porośniętego lasem wzgórza, gdzie od ponad godziny czatował opiekujący się psem chłopak. - Nie miałem pojęcia, że na wyspach jest tak dużo zajęcy - powiedział w drodze powrotnej Johansson i ruchem głowy wskazał trzy zastrzelone sztuki leżące na dnie łodzi. - Tu nie ma ani jednego zająca - odparł jego brat i uśmiechnął się szeroko. - No to skąd się tu wzięły? - spytał Johansson. Przecież upolował dwie sztuki. - Chłopak przywiózł je tutaj w zeszłym tygodniu. Za kogo ty mnie masz? To dobrze, że jesteś taki jak dawniej, pomyślał Johansson. Wigilijny obiad był w domu najstarszego brata Johanssona nie tylko wstępem do świąt, ale także najważniejszą chwilą całego Bożego Narodzenia. Obiad jadano zawsze w kuchni. Starszy Johansson zlikwidował sufit i boczne ściany między strychem, dawną kuchnią, pomieszczeniami gospodarczymi i starą jadalnią, dzięki czemu powstał wielki dom, wystarczająco duży. Jak na dawnego wodza wikingów przystało. Na stole czekało coś w rodzaju szwedzkiego stołu, żeby nie trzeba było ciągle donosić jedzenia. W wielkim kominku palił się ogień, a starszy Johansson siedział jak zwykle u szczytu stołu, maj ąc po prawej matkę, a po lewej ojca. Wzdłuż długich boków stołu siedziały jego dzieci i żona. Lars Martin naprzeciwko, po drugiej stronie. - Życzę wszystkim wesołych świąt Bożego Narodzenia - powiedział starszy Johansson i
uśmiechnął się, ukazuj ąc dwa szeregi żółtych zębów, po czym uniósł kieliszek. Nic się nie zmieniłeś, pomyślał Johansson. Tata Evert, mama Elna, siedmioro dzieci, trzech szwagrów, trzy szwagierki, dwadzieścia jeden wnucząt, pięcioro prawnucząt, a gdyby tak policzyć wszystkich członków rodziny w trzecim pokoleniu, to nawet wielka kuchnia najstarszego Johanssona nie wystarczyłaby, żeby ich pomieścić. Ale chociaż podobne spotkania rodzinne już od kilku pokoleń organizowano w ich rodzinnym domu w Nasaker, wielu członków rodu spędzało Boże Narodzenie inaczej. Zawsze tak jest, gdy więzi rodzinne słabną, pojawiaj ą się nowe uczucia i zobowiązania i niekoniecznie musi to wynikać z głębszych konfliktów albo sporów. Z oczywistych względów rodzice Johanssona postanowili spędzić święta u najstarszego syna. Sami byli zbyt starzy, żeby zaprosić całą rodzinę do siebie. To dlatego tata Evert zasiadł po lewej stronie syna. Wzrostem nie dorównywał już dawnemu Lill-Evertowi. Wyglądał raczej jak coś, co powieszono w domowej saunie w rodzinnym gospodarstwie na północ od Nasaker, żeby wyschło. Po obiedzie nadeszła pora wręczania prezentów. Wręczyli je sobie przy płonącym kominku, w wielkim salonie, gdzie stały kanapy, fotele i krzesła, na wypadek gdyby zjawili się nagle także ci, którzy zwykle nie przyjeżdżali. Johansson jak zwykle przebrał się za Świętego Mikołaja. Miał na głowie czerwoną czapkę, ale ze względu na żar buchający z kominka i zbyt wiele kieliszków wypitych do obiadu nie chciał założyć maski. Ale głównie dlatego, że najmłodszy uczestnik rodzinnego zjazdu miał już piętnaście lat i kiedy mu się wydawało, że rodzice go nie obserwuj ą, wychylił jedno czy dwa piwa. Johansson nie robił mu z tego powodu żadnych wyrzutów. W końcu to Boże Narodzenie. Poza tym co go to obchodzi? Kiedy jedzenie i picie prawie się skończyło, impreza dobiegła końca. Z ostatniego łykowego kosza na bieliznę pan domu wyj ął ostatni prezent. Jak zwykle wręczył go żonie - i to bez pomocy Świętego Mikołaja. I jak zwykle prezent ten był droższy od pozostałych, i jak zwykle pokazano go wszystkim, żeby wszyscy mogli wyrazić szczery podziw dla szczodrości gospodarza, jego dobrego serca i sytuacji finansowej. - Porządny prezent - powiedział Johansson, oglądaj ąc błyszczący naszyjnik, żeby sprawić bratu przyjemność. I na pewno na tyle długi, żeby jej sięgnąć do pasa, dodał w myślach i uśmiechnął się z uznaniem do zgrabnej szwagierki. Niezależnie od pory roku zawsze była opalona. - Tak, to cholernie przyjemne, że nam, bogaczom, tak dobrze się powodzi - roześmiał się starszy Johansson, machaj ąc grubym cygarem i wydmuchuj ąc dym w stronę młodszego brata. Uważaj, pomyślał Johansson, bo naślę na ciebie ludzi z wydziału ochrony środowiska. Potem rozsiadł się gdzieś z boku, żeby w spokoju porozmawiać ze starym ojcem. - Jak się tata miewa? - spytał głośno, klepiąc go po ramieniu. - Nie krzycz, chłopcze, przecież nie jestem głuchy - odparł tata Evert. Uśmiechnął się z
zadowoleniem do swojego ulubionego syna i szturchnął go w brzuch. - Jak widzę, nie dzieje ci się krzywda - stwierdził z satysfakcj ą, przyglądaj ąc się obwodowi jego pasa. - Widzę, że tata też się świetnie trzyma - powiedział Johansson obojętnym tonem, z synowską troską w głosie. - Nie za bardzo - odparł tata Evert, potrząsając głową. - Już od dawna się tak nie czułem, ale o takich rzeczach człowiek niezbyt chętnie rozmawia ze swoimi dziećmi - dodał i usłyszał to, co chciał usłyszeć. Właściwie to jakoś się trzymam, faktycznie, mimo tego całego gówna, które się słyszy w radiu i czyta w gazetach. Niedługo skończy dziewięćdziesiąt lat i jest o połowę mniejszy niż za najlepszych dni, a przy tym chudy jak patyk. Ale nadal rześki, pomyślał Johansson. Mogłoby być gorzej. Potem tata Evert dosiadł swojego ulubionego konika. Zaczął mówić o rosnącej przestępczości, która coraz częściej dotyka także Nasaker i okolicę. Ktoś włamał się do szkoły, a w jednej z firm skradziono maszynę do wyrębu lasu. - Jeśli chodzi o szkołę, to dam sobie rękę uciąć, że zrobił to ten łobuz od Marklundów, chociaż na lekcjach go nie uświadczysz. Gorzej było ze skradzioną maszyną. Biorąc pod uwagę fakt, że była prawie nowa i kosztowała pewnie kilkaset tysięcy koron i że prawdopodobnie nie ukradł jej nikt z miejscowych, byłoby dobrze, gdyby Lars Martin mógł przysłać kilku sprytnych chłopaków ze sztokholmskiej policji. Najlepiej by było, gdyby pochodzili z Norrlandu, a jeszcze lepiej, gdyby sam tu przyjechał. - Spytaj brata, czy ci pożyczy psa. Przy okazji mógłbyś zapolować na zające zaproponował tata Evert. Lubił łączyć przyjemne z pożytecznym. On sam pozbył się psów myśliwskich, kiedy skończył osiemdziesiąt lat. - Na pewno dobrze się sprawi - dodał Evert i skinął głową, żeby podkreślić wagę swoich argumentów. Johansson westchnął i uczynił to nie tylko z tęsknoty za innym życiem niż to, które wiódł w mieście. Zanim jednak zdążył podjąć temat, którego właściwie wolał uniknąć, przyłączyła się do nich dwójka dzieci jego brata, więc zostawił ich i usiadł obok matki. Z deszczu pod rynnę, pomyślał pięć minut później. Bo mama Elna była nie tylko drobna, chuda, ożywiona i normalnie słyszała, ale też wyglądała na mocno czymś zaniepokojoną. - Nie wyglądasz mi na zdrowego, Lars - powiedziała, przekrzywiaj ąc głowę. -Wyglądasz na przepracowanego i wydaje mi się, że od ostatniego razu znacznie schudłeś. Zawsze coś, pomyślał Johansson. Na początku jej słowa trochę go podbudowały, ale czuł się tak tylko do chwili, gdy zaczęła mówić o tym, co w synu Larsie niepokoiło ją najbardziej. - Nie spotykasz się z nikim - powiedziała, przechylając głowę w prawo, żeby zaznaczyć, jak bardzo jest zaniepokojona. - Czy mama ma na myśli kobiety? - spytał Johansson i uśmiechnął się do niej jak na
dobrego syna przystało. - Tak. A kogo innego mogłabym mieć na myśli? - spytała czujnie. - Od czasu do czasu z kimś się spotykam - odparł wymijająco. Nie miał najmniejszej ochoty opowiadać drogiej matce o dwóch paniach, które przeleciał w minionym tygodniu. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi - powiedziała mama Elna. Nie chciała tak łatwo się poddać. - Chodzi mi o coś trwałego, o coś, co… o coś takiego jak ja i twój ojciec. Nie, pomyślał Johansson, na pewno nie. Coś takiego dzisiaj już się nie zdarza. Chwilę później pożegnał się, złożył wszystkim życzenia i życzył dobrej nocy. Potem zabrał swoje prezenty - głównie książki, z których część wydawała się ciekawa - i poszedł na górę, do swojego pokoju, żeby chwilę poczytać przed zaśnięciem. Z powodów, z których sam nie do końca zdawał sobie sprawę, przez chwilę rozmyślał o kobiecie, którą miesiąc wcześniej poznał na poczcie przy ulicy Kórsbarsvagen. Pia, przypomniał sobie. Pia Hedin, właśnie tak się nazywała. A może jednak ona?, pomyślał i chwilę później zasnął. Jak senne jest życie na wsi, pomyślał kilka dni później. Nie wiedział dlaczego, ale nagle zaczął sobie wyobrażać życie na rosyjskiej prowincji, za czasów cara, przed rewolucją. Życie, jakie pędziła nieliczna klasa bogatych Rosjan. Chyba gdzieś o tym czytałem, pomyślał. A może natchnęły go brzozowe laski ciągnące się aż do morza, cisza i bezczynność, gdy czytał książki, długie spacery, dobre jedzenie i picie, i widok brata, który wyjeżdżał i wracał, ciągle zajęty interesami, o których wolał nic nie wiedzieć? Nie chodziło mu o nocne przejażdżki saniami z płonącymi pochodniami ani o wilki wyj ące w zimowe noce. Nie o bale, na których szampan leje się strumieniami, ani o wydekoltowane kobiety spoglądaj ące zza rozłożonych wachlarzy, żeby utrzymać chłodny dystans. I nie o strach, bo przecież gdyby któraś z nich nabawiła się przez to przeziębienia, mogłoby ono zakończyć jej i tak krótkie życie. Mijały dni, a on nadal pełnił obowiązki zastępcy komendanta policji, który wkrótce zostanie szefem wydziału. Na razie ładuje akumulatory. Właśnie tak powinien podchodzić do tej sprawy. W sobotę 28 grudnia w jednej z największych wieczornych gazet wśród solenizantów obchodzących tego dnia urodziny wymieniono komendanta policji w Sztokholmie. Johansson spotkał go przy kilku okazjach, więc część spaceru poświęcił na rozmyślania o dniu, kiedy on sam obchodzi urodziny. Prawdziwa rzeź niewiniątek, pomyślał, ale niezależnie od tego, co myślał o komendancie - a miał o nim wyrobioną opinię - nie był on takim niewiniątkiem, na jakie wyglądał, ani w znaczeniu dosłownym, ani w tym pejoratywnym, którego z czasem nabrało. Obawiam się, że jest jeszcze gorzej, pomyślał, wydłużając krok. W każdym razie było to najbardziej ekscytujące wydarzenie tego dnia. W sylwestra brat i jego żona zorganizowali dużą imprezę z szampanem i cateringiem. Pojawiło się mnóstwo pań w sukniach z dekoltem i panów w smokingach. - Zapomniałem ci powiedzieć - usprawiedliwiał się brat. - Obowiązuje smoking, ale jeśli chcesz, mogę ci pożyczyć mój stary. Już na mnie nie pasuje. W najgorszym wypadku możesz go nie zapinać. Świetnie, pomyślał Johansson. Oszczędzę na wypoży-czalni.
Smoking udało się dopiąć. Chociaż marynarka była dwurzędowa, Johansson czuł jeszcze nieco luzu, a gdy przyjrzał się sobie w lustrze, doszedł do wniosku, że wygląda jak dealer samochodowy. - No proszę, braciszku, wreszcie wyglądasz jak człowiek - powiedział z zadowoleniem najstarszy brat, wchodząc chwilę później do salonu. - Szkoda, że masz takie krótkie nogi. Gdyby nie to, pasowałby idealnie - odparł Johansson. - Możesz go zatrzymać. Mam jeszcze kilka. - To znaczy, że nie znasz tu żadnego innego karła, który jest i niski, i gruby? - Ależ braciszku - powiedział najstarszy brat, obejmując go. - Dziś wieczorem będziemy się bawić. Będziemy jeść i pić, i tańczyć, i będziemy mili wobec kobitek. A propos, czy wspominałem już, że mam dla ciebie niespodziankę? Niespodzianka zjawiła się wraz z tłumem gości, nie za wcześnie i nie za późno, co było ze wszech miar uzasadnione, zważywszy na to, kim była ona i kim byli inni zaproszeni goście. Miała na sobie suknię z dekoltem, inną niż wtedy, gdy ostatnio jedli kolację w restauracji w jego dzielnicy. - Lars - powiedziała zaskoczona, a jednocześnie zadowolona. - Co ty tu robisz? - Ja tu mieszkam - odparł Johansson. Starszy brat Johanssona nie należał do tych, co pozostawiaj ą sprawy ślepemu przypadkowi, zwłaszcza gdy działał z porozumieniu z mamą Elną. Na to wygląda, pomyślał Johansson, bo przy stole posadzono ich obok siebie, dzięki czemu mieli wystarczaj ąco dużo czasu, żeby porozmawiać o tym i owym. - Nie zadzwoniłeś, chociaż obiecałeś - powiedziała jego sąsiadka, a w jej tonie dało się wyczuć lekkie rozczarowanie. Ty też, pomyślał Johansson, ale nie powiedział tego głośno. Spojrzał na nią tylko swoimi uczciwymi brązowymi oczyma i skłamał: - Oczywiście, że dzwoniłem. W tym samym tygodniu, kiedy wróciłem z USA, a na centrali obiecali, że zostawią ci wiadomość - powiedział, bo wiedział, że to bezpieczne wytłumaczenie. - Oni są naprawdę beznadziejni. - Poza tym miałem mnóstwo roboty - dodał. I jest w tym trochę prawdy, pomyślał. - A skąd właściwie znasz mojego brata? Poznali się na spotkaniu rotariańskim, na którym dyskutowano o policji. Niecały tydzień później pocztą przyszło zaproszenie. Musiałaś chyba powiedzieć coś więcej, pomyślał Johansson. - A ponieważ ja i mój chłopak postanowiliśmy się rozstać… no cóż, w każdym razie jestem tutaj - powiedziała i uśmiechnęła się do niego jednoznacznie. Johansson jadł, pił i tańczył, głównie z sąsiadką zza stołu. Kilka razy zauważył, że
najstarszy brat uśmiecha się szelmowsko za jego plecami. Gdy wybiła dwunasta, cmoknął swoją partnerkę w policzek, a ona pocałowała go w usta. Ale zamiast oddać pocałunek, uśmiechnął się złowieszczo, jak jego najlepszy przyjaciel uśmiechał się do kobiet, gdy potrzebował czasu do zastanowienia. - Nie wiedziałem, że rotarianie wpuszczają na swoje spotkania kobiety - powiedział. - Rotarianie? - spytała zdziwiona, a on domyślił się, że jest już troszkę pijana. -Rotarianie? Masz chyba na myśli masonów? Potem w wielkiej kuchni podano późną kolację i chociaż jego znajoma nie miała wachlarza, jej zamiary stały się oczywiste. I co ja mam teraz, do cholery, zrobić?, zastanawiał się Johansson. Nagle całkiem stracił zainteresowanie. Nie tutaj, w domu brata i jego opalonej żony. - Kiedy znów będziesz w Sztokholmie? - spytał, uwalniając dłoń z jej o połowę mniejszej dłoni. Czapkę do baseballa, którą kupiłem w FBI, zawsze mogę podarować komuś innemu, pomyślał. Ostatecznie problem rozwiązał się sam: pożegnalny pocałunek, którym go obdarzyła, zanim razem z kilkoma innymi gośćmi odjechała zamówioną taksówką, był na tyle chłodny, że Johansson doszedł do wniosku, iż nie ma czego żałować. - Lars, do diabła - powiedział najstarszy brat, kiedy po odjeździe gości usiedli w salonie. Panował w nim straszny bałagan. - Zaczynasz kapcanieć. - Nie jestem wielbicielem chudych kobiet - odparł Johansson. Dobrze znał swojego brata i wiedział, że jego żona poszła już spać. - A jak myślisz, co ja mówię mojej żone? Chude baby to przekleństwo. Myślisz, że mnie słucha? Za cholerę - westchnął. - Na zdrowie - powiedział Johansson, a potem poszedł się wreszcie położyć. W Nowy Rok po kolacji usiedli z bratem przed telewizorem. Przerzucali kanały, popijali grog i wymieniali luźne uwagi, jak ludzie, którzy dobrze się znaj ą i właściwie wszystko zdążyli już sobie powiedzieć. W wiadomościach pokazano dość długi wywiad z premierem, na żywo. Według wcześniejszych zapowiedzi premier miał skomentować to wszystko, co zdarzyło się w minionym roku, i opowiedzieć o tym, co zdarzy się w roku bieżącym. Ale wywiad szybko zmienił się w rozmowę o samym premierze, o jego prywatnych sprawach i planach. Z pewnością wszystko to wcześniej zaplanowano. Dziennikarz prowadzący spotkanie skakał jak rozdrażniony terier przy nogawkach premiera, podczas gdy on sam próbował wyj ść z opresji, wypowiadaj ąc się po swojemu arogancko i elokwentnie, i nawet nie zauważył, że w całym tym przedstawieniu właśnie o to chodzi. Nawet w święta nie dadzą ludziom spokoju, łobuzy, pomyślał Johansson. Kochał dziennikarzy tak samo jak każdy inny prawdziwy policjant. Za to jego brat sprawiał wrażenie rozbawionego. - Biedny dupek - roześmiał się zadowolony. - Że też nigdy się nie nauczy.
- Przestałeś głosować na socjaldemokratów? - spytał niewinnym tonem Johansson. - Nie wygłupiaj się - odparł dobrodusznie najstarszy brat i sięgnął po pilota, żeby wyłączyć telewizor. - Zatrudniałem kiedyś sprzedawcę. Jota w jotę przypominał tego dupka i jego zachowanie w telewizji. - To znaczy jaki był? - Najserdeczniejszy skubaniec po tej stronie rzeki - odparł brat. Roześmiał się, wspominając dawnego pracownika, i dolał sobie whisky. - Najserdeczniejszy? - Tak. Ledwo podniósł maskę samochodu, żeby pokazać klientowi, co jest w środku, a już go miał. Gadał jak najęty, o rodzinie i pogodzie, zapraszał na kawę, żeby klientowi dogodzić, chociaż ludzie przychodzili tylko po to, żeby kupić samochód. Był w tym nie do pobicia, skurczybyk. No to gdzie podobieństwo z premierem?, pomyślał Johansson. - Musisz mi wybaczyć, ale to chyba z powodu jedzenia… Nie do końca cię zrozumiałem. - A czego nie zrozumiałeś, braciszku? - Jeden nie przypomina drugiego, to znaczy twój sprzedawca nie przypomina premiera. - Był taki sam jak premier, tylko że na odwrót - sprecyzował najstarszy brat. - Nadal nic nie rozumiem - twierdził z uporem Johansson. - I ty jesteś policjantem… - westchnął brat. - Chodzi mi o to, że żaden z nich nie potrafił zachować dystansu. Mój sprzedawca był tak serdeczny, że do rany przyłóż, nawet jak się go o to nie prosiło. A ten gnojek ze swoj ą dobrze naoliwioną gębą, którego właśnie widzieliśmy w telewizji, zaryzykowałby dożywotnią niezgodę z pierwszym lepszym burakiem, żeby tylko mieć ostatnie słowo. A przecież wystarczyłoby, żeby się zamknął, przytakiwał i powstrzymał się od komentarzy, bo wszyscy i tak wiedzą, że on wie lepiej. Wreszcie, odetchnął z ulgą Johansson. - Teraz rozumiem, o co ci chodzi. A czy twojemu pracownikowi udało się sprzedać jakiś samochód? - Kilka - odparł Johansson, wzruszając ramionami. - Wylałem go. Trzeba sobie z takimi jakoś radzić, jeśli się chce prowadzić interesy - dodał i pociągnął spory łyk ze szklanki. Z takimi, co nie są podobni do innych. Teraz już rozumiem, pomyślał Johansson. Słyszał już coś takiego, powiedziane inaczej, innymi słowami. Krassner, pomyślał. Muszę w końcu coś zrobić ze sprawą Krassnera. - Chciałym ze dwa dni popracować - powiedział. - Czy masz może w domu jakieś wolne biurko? - Możesz skorzystać z mojego gabinetu. Nikt nie będzie ci przeszkadzał.
Johansson był zdania, że jak się coś robi, to trzeba to robić porządnie. Tak zrobił i tym razem, chociaż rzadko czuł się tak rozdarty i rzadko do tego stopnia nie miał motywacji. Drugiego dnia po Nowym Roku zaniósł papiery Krassnera do gabinetu brata, a kiedy pakował je do walizki, było już Trzech Króli i najwyższy czas, żeby wracać do Sztokholmu. W przerwach między studiowaniem dokumentów nie miał zbyt dużo wolnego czasu. Wprawdzie codziennie chodził na dłuższy spacer, ale jego myśli cały czas krążyły wokół Krassnera i jego papierów. Podczas wspólnych posiłków coraz częściej odpowiadał półgębkiem, a gdy brat musiał nagle na dwa dni wyjechać w interesach, odczuł to niemal jak wyzwolenie, chociaż rzadko mieli okazj ę się spotykać. Dwa razy musiał pojechać do Sundsvall, żeby posiedzieć trochę w bibliotece. Dzwonił parę razy do Sztokholmu i trzy razy rozmawiał z coraz bardziej zagubionym Wiklanderem. W Trzech Króli wreszcie skończył. Napisał nawet dłuższy raport z własną oceną sprawy. Czym ja się w ogóle zajmuj ę?, zastanawiał się czasem. Nie mogło być mowy o zwykłym śledztwie, chociaż był już przekonany, że Krassnera zamordowano. Zdążył wyrobić sobie pogląd na temat powodów jego zamordowania, jak również na temat przebiegu wydarzeń. Dowiedział się też sporo o samym premierze. Wiedział o nim równie dużo, jak wiedział zawsze o sprawcach i ich ofiarach, kiedy prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa. Wiedział też o rzeczach, o których wiedziało niewielu. Ale niezależnie od tego, jak potraktować sprawę Krassnera, premier nie był ani sprawcą, ani ofiarą. Z wyjątkiem jego samego, sprawcy i kilku innych osób, które Johansson mógł tylko podejrzewać o maczanie w niej palców, nikt nic nie wiedział, i to nie tylko o morderstwie, ale o całej historii. Jakoś z tego wyjdę, pomyślał, bo miał już pomysł na to, jak rozwiązać sprawę Krassnera i jego dokumenów. Pierwszy dzień poświęcił na zapoznanie się z całym maszynopisem i innymi dokumentami, które ze sobą zabrał. Chciał wyrobić sobie ogólny pogląd. Zawsze tak robił. Był to dla niego trudny dzień, a najbardziej denerwował go styl autora. Z wyjątkiem pierwszego rozdziału każdy kolejny fragment zaczynał się od tekstu, w którym autor wyczerpuj ąco, z całą powagą i niewzruszoną wiarą w znaczenie własnej osoby opisywał własne odczucia, to, co myślał o różnych rzeczach, i przedstawiał okoliczności. W tekście znajdowały się też wtręty i komentarze tego rodzaju. No i ten pieprzony styl, pomyślał Johansson. Zaliczał się do typowych czytelników i był przekonany, że stan rzeczy najlepiej opisywać, przedstawiaj ąc fakty i tylko fakty, chłodnym i rzeczowym językiem. Pieprzy bez sensu, pomyślał, czytając, a potem odsunął od siebie stos papierów. Uznał, że na dzisiaj czas kończyć. Poza tym odczuwał już ssanie w żołądku. Następnego dnia mógł się wreszcie zabrać za fakty. Chciał sobie odpowiedzieć na pytanie, co jest prawdą, co kłamstwem, a co rzeczą wątpliwą. Tekst Krassnera rozpoczynał się od sensacyjnej historii, która jakoby wydarzyła się w Sztokholmie w marcu 1945 roku. Krassner opisywał wszystko bardzo szczegółowo, podawał nazwiska, miejsca i godziny. W wydarzeniach tych brało udział wiele osób. Przynajmniej część z tego będzie można sprawdzić, ocenił Johansson. Krassner na pewno miał jakieś powody, żeby zacząć właśnie od tego. Był to bowiem niezły sposób na pobudzenie apetytu czytelnika przed tym, co czekało go w dalszej części.
Był to również prosty i skuteczny sposób na przedstawienie dwóch głównych bohaterów książki, a mianowicie jego własnego wuja Johna C. Buchanana oraz profesora matematyki Johana Forseliusa. Ale tak naprawdę przyświecał mu inny cel. Chciał mianowicie pokazać, w jak szerokim zakresie szwedzkie wojsko współpracowało w końcowej fazie wojny z armią amerykańską. Jednym z bohaterów tej historii był także polski kapitan Leszek Matejko. Kiedy we wrześniu 1939 roku Niemcy napadły na Polskę, był młodym chorążym słynnej polskiej kawalerii, która w ciągu kilku dni została dosłownie rozjechana przez gąsienice niemieckich czołgów. Matejko, lekko ranny w głowę, ocalał. Najadł się tylko strachu. A gdy porażka polskiej armii stała się faktem, przedostał się do Anglii, żeby walczyć dalej. Był jednym z pierwszych polskich oficerów, którzy w Anglii wstąpili do polskich sił zbrojnych. Kawalerzystów nieszczególnie potrzebowano, ale ponieważ Matejko był zdolnym młodym człowiekiem, skierowano go do wywiadu. Został oficerem i przebywał w Londynie prawie do końca wojny. To tam zaczęto go nazywać z angielska Les. Jesienią 1944 roku, kiedy Rosjanie wyparli Niemców w głąb ich dawnej ojczyzny, kapitan Les Matejko został oficerem łącznikowym. Przeniesiono go do ambasady brytyjskiej w Sztokholmie. „I nie trzeba było być oficerem, żeby się domyślić po co”. Pewnie, że tak, pomyślał Johansson. Nawet on to rozumiał, chociaż zawsze podkreślał swój cywilny stosunek do armii. Nie rozumiał natomiast, dlaczego Krassner nie pociągnął tej historii, skoro już zaczął. Całkiem ciekawie się zapowiadała, pomyślał i westchnął. Był rozczarowany. Mniej więcej w tym samym czasie w ambasadzie USA w Sztokholmie zjawił się amerykański major John C. Buchanan. Niemal natychmiast, bez zbędnych ceregieli, nawiązał współpracę z kolegami ze szwedzkiego wywiadu wojskowego. Jednym ze Szwedów, z którymi utrzymywał prywatne stosunki, był profesor matematyki Johan Forselius. Krassner twierdził, że łączyły ich nie tylko sprawy służbowe, ale także wspólne zamiłowanie do alkoholu. Buchanan, akredytowany przy ambasadzie amerykańskiej w Sztokholmie, miał wtedy w przeciwieństwie do Forseliusa swobodny i nieograniczony dostęp do napojów wysokoprocentowych. Kolejny pijak, pomyślał Johansson. I zanim przeszedł do dlaszej części tekstu, przypomniał sobie stos butelek w piwnicy Buchanana. Uznał, że Forselius to ciekawa postać, i zapisał w notesie kilka uwag na jego temat. Urodził się w 1907 roku, był matematykiem, i to chyba całkiem zdolnym, pracę doktorską obronił w wieku dwudziestu siedmiu lat, a gdy skończył trzydzieści trzy lata, został mianowany profesorem uniwersytetu w Uppsali. Stało się to mnie więcej wtedy, gdy Niemcy zajmowali Danię i Norwegię. Szybko jednak pożegnał się ze światem nauki. Powołano go do wojska, jako podoficera, i przydzielono do wywiadu przy sztabie armii. Został analitykiem, zajmował się łamaniem szyfrów. Kiedy w 1945 roku, po wojnie, wrócił do cywila, nadal był plutonowym. Natomiast wśród specjalistów od łamania szyfrów z całego świata stał się prawdziwą legendą. Jak to plutonowy?, pomyślał Johansson i zrobił kolejną notatkę w notesie. Szwedzki plutonowy, który jest za pan brat z amerykańskim majorem, profesor matematyki,
światowej sławy łamacz szyfrów… Ktoś taki kończy służbę w stopniu plutonowego? Coś się tu nie zgadza, pomyślał Johansson. On też kiedyś musiał iść w kamasze - i nawet on skończył służbę z wyższym stopniem. Wiosną 1945 roku niemiecki orzeł z podciętymi skrzydłami runął na ziemię. Ameryka, Anglia i ich radziecki sojusznik zadawali Niemcom kolejne ciosy, ale każda ze stron obmyślała już inną strategię. Jak się przygotować do rozstrzygającej próby, do której zgodnie z wszelkimi zasadami logiki musi dojść? Do starcia między demokracjami świata zachodniego a stalinowską dyktaturą Związku Radzieckiego? Sztokholm, wczesna wiosna 1945 roku. Do Szwecji ściągają stadami agenci Zachodu. Wygląda na to, że kraj dokonał już wyboru, bo takie osoby jak Forselius, Buchanan, Matejko i ich towarzysze czuj ą się tu jak u siebie w domu. Jednocześnie trwaj ą dyskusje o problemach, jakie wszystkim może sprawić potężny sąsiad ze Wschodu. I właśnie wtedy zaczynaj ą się dziać dziwne rzeczy. Alarm ogłosił prawdopodobnie Buchanan. Pojawiły się powody, by podejrzewać, że mimo angielskiego imienia Leszek Les Matejko dokonał innego wyboru i całym sercem opowiedział się za drugą stroną, to znaczy przeszedł na służbę do radzieckich towarzyszy broni, którzy już wkrótce mieli się stać się wrogiem w rozstrzygaj ącej próbie sił między dobrem a złem. Ze względu na pochodzenie Matejki, jego narodowość i ogólną sytuacj ę strategiczną kwestia ta nie stanowiła wtedy zbyt wielkiego problemu. Na początku postanowiono wyłączyć go ze wszystkich spraw, a operację tę miały przeprowadzić połączone siły szwedzko—amerykańskie. Pułapkę miał zastawić Forselius. Uczynił to w bardzo sprytny sposób. Najpierw rozesłał zakodowany meldunek do osób podejrzanych, a potem podjął próbę wyłapania ich przez zwykły nasłuch radiowy, żeby sprawdzić, do kogo się zwrócą. Podejrzeń wobec Matejki z każdym dniem przybywało, ale pułapka jeszcze się nie zatrzasnęła, bo nie brakowało osób, które nie tylko o nic go nie podejrzewały, ale nawet stawały w jego obronie. Tymczasem czasu było coraz mniej. Na dodatek pojawiły się informacje, że Matejko zamierza uciec do Polski, za linię frontu wojsk radzieckich. Wieczorem 10 marca 1945 roku grupa pracowników tajnych służb wojskowych ruszyła z placu Karlaplan w Sztokholmie do mieszkania Matejki przy Kungsholmem. Nie do końca wiadomo, jakie mieli zadanie i kto ich wysłał. Skład grupy też był dość dziwny, bo przecież chodziło o człowieka podejrzanego o szpiegostwo. Na dodatek człowiek ten był dyplomatą. Ale biorąc pod uwagę to, kim był Matejko, postanowiono podejść go bardzo ostrożnie: wybadać, jakie ma poglądy i sympatie, a przede wszystkim dowiedzieć się jak najwięcej o nim samym i tak długo, jak to będzie możliwe, czynić to bez stosowania przemocy. Z maszynopisu Krassnera nie wynikało, kto tę decyzję podjął. Chyba nawet sam Krassner nie do końca rozumiał, na czym polegał problem. W skład grupy wchodziło pięć osób: profesor plutonowy Johan Forselius, major J.C. Buchanan (obaj po cywilnemu), baron Casimir von Wrede, chorąży Carl Fredrik Bjórnstjerna i rotmistrz hrabia Adam Lewenhaupt. Trzej ostatni byli oficerami wywiadu. Poszli do Matejki w mundurach, z pistoletami służbowymi model 40. Cała piątka podjechała na miejsce buickiem z 1945 roku. Był to służbowy samochód Buchanana z
ambasady, który on sam prowadził. Nikt jednak nie wiedział, że Buchanan zabrał ze sobą „swojego jedynego prawdziwego przyjaciela”, pistolet colt kaliber 45, używany przez amerykańską armię. Po kwadransie jazdy przez wyludniony i zaciemniony Sztokholm przybyli pod dom Matejki przy Kungsholmen. Weszli na górę, zapukali do drzwi i weszli do środka. Buchanan wyjaśnił „w swój niewymuszony, serdeczny sposób”, jakie są powody ich wizyty, na co Matejko - dawny oficer polskiej kawalerii i gentleman - kazał im się wynosić i zostawić go w spokoju. W tym momencie w małym mieszkaniu Matejki wybuchło zamieszanie. Chorąży von Wrede i chorąży Bjórnstjerna - również kawalerzy ści - zaczęli uspokajać gospodarza. Ktoś kogoś kopnął, ktoś kogoś uderzył. Rotmistrz Lewenhaupt sięgnął po służbową broń i stanął w progu. Nagle Matejko, w szlafroku i piżamie, wyskoczył przez okno na podwórze. Z drugiego piętra. W odróżnieniu od Krassnera wyszedł z tego jedynie ze skręconą nogą. Kulejąc, poszedł na ulicę. Jego niespodziewani goście zbiegli po schodach, a gdy wybiegli przez bramę, kulej ący, wrzeszczący i przeklinaj ący na czym świat stoi Matejko zyskał już nad nimi pewną przewagę i kierował się w stronę ulicy Hantverkargatan. Major Buchanan wyciągnął colta, przykląkł, wycelował i strzelił Matejce w plecy. Gdy padł strzał, zrobiło się jeszcze większe zamieszanie. Jakoś udało im się wsadzić przeklinaj ącego i broczącego krwią Matejkę do samochodu. Posadzili go na tylnym siedzeniu i odjechali. Potem zaczęli się zastanawiać, dokąd go zawieźć. Sprawiał wprawdzie wrażenie, jakby był się w niezłym stanie, ale nikt nie miał wątpliwości, że rana jest paskudna. Przejeżdżali w pobliżu w pełni wyposażonej przychodni i szpitala Świętego Eryka. Ale z różnych względów -chodziło głównie o dyskrecj ę i kwestię bezpieczeństwa narodowego - zapadła decyzja, aby dostarczyć go do garnizonowego szpitala marynarki wojennej w Vaxholmie. W samochodzie panował minorowy nastrój. Kiedy wyjechali na drogę prowadzącą do Norrtalje, hrabia Lewenhaupt wyraził wątpliwość, czy jest rzeczą słuszną, aby Buchanan towarzyszył im aż do Vaxholmu. Buchanan był oficerem, ale nie gentlemanem, więc kazał mu się zamknąć i odpieprzyć. W tym momencie Matejko przestał przeklinać, wydał ostatnie tchnienie i umarł. Wszystkich to przygnębiło. Zatrzymali się przy zjeździe na Vaxholm, żeby się szybko naradzić. Postanowili wrócić do miasta i drugą część operacji powierzyć majorowi Buchananowi. Ten wysadził wszystkich przy Valhallavagen i dalej pojechał sam, z trupem na tylnym siedzeniu. Nie wiadomo dokąd, ale Krassner twierdził, że Buchanan i jego koledzy z amerykańskiej ambasady zajęli się zwłokami „zgodnie z procedurą”. Pewnie go utopili, pomyślał Johansson. W notatniku zapisał alfabetycznie cztery nazwiska: Bjórnstjerna, Forselius, Lewenhaupt i von Wrede. Potem zadzwonił do biura, do Wiklandera. Słodki Jezu, westchnął, próbując zebrać myśli. Jeśli wierzyć Krassnerowi, to właśnie Forselius i Buchanan zwerbowali premiera szwedzkiego rządu. Główny bohater tych wydarzeń dość późno pojawił się w drugim rozdziale maszynopisu Krassnera. Johansson uznał, że równie dobrze sam mógłby to napisać. Był to stosunkowo krótki opis prywatnej przeszłości premiera, jego dzieciństwa i okresu dojrzewania.
Zgadzał się z mniej lub bardziej oficjalnymi wersjami, jakie Johansson znał z innych źródeł. Piękna przeszłość, wspaniała rodzina… Chodził do dobrej szkoły, a maturę zdał celująco. I właśnie dlatego, że wszystko wyglądało tak pięknie, Krassner nawiązał do tego we wstępie. Premier nie był zwykłym zdrajcą kraju, na którego wspomnienie zbierało mu się na wymioty. Źródłem jego niechęci do niego było co innego. W odróżnieniu od zwykłych zdrajców, którzy tylko zdradzili swój kraj, a być może również pogwałcili podstawowe prawa człowieka - pod warunkiem że mowa o wartościach zachodnioeuropejskich, a nie wschodnich - zdrajca piastuj ący stanowisko premiera dopuścił się czynu o wiele gorszego. Zdradził własną klasę, środowisko, w którym dorastał, rodzinę, porwał się nawet na swoj ą własną „naturalną osobowość” i szczególnego rodzaju „etos”, który według Krassnera charakteryzuje takich jak on, to znaczy nie tego konkretnego premiera rządu, tylko takiego, jakim powinien być, gdyby nie był zdrajcą. Johansson tylko głęboko westchnął nad całym złem, które podobno przeżera najwyższe władze państwowe, ale zamiast dać sobie spokój, cierpliwie przejrzał jeszcze dwie strony, bo sprawa zaczęła się robić naprawdę poważna. I ciekawa. W tym samym miesiącu, kiedy przyszły premier rozpoczął służbę wojskową w oddziale kawalerii, wojna dobiegła końca. Niemcy mieli dość, więc spalili swojego martwego już Fuhrera na podwórzu Kancelarii Rzeszy, a następnie ogłosili bezwarunkową kapitulacj ę. Zwycięzcy zaczęli dzielić Europę, a osiemnastoletni wówczas szwedzki kawalerzysta zajął się własnym życiem. Najpierw szesnaście miesięcy podstawowego szkolenia wojskowego. Ukończył w stopniu plutonowego ze świetnymi ocenami. Potem studia na uniwersytecie, żeby zdobyć szerszą wiedzę. Po dwóch semestrach wrócił do wojska i poszedł na półroczny kurs dla oficerów rezerwy. Mniej więcej w tym czasie zwrócił na niego uwagę ktoś, kto z ramienia wywiadu wojskowego zajmował się werbowaniem tajnych agentów. 5 lipca 1947 roku profesor Forselius wysłał list do swojego towarzysza broni Buchanana. Napisał go na wyprodukowanej w tamtych latach maszynie. Wyróżniało go kilka szczegółów: nierówno wydrukowane litery, zużyte czcionki i litera „a” za każdym razem przechylająca się w lewo. Był to list dość krótki, napisany po angielsku, w niepełnym formacie A4. Już z pierwszych linijek, w których pisał o suchym lecie w Sztokholmie i „o tym cholernym racjonowaniu żywności”, można było wyciągnąć wniosek, że adresat, Dear John, przebywa w USA. Po typowo męskich narzekaniach i zwyczajowych zwrotach grzecznościowych autor dość szybko przechodzi do rzeczy: „Długo zastanawiałem się nad naszą rozmową o intelektualnej części naszej ofensywy w Europie. Jeszcze bardziej umocniła mnie ona w przekonaniu, że jest to kwestia o najwyższym znaczeniu strategicznym. Doszedłem więc do wniosku, że jak najszybciej powinniśmy przejść do czynów. Sądzę też, że znalazłem człowieka, który może mieć dla nas ogromną wartość podczas operacji w terenie”. Namiar na tego człowieka Forselius dostał od jednego ze swoich kontaktów operacyjnych w szwedzkim wywiadzie dwa miesiące wcześniej i najpierw osobiście mu się przyjrzał. Najwidoczniej efekt tych obserwacji był zadowalaj ący, bo list kończy się gorącą rekomendacj ą: „Jest wprawdzie drobnym i delikatnym chłopakiem, ale sprawia wrażenie osoby o wielkim sercu. Kiedy to konieczne, zamienia się w cholernego bravado”.
Na dodatek jest „wysoce uzdolniony i dalece ponadprzeciętny w porównaniu ze swoimi kolegami oficerami”, ma „konserwatywny światopogląd”, mówi „płynnie kilkoma językami”, zdaje się mieć „odpowiednią naturę do pracy, o jakiej rozmawialiśmy”, a poza tym „już na jesieni planuje wyjazd do USA, żeby przez dwa semestry studiować na amerykańskim uniwersytecie”. Jest to „okazja, która spada nam jak manna z nieba, więc powinniśmy się zabrać do dzieła”, stwierdza Forselius z wielkim zadowoleniem. Pod koniec sierpnia tego samego roku przyszły premier rozpoczął studia na jednym z uniwersytetów na Środkowym Zachodzie. Gdy dwa miesiące później zjawił się tam „profesor John C. Buchanan”, aby wygłosić kilka gościnnych odczytów na temat „Europy po drugiej wojnie światowej, radzieckiej polityki okupacyjnej i ryzyka wybuchu trzeciej wojny”, brzmiało to dla przyszłego premiera (który miał wtedy dwadzieścia jeden lat) na tyle kusząco, że zapisał się na listę uczestników. Forselius najwidoczniej miał rację co do „natury” przyszłego premiera, bo tuż przed Bożym Narodzeniem Buchanan napisał do niego list, w którym dziękował za pomoc w zakończonym sukcesem werbunku do amerykańskiej służby wywiadowczej CIA, z korzyścią dla jej „intelektualnych operacji na kontynencie europejskim”: „I jeszcze kilka krótkich zdań podziękowania za pomoc w sprawie Pielgrzyma. W zeszłym tygodniu, kiedy wrócił ze wstępnego szkolenia, zjedliśmy razem lunch. Muszę przyznać, że Pielgrzym rozwija się w sposób, który przekracza moje najśmielsze oczekiwania”. Wśród dokumentów Krassnera znajdowała się fotokopia napisanego odręcznie listu. Aha, więc dostałeś nawet tajny pseudonim, pomyślał Johansson, po czym przerwał lekturę intelektualnej spuścizny Krassnera, żeby zjeść lunch. Podano resztki świątecznych i noworocznych dań przygotowanych przez jego szwagierkę. Po obiedzie zdrzemnął się godzinkę, bo szwagierka wmusiła w niego piwo i dwa kieliszki wódki, chociaż sama wolała wodę mineralną. Kiedy się obudził, poszedł na szybki spacer. Mimo gęstych ciemności chciał przed powrotem za biurko oczyścić umysł. Cholera, robi się naprawdę ciekawie, pomyślał, strzepując śnieg z butów w prowadzącym do gabinetu brata przedpokoju. Późnym latem następnego roku Pielgrzym wrócił do Szwecji. Przywiózł znakomite świadectwa, podjął na nowo studia na uniwersytecie i z ramienia organizacji studenckiej rozpoczął karierę polityczną. Przebiegała ona tak pomyślnie, że organizacja - Zjednoczone Zrzeszenie Studentów Szwedzkich (SFS) - już kilka miesięcy później postanowiła wysłać go do RFN w dłuższą „podróż studyjną, jak również w celu nawiązania kontaktów”. Chociaż Pielgrzym był podobno „niezwykle uzdolnionym młodym człowiekiem”, jego kariera wzbudziła podejrzenia Johanssona, człowieka o mentalności tradycyjnego policjanta. I to właśnie Krassner rozbudził w nim te podejrzenia. Krassner twierdził bowiem, że gdy tylko neutralna Szwecja uświadomiła sobie, dokąd zmierza świat, nawiązała współpracę wojskową z USA. Rozciągała się ona także na sprawy tajne, choć nikt otwarcie nie atakował oficjalnej linii „kontynuacji i zachowania przez Szwecję neutralności”. Jeśli zaś chodzi o sprawy konkretne i zasadnicze, współpraca ta obejmowała wojskowe operacje wywiadowcze skierowane przeciwko odwiecznemu wrogowi Szwecji i niedawnemu sojusznikowi Stanów Zjednoczonych - Związkowi
Radzieckiemu. Stany Zjednoczone dostarczały szwedzkim wojskowym pieniądze i sprzęt, podczas gdy Szwedzi mogli im zaoferować swoje strategiczne położenie i personel, bez którego nic nie dałoby się zrobić. Krassner potrzebował zaledwie dwóch stron, żeby opisać najważniejsze działania i kilka zdumiewaj ących, pojedynczych przejawów owej, oględnie mówiąc, nieoficjalnej szwedzkiej polityki zagranicznej. Były to głównie działania defensywne prowadzone na wszelki wypadek. Ich uzupełnieniem była bardziej ofensywnie i intelektualnie ukierunkowana działalność, budząca entuzjazm zarówno Forseliusa i Buchanana, jak i ich duchowych braci ze środowisk wywiadowczych świata zachodniego. Dla Forseliusa i Buchanana fundamentalna idea była prosta i oczywista, i to w sposób, któremu myślący człowiek wyznający konserwatywne wartości nie musiał poświęcać zbyt wiele uwagi. O przyszłości Europy miał rozstrzygnąć kierunek polityczny, w jakim podążą młode, dorastaj ące elity. A ponieważ działalność polegaj ącą na wywieraniu wpływu na ten proces -podobnie jak każdą inną pracę o charakterze nadrzędnym - najlepiej jest prowadzić w sposób zorganizowany (najlepiej po uprzednim określeniu zadań i celów) to właśnie ruchy studenckie stały się nowymi armiami epoki zimnej wojny i polami bitew, na których dochodziło do kolejnych starć.Dlatego nie ma się co dziwić, że kiedy Pielgrzym zjawił się w Niemczech, aby „rozpocząć studia” i „nawiązać pierwsze międzynarodowe kontakty”, zajęła się nim kwatera główna amerykańskiej armii we Frankfurcie nad Menem. Żyjemy w ciekawych czasach, pomyślał Johansson. Jednym z jego ulubionych utworów literackich były reportaże Stiga Dagermana o życiu zwykłych ludzi wśród ruin niemieckich miast po drugiej wojnie światowej. Pielgrzym nie był z pewnością poślednią zdobyczą. Ledwie oswoił się z nową rzeczywistością, zaczął podróżować za opuszczoną niedawno żelazną kurtynę: do NRD, Polski, Czechosłowacji, na międzynarodowe sympozja, konferencje, w trasy z odczytami, podróże studyjne, na debaty i zwykłe spotkania. Towarzyszyły temu tajne nocne spotkania, przemycane meldunki, werbowanie agentów i sympatyków, których trzeba było pozyskać dla dobra sprawy. Spotykał się także z tymi, których nie udało mu się zwerbować, których o coś podejrzewał albo zdekonspirował lub zawiódł, a nawet z tymi, którzy zniknęli lub umarli. Buchanan cały czas sprawował opiekę nad swoim młodym ulubieńcem. Utrzymywali częste i regularne kontakty - listowne i telefoniczne. Buchanan pojawiał się w umówionych miejscach, kiwał mu głową i zabierał do knajpy bez względu na to, gdzie akurat przebywali: w Sztokholmie, we Frankfurcie, w Berlinie, Londynie czy Paryżu. Nigdy jednak w Warszawie ani w Pradze, po niewłaściwej stronie żelaznej kurtyny. Gdyby wierzyć tylko Krassnerowi i jego dokumentom, które odziedziczył po wuju, można by dojść do wniosku, że Buchanan to niezwykle szczodry człowiek, o cechach ojcowskich i prawie niewyczerpanych zasobach finansowych. Pielgrzym działał jako agent CIA w międzynarodowych ruchach studenckich w Europie przez prawie pięć lat, od jesieni 1948 roku do lata 1953 roku. Przez cały ten okres za wszystko płacił Buchanan, który ciągle trzymał się za portfel. Wśród dokumentów Krassnera było odręcznie spisane
zestawienie kwot wydanych w kolejnych latach na Pilgrims and/or Pilgrim Operations and/or Pilgrim Operatives. Charakter pisma Buchanana, kopia, kwota, forma wypłaty (czek, przekaz pocztowy, gotówka), jak również data wypłaty. Johansson znalazł także ponad dwadzieścia kopii szwedzkich i zagranicznych czeków i przekazów pocztowych. Wystawiono je in blanco na posiadacza lub okaziciela. Żaden nie został wystawiony przez CIA ani żadną inną oficjalną, pół oficjalną lub tajną amerykańską instytucję. Pieniądze pochodziły wyłącznie z amerykańskich fundacji, funduszy i organizacji społecznych: Ford Foundation, Rockefeller Foundation, Beacon, Borden, Edsel, Price and Schuhheimer Foundation. Najwyższe kwoty wpływały od tej ostatniej. Było ich też najwięcej. Szczodry facet, pomyślał Johansson i Krassner też chyba podzielał jego opinię, bo w jednym ze swoich niechlujnych, sporządzonych częściowo odręcznie przypisów stwierdził, że: „Bartlett K. Schuhheimer był prawdziwym Amerykaninem i patriotą, który cały swój majątek oddał w testamencie na walkę z „czerwonym zagrożeniem”. Wyznaczył też swojego przyjaciela i towarzysza broni pułkownika Johna C. Buchanana do zarządzania i dysponowania przychodami fundacji”. Zaczęło się dość skromnie. W listopadzie i grudniu 1948 roku Pielgrzym otrzymał tysiąc dwieście czterdzieści osiem i pół dolara amerykańskiego na pokrycie kosztów „pobytu, podróży i inne wydatki”. Chyba nie lubił biedy, pomyślał Johansson, myśląc o książce Dagermana. Nieważne. Wydatki poniesione w następnym roku wskazywały na to, że Pielgrzym musiał mieć sporo zleceń. W sumie Buchanan przekazał mu ponad trzydzieści tysięcy dolarów, to znaczy prawie sto pięćdziesiąt tysięcy ówczesnych szwedzkich koron. Była to kwota odpowiadająca rocznym zarobkom pięćdziesięciu kilku robotników. Johansson wiedział o tym, bo niedawno odświeżył swoją wiedzę z historii ekonomii. Skorzystał z podręcznika wypożyczonego z biblioteki w Sundsvall. Przez kolejne dwa lata powodziło mu się jeszcze lepiej: otrzymał prawie sześćdziesiąt tysięcy dolarów w 1950 roku i około siedemdziesięciu tysięcy w następnym. Ale wkrótce potem coś w życiu Pielgrzyma lub w jego branży musiało pój ść nie tak, bo zaledwie rok później jego przychody zmniejszyły się do około dwudziestu pięciu tysięcy dolarów, a w 1953 roku osiągnęły w zasadzie punkt wyjścia, to znaczy marne dziewięć tysięcy osiemdziesiąt pięć dolarów i dwadzieścia pięć centów. Według Krassnera klucz do tej zagadki trzymał w rękach Pielgrzym. Otrzymał inne, ważniejsze zlecenia, więc stopniowo rezygnował z pracy na rzecz politycznych organizacji studenckich i z zadań tajnego agenta. Tym, co rozpoczął, mieli się zająć inni. Wszystko działo się zresztą za zgodą Buchanana. Czas na przerwę, pomyślał Johansson. Zegar biologiczny podpowiadał mu, że pora na kolację. Zegarek, który miał na ręce, potwierdzał to. Jego brat załatwił, co miał do załatwienia, i wrócił do domu. Po kolacji rozsiedli się w salonie przy kominku, żeby przed snem wypić po szklaneczce grogu. - No - powiedział wyzywającym tonem brat Johanssona i spojrzał na niego z
zaciekawieniem. - Jak leci? - Co masz na myśli? - spytał z lekkim uśmiechem Johansson. - Żona mi mówiła, że siedzisz w samotności i całymi dniami coś kombinujesz. Jakaś tajna sprawa? - Nie. Siedzę i czytam książkę. - Nie wiedziałem, że można kupić książkę z luźnymi kartkami - roześmiał się starszy Johansson. - Jeszcze jej nie wydano. - Wczoraj rano, zanim wyjechałem, zerknąłem przez okno, ale ty ani mnie nie widziałeś, ani nie słyszałeś. Jest taka ciekawa? - Taka sobie - odparł Johansson. - Pamiętasz tamten samolot, DC3, który Rosjanie zestrzelili nad Bałtykiem, kiedy byłem chłopcem? - Tak. Dokładnie to pamiętam, bo wtedy nasz staruszek zabrał się za przegląd strzelby na łosie, chociaż sezon polowań zaczynał się dopiero za trzy miesiące. A czy Rosjanie nie zestrzelili wtedy jeszcze czegoś? - Tak, catalinę, która przyleciała w poszukiwaniu DC3. To było 16 czerwca 1952 roku. A historia z DC3 wydarzyła się trzy dni wcześniej, trzynastego. - Tak, dokładnie to pamiętam. Tata Evert był wtedy na bani, a zważywszy, jaki kiepski z niego strzelec, należy się tylko cieszyć, że Rosjanie przestali się na nas boczyć. - Rosjanie zestrzelili oba te samoloty tylko dlatego, że ich szpiegowały na zlecenie Amerykanów. Ciekawy temat, dodał w myślach. - Nie powinieneś czytać takich bzdur - powiedział starszy Johansson i westchnął głęboko. - Pamiętam, że kiedy byłeś mały, robiłeś tak samo. Czytałeś mnóstwo głupot, a na dodatek we wszystko wierzyłeś. Przez pewien czas podejrzewałem nawet poważnie, że coś z tobą nie w porządku. - To był żart. Twoje zdrowie! A ty w ten żart uwierzyłeś, dodał w myślach. - Nie powinieneś czytać takich bzdur - powtórzył starszy Johansson. - Popatrz na mnie. Ani nie jadłem kleików, ani nie czytałem książek, a jestem pewien, że w miesiąc zarabiam więcej niż ty przez cały rok. Twoje zdrowie! Na pewno, pomyślał Johansson i uniósł szklankę, jakby potwierdzając to, co powiedział brat. I właśnie o to chodzi, dodał w myślach. Następnego ranka, kiedy znowu usiadł nad dokumentami Krassnera, zadzwonił Wiklander. Mimo że była sobota. - Znalazłem numer do twojego brata - wyjaśnił. - W sobotę jesteś w pracy? - spytał Johansson.
Może jeszcze coś z niego będzie, pomyślał. - Mam dyżur, dorabiam do pensji. W styczniu chciałbym pojechać na Wyspy Kanaryjskie, ale przez całe święta muszę siedzieć na dyżurze. - Słucham cię - powiedział Johansson. Nigdy nie był na Wyspach Kanaryjskich i nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, żeby tam pojechać, choć przecież był prawdziwym policjantem. Nawet Wiklander potrzebował więcej czasu niż zwykle, bo żadna z osób, o których miał zebrać informacje, nie figurowała w bazie danych. Przez chwilę myślał nawet, że będzie musiał zwrócić się o pomoc do kogoś spoza wydziału, ale na szczęście przypomniał sobie o koleżance nazwiskiem Sóderhjelm. - W tym momencie przyszła mi na myśl Sóderhjelm - wyjaśnił. - I wtedy przypomniałem sobie, że ona też jest jedną z nich. - Jedną z nich? - No, że pochodzi ze szlachty - sprecyzował Wiklander. - Oni przecież zawsze wiedzą o wszystkim. Johansson kojarzył ją jak przez mgłę. Świetnie wyszkolona, a zarazem uprzejma, chociaż niezbyt chętna do pomocy. Dość dziwna kombinacja w świecie, w którym od tylu lat się obracał. - Cały czas cię słucham. - Chodzi mi o to, że oni wszystko o sobie wiedzą. Jest spokrewniona z tym von Wrede. Jakieś dalekie pokrewieństwo. Dzięki niej mogłem porozmawiać z kimś, kto jest członkiem Stowarzyszenia Szwedzkiej Szlachty. Mają jakieś takie zrzeszenie - wyjaśniał szefowi, który ze szlachtą nie miał nic wspólnego. - Mów dalej - powiedział Johansson. - Przejdź w końcu do rzeczy. - Był lekko zniecierpliwiony, bo cały czas patrzył na stos papierów zalegających przed nim na biurku. - Wszyscy nie żyją - odparł Wiklander. - Wszyscy z wyjątkiem naszego matematycznego geniusza, chociaż akurat on nie ma ze szlachtą nic wspólnego. Jest synem jakiegoś pastora z Yastergótlandu. Tak przynajmniej twierdzi Sóderhjelm. Wszystkie zamieszane w to osoby pochodzenia szlacheckiego nie żyją, a Wiklander twierdzi, że żadna nie zmarła śmiercią naturalną. Najpierw hrabia Lewenhaupt. Zmarł już w 1949 roku na skutek jakiejś choroby tropikalnej. Zapadł na nią podczas safari w Afryce. - Jakiś podejrzany robal wgryzł mu się pod skórę i urządził się w jego wątrobie. Zmarł w specjalistycznej klinice chorób tropikalnych w Londynie - podsumował Wiklander. Schistosomatoza, pomyślał Johansson. Nie był przecież zwykłym policjantem, więc po trochu znał się na wszystkim. Chorąży baron von Wrede zginął w wypadku samochodowym w 1961 roku. Wiklander twierdził, że rozbił się w swoim sportowym kabriolecie o stajnię na terenie swojej posiadłości. - Stwierdzono, że był pijany, a wcześniej pokłócił się z żoną - powiedział Wiklander. On
też był prawdziwym policjantem, choć trochę zwyklejszym od Johanssona. - A Bjórnstjerna? Gdzie, kiedy i jak odszedł na tamten świat? - Wygląda mi to na naturalną śmierć - odparł Wiklander z niejakim rozczarowaniem. Zmarł w 1964 roku na raka. W domu opieki Sofiahemmet. Nie był taki stary, bo urodził się w 1923 roku. - A Forselius? - dopytywał się Johansson. - Dowiedziałeś się czegoś o nim? - Żyje - wyjaśnił Wiklander. - Ale jest znacznie starszy od pozostałych. Ciekawa postać. Jego nazwisko występuje nawet w encyklopedii. Poszperałem trochę w miejskiej bibliotece. Zerknąłem też do dwóch książek, które napisał. - I znalazłeś w nich coś interesującego? - Pewnie. Wszystko po grecku, a do tego mnóstwo cyfr, więc nie wiem, co o tym myśleć. - Ciekawa osobowość? - Jeśli dobrze zrozumiałem, facet sporo pracował dla tych z bezpieki. Nawet nie tak dawno, chociaż jest już stary jak świat. Jeżeli czegoś nie poplątałem, to wydaje mi się, że to właśnie on jest autorem programu do kodowania i szyfrowania, którym się tam posługuj ą. - Mam nadzieję, że z nikim o tym nie rozmawiałeś - powiedział Johansson i nie wiedząc dlaczego, nagle się lekko zaniepokoił. - To nie w moim stylu - bronił się Wiklander. - Ale dowiedziałem się. - A więc nie rozmawiałeś z nikim z wyjątkiem policjantki Sóderhjelm? - Ona pracuje z nami, więc jej nie liczę. - To dobrze - powiedział Johansson. - A co zamierzasz robić w święta? - spytał na zakończenie. - Kiedy stąd wyjdę, zaproszę j ą na kolacj ę. To naprawdę niezła dziewczyna. Jakie to miłe, że ktoś jeszcze jest normalny, pomyślał Johansson i spojrzał na zawalone papierami biurko. - Zastanawiam się nad jedną rzeczą - powiedział z niejakim wahaniem Wiklander. - Jeśli wolno mi o to spytać. - Wal prosto z mostu. Będę cię uważnie słuchał. - O co tu właściwie chodzi? Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? - No cóż… - odparł Johansson. - Ale zostanie to między nami? - Oczywiście - zapewnił Wiklander. - Zacząłem pisać kryminał i potrzebowałam kilku postaci do książki. - Aha, o to chodzi - odparł Wiklander, a w jego głosie dała się słyszeć nutka oczekiwania. - Szkoda, że wszyscy nie żyją. - Nie można mieć wszystkiego - powiedział Johansson, a potem podziękował mu za
pomoc i się pożegnał. W tradycyjnym kryminale wszyscy bohaterowie wcześniej czy później umierają, pomyślał, odkładaj ąc słuchawkę. Ale wszystkiego nie można mieć. A może można? Nie wiedząc dlaczego, przypomniał sobie nagle o kobiecie, którą spotkał na poczcie przy Korsbarsvagen. W 1953 roku premier zmienił nastawienie do życia. Nie była to jakaś dramatyczna przemiana, raczej korekta kursu. Jeśli zaś chodzi o zainteresowanie tajną działalnością, to nie tylko go nie stracił, ale nawet rozwinął. Według Krassnera wszystko to odbywało się nie tylko za zgodą Buchanana, ale też przy jego silnym wsparciu. Najpierw premier zaczął ograniczać aktywność w organizacjach studenckich. Zaczął mierzyć wyżej. Znacznie ograniczył współpracę z CIA. Jeśli zaś chodzi o koniec lata 1953 roku, to ani w tekstach Krassnera, ani w dokumentacji Buchanana nie było nic, co wskazywałoby, że w ogóle kiedykolwiek robił coś dla Agencji. Krassner twierdził jednak, że utrzymywał stałe kontakty z Buchananem aż do wiosny 1955 roku. Wysłał mu wtedy poetycki list, ten, w którym napisał, że jego życie między tęsknotą lata a chłodem zimy można uznać za zakończone. W tym samym roku znalazł stałe zajęcie, a właściwie dwa stałe zajęcia. Wiosną 1953 roku zatrudnił się jako analityk w wywiadzie sztabu obrony, a już kilka miesięcy później pojawił się u boku ówczesnego premiera jako jego asystent. Niezła praca jak na tak uzdolnionego młodego człowieka z wielkimi ambicjami. Przede wszystkim jednak niezły pracodawca. Zwłaszcza że zawodowe stosunki Pielgrzyma ze starszym o dwadzieścia pięć lat premierem ku zdumieniu otoczenia szybko zamieniły się w niemal klasyczne relacje, jakie powinny łączyć ojca z synem. Można było odnieść wrażenie, że Pielgrzym naprawdę interesuje się kwestiami bezpieczeństwa państwa i działalnością wywiadowczą. Także jego praca w charakterze analityka sprawiała wrażenie wolnej od ograniczeń, jakie jego pracodawca nałożył na wykonywane przez niego zadania. Ale Johansson nie podejmował się oceniać, czy chodziło o to, żeby wszystkich wprowadzić w błąd. Krassner też nie miał na ten temat zdania. Nie sądzę jednak, żeby ktoś chciał dać prztyczka w nos osobistemu asystentowi dawnego premiera, myślał Johansson. Krassner twierdził, że na początku Pielgrzym miał nadzorować współpracę między wywiadem amerykańskim a szwedzkim. Nie wchodził jednak w szczegóły i nie miał na poparcie swojej tezy żadnych dowodów na papierze. W istocie chodziło o zbadanie potrzeb państwa w zakresie polityki bezpieczeństwa, aby potem można było wymienić ludzi, obsadzić na nowo stanowiska i wykorzystać to, co będzie potrzebne do zaspokojenia nowych potrzeb. Podobno przy wielu okazjach zwracał się do Buchanana z prośbą o poradę lub pomoc. Nie wiadomo jednak, na czym dokładnie ta pomoc polegała. Krassner zaznaczył też, że ponieważ Buchanan brał udział w zupełnie innych operacjach CIA, pomagał Pielgrzymowi raczej w nawiązywaniu kontaktów. Ogólnie rzecz biorąc, miał pełnić funkcj ę kogoś w rodzaju odźwiernego i gwaranta, że Pielgrzym to „swój chłop, ulepiony z tej samej gliny”. Na temat rzekomej roli premiera w rozbudowywaniu tajnej instytucji wywiadowczej o
nazwie IB Krassner nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Wiedział tylko tyle, ile wynikało z wewnętrznej debaty publicznej. Przytoczył po prostu powszechnie znane i oczywiste fakty i na tym poprzestał. Pielgrzym odegrał główną rolę w tworzeniu tajnej organizacji, której głównym zadaniem było stałe inwigilowanie przeciwników partii socjaldemokratycznej. Według tego samego źródła jeszcze jesienią 1954 roku, rozmawiając z Buchananem, dał mu wyraźnie do zrozumienia, że uważa swych socjaldemokratycznych mocodawców za przedstawicieli „partii, która w naturalny sposób jest predestynowana do sprawowania władzy w Szwecji”. Te poglądy zaniepokoiły Buchanana. Zwłaszcza że wyszły z ust „wysoce uzdolnionego młodego człowieka o ustabilizowanym konserwatywnym światopoglądzie”. Wśród pozostawionych przez Krassnera dokumentów znajdowała się między innymi fotokopia zapisu rozmowy Buchanana z Pielgrzymem. Sądząc po charakterze pisma, spisał ją Buchanan, wkrótce potem. Ale jako materiał dowodowy dokumenty te miały drugorzędne znaczenie, bo przedstawiały tylko wersj ę Buchanana tego, co miał powiedzieć Pielgrzym. Poza tym miejscami trudno je było zrozumieć, tak były zagmatwane. Do diabła, pomyślał Johansson, bo z zachowania Pielgrzyma wyraźnie zaczęło wynikać, że jego zamiłowanie do działalności szpiegowskiej zauważalnie słabnie. Na pierwszy plan wysunęła się działalność polityczna i własne ambicje. To właśnie wtedy jego kariera zaczęła się rozwijać szybciej. Stopniowo piął się w górę. Zaczęło mu przybywać zadań politycznych, miał też coraz więcej do powiedzenia w pracy, choć tylko formalnie. Na początku lat sześćdziesiątych został szefem kancelarii premiera i już dwa lata później znalazł się w rządzie. W kolejnych latach piął się coraz wyżej, a gdy pod koniec lat sześćdziesiątych jego szef przeszedł na emeryturę, został premierem, chociaż był jednym z najmłodszych członków gabinetu, a jeśli wziąć pod uwagę jego pochodzenie, młodość, okres dorastania i wykształcenie, na tle partii socjaldemokratycznej jawił się jako ktoś obcy, ktoś, kto do niej nie pasuje. No tak, pomyślał Johansson, spoglądając na zegarek. Wprawdzie jego wewnętrzny chronometr, umiejscowiony w żołądku, nie tykał jeszcze zbyt głośno, głównie dlatego, że do kolacji zostało jeszcze kilka godzin, ale odczuwał przemożną potrzebę wyj ścia z domu i poruszania się trochę. Żadnych spacerów, bo wtedy naprawdę wpadnie w depresję. Postanowił pojechać do miasta i oddać do biblioteki książkę o historii ekonomii. Kiedy dotarł na miejsce, przejrzał przy okazji katalogi. I chociaż była to zwykła biblioteka w niewielkim mieście Sundsvall, wpadły mu w ręce dość interesujące materiały o tajemniczym Forseliusie, których najwidoczniej nie znalazł Wiklander. Właściwie nie ma w tym nic dziwnego, pomyślał, zważywszy na to, co wiedział on, a czego nie wiedział Wiklander. Najpierw sięgnął po książkę zatytułowaną Wielcy szwedzcy matematycy. Znalazł w niej nazwiska Sonji Kowalewskiej - z pochodzenia Rosjanki - i profesora Forseliusa, choć jego tajna działalność została zupełnie pominięta. Pełna lista jego osiągnięć obejmowała więcej dziedzin, niż Johansson mógłby obj ąć rozumem. Potrafił wprawdzie liczyć, ale wobec wyższej matematyki był bezradny. Lecz wciąż cieszył się dobrym wzrokiem, więc od razu zauważył, że Forselius miał zdolnego ucznia. Nazywał się tak samo jak pełnomocnik premiera i chyba nawet był w tym samym wieku. A więc tak to wygląda, pomyślał i wrócił do domu, żeby zjeść z bratem kolację.
Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Zastanawiał się, co wie o premierze, i z jakiegoś powodu humor mu się poprawił. Ledwie przypomina faceta, o którym pisze prawicowa prasa, pomyślał, leżąc w łóżku, i uśmiechnął się do siebie. Już prędzej jakiegoś zachodnioeuropejskiego bohatera z miesięcznika Det Basta, które w młodości czytywał od deski do deski. Było w nim trochę humoru wojskowego, trochę o muszkieterach zimnej wojny. Nie było natomiast spienionych rumaków. Ich miejsce zajął stary buick Y8 przebijający się przez mroczne i burzliwe noce. Jeśli istniały zapadnie w podłogach, to raczej w ludzkiej wyobraźni. Natomiast dęby, w których pustych pniach ukrywano różne przedmioty, istniały nadal. Bo przecież dęby mogą żyć nieskończenie długo. Na pewno było wiele spraw, o których warto było napisać. O tym też czytał w Det Basta. Na przykład o tym, że te dranie ze Wschodu noszą przy sobie długopisy, które w rzeczywistości są pistoletami, parasolki z zatrutymi metalowymi nakładkami, a także niewinnie wyglądaj ące laski spacerowe, które po naciśnięciu ukrytego przycisku zamieniaj ą się błyskawicznie w szpady o klingach ostrych jak brzytwa. Co jednak takiego miał Pielgrzym poza szlachetnymi zamiarami i wielką ideą? Przydałby się ktoś taki jak starszy brat, pomyślał Johansson. Prosty kumpel, jak starszy brat, sprytny, z potężnymi pięściami, z pozbawioną sentymentalizmu umiej ętnością bicia po gębie, jeśli coś mu się nie spodoba. Może taki jak Jarnebring? Wprawdzie daleko mu do sprytu najstarszego Johanssona, ale gdy dochodzi do prawdziwej walki, jest nie do pokonania. Nie poradziłby sobie z nim nawet ktoś taki jak James Bond, choćby chciał uciec, bo Jarnebring by go dogonił i zdzielił po karku z taką siłą, że zostałaby po nim marynarka i para gaci uszytych przez jakiegoś krawca z Old Bond Street, a… Mniej więcej w tym momencie Johansson zasnął, a gdy się obudził następnego ranka, na jego twarzy pojawił się ten sam słaby uśmiech. Słodki Jezu, pomyślał i roześmiał się w duchu. Pielgrzym i Jarnis, co za dobrana para. Najwyższy czas pakować walizki. Im wcześniej, tym lepiej, pomyślał, bo to już niedziela, święto Trzech Króli, jutro musi wrócić do domu. Wziął szybki prysznic, jeszcze szybciej zjadł śniadanie i już o wpół do siódmej znów zasiadł za wielkim biurkiem brata. Stos papierów był już znacznie mniejszy. Większość odłożył na bok. Został mu tylko jeden list w kopercie i kartka z kondolencjami w czarnym obramowaniu i wierszem składającym się z trzech linijek. Były to odręcznie napisane oryginały, nie kopie. Według Krassnera ich autorem był premier, to znaczy Pielgrzym, a pochodziły z okresu, gdy był już premierem. Krassner twierdził też, że premier napisał ten wiersz w maju 1974 roku. Na kopercie widniał stempel urzędu pocztowego Sztokholm Ban. List został wysłany ekspresem na adres Buchanana w Albany. Prawie dwadzieścia lat po tym, jak napisał list pożegnalny, pomyślał Johansson. To prawie całe życie, jeśli się weźmie pod uwagę wszystko, co się wydarzyło i w czym brał udział. Dziwne, bardzo dziwne, pomyślał. Na pewno można je zbadać w laboratorium, pomyślał, biorąc po kolei w palce list, kartkę z kondolencjami i kopertę, żeby je obejrzeć ze wszystkich stron. Może znajdą jakieś odciski palców. Amerykańskim technikom udaje się zabezpieczać odciski palców sprzed kilkudziesięciu lat. Czytał o tym kiedyś w miesięczniku wydawanym przez FBI. Prawie zawsze chodzi o odciski zostawione na papierze. A skąd ja mam wziąć jego odciski
palców?, zastanawiał się Johansson. Najpierw list: krótki, napisany odręcznie, charakterem pisma Pielgrzyma, litery energicznie pochylone do przodu jak szarża kawalerii na papierze, pomyślał z uśmiechem. Papier był gruby i z pewnością drogi. Kiedy podniósł go do światła, zobaczył znaki wodne gminy Lessebo, znajdującej się w Smalandzie: „Fionnie! Wczoraj dowiedziałem się o tragicznej śmierci Kruka. Mam nadzieję, że dopadniecie tych bydlaków (bastards), którzy to zrobili. Przypuszczam, że wybierasz się na jego pogrzeb, więc będę ci wdzięczny, jeśli zechcesz odczytać dołączone do tego listu ostatnie pożegnanie ode mnie. Nie pytaj mnie dlaczego, ale Kruk był prawdziwym wielbicielem islandzkiej sagi. Uważaj na siebie! (to znaczy take care). Pielgrzym “ Snorri Sturluson (ur. 1179, zm. 1241), islandzki poeta, historyk, polityk i przywódca. Autor Eddy prozaicznej i historii nordyckich władców Heimskringla. Uważany za autora “Sagi o Egilu” (przyp. tłum.) Potem Johansson zajął się kartką z kondolencjami wysłaną wraz z listem. Taki z niego Sturluson* jak ze mnie Japończyk, pomyślał, czytając wspomniane trzy linijki napisanego po szwedzku wiersza: „Śmierć jest czarna jak skrzydło kruka, smutek chłodny jak noc w pełni zimy: długi jak ona i nie da się przed nim uciec”. Na pewno sam to napisał, pomyślał Johansson. Być może rozumiał to tylko on i Kruk i właśnie dlatego posłużyło mu to za ostatnie pożegnanie. Jak się wyraziła ta zdolna kobieta miesiąc temu? Powiedziała, że jest człowiekiem o skłonnościach poetyckich, a raczej o poetyckich ambicjach? Johansson odchylił się w fotelu, a potem wyprostował plecy i splótł dłonie na karku, żeby mu się lepiej myślało. Ale tym razem natchnienie nie chciało na niego spłynąć. Sięgnął więc po maszynopis Krassnera i czytał dalej. Została mu jedna trzecia, cienki plik, który nie zwiastował żadnych rewelacji. Krassner twierdził, że w okresie czynnej służby Buchanan zwerbował prawie stu agentów, których chciał wykorzystać do walki o młodą elitę Europy. Miał dwóch ulubieńców. Krassner twierdził, że tylko oni cokolwiek dla niego znaczyli. Jednym był Pielgrzym, drugim Kruk. Pierwszy go zawiódł, drugi pozostał wierny aż do śmierci. Kruk nazywał się Salomon „Sal” Tannenbaum i miał tyle samo lat co Pielgrzym. Urodził się i wychował w Nowym Jorku w dobrze sytuowanej inteligenckiej rodzinie żydowskiej. Krassner twierdził, że to najlepsze z możliwych pochodzenie w międzynarodowym świecie wywiadu, bez względu na to, czy się chce używać swoich brązowych oczu w Moskwie, Warszawie, Londynie czy Nowym Jorku. Pseudonim Kruk nadał mu Buchanan. Wybór był prosty i oczywisty, bo Sal wyglądał jak kruk, a inteligencją dorównywał dwóm. Skończył prawo na Harvardzie. Wcześnie zaangażował się w amerykański ruch studencki i poznał Buchanana, a ten zwerbował go
dla CIA. Potem wyjechał do Europy, żeby nawiązać bliższe kontakty z komunistycznymi organizacjami studenckimi. W listopadzie 1948 roku we Frankfurcie poznał Pielgrzyma. Od razu się polubili. Ale Kruk nie działał na wysuniętym odcinku frontu europejskiego zbyt długo. Wkrótce wrócił do USA i zaczął występować jako adwokat w prawie każdej poprawnej politycznie i wymagającej odwagi sprawie, jaką tylko potrafił wygrzebać w tym wielkim kraju. Sal Tannenbaum reprezentował ruchy broniące praw obywateli, Czarne Pantery, meksykańskich robotników rolnych, Indian, a nawet Eskimosów. Opowiadał się za integracją rasową, bronił praw związkowych, apelował o pokój w Wietnamie i opowiadał się za pokojem na świecie. Grzmiał przeciwko przestępczości zorganizowanej i wyzyskowi kolorowych przez kapitalistów. Zajmował się tym prawie zawsze społecznie pro publico bono. Krassner twierdził, że przez ponad dwadzieścia lat Kruk był najskuteczniejszym agentem CIA działającym w „radykalnych, socjalistycznych i komunistycznych ruchach” amerykańskich. Jezu, westchnął Johansson. Jeśli to prawda, nie było mu lekko. W maju 1974 roku jakiś mężczyzna, prawdopodobnie w średnim wieku, prawdopodobnie biały, prawdopodobnie ubrany w garnitur, prawdopodobnie przeciętnie wyglądaj ący, wszedł do jego biura. Spokojnie, niezauważony przez nikogo, przeszedł obok siedzącej przy telefonie recepcjonistki, otworzył drzwi do pokoju Tannenbauma, strzelił mu w głowę i równie spokojnie wyszedł. Z uwagi na to, kim była ofiara, i na to, że nikt nic nie widział, ta sprawa stała się dla policji prawdziwym koszmarem. Na pewno rozpatrywali mnóstwo motywów i ewentualnych sprawców, pomyślał Johansson. Jeśli zaś było tak, jak pisze Krassner, i ktoś inny doszedł do tego samego wniosku, można tę liczbę pomnożyć przez dwa. Według Krassnera wszystko wyglądało o wiele prościej. Śmierć Kruka była zbrodnią na zlecenie, a zleceniodawcą był Pielgrzym. Pomogli mu natomiast nowi mocodawcy, to znaczy Związek Radziecki i jego wojskowe służby wywiadowcze. Stąd właśnie tytuł jego książki: Szpieg, który przeszedł na Wschód. Wyjaśnienia Krassnera były długie, zawiłe i nie trzymały się kupy. Brakowało namacalnych dowodów, a ich miejsce zajęła w dużym stopniu tak zwana krassnerowska logika. W ciągu dwudziestu lat pracy w policji Johansson słyszał nieskończenie wiele wariantów tej opowieści. Do znudzenia wałkowano je w policyjnej kawiarni. Nigdy jednak nie słyszał wersji bliskiej tej, którą przedstawił Krassner. Prawo musi być prawem, pomyślał i oczyma wyobraźni ujrzał kilku zacietrzewionych kolegów policjantów. Łączyło ich jedno: nigdy nie powinni byli zostać policjantami. Rosyjski szpieg? Tak, „wszyscy o tym wiedzieli”. Morderca? Nie, nikt tego nigdy nie potwierdził. Sam Johansson przez wszystkie te lata uważał - i to niezależnie od tego, na kogo głosował - że to stek bzdur. To, że premier szpieguje dla Związku Radzieckiego, było równie nieprawdopodobnie, jak to, o czym dowiedział się przed chwilą, mianowicie, że w młodości przez kilka lat szpiegował dla CIA. Kupuję ten kawałek, pomyślał Johansson, myśląc o tym nieudaczniku Krassnerze i jego zapijaczonym wuju. O reszcie powinniśmy zapomnieć.
Zagłębił się w tych rozważaniach tak bardzo, że przerwał mu dopiero dzwonek telefonu, choć była niedziela, ósma rano. Dzwonił Wiklander. Jak na prawdziwego policjanta przystało, wpadł na ważny trop. Poinformował Johanssona, że tajemniczy profesor Forselius nie tylko zna osoby wysoko postawione w służbie bezpieczeństwa, ale także jest blisko zaprzyjaźniony z pełnomocnikiem premiera, tym samym, który odpowiada za bezpieczeństwo państwa, premiera i rządu. - Interesujące - odparł nieszczerze Johansson. - Skąd wiesz? - To dzięki koleżance Soderhjalm. Wspominałem ci chyba, że mieliśmy wczoraj zjeść razem kolację? Być może faktycznie jedno wynikało z drugiego. Wiklander nie chciał wchodzić w szczegóły, ale wyjaśnił, że wkrótce po kolacji stanął przed regałem z książkami koleżanki Soderhjalm, które odziedziczyła po jakimś wuju, miłośniku literatury. Zupełnie przypadkiem jego wzrok padł na książkę o wielkich szwedzkich matematykach, a gdy przypomniał sobie o Forseliusie, wszystko stało się jasne. - Czysty przypadek - stwierdził nieśmiało. - A jak kolacja? - spytał Johansson, żeby odwrócić jego uwagę. Wiklander odparł, że przyjemna, nawet bardzo przyjemna. Zastanawia się nawet, czy nie zrezygnować z wyjazdu na Kanary i nie pojechać z koleżanką Soderhjelm do Tajlandii na trzytygodniowe wakacje z nurkowaniem. - Niezły pomysł - powiedział obojętnym tonem Johansson. - Przy okazji pozdrów ją ode mnie i podziękuj za pomoc. W końcu jestem jej przełożonym, pomyślał, odkładając słuchawkę. Potem wrócił do sprawy Krassnera, to znaczy do końcowej i najbardziej zagmatwanej części jego i tak od początku zagmatwanego maszynopisu. A ponieważ podejrzenia powziął już, kiedy czytał go po raz pierwszy, postanowił tym razem przeczytać go bardzo uważnie. W miarę jak na koncie Pielgrzyma przybywało politycznych sukcesów, dojrzewały jego ambicje o zasięgu międzynarodowym. Już pod koniec lat sześćdziesiątych aktywnie popierał prawie każde antyamerykańskie ugrupowanie i każdy konflikt z Ameryką na świecie. Najpierw opowiedział się przeciwko wojnie w Wietnamie, potem zaczął wspierać Fidela Castro i różnej maści południowo- i środkowoamerykańskich buntowników, by w końcu stanąć po stronie Arafata i jego palestyńskich terrorystów. Krassner twierdził, że Pielgrzym robił to wszystko, ponieważ już od dawna był tak zwanym agentem wpływu pracującym dla ZSRR. O swoich poglądach politycznych nie zająknął się nigdy ani słowem. W każdym musiał doprowadzać do białej gorączki dawnych towarzyszy, Buchanana i Kruka. Najbardziej oburzał się Kruk, ponieważ nie był tym, za kogo go uważano, tylko zwykłym zapracowanym agentem CIA. Poza tym był Żydem, więc to, że Pielgrzym wspierał Arafata i Palestyńczyków, bolało go najbardziej. Postanowił więc przejść do kontruderzenia i wyjawić prawdziwą przeszłość Pielgrzyma. Buchanan nie był do tego przekonany. Często miewał do czynienia z wątpiącymi, odszczepieńcami, zwykłymi zdrajcami i podwójnymi agentami. W jego branży łatwo było kimś takim zostać. Ale niezależnie od wszystkiego uważał, że ujawnianie przeszłości
dawnych agentów jest bad for business. Z jednej strony naciskał go Kruk, który chciał się odegrać na Pielgrzymie. On sam próbował go powstrzymać i rozważał inne rozwiązania, a sprawa rozwiązała się sama. Na początku maja 1974 roku „prawdopodobnie biały”, „prawdopodobnie ubrany w garnitur”, „prawdopodobnie w średnim wieku” i z całą pewnością „przeciętny” mężczyzna wtargnął do biura Kruka i odstrzelił mu głowę. „Najprawdopodobniej rosyjscy towarzysze Pielgrzyma dowiedzieli się o wszystkim, a wtedy przyjaciel Pielgrzyma i jego zwierzchnik, rosyjski generał KGB Giennadij Renko, członek biura politycznego i komitetu centralnego, polecił oczyścić atmosferę wokół Pielgrzyma. W tej sytuacji Buchanan musiał podjąć decyzję. Nie bacząc na to, że ryzykuje życie, że może stracić prawo do emerytury i szansę na mowę pochwalną, którą ktoś kiedyś mógłby wygłosić nad jego grobem, postanowił nie rezygnować ze swoich żądań. Najbardziej oburzała go bezczelność Pielgrzyma: wysłał kartkę z kondolencjami z powodu śmierci człowieka, którego kazał zamordować. To dlatego opowiedział całą tę historię „swojemu bratankowi, młodemu przyjacielowi i wiernemu towarzyszowi”, po czym zażądał, by mu obiecał, że dopilnuje, żeby „sprawiedliwości stało się zadość i żeby największego zdrajcę w powojennej historii Europy spotkała zasłużona kara”. „To jedyny i oczywisty powód, dla którego napisałem tę książkę”. Tymi słowy Krassner zakończył tekst. Końcówkę ostatniego zdania postanowił najwidoczniej skreślić, być może przez wzgląd na fałszywą skromność. A ponieważ zrobił to dość niedbale, długopisem, zaś ostatnia i przedostatnia strona były oryginałami, nie fotokopiami, Johanssonowi udało się odczytać z odwrotnej strony kartki pierwotny, napisany na maszynie tekst: „…chociaż jestem oczywiście świadom, że tym samym wystawiam się na wielkie niebezpieczeństwo i że mogę zostać zamordowany”. W święto Trzech Króli Johansson wyjechał do Sztokholmu samochodem pożyczonym od brata. Samochód odstawił do dealera przy Surbrunnnsgatan. Zastanawiał się nad innymi sprawami, szczególnie nad Krassnerem i jego papierami. Cały czas był w świetnym humorze. Najbardziej zajmował go pewien szczegół pożegnalnego listu Pielgrzyma, którego Krassner nie wyjaśnił. I chyba nawet nie miał zamiaru. Wtedy? Gdy opadał swobodnie jak we śnie? Dane mu było opadać swobodnie jak we śnie? Co tam się wydarzyło?, zastanawiał się Johansson. Oczami wyobraźni ujrzał bombowiec Lancaster z wyciszonymi silnikami, w samym środku nocy szukaj ący drogi, próbuj ący umknąć czujnym oczom polskich radarów. Klapa zamykaj ąca otwór, przez który ma wyskoczyć, jest już odsunięta. Pielgrzym stoi przy niej w czarnym dresie i szczelnie przylegaj ącej do głowy czapce, spod której widać tylko jego jastrzębi profil. Każdy mięsień jego ciała jest napięty. Trzyma się stalowej linki wiszącej pod sufitem. O, właśnie dostał zielone światło. Zdąża jeszcze zrobić zdecydowany ruch głową, po czym rzuca się do przodu, puszczaj ąc linkę, i zaczyna opadać swobodnie jak we śnie, w ciemność, ku temu, co nieznane, w dół. Ciekawe, westchnął Johansson. A gdyby tak za to, co napisał Krassner, zabrał się jakiś prawdziwy pisarz? Ależ byłaby z tego historia. I niekoniecznie musiałaby być prawdziwa, dodał w myślach.
Pozostał jedynie chłód zimy Sztokholm, styczeń-luty Waltin nawet nie próbował odnaleźć Hedberga. Był znużony. Dni mijały, a on nie zdziałał nic konkretnego. Dał sobie nawet spokój z trenowaniem małej Jeanette, chociaż właśnie teraz powinien się do tego zabrać na poważnie. Tymczasem tylko siedział i rozmyślał o wszystkich tych idiotach, którzy go otaczaj ą i kombinuj ą, jak mu się dobrać do skóry, jak mu zaszkodzić. Na przykład Berg: próbował go obarczyć winą za to, że ten naćpany i walnięty Krassner wyskoczył z okna. Wolał nawet nie myśleć, co knuje ten dureń Forselius i jego serdeczni przyjaciele z kancelarii premiera. I jeszcze ta ruda świnia i jej nieudany mąż, którzy narzucali mu się w Wigilię. Woli nie myśleć, co ta suka szykuje. Postarał się oczywiście, żeby nie musiał przychodzić do pracy. Była to jedna z zalet pracy w sekcji zewnętrznej. Swoimi kanałami dowiedział się, że ten tłusty komisarz od Berga, Persson, kręci się wszędzie i zadaje dziwne pytania. Akurat z nim nie chciał mieć do czynienia. Prymitywny, brutalny i całkowicie pozbawiony skrupułów. Potrafi się dowiedzieć wszystkiego, wystarczy kiwnąć palcem. Tylko nie Persson, pomyślał. Przez dwa dni próbował sobie ulżyć w tej trudnej sytuacji. Dlatego zajął się swoimi zbiorami. Miał setki zdjęć zrobionych polaroidem, a do tego trochę zwykłych fotografii. Na wszelki wypadek dał je do wywołania za granicą. Miał też mnóstwo godzin filmów nagranych na wideo i nagrań audio. Jego kolekcja z pewnością należała do najbogatszych w kraju, chociaż nie brakowało w niej irytujących wpadek technicznych. Weźmy na przykład zdjęcia tej tłustej rudej świni. Poważnie zastanawiał się, czy nie wysłać ich do któregoś z pisemek pornograficznych robionych z myślą o klasie robotniczej. Po dłuższym namyśle zrezygnował z tego pomysłu, bo na zdjęciach nie było widać, kim jest prezentowana na nich osoba. Przedstawiały po prostu rudowłosą sukę przywiązaną do czterech rogów łóżka, przed usunięciem i po usunięciu zarostu z łona. Akurat to było widać wyraźnie i dla wielu byłby to przyjemny widok, ale nikt by się nie domyślił, że to ona. A przecież kiedy się publikuje takie zdjęcia, właśnie o to chodzi. Ruda suka mocno wierzgała i chyba dlatego knebel, który jej wetknął do ust, wypadł, zasłaniając połowę twarzy. On tego niestety nie zauważył i nie wsadził go z powrotem, i dlatego zdjęcia wyszły tak, a nie inaczej. To dlatego, że jest taki zapracowany i zestresowany, to przez Berga i te jego niekończące się paranoidalne fantazje. Siedział w domu i w końcu bezczynność doprowadziła go niemal do szaleństwa. Zaczął się onanizować, żeby się uspokoić. Doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia. Chociaż ryzyko jest znaczne, bo ryzyko jest zawsze - a biorąc pod uwagę pecha, jaki go prześladował ostatnimi czasy, wcale się nie zmniejszyło - postanowił, że jeszcze raz stanie do walki. Niech się dzieje, co chce, pomyślał. Muszę zachować rozsądek. Na początku zastanawiał się, czy nie powinien jej założyć podsłuchu. Przecież robił już takie rzeczy, przy innych okazjach. Wpisanie na listę dodatkowego numeru telefonu nie jest trudne, ale ponieważ ten mądrala Persson wszędzie się kręcił, wolał nie ryzykować. Postanowił więc, że sam będzie j ą obserwował, bo tym też się kiedyś zajmował i robił to nawet lepiej od innych. Problem polegał tylko na tym, że to cholernie nudne. Tylko policjanci i inne półgłówki potrafią siedzieć godzinami na przednim siedzeniu samochodu
i gapić się w te same drzwi, podczas gdy obiekt ich zainteresowania leży sobie w łóżku, sam się zaspokaja, ogląda film na wideo albo opycha się pizzą. Dlatego Waltin w takich sytuacjach robił to co zwykle. Trochę improwizował, podejmował pewne ryzyko, żeby czas płynął szybciej, i wreszcie takim czy innym sposobem wszystko kończyło się dobrze. Ale nie tym razem. Zamiast siedzieć cały dzień przed jej firmą, pół godziny przed końcem pracy po prostu do niej zadzwonił, żeby się upewnić, że jest. Gdy usłyszał w słuchawce jej głos, przerwał połączenie, wsiadł do samochodu i zaparkował w dogodnym miejscu przed głównym wejściem. Wyszła już po kwadransie. Chociaż był mróz, szła w rozpiętym płaszczu, żeby każdy zmęczony robotą biedak spieszący do swojego nędznego mieszkania na przedmieściu mógł zobaczyć jej tłusty biust. Sterczał jej sztywno pod żółtym sweterkiem. Ta tłusta świnia zawsze jest taka sama, pomyślał i roześmiał się, widząc oczyma wyobraźni, jak przez cały dzień siedzi, wierci się na stołku i próbuje coś wsadzać do małych otworków. Zamiast jednak pój ść w stronę metra - zamierzał wtedy do niej podejść przed skrzyżowaniem - ta świnia po prostu się zatrzymała. Stała w miejscu, spoglądała na zegarek, a on nagle poczuł, jak ogarnia go dobrze mu znane podniecenie. Odczuwał je za każdym razem, kiedy miał się dowiedzieć o kimś czegoś, co miało mu przynieść jakąś korzyść. Najwidoczniej czeka na kogoś, pomyślał. W tej samej chwili ktoś energicznie zapukał w szybę jego samochodu i podsunął mu pod nos legitymację służbową. Inspektor Berg. - Przesuń się - powiedział i wskazał głową siedzenie obok kierowcy. Bratanek Berga, domyślił się Waltin. Czy to nie jego usunięto ze służby w związku z oskarżeniem o pobicie? Mogą o tym świadczyć dżinsy i kurtka, ale dlaczego nie odebrali mu legitymacji? - O co chodzi? - spytał Waltin spokojnie, chociaż domyślił się wszystkiego, gdy zobaczył, jak ta ruda świnia stojąca po drugiej stronie ulicy niemal podskakuje z radości. Z tym troglodytą też się oczywiście pieprzyła, pomyślał. - Nie słyszysz czy mam ci pomóc? - powtórzył Berg. A ponieważ wyglądał na kogoś, kto umie przejść do czynu, Waltin zrobił to, co mu kazał. Przesiadł się na sąsiednie siedzenie. - Będę się streszczał - powiedział Berg. - Lisa to moja dobra przyjaciółka. Przestań się jej naprzykrzać, bo inaczej postaram się dobrać ci się do skóry. - Nie wiem, o czym mówisz - powiedział Waltin. Wsunął dłoń do kieszeni, żeby wyjąć własną legitymację i uświadomić facetowi powagę sytuacji. Nikt nie będzie groził oficerowi służby bezpieczeństwa, pomyślał. - Przestań chodzić za Lisą, bo inaczej złożę na ciebie zażalenie. I nie próbuj mi wmówić, że jesteś na służbie - powiedział Berg, odsuwaj ąc dłoń Waltina z legitymacj ą. - Nie rozumiem, o czym mówisz - odparł Waltin.
Facet chyba zwariował, pomyślał. Widać to po oczach. - I ty wiesz, i ja wiem. Ona złoży na ciebie skargę, a ja i moi kumple, którzy to widzieli, będą świadczyć. Rozumiemy się? - Natychmiast opuść mój samochód - powiedział Waltin. Facet naprawdę zwariował, pomyślał. - To nie twój samochód, tylko służbowy, sam dobrze o tym wiesz - odparł Berg. Otworzył drzwi i wysiadł. Waltin nie odezwał się ani słowem. Groźba w oczach Berga była tak wyraźna, że wolał nie ryzykować. Siedział więc w samochodzie i przyglądał się, jak Berg podchodzi do tej rudej świni, bierze ją pod ramię i oboje się oddalają. Dopiero wtedy odjechał. Zabiję ich, pomyślał. Kiedy Berg odprowadził Lisę do metra, poszedł na spotkanie z kumplami. Zaplanowali je jeszcze w Boże Narodzenie. Mieli wymyślić, jak zidentyfikować zdrajcę, na którego ślad trafili we własnym gronie. Nabrali podejrzeń, a teraz chodziło już tylko o to, żeby zastawić pułapkę i poczekać, aż w nią wpadnie. Lisa to dobra dziewczyna, pomyślał. Niezły z niej numer. A takich jak ta oferma Waltin trzeba zabijać. Wystarczy chyba trochę go postraszyć, a narobi w spodnie. Nie będzie to chyba zbyt trudne. Podczas spotkania doszli do wniosku, że zdrajcą rzeczywiście jest ten, którego wcześniej podejrzewali. To on zaczął rozrabiać i wszczynać awantury. Mocno przesadziłeś, stary, pomyślał Berg, ale już niedługo cię dostaniemy. Potem wypili kawę i wystarczyło, że wymienili z kumplami spojrzenia, żeby wiedział, że myślą tak jak on. Zdrajca usilnie starał się prowokować innych do wygłaszania niesłusznych politycznie poglądów, ale niewiele zdziałał, bo wpadli na to, że ma podwójną tożsamość. &
Pierwszego dnia w nowym miejscu Johansson zauważył wycinek z gazety wiszący na tablicy ogłoszeń obok szatni. Życzenia noworoczne od komendanta policji w Sztokholmie dla wiernego personelu. Ktoś wyciął nożyczkami tekst wydrukowany w gazetce dla stołecznych policjantów i na wszelki wypadek zakreślił życzenia grubym czarnym mazakiem. Nie były to zwykłe życzenia, zwłaszcza jak na policję. Już od dawna krążyły pogłoski o literackich ambicjach komendanta, ale czegoś takiego nikt się nie spodziewał. Ludzie nie maj ą zwyczaju skakać na głęboką wodę w takim stylu, pomyślał Johansson, przedzieraj ąc się przez siedem krótkich zwrotek wiersza. Rozpoznał jedną z nich, ale nie umiał sobie przypomnieć, gdzie to słyszał: Czarny asfalt, migoczący neon, smród moczu bijący od kafli w metrze, w kiblu na Centralnym umiera z przedawkowania narkoman,
Sztokholm, miasto nad miastami, Gołąb uderza o parapet tam, gdzie mieszkam, Jest Nadzieja! Pod wierszem ktoś dopisał takim samym czarnym flamastrem: „Dziękuj ę prawdziwemu policjantowi z Adalen”. Gdy Johansson zobaczył to krótkie zdanie, coś drgnęło w jego norrlandzkim sercu. Fajnie jest wiedzieć, że jest się mile widzianym, pomyślał. Namnożyło się tych poetów w ostatnich czasach, pomyślał, idąc długim korytarzem do swojego pokoju. Premierzy, komendanci policji i Bóg wie kto jeszcze. Może ja też powinienem coś napisać?, pomyślał, ale ponieważ ten pomysł wydał mu się absurdalny, natychmiast go odrzucił. Prawdziwy policjant nie pisze wierszy. On skończył z tym jeszcze w chłopięcych latach. Na długo przedtem, zanim został policjantem. &
Berg zazwyczaj wyobrażał sobie szwedzki system obrony jako wydrążony ser obrośnięty grubą skorupą, przypominający tradycyjny ser szwajcarski. Bezpieczeństwo narodu opierało się na twardym podłożu, całym w dziurach, w które można wkładać różne rzeczy. Miał natomiast mieszane uczucia, kiedy słyszał, jak szwedzcy wojskowi porównują ten system do jeża. Czasami nazywali go Szwedzkim tygrysem, którym był w czasie drugiej wojny światowej. Szwedzkim Tygrysem? Berg uważał, że już sam pomysł brzmi niedorzecznie, bo gdyby Szwecja naprawdę była Tygrysem, to tacy jak on byliby niepotrzebni. Tymczasem on trwał na stanowisku nie bez powodu. Pusty w środku ser był w każdym razie lepszy od jeża i tygrysa. W jego dziurach składowano wszystko to, co na wojnie niezbędne: od kawy i majtek, poprzez paliwo i smar do broni, aż po pojedyncze działa wytaczane wtedy, gdy trzeba było komuś oddać. Poczciwą szwedzką ziemię przecinały tajemne korytarze ciągnące się setkami kilometrów. Kryła także dziesiątki milionów metrów kwadratowych tajnych pomieszczeń, w których składowano wszystko, co może się przydać, na wszelki wypadek… Wybór takiej strategii pociągnął za sobą konkretne problemy. Chodziło o takie kwestie, jak konieczność zapewnienia ciepła i wentylacji, zabezpieczenia przed wilgocią i jej usuwania. Nie przypadkiem szwedzki przemysł plasuje się w tej dziedzinie w światowej czołówce. W Szwecji działają dwie międzynarodowe spółki akcyjne produkujące i handlujące wszystkim, od nawiewów i pomp aż po urządzenia wentylacyjne i odwilżające. Sprzedaje się je klientom z całego świata, bez względu na to, czy potrzebują ich do celów wojskowych, czy cywilnych. Urządzenia te sprzedawane są na wolnym rynku i chronione w tradycyjny sposób - za pomocą patentów i licencji. A jeśli tak, to szpiedzy do niczego nie byli potrzebni. Jeśli jednak instalowano je w obiektach wojskowych, sytuacja od razu robiła się inna. Żeby bowiem urządzenia trafiły we wskazane miejsce i żeby prawidłowo zadziałały, niezbędna była dogłębna wiedza o kompleksach wojskowych, gdzie miały być instalowane. Na jej podstawie można było potem wyliczyć kilka innych czynników, takich jak liczebność obsady, wielkość i zastosowanie danego kompleksu czy typ materiałów, z których go zbudowano. Maj ąc takie dane, można już
było pod sam koniec dojść do szerszej wiedzy na temat lokalnego potencjału wojskowego, ukierunkowania strategicznego i wytrzymałości. Zwykły przemysłowy wentylator mógł się stać najwyższej klasy narzędziem wykorzystywanym w działalności szpiegowskiej. Ponad półtora roku wcześniej, podczas rutynowej obserwacji pewnego urzędnika wchodzącego w skład radzieckiej delegacji handlowej, agenci służby bezpieczeństwa zwrócili uwagę na nieznanego im wcześniej Szweda. Po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że jest dyrektorem sprzedaży w niewielkim, ale za to szybko rozwijaj ącym się przedsiębiorstwie, w jednej z dwóch wspomnianych szwedzkich firm działaj ących w branży. Kiedy ogłoszono alarm, Berg był na urlopie. Na pierwszym prawdziwym urlopie od wielu lat. Zastępował go Waltin. Kiedy Berg wrócił, sprawa była już załatwiona. Najprawdopodobniej zamieciono ją pod dywan, bo nie mógł po niej znaleźć najmniejszego śladu. - Jesteś pewien, że to było w czerwcu dwa lata temu? - spytał Berg. - Najzupełniej - odparł Persson. - Waltin zajął się tą sprawą tego samego dnia, kiedy wpłynęła, to znaczy 6 czerwca, w święto narodowe. Wszystko skończyło się niecały miesiąc później, 1 lipca. - Co Waltin zrobił? - zapytał Berg. Byłem wtedy z Marią w Austrii, przypomniał sobie. - Nie do końca wiadomo. Facet, o którym mówię, dość szybko przestał tam pracować, więc przypuszczam, że Waltin skontaktował się w tej sprawie z dyrekcją firmy. Jeśli chodzi o nas, wydaje mi się, że nic w tej sprawie nie zrobiliśmy. - Brzmi to zagadkowo. A po co, na miłość boską, Waltin to zrobił? - Przychodzi mi do głowy tylko jeden powód - odparł Persson. - Jaki? - Ich największym odbiorcą jest rynek amerykański. Co by zrobili Jankesi, gdyby się dowiedzieli, że przeciwko firmie toczy się śledztwo w związku z podejrzeniem o szpiegostwo? I że stoj ą za tym Rosjanie? - Ale po co Waltin miałby robić coś takiego? - Widzę tylko jedno wyjaśnienie - odparł Persson i nagle w jego głosie pojawiła się nutka zadowolenia. - Mianowicie? Persson wykonał charakterystyczny gest: potarł kciukiem o palec wskazujący i środkowy. - Może potrzebował nowego zegarka - wyjaśnił. - A ty jak myślisz? Nie wierzę własnym uszom, pomyślał Berg. - Musimy z nim porozmawiać - zakończył. W trzeciej dekadzie stycznia odbyło się pierwsze z cotygodniowych spotkań. Żadna z kwestii, które Berg poruszył, nie była ani szczególnie ważna, ani nagląca. Nie wspomniał nawet o świadomości premiera w kwestii własnego bezpieczeństwa. Prawdopodobnie
dlatego, że chyba już się pogodził z myślą, że musi być tak, jak jest, to znaczy, że premier albo tej świadomości nie ma, albo ma niewielką. Podczas odprawy w biurze Kudo i Bulling zgłosili jak zwykle dużo spraw „o najwyższym priorytecie dla bezpieczeństwa państwa”, sugerując, że powinien je omówić na spotkaniu z przedstawicielami rządu. Ale Berg poinformował swych przełożonych jedynie o tym, że na froncie kurdyjskim panuje spokój. Wbrew zwyczajowi minister sprawiedliwości nie tracił czasu na dodatkowe głupie pytania. Skinął tylko głową. Najwięcej czasu Berg poświęcił na omówienie ekstremistycznych prawicowych elementów w strukturach policji i wojska, ale mógł uspokoić uczestników spotkania. Według informatorów pracujących dla biura operacyjnego ich aktywność osłabła. Nie wiadomo jeszcze, czy z powodu świątecznego przejedzenia, czy z jakiegoś innego, ale to się wkrótce okaże. Pozostało do omówienia tylko kilka kwestii, a ponieważ pod koniec spotkań zwykle rozmawiano w tonie trochę mniej oficjalnym, Berg był niezmiernie zaskoczony, gdy minister sprawiedliwości zaczął go wypytywać o delikatne sprawy związane ze zwyczajami dotyczącymi kierowania i kontrolowania pracy służby bezpieczeństwa. Było to oburzaj ące naruszenie etykiety, ale wyglądało na to, że nikomu nie zależy na tym, żeby jej przestrzegać. - W takim razie powiem wprost - wyjaśnił minister. Nagle zrobił na Bergu zupełnie inne wrażenie. - Tak zwana działalność zewnętrzna zaczyna nas niestety trochę niepokoić. Potem głos zabrał szef departamentu prawnego, choć do tej pory prawie się nie odzywał. Z tego, o czym mówił, i z dokumentów, którymi wymachiwał, Berg wysnuł dwa wnioski: po pierwsze, że na pewno nie należy do ludzi, którzy mówią o czymś nieprzygotowani, i po drugie, że z pewnością nie podoba mu się ani on, ani to, co robi. - Pozwolę sobie podsumować - powiedział suchym tonem, jakby się zwracał do dziecka. Sposób, w jaki w ramach działalności zewnętrznej prowadzona jest działalność gospodarcza, maj ąca stanowić zaplecze finansowe operacji prowadzonych przez służbę bezpieczeństwa, jest niezgodny z instrukcj ą rządową. Abstrahuj ę tu od faktu, że cała struktura organizacyjna jest mocno wątpliwa, choć to przecież ona miała pełnić funkcj ę kontrolną. - Kiedy kwestię tę podniesiono za poprzedniego rządu - zaoponował Berg - odniosłem wrażenie, że zgodzono się z naszą tezą, iż chodzi jedynie o przykrywkę, która ma chronić właściwą działalność. I jak panowie być może pamiętają, informowaliśmy o tym także parlament. Berg przyjrzał się twarzom całej trójki i domyślił się dwóch rzeczy: że nie podzielają opinii poprzedniego rządu w tej sprawie i że żaden z nich nie pamięta, żeby go o czymś takim informowano, kiedy był w opozycji. - Ponieważ robiliście interesy zarówno ze zleceniodawcami prywatnymi, jak i z sektorem publicznym, należy sobie zadać pytanie o działalność gospodarczą w znaczeniu prawnym, przez samo to niezgodną z instrukcjami - powtórzył szef departamentu prawnego. - Tak - odparł Berg. W myślach wyrzucał sobie, że musi stosować takie uniki. - Ale to
wynika z natury rzeczy. Jak inaczej moglibyśmy działać pod wiarygodnym szyldem? - Wygląda na to, że nadszedł czas zdjąć ten szyld. - Pełnomocnik premiera się roześmiał. Zresztą coś mi chodzi po głowie, że kiedyś już o tym rozmawialiśmy. Więc o to chodzi, pomyślał Berg. - Należy żałować, że prawnicy poprzedniego rządu nie zwrócili uwagi na tę skomplikowaną materię - stwierdził z zadowoleniem szef departamentu prawnego. Gdyby mnie pan o to spytał, wyjaśniłbym od razu, że cała ta konstrukcja od samego początku była postawiona na głowie. - Nie żądamy oczywiście, żeby pan z tym skończył natychmiast - zauważył uprzejmym tonem minister. - Funkcj ę kontrolną należy oczywiście zachować. Mamy też świadomość, że będzie pan potrzebował okresu przejściowego, żeby znaleźć… jak by to powiedzieć… bardziej zgodne z prawem formy działania. - Niech będzie miesiąc - dodał pełnomocnik. Śmiał się przez chwilę, aż mu się zatrząsł wielki brzuch. - No dobrze - powiedział minister sprawiedliwości. Nie był zadowolony, bo przecież to on był członkiem rządu, a po pełnomocniku premiera spodziewał się dobrych manier. - Na pewno potrzebuje pan trochę więcej czasu, ale byłbym wdzięczny, gdybyśmy na przykład na którymś z najbliższych spotkań mogli otrzymać pańskie uwagi na temat tego, jak taka działalność kontrolna mogłaby wyglądać - powiedział z uśmiechem. Jak miło z twojej strony, pomyślał Berg. Chcą nie tylko, żebym sobie uciął prawą rękę, ale jeszcze żebym sam zdecydował, gdzie, kiedy i jak to zrobić. Oczywiście mam to zrobić jak najszybciej. I wtedy Berg postanowił zaatakować z innego narożnika. Później bardzo żałował, że to zrobił. Powinienem był się domyślić, wyrzucał sobie. Przecież oni musieli to przygotować wcześniej, z całą starannością, jaka jest niezbędna, jeśli się chce zastawić skuteczną pułapkę. - Dotarło do mnie - zaczął ostrożnie Berg - że rząd zamierza objąć nadzorem parlamentarnym całą tajną działalność… Daleki jestem od tego, żeby to komentować, ale czy mam to rozumieć tak, jak panowie o tym mówicie, a mianowicie że rezygnujecie z pomysłu przeprowadzania dokładnej kontroli? - Absolutnie nie - odparł minister tak wesoło, jakby miał dla kogoś prezent. - Absolutnie nie - powtórzył. - Kiedy dyskutowaliśmy o tym w wąskim gronie rządowym, byliśmy zgodni, że omawianie akurat tej kwestii można z powodzeniem przenieść na inny termin, a tymczasem zajmiemy się trochę inną tematyką. - Nie chcemy zawstydzać opozycji - sprecyzował pełnomocnik z właściwym sobie szyderczym uśmiechem. - Przynajmniej nie za wszelką cenę - podkreślił minister z całą serdecznością. - Niech inni zdobywają łatwe punkty. A więc z tamtej strony nie mogę liczyć na żadną pomoc, pomyślał Berg. Ciekawe, z iloma osobami rozmawiali.
- Przedłożę propozycje najszybciej, jak się da - powiedział i skinął głową. - A jeśli nie mają panowie innych spraw… Wszyscy trzej potrząsnęli głowami, a Berg domyślił się, że doszli do wniosku, że tym razem dostał tyle, ile był w stanie znieść. &
Mimo wielokrotnie ponawianych prób Waltinowi nie udało się skontaktować z Hedbergiem. Po tym, jak go potraktowała ta ruda świnia i żałosny bratanek Berga, powinien właściwie zameldować o tym, gdzie trzeba. Ale tym razem postanowił się zlitować i najpierw przedyskutować sprawę z Hedbergiem. W sytuacjach kiedy trzeba było się komuś z nawiązką, zawsze miał dobre pomysły. Dzwonił więc na jego tajny numer do późnej nocy, ale nikt nie podnosił słuchawki. W końcu wypił dwie szklaneczki whisky i poszedł spać. Wyjaśnienie przyszło następnego dnia wraz z poranną pocztą. Na wycieraczce pod skrzynką na listy leżała kartka pocztowa z niebieskim niebem i niebieskim morzem, białym piaskiem i zielonymi palmami. Kiedy Waltin odwrócił ją na drugą stronę, znalazł tylko jedno słowo: „Nurkuj ę”. Uśmiechnął się do siebie. Hedberg wyjechał prawdopodobnie tam, gdzie lubi być najbardziej i gdzie zajmuje się swoim ulubionym hobby. Niedługo wróci z Jawy do cywilizacji i do swojego domku na północy Majorki, który kupił przed wielu laty, kiedy miał już po dziurki w nosie ojczyzny i instytucji, dla której pracował. Hedberg, pomyślał Waltin i w geście przyzwolenia skinął głową, podobnie jak czynił, myśląc o bracie, którego nie chciała mu urodzić ciągle chora matka. Teraz, kiedy znowu to zrobił, nagle wpadł na świetny pomysł: wymyślił, jak mógłby się posłużyć Hedbergiem, żeby usadzić swego pogrążającego się w paranoi szefa. Bo to przecież Berg przed dziesięciu laty osłaniał Hedberga, kiedy ci wariaci z wydziału zabójstw ze Sztokholmu chodzili za nim jak psy za suką. Każdy z nas ma jakieś grzeszki na sumieniu, ale ja dopilnuj ę, żebyś z tego nie mógł się wymigać, pomyślał z zadowoleniem. Wrócił pamięcią do tamtych chwil. Chyba przed dziesięciu laty. Policja ze Sztokholmu chciała wsadzić Hedberga za napad na pocztę i dwa morderstwa. Cała historia była całkowicie absurdalna i z całą pewnością warta zaangażowania tej ofermy z Norrlandu, Johanssona, i jego najlepszego przyjaciela Jarnebringa, znanego z zamiłowania do przemocy. To właśnie oni rozpoczęli nagonkę. Tamtego dnia Hedberg opuścił wyznaczone stanowisko. Ochraniał wtedy ówczesnego ministra sprawiedliwości. Minister oddawał się wyrafinowanym zabawom z prostytutką. Hedberg skorzystał z okazji i napadł na oddział poczty w pobliżu gniazdka, które uwiła sobie swawolna para. Potem rzekomo zabił dwóch świadków, którzy go rozpoznali i chcieli wyciągnąć od niego pieniądze w zamian za milczenie. Pierwszego przejechał samochodem, drugiego zlikwidował w nieco bardziej staroświecki sposób, po czym podrzucił zwłoki na sztokholmski cmentarz Skogskyrkogarden. Był to bezdomny starzec, więc można uznać, że Hedberg postąpił całkiem praktycznie. Poza tym potraktował łazęgę z całym szacunkiem. Ale te buraki z policji uparły się, żeby sprawę wyjaśnić, chociaż dla wszystkich w nią zamieszanych najlepiej byłoby, gdyby trupa po prostu zakopali i o wszystkim zapomnieli. Chcieli dopaść Hedberga, i już.
W końcu wypowiedział się minister sprawiedliwości: dał swojemu ochroniarzowi alibi. Stwierdził, że Hedberg przez cały dzień nie oddalił się od niego ani na krok. Na tym sprawa się zakończyła, a cała tak zwana afera rozsypała się jak domek z kart. Hedberga nawet nie przesłuchano, a wszystkie dokumenty otrzymał Berg. Miał je przekazać dalej. Ciekawe, co się z nimi stało, pomyślał Waltin. Była to interesująca i pouczająca historia. Dowiodła, że nie należy wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Na dodatek skończyła się zabawnie. Hedberga nie można było tak po prostu wyrzucić, a jako że był człowiekiem dość aktywnym i lubił bywać w różnych miejscach, w biurze też niełatwo go było utrzymać. Zwłaszcza że i tam dużo się o tej sprawie mówiło. Berg stwierdził, że to niewielki problem, a rozwiązanie znalazł jak zwykle Waltin. Świat nie jest sprawiedliwy, pomyślał i nagle poczuł się o wiele pewniej, niż ostatnio bywało. A ponieważ Hedberg najwyraźniej potrafił przywołać do porządku niesfornego ministra, który potem został zapomniany i wyeliminowany z polityki, potrafiłby też chyba przywołać do porządku Berga. Berg bał się kontroli tak bardzo, że dostał rozstroju nerwowego. I wtedy Waltin zaproponował, że wciągnie Hedberga w działalność zewnętrzną. Zostanie konsultantem. Berg nie tylko się zgodził, ale nawet podziękował za propozycj ę. W przeciwieństwie do swojego szefa Waltin nie był głupkiem, więc załatwił sobie odpowiedni dokument z wyrazami wdzięczności. Jakoś to będzie, pomyślał i w tym samym momencie usłyszał dzwonek do drzwi. Za drzwiami stał facet od Berga. Waltin rozpoznał go przez judasza, choć wyglądał raczej na zwykłego tłuściocha niż na kogoś, kto może napędzić strachu. Waltin szybko przejrzał się w lustrze i dopiero wtedy otworzył drzwi. - Gość w dom, Bóg w dom - powiedział z całym spokojem. Pozwolił nawet tłuściochowi stanąć na swoim drogocennym dywanie. - W czym mogę pomóc, panie komisarzu? - Berg chce z tobą rozmawiać - odparł krótko Persson. Nie udawaj, że nie wiesz, ty nadęty dupku, dodał w myślach. - A czego ode mnie chce? - spytał Waltin. Że też musi do mnie przysyłać tego swojego tłustego kundla niewolnika, dodał w myślach. - Sam ci powie - odparł Persson. Ty nadęty gnojku, dodał w myślach. - Zapomniał zapłacić rachunek za telefon? - spytał z niewinną miną Waltin. - Nie wiem. A o co ci chodzi? - A to, że przysyła do mnie komisarza. O tak wczesnej porze. - Chodźmy już - uciął Persson. Albo sam cię stąd wywlokę, choć na twoim miejscu nie liczyłbym na taki zaszczyt, pomyślał. - Proszę mu przekazać, że stawię się w jego gabinecie za godzinę - odparł Waltin i uchylił
drzwi w sposób tak jednoznaczny, że nawet ktoś taki jak Persson musiał zrozumieć, co powinien zrobić. I rzeczywiście Persson tylko mruknął coś niezrozumiałego, a potem obrócił się na pięcie i wyszedł. Stojąc pod prysznicem, Waltin zastanawiał się, jak powinien się zachować. Najwyższy czas zrobić coś z małą Jeanette. Ostatnio bardzo j ą zaniedbywał. - Twierdzisz, że zastosowałeś środki zapobiegawcze - powiedział Berg i spojrzał na Waltina. Siedział po drugiej stronie jego zużytego biurka i poprawiał kanty spodni. - Nie zrobiłem nic, co by nosiło znamiona przestępstwa. Chodziło o rzeczy, które można kupić na wolnym rynku. Chyba nawet Rosjanie ich potrzebują… W tej sytuacji postanowiłem poinformować kierownictwo firmy i zasugerowałem, żeby zastosowali środki zapobiegawcze -podsumował Waltin. Zamiast szkodzić naszemu eksportowi, dodał w myślach. - A te środki zapobiegawcze… - spytał Berg. - Na czym polegały? Wygląda, jakby go to w ogóle nie ruszyło, pomyślał i usłyszał w głowie ostrzegawczy sygnał. Słaby, ale wyraźny. - Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli tego człowieka gdzieś przeniosą, dla jego własnego dobra. Potem nawiązałem kontakt z jednym z naszych zewnętrznych konsultantów. Pomógł firmie przeanalizować sprawę i opracować system zabezpieczeń. Nie pamiętam już szczegółów, ale sądzę, że operacja przebiegała rutynowo i tak samo została rozliczona. Wiem też na pewno, że firma była bardzo zadowolona z naszej pomocy. Szkoda, że nie widziałeś czeku, który od nich dostałem, dodał w myślach. - Zewnętrzny konsultant? - spytał Berg. Sygnał ostrzegawczy w jego głowie rozbrzmiewał coraz głośniej. - Na pewno pamiętasz Hedberga. Kilka lat temu prosiłeś, żebym go przyjął do zespołu odparł Waltin z uprzejmym uśmiechem. - Okazało się, że to niezwykła postać, chociaż wtedy miałem pewne wątpliwości co do tego wyboru. Mam na myśli kłopoty, w które się wcześniej wpakował - dodał Waltin i pokazał na palcach, jak bardzo się wtedy mylił i jak słuszną decyzję podjął Berg. Hedberg, pomyślał Berg. Delektował się brzmieniem tego nazwiska, jakby smakował szlachetny gatunek wina. - Winien ci jestem dużą wdzięczność, z uwagi na to, w ilu sprawach Hedberg nam pomógł przez wszystkie te lata - powiedział Waltin. Zwłaszcza w sprawie Krassnera, dodał w myślach i prawie się głośno roześmiał, widząc minę Berga. Na razie nie będę o tym wspominał, postanowił. Tego już za wiele, pomyślał Berg. Stanowczo za wiele. - Pewnie się domyślasz, że sporo się o tym mówiło - powiedział, starając się, żeby nie zabrzmiało to tak, jakby chciał się wymigać.
- Tak właśnie myślałem - odparł tym samym tonem Waltin. - Zważywszy na to, że Hedberg musiał być absolutnie niewinny - przecież pamiętam, jak mi opowiadałeś, że wstawił się za nim minister sprawiedliwości - jest to naprawdę przerażające. Niech sobie gadają, dodał w myślach, bo ani ty, ani nikt inny nie znajdzie forsy, którą wtedy dostałem. - Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe - powiedział Berg. Ciekawe, czy właśnie tak człowiek się czuje, kiedy pętla się zaciska, pomyślał. Za tydzień, najpóźniej za dwa będzie musiał poinformować Waltina, że zawiesza działalność. Waltin… facet nawet na chwilę się nie zawaha. Odpłaci mu z nawiązką i wykorzysta przeciwko niemu Hedberga i jego historię. - Absolutnie nie - odparł zdecydowanie Waltin i uśmiechnął się, pokazując białe zęby. Uważam, że twoje pytania były jak najbardziej uzasadnione, a biorąc pod uwagę to, że pomagał nam twój dawny podopieczny Hedberg, mam nadziej ę, że zgodzisz się ze mną, że zrobiliśmy wszystko najlepiej, jak było można. Bo wreszcie całe to gówno trafiło we właściwy wiatrak, i jest to chyba niezwykle trafne określenie, pomyślał. Tego już za wiele, stwierdził Berg. Sygnał ostrzegawczy w jego głowie rozbrzmiewał już tak głośno, że nie był w stanie myśleć. - Rozumiem, o co ci chodzi - powiedział. I co ja mam teraz zrobić?, dodał w myślach. &
Po tygodniu pracy w nowym miejscu Johansson doszedł do wniosku, że nigdy jeszcze nie był tak sfrustrowany. Oczywiście od dawna był świadom, że nie będzie już policjantem. To cena, jaką trzeba zapłacić, jeśli się chce w policji awansować. Pogodził się nawet z tym, że odtąd będzie urzędnikiem wysokiego szczebla. Umiał stworzyć warunki, w których ludzie czuj ą się dobrze, potrafił też zaprowadzić porządek w miejscu pracy, nawet w takiej instytucji jak policja. Niestety teraz miał się zajmować czym innym. Dotarło to do niego już po kilku dniach i nic nie wskazywało na to, żeby go czekała inna lub lepsza przyszłość. Przez cały tydzień zajmował się awansowaniem miernych policjantów, natomiast z naprawdę dobrymi rozwiązywał umowy o pracę na ich wniosek, bo mieli już wszystkiego dość. Jednego pamiętał jeszcze ze szkoły policyjnej. Był naprawdę dobrym policjantem. Był starszy od niego o piętnaście lat i chętnie dzielił się wiedzą z młodym i niedoświadczonym Larsem Martinem. Johansson zadzwonił do niego i zaprosił na lunch. Chciał się dowiedzieć się, co się stało, bo jeśli nic wielkiego, to zamierzał go przekonać, żeby nie odchodził. - Stare czasy - powiedział Johansson i uśmiechnął się ciepło do starszego kolegi. Cholera, wygląda o niebo lepiej ode mnie, pomyślał z zazdrością. Tamten poczynił chyba podobne spostrzeżenia, bo zaczął od dowcipów, które od dawna opowiadano o Johanssonie i coraz większym obwodzie jego pasa. - Znalazłem dziś twój wniosek na biurku - powiedział Johansson. - Widzę, że chcesz się
zwolnić. - A ty wpadłeś na pomysł, żeby mnie przekonać do zmiany decyzji? - zapytał policjant. - No właśnie. Mimo wieku sprawiasz wrażenie kogoś, kto nadal ma jasny umysł i cieszy się dobrym zdrowiem. - Problem nie polega na tym - odparł stary znajomy i potrząsnął głową. - Wiesz, dlaczego zostałem policjantem? - Bo wiedziałeś, że będziesz dobrym policjantem - odparł Johansson. Zaczął się już domyślać, co zaraz usłyszy. - Chciałem wsadzać bandziorów za kraty, żeby porządni ludzie mogli żyć w spokoju. - A kto tego nie chce? - zapytał Johansson i nagle poczuł się tak źle, jak nie czuł się od dawna. - Nie po to zostałem policjantem, żeby siedzieć po całych dniach i wypełniać formularze, a potem je wpinać do segregatora. Ja też nie, pomyślał Johansson. Wstąpiłem do policji, bo chciałem zostać policjantem, a nie szefem działu kadr Komendy Głównej Policji. - A co u ciebie? Pewnie wkrótce przybędzie ci na półkach o wiele więcej segregatorów niż komukolwiek innemu na tym tonącym statku. Potem zaczęli wspominać dawne czasy. Jedynym jasnym punktem w nowym życiu Johanssona była ożywiona debata tocząca się na tablicy ogłoszeń w dziale kadr. Komendant policji w Sztokholmie chwycił za pióro i z opuszczoną przyłbicą rzucił się w wir twórczej pasji. Kiedy Johansson wrócił z zakończonego porażką lunchu, postanowił zapoznać się z najnowszymi wpisami. Na tablicy pełno było różnych tekstów: od propozycji i komentarzy odnoszących się do trudnej sytuacji mieszkaniowej komendanta do form bardziej literackich. „Mieszkanie w takich warunkach nie może być przyjemne”, stwierdzał Zatroskany Kolega. We wpisie z nagłówkiem „Hochsztapler w szeregach policji” ktoś przedstawił bardzo konstruktywną ofertę: „Mogę ci załatwić na czarno kawalerkę w Sundbyberg, za jedyne dwadzieścia pięć papierów, dzięki czemu nie będziesz musiał koczować na parapecie”. Pelle Molin (Petrus Molin, 1864-1896), szwedzki pisarz i artysta pochodzący z prowincji Angermanland. Akcja większości jego opowiadań toczy się w okolicach Nasaker (przyp. tłum.) Humor policyjny jest szorstki i nigdy szczególnie serdeczny, pomyślał Johansson, a potem zaczął studiować wpisy o bardziej literackim zacięciu: „Tegoroczny laureat Nagrody Nobla?”, zastanawiał się ktoś, kto podpisał się Sam Piszę w Wolnych Chwilach. Poetka w Niebieskim Mundurze wypowiedziała się dosadniej: „Pisz więcej! Uwolnij mnie od tęsknoty! Zaspokój moje pragnienie!”. Nawet on się tam znalazł. Jako Dziadzia z Adalen norrlandzkie ostrzeżenie dla konkurentów na ciepłych posadkach: „Pelle Molin* już robi w gacie ze strachu!”. No cóż, jakoś przecierpię te gacie, pomyślał Johansson i westchnął. Usiadł przy biurku,
jeszcze większym od poprzedniego. Tamto mu wystarczało. Było nawet za duże. Gorzej było z nim. Formalnie nadal był policjantem, a jeśli czasem nachodziły go wątpliwości, zawsze mógł wyjąć legitymację służbową i na nią popatrzeć. Na okładce widniało niewielkie godło państwowe w kolorze żółto-niebieskim i słowo „policjant” napisane czerwonymi drukowanymi literami. Jedyną rzeczą, jaka mogła wprawdzić bandziorów w pewną konsternacj ę, były brzmiące dość podejrzanie słowa „Dyrektor Biura”. Choć akurat oni rzadko przyglądali się legitymacji z bliska. Zresztą kiedy miał j ą okazywać? Przecież to tylko gest pracodawcy. Takich jak on chce w ten sposób podtrzymać na duchu. No proszę, od razu padłem ofiarą metod socjoterapeutycznych, pomyślał i w tej samej chwili podjął decyzję. Najwyższy czas posprzątać po Krassnerze, pomyślał i sięgnął na półkę po listę telefonów do kancelarii premiera. Prawie na samej górze, na pierwszej stronie, znalazł numer osoby, której szukał: „Specjalny pełnomocnik premiera”. Sięgnął po słuchawkę i wybrał numer. Odebrała sekretarka. - Nazywam się Lars Johansson - powiedział. - Jestem dyrektorem działu kadr Komendy Głównej Policji. Chciałbym rozmawiać z pełnomocnikiem - powiedział to z silnym norrlandzkim akcentem, nie przejmując się tym zupełnie. - Sprawdzę, czy jest u siebie - odparła sekretarka. No to sprawdź, pomyślał Johansson i westchnął cicho. Sprawdź na wszelki wypadek, czy nie schował się pod biurkiem. Po chwili usłyszał jego głos. - Spotkaliśmy się kiedyś w przelocie - powiedział Johansson. - Ale sprawa jest tego rodzaju, że chciałbym się z panem spotkać ponownie. - Pamiętam, pamiętam. - Johansson usłyszał głos w słuchawce i wyobraził sobie, jak pełnomocnik siedzi odchylony w fotelu i spogląda spod na wpół przymkniętych powiek. Odbyliśmy wtedy interesującą dyskusję. - Tak - przytaknął Johansson. Tym razem nie będzie ci do śmiechu, dodał w myślach. - Nie powie mi pan, o co chodzi? - Chciałbym się pozbyć pewnych papierów. To długa historia i nie jest to sprawa służbowa. - Aha? - Chodzi o premiera. Jak nie, to tylko powiedz, a oddam wszystko chłopakom z bezpieki, dodał w myślach. - Woli pan nie rozmawiać o tym przez telefon? - spytał pełnomocnik. - Właśnie, i dlatego chciałbym to z panem omówić w cztery oczy. - Zaintrygował mnie pan. Nie chce pan…
- Chodzi o pozdrowienia dla premiera od Fionna - przerwał mu Johansson. - Chwileczkę - odparł pełnomocnik. - Jedną chwileczkę. Trwało to jednak dłużej, ponad dwie minuty, ale potem wszystko potoczyło się o wiele szybciej i już niecałą godzinę później Johansson siedział twarzą w twarz z pełnomocnikiem w jego gabinecie na siódmym piętrze siedziby rządu w Rosenbad. Nie zmienił się, pomyślał Johansson, chociaż na ustach pełnomocnika gościł uśmiech jeszcze bardziej uprzejmy niż ostatnio. Uśmiechał się łagodnie, wyglądał na zaciekawionego. - Chodzi mi o te papiery - powiedział i podał mu maszynopis Krassnera wraz z innymi dokumentami. Pełnomocnik skinął grzecznie głową, ale nie zrobił żadnego ruchu. - Dostałem je, chociaż o nie nie prosiłem - powiedział Johansson. - To długa i zawiła historia i nie zamierzam wchodzić w szczegóły. Pełnomocnik znów skinął głową. - Oczywiście wszystko przeczytałem - mówił dalej Johansson. - Dotyczą premiera. Niektóre z tych kartek zapisał własnoręcznie, a ponieważ nie trafiły do mnie drogą służbową, a poza tym nie mam podstaw, żeby podejrzewać go o jakiekolwiek przestępstwo, pomyślałem sobie, że oddam je panu. Innymi słowy - to nie moja działka. - Chce się pan pozbyć kłopotu? - spytał ze zrozumieniem pełnomocnik. - Bo to nie mój kłopot - odparł Johansson. - A jeśli ktoś inny zechce się tym zająć, nie zamierzam się w to mieszać. - Rozumiem - powiedział pełnomocnik i znów skinął głową. - Sporządziłem w tej sprawie pro memoria - dodał Johansson i podał mu krótkie opracowanie. Napisał je na maszynie najstarszego brata. Nie podpisał się. Zużytą taśmę oczywiście wyrzucił, więc jeśli ktoś wpadnie na trop tej sprawy, nie będzie mógł wykorzystać maszyny jako dowodu. - Jeśli ma pan jakieś pytania, mogę poczekać, aż przeczyta pan moje opracowanie zaproponował Johansson. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu - odparł uprzejmie pełnomocnik. - A może chce pan jeszcze kawy? &
Pełnomocnik umiał szybko czytać, więc skończył w ciągu pięciu minut. Szczególnie rzuciły mu się w oczy dwie rzeczy: Forselius prawdopodobnie cały czas miał racj ę, a to, co Berg myśli o Johanssonie, jest prawdą, co do joty. - Jest pan pewien, że Krassnera zabili ludzie ze służby bezpieczeństwa? - spytał pełnomocnik. - Nie napisałem, że to oni - odparł Johansson i potrząsnął głową. - Twierdzę tylko, że ich człowiek znalazł się w sytuacji, z którą sobie nie poradził, i dlatego dopuścił się
zabójstwa. Potem pozbył się problemu, pozorując samobójstwo. - W takim razie to oburzaj ące - powiedział pełnomocnik, nie okazuj ąc przy tym szczególnych emocji. - Bo jeśli to rzeczywiście prawda, to są winni zbrodni. - Nie oni, tylko on - sprecyzował Johansson. - Chociaż moi koledzy prowadzili dochodzenie w sprawie samobójstwa. Ale tylko dlatego, że naprawdę byli przekonani, że Krassner odebrał sobie życie. Jeśli jednak sprawca sam się nie przyzna, nie widzę najmniejszej szansy na rozpoczęcie wstępnego dochodzenia w tej sprawie. W tej chwili udowodnienie tego na podstawie materiału dowodowego jest niemożliwe. A to, co ci przyniosłem, i tak ci w tym nie pomoże, dodał w myślach. - Czy wie pan, kto to był? - spytał pełnomocnik. - Nie mam pojęcia, ale można o to spytać ludzi ze służb. Sam się przekonasz, czy ci odpowiedzą, dodał w myślach. - Proszę mnie poprawić, jeśli nie mam racji - zaczął pełnomocnik. - Pańscy koledzy zakończyli dochodzenie w przekonaniu, jak pan sam stwierdził, że Krassner popełnił samobójstwo. Na dodatek nie ma cienia dowodu na to, że mogło to być coś innego. Nie ma nawet najbłahszego powodu, żeby wszcząć dochodzenie wstępne. Czy dobrze pana zrozumiałem? - Bardzo dobrze. Sam nie ująłbym tego lepiej - zgodził się z bladym uśmiechem Johansson. - Nie chciałbym się spierać, ale sam pan powiedział, że Krassner został zamordowany. - Tak. Moim zdaniem został zamordowany. &
To już nie moja działka, pomyślał kwadrans później, wychodząc na ulicę. Ulgę, jaką odczuwał, widać było gołym okiem. A może powinienem zadzwonić do Jarnebringa? Zjedlibyśmy coś, a potem bym wybadał, co chcieliby dostać w prezencie ślubnym. Pod warunkiem że jego pani zwolni na parę godzin swojego świeżo upieczonego narzeczonego, pomyślał i z jakiegoś powodu nagle przypomniała mu się ciemnowłosa kobieta, którą przed dwoma miesiącami poznał na poczcie przy Korsbarsvaen. Powinienem ją odwiedzić, pomyślał. Jestem już wolnym człowiekiem. &
Kiedy Johansson wspomniał o Fionnie, pełnomocnik przeprosił go na chwilę i poszedł do swojego sekretarza. Zadzwonił od niego do Forseliusa. Profesor nieoczekiwanie odebrał, a na dodatek najwyraźniej był trzeźwy, chociaż było już późne popołudnie. - Kim jest Fionn? - spytał pełnomocnik. - Fionn, Fionn. - Forselius się zdenerwował. - Dlaczego o to pytasz, młody człowieku? To stara historia, zaczęła się, zanim ty się zjawiłeś. - Proszę mi wybaczyć, ale wyjaśnię to przy innej okazji. - Fionn to pseudonim Johna C. Buchanana.
- Fionn to Buchanan? - upewnił się pełnomocnik, żeby uniknąć nieporozumienia. - Buchanan używał tego imienia jako pseudonimu, a mówię o tym przez telefon tylko dlatego, że Buchanan już nie żyje, a nie dlatego, że to ty dzwonisz. - Dzięki za pomoc. - Nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby cię spytać, jakiego pseudonimu używa twój szef - odparł Forselius. - Bez względu na to, co o nim myślę. - Pomówimy o tym kiedy indziej - powiedział pełnomocnik i odłożył słuchawkę. Kiedy pełnomocnik został sam, poprosił sekretarza, żeby przez dwie godziny nikt mu nie przeszkadzał, a potem zamknął drzwi na klucz. Zrobił to na wypadek, gdyby jego szef wpadł nagle do gabinetu, jak czasem robił, żeby z nim porozmawiać o czymś ważnym albo po prostu pogawędzić. Dzięki opracowaniu Johanssona i umiejętności szybkiego czytania potrzebował tylko dwóch godzin, żeby się zapoznać z tym, co mu Johansson przyniósł. Ciekawe, ile czasu to zabrało jemu, pomyślał i zaczął przeglądać opracowanie. Samo w sobie było zupełnie nieciekawe. Problem polegał na czym innym: nie był w stanie zaprzeczyć temu, o czym była w nim mowa. Berg miał rację, kiedy mówił, że Johansson widzi przez ściany, pomyślał. Należy mieć nadzieję, że miał też rację co do jego dyskrecji. Muszę to przemyśleć. Dopiero wtedy zdecyduję, postanowił. Wiedział jedno: bez względu na wszystko nie powie o niczym premierowi. Bo jeśli nie będzie wiedział, nie będzie się tym martwił. Przeczuwał to, a do niektórych rzeczy doszedł sam. Nie było to aż tak trudne, zważywszy na jego własną przeszłość i alkoholizm Forseliusa. Nie miał jednak podstaw sądzić, że jego szef podejrzewa, że on coś wie. Niech więc to tak zostanie, pomyślał. Z czystej troski o premiera, bo o sobie samym wolał nawet nie myśleć. Tajniak wykonujący zadanie, które mu zlecił Waltin, nie tylko zabił Krassnera. Żeby upozorować samobójstwo tak, jak to zrobił, musiał przejrzeć jego dokumenty i zabrać wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu przeczyłoby samobójstwu. Najprawdopodobniej zabrał prawie gotowy maszynopis, wszystko to, co w tajemniczy sposób trafiło do rąk Johanssona, plus fragmenty, które Krassner napisał podczas pobytu w Szwecji. Należy mieć nadzieję, że nie są tak gorszące jak te, w które zaopatrzył go wuj. Nie wydaje się też szczególnie prawdopodobne, żeby Krassner trzymał w pokoju dokumenty podobne do tych, które dostał Johansson. Po pierwsze nie potrzebował ich do tego, czym się zajmował w Szwecji, po drugie zachowywał ostrożność graniczącą z manią prześladowczą. Można więc przyj ąć, że dowodów nie zabierał ze sobą wszędzie. Prawdopodobnie chodzi o w dużej mierze gotowy już tekst a la Krassner. Dość kiepskiej jakości, nic, co można by uznać za dokumentację, podsumował swoje rozważania. Dokumenty Johanssona były w większości fotokopiami. Prawdopodobnie dlatego, że Buchanan nie miał do przekazania bratankowi nic innego. Kilka oryginalnych dokumentów o dużym znaczeniu przesłano bezpośrednio Buchananowi, a ten wbrew zasadom postanowił je zatrzymać. Można też z tego wyciągnąć inny wniosek: większość oryginałów, które Buchanan skopiował, jest w posiadaniu CIA. Także to zrobił wbrew
zasadom. Później przekazał te kopie bratankowi. W tajemniczy sposób, o który pełnomocnik wolał nie pytać, te same dokumenty trafiły po śmierci Krassnera do rąk Johanssona, a ten postanowił mu je oddać. Po co? Żeby je przekazał premierowi? Johansson nie wypowiadał się w tej sprawie jednoznacznie i nie upierał się przy tym, więc prawdopodobnie wszystko odbyło się tak, jak mówił. Fakt, że chciał się ich pozbyć, przemawia za tym, że to nie on je skopiował. Mało prawdopodobne jest też i to, że ma jakieś inne oryginały. Zwłaszcza że kopie wyglądaj ą na stare i że Johansson zwrócił oryginalny dokument rzekomo autorstwa samego premiera. Niczego nie należy gmatwać, jeśli nie jest to konieczne, pomyślał pełnomocnik. Jego ulubionym autorem od czasów szkolnych był filozof William of Ockham. Darujmy więc sobie Johanssona i CIA. To, że maj ą w archiwach jakieś papiery, nie musi oznaczać, że wiedzą, co robił i jak się zachowywał premier czterdzieści lat temu. Sprytne, pomyślał. Mogą coś wiedzieć, ale nie muszą. Byłoby jednak o wiele prościej, gdyby coś wiedzieli. Sytuacja polityczna w północnej Europie jest taka, że powinno im zależeć, żeby opinia publiczna nie poznała duchowej spuścizny Buchanana. Można jej j ą było przedstawić w najgorętszym okresie wojny w Wietnamie albo w czasach, gdy toczyła się zażarta walka polityczna, ale na pewno nie teraz, kiedy napięte dawniej stosunki między Szwecją a USA zaczęły się poprawiać, a rany zabliźniać. Poza tym muszą dbać o własne interesy. Nie mogą się zachować jak Buchanan. Nie usprawiedliwia takiego zachowania nawet złość na byłego agenta. Bad for business. Twoje problemy wynikają właśnie z tego, pomyślał pełnomocnik. Najmniej powinien go niepokoić człowiek, który przeszukiwał mieszkanie Krassnera. Tak zwany pożegnalny list Krassnera jest chyba ostatnią rzeczą, jaką człowiek ten chciałby zobaczyć w gazetach. Bo wtedy nie tylko Johansson by odgadł, co się tak naprawdę stało. Natychmiast doszedłby do oczywistego wniosku, że Krassner został zamordowany. Gdyby ktoś nagle zaczął wymachiwać tą kosą, kłopoty miałby nie tylko sam zabójca. Podobny los spotkałby innych. O ile jednak pełnomocnik, Berg i Waltin, i ewentualne inne osoby, których nie zna, musiałyby odejść z pracy, a media jak zwykle dobrałyby im się do tyłków, zabójca mógłby dostać dożywocie, a przecież tego chyba nie chce. Przeciwnie fakt, że tak precyzyjnie i z zimną krwią upozorował samobójstwo, wskazuje na to, że nie ma najmniejszej ochoty trafić za kratki i że doskonale wie, jak tego uniknąć. Jego drogi szef, premier, musiałby oczywiście ustąpić, chociaż nie miał zielonego pojęcia o istnieniu Krassnera ani do głowy mu nie przyszło, że po tylu latach dopadną go jego młodzieńcze przekonania. Bo gdyby tak było, mogłoby się okazać, że brak wiedzy jest nawet gorszy od aktywnego zaangażowania. Polityczny rejwach byłby oczywiście straszny, a społeczeństwo, partia i opozycja nie mogłyby się pewnie powstrzymać od śmiechu. Niektórych z pewnością bardzo by to uspokoiło, ale przecież takich nigdy nie brakuje. Zastanowię się nad tym później, bo nie jest chyba najgorzej, postanowił pełnomocnik i wrócił myślami do Berga i Waltina. To oni zaczęli, oni tę operacj ę przeprowadzili i oni ponoszą odpowiedzialność za niepowodzenie. Czy wiedzą, co się tak naprawdę wydarzyło? Prawdopodobnie nie. Był prawie pewien, że Berg nie wie o niczym. Waltina
wprawdzie nigdy nie spotkał, ale jeśli Forselius się nie myli, to jest najbardziej sumiennym pracownikiem w całej służbie bezpieczeństwa. Prawdopodobnie on też nic nie wie ani niczego się nie domyśla. Jeśli jednak coś wiedzą, powinni odczuwać silną i naturalną potrzebę, żeby to zachować dla siebie. Powinien ich do tego skłonić zwykły instynkt samozachowawczy. Oczywiście pod warunkiem że nikt nie zacznie ich niszczyć i nie zapędzi ich do narożnika, bo wtedy przestaną się zachowywać racjonalnie i zaczną bić na oślep. Mogłoby to stanowić pewien problem, bo to przecież on, pełnomocnik, w największym stopniu przyczynił się do powstania tajnego porozumienia i do tego, że podjęto decyzję o zakończeniu lub zablokowaniu działalności zewnętrznej, a przy okazji postanowiono dać Bergowi i jego ludziom do zrozumienia, że mają być grzeczni. Zamierzał to zrobić, uprzykrzając im życie, to znaczy powołując kolejną komisję parlamentarną. Całe szczęście, że w odpowiedniej chwili pojawił się ten Johansson. Pełnomocnik niemal odżył na myśl o tym, jak bardzo będzie się starał przekonać innych, że należy zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Przyszedł mu na myśl Forselius. Co z nim zrobić? Przypomniał sobie, co Forselius wie, i zaczął żałować, że do niego zadzwonił, żeby spytać o Fionna. Staruszek niedługo skończy osiemdziesiąt lat, chłonie alkohol jak gąbka, ale umysł nadal ma sprawny. Może zaprosić go na kolację? W najgorszym wypadku mogę mu przecież dosypać trucizny do jedzenia, pomyślał. Wiele dni, miesięcy i lat zastanawiał się, jak rozmontować politykę bezpieczeństwa, którą Szwecja prowadziła w tajemnicy od zakończenia drugiej wojny światowej. Razem z Forseliusem organizowali nawet seminaria, na których analizowali ten problem i dyskutowali o nim. Zazwyczaj zapraszali nie więcej niż siedem osób, a każda z nich musiała podpisać zobowiązanie, że wszystko zachowa dla siebie. Zaproszenia rozsyłali tylko do tych, którzy już wiedzieli, jak się sprawy mają naprawdę. Nie musieli więc niepotrzebnie tracić czasu. Ale tych wiedzących były całe setki. Dużą grupę stanowili politycy i wojskowi, ale nie brakowało też historyków, dziennikarzy i menedżerów. Do tego należy dodać niewielką grupę ludzi, którzy domyślili się sami. Wszystkich nie można było oczywiście zapraszać, bo kłóciło się to z samą ideą takich spotkań. Poza tym byłoby to mało produktywne i skomplikowane pod względem organizacyjnym. A ponieważ i on, i Forselius chcieli się spotykać z osobami, które naprawdę miały coś do powiedzenia, a do tego postrzegali to wszystko w takich samych kategoriach jak oni, zaproszenie konkretnej liczby osób nigdy nie stanowiło żadnego problemu. Jeśli chodzi o szwedzką politykę bezpieczeństwa, lata powojenne można by porównać do długiego spaceru po lodzie, który powstał dopiero ostatniej nocy. Co też tym razem wymyśli nasz wielki sąsiad? Należało pamiętać o całej czterystuletniej historii wojen i sporów politycznych ze wschodnim sąsiadem, odwiecznym wrogiem. Na czele tego wrogiego państwa stał wówczas Józef Stalin i pod względem politycznym nigdy wcześniej nie było ono tak blisko terytorium Szwecji. Rosjanie byli w Finlandii, w republikach nadbałtyckich, w Polsce, Niemczech, a nawet na duńskich wyspach na
Bałtyku. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie czaił się radziecki niedźwiedź, gotów każdego wziąć w żelazny uścisk. W którą więc stronę Szwecja powinna się zwrócić? Gdyby chciała przejść do defensywy, pozostawała jej tylko zniszczona wojną Norwegia. Ale biorąc pod uwagę kształt Półwyspu Skandynawskiego, takie rozwiązanie należało uznać za niedorzeczne. Nie mogło też być mowy o tym, żeby Szwecja rzuciła się w ramiona państwom zachodnim. Po pierwsze Zachód w ogóle nie był tym zainteresowany. Miał na głowie o wiele ważniejsze sprawy. Wielu ludzi Zachodu wciąż pamiętało, że Szwecja współpracowała z nazistami. Po drugie Rosjanie nigdy by do tego nie dopuścili. I nie musieliby nawet wypowiadać wojny, aby uświadomić Zachodowi, dlaczego im się to nie podoba. Zdążyli już poczuć smak własnej potęgi, a w Europie gra toczyła się o wartości ważniejsze niż niepodległość Szwecji. Wystarczyło się przyjrzeć losom Polski, która przed drugą wojną zawarła sojusze obronne z Anglią i Francj ą. Dość szybko odrzucono pomysł zawarcia sojuszu z państwami skandynawskimi. W sytuacjach kryzysowych na Norwegię i Danię nie było co liczyć. Nietrudno było dojść do wniosku, że sojusz taki nigdy nie powstanie. Już lepsi byli Finowie, głównie ze względów historycznych, ale też wielu innych. Ale Rosjanie zdążyli im wybić z głowy wszelkie bunty. Szwecji nie pozostało więc nic innego, jak tylko prowadzić podwójną grę: przyjaźnie machała do Rosjan tabliczką z napisem „szwedzka neutralność”. Aż do bólu. A jednocześnie prowadziła tajne operacje z udziałem amerykańskich wojskowych. Na przykład przyjmowała wszelkiego rodzaju pomoc tak, żeby nikt tego nie zauważył. Czy miała inny wybór? Sytuacja w Europie zaczęła się stopniowo normalizować. Ludzie godzili się z nowymi, wytyczonymi po wojnie granicami. Między potężnymi blokami ustaliła się równowaga. Europejczycy uwierzyli, że zapanował pokój, i godzili się na wszystko, co mogło pomóc ten pokój utrzymać. Stalin i Beria już nie żyli i bez względu na opinię, jaką cieszyli się ich następcy, nikt już nie uważał ich za potwory, które na śniadanie jadaj ą małe dzieci. W racjonalnym aż do bólu świecie polityki nie ma miejsca na sentymenty. Kiedy więc presja Wschodu zaczęła słabnąć, nadszedł czas, żeby poluzować więzi łączące Szwecję z Zachodem, a w końcu stopniowo je zerwać. Z czasem Szwecja przeszła do polityki neutralności, o której przez dziesięć lat tylko mówiła. Jeśli data napisania listu - kwiecień 1955 roku - w którym premier złożył na ręce Buchanana rezygnacj ę ze współpracy, wynikała z jego osobistej sytuacji - a takie można było odnieść wrażenie, czytaj ąc ten list - wypada to uznać za zwykły zbieg okoliczności. Twierdzenie, jakoby szwedzką politykę neutralności można było nazwać rygorystyczną, było oczywiście czczą gadaniną, uprawianą na potrzeby publiczności zasiadaj ącej w szóstym rzędzie. Żaden racjonalnie myślący polityk nie pozwoli, żeby nim kierowały uczucia. Ale tylko szaleńcy przestrzegają reguł rygorystycznie. Karl Hilding Hagbergq (1899-1993), przewodniczący Szwedzkiej Partii Komunistycznej w latach 1951-1964, znany z przychylnego stosunku do ZSRR (przyp. tłum.) W połowie lat pięćdziesiątych trzeba było ułożyć nowy plan gry. Szwedzkie społeczeństwo w szybkim tempie się amerykanizowało. I to w sposób, który przekonywał Amerykanów. Kraj, w którym młodzież pije coca-colę, słucha Elvisa, a pierwsze
doświadczenia seksualne zdobywa na tylnym siedzeniu kabrioletu marki Chevrolet wyprodukowanego w Detroit, musi być krajem porządnym. Z kolei Szwedzi nie musieli się obawiać Ameryki. Stany Zjednoczone znajdowały się w bezpiecznej odległości i nawet Hilding Hagberg* nie twierdził na serio, że mogliby Szwecję zaatakować. Kiedyś tak powiedział, ale zrobił to podczas wizyty w Moskwie, tylko po to, żeby na jakiś czas zdobyć poparcie. Szwedzki wywiad tak długo pozwalał mu robić to, co robił, po prostu dlatego, że służyło to bezpieczeństwu Szwecji i politycznej stabilizacji na Półwyspie Skandynawskim. Od tamtej pory minęło trzydzieści lat, a ponieważ pełnomocnik premiera żył i działał w tamtych czasach, rozumienie historii nie sprawiało mu kłopotów. To, że Szwecja pod przykrywką neutralności prowadziła podwójną grę, było oczywiste, ale dla niego najważniejsze było pytanie, jak uwolnić kraj od przeszłości bez narażania na szwank szwedzkiej polityki neutralności, która z biegiem lat stawała się rozwiązaniem coraz korzystniejszym i coraz tańszym. O takich właśnie sprawach dyskutowano na seminariach, które organizowali z Forseliusem. Inne sprawy były oczywiste, więc nie było sensu tracić na nie czasu. Postanowiono dołożyć wszelkich starań, by umożliwić otwartą dyskusję o polityce, którą Szwecja naprawdę po wojnie prowadziła. Rządowi niespecjalnie zależało na tym, żeby społeczeństwo nagle zyskało dogłębną wiedzę o tym, co się w kraju działo. Wszyscy byli zadowoleni, że zainteresowanie tymi sprawami z upływem czasu maleje. Chodziło więc o to, aby taką tendencję podtrzymać. Chociaż tajna współpraca szwedzkich służb wojskowych z mocarstwami zachodnimi i politycznymi kręgami USA trwała dobrych trzydzieści lat, a przed dwudziestu laty w zasadzie ustała, pod względem politycznym nadal miała dużą siłę rażenia. Ale opisywanie rosyjskiego sąsiada jako wyliniałego niedźwiedzia nijak się miało do rzeczywistości. Jego łapy nigdy wcześniej nie były tak potężne, a fakt, że niektóre misiaczki z jego własnej gawry wyczuły świeży powiew i zaczęły mu się odgryzać i węszyć w stronę Zachodu, coraz bardziej go drażnił. Liberalizacja życia w ZSRR, rosnąca w siłę opozycja i wyraźne oznaki pogorszającej się sytuacji gospodarczej coraz częściej sprawiały, że pełnomocnik spał coraz gorzej. Jako polityk i strateg maj ący do wyboru stabilną dyktaturę i dyktaturę w trakcie demokratycznych przemian wolał oczywiście tę pierwszą, bo problemy z nią o wiele łatwiej było zdiagnozować i rozwiązać. Natomiast to, co myśleli mieszkańcy Związku Radzieckiego, było mu najzupełniej obojętne. Najlepiej gdyby w ogóle nie myśleli, gdyby myślenie o własnej sytuacji zostawili takim jak on. Ani on, ani Forselius nie łudzili się jednak, że uda im się wyprowadzić rosyjski wywiad w pole. Rosjanie już dawno poinformowali swoich politycznych przełożonych, że Szwecja gra na dwa fronty. Obaj uczestnicy tej gry wiedzieli, że druga strona jest tego całkowicie świadoma. Wszyscy, którzy wiedzieli cokolwiek, wiedzieli wszystko, co wiedzieć powinni. Natomiast społeczeństwo wiedziało na razie tylko, komu ma ufać. Czynnikiem krytycznym było to, co wie opinia publiczna, i jej prawo do kwestionowania wszystkiego. Inaczej mówiąc: szwedzkie społeczeństwo powinno się najpierw
dowiedzieć, że zostało przez swoich politycznych przywódców oszukane. A gdy się utwierdzi w tym przekonaniu, pozwoli przeciwnikowi wykorzystać wiedzę, którą ten cały czas posiadał jako ostrą broń polityczną. Od Krassnera do szwedzkich mediów, od mediów do obywateli… tak to właśnie będzie, przewidywał pełnomocnik. Wiedział, że musi rozwiązać problem tak, żeby nie narażać na niebezpieczeństwo ani kraju, ani obywateli. A problem ten jest ważniejszy od wszystkich innych razem wziętych. Żeby się to udało, trzeba spełnić pewien warunek: należy unieszkodliwić rosyjskiego niedźwiedzia. Zastrzelenie go nie wchodzi już w rachubę. Tę szansę zaprzepaszczono przed prawie pięćdziesięciu laty. Gdyby Szwedzi wtedy postraszyli go strzelbą, już by go tam nie było. Tymczasem postanowili poczekać, aż osłabnie i straci zęby, i zestarzeje się tak bardzo, że przestanie by groźny. Dopiero wtedy będzie można ujawnić tajną powojenną historię Szwecji. Mogą to zrobić sami, w sposób kontrolowany i w stosownym tempie. Najlepiej byłoby się oprzeć na najświeższych badaniach historycznych, debatach w prasie i publikowaniu wspomnień dawnych polityków, których nazwisk nikt już nawet nie pamięta. Można by też zachęcić jakiegoś młodego odważnego dziennikarza, żeby „dotarł” do niektórych spraw. Ale na razie nie ma nawet co o tym myśleć. Natomiast pomysł, żeby ujawnić młodzieńcze przygody premiera jako tajnego agenta i późniejsze ambicje Krassnera wiążące się z dziennikarstwem śledczym, stałby się bombą z opóźnionym zapłonem podłożoną pod kanapę, na której pełnomocnik zazwyczaj rozwiązywał swoje problemy. Był już nimi zmęczony. Najwyższy czas wziąć prysznic i zmienić ubranie. Za godzinę ma się spotkać ze starym przyjacielem, mentorem i towarzyszem broni profesorem Forseliusem. &
- Jak leci? - spytał Johansson i spojrzał na grubą obrączkę na serdecznym palcu Jarnebringa, po czym nałożył sobie z tacy sporą porcj ę wędlin, które kelner przyniósł im na przekąskę. - Myślałem, że dostaniesz od niej obrączkę z trupią czaszką. - Bez zmian - odparł Jarnebring z uśmiechem i wzruszył potężnymi ramionami. Cholernie fajna dziewczyna. Obrączek z trupią czaszką już nie mieli, więc stanęło na tradycyjnej, płaskiej. - Miło mi słyszeć, że to porządna dziewczyna, zwłaszcza że zamierzacie się pobrać. - Taak - powiedział Jarnebring wymijająco. - To prawda, ale jeszcze nie jutro. - Próbujesz zyskać na czasie - drażnił się z nim Johansson. - Przy okazji: twoje zdrowie! - Nie - odparł z pewnym naciskiem Jarnebring, gdy opróżnił kieliszek ciotki Jenny i odstawił go na stół. - Ale na pewno coś się zmieni. - Wydawało mi się, że powiedziałeś: bez zmian - drażnił się z nim dalej Johansson. - O co ci chodzi? Masz problemy w pracy czy prowadzisz przesłuchanie? - Chyba po prostu jestem zazdrosny. - Johansson westchnął. Może jednak powinienem się przejść na tę pocztę, pomyślał. - A ja myślałem, że to o nią jesteś zazdrosny - powiedział Jarnebring i mrugnął okiem, a
na jego twarzy pojawił się ten sam co zwykle złowieszczy uśmiech. - A propos, twoje zdrowie! Potem było już jak zwykle. Johansson wypił za dużo wódki i zrobiło mu się niedobrze, za to na Jarnebringu alkohol jakby nie zrobił żadnego wrażenia. Potem garść wspomnień z dawnych czasów i mała dyskusja o tym, co się wydarzyło od ich ostatniego spotkania. - A jak ci leci w nowej pracy? - spytał Jarnebring. - Czy mam odpowiedzieć szczerze? - spytał Johansson z westchnieniem. - Oczywiście. No bo jak by to wyglądało, gdyby dwóch takich jak my wzajemnie się okłamywało? - To najnudniejsza robota w całym moim życiu - wyznał Johansson. A gdy już to z siebie wydusił, poczuł, że po raz pierwszy od dawna powiedział prawdę. - No to się zwolnij. Nieźle ci się powodzi, więc sobie poradzisz. Możesz poszukać roboty w rozpoznaniu. Zostaniesz kolejnym starym puszczykiem. - To prawda, nieźle mi się powodzi, ale nie w tym rzecz. - A w czym? Czy jak się zwolnisz, to będą musieli zamknąć interes? - Nie - odparł Johansson. - Na pewno kogoś znajdą. - Wiesz co? - powiedział Jarnebring i poklepał go po ramieniu. - Udzielę ci kilku dobrych rad. - Słucham. Chyba naprawdę go posłucham, dodał w myślach. - Przestań narzekać, bo tylko baby narzekają. Tobie nie wypada. Najpierw się po prostu zastanów, czego byś chciał najbardziej, a potem tylko dopilnuj, żeby to sobie zapewnić. Zapisz to wszystko na kartce i powieś j ą sobie na swoim wielkim nochalu, żebyś nie zapomniał, co sam sobie obiecałeś. Więc najpierw mam się zastanowić, co chciałbym robić, a potem już tylko dopilnować, żeby to było możliwe, pomyślał Johansson. Właściwie brzmi to całkiem rozsądnie. - Brzmi nieźle - powiedział i skinął głową, bo naprawdę tak uważał. - Pomyślę o tym. Na serio - podkreślił. - To nie wystarczy - powiedział Jarnebring i potrząsnął głową. - Ty już za dużo myślisz. Zrób po prostu tak, jak mówię, a wszystko się ułoży, jak należy. - Zrobię, jak mówisz - powiedział Johansson i skinął głową. - Ale ten pomysł z kartką jest do dupy. Naprawdę to zrobię. Najwyższy czas, pomyślał. &
Dzień jak co dzień: zupa z homara, filet z jagnięcia i sorbet z mango. Do tego chablis, wyśmienite chambertin i smaczny portwein z 1934 roku. Zestaw ten nie dorównywał posiłkom, którymi zazwyczaj się raczyli, ale za to rozmowa trzymała wysoki poziom.
- Wiedziałeś, że Boglund szpiegował dla Rosjan? - spytał pełnomocnik, wąchając czerwone wino w swoim kieliszku. Pomarańcza, pomyślał. Pomarańcza i zapach przemijania. - A czy ja wyglądam na naiwniaka? - żachnął się Forselius. - Ostrzegałem ich przed tym pedziem przez czterdzieści lat, ale czy sądzisz, że ktokolwiek mnie słuchał? bog - po szwedzku pedał, ciota; lund - gaj (przyp. tłum.) Mimo nazwiska, które brzmiało z duńska, Boglund nie był Duńczykiem, tylko dyplomatą pochodzenia szwedzkiego. Po wielu latach pracy i wielu sukcesach przeszedł na emeryturę. Poza tym był homoseksualistą, ale w przeciwieństwie do innych gej ów nigdy nie robił z tego tajemnicy. W służbie bezpieczeństwa i w wywiadzie wojskowym tajemnicą poliszynela było, że od samego początku pracę w dyplomacji łączył z wypełnianiem zleceń od Rosjan. Na pewno nie nazywał się Boglund, bo żaden Szwed tak się nie nazywa. Był to z pewnością pseudonim, którym posługiwali się jego mocodawcy, choć jemu samemu przedstawianie się tym nazwiskiem sprawiało dużą przyjemność*. Krassner wspomniał o nim w swojej książce. Napisał krótką notatkę o jego szpiegowskiej działalności i skłonnościach homoseksualnych, jak również o późniejszych konsekwencjach -napisał o nim: a sitting duck for the KGB call-boys. Ale miał swoją teorię, wyjaśniającą, dlaczego Boglund, w odróżnieniu od wielu innych, nie dał się złapać. Reprezentował premiera w kontaktach z Rosjanami, co oznaczało, że premier go chronił. - Zastanawiam się, czemu on nigdy nie wpadł - powiedział pełnomocnik, z niewinną miną wpatrując się w żyrandol. - Chodzi mi o to, że przecież tak długo pracował w tej branży. - No cóż, tacy jak on są pod ochroną. Cholera, znowu nic z niego nie wyciągnąłem, pomyślał pełnomocnik. Potem zmienił temat i dopiero kiedy nadeszła pora na portwein - a po kolejnym kieliszku wina z Bourgogne Forselius miał nieźle w czubie - postanowił po raz kolejny zastawić na niego sidła. - Myślałem o tym Polaku, o którym wspominałeś - powiedział z niewinną miną. Zabiliście go na dwa dni przed moimi narodzinami. - Możesz być najzupełniej spokojny, młody człowieku - wybełkotał Forselius. Zapewniam cię, że z twoj ą matką nie miało to nic wspólnego. Wal się, stary dziadu, pomyślał pełnomocnik. Nie lubił, gdy ktoś wyrażał się o jego matce w taki sposób. - O ile dobrze pamiętam, mówiłeś, że wyskoczył przez okno i uciekając, skręcił kark. Przy okazji, możesz mi podać portwein? - O co ci chodzi? - spytał Forselius. Spojrzał na niego podejrzliwie świdrującym wzrokiem i wyciągnął rękę po karafkę. Musiał wstać, żeby ją dosiegnąć. - Bo ja słyszałem, że go zastrzeliliście. Czy mogę prosić o jeszcze trochę portweinu? - Aha, słyszałeś - powiedział, mrużąc oczy, Forselius, a jednocześnie niedbałym ruchem przesunął karafkę w stronę pełnomocnika.
- Tak - odparł pełnomocnik, nalewaj ąc sobie wina do kieliszka. Przy okazji rozlał trochę na obrus. - Twój stary druh Buchanan strzelił mu w plecy, a stało się to na ulicy Pontonjargatan, na Kungsholmie. Forselius opadł bezgłośnie na oparcie krzesła, odstawił kieliszek i położył swoje stare żylaste dłonie na brzuchu, ale ani na chwilę nie spuszczał wzroku z pełnomocnika. - Gratuluję - powiedział i z uznaniem skinął głową. - Skąd wytrzasnąłeś maszynopis Krassnera? - A ty? - odparł pełnomocnik. Forselius wolno potrząsnął głową i popukał się palcem w czoło. - Nie przeczytałem ani linijki. Za kogo ty mnie masz? Znałem Johna, brałem w tym udział, umiem liczyć. Miło mi to słyszeć, pomyślał pełnomocnik. Na razie nie muszę się nim martwić. - No to opowiadaj - powiedział Forselius. Był bardzo zaciekawiony. Pełnomocnik opowiedział mu o wszystkim z wyjątkiem tego, jak papiery Krassnera znalazły się w jego rękach. Bo właśnie o to Forselius od razu spytał. - Rozumiem, że nie chcesz mi powiedzieć, skąd je masz. Rozumiem też, że nie wchodzą w grę oficjalne kanały. Pełnomocnik uśmiechnął się lekko i skinął głową. Bo wtedy nie musiałbyś pytać, dodał w myślach. - Wierzysz w to, co tam jest napisane? Pełnomocnik wcześniej dość długo się nad tym zastanawiał, ale i tym razem przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. - Ufam temu, kto mi to przyniósł, ale mimo to dość długo się nad tym zastanawiałem. Ale zważywszy na to, kto mi to dostarczył, wierzę. Tak. Mówiąc to, pełnomocnik skinął głową tak zdecydowanie, jak tylko mógł. - No to wszystko jasne - stwierdził Forselius. Potem przenieśli się do biblioteki, gdzie głucha gospodyni pełnomocnika przygotowała dla nich kawę i koniak. Rozpaliła też w kominku. Rozmawiali o interesach. Forselius podzielał opinię pełnomocnika. Jeśli chodzi o służbę bezpieczeństwa, to prawdopodobnie jedynym człowiekim, który wie tyle, ile wiedział Krassner, jest ten, który przeszukiwał jego pokój. Jeśli zrozumiał, o czym była mowa w dokumentach, które ze sobą zabrał - a samobójstwo, które upozorował, na to wskazuje - to właśnie on powinien być najbardziej zainteresowany zachowaniem milczenia. - No to jak myślisz? - spytał pełnomocnik. - Czy powinienem spróbować się dowiedzieć, kto to był? Forselius z wahaniem wzruszył ramionami.
- Nie sądzę, żeby to był najszczęśliwszy pomysł. Po co budzić śpiącego niedźwiedzia? A poza tym… co my mu możemy zrobić? Jak sprawa wyjdzie na jaw, dla nas też się to źle skończy. Racja, absolutna racja, pomyślał pełnomocnik i westchnął głęboko. Bo jak się głębiej nad tym zastanowić, łatwo doj ść do wniosku, że to właśnie on, pełnomocnik, a wraz z nim Forselius i kilku głupków z bezpieki uczyniło ze zwykłego durnia, jakim był Krassner, kogoś, kto stał się zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa. A papiery Krassnera? Teraz, gdy obaj już wiedzą, co w nich jest? Jak bardzo są niebezpieczne? - W MSZ-ecie pękną ze śmiechu - stwierdził Forselius. - Tam się pracuje przez całą dobę, na okrągło, nad wytycznymi do negocjacji z Rosjanami. Przez Bałtyk maj ą pociągnąć nowe linie graniczne. Jeśli więc szwedzka delegacja zjawi się przy stole rozmów i oznajmi, że Szwecja oficjalnie przestaje być neutralna, Rosjanie na pewno nie pójdą na kompromis. - A gdybyśmy tak razem to wszystko spalili? - powiedział pełnomocnik. - A jak myślisz, jak by na to zareagował twój drogi szef? - Na pewno nie byłby zbyt zadowolony - odparł pełnomocnik i uśmiechnął się krzywo. - A co by powiedział, gdyby się dowiedział o tak zwanej samobójczej śmierci Krassnera? - Nie byłby zadowolony, byłoby mu przykro. Nie chciałby więcej o tym słyszeć powiedział pełnomocnik i roześmiał się tak głośno, aż zaczął mu się trząść jego wielki brzuch. - Po co Krassner miałby wyskakiwać przez okno? - spytał po chwili poirytowany pełnomocnik. - No cóż…. - zaczął Forselius i opróżnił kieliszek. - Nie masz więcej? Mówiąc to, wskazał na pustą już butelkę po koniaku Frapin z 1900 roku. - Za kogo ty mnie uważasz? - żachnął się pełnomocnik. - Podziękuj niebiosom, mam tego więcej. Ile sobie zażyczysz. A nie chcesz trochę whisky? - spytał, bo tak naprawdę nie miał ochoty włóczyć się nocą po brudnej i pełnej pająków piwnicy. Szczerze tego nienawidził. Na dodatek gospodyni powiadomiła go, że jak tylko poda kawę i koniak i posprząta w kuchni, wyjdzie, bo chce odwiedzić córkę. - Whisky? - odparł z niesmakiem Forselius. - Dam ci dobrą radę, młody człowieku. Nigdy nie przedkładaj słodu nad winne grona. Chyba jednak nie ma wyboru. Najpierw zszedł do piwnicy po koniak, potem całą noc grali w bilard, a Forselius mieszał grog z Frapin rocznik 1900 i oranżadą. Taki już był z niego smakosz. Kiedy pełnomocnik obudził się rano, musiał zadzwonić do sekretarki i powiedzieć jej, że fatalnie się czuje i zostanie w domu. - Tak mi pana żal - powiedziała sekretarka ze współczuciem. - Musi mi pan obiecać, że się pan wykuruje i że w poniedziałek znowu pana zobaczę.
Wreszcie ktoś, kto mnie rozumie, pomyślał. Połknął dwie tabletki od bólu głowy, popił dużą szklanką wody i zasnął. &
Waltin wreszcie przezwyciężył niemoc, która nim owładnęła ostatnimi czasy. Postanowił usunąć ze świadomości tę tłustą rudą świnię. Niewarta zachodu, stwierdził. A Hedberg na pewno się zgłosi, jak wróci do Europy. Zawsze tak robił, zwłaszcza jeśli potrzebował pieniędzy. Zaczął więc ponownie szkolić małą Jeanette. Ostatnio bardzo ją zaniedbał. Weekend spędzili w Sormlandzie, a on postarał się dostarczyć jej nowych zmysłowych doznań. A gdy miał j ą odwieźć do domu, postarał się, żeby zapomniała zabrać futro, które jej podarował pod choinkę. Gdy się nad tym głębiej zastanowił, uznał swój wyskok za czyste szaleństwo. Futro trafiło więc w bezpieczne miejsce, to znaczy z powrotem do niego. Najwyższy czas rozejrzeć się za czymś innym, zaplanować coś nowego. Wysadził Jeanette w obskurnej dzielnicy na przedmieściu, przed domem, w którym znajdowało się jej małe pretensjonalne mieszkanko. Żeby zaś w przyszłości uniknąć błędów, jak wtedy, gdy uderzył do tej tłustej rudej świni, postanowił, że od tej pory będzie zarzucał wędkę w porządniejszych miejscach. Niższa klasa średnia - właśnie tam jest duży, niezaspokojony popyt. W poniedziałek chciał się z nim spotkać Berg. Od samego początku miał grobową minę. Poinformował go, że komisja parlamentarna zamierza poddać ich kontroli, a socjaldemokraci urzęduj ący w kancelarii rządu chcą ponadto zlikwidować działalność zewnętrzną. Waltin domyślał się tego od samego początku, bo w przeciwieństwie do Berga nie był idiotą. I właśnie na to czekał. - Chciałbym cię prosić o przygotowanie całej dokumentacji. Musimy się razem zastanowić, jak to wszystko urządzić na nowo - powiedział Berg. - Nie rozumiem, dlaczego są tacy upierdliwi - odparł niewinnym tonem Waltin. - Nie sądzisz, że może to mieć coś wspólnego ze sprawą Krassnera? - Trudno mi się dopatrzyć jakiegoś związku - powiedział Berg, a w głowie zapaliła mu się czerwona lampka. Wprawdzie świeciła jeszcze słabo, ale co miał zrobić? Nie może tak po prostu kazać Waltinowi trzymać języka za zębami i robić, co mu każą. - Przedyskutowałem to wszystko z Hedbergiem. Wykonywał dla nas specjalne zlecenia. Chyba go pamiętasz - powiedział Waltin lekko, beztrosko. - Jestem absolutnie przekonany, że w całej tej sprawie nie ma nic, czego musielibyśmy się obawiać. Hedberg jest chyba najbardziej kompetentnym z naszych ludzi. Całkowicie podzielam twoją opinię o nim. To człowiek skała. Hedberg, pomyślał Berg i poczuł, jakby nagle ktoś go mocno uderzył w głowę. Cały czas się domyślał, ale nie przyszło mu do głowy, żeby zapytać. Czemu ten Waltin mówi zawsze nie o tym, co trzeba? Czasami dochodzę do wniosku, że to zwykły idiota. - Krassner to już historia - powiedział na pozór obojętnie Berg. - Więc nie sądzę, żebyśmy musieli się tym dalej zajmować. Czy uda ci się przygotować raport na przyszły tydzień?
- Oczywiście, nie będzie z tym żadnych problemów - odparł z ujmującym uśmiechem Waltin, a potem zajęli się innymi sprawami. Berg był niemal nieobecny duchem. Wyglądał, jakby potrzebował dłuższego urlopu. Znakomicie, pomyślał Waltin. Kiedy po spotkaniu z Bergiem wyszedł z komendy, był w tak świetnym humorze, że mimo mrozu postanowił pój ść do centrum piechotą. Umówił się z ludźmi, którzy chcieli, żeby zapewnił bezpieczeństwo im i ich interesom, i byli gotowi sporo za to zapłacić. Nie zdążył jednak dojść do najbliższej przecznicy, bo nagle obok niego zatrzymał się radiowóz. Obok kierowcy siedział stuknięty bratanek Berga, co oznaczało, że zarówno on, jak i jego kumple wybronili się jakoś od oskarżeń i wrócili na służbę. Młody Berg siedział przy opuszczonej szybie, ramię opierał o krawędź okna. Na rękach miał rękawiczki z czarnej skóry i bynajmniej nie założył ich z powodu mrozu. Waltin był człowiekiem kulturalnym, więc w końcu doszedł do wniosku, że jednak powinien coś powiedzieć. - Czy mogę panom w czymś pomóc? - spytał, nie zwalniając kroku. - Sprawdzamy tylko, czy wszędzie panuje spokój - odparł Berg. - Staramy się utrzymać porządek i bezpieczeństwo. - To świetnie, że stoimy po tej samej stronie - stwierdził Waltin i sam się zdziwił, że powiedział to tak niewzruszonym tonem. - Nas też to cieszy - odparł Berg, naburmuszony jak dziecko. - Nie zawsze odnosiliśmy takie wrażenie. W tym momencie pod wpływem nagłego impulsu Waltin wpadł na pomysł. Przecież tacy psychopaci nie mogą mu w żaden sposób zagrozić. Najwyższy czas im to uświadomić. Zatrzymał się nagle, a ponieważ kierowca nie zdążył wyhamować, musiał się cofnąć, żeby Berg znalazł się obok Waltina. - Powinniście się obawiać kogoś innego, nie mnie - powiedział Waltin, spoglądając na zegarek. - A jeśli panowie jadą w stronę centrum, to podwieźcie mnie do Norrmalmstorg. A ty uważaj, jak będziesz grał w pokera, pomyślał, widząc zdumienie na twarzy Berga. Potem poczekał chwilę, aż kierowca wyskoczy z samochodu i otworzy mu drzwi. Nie tylko twój stryj potrafi kończyć, co zaczął, pomyślał, wsiadając. &
Kiedy Berg przyszedł na kolejne cotygodniowe spotkanie, pełnomocnika nie było. Rzucił pytaj ące spojrzenie w stronę miejsca, gdzie zazwyczaj siadał, a potem usiadł na swoim krześle. Minister sprawiedliwości skinął mu głową z zatroskaną miną. - Jego dzisiejsza nieobecność jest usprawiedliwiona - powiedział. - Umarł mu ktoś bliski. Dzwonił i przeprosił, że nie przyjdzie. Umarł mu ktoś bliski, zdziwił się Berg. Ciekawe, jak ktoś taki jak on jest w ogóle skonstruowany, dodał w myślach. Ale tego oczywiście nie powiedział. Byłaby to ostatnia rzecz, jaką by zrobił.
Na początku zajął się wynikami inwigilacji prawicowych elementów ekstremistycznych w szeregach policji. Zaczął od niepokojących wniosków, o których poprzedniego dnia poinformował go Waltin. - Mamy niestety pewne problemy z gromadzeniem danych - powiedział tajemniczo. - Czyżby znowu popsuły się wam komputery? - spytał minister bez cienia podejrzenia w głosie. - Żeby tylko - odparł Berg i potrząsnął głową. - Niestety sprawa przedstawia się o wiele gorzej. Jak się powie a, trzeba powiedzieć b, pomyślał. - Dwaj nasi agenci działający w terenie wyrazili obawę, że mogą zostać zdekonspirowani, więc musieliśmy ich wycofać i przerwać akcję - powiedział Berg. - Musimy coś wymyślić, żeby móc ją podjąć na nowo. - Na Boga! - zawołał minister. - Czy istnieje ryzyko, że coś im się stanie? A co mogłoby im się przydarzyć?, pomyślał Berg. Przecież żyjemy w Szwecji, a oni są policjantami. Oni i ci, których namierzają. - No nie, aż tak strasznie nie jest - odparł uspokajająco. - No to bardzo się cieszę - powiedział z wyraźną ulgą minister. Kiedy przeszli do punktu „sprawy pozostałe”, Berg stwierdził, że bardzo poważnie podszedł do powierzonego mu zadania przygotowania raportu na temat działalności zewnętrznej i ma nadziej ę, że na następne spotkanie przyniesie gotowe opracowanie. Kiedy to powiedział, minister był wyraźnie zakłopotany, a szef departamentu prawnego nagle się pożegnał i wyszedł. - Sądzę, że podczas ostatniego spotkania nasz przyjaciel z komisji ministerialnej wyraził się nie dość precyzyjnie - powiedział minister i chrząknął, a jednocześnie spojrzał wymownie na puste krzesło. - Daleki byłbym od kwestionowania motywów, jakimi się panowie kierowaliście - odparł grzecznie Berg. Przecież taki głupi nie jestem, pomyślał. - Ja też - powiedział uprzejmie minister. - Rozmawiałem natomiast z naszym wspólnym przyjacielem i próbowałem go przekonać, że cała ta historia jest na tyle skomplikowana, że należy się nad nią zastanowić na spokojnie. Nie ma sensu się śpieszyć. - Pochylił się i mówił ciszej: - Nie chciałbym być niedyskretny, ale to właśnie on prosił mnie o radę w omawianej sprawie, a ja skorzystałem z okazji i powiedziałem mu, co o tym myślę. No proszę, pomyślał Berg. A więc tak to było. - No i udało mi się go przekonać - dodał minister, wyraźnie zadowolony.
- Miło mi to słyszeć - powiedział Berg, choć dzwonek alarmowy w jego głowie rozbrzmiewał coraz głośniej. - Poświęcimy na to tyle czasu, ile będzie trzeba - stwierdził minister i dla podkreślenia swoich słów potrząsnął mocno głową. - Myślę, że wystarczy, jeśli zajmiemy się tym wiosną. Czym oni się właściwie zajmują?, zastanawiał się Berg, wchodząc do siedziby rządu w Rosenbad. Na wewnętrznym seminarium, które zorganizowano dla nich w biurze, prelegent wspomniał o czymś, co nazwał strategią zamieszania Andersona. Anderson to amerykański psycholog, autor tej, oględnie mówiąc, wątpliwej metody. Polega ona na nadawaniu sprzecznych komunikatów: należy na przemian traktować człowieka serdecznie i mu grozić. Prelegent przekonywał, że wystarczy odrobina takiej manipulacji, by poddany jej człowiek potrzebował środków uspokajaj ących i kaftana bezpieczeństwa. Ale on chyba tego nie robi, pomyślał Berg. Miał na myśli pełnomocnika premiera. Z drugiej strony wygląda na kogoś, kto jest zdolny do wszystkiego. &
Forseliusa znalazła jego polska sprzątaczka. Kiedy otworzyła drzwi mieszkania, zobaczyła go martwego w przedpokoju. A ponieważ zanim przyjechała do Szwecji i została sprzątaczką, studiowała medycynę w Łodzi, ustaliła to bez najmniejszego problemu. Forselius był martwy i wszystko wskazywało na to, że umarł niedawno. Prawdopodobnie wylew krwi do mózgu. Jak zwykle miał na sobie poplamiony szlafrok i pachniał koniakiem. Kobieta wykręciła więc numer, pod który miała zadzwonić, gdyby coś się stało, i w mieszkaniu niemal natychmiast zjawiło się kilka osób. Sami mężczyźni, uprzejmi i dyskretni. Jeden z nich na pewno był lekarzem. A więc to prawda, że Forselius był ważnym szpiegiem, pomyślała. Wiedziała jednak, że ze względu na jej pochodzenie nikt nie będzie z nią o tym rozmawiał. Potem jeden z nich odwiózł j ą do domu i zapewnił, że nie ma się czym niepokoić, że do końca tygodnia może zostać w domu, że i tak dostanie normalne wynagrodzenie, że nie wolno jej o tym z nikim rozmawiać i że on albo któryś z pozostałych policjantów skontaktuje się z nią, jeśli będzie to konieczne. Bardzo jej to pasowało. Forselius był o wiele bardziej upierdliwy niż wszyscy inni, u których sprzątała. Poszła do przedszkola i odebrała synka, a potem przez całe popołudnie bawili się w parku niedaleko domu. Pełnomocnik premiera zjawił się w mieszkaniu Forseliusa zaraz po oficerach sztabu zatrudnionych w wywiadzie, ale za to przed funkcjonariuszami służby bezpieczeństwa, którzy mieli dopełnić wszystkich formalności. Forseliusa znał od dwudziestu lat, ale gdy zobaczył go leżącego na dywanie w przedpokoju, musiał zadać sobie pytanie, co tak naprawdę czuje. Żal? Tęsknotę? Niepokój? A może nic szczególnego? - Czy znamy już przyczynę zgonu? - spytał klęczącego nad zwłokami lekarza.
- Już lepiej spytaj, od czego nie umarł - odparł lekarz. Uśmiechnął się krzywo i potrząsnął głową. - No cóż - dodał i westchnął zrezygnowany. - Wykaże to sekcja, ale jeśli chcesz usłyszeć moj ą opinię na gorąco, to moim zdaniem zmarł na rozległy wylew krwi do mózgu. Miał prawie osiemdziesiąt lat, chociaż nie chciał o tym nawet myśleć. Szkoda człowieka, pomyślał pełnomocnik. Kiedy zaczęli przeglądać zawartość portfela, który Forselius zawsze nosił w tylnej kieszeni spodni, znaleźli zwiniętą kopertę, a na niej odręcznie wypisane słowa: „Na wypadek mojej śmierci”. W kopercie znajdowała się kartka: „Gdy robi się najciekawiej, akurat wtedy trzeba umrzeć. JF”. Pewne szczegóły wskazywały na to, że mógł ten list napisać nawet pół wieku wcześniej, kiedy pracował w tajnym biurze przy placu Karlaplan i zajmował się łamaniem kodów. Cholera, pomyślał pełnomocnik. Już mi go brakuje.
I został tylko chłód zimy… Majorka w lutym Hedberg wrócił z wilgotnej i gorącej Jawy do swojego domku w północnej części Majorki, gdzie od prawie dziesięciu lat żył na przymusowym zesłaniu. Kiedy wylądował na lotnisku w Palmie, powitały go chłodne powiewy wiosennego wiatru. Temperatura wynosiła prawie dwadzieścia stopni, a przecież był dopiero początek lutego. Przynajmniej na pogodę nie może się uskarżać. Wyprowadził samochód z parkingu przy lotnisku, gdzie zostawił go ponad miesiąc wcześniej, i ruszył do swojego domu, w góry, na północ od Alcudii. Miewałem już gorsze dni, pomyślał. Żaden z tamtych dni nie był dla niego przyjemny. Nikt go nie wezwał na przesłuchanie, nikt o nic nie oskarżył, nie zapadł wyrok skazujący. Poczuł się tak, jakby ktoś złamał prawo. Z pracy go nie wyrzucono, ale szepty na korytarzach, cisza, jaka nagle zapadała, gdy wchodził do pokoju socjalnego, koledzy, którzy wyraźnie go unikali… wszystko to było nie do zniesienia. Poza tym źle się czuł za biurkiem. A przecież chciał się tylko obronić przed drobnym gangsterem i łajzą, który próbował wymusić od niego pieniądze, jakie jemu, Hedbergowi, prawnie się należały. Kiedy więc Waltin złożył mu propozycj ę pracy w sekcji zewnętrznej, było to jak zbawienie. Dobrze zarabiał, czasem nawet bardzo dobrze, a poza tym lubił Waltina. Zdolny, szarmancki facet z głową na karku i całą masą pomysłów. Poza tym czuł, że może mu ufać, prawie jak własnemu bratu, z którym dorastali, choć teraz niezbyt często się spotykali. Tym bardziej się zdziwił, kiedy zaczął przeglądać dokumenty, które wyniósł z pokoju amerykańskiego dziennikarza. Na początku chciał się ich w jakiś bezpieczny sposób pozbyć. I to nie tylko dlatego, że po angielsku mówił równie dobrze jak Waltin. W każdym razie na tyle dobrze, żeby większość zrozumieć. W pewnym momencie zaczął nawet przypuszczać, że Waltin go oszukał. Ale im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej wszystko to wydawało mu się nieprawdopodobne. Najprawdopodobniej Berg i ludzie z nowego socjaldemokratycznego rządu byli w zmowie i to Waltin padł ofiarą ich matactw. To oczywiście Bergowi z jego świętoszkowatym wyglądem i wyszczekaną gębą polecono pozbyć się niebezpiecznych dokumentów Amerykanina. Wynikało z nich coś, co każdy normalnie myślący człowiek powinien wydedukować sam: że krajem rządzi zdrajca i rosyjski szpieg. O tym, że w młodości zdołał się jeszcze wkręcić do CIA, Hedberg nie wiedział. Ale jeśli się wzięło pod uwagę inne rzeczy, których się dopuścił, na przykład zamordowanie najlepszego przyjaciela, nie było to szczególnie zaskakujące. I nie chodzi o to, że mu się udało. Takim jak on zawsze się udaje. Prawdopodobnie Waltina też oszukano, tak jak jego, ale może to i lepiej, zważywszy na to, co się potem wydarzyło. Czy powinien z nim o tym porozmawiać? To tak jakby sam skazał się na dożywocie. Gdyby był pewien, że może mu w pełni zaufać, nawet chwilę by się nie wahał. O wszystkim by mu opowiedział. Problem polegał jednak na tym, że w całym swoim życiu nie spotkał ani jednego człowieka, któremu w krytycznej sytuacji
mógłby w pełni zaufać. Dlatego lepiej milczeć. Przynajmniej do czasu, aż będzie pewien, że umarł nie tylko Krassner, ale i cała sprawa. W zasadzie to on, Hedberg, jest ofiarą. Gdyby wcześniej wiedział, kim jest Krassner i czym się zajmuje, nawet by nie próbował się przed nim bronić. Zaprosiłby go nawet potem na piwo albo nawet dwa, bo Krassner, robiąc to, co robił, naprawdę na to zasłużył. Niestety nie miał wyboru i tak jak kiedyś próbował się tylko bronić. Krassner nagle włożył klucz do zamka i po prostu wszedł, a ponieważ Hedberg stał w ciasnej garderobie za drzwiami, nie miał dokąd uciec. Zamiast jednak zapytać go, co tu robi -Hedberg był przecież ubrany w roboczy kombinezon, Krassner powinien to wziąć pod uwagę -Krassner rzucił się na niego i zaczął go okładać pięściami. Chwilę później przewrócił go i najpierw próbował docisnąć kolanem do podłogi, a potem zaczął gryźć. Hedberg nie miał wyboru. Musiał się bronić, no i niestety skręcił mu kark. Zrobił to w samoobronie, więc jeśli już ktoś tu był ofiarą, to właśnie on. A wszystko przez to, że go w to wmanewrowano i wykorzystano, żeby osłonić największego zdrajcę w historii Szwecji. Potem było jak zwykle. Od razu postanowił, że wyrzuci go przez okno. Czy miał inne wyjście? Przecież Krassner nie mógł tak po prostu zostać w pokoju. Ale najpierw musiał sfotografować jego dokumenty, więc przez chwilę czytał wstęp do książki. I nagle dotarło do niego, że brzmi to zupełnie jak list samobójcy. Wtedy przestał się zastanawiać. Przygotował stos dokumentów dla tego zdrajcy Berga i innych idiotów. Resztę zatrzymał dla siebie i zadbał, żeby w pokoju wszystko wyglądało normalnie. Najwięcej czasu zabrało mu wymienianie taśmy w maszynie i pisanie nowego, podobnie brzmiącego listu pożegnalnego, który potem schował do kieszeni i zabrał ze sobą. Oryginalny list wkręcił do maszyny, bo były na nim odciski palców Krassnera, a treść listu pomogła mu w upozorowaniu samobójstwa, natomiast napisaną przez siebie kopię zabrał na wszelki wypadek, gdyby kiedyś musiał odtworzyć treść oryginału. Potem obluzował rygielek przy oknie, podniósł Krassnera i wyrzucił go. Niesamowity widok, pomyślał, patrząc, jak Krassner swobodnie opada w dół. Już chciał się wycofać w głąb pokoju, gdy zauważył, że wzdłuż budynku spaceruje jakiś włóczęga z parchatym psem. Cofnął więc głowę, żeby go nie zobaczył, i wtedy zauważył, że kiedy wypychał Krassnera przez wąskie okno, spadł mu z nogi but. Nie mógł go tak zostawić, więc podniósł go z podłogi i wyrzucił przez okno. A ponieważ włóczęga nadal tam stał i się gapił, spróbował trafić go w głowę. Niestety chybił i zamiast w niego trafił w psa. Kundel tylko się wyprężył i padł martwy. I tak to się właśnie skończyło. Potem się szybko spakował, ostatni raz rzucił okiem na pokój i wyszedł. Później nie pozostało mu już nic innego, jak tylko opracować własną wersję wydarzeń. Nie było to zbyt trudne, bo raport miał dostarczyć Waltinowi. Typowe samobójstwo. Tak właśnie odpowiedziałby każdemu, kto by go o to zapytał. Jedno z najbardziej typowych, o jakich słyszał. Do tego list pożegnalny. Ta wersja na pewno będzie pasować tym głupkom ze sztokholmskiej policji, stwierdził i więcej o tym nie myślał.
Pozostał jedynie chłód zimy Sztokholm w lutym Życzenia noworoczne opublikowane w gazetce przez komendanta sztokholmskiej policji zostały przyjęte bardzo ciepło. Wiedział to od wielu osób, zarówno pracowników policji, jak i osób prywatnych. Wśród nich było sporo kobiet. Wiele z nich stwierdziło, że doceniają to, co zrobił. Ciepło emanuj ące z ich słów umocniło komendanta w przekonaniu, że najwyższa pora urzeczywistnić swoje wizje. Oprócz literatury - zdecydowanie miał do niej powołanie - interesował się jeszcze dwiema dziedzinami: ćwiczeniami fizycznymi i robotą policyjną, czyli, mówiąc bardziej kolokwialnie, pracą detektywistyczną. Co roku setki godzin spędzał na ścieżkach dla biegaczy i na trasach narciarskich. Właśnie podczas jednej z takich rund wpadł na wspaniały pomysł, żeby utworzyć w policji wewnętrzny dział szkolenia. Miałby uczyć profesjonalnie rozwiązywać problemy. Oczywiście nie chodziło mu o szkolenie jakiejś zbieraniny. Raczej o stworzenie czegoś w rodzaju forum z udziałem najbardziej obiecuj ących, wykwalifikowanych współpracowników. Szkolenia, odczyty i seminaria dyskusyjne zamierzał prowadzić osobiście. Wyraźnie czuł, że brakuje im wykwalifikowanych kadr i między innymi dlatego postanowił wprowadzić w życie swoje pomysły. Długo się zastanawiał, jak to nazwać. Pozytywne wrażenie jest w końcu nie tylko ważne, ale często rozstrzygaj ące. Było dla niego oczywiste, że największym grzechem wszystkich prowadzących śledztwa w sprawie najcięższych przestępstw jest zaniedbywanie pracy analityczno-intelektualnej. Dlaczego? Bo policjanci działają wtedy w terenie: stukają do drzwi, rozmawiaj ą ze świadkami i członkami rodzin, robią mnóstwo innych dziwnych i czasochłonnych rzeczy. Doszedł więc do wniosku, że swoje odczyty powinien nazwać The armchair detective. Ale ponieważ niewielu z jego współpracowników mówiło po angielsku, ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. A przetłumaczenie na szwedzki i nazwanie projektu „detektywem w fotelu” też nie byłoby najszczęśliwszym rozwiązaniem. Mógłby zostać źle zrozumiany. I nagle doznał olśnienia: „Naukowy detektyw”! Na pierwszym seminarium zaprezentuje podział śladów - owoc wielu godzin spędzonych na ścieżkach treningowych w dolinie Ulriksdal w tamtejszej szkole policyjnej. Systematyka to podstawa - najpierw należy zbudować solidny fundament, a wtedy nie będzie przestępstwa, którego nie da się rozwiązać dzięki zaawansowanym technikom intelektualnym. Nie trzeba będzie nawet opuszczać sali konferencyjnej i tracić czasu na tak przyziemne czynności, jak jedzenie, chodzenie do toalety czy rozprostowywanie kości. Takie rzeczy są niezbędne z powodu ludzkiej fizjologii, ale z samą pracą nie maj ą nic wspólnego. Na pierwsze seminarium, zatytułowane „Klasyfikacja policyjnych śladów”, zaprosił kilkunaście wybranych osób. Znaleźli się wśród nich Kudo i Bulling, jego własny komisarz Grevlinge - nie uważał go wprawdzie za orła, ale był pracowitym i lojalnym funkcjonariuszem -doświadczony i zdolny technik Wiijnbladh, którego wcześniej nie znał (polecił go szef sekcji technicznej). Zaprosił też paru zdolnych policjantów z zewnątrz, bo w dziedzinie intelektualno-analitycznej często potrzeba świeżych impulsów zewnętrznych. Jeden z jego najlepszych przyjaciół, dyrektor pewnej firmy, a zarazem
człowiek z wieloletnim doświadczeniem jako ekspert departamentu, obiecał, że porozmawia o tym ze znajomym - byłym dyplomatą zajmującym wysokie stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, mającym doświadczenie w prowadzeniu dochodzeń policyjnych. Ów dyplomata skontaktował się z kolejnym znajomym - dziennikarzem z Komendy Głównej Policji, maj ącym doświadczenie w „stosowaniu twardych, męskich metod w trudnych środowiskach”, jak to ujął w trochę przydługim, acz miłym liście do komendanta były ambasador. Chciał mu w ten sposób podziękować za zaproszenie na seminarium. Komendant najpierw przywitał się z zebranymi, a potem przeszedł do krótkiej prezentacji światowej sławy detektywów, działających zarówno w świecie rzeczywistym, jak i w świecie fikcji literackiej. Wspomniał o takich postaciach, jak Holmes, Bertillon i Lockard, a także o swoim wielkim poprzedniku na stanowisku komendanta policji, Georgu Liljensparre. Dopiero wtedy zaczął mówić o stworzonej przez siebie klasyfikacji. - Zawsze musimy mieć tak zwany główny ślad. Główny ślad to taki, który w świetle wcześniejszych doświadczeń jest statystycznie najbardziej prawdopodobny. Nikt nie zgłosił zastrzeżeń, wszyscy gorliwie zapisywali. - Jeśli zaś chodzi o najbardziej wiarygodną wersję, postanowiłem określić ją mianem alternatywnych śladów głównych. Mają one między innymi tę zaletę, że jeśli się dowiemy czegoś, co zmieni prawdopodobieństwo różnych innych opcji, to wystarczy, że zamienimy alternatywne ślady główne na ślady główne i vice versa. Jakieś pytania? - A co z podejściem polegającym na nieodrzucaniu żadnej z wersji wydarzeń? - spytał ktoś z zaproszonych. Komendant zapomniał jego nazwiska, więc później zapytał o to Grevlinge’a. - Nie ma powodów do niepokoju - uspokajał. Wszystko przewidział. - Na następnym poziomie, to znaczy trzecim, poza śladami głównymi i alternatywnymi śladami głównymi mamy jeszcze mniej lub więcej tak zwanych śladów pobocznych. Korzyść, jaka z tego wynika, polega na tym, że możemy mieć dowolną liczbę śladów pobocznych, które uznamy za uzasadnione w każdej osobnej sprawie. Zgromadzeni w głębokiej ciszy zgłębiali tę logiczną oczywistość. - Wyobraźmy sobie piramidę zbudowaną w sposób logiczny - mówił dalej komendant. Patrząc od podstaw w stronę szczytu, widzimy ślady poboczne, alternatywne ślady główne i ślady główne. Ale my będziemy oczywiście patrzeć w kierunku przeciwnym, to znaczy z góry na dół, dzięki czemu zagłębimy się w warstwie intelektualnej, jeśli mogę się tak wyrazić. - To wspaniała, fundamentalna zasada analizowania - zgodził się emerytowany dyplomata. - No właśnie - przytaknął Kudo. Uznał, że najwyższy czas coś powiedzieć. Inaczej ubiegną go jacyś cywile. Dość dziwne zresztą postacie. Gdyby nie to, że myśl ta wydała mu się zupełnie nieprawdopodobna, uznałby, że trzech z nich to pederaści. Na przykład facet w skórzanej marynarce. Pracuje jako dziennikarz w Komendzie Głównej Policji. Lepiej się na takiego nie napatoczyć w ciemnej ulicy. Zwłaszcza na ulicy Skeppar Karls Grand, gdzie spotykają
się geje. Mają tam jakieś swoje zrzeszenie. Pracował kiedyś w nieistniejącej już obyczaj ówce w sztokholmskiej policji. - Kolega Bulling i ja zawsze tak pracujemy - dodał Kudo. - Zawsze od góry do dołu - mruknął Bulling i schował nogi, bo cały czas ktoś mu deptał po palcach. - Wspaniale, naprawdę wspaniale - pochwalił ich komendant. Uznał, że nadszedł czas, żeby wyjawili wszystkim swoje pomysły. - Taaak - powiedział Grevlinge. - Właśnie takie rzeczy robią bandyci, żeby cię wyprowadzić w pole. To znaczy, chciałem powiedzieć, żeby wyprowadzić w pole nas, policjantów. - Rozejrzał się niepewnie, bo dawno temu sam się czymś takim zajmował. Komendant spojrzał na niego. Muszę coś z nim zrobić, pomyślał. Wysłać na jakiś kurs albo coś w tym rodzaju. - Tak, to prawda, w uj ęciu tradycyjnym - odparł. - Jeśli jednak powiem: błędny trop policyjny? Co wam przychodzi na myśl? Odpowiedzią były puste, pozbawione wyrazu twarze. - Innowacja - wyjaśnił z niejaką dumą. - Z pewnością każdy z siedzących przy tym stole znalazł się przynajmniej raz w sytuacji, kiedy chciał zmylić przeciwnika, naprowadzić go na błędny trop, po prostu go zmylić. Stąd właśnie błędny trop policyjny lub po prostu błędny trop, bo tak właśnie wolę to nazywać. Dlaczego? Bo to do nas, policji, należy inicjatywa i to my mamy pierwszeństwo w interpretacji. - To oczywiste - stwierdził Kudo. - Jak ktoś traci inicjatywę, jest zgubiony. - Dlatego właśnie chciałbym zaproponować zmianę terminologii, a mianowicie zarezerwowanie określenia błędny trop dla świadomie pozostawionych fałszywych śladów -przez nas. Natomiast to, co do tej pory nazywaliśmy błędnym tropem, to znaczy ślady pozostawione przez przestępcę, będziemy w przyszłości nazywać fałszywym tropem. Jest to wyraźny sygnał - podkreślił z pewną emfazą. - Przestępca zostawia fałszywy trop, podczas gdy my jemu podsuwamy błędny trop. - Mam propozycję - odezwał się najlepszy przyjaciel komendanta. - Słucham w napięciu - odparł komendant, ponieważ jego najlepszy przyjaciel był człowiekiem niezwykle uzdolnionym. - Chciałbym zaproponować, żebyśmy uzupełnili twój niezwykle analityczny model czymś, co nazwałbym bocznym torem. Boczny tor, pomyślał komendant i nagle poczuł, że coś uderza mu do głowy, jak bąbelki z otwartej butelki z napojem gazowanym. - Czy zechciałbyś rozwinąć tę myśl? - poprosił. Jego najlepszy przyjaciel uczynił to z radością, korzystając ze wszystkich mocy swego intelektu. Prowadząc działalność gospodarczą w sektorze publicznym, zauważył bowiem, że czasem trzeba utrzymywać w firmie rezerwy siły roboczej, aby sprostać nowym, nieoczekiwanym lub tylko dodatkowym obciążeniom. Żeby jednak ci ludzie nie błąkali
się bez celu po zakładzie, przyjaciel komendanta sam ułożył listę obowiązków o charakterze czysto zajęciowym. - Zaletą bocznego toru jest to, że wiedzie donikąd - streścił swoje wystąpienie. - A jednocześnie wygląda jak zwykły tor - dodał. - Co dokładnie masz na myśli? - spytał podejrzliwie komendant. - Czy mógłbyś to wyjaśnić w odniesieniu do naszej pracy? - Wyobraź sobie, że dysponujesz dużą grupą wywiadowców i że nie możesz ich wszystkich wykorzystywać jednocześnie. Ale z drugiej strony musisz mieć rezerwę, na wszelki wypadek. Musisz ich wtedy skierować na boczny tor, do chwili gdy będziesz ich wszystkich potrzebował. Genialne, pomyślał komendant. Jego najlepszy przyjaciel nie mógł nim zostać przypadkiem. - Byłoby wspaniale, gdybyś zechciał przygotować to w formie pisemnej na nasze następne spotkanie - zaproponował i skinął przyjaźnie głową. - A więc, moi panowie, kończymy na dzisiaj. Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania? Tylko jedna osoba podniosła rękę. Człowiek ten nie odezwał się dotychczas ani słowem. Drobny, chudy człowieczek. Komendant zapomniał jego nazwiska, pamiętał tylko, że pracuje w sekcji technicznej. Zresztą i tak nie musi pamiętać, jak się nazywa, bo zaprosił go po raz pierwszy i ostatni. - Nazywam się Wiijnbladh. Pracuję w sekcji technicznej i mam proste pytanie. No wyduś wreszcie, o co ci chodzi, pomyślał komendant z niesmakiem i skinął głową. Facet przypomina wróbla. To prawdziwa zagadka, jak ktoś taki dostał się do szkoły policyjnej. - A co ze zwykłymi śladami? O czym on bredzi?, zdziwił się komendant. O jakich zwykłych śladach? - Ze zwykłymi śladami? - Tak, na przykład z odciskami palców, śladami krwi i tak dalej - sprecyzował Wiijnbladh. - Ach, o takie ślady chodzi - powiedział komendant. - Będziemy o nich mówić przy innej okazji. Facet podobny do wróbla skinął głową. Na swoje szczęście, bo w przeciwnym razie mógłby trafić do administracji parkingu w Vastberga, gdzie dla takich jak on zawsze znajdzie się miejsce. Komendant postanowił zakończyć spotkanie, wygłosił więc kilka okrągłych zdań: - Pozwólcie, że zacytuję największego detektywa naszych czasów - zaczął. - Pozwólcie, że zacytuję największego detektywa naszych czasów… - powtórzył. - Właściwie po głębszym zastanowieniu należałoby stwierdzić, że z formalnego punktu widzenia ów detektyw żył jedynie w kilku powieściach… - … który powiedział: jeśli wykluczymy wszystko, co jest oczywiste lub tylko wiarygodne, i zostanie nam tylko to, co jest niewiarygodne… to wtedy, moi panowie…
wtedy właśnie to, co zostanie, będzie prawdą, bez względu na to, jak niewiarygodna może się nam wydać - zakończył i z powagą skinął głową. Ten człowiek ma dar, pomyślał Kudo. &
Pełnomocnik nie poszedł na pogrzeb Forseliusa, ale po ceremonii, kiedy wszyscy się już rozeszli, a grabarze szykowali się do zamknięcia rodzinnego grobowca, zostawił mu pożegnalny prezent: plastikową reklamówkę z dwoma butelkami Frapin rocznik 1900, a do tego po jednym egzemplarzu rozpraw na temat zmiennej losowej i funkcji harmonicznych. Potem wrócił do Rosenbad, gdzie czekało na niego sporo pracy. Co ze sprawą Krassnera? Po rozmowie z ministrem sprawiedliwości uznał, że minister przekazał Bergowi to, co miał mu przekazać. Doszedł więc do wniosku, że będzie teraz miał trochę więcej czasu i spokoju i na razie nie będzie musiał o tym myśleć. Przejrzał całe mnóstwo analiz gospodarczych - przekazanych mu przez analityków wojskowych - i stwierdził, że gdyby chciał im wierzyć, musiałby uznać, iż rosyjski niedźwiedź znacznie osłabł. Gospodarka jest w coraz gorszej kondycji i wcześniej lub później musi się coś wydarzyć. Tak, ale co? I kiedy? Jego szef nie był już w tak wyśmienitym nastroju, a w szeregach partii sporo się mówiło nie tylko o tym, że jego notowania spadaj ą, ale także o tym, jak może się to odbić na wynikach całej partii w najbliższych wyborach. Ale przewrót pałacowy wydawał się mało realny. Socjaldemokraci nie mogli sobie na to pozwolić, ale nie mogło tak być zbyt długo i trzeba było jakoś temu zaradzić. Dobro jednostki trzeba przecież podporządkować dobru partii, pomyślał i na chwilę niebezpiecznie się zbliżył do zabronionego toku myślenia, który od ręki rozwiązałby nie tylko jego problem, ale też problemy całej partii. Nie powinieneś się zapędzać aż tak daleko, pomyślał. Przecież w partii socjaldemokratycznej takie rzeczy się nie zdarzają. Zwłaszcza w Szwecji. Podczas cotygodniowego spotkania poinformował, że inwigilacja skrajnie prawicowych elementów w strukturach policji i wojska zostanie na razie wstrzymana na czas nieokreślony. Na razie nie chce komentować tej decyzji. Od niedawna obowiązuje zalecenie, żeby jak najmniej sobie przeszkadzać, więc przerwanie inwigilacji grupy podejrzanych policjantów należy uznać za dość niską cenę za zapewnienie sobie chwili spokoju. Po spotkaniu wziął Berga na stronę. Obaj wiedzieli, jaki jest minister i dlatego pełnomocnik chciał się upewnić, czy przekazał Bergowi, co miał przekazać i czy dopilnował, żeby ostatnie decyzje dotyczące przyszłości służby bezpieczeństwa zostały przedstawione wystarczająco jasno. Berg nadal go zadziwiał. Sprawiał wrażenie nieobecnego. Nie zwracał uwagi na to, co mówi. Niemal cały czas tylko kiwał głową. &
Kiedy Berg wrócił do biura, natychmiast podjął decyzję. Bez względu na to, co przed chwilą usłyszał, nie zamierza ustąpić. Przecież Waltin w oczywisty sposób próbuje go szantażować. Wóz albo przewóz, pomyślał. Jego przewaga polega na tym, że bez względu na okoliczności dla niego prawie zawsze jest to wóz, prawie nigdy przewóz. Waltina trzeba się pozbyć, a on już wie, jak się do tego zabrać. Wezwał go i przypomniał o
raporcie z działalności zewnętrznej, który miał dla niego napisać. Podkreślił, że najbardziej interesuje go aspekt ekonomiczny. Być może złoty zegarek na przegubie Waltina służy mu do ustalania, która jest godzina, ale dla Berga jest wskazówką, że powinien zacząć szukać słabych stron przeciwnika. Wezwał też Perssona. Chciał, żeby był obecny i wszystko notował. Głównie dlatego, że Persson miał na Waltina dobroczynny, niemal koj ący wpływ, a on nie miał ochoty słuchać gadania o tym, czy Hedberg był akurat tam, czy gdzie indziej. - Zależy mi, żebyśmy dostali od ciebie analizę ekonomiczną już w przyszłym tygodniu powiedział. - Wtedy biegli będą mieli wystarczaj ąco dużo czasu, żeby się z nią zapoznać. - Fine with me - odparł Waltin i z uśmiechem skinął głową. Rękawica została rzucona, pomyślał. Ale nie zamierza jej podnosić. Zamierza natomiast sprowadzić Hedberga, żeby mu pomógł wyczyścić papiery i zabezpieczyć pieniądze, które nadal krążą po systemie. Pieniądze, które zgodnie z prawem należą do niego, Waltina, i do nikogo innego. &
Johansson przez cały weekend zastanawiał się, co zrobić ze swoim życiem. Przecież nie staje się coraz młodszy. Jeśli więc nie chce, żeby życie dalej przeciekało mu przez palce, musi się w końcu na coś zdecydować. Zrobił tak, jak radził Jarnebring: zapisał wszystko na kartce. Bardzo szybko zapełniła się bazgrołami, więc musiał ją przepisać na czysto. Jarnebring zadzwonił, żeby spytać, jak leci. - Jak leci? Mogę ci zaproponować przednie siedzenia w radiowozie. Nadal na nas czekają. Obawiam się, że te czasy już nie wrócą, pomyślał Johansson i odłożył słuchawkę. I właściwie już za nimi nie tęsknił. Są ważniejsze rzeczy. Kiedy więc w poniedziałek zjawił się na posiedzeniu dowództwa, złożył wniosek o zwolnienie ze służby z dniem pierwszym marca. Komendant Główny Policji zadzwonił do niego już godzinę później i poprosił o chwilę rozmowy. No i co ja mam zrobić?, zastanawiał się Johansson. Widział, że komendant jest szczerze zmartwiony, że traci tak dobrego pracownika. Mało brakowało, żeby zmienił decyzję. - Odnoszę wrażenie, że zatrzymałem się w rozwoju - wyjaśnił, i powiedział to z silnym norrlandzkim akcentem. Mówił tak zawsze, kiedy zaszła potrzeba. - Doszedłem więc do wniosku, że najwyższy czas uzupełnić wykształcenie. Zamierzam się zapisać na uniwersytet, na jakieś studia. Dziwni są ci wszyscy inteligenci kierujący policją, pomyślał chwilę później, wychodząc z gabinetu komendanta. Od razu zaczynaj ą się denerwować, gdy tacy jak on sygnalizuj ą własne potrzeby albo chcą uzupełnić wykształcenie. Gdyby nie postanowił odejść, mógłby pewnie za połowę pensji pracować na jakimś spokojnym etacie w instytucji mniej lub bardziej związanej z wymiarem sprawiedliwości. Nie wiadomo, dlaczego komendant zachęcał go do studiowania prawa, a on podziękował za dobrą radę i obiecał, że się zastanowi. Nieważne. Jego wniosek o zwolnienie zostanie przyjęty. Tym samym skończy się to nieszczęście, w które się wpakował przed wielu laty.
Nie będzie już mógł pić kilku kufelków piwa z ludźmi ze związków ani tym bardziej wychylić w ich towarzystwie kolejki z kieliszków ciotki Jenny. Nie musi się też zastanawiać, co go czeka w zamian. Chce po prostu opróżnić swoje biurko. Ale najpierw musi skończyć z lekceważącym stosunkiem do sprawy, z którą kiedyś zwrócił się do niego, prosząc o pomoc i radę, jego poprzednik na tym stanowisku - obecnie z pewnością szczęśliwy człowiek. Chodziło o tego nieudacznika Koskinena. Koskinen został szefem sztabu dowodzenia sztokholmskiej policji i był żywym dowodem na to, że ktoś, kto dostał kopa w górę, może zrobić w policji karierę. Ledwo zasiadł za nowym biurkiem, wszystko zaczęło się od nowa. Stos skarg, odwołań, pism ze związków i zwykłych sprzeczek wśród personelu rósł na biurku Johanssona z każdym dniem. Było to zjawisko zupełnie nieprawdopodobne, zważywszy na to, że Koskinen - bo to jego wszystkie te sprawy dotyczyły -w żadnej z nich nie kiwnął nawet palcem, a gdy się spodziewał, że będzie się od niego oczekiwać, żeby zajął stanowisko, na wszelki wypadek zawsze był na lekkim gazie. Szef wydziału operacyjnego sztokholmskiej policji, stary policyjny wyga, bardzo skuteczny, a na dodatek cieszący się sympatią Johanssona, postanowił przeprowadzić ćwiczenia z gotowości operacyjnej, żeby sprawdzić, w jakiej formie są tak naprawdę jego podwładni. Opracował scenariusz: podczas uroczystego przyj ęcia na sztokholmskim zamku Jego Królewska Mość padł ofiarą zamachu. Sprawcy udało się zbiec i teraz przebywa gdzieś w mieście. Napływaj ące sygnały są sprzeczne, ale jak najbardziej wiarygodne, natomiast opis samochodu, którym uciekł sprawca oraz opis drogi jego ucieczki, są dość niejasne. W sumie byłby to dość ciekawy test na to, do czego się nadaje sztokholmska policja, kiedy zdarza się coś, co nie miało prawa się zdarzyć. A ponieważ szef wydziału operacyjnego dobrze wiedział, na co może liczyć, postanowił przełożyć ćwiczenia na poniedziałkowy ranek. Główną rolę miał odegrać Koskinen. Mówiąc wprost, miał być pająkiem czekającym w sieci, na wypadek gdyby coś się stało. Niestety Koskinen wyczuł pismo nosem i doszło do nieszczęścia. Związki zawodowe zaprotestowały, bo wyniesiona z takich ćwiczeń wiedza mogłaby się stać zabójczą bronią w rękach pracodawcy. Drobna mżawka protestów zmieniła się wkrótce w prawdziwą burzę z gradobiciem. Po drugiej stronie zarysowała się cienka niebieska linia. Tworzyli ją policjanci patroluj ący ulice. A gdy Johansson przypomniał sobie nieudanego bratanka Berga, który mimo podejmowanych przez niego odważnych prób umieszczenia go w celi, gdzie było jego miejsce, wrócił ostatecznie do służby, jego twarz przesłoniła chmura. Na dodatek jesienią, kiedy w dowództwie rozważano kandydaturę Koskinena, znowu dało o sobie znać anonimowe stowarzyszenie policjantów o nazwie Nadal Działająca Sztokholmska Policja Porządkowa. Pojawiło się też kilka pojedynczych głosów, oznajmiaj ących, że „nadszedł czas, żeby coś zrobić”. Jedną z niewielu osób, które w tej sprawie nie miały nic do powiedzenia, był komendant sztokholmskiej policji. Pewnie siedzi i zapisuje coś w swoim niebieskim notesiku, pomyślał Johansson. Ale dla porządku zadzwonił do niego, żeby się dowiedzieć, co o tym
myśli. Komendant był dość powściągliwy, jak wszystkie pięknoduchy, gdy maj ą do czynienia z takimi prostakami jak Johansson, którzy tylko mieszają im szyki. Pies cię drapał, pomyślał Johansson, a potem w skrócie przedstawił swój punkt widzenia. - Ja już rozwiązałem ten problem - odparł komendant. - Ale dziękuję za troskę. - Proszę wybaczyć - powiedział Johansson - ale nie bardzo rozumiem. Naprawdę? Coś takiego, pomyślał komendant i westchnął. - Mam na myśli ćwiczenia, o które pan pytał - powiedział. Starał się mówić powoli i wyraźnie, jak do dziecka. - Poleciłem, żeby zamiast ćwiczeń zrobiono symulacj ę sprecyzował. - Coś jak gry wojenne, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. - Szczerze mówiąc, nie bardzo - odparł Johansson. - Czy zechciałby mi pan wyjaśnić… - Proszę się nie niepokoić - przerwał mu komendant. - A teraz wybaczy pan, mam na głowie inne, ważniejsze sprawy. Ten dupek się rozłączył, stwierdził Johansson i spojrzał zdumiony na słuchawkę. Rozłączył się w samym środku rozmowy. &
Wszystko jest w zasadzie jasne. Staroświeckie ćwiczenia w stylu „policjant goni bandytę”, są nie tylko mocno przereklamowane, kosztowne i ryzykowne, ale także brakuje im tego, co jest kwestią zasadniczą. Chodzi w końcu o gotowość intelektualną, a nie o rozbijanie się radiowozami na dwóch kołach, z piskiem opon i z wyj ącą syreną. Komendant próbował to wytłumaczyć tak zwanemu szefowi wydziału operacyjnego, ale ten jak zwykle go nie słuchał. Postanowił więc zajrzeć do sali, gdzie miały się odbyć ćwiczenia. Czas był ku temu najwyższy, bo przecież w poniedziałkowe przedpołudnie ma jak zwykle na głowie ważniejsze sprawy, na przykład jogging i kurs twórczego j ęzyka szwedzkiego. Na jego prośbę jego kochanka znalazła nauczyciela tego przedmiotu. Zaczął przychodzić do niego do domu. To oczywiste, że na ćwiczenia wybrał podejście intelektualne. Wynajęli salę konferencyjną w Komendzie Głównej Policji, a gdy rozstawili stoły, zyskali trochę miejsca na rozłożenie mapy z podziałem na policyjne rejony, która zwykle wisiała na ścianie. Wszyscy uczestnicy otrzymali wydruki z listą zasad i na dany znak przystąpili do realizacji zadań. Komisarz Koskinen siedział w końcu sali. Inni uczestnicy przemieszczali się, przesuwali pojazdy i inne jednostki, zgodnie z poleceniami komendanta, który wszystkim kierował. Od czasu do czasu robiło się zamieszanie, ale ostatecznie sprawcę udało się schwytać. A ponieważ wszystko działo się w jednej sali, poradzili sobie bez radia. Po prostu rozmawiali ze sobą i przekazywali sobie kartki. Nie było to takie trudne, bo w sferze czysto werbalnej, jak również dla zachowania pozorów realizmu, posługiwali się tradycyjnymi zawołaniami. - Gratuluj ę dobrze wykonanego zadania - powiedział komendant i łaskawie skinął Koskinenowi głową. Boże, wygląda na zupełnie wyczerpanego, pomyślał. Musiało być piekielnie ciężko.
- Faktycznie, udało nam się - odparł zasapany Koskinen. - Chociaż do zdarzenia doszło w poniedziałek rano. A propos, czy mogę pana komendanta poczęstować tabletką na ból gardła? Koskinen czuł się nie najlepiej. Był przeziębiony i wszyscy się tego domyślali, bo pachniał tabletkami mentolowymi. Kiedy jednak zagrały trąby triumfalne, ochoczo stanął pod zwycięskim sztandarem. Dowodziło to, że komendant miał racj ę, nie słuchaj ąc tych, którym się nie podobało, że go przeniósł na nowe stanowisko. Wracaj ąc do swego gabinetu, myślał o tym z zadowoleniem. Najwyższy czas założyć buty do biegania, pomyślał. W zdrowym ciele zdrowy duch. Zastanawiał się też poważnie, czy by wieczorem, przy pisaniu nowego wiersza, nie wypić kilku lampek czerwonego wina.
Pozostał tylko chłód zimy Sztokholm w lutym Waltin starał się wszystkie poufne informacje przechowywać w głowie. Nauczył się tego dość wcześnie, bo w branży, w której pracował, nie wszystko można było przelać na papier. Nie darzył też zbyt wielkim zaufaniem księgowych. Uważał jednak, że wystarczy, żeby wszystko było w należytym porządku, a nie ma powodu, żeby się ich bać. Wiedział też, że ludzie są tylko ludźmi i popełniają błędy. I że odnosi się to także do niego. Dlatego bardzo uważnie sprawdzał dokumenty, które miał dać Bergowi. Nie martwił się też pieniędzmi. Najważniejsze sprawy zdążył już wyjaśnić i jeśli o to chodzi, nie miał powodu do najmniejszego niepokoju. Wciąż może zrobić jakieś wypłaty i przelewy, a na niektórych fakturach dopisać datę i przekazać do księgowości. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Ma za granicą niewielką firmę ochroniarską. Jest jej właścicielem, a Hedberg figurantem. W najbliższym czasie ją zamknie. Musiał robić to, co robił, więc korzystał z okazji i bawił się po królewsku. Zrobił selekcj ę dokumentów - i uczynił to tak, żeby się nie dało do niczego dojść. Dołączył do nich trudne do rozszyfrowania odręczne notatki, pytania i komentarze dotyczące wszystkich możliwych spraw. Jeśli ktoś będzie chciał go na czymś przyłapać, cała ta makulatura okaże się bezwartościowa. Księgowi nieźle by się musieli napracować, żeby cokolwiek znaleźć. Berg nigdy nie przestawał go zadziwiać. Był przekonany, że ten tchórz wycofa swoje żądania, kiedy mu rzuci na biurko sprawę Hedberga. Ale na razie nie rzucił. Natomiast Berg najwidoczniej znalazł się w potrzasku, chociaż potrzebował tego tłuściocha Perssona, żeby mu stawić czoła na serio. Niestety on sam też nie dysponuje zbyt silnymi kartami. Co ma powiedzieć Bergowi? Że ma podstawy, żeby podejrzewać, że to jego człowiek zabił Krassnera i upozorował samobójstwo? To dlaczego przez ponad dwa miesiące trzymał to w tajemnicy? Niedobrze. A nawet źle. Całkowita niekompetencja szefa denerwowała go coraz bardziej, ale uznał, że wszystko wskazuje na to, że jeśli wszyscy będą siedzieć spokojnie, łódź się nie przewróci. Od niedawna władze zajmuj ą się demontowaniem ich sprawnie działającej organizacji tylko dlatego, że narazili się kilku socjaldemokratom z kancelarii premiera. Czyste szaleństwo. Już sam fakt, że ktoś zgodził się rozmawiać o likwidacji, jest najlepszym dowodem na to, jacy są słabi. Kilka razy rozmawiał przez telefon z Hedbergiem, ale Hedberg udzielał wymijających odpowiedzi. Może coś podejrzewa? Może przeczuwa, że Waltin wie, jak zginął Krassner? A może podejrzewa, że celowo ściągnął go do Szwecji, bo chce go wtrącić do ciupy? Hedberg nie był szczególnie predestynowany do tego, do czego wykorzystywał go Waltin. Był przede wszystkim człowiekiem spokojnym i godnym zaufania. Zważywszy na ich wspólną przeszłość, Hedberg byłby ostatnim człowiekiem, z którym Waltin chciałby wejść w konflikt. Wszyscy, byle nie Hedberg. W końcu musiał chwycić byka za rogi i poinformować Hedberga, że ma wracać do Szwecji, żeby mu pomóc posprzątać. Są sprawy, których nie rozumie, więc może Hedberg pomoże mu je wyjaśnić. Chodzi o rzeczy, o których nie wolno rozmawiać przez telefon. Przecież obaj wiedzą, że tak zwane bezpieczne linie istniej ą wyłącznie w wyobraźni ludzi naiwnych. A jeśli z jakichś powodów go podejrzewa, niech sprawdzi wysokość kwot,
które w ostatnim czasie wpłynęły na konto ich zagranicznej firmy. Waltin przelał te pieniądze, bo ufa mu bez zastrzeżeń. Nigdy też nie będzie się domagał ich zwrotu, jeśli Hedberg odmówi powrotu. Hedberg najwidoczniej mu uwierzył, bo w ostatnią sobotę lutego zadzwonił nagle z Arlandy na zastrzeżony numer telefonu Waltina, żeby go poinformować, że wrócił. Waltin ulokował go w mieszkaniu w Gardet, tym samym, w którym mieszkał, kiedy zlecił mu przeszukanie pokoju Krassnera. Nie chodziło o to, żeby mu o czymś przypominać. Po prostu w tym momencie było to najbezpieczniejsze miejsce, jakim Waltin dysponował. Mieszkanie pozostawało do wyłącznej dyspozycji grupy zewnętrznej, a o jego istnieniu wiedział tylko Waltin. Nawet Berg nic o tym nie wiedział. Dzięki temu był to tak zwany bezpieczny adres. Żaden z tych, pod które mogliby nagle trafić zwykli policjanci. Poza tym mieszkanie było przytulne. Waltin sam z niego skorzystał kilka razy, a jeśli odpowiada komuś takiemu jak on, człowiekowi z dużymi oczekiwaniami, jeśli chodzi o wygodę, to tym bardziej powinno odpowiadać Hedbergowi. Hedberg jak zwykle niewiele się odzywał. Ale coś musiało go gryźć, bo zaczął od stwierdzenia, że będzie mógł zostać tylko do następnej soboty. Po pierwsze dlatego, że już od dawna planował wrócić na Jawę, a po drugie, musi się zająć wodowaniem swojej łodzi. - Fine with me - odparł z ulgą Waltin. - W takim razie zróbmy tyle, ile się da zrobić. W ciągu kolejnych wypełnionych pracą dni znów się do siebie zbliżyli. Hedberg złagodniał, co oznaczało, że Waltin znowu zaczął się cieszyć jego zaufaniem. W czwartek, kiedy najważniejsze sprawy mieli już za sobą, Waltin zaprosił Hedberga na elegancką kolację w dyskretnie położonym lokalu. Kiedy przyszła pora na kawę, Hedberg nagle się otworzył: - Na początku podejrzewałem, że chcesz mnie wykiwać - powiedział w pewnej chwili i spojrzał na Waltina. - Ach, tak - odparł Waltin. Bardzo się starał, żeby jego głos brzmiał naturalnie. - Mam wrażenie, że wiesz o tym wszystkim o wiele więcej niż ja. Ja zrozumiałem z tego tylko tyle, że ni stąd, ni zowąd Berg chce, żeby mu ktoś podał moją głowę na talerzu. - Tak - powiedział Hedberg z bladym uśmiechem. - Ja też tak to odbieram. Ale chyba wiesz, że nie jestem bydlakiem i że cię nie wykiwam? Wiem, pomyślał Waltin, bo gdybyś chciał, znalazłbyś na mnie coś gorszego. - Czasami najlepiej o niczym nie wiedzieć - powiedział tajemniczo Hedberg. I kto to mówi, zdziwił się Waltin. Potem Hedberg przez minutę milczał. Mieszał łyżeczką kawę w filiżance. To chyba wtedy podjął decyzję, bo chwilę później powiedział to, czego Waltin do tej pory się tylko domyślał: - Tamten Amerykanin był w porządku. - Nie wiadomo dlaczego nie wymienił nazwiska Krassnera. - To ci pierdoleni socjaldemokraci chcieli go dopaść, żeby chronić tego zdrajcę, swojego szefa - dodał, ale nie powiedział, skąd o tym wszystkim wie. - Potem
panu premierowi udało się wkręcić do CIA i dalej prowadził swoją grę. Oczywiście pracował dla Rosjan. To dla nich pracował całe życie, od czasów, kiedy był jeszcze smarkaczem - sprecyzował. - Niektórzy domyślali się tego przez wszystkie te lata - powiedział z westchnieniem Waltin. Chętnie bym poczytał to, co stamtąd wyniosłeś, dodał w myślach. - A potem kazał jeszcze zamordować swojego najlepszego przyjaciela - uzupełnił Hedberg. - Cholera - zaklął Waltin z udanym obrzydzeniem. - Jesteś pewien? Facet ma jaja, pomyślał. W przeciwieństwie do swoich wyborców. - Jestem najzupełniej pewien - odparł Hedberg i skinął głową. - To było morderstwo na zamówienie, a pomogli mu Rosjanie. Sam na pewno by się tego nie dotknął - dodał z pogardą. - Pewnie, że nie - zgodził się Waltin. - Nie wiem, jak ty, ale ja muszę sobie strzelić jednego. Napijesz się ze mną? To wszystko brzmi jak gotowy do druku kryminał, pomyślał z zachwytem Waltin. Ten scenariusz musi być wart miliony. Hedberg prawie wcale nie pił alkoholu. Waltin zauważył to z zadowoleniem, jak tylko zaczęli współpracować. Ale to, co Hedberg przed chwilą powiedział, musiało zrobić pewne wrażenie także na nim. - Niech będzie mała szklaneczka whisky - powiedział Hedberg. - Jakiś niedrogi gatunek. Zanim się rozstali, uzgodnili, że spotkają się nazajutrz, zanim Hedberg wyjedzie omówić ostatnie szczegóły. Jego w każdym razie nie muszę się już obawiać, pomyślał Waltin, wsiadając do taksówki. W piątek późnym popołudniem Waltin wpadł do biura Berga, żeby mu zostawić gruby plik starannie wybranych dokumentów. Niech ma, akurat będzie się miał czym zająć w weekend, pomyślał. Idąc do gabinetu Berga, prawie zderzył się z szefem ochroniarzy premiera. Właśnie wychodził. Miał zaczerwienioną twarz i był tak zdenerwowany, że nic nie widział ani nie słyszał. - Uwaga! - krzyknął Waltin i uśmiechnął się do Berga, ukazując białe zęby. - Nie wyglądał na szczęśliwego. Nakrzyczałeś na niego? Berg też nie wyglądał na kogoś, kto jest w świetnym humorze. Ciężko westchnął i z nieobecnym wyrazem twarzy potrząsnął głową. Niedługo trafi do wariatkowa, pomyślał z zadowoleniem Waltin. To kwestia kilku dni. - Nie - odparł Berg. - Gdyby to było takie proste… Facet dostał zwykłego ataku migreny. - Ach, to tak się sprawy mają - powiedział Waltin, kładąc na biurku stos papierów. - W ostatni weekend przygotowałem dla ciebie trochę dokumentów. A co wymyślił tym razem? Zamierza przepłynąć Niagarę w misce?
- Żeby tylko - westchnął Berg. - Chce iść z żoną do kina. - Tu, w mieście? - spytał z niejakim zdziwieniem Waltin. - W piątkowy wieczór, po wypłacie, gdy na każdej ulicy pełno pijaków? Bez obstawy? Ten facet chyba bardzo chce się przenieść na tamten świat, pomyślał. A gdy przypomniał sobie, że od wielu lat premiera krytykowano za niechęć do poruszania się z obstawą, doszedł do wniosku, że to prawdziwy cud, że przez cały ten czas nic mu się nie przydarzyło. To chyba przez to ciągłe oglądanie telewizji, pomyślał. Ludzie siedzą i gapią się w ekran, zamiast zrobić w życiu coś pożytecznego. Berg westchnął po raz kolejny, a potem powiedział coś, czego nie powinien był mówić, nawet Waltinowi, choć był wysokim rangą oficerem służby bezpieczeństwa, miał dostęp do tajnych informacji i obowiązywała go tajemnica we wszystkich sprawach. - Zadzwonił dwie godziny temu i odwołał obstawę. Chce iść z żoną do kina, a przedtem zamierzaj ą zjeść razem kolacj ę, w swoim domu. - Wybierają się na najnowszy film z Clintem Eastwoodem? - spytał Waltin. - Nie mam pojęcia - odparł obojętnym tonem Berg. Sam nigdy nie chodził do kina. - Nie mówił, na co się wybiera. Jeszcze się nie zdecydowali. Nawet tego nie zrobił, pomyślał z rezygnacją. Waltin wyszedł. No proszę, pomyślał. Nie można mieć wszystkiego. I nagle poczuł się tak jak wtedy, gdy zobaczył, jak jego mamuśka razem ze swoimi głupimi kulami spada z peronu na tory. &
Najwyższy czas wracać do domu, pomyślał Berg i spojrzał z niesmakiem na stos papierów, które Waltin rzucił mu na biurko. Waltin ma szczęście, że będąc takim bałaganiarzem, nie musi się utrzymywać z własnej działalności gospodarczej. Księgowi referowali Bergowi wyniki inspekcji z twarzami białymi jak kreda. Ale najbardziej wstrząsnęło nimi to, że według ich wiedzy Waltin naprawdę się starał, żeby poszło jak najlepiej. Zresztą jeśli pomyśleć o tym, co miało się zdarzyć, i tak nie było to istotne. W minionych latach setki godzin poświęcił na oczyszczanie umysłu. Uczciwy, prawy i otwarty, próbował sobie przypomnieć w najdrobniejszych szczegółach, co zrobił, mówił i myślał w dniach, które zmieniły także jego życie. Pamiętał oczywiście tamto krótkie spotkanie z Waltinem i powód, dla którego Waltin zjawił się w jego gabinecie. Przyszedł, żeby mu zostawić segregator z tajnymi dokumentami, ale na pewno nie miały one nic wspólnego z tym, co się wydarzyło potem. &
Kiedy Hedberg wchodził do mieszkania w Gardet, był już spóźniony. Dochodziło wpół do ósmej. Waltin czekał już od trzydziestu minut i właściwie przestał się zastanawiać nad tym, nad czym się zastanawiał. Nagle usłyszał, jak Hedberg przekręca klucz w zamku. - Muszę niestety odwołać nasze dzisiejsze spotkanie - powiedział. - Ale wydaje mi się, że omówiliśmy wszystko do końca. - Mnie to wystarczy - odparł Hedberg, wzruszając ramionami.
Może zajrzymy do Cafe Opera, żeby sprawdzić, czy mają w programie coś ciekawego, pomyślał. Dawno nigdzie nie byłem. - Godzinę temu usłyszałem w biurze coś zabawnego - powiedział Waltin. Zupełnie przypadkiem, pomyślał. Zobaczymy, czy ktoś da się nabrać. - Słucham. - Zadzwonił nasz wspólny znajomy i odwołał obstawę. Wybiera się z żoną do kina. W piątkowy wieczór, po wypłacie, gdy ulice są pełne pijaków - wyjaśnił z bladym uśmiechem. - Szwedzi to cierpliwy naród - stwierdził Hedberg. Zdążył już zrozumieć. - Oszukano ich, a i tak łykną wszystko, co im się wciśnie. - Niestety to prawda - westchnął Waltin. - Czy on mieszka tam, gdzie kiedyś? - Tak - odparł Waltin, spoglądając na swój drogi zegarek. Ukradł go jeszcze za życia mamuśki, ale wtedy był jeszcze zbyt młody, żeby go nosić. - Tak, dalej tam mieszka. Od czasu do czasu - dodał, wstając z krzesła. - A ponieważ muszę odwołać nasze spotkanie, przyniosłem trochę smakołyków i włożyłem je do lodówki. Jeśli czegoś nie zjesz, zostaw dla mnie. Zabiorę jutro, jak wyjedziesz. - Nie ma sprawy - powiedział Hedberg. Ledwo Waltin zamknął za sobą drzwi, Hedberg poszedł do kuchni i wyjął z lodówki plastikową reklamówkę ze smakołykami przyniesionymi przez Waltina. Rewolwer leżał pod foliową foremką, razem z nadziewanymi pierożkami, sosem śmietankowym, zielonym groszkiem i puree ziemniaczanym. Za kogo on mnie, kurwa, uważa?, zdziwił się, biorąc rewolwer do ręki. Może mu się wydaje, że jestem jakimś Buffalo Billem? Potem zerknął na zegarek. Wskazywał prawie ósmą. Nie ma zbyt wiele czasu, nie ma się co zastanawiać. Wprawdzie zamierza pojechać do centrum, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wpadł na Starówkę, gdzie mieszka ten zdrajca.
W imię wielkiej i szlachetnej sprawy Sztokholm, 28 lutego-1 marca O tym, żeby na Starówkę dojechać taksówką, nawet nie marzył. Musiał pojechać metrem, chociaż nie miał zbyt wiele czasu. Pierwszy skład uciekł mu sprzed nosa, a gdy w końcu dotarł na Stare Miasto, było już wpół do dziewiątej i prawie zrezygnował z planu. Postanowił, że pójdzie na miasto i zajmie się czymś innym. Stary pistolet, który mu wcisnął Waltin, może w każdej chwili wrzucić do kanału. Nie chciałby go mieć przy sobie, a tym bardziej zostawiać w szatni, gdyby mu przyszła ochota wejść do jakiegoś lokalu. To będzie szybki spacer, pomyślał. A gdy wyszedł ze stacji, zobaczył, jak idą prosto na niego, jak schodzą biegnącą powyżej uliczką. Dzieliło ich od niego prawie sto metrów. Jeszcze go nie widzieli, więc odwrócił się i wrócił na peron. Nic nie ryzykował, bo jeśli idą do kina, będą musieli wysiąść przy placu Hotorget albo przy Radmansgatan. Jeśli się więc okaże, że wykonał niewłaściwy ruch, będzie się musiał jakoś z tym pogodzić. Uliczka jak marzenie, pomyślał, ale okoliczności zupełnie inne. Musi zachować odstęp, nie może liczyć na łut szczęścia. Dlatego wszedł do wagonu pociągu, który właśnie wjechał na peron, chociaż wiedział, że oni już nie zdążą. Przejechał przez Dworzec Centralny, a przy Hotorget wysiadł i został na peronie. Udawał, że czyta gazetę. Miał cholerne szczęście, bo w składzie, którym przyjechali, było tak dużo ludzi, że z łatwością wtopił się w tłum. Nie mógł oczywiście wsiąść do tego samego wagonu co oni. Zaryzykował więc jeszcze raz - wsiadł do innego, na końcu składu. Jako jeden z pierwszych wysiadł na stacji Radmansgatan. A ponieważ na obserwowaniu różnych ludzi strawił setki godzin, potrafił się zachować w takiej sytuacji. Wyszedł przed nimi na ulicę, a gdy zobaczył, że idą w stronę kina Grand, wszedł do foyer i stanął w kolejce do kasy, już dosyć długiej. Oni wybrali inną, z biletami na inny film. Kiedy Hedberg to zobaczył, przeniósł się do właściwej. Wiedział, o której kończy się film, jaki wybrali. Wyliczył to sobie na podstawie tego, co przeczytał na wiszącym w foyer afiszu. Nie musiał wchodzić do kiosku, żeby to sprawdzić w gazecie. Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby spytać o to kasjerkę. Nie zamierzał też czekać na nich dwie godziny przed kinem. Nie chodziło o mróz, tylko o ryzyko wpadki. I znowu zaryzykował. Uznał, że obejrzą cały film, bo tacy jak oni siedzą do końca, a potem będą chcieli wrócić do domu metrem. Cały czas miał w pamięci tamtą uliczkę na Starówce. Nie chciał do nikogo strzelać o pustym żołądku. Przez cały dzień nie miał nic w ustach. Poszedł więc do chińskiej restauracji przy Drottninggatan. Było już sporo gości, wystarczaj ąco pijanych i zajętych sobą. A co najważniejsze - w lokalu nie było szatni, więc nie musiał zostawiać płaszcza. Usiadł przy stoliku, złożył zamówienie, zjadł, a potem spokojnie rozłożył gazetę. Zapłacił gotówką, zostawił stosowny napiwek i wyszedł w odpowiednim czasie, to znaczy ani za wcześnie, ani za późno. Kiedy znów ich zobaczył, szli szybkim krokiem w jego stronę. Dzieliło ich około stu metrów. Niestety, nie szli tą stroną ulicy co on. Szli wzdłuż cmentarza Adolfa Fryderyka, w kierunku Kungsgatan. W obie strony szło mnóstwo ludzi, więc nie było mowy, żeby to
zrobić tam. Chciał już zejść do metra, żeby dotrzeć przed nimi na Starówkę i poczekać przy uliczce, przy której ich zobaczył pierwszy raz, ale znów miał cholerne szczęście. Nagle przeszli przez Sveavagen i podeszli do jakiejś wystawy, w miejscu, gdzie niemal nikogo nie było. Od takich cudów człowiek staje się wierzący, pomyślał Hedberg. Przeszedł przez jednię i stanął po tej samej stronie ulicy, na skrzyżowaniu z Tunnelgatan. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe, pomyślał. Wąska, ciemna, poprzeczna uliczka z kontenerami budowlanymi, rodzaj zaułka. Ale najważniejsze było to, że miał gdzie uciekać. Gdyby mu kazano wybierać, właśnie na to miejsce by się zdecydował. Do tego, co zamierzał zrobić, żadne miejsce nie nadawałoby się lepiej. Natomiast z ich punktu widzenia gorszego nie mogło chyba być. Czekał na nich, udaj ąc, że ogląda wystawy, a gdy go minęli, po prostu ruszył za nimi. Wyciągnął z prawej kieszeni płaszcza rewolwer, naciągnął kurek, położył dłoń na ramieniu tego zdrajcy i strzelił do niego tak, żeby kula weszła poniżej krawędzi kołnierza. Pod premierem ugięły się nogi i w tej samej chwili padł na chodnik, twarzą do przodu. Nie żyje, stwierdził Hedberg. Wiedział to z doświadczenia, choć sam nigdy w życiu nikogo nie zastrzelił. W następnej sekundzie cofnął się o krok, żeby się ustawić pod lepszym kątem, naciągnął kurek, wycelował w kurwę, która była żoną tego zdrajcy, i znów nacisnął spust. Padła na kolana z opuszczoną głową, a jej oczy wyglądały tak, jakby już nic nie widziała. W chwili kiedy do niej wystrzelił, chyba odwracała się w jego stronę, bo pocisk trafił j ą w płuco, a nie w kręgosłup, jak zamierzał. Przyglądał jej się przez kilka sekund. Wiedział, że najwyżej za minutę będzie martwa, a on będzie wtedy gdzie indziej. Potem odwrócił się, a ponieważ chodnik był oblodzony i śliski, biegł drobnymi krokami w stronę Dobelnsgatan. Rewolwer wsadził z powrotem do kieszeni płaszcza. For a great and noble cause, pomyślał i lepiej chyba nie mógł tego ująć. Kiedy dobiegł do Dobelnsgatan, przestał biec. Przeszedł na drugą stronę i ruszył prosto, w dół ulicy. Na Regeringsgatan skręcił w prawo i zszedł schodami do Kungsgatan. Kiedy szedł w stronę placu Stureplan i stacji metra i zobaczył ludzi idących ulicą, zrozumiał, że jest wśród nich bezpieczny i że mu się udało. Kiedy wszedł do mieszkania w Gardet, było za dziesięć dwunasta. Zdjął ubranie i buty i włożył wszystko do zwykłego czarnego worka na śmieci. Na samym wierzchu położył rewolwer, a potem wyniósł worek do kuchni i postawił go przy lodówce. Potem wziął prysznic i umył głowę. A potem jeszcze raz, pozwalając, żeby ciepła woda spływała mu po ciele. Dopiero potem poszedł do sypialni i położył się do łóżka. Nie myślał o niczym szczególnym i natychmiast zasnął. Rano pojechał taksówką na przystanek, z którego odjeżdżają autobusy na Arlandę. Jeśli policja szuka sprawcy, to na pewno nie tam. Jego samolot odleciał zgodnie z planem, a gdy wylądował w Palmie, temperatura wynosiła prawie dwadzieścia stopni. I wtedy po raz pierwszy poczuł, że jest w domu.
Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm, 28 lutego-1 marca Do Oredssona i Stridha wiadomość o zbrodni dotarła w chwili, gdy stali przy budce z kiełbaskami przy Roslagstull. Stridh zachowywał się, jakby oszalał. Pytał przez radio, czy w oczekiwaniu na posiłki sami mają zablokować wyjazd z Roslagstull. Otrzymali jednak polecenie, żeby się udać na miejsce zbrodni i pomóc w czynnościach zabezpieczających. Co tu się dzieje?, zastanawiał się Oredsson, jadąc na kogucie ulicą Sveavagen. Nic nie rozumiał. No bo jeśli zaczęło się coś ważnego, w czym ma z kumplami uczestniczyć, to chyba powinien coś wiedzieć? - To absolutne szaleństwo - syknął Stridh. - Co my tam będziemy robić? Ktoś przecież musi zablokować wyjazdy. Czy ten moczymorda tego nie rozumie? Facet oszalał, pomyślał Oredsson. Pewnie głosuje na socjaldemokratów. Kiedy dotarli na miejsce, było tam już mnóstwo policjantów i gapiów. Wszyscy biegali jak oszalali. Na początku obaj pomagali zabezpieczać teren, ale ponieważ ludzie ciągle im przeszkadzali, a oni chcieli to zrobić jak najszybciej, udało im się zabezpieczyć tylko niewielki obszar, wielkości mniej więcej zagrody dla owiec. W każdym razie był to najmniejszy zabezpieczony teren, jaki Oredsson w życiu widział. Potem już tylko stali i czekali na dalsze instrukcje. &
Ponieważ był piątkowy wieczór, a Backstrom nadal cierpiał na brak gotówki, wziął jak zwykle dyżur. Gdy ogłoszono alarm, od razu się domyślił, że wreszcie nadeszła chwila, na którą tak długo czekał. Zanim ktokolwiek zdążył coś zrobić, narzucił płaszcz i biegiem ruszył na miejsce zbrodni. No bo czy taki stary wyga jak on mógłby w takiej chwili być gdzie indziej? W odróżnieniu od innych policjantów starał się działać rutynowo. Najpierw przyjrzał się wszystkim ludziom przebywaj ącym w pobliżu miejsca zdarzenia, żeby ewentualnie wychwycić coś podejrzanego. Ale wszyscy wyglądali jak półtora nieszczęścia, a kilka kobiet nawet się rozpłakało, nie wiadomo po co. Potem zaczęli przynosić kwiaty i układać je przy barierkach. Ciekawe, skąd je wytrzasnęli o tej porze. Potem poszedł na Tunnelgatan, żeby się trochę uspokoić i sprawdzić, czy nie ma tam jakichś śladów. Śladów było mnóstwo. Pewnie zastrzeliła go stonoga, pomyślał i uśmiechnął się szyderczo. Potem rozszerzył zabezpieczoną strefę i szybko przełknął kiełbaskę z budki przy Sveavagen. Kiedy wrócił na miejsce, z taksówki wysiadał właśnie Kominiarz, a z nim ten bubek Wiijnbladh. Backstrom nie miał nic konkretnego do roboty, więc podszedł do nich i przywitał się. - Jak leci? - spytał. - W porządeczku - odparł Kominiarz. Zarozumiały kutas, pomyślał Backstrom. Pocałuj mnie w dupę. - Stoimy tu z szefem i analizujemy sytuację - wyjaśnił przymilnym tonem Wiijnbladh. Tak, a ja będę dzisiaj jadł obiad z królem, pomyślał Backstrom.
- I do jakich doszliście wniosków? - spytał słodkim głosem. Szykuje się niezła zabawa, pomyślał. - Że miejsce zbrodni pozostawia wiele do życzenia - odparł zarozumiale Kominiarz. No i co zamierzacie z tym zrobić?, spytał w myślach Backstrom. - Ale nie możemy niestety nic zrobić - westchnął Wiijnbladh i z zatroskaną miną potrząsnął głową. Pewnie, że nie. Poza tym jest cholernie zimno, pomyślał Backstrom. Komu by się chciało stać na mrozie? Potem wzięli taksówkę i odjechali, a ponieważ Backstrom był prawdziwym policjantem, kiwnął po prostu na przejeżdżający właśnie radiowóz. - Dobrze, że jesteś - powiedział szef, kiedy go zobaczył. - Zgłosiła się jakaś kobieta, ale chce rozmawiać tylko z tobą. - I podał mu kartkę. - Zrobi się - powiedział Backstrom i westchnął ciężko. Wyglądała na inteligentną. Pewnie jedna z tych, które sam zwerbował i których nawet nie pamięta. - A jak wygląda sytuacja na miejscu zbrodni? - Kiepsko - odparł Backstrom. - A może być jeszcze gorzej. Potem zrobił sobie kawy, zamknął za sobą drzwi i zadzwonił do kobiety, która oceniła sytuację właściwie. - Czy rozmawiam z komisarzem Backstromem? - spytała podniecona. - Tak, to ja - odparł spokojnie. - Spotkaliśmy się w Wigilię. To mnie zgwałcił mój były chłopak. Kurwa, ja chyba śnię, pomyślał Backstróm i jęknął. To przecież ta wstrętna małpa, która chciała wkręcić byłego faceta. Tego, co miał na tarczy zdjęcie ofiary. Szkoda, że go wtedy nie zabrał. Teraz byłoby warte krocie. - Bardzo panią przepraszam, ale jestem zajęty… - Na Boga - szepnęła kobieta. - To on go zamordował. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić. O czym ona bredzi?, zdziwił się Backstrom. - Zamordował? Kogo? - spytał. - Premiera - szepnęła. Już chciał jej powiedzieć, żeby mu dała spokój, gdy znów przypomniał sobie zdjęcie przyklejone do tarczy do rzutków. - Dlaczego pani tak uważa? - Mój Boże, przecież on to planował od początku naszej znajomości - powiedziała z rezygnacją.
- Czy ma dostęp do broni? - spytał ostrożnie Backstrom. - Broni? Ma jej mnóstwo. Może warto to sprawdzić, pomyślał Backstrom, a ponieważ sytuacja zaczęła przypominać to, co się dzieje w szpitalach dla psychicznie chorych, wziął samochód i pojechał do niej. Mieszkała w hałaśliwym kwartale w dzielnicy Soder. Tak właśnie przewidywał. A to, o czym mu opowiedziała nie, brzmiało aż tak niedorzecznie. Jej były facet, który ma w domu tarczę do rzutków, jest chyba niezłym skurwielem. Prawdopodobnie nienawidził premiera tak bardzo, że nie mógł dłużej wytrzymać. Kobieta prawie cały czas mówiła szeptem. Backstrom znał ten typ, więc wcale go to nie zdziwiło. - Powiedziała pani, że ma broń - przypomniał jej od razu na początku. - Tak, kiedyś mi ją pokazywał. - A co to była za broń? Pamięta pani? - Taka tam, co to strzelają z takich na westernach. Taki kowbojski pistolet. Co ty nie powiesz, pomyślał Backstrom i poczuł, że podnieca się coraz bardziej, bo zanim wyszedł z komendy, dowiedział się, że jeden z naocznych świadków twierdzi, jakoby sprawca użył rewolweru. - Ma pani na myśli rewolwer? - Tak. Taki właśnie rewolwer. Pilnuj się, pieprzony miłośniku rzutków, pomyślał Backstrom. Już wkrótce poczujesz na karku oddech prawdziwego zawodowca. &
Była to najgorsza noc w życiu komisarza Koskinena. A przecież zaczęło się tak dobrze. Chociaż był piątkowy wieczór, do tego po wypłacie, w mieście panował spokój. Siarczysty mróz i przenikliwy wiatr to chyba najlepszy sposób na utrzymanie porządku i bezpieczeństwa na ulicach, pomyślał z zadowoleniem. Uznał, że najwyższy czas wpaść z wizytą do starego dobrego przyjaciela, którego przechowywał w szafie na ubrania. Udało mu się wlać w siebie dwa porządne łyki, gdy nagle cały sufit spadł mu na głowę. Właśnie wstawił butelkę z powrotem do szafy i wsunął do ust kilka tabletek mentolowych, gdy do pokoju wpadł tajniak. Wyglądał, jakby spadły na niego wszystkie nieszczęścia. - Tu pan jest - wykrztusił. - Za chwilę rozpęta się piekło - dodał, spoglądając na Koskinena. Koskinen od razu zrozumiał, o co chodzi. Jak to piekło?, pomyślał. - Ktoś zastrzelił premiera - powiedział tajniak. - Co ty mi tu opowiadasz za głupoty - żachnął się Koskinen. - Przecież to tylko jakieś ćwiczenia, o ile dobrze rozumiem. Muszę to jeszcze raz przedyskutować ze związkami, dodał w myślach. To chyba sprawka tego szaleńca, szefa wydziału operacyjnego. Tajniak tylko na niego spojrzał, a potem kilka razy potrząsnął głową. Stał, potrząsał głową
i wpatrywał się w Koskinena. - No, nie - wydusił w końcu, a potem odwrócił się i wyszedł. Potem zaczął się prawdziwy koszmar. Jak wtedy, latem, kiedy miał delirium i przez kilka godzin walczył z ośmiornicą, chociaż później się okazało, że śpi we własnym łóżku. O mało się wtedy nie udusił własnym prześcieradłem. Udało mu się jakoś z tego wyj ść. Po prostu wziął dwa tygodnie urlopu, a lekarz wypisał mu silne leki. Ale ta noc była o wiele gorsza, bo miała się nigdy nie skończyć. Najpierw skończyły mu się tabletki od bólu gardła. To nie było jeszcze takie straszne, bo i tak był przeziębiony i trzymał się od wszystkich z daleka. Ale wkrótce potem skończył się również alkohol, chociaż tym razem zrobił większy zapas. Był przecież piątek. A potem nagle, w samym środku nocy, zjawili się u niego komendanci rejonowi policji i żądali, żeby ich poinformował, jak wygląda sytuacja. Potem też mu ciągle przeszkadzali. Co się stało?, pytali, czy coś wiadomo?, jak wygląda sytuacja?, i tak dalej. Jedyną pociechą było to, że wszyscy sprawiali wrażenie, jakby nieźle sobie golnęli, więc nawet go nie pytali, czy ma jeszcze tabletki od bólu gardła. Niech mówią o komendancie głównym, co chcą, ale tylko on mu nie przeszkadzał. W ogóle nie dawał znaku życia. - Sytuacja wygląda następująco - powtórzył po raz pięćdziesiąty. - Premier został zastrzelony, a sprawca uciekł z miejsca zbrodni. Niestety to, co się działo na komendzie, zupełnie nie przypominało ćwiczeń, które zorganizował kiedyś komendant. A jemu dopiero w sobotnie popołudnie udało się walnąć do łóżka. &
Komendant sztokholmskiej policji nie chciał niepokoić Koskinena nie dlatego, że nie interesował się zamachem. Po prostu w weekend wziął urlop i wyjechał z kochanką do Dalarna, żeby wziąć udział w Biegu Wazów. Biorąc zaś pod uwagę delikatną naturę tego wyjazdu, zadbał, aby nikt się nie dowiedział, gdzie się wybiera. Nie miał więc pojęcia, że na jego terenie ktoś zastrzelił premiera. I dopiero rano, kiedy zszedł do restauracji, żeby zjeść śniadanie, o wszystkim opowiedział mu portier. Komendant natychmiast zapakował do samochodu siebie, kochankę i cały sprzęt i ruszył z powrotem do Sztokholmu. W Biegu Wazów może wystartować za rok. Śmierć premiera jest czymś absolutnie niezwykłym. Nie może przepuścić takiej okazji. Naprawdę, co za niesamowita sprawa, pomyślał, siadając za kierownicą. Wreszcie będzie mógł zastosować swoje nowe eksperymentalne metody w praktyce. Ja chyba śnię, pomyślał. Jechali do Sztokholmu, a jego kochanka zapisywała jego spostrzeżenia, pomysły i stwierdzenia. I tak powinno być, bo ona też pracowała w policji. Była wprawdzie zwykłą policjantką, ale jednak. Zanim jeszcze minęli Salę, zdążyła zapisać trzydzieści pięć śladów z podziałem na kategorie: główne ślady, alternatywne główne ślady i ślady dodatkowe. Jeśli natomiast chodzi o boczny tor, o którym tak zachwycaj ąco opowiadał jego najlepszy przyjaciel, postanowił na razie poczekać. Po pierwsze dlatego, że nie dostał jeszcze od niego obiecanego pro memoria. Po drugie nie wiedział, ilu ludzi będzie musiał odesłać na boczny tor, do chwili kiedy uzna, że znowu są mu potrzebni.
- Czy mogę cię o coś spytać? - spytała jego kochanka. - Oczywiście, kochanie - odparł. Coś niezadowolona, pomyślał. - Skąd wiesz, że dany ślad to ślad główny? - Skąd wiem co? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - No, że to Kurdowie go zastrzelili. Skąd to wiesz? - Bo statystycznie to najwłaściwsza teoria. - Ale przecież oni nigdy wcześniej nie strzelali do żadnego premiera Szwecji. Zazwyczaj strzelaj ą do siebie samych. - Nie szkodzi, kochanie. Nic w tym dziwnego - odparł. Zwracał się do niej tonem możliwie najbardziej pedagogicznym. - Są ludzie, którzy na pewno tego nie zrobili. Do premiera Szwecji nie strzelali Żydzi, Grecy ani… zwykli Szwedzi, jeśli mogę tak powiedzieć. Tego nie możemy im zarzucić, kochanie. Prawda? &
Ciekawe, dlaczego nie zastrzelił jego żony, zastanawiał się Waltin. Zjawił się w mieszkaniu w Gardet, żeby posprzątać po swoim duchowym bracie i wysoko cenionym współpracowniku. A może facet zaczyna pękać?, pomyślał. Ale sam ten pomysł brzmiał tak niedorzecznie, że natychmiast go odrzucił i zabrał się za porządki. Najpierw spakował ubranie i buty Hedberga. Włożył je do torby i postanowił porządnie wyczyścić, zanim ukryje wszystko w bezpiecznym miejscu. Nie zamierzał ich wyrzucać, bo miały wartość historyczną, niemal unikatową. Na samą myśl o tym, ile na nich za jakiś czas zarobi na aukcji w Sotheby’s albo w Christie’s, pociekła mu ślinka. Jedzenie i inne rzeczy wrzucił do zsypu. Została tylko broń. Już rano, kiedy tylko się obudził, wpadł na pomysł tak wspaniały, że przez całe przedpołudnie puszył się jak paw. Ale dopiero kiedy dwa razy się spuścił, mógł się zabrać do roboty. Najpierw wyjął z magazynka dwie puste łuski i cztery naboje, których Hedberg nie wykorzystał. Wsadził je do niewielkiej kwadratowej foliowej torebki, zapieczętował ją przy górnej krawędzi, a potem włożył do torby z ubraniem i butami. Dokładnie wyczyścił rewolwer i schował go do kieszeni. Wziął torbę, zamknął drzwi na klucz i wyszedł na ulicę. No to został nam tylko rewolwer, pomyślał, wsiadaj ąc do samochodu. Kiedy zaczął sobie wyobrażać, co z nim zrobi, aż drżał na całym ciele. &
Początkowo pełnomocnik zamierzał napisać wniosek o zwolnienie z funkcji albo przynajmniej podanie o urlop. Ale kiedy pomyślał o nastroju panującym na piętrze, na którym znajdował się jego gabinet, a także o zachowaniu współpracowników, dla których jakby nagle przestał istnieć, zrozumiał, że może to zostać uznane za zachowanie przesadne i zbyteczne. Zrezygnował więc z tego pomysłu i postanowił po prostu pojechać do domu. Po drodze wpisał się do księgi kondolencyjnej wyłożonej w holu. Wybrał cytat, nie własne słowa. Z różnych względów uznał, że on właśnie pasuje do sytuacji o wiele lepiej niż cokolwiek innego. Słowa te nadal tkwiły w jego pamięci, chociaż ostatni raz
czytał je przed miesiącem: „Śmierć jest czarna jak skrzydło kruka, smutek chłodny jak noc w pełni zimy: długi jak ona i nie da się przed nim uciec “. Potem pojechał do swojej willi w Djursholm i po zastanowieniu podjął decyzję. Najpierw napisał oświadczenie po rosyjsku - języka tego nauczył się w tajemnicy w latach młodości. Ale mimo fenomenalnej wprost pamięci nie udało mu się podtrzymać znajomości rosyjskiego aż tak długo. Posługiwanie się nim sprawiało mu teraz o wiele więcej kłopotu, niż mógłby przypuszczać. W zasadzie w niczym mu to nie przeszkadzało. Dobrze wiedział, co napisać. Ale kulawy rosyjski mimo wszystko utrudniał sprawę. Potem zakodował tekst, używając liczb pierwszych, które chciał podarować Forseliusowi na osiemdziesiąte urodziny. Trochę przy tym oszukiwał, bo skorzystał z pomocy wojskowych komputerów. Zdecydował się na takie rozwiązanie, chociaż sprawa była już nieaktualna. Kiedy skończył, długo się zastanawiał, czy powinien się podpisać imieniem, które Forselius nadał mu, gdy skończył osiemnaście lat. Nie tylko chciał mu w ten sposób sprawić przyjemność, ale także pokazać, że tajne służby wiedzą nawet to, jak go nazywali o dwa lata starsi koledzy, kiedy chodził do pierwszej klasy szkoły podstawowej. W końcu się zdecydował: podpisał się tym imieniem. A ponieważ nikt nie zna klucza, rozszyfrowanie powinno im zabrać kilkadziesiąt lat. Pod warunkiem że użyją mocy wszystkich komputerów naraz. W sumie nie wygląda to zbyt zachęcaj ąco, pomyślał, ale mimo to postanowił przysporzyć im trochę pracy. Może kiedyś im się uda. Niech mają, pomyślał, a gdy przebiegał wzrokiem kolumny spisanych na kartce cyfr, cieszył się, że to, co właśnie czyta, brzmi sensownie tylko dla niego i być może dla kilku innych osób, takich jak on. Niech mają, powtórzył, umieszczając pod tekstem swoje zakodowane imię. Wyśle to później, kiedy się trafi okazja. Bjornowi i Mikaelowi Najlepszym posłańcem jest ten, kto nie rozumie tego, co przekazał Do Bjorna i Mikaela… gna MegBega H MHxaH.na… Najlepszym posłańcem… TOT, KTO caMHH nyHmHH HH^opMaTop… jest ten, kto nie rozumie tego, co przekazał… TOT, KTO caM He noHan, HTO OH paccKa3an… Oto jego imię… które mu nadano przed ponad dwudziestu laty… Profesor… npo^eccop. Potem spalił w kominku dokumenty Krassnera, a gdy w końcu się położył, zasnął, nie myśląc o niczym konkretnym. &
Mniej więcej wtedy, gdy pełnomocnik opuszczał siedzibę rządu w Rosenbad, Waltin przemknął do sekcji technicznej. Panował tam kompletny chaos. Bardzo mu to odpowiadało, bo dzięki temu mógł zupełnie niepostrzeżenie zwrócić rewolwer, który zabrał pół roku wcześniej. Położył go na ławce i wyszedł, nie pytaj ąc nawet o tego gnojka Wiijnbladha. Trzymał go w zanadrzu, na wypadek gdyby któryś z jego stukniętych kolegów wpadł na pomysł, żeby spytać, co funkcjonariusz służby bezpieczeństwa robi tu w taki dzień. Ale nikt go o nic nie pytał, więc wyszedł bez kłopotu. I znowu doświadczył tego samego
fantastycznego uczucia co wtedy, gdy stał za wymachuj ącą swoimi głupimi laskami mamuśką i patrzył, jak na peron wjeżdża, dudniąc głośno, skład metra; jak wtedy, gdy cicho stanął tuż za jej plecami i nawet nie musiał jej dotykać, a potem po prostu poszedł w stronę ruchomych schodów i wyszedł na ulicę. Jak wtedy, gdy zanim opuścił peron, usłyszał jeszcze przeciągły metaliczny zgrzyt hamuj ących wagonów, nagły głuchy odgłos, a po kilku sekundach ciszy histeryczny wrzask jakiej ś kobiety. Krzyczała jak opętana. &
Wieść o zamordowaniu premiera dotarła do Johanssona za pośrednictwem radia, kiedy robił sobie śniadanie. Jeszcze wczoraj, do piątej po południu, był szefem biura Komendy Głównej Policji. Gdy wyszedł na ulicę, nie pełnił już żadnej funkcji. Wrócił do domu, zjadł kolację i przez resztę wieczoru zastanawiał się, jak sobie na nowo ułożyć życie. Potem położył się spać. Zasnął natychmiast. Całą noc spał jak zabity i rano obudził się uśmiechnięty. Była ósma, nikt do niego nie dzwonił, nikt nie walił do drzwi w środku nocy, bo wyciągnął kabel z gniazdka. I nagle zrozumiał, że od dzisiaj jest kimś zupełnie innym, niż był wczoraj. Wieczorem zadzwonił do niego Jarnebring. Był na urlopie, z narzeczoną, ale odwołano go i musi się stawić na służbie, razem z innymi starymi kumplami z wydziału rozpoznania. Oprócz nich na komendzie stawiło się wielu nowo zatrudnionych policjantów, ale oni akurat go nie obchodzili. - Jak leci? - spytał Johansson. - Fatalnie - odparł Jarnebring z przekonaniem. - Czy ty wiesz, do czego nas przydzielili? - Nie. Skąd mam wiedzieć?, dodał w myślach. - Zajmujemy się starymi mandatami za złe parkowanie, samobójstwami i przeglądamy listy gości hotelowych, wszystkie od zeszłego lata. Pieprzone inteligenty. Przecież jeśli odebrałeś sobie życie latem, to nie mogłeś zastrzelić premiera w lutym! - Chyba nie wiedzą, jak się za to zabrać. No bo skąd mają wiedzieć?, dodał w myślach. Potem każdy z nich wrócił do swoich zajęć. Johansson włączył pranie i wyrzucił stare gazety. W końcu się położył i jak zwykle szybko zasnął. &
Kiedy komendant wszedł do swojego biura, natychmiast otoczyła go grupa ludzi. Mówili jeden przez drugiego. Wystarczyło, że się zatrzymał i uniósł dłoń, a od razu zapadła cisza. - Moi panowie - powiedział. - Przejmuję dowodzenie. Na czternastą proszę do mnie pierwszy oddział rozpoznania. Spotkamy się w dużej sali w Kronobergu. Wykonać! No proszę, tak niewiele potrzeba, pomyślał, wchodząc do gabinetu. Po czym zamknął za sobą wielkie podwójne drzwi. &
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy komendant sztokholmskiej policji zaszywał się w swoim gabinecie, żeby się zatopić w samotnych rozważaniach, Waltin siedział naprzeciwko Berga, przed jego wielkim biurkiem. Mój Boże, pomyślał na jego widok z zachwytem. Wygląda jak z krzyża zdjęty. - Jak się masz, Eryku? - spytał z zatroskaną miną. - Miewałem w życiu lepsze dni - westchnął Berg. - W całym tym nieszczęściu pocieszające jest to, że jego żona przeżyła. - Pewnie ją oszczędził - powiedział z zatroskaną miną Waltin. - Muszę się spotkać z Hedbergiem i porozmawiać z nim o tym. - Oszczędził? - żachnął się Berg. - Ten skurwiel po prostu chybił. Kula prześlizgnęła jej się po plecach i tylko bożej opatrzności biedaczka zawdzięcza, że żyje. Chyba powinienem go wysłać do okulisty, pomyślał Waltin. - Chciałeś ze mną rozmawiać - powiedział, wygładzając kanty spodni. By uczcić ten ważny dzień, ubrał się w prosto skrojony ciemnoszary garnitur. Do tego jednobarwny krawat. Ciemnoszary, prawie czarny, stosowny do okoliczności. - Pomyślałem sobie, że mógłbyś zostać moim łącznikiem z sekcją dochodzeniową. - Na razie będzie to jedyna rzecz, jaką się będziesz zajmował. A ja dopilnuję, żebyśmy obaj zachowali stołki, kiedy już będzie po wszystkim, pomyślał. - Fine with me - zgodził się Waltin. - Od czego zaczniemy? To zbyt piękne, żeby było prawdziwe, pomyślał. - Chyba od gróźb pod adresem premiera - zdecydował Berg. - Oczywiście - zgodził się Waltin i zanotował coś w swoim czarnym notesie. A ja dopilnuję, żebyś dostał tylko to, co ja wybiorę, dodał w myślach z zachwytem. - Informacje o Kurdach już dostali. Zadbali o to Kudo i Bulling - westchnął Berg. - Miło mi to słyszeć - odparł dyplomatycznie Waltin. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe, pomyślał. - Tak, to by było na tyle - powiedział Berg i westchnął głęboko. - A co z raportem o działalności zewnętrznej? - spytał Waltin z zaciekawioną miną. Może to dobra pora, żeby sprawę odłożyć ad acta, pomyślał. - Niech się toczy dalej… to znaczy mam na myśli działalność - sprecyzował Berg. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby w tej sytuacji ktokolwiek miał być takim raportem zainteresowany. Nie udawaj durnia, dodał w myślach. - A co ze sprawą Krassnera? O ile dobrze zrozumiałem, jest już zamknięta - pytał dalej Waltin.
- Tak, to prawda - odparł Berg. A co jedno ma wspólnego z drugim?, pomyślał. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powiedział Waltin. Skąd on to wszystko bierze?, zastanawiał się Berg. Coś z nim nie tak? A może to mnie już odbiło? - Ale jak już będzie po wszystkim, to kontroli komisji parlamentarnej na pewno nie unikniemy. Zwłaszcza jak to wyjaśnią, pomyślał Waltin i prawie się głośno roześmiał. Ale przecież tak źle nie musi się to skończyć. - Nie warto się martwić na zapas - zakończył tonem pocieszenia. &
Nową strukturę sekcji rozpoznania komendant wymyślił i opracował w drodze powrotnej do stolicy, gdzieś między Salą a Sztokholmem. Była logiczna, jasna i miała kształt dość płaskiej piramidy. Na samym dole umieścił jednostki rozpoznania. Według wstępnych wyliczeń będzie potrzebował około sześciuset ludzi, żeby stworzyć rezerwę na nieprzewidziane sytuacje. Musi też stworzyć sztab. W jego skład wejdą szefowie wszystkich wydziałów, jak również obserwatorzy z ramienia Ministerstwa Sprawiedliwości i inni przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. Do tego służba bezpieczeństwa i wydział kryminalny. Żeby jednak im się nie poprzewracało w głowach, na marginesie dopisał: status obserwatora. Jeśli chodzi o kierownictwo wydziału rozpoznania, wyliczył, że będzie to najwyżej czterdzieści osób. Musi się jeszcze zastanowić nad kształtem czegoś, co w jego nowej organizacji będzie najważniejsze: chodzi o „tajny brain trust”. Do tej małej struktury zamierzał powołać swojego najlepszego przyjaciela, jak również jego dobrego przyjaciela, byłego dyplomatę. Będzie mu potrzebny w ewentualnych kontaktach z zagranicą, bo akurat to jest dla niego czarna magia. Myślał też o błyskotliwym dziennikarzu z Komendy Głównej Policji, którego mu polecił dobry przyjaciel jego najlepszego przyjaciela, dyplomata. Zresztą już go poznał, na pierwszym seminarium poświęconym naukowemu detektywowi. Jeśli zaś zajdzie potrzeba, być może wystarczy, jeśli na swoich zastępców wyznaczy obu zwolenników stosowania teorii „głównego śladu” . Mianowanie na to stanowisko Kudo i Bullinga wydaje się dobrym rozwiązaniem, pomyślał i swoim ozdobnym charakterem pisma zrobił na marginesie kolejną notatkę. I to by było na tyle, pomyślał z zadowoleniem. Praktycznymi sprawami zajmie się jak zwykle Grevlinge. Kwestie organizacyjne są strasznie nudne. Zwłaszcza dla tak artystycznej duszy jak on. Dlatego od razu przeszedł do spraw bardziej ekscytujących. Śmierć premiera uznał za wydarzenie historyczne. Już w okolicach miejscowości Morgongava doszedł do wniosku, że będzie potrzebował profesjonalnego historiografa. A raczej historiografki, bo prawie od razu przyszła mu na myśl dziennikarka z pewnej wysokonakładowej gazety, którą poznał jakiś czas temu. Ale ze względu na osobę, która w drodze powrotnej do Sztokholmu notowała jego myśli, nie rozwodził się nad tym zbyt szeroko.
To musi być ktoś, kto na bieżąco będzie zapisywał moje myśli i refleksje, pomyślał i skinął głową. Ktoś w rodzaju cichego partnera do rozmów. Właśnie ktoś taki. Właściwie powinienem się skontaktować z Peterem Dahlem, pomyślał. Potem mógłby się już zabrać do szkicowania portretu kierownictwa wydziału rozpoznania. Wszystko wskazuje na to, że schwytanie sprawcy to tylko kwestia czasu. Biorąc pod uwagę, że wiadomo, kim jest ofiara, jak również gdzie, jak i kiedy dokonano zbrodni, jedyną kwestią jest zatrzymanie zabójcy. Jak widać, w sensie intelektualnym sprawa jest rozwiązana w dziewięćdziesięciu procentach, stwierdził z zadowoleniem. A ponieważ przygotowanie takiego portretu może zabrać sporo czasu, dobrze będzie, jeśli Grevlinge już teraz nawiąże kontakt z artystą malarzem Dahlem. Wyciągnąwszy ten słuszny wniosek, komendant zapisał go w notesie. Pozostaje jeszcze najważniejsza sprawa: jego osobiste bezpieczeństwo podczas prowadzenia dochodzenia. Jeszcze w samochodzie wstępnie ustalił, jakich zmian trzeba będzie dokonać na komendzie: pancerne szyby we wszystkich oknach, bezpieczne pomieszczenia, strategicznie rozlokowane wzmocnienia w postaci stanowisk ogniowych, a przy okazji kilka innych poprawek. Ale naprawdę ważne jest zapewnienie mu osobistej ochrony. Zważywszy na to, co się przydarzyło premierowi, jest absolutnie wykluczone, żeby korzystał z usług tych typów ze służby bezpieczeństwa. W tym momencie komendant pogratulował sobie, że skierował ich na boczny tor. Na szczęście dysponuje kompetentnymi i doświadczonmi ludźmi. W podlegających mu jednostkach patrolowych jest z pewnością wielu godnych zaufania ludzi, którzy będą gotowi wystawić się na grad kul, by ochronić szefa. Potem wpadł na jeszcze jeden pomysł. Zupełnie nowy. Ciekawe, że kiedy myślał o innych rzeczach, tego rodzaju myśli nachodziły go zadziwiająco często. To bez wątpienia dziwny zbieg okoliczności, pomyślał, że premier padł ofiarą zamachu tego samego dnia, kiedy on chciał wziąć udział w Biegu Wazów. Jak się głębiej zastanowić, można tu dostrzec jeszcze jeden ślad, pomyślał i natychmiast zadbał o to, żeby uzupełnić swoje notatki: „ślad numer trzydzieści sześć -Bieg Wazów”. &
Backstrom też wpadł na trop i mimo różnic anatomicznych był równie zawzięty jak pies myśliwski. Koledzy z policji porządkowej podsunęli mu jakiegoś starego ćpuna, który kręcił się po miejscu zbrodni i udawał małpę. A kiedy zabrali mu skromny dobytek, zaczął coś bredzić: mówił, że jest gotów ubić interes. Zaproponował, że dokładnie opisze sprawcę, który uciekając, prawie go przewrócił. - Jan Svulle Svelander - powiedział Backstrom, żeby dowieść, że wie, z kim rozmawia. I co z tego? - So what?* - spytał Svulle i wzruszył ramionami. Jednocześnie próbował sobie wycisnąć pryszcza z nosa. - Koledzy z policji porządkowej twierdzą, że widziałeś sprawcę. - Może. To zależy. - Nie wiem, jaką wyznaczono nagrodę, ale na pewno nie mniej niż milion koron.
- Milion koron - wybełkotał Svulle. - Przynajmniej - potwierdził Backstrom skinieniem. - Czy to nie ten? - spytał i pokazał mu zdjęcie mężczyzny, u którego widział tarczę do rzutków. - Tak, to on - potwierdził Svulle. - I nie mówisz tego tylko po to, żeby dostać nagrodę? - spytał sprytnie Backstrom. - Za kogo mnie pan uważa? - odparł obrażony Svulle. - To on. Na mur beton. Na sto procent. &
Punktualnie o czternastej komendant spotkał się z ludźmi z wydziału rozpoznania. W pokoju było bardzo ciasno. Cisnęli się jak śledzie w beczce. Ktoś wspiął się nawet na wieszak na kapelusze. Chciał koniecznie wziąć udział w tym historycznym wydarzeniu. Brakowało właściwie tylko Backstroma. Pełnił dyżur i nie mógł przyj ść. Miał w związku ze śmiercią premiera mnóstwo pracy. Był o tym święcie przekonany od czasu, gdy na liście osób grożących premierowi przysłanej mu przez służbę bezpieczeństwa znalazł nazwisko właściciela tarczy. W zasadzie wszystko poszło szybko i sprawnie. Sprawami praktycznymi zajął się Grevlinge, pomyślał komendant, wstając z krzesła. Ruchem dłoni przywołał zebranych do porządku. - Moi panowie, to tyle na dzisiaj. Żeby zaś was pożegnać słowami jednej z największych osobistości w historii, pozwólcie, że na koniec powiem tak… - w tym miejscu zrobił przerwę. Wcześniej dobrze to przećwiczył przed lustrem. - To jeszcze nie koniec, moi panowie… daleko nam jeszcze do końca… nie jest to także początek… ale… - w tym momencie zrobił kolejną sztuczną przerwę - jedną rzecz mogę wam z pewnością obiecać: to początek końca. Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm w marcu W pierwszą niedzielę po śmierci premiera komendant wziął udział w pierwszej konferencji prasowej. Ze względu na rangę tego wydarzenia postanowiono ją wyemitować w telewizji. Waltin zasiadł przed telewizorem w niejakim napięciu, bo już podczas pierwszego spotkania w gabinecie komendanta domyślił się, czego będzie dotyczyć wielka nowina. Była u niego mała Jeanette, chociaż już postanowił, że z nią skończy. Ostatnio mocno się postarzała, a to przecież niedopuszczalne. Ale na razie była. Ubrana w czerwoną lnianą sukienkę przygotowywała mu słodową whisky. Musiał się wzmocnić, żeby się wprawić w odpowiedni nastrój. Konferencja się opóźniała, więc zdążył się niestety trochę upić. A kiedy się zaczęła, musiał się położyć. Leżał, zasłaniając dłonią jedno oko, żeby uzyskać lepszą ostrość. Druga korzyść z tego polegała na tym, że nie musiał oglądać małej Jeanette. Chodziła po mieszkaniu i marudziła. W końcu konferencja się zaczęła. Komendant pochylił się w stronę kamer, z powagą, ale i z uśmiechem skinął głową w stronę widzów i po świetnie odegranej sztucznej przerwie wyciągnął dwa rewolwery. W tym momencie oślepiła go
burza błysków fleszy. Spadała na niego kolejnymi falami. - Panie i panowie - powiedział. - To właśnie z takiego rewolweru jak te dwa, które tu prezentuj ę, sprawca zastrzelił premiera. Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację, pomyślał Waltin z zachwytem. Po spotkaniu u komendanta sam widział, jak pokazuje mu je ten dupek, Wiijnbladh. Założę się, że to ten, który ma w lewej ręce - zażartował Waltin. - Ten z krótką lufą. W tym momencie dostał gwałtownego ataku śmiechu. Jak wtedy, gdy stał na ruchomych schodach i myślał o mamuśce, która przed chwilą spadła na tory i na zawsze pożegnała się z tym światem. Ten facet ma narąbane, pomyślała mała Jeanette, lat dwadzieścia osiem. A poza tym nie umie się pieprzyć jak normalni ludzie. Do diabła z nim. &
Już w poniedziałek prywatne śledztwo Backstroma dobiegło końca. Pozostało mu tylko pojechać i aresztować sprawcę. Ponieważ jednak wszyscy byli czymś zajęci, dopiero kilka dni później udało mu się dostać do komendanta. On też chyba pracował po nocach, bo ten gnojek Grevlinge wpuścił go do gabinetu dopiero po dziesiątej. Co tu robią te cioty?, zdziwił się, widząc trzech cywilów. Siedzieli przy stole konferencyjnym komendanta bez marynarek, w spódniczkach na szelkach. Pierwszego przebierańca, słynnego kreatora mody, już znał. Sam mu się chwalił, że jest najlepszym przyjacielem komendanta. Było to dawno temu, gdy Przebieraniec został okradziony przez marynarza, którego zaprosił do domu, żeby się z nim zabawić w kotka i myszkę. Backstrom szczegółowo go wtedy przesłuchał. Zadawał dość dwuznaczne pytania. Dwóch pozostałych nie znał. Skąd się tu wzięli? Organizacja zrzeszająca homoseksualistów uprawiających BDSM (przyp. tłum.) Starszy przypominał Boglunda. Drugi wyglądał jak kasjer Szwedzkiego Stowarzyszenia Ludzi w Skórach*, mającego siedzibę przy ulicy Skeppar Karls Grand. Członkowie jego zarządu mieli zwyczaj wieszać po nocach zwykłych członków na przymocowanych do sufitu hakach. Kurwa, coś mi się tu nie zgadza, pomyślał Backstrom, bo o komendancie mówiono, że to pies na kobiety. Co tu się, kurwa, dzieje? Muszę go jakoś ostrzec, postanowił. - Siadaj - powiedział komendant i wskazał mu wolne krzesło. - Proszę się nie krępować - dodał Boglund i mrugnął do niego okiem. Natomiast Pan Skórzany zachowywał się tak, jakby go chciał przelecieć. Tylko Przebieraniec jakoś nad sobą panował. Wciąż pamiętał tamto przesłuchanie. - Dziękuję - powiedział Backstrom i usiadł na brzegu krzesła. Czuł, jak pot spływa mu pod koszulą. - Wydaje mi się, że znalazłem sprawcę - powiedział i chrząknął nerwowo, bo tak nieswojo nie czuł się od dnia, kiedy ten goryl Jarnebring zwinął mu piwo. - Zamieniamy się w słuch - odparł komendant i skinął przyjaźnie głową. Jeśli to pic na wodę, zawsze mamy jeszcze Kurdów, pocieszył się. &
Gdy Backstrom w gabinecie komendanta referował swoją wersję wydarzeń, gdzie indziej odbywało się inne spotkanie dotyczące zabójstwa premiera. Dokładniej mówiąc, siedem tysięcy kilometrów na zachód od Sztokholmu, w kwaterze głównej CIA w Langley, w stanie Wirginia. Dowodzi to, na jak małym świecie żyjemy. Zorganizował je szef wydziału Scandinawian Affairs Mike „The Bear” Liska. Chciał podsumować sprawę opatrzoną kryptonimem „The Buchanan Papers”. Analitycy z jego biura wyrażali pogląd, że coś może łączyć „dokumenty Buchanana”, zabójstwo, którego tajniak ze szwedzkiej służby bezpieczeństwa z całą pewnością dopuścił się na Johnie P. Krassnerze, z zamordowaniem szwedzkiego premiera. Z niepokojem przyj ęli sugestię, że jeśli to wszystko prawda, to nie będą w stanie znaleźć motywu, jakim się kierował zabójca, ani dojść, kto za tym stoi. Wnioski, do jakich do tej pory udało im się dojść, przemawiały za tym, że musiał to zrobić tak zwany samotny szaleniec. Zdumiewająca sprawa, pomyślał Liska. Mimo dużej wiedzy o Szwecji czuł się kompletnie zagubiony. To się kupy nie trzyma i w pewnym sensie cała ta sprawa jest jakaś nieszwedzka, pomyślał. Akurat nie miał się do kogo zwrócić ze swoimi wątpliwościami. Na spotkaniu obecna była także agentka Sarah J. Weissman, na co dzień ekspert językowy w NSA, National Security Agency. Przykrywką dla tego zajęcia był wolontariat w prywatnym wydawnictwie. To ona podniosła alarm, kiedy się dowiedziała, że Buchanan miał zbyt długi j ęzyk i że jej były chłopak pisze książkę o Johnie „Fionnie” Buchananie i Pielgrzymie, agencie z epoki zimnej wojny. Udało jej się zdobyć stuprocentowe zaufanie Krassnera, dzięki czemu to ona pociągała za wszystkie sznurki. Od samego początku miała w nią pełny wgląd, a NSA nie miała oporów, żeby ją wypożyczyć kolegom z CIA. To ona odpowiadała za sporządzenie dokumentów, które w końcu trafiły do Larsa M. Johanssona, byłego szefa wydziału kryminalnego. Niestety nagle dokonał się dramatyczny i nieoczekiwany zwrot. Doszło do tego z powodu zabezpieczeń, które Krassner wprowadził na własną rękę. Nikt o nich nie wiedział aż do chwili, gdy Weissman przeczytała list, który napisał do Johanssona. List dotarł zwrotną pocztą na jej domowy adres dwanaście dni po tym, jak się dowiedziała o śmierci autora. Informacja o tym, że istnieje ktoś taki jak Johansson, szybko podgrzała temperaturę i skłoniła do wzmożonej aktywności sekcję CIA ambasady USA w Sztokholmie. Kiedy się tam zorientowano, że Johansson przebywa w USA - najprawdopodobniej z innych powodów, niemających nic wspólnego z dokumentami Buchanana, jako że decyzja o wyjeździe zapadła dużo wcześniej - napięcie sięgnęło zenitu. Zrobiło się jeszcze goręcej, kiedy się okazało, że istnieją dwie okoliczności w oczywisty sposób sprzeczne: Johansson nie miał jak się dowiedzieć o liście Krassnera, a jednak z niezrozumiałych względów interesował Krassnerem i Weissman. A może po prostu zaczął coś podejrzewać w związku z samobójstwem Krassnera? O tym, że się przyjaźnił z policjantem prowadzącym dochodzenie, wszyscy wiedzieli. Wszyscy wiedzieli również, że jest policjantem bardzo kompetentnym. Analitycy długo jeszcze mogliby rozważać i marszczyć czoła, gdyby któregoś dnia Johansson nie zapukał do drzwi Weissman, żeby jej opowiedzieć nieprawdopodobną historię o bucie z dziurą w obcasie.
Jezu, chłopaki. Żałujcie, że nie widzieliście tego wielkiego szwedzkiego gliniarza siedzącego tam, na mojej sofie… taki pewny siebie kowboj… prawdziwy kowboj z bieguna północnego Radość w biurze NSA nie miała granic, kiedy Weissman - pochodząca z Minnesoty i mówiąca po angielsku z mnóstwem szwedzkich naleciałości - powtórzyła kolegom historię, którą jej Johansson opowiedział. Nawet Liska śmiał się tak bardzo, że łzy leciały mu po policzkach. Przepracował w branży ponad trzydzieści lat, ale była to absolutnie najlepsza historia, jaką słyszał. I wiedział, że nigdy nie będzie mógł jej nikomu opowiedzieć. - Jesus, guys - chichotała Sarah. - You should have seen that big Swedish cop just sitting there in my sofa… so full of that country-boy confidence… the real McCoy of the North Pole*. Tak więc jeśli chodzi o Krassnera, sprawa jest całkiem jasna, a nawet zupełnie jasna. Rzeczywiście został zamordowany, ponieważ doszło do konfrontacji między nim a tajniakiem ze służby bezpieczeństwa. Tajniak w tej sytuacji musiał jakoś ratować tyłek. I, jak widać, w pełni mu się to udało. Niestety przy okazji zabrał ze sobą dokumenty, niwecząc próbę dyskretnego przekazania szwedzkiej służbie bezpieczeństwa informacji o osobie, której dotyczyły. Co się zaś tyczy zbrodni popełnionej na premierze, to już zupełnie inna historia. To, że Krassner w ogóle mógł działać, zawdzięczał tylko temu, że Amerykanie przez cały czas mieli nadzieję, iż kiedyś wpadnie w sieci szwedzkiej służby bezpieczeństwa.. I rzeczywiście, w pewnym sensie do tego doszło. Amerykańskie służby chciały w ten sposób bez niepotrzebnego dramatyzowania wysłać Pielgrzymowi przyjacielskie ostrzeżenie - w końcu łączyła ich wspólna przeszłość. Zamierzały mu dać do zrozumienia, że nie zawsze i nie bez zastrzeżeń Stany Zjednoczone gotowe są akceptować ciągłe krytykowanie ich za to, co w sposób oczywisty jest wyłącznie ich sprawą. Również dlatego do dokumentów Krassnera, które Johansson zabrał później ze sobą do Szwecji, dołączono fragmenty dotyczące śmierci Kruka. Ci, którzy o tym zadecydowali, i tak wiedzieli lepiej. A FBI nie zatrzymała sprawcy z jednego tylko powodu: ponieważ już nie żył. Poza tym mogło to przeszkodzić w trwaj ącym już, o wiele ważniejszym śledztwie, dotyczącym mafijnego klanu z Cleveland, który wszedł w konflikt z jednym z klientów Kruka. Klan rozwiązał ten spór, zabijając przedstawiciela tegoż klienta, gdy stał się zbyt kłopotliwy. Dyskusja trwała wiele godzin. W końcu zgodzono się, że dokumenty Buchanana należy utajnić na siedemdziesiat pięć lat i opatrzyć następuj ącą notatką: „Dokumenty te nie maj ą prawdopodobnie żadnego związku ze śmiercią premiera Szwecji. Można uznać, że z dużym prawdopodobieństwem zabójstwa dopuścił się samotny szaleniec. Brakuje ewentualnych sprawców zabójstwa wywodzących się z kręgów szwedzkiej służby bezpieczeństwa i agentów wywiadu, którzy mogliby posiadać wiedzę na temat Krassnera. Brakuje też motywów zbrodni.. Tym samym sprawę uznaje się za zamkniętą, a biuro nie zamierza podejmować żadnych innych kroków w celu jej wyjaśnienia”. Słowa te Liska umieścił na teczce. Później zaniósł ją do archiwum. Spotkanie upłynęło w znakomitej atmosferze. Potem większość uczestników poszła razem
na piwo. Nie o takim życiu myślałem Sztokholm, 12 marca Kiedy w dniu swoich urodzin Johansson włączył telewizor, żeby jak co dzień obejrzeć konferencj ę prasową, na której miano opowiedzieć o kolejnych sukcesach policji w sprawie zabójstwa premiera, zrozumiał, że tym razem usłyszy coś ważnego. Powiedział mu o tym j ęzyk ciała komendanta policji już w chwili, kiedy zajmował miejsce na podwyższeniu. - Tak - powiedział komendant i uśmiechnął się, jak zawsze z powagą. - Mam dziś przyjemność zakomunikować państwu, że zatrzymaliśmy osobę, którą z wiadomych nam względów podejrzewamy o zamordowanie pana premiera. Jeszcze dziś zwrócimy się do sądu o nakaz aresztowania. Mężczyzna ten ma trzydzieści kilka lat i jest blisko związany z prawicową ekstremistyczną organizacją… W chwili gdy zobaczył na ekranie triumfującego Backstroma, domyślił się, jak doszło do zatrzymania. Zrozumiał też, że ta wersja nie może być prawdziwa. Wyłączył telewizor i zdecydował, że najwyższy czas wziąć się w garść, jeśli naprawdę chce coś zrobić z samotnością, która go oddala od niego samego. Nie zaszkodzi spytać, pomyślał. Zwłaszcza że ma urodziny. Choć nawet dzieci nie zadzwoniły. Nie ma nic do stracenia. Zamówił taksówkę i pojechał na pocztę przy Korsbarsvagen. Kiedy wszedł, od razu ją zobaczył, a ona od razu zobaczyła jego. Poza tym ucieszyła się na jego widok, od razu wstała i podeszła do kontuaru. To najładniejsza kobieta, jaką w życiu spotkałem, pomyślał. Poza tym dzisiaj też nie ma na palcu pierścionka ani obrączki. Najgorsze, co go może spotkać, to odmowa. - Pan zastępca komendanta policji - powiedziała z uśmiechem. - Zapraszam do siebie, będziemy mogli porozmawiać w spokoju. - Słuchałam radia - mówiła dalej. - Chyba powinnam panu pogratulować. Słyszałam, że schwytaliście sprawcę. - Nie - odparł Johansson. - Tego nigdy się nie wie. Zresztą pomówimy o tym później, pomyślał, bo niezależnie od wszystkiego innego nie chodzi już o mnie. - Nie przyszedłem po to, żeby rozmawiać o takich sprawach - powiedział. - No to po co przyszedłeś? - spytała, spoglądając na niego wielkimi ciemnymi oczyma. Słodki Jezu, pomyślał Johansson. Bo chociaż doświadczył w życiu wielu trudnych chwil, ta była chyba najtrudniejsza z nich wszystkich. - Przyszedłem zapytać, czy dasz się dziś zaprosić na kolację. Przecież mam dzisiaj urodziny, dodał w myślach. Ale nie powiedział tego, bo takich rzeczy się nie mówi. Spojrzał jej w oczy i od razu odgadł, co odpowie.
- To bardzo miłe - powiedziała. - Ale jestem już zajęta. Spotykam się z kimś, dodała w myślach. Ale nie powiedziała tego, bo takich rzeczy się nie mówi. - Wielka szkoda. To może innym razem - odparł Johansson z uśmiechem. Poczuł silny ucisk w klatce piersiowej, jakby mu ktoś wyrywał serce. Pożegnał się i wyszedł na ulicę, a gdy uświadomił sobie, że w odpowiedzi na swoj ą propozycj ę usłyszał zwykłe nie, zrozumiał, jak niewiele trzeba, żeby go wykończyć. Co za dziwny facet, pomyślała Pia Hedin, gdy Johansson wyszedł. Są tacy różni, choć obaj są policjantami. Z jednej strony ten olbrzym z Norrlandu, o czujnych oczach i spokojnym usposobieniu. Nigdy się nie pokazał ani nie zadzwonił, chociaż przed trzema miesiącami, kiedy spotkali się po raz pierwszy, wysyłała chyba dość czytelne sygnały. Z drugiej strony - Claes, jej nowa miłość, mężczyzna, którego przed tygodniem poznała w pubie. Poszła tam z przyjaciółką, bo już prawie straciła nadzieję, że jeszcze pozna normalnego faceta. Claes z tymi swoimi nienagannymi manierami, czarującym sposobem bycia i czułością. Od razu to w nim dostrzegła, gdy tylko spojrzeli na siebie po raz pierwszy. Leif GW Persson W INNYM CZASIE W INNYM ŻYCIU Przełożył Wojciech Łygaś Czarna Owca Warszawa 2011 Tytuł oryginału: EN ANNAN TID, ETT ANNAT LIV Redakcja: Grażyna Mastalerz Korekta: Małgorzata Denys, Ewa Kaniowska Skład i łamanie: Marcin Labus Projekt okładki: Magda Kuc Zdjęcie autora na czwartej stronie okładki: scanpix/forum Copyright © Leif GW Persson 2003 Published by agreement with Salomonsson Agency Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2011 ISBN 978-83-7554-033-8 Wydanie I Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. (dawniej Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza) ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail:
[email protected] Dział handlowy: tel. (022) 616 29 36 faks (022) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl Powieść “W innym czasie w innym życiu” dostępna jest także jako książka i audiobook
Przeczytaj także pierwszą część trylogii “Między tęsknotą lata a chłodem zimy” dostępna jako książka, e-book i audiobook Bjornowi i Mikaelowi Co za sztuka ostrzec kogoś, kto nie może się bronić? Profesor Część I Inne czasy I Śmierć przyszła w czwartek 24 kwietnia 1975 roku w godzinach urzędowania biura. Co dziwne - pod postacią kobiet i mężczyzn. Także i tym razem mężczyźni stanowili zdecydowaną większość. Śmierć była przystojna, elegancko ubrana i na początku zachowywała się grzecznie. Nieprzypadkowo też na terenie ambasady przebywał wtedy ambasador, co wcześniej zdarzało się niezbyt często. Wszystko to było efektem dokładnego planowania i zadecydowało o tym, jak cała historia się zakończyła. Ambasada Republiki Federalnej Niemiec już od lat sześćdziesiątych znajduje się w dzielnicy Sztokholmu Djurgarden. W jej północno-wschodniej części siedzibę mają także radio, telewizja i ambasada Norwegii. Lepszej lokalizacji na terenie całego miasta chyba nie ma. Sam budynek ambasady nie wyróżnia się niczym szczególnym. Zwykła betonowa bryła w funkcjonalnym stylu lat sześćdziesiątych. Dwie kondygnacje, ponad dwa tysiące metrów kwadratowych powierzchni biurowej, główne wejście od strony północnego skrzydła. Budynek niczym nie przypomina typowych eleganckich i ze smakiem urządzonych niemieckich ambasad w innych państwach. Tego dnia, gdy w progi ambasady zawitała śmierć, pogoda była niezbyt ładna. Typowa szwedzka wiosna: ostry wiatr, niebo zasnute ołowianymi chmurami i prawie żadnej nadziei na to, że nastąpi jakaś poprawa. Ale dla śmierci były to warunki idealne, zwłaszcza że w ambasadzie nie było żadnych zabezpieczeń. Budynek łatwo było zająć i potem się w nim bronić. Szturmującej policji trudno byłoby go sforsować. Napastnikom sprzyjały też niekorzystne warunki pogodowe. Ale najlepsze ze wszystkiego było to, że w recepcji ambasady siedział tylko jeden, do tego niezbyt sprawny strażnik. A szklane drzwi recepcji można było sforsować jednym uderzeniem pięści. Między jedenastą piętnaście a wpół do dwunastej przed południem na terenie ambasady nagle coś się zaczęło dziać. To, że później nikt nie potrafił określić, kiedy się wszystko zaczęło, wynikało między innymi z niewłaściwych procedur obowiązuj ących na terenie placówki. W ciągu kilku minut zjawiło się sześciu petentów - trzy grupki po dwie osoby. Sami młodzi ludzie w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat, obywatele Niemiec. Każdy z nich potrzebował pomocy, w różnych sprawach. W swojej ojczyźnie byli znani, na terenie całego kraju. Ich podobizny widniały na tysiącach listów gończych rozesłanych po całych Niemczech. Wisiały w terminalach lotniczych, na dworcach kolejowych i autobusowych, w bankach, na poczcie, we wszystkich lokalach państwowych i publicznych, wszędzie, gdzie na wolnym kawałku
ściany można było znaleźć skrawek miejsca i powiesić ich fotografie. Wisiały także w niemieckiej ambasadzie w Sztokholmie, a co ciekawe, któryś z urzędników umieścił je w segregatorze przechowywanym w szufladzie biurka w recepcji. Ale kiedy się zjawili, nikt ich nie rozpoznał, a nazwiska, które podali, były fałszywe. Najpierw przyszli dwaj młodzi mężczyźni. Chcieli zasięgnąć rady w sprawie spadkowej obejmującej zarówno prawodawstwo szwedzkie, jak i niemieckie. O tym, że sprawa nie jest prosta, świadczył między innymi pękaty segregator, który jeden z nich przyniósł. Strażnik poinformował ich, gdzie znajdą właściwego urzędnika, i wpuścił ich na teren ambasady. Zaraz potem przyszła młoda para, żeby przedłużyć termin ważności paszportów. Rutynowa sprawa, jedna z najbardziej typowych, jakie się załatwia w ambasadzie. Młoda kobieta uśmiechnęła się uprzejmie do strażnika, a ten otworzył im drzwi. Niedługo potem sytuacja trochę się skomplikowała, bo oto zjawili się dwaj młodzi mężczyźni: chcieli załatwić pozwolenia na pracę w Szwecji. Strażnik wyjaśnił im, że ambasada nie zajmuje się takimi sprawami, więc lepiej będzie, jeśli zwrócą się do odpowiednich władz szwedzkich. Ale mężczyźni nie chcieli słuchać, obstawali przy swoim. Kiedy strażnik odmówił wpuszczenia ich do środka, jeden z nich zaczął się nawet trochę awanturować. Gdy tak stali i dyskutowali ze strażnikiem, zjawił się jeden z pracowników ambasady. Wybierał się właśnie na lunch na mieście. Kiedy wychodził, mężczyźni po prostu skorzystali z okazji: wślizgnęli się do budynku i natychmiast pobiegli schodami na piętro. Nie zwracali uwagi na strażnika, który za nimi wołał i kazał im natychmiast wracać. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Młodzi ludzie spotkali się na korytarzu przy wydziale konsularnym na pierwszym piętrze, założyli na twarze kominiarki i wyciągnęli pistolety, pistolety maszynowe i granaty ręczne. Potem wygonili z pomieszczeń interesantów wraz z personelem i oddali kilka ostrzegawczych strzałów w sufit, niszcząc przy tym tynk. To wystarczyło, większość ludzi od razu uciekła na ulicę. Napastnicy zebrali dwunastu pozostałych urzędników i zaprowadzili ich do biblioteki na piętrze. Działali z wojskową precyzją, nie tracili niepotrzebnie czasu na grzeczności. O jedenastej czterdzieści pięć do sztokholmskiej policji dotarł pierwszy sygnał o „strzelaninie w ambasadzie Niemiec”. Alarm uruchomił odpowiednie procedury. Policję porządkową, policję kryminalną, wydział do spraw zabójstw i służbę bezpieczeństwa… wszystkich, których udało się złapać, skierowano na miejsce zdarzenia. Przyjechali tam na włączonych kogutach i przy dźwięku syren. Samochody zatrzymały się z piskiem opon przed siedzibą ambasady. Alarm okazał się uzasadniony: ambasada Niemiec znalazła się w rękach niebezpiecznych uzbrojonych terrorystów. Do wszystkich policjantów apelowano, aby działali z największą ostrożnością. Jako pierwszy pod ambasadą zjawił się radiowóz z komendy dzielnicowej na Ostermalm. To, że stało się to już o jedenastej czterdzieści sześć - tak przynajmniej zapisano później w raporcie - nie wynikało z tego, że dowódca patrolu był jasnowidzem, tylko z tego, że gdy ten raport pisał, jego zegarek spieszył się o dwie minuty. Zresztą w kontekście późniejszych wydarzeń była to tylko drobna, nic nieznacząca pomyłka. Już o wpół do pierwszej, czyli ponad czterdzieści minut później, policja otoczyła budynek
ambasady, zabezpieczyła piwnice i dolne pomieszczenia, ustawiła blokady wokół ambasady, aby powstrzymać rosnący tłum dziennikarzy i ciekawskich przed wtargnięciem na jej teren, utworzyła prowizoryczne centrum dowodzenia i zaczęła organizować połączenia radiowe i telefoniczne do komendy policji, ambasady i kancelarii rządu. Na miejsce przybył naczelnik wydziału do spraw zabójstw, który miał dowodzić akcj ą. Oznaczało to, że można zaczynać. Szóstka intruzów też nie siedziała z założonymi rękami. Wyprowadzili dwunastu urzędników i ambasadora z biblioteki do gabinetu ambasadora w południowo-zachodnim skrzydle budynku na piętrze, aby znaleźli się możliwie jak najdalej od wej ścia. Kilka urzędniczek musiało pomóc terrorystom napełniać kosze na śmieci wodą i zatykać dziury w umywalkach i sedesach papierowymi ręcznikami, aby w ten sposób uchronić ich przed ewentualnym użyciem przez siły porządkowe gazu, który można wtłoczyć przez sieć kanalizacyjno-wodociągową. Dwaj terroryści zamocowali ładunki wybuchowe w najbardziej strategicznych punktach na piętrze, podczas gdy pozostali strzegli zakładników i drzwi prowadzących na schody. Wszystko to zdążyli zrobić mniej więcej wtedy, gdy policja zajęta była wykonywaniem swoich czynności. Po pewnym czasie terroryści postawili prosty, acz jednoznacznie brzmiący warunek: jeśli policja nie opuści natychmiast budynku ambasady, zastrzelą jednego zakładnika. Naczelnik wydziału zabójstw nie należał do ludzi działaj ących bez zastanowienia, a ufność, jaką pokładał w sobie i swoich ludziach, była tak duża, że niemal bezgraniczna. Półtora roku wcześniej brał udział w dramacie, jaki rozegrał się na placu Norrmalmstorg, kiedy to pewien przestępca zabarykadował się w banku, wziął zakładników i udało się go aresztować dopiero wtedy, gdy policja użyła gazu. Naczelnik doszedł później do wniosku, że jeśli terrorysta będzie wystarczaj ąco długo przebywał z zakładnikiem, może się między nimi zadzierzgnąć wyj ątkowa więź. W konsekwencji znacznie zmaleje ryzyko, że posłuży się wobec niego przemocą. To interesuj ące zjawisko zyskało nawet nazwę: syndrom sztokholmski. Ale teraz, w ogólnym zamieszaniu, nikt nie miał czasu zastanawiać się nad empirycznymi dowodami na potwierdzenie tej teorii. Naczelnik wydziału zabójstw uznał więc, że posiada odpowiedni warsztat oraz stosowną wiedzę naukową z zakresu zachowania w sytuacjach kryzysowych, i przekazał terrorystom, iż przyj ął do wiadomości ich życzenia i wyraża gotowość przystąpienia do rozmów. Widać było jednak, że druga strona działa według nieco surowszych zasad. Dwie minuty później na górnej kondygnacji rozległ się strzał. Potem otworzyły się drzwi prowadzące na górny korytarz i po schodach potoczyły się zakrwawione zwłoki attache wojskowego. Utknęły na środkowym półpiętrze. Dopiero wtedy terroryści znów nawiązali kontakt. Powtórzyli swoje żądania. Jeśli policja chce zabrać zwłoki, zgadzają się na to, pod warunkiem że dwaj wyznaczeni do tego funkconariusze będą mieli na sobie tylko spodenki. Jeśli zaś policja nie chce wracać po kolejne zwłoki, wszyscy maj ą natychmiast opuścić ambasadę. Co za okrutni ludzie, pomyślał naczelnik i wydał pierwszy rozkaz operacyjny. Tak, zgadza się opuścić budynek wraz ze swoimi ludźmi. Tak, zabierze zwłoki. Oczywiście, już się do tego zabierają.
Potem skontaktował się drogą radiową z komisarzem z dochodzeniówki Komendy Głównej Policji, który dowodził siłami znajduj ącymi się w budynku, i poprosił go o trzy rzeczy: po pierwsze o odwołanie z budynku pewnej liczby policjantów i zrobienie tego tak, żeby wszyscy wyraźnie to widzieli, po drugie o dopilnowanie, aby policjanci, którzy zostaną na miejscu, przenieśli się dyskretnie do piwnic, po trzecie o wyznaczenie dwóch ochotników, którzy zechcą iść po zwłoki w samych spodenkach. Inspektor wydziału kryminalnego z sekcji dochodzeniowej komendy policji w Sztokholmie Bo Jarnebring był jednym z pierwszych, którzy z odbezpieczoną bronią wpadli do budynku ambasady. I to on zgłosił się na ochotnika jako pierwszy. Jego szef potrząsnął tylko głową. Jarnebring jest postacią zbyt przerażającą, żeby pokazać się w początkowej fazie akcji. Nawet nagi. Dlatego powierzył to zadanie dwóm jego starszym kolegom, o bardziej jowialnym wyglądzie i okrągłych figurach. Jarnebring i dwaj inni policjanci mieli ubezpieczać transport noszy, a jeśli zajdzie taka potrzeba, skutecznie ostrzeliwać górny korytarz. Jarnebringowi odpowiadało takie rozwiązanie. Szybko podczołgał się schodami na górę i zajął pozycję. Jego kolegom z trudem udało się ułożyć zwłoki attache na noszach. Nie tak łatwo było znieść skurczone ciało ze schodów, ale w końcu się udało. Bardzo ostrożnie ruszyli w dół, ciągnąc za sobą nosze. Jarnebring tymczasem cały czas trzymał na muszce pistoletu drzwi prowadzące na górny korytarz. I właśnie wtedy wrył mu się w pamięć szczegół, dzięki któremu na zawsze miał zapamiętać okupację ambasady Niemiec: zapach spalonego telefonu. W pewnej chwili w szczelinie drzwi mignęła mu lufa broni automatycznej. Gdy próbował się ułożyć inaczej, żeby osobę, która tę broń trzymała, zobaczyć pod lepszym kątem, ujrzał błysk u wylotu lufy. Usłyszał, jak pociski grzechoczą po wąskiej klatce schodowej i odbijają się rykoszetem nad jego głową jak rozwścieczone szerszenie. Ale najlepiej zapamiętał zapach spalonego telefonu. Dopiero następnego dnia, kiedy z kilkoma innymi policjantami wrócił w to miejsce, żeby posprzątać zniszczenia, uświadomił sobie, skąd się wziął ten zapach. Górna część poręczy schodów była pokryta czarnym bakelitem. Mniej więcej pół metra nad miejscem, w którym trzymał głowę, kula z broni automatycznej wyorała w niej metrowej długości rysę. Szwedzka policja nie była odpowiednio przygotowana do takiej akcji. Brakowało jej sprzętu i odpowiedniego przeszkolenia. Dotyczyło to zarówno tych policjantów, którzy ukryli się w piwnicy, jak i - w o wiele większym stopniu - tych, co czekali na ulicy. Nie ma się zresztą co dziwić. Przecież doświadczenia policji w tym zakresie ograniczały się do trzech podobnych przypadków: w kwietniu 1971 roku zamordowano ambasadora Jugosławii w Sztokholmie, we wrześniu 1972 roku porwano samolot na lotnisku Bulltofta pod Malmo, w sierpniu 1973 roku rozegrał się dramat na sztokholmskim placu Norrmalmstorg - zwykły złodziejaszek zamknął się w banku, biorąc jako zakładników wszystkich pracowników. Chciał w ten sposób uwolnić z więzienia najsłynniejszego szwedzkiego włamywacza specjalizującego się w bankach. Zarówno porwanie samolotu, jak i dramat na Norrmalmstorg zakończyły się szczęśliwie dla zakładników w tym sensie, że żaden z nich nie zginął. Teraz natomiast miały najwidoczniej obowiązywać zupełnie inne zasady. Już po godzinie od rozpoczęcia akcji naczelnik wydziału miał pierwszego trupa, a tego bardzo nie lubił.
Postanowił więc zmienić taktykę i czekać. Zamierzał to robić tak długo, aż trafi się jakaś okazja. Chyba że zadziała syndrom sztokholmski. Bardzo na to liczył, bo w gruncie rzeczy był dobrym człowiekiem. Minęło popołudnie, zapadł wieczór, a on nadal trzymał ludzi w pogotowiu, stosując taktykę nastroszonego jeża. Niemal bez przerwy rozmawiał przez telefon: z Komendą Główną Policji, z własną komendą, z przedstawicielami rządu i ministerstwa sprawiedliwości. W zasadzie ze wszystkimi i z każdym, kto do niego zadzwonił. Późnym popołudniem w jego prowizorycznym centrum dowodzenia zjawili się dwaj policjanci z Niemiec. Po zapoznaniu się z sytuacją oddalili się, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Nie minął kwadrans, gdy przybiegł do niego komisarz policji porządkowej, i ciężko dysząc, oznajmił, że „ci pieprzeni Niemcy” chodzą wokół ambasady i rozdają szwedzkim policjantom w prezencie rewolwery dużego kalibru, takie same, jakich używa armia amerykańska. Tłumaczą, że „jeśli sytuacja zrobi się poważna, wolą, żeby ich szwedzcy koledzy mieli lepszego gnata niż to gówno, którym się posługują, to znaczy pistolety Waltera”. Naczelnik wydziału zabójstw westchnął i nakazał jak najszybciej zakończyć tę „działalność filantropijną” i odebrać wszystkie rozdane pistolety. - Bo inaczej chłopcy z technicznego będą się na nas gniewać - dodał pouczaj ącym tonem. Niezależnie od tego, jak miała się rozwinąć i zakończyć ta akcja, później na miejscu zdarzenia i tak trzeba będzie przeprowadzić badania techniczne. Jedną z najważniejszych czynności będzie zabezpieczenie wystrzelonych łusek i dopasowanie ich do pistoletów. Naczelnik wiedział o tym o wiele lepiej niż inni, bo przepracował w tym fachu ponad dwadzieścia lat i cały czas zajmował się morderstwami. Na razie ukrywaj ący się w ambasadzie terroryści nie komentowali nowych rozkazów policji. I bez tego mieli wystarczająco dużo problemów. Musieli kontrolować sytuację, ustalać wszystko między sobą i rozmawiać z rządem o swoich żądaniach. Chodziło im przede wszystkim o natychmiastowe zwolnienie z niemieckich zakładów karnych dwudziestu sześciu towarzyszy, w tym członków Grupy Baader-Meinhof, jak również zorganizowanie transportu lotniczego do przyjaźnie nastawionego państwa oraz wypłatę dwudziestu tysięcy dolarów amerykańskich za każdego uwolnionego zakładnika. Jeśli rząd nie spełni ich żądań, co godzinę będą rozstrzeliwać jednego zakładnika, a zaczną to robić już o dziesiątej. Gorzej już być nie mogło. Czas mijał, ale nic szczególnego się nie działo. Gdy wskazówka zegara zaczęła się zbliżać do wyznaczonej godziny, postanowiono, że z braku lepszego pomysłu trzeba będzie przyspieszyć przygotowania do ataku z użyciem gazu. Dyskutowano o tym już od kilku godzin. Dopiero kwadrans po dwudziestej drugiej za pośrednictwem szwedzkiego rządu odpowiedź władz niemieckich dotarła do zabarykadowanych w ambasadzie terrorystów. W podobnych sytuacjach, kiedy podstawą taktyki policji jest przeciąganie rozmów w czasie i odwlekanie decyzji, tak niewielkie spóźnienie nie wywołało nigdy żadnych reperkusji, było rzeczą normalną. Tym razem stało się inaczej. Kilka minut później ktoś w ambasadzie najwyraźniej nie wytrzymał. Jeden z terrorystów przyprowadził attache
handlowego pod okno i strzelił mu w plecy. Widział to jeden z policjantów ukrytych na terenie sąsiedniej ambasady. Gdy poinformował o swoich obserwacjach - „wyglądało to tak, jakby mu strzelili w plecy albo w kark” - naczelnik wydziału zabójstw poczuł się nagle zniechęcony. Syndrom sztokholmski oddalił się chyba bardziej niż kiedykolwiek. Minęło dopiero dziesięć godzin, a już dwóch zakładników nie żyło. Prawie godzinę później nadzieja wróciła. Minęła jedenasta i nikt nie został zabity. Kilka minut później terroryści wypuścili trzy kobiety. Otaczający budynek policjanci dostrzegli iskierkę nadziei. Może się uda… pomyślał naczelnik, bo nie był szczególnie wielkim entuzjastą ataku z użyciem gazu. Dla zakładników mogło to mieć fatalne konsekwencje. Policja dokładnie wiedziała, ilu zakładników jest w ambasadzie. W miarę upływu czasu będzie ich coraz mniej, jeśli oczywiście terroryści podejdą do sprawy poważnie i co godzinę będą rozstrzeliwać jednego. Uwolnili ich kwadrans po północy. Naczelnik opuścił swoje prowizoryczne centrum dowodzenia, żeby trochę rozprostować nogi, odetchnąć świeżym powietrzem i wypalić kolejnego papierosa. Najpierw ujrzał błysk. Dotarł do niego z budynku ambasady. Potem nastąpił wstrząs i dopiero wtedy rozległa się seria detonacji. Chmura rozbitego szkła i tynku, dym, i wreszcie krzyki ludzi w ambasadzie. Wspinali się po oknach, wyskakiwali, rzucali się w dół, trzymali kurczowo fasady, spadali, przewracali się, podnosili albo leżeli bez ruchu. Kiedy później naczelnik wspominał tamte chwile, jawiły mu się w tej właśnie kolejności: błysk światła, skoki, odgłos wystrzałów, dym, krzyki ludzi. W przeciwieństwie do dziennikarza z telewizji, który robił transmisję na żywo, nie podskakiwał w miejscu, a jeśli jego stopy poruszały się w górę albo na boki, nie zależało to od jego własnej woli. Przede wszystkim intensywnie myślał. Kurwa mać, zaklął, chociaż na co dzień nie przeklinał. Potem zgasił niedopałek papierosa i wrócił na swoje krzesło w prowizorycznym centrum dowodzenia. Najwyższy czas. W środku zrobił się prawdziwy cyrk. Pół godziny później było już w zasadzie po wszystkim. Z jednym wyjątkiem: wszyscy terroryści, zakładnicy, policjanci ukrywający się w piwnicy i stojący na zewnątrz przeżyli eksplozję. Kilka osób zostało rannych, w tym dwie ciężko, ale wszyscy żyli. Terrorystów schwytano, a gdyby naczelnik i jego ludzie działali bezbłędnie, w ich ręce wpadliby wszyscy. W każdym razie wszyscy ci, których jego tajniacy zaobserwowali i policzyli za dnia i wieczorem. Jeden został w ambasadzie. Znaleziono go, a właściwie to, co z niego zostało. Identyfikacji zwłok dokonano kilka godzin później. Czterech terrorystów schwytano na parkingu za ambasadą. Prawdopodobnie próbowali uciec wypożyczonym samochodem, którym przyjechali dwanaście godzin wcześniej. Był to głupi błąd, bo policja zabezpieczyła ten samochód już po południu. Piąty i ostatni terrorysta został schwytany w ogrodzie na terenie ambasady norweskiej. Miał na sobie osmalone, tlące się ubranie, był poparzony, oślepiony i całkowicie zagubiony. Na początku wzięto go za zakładnika. W końcu udało się zaprowadzić
porządek. Trzech terrorystów zawieziono do szpitala. Jeden był w złym, drugi w bardzo złym stanie. Dwóch innych po opatrzeniu odwieziono od razu do aresztu policyjnego. Wszystkim założono kajdanki, dwóm dodatkowo skuto kostki. Jarnebring opuścił miejsce zdarzenia jako jeden z ostatnich policjantów, tuż po drugiej w nocy. Na miejscu zostali policjanci z oddziałów prewencji. Mieli zabezpieczyć teren i ustawić się wzdłuż barierek. Zostali też technicy. W oczekiwaniu, aż strażacy skończą swoją robotę, próbowali się jakoś rozgrzać. Jarnebring dotarł do domu dopiero o trzeciej. Czekała na niego zaniepokojona żona nerwowo krążąca po pokoju i trójka śpiących małych dzieci. Najstarsze zasnęło przejęte tym, co zobaczyło w telewizji kilka godzin wcześniej, ale spało spokojnie. Jarnebring czuł się dziwnie obco, a gdy żona powiedziała mu, że jego najlepszy przyjaciel i kolega z pracy Lars Martin Johansson dzwonił już pewnie z dziesięć razy, skinął tylko głową i na wszelki wypadek wyciągnął kabel z gniazdka. Potem zasnął. Spał, nie śniąc o niczym, i obudził się sześć godzin później. Miał zupełnie jasny umysł, chociaż nadal doznawał szczególnego uczucia, że to, co się wydarzyło, nie dotyczyło jego. Ciągle jeszcze czuł zapach spalonego bakelitu. To przejdzie, pomyślał. Na pewno przejdzie. W czasie drugiej wojny światowej Winston Churchill powtarzał często, że jeśli ktoś zostanie ostrzeżony, będzie się mógł przygotować. Przez wszystkie najtrudniejsze lata powtarzał te słowa jak zaklęcie: w parlamencie, w siedzibie brytyjskiego rządu i w przemówieniach wygłaszanych do ciężko doświadczonej wojną ludności: He who isforewarned, is alsoforearmed [1]. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie okoliczności i to, jak cała ta historia w ambasadzie się zakończyła - mimo złych rokowań na samym początku - Jarnebring uznał, że chodzi o niego i wielu spośród jego rodaków. Ale tym razem tak nie było. To, co się stało, wydawało się kompletnym zaskoczeniem, chociaż znaki ostrzegawcze pojawiały się już od kilku lat. II Pierwszym członkiem rządu, który dowiedział się, co się dzieje w ambasadzie Niemiec, nie był minister sprawiedliwości, choć to on powinien zostać poinformowany jako pierwszy, zanim wiadomość dotrze do pozostałych ministrów. Stało się jednak tak, że informacja o dramacie dotarła najpierw do samego premiera. To, że to właśnie on dowiedział się jako pierwszy, wynikało ze zwykłego ludzkiego niedopatrzenia, które na szczęście nie miało poważnych konsekwencji. Kiedy oficer dyżurny z policyjnego centrum dowodzenia zorientował się, że sprawa jest poważna i że nie jest to fałszywy alarm, z leżącego na biurku segregatora wyciągnął listę procedur przewidzianych na wypadek takiej sytuacji. Potem postępował według instrukcji. Najpierw zadzwonił do naczelnika wydziału zabójstw, bo to jemu przede wszystkim podlegały takie sprawy. Naczelnik podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale, powiedział kilka razy do słuchawki „hm, hm” i kazał oficerowi zadzwonić ponownie, jeśli będzie miał nowe informacje. Potem dyżurny zadzwonił do wskazanej osoby ze służby bezpieczeństwa. Funkcjonariusz ten, zgodnie z instrukcj ą, zadzwonił z kolei do radcy departamentu w ministerstwie sprawiedliwości. Wydział ten odpowiadał za praktyczne kontakty ministerstwa i rządu ze służbą bezpieczeństwa.
Linia radcy departamentu była zajęta. Czekając, aż się zwolni - a trwało to długo, więc żeby się zająć czymś konkretnym na wypadek, gdyby rozmowa jeszcze bardziej się przedłużyła, gdyby ten palant po drugiej stronie nabrał ochoty na dłuższą pogawędkę dyżurny przełożył słuchawkę do lewej ręki, a prawą wybrał z innego aparatu bezpośredni numer do osobistego sekretarza premiera. Ten zgłosił się od razu i w ciągu niecałej minuty został poinformowany o sprawie. Dokładnie w tej samej chwili gdy sekretarz odkładał słuchawkę, dyżurny usłyszał, że linia do departamentu się zwalnia i ktoś powiedział do jego lewego ucha „halo”. Od tej pory wszystko działo się zgodnie z pisemnymi instrukcjami. Nikt się nigdy nie dowiedział, że na samym początku dyżurny postąpił wbrew instrukcji, nikt tego nawet nie sugerował. Nie miało to bowiem żadnego znaczenia dla współczesnej historii Szwecji ani Niemiec. Sam dyżurny też się tym za bardzo nie przejął. Przy jakiejś okazji opowiedział o tym drobnym odstępstwie kolegom, których darzył zaufaniem, kiedy byli już po kolacji i raczyli się koniakiem podanym do kawy. Nigdy jednak nie odważył się na nic więcej. Premier i jego minister uczestniczyli więc w tych wydarzeniach od samego początku, a minister aż do śmierci był przekonany, że to on dowiedział się jako pierwszy. Mijały godziny, a w gabinecie ministra gromadziło się coraz więcej członków rządu, wysokiej rangi funkcjonariuszy policji i urzędników kancelarii. Nie kryli, że nie są szczególnie zachwyceni. Uznali, że sytuacja jest trudna i że to niesprawiedliwe, bo nie chodziło przecież ani o nich, ani o Szwecję, którą mają demokratycznie rządzić. Najpierw zabójstwo ambasadora Jugosławii, chorwaccy ekstremiści i separatyści, a potem śmierć ambasadora Serbii. Niezależnie od okoliczności Szwecja nie miała z tym wszystkim nic wspólnego i nie ponosiła za to żadnej winy. Potem pojawili się kolejni chorwaccy terroryści. Porwali samolot linii lotniczych SAS, aby uwolnić zabójców ambasadora. Przy okazji narazili na niebezpieczeństwo prawie stu obywateli Szwecji. Później trafili do Hiszpanii, gdzie natychmiast oddali się w ręce policji. A teraz jeszcze ta historia: sześciu niemądrych studentów, którzy przemocą chcą obalić porządek konstytucyjny w Niemczech i ze wszystkich możliwych miast wybrali właśnie Sztokholm. To niesprawiedliwe, nie po szwedzku, więc wystarczy. Miarka się przebrała, kiedy pojawił się jeszcze wywodzący się z przestępczego lumpenproletariatu miejscowy bystrzacha, który napadł na bank przy Norrmalmstorg i wziął jako zakładników jego pracowników. Najpierw wszyscy zebrani zamknęli się w gabinecie premiera, żeby podyskutować o tym, jak ratować zakładników bez niepotrzebnego rozlewu krwi. Wystarczy ta, która dotychczas została przelana. Pomysłów nie było zbyt wiele. W końcu premier, oficer rezerwy w jednostkach kawalerii, zaproponował, aby policja wzięła budynek szturmem. Ale najwyższe kierownictwo policji natychmiast odrzuciło ten pomysł. Szwedzka policja ani nie miała odpowiedniego wyposażenia, ani nie została przeszkolona do tego rodzaju zadań, chociaż - jak zauważył komendant główny policji - kierownictwo policji wielokrotnie, od kilku lat, domagało się od ministerstwa pieniędzy na ten cel. Policja nie dostała jednak ani grosza i dlatego nie ma odpowiedniego wyposażenia ani przeszkolonych policjantów. A przecież dobrej woli nie brakowało. - Byłaby to zwykła misja samobójcza - sprecyzował komendant główny policji swoim
skańskim dialektem. Kiedy to powiedział, zebranych ogarnęło jeszcze większe zwątpienie. A kiedy na dodatek rząd Niemiec poinformował, że zdecydowanie odrzuca żądania terrorystów, wszyscy pozwieszali nosy na kwintę. W końcu z braku lepszych pomysłów ustalono - bo przecież coś trzeba wreszcie zrobić! - że należy wpuścić do pomieszczeń ambasady trochę gazu łzawiącego. Kiedy zaczęto planować akcj ę, problem sam się rozwiązał: górna kondygnacja ambasady wyleciała w powietrze. Nie wiadomo dlaczego, ale na to pytanie odpowiedzi mieli udzielić inni. A ponieważ wszystko wskazywało na to, że ludzie przebywający na terenie ambasady ocaleli, należało się zabrać za ważniejsze kwestie. Tuż przed północą wszyscy przenieśli się do sali posiedzeń rządu. Dyskusja szybko zeszła na inny temat: mianowicie w jaki sposób jak najszybciej pozbyć się pięciu terrorystów, którzy przeżyli akcj ę. Już sama myśl o tym, że cała piątka miałaby trafić do szwedzkich zakładów karnych i narazić Szwecję na nieustanne próby uwolnienia więźniów, kolejne porwania samolotów albo ludzi czy inne diabelskie sztuczki, które mogą wymyślić, była najgorszą rzeczą, jaką każdy z zebranych mógł sobie wyobrazić. - Musimy się ich jakoś pozbyć. Nie ma o czym dyskutować - stwierdził jeden ze starszych ministrów, jeszcze zanim zaczęli rozmawiać. Jedyną osobą, która zgłosiła zastrzeżenia, był doradca z ministerstwa sprawiedliwości, ekspert od kwestii prawnych, autor ustawy, która miała umożliwić natychmiastowe wydalanie takich osób z kraju. Twierdził, że problem sam w sobie nie jest skomplikowany. Ponieważ jednak nie było czasu na prawne spekulacje, rząd jednogłośnie postanowił tego samego zdania był ekspert - że terrorystów należy wydalić na podstawie szwedzkich przepisów antyterrorystycznych, które w praktyce dotyczyły tylko obywateli innych krajów. Oznaczało to, że dla ministerstwa sprawiedliwości problem nie istnieje. - W sytuacjach takich jak ta kodeksy prawne można schować na dno szuflady podsumowała zgrabnie tę część obrad pani minister do spraw cudzoziemców. Była nie tylko kobietą, ale także najmłodszym członkiem rządu i najmłodszym ministrem w historii Szwecji. Poza tym miała taką samą zdolność podejmowania decyzji jak inni, starsi od niej członkowie rządu. To z jej inicjatywy w piątek 25 kwietnia rząd zajął się kwestiami praktycznymi. Rozmowy trwały od wczesnego świtu do późnego popołudnia. Najpierw trzeba było jakoś uporządkować kwestie prawne - na tyle, na ile było to wtedy możliwe, a potem opracować tysiące szczegółów prawnych regulujących kwestię wydalenia terrorystów z kraju. Niemcy obiecali przysłać po swoich rodaków samolot, ale samolot nie doleciał. Nie miało to aż tak wielkiego znaczenia, bo rząd już na początku zdecydował, że na wszelki wypadek przygotuje własny samolot. Zatankowana i gotowa do lotu maszyna ze świeżą, wypoczętą załogą i personelem medycznym czekała na lotnisku w Arlandzie. Problemem okazał się stan zdrowia osób, które miano wydalić z kraju. Chociaż żadna z nich nie była w dobrej kondycji, trzem lekarze zezwolili na lot. Z czwartą było o wiele prościej. Terrorysta ten był poparzony tak ciężko, że ktoś, kto by chciał przesunąć łóżko, na którym leżał, mógłby równie dobrze od razu go zabić. Dlatego rząd postanowił
odczekać tydzień, aż jego stan ustabilizuje się na tyle, żeby można go było przetransportować do Niemiec. Nie było oczywiście mowy o tym, żeby mógł umrzeć w drodze, bo wtedy jego towarzysze na pewno zechcieliby się zemścić. Minął tydzień i terrorysta odleciał do Niemiec. Okazało się, że miał świetne wyczucie czasu: tydzień później zmarł w szpitalu. Najtwardszym orzechem do zgryzienia była dla członków rządu kobieta, która brała udział w okupacji ambasady. Opinie lekarzy były w jej przypadku rozbieżne. Pierwszy z ekspertów nie widział problemu, uważał, że można ją wydalić z kraju. Kiedy jednak minister, policja i lekarze pojawili się w szpitalu, aby ją stamtąd zabrać, ordynator zaczął się stawiać. W końcu odmówił wypisania jej ze szpitala. Stwierdził, że jeśli chcą ją zabrać, ktoś inny musi wziąć na siebie odpowiedzialność za jej stan. I zażądał od ministra, by poświadczył, że on się sprzeciwiał. Jeśli chodziło mu o dobro pacjentki, zachował się niemądrze, bo dowodziło to, że nie docenia przeciwników. W takich sytuacjach nikt nie odnosi zwycięstwa, chodząc z Kodeksem karnym pod pachą. Minister ani na chwilę się nie zawahał: wyciągnął pióro i podpisał decyzję o ekstradycji. Potem wypisał panu doktorowi stosowne zaświadczenie i w końcu cała świta wraz z terrorystką pojechała na lotnisko Arlanda. W sobotę tuż po trzeciej w nocy rządowy samolot transportowy odleciał do Niemiec z czterema niemieckimi terrorystami na pokładzie. W całej tej historii nie było wprawdzie nic przyjemnego, ale za to rząd mógł liczyć na poparcie opinii publicznej. Udzieliły mu go zarówno media, jak i społeczeństwo. Obywatele byli naprawdę wkurzeni. To, co się wydarzyło, było „nie po szwedzku”. Raczej w stylu Niemców, którzy w taki właśnie sposób przerzucaj ą na pokojowo nastawionych sąsiadów wszystkie swoje kłopoty. Niemcy już od dawna tak się zachowują. Mają u siebie terroryzm, bo sobie na niego po prostu zasłużyli. Przecież każdy, kto kiedykolwiek spędzał zimowy urlop za granicą, wie, że Niemcy zawsze wciskaj ą się bez kolejki do wyciągów narciarskich w najliczniej odwiedzanych kurortach, nawet jeśli znajdują się one w Austrii albo Szwajcarii. Autorzy artykułów i tak zwani eksperci zdrowo sobie używali na rządzie Niemiec, ganiąc go za sposób, w jaki podszedł do tego, co się stało. Rząd Niemiec nie chciał wziąć odpowiedzialności nie tylko za swoje sprawy - nie chciał wziąć odpowiedzialności za nic. Na dodatek miał czelność przerzucić własne zmartwienia na barki rządu szwedzkiego, na szwedzką policję i szwedzki naród. Strona niemiecka była do tego stopnia niekompetentna, że jedyny słuszny wniosek, jaki się nasuwa, to ten, że w jakiś tajemniczy sposób ambasada Niemiec sama się zapaliła, a fakt, że przyczynili się do tego terroryści, należy uważać raczej za skutek niż przyczynę. Biorąc pod uwagę to, co się stało, oddźwięk w mediach był fenomenalny. Wyłamała się jedynie pewna duża prawicowa gazeta, ta sama, o której premier - kiedy był w świetnym humorze - wyrażał się jako o „gnieździe słabych na umyśle przewrotnych oportunistów”. W gazecie tej pojawiła się krótka notatka, której autor ośmielił się porównać okupacj ę ambasady Niemiec pewnym wydarzeniem sprzed sześćdziesięciu siedmiu lat. Niejaki Anton Nilsson i jego towarzysze wysadzili wtedy w Malmó w powietrze angielski statek „Amalthea”, wiozący łamistrajków.
Porównanie to oburzyło ministra finansów do tego stopnia, że tydzień później, korzystaj ąc z okazji, że zaproszono go na elegancką kolacj ę z udziałem przedsiębiorców, wsunął kciuki za szelki, naciągnął je lekko, jak zwykł był robić, kiedy chciał zademonstrować przewagę albo zadowolenie, i przejechał się ostro po redaktorze naczelnym owej gazety. Według naocznych świadków ubaw był po pachy. Ale na tym sprawa się zakończyła. Wszystko to było za mało szwedzkie, żeby mogło dojść do czegoś więcej. To nie było złe śledztwo. To było bardzo złe śledztwo, a biorąc pod uwagę fakt, że chodziło o jedną z najpoważniejszych zbrodni, do jakich doszło w kraju po drugiej wojnie światowej, trudno to zrozumieć. Jedna z teorii, jakie rozważano w Komendzie Głównej Policji, między innymi w trakcie poufnych rozmów komendanta z jego młodszymi współpracownikami, głosiła, że rząd z jakiegoś tajemniczego powodu zupełnie nie jest zainteresowany tą sprawą i że tą niechęcią zaraził policj ę. Z jednej strony przestępstwo z wyraźnym tłem politycznym, z drugiej rząd, który wyraźnie umywa ręce. Co w tej sytuacji powinna zrobić policja? Naczelnik wydziału zabójstw nie należał do ludzi, którzy tracą czas na politykowanie. Niech inni się tym zajmują. Stosunek rządu do tej czy innej sprawy był mu obojętny. Nawet na nich nie głosował. Był natomiast oburzony, że rząd miesza się do śledztwa i chce się pozbyć sprawców. Jak poprowadzić dochodzenie, jeśli nie można przesłuchać podejrzanych? Nic więc dziwnego, że nie mógł się doczekać rozmowy. Chciał wszystko omówić w ciszy i spokoju, żeby móc poskładać układankę w całość. Udało mu się to wiele razy i był przekonany, że uda się i tym razem, i to bez pomocy tłumacza. W przeciwieństwie do swoich kolegów zdał maturę w liceum Whitfelda w Goteborgu, a niemieckim, którego uczył się w szkole, nadal posługiwał się biegle. Sposób, w jaki rząd zabrał się do badania śladów, zasługiwał na miano sabotażu. Szkody były jeszcze większe z tej prostej przyczyny, że nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Naczelnik i jego koledzy musieli więc zadowolić się możliwością przeprowadzenia badań w warunkach, którym daleko było do ideału. Już po eksplozji teren wokół ambasady wyglądał tak, jakby diabeł na nim tańcował. Podczas jednej z rozmów telefonicznych z przedstawicielem rządu terroryści poinformowali, że wnieśli do ambasady piętnaście kilogramów trotylu. Nikt z obecnych tego nie zakwestionował. Akcja straży pożarnej, choć konieczna, jeszcze pogorszyła sprawę. Hektolitry wody, wszystko zalane… nie wyglądało to dobrze. Ale zarówno naczelnikowi, jak i reszcie ekipy dochodzeniowej najbardziej przeszkadzały różne osoby kręcące się w miejscu zdarzenia. Na przykład niemieccy policjanci: w niczym nie pomogli, chociaż naczelnik miał zrozumienie dla ich zaangażowania. Formalnie znajdowali się na terytorium Niemiec. Nie mógł więc tak po prostu im powiedzieć, żeby sobie poszli. To samo dotyczyło tajniaków ze służby bezpieczeństwa, a zwłaszcza ich denerwującego zachowania, polegającego na tym, że cały czas stali i zaglądali przez ramię jego zajętym swoją robotą kolegom. Byli też na tyle bezczelni, że zaoferowali mu do pomocy własnych techników. Zareagował ostro. Gdyby chciał pracować w ten sposób, daleko by nie zaszedł. Poza tym nie zamierzał tracić czasu i chodzić w kółko, by zaznaczyć swój rewir. Niech
inni to robią, a jeśli nie ufają jemu i jego ludziom, mogą przejąć sprawę. Kiedy więc tydzień później, w dniu, gdy policja usunęła barierki, komendant poinformował go, że od tej chwili sprawę przejmuje służba bezpieczeństwa, poczuł wielką ulgę. Zarówno on, jak i jego ludzie zdążyli już wyrobić sobie pogląd na przyczynę eksplozji. Nic nie przemawiało za tym, żeby terroryści świadomie wysadzili budynek w powietrze. Wyglądało to raczej na nieszczęśliwy wypadek, zaniedbanie albo brak wiedzy. Naczelnik doszedł do wniosku, że eksplozj ę spowodował jeden z terrorystów, ich ekspert od ładunków wybuchowych, dotykając palcem niewłaściwego przycisku. W Szwecji na pewno nie zdałby egzaminu na górnika strzałowego w kopalni. Naczelnik doszedł do takich wniosków, ponieważ podczas eksplozji przewody i złącza nie uległy zniszczeniu, choć gazety nazywały terrorystę fachowcem w swej dziedzinie i wychwalały jego umiejętności. Tak więc nie posunęli się dalej, ale jemu było już wszystko jedno. Nie wiadomo, co ustaliła służba bezpieczeństwa, która śledztwo przejęła. Na pewno nie zrobili nic, co pociągałoby za sobą skutki prawne albo zaowocowało decyzjami wymiaru sprawiedliwości. Wszystko wskazywało raczej na to, że znowu będą działać po cichu. Gdyby ktoś go zapytał, odpowiedziałby, że podobnie jak poprzednio niewiele zdziałaj ą, chociaż nie trzeba być policjantem, żeby się domyślić, że w sprawę zamieszanych jest więcej osób niż tylko owych sześciu terrorystów okupuj ących budynek ambasady. Bo kto przekazał oświadczenie, które w czwartek 24 kwietnia około trzynastej trafiło do trzech różnych zagranicznych agencji informacyjnych maj ących siedzibę w gmachu TT przy placu Hotorget, trzy kilometry i ponad pięć minut jazdy samochodem od ambasady Niemiec? Na pewno żaden z terrorystów, którzy nazywali siebie „kommando holger meins”, a nazwę tę zapisywali małymi literami. Naczelnik wydziału zabójstw sporo rozmyślał o tym, co musiało się dziać, zanim cała szóstka wdarła się do ambasady. Musieli przecież gdzieś mieszkać, przeprowadzić rozpoznanie terenu, sprawdzić osoby zatrudnione w ambasadzie, co codziennie robią i jak się zachowuj ą, wymyślić, jak wej ść na teren ambasady, a potem j ą opuścić, jeśli coś pójdzie nie tak. Musieli mieć dach nad głową, jakieś łóżka do spania, stoły, krzesła i sztućce, pojazdy do przemieszczania się z miejsca na miejsce, jedzenie i picie, i cały niezbędny sprzęt w postaci broni, materiałów wybuchowych i fałszywych dokumentów. W sumie przygotowania do takiej akcji musiały im zabrać przynajmniej miesiąc. Krótko mówiąc: ktoś musiał im pomóc, i to przynajmniej kilka osób. Prawdopodobnie mieli jakieś związki ze Szwecją i Sztokholmem. Mówili po szwedzku, znali teren, środowisko, miejscowe zwyczaje i potrafili sobie radzić ze zwykłymi, codziennymi sprawami, takimi jak kasowanie biletów w metrze czy kupowanie dużych ilości jedzenia, bez zwracania na siebie uwagi. Zwykli, niekarani, w wieku terrorystów. Nawet wyglądali, myśleli i mieli takie same poglądy jak oni. Naczelnik nie należał do ludzi, którzy komplikują sprawy bez potrzeby. W pracy nauczył się, że najprostsze wyjaśnienie okazuje się często tym właściwym. Grupa młodych studentów, pomyślał. Radykalni, zmotywowani, zdyscyplinowani, logicznie myślący. Może nawet żyją w jednej z tych tajemniczych wspólnot, o których się czyta w gazetach.
Odważył się nawet postawić tezę, że mogli być Szwedami. Kiedy przekazywał akta sprawy funkcjonariuszowi służby bezpieczeństwa, który miał przejąć nadzór nad śledztwem, wspomniał o swoich rozważaniach. Kilka słów, których właściwie nie powinien wypowiedzieć. Ów funkcjonariusz nie był prawdziwym policjantem, tylko zastępcą komendanta policji mającym wykształcenie prawnicze. Nic więc dziwnego, że zareagował tak, jak naczelnik się spodziewał. Po prostu skinął głową z miną, którą naczelnik od razu dobrze odczytał. Potem westchnął i podrapał się wypielęgnowanym palcem po długim nosie. - My też się nad tym zastanawialiśmy - powiedział zastępca komendanta obojętnym tonem i na tym się skończyło. Naczelnik myślał o sprawie coraz rzadziej, a w końcu po roku spadła z listy tych, o których się opowiada w gronie prawdziwych kolegów. Pojawiły się nowe, ciekawsze. Służba bezpieczeństwa i tak miała sporo innej roboty. Ostrzeżenia o tym, że niemieccy terroryści planują jakieś działania na terytorium Szwecji, wpływały w roku poprzedzającym zamach na ambasadę Niemiec coraz częściej. Były to informacje ważne i mniej ważne, anonimowe doniesienia, meldunki od informatorów, a nawet raport sporządzony przez informatorów pracuj ących dla służby bezpieczeństwa. Wszystko to miało jedną wspólną cechę: żadnych konkretów, na których można by się oprzeć. Wiosną wydawało się już, że sprawa ucichła. Ucichli także informatorzy. Nawet najlepsi nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Część informacji wpłynęła od zwykłych policjantów. Najczęściej chodziło o „tajemnicze pojazdy” i „ciemne typki” kręcące się w pobliżu ambasady Niemiec mniej więcej wtedy, gdy doszło do zamachu. Chociaż na obserwację tych osób poświęcono sporo czasu, nic to nie dało. Kończyło się jak zawsze. Z takich informacji nic nie wynikało. Inaczej było z działaniami podejmowanymi przez policj ę, takimi jak rozpoznanie, infiltracja i ukierunkowane gromadzenie informacji dzięki podsłuchom telefonicznym, nasłuchowi radiowemu i innym metodom. Powtarzające się w prasie doniesienia, jakoby służba bezpieczeństwa zlekceważyła sygnały o zagrożeniu, zwracały uwagę wielu osób, i to nie tylko kierownictwa służby bezpieczeństwa, ale także członków komisji parlamentarnej do spraw służb specjalnych. Jak zwykle udało się ich przekonać, że to zwykła gadanina, luźne spekulacje niemaj ące pokrycia w rzeczywistości, które z pewnością mają zaszkodzić służbom. Zrobiono przecież wszystko, co było uzasadnione. Przez kilka tygodni - w okresie kiedy takich artykułów pojawiało się najwięcej - ambasada Niemiec znajdowała się na liście obiektów, które obj ęto nadzwyczajnym nadzorem. Rezultaty były jednoznaczne. Nie wyszło na jaw nic, co by wskazywało na to, że coś się szykuje. Po pewnym czasie dodatkowy nadzór wycofano, co było darem niebios, jako że sekcja rosyjska zgłaszała w tym samym czasie duże zapotrzebowanie na dodatkowy personel. Członkowie parlamentu wchodzący w skład komisji nadzoruj ącej działalność służb też byli w pełni usatysfakcjonowani wręczonym im raportem. Okupacja ambasady Niemiec była aktem jednorazowym, zaplanowanym i przeprowadzonym przez frakcj ę organizacji terrorystycznej działającej na terenie uniwersytetu w Heidelbergu, którą określano mianem rozłamowców. Według informacji przekazanych przez niemiecką
służbę bezpieczeństwa wielu z ich bardziej znanych towarzyszy odcięło się od tego, co się stało w Sztokholmie. Uznali, że okupacja ambasady nie pomoże im w ich ideologicznej walce. Żeby walkę doprowadzić do pomyślnego końca, potrzeba lepszej organizacji i bardziej uporządkowanego działania niż to. Co ciekawe, szwedzka służba bezpieczeństwa wyciągnęła ten sam wniosek i umieściła go w raporcie, który przekazała Komendzie Głównej Policji zaledwie rok po zamachu. Między innymi na tej podstawie ryzyko, iż na terytorium Szwecji dojdzie do kolejnego podobnego aktu skierowanego przeciwko niemieckim albo szwedzkim interesom, a przeprowadzonego przez niemieckich terrorystów, oceniono jako „bardzo niewielkie”. „Istnieją inne zagrożenia, o wiele poważniejsze”. Niezależnie od tego, czy była to, czy nie była prawda, byłoby biurokratycznym samobójstwem twierdzić inaczej. W ten sposób śledztwo służby bezpieczeństwa w sprawie tragedii w ambasadzie zostało zakończone. IV Pozostały mu wspomnienia. Takie, jakie ma policjant po każdej akcji. Jarnebring przypomniał sobie zapach spalonego telefonu. Nawet dla policjantów był on dość nietypowy. W każdym razie występował w naturze rzadziej niż na przykład zapach magdalenek - smacznych ciastek, które zazwyczaj wywoływały w jego głowie różne obrazy. Wspomnienia o tym, co się wydarzyło na schodach ambasady, krążyły mu czasem po głowie, a on nie miał pojęcia, jak to się działo. Niby nic wielkiego. Szybko przestał o tym mówić, a wkrótce potem przestał się także nad tym zastanawiać. My, ludzie, już tacy przychodzimy na ten świat, pomyślał. Gdy doszło do ataku na ambasadę, jego bliski przyjaciel i najlepszy kolega z pracy Lars Martin Johansson od miesiąca był nowo mianowanym inspektorem policji kryminalnej. On też wspominał tamten dzień, chociaż nie był wtedy nawet w pobliżu ambasady. W czwartek 24 kwietnia 1975 roku wziął wolne, żeby się zająć dwójką swoich małych dzieci, zbyt małych, żeby można je było posłać do żłobka. Dramat, który rozgrywał się w ambasadzie, śledził z kanapy przed telewizorem w swoim mieszkaniu przy ulicy Wollmar Yxkullsgatan w dzielnicy Soder. I wcale nie dzwonił do Jarnebringa dziesięć razy, jak twierdziła jego żona. Zrobił to tylko trzy razy, i wcale nie dlatego, że chciał zaspokoić ciekawość, tylko po to, żeby się upewnić, czy jego najlepszy przyjaciel nie wpadł w tarapaty. W pewnym sensie także on stał się ofiarą tego, co się wydarzyło. W miejscu, w którym pracował, nie wypadało powiedzieć, że się siedziało w domu i zajmowało dziećmi, podczas gdy wszyscy koledzy będący w stanie utrzymać pion ruszyli pod ambasadę z pistoletami za pasem. Długo potem musiał wysłuchiwać żartów i docinków. Kulminacja nastąpiła miesiąc po zamachu. Ktoś wetknął pod tabliczkę na drzwiach jego pokoju kartkę. Znalazło się na niej jego nazwisko, a pod nim nowe stanowisko: „Kierownik Żłobka pod Tajniakiem”. To zapoczątkowało pewien rodzaj gry, jaką Jarnebring i Johansson prowadzili ze sobą w pracy. Kiedy w ich wspólnym pokoju dzwonił telefon i ktoś chciał rozmawiać, najczęściej z jakimś innym Larssem Johanssonem, radzili sobie najczęściej w ten sposób, że wyczekiwali z podniesieniem słuchawki najdłużej jak się dało. Najczęściej ten, kto
dzwonił, rezygnował. Ale nie zawsze. Czasami, gdy sygnał telefonu stawał się zbyt natarczywy, Lars Martin Johansson podnosił wzrok znad stosu papierów, rzucał swojemu najlepszemu przyjacielowi i koledze pytaj ące spojrzenie i mówił: - Czy tylko ja uważam, że czuć swąd spalonego telefonu? Potem Jarnebring zazwyczaj podnosił słuchawkę. Także asystent policji Stridh, który w dniu, gdy rozgrywał się dramat, był pod ambasadą aż do końca, miał wyraźne wspomnienia z tamtych godzin. Jechał właśnie radiowozem przez Ostermalm, ale dzielnica Djurgarden też należała do jego rewiru. To on był szefem patrolu, który jako pierwszy zjawił się na miejscu. Według jego własnych zapisków znalazł się tam, jeszcze zanim oficer dyżurujący na komendzie ogłosił alarm. Stało się tak dlatego, że jego zegarek spieszył się o dwie minuty. Tak szybka interwencja Stridha zdumiała jego szefa i kolegów z pracy. Mieli go bowiem raczej - jeśli można to wyrazić tak oględnie - za człowieka rozsądnego. W pracy nazywano go Spokój Za Wszelką Cenę, choć to nie dzięki niemu szybkie interwencje sztokholmskiej policji zyskały ludzki wymiar. Stało się tak za sprawą czegoś innego. To, że tego dnia jako pierwszy zjawił się pod ambasadą Niemiec nie wynikało bynajmniej z tego, że na co dzień patrolował ulice w tej okolicy i że statystycznie dawało mu to największą szansę szybkiego pojawienia się w tym miejscu. Był specjalistą od unikania takich sytuacji, zwłaszcza wiosną, kiedy wielu jego jeżdżących samochodami kolegów z pracy robiło sobie małe przejażdżki aż do Djurdgarden. Powód był inny. Na tydzień przed atakiem na ambasadę Stridh odebrał podczas patrolu dość typowe wezwanie. Strażnik z ambasady Norwegii zaobserwował podejrzany samochód osobowy jeżdżący po okolicy. Zadzwonił więc na policję z pytaniem, czy jest w okolicy patrol, który mógłby ten pojazd sprawdzić. A ponieważ brzmiało to całkiem niewinnie, a samochód ów znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi, przy ulicy Djurgardsbrunnsvagen, na wysokości Muzeum Morskiego, Stridh i jego partner odebrali wezwanie. Zatrzymali samochód i przeprowadzili rutynową kontrolę. Był to nowy i dość drogi mercedes. Kierował nim młody mężczyzna, w wieku około dwudziestu pięciu lat. Obok siedziała młodsza od niego kobieta. Wszystkie dokumenty były w jak najlepszym porządku, a młodzi ludzie siedzący w samochodzie byli bardzo mili. Trochę się zdenerwowali, jak to młodzi, gdy ich zatrzyma policja. Nie czekając na pytania, kobieta wyjaśniła, że samochód należy do jej rodziców, a oni tak sobie po prostu jeżdżą. Stridh nie miał więcej pytań. Skinął im uprzejmie głową i oddał kierowcy prawo jazdy. Kiedy odjechali, zaczął rozmyślać o wiośnie, młodości i miłości. Potem pojechali na posterunek, żeby się napić kawy, i gdyby nie to, co się wydarzyło dwa dni później, z pewnością zapomniałby o całej sprawie. Otóż, dwa dni później kolega zgłosił przez radio, że ten sam strażnik znowu zauważył samochód, który widział dwa dni wcześniej. Jeśli więc w pobliżu jest jakiś patrol, prosi o sprawdzenie rzeczonego pojazdu. Przy okazji patrol może podjechać pod ambasadę, żeby porozmawiać ze zgłaszającym tę sprawę. Stridh przyjął zlecenie, a żeby było prościej, pojechał prosto do ambasady, nie szukaj ąc po drodze żadnego mercedesa. Zresztą w tej
okolicy samochodów tej marki było sporo. W ambasadzie porozmawiał ze strażnikiem, który dzwonił na policję. Miał ponad trzydzieści lat, był Norwegiem i miłym facetem. Poczęstował ich kawą i ciastkami. Nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Norwegia, Norwegowie i ambasada norweska nie maj ą z nikim na pieńku. Ale on zauważył ten sam pojazd przynajmniej cztery razy w ciągu czterech ostatnich dni. Zważywszy na to, że po przeciwnej stronie ulicy znajduje się ambasada Niemiec, postanowił zgłosić to policji, kiedy tylko samochód pojawił się ponownie. - Czy rozmawiał pan ze strażnikiem z ambasady niemieckiej? - spytał Stridh. Nie, nie zrobił tego. Jeśli nie musi, woli nie rozmawiać z Niemcami. Ze względów osobistych. Wolał porozmawiać ze szwedzką policją. - W czasie wojny Niemcy internowali mojego ojca w obozie w Grini - wyjaśnił po chwili i to krótkie zdanie wiele Stridhowi wyjaśniło. Stridh nie interesował się historią policji, tylko historią współczesnej Europy. W przeciwieństwie do kolegów z pracy nigdy nie miał problemów z określeniem swoich historycznych sympatii. - Wiem, co pan ma na myśli - odparł z uśmiechem. Sympatyczny facet, pomyślał. Kiedy pół godziny później odjeżdżał, początkowo zamierzał opisać to spotkanie w kilku zdaniach, ale po chwili zastanowienia postanowił dać sobie spokój. Wystarczy zwykła notatka służbowa, bo chociaż strażnik był porządnym i godnym zaufania facetem, to, o czym mówił, wcale nie było takie pewne. Nie mógł z całą pewnością stwierdzić, że za każdym razem był to ten sam samochód. Na pewno pojawił się koło ambasady dwa razy, bo strażnik zdążył zapisać numer rejestracyjny. Poza tym nie za dobrze zapamiętał kierowcę. Za pierwszym razem prowadził młody mężczyzna, a obok niego ktoś siedział. Był tego „całkiem pewien”, ale nie zdążył zobaczyć, czy to była dziewczyna, czy chłopak. Za drugim razem, gdy zapisał numer, był „prawie pewien”, że kierował chłopak i że jechał sam. Nie potrafił jednak stwierdzić, czy to ten sam kierowca, z którym za pierwszym razem jechał ktoś jeszcze. Stridh znowu zaczął się nad tym wszystkim zastanawiać i w końcu uznał, że wyjaśnienie jest z pewnością banalne i całkiem oczywiste. Dlatego też zrezygnował ze sporządzenia notatki. Zmienił zdanie 24 kwietnia przed południem. Już następnego ranka, chociaż był porządnie zmęczony po nocnej służbie, pojechał na posterunek, pożyczył maszynę do pisania i sporządził długi raport, w którym opisał własne obserwacje, w tym rozmowę ze strażnikiem z ambasady Norwegii. Raport przekazał szefowi, który skinął głową i obiecał przekazać go dalej, „szpiegom z Kungsholmen”. Potem nic się nie działo. Zapadła grobowa cisza. Nikt się nie pojawił, aż w końcu Stridh sam o wszystkim zapomniał. Mógł przecież przypuszczać, że któryś z chłopaków z bezpieki wszystko sprawdził i na podstawie konkretnych przesłanek doszedł do tego samego wniosku co on sam na początku, a mianowicie że sprawa jest banalna i że wyjaśnienie jest oczywiste. Dlatego bardzo się zdziwił, gdy w połowie grudnia 1989 roku, to znaczy prawie
piętnaście lat później, do drzwi jego przytulnego dwupokojowego mieszkania przy ulicy Rorstrandsgatan zadzwonił komisarz Persson ze służby bezpieczeństwa i spytał, czy znajdzie czas, żeby z nim porozmawiać o obserwacjach, jakie poczynił w związku z wydarzeniami w ambasadzie Niemiec w kwietniu 1975 roku. Część II Inne życie
1. 30 listopada 1989 roku, czwartek wieczorem Policja zareagowała nie tak, jak powinna. Zwłaszcza że chodziło o zabójstwo. Dlatego to, że policjanci zjawili się na miejscu tak późno, należało uznać za karygodne. Gdyby wszystko przebiegało jak należy, udałoby się uratować życie ofiary albo przynajmniej złapać sprawcę, co pozwoliłoby uniknąć wielu kłopotów. Niestety sprawy potoczyły się inaczej i stało się to, co się stało. W centrum dowodzenia komendy policji w Sztokholmie wszyscy byli natomiast absolutnie przekonani, że nie było to winą Karola XII. Kilka dni wcześniej wydział prawny tej komendy wydał pozwolenia na dwie demonstracje. Obie decyzje poprzedził spory wysiłek umysłowy, rozważania natury taktycznej i strategicznej. We wniosku, który wpłynął jako pierwszy, kilka „organizacji o patriotycznych poglądach”, jak również grupa zwykłych szwedzkich obywateli - którzy tak właśnie określili samych siebie we wniosku - chciały „oddać cześć bohaterskiemu królowi Szwecji w rocznicę jego śmierci”. Mieli to zrobić podczas pochodu z pochodniami od parku Humlegarden do pomnika Karola XII w Kungstradgarden. We wniosku wspomniano o poczcie sztandarowym, składaniu wieńców i przemówieniu pod pomnikiem. Impreza miała się zacząć o dziewiętnastej i skończyć około dwudziestej drugiej. Następnego dnia wpłynął inny wniosek. Kilka młodzieżowych organizacji politycznych reprezentowały prawie wszystkie ugrupowania parlamentarne - chciało zorganizować „manifestacj ę przeciwko rasizmowi i nienawiści do obcych”. Na razie wszystko wyglądało normalnie. Ale z niewiadomych względów, o których we wniosku nie wspomniano, organizatorzy zamierzali zorganizować manifestację tego samego dnia co organizatorzy tej pierwszej, to znaczy w czwartek 30 listopada w godzinach od dziewiętnastej do dwudziestej drugiej. Uczestnicy mieli się zebrać w parku Humlegarden, przejść ulicą Birger Jarlsgatan do Hamngatan, a wszystko miało się zakończyć „przemówieniem i wygłoszeniem odezwy” na placu Sergels Torg, około czterystu metrów od pomnika Karola XII w Kungstradgarden. Jeśli chodzi o poglądy polityczne, to, delikatnie mówiąc, organizatorzy tych demonstracji nie za bardzo się lubili. Zresztą łatwo ich było odróżnić po samym wyglądzie. Wszystko wskazywało więc na to, że ów brak wspólnych poglądów miał się uzewnętrznić w tym samym miejscu o tej samej godzinie. W wydziale prawnym, w którym nie brakowało tęgich głów, zapanowała konsternacja. Wszyscy widzieli oczyma wyobraźni różne nieprzyjemne sytuacje. Żeby zapobiec kłopotom, zdecydowano, że należy posłużyć się starą policyjną metodą i rozdzielić krewkich przedstawicieli dwóch ugrupowań. Ofiarą tej decyzji padli głównie patrioci. I nie odzwierciedlało to preferencji politycznych, bo przecież władze nie zajmuj ą się czymś takim. Wynikało to raczej z liczby uczestników obu demonstracji. Demokratyczne decyzje to w dużej mierze kwestia liczb. A patriotów było znacznie mniej. Komisarz z wydziału dochodzenia, który dokonał szczegółowych obliczeń, doszedł do wniosku, że chodzi najwyżej o setkę osób, „kilku starych palantów z czasów fińskiej wojny zimowej i grupę ich młodszych, ogolonych na pałę kolegów”. Stanęło na tym, że ze względu na ograniczone środki, jakimi dysponowała policja,
patrioci dostali zgodę na zgromadzenie się na nabrzeżu przy hotelu o godzinie osiemnastej. Potem mieli przejść około stu metrów do pomnika Karola XII, złożyć wieńce i wygłosić przemówienia, pod warunkiem że nie odbędzie się to później niż o dziewiętnastej. Następnie powinni się „rozejść w uporządkowany sposób”. Otrzymali nawet zgodę na zaśpiewanie hymnu narodowego, jeśli wyrażą taką chęć, chociaż akurat o to we wniosku nie występowali. Z pewnością należało to uznać za zwykłe niedopatrzenie. Jeśli chodzi o pochodnie, mogą zapomnieć: „Nie sądzicie chyba, że mamy nie po kolei w głowach” - uzasadnił odmowę ten sam komisarz, gdy jeden z wnioskodawców zadzwonił do niego, żeby podyskutować o tym pomyśle. Co się zaś tyczy powiewania flagami, wydano na to zgodę pod warunkiem, że będzie się to odbywać w granicach rozsądku. Ponieważ uczestnicy drugiej manifestacji według tych samych wyliczeń mogli się stawić w sile kilku tysięcy ludzi, władze, opierając się na tych samych demokratycznych zasadach, postanowiły być bardziej szczodre. Jeśli uczestnicy faktycznie zgromadzą się nie wcześniej niż o dziewiętnastej, będą mogli to zrobić w parku Humlegarden. Wolno im też będzie zakończyć demonstrację na placu Sergels Torg, jeśli przemaszerują ulicami Kungsgatan i Sveavagen, a nie Birger Jarlsgatan i Hamngatan, jak pierwotnie planowali. Następnie ściągnięto wszystkie siły policyjne z terenu województwa sztokholmskiego, wzmacniając je na wszelki wypadek dwoma setkami policjantów z innych regionów kraju. Wokół Kungstradgarden policjanci utworzyli kordon, zabezpieczyli każdy metr trasy, którą miała przejść kontrdemonstracja, a za linią frontu ustawili lotne rezerwy. Policja uczyniła więc wszystko, co konieczne, opierając się na wiedzy zawartej w podręcznikach, najlepiej jak się dało. Już o dwudziestej w centrum Sztokholmu zapanował kompletny chaos. Doszło do takich zachowań, jak rzucanie kamieniami, rozbijanie szyb sklepowych i niszczenie samochodów. Efektem były rozbite wargi, krwawiące nosy, siniaki, połamane ręce, zdarte kolana… W końcu w ruch poszły noże. Na to wszystko nałożył się dźwięk wyj ących syren i blask kogutów radiowozów. Kiedy więc w samym środku tego zamieszania na komendę zadzwoniła starsza pani, twierdząc, że ktoś właśnie morduje jej sąsiada, odpowiedziała jej salwa śmiechu. Między dwudziestą pięć a dwudziestą dwadzieścia ta sama kobieta trzy razy dzwoniła na numer alarmowy. Szybko przełączono ją do policyjnego centrum dowodzenia i już podczas pierwszej rozmowy słychać było, że jest porządnie przestraszona. Mimo to spokojnie poinformowała, jak się nazywa i gdzie mieszka: „Ulica Radmansgatan… koło kościoła Engelbrekta, no wiecie”. Potem powiedziała dokładnie tak (cytat za nagraniem policji): „Musicie tu natychmiast przyjechać… ktoś właśnie morduje mojego sąsiada… chyba już umiera”. Dyżurna próbowała uspokoić starszą panią, prosząc, żeby się nie rozłączała. W chwili gdy dyżurna próbowała wywołać jakiś patrol, połączenie zostało przerwane. Prawdopodobnie kobieta odłożyła słuchawkę. Następną rozmowę połączono o dwudziestej czternaście. Tym razem słychać było, że kobieta płacze: „Musicie przyjechać… musicie przyjechać”. I znowu w samym środku
rozmowy połączenie zostało przerwane, a dyżurnej znów nie udało się skierować na miejsce żadnego patrolu. Trzecią i ostatnią rozmowę połączono o dwudziestej dwadzieścia. Tym razem kobieta krzyczała głośno do słuchawki: „Zabójcy walą do moich drzwi”. Dokładnie w tym momencie inspektor policji kryminalnej Bo Jarnebring rozzłościł się na dyżurną, która była coraz bardziej zdenerwowana. Sięgnął po mikrofon, przerwał ciszę w eterze i odpowiedział na jej wezwanie. Jarnebring znajdował się wtedy w odległości dwóch kilometrów od miejsca zdarzenia. Około ósmej wieczorem już od dwóch godzin siedział ze swoj ą partnerką z patrolu w jednym z najbardziej tajnych samochodów wydziału dochodzenia i obserwował restauracj ę znajduj ącą się pięćdziesiąt metrów dalej. Przez pierwszą godzinę towarzystwa dotrzymywali im koledzy siedzący w innym samochodzie, ale w związku z zamieszkami, do których doszło w centrum, musieli odjechać, żeby się zająć pilniejszymi sprawami. Stali w tym miejscu na czatach w związku z cynkiem, jaki dostali poprzedniego dnia. Był to zresztą najczęstszy powód spędzania czasu w ten właśnie sposób. Gdyby któryś z rosnącej rzeszy urzędników zatrudnionych na komendzie wpadł na pomysł, żeby zrobić statystyki obejmuj ące także takie działania policji, doszedłby do wniosku - „on”, bo zazwyczaj czymś takim zajmują się mężczyźni, rzadziej kobiety - że to czas stracony. Podobnie rzecz się ma z polowaniem i łowieniem ryb: niepewność i oczekiwanie są ich istotą. Poza tym bez względu na to, czy udaje się coś upolować albo złowić, bywa to całkiem ekscytuj ące, przynajmniej na początku. Zdobycz, jaką tym razem obiecał im informator, miała być całkiem cenna. Według niego dane dyskretnie utajniono, choć prawie zawsze jest to ktoś z porządnie obciążoną kartoteką -pewien Irańczyk, poszukiwany międzynarodowym listem gończym i handluj ący narkotykami, stanowiący jedno z kilku ogniw w długim łańcuchu hurtowników, miał się pojawić około szóstej, żeby razem ze swoim rodakiem zjeść kolacj ę i omówić interesy. Tak przynajmniej twierdził informator. Jarnebring, który nie urodził się wczoraj ani nie wypadł sroce spod ogona, spytał go oczywiście, dlaczego Irańczyk wybrał lokal, w którym serwują szwedzkie jedzenie. W odpowiedzi usłyszał: „Saddam ma fioła na punkcie utajniania tego, co robi. Lubi egzotyczne miejsca, a poza tym uwielbia szwedzkie pulpety”. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe, pomyślał Jarnebring. Ale ponieważ on też był niepoprawnym optymistą, a do tego polował i łowił ryby, podjął wyzwanie i już od przeszło dwóch godzin siedział w samochodzie. Przed półgodziną zaczęło mu się jednak dłużyć. Żeby jakoś rozproszyć nudę, włączył policyjne radio. Chciał posłuchać sprawozdania z przedstawienia trwającego w centrum miasta. Z kakofonii dobiegającej z głośnika udało mu się wyłowić informację o tym, że ktoś dokonuje zabójstwa w mieszkaniu przy Radmansgatan. A ponieważ znał to miejsce i ludzi, którzy tam mieszkali - porządna dzielnica, przedstawiciele klasy średniej w średnim wieku - od razu wiedział, że osoba, która dzwoni, na pewno jest starszą panią, która niepotrzebnie się czymś denerwuje.
Uważał tak również wtedy, gdy usłyszał wezwanie po raz drugi. Zauważył jednak, że tym razem w głosie policjantki z centrali słychać było rezygnacj ę. Kiedy kilka minut później zgłosiła się w tej samej sprawie po raz trzeci, wyczuł w jej głosie podenerwowanie. Westchnął, sięgnął po mikrofon i zgłosił się. - Mówi Jarnebring. Zgłaszam się do tego wezwania, rybko. - Dlaczego akurat szwedzkie pulpety? - pomyślał. Tak więc Irańczyk będzie się jeszcze mógł cieszyć wolnością. Pewnie siedzi teraz razem z informatorem w zupełnie innej dzielnicy miasta i wcina kuskus ze smażonym kozim mięsem albo coś innego, co tacy jak on zazwyczaj jedzą. I pewnie śmieje się do rozpuku z głupich gliniarzy, którzy hodują sobie hemoroidy na przednim siedzeniu wyziębionego radiowozu. - Dajmy sobie spokój z Irańczykiem - powiedział do siedzącej obok policjantki, Anny Holt. - Jedziemy na Rad-mansgatan. Policjantka skinęła głową. Nie odezwała się. Wygląda na skwaszoną, pomyślał Jarnebring. To pewnie dlatego, że powiedziałem do dyżurnej „rybko”. Z drugiej strony… niczego sobie dziewczyna, jeśli ktoś lubi ciemnowłose kobiety. On woli blondynki. No i rude, pod warunkiem że naprawdę są rude. Ale takich jest niewiele. Jarnebring musiał przyznać, że Holt nieźle prowadzi. Po zaledwie dwóch minutach i dwóch nawrotach dojechali pod podany adres. Po drodze „rybka” podała mu jeszcze kod do domofonu. Nie miał wprawdzie klucza do drzwi mieszkania, ale z pewnością znajdzie coś w torbie ze sprzętem policyjnym, który trzyma w schowku. - Zrobimy tak - powiedział, gdy Holt zatrzymała radiowóz przed drzwiami budynku. - Ja wezmę krótkofalówkę i sprawdzę mieszkanie. Ty zabijesz każdego, kto spróbuje się wymknąć na ulicę. Dziewczyna uśmiechnęła się. Jest naprawdę miła, pomyślał Jarnebring. Wszedł do środka z torbą z narzędziami i krótkofalówką. Biegnąc po schodach, poczuł, że po raz pierwszy od dawna zaczyna w nim krążyć życie. Ale zachwyt szybko minął. Jarnebring zatrzymał się na trzecim piętrze i rozejrzał wokół. Kwadratowa klatka schodowa, cztery mieszkania, po dwoje drzwi naprzeciwko siebie na każdym końcu korytarza. Rzekoma ofiara nazywała się Eriksson, drzwi do jej mieszkania znajdowały się na samym końcu. Po lewej Jarnebring zauważył mosiężną tabliczkę z nazwiskiem kobiety, która dzwoniła na komendę i przedstawiła się jako „pani Westergren, Ingrid Westergren”. Podszedł na palcach pod drzwi Erikssona. Panowała grobowa cisza. Żadnego ruchu. Ostrożnie dotknął klamki. Drzwi były zamknięte. Pochylił się, żeby zajrzeć do środka przez otwór na listy. Jednocześnie rozpiął kaburę pistoletu i w tym momencie dostrzegł kątem oka kilkumilimetrowe jasne zadrapanie na ciemnym drewnie drzwi pani Westergren. Znajdowało się na wysokości klamki drzwi Erikssona, a ponieważ w drzwiach brakowało blokady przypodłogowej, Jarnebring od razu się domyślił, co pani Westergren miała na myśli, mówiąc, że bandyci „walą do jej drzwi”. To nieprawda, że sprawca albo sprawcy próbowali się włamać do jej mieszkania, chociaż tak właśnie twierdziła, rozmawiaj ąc z dyżurną. Najprawdopodobniej ktoś w wielkim
pośpiechu i z dużą siłą otworzył drzwi mieszkania Erikssona, a ponieważ na posadzce nie było blokady, drzwi otworzyły się na całą szerokość i klamka uderzyła w drzwi pani Westergren. Nie zastanawiaj ąc się dłużej, Jarnebring zapiął kaburę, ostrożnie uchylił klapkę otworu na listy i zajrzał do środka. W całym swoim życiu zawodowym robił to już setki razy. Czasem nachodziły go czarne myśli, że to być może ostatnia rzecz, jaką robi na tym świecie, że za chwilę może ujrzeć przed sobą wylot lufy dubeltówki. Ale niezbyt często tak myślał, na szczęście nie miał takiej natury. Teraz też tego nie zrobił. To, co zobaczył, w zupełności mu wystarczyło. W przedpokoju paliło się światło. Na wprost, za podwójnymi oszklonymi drzwiami, znajdował się salon. W pokoju stała kanapa, przed nią leżał przewrócony stolik. Od drzwi dzieliło go około sześciu, siedmiu metrów. Na jasnym parkiecie widać było mnóstwo krwi. Między kanapą a stolikiem leżał na brzuchu mężczyzna. Nie ruszał się. Nie była to wygodna pozycja i nie trzeba było być policjantem, jak Jarnebring, żeby się domyślić, że facet nie leży tak z własnej woli. Cholera, pomyślał Jarnebring i wyprostował się. Że też ludzie nie potrafią się zachowywać wobec innych jak ludzie. Potem wyłamał zamki w drzwiach i wszedł do środka. Najpierw sprawdził, czy ofiara żyje. Niestety mężczyzna był martwy, choć wszystko wskazywało na to, że śmierć nastąpiła niedawno. Obficie krwawił z nosa i z ust. Koszula była nasiąknięta krwią od rany po lewej stronie pleców. Pewnie dostał nożem, pomyślał Jarnebring. Płuca, serce, naczynia krwionośne… Próba reanimacji to strata czasu, pomyślał. Wyprostował się. Wyciągnął pistolet i uważnie rozejrzał się dookoła, żeby się upewnić, czy w mieszkaniu nikogo więcej nie ma. Trzy pokoje, przedpokój, kuchnia, łazienka, oddzielna toaleta, duża garderoba, łącznie około stu metrów kwadratowych. Widać było porządek, mieszkanie było zadbane. Wszystko wskazywało na to, że zabity mężczyzna mieszkał sam. Jarnebring starał się uważać, gdzie stawia stopy, i cały czas pilnował się, żeby niczego nie dotknąć palcami. Przecież technicy to też ludzie. Nie omieszkał jednak zajrzeć pod łóżko, za zasłonę w łazience i w najciemniejsze zakamarki garderoby. Przez wszystkie lata pracy schwytał w ten sposób więcej przestępców, niż można by przypuszczać. Ale tym razem w mieszkaniu nie było nikogo. Reszta przebiegała już rutynowo. Połączył się przez radio z centralą, a tam obiecali mu, że wyślą techników i kogoś, kto ma dyżur. Dostanie też wsparcie od policji porządkowej, bo doszło do zbrodni, a to ważniejsze niż jakaś tam demonstracja polityczna, która wymknęła się spod kontroli. Nie udało mu się natomiast załatwić patrolu z psem. Czworonożnych przyjaciół pełniących służbę w policji przydzielono już kilka godzin temu do węszenia zupełnie
innych spraw. Usłyszał natomiast, że jeśli ma coś ważnego do przewiezienia z mieszkania ofiary, mogą mu zamówić taksówkę. Tymczasem Jarnebring i Holt zabezpieczali teren wokół mieszkania ofiary. Przeszukali cały dom od strony ulicy, a także podwórze i oficynę. Sprawdzili sąsiednie bramy i zanotowali numery samochodów parkuj ących w okolicy, na wypadek gdyby sprawcy spieszyło się tak bardzo, że nie zdążył odjechać samochodem, którym przyjechał. Nie zwracali uwagi na tłum gapiów rosnący na ulicy. Postanowili za to, że w bardziej zorganizowany sposób zaczną przepytywać mieszkańców. Pół godziny później Jarnebring i Holt mieli już za sobą to, co należy robić w takich sytuacjach. Biorąc pod uwagę okoliczności, nikt nie zrobiłby tego lepiej. Ponieważ jednak nie zjawił się jeszcze nikt z policji kryminalnej ani z sekcji technicznej, Jarnebring domyślił się, kogo mu wysłali. Wiedział, że wkrótce zapanuje tu zupełnie inna atmosfera. Z czwartku 30 listopada na piątek 1 grudnia 1989 roku Backstrom był niewysoki, otyły i prymitywny, a Wiijnbladh niewysoki i szczupły - typ elegancika. Znakomicie się uzupełniali, a wspólna praca sprawiała im przyjemność. Backstrom uważał, że Wiijnbladh to tchórzliwy palant, na którego nie warto nawet podnosić głosu, bo i tak zrobi, co mu każe. Z kolei Wiijnbladh uważał Backstroma za upośledzonego umysłowo choleryka, z którym świetnie się współpracuje komuś, kto lubi mieć wszystko pod kontrolą. A ponieważ obaj byli niezbyt kompetentni, nie dochodziło między nimi do żadnych merytorycznych sporów. Krótko mówiąc, stanowili dobraną parę. Backstrom był inspektorem policji kryminalnej i na co dzień pracował w wydziale zabójstw. Ponieważ jednak był młodym mężczyzną, nie miał dzieci i zawsze brakowało mu pieniędzy, korzystał z każdej okazji, żeby dorobić trochę na dyżurach. Nie był jednak głupcem. Dlatego 30 listopada był akurat tym dniem, kiedy zazwyczaj unikał dyzurowania. Tym razem nie miał innego wyjścia, przed świętami potrzebował dodatkowej gotówki. Żył w ciężkich czasach i nie zanosiło się na to, żeby wkrótce miało być lepiej. Tak jak się obawiał, był to bardzo zły dzień. Policja porządkowa doprowadziła na komendę mnóstwo łobuzów najgorszego gatunku: pyskatych smarkaczy, na przykład wyszczekanego Nazareńczyka w białej szacie, który uważał, że rzucanie kamieniami to przywilej demokracji, i każdą próbę przesłuchania zaczynał od skargi na prowadzącego je funkcjonariusza. Oskarżał policj ę o przemoc. Oznajmił też, że jego ojciec jest ordynatorem w szpitalu psychiatrycznym, biegłym w ministerstwie sprawiedliwości i autorem artykułów w „Dagens Nyheter”. Na początku Backstrom nieźle sobie radził. Nie ma się zresztą co dziwić, w końcu był doświadczonym policjantem. Musiał jednak niczym linoskoczek nieźle się nawyginać, żeby nie rzucać się nikomu w oczy. Wykorzystał każdy numer ze swojego repertuaru. Najpierw zamknął się w toalecie, żeby w spokoju przejrzeć „Lillpravda” i „Excessen”. To jedyne miejsce, gdzie można czytać takie szmatławce. Potem wymknął się na dół i posiedział chwilę w archiwum. Kiedy wrócił, od razu sięgnął po słuchawkę uszkodzonego telefonu. Mruczał coś do niej, kiwał głową, podczas gdy w drzwiach jego pokoju stały dwa palanty z patrolu i wytrzeszczały na niego ślepia. Kilka razy machnął ręką, żeby sobie poszli, ale nawet się nie ruszyli. Do diabła, jak ktoś taki mógł zostać policjantem?
I nagle jak anioł zbawienia do pokoju wszedł dyżurny komisarz. Dupek, jak zwykle z czegoś niezadowolony. Ale w trudnych chwilach nie należy się skarżyć. - Przestań rżnąć głupa, Backstrom. Mam dla ciebie sprawę o zabójstwo. Jakiś biedak z Radmansgatan skończył swój ziemski żywot. Brakuje nam samochodów, więc pojedziesz z chłopakami z technicznego. Los tak chciał, pomyślał Backstrom. Módlmy się tylko, żeby ofiara nie miała krewnych, dodał w duchu i wyszedł z pokoju. Radmansgatan. Całkiem nieźle, pomyślał. Żadnych kolorowych w okolicy, a jak będzie miał szczęście, to może coś się trafi. Coś, na co taki zawodowiec jak on zasługuje. Wychodząc, wpadł do bufetu i kupił ostatnie opakowanie lukrowanych bułeczek. Całą paczkę, bo komu by się chciało zaczynać śledztwo w sprawie zabójstwa o pustym żołądku? Poza tym czasu miał tyle, że przyjemnie będzie wpaść do Wiijnbladha z technicznego na dzbanek świeżo zaparzonej kawy. Przy okazji wyjaśni temu żałosnemu palantowi, o co chodzi. Wiijnbladh nastawiał się na spokojny, cichy wieczór. Chciał go spędzić na czytaniu pouczaj ących książek. Wprawdzie na mieście trwały demonstracje i rozgrywały się dramatyczne sceny, ale ich zaletą było to, że po wszystkim technicy kryminalni rzadko mieli coś do roboty. Ta potrzeba ginęła w ogólnym zamieszaniu, do jakiego zazwyczaj dochodziło w takich sytuacjach. Dlatego Wiijnbladh całkiem spokojnie zagłębił się w zszywce starych roczników „Zeszytów kryminologicznych”. Zamierzał znaleźć pozbawiony ryzyka sposób na pozbycie się żony. Najlepiej jakaś trucizna, pomyślał. Na pewno nie będzie się brudził żadnym tępym narzędziem ani bronią palną. Tego miał w pracy aż nadto. Najlepsza byłaby skuteczna i dyskretna trucizna, którą mógłby jej podać tak, żeby nie zauważyła. Poza tym musi to być trucizna wywołująca ból. Jego żona sobie na to zasłużyła. Czy któryś z jego ograniczonych umysłowo, debilowatych kolegów z pracy będzie umiał coś takiego wykryć? Z pewnością żaden, pomyślał z przekonaniem. Przerzucał kartki i wtedy zadzwonił telefon. Dzwonili z komendy, chodziło o zabójstwo. Na początku się przeraził. Pomyślał, że do przestępstwa doszło podczas demonstracji, więc będzie musiał spędzić noc poza domem w bezlitosnych porywach listopadowego wiatru. Kiedy jednak usłyszał, że zbrodni dokonano w mieszkaniu przy ulicy Radmansgatan, odetchnął głęboko, z ulgą. Odczuwał tę ulgę do czasu, gdy pojawił się ten tłuścioch Backstrom. Przyniósł całą torbę kremowych ciastek i prawie zmusił go do zaparzenia świeżej kawy. Co mógł na to powiedzieć? A co miał powiedzieć? Ktoś taki jak on, kto ceni sobie spokój, wykształcony intelektualista, którego niełaskawy los wygania na zimno razem z policjantem neandertalczykiem, który zdążył już pożreć dwa ciastka, choć kawa nie zdążyła się jeszcze zaparzyć? Biedny człowiek, pomyślał Wiijnbladh, ale tym razem miał na myśli ofiarę zbrodni, nie siebie. Miejmy nadziej ę, że nie miał żadnej rodziny. Zaczęło się tak jak zawsze, gdy Backstrom i Wiijnbladh ruszali do boju. - Chyba już czas, żeby tam pojechać - powiedział Wiijnbladh i zerknął nerwowo na zegarek.
Backstróm nawet nie odpowiedział. Jak miał to zrobić z ustami pełnymi ciastek? Potrząsnął tylko głową i machnął tłustymi, przypominaj ącymi parówki palcami w obronnym geście. - Słyszałem, że to Jarnebring przyjął zgłoszenie - powiedział ostrożnie Wiijnbladh. -Więc najlepiej będzie… - Ten idiota? - spytał Backstróm. Ale widocznie jakoś go to zdopingowało, bo kiedy skończył przeżuwać, podniósł się z krzesła i zaczął zapinać guziki płaszcza opinaj ącego jego tłusty brzuch. W końcu skinął głową i wyszli. Kiedy zjawili się na miejscu, Jarnebring stał już przy wejściu do budynku. Czekał na nich. Zły jak wilk. Wielki, głodny wilk z głęboko osadzonymi, wąskimi jak szparki oczami. I z barami szerokimi jak szafa i ramionami zaczynaj ącymi się przy nadgarstkach, a kończącymi tam, gdzie zaczynał się byczy kark. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę sięgaj ącą do pasa, wytarte dżinsy i wielkie buty. Wiijnbladh pomyślał, że brakuje mu tylko kaptura na głowie i kosy na ramieniu. - W końcu się dowlekliście - powiedział uprzejmie Jarnebring i spojrzał na zegarek. W tym momencie Wiijnbladh poczuł, jak chłodny powiew śmierci chwyta go za serce. - Miło cię widzieć - powiedział. Próbował się uśmiechać i mówić opanowanym głosem. Staliśmy trochę w korku. Bez względu na to, co robisz, nie patrz mu w oczy, pomyślał. Nauczył się tego na kursie. Wprawdzie uczono tam czegoś zupełnie innego, a mianowicie jak technik kryminalny ma unikać ryzyka zagryzienia na śmierć przez wściekłego psa, ale… - Jak poszło z przesłuchaniem sąsiadów? - spytał Backstróm. Jak mi się uda go pozbyć, to Wiijnbladh i ja zrobimy porządek z tym dochodzeniem, pomyślał. Skinął głową i poszedł za Jarnebringiem po schodach na górę. Co by nie mówić o tym Backstrómie… pomyślał Wiijnbladh z odrobiną ciepła i schował się za jego szerokimi plecami w obawie, żeby nie dopadła go kostucha w osobie Jarnebringa. Jarnebring nie odezwał się ani nawet na nich nie spojrzał. Wzruszył tylko ramionami i skinął na Holt. Skurczybyk, pomyślał, ale nie miał na myśli ani Wiijnbladha, ani Backstróma. Jarnebring i Holt, którą przydzielono mu na jakiś czas - tak przypuszczał, więc nawet o tym nie rozmawiali - większą część wieczoru spędzili na rozmowach z sąsiadami. Mieli taki zamiar od samego początku, i to niezależnie od tego, co o tym miał pomyśleć Backstróm. Rozmawiali prawie ze wszystkimi dwudziestoma kilkoma osobami mieszkaj ącymi w budynku wychodzącym na ulicę, jak również z kilkunastoma mieszkańcami oficyny. Prawie wszyscy byli wtedy w domu. Przeważnie samotni starsi ludzie. W chwili kiedy dokonano zbrodni, prawie wszyscy siedzieli przed telewizorami. Kiedy w ich mieszkaniach zjawili się policjanci, potraktowali ich uprzejmie i wykazywali chęć współpracy. W większości przypadków bardzo się starali odpowiadać na pytania. W sumie przesłuchania przebiegły gładko i bez problemów, ale w sensie merytorycznym była to prawdziwa tragedia. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, nikt nie znał ofiary.
Większość sprawiała wrażenie, jakby nawet nie wiedziała o istnieniu Erikssona. Nawet sąsiadka, która jakoby znała go najlepiej, pani Westergren, ta sama, która zadzwoniła na policj ę, stwierdziła, że tylko kilka razy wymienili pozdrowienia, kiedy spotkali się na schodach. To właśnie od niej Jarnebring i Holt zaczęli. Jarnebring zaproponował, żeby to jego nowa partnerka z nią porozmawiała. Kobieta wyglądała na porządnie przestraszoną, więc doszedł do wniosku, że Holt, jako kobiecie, łatwiej będzie nawiązać z nią kontakt. Mimo że jest od niej o połowę młodsza. I rzeczywiście, była to słuszna decyzja. Holt znakomicie sobie poradziła, a on tylko siedział i się przysłuchiwał. Czuł się trochę dziwnie, ale nie było to nieprzyjemne uczucie. Do głosu dochodzi nowe pokolenie, pomyślał filozoficznie i skoncentrował się na zapewnianiu pani Westergren poczucia bezpieczeństwa i wzbudzaniu zaufania. Najpierw rozmawiali o samej pani Westergren. Potem o zamordowanym sąsiedzie, który nazywał się Kjell Góran Eriksson i w chwili śmierci miał ukończone czterdzieści pięć lat. Te informacje Jarnebring dostał wcześniej z komendy. Dopiero potem Holt zaczęła pytać o to, co skłoniło panią Westergren do skontaktowania się z policj ą. Rozmowa przebiegała w sposób uporządkowany, systematyczny i profesjonalny, a zebrany materiał był w miarę zadowalający. Pani Westergren miała sześćdziesiąt pięć lat i niedawno przeszła na emeryturę. Pracowała jako urzędniczka w Handelsbanken, w Sztokholmie. Mieszkała sama, nie miała dzieci, a do tego domu wprowadziła się dziesięć lat wcześniej, po rozwodzie. - Ja i mój ówczesny mąż mieliśmy willę w Brommie - wyjaśniła. - Kiedy się rozwiedliśmy, sprzedaliśmy ją i kupiłam sobie to mieszkanie. To mieszkanie spółdzielcze. Potem opowiedziała o Erikssonie, ale niewiele o nim wiedziała. Wprowadził się jakiś rok po niej i właśnie wtedy odbyła z nim jedyną dłuższą rozmowę. Zadzwoniła do drzwi, żeby się z nim przywitać, a on zaprosił ją na kawę. - Byłam wtedy członkiem zarządu spółdzielni, więc pomyślałam sobie, że to dobry pomysł. Tak… od tej pory był moim najbliższym sąsiadem. Ale ich kontakty do tego się ograniczyły. Oczywiście że się przedstawił, ale ona i tak już wiedziała, jak się nazywa. Od chwili gdy kupił to mieszkanie. Mówił, że pracuje w Centralnym Urzędzie Statystycznym. Nic więcej chyba o sobie nie powiedział. Sprawiał wrażenie dość powściągliwego. Nie chce powiedzieć, że był niemiły czy… nie, naprawdę… na pewno jednak nie był zbyt rozmowny. Kogoś jednak zdenerwował, pomyślał Jarnebring. Ale tego już oczywiście nie powiedział. A jaki był jako człowiek? - Jako sąsiad był właściwie idealny, jeśli ktoś ceni sobie spokój i ciszę. Nigdy nie hałasował. Nigdy też nie przychodził na zebrania spółdzielni. Nie sądzę, żeby znał kogoś w tym budynku. A czy pani Westergren zauważyła, że się z kimś spotykał?
- Na pewno nie z kobietami. Nigdy nie widziałam go z żadną kobietą, od kiedy się wprowadził. Czasem widziałam, że ktoś go odwiedza, ale to byli mężczyźni w jego wieku. Jednego zapamiętałam, bo był tu przynajmniej dwa razy. Ale nie sądzę, żeby takie wizyty zdarzały się zbyt często… Ostatnim razem doszło do takiej wizyty chyba przed kilkoma miesiącami. Tak… no i dziś wieczorem, przed dwoma godzinami. Wypowiedziawszy te słowa, pani Westergren pobladła. Dlaczego zadzwoniła na policję? - Usłyszałam, że ktoś u niego jest. Stałam właśnie przed drzwiami. Właśnie wróciłam ze sklepu, robiłam zakupy. To było gdzieś około siódmej. Stałam w przedpokoju i wieszałam płaszcz, i nagle usłyszałam, że ktoś dzwoni do jego drzwi. Taak… Otworzył, powiedział coś i drzwi się zamknęły. Czy ten nieznany mężczyzna coś powiedział? Czy pani Westergren wie, kto to był? Niestety nie. Tajemniczy mężczyzna, który odwiedził jej nieżyjącego sąsiada, nie tylko stał do niej tyłem, przez co nie mogła go widzieć, ale też nie usłyszała, co mówił. Potem już o tym nie myślała. Bo po co? Do jej sąsiada przyszedł ktoś znajomy. Wprawdzie nie zdarzało się to często, ale nic poza tym. Poszła do kuchni, nalała sobie herbaty do filiżanki, zrobiła kanapkę, zabrała wszystko do salonu, gdzie tę kanapkę zjadła, wypiła herbatę i zaczęła czytać tygodnik, który przed chwilą kupiła. Woli czytać, telewizji prawie w ogóle nie ogląda. - I wtedy się zaczęło… tuż przed ósmą. Pamiętam, bo spojrzałam na zegarek i na początku wydawało mi się, że to jego telewizor gra tak głośno. Ale to nie był telewizor… to pan Eriksson tak głośno krzyczał… usłyszałam przesuwanie mebli, jakby ktoś się przewrócił czy coś takiego… jakby się z kimś bił… Mam na myśli jego. Tylko jego słyszałam. Tego drugiego nie… chociaż chyba się ze sobą bili. Jak to mówią prawnicy… leży to w naturze rzeczy… choć właśnie to było dziwne. Pani Westergren potrząsnęła głową. Co było takie dziwne? Dziwne było to, że w jego głosie nie było słychać strachu. Złość, wściekłość - tak, ale nie strach. - Opowiadaj ąc o tym, pani Westergren pobladła jeszcze bardziej, ale widać było, że bardzo się stara przypomnieć sobie, co słyszała. - Nie - powiedziała, potrząsając głową. - Nie był przerażony, już raczej rozzłoszczony. Krzyczał coś ze złością… - Ale nie słyszała, co krzyczał. - I jest pani pewna, że słyszała swojego sąsiada? Że nie krzyczał ten drugi? - Tak. To Eriksson krzyczał. Krzyczał jak szalony. Tego drugiego nie słyszałam. Zachowywał się cicho. Dopiero gdy sąsiad zamilkł, zadzwoniła na policję. Bo usłyszała, jak ktoś głośno jęczy. Brzmiało to tak, jakby się czołgał po podłodze albo powłóczył nogami po całym mieszkaniu. Właśnie wtedy po raz pierwszy zadzwoniła na policj ę. - Trwało to i trwało. Prawie całą wieczność. Brzmiało to tak, jakby tam leżał i umierał… i
rzeczywiście tak było. A was ciągle nie było - dodała i nie wiadomo dlaczego spojrzała przy tym na Jarnebringa, a nie na młodą policjantkę. Czy pani Westergren zauważyła jeszcze coś? Czy coś zwróciło jej uwagę? Czy coś zaobserwowała? A może nad czymś się zastanawiała? Cokolwiek, pomyślał Jarnebring. Daj nam, kobieto, cokolwiek. Nie jesteśmy wybredni. Wystarczy cieniutka nitka, za którą będziemy mogli pociągnąć. - Nie - odparła pani Westergren i nagle na jej twarzy zobaczyli oczekiwanie. - A co ma pan na myśli? Coś przed nami ukrywa, pomyślał Jarnebring. Ale nie zdążył się odezwać, uprzedziła go Holt: - Wyjaśnię to pani tak - zaczęła i uśmiechnęła się uprzejmie. - Ze względu na mój zawód ludzie, których spotykam, rzadko są tylko czarni albo tylko biali. Chodzi mi oczywiście o sens moralny. To trochę bardziej skomplikowane. Zastanawiałam się nad tym, co pani nam opowiedziała. Wszystko, co pani zeznała, wskazuje na to, że Erikssona skrzywdził ktoś, kogo znał. Dlaczego? Przecież nie wygląda na to, żeby pani sąsiad zadawał się z jakimiś przybłędami. Co takiego było w Erikssonie, że najwyraźniej rozzłościł kogoś tak bardzo, że… - …że został zamordowany - dokończyła pani Westergren, a jej twarz pobladła jeszcze bardziej. - Chodzi mi o to… Czy było w nim coś takiego, co mogło skłonić kogokolwiek do zrobienia mu krzywdy? Zręcznie to rozegrała, pomyślał Jarnebring. Ani razu nie użyła słowa „zamordować”. Poza tym jest naprawdę ładna. Może trochę za chuda. - Naprawdę nie wiem - odparła pani Westergren. - Nie mam nawet pojęcia, co by to mogło być. Holt zadowoliła się tą odpowiedzią, skinęła głową i nic nie powiedziała. I tylko spoglądała na starszą panią siedzącą naprzeciwko. Grzecznie, wyczekująco, zachęcająco… - Wydaje mi się - zaczęła z wahaniem pani Westergren - że ostatnimi czasy zaczął sporo pić. Jakby go coś martwiło. Nie widziałam go pijanego, broń Boże, ale coś w tym było. W ciągu kilku ostatnich tygodni sprawiał wrażenie podenerwowanego. - Na potwierdzenie pani Westergren skinęła głową. Widać było, że to wyznanie przyniosło jej ulgę. No proszę, pomyślał Jarnebring. W takim razie najpierw się dowiemy, co to było, a potem sprawę przejmie prokurator. Kiedy przesłuchali wszystkich sąsiadów, była prawie północ. Mimo to postanowili, że zostaną jeszcze trochę w mieszkaniu ofiary, żeby przejrzeć cały zgromadzony do tej pory materiał dowodowy. Zwłoki zostały już zabrane, został po nich tylko obrys ciała na parkiecie. Technicy szukali odcisków palców. Efekty ich pracy widać było wszędzie: listwy, klamki i drzwi szaf były zabrudzone proszkiem węglowym. Z niewiadomych powodów ktoś w mieszkaniu posprzątał - na przykład przewrócony stolik wrócił na swoje miejsce przy kanapie. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że Wiijnbladh zdążył zrobić
zdjęcia. Backstrom siedział i palił papierosa. Rozsiadł się w największym fotelu i rozmawiał z telefonu ofiary, jakby chciał pokazać, że nie zauważa ani Jarnebringa, ani Holt. Wiijnbladh też zachowywał się po swojemu. Niewysoki, szary i przesadnie ruchliwy, jak wróbel, który na chwilę przestał dziobać. - Wchodźcie do środka, śmiało - powiedział Wiijnbladh, machając ręką i przekrzywiając głowę. - Wstęp wolny. Rozumiem, że chcecie się rozejrzeć. Pieprzeni idioci, pomyślał Jarnebring. Jak tacy jak oni zostali policjantami? Jarnebring i Holt obeszli całe mieszkanie i doszli do wniosku, że sprawia dość niezwykłe wrażenie, chociaż Eriksson był kawalerem. Nie przypominało nawet dwupokojowego mieszkania Jarnebringa w Vasastan. Jeśli pominąć nieporządek, jaki powstał w chwili popełniania przestępstwa, i ślady po robocie Wiijnbladha i innych policjantów, można by powiedzieć, że mieszkanie jest wysprzątane, eleganckie, umeblowane z lekką przesadą i urządzone w guście, którego Jarnebring ani nie podzielał, ani nie mógłby sobie na niego pozwolić. - Cholernie dziwne miejsce - powiedział do Holt. - Co masz na myśli? - spytała. - Jak tu można mieszkać? Nikt nie mieszka w czymś takim. - Masz rację. Też o tym pomyślałam. Potem Wiijnbladh pochwalił się tym, co znalazł na stoliku. Chociaż wyglądał jak wróbel, był dumny jak paw: udało mu się „zabezpieczyć narzędzie zbrodni i wiele interesuj ących śladów”. - Narzędzie zbrodni znaleźliśmy w kuchni. Sprawca wyrzucił je po prostu do zlewu. Wiijnbladh wskazał na duży nóż do mięsa, z czarną rękojeścią. Na jego jasnym ostrzu widać było zaschniętą krew. Gratuluję, pomyślał kwaśno Jarnebring. Dla takiego ślepca jak ty musiało to być zadanie ponad siły. - Czy to nóż ofiary? - spytała Holt. - Na to wygląda, na to wygląda - odparł Wiijnbladh i skinął głową jak ktoś dobrze poinformowany. - Ostrze ma przecież ze trzydzieści centymetrów, a takich noży chyba nikt nie nosi przy sobie. - To nóż marki Sabatier - stwierdziła Holt. - Francuska marka, noże kuchenne, bardzo drogie. Widziałam, że pozostałe noże w kuchni też są tej marki. - No właśnie, no właśnie - potwierdził Wiijnbladh, jakby chciał udowodnić, że brał udział w teleturnieju „Jeden z dziesięciu”. O czym oni pieprzą? - pomyślał Jarnebring i spojrzał na zegarek. Już po północy, najwyższy czas uderzyć w kimono. Za kilka godzin wstanie nowy dzień, a razem z nim pojawią się nowe zmartwienia. Tymczasem ci tutaj pieprzą trzy po trzy o tym, jak zamordowany facet urządził sobie kuchnię. Przecież nawet dziecko wie, skąd te noże. - Widzę, że w szkole policyjnej chodziłaś do klasy o profilu zajęcia domowe -powiedział
Backstrom do Holt. - Za moich czasów tego nie wykładali, więc może zamiast chwalić się wiedzą na temat wyposażenia mieszkań, spróbujemy za coś się wziąć? Rozmawiałem z twoim szefem, Jarnebring - mówił dalej. - I obiecał, że ty i twoja partnerka mi pomożecie. Umówmy się więc w wydziale zabójstw, na dziewiątą rano, a na dzisiaj dziękuję państwu za wspólnie spędzony wieczór. Nie podskakuj, gnojku, pomyślał Jarnebring. Ale zachował to dla siebie. Jarnebring doszedł do wniosku, że jego nowa partnerka jest w porządku. Mimo że jest babą. Zaproponowała nawet, że to ona odstawi samochód na komendę w Kungsholmen. Mieszka w pobliżu, więc to dla niej żaden problem. Po drodze podrzuciła go do domu. - I jak ci się podoba praca w dochodzeniówce? - spytał Jarnebring, który też chciał pokazać, że jest uprzejmy. - Jest fajnie - odparła i skinęła głową. - Myślę, że mi się spodoba. - Wcześniej pracowałaś w policji porządkowej - powiedział Jarnebring i było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Dziwne, że jej wcześniej nie zauważyłem, pomyślał. - Nie - zaprzeczyła. - To było dawno temu. Chyba nie aż tak dawno, pomyślał Jarnebring. Ile ona może mieć lat? Najwyżej trzydzieści. - Pracowałam w służbie bezpieczeństwa. W ochronie. O cholera, pomyślał Jarnebring. Ale tego oczywiście nie powiedział. - A teraz trafiłaś do wydziału zabójstw - stwierdził. Razem z dwoma prawdziwymi durniami, pomyślał. - To moja pierwsza sprawa - odparła. - Na pewno będzie ciekawie. - Z dwoma prawdziwymi durniami - powiedział Jarnebring. - Masz na myśli Backstroma i Wiijnbladha? - spytała z uśmiechem. - Już o nich słyszałam. Chociaż dopiero teraz zaczynam wierzyć, że to prawda… to, co słyszałam. - Backstrom to zwykły prostak. Powiedz mi tylko, jeśli będzie ci się naprzykrzał, a spuszczę mu lanie. - Nie ma potrzeby - odparła z uśmiechem. - Sama umiem o siebie zadbać. Niezwykła dziewczyna, pomyślał Jarnebring. Dokąd zmierza nasza policja? - Na pewno sobie poradzisz? - spytał. - Na pewno - potwierdziła i skinęła głową, ze wzrokiem wbitym przed siebie i rękami zaciśniętymi na kierownicy. - Poradzę sobie. Podwiozła go pod samo wejście i zanim zdążył się pożegnać, odjechała. - Do zobaczenia jutro rano. Miłych snów - powiedziała i uśmiechnęła się na pożegnanie. Jarnebring patrzył za samochodem, który przed chwilą znikł mu z oczu. Anna Holt, pomyślał, inspektor policji kryminalnej. Dziwne, że wcześniej się na nią nie natknął. Przecież był policjantem przez całe swoje dorosłe życie.
Backstróm zadziwił Wiijnbladha. Zanim odjechali, zaproponował, że zostanie dłużej i sprawdzi, czy miejsce zbrodni zostało zamknięte na klucz i zapieczętowane. - To znaczy, że nie chcesz ze mną jechać? - spytał Wiijnbladh. - Nie - odparł Backstróm i uśmiechnął się tajemniczo. - Mam coś do załatwienia, jeśli wiesz, o czym mówię. A ty musisz przecież pojechać do techników i zostawić im to, co tu zebraliśmy. Zobaczymy się rano. - To miło z twojej strony. - Pewnie zostanę na noc w biurze, pomyślał. Ale tego mu oczywiście nie powiedział. Nareszcie sam, pomyślał Backstróm. Kiedy tylko Wiijnbladh zniknął za drzwiami, zamknął je od środka i poszedł do garderoby. Ten skurczybyk ma tu mnóstwo alkoholu, więc może trzeba będzie zamówić taksówkę. A może lepiej nie? Taki zawodowiec jak on powinien unikać niepotrzebnego ryzyka. Kto wie, może na ulicy stoi jakiś tajniak i obserwuje dom? Nieważne. Będzie jeszcze niejedna okazja i lepsze to, niż żeby te wspaniałości miały trafić do funduszu zarządzającego majątkiem osób samotnych. Chyba nie miał żadnej rodziny. Całe szczęście, że ubrał się w zimowy płaszcz. To podstawowa zasada, kiedy się bada miejsce zbrodni, pomyślał, bardzo z siebie zadowolony. Prawdziwy gruby płaszcz z głębokimi kieszeniami. Szybko schował kilka wybranych butelek, zamknął drzwi, opieczętował je i szybko się oddalił. Kiedy wrócił do domu, usiadł na kanapie i zaczął oglądać to, co przywiózł. Potem zastanawiał się, jak poprowadzić śledztwo, żeby trochę dołożyć Jarnebringowi i tej chudej atrapie policjanta, która mu dzisiaj towarzyszyła. - Na zdrowie - powiedział i uniósł szklankę ze słodową whisky w stronę swojego odbicia na ekranie wyłączonego telewizora. Wprawdzie nie ma aż tak drogich mebli jak ofiara i najwyższy już czas, żeby sprowadził sobie do domu jakąś krowę z zamiłowaniem do prac domowych, która w zamian za to, że j ą wyrucha, doprowadzi jego mieszkanie do jakiego takiego porządku, ale ogólnie rzecz biorąc, jego mieszkanie nie sprawia aż tak złego wrażenia. W końcu pijemy tę samą wódę - truposz i ja, pomyślał i uśmiechnął się szyderczo. Ale ja żyję, a on nie. I właśnie dlatego zanim poszedł spać, nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę. W chwili kiedy wlewał w siebie ostatni łyk, doznał olśnienia. Nagle zrozumiał, jak doszło do zbrodni. Sprawa jest jasna jak słońce, motyw i okoliczności. Oczyma wyobraźni ujrzał całą prawdę. Cholera, pomyślał z zachwytem. Ale jaja. 3. 1 grudnia 1989 roku, piątek rano Dla Jarnebringa ten dzień nie zaczął się zbyt dobrze, ale później było już znacznie lepiej. Potem, kiedy długi dzień pracy zbliżał się ku końcowi, przeżywał chwilowy kryzys. Gdyby wtedy nie wziął się w garść, mogłoby się to dla niego marnie skończyć. W końcu jednak wszystko skończyło się dobrze, co zapowiadało udany weekend. Powody takiego stanu rzeczy były dość skomplikowane. Związane głównie z jego życiem uczuciowym. Nie chciał o tym myśleć, a tym bardziej mówić.
Od czterech lat był zaręczony, a jego wybranką była policjantka z komendy w dzielnicy Norrmalm. Ładna, zabawna, jedna z tych, które potrafią zadbać o dom, są uporządkowane. Najważniejsze, że była nim wprost zachwycona. Wszystko wyglądało więc dobrze. Ale w miarę upływu czasu ich znajomość zmieniła się w dość dziwny związek, w którym Jarnebring nie potrafił zaprowadzić porządku. Na początku panowały w nim spokój i radość. Po pewnym czasie Jarnebring wprowadził się do ukochanej. Zajęła się nim niezwykle serdecznie i potraktowała ich zaręczyny jako zapowiedź szybkiego małżeństwa, wiecznej harmonii i cichego domowego szczęścia. Po jakimś czasie Jarnebring przytył pięć kilogramów, obrączka zaręczynowa na jego lewej dłoni stała się nagle irytuj ąco ciasna, a w ich związku nastąpił okres wzlotów i upadków. Niestety odkrył też inną stronę wybranki. Nie lubiła na przykład, gdy nazywał ją swoją dziewczyną zamiast narzeczoną. Powiedziała mu, że jeśli traktuje ich zaręczyny jako kolejną odskocznię w swoim życiu, niech sobie lepiej wybije takie pomysły z głowy, a ona poszuka sobie kogoś innego. Wyprowadził się więc od niej do swojego mieszkania, potem znowu się pogodzili, znowu się do niej wprowadził, po jakimś czasie wyprowadził się do siebie, i tak dalej. A czas płynął. Teraz akurat mieszkał u siebie, ale nie była to decyzja ostateczna, a on wolał się nad tym nie zastanawiać. Ale tego ranka musiał to zrobić, przynaglony potrzebą, i to w chwili, kiedy kwadrans po szóstej rano otwierał drzwi lodówki. Obudził się dokładnie o szóstej. Nigdy nie miał zwyczaju sypiać dłużej niż pięć, sześć godzin, nawet gdy wracał z imprezy. A gdy wstawał z łóżka, był zawsze rześki i wypoczęty. Przede wszystkim jednak głodny i dlatego nigdy nie mógł się doczekać porządnego śniadania. Kiedy stał pod prysznicem, doznał nagle nieprzyjemnego przeczucia, które się potwierdziło, gdy zajrzał do lodówki. Nie wyglądało to dobrze. Wczorajszy pszenny chleb w torebce. Ktoś był wczoraj tak głupi, że włożył go do lodówki. Obok ścięty kawałek sera, niedopity sok pomarańczowy i pomarszczony pomidor, na pierwszy rzut oka najlepsze dni mający już za sobą. Jedynym pocieszeniem w biedzie było pudełko jajek. Kiedy Jarnebring uświadomił sobie swoje nędzne położenie, przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić do swojej dziewczyny -przecież miał do niej po drodze. Natychmiast jednak odrzucił tę myśl i postanowił, że zrobi, co się da. Jako policjant muszę się z tym pogodzić, pomyślał, chociaż jakoś nie potrafił się do tego zmusić na poważnie. Oni nie są tacy jak my, pomyślał. A myśląc „oni”, myślał o całej ludzkości, do której można także zaliczyć jego narzeczoną. Są jak dzieci, pomyślał z irytacją, stawiając na kuchni garnek z wodą. Nalał jej tyle, że powinno wystarczyć i na kawę, i na jajka. Pół godziny później siedział w wagonie metra. Jechał do pracy. Jego śniadanie składało się z kawy w proszku bez mleka, pół szklanki soku, prawie całego pomidora, wczorajszego chleba z kilkoma plasterkami sera i z pięciu jajek na miękko. Targały nim sprzeczne uczucia, które tylko częściowo dotyczyły pierwszego posiłku, jaki tego dnia zjadł. Kiedy dotarł do biura, Holt siedziała już za biurkiem. Widać było, że siedzi tak już od dobrej chwili, bo zdążyła zebrać sporo informacji na temat ofiary, jej sąsiadów i
samochodów stojących na ulicy. - Na nic się to wszystko zdało - powiedziała, potrząsając głową. - Cholera - odparł Jarnebring. - Siedziałaś tu całą noc? Mówiąc to, wskazał głową na stos wydruków komputerowych leżących na biurku przed monitorem. - Przyszłam godzinę temu - odparła, uśmiechając się lekko, a jednocześnie potrząsnęła głową. - Nicke jest w tym tygodniu u ojca, więc mam dla siebie trochę więcej czasu. Mogłem ci to przygotować, gdybyś tylko mi o tym przypomniała, pomyślał Jarnebring, choć raczej tylko z przyzwyczajenia. Nie czuł nawet tej dawnej pewności siebie, którą odczuwał przed zaręczynami. Cholera, pomyślał poirytowany. - Nicke? - spytał, patrząc na nią pytającym wzrokiem. - Mój syn. Nie opowiadałam ci o nim? Ma sześć lat i jesienią idzie do szkoły. - Wspaniały wiek - powiedział nieokreślonym tonem. - Ma jakieś rodzeństwo? - O co to ja chciałem ją zapytać? - zastanawiał się w myślach. - Mam tylko jego - odparła Holt. - Żadne nowe nie jest w drodze i żadnych nowych nie planuję. Jakoś mi się nie chce w to wierzyć, pomyślał Jarnebring. Rozmawiał o czymś takim już kilka razy w ciągu ostatnich lat. - Ach, tak - odparł z uśmiechem. Bo co innego miał powiedzieć. - Czy zdarzyło się coś jeszcze? - Tak - odparła Holt i sięgnęła po żółtą kartkę. - Dzwonił kolega Fylking z wydziału zabójstw. Pytał, czy mógłbyś do niego zajrzeć przed spotkaniem. - Coś takiego - powiedział ze zdumieniem Jarnebring, sięgając po karteczkę. Pewnie ten głupek Backstrom coś naskarżył, pomyślał. - Fylking - powtórzyła Holt. - Czy to jego nazywają Fyllskalle [2]? Pijaczyna? - Tak - odparł Jarnebring i skinął głową. - Chociaż nie wiem dlaczego. Nie pije więcej niż większość ludzi, ale za to lepiej od innych znosi alkohol. Niedługo przejdzie na emeryturę. - Do zobaczenia na spotkaniu - powiedziała Holt i wróciła do stosu papierów leżących na biurku. - Siadaj - powiedział na jego widok Fylking. Skinieniem głowy wskazał krzesło stojące przed biurkiem. - Świetnie wyglądasz, staruszku - stwierdził ciepłym głosem Jarnebring. Oto prawdziwy policjant, pomyślał. - A czy mam inne wyjście? - spytał Fylking i roześmiał się. - Zwłaszcza że wódka zdrożała. Fylking był równie wysoki i postawny jak Jarnebring. O dwadzieścia lat starszy,
trzydzieści kilogramów cięższy, z twarzą nabiegłą krwią. Jego krawat wyglądał jak stryczek zaciśnięty wokół szyi. Budową przypomina żalazny piec, pomyślał Jarnebring i spojrzał z uznaniem na siedzący przed nim cud medycyny. - Co ci leży na sercu? - spytał. Sprawa stara jak świat, choć nic szczególnego. Takie tam pogaduszki kumpli, o wszystkim i o niczym. No i chce podziękować za to, że Jarnebring do niego wpadł. Cóż, w końcu Fylking jest zastępcą szefa wydziału. - Od czasu jak zastrzelili Palmego, nic już nie jest takie jak dawniej. Mówię to na wypadek, gdybyś się dziwił, że nasz kolega Backstrom pracuje jako tajniak w dochodzeniówce. Jeśli zacznie udawać głupa, tylko powiedz, a już ja mu wybiję z głowy żarty. - Jakoś sobie poradzę - odparł Jarnebring. - Na pewno dam sobie radę. - Ja też tak myślę - powiedział Fylking, a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. Oto prawdziwy policjant, pomyślał. Potem rozmowa zeszła na jego ulubiony temat. Kiedyś było o wiele lepiej, zwłaszcza „za czasów Dahlgrena”, legendarnego szefa ich wydziału, który odszedł przed dziesięciu laty. Uczynił to na własną prośbę, posługuj ąc się służbowym pistoletem, aby zaoszczędzić społeczeństwu niepotrzebnych wydatków na opiekę, a sobie samemu niegodnego życia. Ale o tym ostatnim szczególe nikt nigdy nie wspominał. Nawet w czasach, gdy wszyscy mieli to na świeżo w pamięci, a z przestępcami można było jeszcze normalnie rozmawiać. Mieli wtedy nazwiska, które nie składały się z samych spółgłosek, chociaż Fylking wolał formułować problem j ęzykowy inaczej. - Pamiętasz tamte czasy, Jarnis? - spytał. - Kiedy bez problemu mogliśmy przeliterować nazwisko każdego przestępcy? I mogliśmy zrozumieć, co mówią? - Jasne - odparł z uśmiechem Jarnebring. - Chociaż Czarny, Dżyngis, Nisse Pistolet i Kalle Armata nie należeli do tych, z którymi chciało się mieć do czynienia. - Lars Peter Forsman… No i Bosse Dynamit - rozmarzył się Fylking. - Nawet Clarkan, ta oferma z Norrmalmstorg, choć to wcale nie była jego wina. Pamiętasz, jak na pierwszej stronie „Lill-Pravda” napisali, że poddali Dynamita testowi na inteligencję i okazało się, że dostał tyle punktów co profesor? Pamiętasz, jak Dynamit się wtedy wściekł? To był zdolny facet. Całkiem normalny. Nie chciał, żeby go porównywano z jakimiś głupawymi wykształ ciuchami. Zastanawiał się nawet, czy nie podać ich za to do sądu. Nic się nie zmienił, pomyślał Jarnebring i zerknął dyskretnie na zegarek. - Fajne chłopy - podsumował Fylking i westchnął z nostalgią w głosie. - A kogo mamy dzisiaj? Jugoli, Polaków, Turków, Arabów i innych niedołęgów, którymi musi się zajmować Backstróm. Spójrz zresztą sam - wskazał na regał stojący za biurkiem. - Dwa rzędzy segregatorów z niewyjaśnionymi zabójstwami. Dahlgren by mnie zabił, gdyby jeszcze żył. Chociaż nigdy żadnego z nas nie obrzucał przekleństwami. Dahlgren był w porządku, zgodził się Jarnebring. Chociaż ciągle się chwalił, że ma
maturę. - Jasne - odparł Fylking. - A ja tu siedzę i gadam o dupie Maryny. W końcu się pożegnali. Jarnebring poszedł na spotkanie, a Fylking dalej siedział na krześle, spoglądał na zegarek i zastanawiał się, czy się nie wymknąć do monopolowego jeszcze przed lunchem, żeby uniknąć długiego stania w kolejce. Od kilku lat cierpiał na silny ból w kolanach, a przecież za dwa dni weekend i niedługo zacznie się Boże Narodzenie. Pierwsze spotkanie ekipy z wydziału dochodzenia z Backstromem zdumiało wszystkich, którzy go znali. Był rześki, rano wziął prysznic - choć jak dla niego było wcześnie - kipiał energią i czuć było od niego silny zapach tabletek na ból gardła o smaku mentolowym. - No więc tak - powiedział, energicznie otwierając segregator z notatkami. - Witam wszystkich panów. Mamy tu do wyjaśnienia sprawę o zabójstwo, więc będziemy musieli się przyzwyczaić do nowej sytuacji. A przede wszystkim nie sprawiać niepotrzebnych kłopotów i nie podejrzewać nikogo z powodu przypadkowych spotkań, dodał w myślach Jarnebring i poczuł wzruszenie na myśl o swoim najlepszym przyjacielu Johanssonie, a także o jego trzech złotych zasadach, jakimi powinien się posługiwać tajniak badający sprawę zabójstwa. Musi do niego zadzwonić. Od ostatniego razu upłynęło już trochę czasu. Przy okazji: co się stało Backstromowi? Pewnie nasypał sobie witamin do wieczornej szklaneczki grogu. - No to zobaczmy, co tu mamy, jak mówiła ślepa Sara - powiedział Backstrom, przerzucając kartki w grubym segregatorze. -Najpierw zwłoki… Eriksson, Kjell Goran, urodzony w 1944, kawaler, bezdzietny, brak informacji o rodzinie… tyle udało nam się ustalić. Spojrzał pytającym wzrokiem na Holt. - To prawda - potwierdziła bez sprawdzania w segregatorze. - Żadnych kobiet, dzieci, krewnych. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe, pomyślał Backstrom i poczuł, jak klucze do mieszkania ofiary zaczynają go parzyć w prawej kieszeni spodni. - Był jakąś grubą szychą w Centralnym Urzędzie Statystycznym przy Karlavagen. To chyba ten koszmarek na skrzyżowaniu, w którym maj ą siedzibę radio i telewizja? Holt znów potwierdziła skinieniem głowy, choć tym razem mniej zdecydowanie. - Szycha nie szycha - powiedziała. - Był dyrektorem biura, nie żadną szychą. Typowe, pomyślał Backstrom. Pieprzona lesba, zawsze jej coś nie pasuje. Wystarczy, że człowiek jest dla takiej choć trochę miły i poda palec, a od razu chce całą rękę. - Tak - powiedział. - Dyrektorem biura. Chyba tak powiedziałem? - Nie pamiętam - odparła Holt. - Ale dyrektor biura nie jest żadną szychą -sprecyzowała. To chyba najniższe stanowisko kierownicze, jakie tam maj ą. Jak na przykład u nas stopień inspektora policji kryminalnej. - Uważaj, gnojku, co mówisz, pomyślała. - Tak czy inaczej, facet nie żyje - podsumował kwaśno Backstrom. - Dzięki Bogu udało mu się oprzeć naciskom i umarł jako człowiek wolny. - Gdzie, kiedy i jak? - spytał Jarnebring i spojrzał na niego wyzywająco.
- No właśnie - odparł Backstrom, odzyskuj ąc wigor. - Miejscem zbrodni jest mieszkanie ofiary. Mówiąc ściślej salon w mieszkaniu przy Radmansgatan. Tego akurat możemy być pewni. Wiijnbladh skinął głową, choć nikt go o to nie prosił. Backstrom nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. - Udało się też ustalić godzinę - kontynuował Backstrom. - Jeśli wierzyć naszemu świadkowi i temu, co pani Westergren powiedziała podczas rozmowy telefonicznej z komendą, wszystko zaczęło się wczoraj wieczorem, około ósmej, mniej więcej kwadrans po ósmej. -Przesunął wzrokiem po zgromadzonych, ale nic nie wskazywało na to, żeby ktoś miał inne zdanie. - Przyczyna śmierci… jeden albo kilka pchnięć nożem w okolicę mostka… od tyłu. Wiijnbladh? - Backstrom spojrzał pytaj ącym wzrokiem na Wiijnbladha, a ten skinął gorliwie głową. - Mam się dzisiaj spotkać z lekarzem sądowym, ale podzielam tę opinię - powiedział Wiijnbladh. - Nóż też chyba znaleźliśmy. - No dobrze - powiedział Backstrom. Odchylił się na krześle i założył ręce na tłustym brzuchu. - W takim razie z sześciu pytań musimy sobie jeszcze odpowiedzieć na dwa. Kto dokonał zabójstwa i jaki miał motyw. Jeśli chodzi o motyw, mam swoj ą teorię, ale zanim do tego wrócę, Wiijnbladh będzie musiał jeszcze coś sprawdzić. Pozostaje nam tylko capnąć sprawcę, ale nie będzie to chyba trwało zbyt długo - zakończył i spojrzał chytrze na zebranych. Miło mi to słyszeć, pomyślał Jarnebring. Pracował wcześniej z ekipami dochodzeniowymi, które wzbudzały większy szacunek niż ta tutaj. W salce konferencyjnej wydziału zabójstw siedziało tego ranka dziewięć osób. O wiele mniej niż na pierwszym spotkaniu poświęconym nowemu zabójstwu. W sali zebrali się: prowadzący śledztwo Backstrom i jego prawa ręka Wiijnbladh, który miał się zająć rozgryzaniem zawiłości technicznych, Jarnebring i Holt, jeden z kolegów Backstroma z wydziału o nazwisku Alm, którego powszechnie nazywano Cymbał, Gunsan zatrudniona na etacie jako pracownik cywilny, która miała się zajmować prowadzeniem dokumentacji śledztwa, i trzej młodzi policjanci, których dodatkowo przydzielono do tej sprawy. Mieli robić wszystkie pozostałe rzeczy, może nie tak ważne, ale przecież ktoś musiał się nimi zająć. Wszyscy zebrani aż się palili do działania, ale wyraźnie było widać, że nikt za bardzo nie wie, jak się do tego zabrać. - No to załatwione - powiedział Backstrom i zamknął segregator. - Jakieś pytania? - Czy mamy się za to zabrać w weekend? - spytał Jarnebring. - Bardzo mi przykro - powiedział Backstrom i zrobił taką minę, jakby naprawdę było mu przykro. - Odkąd zastrzelili tego socjaldemokratę na Sveavagen, nadal mamy pustki w kasie. Nie ma więc mowy o nadgodzinach. - W każdym razie nie dla was, leniwe kutasy, pomyślał. Już wypełnił druczki na własne weekendowe nadgodziny. - Zobaczymy się więc w poniedziałek rano. Pod warunkiem że nie wydarzy się nic szczególnego, bo wtedy się z wami oczywiście skontaktuj ę. Tak? - spojrzał pytaj ącym wzrokiem na Wiijnbladha, który podniósł rękę.
- Pojedziesz z nami zobaczyć trupa? - spytał Wiijnbladh. Nie było w tym pytaniu nic dziwnego, choć mogło się tak wydawać. Od czasów Dahlgrena istniała tradycja, że przynajmniej jeden z ważniejszych śledczych z wydziału bierze udział w sekcji. - Dzięki za propozycję, ale nie tym razem - odparł Backstrom. Miał inne, ważniejsze sprawy na głowie. - Zdzwonimy się później. 4. 1 grudnia 1989 roku, piątek przed południem Badanie tożsamości ofiary zbrodni to najważniejsza czynność podczas śledztwa. Dlatego Jarnebring i Holt, nawet nie dyskutuj ąc o tym szerzej, postanowili zacząć od przesłuchania kolegów Erikssona z pracy. Najpierw przeprowadzili rozmowę z dyrektorem wydziału Centralnego Urzędu Statystycznego. Mężczyzna był oczywiście zszokowany informacją o śmierci Erikssona. Poza tym cała ta sprawa była trudna do wytłumaczenia, bo gdyby wierzyć słowom dyrektora, Eriksson był nie tylko idealnym współpracownikiem, ale także niezwykłym, powszechnie lubianym człowiekiem. Poza tym aktywnie i z przekonaniem udzielał się w związkach zawodowych. Który z pracowników znał go najlepiej? Czy utrzymywał z kimś prywatne kontakty? Dyrektor podał im nazwiska kobiety i mężczyzny, którzy pracowali w pokoju w tym samym pionie badawczym co Eriksson. Więcej nazwisk nie mógł sobie przypomnieć. Jeśli zaś chodzi o kontakty prywatne, lepiej zapytać ich bezpośrednio. On sam nie spotykał się z Erikssonem poza pracą. Nigdy nawet nie natknął się na niego w mieście, jeśli się tak dobrze zastanowić. Holt przesłuchała kobietę, a Jarnebring mężczyznę. Później okazało się, że biorąc pod uwagę to, co opowiedzieli o Erikssonie, wystarczyło porozmawiać tylko z jednym z nich. Żadne z nich nie miało na jego temat nic do powiedzenia. Swoją pracę wykonywał jak należy, chociaż sprawy związkowe zabierały mu dużo czasu. Żadne z nich nie utrzymywało z nim prywatnych stosunków. Żadne z nich nie spotykało się z nim poza pracą i nie potrafiło wymienić nazwiska kogokolwiek innego z biura, kto mógł się z nim spotykać. Eriksson zawsze zachowywał się poprawnie i utrzymywał dystans. Był oczywiście grzeczny, ale zarazem zupełnie nie miał potrzeby zadawania się z innymi. No proszę, to taki był z niego ptaszek, pomyślał Jarnebring. No proszę, to taki był z niego ptaszek, pomyślała Holt. Kiedy przechodzili obok recepcji, udało im się w końcu czegoś dowiedzieć. Strażnik mężczyzna w wieku pięćdziesięciu kilku lat - który stał oparty o kserokopiarkę za kontuarem przy wejściu, obdarzył ich przeciągłym spojrzeniem, które doświadczony tajniak rozpozna na milę. Jarnebring zwolnił, uśmiechnął się i skinął uprzejmie głową, dając mu w ten sposób chwilę, której tacy ludzie zawsze potrzebują. Strażnik był mężczyzną średniego wzrostu, szczupłym, o rzadkich włosach ciemnoblond, lekko przygarbionym. Jarnebring zauważył
te szczegóły, nawet o tym nie myśląc. - Słyszałem, że Eriksson został zabity - powiedział strażnik, nie patrząc na nich. Jednocześnie wkładał papier do kartonu. - Znał go pan - rzucił w odpowiedzi Jarnebring, i było to raczej stwierdzenie niż pytanie. - Hm… - odparł strażnik, kiwając głową. - Spotkajmy się za pięć minut w kawiarni na dole - powiedział Jarnebring, i była to raczej propozycja niż pytanie. - W siedzibie radia jest kawiarnia - powiedział strażnik. Tam jest o wiele spokojniej. Dajcie mi dziesięć minut. Tam się spotkamy. Kwadrans później siedzieli we trójkę w najbardziej oddalonym od wejścia zakątku sali. Każde zamówiło filiżankę kawy. Zaczęła Holt: - Z filtrem czy bez? - spytała z uśmiechem, zanim strażnik zaczął grzebać żółtymi od nikotyny palcami po kieszeniach. - Wolę z filtrem - odparł, a Holt natychmiast wyczarowała paczkę czerwonych marlboro. Podała mu ogień, a potem wszystko poszło już jak z płatka. Przecież Holt nie pali, pomyślał Jarnebring ze zdziwieniem. Był tego najzupełniej pewien. Jakim człowiekiem był Eriksson? - Ale to zostanie między nami? - spytał strażnik i przeciągnął dłonią po rzadkich włosach. Jarnebring skinął głową, to samo uczyniła Holt. Strażnik zaciągnął się głęboko i w zamyśleniu wypuścił dym, po czym też skinął głową. - Jakim człowiekiem był Eriksson? - powtórzył pytanie. -Nie bardzo wiem, jak to określić. - Niech pan spróbuje - odparł Jarnebring i uśmiechnął się złowieszczo. - W całym swoim życiu spotykałem różnych ludzi… pracuję tu już od trzydziestu lat… przerwał, uśmiechnął się krzywo, potrząsnął głową i strząsnął popiół z papierosa. Jarnebring i Holt w milczeniu czekali na to, co jeszcze miał powiedzieć. - Kjell Eriksson - powiedział strażnik. - Jakim był człowiekiem? Powiem tak: Kjell Eriksson był najskromniejszym człowiekiem, jakiego poznałem w tej firmie… a zarazem największym gnojkiem. - Pokiwał z przekonaniem głową i spojrzał na nich, najwyraźniej zadowolony z tego, co powiedział. Ten człowiek był jedynym w swoim rodzaju dupkiem. - Rozumiem, że to nie pan go zabił - przerwał mu Jarnebring i uśmiechnął się wesoło. - Nieee… - odparł strażnik, potrząsając głową. - Dlaczego miałbym to robić? Nawet dziecko by się domyśliło, że wcześniej czy później ktoś inny to zrobi. Dziwne, że doszło do tego tak późno. Pracował u nas przynajmniej od dziesięciu lat. Można powiedzieć, że żył w pożyczonym czasie. - Coś było z nim nie tak? - spytała Holt. Leń, karierowicz, kombinator, lizus, tchórz, snob, tyran, donosiciel, oszczerca, zwykły
złodziej i gnojek, ogólnie rzecz biorąc. I nawet z gęby mu cuchnęło. Innych wad strażnik nie mógł sobie przypomnieć. Przynajmniej nie w tej chwili. - Wygląda na to, że był całkiem miłym facetem - powiedział Jarnebring. - Eriksson był złym człowiekiem - odparł strażnik z powagą. - Ale nie był głupcem. Raczej sprytnym skurczybykiem. Backstróm prowadził konferencję prasową w siedzibie wydziału. Dziennikarzy nie przyszło zbyt wielu: sześciu reprezentowało gazety, jeden radio. Nie zaszczycił go swoją obecnością ani jeden dziennikarz z telewizji. A szkoda, bo za każdym razem kiedy pokazywano go na ekranie, a potem szedł do knajpy, ktoś stawiał mu kolejkę. Niekompetentne lenie, pomyślał. Wystarczy, że taki raz na tydzień opowie o pogodzie, i już mu się wydaje, że jest kimś ważnym. Właściwie nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Oczywiście, policja prowadzi szeroko zakrojone śledztwo i bada kolejne obiecujące ślady. Najważniejsze dowody zostały oczywiście zabezpieczone. Jeśli powie coś off the record[3], to tylko dlatego, że jest absolutnie przekonany, że już wkrótce wszystko zostanie wyjaśnione. - Czy może nam pan powiedzieć, jak ofiara została zamordowana? - spytała starsza dziennikarka siedząca najdalej, przy drzwiach. - Nie w obecnej sytuacji - odparł Backstrom twardo. - Będę musiał przeprowadzić konfrontację ze sprawcą. Dlatego nie mogę. - Czy zna pan motyw? - spytał dziennikarz w średnim wieku siedzący po drugiej stronie drzwi. - Mam co do tego pewną teorię, ale także w tym względzie jest jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. - Proszę mnie poprawić, jeśli nie mam racji: czy zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że jest jak zwykle? Kręcicie się w kółko i nic nie wiecie? - To pytanie zadał młody, początkuj ący dziennikarz o denerwuj ącym uśmiechu, który zamiast usiąść jak inni, stał oparty o ścianę. Backstrom spojrzał na niego niechętnie. - Bez komentarza - odparł. I więcej się nie dowiesz, pomyślał. Gnojek. Powinno się takich likwidować. - Nie wiem jak państwo, ale ja mam jeszcze naprawdę dużo pracy, więc jeśli nie ma więcej pytań… - Backstrom wstał i skinął wszystkim głową. Nikt o nic więcej go nie pytał. Podczas gdy Backstrom odpowiadał na pytania dziennikarzy, jego kolega z pracy, Alm zwany Cymbałem, wyznaczył policjantów do przyjmowania informacji związanych z zabójstwem. Wiedział, że wystarczy, że media poinformuj ą Wielkiego Detektywa - czyli tak zwaną opinię publiczną - o śmierci obywatela Erikssona, a za chwilę na policj ę zacznie dzwonić cała masa szaleńców. Robią tak zawsze, chociaż prawie nigdy nie maj ą nic mądrego do powiedzenia. - Jak będziesz odbierał telefony - pouczał jednego z młodszych policjantów, któremu
powierzył to zaszczytne zadanie - pamiętaj, że bez względu na wszystko nie wolno ci się wdawać w pogaduszki z tymi, co dzwonią. Inaczej nigdy stąd nie wyjdziesz. Ci, co tu dzwonią, to przeważnie stare plotkary, alkoholicy i im podobna hołota. - Czy to znaczy, że nigdy nie dzwoni nikt, kto ma do powiedzenia coś ważnego? - spytał policjant, spoglądając na Alma z młodzieńczą powagą. - Nie przypominam sobie takiego przypadku - odparł Alm. - Pracuję w wydziale zabójstw dwadzieścia lat i nigdy mi się to nie zdarzyło. Trzymaj ich krótko, bo inaczej zasypią cię teoriami, które im się wylęgły w ich małych główkach. Jeśli chodzi o notatki, to macie zapisywać wszystko, nawet pukanie do drzwi z poprzedniego dnia. - Alm z wyższością skinął głową dwóm pozostałym policjantom wypożyczonym z patroli ulicznych. Lepiej im o tym powiedzieć, żeby nie musieli tu siedzieć całą wieczność, pomyślał. - Zastanawiam się jeszcze… - zaczął jeden z nich. - Pogadaj z Gunsan, da wam listę nazwisk - przerwał mu Alm. - …czy powinniśmy pytać o coś konkretnego - dokończył policjant. Kogo oni teraz przyjmują do pracy? - westchnął w duchu Alm, spoglądając na niego świdrującym wzrokiem. - Zastanów się - odparł. - Chyba traficie na ulicę Radmansgatan? - Nie o to mi chodzi - upierał się policjant, który zadał to pytanie. - Czy rozmawiając z tymi, którzy będą dzwonić, mamy pytać o coś konkretnego? Jak już będziemy chodzić po domach… - Pytajcie, czy coś widzieli albo słyszeli - wyjaśnił Alm. -Czy tak trudno się domyślić? Chyba jednak nie, bo w końcu cała trójka wyszła z jego gabinetu bez zadawania zbędnych pytań. No tak, pomyślał Alm. Oparł się o krzesło i zerknął na zegarek. Jeśli przed lunchem zdąży do monopolowego, nie nabawi się żylaków. Nie będzie musiał wystawać tam po południu razem z tymi, co żyj ą z zasiłku. 5. 1 grudnia 1989 roku, piątek po południu Kiedy Backstrom pozbył się przedstawicieli opinii publicznej, wymknął się na ulicę i poszedł do dyskretnie położonej restauracji w centrum miasta, gdzie spotkał się ze znajomym dziennikarzem z dużej gazety wieczornej. Mimo zawodu, który uprawiał, sprawiał on wrażenie całkiem normalnego, a poza tym zawsze dysponował gotówką z redakcyjnej kasy. Po dwóch szklankach mocnego piwa i mocno wysmażonym kawałku wieprzowiny przyprawionym rakami i borówkami wrócił mu dobry humor. Z wdzięczności za dobry obiad postanowił trochę poluzować surowe policyjne zasady. - Ponieważ jesteśmy przyjaciółmi, mogę ci zdradzić, że zginął od noża - powiedział Backstrom i w zaufaniu skinął dziennikarzowi głową. - Nie wyglądało to chyba zbyt przyjemnie - odparł dziennikarz, czekając na dalsze informacje.
Przewrócony stolik, trochę krwi na podłodze i umarlak to jeszcze nic strasznego, pomyślał Backstrom. Widział już straszniejsze rzeczy, choć o tym akurat nie zamierzał mówić. Trzeba dać publice to, na co czeka. - Ująłbym to następująco - powiedział. - Na pewno nie wyglądało tam tak jak u mnie albo u ciebie w domu. - Tak właśnie było, dodał w myślach. - Wspomniałeś coś o nożu - mówił dziennikarz, nie dając za wygraną. - Czy facet został zarżnięty? Czy nóż był duży? - Mówiąc między nami… - zaczął Backstrom, ściszając głos i pochylając się jeszcze bardziej w jego stronę - …był prawie tak wielki jak maczeta… powiedziałbym nawet, że tak duży jak samurajski miecz. - Słowa te Backstrom zobrazował, wyciągając na całą długość swoje tłuste ramię. - Nie sądzisz, że może tu chodzić o morderstwo na tle seksualnym? - dopytywał się dziennikarz z błyskiem w oku. - Co masz na myśli? - spytał Backstrom wymijająco. Posuwamy się chyba zbyt szybko, pomyślał. - Po mieście krąży szaleniec i tnie ludzi wielkim nożem. Załatwił w ten sposób już przynajmniej trzy osoby. Najpierw tego Murzyna w Soder, potem tych dwóch, co się onanizowali w sklepach erotycznych. Jeden z nich robił to w Vasastan, drugi przed własnym domem. Do cholery, Backstrom… Czy ty naprawdę nie widzisz, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą? - Tak, tak - odparł Backstrom. - Słyszę, co mówisz, i mnie też to zastanowiło… - Co ja wyrabiam? - pomyślał i nie wiadomo dlaczego przyszedł mu nagle na myśl jego bezpośredni przełożony, Fylking. Nie sprawiło mu to przyjemności. - Czy Eriksson był miłośnikiem pornografii? - spytał dziennikarz, spoglądając mu prosto w oczy. - Czy Eriksson był miłośnikiem pornografii? - powtórzył. Miłośnikiem pornografii? Przecież każdy z nas nim jest, pomyślał Backstrom. Zmieszał się, ale w końcu opanował się i skinął energicznie głową. - Osobiście skłaniam się ku tezie, że mamy tu do czynienia z motywem seksualnym powiedział. I rzeczywiście tak uważał. Pomyślał o tym, gdy tylko zobaczył, jak facet mieszka. Na razie wszystko się zgadza. A pornosy czytaj ą prawie wszyscy oprócz staruszek. Muszę sprawdzić, czy zamordowany miał w domu jakieś gazetki albo pornosy na wideo, postanowił. I od razu poczuł się lepiej. - Prawdziwy z ciebie równiacha - powiedział dziennikarz. - Rozumiem, rozumiem. Zrobimy jak zawsze: jak podają źródła związane z komendą policji… Spokojnie. Co byś powiedział na koniaczek do kawy? - Jeśli już, to mały - zgodził się Backstróm. Wiijnbladh prawie cały dzień spędził w zakładzie medycyny sądowej w Solnie. Uczestniczył w sekcji zwłok Kjella Górana Erikssona. Wcześniej zabezpieczył ubranie
ofiary. Sekcja to zazwyczaj całkiem przyjemna rzecz. Można wymienić fachowe uwagi i porozmawiać o szczegółach z kolegami z wydziału zabójstw, jak również z lekarzami z zakładu medycyny sądowej. Ale tym razem było inaczej i Wiijnbladh od razu to zauważył. Nie dość że był jedyną osobą reprezentuj ącą policj ę, bo prowadzenie śledztwa powierzono Backstrómowi, to na dodatek w momencie gdy zjawił się w Solnie, doznał kolejnego szoku. Sekcję miała przeprowadzić nowa lekarka, zatrudniona w zakładzie od niedawna. Młoda kobieta, mogła mieć najwyżej trzydzieści pięć lat. Wiijnbladh nigdy wcześniej jej nie widział ani o niej nie słyszał. Była niewysoka, miała nieprzyjemne badawcze spojrzenie i sądząc po identyfikatorze na fartuchu, nazywała się Birgit J. Dokładnie tak samo jak jedna z bohaterek powieści, którą dostał w prezencie na urodziny od swojej przerażającej szwagierki. Od razu dała jasno do zrozumienia, że woli, żeby zwracano się do niej Birgit. - Mam na imię Birgit - powiedziała i podała mu rękę. - Po prostu Birgit. A pan, jak sądzę, nazywa się Wiijnbladh? Kiedy załatwili wstępne formalności i zajęli miejsca przy stole, przy którym miała się odbyć sekcja, Wiijnbladh powiedział: - Domyślam się, że pan profesor gdzieś wyjechał. - Profesor? Czy ma pan na myśli doktora Engela, o którym, jak słyszałam, mówicie Zblazowany? - Hm, tak - odparł Wiijnbladh wymijająco. Osobiście nie lubił, kiedy ktoś zwracał się do kogoś innego po przezwisku. Zwłaszcza pod nieobecność tego kogoś. Z drugiej strony na komendzie i w ogóle wśród policjantów doktora Engela nazywano Zblazowanym albo doktorem z dwoma literami e. Ciekawy człowiek, miał pochodzenie jugosłowiańsko-niemieckie. Wszyscy policjanci wiedzieli, że ma duże doświadczenie i lubi dowcipy, pod warunkiem że nie dotyczą jego samego. Birgit potrząsnęła głową. - Nigdzie nie wyjechał - wyjaśniła. - Po prostu spadł z rampy rozładunkowej. - O Boże! - zawołał przerażony Wiijnbladh. - Jak to się stało? - A tam! - Birgit wzruszyła ramionami. Była poirytowana. - Wypadek przy pracy. Miał pojechać w jedno miejsce, żeby coś sprawdzić dla jednej z firm ubezpieczeniowych. Wydaje mi się, że to była jakaś fucha, bo on ciągle coś kombinuje, zamiast się zajmować swoj ą pracą. A ponieważ jest prawie ślepy, idąc po rampie, nie zauważył, że się kończy, i spadł. Doznał wstrząsu mózgu i ma stłuczoną rękę, ale poza tym wyszedł z tego bez szwanku. - Ślepy? - spytał Wiijnbladh. - Co pani ma na myśli? - To, co powiedziałam - odparła lekarka, wpatrując się w niego badawczym wzrokiem. Kolega Engel cierpi na zaawansowaną krótkowzroczność, a ponieważ jest człowiekiem próżnym, nie chce sobie zrobić okularów. To między innymi dlatego kiedy rano przychodzi do pracy, wpada na stojącą przy wejściu palmę. Przenoszenie jej w inne
miejsce należy do ulubionych zajęć jego młodszych kolegów. Ale nie moich. A jeśli mi pan nie wierzy albo nie rozumie dlaczego, proponuj ę, żeby następnym razem, gdy będzie pana bolał ząb, poszedł pan do niewidomego dentysty. - Nie miałem o tym pojęcia - usprawiedliwiał się Wiijnbladh. Co ta kobieta opowiada? pomyślał. Ślepy? Czyżby jego stary przyjaciel Milan był ślepy? - Poza tym nie jest profesorem - dodała Birgit. - Wprawdzie sam siebie tak nazywa, ale to nie to samo. A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, może byśmy zaczęli? - Oczywiście, oczywiście - odparł Wiijnbladh. Co za niemiła, odpychająca kobieta, pomyślał. - Miło mi to słyszeć - odparła Birgit, spoglądaj ąc na leżące na stole narzędzia chirurgiczne. - A jeśli chodzi o mnie, to w odróżnieniu od Engela jestem prawdziwym profesorem medycyny. Mam nadzieję, panie inspektorze, że to pana uspokoi. Jaka niesympatyczna kobieta, stwierdził Wiijnbladh. Jednego był jednak pewien, kiedy dwie godziny później doktor Birgit zdejmowała gumowe rękawiczki. To nie była jej pierwsza sekcja zwłok, a on nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział, chociaż zaliczył ich setki. - No to po robocie - powiedziała doktor Birgit i wyciągnęła z magnetofonu kasetę, na którą podczas sekcji nagrywała swoje komentarze. - Zapraszam do mojego gabinetu, tam sobie porozmawiamy. Proszę nie zapomnieć zabrać jego ubrania. Nie chcę, żeby mi się tu poniewierało. - Mówiąc to, wskazała głową na spodnie Erikssona, jego koszulę, podkoszulkę, majtki, skarpetki i buty. - Kawa czy herbata? - spytała, wskazując głową urządzenie do parzenia kawy stojące na niewielkim stoliku obok jej biurka. Sama zdążyła już sobie nalać czarnej kawy bez mleka, a teraz siedziała w fotelu, z nogami na biurku. - Dziękuję. Ani jedno, ani drugie - odparł Wiijnbladh. Co z niej za człowiek? - pomyślał. Głaz w ludzkiej powłoce. - Dobrze - odparła krótko Birgit. - Protokół dostanie pan w następnym tygodniu, kiedy zbadam próbki. Domyślam się jednak, że chciałby pan poznać moją wstępną opinię. - Bardzo chętnie, jeśli to możliwe - odparł Wiijnbladh i nie wiadomo dlaczego przypomniał mu się Jarnebring, chociaż ten okaz był tylko w połowie tak duży jak ten niebezpieczny wariat z wydziału rozpoznania. - W takim razie przedstawię panu swoją ocenę. Zrobię to w normalnym języku, żeby nie doszło do nieporozumień. - Dziękuję - odparł Wiijnbladh, uśmiechając się blado. Eriksson zmarł na skutek pchnięcia albo cięcia nożem, które zadano mu od góry, w poprzek. Nóż trafił go w górną część pleców, między lewą łopatkę a kręgosłup, przeszedł między dwoma żebrami i dotarł do wnętrza klatki piersiowej. Uszkodził serce, lewe płuco
i tętnicę. Wywołał gwałtowne, obfite krwawienie, znaczny spadek ciśnienia krwi. Ofiara straciła przytomność i przestała oddychać, co w ciągu kilku minut doprowadziło do jej śmierci. W chwili kiedy nóż zagłębiał się w ciało, klinga trzymana była w pozycji pochylonej, horyzontalnej, co przemawia na korzyść tezy, że było to raczej pchnięcie niż cięcie. Ranę zadano dużym, bardzo ostrym nożem o jednym ostrzu, z prostą klingą o długości przynajmniej dwudziestu pięciu i szerokości pięciu centymetrów. Wnioski z sekcji zgadzały się więc z opisem noża widocznego na zdjęciu, które Wiijnbladh wysłał jej faksem, zanim zjawił się w zakładzie medycyny sądowej. W tym miejscu doktor Birgit pozwoliła sobie na pewien komentarz: - Rozumiem, że przysłał mi pan to zdjęcie w dobrej wierze - powiedziała, patrząc na niego spod zaciśniętych powiek. - Ale w przyszłości proszę poczekać z tego rodzaju informacjami, aż o nie poproszę. Wolałabym najpierw wyrobić sobie własne zdanie. Jestem lekarzem medycyny sądowej, nie wróżką. - Oczywiście, oczywiście - odparł Wiijnbladh. - Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? - spytała, obrzucając go spojrzeniem. - Godzina śmierci. Czy może ją pani określić? - W chwili kiedy powiadomiono policję. To znaczy około ósmej. Nie znalazłam nic, co stałoby w sprzeczności z tym ustaleniem. Czy to pan napisał do mnie tamten faks? W każdym razie był podpisany pańskim nazwiskiem. - Zastanawiałem się jeszcze nad jedną sprawą - zaczął ostrożnie Wiijnbladh. - Eriksson miał sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, co oznacza, że sprawca nie tylko był od niego znacznie wyższy, ale także dysponował ogromną siłą fizyczną. Jeśli się weźmie pod uwagę kąt zadania rany i jej głębokość - sprecyzował. Na twarzy lekarki malował się spokój, który głęboko zaniepokoił Wiijnbladha. - Tak pan to widzi… - powiedziała. - Tak. Rosły, silny sprawca, wysoki, około metra dziewięćdziesięciu, dysponujący niezwykłą siłą fizyczną, potężne pchnięcie… a raczej cięcie… tak to widzę. - No proszę - powiedziała doktor Birgit, oglądając swoje krótko obcięte paznokcie. - A ja bym powiedziała, że Eriksson po prostu siedział na kanapie, którą widziałam na jednym z pańskich zdjęć. Jeśli zaś chodzi o zadany cios, to nie potrzeba do tego jakiejś nadzwyczajnej siły. Wystarczył ostry nóż, który trafił między dwa żebra. Sprawca podkrada się od tyłu i zadaje pchnięcie. Gdybym ja nim była, bardzo by mnie zdziwił efekt. - Czy mamy do czynienia z zawodowcem? - spytał Wiijnbladh. - Mam na myśli miejsce zadania ciosu. Moim zdaniem może to świadczyć o dużej wiedzy na temat anatomii człowieka. - Skąd pan bierze te swoje teorie? - westchnęła doktor Birgit. - Czy właśnie takie bzdury wałkujecie tu z Milanem? Można powiedzieć, że sprawca miał szczęście, albo uj ąć to zupełnie inaczej, w zależności od tego, jak na to spojrzeć. Niech pan to nazywa, jak chce.
Skąd sprawca mógł wiedzieć, gdzie ofiara ma żebra? Przecież ten biedak miał na sobie koszulę. Chyba pan nie sądzi, że sprawca napierw do niego podszedł, sprawdził palcami, gdzie są żebra, i dopiero wtedy zadał cios? - Oczywiście, że nie. - Co za okropna baba, pomyślał. Na dodatek zaczął się pocić. - Coś jeszcze? - spytała doktor Birgit i grzecznym ruchem głowy wskazała zegar na ścianie. - Mam jeszcze sporo pracy. O Boże, pomyślał Wiijnbladh. Zapomniałbym o pytaniu Backstróma. Poczuł się prawie zdesperowany, ale nabrał głęboko powietrza, wziął się w garść i zadał pytanie, które musiał zadać, choć wolałby, żeby na jego miejscu siedział ten tłuścioch Backstróm. - Jest jeszcze jedna sprawa - zaczął. - Zastanawiałem się… podczas tej sekcji… czy poczyniła pani jakieś obserwacje, które mogą stanowić dowód na to, że Eriksson… to znaczy ofiara… że był… homoseksualistą, że tak powiem. - Chodzi panu o to, czy miał ogon? - spytała żartobliwie doktor Birgit i spojrzała na niego ze spokojnym uśmiechem. - Nie - odparł Wiijnbladh, uśmiechając się nerwowo. - Nie domyśla się pani, o co mi chodzi? - Nie, naprawdę. Mogę tylko zgadywać. Chce mnie pan zapytać, czy znalazłam coś, co mogłoby wskazywać na to, że doszło do penetracji jelita grubego w związku z dużą liczbą stosunków analnych. - O, właśnie - ucieszył się Wiijnbladh. - Na przykład analnych, że tak powiem. - Albo czy znalazłam spermę w jego jelicie grubym, albo czy dokonałam jakichś innych przerażaj ących obserwacji dotyczących jego penisa? - Tak - odparł Wiijnbladh i poczuł, jak pot spływa mu ciurkiem między łopatkami. - Czy zauważyła pani coś takiego? - Nie. Pan i pańscy koledzy z komendy możecie być najzupełniej spokojni. - Hm… no nie… tego… że tak powiem… w takim razie dziękuję. - Nie ma za co. Po wizycie w Centralnym Urzędzie Statystycznym Jarnebring i Holt pojechali do głównej siedziby SACO [4] na Ostermalm. Kiedy rozmawiali z pracownikami o Erikssonie, jego szef powiedział im, że w dniu, kiedy został zamordowany, miał wziąć udział w konferencji poświęconej aktualnym kwestiom prawnym dotyczącym pracy. SACO był jej organizatorem. - Eriksson został zaproszony jako przedstawiciel absolwentów wyższych uczelni zatrudnionych w Głównym Urzędzie Statystycznym, zrzeszonych w TCO [5] potwierdziła urzędniczka odpowiedzialna za przygotowanie konferencji. Potem zapoznali się z programem i listą uczestników. Konferencja miała trwać jeden dzień, od dziewiątej rano do piątej wieczorem, z przerwą na lunch między dwunastą a trzynastą. Na jej potrzeby zarezerwowano trzy pomieszczenia. Głównym tematem były kwestie prawne dotyczące pracy - dla związków zawodowych i ich członków zawsze
ciekawe. Uczestniczyło w niej ponad pięćdziesiąt osób. - I jesteście państwo absolutnie pewni, że Eriksson w niej uczestniczył? - spytał Jarnebring. W odpowiedzi usłyszał, że tak. Eriksson zgłosił się rano i potwierdził odbiór materiałów konferencyjnych. Kobieta była tego najzupełniej pewna, bo to ona zajmowała się tymi sprawami. Erikssona poznała, ponieważ spotkali się na poprzedniej konferencji. Nie była natomiast pewna, czy był obecny cały dzień. - W tym, że ludzie wchodzą i wychodzą, nie ma nic niezwykłego - stwierdziła. Jako współorganizatorka konferencji miała na głowie sprawy ważniejsze niż zajmowanie się Erikssonem. Oczywiście nie wyraziła się w ten sposób. Ale dzięki pomocy jej dwóch asystentek sprawę udało się wyjaśnić. Eriksson był na konferencji do lunchu. Miał zostać na cały dzień, ale w czasie przerwy na papierosa przed ostatnim wykładem przed lunchem oznajmił, że ma sporo zaległości w pracy i musi wyjść przed dwunastą. Między innymi dlatego nic w czasie przerwy na lunch nie jadł. - Czy nie odniosła pani wrażenia, że coś się stało? Może był czymś wzburzony, zdenerwowany? - spytała Holt kobietę, z którą rozmawiał Eriksson. Nie, nie było w jego zachowaniu nic dziwnego. Był w dobrym nastroju, zachowywał się uprzejmie, był jakby rozochocony, tak jej się przynajmniej zdawało, a ponieważ ludzie wchodzili i wychodzili właściwie cały czas, i w tym, że Eriksson zmył się wcześniej, nie było nic dziwnego. Zapisała sobie tylko, że ma poinformować kuchnię, że na lunchu będzie mniej ludzi. I to wszystko. Jarnebring i Holt podziękowali jej za pomoc i poszli do pobliskiej restauracji, żeby coś zjeść. W oczekiwaniu na jedzenie Holt przeglądała materiały konferencyjne, które dała im urzędniczka. - No i co? - spytał Jarnebring. - Znalazłaś coś ciekawego? - Przewodniczący wita zebranych… szef wydziału prawnego ministerstwa pracy informuje o nowych pomysłach dotyczących zmian w szwedzkim prawie pracy w latach osiemdziesiątych, sekretarz komisji do spraw prawa pracy informuje o konieczności sprawowania nadzoru nad prawem do… - Dziękuj ę, to mi wystarczy - przerwał jej Jarnebring. -Już zaczynam rozumieć, dlaczego dał drapaka przed lunchem… - Jest też coś o lunchu: jarząbki faszerowane cielęciną z gotowanymi ziemniakami, do tego borówki. Zestaw wegetariański dla tych, którzy go zamówili. - Takie jarząbki muszą być cholernie smaczne - powiedział Jarnebring, który pięć minut wcześniej zamówił wołowinę z patelni podsmażaną na cebuli i czuł ssanie w żołądku. Znalazłaś jakieś ciekawe nazwiska na liście uczestników? - Oprócz szefa wydziału prawnego, o którym już mówiłam, i sekretarza komisji jest pewna pani adwokat, która miała przedstawić zebranym sprawozdanie z zakończonej właśnie sprawy sądowej, jak również cała masa przedstawicieli organizacji o różnym
zabarwieniu politycznym… a także Kjell Eriksson, reprezentujący TCO. - No dobrze, zajmiemy się tym później. Teraz uspokoimy żołądki - postanowił Jarnebring, widząc kelnerkę. Zbliżała się z dwoma dymiącymi talerzami i wzrokiem utkwionym w ich stoliku. Pijąc kawę, rozmawiali o innych sprawach. Lista osób biorących udział w konferencji nie wywoływała żadnych emocji, tym bardziej że z jej ewentualnym sprawdzaniem musieli poczekać do czasu, aż Gunsan wrzuci nazwiska do policyjnych komputerów. Jarnebring zajął się inną kwestią: nikotynowym nałogiem Holt. - Nigdy nie paliłam - wyjaśniła Holt, potrząsając głową, gdy Jarnebring zadał jej to pytanie. - Po co miałabym to robić? Przecież palenie to czyste szaleństwo. - Czy to znaczy, że papierosy, którymi częstujesz innych, to tylko taka taktyczna zagrywka policjantki? - zdziwił się Jarnebring. - Nauczyłaś się tego na kursie, gdy pracowałaś u bezpieczniaków? - Można tak powiedzieć - odparła Holt. - Ale nie na kursie. Widziałam to w jakimś kryminale w telewizji czy gdzie indziej. A ty, kiedy rozmawiasz z ludźmi w pracy, nie robisz tak? - Nie - odparł Jarnebring ze swoim słynnym złowieszczym uśmiechem. - Nie spotykam się w pracy z ludźmi, tylko z przestępcami. Od czasu do czasu trafi się jakiś nawalony Svensson, a oni są czasem gorsi niż przestępcy. - A co robisz, kiedy chcesz nawiązać z nimi kontakt? - Zachowuję się tak, żeby przestali się bać. A jak jestem dla nich uprzejmy, to mają taką minę, jakby dostali ode mnie całą sztangę papierosów. - Jarnebring skinął głową i widać było, że mu takie rozwiązanie odpowiada. Tanio a dobrze, no i spora oszczędność czasu. - Na tym właśnie polega różnica między tobą a mną - powiedziała Holt. - Nawet gdybym chciała - a wcale nie chcę - nie umiałabym się tak zachować. - Kobiecy spryt. - Nie. Taka po prostu jestem. Wcale nie postanowiłam, że taka będę. Ja też tak uważam, pomyślał Jarnebring. - A ja jestem złym człowiekiem. Więc może byśmy dopadli łobuza, którego szukamy? spytał, spoglądaj ąc na zegarek. - Wyśledzić i zatrzymać sprawcę - odparła Holt. - To naprawdę świetny pomysł. Kiedy Wiijnbladh w końcu opuścił zakład medycyny sądowej, był zaniepokojony, wzburzony i zmieszany. Zwłaszcza zaniepokojony. Kiedy w końcu usiadł przy biurku, najpierw zadzwonił do swojego starego przyjaciela doktora Engela, żeby sprawdzić, jak się czuje. Usłyszał, że względnie dobrze. Wiijnbladh opowiedział mu wtedy o nieudanym spotkaniu z doktor Birgit i o innych poważnych kłopotach, które mogą rzutować na wynik śledztwa. Niestety im głębiej się zastanawia nad tą sprawą, tym większe pocieszenie znajduje w tym, że Milan podziela jego opinię i obawy.
- Masz całkowita racja - zgodził się Engel. - Ona nie jest mądry, ona jest szaloni, ona żyć z inna kobieta, to być cholerna dziwka, jej brak cała rozeznanie, ona… - Jeśli chcesz, mogę wziąć akta i wpaść do ciebie - przerwał mu ostrożnie Wiijnbladh. I tak zrobił. Pół godziny później siedział w domu Engela, w jego przytulnej kawalerce przy Sveavagen. Zaczął analizować okoliczności śmierci Erikssona, zmarłego zaledwie dwadzieścia godzin wcześniej. Tak jak się spodziewał, Milanowi podobała się jego wersja zdarzeń. W każdym szczególe. W tłumaczeniu na język potoczny, w kilku zdaniach i na podstawie opinii lekarza - opieraj ącej się na jego wiedzy, rozsądku i doświadczeniu doszedł do wniosku, że ofiara była „typowym pedziem ukrywającym swoją orientację, który poderwał rosłego, silnego, wysokiego i skłonnego do przemocy innego pedzia, a ten pchnął go od tyłu, używaj ąc do tego jednego z kuchennych noży”. Engel dodał własny, osobisty komentarz: wspomniał o czymś, o czym Wiijnbladh nie pomyślał: - Mówiłeś, że ta Eriksson mieszkało Rodmansgatan w góra, przy kościół - spytał, zerkaj ąc bystro na Wiijnbladha. - Tak jest. Na rogu Karlavagen. - Hommelgarden - stwierdził przemądrzałym tonem Engel. Hommelgarden? Co on ma na myśli? - zastanawiał się Wiijnbladh. - Hommelgarden. Tam, gdzie wszystka cioty chodzom i poderwają pedały, co ukrywa swoja orientacja. Ulica Rodmansgatan być blisko. - Chodzi ci o park Humlegarden - domyślił się Wiijnbladh i nagle poczuł dobrze sobie znane podniecenie. Nachodziło go wiele razy, kiedy wiedział, że szykuje się przełom w śledztwie. Że też wcześniej nie przyszło nam to do głowy, pomyślał. - To ciekawa teoria - powiedział ostrożnie, bo nie lubił niepotrzebnie potwierdzać. - Taki tam sobie taoria - odparł skromnie Engel. - Daje ci ona za darmo. Po smacznym i obfitym lunchu na mieście resztę czasu Backstróm poświęcił na oglądanie mieszkania ofiary. Z różnych względów było to dla niego ciekawe przeżycie, z dwóch zaś co najmniej obiecujące. Nie był wprawdzie ekspertem od dekoracji wnętrz, ale domyślił się, że meble Erikssona nie znalazły się w jego mieszkaniu przypadkiem i że musiały kosztować mnóstwo pieniędzy. Każda pojedyncza rzecz: od obrazów na ścianach, przez firany w oknach, aż po błyszczące, miedziane garnki w kuchni i grube, ręcznie tkane dywaniki frotowe w łazience. Nic dziwnego, zważywszy na to, jacy bywają ludzie jego pokroju, pomyślał Backstróm. Do tego dziesiątki metrów bieżących półek z książkami i segregatory w gabinecie, ustawione w równych rządkach. Po weekendzie któryś z jego palantów będzie musiał to dokładnie posprawdzać, pomyślał. Zaczął się rozglądać za co ciekawszymi dziełami sztuki, choć dziwnym trafem nie znalazł tego, na czym mu zależało najbardziej: kaset wideo w anonimowych opakowaniach z odręcznie napisanymi tytułami, które nic nikomu nie mówią. Nic takiego w mieszkaniu nie było. Nie znalazł też łańcuchów ani starannie ukrytych stosów świerszczyków ze zdjęciami wysmarowanych olejkiem i ubranych w
czarne skóry pedałów. Nic z tych rzeczy. Ciekawe, gdzie to wszystko schował, zastanawiał się Backstróm, bo przecież gdzieś musiał. Ponieważ jednak znalazł wiele innych interesuj ących przedmiotów, uznał, że także i tym problemem zajmie się po weekendzie. W łazience ofiary dokonał pierwszego odkrycia. Trochę go to podbudowało, zwłaszcza że przeoczył to ten ślepiec Wiijnbladh, gdy tu był poprzedniego wieczoru. Sukces był tym bardziej spektakularny, że to policyjny nos zawodowca naprowadził go na ślad. Na samym dnie kosza na bieliznę leżał obrzygany frotowy ręcznik, granatowy z żółtą lamówką. Co ciekawe, miał ten sam kolor i wzór co inne ręczniki wiszące w łazience. Najdziwniejsze było jednak to, że leżał na samym dnie plecionego kosza, chociaż wymiociny były świeże. Ktoś włożył go pod resztę brudnej bielizy. W koszu było między innymi kilka podobnych ręczników, wszystkie w kolorze ceglastoczerwonym z bordową lamówką. Ktoś musiał je wrzucić do kosza, bo chciał wyciągnąć z szafy nowy, czysty komplet, granatowy z żółtą lamówką. No proszę, pomyślał Backstróm z zadowoleniem. Komuś zrobiło się niedobrze i próbował to potem ukryć. Milszego prezentu przed weekendem nie mógł się spodziewać. Wyciągnął ręcznik z kosza i odłożył go na bok. Tymczasem zamierzał się zająć czymś bardziej konkretnym, a mianowicie niesamowitą ilością napoj ów alkoholowych będących własnością ofiary. Niech mnie diabli wezmą, pomyślał. Wszędzie tego pełno, pomyślał podekscytowany. W garderobie stały skrzynki z wódką. Niektóre jeszcze zapieczętowane, w innych brakowało jednej albo kilku butelek. Do tego całe rzędy pojedynczych butelek ustawionych bezpośrednio na podłodze: koniaki, whisky, gin, wódka, brandy, mnóstwo dziwnych likierów i podobnego świństwa, które najchętniej popijaj ą baby i tacy jak ten Eriksson. Podobnie było w kuchni: cała spiżarnia i dwie górne szafki pełne butelek wina o różnej zawartości alkoholu. Kilka pełnych kartonów wina na kuchennej ławie i obok kuchenki. W salonie stał antyczny kredens. Sądząc po zawartości, pełnił rolę barku. Natomiast w gabinecie na biurku leżała duża taca z kutego srebra, na której stało kilka karafek napełnionych napojem w kolorze bursztynu. Backstrom postanowił dokonać ostrożnej i bardzo dyskretnej wyceny tej alkoholowej powodzi, ale chociaż starał się ograniczyć swoje potrzeby do skromnego poziomu, musiał pożyczyć od ofiary torbę. Oprócz alkoholu zabrał czyste ręczniki, żeby w drodze do domu szkło za bardzo nie dzwoniło. Wychodząc, przypomniał sobie o zarzyganym ręczniku. Wrócił do kuchni i zaczął grzebać wśród toreb pod zlewem. Chciał włożyć do którejś z nich brudny ręcznik. Jak to właściwie jest z zarzyganymi ręcznikami? - zastanawiał się ze złością. W jakiej torbie powinienem go zabezpieczyć, papierowej czy plastikowej? Nieważne, przecież Eriksson ma tylko papierowe worki. Poza tym dlaczego ma odwalać robotę za Wiijnbladha? W końcu wsadził ręcznik do papierowego worka i z aparatu stoj ącego na biurku zamówił taksówkę. Czemu nie, w końcu to sprawa o zabójstwo, więc pobrał cały bloczek z kuponami na taksówkę. Na wszelki wypadek.
W drodze do domu zatrzymał się przy laboratorium kryminalistycznym. Poprosił taksówkarza, żeby na niego poczekał, i położył ręcznik na biurku Wiijnbladha. Dołączył miłą kartkę z życzeniami miłego weekendu. Potem uznał, że to na dziś koniec, i pojechał do domu. Jak to miło, że w piątek nie musi już o tym wszystkim myśleć. Papierkowa robota nie należała do ulubionych zajęć Jarnebringa. Jeśli musiał użyć rąk, to wolał zająć się czymś innym niż grzebaniem w segregatorach. Z drugiej strony nie potrafiłby sprawić zawodu kolegom z pracy. Dlatego zgodził się na propozycję Holt, żeby zajrzeć do wydziału zabójstw i dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja i czy nie maj ą jakichś nowych informacji. Niestety nic nowego nie wpłynęło. Poza tym wydział świecił pustkami. Został tylko jakiś młody policjant. Siedział przy telefonie i z osowiałą miną czytał gazetę. - Czy zdarzyło się coś ciekawego? - spytał Jarnebring. W odpowiedzi usłyszał, że niezbyt wiele. Dzwoniło parę starszych pań i pijaków, ale szybko ich odprawił. Dzwonili też tacy, którzy zgodzili się podać nazwisko i adres. Zgłosiły się również dwie osoby twierdzące, że znały ofiarę. Ich nazwiska przekazał Gunsan, do sprawdzenia. Sam pojedzie niedługo do domu. Obiecał mu to bezpośredni przełożony, inspektor policji kryminalnej Alm, zanim przed dwiema godzinami wyszedł z biura na miasto w pilnej sprawie służbowej. - Powiedział, że mam zostać na dyżurze i odbierać telefony z informacjami do szóstej wyjaśnił Jarnebringowi. - No to idź już, chłopie, do domu - odparł Jarnebring i skinął głową. - W poniedziałek masz być znowu na chodzie. Potem poszedł porozmawiać z Gunsan, która przeglądała protokoły z przesłuchań sąsiadów spisane podczas wizyt domowych. Poszło jej całkiem nieźle, jeśli wziąć pod uwagę, że robiła to w piątkowy wieczór. Ale prawdziwy powód był taki, że wszyscy przesłuchiwani mieszkali w domu ofiary i byli porządnymi obywatelami w średnim albo starszym wieku. Najciekawsza wydała mu się notatka o dwóch osobach, które zgłosiły się, twierdząc, że znały ofiarę. - Mamy tu coś specjalnego - powiedziała Gunsan z uśmiechem. - Jedna z tych osób to ktoś, kogo być może znasz z widzenia, z telewizji. Jarnebring nie miał zielonego pojęcia, o kogo chodzi. Mimo to wziął od Gunsan wszystkie notatki. Chciał je przeczytać w ciszy i spokoju u siebie. - Chyba już pora, żebyś i ty poszła do domu - powiedział, uśmiechając się do niej. Jedyna prawdziwa policjantka w tym wydziale, od kiedy Fylking przeniósł się na tamten świat, pomyślał. Dlaczego nigdy nie zdawała do szkoły policyjnej? - Już niedługo to zrobię - odparła Gunsan z uśmiechem. No a ty, staruszku? Nie powinieneś już wrócić do swojej narzeczonej, żeby j ą troszkę popieścić?
- Jakoś jeszcze wytrzymam - powiedział Jarnebring, a potem zszedł na dół, do swojego gabinetu. Gunsan to naprawdę niezłe ciacho, pomyślał, wchodząc do tej części budynku, w której mieścił się wydział zabójstw. Szkoda, że nie jest dwadzieścia lat młodsza, dodał. Co dowodziło, jak bardzo był przesądny w tych sprawach, ponieważ Gunsan była tylko niewiele od niego starsza. - Okej - powiedział energicznie i nalał sobie pełny kubek kawy. - Spróbujmy podsumować dzień. Co wiemy o ofierze? So far [6]? Wszystko wskazuje na to, że Eriksson nie utrzymywał zbyt licznych kontaktów towarzyskich. Z drugiej strony były one na tyle rozległe, że - nie da się tego wykluczyć obejmowały też sprawcę zbrodni. Oględnie mówiąc, Eriksson nie był szczególnie lubiany przez kolegów i koleżanki w pracy. Można to było wyczytać między wierszami, gdy opowiadali o nim jego szef i inni współpracownicy. Opinię tę potwierdził również pracownik ochrony. Niestety nic konkretniejszego nie udało się ustalić. - Wygląda mi na faceta, z którym nie dało się kraść koni -powiedział Jarnebring. - Mimo to wolałabym, żebyśmy mieli coś konkretniejszego - odparła Holt. - Coś, o co moglibyśmy się zaczepić. Przecież ten facet nie był zły od urodzenia. Co ty nie powiesz, pomyślał Jarnebring. Gdy przeglądał papiery, coś rzuciło mu się w oczy. Biorąc pod uwagę dość skromną pensj ę Erikssona - była niewiele wyższa od pensji Jarnebringa czy Holt, wliczaj ąc dodatki za nadgodziny - musiał przyznać, że jego sytuacja finansowa była bardzo dobra. Według deklaracji podatkowych za ostatnie pięć lat - na razie tylko do nich udało im się dotrzeć Eriksson czerpał zyski z kapitału znacznie przekraczające jego dochody z pracy. Poza tym był właścicielem mieszkania spółdzielczego o wartości miliona koron. Z deklaracji podatkowych wynikało też, że w akcjach, obligacjach i zwykłych lokatach bankowych posiadał majątek tej samej wartości. - Sam widziałeś, w jakich warunkach mieszkał - powiedziała Holt. - Może cię to zdziwi, ale trochę się znam na sztuce i na antykach. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że w mieszkaniu ulokował kolejny milion koron. Oznacza to, że posiada łączny majątek o wartości od trzech do czterech milionów. - Może coś odziedziczył - zasugerował Jarnebring. - Może miał starą matkę, która wiele lat głodowała? Sztuka i antyki… czy coś takiego dziedziczą ludzie, którym trafili się zwykli rodzice? Holt potrząsnęła głową. Matka Erikssona zmarła w 1984 roku, a w spadku, o którym Holt znalazła informacje, zostawiła mu cztery tysiące koron. - No to może ojciec? - drążył temat Jarnebring. - Ojciec nieznany - stwierdziła Holt. - Erikssona chyba wychowywała samotna matka, bez ojca. Biedak. Że też spotkał go taki los. - Nie wiadomo dlaczego wypowiadając ostatnie słowa, prawie wybuchnęła śmiechem.
Jarnebring nie cierpiał takich spraw. Zbrodnia popełniona w mieszkaniu ofiary, nóż wbity w ciało i ktoś, kogo ofiara dobrowolnie wpuszcza za próg. Najczęściej oznaczało to, że zabójstwa dokonano po pijanemu, pod wpływem emocji, z zazdrości, a najczęściej w napadzie szaleństwa. Ale bez względu na to, czy taki akt szaleństwa był czynem jednorazowym, czy też szaleństwo sprawcy było stanem permanentnym, on i jego koledzy z dochodzeniówki potrzebowali zazwyczaj nie więcej niż tygodnia, żeby sprawcę zatrzymać i wsadzić za kraty. Jeśli jednak w grę wchodziły pieniądze, rezultat rzadko bywał tak dobry. Dlatego miał nadzieję, że pochodzący z nieznanych źródeł maj ątek Erikssona nie ma z jego śmiercią nic wspólnego. - Jakoś z tego wybrniemy - powiedział z uśmiechem i skinął głową z większym przekonaniem nieadekwatnym do zebranego materiału. - W poniedziałek - potwierdziła Holt z uśmiechem. - W poniedziałek przewrócimy jego mieszkanie do góry nogami i gotów jestem się założyć o swoją miesięczną pensję, że znajdziemy sprawcę. Wystarczy, że przejrzymy jego billingi, to, co powiedzieli sąsiedzi, sprawdzimy, co pisał w notesach i na luźnych kartkach, obejrzymy albumy ze zdjęciami, przeczytamy stare listy i Bóg wie co jeszcze. - To znaczy, że nie musimy z tym startować natychmiast? spytała Holt i nadal uśmiechała się do niego. - Chyba słyszałeś o zasadzie dwudziestu czterech godzin i wszystkim, co się z nią wiąże? - Oglądasz za dużo amerykańskich seriali kryminalnych. Ujmę to tak: kolega Backstróm nie jest wprawdzie zbyt bystrym policjantem, ale posiada pewien zmysł samozachowaczy. Poza tym ma szefa, który przepracował w policji ładnych parę lat i nie ma zwyczaju przeszkadzać nikomu w pracy, chyba że coś idzie nie tak. - Masz na myśli pana Fyllskalle - uśmiechnęła się Holt. - Oczywiście. Domyślam się, co masz na myśli, ale załóżmy, że zwłoki Erikssona znaleźliśmy poza jego mieszkaniem, że został zadźgany w bramie albo na ulicy. Zapewniam cię, że w takiej sytuacji wszystko by tu fruwało, a sprawą zajmowałby się na pewno ktoś inny niż Backstróm. - Chcesz powiedzieć, że śledztwo w sprawie zabójstwa Erikssona nie jest aż tak skomplikowane i dlatego może poczekać do poniedziałku? - zdziwiła się Holt. - Rzeczywiście tak myślę - powiedział Jarnebring. - Tak to przynajmniej widzę. Sprawca działał bez planu, śmierć nastąpiła szybko. Sprawca musiał popełnić mnóstwo błędów. Znał ofiarę, a my prawie zawsze potrafimy to ustalić. Jeśli będziemy mieć szczęście, łobuz sam się zgłosi, gdy zacznie go dręczyć sumienie. Szkoda tylko, że nie ma z nami Larsa Martina, pomyślał poirytowany. Można by wtedy wziąć sobie wolny weekend, bo sprawca siedziałby już w celi i wypłakiwał się komuś w rękaw. No ale tym Jarnebring nie musiałby się już zajmować, wyręczyliby go inni. - Brzmi nieźle - powiedziała Holt. - W takim razie umówię się ze swoim chłopakiem. - A czym on się zajmuje? - spytał Jarnebring i uśmiechnął się, chociaż słysząc jej słowa, doznał niezbyt przyjemnego uczucia.
- Jest najprzystojniejszym facetem w mieście. Nazywa się Niklas Holt, ma sześć lat i nazywam go Nicke. - No to pozdrów go ode mnie - powiedział Jarnebring, pożegnał się z nią i wyszedł z biura. Najwyższy czas, jeśli chce zachować przynajmniej znikomą szansę na zawarcie pokoju z narzeczoną, zanim mrok otuli miasto i jego mieszkańców. 1 grudnia 1989 roku, piątek wieczorem Kiedy Wiijnbladh i jego stary dobry przyjaciel doktor skończyli rozmawiać, Wiijnbladh poprosił o możliwość skorzystania z telefonu i zadzwonił do domu, żeby sprawdzić, czy ma coś kupić na kolację. Ale jego żona zdążyła już najwidoczniej wyjść albo nie chciało jej się podejść do aparatu, bo nie podnosiła słuchawki. Wiijnbladh postanowił więc, że jeszcze raz wpadnie do biura. Na biurku znalazł zarzygany, śmierdzący ręcznik, zwinięty i wsadzony do papierowej torby z hali targowej Lisy Elmquist w Ostermalm. A przy nim oględnie rzecz ujmuj ąc - bezczelny list od Backstroma. Został więc jeszcze przez jakiś czas w biurze. Najpierw sporządził nowy protokół, musiał opisać ręcznik. Potem, po pierwszych oględzinach, zdecydował, że przeprowadzi serię badań laboratoryjnych tegoż ręcznika. I wreszcie zabezpieczył ręcznik we właściwy sposób. Teraz będzie mógł go wysłać do państwowego laboratorium kryminalistycznego w Linkoping. Potem zaparzył sobie kawy i zjadł kanapkę, którą miał zjeść na lunch, ale ponieważ o niej zapomniał, zostawił j ą w biurze. Nie był wprawdzie szczególnie głodny, ale przecież za nią zapłacił. A gdy w końcu udało mu się wykrzesać z siebie resztki sił, żeby wsiąść do metra, jego zmęczoną głową zaczęły targać te same myśli co zawsze. Muszę coś z tym zrobić, pomyślał. Nie mogę dalej tak żyć. Tak się po prostu nie da, dodał, myśląc o żonie, która otwarcie go zdradzała, a tym samym odbierała szansę na godne życie. Kiedy Jarnebring wrócił do domu, zadzwonił do narzeczonej, żeby wynegocjować pokój. Zaczęło się jednak niezbyt dobrze. Najpierw usłyszał w słuchawce jej zmrożony głos. - Cześć, kochanie - powiedział. - Twój staruszek jest już w domu. Właśnie zakończył swoj ą codzienną walkę z przestępczością. - Domyślam się więc, że mój staruszek jest głodny i chciałby, żebym mu przygotowała coś do zjedzenia - powiedziała narzeczona takim tonem, że Jarnebring mocniej przycisnął słuchawkę do ucha. - Moja żabcia nie mówi chyba poważnie? - spytał Jarnebring, który wszystko sobie starannie zaplanował. - Zacznij pudrować nosek, bo będę u ciebie za pół godziny. Zamówiłem stolik w twoim ulubionym lokalu. Będą trzy dania, płonące świece i muzyka na żywo. Załatwiłem zespół grający tango i z tego co wiem, to chyba już tam jadą. - Jesteś beznadziejny, ale zgoda. W jej głosie było słychać coś, co zwiastowało nadejście radosnych, lepszych czasów.
Muszę jeszcze tylko znaleźć krawat, który mi dała, kiedy się ostatnio spotkaliśmy, pomyślał, odkładając słuchawkę. Wprawdzie to, co powiedział o zespole muzycznym, nie do końca było prawdą, ale resztę obietnic udało mu się spełnić. Zresztą po co im jakiś tam zespół, jeśli serce śpiewa na cały głos, pomyślał, splatając palce z jej palcami. - Posłuchaj - zaczęła, ale ponieważ Jarnebring domyślił się, co będzie dalej, potrząsnął tylko głową, udał, że robi groźną minę i wsunął jej drugą dłoń w swoj ą. - Za kilka tygodni… zresztą sama wiesz… Wszystko się jakoś ułoży, jeśli mogę tak powiedzieć. Przecież nie mogę powiedzieć, że wkrótce upłyną cztery lata, pomyślał. Nigdy nie budź śpiącego niedźwiedzia. - Taak? - spytała i spojrzała na niego z powagą. - Proponuję, żebyśmy gdzieś wyjechali. W ten sposób pozbędziemy się całej rodziny i znajomych i oszczędzimy mnóstwo pieniędzy, bo nie będziemy musieli kupować alkoholu. Zaprosimy tylko Larsa Martina i Karin. To chyba twoja najbliższa przyjaciółka. - Czy to oświadczyny? - spytała. Które to już z kolei? - pomyślała. - Tak, tak - odparł Jarnebring. Skinął głową i przez chwilę czuł, jakby coś stanęło mu w gardle. - Rozumiem, że brzmi to trochę niepoważnie, ale taki właśnie miałem zamiar. Tak, proszę cię o rękę. - W takim razie odpowiedź brzmi tak - odparła i skinęła głową. O szampana nie musieli się martwić. Pojechali do niej i obejrzeli film ze scenami z całego okresu ich znajomości. Puścili go od końca. Kiedy w końcu Jarnebring zasnął, wydawało mu się, że za oknem zaczyna już wschodzić słońce. Musiał się jednak pomylić, bo fosforyzuj ące wskazówki stoj ącego na nocnej szafce budzika wskazywały dopiero trzecią. Czuł na brzuchu jej plecy i pośladki. Głowę położyła na jego prawym ramieniu, a on przerzucił lewe ramię przez jej bok, podczas gdy dłonią dotykał delikatnie jej brzucha. Gdy w końcu zapadł w sen, poczuł zapach świeżo parzonej kawy, świeżo wyciśniętego soku i jajecznicy na bekonie. Jakoś się to ułoży, pomyślał na wpół rozbudzony. A potem spał tak smacznie jak wtedy, gdy był chłopcem i właśnie zaczynały się wakacje. 7. 2 i 3 grudnia 1989 roku, sobota i niedziela Holt spędziła weekend z Niklasem. Poszli pojeździć na łyżwach na lodowisko w Kungstradgarden, na hamburgera do McDonalda przy Norrlandsgatan, kupili mu nową kurtkę, pograli trochę na automatach i leżeli na kanapie przed telewizorem, skacząc pilotem z kanału na kanał. - Chciałbym, żeby zawsze było nam tak dobrze - powiedział Nicke, gdy przyszła go pocałować na dobranoc. Evert Backstrom obudził się dopiero w sobotnie popołudnie ze wspaniałym - w jego własnej ocenie - kacem. Doszedł do wniosku, że to z powodu alkoholu z mieszkania
tamtego pedzia, który wlał w siebie poprzedniego wieczoru. Najpierw whisky, wódka i koniak. Do tego momentu wszystko było w porządku. Niestety w późnych godzinach wieczornych postanowił spróbować jeszcze - raczej z ciekawości - zawartości kilku butelek alkoholu o nieznanej mu nazwie, które jako prawdziwy filantrop uratował, aby nie przepadły na rzecz Funduszu. Kiedy wszedł do pobliskiego sklepu, żeby kupić coś na śniadanie, na pierwszej stronie gazety wieczornej ujrzał sensacyjny nagłówek. Wynikało z niego, że od roku po mieście krąży „seryjny morderca”, który właśnie „zarżnął czwartą ofiarę”. Skąd oni, kurwa, biorą to wszystko? - pomyślał i wbrew swoim zwyczajom kupił też wieczorną gazetę. Kiedy przeczytał cały artykuł, oczyma wyobraźni ujrzał Fylkinga. I nie był to zbyt przyjemny widok. Doszedł też do wniosku, że najwyższy czas pofatygować się do pracy. Wprawdzie jest weekend, ale musi się porządnie zabezpieczyć, na wypadek gdyby w poniedziałek został zaatakowany. Jarnebring w weekend nawet nie przejrzał żadnej gazety. On i jego przyszła żona opuszczali łóżko tylko wtedy, gdy musieli. A gdy w poniedziałek rano puściła go w końcu do pracy, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni było mu tak dobrze. Na śniadanie podała mu świeżo zaparzoną kawę z mlekiem, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, dwie świeże bułeczki z chrupiącą skórką, sałatkę i szynkę. Do tego wielki talerz jogurtu ze świeżymi owocami. Muszę zadzwonić do Larsa Martina i opowiedzieć mu o wszystkim, pomyślał, wchodząc do biura. 8. 4 grudnia 1989 roku, poniedziałek - Czytałeś? - spytał Backstróm, wchodząc w poniedziałek rano do gabinetu Fylkinga. Pomachał przy tym egzemplarzem sobotniej gazety wieczornej. Lepiej uprzedzić atak, pomyślał z zadowoleniem, widząc minę Fylkinga. Wiele wskazywało na to, że czytał. Między innymi gazetę leżącą przed nim na biurku. Ale po wystąpieniu Backstróma nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Siedział tylko na krześle i gapił się na niego. Jego napuchnięta twarz miała kolor sinoniebieski. Na lewej skroni pulsowała żyła gruba jak przynęta na ryby. Chyba zaraz trafi go szlag, pomyślał Backstróm z zadowoleniem. Ale tego oczywiście nie powiedział. Zrobił tylko zatroskaną minę i postanowił trzymać się taktyki. - Na początku pomyślałem sobie, że przeciek wyszedł od kogoś z biorących udział w śledztwie - powiedział, potrząsając głową. - Jak wiesz, mamy tu w wydziale sporo nowych ludzi, pracujących od niedawna. Ale potem… - potrząsnął głową - kiedy już przeczytałem tę gównianą gazetę, zmieniłem zdanie. - Pokiwał głową po raz trzeci i spojrzał wyzywająco na szefa. - A niby dlaczego zmieniłeś zdanie? - chrząknął Fylking i spojrzał na niego podejrzliwie. - Bo byłoby to zbyt głupie - odparł Backstróm. - Że jakiś nawiedzony fanatyk religijny
biega po mieście i morduje pedałów za pomocą… jak to napisali? … miecza samurajskiego, bo kiedy był dzieckiem, ojciec wykorzystywał go seksualnie. To pewnie wersja jakiegoś pseudopsychologa z tego szmatławca. - Miecz samurajski? - No wiesz, taki, jakich używają żółtki - odparł Backstróm. - Obaj wiemy, jak wszyscy inni, że Eriksson został zakłuty zwykłym nożem kuchennym. Jest teraz w laboratorium kryminalistycznym. I tym sposobem burza przeszła bokiem. - Muszę już niestety spadać - powiedział Backstróm. - Mam spotkanie z naszymi tajniakami. Fylking się nie odezwał. Popatrzył tylko za nim zamyślony. - Okej - powiedział Backstrom, przyglądając się wnikliwie grupie tajniaków zebranych w pokoju. - Zacznijmy od Erikssona. Jakie miał plany, zanim kopnął w kalendarz? Jarnebring? Backstromowi coś się musiało stać, pomyślał Jarnebring. Może chodzi na terapię do Anonimowych Alkoholików? - Niektórych rzeczy zdążyliśmy się już dowiedzieć - powiedział i sięgnął po kartkę z odręcznie sporządzonymi notatkami. Zapisał na niej wszystko, czego się z Holt dowiedzieli. 30 listopada, w czwartek, Eriksson pojechał najpierw do centrum na konferencję organizowaną przez SACO. Z niewiadomych powodów ulotnił się tuż przed lunchem, który zaczęto serwować dziesięć po dwunastej. Około trzeciej po południu zjawił się w pracy. Akurat była przerwa na kawę. Nie wiadomo, co robił w międzyczasie. To trzeba jeszcze ustalić. W biurze najpierw przez pół godziny pił kawę, potem zamknął się w pokoju i zajął swoimi sprawami. Wertował papiery, rozmawiał przez telefon, ale nikt nie pamięta o czym. Za dwadzieścia pięć szósta wyszedł z biura. Dowodzi tego zapis na jego karcie. Zresztą godzinę wyj ścia potwierdzili koledzy z pokoju obok, których spotkał przy wyj ściu. Tuż przed zamknięciem biura - czyli przed szóstą - wszedł do hali targowej w Ostermalm i zrobił zakupy. Nie było ich jednak aż tyle, żeby mogło to dowodzić, że spodziewa się gości. Ot, zwykłe zakupy samotnego mężczyzny przed weekendem. Wiele wskazuje natomiast na to, że prosto ze sklepu poszedł do domu. Zwykła policyjna logika wskazuje na to, że zjawił się tam około wpół do siódmej i zjadł na kolacj ę porcj ę gotowego kurczaka z ryżem i curry, którego kupił godzinę wcześniej. Wypił do tego dwie butelki niemieckiego piwa. Potem wstawił naczynia do zmywarki. Puste butelki wrzucił do worka na śmieci. Jego sąsiadka zeznała, że około siódmej ktoś Erikssona odwiedził. Ktoś zadzwonił do drzwi, a on otworzył i wpuścił gościa do domu. Wszystko wskazuje na to, że znał tego kogoś. Być może byli umówieni. - Zobaczymy, czy znajdziemy w jego mieszkaniu jakieś notatki. Albo może dowiemy się czegoś z billingów. Sprawdzenie billingów w pracy jest niemożliwe, bo wszystkie
rozmowy łączone są przez centralę. Billingi mamy wkrótce dostać - wyjaśnił Jarnebring. - A jego pokój w biurze? - spytał Backstrom, któremu nagle przyszło na myśl coś, o co zapomniał zapytać. - Czy w jego pokoju udało się coś znaleźć? Ciekawe. Nagle zrobił się taki energiczny i zachowuje się, jakby był naszym szefem, pomyślał Jarnebring. Coś mu się musiało stać. Może kogoś poznał? Biedaczek. - Nie - odparł Jarnebring, potrząsając głową. - W każdym razie żadnych prywatnych notatek. Jedynie służbowe. Głównie daty spotkań zapisane w kalendarzu leżącym na biurku. Ale chyba nic szczególnego. Spojrzeli na siebie z Holt, a ona potwierdziła jego słowa skinieniem głowy. - Co jeszcze? - spytał Backstrom, rozsiadaj ąc się wygodnie na krześle. Udało się ustalić tylko to, że wizyta była zapowiedziana. I tylko tyle. Żadnych świadków ani śladów, które by wskazywały na konkretną osobę. Eriksson nie utrzymywał rozległych kontaktów towarzyskich. Na razie zgłosiły się zaledwie dwie osoby, które zeznały, że utrzymywały z nim prywatne stosunki. Znały go od dwudziestu lat, jeszcze z czasów uniwersyteckich. Spotykali się zawsze we trójkę. Pierwszą z osób, które zadzwoniły do wydziału zabójstw już w piątkowe przedpołudnie, był niejaki Sten Welander, kierownik projektu w telewizji, pracuj ący w budynku przy ulicy Oxenstiernsgatan w Gardet. - Chyba wiecie, kto to jest - powiedziała Gunsan i spojrzała z radością na pozostałych zgromadzonych. Jej pytanie wywołało różne reakcje. Nie byli pewni. - To ten rudobrody, co był producentem programu o policji, który pokazywali wiosną wyjaśniła Gunsan. - Straszny człowiek… - Czy to ten dupek, co przypomina Gustawa Wazę? - spytał Alm. - Tak, ale jest od niego chudszy - roześmiała się Gunsan. -Pamiętacie, co się działo po tym programie? - Pies go drapał - przerwał im Backstrom. - Jeśli to on jest sprawcą, zaproszę wszystkich na kawę i ciastko. Kim jest ten drugi ktoś? Bez wątpienia coś mu się stało, pomyślał Jarnebring, patrząc na Backstroma. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce ktoś pewnie trafi do ciupy. Drugą osobą, która wtedy zadzwoniła, był dyrektor i właściciel firmy maklerskiej maj ącej siedzibę przy ulicy Birger Jarlsgatan w pobliżu placu Nybroplan. Theodor Tischler urodził się i wychował w Szwecji, chociaż nosił niemieckie nazwisko. Rodzina i przyjaciele mówili do niego Theo, natomiast w branży finansowej nazywano go TT. - Pewnie jest cholernie bogaty - powiedziała Gunsan. - Niech sobie będzie - odparł krótko Backstrom. - Jarnebring, masz coś więcej? Co się stało z naszym truposzem po tym, jak zjadł ostatni posiłek? Gość Erikssona zjawił się u niego około siódmej. Świadek, pani Westergren, zeznała, że około ósmej doszło do awantury. Co panowie robili między siódmą a ósmą? Laboratorium ustaliło, że pili kawę, a jeden z nich również koniak.
Potem wynieśli filiżanki, karafkę z koniakiem i dzbanek do kawy do kuchni, wstawili do zlewozmywaka i umyli. Następnie jeden z nich pił gin z tonikiem i cytryną. Część śladów, które na to wskazywały, odnaleziono w kuchni - pociętą na plasterki cytrynę, pusty pojemnik na kostki lodu, który zazwyczaj stoi w lodówce, pustą butelkę po toniku a część na podłodze w salonie. Znaleziono tam na wpół opróżnioną butelkę po gordons gin, z zerwanym kapslem, przewróconą butelkę toniku, jak również kryształową karafkę do grogu. Podłoga była wilgotna, prawdopodobnie od wylanego ginu, toniku albo roztopionego lodu. - Pewnie karafka stała na stoliku przed kanapą, na której siedzieli. Popijali sobie z niej, a gdy doszło do kłótni, spadła na podłogę, a stolik się przewrócił - stwierdził bystro Wiijnbladh. - Brawo, kolego - powiedział, cedząc słowa, Backstrom. A czy wiemy, kto konsumował ten szlachetny napój? Oprócz mnie oczywiście, ale mnie możecie pominąć - stwierdził i roześmiał się w duchu. Z odcisków palców wynikało, że Eriksson. Badania laboratoryjne nie wykazały natomiast, czy pił też coś gość Erikssona, a jeśli tak, to co. - Prawdopodobnie sprzątnął swoją szklankę, wytarł odciski palców i odstawił do szafki, w której Eriksson trzymał szklanki. Miał zresztą spory zbiór szklanek i kieliszków - wyjaśnił Wiijnbladh. - Wydaje mi się to mniej prawdopodobne - odparł Backstrom. - Skąd mógł wiedzieć, z której szklanki pił, jeśli mu spadła na podłogę? A tam i tak już był niezły bałagan. Poza tym, o ile dobrze pamiętam, leżał tam już plasterek cytryny. Albo pił coś innego, albo z innej szklanki, albo nie pił nic. Pamiętajmy o filiżankach do kawy. Znaleźliście na nich jakieś odciski? Wiijnbladh zrobił obrażoną minę. - Przecież stały w zlewozmywaku, bo je wcześniej umyli -wyjaśnił urażony. - No widzisz - powiedział z zadowoleniem Backstrom. Ten grubas zachowuje się, jakby był samym Sherlockiem Holmesem, pomyślał zdumiony Jarnebring. Z badań przeprowadzonych przez techników wynikało więc, że przez godzinę między sprawcą zbrodni a ofiarą panowała względna zgoda. Popijali kawę, jeden z nich prawdopodobnie Eriksson - pił do koniaku kawę. Potem po sobie posprzątali i znowu coś wypili. Gospodarz na pewno pił gin z tonikiem, lodem i cytryną. Później coś się musiało stać. - Dzięki, Jarnebring - powiedział Backstróm, nie zwracając najmniejszej uwagi na Wiijnbladha. Jak na półgłówka spisałeś się całkiem nieźle, pomyślał. - Wiijnbladh - mówił dalej, z radością spoglądając na swoją ofiarę. - Czy mógłbyś nam powiedzieć, czym może się pochwalić nauka? - Wieloma rzeczami - odparł obrażonym tonem Wiijnbladh. - Sporo udało nam się już odczytać i sporo jeszcze odczytamy. Mam już wstępną opinię lekarza sądowego -
dodał, zerkaj ąc do swojego segregatora. - Protokół jest w drodze. - Kto robił sekcję? Zblazowany? - spytał Backstróm. - Niestety nie. Była tam jakaś nowa, młoda i obiecująca lekarka, której nigdy wcześniej nie widziałem. Później zadzwoniłem do Engela, spotkaliśmy się i razem przejrzeliśmy jej ustalenia. Engel obiecał, że będzie się uważnie przyglądał naszym sprawom. - To wspaniała wiadomość - roześmiał się Backstróm. - Zblazowany jest podobno czujny jak cerber. Co mówi o tej sprawie? - Jego zdaniem Eriksson został zabity silnym pchnięciem noża, zadanym od tyłu, w poprzek. Ostrze wbiło się głęboko w plecy, dotarło do klatki piersiowej, rozorało serce, lewe płuco i tętnicę - podsumował Wiijnbladh. - Nic więcej? - spytał Backstróm. Wyglądał na nieco zawiedzionego. - Żadnych ran, kiedy się bronił? Naprawdę nic więcej nie wiemy na temat naszego trupa? - Nic z tych rzeczy - odparł Wiijnbladh, potrząsając głową. - Żadnych innych ran z wyjątkiem tych, które spowodowały jego śmierć. - Ta babka, co go oglądała… jest tak samo bystra jak Zblazowany - stwierdził Backstróm, uśmiechaj ąc się szyderczo. - Wolałbym jej nie oceniać - odparł sztywno Wiijnbladh. - Pewnie się zastanawiasz, czy któreś z nich ma jakąś teorię na temat ofiary. - Właśnie - potwierdził Backstróm głosem, w którym było słychać oczekiwanie. - Ma? - Tak. Engel jest zdania, że Eriksson był homoseksualistą. - Wcale się nie dziwię. Ta sama myśl przyszła mi do głowy, kiedy oglądałem miejsce zbrodni i sposób, w jaki miał urządzone mieszkanie. - Ale lekarka, która robiła sekcję, uważa, że nie da się tego udowodnić. Nie ma jednoznacznych śladów - zaoponował Wiijnbladh. Prawo ma być prawem, pomyślał. - Już to słyszałem - powiedział Backstrom. - A jak było naprawdę, dowiemy się z pewnością od naszego kolegi policjanta. - Słucham - odezwał się Jarnebring. Jemu też takie myśli chodziły po głowie. - Mam przeczucie, że mamy tu do czynienia ze zwykłym zabójstwem na tle homoseksualnym - stwierdził Backstrom. Jak miło usłyszeć, że wracasz do dawnej retoryki, pomyślał Jarnebring. - Nadal cię słucham - powtórzył. - Samotny mężczyzna, czterdzieści pięć lat, bezdzietny, żadnej kobiety w zasięgu wzroku, mieszka jak pedzio, je jak pedzio, pije jak pedzio, ubiera się jak pedzio… Przy okazji, czy widzieliście w jego mieszkaniu te śmieszne berety na wieszaku w przedpokoju? A wracaj ąc do sprawy: wyobraźmy sobie, że nasza ofiara siedzi sobie na kanapie ze swoim chłopakiem, coś tam sobie popijaj ą i nagle zaczynaj ą się o coś kłócić. Narzeczony biegnie po nóż, zakrada się do niego od tyłu i wbija mu nóż w plecy. Potem idzie do kuchni, wrzuca nóż do zlewozmywaka i pędzi do łazienki, żeby zwymiotować.
- To on zwymiotował w łazience? - zdziwił się Jarnebring i spojrzał pytająco na Wiijnbladha. - Zabezpieczyliśmy obrzygany ręcznik - odparł wymijająco Wiijnbladh. - Daliśmy go do analizy do Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego. - My, a może nie my - wtrącił Backstrom. - Aha - powiedział Jarnebring. Faktycznie. W tym, co opowiada ten tłuścioch, coś się kryje, pomyślał. Na pierwszy rzut oka Eriksson nie sprawiał wrażenia normalnego faceta. Na przykład w porównaniu z chłopakami z dochodzeniówki. - To ty tu jesteś szefem - powiedział. - Jak zamierzasz poprowadzić tę sprawę? - Zrobimy tak - zaczął Backstrom. Oparł się na łokciach i pochylił do przodu. Jarnebring pomyślał, że przez chwilę wyglądał prawie jak buldog. - Na razie nie będziemy przesłuchiwać osób, z którymi się bliżej zadawał - kontynuował Backstrom. - Najpierw musimy zgromadzić więcej materiału. Przesłuchiwanie takich ludzi jak Welander i Tischler nie ma sensu, jeśli nic na nich nie mamy. Sam bym tego lepiej nie ujął, zgodził się z nim w myślach Jarnebring. - Czy panowie z laboratorium zbadali już miejsce zbrodni do końca? - spytał Backstrom, patrząc na Wiijnbladha. - Tak. Jesteśmy gotowi już od soboty. - Do czego on zmierza? - zastanawiał się Wiijnbladh. - Jarnebring, tobie najlepiej z nas idzie znajdowanie różnych rzeczy - powiedział Backstrom, zwracając się do Jarnebringa. - Weź ze sobą Holt i przewróćcie jego mieszkanie do góry nogami. Sprawdźcie, kim był, z kim się trzymał i kto z tych ludzi go zadźgał. Najwyższy czas, żeby się tego dowiedzieć. A ponieważ nie ma nic za darmo, proponuję zacząć od jego mieszkania. - Oczywiście - zgodził się Jarnebring. Właśnie to spodziewałem się usłyszeć, pomyślał. - A reszta niech spróbuje się dowiedzieć o nim czegoś więcej. Zwłaszcza o jego orientacji seksualnej. Założę się, że gdybyśmy nadal mieli nasz stary rejestr pederastów, już dawno byśmy tę sprawę rozwiązali. - Podziękuj za to rzecznikowi spraw obywatelskich. To on kazał nam się go pozbyć. - Do diabła z nim - odparł Backstrom. - Typowy prawniczy pedzio. Ale gdybym był na waszym miejscu, zszedłbym do piwnicy i pogrzebał w starych pudłach. Pięćdziesiąt lat pracy policji poszło na marne tylko dlatego, że pedały nie chcą, żebyśmy mieli na nich oko. - Wyważasz otwarte drzwi - powiedział krótko Jarnebring i wykonał ruch, jakby chciał się podnieść. - Jeśli to wszystko… a propos, kto ma klucze do mieszkania Erikssona? - Chyba ty je masz - powiedział Backstrom niewinnie do Wiijnbladha. To dlatego ci je dałem przed spotkaniem, pomyślał zadowolony z siebie, żebyś mógł je oddać Jarnebringowi. Swoje już zrobił, przynajmniej jeśli chodzi o mieszkanie ofiary.
- No to w porządku - stwierdził Jarnebring, po czym wziął od Wiijnbladha klucze, skinął szybko głową i razem z Holt wyszedł z sali. - Czy kiedykolwiek przeszukiwałaś czyj ś dom albo mieszkanie? - spytał Jarnebring, kiedy razem z Holt znaleźli się w końcu u Erikssona. Holt potrząsnęła głową. - Byłam kiedyś przy czymś takim i trochę pomagałam, ale to było coś innego niż to tutaj. - Nie ma w tym nic trudnego. Trzeba tylko pamiętać o jednym: musimy na to poświęcić mnóstwo czasu, bo jak nie zrobimy tego porządnie, wszystko będzie do dupy. Kiedy skończymy i będziemy wychodzić, musimy mieć na liście każdego maleńkiego robaczka znalezionego w tym mieszkaniu. - Rozumiem, co masz na myśli - powiedziała z uśmiechem Holt. - Pokażę ci, o co mi chodzi. Podejdź tutaj. Jarnebring poszedł przodem. Stanął przy drzwiach do salonu i wskazał na firanki wiszące w oknach wychodzących na ulicę. - Widzisz tam firanki, prawda? - Tak. - Pierwszy lepszy idiota może zajrzeć za firanki i sprawdzić ręką, czy ktoś czegoś nie wetknął w jakiś zakamarek. My też tak zrobimy. Ale w odróżnieniu od tych wszystkich obiboków, których na świecie nie brakuje, odkręcimy jeszcze śruby od uchwytów, żeby sprawdzić, czy ktoś nie ukrył czegoś w rurkach. Rurki są w środku puste. Rozumiesz, co mam na myśli? - Rozumiem - potwierdziła Holt skinieniem. - W mojej torbie znajdziesz wszystko, czego potrzeba - powiedział Jarnebring i wskazał głową sportową torbę, którą położył na podłodze. - Plan mieszkania, latarkę, lusterka, calówkę, żebyśmy mogli sprawdzić, czy wymiary zgadzaj ą się z planem, młotek tapicerski do ostukiwania wgłębień, wyrzynarkę, zwykłą piłę i wszystko, co nam będzie potrzebne, żeby zajrzeć do czegoś od tyłu albo od środka. Możesz spokojnie pozrywać tapety, jeśli uważasz, że to konieczne, ale nie zapomnij założyć gumowych rękawiczek. A jak coś znajdziesz, zawołaj mnie, zanim to wyciągniesz. Wszystko, co znajdziemy i uznamy za interesujące, kładziemy na stole w salonie. Notujemy, gdzie to znaleźliśmy, zabieramy do biura i w spokoju się temu przyglądamy. Lepiej zabrać za dużo, niż zostawić coś na miejscu. Formularze protokołów, torebki i worki też są w torbie. Masz jakieś pytania? - spytał, patrząc na swoją nową partnerkę. - Od czego mam zacząć? - Ja zacznę przy drzwiach do mieszkania. Potem obejrzę garderobę, toaletę dla gości, przedpokój, salon… w tej kolejności. Ty zacznij od sypialni. Potem idź do łazienki, a jak skończysz, zrobimy sobie przerwę na kawę. Po przerwie zabierzemy się za kuchnię i gabinet. Właśnie tam spodziewam się coś znaleźć, bo tam trzymał wszystkie swoje papiery.
- Rozumiem, że interesuje nas wszystko, z czego dowiemy się czegoś o samym Erikssonie: kim był, jaki tryb życia prowadził i z kim utrzymywał kontakty. Notatniki, notesy, luźne kartki, pamiętniki, stare kalendarze, albumy ze zdjęciami, kasety wideo, książki na półkach, kolor skarpetek… - podsumowała Holt. - To nie wystarczy - powiedział Jarnebring. - Wychodząc stąd, powinniśmy też wiedzieć, jak myślał. Innymi słowy, powinniśmy złożyć wizytę w jego głowie. - Rozumiem, o co ci chodzi - odparła Holt. Chwilę później zabrali się do pracy. Obiad zjedli w pobliskiej knajpce. Jarnebring zdążył już sprawdzić duży pokój, garberobę, przedpokój i toaletę dla gości. Został mu jeszcze duży regał z książkami. Niestety jak dotąd nic nie znalazł. Bo co mógłby znaleźć? Wszędzie panował idealny porządek. Wszystko leżało na swoim miejscu i tylko w jednym z ubrań wiszących w garderobie znalazł zaproszenie na wernisaż i stary paragon, sprzed trzech tygodni, ze sklepu NK. Ponury facet, pomyślał z westchnieniem. Holt uwinęła się z sypialnią i łazienką, przeszukała starą szafę i małe szafki na ubrania. Wszystko ułożone w idealnym porządku: spodnie, koszule, marynarki i garnitury. Dalej majtki, podkoszulki, skarpetki, koszulki, krawaty, szelki, paski do spodni, spinki do mankietów, trzy różne zegarki na rękę i złoty spinacz do banknotów. Wszystko najlepszej jakości, poukładane w sposób, który byłego oficera łodzi podwodnej wprawiłby w nastrój nadziei i uniesienia. To Holt dokonała najważniejszego odkrycia. W głębi szuflady nocnej szafki leżała złożona na pół kartka formatu A4, zapisana odręcznie czytelnym pismem, a w niej pięć banknotów o wartości stu koron każdy. Spięto je z kartką zwykłym spinaczem. Z zapisków na kartce wynikało, że sprzątaczka najprawdopodobniej miała na imię Jolanta. Prawdopodobnie pracuje u niego na czarno jeden dzień w tygodniu a jej niezbyt wygórowana stawka to dwadziescia pięć koron za godzinę. Nie zapłacono jej jeszcze za dwadzieścia godzin w listopadzie. Zapisany tam był też jej telefon, więc łatwo ją będzie zidentyfikować. Pod numerem telefonu był dopisek Erikssona: „Udzielić wskazówek odnośnie świątecznego sprzątania”. Jolanta, pomyślała Holt. O niej pani Westergren nie wspomniała ani słowem. Czy tylko dlatego, że jest sprzątaczką i w związku z tym nie należy do jej świata? A może nie wiedziała o jej istnieniu? Ale dlaczego Jolanta sama się nie zgłosiła? Z notatki wynikało, że przychodziła sprzątać w piątki. Może bała się policji i dlatego nie przyszła do pracy? A może jest inna przyczyna? - Popatrz na to - powiedziała Holt, podając kartkę Jarnebringowi, który był właśnie zajęty odkręcaniem lusterka w toalecie dla gości. - Świetnie się spisałaś - powiedział. - Zadzwoń do Gunsan i powiedz jej, żeby przejrzała bazę danych. Może potem wyrwiemy się na lunch. Zaraz umrę z głodu. Ze znalezieniem Polki, która sprzątała w mieszkaniu Erikssona na czarno, nie mieli kłopotu. - Opowiedz mi o tym rejestrze gejów, o którym wspominał Backstrom - powiedziała Holt.
Odsunęła kubek po kawie i spojrzała wyczekuj ąco na Jarnebringa. - To było kiedyś, zanim się u nas zjawiłaś - odparł Jarnebring wymijająco i potrząsnął głową. - Dawne czasy. - Nieważne, opowiadaj - nalegała Holt. Okej, pomyślał Jarnebring. Dlaczego nie? Dawno temu, jeszcze w latach czterdziestych albo pięćdziesiątych - dziś nikt już tego nie pamięta - ktoś z komendy na Kungsholmen założył rejestr męskich prostytutek i ich klientów. Powodem tej decyzji było to, że czasem ci pierwsi okradali albo bili tych drugich i prawie co roku dochodziło na tym tle do zabójstwa. - Wygląda na to, że w tamtych czasach stuknięcie geja było dla przestępców prawie narodowym sportem - powiedział Jarnebring, wypił łyk kawy i mówił dalej. Rejestr rozrastał się i zapełniał coraz więcej szuflad z pełnymi fiszek przegródkami. Na początku stał w wydziale kryminalnym w starym budynku policji na Kungsholmen. Potem przeniesiono go do wydziału zabójstw, a w końcu trafił do sekcji dochodzeniowej. Tam rozrósł się do przynajmniej dwóch tysięcy nazwisk. - Do dwóch tysięcy? - zdziwiła się Holt. - Masz na myśli ludzi, którzy lubili atakować gejów? Jarnebring wyjaśnił, że to nie takie proste. Z upływem lat rejestr przechodził różne fazy, aż wreszcie pod sam koniec, jeszcze zanim interwencja rzecznika praw obywatelskich zapowiedziała nadej ście innych czasów, znajdowały się w nim głównie nazwiska ofiar i homoseksualistów, którzy z różnych powodów zwrócili na siebie uwagę przynajmniej jednego policjanta. - Może chodziło o zapobieganie przestępstwom - zasugerowała Holt. - Podobno we wczesnych latach pięćdziesiątych któryś z dowcipnych policjantów umieścił w rejestrze nazwisko Gustafa V… no wiesz, starego króla. Stało się to przy okazji pamiętnej afery, w której grzebały się wtedy gazety. W końcu usunęli jego fiszkę. Rozumiem, dlaczego Backstrom żałuje, że to się skończyło. - Dlaczego? - Pracował wtedy w sekcji do spraw włamań, jeszcze zanim trafił do zabójstw. Był wtedy jednym z najgorliwszych dostarczycieli nazwisk do rejestru gejów. To dlatego teraz uważa, że cały jego wysiłek poszedł na marne. A propos pracy i wysiłku… - dodał, znacząco zerkając na zegarek. - To co zrobimy z tą sprzątaczką Erikssona? - spytała Holt. Wstała, dopiła kawę i założyła kurtkę. - Najpierw zadzwonimy do Gunsan i jeśli coś dla nas ma, zostawimy sobie resztę mieszkania na jutro. A panią Jolantę będziemy musieli przesłuchać, jeśli jest sprawiedliwość na tym świecie. Gunsan znalazła adres, do którego przypisany był numer telefonu znaleziony u Erikssona. Znajdowało się w Bredang, na południowych przedmieściach. Właścicielką mieszkania
była Polka, która przyjechała do Szwecji dziesięć lat wcześniej. Miała wtedy trzydzieści kilka lat i przed rokiem otrzymała szwedzkie obywatelstwo. Na imię miała Jolanta, a jej trudne do wymówienia nazwisko z pewnością nie wywoła radości na twarzy Fylkinga. Okej - powiedział Jarnebring. W takim razie pojedziemy tam ją przesłuchać. - Najpierw muszę zadzwonić - odparła Holt, spoglądając na zegarek. Za chwilę piąta, pomyślała. I co ja teraz zrobię? - A ja mam inną propozycję - powiedział Jarnebring. - Pojedź odebrać syna, a ja pojadę przesłuchać sprzątaczkę. Spotkamy się jutro rano. - Jesteś pewien? - Najzupełniej. - Uważaj, Bo, żebyś za bardzo nie wstrząsnął moim widzeniem świata. W każdym razie wielkie dzięki. - Nie ma za co. W końcu ja też miałem trójkę dzieciaków, które trzeba było odwozić i odbierać z przedszkola, pomyślał. Co oznaczało, że… hm, Bo… zwróciła się do mnie po imieniu. Najpierw sprawdził, czy Jolanta jest w domu, a uczynił to w najzwyklejszy sposób. Na szczęście nie przywitała go z dubeltówką w rękach. Elegancka, bystra, czujna, pomyślał, kiedy po drugim dzwonku otworzyła mu drzwi. - Nazywam się Bo Jarnebring - powiedział i pokazał jej legitymację. - Jestem z policji i chciałbym z panią porozmawiać o człowieku, dla którego pani pracowała. Jolanta uśmiechnęła się blado, wzruszyła ramionami i wpuściła go do środka. - Policja - powiedziała. - Nigdy bym nie pomyślała. Chce pan kawy? Reszta poszła jak po maśle. Kiedy i jak poznała Erikssona? Dwa lata temu skontaktował ją z nim znajomy Erikssona, u którego wcześniej sprzątała. Pracował w telewizji i chyba nie ma znaczenia, jak się nazywa. - Wiem, jak się nazywa - odparł Jarnebring i uśmiechnął się złowieszczo. Welander, dodał w myślach. - Zróbmy tak - zaproponowała Jolanta. - Jeśli mu pan nie powie, że ze mną rozmawiał, ja nie zadzwonię do niego i też tego nie zrobię. - Dokładnie to samo chciałem pani zaproponować - zgodził się Jarnebring. - Proszę mi jednak opowiedzieć o Erikssonie. Jaki był? Poza tym, że był największym sknerą i pedantem spośród wszystkich jej klientów, nie może powiedzieć o nim zbyt wiele. Z prostej przyczyny: prawie nigdy się nie spotykali. Komunikowali się za pośrednictwem karteczek, które zostawiał dla niej w szufladzie nocnej szafki. Dwa razy zastała go w domu, kiedy przyszła posprzątać. Poza tym kilka
razy dzwonił do niej, żeby na przykład zmienić godzinę. Praktyczne szczegóły przekazywał jej, nagrywaj ąc się na automatyczną sekretarkę, bo ona rzadko bywa w domu. - Dlaczego nie przestała pani u niego pracować, skoro był takim sknerą? - spytał Jarnebring. Bo w piątek przed południem i tak miała czas. Poza tym w pobliżu jego domu mieszka pewien starszy klient, znacznie bardziej szczodry od Erikssona. Sprzątała w jego firmie. Człowiek ten nie znał Erikssona, a jego nazwisko nic Jarnebringowi nie powie. - Czy Eriksson nigdy się do pani nie dobierał? - spytał Jarnebring z niewinną miną. Nie, Eriksson taki nie był. Owszem, robią to od czasu do czasu inni mężczyźni, ale nie on. - A dlaczego tego nie robił? - spytał Jarnebring. - Ja bym na jego miejscu spróbował. - Nie był mną zainteresowany - odparła Jolanta i obrzuciła Jarnebringa uważnym spojrzeniem. - Kobiety go nie interesowały. Nie był taki jak pan czy inni mężczyźni. No proszę, pomyślał Jarnebring, ale zanim zdążył zadać jej pytanie, uprzedziła go. - Ale nie sądzę, żeby interesowali go mężczyźni. - To kto go w takim razie interesował? - On sam. Władza, pieniądze, możliwość pochwalenia się mieszkaniem… ale nie seks. Seks go po prostu nie interesował. Niektórzy mężczyźni już tacy są. Nie wiedział pan? Nie, nie wiedziałem, pomyślał Jarnebring. Chyba że są w wieku Erikssona. - Wierzę pani - powiedział. Pewnie zaraz się zacznie, pomyślał. - Jak pani się dowiedziała, że został zamordowany? - spytał. - Chce pan wiedzieć, co robiłam w czwartek wieczorem -sprecyzowała Jolanta. - Tak - potwierdził Jarnebring. - Co pani robiła w czwartek wieczorem? - Hm, to dość delikatna sprawa - odparła. - Mam alibi, ale to bardzo delikatne alibi. I co ja mam zrobić? - westchnął w duchu Jarnebring. - Jak on się nazywa i czym się zajmuje? - spytał. - To policjant - odparła Jolanta. - I jest żonaty. A więc alibi ma jej zapewnić policjant. Pracuje w policji porządkowej, jest w jego wieku, żonaty z policjantką, dwoje nastoletnich dzieci. Nie zamierza się rozwieść. Jolantę poznał trzy lata temu, kiedy zgłosiła mu kradzież samochodu. I tak to się zaczęło. W czwartek 30 listopada, gdy Eriksson został zamordowany, leżeli w jej łóżku w sypialni, w tym mieszkaniu, w którym Jarnebring pije teraz kawę. Przedtem zjedli w kuchni kolację, a kiedy wychodził, było już po północy. W piątek o wpół do ósmej rano - miała właśnie jechać do centrum, żeby posprzątać u Erikssona - jej facet zadzwonił do niej i o wszystkim jej opowiedział. Postanowiła więc zostać w domu. - Ale i tak przeczuwałam, że się u mnie zjawicie - powiedziała z uśmiechem. - Chce pan jeszcze kawy?
- Tak, poproszę - odparł Jarnebring i podał jej filiżankę. A jak pani facet wymówił się od służby? Wydaje mi się, że tamtego dnia wszyscy byli w pracy. - Wziął sobie wolne. Miał trochę nadgodzin. Ale jego żona musiała przyjść do pracy. Uśmiechnęła się lekko i potrząsnęła głową. - Jego nazwisko? - spytał Jarnebring. - Wolałabym tego nie mówić. Chyba pan rozumie dlaczego. - Rozumiem, ale muszę niestety wszystko sprawdzić. A jeśli to, o czym mi pani opowiedziała, jest prawdą, zrobię wszystko, żeby zostało to między nami. - Okej. W takim razie muszę się chwilę zastanowić. - W takim razie proszę się zastanowić nad jeszcze jedną rzeczą. Czy przychodzi pani na myśl ktoś, kto mógłby zamordować Erikssona? Nie, nikt konkretny, ale to na pewno nie ona. Nigdy nie spotkała nikogo z jego znajomych z wyjątkiem tego mężczyzny z telewizji, u którego sprzątała. Nie wie nawet, czy Eriksson jeszcze kogoś zna, ale jest prawie pewna, że nie miał zbyt wielu znajomych. Dlatego nie ma pojęcia, kto mógłby to zrobić. A skąd wiedzą, że nie zamordował go ktoś, kogo nie znał? Na tle rabunkowym? W jej ojczyźnie takie rzeczy ciągle się zdarzaj ą. Czy domyśla się, dlaczego Eriksson został zamordowany? Zanim odpowiedziała na to pytanie, zastanawiała się dłuższą chwilę. - Tak - odparła w końcu i w zamyśleniu skinęła głową. Jest ktoś, kto moim zdaniem mógł chcieć się go pozbyć. Ktoś, kto zdobył nad nim władzę. Kto go szantażował. Myślę, że ktoś taki był. Eriksson lubił chyba mieć władzę nad ludźmi i lubił dać im to odczuć. To chyba niemożliwe, pomyślał Jarnebring. To byłoby zbyt proste i oczywiste. - Okej - powiedział. - W takim razie został nam jeszcze jeden drobiazg. Zamierzałem poprosić panią o pewną przysługę, ale obiecuj ę, że później nie będę już pani męczył. A jeśli sobie pani coś przypomni, proszę do mnie zadzwonić. - Przysługę? - powtórzyła Jolanta i uniosła wypielęgnowane brwi. - Tak. Chciałbym prosić, żeby pani przyszła jutro obejrzeć jego mieszkanie. Sprawdzić, czy czegoś nie brakuje albo czy ktoś czegoś nie zmienił. Chyba pani rozumie, o co chodzi. Potem technicy zdejmą pani odciski palców, żeby ich nie włączać jako dowodu do śledztwa. - Oczywiście - potwierdziła skinieniem. - Przyjdę. - W takim razie został nam jeszcze jeden drobny szczegół - powtórzył Jarnebring i spojrzał na nią z powagą. - Drobny szczegół… no dobrze - westchnęła. Potem wyjawiła mu nazwisko policjanta, a godzinę później ów policjant potwierdził jej alibi.
- I co ja teraz zrobię? - spytał biedak, spoglądając na Jarnebringa. - Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami - odparł Jarnebring, który z własnego doświadczenia wiedział, o czym mówi. - Twoje zeznanie wcisnę gdzieś na sam koniec segregatora. - Dzięki - odetchnął policjant i poczuł się trochę pewniej. - A tak naprawdę to powinieneś dostać kopa w dupę. Rozumiem, że nie zamierzałeś zadzwonić do nikogo z prowadzących śledztwo. - Nie - odparł policjant. Znów wyglądał na nieszczęśliwego. - Trudno, ale mam nadzieję, że to się nigdy nie powtórzy. Bo inaczej źle się to dla ciebie skończy. Zawsze należy uwzględniać przypadek. Właśnie tak brzmiała trzecia złota zasada jego przyjaciela, gdy śledztwo dotyczyło zabójstwa. Muszę zadzwonić do Larsa Martina i powiedzieć mu o ślubie, pomyślał Jarnebring, kiedy wchodził do mieszkania przyszłej żony. Ale z przyczyn, które pochłaniały jego uwagę przez cały weekend, tego wieczoru też o niczym mu nie powiedział. Zrobię to rano, pomyślał i w tej samej chwili zasnął z głową przyszłej żony na prawym ramieniu, z lewą ręką na jej biodrze i z dłonią lekko wciśniętą w jej brzuch. 9. 5 grudnia 1989 roku, wtorek Jolanta czekała już na nich przy wej ściu do budynku. Był wtorek, wczesny ranek. Potem wszyscy razem, Jarnebring, Holt i Jolanta, poszli na górę i długo oglądali mieszkanie. Jolancie rzuciło się w oczy kilka rzeczy. Na przykład stolik przy kanapie stał gdzie indziej niż zwykle. - To chyba my go przesunęliśmy - przyznał się Jarnebring. - Tak pomyślałam - powiedziała Jolanta. Od razu zauważyła na podłodze ślady zaschniętej krwi. Jej drugie spostrzeżenie było nieco ciekawsze. Szuflady w biurku nie były zamknięte. A zawsze były. - Jest pani pewna? - spytał Jarnebring. Jolanta uśmiechnęła się lekko, zerkając na Holt, a gdy zobaczyła, że jest zajęta czymś innym, na jej twarzy pojawił się nieco pogodniejszy uśmiech. Skinęła głową. - Jestem absolutnie pewna. Zawsze były zamknięte. Żeby nikt ciekawski do nich nie zaglądał - powiedziała i mrugnęła do Jarnebringa. Kiedy przeszukiwali razem garderobę, zrobiło się naprawdę ciekawie. - Brakuje walizki - powiedziała Jolanta, wskazuj ąc głową dwie inne walizki leżące w garderobie na najwyższej półce. - Jest pani absolutnie pewna? - spytał Jarnebring. - W każdym razie leżała tam, gdy sprzątałam tu ostatni raz.
- Duża? Mała? - dopytywał się Jarnebring. - Taka średnia - odparła i narysowała w powietrzu walizkę o wymiarach mniej więcej sześćdziesiąt na pięćdziesiąt centymetrów. - Ani mała, ani duża, jasnobrązowa skóra, elegancka. Na pewno droga. Też bym taką chciała… Ale to nie ja ją zabrałam, jeśli już o tym mowa. - Jasne, po co miałaby pani ją zabierać? - Ładna była - powiedziała i wzruszyła ramionami, uśmiechając się lekko. - Chyba pan wie, co Szwedzi mówią o polskich dziewczynach? - Coś jeszcze? - spytał Jarnebring, udając, że nie usłyszał jej pytania. - Chodzi mi o walizkę. - Były na niej jego inicjały. KGE… Nie zgadza się tylko jedna litera - dodała, wzruszając ramionami. Ostatniego odkrycia Jolanta dokonała w łazience, w szafce na ręczniki. Ale tym razem nie była już taka pewna jak w przypadku walizki. - Chyba brakuje ręczników. Jestem prawie pewna. - Prawie? - spytał Jarnebring. Pewnie tylko kilku, pomyślał, spoglądając na zapełnione ręcznikami półki. - Może sprawdzę - zaproponowała, wskazując kosz na brudy. - Jasne. Nie spieszyła się i nawet policzyła ręczniki znajdujące się w szafce i w koszu. Kiedy skończyła, była już najzupełniej pewna. - Brakuje kilku sztuk - stwierdziła. - Nie za wielu, ale na pewno z pięciu albo sześciu. Średniej wielkości - dodała, wskazując na ręcznik wiszący na haczyku obok umywalki. - Sześć ręczników - powtórzył Jarnebring. - Eriksson chyba nie zaniósł ich sam do pralni? - Pieprzony Wiijnbladh, pomyślał. - Nie - odparła Jolanta. - Nigdy tego nie robił. To by nie było w jego stylu. Może to któryś z pańskich kolegów je zabrał? - Sprawdzimy to. Na pewno się wyjaśni. Kiedy Jolanta wyszła, przejrzeli protokół Wiijnbladha z miejsca zbrodni. Wynikało z niego, że żadna z szuflad w biurku nie była zamknięta na zamek i że w kilku znajdowały się „różne papiery”. Natomiast górna szuflada była pusta. - Może zamykał ją, wychodząc do pracy - powiedziała Holt. - Ja też bym to robiła, gdyby ta babka u mnie pracowała. W sumie siedem szuflad, pomyślał Jarnebring. Jolanta miała przyjść posprzątać następnego dnia rano. Trochę jest tego zamykania i otwierania. Nie wystarczyła mu jedna czy dwie? Musiał ich mieć aż siedem? - Może dowiemy się więcej, jak je otworzymy - powiedział.
- Nic o walizce, nic o ręcznikach… z wyjątkiem tego jednego, o którym Wiijnbladh wspominał na spotkaniu - powiedziała Holt i zamknęła segregator z protokołami z oględzin. - Musimy porozmawiać z naszym koleżką - zdecydował Jarnebring. W końcu stwierdził, że regał w dużym pokoju może poczekać. Półki były na stałe przymocowane do ściany i zasłaniały dłuższą ścianę od podłogi aż po sufit. W sumie na około pięćdziesięciu metrach bieżących półek stało prawie dwa tysiące książek. - Czy ty sobie to wyobrażasz? To nam zajmie cały dzień -zauważył Jarnebring. - Nie wiedziałam, że musimy je też przeczytać - zażartowała Holt. Szybko uporali się z kuchnią. Kosztowna porcelana, piękne szklanki i kieliszki, pełne wyposażenie kuchni. Na razie przypominało to zwykłe mieszkanie. W lodówce, zamrażarce i spiżarni panował wzorowy porządek. Nawet warzywa wyglądały na całkiem świeże, chociaż od śmierci Erikssona minął prawie tydzień. W sumie jednak nie znaleźli nic ciekawego. Wiijnbladh zdążył już zajrzeć do torby na śmieci pod zlewozmywakiem. Według jego protokołu nawet kosz sprawiał przyjemne wrażenie. Najbardziej niezwykłym przedmiotem, jaki tam znaleźli, była puszka ukryta w weku. Eriksson przechowywał w niej banknoty o niskich nominałach, monety i paragony za alkohol i zakupy spożywcze. Wszystko to zajęło im trochę czasu. Kiedy potem zastanawiali się, co zrobić najpierw -iść na obiad czy zabrać się za półki z książkami - na numer domowy Erikssona zadzwonił Backstrom, pytając, czy znaleźli może jakiś kluczyk do skrytki bankowej. - Ten ślepy kret Wiijnbladh nie znalazł go - stwierdził Backstrom. - Ale dowiedziałem się przypadkiem, że musi gdzieś być jeden komplet kluczy. Jarnebring zdał się na łut szczęścia i sprawdził w górnej szufladzie biurka w gabinecie. Kluczyk był wciśnięty między krawędź a dno szuflady. Poza tym szuflada była pusta. Dziwne, pomyślał, podchodząc do telefonu. Gdybym ja przechowywał swoje rzeczy w takim biurku i wszystkie klamoty trzymał w górnej szufladzie, to czy w podobnej jak ta sytuacji byłaby pusta? - Znalazłem - powiedział do słuchawki. - Świetnie - ucieszył się Backstrom. - Przywieź mi go, to zabiorę cię na przeszukanie do Handelsbanku. Backstrom był w wyśmienitym humorze. Rano ktoś do niego zadzwonił i dał mu cynk. - Nie cierpię, kiedy nie wiem, o co im chodzi - wyjaśnił. Może pamiętasz, że nie udało nam się niczego dowiedzieć o trzech godzinach z życia Erikssona, w czwartek między dwunastą a piętnastą. To znaczy od chwili, kiedy wyszedł z konferencji, aż do chwili, kiedy pojawił się w biurze. - Tak, coś mi świta - potwierdził Jarnebring. - To ja i Holt się tego dowiedzieliśmy, o ile sobie przypominasz. - Oczywiście - odparł niezrażony Backstrom. - W każdym razie teraz to już załatwione.
Prawdopodobnie facet ma skrytkę bankową w oddziale Handelsbanku przy Karlavagen, w połowie drogi między pracą a miejscem zamieszkania. Pojawił się tam o wpół do drugiej w ostatni czwartek, zszedł na dolną kondygnacj ę, sprawdził skrytkę i opuścił bank za piętnaście trzecia. Siedział tam więc godzinę i piętnaście minut. Zadzwoniła do nas dziewczyna z banku, to ona dała nam cynk. Przeczytała w jakimś tabloidzie o zabójstwie Erikssona. Godzina i piętnaście minut - powtórzył Backstróm. Robi się cholernie ciekawie. Godzinę później Backstróm i Jarnebring stali w podziemiach Handelsbanku pod nadzorem kamer i przyglądali się urzędniczce, która kluczem Erikssona i kluczem należącym do banku otwierała skrytkę i kasetkę. - Jeśli pani pozwoli - powiedział oficjalnym tonem Backstróm, nakładając gumowe rękawiczki - to chciałbym tam zajrzeć pierwszy. Pieprzony błazen, pomyślał Jarnebring. Kasetka była pusta. W środku nie było nic. Nawet moli. - Cholera jasna! - mruknął Backstróm, kiedy wracali samochodem do komendy na Kungsholmen. - Na pewno opróżnił kasetkę. Gratulacje, pomyślał Jarnebring. Nie znałem cię od tej strony. - Całkiem prawdopodobne - powiedział. - Chodzi mi o to, że kasetka była pusta - dodał niewinnie. - Przecież opróżnianie kasetki nie zajmuje nikomu godziny i piętnastu minut - odparł Backstróm. - A pięć godzin później jakiś skurwiel wysyła go na tamten świat - dodał, i zabrzmiało to tak, jakby głośno myślał. Zawsze należy uwzględniać przypadek, pomyślał Jarnebring, ale ponieważ tego rodzaju rozumowanie przewyższało zdolności umysłowe tego tłuściocha, postanowił posłużyć się innym sposobem. - Biorąc pod uwagę fakt, że poprzednio był tam ponad miesiąc wcześniej, rzeczywiście wygląda to na dziwny zbieg okoliczności - powiedział. - Skąd, do diabła, możesz o tym wiedzieć? - spytał podejrzliwie Backstróm. - Spytałem jednego z księgowych - odparł Jarnebring. Kiedy ty próbowałeś poderwać tę kasjereczkę, pomyślał. Wysadził Backstróma przed wydziałem zabójstw na Kungsholmsgatan, odprowadził wóz do garażu, zajrzał do swojego pokoju, żeby sprawdzić, czy coś się nie wydarzyło dowiedział się, że nie wydarzyło się nic - a ponieważ poczuł straszny głód, poszedł do stołówki, żeby zjeść lunch. Spotkał tam dwóch dawnych kompanów. Pracowali w specjalnej grupie operacyjnej powołanej do wyjaśniania szczególnie skomplikowanych zbrodni. Rozmowa przedłużyła się, więc przeszli do pokoju socjalnego w sekcji dochodzeniowej, a gdy w końcu Jarnebring wrócił do mieszkania Erikssona, było dość późne popołudnie. - Jak ci idzie z książkami? - spytał, wchodząc do salonu.
- Dobrze, że już jesteś - odparła Holt. - Zaraz skończę. Cholera, pomyślał, ale głośno tego nie powiedział. - Szybko się uwinęłaś. Znalazłaś coś ciekawego? - Nie wiem, czy ciekawego, ale na pewno dziwnego. A jak poszło tobie? - Eeee… - mruknął Jarnebring. - Nic ważnego, możemy się tym zająć później. Zaczynaj. - Zacznę od początku - powiedziała Holt. - Bo boję się, że inaczej zabrzmi to dziwnie. Niech będzie, pomyślał Jarnebring. Najważniejsze, żebyś była pewna, że stary wujek Bo rozumie, o czym mówisz. - No to słucham - powiedział. Holt przejrzała wszystkie książki stojące na półkach, żeby sprawdzić, czy nie ma w nich jakichś notatek albo ukrytych kartek. Nic nie znalazła. Była to typowa szwedzka biblioteczka, jaką można znaleźć w każdym dobrze sytuowanym, inteligenckim, mieszczańskim domu: szwedzcy klasycy (dzieła zebrane), grupa klasyków światowych, jak Dostojewski, Balzac, Proust, Musil, Mann, Hemingway, do tego kilku słynnych współczesnych pisarzy szwedzkich i zagranicznych - autorów literatury pięknej. Sporo historii ze szczególnym uwzględnieniem biografii znanych postaci i oczywiście kilka dużych encyklopedii. Wszystko w guście Erikssona, dopasowane do wystroju mieszkania, ubioru i nawyków kulinarnych. Książki stały w porządku alfabetycznym, według nazwisk autorów. - No i co w tym dziwnego? - spytał Jarnebring. - To - odparła Holt, wskazując na dwadzieścia kilka książek leżących na stole przed kanapą. Backstrom nie należał do ludzi, których niepowodzenie w skarbcu bankowym mogłoby zniechęcić do dalszego działania. Ledwo usiadł przy biurku, upewnił się, czy dochodzenie, które rozpoczął dzień wcześniej, posuwa się z tą samą energią. Ponieważ te palanty z biura rzecznika praw obywatelskich kazały się pozbyć archiwum pederastów, z braku lepszego pomysłu kazał Gunsan sprawdzić, czy nazwisko Erikssona widnieje w ogólnie dostępnym rejestrze osób, które występowały w charakterze powoda przeciwko komuś. Koledze Cymbałowi polecił, żeby poprosił ludzi z sekcji rozbojów, z dochodzeniówki i sekcji kontroli lokali gastronomicznych, żeby sprawdzili, czy Eriksson pojawia się w związku z jakąś sprawą o podłożu seksualnym. Trzech idiotów z policji porządkowej kazał natychmiast wysłać w teren. Mieli pokazywać zdjęcia Erikssona zwykłym ludziom i odwiedzać kluby, w których po zgaszeniu świateł gromadzą się różne lizodupy. Efekt tego rozpoznania okazał się jednak nadzwyczaj skromny. Jeśli w ciągu ostatnich lat Eriksson padł ofiarą jakiegoś przestępstwa, z pewnością tego nie zgłosił. Gunsan twierdziła też, że jego nazwisko nie widnieje na listach osób, które występowały w charakterze powoda. Do cholery z babami, pomyślał Backstrom. Kolega Cymbał nie miał nic do powiedzenia, ale akurat po nim Backstrom niczego innego
się nie spodziewał. Kogoś takiego należałoby po prostu zabić, pomyślał. Jeden z trzech policjantów zdołał się jednak czegoś dowiedzieć. Klient jednego z klubów przy Sveavagen twierdził, że rozpoznaje Erikssona na zdjęciu, które mu pokazano. Wskazał też miejsce, gdzie Eriksson często się pojawiał. - Powiedział, że Eriksson przypominał mu ciotę w skórze, którą poznał latem - wyjaśnił policjant. - Tacy jak oni spotykają się w Klubie SM przy Wollmar Yxkullsgatan w Soder. To miejsce dla tych, co szukają trochę mocniejszych wrażeń - dodał. Pieprzeni idioci, pomyślał Backstrom. I wcale nie miał na myśli tych, o których opowiadał mu policjant, tylko tych, co siedzieli po drugiej stronie jego biurka. - Sam się tym zajmę - powiedział. - Zapisz mi adres na kartce. We wszystkich książach leżących na szafce nocnej były dedykacje autora dla właściciela. Wszyscy autorzy byli Szwedami, podobnie jak wszyscy odbiorcy dedykacji. W każdym razie tak wynikało z nazwisk. Kilka książek należało do gatunku literatura piękna, ale było tam też parę biografii znanych Szwedów, jedno dzieło historyczne i dwie książki naukowe. - Może je kupił w antykwariacie - wysunął hipotezę Jarnebring. - Czy są ludzie, którzy zbieraj ą takie egzemplarze z dedykacj ą? - Na początku też tak sobie pomyślałam - odparła Holt, potrząsając głową. - Ale coś mi się tutaj nie zgadza. - Co mianowicie? - spytał Jarnebring, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu. - Po pierwsze wszystkie te książki zostały napisane między 1964 a 1975 rokiem. Po drugie sprawiaj ą wrażenie, jakby nikt ich nie tylko nie czytał, ale nawet nie przejrzał, z kilkoma wyjątkami. Po trzecie… muszę się jednak przyznać, że nie jestem bibliofilem - ich tematyka obejmuje zupełnie różne dziedziny. Czy kolekcjoner książek nie kieruje się jakimiś konkretnymi względami? - Nie mam zielonego pojęcia - odparł Jarnebring. - Ja też nie - powiedziała Holt. - Postanowiłam więc zabrać je do biura i zastanowić się nad tym. A co to ma wspólnego z naszym śledztwem? - pomyślał Jarnebring. Bo jej teza wydała mu się trochę naciągana. - W porządku - odparł. - Włóż te śmieci do worka i na dzisiaj kończymy. Resztą zajmiemy si ę jutro. Kiedy wrócił do gniazdka swojego i swojej przyszłej żonki, kolację musiał zjeść w samotności. Nie było w tym nic dziwnego, jego ukochana miała chyba nocny dyżur. Zanim jednak wyszła z domu, przygotowała mu jedzenie. Do piekarnika włożyła coś pysznego, a na stole zostawiła przepełnioną miłością instrukcję obsługi. Kiedy zjadł, usiadł przed telewizorem, żeby obejrzeć wiadomości sportowe, ale nie mógł sobie znaleźć miejsca. Jego myśli nieustannie krążyły wokół Erikssona. Dziwny typ, pomyślał. Czym on się właściwie zajmował? Potem zaczął rozmyślać o
swoim przyjacielu Larsie Martinie Johanssonie. Muszę do niego zadzwonić, postanowił. Ostatni raz spotkali się prawie miesiąc wcześniej i mieli sporo spraw do omówienia. Ale u Johanssona nikt nie podnosił słuchawki, a automatycznej sekretarki najwyraźniej jeszcze sobie nie sprawił. Zadzwonię do niego jutro, do biura, postanowił. Ciekawe, czy nadal siedzi w ministerstwie sprawiedliwości. Kiedy widzieli się ostatnio, Johansson opowiadał mu, że na zlecenie ministerstwa zajmuje się jakąś pilną sprawą. Zanim Backstróm wyszedł z biura, żeby na własną rękę zrobić rozpoznanie wśród pedałów, przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć ze sobą służbowej broni. Byłoby to jednak oznaką słabości, więc od razu odrzucił tę myśl. Był to głupi pomysł również dlatego, że postanowił później wpaść do jakiegoś znanego sobie lokalu i zrobić rekonesans wśród ciot. Takie dupodajki można przecież załatwić lewą ręką, pomyślał, zakładając płaszcz. Do kieszeni wsunął zdjęcie Erikssona. To oczywiste, że pojechał taksówką. W końcu prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa. Ma też jeszcze specjalne kupony z korporacji taksówkowej, więc na pewno z nich skorzysta. Jako wytrawny tajniak polecił kierowcy zatrzymać się trochę dalej, żeby mógł dyskretnie wejść do lokalu. Wchodziło się bezpośrednio z ulicy. Okna były zasłonięte, światła zgaszone, więc stojąc na zewnątrz, można było odnieść wrażenie, że klub jest zamknięty. Ponieważ jednak Backstrom nie posługiwał się tanimi sztuczkami, zaczął naciskać dzwonek i robił to tak długo, aż w końcu ktoś się zjawił i otworzył drzwi. Był to wysoki, ponury typ z krótko ostrzyżonymi włosami, w kraciastej flanelowej koszuli i wytartych dżinsach. Przypominał trochę faceta z reklamy Marlboro, tyle że nie miał konia ani kapelusza na głowie. Backstrom pomyślał, że to chyba zarządca budynku albo ktoś w tym rodzaju. - Zamknięte - powiedział typek i spojrzał na Backstroma nieprzyjemnym wzrokiem. - Jestem z policji i mam to w dupie - odparł władczym tonem Backstrom. Dzielnie wytrzymał jego spojrzenie. - Chciałbym o coś zapytać. Najwidoczniej to, co powiedział, wystarczyło typkowi, bo nagle zaczął okazywać duże zainteresowanie i stał się przesadnie uprzejmy. Bez dalszych protestów otworzył drzwi. - Niech pan wejdzie - powiedział. - Postaram się pomóc, jeśli będę mógł. Coś mi tu śmierdzi, pomyślał Backstrom. O kurwa, co to za miejsce? - pomyślał, rozglądaj ąc się po mrocznym lokalu. Wygląda jak prawdziwa izba tortur. W jakim kraju my żyjemy? Haki w suficie, łańcuchy i kajdany, ściany zawieszone biczami i innym podobnym paskudztwem. Nawet nie próbował się domyślać, do czego służą wszystkie te narzędzia. Czegoś takiego należałoby zabronić, pomyślał z oburzeniem. Typek usiadł na krześle przypominającym tron, wskazał głową stojący przed nim stołek i spojrzał na Backstroma zaciekawiony. Coś mi tu bardzo brzydko pachnie, pomyślał Backstrom. - Siadaj pan - powiedział typek, wskazując na stołek.
- Jak już powiedziałem, jestem policjantem - powtórzył Backstrom. - Jest jedna sprawa i zastanawiam się, czy mógłby mi pan pomóc. Za kogo on mnie uważa? - pomyślał. - Pomagałem już wielu policjantom - odparł typek. Nagle zaczął sprawiać wrażenie rozbawionego. Może to zwykła wtyka, pomyślał Backstrom. Ktoś taki w takim miejscu to prawdziwa żyła złota. Choć wygląda na typa spod ciemnej gwiazdy. - Czy rozpoznaje pan tego człowieka? - spytał, podając mu zdjęcie Erikssona. Typek dość długo mu się przyglądał, obracał zdjęcie w różne strony. W końcu potrząsnął głową i zwrócił je Backstromowi. - Nie w moim typie - stwierdził. - Nie gustuję w takich chuderlakach zdechlakach. A ten tutaj wygląda jak Jiminy Cricket z filmów Disneya. - Więc nie zna go pan - powiedział Backstrom. Cholera, pomyślał, zerkając na drzwi za plecami. Był coraz bardziej pewien, że coś tu nie gra. - Nie - odparł typek i spojrzał na Backstroma z pożądaniem. - Lubię mieć przed sobą trochę zdrowego ciałka do obrobienia. - Tylko spokojnie - krzyknął Backstrom i podniósł rękę, żeby powstrzymać ewentualny atak. - Zachować spokój! - Jestem spokojny - odparł typek i uśmiechnął się szyderczo. - To pan policjancik jest podenerwowany. Co za pierdolone miejsce, pomyślał Backstrom i głęboko odetchnął, gdy znalazł się na ulicy. I właśnie wtedy, kiedy stał na chodniku i dochodził do siebie, zjawił się ten pieprzony Lars Martin Johansson z jakąś ciemną lalą u boku. Co on tu, u diabła, robi? pomyślał zdumiony. Może idzie do klubu? Ale po co w takim razie ciągnie ze sobą tę cizię? Johansson przystanął i spojrzał na niego. Nie wiadomo dlaczego, ale Backstrom przypomniał sobie nagle, że niektórzy policjanci nazywają go Rzeźnikiem z Adalen. Lepiej nie rzucać mu się w oczy, pomyślał. - Dobry wieczór - powiedział Johansson i spojrzał szyderczym wzrokiem na Backstroma. - Czego taki zawzięty homofob szuka w takim miejscu? - spytał, wskazując znacząco na zamknięte drzwi za jego plecami. Ale Backstrom nie zapomniał języka w gębie. Czegóż innego można się spodziewać po starym zawodowcu? - Pracuję w dochodzeniówce, prowadzę sprawę o morderstwo - odparł krótko. -Pracujemy nad zabójstwem, w które są zamieszani homoseksualiści. - Ach, tak, faktycznie, chyba coś czytałem w gazetach - odparł Johansson i uśmiechnął się szyderczo. - Uważaj na siebie - dodał, a potem skinął głową i poszedł dalej, prowadząc panienkę pod rękę. Kiedy przeszli kawałek, ona też zaczęła gwałtownie chichotać. Ale Backstrom nie usłyszał, co Johansson jej powiedział. Pieprzony Laponiec, pomyślał. Potem zatrzymał taksówkę i pojechał do knajpy.
6 grudnia 1989 roku, środa W gabinecie Erikssona było mnóstwo różnego rodzaju papierów i dokumentów: wpiętych porządnie w segregatory, ustawionych w porządku chronologicznym. Na grzbiecie każdego z nich naklejono niewielkie etykietki z wyjaśnieniem, co znajduje się w środku. Cała dokumentacja dotycząca maj ątku ulokowanego w akcjach mieściła się w dwudziestu kilku segregatorach, które zajmowały na regale całe dwie półki. Jeden za drugim, w każdym rozliczenia i wyciągi z konta przesłane przez firmę Tischlera. Wynikało z nich, że w ciągu ostatnich lat Eriksson przeprowadził setki większych i mniejszych operacji na giełdzie i że prawie zawsze osiągał zysk. Wielkie interesy o niewielkim stopniu ryzyka, prawie zawsze przeprowadzane w ciągu jednego dnia. - Facet był chyba geniuszem finansów - stwierdził Jarnebring. - Tego samego dnia kupuje i sprzedaje akcje o wartości setek tysięcy, a nawet milionów koron, a kiedy wieczorem idzie pograć w bingo, prawie zawsze wygrywa kilka tysięcy koron. - Chyba go źle oceniliśmy - uśmiechnęła się blado Holt. -Facet wygląda na prawdziwego pogromcę giełd. Był bezwzględny. - Mam kumpla, specjalistę. Pracuje w policji kryminalnej - powiedział po chwili zastanowienia Jarnebring. - No to zadzwoń do niego i poproś, żeby tu przyszedł. - Genialna myśl, koleżanko Holt - odparł Jarnebring. - Dzięki temu oszczędzę pani noszenia worków z tymi segregatorami do biura. Znajomy Jarnebringa z wydziału do spraw walki z przestępczością zorganizowaną nie miał akurat nic lepszego do roboty. Od siedmiu lat prowadził tę samą sprawę podatkową, więc przez jedno czy dwa popołudnia pani prokurator na pewno sobie bez niego poradzi. Poza tym nie zamierzał jej o tym mówić. Już godzinę później siedział przy kuchennym stole w mieszkaniu Erikssona i przeglądał jego segregatory, podczas gdy Holt parzyła kawę, a Jarnebring rozglądał się po gabinecie. - Kawa gotowa! - zawołała Holt. Wszystko wskazywało na to, że kumpel Jarnebringa też właśnie skończył. - Czy mogę zapalić? - spytał, wskazując wzrokiem kryształową popielniczkę stojącą na szafce przy zlewie. - Opowiadaj - odparł Jarnebring i kiwnięciem głowy wyraził zgodę na papierosa, po czym sam upił trochę kawy z filiżanki. - Ofiara na pewno nie ma nic przeciwko temu, a koleżanka ma pełne kieszenie fajek. - Umieram z ciekawości - uśmiechnęła się Holt. - Poza tym już nie palę, rzuciłam -dodała, kiedy znajomy Jarnebringa wyciągnął do niej paczkę papierosów. Na początek stwierdził, że to w zasadzie prosta sprawa. Zwykły człowiek, taki jak Eriksson, nie jest w stanie długo zarabiać pieniędzy na obrocie papierami krótkoterminowymi. - Bilans wychodzi na zero - wyjaśnił i zaciągnął się w zamyśleniu. - Możesz osiągnąć zysk raz czy dwa z rzędu, ale wcześniej czy później tracisz, a w dłuższej perspektywie w
najlepszym wypadku wychodzi się na zero. Dzięki temu gracz nie musi się przenosić do przytułku. - Jeśli jednak miał dostęp do cennych informacji - zaoponowała Holt - to mógłby… - Z tego co pamiętam, facet pracował w Głównym Urzędzie Statystycznym - przerwał jej znajomy Jarnebringa. Zapomnij o tym. To całkiem nieistotne dla kogoś, kto prowadzi takie interesy. - Jego najlepszy przyjaciel jest właścicielem biura maklerskiego i Eriksson ufał mu bez zastrzeżeń - wyjaśnił Jarnebring. - To czemu mi o tym od razu nie powiedzieliście? Moglibyśmy to wtedy omówić przez telefon. - Słucham dalej - powiedział Jarnebring. - Tego rodzaju działalność to w rzeczywistości jeden wielki samograj - jeśli się jest maklerem. Kupujesz pakiet akcji, kiedy cena idzie w górę, a później sprzedajesz. Kasujesz pieniądze i wszystko gra. Jeśli cena idzie w dół, podrzucasz je któremuś z klientów, który złożył zamówienie, i pozwalasz mu przeprowadzić niekorzystną transakcj ę. Jeśli przeprowadziłeś naprawdę niekorzystną transakcj ę, z pewnością istnieje jakiś stary fundusz albo fundacja, którą zarządzasz. I właśnie tam możesz ukryć całe to gówno. Dzięki temu siedzisz przynajmniej na czymś konkretnym, gdy tymczasem giełda może ulegać gwałtownym wahnięciom w ciągu tego samego dnia. - Nadal nic nie rozumiem - wtrąciła się Holt. - Załóżmy, że… - W takim razie dam ci przykład. Załóżmy, że jesteś moją klientką, a ja jestem twoim maklerem. Dzisiaj rano, zanim giełda ruszyła, zadzwoniłaś do mnie i powiedziałaś, że chcesz kupić pakiet akcji o wartości najwyżej stu koron za sztukę… niech to będzie firma o nazwie Mutter & Son… znany szwedzki producent oprzyrządowania warsztatowego. - Oczywiście - odparła Holt. - Dzieje się tak codziennie, chociaż ja korzystam z usług Handelsbanku, bo to oni zajmują się moją pensją w wysokości dziesięciu tysięcy koron miesięcznie netto. - Gdybym chciał to zrobić w prosty sposób - kontynuował znajomy Jarnebringa - choć istniej ą inne metody, żeby zrobić to w sposób przemyślany i bardziej opłacalny - jeśli więc chciałbym to zrobić w prosty dla mnie sposób… to wtedy zaczynam przeglądać pakiet poleceń sprzedaży walorów należących do innych klientów. Mam taki spis na biurku. Załóżmy, że znalazłem kogoś, kto chce sprzedać pakiet tysiąca akcji firmy Mutter & Son za minimum dziewięćdziesiąt koron. Jeśli zrobię to w prosty sposób, już w tym momencie zarobię pięć tysięcy koron. Jego walory zostają sprzedane po dziewięćdziesiąt, ty możesz je kupić za sto. Zatrzymuję różnicę, potrącam podatek obrotowy i prowizję, co daje mi pięć tysięcy na czysto. - Ja bym zachował ten smaczny kąsek dla siebie - wtrącił Jarnebring i uśmiechnął się. - I nawet bym się nie dzielił z kimś takim jak Eriksson. - I właśnie tak postępują maklerzy - przyznał jego znajomy. - Z wyjątkiem sytuacji, kiedy któryś z nich chce pomóc kumplowi. A przy okazji może i sobie.
- Co masz na myśli? - spytała Holt. - Załóżmy, że zarabiam dla ciebie w ten sposób jeden promil rocznie. Tyle mniej więcej stracił Eriksson w latach osiemdziesiątych. Po zapłaceniu podatku zostaje ci na czysto około siedmiuset tysięcy. Dajesz mi pod stołem prowizję w wysokości połowy. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy trafia do mojej kieszeni. - To chyba nie jest zgodne z prawem - zaprotestowała Holt. - Nie, ale i niezbyt ryzykowne. Tak długo jak obaj trzymają gębę na kłódkę, ryzyko, że dopadnie ich skarbówka, nie istnieje. Gdyby jednak któryś z nich zaczął się zwierzać komuś takiemu jak ja, musiałby się z całą pewnością liczyć z tym, że w odpowiednim czasie obu im dobiorę się do skóry, choć do takich sytuacji prawie nigdy nie dochodzi. Za coś takiego prawo nie przewiduje zbyt surowych kar. - Czy Eriksson właśnie tak robił interesy? - spytała Holt. Tischler pomógł staremu kumplowi, któremu ufał, a przy okazji sam trochę zarobił? - Mniej więcej tak to się odbywało - potwierdził znajomy Jarnebringa. - Tischler posłużył się Erikssonem i dał mu za to łaskawie trochę grosza - sprecyzowała Holt. - Mało prawdopodobne - odparł znajomy Jarnebringa, potrząsając głową. Zapalił papierosa i mówił dalej. - Tischler musiał na tym zarobić przynajmniej miliard koron, jeśli wierzyć czasopismom branżowym. Po co miałby się łasić na kilkaset tysięcy więcej? Dla niego byłoby to tylko niepotrzebne ryzyko. - I dlatego pomógł dawnemu koledze - odparł Jarnebring. Ciekawe, ile zarobił Lars Martin, pomyślał. Dostał od rodziców swoj ą dolę za należący do rodziny las, kręcił też jakieś własne interesy, ale na pewno nie zarobił miliarda. - W takim razie i ty, i ja wybraliśmy sobie niewłaściwych kumpli, bo obracamy się tylko w towarzystwie policjantów stwierdził znajomy Jarnebringa, zerkając do filiżanki. - Macie jeszcze trochę kawy? - Mnie spytaj - odparła Holt, nalewając mu kawy do filiżanki. - Pensji wystarcza mi do dwudziestego, a miesiąc kończy się trzydziestego pierwszego. Dlaczego nie zajmą się tym związki? - Warto byłoby się zastanowić - powiedział w zamyśleniu kolega Jarnebringa. -Dlaczego ktoś taki jak Tischler pomaga komuś takiemu jak Eriksson? Kumpli maj ą przecież wszyscy. - Może się w nim kochał - powiedział z szyderstwem w głosie Jarnebring. - Na pewno bawili się w dzieciństwie w ciuciubabkę - powiedział Backstrom, kiedy grupa tajniaków spotkała się po lunchu, żeby podyskutować, a Holt referowała najnowsze wyniki dochodzenia. - Tischler ma podobno ośmioro dzieci, a żenił się już cztery razy - odparła Gunsan i z powątpiewaniem potrząsnęła głową. - Wprawdzie nigdy go nie spotkałam, ale taka teoria
nie wydaje mi się zbyt prawdopodobna. - Facet ma nieograniczone możliwości - zauważył protekcjonalnym tonem Backstrom. Bogaty erotoman, który rzuca się na wszystko, co się rusza, a ponieważ nasz mały Eriksson nie był w stanie wycisnąć dla niego ze swojego tyłka żadnych dzieciaczków, sypnął mu na pocieszenie trochę grosza. Milion w tę czy w tamtą to dla takiego miliardera gówniana różnica, prawda? - No tak - powiedziała Gunsan, ściągając usta. - A co się tyczy byłych żon Tischlera, to z tego, co mi wiadomo, też nie cierpią biedy. - Facet miał szeroki gest - stwierdził Backstrom. - Co jeszcze mamy? - Mnóstwo luźnych wątków, które musimy ze sobą jakoś powiązać - podsumował Jarnebring. - Do tego kilka pytań, na które trzeba będzie sobie odpowiedzieć. Nic, z czym od razu trzeba by pędzić do prokuratora. Sądzę, że niedługo skończymy z mieszkaniem zakończył. - Mam nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu. - Chcemy też porozmawiać z kilkoma osobami - dodała Holt. - Między innymi z jego biura. - No to zróbcie to, a ja napędzę trochę strachu jego dwóm kumplom: temu napalonemu bankierowi i rudobrodemu z telewizji. Na piętrze Erikssona znajdowały się cztery mieszkania. Z jego najbliższą sąsiadką, panią Westergren, Holt i Jarnebring już rozmawiali. Po głębszym zastanowieniu - kiedy wprost j ą o to zapytali - przypomniała sobie, że Eriksson miał sprzątaczkę. I nawet z nią kiedyś rozmawiała. „Chyba mówiła, że jest Polką”. Pani Westergren żałowała, że zupełnie wypadło jej to z głowy. Prawie jej nie widywała, ponieważ w piątki odwiedza dziewięćdziesięcioletnią mamę w domu starców. - Chyba właśnie wtedy tu była - stwierdziła pani Westergren, ale od czasu, jak Holt była tu ostatnim razem, nic sobie nie przypomniała. - Wspomniała pani, że odniosła wrażenie, że ostatnimi czasy Eriksson zaczął dużo pić powiedziała Holt. - Czy zastanawiała się pani nad tym? Nie, po prostu odniosła takie wrażenie. Jakiś miesiąc temu, kiedy przywitał się z nią na klatce schodowej, wydało jej się, że czuć od niego wódką. Innym razem, jakiś tydzień później, widziała, jak wysiada z taksówki. Odniosła wtedy wrażenie, że Eriksson dziwnie się porusza. Bardzo jej się wtedy spieszyło, więc nawet się z nim nie przywitała. Były jeszcze inne rzeczy, już nie pamięta jakie, ale wszystko to dało jej sporo do myślenia, bo były to zupełnie nowe spostrzeżenia. Nie zgadzały się z jej wcześniejszym wyobrażeniem o Erikssonie - opanowanym, uporządkowanym i znacznie bardziej trzeźwym sąsiedzie. Na tym samym piętrze mieszkało też starsze małżeństwo. Tak wynikało z wizytówki na drzwiach i informacji, jakie Gunsan zdobyła w urzędzie meldunkowym. Mimo kilku prób policjantom nie udało się ich zastać, ale dzięki rozmowom z sąsiadami Holt i Jarnebring dowiedzieli się, że zimę starsi państwo zazwyczaj spędzają w Hiszpanii. W tym roku opuścili Szwecję już na początku października. - Nietrudno było się tego dowiedzieć - mruknął Jarnebring.
- I dlatego się dowiedzieliśmy - odparła z zadowoleniem Holt. - Potrzebowaliśmy na to nie więcej niż pół godziny. Trzeciemu i ostatniemu sąsiadowi poświęcili więcej czasu, chociaż ich młodsi koledzy rozmawiali z nim następnego dnia po zabójstwie, przed południem. Powiedział im wtedy, że nic nie widział i nic nie słyszał, ponieważ wieczorem nie było go w domu, więc jeśli nie maj ą więcej pytań, prosi, żeby dać mu już spokój. I tak by się to pewnie skończyło, gdyby czujna Gunsan nie znalazła jego karty w rejestrze osób obj ętych obserwacj ą, sporządzonym przez sztokholmską policj ę w związku ze spodziewanymi niepokojami przed zbliżającymi się obchodami rocznicy śmierci Karola XII. Urodził się w 1920 roku i był emerytowanym majorem piechoty. W wieku dwudziestu lat zaciągnął się na ochotnika do korpusu szwedzkiego walczącego w wojnie zimowej po stronie Finów przeciwko Armii Czerwonej. Nigdy też nie robił tajemnicy z faktu, że jeśli chodzi o politykę, sympatyzuje ze skrajnym prawym skrzydłem. „Oczywiście, że nie jestem faszystą, tylko nacjonalistą, jak każdy prawdziwy Szwed”, wyraził się kiedyś w latach sześćdziesiątych, kiedy starał się o stanowisko w sztabie armii w Sztokholmie. Stanowiska oczywiście nie otrzymał, więc zażądał natychmiastowego przeniesienia go w stan spoczynku. Od dwudziestu lat jest emerytem. Wolny czas poświęca najprawdopodobniej na głoszenie swoich narodowych poglądów w różnego rodzaju stowarzyszeniach i organizacjach. Nigdy nie miał kłopotów z pieniędzmi, bo jego rodzice byli bogatymi ludźmi, i będąc jeszcze człowiekiem niepełnoletnim, odziedziczył większą sumę po samotnej stryjence. Poza tym wiadomo, że z każdym prawdziwym oficerem i dżentelmenem jest tak, że pieniądze wydaje na utrzymanie konia. W sumie: postać ciesząca się pewną sławą, bohater wojny zimowej posiadający liczne odznaczenia i główny bohater wielu dość podejrzanych historii, jakie nadal krążą po oficerskich kantynach. W czwartek 30 listopada brał udział w ceremonii złożenia wieńców przy pomniku Karola XII. Istnieją na to liczne dowody: policyjni tajniacy zrobili mu tam kilka zdjęć. Kiedy uroczystości dobiegły końca, szefostwo policji wydało polecenie, aby go wraz z kilkoma kompanami - którzy przeciwko temu zaprotestowali - wsadzić do wynajętych autobusów miejskich. Przewieziono ich do stacji metra przy placu Ostermalmstorg, aby ich stamtąd wywieźć - na bezpieczną odległość od kontrdemonstracji idącej przez centrum miasta. Następnie człowiek ten udał się do swojego mieszkania przy ulicy Radmansgatan. Zjawił się tam za kwadrans ósma. To samo zeznali tajniacy, którzy na wszelki wypadek szli za nim. Potwierdziła to też Gunsan. Udało jej się zdobyć potrzebne informacje, mimo że wspomniani tajniacy wcale nie zamierzali się już później odezwać. W każdym razie pan major był w domu, co znaczy, że kłamał, twierdząc, jakoby był poza domem. Należy więc porozmawiać z nim jeszcze raz. Ta rozmowa nie wniosła do sprawy nic nowego z wyjątkiem kilku kolejnych znaków zapytania. Na początku szło im lepiej, niż się spodziewali. Staruszek był w domu, a do tego kiedy zadzwonili, otworzył im i wpuścił do środka. Niewysoki, wysportowany mężczyzna o
wyprostowanej sylwetce. Wyglądał na znacznie młodszego niż ktoś, kto wkrótce skończy siedemdziesiąt lat. Skinął im surowo głową i spojrzał na zegarek. - Proszę pytać, ale nie zamierzam poświęcić państwu całego dnia - powiedział. Później było już gorzej. Nadal twierdził, że nic nie widział i nie słyszał, i zdecydowanie odrzucał wszelkie insynuacje, jakoby wcześniej twierdził coś, co było nieprawdą. - Wróciłem do domu około ósmej i to samo powiedziałem temu młodemu policjantowi w mundurze. Nie rozumiem więc, o co panu inspektorowi chodzi - powiedział, wbijaj ąc wzrok w Jarnebringa. Jak to nie słyszał, że coś się dzieje? Nie zauważył, że policja czegoś uważnie szuka i ogląda miejsce zdarzenia, naprzeciwko jego mieszkania? Czy nie słyszał, że tamtego wieczoru policja przynajmniej dwa razy dzwoniła do jego drzwi? Nawet nie wyjrzał na korytarz przez judasza? Odpowiedź za każdym razem brzmiała: nie. Ma słaby słuch, podobnie jak wiele innych osób, które przeżyły to co on. Przecież w całej swej karierze wystrzelił kilka tysięcy pocisków, nie maj ąc na uszach żadnej osłony. A wracaj ąc do sprawy, to po pierwsze siedział wtedy w pokoju i oglądał telewizję, a po drugie telewizor grał bardzo głośno. - Oglądałem wiadomości. Chciałem zobaczyć, jak policja pozwala chuliganom niszczyć naszą królewską stolicę -wyjaśnił. Potem poszedł się położyć i jak zwykle od razu zasnął. Erikssona nie znał. Tylko raz z nim rozmawiał i po tej rozmowie postanowił, że do kolejnej nie dojdzie. Uważa, że jego sąsiad za bardzo próbował się przypodobać innym i nie wzbudzał zaufania, a jego nagłe zniknięcie jest mu obojętne. Za bardzo różniła się ich przeszłość. - A na czym to polegało? - spytała Holt. Major widział, jak umierali chłopcy o wiele lepsi od Erikssona. Sam został ranny pod miejscowością Salla, kiedy miał zaledwie dwadzieścia lat i u boku fińskich braci walczył z bolszewikami. - To nic wielkiego - stwierdził skromnie. - Byłem na nogach już po tygodniu, szybciej niż wielu innych. To dziwne uczucie, gdy się dostaje kulę - dodał i nie wiadomo dlaczego spojrzał na Jarnebringa. - Wierzę panu - zgodził się Jarnebring. - Kula trafiła mnie w lewy bok, po zewnętrznej stronie żeber. Porządnie krwawiłem, a na śniegu krew świetnie widać, zwłaszcza własną. Jarnebring się nie odezwał, ale z sobie tylko wiadomych względów odwrócił wzrok i zaczął się przyglądać stoj ącemu na biurku czarnemu aparatowi telefonicznemu starego typu, z okrągłą tarczą i cyframi. - Moi towarzysze dopiero po pewnym czasie mogli mnie stamtąd wyciągnąć kontynuował major. - Chyba nigdy wcześniej nie czułem się aż tak samotny… Po tym, co się wydarzyło, stałem się innym człowiekiem. Ani lepszym, ani gorszym… po prostu innym.
- Rozumiem, co pan ma na myśli - powiedział Jarnebring. - Tak, właśnie takie odnoszę wrażenie - odparł major. - Tacy jak ja widzą takie rzeczy. Biorąc pod uwagę wszystkie te, jak również inne okoliczności, major nie zamierza spędzić bezsennej nocy z powodu kogoś takiego jak Eriksson, kto - wszystko na to wskazuje obracał się w niewłaściwych kręgach i nawet po śmierci jest na tyle nietaktowny, żeby przysparzać innym problemów. Zresztą czego można się spodziewać po kimś takim jak on. - Co pan major chce przez to powiedzieć? - spytała Holt. - To był zwykły szemrany proletariusz, który próbował udawać człowieka z wyższych sfer. Ale mnie nie oszukał. - Skąd pan major o tym wie? Wie pan coś o przeszłości Erikssona? - spytała Holt. - Takie rzeczy łatwo wyczuć po zapachu. Facet był zwykłym prostakiem - żachnął się major. - Milutki staruszek - zachichotała Holt, kiedy jechali do biura. - Jak sądzisz? Ciekawe, ile razy opowiadał tę historię dawnym towarzyszom w kantynie. Na pewno niejeden, pomyślał Jarnebring. Ale nie powiedział tego na głos, bo Holt i tak by nie zrozumiała. - Ja też nie sądzę, żeby to on był zabójcą, chociaż na pewno byłby w stanie to zrobić odparł Jarnebring. - Można powiedzieć, że taka okoliczność nie zachodzi. Poza tym kiedy po wieczornym świętowaniu wrócił do domu, zabójca Erikssona już był w jego mieszkaniu. - Odnoszę jednak wrażenie, że coś wie. - Może po prostu go nie lubisz - zasugerował Jarnebring. - Uważam, że coś ukrywa - upierała się Holt. - A może po prostu cieszy się, że ktoś załatwił takiego typka jak Eriksson - wysunął teorię Jarnebring. - A ja nadal twierdzę, że coś ukrywa - upierała się Holt. - Być może. Jeśli tak jest, to nie sądzę, żeby chciał nam o tym opowiedzieć. - Ciemny typ - powiedziała Holt. A co ty możesz o tym wiedzieć? - pomyślał Jarnebring. Przecież nigdy nie byłaś w wojsku. - Gdzie odbywałaś służbę wojskową? - spytał, uśmiechając się swoim złowieszczym uśmiechem. Backstrom obiecał, że napędzi komuś niezłego stracha, ale akurat tego dnia nie trafiła mu się żadna okazja. Kiedy razem z Almem zjawili się w elegancko urządzonym biurze Tischlera przy placu Nybroplan, recepcjonistka poinformowała ich, że szef nie będzie miał czasu się z nimi spotkać. Ponieważ jednak Backstrom nie należał do tych, których
łatwo spławić, uparł się i zażądał rozmowy z jego sekretarką. Elegancko i ze smakiem ubrana kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat świetnie komponowała się z otoczeniem. Stwierdziła, że jest jej bardzo przykro, ale pan Tischler jest akurat w Nowym Jorku i wróci dopiero w piątek przed południem. - Wiem, że mu bardzo zależy na spotkaniu z panami - wyjaśniła. - Proponuję więc zadzwonić do nas w piątek koło południa. Postaram się ustalić termin spotkania. Pieprzona zarozumiała babo, pomyślał Backstrom. Za kogo ty się uważasz? Nie lepiej poszło im w telewizji, gdzie zamierzali spotkać się z Welanderem. Ochroniarz siedzący w recepcji nawet nie zerknął na ich legitymacje, ale po krótkiej utarczce udało im się porozmawiać z kolejną sekretarką, choć tylko przez telefon. Okazało się, że Welander jest zajęty. Jest na ważnym spotkaniu i nie wolno mu przeszkadzać, a jeśli chcą się z nim spotkać, mogą zadzwonić i uzgodnić termin. Po tych słowach sekretarka po prostu odłożyła słuchawkę. Ty pierdolona komunistyczna pizdo, pomyślał Backstrom. Za kogo ty się uważasz? Kiedy wracali do biura, ten głupek Alm zaczął marudzić, a potem jeszcze się wymądrzał, sugeruj ąc, jak powinni się byli zachować. - Przecież proponowałem, żebyśmy najpierw do niego zadzwonili - powiedział. Pieprzony idiota, pomyślał Backstrom. Za kogo on się uważa? Kiedy Alm odprowadzał samochód do garażu, Backstrom wyszedł na ulicę, zatrzymał taksówkę i od razu pojechał do domu. Co za pieprzone społeczeństwo, a jacy popierdoleni ludzie je tworzą, pomyślał, opieraj ąc się o siedzenie. Kiedy Jarnebring dotarł do domu, zadzwonił do swojego najlepszego przyjaciela Larsa Martina Johanssona. Ten odebrał już po pierwszym sygnale i strasznie się ucieszył, słysząc, kto dzwoni. - Świetnie, że dzwonisz - powiedział Johansson. - Kilka razy cię szukałem, ale pewnie jak zwykle byłeś zajęty. - Tak - odparł Jarnebring. - To był… - Może byśmy się spotkali w piątek i razem coś przekąsili? - przerwał mu Johansson. Tam gdzie zawsze, o siódmej. Możesz? - Tak. Sam zamierzałem… - Wspaniale - przerwał mu Johansson. - No to jesteśmy umówieni. Mam ci sporo do powiedzenia. No proszę, pomyślał Jarnebring. Ciekawe co. 11. 7 grudnia 1989 roku, czwartek W czwartek Holt przyszła na komendę przed siódmą. Nicke spędzał tę noc u taty, który obiecał, że rano odwiezie go do przedszkola. Holt obudziła się o tej godzinie co zawsze, wzięła prysznic, zjadła śniadanie, a nawet zdążyła w spokoju przeczytać gazetę. Mimo to
kiedy skończyła, okazało się, że ma jeszcze sporo czasu. Pojechała więc do biura i z braku lepszych pomysłów w oczekiwaniu na Jarnebringa zajęła się dedykacjami w książkach, które znalazła w mieszkaniu Erikssona. Pół godziny później, kiedy sprawdziła różne ewentualności, znalazła adresy czterech osób, którym były dedykowane. Sprawa zrobiła się jeszcze bardziej tajemnicza. Jedną z tych osób była kobieta urodzona w 1935 roku. Zmarła dwa lata temu, ale jej mąż nadal mieszkał w ich dawnym wspólnym mieszkaniu przy Strandvagen. W 1974 roku pewien słynny pisarz, członek Akademii Szwedzkiej, zadedykował jej swoją niedawno ukończoną i opublikowaną powieść. Autor nadal żyje, jest znacznie starszy od nieżyjącej już muzy i wszystko wskazuje na to, że w chwili kiedy dedykacja powstała, mieli ze sobą romans. No proszę, pomyślała Holt i dalej przeglądała rejestr. Trzy pozostałe osoby mieszkały w tej samej okolicy. Osiemdziesięcioletni obecnie dyrektor banku maj ącego siedzibę przy ulicy Narvavagen otrzymał książkę o bankructwie Kreugera. Jej autorem był jakiś inny finansista. Z kolei pewien dyrektor z Djurgardsvagen dostał książkę o szwedzkich pieśniach ludowych. Podarował mu j ą pewien historyk, któremu z pewnością udzielił wcześniej finansowego wsparcia. Wreszcie czwarta z tych osób - słynny wydawca mieszkający w dzielnicy Djurgarden - otrzymała zbiorek poezji. Ich autorem był nieznany Holt poeta, który nie robił żadnej tajemnicy z tego, iż chętnie znalazłby sobie inne wydawnictwo. Jedna kobieta i trzej mężczyźni. Porządni ludzie, porządne adresy w tej samej części Sztokholmu, ograniczonej ulicami Strandvagen, Narvavagen i dzielnicą Djurgarden. To jakaś zagadka kryminalna, pomyślała Holt i w tej samej chwili do pokoju wszedł Jarnebring. Przepełniała go chęć do pracy, bo dzień rozpoczął od udanego seksu z kimś, kogo kochał, a potem na dodatek zasiadł do stołu, żeby pochłonąć przepyszne śniadanie. - Dzień dobry, pani inspektor - powiedział. - Czy pani już dzisiaj zatrzymała jakiegoś podejrzanego? - Jeszcze nie - odparła Holt i szybko schowała notatki pod stosem innych papierów. Dlaczego to zrobiłam? - pomyślała. Przed południem jeszcze raz przeprowadzili serię rozmów z kolegami Erikssona z pracy. Niektórzy z nich postanowili sobie w końcu ulżyć i potwierdzić najważniejsze fakty, o których wspominał strażnik, choć dobierali inne słowa niż on. Nie, Eriksson nie był dobrym człowiekiem. Był wystarczaj ąco nieprzyjemny, żeby nikt z nich nie miał ochoty utrzymywać z nim bliższych stosunków, choć nie na tyle, żeby musieli go od razu zabijać. - Po prostu wredny typ - podsumowała jedna z pań. - W zasadzie cały czas tylko chodził dookoła i węszył, nie robił nic innego. Nikt nie utrzymywał z nim znajomości, nikt nie wiedział nic o jego prywatnym życiu, nikt na pewno nie miał powodu i okazji, żeby go usuwać z tego świata. Jak to w ogóle możliwe? Człowiek nie jest samotną wyspą, pomyślała Holt, kiedy wracali
na komendę. Kiedy po lunchu wrócili do swoich biurek, okazało się, że wspaniała Gunsan rozwiązała zagadkę tajemniczych dedykacji w książkach, chociaż nawet nie wiedziała, że stanowią jakiś problem. Na biurku Jarnebringa leżała kartka formatu A4, zapisana na maszynie. Gunsan dokładnie opisała, czego się dowiedziała w typowy dla siebie sposób, jak również podczas rozmów telefonicznych, o przeszłości Erikssona. Jarnebring sięgnął po kartkę i zaczął czytać, podczas gdy Holt - nie wiedząc już, który to raz z kolei - zaczęła przeglądać stos papierów leżących na biurku. - No tak, sprawa jest jasna - zawołał nagle Jarnebring. - To jasne, że ich szpiegował. - Co? - spytała Holt i spojrzała na niego. - Kto kogo szpiegował? - Eriksson. Popatrz na to - powiedział Jarnebring i podał jej kartkę z notatkami Gunsan. Wynikało z nich, że od 1964 do 1975 roku Eriksson pracował w Sztokholmie jako listonosz. Najpierw na zastępstwach, potem na stałym etacie. Obsługiwał dwa oddziały pocztowe, którym podlegały dwie dzielnice: Djurgarden i trochę bardziej ekskluzywne kwartały Ostermalm. Kiedy miał trzydzieści jeden lat i ukończone zaoczne studia na Uniwersytecie Sztokholmskim - zrobił magisterkę z socjologii, kryminologii i pedagogiki - rzucił pracę na poczcie i zatrudnił się jako młodszy pracownik naukowy w Głównym Urzędzie Statystycznym. - Ale dlaczego podkradał książki? - spytała Holt i spojrzała na Jarnebringa pytająco. - Może kradł też inne rzeczy - powiedział z szyderczym uśmiechem Jarnebring. Nieważne. Sprawa i tak się przedawniła, a na wszelki wypadek facet odszedł z tego świata. - A te książki? - upierała się przy swoim Holt. - Po prostu lubił czytać - odparł z uśmiechem Jarnebring. Holt potrząsnęła głową. Widać było, że nad czymś intensywnie myśli. - Myślę, że Eriksson czegoś szukał. Jestem całkiem pewna, że taki właśnie był. Ciągle gdzieś myszkował. Po południu odbyło się spotkanie całego zespołu. Nadal nie znaleziono nic, co mogłoby doprowadzić do przełomu w śledztwie. - Nie pojmuję tego faceta - mruknął Jarnebring. - Wygląda na to, że nikogo nie znał. No, może z wyjątkiem tamtych dwóch - dodał i spojrzał pytająco na Backstroma. Przy okazji, jak wam poszło? - W porządeczku, w porządeczku - odparł przeciągle Backstrom. A potem zrobił im wykład na temat forsowanej przez siebie tezy o „pedalskim śladzie”, której on i jego ludzie poświęcili dużo czasu i pracy. Z kolei Gunsan sporządziła listę ludzi, którzy każdemu pederaście chętnie skręciliby kark. Dokonała selekcji, wybierając tych, którzy mieli już coś za uszami, na przykład siedzieli w areszcie albo w którymś z zakładów karnych, a resztę nazwisk przekazała Backstromowi, Almowi i kilku innym z ich grupy, którzy tych ludzi przesłuchali. Niestety bez rezultatu.
- To jasne, że go znajdziemy - powiedział z przekonaniem Backstrom. - Gdzieś tutaj żyje sobie taki mały złośliwy typek, z którym Eriksson utrzymywał bliższe stosunki albo którego po prostu poderwał, gdy mu się trafiła okazja. Wcześniej czy później go dostaniemy. Chciałbym to widzieć, pomyślał Jarnebring. Gdyby ktoś chciał porównać dochodzenie, które prowadzą, do zupy, to z pewnością byłaby to bardzo cienka zupa. Skończyli wreszcie sprawdzanie billingów Erikssona, ale nie przyniosło to szczególnych rezultatów. Z domu Eriksson telefonował zazwyczaj na centralę biura maklerskiego, które prowadziło jego interesy na giełdzie. Poza tym kilka razy dzwonił do Tischlera, Welandera, a nawet do swojej sprzątaczki. Zawsze na numer domowy. Przeprowadzono również sekcję zwłok. Niezależnie od teorii, jakie Zblazowany i Wiijnbladh wysunęli co do śmierci ofiary, sekcja wniosła do sprawy niewiele więcej ponad to, co Jarnebring widział na własne oczy, kiedy znalazł zwłoki Erikssona na podłodze jego mieszkania. Podobnie rzecz się miała z technikami z laboratorium kryminalistycznego. Zabezpieczono odciski palców należące do kilku osób. Udało się zidentyfikować te, które powtarzały się najczęściej. Należały do Erikssona i jego sprzątaczki. Pozostałe nie pokrywały się z odciskami znajdującymi się w policyjnych rejestrach. Innych śladów właściwie nie było. Ręcznik znaleziony w koszu na bieliznę w łazience nadal leżał w Państwowym Laboratorium Kryminalistycznym w Linkoping. Jak zwykle wszyscy byli tam bardzo zajęci, więc wyniki analizy miały spłynąć dopiero przed Bożym Narodzeniem, chociaż Wiijnbladh dzwonił do nich i ponaglał. Wszyscy siedzieli więc i zajmowali się drobiazgami, które gdy już przyjdzie co do czego, z pewnością okażą się zupełnie nieciekawe. Na przykład brak kluczyka do skrytki bankowej. Sprawie tej poświęcono prawie pół godziny, a temat wywołał Jarnebring, chociaż wcale nie miał takiego zamiaru. Jeśli przyjąć tezę, że Eriksson został zabity przez męską prostytutkę, którą gdzieś poderwał, to dlaczego nie znaleziono śladów świadczących o tym, że został obrabowany? I on, Jarnebring, i Holt, a nawet Wiijnbladh i jego koledzy mogą zaświadczyć, że z mieszkania Erikssona nic szczególnego nie znikło, z wyjątkiem torby, kilku ręczników i być może niektórych dokumentów, chociaż nie brakowało przedmiotów, które mogły skusić sprawcę. Na przykład trzy drogie zegarki, trochę męskiej biżuterii czy złoty zszywacz do papieru. - Tak naprawdę to wcale tego nie wiemy - stwierdził Backstrom. - Założę się, że tamtego dnia Eriksson opróżnił swoją skrytkę i miał w domu mnóstwo lewej gotówki. - Nie sądzę - odparł Jarnebring z powątpiewaniem. - Jeśli coś zniknęło, to na pewno jakieś papiery. Sprawca zabrał je ze sobą. Nie jestem taki pewien co do ręczników, a jeśli chodzi o torbę, to sprawca potrzebował jej do wyniesienia dokumentów. Prawdziwy z ciebie detektyw, pomyślał Backstrom i postanowił, że trochę podrażni tę wielką półmałpę. Sprawa tej torby wisiała mu nad głową, ale zamierzał ją odnieść, gdy tylko emocje trochę opadną. - Jakie dokumenty? - zdziwił się Backstrom. Nagle zaczął wykazywać chęć do kłótni. -Co
to mogły być za papiery? Jarnebring tylko wzruszył ramionami. Nie zdążył sprawdzić pustej szuflady biurka Erikssona, a na dodatek dość głupio się wyrwał i wspomniał o brakuj ącym kluczyku do skrytki w Handelsbanken. Jeden udało się znaleźć, ale drugiego nadal nie było, chociaż Jarnebring i Holt sporo się natrudzili, żeby go odszukać. Co się z nim mogło stać? Z sali posypały się różne teorie. Na przykład że kluczyk znajduje się w kieszeni spodni sprawcy albo że gdzieś się zapodział. Chyba każdy zna takie przypadki z własnego doświadczenia? Kiedy spotkanie dobiegło końca i wszyscy powiedzieli, co mieli do powiedzenia, był już prawie wieczór. Za kilka godzin od zabójstwa Erikssona upłynie cały tydzień. Sprawcy nadal nie udało się namierzyć.
12. 8 grudnia 1989 roku, piątek W piątek rano inspektor Alm ściągnął na siebie niezadowolenie kolegi Backstróma. Nie informując go o niczym, zadzwonił do dziennikarza telewizyjnego Stena Welandera, żeby się umówić na rozmowę o zabójstwie jego starego przyjaciela Kjella Erikssona. Welander potraktował go uprzejmie i profesjonalnie, stwierdzaj ąc, że już od dawna czeka na spotkanie z policją. Jednocześnie, jakby mimochodem, zauważył, że to on pierwszy zadzwonił na policj ę, już w piątek przed południem, przed tygodniem, kiedy tylko dowiedział się o tym tragicznym wydarzeniu. Niekoniecznie okaże się pomocny, ale nie jemu to oceniać. Jeśli więc może zaproponować termin spotkania, wolałby, żeby się odbyło w ciągu najbliższej godziny albo dopiero za dwa tygodnie, bo wybiera się za granicę w związku z reportażem, który właśnie przygotowuje. Jeśli więc obaj panowie policjanci chcą się z nim spotkać już dzisiaj, zaprasza do gmachu telewizji, bo w ciągu dnia ma jeszcze kilka innych spotkań. Są już potwierdzone i nie może ich przełożyć na kiedy indziej. Alm obiecał, że zadzwoni za pięć minut, po czym poszedł do Backstróma i przedstawił mu propozycj ę Welandera. Backstróm okazał oczywiście wielkie niezadowolenie, ale ponieważ nie miał kontrargumentów, mruknął coś pod nosem i w końcu się zgodził. Zadowolony z jego decyzji Alm wrócił do pokoju, oddzwonił do Welandera i poinformował go, że w ciągu pół godziny zjawi się w telewizji ze swoim kolegą Backstrómem. Welander już czekał przy recepcji. Zaprowadził ich do niewielkiej salki konferencyjnej, którą zarezerwował na to spotkanie. Był chudym mężczyzną, czterdziestokilkuletnim, miał wypielęgnowaną brodę i inteligentne ciemne oczy. Kiedy usiedli przy stole, wyjął z kieszeni niewielki magnetofon i postawił go przed sobą. Potem oparł się o krzesło, skrzyżował dłonie na brzuchu i dał znak, że jest gotów. Taktykę opracował Backstrom. Zamierzał prowadzić przesłuchanie. Alm miał się trzymać z boku i włączać tylko w razie potrzeby. Alm nie miał oczywiście żadnych zastrzeżeń. Przypomniał sobie program telewizyjny Welandera o policji i nie mógł się doczekać chwili, gdy „przesłuchiwana ofiara” rozniesie na strzępy jego szanownego kolegę. Zanim Backstrom zaczął, chwilę odczekał. Przygotował własny magnetofon, notes i długopis, zrobił próbne nagranie, poprosił Welandera, żeby coś powiedział, przewinął taśmę do tyłu i odtworzył nagranie, żeby się upewnić, czy wszystko działa, jak należy. - Panowie, możemy zaczynać - powiedział niezbyt głośno Welander. Rozsiadł się wygodnie na krześle. - No to zaczynamy - odparł Backstrom i skinął głową. - Przesłuchanie Stena Welandera w sprawie zabójstwa Kjella Erikssona. Zamierzam przesłuchać go w sprawie… - Bardzo przepraszam - przerwał mu Welander i uśmiechnął się do niego grzecznie. Zapomniałem panów zapytać, czy chcielibyście się czegoś napić. Woda, kawa? Jeśli
chodzi o herbatę, to nie wiem, czy mamy… - Co takiego? - spytał Backstrom, ale zanim zdążył odpowiedzieć, zrobił to za niego Welander. - Jeśli nie, możemy zaczynać - powiedział i skinął głową Backstromowi. Welander - Backstrom jeden zero, pomyślał Alm z zachwytem, widząc, że twarz Backstroma staje się coraz bardziej czerwona. Skąd Welander znał ofiarę? Ile lat j ą znał? Welander poznał Erikssona przed dwudziestu laty, kiedy wykładał socjologię na uniwersytecie. Eriksson był jednym z jego studentów, uczył się pilnie, więc Welander załatwił mu pracę w instytucie. Eriksson pracował tam między innymi na portierni i w dziale obsługi technicznej. Przy okazji imał się też innych prac. - Właściwie to on był dwa lata starszy ode mnie - powiedział Welander. - Pracował na pół etatu i zakuwał po godzinach. Wywodził się z prostej rodziny, więc starałem się mu pomóc, przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe. Był obiecuj ącym studentem i naprawdę chciał zmienić swoje życie. Potem bardziej się zbliżyli. Welander coraz mniej czasu spędzał na uniwersytecie, a bardziej poświęcał się pracy w telewizji, gdzie pracował w redakcji przygotowującej programy o tematyce społecznej. W końcu Eriksson zdał egzaminy i znalazł pracę w Głównym Urzędzie Statystycznym. Jak często się spotykali? Z mojego punktu widzenia niezbyt często, odparł Welander, ale Kjell mógł uważać, że często. - Kjell był bardzo samotnym człowiekiem. - Tak naprawdę nie miał zbyt wielu przyjaciół. Spotykaliśmy się od czasu do czasu. Szliśmy do jakiejś knajpy wypić piwo, wspominaliśmy dawne uniwersyteckie czasy. Kiedyś wybraliśmy się nawet razem na kolację… i tak to się toczyło przez lata. Jak często się widywaliśmy? Hm… - mruknął i zrobił taką minę, jakby się zastanawiał. - Jakby tak policzyć wszystko razem, to pewnie średnio raz na miesiąc. - Raz na miesiąc - powtórzył Backstrom z powątpiewaniem. - Kiedyś pomógł mi zdobyć statystyki dotyczące bezrobocia. Do cyklu programów, który przygotowywałem. Było to jakieś dziesięć lat temu i przypominam sobie, że wtedy widywaliśmy się dość często. Raz albo nawet dwa razy w tygodniu, przez dwa miesiące. - A zazwyczaj widywaliście się raz na miesiąc - powtórzył Backstrom. - Raz na miesiąc? Zawsze? - Nie, to nie tak - zaprotestował Welander. Uśmiechnął się słabo i potrząsnął głową. Bywało, że nie widywaliśmy się nawet przez pół roku. Raz na miesiąc to taka średnia. Powiedzmy, że spotkałem się z nim mniej więcej dwieście razy w ciągu dwudziestu lat, czyli dwustu czterdziestu miesięcy. Dwieście podzielone przez dwieście czterdzieści daje mniej więcej raz na miesiąc. Prawie.
- Dziękuję, potrafię liczyć - powiedział Backstrom. Czuł się urażony. - Bardzo mnie to cieszy - odparł uprzejmie Welander. Welander - Backstrom dwa do zera, pomyślał Alm, widząc zmiany kolorystyczne na twarzy kolegi. Czy Eriksson miał jakichś innych, bliskich przyjaciół? Kogoś, z kim spotykał się częściej niż z nim? Welander znowu wyglądał na zamyślonego. - Obawiam się, że nie zrozumiałem pytania - odparł Welander. - Czemu? - zdziwił się Backstrom. - Przecież nietrudno je zrozumieć? - Powiedział pan: bliskich… a potem częściej - wyjaśnił Welander i zabrzmiało to tak, jakby smakował słowa. - Tak? I na czym polega problem? - Bliskość to kwestia uczuć, natomiast częstotliwość to kwestia matematyczna, więc akurat w tym kontekście jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Backstrom nie odpowiedział. Patrzył tylko na Welandera, który udawał, że tego nie widzi. - Weźmy dla przykładu pańskiego kolegę, pana Alma - zaczął Welander pedagogicznym tonem i uśmiechnął się do Alma, a on odwzajemnił uśmiech. - Jestem pewien, że spotykacie się panowie po kilka razy dziennie… średnio rzecz biorąc… ale czy jesteście też najlepszymi przyjaciółmi? Ależ skąd, niech Bóg broni, pomyślał Alm. Cholerny gówniarz, pomyślał Backstrom. I jeden, i drugi. Welander - Backstrom trzy zero. W zasadzie go zdeklasował. Przydałby się mokry ręcznik i buteleczka amoniaku, pomyślał Alm. Znał się na tym, bo kiedyś amatorsko trenował boks. Na pytanie Backstroma o częstotliwość spotkań Welander odpowiedział, że Theo Tischler, ich wspólny przyjaciel, spotykał się z nim częściej niż on, między innymi dlatego, że Theo pomagał Erikssonowi w różnych sprawach finansowych. Oczywiście czasami spotykali się we trójkę. To zresztą on poznał Erikssona z Tischlerem, którego znał jeszcze ze szkolnych czasów. Chodzili do tej samej klasy, zarówno w podstawówce, jak i w gimnazjum. Szkoła nazywała się Norra Real. To ta przy placu Jarlaplan. Jeśli zaś chodzi o aspekt emocjonalny, nie jest już taki pewien. Odnosi jednak wrażenie, że Eriksson nie miał żadnego bliskiego przyjaciela. - Wiem, że był bardzo związany ze swoją starą matką - dodał Welander i powiedział to z pewnym żalem. Ten facet jest po prostu fenomenalny, pomyślał Alm. A jaka praca nóg! Jak u zawodowego boksera. - A kobiety? - spytał podchwytliwie Backstrom.
- Słucham? - spytał Welander, jakby nie zrozumiał pytania. - Kobiety - powtórzył Backstrom i powiedział to prawie uprzejmie. - Czy Eriksson miał jakieś kobiety? Czy spotykał się z kobietami? - Prywatnie? - spytał Welander, jakby nadal nie rozumiał pytania. - Tak, prywatnie. No wie pan… kontakty seksualne z kobietami. Jeśli pan rozumie, co mam na myśli. - Nie - odparł Welander i potrząsnął głową. - O ile wiem, Kjell nigdy nie spotykał się z kobietami. Nie w tym celu. - Więc jednak nie - powiedział Backstróm. - A jak pan sądzi, dlaczego tego nie robił? - Chyba go nie interesowały. - Aha, nie był zainteresowany kobietami. - Nie - powtórzył Welander. - Mówiąc szczerze, kobiety zupełnie go nie interesowały… pod tym względem. - A mężczyźni? Czy interesował się mężczyznami? - Nic mi o tym nie wiadomo - odparł obojętnym tonem Welander. - W każdym razie nigdy nie okazywał tego rodzaju zainteresowania ani mnie, ani Theo. - Ale przecież musiało to pana zastanawiać? - upierał się Backstróm. - Na pewno rozmawiał pan o tym z Theo? - De mortuis nihil nisi bene - odparł Welander i uśmiechnął się do siebie. - Co? - spytał Backstróm. - De mortuis nihil nisi bene - powtórzył Welander. - O zmarłych dobrze albo wcale przetłumaczył łacińskie powiedzenie. No proszę, pomyślał Backstróm z zadowoleniem, a potem zadał Welanderowi rutynowe pytanie. Wprawdzie nie podejrzewa, żeby Welander miał cokolwiek wspólnego z zabójstwem Erikssona, ale dla świętego spokoju musi go zapytać, co robił w czwartek 30 listopada wieczorem. Welander nie miał kłopotu z udzieleniem odpowiedzi na to pytanie. Tamtego dnia jadł kolację w zajeździe przy Lidingóbro, razem z ośmioma kolegami z telewizji. Między innymi ze swoim bezpośrednim przełożonym i dyrektorem kanału. Kolacja rozpoczęła się o siódmej od powitalnego drinka i trwała do jedenastej, kiedy to przenieśli się do mieszkania jednego z uczestników kolacji, na strzemiennego. Był tam do drugiej, kiedy to zamówił taksówkę i pojechał do domu, do Taby. Jeśli Backstróm będzie miał ochotę porozmawiać z jego sekretarką, na pewno dostanie od niej listę nazwisk zaproszonych gości, jak również numery ich telefonów. On, Welander, już jej wydał odpowiednie dyspozycje. Facet na światowym poziomie, pomyślał Alm.
Hm, ciekawe, czemu ten idiota tak siedzi i wykrzywia gębę w uśmiechu, pomyślał Backstrom, kiedy wracali z Almem na komendę. To była prawdziwa masakra, pomyślał Alm. Muszę o tym opowiedzieć Fyllskallemu. Jarnebring i Holt poświęcili cały dzień na rutynowe czynności. Zabrało im to znacznie więcej czasu, niż się spodziewali. - Resztą mieszkania zajmiemy się w poniedziałek - zdecydował Jarnebring, kiedy dochodziła piąta. W końcu to piątek, a on musi jeszcze wziąć prysznic i przebrać się przed spotkaniem ze swoim najlepszym przyjacielem, zastępcą komendanta policji Larsem Martinem Johanssonem. 13. 8 grudnia 1989 roku, piątek wieczorem Jeśli Welander mówił prawdę o swojej znajomości z Erikssonem, pod pewnymi względami musiała przypominać więź łączącą Jarnebringa z jego najlepszym przyjacielem Johanssonem. Znali się od ponad dwudziestu lat. Przez ostatnich dziesięć widywali się średnio raz na miesiąc i zazwyczaj spotykali się w jakiejś knajpie. Przez pierwsze lata nie zawsze tak było. Poznali się w pracy, w sekcji dochodzeniowej komendy miejskiej policji w Sztokholmie. Dobrali się w zespół i przez kilka lat spędzali więcej czasu ze sobą niż z własnymi rodzinami. Potem ich drogi się rozeszły. Johansson zrobił karierę i dotarł na sam szczyt policyjnej piramidy, podczas gdy Jarnebring pozostał w dochodzeniówce i nadal zajmował się takimi samymi przestępstwami, popełnianymi przez tych samych bandziorów od dwudziestu lat. W odróżnieniu od relacji łączących Erikssona i Welandera ich związek opierał się na bardzo silnej i bliskiej przyjaźni. Gdyby ktoś ich zapytał, kogo uważają za najlepszego przyjaciela, nie mieliby problemu z udzieleniem odpowiedzi. Jak to często bywa, gdy mowa o przyjaciołach, byli do siebie podobni we wszystkich ważnych sprawach, różnili się natomiast wyglądem i charakterami. Nie miało to jednak znaczenia, gdy w trudnych sytuacjach musieli współpracować. Ich najważniejszą wspólną cechą było to, że całe otoczenie, w którym przyszło im pracować - składaj ące się prawie wyłącznie z policjantów - uważało ich za prawdziwych gliniarzy. Poza tym byli bohaterami licznych opowieści, niekoniecznie prawdziwych. W odróżnieniu od kolegów z pracy, którzy żyli w świecie literackiej fikcji - otaczali się młodymi intelektualistkami, słuchali muzyki operowej, współczesnego jazzu i zachwycali się współczesną kuchnią francuską - Johansson i Jarnebring lubili zwykłe kobiety, najbardziej koleżanki z pracy, muzykę dyskotekową i domowe jedzenie. Oczywiście do niektórych spraw podchodzili różnie. Gdyby ktoś na przykład spytał Jarnebringa, czy potrafiłby własną piersią osłonić najlepszego przyjaciela przed wystrzeloną w niego kulą, odpowiedziałby ze złowieszczym uśmiechem, że jeśli chodzi o niego, taki problem nigdy by nie zaistniał, bo on, Jarnebring, strzeliłby pierwszy. Gdyby zaś to samo pytanie zadać Johanssonowi, odpowiedziałby wymijaj ąco, twierdząc, że
pytanie ma dla niego zbyt sentymentalny wydźwięk. Natomiast z pewnością potrafiłby sobie wyobrazić, że pożycza Jarnebringowi pieniądze na nowy samochód. Johansson mieszkał przy ulicy Wollmar Yxkullsgatan w Sodermalm. Niedaleko znajdowała się jego ulubiona knajpa, wspaniała włoska restauracja, w której podawano proste i świetnie przyrządzone jedzenie. Kiedy spotykał się z Jarnebringiem, prawie zawsze płacił rachunek i nawet się nad tym nie zastanawiał. W przeciwieństwie do swojego najlepszego przyjaciela był bardzo dobrze sytuowany i choć pieniędzmi gospodarował oszczędnie, w stosunku do osób bliskich albo lubianych potrafił być hojny. Poza tym kochał jedzenie i picie, a zwłaszcza towarzystwo Jarnebringa. - Zamawiaj, co chcesz - powiedział Johansson, podając mu menu. - Dzisiaj ja stawiam. - Dzięki, patronie - odparł Jarnebring. - W takim razie możesz mi zamówić dużą, mocną whisky, a ja się w tym czasie zastanowię. Kiedy szli do restauracji, zawsze odgrywali ten sam rytuał. Najpierw ciekawostki z życia policji, o których zrobiło się głośno od ich ostatniego spotkania. Potem koledzy, przestępcy i przestępstwa. Po przekąsce zaczynali rozmawiać o różnych palantach i tak się jakoś składało, że wielu z nich pracowało w policji, prokuraturze albo ogólnie rzecz biorąc, w wymiarze sprawiedliwości. Następnie - gdy spożywali główne danie i pili kawę z koniakiem - dyskutowali na bardziej osobiste tematy, na przykład o starych kumplach, dzieciach, a przede wszystkim o kobietach. Zarówno o tych, które już znali, jak i tych, które zamierzali poznać lub poznać mieli nadzieję. Ponieważ Jarnebring miał tego wieczoru pewną sprawę do załatwienia, postanowił nie robić niepotrzebnie zamieszania podczas spotkania. Tak więc zanim jeszcze zjawił się w lokalu, zdecydował, że z wiadomością o planowanym małżeństwie poczeka, aż kelner przyniesie kawę i koniak, a nawet grog, albo do czasu, gdy późnym wieczorem przeniosą się do Johanssona, żeby zjeść po obowiązkowej kanapce. Uznał, że tak będzie najlepiej. Nie ma potrzeby ekscytować Larsa Martina, dopóki czegoś nie zje. Ale tym razem wszystko potoczyło się inaczej. W ciągu kilku ostatnich lat Lars Martin Johansson przemierzał różne struktury policji, przenosił się z wydziału do wydziału. Wcześniej wziął bezpłatny urlop i zaczął studiować na uniwersytecie. Kiedy zdał wszystkie egzaminy i powrócił w szeregi szefostwa policji, natychmiast awansowano go na stanowisko zastępcy komendanta głównego, ale bez konkretnego przydziału. Kilka lat wcześniej, kiedy zamordowano premiera, na szczytach władzy doszło do licznych zmian i przesunięć. Kiedy Johansson wrócił do służby, okazało się, że w panuj ącym wówczas chaosie, w zmieniaj ącym się i niepewnym świecie, wiele osób z kierownictwa uważa go za solidny punkt oparcia. Dlatego przez jakiś czas zastępował dawnego komendanta policji, który się przeniósł na tamten świat. Podejmował się również innych obowiązków. Na przykład brał udział w pracach kilku komisji dochodzeniowych albo jako ekspert ministerstwa sprawiedliwości pracował dla kancelarii rządu. Z całą pewnością pracy mu nie brakowało. Od dwóch miesięcy większość czasu spędzał w ministerstwie sprawiedliwości, nadzorował nowe śledztwo. Jarnebring twierdził, że już się o tym przebąkuje wśród policyjnej braci.
- Pochwal się, jak to wygląda w kuluarach władzy. A może to tajemnica? - spytał z ciekawością, gdy wypili pierwszą kolejkę, zajadając zapiekane anchois, które właściciel restauracji podał im na zakąskę. Pewnie skończyły mu się śledzie, pomyślał Jarnebring. - To żadna tajemnica - odparł Johansson w zamyśleniu. I powiedział to z norrlandzkim akcentem. - Wystarczy zajrzeć do gazet albo obejrzeć telewizję, choć wszystko rozwija się w szalonym tempie. Miesiąc wcześniej żelazna kurtyna oddzielająca świat Zachodu od świata Wschodu nagle runęła z hukiem. We wszystkich stacjach telewizyjnych codziennie można było zobaczyć strumień uchodźców z dawnych państw satelickich Związku Radzieckiego, uciekaj ących na Zachód. Potem telewizja pokazała, jak mieszkańcy dawnego Berlina Wschodniego własnymi rękami burzą słynny mur. - Socjalistyczny raj - powiedział Jarnebring i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Czy można sobie wyobrazić, jak bardzo ten eksperyment się nie powiódł? - No cóż - odparł Johansson. - Nie trzeba było być prorokiem, żeby przewidzieć, że wcześniej czy później coś takiego się stanie. Choć sądzę, że wypadki potoczyły się zbyt szybko. Zbyt szybko jak na mój gust - powiedział z uśmiechem i potrząsnął głową, choć sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego. - Jasne, choć na razie jakoś sobie radziliśmy - zaoponował Jarnebring. Wolał się nie wdawać w polityczne debaty z najlepszym przyjacielem, o którym większość policjantów mówiła, że jest kryptosocjaldemokratą. - Łobuzy z Europy Wschodniej, z którymi mieliśmy do czynienia do tej pory, to zwykłe złodziejszaki okradające domy towarowe. - Masz racj ę - zgodził się Johansson. - Ale jak wiesz, niektórzy z nas przewiduj ą, że i pod tym względem wiele się zmieni. Potem podążali już utartym szlakiem, a kiedy na stole jako danie główne pojawiła się marynowana golonka wieprzowa z czosnkiem, świeżą bazylią, parmezanem i oliwą z oliwek, przeszli do tematów politycznych. Dopiero gdy Johansson spytał, co u niego słychać, Jarnebring postanowił skorzystać z okazji i skierować rozmowę na właściwe tory. - Do dupy z polityką - zdecydował Johansson. - Opowiadaj! Czym się teraz zajmujesz? - Mam na tapecie sprawę o zabójstwo - odparł Jarnebring, a gdy wypowiedział ostatnie słowo, przez chwilę widział w oczach przyjaciela smutek i tęsknotę. - Chętnie bym się z tobą zamienił - powiedział Johansson. - Pod warunkiem że nie chodzi o zabójstwo Olofa Palmego - dodał szybko, z uśmiechem. - Bo branie sobie na głowę całego tego bałaganu wcale mi się nie uśmiecha. Pewnie musiałbym się nim zajmować aż do śmierci. - Nie, broń Panie Boże - powiedział Jarnebring. - Chodzi o zwykłego faceta, choć to dosyć dziwny typ… zamknięty w sobie… Nieraz nam się już tacy trafiali. - Brzmi nieźle. Zwykły Szwed i dziwny typek. O ile mnie pamięć nie myli, przypomina mi to sprawy, które udało nam się rozwikłać. Czy nie powinienem zrobić czegoś ze swoim życiem zawodowym? - pomyślał nagle
Johansson. Teraz, kiedy okoliczności mi sprzyjaj ą? - Mamy jednak pewne problemy - powiedział Jarnebring i pochylił się w jego stronę. - No to mów. Zacznij od największego i zrób to tak, żeby za bardzo nie zagmatwać. - Chodzi o Backstróma - wyjaśnił z uśmiechem Jarnebring. - O Backstróma? Tego z wydziału zabójstw? - I owszem. To jemu podlega to śledztwo. - Słodki Jezu - powiedział Johansson. Był wstrząśnięty. Ciekawe, bo ostatnio wpadłem na tego głupka. Wychodził właśnie z tego klubu, wiesz, o czym mówię, tego niedaleko stąd. Gdybym go nie rozpoznał, pomyślałbym, że to jeden z tych, co się zajmują brzydkimi rzeczami. - Backstrom jest przekonany, że chodzi o zabójstwo na tle seksualnym i że zamieszani są w to homoseksualiści. - Zdaje się, że mnie też coś o tym wspominał - przypomniał sobie Johansson. - A czemu tak uważa? Bo jest Backstromem? A może ma jakieś uzasadnione podstawy? - W życiu ofiary wyraźnie brakuje kobiet. Dlatego ja też zastanawiałem się nad tezą, że… - Daj sobie spokój - przerwał mu Johansson i pochylił się w jego stronę. - Mam złe przeczucie - powiedział Jarnebring, po czym uniósł swoją potężną dłoń i zaczął w charakterystyczny sposób pocierać opuszkami palców o kciuk. - Czasem wydaje mi się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. - Ojojoj - odparł Johansson i potrząsnął głową. - Pilnuj się, Jarnis, nie kombinuj za bardzo. Nigdy, ale to nigdy nie komplikuj sobie spraw. - Doszedłem do wniosku, że tu wcale nie chodzi o seks. - No to o co? - O pieniądze. Co sądzisz o pieniądzach? - To dobra rzecz - odparł Johansson. - Najlepsze rzeczy, jakie się mogą przydarzyć, to po pierwsze być na bańce, po drugie szaleństwo, po trzecie seks i po czwarte pieniądze. Pieniądze to nic złego - dodał z uśmiechem, skinął głową i nie wiadomo dlaczego podniósł kieliszek z winem. - Mój nowy partner, z którym prowadzę tę sprawę, uważa natomiast, że chodzi o władzę. To znaczy nie o władzę polityczną, tylko o władzę nad ludźmi, których się zna, a przede wszystkim o władzę jako taką. Aha, zapomniałem powiedzieć, że mój nowy partner jest kobietą. - Tak też myślałem - odparł Johansson, bo właśnie tak przypuszczał. - Kiedy tu szedłem, przyszło mi na myśl, że może ma rację. Nasza ofiara to naprawdę dziwny typek. Raczej nie należał do tych, z którymi chcielibyśmy dzielić pokój.
- Ładna jest? - spytał Johansson. - Ta twoja nowa partnerka, ładna jest? - Tak. Można chyba tak powiedzieć. Jak na mój gust trochę za chuda… ale ładna. - Ona naprawdę jest ładna, pomyślał. Anna Holt jest apetyczną kobietką, a że nie w jego typie, to już nie jej wina. - Wiele kobiet wygląda jak maszkary - stwierdził Johansson, choć nigdy wcześniej nie widział Holt. - A propos, może zamówimy jakiś deser? Potem wszystko potoczyło się niestety nie tak, jak chciał. Mógł za to winić tylko siebie samego. Błąd polegał na tym, że postanowił jeszcze bardziej rozgrzać Johanssona, chociaż ten i tak świetnie się bawił. - Wygląda na to, że jesteś w świetnej formie - powiedział Jarnebring. - I chyba nawet zrzuciłeś kilka kilogramów. Zacząłeś trenować? - Czemu nie, pomyślał. Czego się nie robi dla najlepszego przyjaciela? - Trenować? - zdziwił się Johansson. - Chodzi mi o pięść - sprecyzował Jarnebring i wskazał palcem na dłoń Johanssona. Na serdecznym palcu widać było opatrunek z plastrem. - Myślałem, że sztanga przygniotła ci palec. - Aha, o to ci chodzi - domyślił się Johansson i podniósł dłoń, która pod względem wielkości dorównywała dłoni jego najlepszego przyjaciela. - Nie, to nie kontuzja po treningu… to raczej sprawy sercowe. - Mam nadzieję, że wszystko z tobą w porządku - odparł Jarnebring. Próbował ukryć, że kwestia zdrowia Johanssona nagle go zaniepokoiła. - Przecież już ci mówiłem, że powinieneś zacząć się ruszać. - Ale ty oczywiście tego nie robisz, dodał w myślach. - Nigdy nie czułem się lepiej - stwierdził Johansson, po czym zdarł opatrunek i pokazał Jarnebringowi szeroką złotą obrączkę na serdecznym palcu. - Nie chciałem ci psuć apetytu i dlatego postanowiłem poczekać, aż skończymy jeść. - Co? - zawołał Jarnebring. - Zaręczyłeś się? - Co tu się dzieje? - pomyślał zmieszany. Czy my jesteśmy w ukrytej kamerze? - Nie - odparł Johansson i z uśmiechem potrząsnął głową. - Ożeniłem się. - Zaręczyny są dla mięczaków i ludzi sentymentalnych, dodał w myślach, bo nie chciał tego mówić na głos w obecności najlepszego przyjaciela, który zaręczyny uważał za środek zapobiegaj ący konieczności zrobienia poważniejszego kroku, pociągaj ącego za sobą zdecydowane zmiany w życiu. - Ożeniłeś się? - spytał Jarnebring, akcentując każdą sylabę z osobna. - Yes - odparł Johansson zdecydowanie. - Czy to któraś ze znanych mi policjantek? - To nie może być prawda, pomyślał. - Nie - odparł Johansson. - Nie znasz jej, to nie policjantka. - Kiedy się poznaliście? - Dwa tygodnie temu.
- Dwa tygodnie temu? Żartujesz sobie ze mnie? Był tak wytrącony z równowagi, że cały czas spoglądał na Johanssona, jakby miał przed sobą najgorszego bandziora. - Rozmawiałem z nią chwilę kilka lat temu… Byłem wtedy na służbie. Potem przez dłuższy czas jej nie widziałem, aż nagle, dwa tygodnie temu, wpadłem na nią podczas zakupów. No i tydzień temu wzięliśmy ślub. Dzwoniłem nawet, żeby ci o tym powiedzieć, ale nie było cię w domu. To nie może być prawda, pomyślał Jarnebring. I co ja mam teraz zrobić? Do domu wrócił nocą. Nie był pijany, tylko nawalony. - Widzę, że nieźle się bawiliście - zachichotała jego przyszła żona. - Tak - potwierdził Jarnebring i poczuł, że jest bardziej nieobecny duchem, niż mu się wydawało. - Opowiedziałeś mu o naszych planach? - spytała z ciekawością jego przyszła żona. Cholera, i co ja mam jej powiedzieć? - pomyślał z przerażeniem. I nagle, gdy szukał właściwych słów, poczuł w swojej biednej głowie zupełną pustkę. - Nie - wydusił w końcu. Nie było okazji, dodał w myślach. 14. 11 grudnia 1989 roku, poniedziałek Tym razem Backstrom postanowił nie ryzykować. Sam zadzwonił do sekretarki Tischlera i ustalił termin spotkania na poniedziałkowe przedpołudnie. Kiedy jechał taksówką, gratulował sobie w myślach, że jedzie sam, bez tego uśmiechniętego cymbała Alma. Przesłuchanie odbyło się w elegancko i z przepychem urządzonym biurze Tischlera, a rozmowa toczyła się w sposób niewymuszony i swobodny. Zawsze tak jest, gdy spotykają się ludzie światowi, choć akurat oni doświadczenia życiowe zdobywali w zupełnie różnych środowiskach. Okazało się, że Tischler to całkiem miły facet. Siedział przy biurku w zapiętej pod szyję koszuli, z podwiniętymi rękawami, w poluzowanym krawacie i szerokich, czerwonych szelkach, za które z pewnością zakładał kciuki, kiedy o czymś intensywnie myślał. Mocno zbudowany, lekko łysiejący mężczyzna w sile wieku, z pewnością przyzwyczajony do ciepłego powietrza. Niewiele różni się ode mnie, pomyślał Backstróm. Na pewno nie przypomina tego głupka z telewizji, z którym się spotkałem wczoraj. W przeciwieństwie do Welandera Tischler był rozmowny i otwarty. Ogólnie rzecz biorąc, potwierdził wszystko to, czego Backstróm domyślał się od początku. Poza tym nie wymądrzał się i nie cytował łacińskich sentencji. Kiedy Backstróm zapytał go o orientację seksualną Erikssona, Tischler spojrzał na niego, oparł się o skórzany fotel i prawie ze współczuciem pokiwał głową. - Wyobrażam sobie, co mówił Sten. Niełatwo się pracuje gdzieś, gdzie kobiety noszą i spodnie, i sukienki.
Potem zacytował fragment islandzkiej sagi: - Chyba pan pamięta, co mawiali islandzcy wikingowie… Wiem, że jest coś takiego, co nigdy nie umiera… słowa o zmarłym człowieku… słowa, a nie pieśni - przytoczył z pamięci. Dopuszczał, że Eriksson mógł prowadzić podwójne życie, ale ponieważ uważał, że nie zna się na tych sprawach to znaczy na tym wszystkim, co się wiąże z orientacją seksualną - nie marnował czasu na zastanawianie się, co takimi ludźmi kieruje albo jak takie sprawy wyglądają w praktyce. - Byłem u niego kilka razy i widziałem, jak mieszka - powiedział i skrzywił się z uśmiechem. - Nie w moim guście, jeśli pan się domyśla, co mam na myśli. - A czy nie przychodzi panu do głowy nazwisko kogoś, z kim Eriksson mógł utrzymywać bliższe stosunki? - spytał ostrożnie Backstróm. Tischler potrząsnął głową. - Nie. Kjell był skrytym facetem, więc jeśli dawał komuś tyłka, to na pewno nie robił tego na oczach wszystkich. Zabawny facet, pomyślał z zachwytem Backstróm, a do tego bogaty jak krezus. Potem zaczął wypytywać Tischlera o finanse Erikssona. Ten stwierdził, że nie ma w nich nic szczególnego. Jasne, że mu pomagał. Nic wielkiego. Robił to, chociaż Eriksson był przyjacielem Welandera. Jeśli może komuś pomóc, inwestuj ąc niewielkie środki, robi to, nie zastanawiaj ąc się, czy chodzi o własnych kumpli, czy o ich znajomych. - Niech pan nie przecenia stopnia trudności - powiedział Tischler. - Jak dotąd, a mamy lata osiemdziesiąte, wartość szwedzkich firm notowanych na giełdzie wzrosła o prawie tysiąc procent. Tyle by pan zarobił, gdyby pan zamknął oczy i na chybił trafił zainwestował w giełdę. Jeśli o mnie chodzi, zazwyczaj mrużę jedno oko i dlatego firmy, z którymi współpracujemy, poradziły sobie trochę lepiej, jeśli mogę tak powiedzieć. Czemu to nie ja jestem kumplem tego faceta? - pomyślał ze szczerym żalem Backstrom. - Kjell był człowiekiem bardzo oszczędnym… jeśli mogę to tak określić - mówił dalej Tischler z uśmiechem. - Kiedy dziesięć lat temu zjawił się u mnie, miał uciułane na koncie oszczędnościowym jakieś dziesięć czy dwadzieścia tysięcy koron… A propos kont oszczędnościowych: to rozbój w biały dzień. Pożyczyłem mu parę groszy i kupiłem mu trochę akcji. Miał je zatrzymać jako zabezpieczenie… a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Wprawdzie w naszej firmie obowiązuje nas tajemnica handlowa, ale jeśli uda się panu załatwić nakaz od prokuratora, wydam pracownikom polecenie, aby przygotowali panu analizę operacji finansowych Erikssona. Lepiej by było, gdybyś to mnie pożyczył parę koron i udzielił kilku cennych wskazówek, pomyślał Backstrom i przez chwilę nawet się zastanawiał, czy nie powinien go o to poprosić. - To nie będzie potrzebne - powiedział. - Nie podejrzewamy go o nic konkretnego.
- Trochę pieniędzy nigdy nie zawadzi - chrząknął Tischler i wyglądał przy tym jak ktoś, kto wie, o czym mówi. Obaj wiemy, ile kosztuje utrzymanie kobiet… Ale nie wiedząc o tym nic bliższego… Przecież nie widziałem tego na własne oczy… Wyobrażam sobie, że jeśli ktoś woli małych chłopców w marynarskich ubrankach, nie dostaje ich za darmo. Cholernie miły facet, pomyślał Backstrom i prawie zapomniał o rutynowym pytaniu o alibi. Na szczęście Tischler sam mu o tym przypomniał. - No cóż - stwierdził Tischler, spoglądając na zegarek. Miło mi było pana poznać, chociaż okoliczności są dość ponure, jeśli mogę się tak oględnie wyrazić. Ale jeśli pan pozwoli, mam trochę roboty. Po świecie krąży mnóstwo pieniędzy, które muszę oddać we właściwe ręce - dodał i zerknął na Backstroma znacząco. - Jeszcze tylko jedna formalność - powiedział Backstrom, mając nadzieję, że Tischler nie weźmie mu tego za złe. - Jak się ma pańskie alibi na czwartkowy wieczór 30 listopada? - To było wtedy, gdy banda chuliganów chciała zamienić nam miasto w kupę gruzów powiedział Tischler. - Czytałem o tym następnego dnia w gazetach. Przez cały dzień byłem w Londynie, a do Szwecji wróciłem nazajutrz. Jeśli zechce pan porozmawiać z moją sekretarką, potwierdzi wszystkie szczegóły. Po południu w sekcji dochodzeniowej odbyła się kolejna odprawa. Holt pochwaliła się tym, czego wraz z Jarnebringiem i wspaniałą Gunsan dowiedziała się o przeszłości ofiary. Dla uproszczenia spisała najważniejsze rzeczy na kartkach formatu A4 i rozdzieliła je wśród zebranych. „Eriksson, Kjell Goran, urodzony w 1944 roku, samotny, bezdzietny, ojciec nieznany, wychowywał się w Hjorthagen w Sztokholmie pod opieką samotnej matki, która zmarła w latach osiemdziesiątych, rodzeństwa brak. Matka pracowała między innymi jako sprzątaczka, ale robiła też inne rzeczy. W 1961 roku Eriksson zdał egzamin końcowy w gimnazjum, a potem rozpoczął naukę w szkole średniej. Przerwał ją jednak w 1962 roku. W latach 1962-1963 odbywał służbę wojskową w służbach porządkowych przy eskadrze lotnictwa w Barkaby. W 1964 roku podjął pracę na pół etatu jako listonosz, a kilka lat później zatrudnił się na stałe. W 1965 roku rozpoczął naukę w liceum wieczorowym i dwa lata później zdał maturę. Zaangażował się w działalność Szwedzkiej Partii Komunistycznej, a pod koniec lat sześćdziesiątych działał w tak zwanym Ruchu FNL. Brał udział w okupacji klubu studenckiego na kampusie w Sztokholmie w 1968 roku. Na uniwersytecie studiował socjologię, pedagogikę i kryminalistykę. W 1974 roku obronił pracę magisterską. W czasie studiów poznał Stena Welandera, chodził na jego wykłady z socjologii. Za jego pośrednictwem poznał na początku lat siedemdziesiątych jego szkolnego kolegę Theo Tischlera. Jesienią 1975 roku złożył podanie o pracę w Głównym Urzędzie Statystycznym i zatrudnił się na stanowisku młodszego asystenta. Zajmował się między innymi statystykami rynku pracy. W 1984 roku mianowano go tam szefem biura.
Pod koniec lat siedemdziesiątych, choć nie wiemy dokładnie kiedy, opuścił szeregi Szwedzkiej Partii Komunistycznej i wstąpił do partii socjaldemokratycznej. Jej członkiem został wiosną 1979 roku. Działał w związkach zawodowych w miejscu pracy, na zlecenie TCO był między innymi mężem zaufania. Oprócz wymienionych wyżej osób - to znaczy Welandera i Tischlera - miał raczej niewielu przyjaciół. Ogólnie rzecz biorąc, nie prowadził życia towarzyskiego. Z wypowiedzi jego kolegów z pracy wynika, że w biurze niezbyt go lubiano. Uważano go za człowieka nietowarzyskiego, zarozumiałego, niewzbudzającego zaufania, za plotkarza i tak dalej. Jego sytuacja finansowa była bardzo dobra, co wynikało z wysokich dochodów. Według wstępnych wyliczeń w ciągu ostatnich dziesięciu lat udało mu się zgromadzić maj ątek o szacunkowej wartości około czterech milionów koron. Mieszkanie przy Radmansgatan, w którym mieszkał, było mieszkaniem spółdzielczym. Dzisiaj jego wartość ocenia się na ponad milion koron. Na pozostałe przychody składają się głównie akcje oraz lokaty bankowe o wartości około trzystu tysięcy koron. Pozostałe dochody pochodzą chyba z operacji na giełdzie. Z tego, co wiemy, pomagał mu je przeprowadzać znajomy, Theo Tischler. Jego biuro maklerskie prowadziło interesy Erikssona. - To tyle - zakończyła Holt i rozejrzała się po sali. - To wszystko, czego w dużym skrócie udało nam się dowiedzieć o przeszłości ofiary. Jeśli ktoś ma jakieś pytania, chętnie na nie odpowiemy. Ponieważ jednak nikt nie miał pytań, głos zabrał Backstrom. Zaczął rozwijać swoj ą tezę o zbrodni na tle homoseksualnym, a na jej potwierdzenie przytoczył „dwa niezależne źródła”, a mianowicie Welandera i Tischlera. To zresztą jedyne godne uwagi osoby, do których udało się dotrzeć Jarnebringowi, Holt i Gunsan. - Dla mnie sprawa jest zupełnie jasna - stwierdził Backstrom. - Facet był pedziem, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Należy więc znaleźć jego chłopaczka, którego najpierw ruchał wieczorami, a potem się z nim pokłócił, no i wtedy jego dupodajek pchnął go nożem. Mam racj ę czy nie? Nikt tego nie skomentował. Nawet Jarnebring tylko westchnął i spojrzał w sufit. W końcu głos zabrała Holt. Pewnie nikt inny się nie odezwie, pomyślała. - Wydaje mi się, że sprawa nie jest aż tak prosta - powiedziała. - Bo aż tak cholernie prosta nie jest - żachnął się Backstrom. - Nadal czekam, aż podacie mi to nazwisko. - Czy obaj jego kumple potwierdzili, że Eriksson był innej orientacji? - spytał Jarnebring, który nie miał okazji zapoznać się z treścią ich zeznań, bo po prostu nie zostały jeszcze wydrukowane. - Jasne, że tak - odparł Backstrom z pewnym ożywieniem. - Ale zrobili to w sposób typowy dla takich jak oni. Welander rozmawiał ze mną tak, jakby używał jakiegoś
natchnionego języka, ale między wierszami usłyszałem, o co mu tak naprawdę chodzi. - Z niewiadomego powodu w tym momencie spojrzał z niechęcią na siedzącego przy końcu stołu Alma. - Co takiego powiedział Tischler? - spytał Jarnebring. - Akurat on wyrażał się jak normalny człowiek. I też podejrzewał, że Eriksson jest pedziem, ale takim, który to przed wszystkimi ukrywa. - Obaj na pewno maj ą alibi? - wypytywał go dalej Jarnebring. - Oczywiście - odparł Backstrom. - Moim zdaniem mają żelazne alibi. Zresztą, mieli je od samego początku. Obrzucił uważnym spojrzeniem Holt i Jarnebringa, daj ąc do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca. Temat został wyczerpany. To już jedenasta doba od zabójstwa, a oni jeszcze nie mają sprawcy, pomyślał ponuro Jarnebring. Uważał, że Backstróm może sobie wsadzić swój homoseksualny wątek we własną tłustą dupę. Ale takich rzeczy nie mówi się na głos. Nawet do Backstróma, a tym bardziej w obecności innych kumpli z pracy. O takich rzeczach wolno rozmawiać w cztery oczy i tylko z kimś, kogo to dotyczy. Przynajmniej on, Jarnebring, tak postępował. 15. 12 grudnia 1989 roku, wtorek We wtorek Holt i Jarnebring skończyli przeszukiwać mieszkanie Erikssona. Efekt był mniej niż mizerny. W biurku stoj ącym w gabinecie znaleźli notes z telefonami, a w nim numer do matki, choć od wielu lat nie żyła. Były tam też numery Welandera i Tischlera, ale poza tym nic szczególnego. W biurku i na regale znaleźli też dwadzieścia kilka kartek z notatkami. Rozpoznali pismo Erikssona. Wszystko wskazywało na to, że najwięcej czasu zajmowało mu liczenie, ile pieniędzy zarobił na tej czy innej transakcji, chociaż już następnego dnia przychodziły rozliczenia od maklera wraz z fakturą. Wygląda na to, że bardzo się czegoś bał, pomyślała Holt. Samotny człowiek, który prowadzi nieustanną walkę o zachowanie pełnej kontroli nad tym, co może kontrolować. W biurku znaleźli też album ze zdjęciami oprawiony w dwie zwykłe zielone okładki ze sztywnego kartonu. Znajdowało się w nim dwadzieścia jeden fotografii. Mama Erikssona w młodym, średnim i starszym wieku. Dom w Hjorthagen, gdzie dorastał. Najwięcej zdjęć przedstawiało samego Erikssona. Jako niemowlę z poważną miną, uczeń pierwszej klasy podstawówki, bez uśmiechu, z nieśmiałym spojrzeniem skierowanym w stronę aparatu, w otoczeniu roześmianych kolegów z klasy. Zdjęcie grupowe i portret z okresu, kiedy kończył gimnazjum, zdjęcie grupowe i portret z dnia, kiedy obronił pracę magisterską. Dopiero na tym zdjęciu po raz pierwszy się uśmiechnął. Pismo wysłane z Głównego Urzędu Statystycznego z potwierdzeniem, że Kjell Góran Eriksson otrzymał pracę na stanowisku zastępcy dyrektora biura. I to właściwie wszystko. Biedaczysko, pomyślała Holt. Chyba nie miał w życiu lekko.
W albumie znaleźli też zdjęcie, które różniło się od pozostałych. Nie było nawet do niego wklejone, tylko wsunięte luzem między kartki. Przedstawiało trzech mężczyzn w wieku około dwudziestu pięciu lat i dziewczynkę, najwyżej dziesięcioletnią. Letni krajobraz, zielona trawa i woda iskrząca się w tle. Mężczyźni mieli na sobie koszulki z krótkim rękawem, krótkie spodenki i sandały. Dwaj z nich uśmiechali się do obiektywu, jeden wyglądał poważnie. Najbardziej dziarsko wyglądała dziewczynka. Włosy miała splecione w warkocze, jak Pippi Pończoszanka, i spoglądała radośnie w stronę fotografa. Wybrzeże, lata sześćdziesiąte albo wczesne siedemdziesiąte, pomyślała Holt. Welander, Tischler i Eriksson. Była tego absolutnie pewna. Dziewczynka trzymała Tischlera za rękę. Mimo różnicy wieku i wzrostu podobieństwo między nimi było uderzaj ące. Widać to było po sposobie, w jaki trzymali się za ręce. Ich twarze i postawa wyrażały pewność siebie. To chyba nie jego dziecko, pomyślała Holt. Prawdopodobnie ktoś z rodzeństwa albo z dalszej rodziny. Przypomniała sobie jak przez mgłę, że Gunsan wspominała, iż oprócz biura maklerskiego Tischler odziedziczył też po ojcu jego poglądy na małżeństwo. Na odwrocie zdjęcia ktoś napisał dziecięcym charakterem pisma: „Banda czworga. Sten, Theo, Kjell i ja”. - Wiesz, co teraz będziemy robić? - spytał Jarnebring, kiedy plombował mieszkanie Erikssona. - Zamieniam się w słuch - odparła Holt z dziarską miną, prawie taką samą jak u dziewczynki ze zdjęcia. - Pojedziemy do biura, wyciągniemy z gniazdka kabel telefoniczny, zamkniemy drzwi na klucz, a potem w ciszy i spokoju zastanowimy się, o co w tym wszystkim chodzi. - Niezły pomysł - zgodziła się Holt. - Ale najpierw zrobię kawę. Najpierw omówili ze wszystkimi szczegółami tak zwany homoseksualny trop Backstroma. Mieli na ten temat różne zdanie. Holt uważała, że taki ślad po prostu nie istnieje. Była przekonana, że w tej sprawie nie chodzi o seks, i to bez względu na to, jaką orientację ktoś chciałby przypisać ofierze. Jarnebring w zasadzie się z nią zgadzał, ale trudno mu było się zgodzić z tezą, jakoby Eriksson zupełnie nie interesował się seksem. - Trudno mi w to uwierzyć - powiedział. Bez względu na to, co mówiła ta Polka, pomyślał. - Mogę to sobie wyobrazić - odparła Holt. - Ale pomijając ciebie… - Chwileczkę - przerwał jej Jarnebring. - Nie przerywaj mi. Zgadzam się z tobą co do tego, że Eriksson był skurwielem, że ciągle gdzieś węszył, bo chciał zdobyć władzę nad ludźmi… Wystarczy posłuchać, co mówią o nim koledzy z biura. Ale przecież jedno nie wyklucza drugiego, prawda? - No nie wiem - powiedziała Holt. - Nie za bardzo znam się na facetach. - No to musisz nad tym popracować - odparł niewzruszonym tonem Jarnebring. - Na czym to ja skończyłem… aha… Jest coś, o czym nie przestaję myśleć. To oczywiste, że sprawcą zabójstwa jest ktoś, kogo Eriksson znał i komu ufał. A przynajmniej się go nie bał. Na
pewno nie Welander, Tischler ani sprzątaczka. W takim razie kto? Nikogo nie znaleźliśmy. - Może pominęliśmy któregoś z sąsiadów - zasugerowała Holt. - Albo jakiegoś przypadkowego znajomego? - Raczej nie - odparł Jarnebring i przesunął dłonią po włosach. - Eriksson był strasznie podejrzliwy i bojaźliwy. Wyobraźmy sobie, jak siedzi na kanapie i spokojnie popija grog. Nagle podchodzi zabójca i dźga go z boku nożem. Eriksson zsuwa się na podłogę i zaczyna się awanturować… jeśli wierzyć w to, co mówiła sąsiadka… i dopiero potem umiera. Kim był człowiek, którego dopuścił tak blisko? - Popraw mnie, jeśli jestem w błędzie - powiedziała Holt ale czy zbrodni na tle seksualnym, zwłaszcza gdy ofiarą jest homoseksualista, nie dokonuje się ze szczególnym okrucieństwem i nienawiścią? - Tak, to prawda - przytaknął Jarnebring. - W zasadzie tak jest, ale nie zawsze. Sprawcami są tacy sami ludzie jak sprawcy innych przestępstw: napaleni, zazdrośni szaleńcy. Ale w tym przypadku było inaczej. - Co masz na myśli? - Wygląda mi to na przypadkowe zabójstwo popełnione przez jakiegoś tchórza. Pchnięcie z boku… w normalnych okolicznościach nie powinien był od tego umrzeć. A potem na dodatek sprawca idzie do łazienki i rzyga na ręcznik. Nie sądzę, żeby chodziło o któregoś z tych łobuzów, co szalej ą na motocyklach. - Nie - zgodziła się Holt. - To co nam pozostaje? Samotny, przestraszony człowiek, człowiek niezadowolony, ktoś, kto uważał, że został niesprawiedliwie potraktowany przez życie, ktoś, kto zaszedłby dalej, gdyby na tym świecie była sprawiedliwość i gdyby sam mógł o sobie decydować. - Ktoś, kto ciągle za czymś węszy - powiedział Jarnebring. - Ktoś, kto chce zdobyć władzę i dlatego węszy. Chodzi mu o władzę nad ludźmi z bliskiego otoczenia. Zdobywa j ą, poznaj ąc ich słabości - uzupełniła Holt. - Ktoś, kto wykorzystywał przyjaźń i uczucia innych ludzi, a nawet ich samych, jeśli trafiła mu się taka okazja - dodał Jarnebring. - Na pewno nie był to nikt obcy, skoro czuł się aż tak pewny siebie. - A więc szukamy kogoś, kto lubi węszyć, wykorzystuje innych i posługuje się szantażem - podsumował Jarnebring. Na pewno nie chciałbym mieszkać z kimś takim w jednym pokoju, pomyślał. - Mam kumpla - powiedział i zabrzmiało to tak, jakby się nad czymś głośno zastanawiał. To mój najlepszy przyjaciel. Wiele lat temu jeździliśmy jednym radiowozem i przeżyliśmy razem niejedną ciężką chwilę. - Chyba się domyślam, kogo masz na myśli - stwierdziła Holt. - Czy to nie ten, którego w policji nazywają Rzeźnikiem z Adalen? Zastępca komendanta Komendy Głównej Policji
Lars Martin Johansson? - Ludzie opowiadają o nim kupę bzdur - zaprotestował Jarnebring. - A wiesz, co jest w nim takie niezwykłe? - Nie, ale chętnie posłucham. - Jest niezastąpiony w takich sprawach jak ta - wyjaśnił Jarnebring. - Czasem robi to niesamowite wrażenie. - No to na co czekamy? - zdziwiła się Holt i wskazała wzrokiem na telefon. - Zadzwoń do niego i poproś, żeby tu przyszedł. Na spotkanie z Bogiem nigdy nie jest za późno, pomyślała. Jeśli tylko połowa z tego, co o nim słyszała, jest prawdą, to najwyższy czas to zrobić. - Lepiej nie - odparł Jarnebring. - Chociaż fajnie byłoby się z nim spotkać. A jeśli już chodzi o dochodzenia w sprawach o zabójstwo, Lars Martin mawiał, że prowadząc takie śledztwo, najlepiej zapomnieć o motywach. - Nie należy się przejmować motywami - sprecyzowała Holt. - Nie - potwierdził Jarnebring. - Lars Martin uważa, że motyw pojawia się w sprawach najzupełniej jasnych albo zupełnie zagmatwanych, których nigdy się nie da rozwiązać, i to bez względu na to, jak długo ktoś będzie się nad nimi zastanawiał. Johansson mawiał, że to tak jak z wisienką na torcie: sąd może j ą tam położyć, jeśli to absolutnie konieczne, gdy tort jest już upieczony i gotowy do podania. Nam, policjantom, nie ułatwia to życia. Wygląda to inaczej niż w powieści kryminalnej, serialu telewizyjnym albo innym podobnym śmieciu. - Może po prostu zbyt prosto brzmi - zasugerowała Holt, która zawsze z niecierpliwością czekała przynajmniej na dwa seriale kryminalne. - Lars Martin to prosty facet. I właśnie to jest w tym wszystkim dziwne. Mam na myśli jego głowę. Lars Martin raczej zawsze ma rację. Obgadaliśmy mnóstwo podobnych spraw przez wszystkie te lata i nie mogę sobie przypomnieć choćby jednej, co do której by się pomylił. - Ale? - spytała Holt z oczekiwaniem w głosie. - Ale w tym przypadku wydaje mi się, że Lars Martin się pomylił. - To znaczy? - Uważam, że jeśli uda nam się znaleźć motyw zabójstwa, uda nam się też znaleźć sprawcę. I to od razu. A wtedy po prostu pojedziemy do niego i go zatrzymamy. - Tak uważasz? - Yes - powtórzył Jarnebring. - A wiesz, co w tym wszystkim jest najciekawsze? - Nie. - Jestem przekonany, że już natknęliśmy się na sprawcę, tylko po prostu jeszcze go nie zauważyliśmy. - Ale przecież to żaden z tych, których znamy - powiedziała Holt. Była zdumiona. - Ani
Welander, ani Tischler, ani sprzątaczka, ani… - A jednak ktoś taki istnieje - przerwał jej Jarnebring. - Tyle że go jeszcze nie zauważyliśmy. 16. 13 grudnia 1989 roku, środa 13 grudnia w wydziale zabójstw obchodzono dzień świętej Łucji - zgodnie z odwieczną tradycją. Do końca dnia wszyscy pracowali na zwolnionych obrotach. Z wyjątkiem Gunsan, która twardo siedziała przed komputerem i szukała czegoś z wielkim zaangażowaniem. W sekcji dochodzeniowej praca też toczyła się w zwolnionym tempie. Wprawdzie Jarnebring wyglądał rześko, kiedy rano zjawił się w pracy, ale potem przeprosił wszystkich, mówiąc, że „musi pomóc chłopakom w jednej sprawie”, i tyle go widzieli. Holt, która też nie wykazywała zapału do pracy, została w biurze. Świętować zaczęła już przed lunchem, gdy odprowadziła Nickego do przedszkola. Nie maj ąc nic ciekawszego do roboty, przeglądała notes Erikssona z numerami telefonów, album ze zdjęciami i jego prywatne notatki. Jeśli ukrywa się tutaj, to dobrze się ukrywa, pomyślała ponuro, bo ciągle chodziło jej po głowie to, co Jarnebring powiedział, kiedy ostatnio rozmawiali. Najprościej byłoby przejrzeć notatki Erikssona z kimś, kto go znał, ale ponieważ szefem jest Backstrom, który dba o zachowanie policyjnej etykiety, musiała go poprosić o pozwolenie. Backstrom wyglądał na nieobecnego i niezadowolonego. Stwierdził jednak, że jeśli Holt ma ochotę zajmować się takimi duperelami i tracić na nie czas, on oczywiście nie może jej tego zabronić. Wprawdzie sam już dokładnie zbadał tę sprawę, ale jeśli i ona chce to zrobić… proszę bardzo, nie ma nic przeciwko temu. - Sprawdź dokładnie wszystko, od a do z - powiedział. - Od a do z? - powtórzyła Holt. - Tak, mam na myśli jego książkę telefoniczną. Zacznij od hasła „akrobacje analne” i dojdź aż do „zajebisty artysta od wchodzenia w dupę”. Sprawdź też dokładnie litery b, f, g, h, k, p, r, s, i… - Słyszę, co mówisz - przerwała mu powściągliwym tonem Holt. - Mam na myśli takie hasła, jak pedzio, gej, homofil, parówa, pederasta, ciota, dupodaj, a nie zapomnij o literze w - jak wazelina. I natychmiast dzwoń, jeśli coś znajdziesz zakończył Backstrom, a jego głos wydał jej się nagle niezwykle ożywiony. - Dzięki za radę - odparła Holt i odłożyła słuchawkę. On chyba nie jest do końca normalny, pomyślała. Welandera musiała sobie odpuścić. Rozmawiała z jego sekretarką, która poinformowała ją, że Welander wyjechał kręcić reportaż i wróci tuż przed świętami. Dzięki, pomyślała. Z Tischlerem poszło lepiej. Kiedy zadzwoniła pod numer znaleziony w notesie Erikssona,
odebrał Tischler, osobiście. Wyjaśniła mu, w jakiej sprawie dzwoni, i poprosiła, żeby sam zaproponował termin spotkania, bo na pewno jest bardzo zajęty. - Spotkajmy się od razu - odparł Tischler. - Proszę mi dać pięć minut, żebym zdążył upudrować nosek. Zna pani mój adres? Pięć minut później udało jej się załatwić służbowy wóz, a dziesięć minut później stała przed drzwiami biura Tischlera. - Proszę spocząć - powiedział Tischler, wskazując krzesło z oparciem, prawdziwy antyk stoj ący przed jego biurkiem. - Mam przyjemność z panią inspektor Anną Holt? - Tak - odparła Holt i od razu doszła do wniosku, że Tischler to dziwny człowiek. Drobny, łysawy, a jednocześnie mocno zbudowany, o prawie czworokątnym ciele. Miał czujne oczy, którymi spoglądał na nią z nieukrywanym szacunkiem. - Mam na imię Theo - powiedział Tischler. - Czy mogę zwracać się do pani Anno? - Proszę bardzo - odparła z bladym uśmiechem. Bądź ostrożna, dodała w myślach. - Co mogę dla pani zrobić, Anno? - spytał Tischler. - Może pani wyrazić każde życzenie. Proszę przy tym nie zapominać, że jestem okropnie bogaty, niezwykle zdolny, wesoły, a jeśli trzeba, nawet czarujący. - W takim razie proszę mi pomóc zrozumieć, o co chodzi w tych papierach - odparła Holt, po czym wyjęła notes z numerami telefonów, album ze zdjęciami, prywatne notatki Erikssona i położyła to wszystko na biurku. - Brzmi to dość nieciekawie - powiedział z westchnieniem Tischler. - Ale cóż, musimy jakoś zacząć, a jeśli to jakieś prywatne notatki Kjella, to na pewno nie zajmie nam to całego życia. - Zapomniałem zapytać, czy chciałaby się pani czegoś napić, Anno - powiedział Tischler, przeglądając pobieżnie notatki Erikssona. - Szampana, wina… a może szklaneczkę świeżej zimnej wody? - Może później - odparła Holt. A jednak jest w nim coś takiego, że trudno mu się oprzeć, pomyślała. - Ach - westchnął Tischler. - Promień nadziei rozświetla mrok, w którym tkwi pogrążona moja nieszczęśliwa, samotna dusza. Co się zaś tyczy tych notatek, to wygląda mi to na jego własnoręczne rozliczenia operacji, które przeprowadzało dla niego nasze biuro. W ciągu wszystkich tych lat pokazał mi setki podobnych wyliczeń, a jeśli pani przejrzy segregatory stoj ące na półce w jego gabinecie, na pewno znajdzie pani te same rozliczenia przesłane przez nas. Jeśli mi pani przedstawi nakaz od prokuratora, nasze komputery zrobią dla pani wszystkie możliwe wyliczenia. - Na razie to mi wystarczy - odparła Holt. - Potwierdził pan to, o czym myślałam. - Harmonia dusz - zauważył z westchnieniem zauroczony Tischler. - Harmonia dusz. Przeglądanie notesu z numerami telefonów nie zabrało im więcej czasu niż przejrzenie notatek.
- Numer do Hjorthagen to numer jego starej matki - wyjaśnił Theo. - Ale ona od wielu lat nie żyje. - Czy pan ją kiedyś spotkał? - Raz, kiedy była z Kjellem na mieście. Jechał z nią do przychodni przy placu Odenplan. Musiała wtedy mieć ponad osiemdziesiąt lat. Kiedy urodziła Kjella, nie była już taka młoda. - Jakie zrobiła na panu wrażenie? - Wstrętne babsko - odparł Tischler i uśmiechnął się. - Rozmawiałem z nią zaledwie pięć minut, ale zaspokoiło to moje wszystkie potrzeby w tym zakresie. - Co pan ma na myśli? - Baba trzymała swojego małego Kjella w żelaznym uścisku. Gdyby ktoś kiedyś chciał stworzyć portret kobiety dominującej, mógłby z całą pewnością dać jej twarz matki Kjella. Nie trzeba być psychologiem, żeby to zrozumieć. Ściskała go tak mocno, że nadal miał jej numer, choć zmarła przed laty. - Czy orientuje się pan, kim był jego ojciec? - Nie. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że starucha go zamordowała, potem z nim spółkowała, a na końcu go zjadła. - Rozumiem - odparła Holt. Kiedy Tischler zobaczył zdjęcie bandy czworga, zrobił minę, jakby znowu był małym chłopcem. Czaruj ące, pomyślała Holt. - To ja, Sten i Kjell. A ta mała dama obok to moja kuzynka… Przeżywała wtedy okres zauroczenia postacią Pippi… Zdjęcie zostało zrobione w tak zwanym letnim raju na wyspie Varmdo. Rodzinna posiadłość ze staroświeckimi stosunkami rodzinnymi, o których pisał Strindberg. - Czy pamięta pan, kiedy zdjęcie zostało zrobione? - spytała Holt. To naprawdę zabawny facet, pomyślała. - Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Właściwie nie pamiętam. Jeśli pani chce, możemy tam pojechać i zajrzeć do księgi gości. Jeśli znajdziemy wpis Kjella, zagadka sama się rozwiąże. O ile sobie dobrze przypominam, był tam tylko raz. Pływaliśmy łódką ojca, w Saltsjobaden. Ja, Sten, Kjell, a do tego mnóstwo puszek i butelek. - Czy to znaczy, że małej Pippi z wami nie było? - Na to wygląda. Była wtedy z mamą na wsi, razem z pozostałą częścią rodziny w wieku od dziewiątego do dziewięćdziesiątego roku życia. Zawsze było ich tam pełno. - A dlaczego banda czworga? - spytała Holt. - O, widzę, że pani inspektor chce mnie przyłapać na młodzieńczym radykalizmie. Chińska opozycja, spisek przeciwko wielkiemu przywódcy Mao i tak dalej? - Po co miałabym to robić? - zdziwiła się Holt, przesuwając wzrokiem po meblach w
pokoju. - Obawiam się, że w tym wypadku sprawa wygląda o wiele prościej - przerwał jej Tischler. - Moja mała kuzynka miała wtedy fioła na punkcie kryminałów i powieści przygodowych, bo jak na swój wiek była dość dojrzała. A określenie banda czworga to chyba nawiązanie do słynnej powieści Conan Doyle’a… Znak czterech, tak się to chyba nazywało. Banda czworga była jakimś tajnym ugrupowaniem. Sherlock Holmes wpadł na ich trop. - Kto zrobił to zdjęcie? - spytała Holt, żeby zmienić temat. - Ktoś z nas włączył samowyzwalacz, a aparat był prezentem dla kuzyneczki od miłego wujka Theo. Tak właśnie mnie nazywała. Biegała po całych dniach i robiła różne nieprzyzwoite zdjęcia. Czasami wywoływała prawdziwą panikę. Przypominam sobie, że jej mama… to znaczy moja ciotka… zbeształa mnie za to. Starałem się trzymać od niej jak najdalej. Nie wypadało, żeby młody radykał spędzał lato w willi mieszczanina i hurtownika. Ale czasami ogarniała mnie słabość. Zbyt silna. - Aż tak źle chyba nie było - uśmiechnęła się Holt. - Ale rozumiem, co pan ma na myśli. Pewnie jakaś zrzęda, pomyślała. - Ja też rozumiem, co pani ma na myśli, Anno, i przyznaj ę się bez bicia. W tamtych czasach wszyscy mądrzy młodzi ludzie mieli radykalne poglądy. Wszyscy należeli do socjalistycznej Clarte, do Ruchu FNL domagającego się od USA wycofania wojsk z Wietnamu, do organizacji społecznych i tak dalej. Byliśmy socjalistami, komunistami i wszystkim, co zaczynało się na jakąkolwiek literę. Maszerowaliśmy co rusz pod amerykańską ambasadę i ciupcialiśmy się, ile się tylko dało. Świetnie nam to robiło na samopoczucie, a to, że naszym staruszkom rosła z tego powodu gula, sprawiało nam dodatkową przyjemność. - Dowiedziałam się z akt, że Eriksson był politycznie zaangażowany. - Ciupciać, pomyślała z zaciekawieniem. Kiedy po raz ostatni słyszała to słowo? Pewnie ze sto lat temu. - Hm… - powiedział Tischler z uśmiechem. - Nazywaliśmy go chorągiewką. Zmieniał poglądy w zależności od tego, z której strony wiał wiatr, więc być może nie chodziło wyłącznie o polityczne zaangażowanie. - Co pan ma na myśli? - Pewną dozę oportunizmu i być może pewne kłopoty z timingiem. Pamiętam, że kiedy wiosną 1979 roku wstąpił do socjaldemokratów, któregoś dnia usiadł ze mną i cały wieczór bredził, że jak już będzie po wyborach, jego marzenie się spełni i partie mieszczańskie pójdą w odstawkę. Tymczasem to one wygrały wybory, zdobyły większość w parlamencie i sprawowały władzę aż do 1982 roku. - W tamtych czasach chyba wszyscy byliście socjalistami? - Ja nadal nim jestem - odparł Tischler, niemal urażony. - Serce zawsze miałem po lewej
stronie… ale portfel po prawej - dodał z lekkim uśmiechem. - W tamtych czasach wszyscy rozsądni ludzie mieli radykalne poglądy, byli socjalistami albo komunistami. Z tego samego powodu ci sami mądrzy ludzie wyzbyli się takich poglądów, gdy tylko zrozumieli, do czego to może prowadzić. - Ale nie jest pan oportunistą? - Oczywiście, że nie - odparł uroczyście Tischler. - Już w samym takim założeniu tkwi błąd. Urodziłem się w zamożnej rodzinie. Nigdy nie musiałem być oportunistą. - Ale Eriksson musiał. - Tak - odparł Tischler z powagą. - Ale ponieważ dorastał w trudnych warunkach, nigdy mu tego nie wypominałem. Ludzie próbuj ą się dopasowywać do czasów, w których żyj ą, a gdy czasy się zmieniają, ich życie też się zmienia. Niewielu z nas ma ten szczególny dar chodzenia pod prąd. Bez względu na to, jak jesteśmy silni. - Ładnie powiedziane - stwierdziła Holt. - Wiem - odparł Tischler z uśmiechem. - Niestety pożyczyłem sobie ten cytat od Eyvinda Johnsona. Hm, a może zjedlibyśmy dziś wieczorem kolację w Paryżu? - spytał, kładąc dłoń na dłoni Holt, która szykowała się do wyj ścia. - Niestety, obawiam się, że to niemożliwe - odparła z uśmiechem. - Może w innych czasach i w innym życiu. - Będę czekał z nadzieją - powiedział Tischler i spojrzał na nią bardzo jednoznacznie. 17. 14 grudnia 1989 roku, czwartek Na ostatniej przed świętami odprawie w sekcji dochodzeniowej ujawniły się sprzeczne opinie. Kurwa, to prawdziwy bunt, pomyślał Backstrom, kiedy po kłótni wychodził z pokoju z twarzą zaczerwienioną ze złości. Znowu zaczął bredzić o wątku homoseksualnym. Nikt już nie pamiętał, który raz. Ale tym razem nawet trzej młodzi policjanci przydzieleni do sprawy dali wyraz swemu niezadowoleniu. - Nie boisz się, że jak tak dalej pójdzie, to w końcu utkniemy? - zaczęła ostrożnie młoda policjantka. - W szkole uczono nas, że należy zachować dystans do takich spraw. Pocałuj mnie w dupę, suko, pomyślał Backstrom, ale nie powiedział tego, bo miałby zbyt wielu świadków. Zwrócił się do niej inaczej: - W takim razie słucham. Co proponujesz w zamian? - Nie wiem - odparła z wahaniem. - Ale co konkretnie wskazuje na to, że Eriksson był homoseksualistą? - Poza tym, co mówił lekarz sądowy i dwaj najbliżsi przyjaciele Erikssona? - odparł Backstrom z szyderczym uśmiechem. - Czy potrzebujesz konkretnego dowodu? Marynarskiego ubranka, puszki wazeliny, siatkowych pończoch schowanych głęboko w
szufladzie? A może kilku ostrych pornosów? - A może wolałabyś, żeby wujek Evert popieścił ci cipkę? - pomyślał. - Chwileczkę - odezwał się w końcu Jarnebring i spojrzał na Backstroma tak jak zawsze, gdy dochodził do wniosku, że dyskusja dobiegła końca. - Ja i Holt przewróciliśmy jego mieszkanie do góry nogami. Jeśli ktoś uważa, że coś pominęliśmy, może tam iść i przeszukać je jeszcze raz. Nie znaleźliśmy najmniejszego drobiazgu, który wskazywałby na to, że Eriksson w ogóle miał jakąkolwiek orientację seksualną. Obejrzeliśmy sobie nawet jego prześcieradło, bo kolega Wiijnbladh najwidoczniej zapomniał o tym szczególe. I podobnie jak sprzątaczka, która pracowała u niego od dwóch lat i z którą rozmawialiśmy, nie znaleźliśmy nic, co by potwierdzało tę tezę. Nie udało nam się znaleźć nawet jednej kropli spermy. Niczego, co jednoznacznie mogłoby wskazywać, że w tym mieszkaniu miała miejsce jakakolwiek aktywność seksualna, w łóżku albo w sypialni czy ogólnie w mieszkaniu. Moim zdaniem - dodał i uniósł rękę, widząc, że Backstrom chce mu przerwać - poczulibyśmy się o wiele pewniej, gdybyśmy znaleźli cokolwiek, co by wskazywało na motyw homoseksualny. Nie wspomnę już o przedmiotach, o których bez przerwy bredzisz. - Popraw mnie, jeśli źle zrozumiałem - odparł Backstrom. - Ale czy to nie tobie się wydawało, że ktoś ogołocił mieszkanie i zabrał z niego różne klamoty? Chyba wspominałeś coś o walizce? - Nie pamiętam - odparł Jarnebring. - Może tak powiedziałem, a może nie, ale jeśli tak, to miałem na myśli papiery czy dokumenty. Nie jego stare prześcieradło czy gorset, jeśli go posiadał. - Jarnebring skrzywił się z uśmiechem. Wymienili z Holt spojrzenia. - Słyszę, co mówisz - powiedział Backstrom obronnym tonem, bo w oczach tego małpoluda i psychopaty ujrzał coś, co sprawiło, że nagle opuściła go odwaga. - Posłuchaj, co ja mam do powiedzenia. Powtórzyłem tylko to, co mi powiedzieli dwaj jego bliscy znajomi. No i lekarz z zakładu medycyny sądowej. - Czytałem protokoły z przesłuchań - powiedział Jarnebring. - I zastanawiam się, co tak naprawdę zawierają. Welander robi jakąś aluzję, podobnie jak ten drugi, Tischler, który wprawdzie robi wrażenie wygadanego skurczybyka, ale na końcu okazuje się, że żaden z nich nic nie wie. Jeden snuje jakieś przypuszczenia, drugiemu coś się wydaje. Znali się dwadzieścia lat i nic nie wiedzą o swoim kumplu? - A lekarka? - spytał Backstrom. Nawet nie przypuszczałem, że umiesz czytać, pomyślał z niezadowoleniem. Poza tym… kto ci dał moje protokoły z przesłuchań? - Nie przerywaj mi - powiedział Jarnebring. - Do niej zaraz dojdę. Najpierw zajmijmy się naszymi świadkami. Widzę, że są trzy możliwości: albo przynajmniej jeden z nich daje nam do zrozumienia coś, co nam umknęło, albo coś sobie wmówili, albo próbuj ą nas przekonać, że ich kumpel był gejem. A jeśli tak, to sprawa robi się nagle cholernie interesująca w kontekście tego, co im powiedziałeś. Nigdy nie lekceważ kolegi, nawet jeśli wygląda jak jaskiniowiec i wstał lewą nogą, pomyślała Holt i uśmiechnęła się do Jarnebringa niemal serdecznie. - Całkowicie zgadzam się z kolegą Jarnebringiem - odezwała się Holt. - Czytaliśmy protokoły z przesłuchań, a poza tym, jak zresztą wiesz, ja też rozmawiałam z Tischlerem.
Nie był aż tak małomówny. - Z kolegą Jarnebringiem, pomyślała Holt. Chwilę przedtem uświadomiła sobie, że spotkał j ą wielki zaszczyt. - Miło mi słyszeć, że macie takie samo zdanie - powiedział Backstrom. - Wróćmy jednak na chwilę do rzeczywistości. Jak oceniacie opinię lekarki z zakładu medycyny sądowej? Czy jej też coś się wydaje? - Rozmawiałem z nią - odparł Jarnebring. - Byłem w pobliżu w związku z inną sprawą i postanowiłem ją odwiedzić. Krótko mówiąc, nie ma zielonego pojęcia, o czym bredzą Wiijnbladh i Zblazowany. Ten drugi w ogóle nie miał nic wspólnego ze sprawą Erikssona. Poza tym jest na zwolnieniu lekarskim. A ponieważ lekarka jest przełożoną Zblazowanego, obiecała, że natychmiast z nim porozmawia, kiedy tylko odzyska wzrok i wróci do pracy. - Rozmawiałeś z lekarką? - spytał Backstrom. Kurwa, to naprawdę bunt, pomyślał. - Tak - potwierdził Jarnebring i spojrzał na niego. - A co, widzisz w tym jakiś problem? - Nie - odparł szybko Backstrom. Facet staje się niebezpieczny, pomyślał. Że też ktoś taki chodzi sobie wolno. Jak on trafił do policji? - To dobrze - powiedział Jarnebring. - Na czym to ja stanąłem… aha, już wiem. Lekarka rozmawiała o całej tej sprawie z Wiijnbladhem, a zrobiła to dlatego, że Wiijnbladh spytał ją, czy cokolwiek wskazuje na to, że Eriksson był homoseksualistą, bo jeśli tak, to powinna to zauważyć podczas sekcji zwłok. Wiesz, co mu odpowiedziała? - Nie - odparł Backstrom. A gdzie w ogóle jest Wiijnbladh? - pomyślał. Ten szczur jak zwykle gdzieś się schował. - Powiedziała, że nie - stwierdził Jarnebring. - Jak nie wierzysz, to mogę iść do Wiijnbladha i wyciągnąć to od niego. - To nie będzie konieczne - odparł Backstrom. Chociaż byłby to niezły widok. Ten gnojek na pewno zesrałby się ze strachu, pomyślał. - No to dobrze - powiedział Jarnebring. - Że się zgadzamy. - W takim razie podaj mi jakieś nazwisko. - Mam faceta tutaj - wyjaśnił Jarnebring, pukając palcem w segregator leżący przed nim na stole. - Dam sobie rękę uciąć, że jego nazwisko tam jest, tyle że je przeoczyliśmy, bo szliśmy cały czas złym tropem. Ten facet naprawdę jest kompletnie stuknięty, pomyślał Backstrom. 18. 15 grudnia 1989 roku, piątek Wiijnbladh nie mógł się stawić poprzedniego dnia na odprawie, ponieważ miał na głowie pilną sprawę: zabójstwo z wykorzystaniem trucizny. Pewien student medycyny, mieszkaj ący ze starym ojcem, miał problemy z nauką. Opuścił kilka egzaminów, miał spore zaległości, więc po krótkim zastanowieniu postanowił rozwiązać swoje problemy, truj ąc ojca dużą dawką talu, który dosypał mu do porannych płatków śniadaniowych. Efekt był dużo lepszy niż efekty jego wysiłków na uczelni. Biorąc pod uwagę motyw, przypadek
studenta stanowił znakomitą ilustrację tezy Johanssona o wisience na torcie. Student trafił do aresztu w Kronobergu. Na stole przed Wiijnbladhem stała teraz butelka z talem, którą chłopak ukradł z Instytutu Chemii w Karolinska Institutet. Było w niej jeszcze tak dużo proszku, że można by nim wytruć połowę komendy na Kungsholmen. W erotycznych fantazjach Wiijnbladha czarodziejska buteleczka stała się nagle darem niebios, który już w niedalekiej przyszłości miał rozwiązać wszystkie jego problemy. Jego problemem nie były studia, bo na nie akurat nigdy nie miał czasu. Oprócz sześcioletniej szkoły ludowej zaliczył jeszcze rok szkoły policyjnej i kilka tygodniowych kursów dla techników laboratoryjnych. Podobnie jak większość kolegów z sekcji był przekonany, że liczy się tylko ta wiedza, którą można zdobyć w praktyce. - Musimy oddzielić teorię od praktyki, podobnie jak oddzielamy fantazję od rzeczywistości - stwierdził jego legendarny szef Blenke, kiedy podczas inspekcji wyjaśnił kontrolerowi z Komendy Głównej Policji, dlaczego zakupił proszek do badania odcisków palców i wydał na to wszystkie pieniądze przeznaczone na zakupy dla biblioteki. Wiijnbladh miał jednak inny problem, a stanowił on około dziewięćdziesięciu dziewięciu procent wszystkich jego problemów razem wziętych. Zdradzała go żona, ale nie na tym polegał jego problem. Wiijnbladh nie był mimo wszystko samotnym mężczyzną. Jak bowiem wiadomo, liczba niewiernych żon równa jest mniej więcej liczbie niewiernych mężów. Jest tak niezależnie od tego, co na ten temat sądzą mężowie. O wiele gorsze było to, że żona zdradzała go jawnie, co, biorąc pod uwagę charakter jego pracy, stało w sprzeczności z jej fundamentalną zasadą. Najgorsze ze wszystkiego było zaś to, że najchętniej zdradzała go z innymi policjantami. A ponieważ trwało to już od wielu lat, w całym Sztokholmie nie było pewnie ani jednej komendy czy posterunku, którego pracownicy nie przyprawiliby Wiijnbladhowi rogów. Podobnie jak jego duchowy brat, niedawny student medycyny, również Wiijnbladh po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że jedynym sposobem na rozwiązanie największego problemu życiowego jest pozbycie się żony. A ponieważ brzydził się tak prostackimi metodami jak podrzynanie gardła czy duszenie, postanowił j ą po prostu otruć. Nie chciał trafić za kraty. A tak się składało, że zabójstwo za pomocą trucizny było praktyką całkiem nieznaną w sekcji, w której pracował. Natomiast fakt, że niedoszły absolwent medycyny okazał się wyjątkiem, nie było efektem szczególnych zasług jego kolegów z pracy, tylko wyłącznie tego, że sprawca w największym zaufaniu opowiedział o figlu, jaki spłatał ojcu, kilku innym studentom. Czy istnieje metoda bezpieczniejsza niż otrucie? - pomyślał Wiijnbladh. Mimo tego wyj ątku, który potwierdza regułę, wszyscy wiedzą, że piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce. Wiijnbladh był teraz człowiekiem zamożnym. Motywy i okazje miał od dawna, a od dwudziestu czterech godzin posiadał też środki niezbędne do zrealizowania planu. Dlatego z dnia na dzień stał się też człowiekiem szczęśliwym. Postanowił poczekać na któryś z długich weekendów albo nawet do lata, kiedy wszyscy doświadczeni policjanci wyjeżdżają na urlop, a na miejscu zostaje tylko Backstróm.
Komisarz Fylking z wydziału zabójstw nie wydawał się szczególnie szczęśliwy, gdy dzwonił do Jarnebringa, żeby go spytać, czy chciałby zjeść z nim lunch na mieście. Jarnebring od razu się domyślił, dlaczego Fylking mówi do niego takim tonem. Ale cóż, lunch to lunch. Zamówili ziemniaki z kapustą i marchewką, golonkę wieprzową, do tego piwo. Z wyjątkiem piwa było to jedzenie godne prawdziwych policjantów. Fylking nie czekał nawet, aż jego widelec zanurzy się w smacznym mięsie, tylko od razu przystąpił do rzeczy. - Nie musisz nic mówić, Bo - chrząknął. - Rozmawiałem dziś rano z Gunsan. Opowiedziała mi, co się działo na odprawie. Ten tłusty kurdupel nie wpadł mi jeszcze dziś w ręce, bo jak zwykle gdzieś się zadekował. Ma szczęście, bo inaczej zrobiłbym mu krzywdę. - Czytałeś cały materiał? - Nie wszystko. Resztę dopowiedziała mi Gunsan. O ile dobrze ją zrozumiałem, zarówno Welander, jak i Tischler mają alibi. Domyślam się, że to wykluczone, aby któryś z nich zadźgał Erikssona? - Tak - odparł Jarnebring i potrząsnął głową. - Nie ma takiej możliwości. Welander ma mocnych świadków, niezależnie od tego, co sądzimy o jego programach telewizyjnych. Jeśli zaś chodzi o Tischlera, Holt sprawdziła w liniach lotniczych i rozmawiała z pracownikami lotniska Arlanda. - A czy nie mogli posłużyć się kimś innym? - Nie sądzę. Wydaje się to mało prawdopodobne, szyte zbyt grubymi nićmi. - Widzę, że jesteś niemal zachwycony obu panami? - zdziwił się Fylking. - Tak, bo uważam, że obaj kłamią. Chociaż żaden z nich nie popełnił tej zbrodni i może nawet żaden nie wiedział, że może do niej dojść, odnoszę wrażenie, że obaj wiedzą, co się stało. - A dlaczego uważasz, że kłamią? - spytał Fylking. - Bo dlaczego tacy faceci jak oni przez tyle lat utrzymywali kontakty z kimś takim jak Eriksson? Jedyny powód mógł być taki, że miał na nich obu haka. Weźmy na przykład Tischlera. Niech sobie będzie bogaty, mnie to obojętne. Nie sądzę jednak, że pomógł Erikssonowi zarobić kilka milionów tylko dlatego, że chciał być dla niego miły. Wprawdzie sam z nim nie rozmawiałem, ale nawet bez tego jestem pewien, że Tischler nie należy do tego typu ludzi. - Eriksson go szantażował? - Albo po prostu miał na niego jakiegoś haka. - Jak możemy to sprawdzić? - spytał Fylking. - Możemy ich zatrzymać, wsadzić do aresztu i wydusić z nich, co się da - zaproponował Jarnebring i uśmiechnął się złowieszczo. A prokurator będzie w tym czasie chodził po ścianach, pomyślał. - To niemożliwe - odparł Fylking. - Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Co nam w takim razie pozostaje?
- Nie wiem - odparł Jarnebring. Bo jakbym wiedział, tobyśmy tutaj nie siedzieli, pomyślał. - Musimy się nad tym zastanowić - zakończył Fylking. -Zdzwonimy się po weekendzie. 18 grudnia 1989 roku, poniedziałek - 22 grudnia 1989 roku, piątek Żeby go uznano za prawdziwego policjanta - bo tylko taką miarą należało go mierzyć Jarnebring musiał na to zasłużyć, biorąc czynny udział w wielu podobnych śledztwach, w takich, podczas których sprawcy nie udało się znaleźć w ciągu pierwszych dwóch, trzech dni od zabójstwa. Uczestniczył też w dochodzeniach, w których przełom następował nagle. Błogosławiona chwila, gdy znikały wszelkie znaki zapytania, a dzięki zebranym materiałom można było wyjść z całkowitych ciemności i stanąć w kręgu jasnego światła. W takich chwilach cała ekipa dochodzeniowa ustawiała się w świetle policyjnych ramp. Niekiedy zdarzało się to nawet w kilka godzin po zbrodni. Ale o wiele częściej, zwłaszcza w ostatnich latach, Jarnebring miewał do czynienia z czymś, co można by nazwać całkowitym przeciwieństwem tak zwanego szybkiego przełomu. Coraz częściej zdarzało się, że mozolne i nudne śledztwo przeciągało się, a on nie potrafił się posunąć do przodu, i to bez względu na to, jak bardzo się starał. Zwłaszcza gdy formułowane teorie, dostarczane wskazówki, pomysły, zaangażowanie policjantów i zwykła rutynowa praca przynosiły coraz mniejszy efekt, a cały wysiłek, dobre pomysły i cynki od informatorów okazywały się fałszywymi tropami, nieudanymi próbami, niecelnymi strzałami albo błędami. W końcowej fazie wszystko to zamieniało się w stertę papieru, która w imię sprawiedliwości lądowała w segregatorach na półce z niewyjaśnionymi sprawami. Podobnie było w tamtym grudniowym tygodniu 1989 roku. Jarnebring po raz kolejny bezsilnie przyglądał się, jak dochodzenie powoli staje w miejscu i umiera śmiercią naturalną. Także jego nowa partnerka, Holt, doznała wtedy po raz pierwszy tego uczucia. Już we wtorek rano szef sekcji dochodzeniowej zadzwonił do Fylkinga i powiedział, żeby odwołał swoich ludzi. Stwierdził też, że doskonale rozumie wszystkie jego problemy, ale o wiele większe zrozumienie ma dla rosnącej liczby spraw zalegaj ących na jego biurku. Fylking nawet nie próbował protestować. Rzucił tylko okiem na regał i uznał, że na pewno uda mu się wcisnąć jeszcze jeden segragator. W środę 20 grudnia wieczorem w sex shopie w Soder doszło do kolejnego zabójstwa. Wieczorne gazety umieściły je pośród pięciu innych. Zbrodnia dokonana na Erikssonie znalazła się na czwartym miejscu. W ciągu roku nieznany sprawca zakłuł nożem trzech mężczyzn, których łączyło tylko to, że pracowali w różnych sklepach z artykułami erotycznymi, gdzie pokazywano także filmy pornograficzne, a czasem łamano prawo, bo dochodziło w nich do przypadków stręczycielstwa. Wszystko przemawiało za tym, że sprawcą jest ta sama osoba, ale każdy myślący policjant wiedział, że przypadek Erikssona różni się od pozostałych, ponieważ -wyrażając to w prostych słowach - nie było w nim nic, co by go łączyło ze zbrodniami dokonanymi w sex shopach. Niemal nikomu z wydziału zabójstw nie przyszło do głowy, żeby ślimaczące się śledztwo w sprawie zabójstwa Erikssona powiązać z dochodzeniami w sprawie pozostałych
czterech. Jedynym wyjątkiem był Backstrom, który już w czwartek rano w pokoju Fylkinga stoczył z nim prawdziwą bitwę. Dowiedział się bowiem, że ofiara trzeciej zbrodni pracowała na pół etatu w sklepie z artykułami dla homoseksualistów. A poza tym człowiek ten był gejem. Kiedy się o tym dowiedział, sprawa od razu wydała mu się jasna jak słońce. Przez pierwsze pięć minut Fylking słuchał go w milczeniu i przyglądał mu się bez ruchu. I tylko żyła na skroni pulsowała mu coraz mocniej. Potem nagle podniósł się i mimo bólu w kolanie pochylił się gwałtownie nad stołem, żeby go złapać za gardło i położyć kres temu szaleństwu, a jednocześnie zaprowadzić trochę spokoju we własnym życiu. Backstrom zdołał odskoczyć, wypadł za drzwi i jak gazela pobiegł korytarzem, a w końcu wybiegł z budynku. Fylking tymczasem stał w drzwiach i wrzeszczał za nim na cały korytarz. - Zatłukę cię na śmierć, ty tłusty dupku! - ryczał na cały głos, co w zasadzie oznaczało, że śledztwo w sprawie zabójstwa Erikssona zostało zakończone. Kolejny segregator trafił na półkę, ale biorąc pod uwagę całe to gówno, które już tam stoi, jeden segregator mniej czy więcej nie robi większej różnicy, pomyślał Fylking. Poza tym wkrótce wybiera się na urlop, spędzi poza Sztokholmem święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok, a gdy w styczniu wróci do pracy, zacznie odliczać ostatnie dni do emerytury.
20. 27 grudnia 1989 roku, środa W środę 27 grudnia Wiijnbladh dostał przesyłkę kurierską z Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego w Linkoping. Zawierała ręcznik, który Backstrom znalazł w mieszkaniu Erikssona na dnie kosza na bieliznę. Razem z przesyłką przyszedł wynik ekspertyzy. Potwierdzała wszystko, co przeczuwał, a mianowicie, że ktoś na ręcznik zwymiotował. Fakt, że na krótko przed tym niemiłym zdarzeniem ten ktoś spożył posiłek składaj ący się z ryby, ziemniaków i warzyw, a także wypił filiżankę kawy, w żaden sposób nie posunie śledztwa ani o krok, pomyślał Wiijnbladh. Podobnie jak to, że na ręczniku znaleziono ślady innych substancji. Żaden normalny człowiek nie byłby w stanie zgadnąć, jak się tam znalazły. Wiijnbladh był jednak doświadczonym policjantem i wiedział, że na ręcznikach i w miejscach, gdzie ludzie się wycierają, zawsze można na takie ślady natrafić. Panowie ważniacy z policji, co my mamy z wami zrobić? - zastanawiał się z niechęcią. Odłożył paczkę wraz z ekspertyzą na bok. Miał ważniejsze sprawy na głowie, bo od pewnego czasu zajmowało go zbieranie informacji na temat talu. Niestety miały one charakter czysto teoretyczny, więc z praktycznego punktu widzenia były nieprzydatne. Może już niedługo trzeba będzie zrobić krok w stronę rzeczywistości, pomyślał. Jarnebring stawił się na służbie w środę rano. Dostał zastępstwo jako dyżurny komisarz w sekcji dochodzeniowej, aż do trzydziestego grudnia. Na następne dni zaplanował urlop, żeby wreszcie zrobić decyduj ący krok i wziąć ślub ze swoj ą ukochaną narzeczoną. Wybaczył też najlepszemu przyjacielowi, który potajemnie zrobił to samo przed nim. Johansson i jego nowa małżonka mieli być świadkami na jego ślubie i honorowymi gośćmi. Jarnebring nie poświęcił nawet jednej chwili dochodzeniu w sprawie śmierci Erikssona. Słyszał oczywiście historię o Backstrómie, który uszedł z życiem tylko dlatego, że Fylking ma chore kolana. Zadzwonił nawet do Fylkinga, żeby mu zaoferować swoje nogi na wypadek, gdyby zamierzał podjąć kolejną próbę. Chociaż od dnia, kiedy ostatni raz reprezentował Szwecję w sztafecie cztery razy czterysta metrów upłynęło ponad dwadzieścia lat, nie sądził, żeby dopadnięcie Backstróma miało dla niego stanowić jakikolwiek problem. - Pod jednym warunkiem - zgodził się z uśmiechem Fylking. - Że złapiesz mi tego dupka. A wtedy ja go zabiję, własnymi rękami. Chociaż był to okres międzyświąteczny, roboty było sporo. Jarnebring poszedł na obiad na stołówkę mieszczącą się przy dziedzińcu komendy. Było prawie pusto, więc usiadł w samym kącie, żeby w spokoju przewertować gazetę i napić się kawy. W pewnej chwili zjawił się starszy policjant, zajmujący się patrolowanim ulic w radiowozie, i zapytał, czy może się przysiąść i zamienić z nim kilka słów. Czy on się nie nazywa Stridh? - pomyślał Jarnebring, próbując dopasować znane sobie twarze do nazwisk. Miał pamięć do twarzy, ale musiał się sporo natrudzić, żeby odgrzebać
stare nazwiska. - Stridh - przedstawił się policjant, siadając. - Poznaliśmy się, kiedy byłeś szefem sekcji kryminalnej komendy w Ostermalm, jeśli sobie przypominasz. - Siadaj - powiedział Jarnebring i wskazał mu krzesło. Stridh miał do niego sprawę. Jarnebring domyślił się tego, jeszcze zanim Stridh usiadł przy stoliku. Długo kluczył i chrząkał, aż w końcu wydusił, o co mu chodzi. - Pamiętasz Perssona? Pracował w sekcji włamań, a potem przeniósł się do służby bezpieczeństwa - zaczął. Czy pamiętam Perssona? - powtórzył w myślach Jarnebring i skinął głową. Prawdziwy policjant, jeden z najbardziej nadąsanych, jakich znał. - Tak, pamiętam - odparł. - Czemu pytasz? - Odwiedził mnie w zeszłym tygodniu - wyjaśnił Stridh i pochylił się w jego stronę. Tajemnicza historia - dodał i potrząsnął głową. - No to słucham - powiedział Jarnebring i odłożył gazetę. Stridh podrapał się po głowie i rozejrzał dookoła. - Właściwie to nie wolno mi nic powiedzieć - powiedział Stridh. - Ale mimo to uznałem, że powinniśmy o tym porozmawiać. No to zaczynaj, pomyślał Jarnebring, choć gdyby to jemu Persson coś powiedział, a potem kazał milczeć, na pewno trzymałby j ęzyk za zębami. Persson nie zasługuje na takie traktowanie. - Czyżbym był podejrzany o szpiegostwo? - spytał z uśmiechem Jarnebring. - Nie, absolutnie - zaprzeczył Stridh. - Nie chodzi o ciebie. - No to czego on od ciebie chciał? Mów, bo nie mogę tu siedzieć cały dzień. - Chciał porozmawiać o ambasadzie Niemiec. Ty też zajmowałeś się tą sprawą. Czy to nie ciebie tam postrzelono? - Ludzie opowiadają różne bzdury - powiedział Jarnebring. To niewiarygodne, jakie bzdury ludzie potrafią wygadywać, pomyślał. - Tak, to straszna historia - powiedział Stridh i zabrzmiało to tak, jakby się głośno zastanawiał. - A co to ma wspólnego ze mną? - spytał Jarnebring. Przecież oprócz mnie było tam pewnie ze stu policjantów z naszej komendy, pomyślał. - O ile wiem, to nic - odparł Stridh i potrząsnął głową. - Chodzi o coś zupełnie innego. Mianowicie o zabójstwo tego pedzia 30 listopada. To chyba ty prowadzisz tę sprawę? - To śledztwo Backstroma - odparł krótko Jarnebring. To naprawdę niesamowite, że ludzie wygadują takie głupoty, pomyślał. - Sprawę prowadzi Backstrom. Jeśli chcesz o niej porozmawiać, zwróć się do niego. Mnie odsunęli. - Backstrom - powtórzył Stridh z wahaniem. - To prawdziwe nieszczęście, prawda?
- Zostawię to bez komentarza - odparł z uśmiechem Jarnebring. - Rozumiem, co masz na myśli. - No to w czym mogę ci pomóc? - spytał krótko Jarnebring i na wszelki wypadek zerknął na zegarek. - Widzę, że zabieram ci cenny czas - domyślił się Stridh. Większość z tego, co mówią ludzie, to czcza gadanina. Ale sprawa nadal nie jest zakończona. Chodzi mi o to zabójstwo z 30 listopada - sprecyzował. - Nie, nie jest - odparł Jarnebring. Bo gdyby została zakończona, na pewno byś się o tym dowiedział, pomyślał. - Czy ten facet był homoseksualistą? Mam na myśli ofiarę. - Ludzie wygadują różne bzdury - odparł Jarnebring i wzruszył ramionami. - Ale jeśli spytasz Backstroma, na pewno potwierdzi tę teorię. - Wiem. A co ty myślisz? - Co masz na myśli? Stridh znowu westchnął i zrobił nieszczęśliwą minę. - Nie wydaje ci się, że to było zabójstwo o podłożu politycznym? - spytał ostrożnie Stridh. Politycznym, pomyślał Jarnebring. A niby dlaczego? - Nieważne - odparł Stridh. - Nie było rozmowy - dodał, potrząsając głową. Rozumiem, pomyślał Jarnebring i zerknął na zegarek. Rozmowy nie było. Czymże jest pięć minut wobec całego życia? - No cóż - westchnął Stridh. - Ta historia pod ambasadą Niemiec to było coś strasznego. Przecież tych ludzi wzięto z zaskoczenia. Mam oczywiście na myśli pracowników ambasady. - Prawda - zgodził się Jarnebring. - Wszystko poszło zbyt łatwo jak na mój gust. - Gazety pisały, że chłopcy z bezpieki dostali cynk o tym, co się szykuje, na długo przedtem - przypomniał sobie Stridh. Ale Niemcy w ogóle nie zaprzątali sobie tym głowy. - To prawda - zgodził się Jarnebring i wstał z krzesła. - Coś chyba nie zadziałało. A może po prostu zapomnieli powiadomić ambasadę o niebezpieczeństwie, pomyślał. - Niech to diabli - odparł Stridh, drapiąc się po głowie, a powiedział to takim tonem, jakby się głośno nad czymś zastanawiał. - Przypomniałem sobie, co w czasie wojny mawiał Churchill. - Co takiego? Przepraszam, ale muszę już… - Jasne - powiedział Stridh i też wstał z krzesła. - To ja przepraszam, że zabieram ci czas. Chodzi mi o to, że powiedział, że ten, kto został ostrzeżony, ma czas, żeby się
przygotować. He who is forewarned is also forearmed - wyrecytował uroczyście słowa Churchilla. - Choć nie dotyczy to Niemców - stwierdził na koniec i potrząsnął głową. Część III Inne czasy V Pod koniec lat osiemdziesiątych ruchy demokratyczne działały coraz aktywniej prawie w całym bloku wschodnim: w Związku Radzieckim, w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech. Wyjątek stanowiła Niemiecka Republika Demokratyczna. Przywódca NRD, a zarazem pierwszy sekretarz komitetu centralnego SED, Erich Honecker, stanowczo sprzeciwiał się wszelkim próbom reformowania państwa. A gdy tę walkę przegrał, rachunek, jaki na sam koniec wystawiono jego krajowi i jemu samemu, był znacznie wyższy niż te, które wystawiono jego wcześniejszym sojusznikom. NRD wkrótce przestała istnieć. Do całkowitego rozpadu państwa doszło mniej więcej wtedy, gdy świętowało czterdziestolecie istnienia. Ostateczny koniec nastąpił rok później, gdy 3 października 1990 roku, po czterdziestu jeden latach niezależnego istnienia (tak przynajmniej głosiła oficjalna propaganda), pięć landów byłej NRD weszło w skład Republiki Federalnej Niemiec. Honecker zmarł na wygnaniu w Chile 29 maja 1994 roku. Umierał w samotności, ciężko chory na raka wątroby, pozbawiony władzy. Miał osiemdziesiąt dwa lata, a na polityczne wygnanie na drugim krańcu kuli ziemskiej udał się z własnego wyboru. Pochodził z Zagłębia Saary, był synem górnika z Neunkirchen. Tam wyuczył się dekarstwa, w zakładowej orkiestrze grał na szałamai. Kiedy w 1935 roku do Zagłębia Saary wkroczyli faszyści, dwudziestotrzyletni wówczas Honecker musiał uciekać po raz pierwszy. Trafił wtedy do Paryża. Ostatnia podróż w jego życiu była o wiele dłuższa. Wiele lat później, gdy karty najnowszej historii zaczęły płowieć, historycy i dziennikarze z Europy Zachodniej zaczęli ukazywać upadek NRD jako skutek gigantycznej pomyłki informacyjnej przywódców tego państwa - zbieraniny zatwardziałych komunistów starej daty, zdesperowanych tępaków z klapkami na oczach, niezdolnych do zrozumienia otaczaj ącego ich świata. Ich duchowy ojciec, Karol Marks, skrytykowałby tego rodzaju pojmowanie historii jako zbyt idealistyczne, romantyzuj ące i niedorzeczne. Biorąc zaś pod uwagę to, co stało się później -jako nieciekawe. Owi zachodnioeuropejscy specjaliści - a jak wiadomo, to zwycięzcy tworzą pierwszą wersj ę historii - twierdzili mianowicie, że kamyczkiem, który uruchomił lawinę wydarzeń, była zwykła kartka. Ein kleiner Zettel lost die Lawine aus [7], brzmiał tytuł jednego z artykułów, jakie ukazały się w „Berliner Zeitung” w piątą rocznicę upadku muru berlińskiego. Ową kartkę zaprezentowano dziennikarzom zgromadzonym na konferencji prasowej w Berlinie tuż przed posiedzeniem komitetu centralnego SED. Był czwartek, 9 listopada 1989 roku, dochodziła dziewiętnasta. Podobno godzinę wcześniej następca Honeckera Egon Krentz przekazał ją członkowi biura politycznego, a zarazem sekretarzowi do spraw propagandy Gunterowi Schabowskiemu. Wcześniej wydarzyło się z pewnością o wiele więcej ciekawych rzeczy, z których wiele przypadłoby do gustu Karolowi Marksowi, gdyby to oczywiście on sam
był odpowiedzialny za pisanie historii. W maju 1989 roku Węgrzy zaczęli likwidować ogrodzenie z drutu kolczastego wzdłuż liczącej dwieście sześćdziesiąt kilometrów granicy z Austrią. Przez trzy dziesięciolecia dzieliło Europę, a gdy je w końcu zdemontowano, wszystko potoczyło się w szalonym tempie. W tym zakątku Europy wystarczyło zaledwie pół roku, żeby rozbić w puch ponure powojenne dziedzictwo drugiej wojny światowej. Latem 1989 roku liczba uchodźców z NRD zaczęła gwałtownie wzrastać. Tysiące wschodnich Niemców wyjeżdżało na wakacje do Budapesztu, skąd wielu z nich nielegalnie trafiało przez Austrię do RFN. W kapitalistycznym raju czekała na nich wolność. 19 sierpnia rząd Węgier otworzył na kilka godzin jedno z przejść na granicy z Austrią. W tym krótkim czasie ponad sześciuset Niemców skorzystało z okazji, żeby opuścić Węgry i przez Austrię dostać się do RFN. Potem granicę zamknięto, a Niemcy wrócili do dawnych, wypróbowanych metod, praktykowanych w starym systemie. Na granicy znów było słychać strzały, znowu polała się krew zdesperowanych ofiar. 25 sierpnia Węgrzy mieli tego dosyć. Premier poinformował, że on i jego ministrowie postanowili udzielić Niemcom z NRD zgody na opuszczenie kraju. 10 września węgierski rząd złamał układ z NRD, dzięki czemu przed końcem miesiąca dziesiątki tysięcy niemieckich uciekinierów wyjechało z Węgier do RFN. Związek Radziecki nie protestował zbyt energicznie. Rok wcześniej prezydent Gorbaczow mówił o innych sprawach: o potrzebie otwartości, o odnowie i reformach politycznych. Dlatego decyzj ę Węgrów inne państwa bloku wschodniego uznały za obiecującą inicjatywę. Węgry nie były jednak jedynym państwem, z którego można wtedy było wyjechać na Zachód. We wrześniu tysiące Niemców z NRD wyjechały do Czechosłowacji. Ci, którym udało się przedostać na teren ambasady RFN w Pradze, złożyli wnioski o azyl polityczny. Pod koniec miesiąca niespodziewanie uzyskali wizy uprawniaj ące do wjazdu na teren RFN. W ciągu zaledwie jednej doby cztery tysiące Niemców wyjechało z Pragi do Republiki Federalnej Niemiec, celu ich eskapady. To uruchomiło prawdziwą lawinę. Przed końcem roku ponad pół miliona Niemców z NRD, to znaczy trzy procent ludności kraju, opuściło rodzinne strony, aby rozpocząć nowe życie na Zachodzie. Jak zwykle najczęściej decydowali się na ten krok ludzie młodzi - nadzieja kraju. Co takiego wydarzyło się podczas posiedzenia komitetu centralnego SED w Berlinie w czwartek 9 listopada 1989 roku? Dyskutowano o tym, jak zapanować nad sytuacją, jak zapobiec ucieczce tysięcy ludzi na Zachód. Przedmiotem dyskusji była przedstawiona miesiąc wcześniej propozycja Wolfganga Hergera, szefa wydziału bezpieczeństwa komitetu centralnego SED. Składały się na nią dwa przeciwstawne rozwiązania: albo zamknąć granice kraju i odciąć go od świata zewnętrznego, albo przyznać każdemu obywatelowi NRD prawo do wnioskowania o wydanie paszportu, zgody na wyjazd i opuszczenia kraju. Propozycję nowego rozporządzenia w sprawie wyjazdów z kraju zaprezentowano członkom biura politycznego w przerwie obrad, między godziną dwunastą a wpół do
pierwszej, w czwartek 9 listopada. Uzgodniono, że po południu treść projektu zostanie przekazana rządowi, a później członkom komitetu centralnego. Stało się tak około wpół do czwartej po południu. Treść projektu odczytał Egon Krenz. Potem odbyła się szybka, chaotyczna dyskusja. Na bieżąco wprowadzono kilka poprawek, a następnie projekt został przyj ęty w całości i bez zastrzeżeń. Około wpół do szóstej w gabinecie Krenza zjawił się Schabowski. Chciał się dowiedzieć, czy podczas konferencji prasowej z udziałem dziennikarzy z całego świata zostanie wygłoszone jakieś specjalne oświadczenie. Do konferencji pozostawało wtedy jeszcze pół godziny. Na wszelki wypadek miała ją transmitować wschodnioniemiecka telewizja. Krenz twierdził później, że to on nalegał na przyj ęcie nowego projektu dotyczącego wyjazdów, paszportów i tak dalej. Dla prasy była to prawdziwa bomba. Z kolei Schabowski twierdził, że „nie wywierał specjalnego nacisku”, tylko po prostu zostawił teczkę z projektem rozporządzenia, będącego mieszaniną napuszonych zwrotów, zwykłej nowomowy i nic nieznaczących słów. Jeśli prawdziwa jest wersja Schabowskiego, wyjaśnia jego dość dziwne zachowanie podczas konferencji prasowej. Pod koniec zapytano go o nowe rozporządzenie, o którym po raz pierwszy dyskutowano publicznie dwa dni wcześniej. Pytanie brzmiało: Czy nowej propozycji nie należy uznać za błąd? Schabowski udzielił wyczerpującej odpowiedzi, ale nie była ona szczególnie zrozumiała. Była za to wymijająca i zdumiewająca. Stwierdził mianowicie, że komitet centralny SED postanowił właśnie, iż od tej pory każdy obywatel NRD będzie mógł bez problemu opuścić kraj. Osoby odpowiedzialne za te kwestie zostały odpowiednio poinstruowane. Mają od ręki wyrażać zgodę na wyjazd z kraju wszystkich, którzy sobie tego zażyczą. Dotyczy to wszystkich placówek na granicy NRD i RFN, łącznie ze znajduj ącymi się na granicy z Berlinem Zachodnim. Jeśli wziąć pod uwagę to, co się stało później, z pewnością nie była to zła wiadomość. VI Tamtego wieczoru major Manfred Sens ze straży granicznej NRD miał wolne. Siedział w salonie swojego mieszkania przy Strassburger Strasse w miejscowości Prenzlauer Berg na północy NRD i oglądał w telewizji transmisję z obrad komitetu centralnego SED. Pod koniec programu, po tradycyjnym zaprezentowaniu pytań o różnym stopniu ważności, zdarzyło się coś, co sprawiło, że major Sens nagle się zakrztusił. Powodem była informacja przekazana przez Schabowskiego podczas konferencji prasowej: o przyjętym godzinę wcześniej rozporządzeniu w sprawie wyjazdów za granicę. Major Sens był zastępcą szefa posterunku granicznego przy Bornholmer Strasse w Prenzlauer Berg. Posterunek znajdował się niedaleko jego domu, co miało pewne zalety. Sens po prostu się ubrał, włożył mundur i pojechał do pracy. Kiedy przybył na miejsce, zastał tam już swojego przełożonego, podpułkownika Haralda Jagera. Na granicy zaczęło się pojawiać coraz więcej mieszkańców Berlina Wschodniego. Niektórych z nich Sens rozpoznał, bo byli jego sąsiadami. Najgorsze było jednak to, że ani on, ani Jager nie wiedzieli, co w tej sytuacji robić. Sytuacja łatwo mogła się wymknąć spod kontroli. O dziewiątej wieczorem Jager zadzwonił do ministerstwa, żeby się poradzić. Rzecznik ministerstwa zaproponował, żeby wypuścić najbardziej wojownicze osoby. Była to zła
rada, ale z braku lepszej Jager postanowił się do niej dostosować. Zgromadzeni ludzie byli coraz bardziej niezadowoleni i coraz silniej napierali na żołnierzy straży granicznej. O wpół do jedenastej wieczorem major Sens poddał się i osobiście podniósł szlaban, za którym rozciągał się Berlin Zachodni. Ocenia się, że tylko w ciągu pierwszej godziny przez posterunek graniczny przy Bornholmer Strasse terytorium NRD opuściło dwadzieścia tysięcy ludzi. Podobne sceny rozgrywały się na innych przejściach granicznych Berlina. Była to ostatnia rzecz, jaką major Sens zrobił w służbie NRD. Kiedy został obywatelem RFN, zmienił mu się zakres obowiązków: został kontrolerem biletów w metrze. Była to w każdym razie pozostawiaj ąca więcej swobody i lepiej opłacana robota niż praca szatniarza w Muzeum Historycznym przy ulicy Unter den Linden, którą wykonywał jego stary kolega Jager. Było to zresztą niedaleko Neue Wache, gdzie Jager jeden jedyny raz, jeszcze w starych czasach, dowodził wojskową kompanią reprezentacyjną. Dla żadnego z nich przeprowadzka do nowego kraju nie była skokiem do kapitalistycznego raju: ani jeśli chodzi o status, ani pod względem finansowym, choć wielu ich rodaków tak to sobie wyobrażało. Ale obaj dostali o wiele więcej niż owe marne piętnaście minut sławy w mediach, choć na Zachodzie to podobno one decyduj ą o ludzkim życiu. VII Służby wywiadowcze najważniejszych państw Zachodu już dziesięć lat wcześniej przewidziały to, czego kulminacja nastąpiła jesienią 1989 roku. Jedyna pomyłka, jaką popełniono, polegała na tym, że większość analityków zajmuj ących się tym zagadnieniem zapowiedziała wybuch niezadowolenia na kilka lat wcześniej. Jedną z osób, które najlepiej przewidziały przebieg wydarzeń, był Mike „The Bear” Liska z CIA, choć akurat on analitykiem nie był. Liska nie pracował też w żadnym z wydziałów zajmujących się państwami członkowskimi Układu Warszawskiego. Wiosną 1984 roku odbyła się w centrali w Langley duża międzynarodowa konferencja. Najważniejsza kwestia, nad jaką dyskutowano, brzmiała: kiedy załamie się opór opozycji w państwach Europy Wschodniej. Przez dwa dni zajmowano się głównie analizowaniem sytuacji gospodarczej w tych państwach. W spotkaniu wzięły udział liczne delegacje przedstawicieli służb poszczególnych krajów. Po dyskusji, która odbyła się ostatniego wieczoru, zaczęto się nawet zakładać, kiedy upadnie mur berliński. Później, już po fakcie, okazało się, że Liska pobił wszystkich na głowę i zarobił przy tym niezłą sumkę. Give the motherfuckers five years and their usual bonus for thinking wrong twice [8], powiedział, a gdy puszczono w obieg listę z informacją, kto ile postawił, zadeklarował sto dolarów. Twierdził, że stanie się to late autumn 89, mostprobably November [9]. Większość z tych, którzy wtedy wokół niego stali, potrząsnęła głowami, dziękując za pieniądze i hektolitry pilznera, które zamierzali wypić na jego koszt. Dużo wcześniej, niż przewidywał. Michael Liska urodził się w 1940 roku. Wychowywał się w Budapeszcie, dwadzieścia kilometrów na południe od stolicy Węgier. Kiedy w 1956 roku na Węgrzech wybuchło powstanie przeciwko Związkowi Radzieckiemu, brał udział w walkach zbrojnych na ulicach Budapesztu. Kiedy powstanie upadło, uciekł na Zachód: przez północną granicę
przedostał się do Austrii i do Niemiec. Z obozu przej ściowego trafił do Acron w Ohio. Miał wtedy siedemnaście lat. Stany Zjednoczone stały się jego nową ojczyzną. Zajęli się nim rodacy mieszkający w Stanach już od dwóch pokoleń. Kiedy ukończył studia na uniwersytecie, próbował się zaciągnąć do piechoty morskiej. Wziął udział w kursie oficerskim i jeszcze zanim zdał egzamin, skierowano go do służby wywiadowczej. Był tam zatrudniony prawie dziesięć lat, aż upomniała się o niego CIA. Złożyła mu propozycj ę nie do odrzucenia. Oprócz węgierskiego znał biegle rosyjski i niemiecki, co wyznaczyło ścieżkę jego kariery. Kolejne dziesięć lat spędził w RFN, Skandynawii i w innych krajach europejskich. Był typem klasycznego oficera wywiadu nadzoruj ącego liczną grupę agentów działających w terenie, na tyłach wroga. Sukcesy, jakie zaczął odnosić, były tak duże, że centrala postanowiła nie narażać go na dalsze ryzyko. Wezwano go do Langley w stanie Wirginia i został szefem sekcji skandynawskiej. I właśnie jako przedstawiciel tej sekcji wiosną 1984 roku brał udział w seminarium, na którym zastanawiano się, kiedy upadnie system komunistyczny. Cztery lata później, wiosną 1988 roku, zgłosił się na rozmowę do najwyższego przełożonego i zaproponował, aby go przeniesiono do jednej z grup roboczych, które od kilku lat próbowały zaprowadzić jakiś porządek w logistyce, w oczekiwaniu na spodziewaną klęskę nieprzyjaciela. We are close now [101, powiedział, a ponieważ jego szef miał świetną pamięć i wiedział, że na słynnej liście zakładów zawartych kilka lat wcześniej pozostało już tylko nazwisko Liski, poprosił go, aby sam wybrał sobie zadanie. „Niemcy Wschodnie”, odparł Liska. „A dlaczego właśnie NRD?”, zdziwił się jego szef. Z analiz, z którymi się zapoznał, wynikało, że NRD nadal stanowi twarde jądro walącego się imperium. „A dlaczego nie Węgry?”. Przecież z jego węgierskim pochodzeniem byłby to dla niego najlepszy wybór. Albo Polska, albo Czechosłowacja? NRD? Skąd ten pomysł, na miłość boską? Liska wyjaśnił mu wtedy, że to NRD będzie pierwszą kostką domina, która się przewróci. „Kraj trzaśnie jak sucha gałąź”, wyjaśnił. I tak się stało. Liska otrzymał pieniądze na przygotowanie się do misji. Najpierw dobrał sobie kilkunastu współpracowników, którym ufał od lat. Biuro urządził w Sztokholmie. Nie za daleko, ale i nie za blisko wschodnich Niemiec. Poza tym dobrze się czuł w stolicy Szwecji. Trochę przypominała mu Acron w Ohio, a trochę Budapeszt, gdzie pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy pracował w ambasadzie USA w Sztokholmie, spędził dwa lata. „Okej - powiedział podczas pierwszego spotkania z wybranymi osobami. Domyślam się, że wszyscy się teraz zastanawiacie, co tu robicie”. Wyrażające oczekiwanie spojrzenia potwierdziły jego przypuszczenia. „Doszedłem do wniosku zaczął mówić dialektem ze Środkowego Zachodu USA - że nasi drodzy towarzysze z Niemieckiej Republiki Demokratycznej niedługo się obudzą”. W tym miejscu zrobił pauzę i przez chwilę dłubał długopisem w lewym uchu. „I dlatego właśnie pomyślałem sobie, że dobrze byłoby kupić od nich kartoteki z nazwiskami współpracowników, z których usług przez lata korzystali”. Wyjął długopis z ucha i uważnie mu się przyglądał. „Chodzi o to, żeby znaleźć kogoś z Normannen Strasse, kto będzie miał ochotę zarobić
trochę grosza”, dodał z uśmiechem. VIII Służba bezpieczeństwa NRD, czyli Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego, znane powszechnie jako Stasi, była bez wątpienia największą tego rodzaju instytucją w państwach bloku wschodniego. W zależności od tego, jakie wskaźniki brać pod uwagę, Stasi była od dziesięciu do trzydziestu razy większa od rosyjskiej KGB. Kiedy NRD przestała istnieć, Stasi zatrudniała około stu dwóch tysięcy pracowników i około pół miliona tak zwanych tajnych współpracowników - informatorów, prowokatorów, osób zajmuj ących się infiltracj ą i szerzeniem propagandy. A wszystko to w kraju liczącym około siedemnastu milionów mieszkańców. Kiedy upadek państwa stał się faktem i każdemu obywatelowi umożliwiono dostęp do akt, okazało się, że archiwum zawiera dane około sześciu milionów obywateli byłej NRD i około miliona cudzoziemców. Liskę i jego kolegów ze służb zachodnich nie interesowały dane o cudzoziemcach. Chcieli zyskać dostęp do danych o przeciwniku, zwłaszcza do tych, które znajdowały się w posiadaniu agencji wywiadu Stasi HVA (Hauptverwaltung Aufklarung). Wydział ten zatrudniał cztery tysiące dwustu osiemdziesięciu sześciu pracowników, a centrala znajdowała się przy Normannen Strasse 22 w Berlinie Wschodnim. Na jej czele stał legendarny generał Markus Wolf zwany Carlą. O Niemcach zwykło się mówić, że są dokładni aż do pedanterii. Dlatego system rejestrowania informacji był od dawna jedną z najlepiej rozwiniętych dziedzin działalności HVA. CIA była przekonana, że w archiwum HVA przechowuje się nazwiska około pięćdziesięciu tysięcy osób, które w ciągu całego okresu powojennego na wszelkie sposoby pomagały Stasi w jej operacjach zagranicznych. Obejmowały one zarówno wysoko kwalifikowanych szpiegów, jak i niezbyt pewnych zwolenników. Zaletą archiwum było to, że istniało także w formie komputerowej. Oznaczało to, że nie trzeba będzie przewozić tysięcy ton segregatorów. Byłoby to zadanie niewykonalne. Informacje, którymi CIA była zainteresowana, mieściły się po prostu na zwykłych taśmach do komputerów o dużej pamięci. Taśmy te nie zajmowały zbyt wiele miejsca i można je było schować pod mundurem albo w zwykłej teczce. Pod warunkiem że się zostało odpowiednio zmotywowanym. Liska wiedział z własnego doświadczenia, że prawie wszystko i wszystkich można kupić. W tym przypadku chodziło o przejęcie władzy nad życiem pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Wiedział, że znaj ąc ich zwyczaje, zachowania i przeszłość, można będzie kiedyś decydować o życiu setek milionów innych ludzi, działając zarówno na ich korzyść, jak i na szkodę. Uważał, że żadna cena za to nie jest zbyt wysoka. Nie tylko on rozumował w ten sposób. Wielu ludzi podzielało ten punkt widzenia, zwłaszcza w instytucji, która go zatrudniała. Doszło do typowego, biurokratycznego sporu. Kiedy dym opadł, ukazała się trzyosobowa grupa zarządzająca, która przejęła władzę i pieniądze. Powstała też grupa ekspertów, grupa operacyjna odpowiedzialna za realizacj ę konkretnych przedsięwzięć i kilka innych. Szefem jednej z nich został Liska. Miał koordynować jej działania na różnych płaszczyznach, takich jak cele, współpraca z
różnymi osobami, przekazywanie toreb z pieniędzmi i - co oczywiste - utrzymywanie tego wszystkiego w tajemnicy. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko odbywało się po staremu, a operacji nadano kryptonim Operation Rosewood. Kiedy upadł mur berliński, Stasi rozpadła się jak domek z kart. Okazało się nagle, że wszystko jest na sprzedaż, a ponieważ chodziło o to, żeby zdążyć zgarnąć kasę przed innymi, sprzedający zgłaszali się do potencjalnych nabywców, nie odwrotnie. Pod koniec listopada 1989 roku oficer Stasi, który wprawdzie nie zajmował szczególnie eksponowanego stanowiska, ale pracował gdzie trzeba, wyniósł listę nazwisk wszystkich agentów NRD i zagranicznych kontaktów i przekazał ją swojemu koledze z KGB, który pracował w biurze tej instytucji w dzielnicy Berlin-Karlhorst. Dane te trafiły potem do centrali KGB w Moskwie. Oznaczało to, że sprzedawcy danych ze Stasi i KGB mogli się wreszcie spotkać z nabywcami z CIA, żeby w ciszy i spokoju ubić interes. We wtorek 5 grudnia 1989 roku osiągnięto porozumienie. Sprzedający otrzymali uzgodnioną kwotę w dolarach, po czym nastąpił zwyczajowy uścisk dłoni, a na stole pojawiły się rosyjska wódka i szampan. Nabywcom udało się kupić dane za śmieszną kwotę, co jednak nie powinno dziwić. Liska, który przeżył drugą wojnę światową jako dziecko, a rewolucję w Budapeszcie w 1956 roku oglądał oczami nastolatka, nieraz mógł się naocznie przekonać, że ludzkie życie nie jest nic warte. Sprzedającym wypłacono po sto dolarów za każde nazwisko. Nie za wiele, pomyślał Liska ze współczuciem i potrząsnął głową. Tamtego wieczoru, gdy major Manfred Sens pił kawę w swoim mieszkaniu w berlińskiej dzielnicy Prenzlauer Berg, Liska szykował się do wyj ścia na kolację do restauracji znajduj ącej się w eleganckiej dzielnicy Sztokhlomu Djursholm. Ale w przeciwieństwie do Sensa nie zdążył wypić kawy. Nie miało to jednak dla niego zbyt wielkiego znaczenia, bo już wkrótce jego oczekiwania miały się spełnić. Na kolację zaprosił go dawny znajomy z lat siedemdziesiątych, obecnie ekspert w kancelarii szwedzkiego rządu. Zajmował się kwestiami związanymi z badaniami i rozwojem. W rzeczywistości pełnił funkcję „przedłużonego ramienia premiera rządu”, a główną sferę jego zainteresowań stanowiły kwestie związane z bezpieczeństwem państwa. Ich znajomość nie układała się bezkonfliktowo. W pierwszych latach była nawet tak skomplikowana, że gdyby ktoś się jej przyjrzał z bliska, wynik tych obserwacji mógłby przysporzyć kłopotów nie tylko obu panom, ale także ich przełożonym i interesom państwa, które reprezentowali. Tym razem jednak było inaczej: rosyjski niedźwiedź przetrwał kryzys i przetrzymał liczenie do ośmiu na stoj ąco, co bardzo ułatwiło Lisce stosunki z najwyższym rangą szwedzkim urzędnikiem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo narodowe. „Powiem wprost: Szwedzi nie muszą już trząść portkami ze strachu”, stwierdził Liska. Tak właśnie podsumował ówczesną sytuację polityczną na świecie podczas rozmowy z jednym ze swoich szefów w Langley. Kiedy więc spotkał się z dawnym znajomym, uzgodnili, że cały wieczór poświęcą markowym napojom, dobremu jedzeniu i przyjemnym rozmowom o starych czasach, jasnej przyszłości i aktualnej sytuacji międzynarodowej. Ledwo usiedli przy stole, przerwano im tak miło zapowiadaj ący się wieczór. W chwili gdy w mieszkaniu znajomego zadzwonił telefon podłączony do gorącej linii, do drzwi mieszkania zapukał
kierowca i ochroniarz Liski. Oznaczało to, że sprawa jest pilna i czeka ich nowa robota. Każdego z osobna, ale chodziło o to samo. Zanim się rozstali, znajomy Liski zacytował Churchilla, który stwierdził, że jeśli ktoś zostanie ostrzeżony, będzie mógł się odpowiednio przygotować. Liska pojechał do swojego biura, które mieściło się w siedzibie ambasady USA w Djurgarden. Spędził tam prawie całą noc. Rozmawiał przez telefon i nieustannie krążył między biurkiem a telewizorem. Poor bastards [11], pomyślał, wyglądając przez okno w ciemną listopadową noc. Miał przy tym na myśli pięćdziesiąt tysięcy ludzi, których życie wystawiono na sprzedaż. Część IV Inne życie
21. Jesień 1999 roku Pytanie zadał Berg, szef biura operacyjnego szwedzkiej służby bezpieczeństwa. - No to jak będzie, Lars? Jak brzmi odpowiedź? Decydujesz się? Pewnie, że tak, pomyślał Johansson. - Tak - odparł. I tak to się właśnie zaczęło. Od czasu gdy w lutym 1986 roku zamordowano premiera Szwecji, w służbie bezpieczeństwa zaszły spore zmiany. Najmniej istotne ze wszystkiego było to, że po jego śmierci przeprowadzono kilka kontroli tajnych służb. Robiono to nie po raz pierwszy, więc pracownicy wiedzieli, jak się przygotować. Poza tym wszyscy członkowie komisji zdawali sobie sprawę, że jeśli chodzi o działania służby bezpieczeństwa, należy zachować szczególną ostrożność. Kiedy chodzi o sprawy objęte klauzulą tajności, najważniejsze jest to, żeby nie zaszkodzić czemuś, co ma dla społeczeństwa tak ogromne znaczenie. Mogłoby to leżeć w interesie przeciwnika, a w ostatecznym rozrachunku obrócić się na niekorzyść państwa. Dlatego kontrolowano - podobnie jak bywało wcześniej - sprawy natury ogólnej i drobne zmiany personalne. Wszystko w zgodzie ze starą, wypróbowaną zasadą, że należy dbać o dobre samopoczucie pięknoduchów, a ludożercom rzucić kogoś na pożarcie. Aby „uwydatnić bardziej cywilny i demokratyczny kierunek”, w którym od tej pory służby miały zmierzać, ich nazwę zmieniono z Rikspolisens sakerhetsavdelning (Wydział Bezpieczeństwa Policji Państwowej), w skrócie Sak, na służbę bezpieczeństwa (Sakerhetspoliseń), którą nawet sami policjanci nazywali w skrócie Sapo. Z tych samych względów Sapo zyskało większą niezależność od swoich bezpośrednich mocodawców, Komendy Głównej Policji. Żeby zaś zrównać szefa służby bezpieczeństwa z szefami podobnych służb za granicą, nazwę funkcji, którą pełnił, zmieniono na „dyrektor generalny”. Niektórzy dostali kopa w górę, innych przeniesiono na wysokie stanowiska w policji, jedną osobę zwolniono, nie pozbawiaj ąc jej wynagrodzenia. Wydarzyło się wtedy kilka rzeczy, które miały daleko idące konsekwencje. Najważniejszą był oczywiście rozpad Związku Radzieckiego i całego bloku wschodniego. Sekcja rosyjska, której pracownicy stanowili kiedyś ponad połowę osób zatrudnionych w centrali, stała się teraz cieniem poprzedniczki i gdyby nie administracyjna kreatywność Berga, cała instytucja mogłaby się znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie, choć przeciwnik zwinął już flagę. Berg był bez wątpienia najzdolniejszym szefem do spraw operacyjnych w historii szwedzkiej służby bezpieczeństwa. Kiedy działalność ukierunkowana na Wschód została ograniczona, zamiast wstrzymać pracę biura, dość szybko znalazł nowe wyzwania dla podległych mu służb: konflikt na Bałkanach, europejski i światowy terroryzm, nowe zagrożenia ze strony skrajnej prawicy, rosnąca potrzeba ochrony szwedzkich praw
konstytucyjnych, a przede wszystkim wyjaśnienie śmierci Olofa Palmego, która wywołała prawdziwą hossę w branży ochroniarskiej. Już w tym samym roku, gdy upadł mur berliński, sekcja zajmująca się ochroną VIP-ów rozrosła się do takich rozmiarów, że liczebnie przerosła rosyjską. Później popyt na ochroniarzy ciągle rósł. Elity poczuły się zagrożone jak nigdy przedtem, co sprzyjało dobrze to czy źle -interesom służb. Na razie wszystko układało się więc doskonale. Pewne sprawy przysparzały jednak kierownictwu troski. Zagrożeniem dla szwedzkiej demokracji stała się nagle prawica, nie lewica. Wystarczyło więc skupić całą uwagę na prawej stronie sceny politycznej. Okazało się jednak, że problem stanowi spuścizna po zimnej wojnie, informacje gromadzone przez lata w archiwach służb. Setki ludzi przez dziesiątki lat zajmowały się gromadzeniem danych na temat szwedzkich obywateli, niezależnie od tego, czy sympatie polityczne lokowali na lewo, czy na prawo od poglądów socjaldemokratycznych rządów. Ta smutna historia była jednak tylko jedną stroną medalu. Drugi problem polegał na tym, że całe kierownictwo polityczne, które wywodziło się z okresu zimnej wojny i przez wiele lat wpływało na kształt i sposób działania służby bezpieczeństwa, zaczęło powoli schodzić ze sceny. Część zmarła śmiercią naturalną, inni przeszli na emeryturę. Premier zginął w zamachu, a ludzie z jego pokolenia, nadal zapełniaj ący rządowe gmachy, liczyli dni do odejścia. Tym samym przestały istnieć podstawy do wzajemnych przysług między służbą bezpieczeństwa i jej politycznym mocodawcą. Potrzeba takich przysług wciąż istniała, w moralnym sensie nawet bardziej niż kiedykolwiek. Zabrakło jednak dawnych zleceniodawców, do których można by się zwrócić z prośbą o pomoc w spełnianiu wymagań, jakie stawiano służbie bezpieczeństwa. I zabrakło osób, które w zamian za przysługę mogłyby uratować tyłek komuś, kto z własnej winy popadł w tarapaty. System jest przegniły i głęboko niesprawiedliwy, pomyślał Berg. Przegniły pod względem ludzkim i moralnym, głęboko niesprawiedliwy wobec niego i jego kolegów, którzy po prostu wykonywali swoj ą pracę. Jakby tego było mało, istniała też trzecia strona tego zagadnienia. Nowi mocodawcy nieobciążeni historią - byli silnie nadreprezentowani w dawnych archiwach Sapo. Dane na ich temat zaczęto gromadzić w radykalnej epoce lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Berg wiedział o tym z własnego doświadczenia. Kilka razy musiał gasić pożar, gdy na jakieś wysokie stanowisko mianowano kogoś, kto obecnie wiódł już inne życie w innych czasach. Nie mógł się jednak spodziewać podziękowań za pomoc. Musiał zacisnąć zęby i mieć nadziej ę, że kiedyś przyjdą lepsze czasy. Między innymi te tematy Berg poruszył na początku rozmowy z Johanssonem. A Johansson zareagował tak, jak Berg się spodziewał. - Jeśli pan chce, żebym to wszystko posprzątał, zwraca się pan do niewłaściwej osoby powiedział Johansson. Od początku był czujny. - Ależ Boże uchowaj - odżegnał się Berg. - Tym zajmę się sam. Pomyślałem sobie, że zacznie pan z czystym biurkiem. - To dobry pomysł, żebyśmy wszyscy wkroczyli w nowe tysiąclecie z pustymi biurkami. - To słuszny wniosek - zgodził się Berg. Domyślił się, że Johansson ma pewne
wątpliwości. - To dlatego zwrócił się pan do przedstawiciela pokolenia roku sześćdziesiątego ósmego zauważył z uśmiechem Johansson. - Tak. Chyba pan rozumie, o co mi chodzi. - A jakiego zdania są ci, którzy o wszystkim decydują? - spytał Johansson i ze szczerym zainteresowaniem czekał na odpowiedź. - Kancelaria premiera uważa, że to świetna propozycja - odparł Berg. - Rozmawiałem o tym z podsekretarzem stanu odpowiadającym za te sprawy… Zresztą chyba się poznaliście podczas śledztwa w sprawie zabójstwa Palmego. Jak pan wie, o takich nominacjach decyduje rząd… no i byliśmy co do tego zgodni. - Uspokoił mnie pan - powiedział Johansson. - A co na to nowy dyrektor generalny? Przecież to on jest szefem służby bezpieczeństwa. - Dyrektor generalny? - spytał Berg. Z trudem ukrył zdumienie. - Z żadnym z moich dotychczasowych przełożonych nie miałem nigdy problemów - stwierdził z przekonaniem. Bez względu na to, jak nazywała się funkcja, którą piastowali, pomyślał. Przez wszystkie te lata miał ich czterech, a od ostatnich wyborów podlega piątemu. Johansson sam pewnie dojdzie do tego wniosku, kiedy tu trochę popracuje. - Jako szef do spraw operacyjnych będzie pan kierował niektórymi operacjami. Kancelaria premiera pokłada w panu wielkie nadzieje - wyznał Berg i spojrzał na Johanssona z powagą. A ja jestem łasy na pochlebstwa, pomyślał Johansson. Potem rozmawiali o innych sprawach. Johansson chciał je omówić z Bergiem, zanim opuści jego gabinet. O tym, że nie jest politykiem, tylko policjantem. Że dla niego najważniejsze jest to, żeby wsadzać do więzienia tych, którzy popełnili ciężkie przestępstwa, zanim popełnią kolejne. I że jedynym powodem, dla którego zmienił pracę, jest to, że nie mógł się doczekać, kiedy w końcu będzie mógł się zająć działalnością operacyjną. Berg wyjaśnił, że nie widzi żadnego problemu. Co więcej, najwyższe kierownictwo polityczne jest tego samego zdania. - Sądzę, że spodoba się panu ta praca. Jestem też pewien, że będzie pan mile zaskoczony. Wiem, że wśród policjantów krążą na nasz temat okropne historie, ale trzeba do nich podchodzić z dużym dystansem - zakończył Berg. - To robota dla prawdziwego policjanta. - Czyli dla kogoś takiego jak ty i ja, pomyślał. Prawdziwy policjant, pomyślał Johansson. Brzmi całkiem nieźle. Potem przeszli do szczegółów. Wyższe stanowisko? Odpowiedź: tak. Pensja? Oczywiście wyższa, co jest rzeczą naturalną na wyższym stanowisku, a poza tym pracownicy tajnych służb zawsze zarabiali więcej od zwykłych policjantów. Możliwość doboru współpracowników? Oczywiście. Czy może wybrać tylu, ilu uzna za stosowne? Oczywiście, przecież nikt tego za niego nie zrobi. Wystarczy tylko, że powie krótkie słowo: tak. Przecież to takie proste. Do omówienia pozostała jeszcze jedna delikatna kwestia.
- Jak długo zamierza pan pozostać na tym stanowisku? spytał Johansson. Wygląda na zmęczonego, pomyślał, patrząc na Berga. Mocno schudł. - Mogę ustąpić nawet jutro, jeśli pan chce - odparł Berg z uśmiechem. A najchętniej już dziś, gdyby decyzja należała do mnie. Ale tego nie powiedział. - A ja liczyłem na to, że mnie pan oprowadzi po tym miejscu - powiedział Johansson i też się uśmiechnął. - Bardzo chętnie. Miałem nadzieję, że pan to powie. Jakie znaczenie ma kilka tygodni po tylu latach pracy? - pomyślał Berg. Johansson skinął głową. Wygląda na przemęczonego, pomyślał. - No to jak będzie, Lars? - Berg tonem niemal uroczystym przeszedł na ty. - Jak brzmi twoja odpowiedź? Decydujesz się? - Tak - odparł Johansson. I tak to się właśnie zaczęło. W ten sposób Johansson przestał być zastępcą komendanta głównego policji. Od tej chwili miał nie być „policyjnym urzędnikiem do wszystkiego”, kimś, kogo kancelaria rządu albo Komenda Główna Policji może wezwać, kiedy trzeba po kimś posprzątać albo gdy wysoki rangą policjant dostanie wypowiedzenie, albo sam rzuci ręcznik, bo ma już wszystkiego dość. Od tej pory miał mieć stały przydział z jasno sprecyzowanym zakresem obowiązków. Miał piastować kierownicze stanowisko w tajnych służbach. Dla kogoś, komu takie rzeczy odpowiadają, to wymarzona praca. Sam Johansson niewiele się nad tym zastanawiał. Miał na głowie mnóstwo innych spraw: dobór współpracowników do pionu śledczego i pionu rozpoznania. Będzie mu musiał pomóc najlepszy przyjaciel Bo Jarnebring, bo on sam od dawna nie pracował w terenie. Poza tym na pewno nie brakuje zdolnych policjantów, o których nie wie. Tym sposobem znalazł kilkunastu ludzi. Nie udało mu się tylko przekonać Jarnebringa. Najlepszy przyjaciel stanowczo odrzucił jego propozycj ę. - Nie nadaję się już do zakładania sztucznej brody - stwierdził, potrząsając głową. - Poza tym zaczynam się starzeć. - Zgłoś się, jak zmienisz zdanie - odparł Johansson. Wszyscy się starzejemy, pomyślał. - Nie tym razem - odparł Jarnebring. - Zastanawiam się tylko, co ciebie skusiło. - Co masz na myśli? - Jak długo się znamy? Kiedy się poznaliśmy w szkole policyjnej? - Trzydzieści lat temu - powiedział Johansson, wzruszając ramionami. - O ile mnie pamięć nie myli, to ty byłeś klasowym błaznem… Zresztą chyba nawet tylko ty jeden… Wydaje mi się pewnie, że chciałeś zlikwidować Sak. - To ty tak twierdzisz - odparł Johansson. Lata płyną, to już chyba ponad trzydzieści lat, pomyślał. - O ile dobrze pamiętam, twierdziłeś, że w demokratycznej i działającej zgodnie z prawem
instytucji takiej jak policja nie powinna istnieć służba bezpieczeństwa. Wtedy było to dla ciebie nie do zaakceptowania. I gdyby cię ktoś spytał, czy mógłbyś pracować jako tajniak, wiem, co by go za to spotkało. - Co mianowicie? - spytał Johansson, choć znał odpowiedź. - Ktoś taki dostałby od ciebie po gębie. - Być może - odparł Johansson, wzruszając ramionami. - A ponieważ nie umiałeś się za dobrze bić, musiałbym się wtrącić, żeby ci pomóc stwierdził Jarnebring. - To prawda. Mogłem na ciebie liczyć. - A teraz zostajesz nagle szefem tego wszystkiego. Co się stało? - Idą nowe czasy - wyjaśnił Johansson. Nowe i mam nadzieję, że lepsze, pomyślał. - Wcale tak nie uważam - powiedział Jarnebring. - Może idą po prostu inne czasy. 22. Jesień 1999 roku Zanim Johansson podjął decyzję o wstąpieniu na nową ścieżkę kariery, przedyskutował to z żoną. Dziesięć lat wcześniej zrobił decydujący krok: prawie piętnaście lat po rozwodzie (można ewentualnie powiedzieć: po piętnastu latach życia jako singiel albo kawaler) oświadczył się jej po romantycznym tygodniu, który razem spędzili. Tym samym zerwał z samotnością, którą uważał za swój naturalny stan, chociaż od czasu do czasu, gdy wspólne życie z nową żoną za bardzo go krępowało, zaczynał trochę do niego tęsknić. Jego wybranka przyjęła oświadczyny, chociaż mógł jej zaoferować jedynie swoje serce. A ponieważ wiedział, jak odróżnić sprawy ważne od mniej ważnych, po ślubie oddał się sprawom małżeńskim z całą powagą i energią. Wprawdzie nie było to szczególnie łatwe, ale czy ktokolwiek twierdził, że życie musi być łatwe? Dokonujemy wyborów, które maj ą określone konsekwencje, pomyślał Johansson. Jak teraz. - Co o tym sądzisz, żabciu? - spytał Johansson. - A co ty o tym myślisz? - odparła jego żona. Kiedy mówiła w taki sposób, czuł bardzo wyraźnie, że ma do niej słabość. - To nie ja mam zostać tajnym agentem - dodała i uśmiechnęła się do niego, jak zwykle czaruj ąco. - Gdyby złożył mi taką propozycję dwadzieścia lat temu, wyrzuciłbym go za drzwi. Ponieważ jednak od tamtego czasu upłynęło wiele lat, a propozycj ę otrzymałem przed kilkoma dniami, nie powinno to chyba mieć aż tak wielkiego znaczenia, pomyślał. - Uważasz, że służba bezpieczeństwa jest nam potrzebna? - spytała. - Oczywiście, że tak - odparł z wielkim przekonaniem, choć nie zabrzmiało to całkiem szczerze. Hm, chyba naprawdę jest nam potrzebna? Na pewno, przecież jest niezbędna w każdym kraju, pomyślał. - W takim razie sprawa jest jasna - powiedziała jego żona, wzruszając ramionami. -Służba
bezpieczeństwa jest nam potrzebna, a ty jesteś świetnym policjantem… no i porządnym człowiekiem, który prowadzi porządne życie… Przynajmniej od czasu, kiedy poznał mnie. Więc chyba możesz przyj ąć tę propozycj ę. Ależ ona zachwycająco wygląda, pomyślał Johansson. Nie znam się na kobietach. Nie są takie jak my. - Nie żartujesz sobie ze mnie? - spytał. - A czy ja z ciebie kiedykolwiek żartowałam? Co na to wszystko mówi Jarnebring? - Bo Jarnebring - powtórzył Johansson ze zdziwieniem. - Dlaczego mnie o to pytasz? Mam gdzieś, co o tym myśli Bo. - Ojojoj - powiedziała jego żona i potrząsnęła głową, choć jego słowa ją zachwyciły. Widzę, że mały Bosse nie chce się już bawić ze swoim najlepszym przyjacielem. - Twierdzi, że jest już za stary. - Znowu sobie ze mnie żartuje, pomyślał. - Chcę cię o coś zapytać - usłyszał w odpowiedzi. Nie odzywał się. Postanowił poczekać, co będzie dalej. - Pamiętasz komiks o dwóch łobuziakach? Mieli na imię Knoll i Tott? - Tak - odparł z wahaniem. - Przypominają mi ciebie i Bo. Jesteście dokładnie tacy sami jak oni. A może mieli na imię Pigge i Gnidde? - Nie pamiętam - odparł. Kobiety na pewno się od nas różnią, pomyślał. - Nieważne powiedział i żeby zmienić temat, spytał: - Co chciałabyś robić wieczorem? Może pójdziemy coś zjeść? Albo do kina? Albo… - przerwał, wzruszając wymownie ramionami. - Najpierw pójdziemy coś zjeść. Przecież musimy oblać twoją nową pracę… Potem możemy się wybrać do kina. Jest taki film, który chciałabym obejrzeć… a potem… może sobie trochę… hm… czy to miałeś na myśli? Jesteś taki nieśmiały. Wiedziałeś o tym? Dobrze, zobaczymy. - No to wszystko jasne - powiedział Johansson i zerwał się z krzesła. - Zrobimy, jak mówisz. Muszę tylko wziąć prysznic. Ależ ona ładna, pomyślał. Pochylił się nad nią i położył dłoń na jej smukłym karku. Miała tam dołek, tuż pod linią włosów, jakby stworzony dla jego prawego kciuka. - No to idź - odparła i wyswobodziła się z jego objęć. - Muszę przypudrować nosek, żebyśmy zdążyli do kina. Ciekawe, co to za film, pomyślał Johansson, stojąc pod prysznicem. Musiał przyznać, że mają różne upodobania. Ostatnio zdarzyło mu się nawet przysnąć podczas oglądania. A może to ja powinienem wybrać film? - pomyślał nagle. W końcu to z mojego powodu będziemy świętować. 23. Marzec 2000 roku
Czyszczenie archiwów należących do służby bezpieczeństwa - jeszcze zanim wpuszczono do nich przedstawicieli różnych instytucji kontrolnych - stało się jedną z najbardziej rozbudowanych operacji w historii tej instytucji. Było też dobrą ilustracją stwierdzenia, że mozolna praca w policji sama w sobie jest wystarczającym wynagrodzeniem. W każdym razie motywy pierwotnych działań stały w pewnej sprzeczności z poczynionymi później krokami. Było sprawą oczywistą, że nie uda się wyczyścić wszystkiego, nawet zasadniczej części zbiorów. W oczach opinii publicznej i tak nie poprawiłoby to wizerunku służby bezpieczeństwa. Ale dane niektórych osób należało zabezpieczyć przed członkami komisji śledczej. Przede wszystkim informatorów, którzy wiele lat pracowali na potrzeby służb. Dotyczyło to również tysięcy osób, które figurowały w zbiorach pod fałszywymi nazwiskami czy pseudonimami. Ich dane znajdowały się w kilku zbiorach jednocześnie, przez co ich usunięcie ze wszystkich rejestrów stało się niemal niemożliwe. Na pierwszy duży przekręt trafił komisarz Wiklander, szef grupy wchodzącej w skład „nowych zasobów ludzkich” Johanssona, składaj ącej się z sekcji śledczej i sekcji rozpoznania. Miała się ona stać jego najlepszą bronią w walce z tym, co stanowiło największe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Johansson poznał Wiklandera jeszcze w czasach, kiedy pełnił obowiązki szefa policji kryminalnej. Kiedy tylko przeszedł na nowe stanowisko, od razu się z nim skontaktował. Wiklander był jednym z najlepszych policjantów, jakich spotkał w ciągu całej swojej kariery zawodowej. Prawie tak samo kompetentny jak on sam, w tym samym wieku, a na dodatek dyskretny i małomówny. Miesiąc po przejściu pod rozkazy Johanssona poprosił o spotkanie. - Czy pamięta pan, co się stało w ambasadzie Niemiec? -spytał Wiklander. - Siadaj - odparł Johansson. Czy pamiętam, co się tam stało? - powtórzył w myślach. Ogarnęło go dziwne, niemiłe uczucie. Wiklander całkiem przypadkiem zaczął przeglądać papiery dotyczące ataku na ambasadę Niemiec, do którego doszło 24 kwietnia 1975 roku. Do jednego z wielu rejestrów służby bezpieczeństwa wpisano go jako dwa zabójstwa. Śmierć ponieśli wtedy attache wojskowy i attache handlowy. Potraktowano to jako sprawę o podłożu kryminalnym, dzięki czemu zastosowano prostszą procedurę prawną. A ponieważ sprawy o zabójstwo przedawniaj ą się po dwudziestu pięciu latach, w marcu 2000 roku sprawa trafiła na specjalną komputerową listę ciężkich przestępstw. Sprawy te miały być przeniesione do archiwum państwowego. „To już ostatnie podrygi”, twierdzili pracownicy centrali, kiedy wypłynęła kwestia opracowania takiej listy. - Mnie tam wtedy nie było. Chodziłem jeszcze do szkoły, ale pamiętam, że i ja, i koledzy siedzieliśmy przyklejeni do telewizorów - powiedział Wiklander z uśmiechem i potrząsnął głową. Ja też, pomyślał Johansson ze smutkiem w sercu, ale mimo uczuć, które go ogarnęły, nie zamierzał się z niczego Wiklanderowi zwierzać. - No to słucham - powiedział i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Tragedia, która rozegrała się w ambasadzie Niemiec, ciągle znajdowała się na liście spraw, które wkrótce miały ulec przedawnieniu. Pewnych kwestii nadal nie udało się wyjaśnić.
Śledztwo w sprawie okupacji nadal było sprawą otwartą. Wprawdzie w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat właściwie nikt się nią nie interesował, ale przecież fakt, że jakieś wydarzenie trafiło do rejestrów policji, nie oznaczał w sposób automatyczny, iż poświęcano mu odpowiednią ilość czasu i pracy. - Sprawa jest nadal aktualna dlatego, że mamy prawie całkowitą pewność, że napastnicy korzystali z pomocy z zewnątrz - wyjaśnił Wiklander. - Rozumiem - stwierdził sucho Johansson. - Żeby dojść do takiego wniosku, nie trzeba być Einsteinem. - Nie - zgodził się Wiklander. - Wiedziałem to już wtedy, kiedy oglądałem to wszystko w telewizji. Mimo że chodziłem jeszcze do szkoły. Właściwy facet na właściwym miejscu, pomyślał z uznaniem Johansson i dał Wiklanderowi znak, żeby mówił dalej. Wiklander zaczął przeglądać stare segregatory z ciekawości. Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, były ślady, które dwa lata wcześniej zostawił Berg, gdy czyścił archiwa. - Po pierwsze akta zawierały nazwiska osób podejrzanych. - Wiklander zaczął wyliczać na swoich długich kościstych palcach. - Po drugie dane te zostały usunięte, kiedy dwa lata temu akta przeglądał komisarz Persson. Hm… Persson… to chyba zaufany człowiek Berga. I zwykły prostak, pomyślał Wiklander. Kiedyś go poznał i zrobił na nim wrażenie człowieka, który na niczym się nie zna. Berg i jego prawa ręka komisarz Persson. Dwaj prawdziwi policjanci, pomyślał Johansson z sympatią. A teraz już tu nie pracują. Persson przeszedł rok wcześniej na emeryturę, a miejsce Berga zajął on sam. - Na czym polega problem? - spytał Johansson. - Czy napastnikom pomagali jacyś Szwedzi? Johansson doszedł do takiego wniosku przed dwudziestu pięciu laty, kiedy siedział na kanapie i oglądał telewizj ę w towarzystwie dwojga swoich małych dzieci. Mimo że był tylko zwykłym obserwatorem wydarzeń. - Tak sądzę, ale nie jestem pewien - odparł Wiklander, potrząsając głową. - Wszystkie te dane zostały usunięte z bazy, ale jeszcze do tego wrócę. Jestem jednak absolutnie pewien, że chodzi o cztery osoby. - To ciekawe. Skąd ta pewność? Wiklander wyjaśnił, że jego teza opiera się na trzech przesłankach. Po pierwsze te same zapisy trafiły do kilku różnych rejestrów. Jeśli się jest choć trochę dociekliwym i ma do nich dostęp, można wyłapać przynajmniej niektóre zapisy usunięte z rejestru. Oczywiście pod warunkiem - i to była ta druga przesłanka - że ten, kto czyścił archiwa, nie był tak dokładny jak ten, kto to czyszczenie sprawdzał. Trzecią przesłanką było zastosowanie standardowego formatu zapisywania danych osobowych w jednym z rejestrów działań operacyjnych służby bezpieczeństwa. - Właśnie dzięki temu standardowemu formatowi jestem absolutnie pewien, że chodzi o cztery różne osoby - wyjaśnił Wiklander. - Nie
wiem tylko, czy zna się pan dobrze na komputerach - dodał z wahaniem. - Tyle, ile trzeba - odparł krótko Johansson. - Mów dalej. - Za kogo on mnie uważa? pomyślał. Ale nie wszystko było dla niego jasne. Wiklander musiał mu zrobić wykład. Dopiero wtedy Johansson mógł z całym przekonaniem stwierdzić, że wszystko zrozumiał. - Dam sobie rękę uciąć, że cała czwórka trafiła do aktualnego rejestru operacyjnego wyjaśnił Wiklander. - Dane wszystkich, którzy tam trafiają, są zapisywane w tym samym formacie. Żeby wyłapać i dopasować dane konkretnego człowieka, wstukuje się dziesięcioznakowe hasło. - Ale autorzy tych wpisów nie byli chyba aż tak porąbani, żeby dane każdego, kogo wpisywali albo wykreślali z bazy, wprowadzać osobno? - spytał Johansson, a w jego głosie dało się wyczuć lekkie zdenerwowanie. - Nie, na pewno nie - odparł Wiklander, potrząsając głową. Przecież za coś takiego właściwie grozi kryminał, pomyślał. - Ale mimo wszystko udało ci się ustalić, że z bazy usunięto dane czterech osób? - spytał Johansson. - Cztery standardowe formularze, każdy z danymi jednej osoby? - Yes - potwierdził Wiklander z pewną dumą w głosie. To właśnie wtedy, przed dwoma laty, usunięto te dane z rejestru działań operacyjnych. Czyściciele musieli nawet czekać w kolejce, żeby administratorzy danych mogli zrealizować wszystkie zamówienia. Liczbę danych zgromadzonych w komputerze redukowano, w miarę jak realizowano poszczególne zlecenia. A ponieważ każde zlecenie musiało być potwierdzone zarówno przez zlecaj ącego, jak i tego, kto dane usuwał, Wiklander bez zbytniego trudu odnalazł zlecenia realizowane w tamtym okresie na polecenie komisarza Perssona. Podobnie jak zlecenia innych funkcjonariuszy służb, którzy robili to przed Perssonem i po nim. - I właśnie tu popełniono błąd - wyjaśnił Wiklander. - Wszystko wpisywano na bieżąco. Krótko mówiąc, można ustalić, ile danych usunięto na polecenie Perssona. A ponieważ wiem, ile znaków znajduje się na każdym formularzu… Z dokładnością do parudziesięciu…? wyliczyłem, że Persson skasował dane czterech osób umieszczonych tam w związku z wydarzeniami w ambasadzie Niemiec. - Więc te głupki komputerowe nie spisały się jak należy -powiedział Johansson ponuro. Mam nadzieję, że im to wytknąłeś. - Tak. Bardzo mi dziękowali za pomoc. Wcale się nie dziwię, pomyślał Johansson. Pewnie nie mieli innego wyjścia. - Usunięto dane czterech osób… tyle wiemy. Ale nadal nie wiemy czyje? - Nie. Tego akurat nie wiemy. - Na pewno nie był to żaden z tych palantów, którzy w zemście za nieudaną akcję w ambasadzie planowali porwać Annę Gretę Leijon - zastanawiał się głośno Johansson. O ile mnie pamięć nie myli, w areszcie przebywało wtedy w różnych okresach około
trzydziestu osób, Szwedów i cudzoziemców. Niektórzy z nich dostali się nawet później do parlamentu? - Tak, Krocher i jego towarzysze - odparł Wiklander i potrząsnął głową. - Nie, to nie mógł być nikt z nich. A ten, co się dostał do parlamentu, nazywał się Juan Fonesca. Był zresztą zupełnie niewinny, więc żeby go udobruchać, wypłacono mu odszkodowanie. - Jesteś absolutnie pewien? - spytał Johansson, patrząc na Wiklandera. Coś takiego, jeszcze dostał odszkodowanie, pomyślał, bo pod pewnymi względami nadal był policjantem starej daty i myślał starymi kategoriami. - Absolutnie - odparł Wiklander. - Po pierwsze, przebadano ich na wszystkie strony. Po drugie, są w naszej bazie. Mamy o nich tysiące stron, wszelkie możliwe informacje. Na scenie pojawili się później. Już po akcji w ambasadzie… żeby się zemścić na Leijon, która była wtedy ministrem pracy i podlegały jej sprawy związane z imigrantami, a jako członek rady państwa sprawowała nadzór nad tworzeniem ustawodawstwa antyterrorystycznego. I to ona podjęła formalną decyzję o deportacji z kraju niemieckich terrorystów. Do dupy z prawem, pomyślał Johansson. Doskonale wiedział, że aby w trudnej sytuacji policjanci mogli sprawnie działać, nie wystarczy, żeby biegali z Kodeksem pod pachą. - Mamy więc cztery osoby, których dane usunięto z bazy podsumował. - Nie mamy pojęcia, kim są, chociaż mamy tu do czynienia z jednym z cięższych przestępstw, jakimi się zajmowano w tym wydziale. Dziwna historia. - Tak - zgodził się Wiklander. - Ale nie to jest najdziwniejsze. - A co takiego? - spytał Johansson, spoglądając na niego czujnie. Wiklander stwierdził, że najdziwniejsze jest to, że zaledwie przed kilkoma miesiącami, jeszcze zanim Johansson zajął miejsce Berga, w aktach zawierających informacje dotyczące okupacji ambasady pojawiły się dwa nazwiska. Należą do obywateli szwedzkich, którzy jakoby pomagali niemieckim terrorystom w planowaniu i przygotowywaniu ataku. Zgodnie z prawem można by ich oskarżyć o współudział w dwóch zabójstwach, jak również o kilkanaście innych przestępstw mniejszego lub większego kalibru, jak na przykład sabotaż, napad z bronią w ręku i doprowadzenie do sytuacji ogólnego zagrożenia. - Sporo tego - powiedział Johansson. Wystarczyłoby na dożywocie, pomyślał. - Tak - odparł Wiklander. - Jak się nazywali? - Obaj nie żyją. Jeden był dziennikarzem w telewizji, dość znanym w tamtym okresie… to znaczy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nazywał się Sten Welander, rocznik 1947. Zmarł na raka pięć lat temu. - Coś kojarzę - powiedział Johansson. - Chudy facet, krótki, szczeciniasty zarost na twarzy, o poglądach w tamtych czasach słusznych. - Zresztą były słuszne i w innych czasach, pomyślał. - Drugi pracował w Głównym Urzędzie Statystycznym przy Karlavagen. Był tam jakimś
urzędnikiem czy dyrektorem… nic szczególnego. Nazywał się Kjell Góran Eriksson, rocznik 1944. - I oczywiście zmarł na udar mózgu - zażartował Johansson. - Nie, został zamordowany w listopadzie 1989 roku. - No proszę - zdziwił się Johansson. Robi się coraz ciekawiej, pomyślał. - Tak - powiedział Wiklander. - Zwróciłem się do policji o akta sprawy. Nadal nie została wyjaśniona, ale od wiosny 1990 roku nikt się nią nie zajmował. Trafiła do archiwum z uzasadnieniem, że działania rozpoznawcze nie przyniosły rezultatu. - Coś kojarzę - powiedział z wahaniem Johansson. - Eriksson? Jak to się stało, że Welander i Eriksson, od dawna martwi, pojawili się nagle w aktach dotyczących napadu na ambasadę Niemiec? I dlaczego stało się to tak późno? Niecałe pół roku przed terminem przedawnienia? Chociaż przez dwadzieścia lat nikt nie kiwnął palcem, żeby tę sprawę wyjaśnić? W dokumentach, które przekopał Wiklander, nie było o tym wszystkim mowy. - To pewnie Berg ich wpisał - stwierdził Johansson. - Rozmawiałeś z nim? - Nie. Chciałem się najpierw dowiedzieć czegoś więcej. - Słusznie. Dowiedz się, jak trafili do akt. - Chociażby po to, żeby zaspokoić naszą ciekawość, pomyślał. - No cóż, oskarżyć ich już nie możemy - stwierdził Wiklander, który podobnie jak Johansson nie bardzo stosował się do litery prawa, gdy chodziło o prawdziwą policyjną robotę. Marzec 2000 roku To, czy Wiklander był równie dobrym policjantem jak jego nowy szef, legendarny Lars Martin Johansson, było w zasadzie nieistotne. Na pewno był nim w wystarczającym stopniu. Kiedy otrzymał od policji akta niewyjaśnionej sprawy zabójstwa Kjella Erikssona, zamordowanego 30 listopada 1989 roku, zamknął się w pokoju, wyłączył telefony i na wszelki wypadek zapalił czerwoną żarówkę przy drzwiach do pokoju. Potem wziął się do roboty i jeszcze tego samego dnia, zanim poszedł do domu, utwierdził się w przekonaniu, że chyba już wie, jak to się stało. Nie wiedział natomiast, dlaczego jest taki pewien, że wie. Policyjny nos, pomyślał filozoficznie, po czym rozsiadł się wygodniej w fotelu, żeby przed wyj ściem z biura jeszcze raz się nad wszystkim zastanowić i zebrać myśli. Żeby niczego niepotrzebnie nie komplikować, przyjął tezę, że zarówno Eriksson, jak i zmarły niedawno dziennikarz Welander byli wśród tych, których nazwiska przed dwoma laty usunięto z bazy. Kim w takim razie są dwie pozostałe osoby? W końcu doszedł do wniosku, że jedną z nich był finansista Tischler. Udało mu się dowiedzieć, że nadal żyje. Co prawda przed dziesięciu laty wyjechał ze Szwecji i obecnie mieszka w Luksemburgu, ale to nieważne. Najprostszym i najbardziej oczywistym wyjaśnieniem takiej szczodrości Tischlera wobec Erikssona musiało być to, że łączyła ich jakaś mroczna historia i że gdyby ich wspólna tajemnica została ujawniona, upadek
Tischlera miałby o wiele poważniejsze konsekwencje niż upadek Erikssona. Pozostała czwarta osoba, której dane wyparowały z bazy, pomyślał Wiklander. Kim była? Może kobietą? Wśród terrorystów odsetek kobiet jest znacznie wyższy niż wśród pospolitych przestępców. Może to ma jakieś znaczenie w tej sprawie. Może któryś z sąsiadów Erikssona? Nie brzmi to zbyt wiarygodnie, jeśli wziąć pod uwagę zebrany materiał. Ktoś z kolegów z pracy, kogo policjanci pominęli podczas śledztwa, bo nie wiedzieli, czego tak naprawdę szukaj ą? Nie brzmi to aż tak niewiarygodnie, pomyślał Wiklander, który był prawdziwym policjantem i miał wyrobione zdanie o ludziach z wyższym wykształceniem w wieku Erikssona. Jego polska sprzątaczka? Raczej nie, bo przyjechała do Szwecji dopiero w 1978 roku, to znaczy trzy lata po wydarzeniach w ambasadzie. Coś się znajdzie, pomyślał Wiklander. Swoim kolegom z sekcji kontroli wewnętrznej przekazał listy z nazwiskami wszystkich sąsiadów Erikssona, kolegów z pracy i innych osób, które pojawiły się w śledztwie. Już następnego dnia, kiedy przyszedł do pracy, wiedział, że trzeba będzie je porównać z bazą danych obejmuj ącą nazwiska najgroźniejszych przestępców działających z pobudek politycznych, nie zważając na różnego rodzaju komisje śledcze, które z uporem nawiedzały jego i jego ciężko pracuj ących kolegów. Ale najciekawsze pytanie brzmiało: jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby przed dwoma laty usunąć nazwiska z bazy, to dlaczego znów je wprowadził przed kilkoma miesiącami, i to w dodatku w sytuacji, kiedy chodziło o to, by usunąć ich ile tylko się da? I dlaczego operacja ta nie objęła Tischlera, chociaż jego nazwisko znajdowało się w bazie od samego początku, a wszystko przemawiało za tym, że nie potraktowano go tak samo jak Erikssona i Welandera? Bo w przeciwieństwie do nich Tischler nadal żył. Bo miał dojścia i znajomości w lepszych kręgach? Bo… Dojdziemy i do tego, pomyślał Wiklander. Wstał z krzesła i rozprostował zesztywniałe plecy. Kiedy mu się w końcu uda poznać nazwisko czwartej osoby, do wyjaśnienia pozostanie kwestia o drugorzędnym znaczeniu, a mianowicie kto zamordował Erikssona. Ale tym może się z powodzeniem zająć policja. Kiedy następnego dnia Wiklander zjawił się w biurze, na jego biurku leżały wydruki, o które prosił. Nie znalazł w nich nic, do czego sam już nie doszedł. W bazie udało się znaleźć nazwisko zaledwie jednego sąsiada Erikssona. Starego majora o faszystowskich poglądach, który wprawdzie mieszkał na tym samym piętrze co ofiara, ale już sama myśl, że mógłby mieć cokolwiek wspólnego z takimi ludźmi jak Eriksson, Tischler i Welander, była niedorzeczna. Nie był też sprawcą zabójstwa, bo tajniacy z policji zapewnili mu lepsze alibi, niż zasługiwał. Tego wieczoru, kiedy Eriksson został zamordowany, major uczestniczył w obchodach ku czci Karola XII z okazji kolejnej rocznicy śmierci króla. No to miałeś szczęście, staruszku, pomyślał Wiklander, który miał inne poglądy polityczne. Więcej udało mu się dowiedzieć o kolegach Erikssona z pracy. I to o wiele więcej, niż można by się spodziewać po takiej instytucji jak Główny Urząd Statystyczny. Ale żadne z tych sześciu nazwisk nie wywołało w nim zbytnich emocji. Dwaj zwolennicy dawnej
skrajnej lewicy, obecnie w partii socjaldemokratycznej, dwaj członkowie partii ludowej, jeden członek partii umiarkowanej i jeden członek partii zielonych działali w zupełnie innych czasach i najwidoczniej nie zasłużyli na zainteresowanie członków komisji śledczej. Pozostała więc jedynie polska sprzątaczka Erikssona, która miała w Sapo własną kartotekę. Oczywiście nie dlatego, że zajmowała się sprzątaniem, ale dlatego że utrzymywała kontakty z przynajmniej siedmioma współpracownikami Wiklandera, których oprócz znajomości z Polką łączyło coś innego - a mianowicie ich dyskrecja pozostawiała wiele do życzenia. Ładna kobieta, pomyślał Wiklander i spojrzał z uznaniem na zdjęcie Jolanty znajdujące się w teczce. Ale to akurat nie robi na mnie żadnego wrażenia, pomyślał i zamknął segregator. Postanowił więc spróbować inaczej. Kto na powrót wprowadził dane Erikssona i Welandera do akt dotyczących ataku na ambasadę, chociaż sprawą najwyraźniej nikt się nie interesował, a Eriksson i Welander od dawna nie żyli? Na pewno nie Persson, bo on już tu nie pracuje, pomyślał. Raczej nie Berg, choć nie wiedział dokładnie, dlaczego tak uważa. To raczej niepodobne do Berga. Po co miałby najpierw te dane kasować, żeby je potem znowu wprowadzać? A więc jakiś inny pracownik służb. Poprosił Johanssona o zgodę, a potem po prostu przeszedł się po pokojach, wypytuj ąc o szczegóły. Kiedy wszedł do trzeciego, zastał w nim komisarza z sekcji zwalczania terroryzmu, a ten od razu odpowiedział na jego pytanie. - Ja to zrobiłem - powiedział. - To ja wprowadziłem ich dane do akt. - Czy mogę usiąść? - spytał Wiklander, spoglądając na krzesło stojące przed biurkiem. - Oczywiście - odparł komisarz. - Napijesz się kawy? Po drugiej filiżance Wiklander już wiedział, jak to się stało, że dane dwóch nieżyjących już mężczyzn znów wprowadzono do akt niewyjaśnionej sprawy, sprawy jednego z najcięższych przestępstw w historii Szwecji. Wiele mu to jednak nie wyjaśniło. Z całą pewnością, pomyślał. Dokładniejszych wskazówek dostarczyli mu koledzy z wywiadu wojskowego. Komisarz, który dostał cynk od informatora, zauważył, że obaj mężczyźni od dawna nie żyją, ale ponieważ informator powiedział, że w tej sprawie może się pojawić więcej danych i że mogą one dotyczyć także osób żyjących, a więc interesujących z punktu widzenia Sapo, postanowił wprowadzić oba nazwiska do bazy. - Sam wiesz, jacy pedantyczni są nasi analitycy - dodał komisarz. - Czy ktokolwiek, na przykład Berg, w jakikolwiek sposób przeciwko temu protestował? pytał dalej Wiklander. - Nie - odparł komisarz - a już z całą pewnością nie Berg, bo wtedy na pewno by tych danych nie wprowadzono, biorąc pod uwagę ówczesną sytuacj ę i podległość służbową, jaka była i nadal jest w biurze. - Przecież Berg musiał się zgodzić na wprowadzenie danych - dodał. -Chodzi mi o to, że zwykły komisarz, taki jak ja…
- To prawda - odparł Wiklander. Rzeczywiście, Berg musiał wydać na to zgodę, pomyślał. - Twoj ą dzisiejszą wizytę tłumaczę sobie tak, że to nasi towarzysze z góry dali o sobie znać - domyślił się komisarz. Wiklander zrobił ruch, który przy odrobinie dobrej woli można było uznać za potwierdzenie. - Jestem w dość trudnej sytuacji… sam rozumiesz - odparł wymijająco. - Próbujemy właśnie zweryfikować wcześniejsze informacje… w świetle nowych danych, które do nas wpłynęły… wiesz, co mam na myśli… - Bardzo dobrze - odparł komisarz i choć nie zrozumiał z tego ani słowa, na jego twarzy pojawił się pełen zrozumienia uśmiech. - Dotychczas do was nie zachodziłem, ale domyślam się, że rzadko dostajemy od was jakieś informacje. To znaczy od wywiadu wojskowego. - To prawda - potwierdził komisarz. - Jak myślisz, co sobie wtedy pomyślałem? Otóż zadałem sobie pytanie, skąd mają takie informacje… te, które mi przynieśli. - No i? - spytał Wiklander z udawanym zainteresowaniem. - Powiedzieli, że dostali je od służb niemieckich - wyjaśnił komisarz, po czym pochylił się i dodał ciszej: - Z BND. A ponieważ to nie była ich działka, tylko nasza, przekazali to mnie… to znaczy nam. - BND - powtórzył Wiklander. Nie wiedział zbyt wiele o pracy tajnych służb i uznał, że musi się jeszcze sporo nauczyć. - Bundesnachrichtendienst - wyjaśnił komisarz. - Jak wiesz, BND to odpowiednik amerykańskiej CIA. - Coś takiego - powiedział Wiklander. - A wiesz, jak te informacje do nich dotarły? To znaczy do BND - sprecyzował. - A skąd? Przecież nikt się czymś takim nie chwali. Ale czasem można się tego i owego domyślić, a o niektórych sprawach nie trzeba nawet mówić, jeśli mogę się tak wyrazić… - Chwileczkę… - przerwał mu Wiklander. - Czy ktoś powiedział, czy nie powiedział jednoznacznie, że informacje przyszły z BND? - O takich sprawach nie mówi się głośno - odparł komisarz, przyjmując postawę obronną. - Może ta nazwa padła podczas rozmowy służbowej. - Ja też tak to odebrałem. - No to wszystko jasne. Nie wiem, czy o tym słyszałeś, ale mniej więcej w tym samym czasie Niemcom wpadły w ręce materiały Stasi z jej dawnych archiwów. Było to tak zwane Archiwum Sira. Zawierało między innymi mnóstwo nazwisk ich szpiegów i zwolenników za granicą. Sporo z tych danych pochodziło z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, więc nawet dziecko się domyśli, co się stało z całym tym materiałem, kiedy dostał się w ręce zachodnich Niemców. Taaak… a potem trafiło to także do nas. To tutaj, do Sztokholmu, trafił cały ten ich szajs, jeśli mogę się tak wyrazić. Nie można więc wykluczyć, że Niemcy chcieli nam w ten sposób dać po nosie, chociaż od ataku na
ambasadę minęło już dwadzieścia pięć lat. - Czegoś nie rozumiem - przerwał mu Wiklander. - Dlaczego Stasi nie pozbyła się wszystkich tych dokumentów? Chodzi mi o Archiwum Sira - dodał. - Oficjalnie po prostu nie zdążyli, bo im zabrakło niszczarek - odparł z westchnieniem komisarz. - Szkoda, że do mnie nie zadzwonili. Mogli ich wtedy ode mnie wypożyczyć, ile chcieli. Robi się coraz dziwniej, pomyślał Wiklander, wracając do swojego pokoju. Najwyższy czas porozmawiać z szefem. Johansson natychmiast sprawdził w kalendarzu, kiedy będzie wolny, i już dwie godziny później Wiklander mógł mu przekazać swoje spostrzeżenia. - Sprawa robi się coraz dziwniejsza - zgodził się Johansson. - Wiesz, co zrobimy? -spytał i spojrzał na Wiklandera. - Słucham. - Uważam, że masz absolutną rację, jeśli chodzi o Erikssona, Welandera i Tischlera. Spróbuj się dowiedzieć, kim była czwarta osoba, a ja zapytam Berga, czy coś o tym wie. Powinien nas przynajmniej oświecić, dlaczego dwa lata temu kazał usunąć dane z bazy. - Jak pan już będzie z nim rozmawiał, to niech pan skorzysta z okazji i spyta, jak często zdarzało się za jego czasów, żebyśmy korzystali z pomocy służb wojskowych. - Już wiem, jak się sprawy mają - odparł Johansson z szerokim uśmiechem. - Chyba w końcu zauważyli, że żyjemy w zupełnie innych czasach. Dzisiaj jesteśmy witani owacjami na stojąco. W zeszłym tygodniu byłem na przykład na kolacji z szefem sztabu armii. - Domyślam się, że miło spędziliście czas - stwierdził obojętnie Wiklander. A co to ma z tym wspólnego? - pomyślał. - Tak - odparł Johansson. - Odniosłem wrażenie, że zaczynaj ą nas traktować trochę inaczej. - Za to jedzenie było takie sobie, dodał w myślach. - Miejmy nadziej ę, że naprawdę tak jest - powiedział Wiklander. - W końcu jesteśmy wszyscy na garnuszku tych samych podatników. - Ale tamci mają chyba wyższe diety niż my, pomyślał. Usłyszał o tym na jednym z kursów po przejściu do nowej pracy. - Żarty na bok - powiedział Johansson z powagą. - Jeśli się dowiem, że nasi koledzy ze służb wojskowych robią nam koło pióra, to postaram się temu jakoś zaradzić. Spróbuj znaleźć to czwarte nazwisko, a ja się skontaktuj ę z zagranicą. Przy okazji spytaj Jarnebringa, co on o tym sądzi. Pamiętam, że brał udział w śledztwie w sprawie zabójstwa Erikssona - dodał, bo kiedy Wiklander opowiedział mu szczegółowo o wydarzeniach z 1989 roku, pewne fragmenty zaczęły mu się układać w całość. - Czwarte nazwisko. Zajmę się tym. Kiedy Wiklander wyszedł, Johansson zadzwonił do Berga, na domowy numer. Najwyższy czas, bo ostatni raz rozmawiali ze sobą ponad miesiąc wcześniej. Odebrała jego żona. Miała zmęczony głos i chyba nie była w zbyt dobrym humorze.
Berga nie ma w domu i wróci dopiero za kilka dni. Czy w takim razie mogłaby mu przekazać, żeby po powrocie oddzwonił do Johanssona? Dobrze, przekaże mu tę prośbę, ale niczego nie obiecuje. Potem dodała jeszcze, że jej mąż trafił do Instytutu Radiologii na badania. W ciągu ostatniego półrocza jeździł tam już kilka razy, ale lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział, bo obiecała, że nikomu nie powie. - Erik ma raka - wyjaśniła. - Mamy nadzieję, że jego stan się poprawi. - Jeśli mógłbym w czymś pomóc… - zaczął Johansson. O czym ja gadam, pomyślał. - Przekażę mu, że pan dzwonił - przerwała mu pani Berg. - A jeśli chodzi o sprawy służbowe, może pan porozmawiać z Perssonem. Uff, pomyślał Johansson i z ulgą odłożył słuchawkę. Nagle poczuł się nieswojo, chociaż Berg nie należał do najbliższego kręgu jego przyjaciół. W takim razie spróbujemy z Perssonem, pomyślał i zaczął szukać jego numeru. On chyba nie umiera na raka, z taką nadwagą i wysokim ciśnieniem. - Tak - odezwał się Persson i chociaż wypowiedział tylko to jedno słowo, jego głos zabrzmiał prawie tak samo jak głos pani Berg, gdy odebrała telefon. - Znajdziesz czas, żeby się ze mną spotkać? - spytał Johansson. - Jeśli chcesz, to za godzinę zapraszam na smażoną wieprzowinę z fasolą - zaproponował szorstkim głosem Persson. - Możesz przywieźć jakiś alkohol. U mnie już nic nie znajdziemy. - Wpadnę do jakiegoś monopolu i spotkamy się za godzinę - odparł szybko Johansson. Oto prawdziwy policjant z dawnej, dobrej szkoły, pomyślał. Miał mnóstwo wolnego czasu, bo jego żona wyjechała na jakąś konferencj ę, więc musiałby zjeść sam albo w towarzystwie telewizora. I chociaż nie wiedział nic o kulinarnych talentach Perssona, postanowił zaryzykować. 25. Marzec 2000 roku Persson mieszkał w Rasundzie pod Sztokholmem, w jednym ze starych domów z przełomu XIX i XX wieku, wznoszących się nad stadionem piłkarskim. Jadąc do niego, Johansson poprosił taksówkarza, żeby zatrzymał się w centrum handlowym w Solnie. Wszedł do sklepu z alkoholem i kupił kilka butelek piwa, butelkę wódki i półlitrową butelkę koniaku Grónstedt. Nie ma co oszczędzać, pomyślał. Nawet jeśli ze spotkania z Perssonem nic nie wyniknie, będzie mógł wpisać ten zakup do słynnej niebieskiej księgi jako wydatek służbowy. Niebieska księga jest najlepszym miejscem do księgowania tego rodzaju wydatków. Świat jest pełen niespodzianek, pomyślał pół godziny później, gdy w końcu dotarł do dwupokojowego mieszkania Perssona i usiadł przy kuchennym stole. Gospodarz tymczasem zajął się rozlewaniem alkoholu do kieliszków. Johansson przypomniał sobie, że kiedy na początku lat siedemdziesiątych Persson się rozwiódł, zaczął żyć samotnie, a do pracy, bez względu na porę roku, przychodził zawsze w tym samym szarym garniturze, pożółkłej nylonowej koszuli i cętkowanym szarym krawacie.
W mieszkaniu unosił się zapach środków czystości i wosku do polerowania podłogi. Wszędzie panował porządek, jak w starych domkach dla lalek. Mieszkanie było niewielkie, a ponieważ Persson ważył prawie dwieście kilogramów, wyglądał jak słoń w składzie porcelany. Ale poruszał się z wdziękiem baletnicy. Natomiast jego talenty kulinarne dorównywały talentom ukochanej ciotki Johanssona, Jenny. Tej samej, która dawno temu serwowała alkohol w Stora Hotellet w Kramfors, zaopatrując w ten napój życia handlarzy drewnem i zwykłych robotników leśnych. - To było cholernie dobre - stwierdził Johansson, a ponieważ jego żona znajdowała się w bezpiecznej odległości, na konferencji w południowej Szwecji, mógł dać upust swoim norrlandzkim upodobaniom kulinarnym i popuścić pasa, który zazwyczaj ciasno zapinał. - Prawdziwi faceci powinni dobrze jeść - mruknął Persson i spojrzał znacząco zza kieliszka z wódką. - Słyszałem, że się ożeniłeś. - Tak - potwierdził Johansson. Ale od tamtej chwili upłynęło już trochę czasu, a ty się nic nie zmieniłeś, pomyślał i poczuł się prawie wzruszony na myśl o tym, że Persson interesuje się jego prywatnym życiem. - Ja też rozważałem taki krok, kiedy się rozwiodłem - powiedział Persson i zabrzmiało to tak, jakby głośno się nad czymś zastanawiał. - Ale nigdy tego nie zrobiłem. Mam za to babeczkę, z którą od czasu do czasu się spotykam. - Świetnie - odparł Johansson, bo nie wiedział, co powiedzieć. Nie chciało mu się nawet pytać, czy jest miła. - To porządna kobieta - mówił dalej Persson, jakby czytał w jego myślach. - Jest Finką i pracuje w opiece społecznej, ale niedługo przejdzie na emeryturę. Zastanawiamy się, czy nie kupić czegoś w Hiszpanii. - Czemu nie? Tam jest przynajmniej trochę cieplej - powiedział Johansson. Persson w Hiszpanii, pomyślał. Skąd ludzie biorą takie pomysły? - No tak, ale trochę mnie to przeraża - stwierdził Persson. - Twoje zdrowie! Wypili i zabrali się do jedzenia. Kiedy wypili kawę, przeszli do salonu, żeby porozmawiać o sprawach służbowych. - Porządny z ciebie facet - stwierdził na początek Persson. - Czysta i koniak Gronstedt dodał, wskazuj ąc na butelki z alkoholem. - Można cię wysłać do monopolu bez obawy, że kupisz nie to, co trzeba. Zawsze o tym wiedziałem. No dobrze, ale przejdźmy do rzeczy. W czym mogę ci pomóc? - Niemcy Zachodnie - wyjaśnił Johansson. O tym też można porozmawiać. Przy okazji odświeży się stare wspomnienia, pomyślał. - Jeśli masz na myśli kwiecień 1975 roku, to wtedy nie pracowałem jeszcze w Sapo wyjaśnił Persson. - Byłem zatrudniony w sekcji kradzieży. Miałem wtedy do czynienia z bandą wytatuowanych, wielkich jak wieże durniów włamujących się do mieszkań porządnych ludzi. - Chodzi mi o to, co było później - sprecyzował Johansson. - Po tym, jak trafiłeś do Sak. Ciekawe, dlaczego się nie dziwi, że wypytuję go o takie sprawy, zastanawiał się.
- Pracowałem nad tą sprawą w 1989 roku - potwierdził Persson. - Poprosił mnie o to Berg. To było pod sam koniec 1989 roku, w grudniu. Johansson potwierdził skinieniem. Na pewno opowie więcej, pomyślał. Ale kogoś takiego jak Persson nie wolno za bardzo poganiać. - Prowadziliśmy wtedy śledztwo w sprawie zabójstwa. Berg poprosił mnie, żebym sprawdził niejakiego Kjella Erikssona, którego zamordowano wieczorem 30 listopada. Stało się to dokładnie w tym samym czasie, gdy bandy gówniarzy paliły miasto, żeby w ten sposób wyrazić radość, że Karol XII nie żyje. - Persson potrząsnął głową i wypił spory łyk alkoholu. - A dlaczego Berg się nim zainteresował? - spytał Johansson. - Miało to coś wspólnego z okupacją ambasady. - Nie wiem, na ile się w tym orientujesz, ale… - Trochę wiem - przerwał mu Johansson i dał znak, żeby mówił dalej. - Nie trzeba było być policjantem, żeby się domyślić, że te niemieckie gnojki, które zaatakowały ambasadę, musiały mieć wspólników z zewnątrz i że byli to jacyś młodzi geniusze ze Szwecji. Domyśliłem się tego już wtedy, gdy pracowałem w sekcji włamań i próbowałem przemawiać do rozumu złodziejom. - A dlaczego zainteresowaliście się w związku z tą sprawą Erikssonem? - Bo należał do tych, którzy pomogli tym Niemcom - odparł Persson, którego to pytanie niemal zdziwiło. - O ile dobrze pamiętam, Berg od razu się tego domyślił. Erik był zdolnym policjantem. Wtedy - dodał i nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się do Johanssona. - To znaczy jeszcze zanim został elegancikiem. Chyba wiesz, co mam na myśli? - Domyślam się - odparł Johansson i też się uśmiechnął. Rozumiem, co masz na myśli - dodał z naciskiem, choć wcale nie chciał, żeby to tak zabrzmiało. - Zastanawiasz się pewnie, dlaczego Eriksson nie trafił za kraty - powiedział Persson, a Johansson zaczął się zastanawiać, czy Persson przypadkiem nie potrafi czytać w myślach. - On i jego serdeczni przyjaciele. - Tak - przyznał Johansson. - Dlaczego go nie wsadzili? - No cóż - westchnął Persson. - To było jeszcze zanim zacząłem tam pracować i tak naprawdę to powinieneś spytać o to Berga, ale… - Ale pytam ciebie. - Wiem - odparł Persson, a w jego głosie pojawiła się nagle nutka smutku. - Zanim tu przyjechałeś, dzwoniła do mnie żona Erika. - Co słychać u Berga? - Umiera. Mówię ci, bo pytasz. Mógłby żyć jeszcze długo. Sześćdziesiąt pięć lat to jeszcze żaden wiek, prawda?
Nie, pomyślał Johansson. Sześćdziesiąt pięć lat to żaden wiek. Zwłaszcza jak ktoś skończył pięćdziesiąt tak jak on, albo sześćdziesiąt sześć jak Persson. - Erikssona i jego kumpli na pewno zostawiono na wolności z różnych powodów - zaczął Persson. - Jestem policjantem, polityka nigdy nie była moją mocną stroną… Ale skoro pytasz… -Persson potrząsnął głową i dolał sobie koniaku. - Ale wszedłeś do bazy i zapoznałeś się z aktami śledztwa -przypomniał mu Johansson. Dlaczego to zrobiliście? - Hm, jeśli już mnie pytasz, to powiem - zaczął Persson w zamyśleniu. - Chyba z tych samych względów, z których nie wsadziliśmy Erikssona za kraty za współudział w ataku na ambasadę Niemiec. - To znaczy? - Gdybyśmy to zrobili, konsekwencje poniosłyby oprócz Erikssona także inne osoby. Bo Eriksson pracował dla nas… Zajmował się między innymi infiltrowaniem studentów, którzy wtedy rozrabiali i nie wystarczało im, że mogą obrzucać pomidorami takich jak ty i ja - wyjaśnił Persson. Tak właśnie przypuszczałem, pomyślał Johansson, bo właśnie ta myśl przyszła mu do głowy, kiedy jechał taksówką do Perssona. Potem rozmawiali o czasach, kiedy Eriksson był informatorem służby bezpieczeństwa. Zajmował się tym aktywnie cały czas, infiltruj ąc ugrupowania skrajnie lewicowe, od końca lat sześćdziesiątych do połowy siedemdziesiątych. - Wtedy z niego zrezygnowano - wyjaśnił Persson. - Po ataku na ambasadę Niemiec Berg postanowił, że z Erikssona należy zrezygnować. - Ale nie podjęliście próby przesłuchania samego Erikssona? Persson od razu zastrzegł, że wtedy nie pracował w służbach, ale jego zdaniem takiej próby nie podjęto. Eriksson był za mocno powiązany ze swoimi mocodawcami, żeby mogli ryzykować coś takiego. Długo natomiast pozostawał na liście płac służby bezpieczeństwa, na liście tak zwanych zewnętrznych współpracowników. - Ten gnojek naciągnął nas na kilka ładnych tysięcy - westchnął Persson. - O ile dobrze zrozumiałem, chcesz przez to powiedzieć, że był podwójnym agentem? - Tak - potwierdził Persson. - Wprawdzie nigdy się z nim nie spotkałem, ale z tego, co mówiło się u nas w biurze, wynika, że była z niego taka mucha plujka. Jeśli gdzieś zaczynało śmierdzieć, posyłano tam Erikssona. - Ale przecież nie można powiedzieć, że was inwigilował? - spytał Johansson. - Nie. Eriksson należał po prostu do tego rodzaju ludzi, którzy nigdy nie zatrzaskują za sobą żadnych drzwi. Na szczęście mieliśmy wtedy wielu innych informatorów, ale nie będę ci powtarzał, co mówili o Erikssonie. Kiedy doszło do ataku na ambasadę, Eriksson nas olał, bo doszedł do wniosku, że wybory wygrają czerwoni. Nie sądzę, żeby można go było uznać za jakiegoś wielkiego myśliciela o określonych poglądach politycznych. Nie mogę też powiedzieć, żeby był wierny jak pies.
- Domyślam się, że nie był człowiekiem zbyt przyjemnym. - Prawdziwy dupek - stwierdził Persson z przekonaniem. -Szkoda, że kiedy zacząłem tam pracować, był chroniony. Ale dla niego na szczęście, pomyślał Johansson. Eriksson miał kilku współpracowników. Ich też oszczędzono. Dlaczego? - zastanawiał się Johansson. - Przecież nie dałoby się ich oskarżyć, nie oskarżając jednocześnie Erikssona - westchnął Persson. - No bo jak by to wyglądało? Skoro on nie trafił za kraty, tak samo trzeba było potraktować pozostałych. Poza tym żaden z nich nie był wart wielkiego zachodu… oczywiście z jednym wyj ątki em. - Masz na myśli Welandera? - domyślił się Johansson. Po rozmowie z Wiklanderem sam doszedł do wielu wniosków. - Pieprzony lewak - powiedział Persson z niechęcią. Kawał drania. Miałem nadzieję, że ktoś mu się w końcu dobierze do skóry, ale był na to za sprytny. Wycofał się w odpowiednim czasie. - A dwaj pozostali? - dopytywał się Johansson z niewinną miną. - Kogo masz na myśli? - spytał Persson i nagle wrócił do normalnego tonu. - Tischlera i tego czwartego - odparł Johansson takim tonem, jakby po prostu zapomniał nazwiska. - Tischlera - żachnął się Persson. - Facet osiągnął pozycję dzięki pieniądzom tatusia. Poza tym był to dość prosty sposób na spotykanie się z tanimi kobietami. Wprawdzie to nie ja prowadziłem tamto śledztwo, ale nauczyłem się wtedy odróżniać solidną robotę policyjną od byle jakiej. W tym, że Berg kazał rozpocząć śledztwo, nie było nic złego. Myślałem, że czytałeś akta. - Nie - odparł Johansson. - Domyślam się, że dane wyparowały przed dwoma laty, kiedy usunięto je z bazy. - Na polecenie Berga - potwierdził Persson. - I nie myśl sobie, że siedzę tu i nadaję, bo już z nim o tym rozmawiałem. Zresztą co to znaczy, że je usunięto? Zebrałem dane, które kazano mi zebrać, włożyłem do dwóch segregatorów i przekazałem Erikowi. Nie wiem, co z nimi potem zrobił, bo to nie moja sprawa. - Naprawdę się nie domyślasz, co zrobił z tymi informacjami? - spytał Johansson z niewinną miną. - Nie - odparł Persson. - O takie rzeczy nie należy pytać. Cholera, widzę, że zdążyliście jeszcze zrobić parę rzeczy, pomyślał Johansson. Ciekawe, jak trafiliście na Erikssona, Welandera, Tischlera i tego tajemniczego czwartego. - Jak już mówiłem, nie pracowałem wtedy w służbach. A gdy tam przeszedłem, na początku nie zajmowałem się tą sprawą. - Ale czytałeś akta śledztwa?
- Jasne. Poświęciłem na to kilka ładnych godzin i mogę powiedzieć, że była to porządnie prowadzona dokumentacja. Sprawa podlegała bezpośrednio Bergowi, który wtedy nie był już jakimś tam zwykłym policjantem. Mogę cię zapewnić. - No to opowiadaj - zachęcił go Johansson. Persson uważał, że akcja nie była wcale taka trudna. Tego dnia, kiedy do siedziby różnych agencji informacyjnych przy placu Hotorget trafił manifest od terrorystów, samochodem kierował najprawdopodobniej Welander. Eriksson pojechał windą na górę, a Welander został w samochodzie i czekał na niego. - Welander dorabiał wtedy w telewizji. Dzięki temu jeden z dziennikarzy, którzy pracowali wtedy w jej siedzibie, rozpoznał go i sprawa wydała mu się dziwna. Zadzwonił do nas i od tej pory Berg i inni zaczęli się nimi interesować. Berg wykorzystał cały podległy mu aparat -wyjaśnił Persson z niejaką dumą w głosie. - Cały aparat - powtórzył Johansson i zabrzmiało to tak, jakby i on był z tego dumny. - Tak, cały aparat, a poza tym zrobił parę innych rzeczy, na które ani ty, ani Jarnebring byście się nie zdobyli. - A czy oprócz tego, że dostarczyli oświadczenie od terrorystów, zrobili coś jeszcze? spytał Johansson. - To oni załatwiali za Niemców wszystkie sprawy organizacyjne. Wyżywienie i zakwaterowanie, rozpoznanie terenu, komunikacj ę, a nawet część ładunków wybuchowych. Zdobyli je prawdopodobnie dzięki swoim znajomościom w Szwecji. Zwykły szwedzki Dynamex firmy Nobel… Tak przynajmniej stwierdzili nasi technicy… a do tego tę czeską tandetę, z której czasem korzystają. Szefem operacji był Welander, a Eriksson był zwykłym chłopcem na posyłki i biegał jak oparzony. To ten gnojek za wszystko płacił. Niemcy dali mu banknot o nominale tysiąca marek, żeby im kupił jedzenie i picie, ale z niewyjaśnionych przyczyn Eriksson dostarczył im tylko kaszankę. - A skąd w całej tej sprawie wziął się Tischler? - Niemcy mieszkali u niego przez kilka dni przed akcją. Jego ojciec był właścicielem dużej letniej posiadłości na wyspie Varmdo. Tam się zadekowali i dogrywali ostatnie szczegóły. To było wymarzone miejsce, na uboczu, choć samochodem można było dojechać do miasta w pół godziny. O roli Tischlera nie wiemy zbyt wiele. - To znaczy? - Jakiś tydzień po akcji w ambasadzie Tischler odwiedził Welandera, który był wtedy objęty naszym nadzorem. Zachowywał się jak nienormalny. Wrzeszczał na Welandera i twierdził, że ten go wykorzystał. Nasi ludzie opowiadali potem, że nie musieli nawet specjalnie ustawiać mikrofonów, bo tak dobrze słyszeli ich rozmowę. Tischler był prawdopodobnie przekonany, że w całej sprawie chodzi o los kilku niemieckich towarzyszy… takich tam radykalnych studentów… żeby mogli uciec niemieckiej policji, a nie o wysadzenie w powietrze ambasady czy o zabijanie urzędników. - Rozumiem, że później się domyślił, o co naprawdę chodzi?
- Tak. Okazał się sprytniejszy od posła, który kiedyś pomógł uciec Krocherowi i w ogóle nie miał pojęcia, w co się wplątał. Zapoznałem się z jego zeznaniami i jestem skłonny mu uwierzyć, choć niechętnie. Facet przypominał typowego kandydata socjaldemokratów do parlamentu - podsumował Persson i wybuchnął śmiechem tak głośnym, że zaczął mu się trząść wielki brzuch. - W takim razie pomówmy o czwartym - zaproponował Persson. - To postać jeszcze bardziej tajemnicza od Tischlera. Jego to nawet ja bym sobie darował, gdybym był do tego zmuszony. - Lepiej zwolnić, niż skazać? - domyślił się Johansson. - Mniej więcej. Poza tym w tym przypadku zachodziły dość szczególne okoliczności, więc lepiej będzie, jeśli porozmawiasz o tym z Bergiem. - Rozumiem, że nie ma sensu dalej cię o to wypytywać? - Właśnie… nawet ty nie jesteś w stanie przynieść aż tyle alkoholu - odparł Persson. Co ty nie powiesz, pomyślał Johansson, ale nic nie powiedział. Postanowił, że kiedyś do tego wróci. Dlaczego Berg przed dwoma laty postanowił usunąć ich z bazy? Persson uważał, że z różnych względów. Najbardziej oczywisty jest taki, że przez ponad dwadzieścia lat śledztwo szło jak po grudzie i nikt nie chciał się nim zajmować. - Teraz to już inne czasy, że tak powiem - dodał. Niemcy na pewno pękaliby ze śmiechu, gdyby poznali przeszłość Erikssona i jego rolę w ataku na ambasadę, pomyślał Johansson. Ponieważ jednak nie przyjechał do Perssona, żeby się z nim kłócić, postanowił skupić się raczej na tym, co go tu ściągnęło. - Kilka miesięcy temu ktoś z powrotem wprowadził dane Welandera i Erikssona do bazy powiedział. - Wiesz, kto to zrobił? - Nie - odparł Persson, a w jego głosie pojawiła się nutka szczerego zdziwienia. - Nie miałem o tym pojęcia. Nie rozumiem, dlaczego Erik się na to zgodził. - Jak sądzisz, dlaczego na to poszedł? - Może chodziło właśnie o tych dwóch - wyjaśnił Persson. - Pozostali dwaj byli w zasadzie na doczepkę, jeśli można tak powiedzieć. Siłą napędową był Welander, a Eriksson był jego chłopcem na posyłki. Ten Welander to dość niemiły typ. Mamy o nim dużo materiału, w tym informacje niezwiązane z atakiem na ambasadę. Wynika z nich, że utrzymywał dość dziwne kontakty. - Z terrorystami z RFN? - W każdym razie z ludźmi, którzy byli z tymi kręgami powiązani. Chodzi o sympatyków, których lewacy mieli wtedy sporo. Poza tym chłopaki z kontrwywiadu są całkiem pewni, że Welander utrzymywał kontakty z Niemcami z NRD, to znaczy ze Stasi. Można więc powiedzieć, że miał szczęście, że udało mu się znaleźć pracę w telewizji, bo dzięki temu trafił do nas. Gdybyś tylko wiedział… - zaczął Persson, ale tylko potrząsnął głową i zmienił temat. -Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy wtedy wysłać za kratki połowę
pracowników telewizji. Musielibyśmy tylko uwierzyć we wszystko, co mieliśmy w papierach. - Cieszę się, że nie spadło to na mnie - powiedział Johansson. - Tego by jeszcze brakowało - odparł Persson z przekonaniem. - Jeśli Berg obiecał, że przed twoim przyj ściem wyczyści archiwa, możesz mu w pełni zaufać. A jeśli z powrotem wprowadził do bazy Welandera i Erikssona, oznacza to tylko tyle, że miał ku temu uzasadnione powody. - Miejmy nadzieję, że to prawda - zgodził się łaskawie Johansson. Uwierzę, jak zobaczę, dodał w myślach. - Taaak… - zaczął Persson z westchnieniem, nalewając sobie do pełna. - Potem obaj umarli, co jest korzystne ze względów praktycznych, jeśli chce się mieć spokój. Komisja śledcza… - żachnął się. - Ładnie to brzmi. Banda kopniętych wykształ ciuchów, którzy nie mają zielonego pojęcia o pracy policji. - Jeszcze jedno pytanie - powiedział Johansson i na wszelki wypadek wlał sobie do kieliszka to, co jeszcze zostało w butelce. - Może jestem za bardzo upierdliwy, ale mimo wszystko chciałbym się dowiedzieć, kim był ten czwarty. - Ach, tu cię boli - roześmiał się Persson. - Wpadliśmy na jego ślad przez czysty przypadek, a zdarzyło się to już za moich czasów. Gdybyśmy mieli posłać tamtą trójkę za kratki, zrobilibyśmy to oczywiście od razu. Ale tak się nie stało. - Więc kto to był? - Wiesz co? Z tego co słyszałem o tobie przez wszystkie lata mojej służby, jesteś najsprytniejszym policjantem, jaki kiedykolwiek postawił stopę w naszej ukochanej komendzie na Kungsholmen. Dlatego uważam, że aż nadto wystarczy, jeśli dostaniesz te same wskazówki co ja. Dzięki temu taki stary emeryt jak ja nie zostanie wplątany w twoje dochodzenie. Zresztą możesz się dowiedzieć u samego źródła. - Czy to ty wpadłeś na to, kim ten ktoś jest? - Dla mnie sprawa była jasna - odparł Persson z przekonaniem. - Ale nie było to żadne wewnętrzne olśnienie, jedno z tych, które, jak słyszałem, zdarzają się podobno tobie. Ja takich łask nie dostąpiłem - roześmiał się głośno. - Więc dostałeś cynk? - Znalazłem notatkę sporządzoną przez jednego z moich kolegów. Przez przypadek trafiła do niewłaściwego segregatora. Pogadaj o tym ze Stridhem. No wiesz, to ten powolniak, który jeździł wozem patrolowym. Nadal to robi? - Stridh - powtórzył w zamyśleniu Johansson. - Masz na myśli tego, o którym mówią, że wyznaje zasadę spokój za wszelką cenę? - To chyba jakieś żarty, pomyślał. - Jasne - potwierdził Persson. - Tego samego. Ale nie pytaj mnie, jak to z nim właściwie było. A teraz zajmijmy się czymś o wiele przyjemniejszym: napijmy się whisky. Mam w kuchni jakąś starą butelczynę. Dała mi ją na urodziny moja pani. Opowiedz mi o swojej nowej żonie. Słyszałem, że to superładna babeczka. - To prawda, jest ładna. - A poza tym jest miła, pomyślał. Hm, Stridh. Czyżby ta oferma
odkryła coś, czego nie zauważył nikt inny? Nawet ja? Ani Wiklander, ani nawet Bo?
26. Marzec 2000 roku Johansson polecił Wiklanderowi, żeby pojechał do Stridha i wypytał go na okoliczność czwartego nazwiska. Poprzedniego wieczoru wrócił do domu późno. Musiał się głęboko zastanowić nad wieloma sprawami z przeszłości. A przecież nawet tak wysoko postawiony policjant jak on nie jest człowiekiem z żelaza. Z całym szacunkiem dla pracy w terenie mógł sobie także pozwolić na zjedzenie smażonej wieprzowiny z fasolą w towarzystwie dawnego kolegi z pracy. Ale żeby wcześnie rano kogoś przesłuchiwać - to już przesada. Ma przecież do dyspozycji ponad setkę pracowników, którzy na pewno sobie z tym poradzą. Najlepiej nadaje się do tego Wiklander. Stridh był oczywiście w domu. W policji uważano go za mistrza od odbierania nadgodzin, a jego mistrzostwo w tym względzie można było porównać z piłkarskimi umiejętnościami samego Diega Maradony. Było więc jasne, że w piątkowy wieczór na pewno siedzi w domu, choć nawet dziecko by się domyśliło, że akurat w weekend policja ma mnóstwo pracy. - Pewnie się zastanawiasz, dlaczego przyjechałem do ciebie pogadać - zaczął Wiklander koleżeńskim tonem, kiedy mieli już za sobą wszystkie rutynowe procedury, a na kuchennym stole pojawiła się obowiązkowa kawa. - Chyba się domyślam - odparł Stridh. - Naprawdę? - Tak. Pracuję w policji od trzydziestu lat i przez cały ten czas służba bezpieczeństwa odwiedziła mnie tylko raz. Zjawił się u mnie wtedy Persson… ten grubas, wiesz zresztą… jakieś dziesięć lat temu, więc domyślam się, że przychodzisz w tej samej sprawie. Ambasada Niemiec? - Tak - potwierdził Wiklander. - Chciałbym porozmawiać o twoich ówczesnych obserwacjach w związku z wydarzeniami w ambasadzie Niemiec w kwietniu 1975 roku. Nie mogę ci niestety wyjaśnić, dlaczego to robię, a tobie nie wolno nikomu powiedzieć, że się spotkaliśmy… a zwłaszcza nie wolno ci mówić o naszej rozmowie. Zresztą sam wiesz, co i jak -zakończył Wiklander i żeby złagodzić efekt swoich słów, uśmiechnął się i skinął głową. - Tak… Trochę o tym wiem. Na pewno już wiesz, że napisałem w tej sprawie dwustronicowy raport… następnego dnia po tych wydarzeniach. Niech sobie przypomnę… 25 kwietnia 1975 roku. Rozumiem, że go czytałeś? - Niestety nie - odparł Wiklander. Postanowił nie tracić czasu i porozmawiać ze Stridhem otwarcie. - Twój raport zaginął gdzieś w archiwum. - Bo tak chyba można to określić, pomyślał. - To dosyć dziwne - powiedział Stridh. - Przecież archiwum istnieje po to, żeby do takich rzeczy nie dochodziło. Czasami się zastanawiam, czy nie jest odwrotnie. Zawsze się interesowałem historią. - Napisałeś pro memoria - przypomniał mu Wiklander. Obudź się w końcu, człowieku, pomyślał.
- Mam nawet kopię - przyznał się Stridh z zadowoleniem. - Więc mogę ci pomóc i naprawić szkody… Taak, archiwum nie spisało się wtedy dobrze - mówił dalej. - A wracając do sprawy, pomyślałem sobie wtedy, że może uczestniczę w jakimś ważnym wydarzeniu historycznym, a ponieważ historia przez całe życie bardzo mnie zajmowała, więc… - No to świetnie - przerwał mu Wiklander i uśmiechnął się serdecznie. - Może jednak zaczniemy od czegoś innego. Najpierw opowiesz mi o wszystkim od początku, a potem przeczytamy sobie ten dokument. - Oczywiście - odparł Stridh. - Bardzo chętnie. Stridh zaczął opowiadać o tajemniczym samochodzie, który wtedy zatrzymał do kontroli. Opowiedział też o rozmowie z ochroniarzem z ambasady Norwegii i w ogóle o tym, co zaprzątało jego myśli przed, w trakcie i po tym, co się stało 24 kwietnia 1975 roku. Jak było do przewidzenia, to właśnie zajęło mu najwięcej czasu. - To straszna historia - stwierdził. - Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy nad tym, co Churchill powiedział w czasie wojny do swoich rodaków, i pomyślałem, że pracownicy ambasady Niemiec powinni bardziej wziąć sobie jego słowa do serca. - Co masz na myśli? - spytał Wiklander i nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie nagle swojego nauczyciela historii, jeszcze ze szkoły podstawowej w Karlstad. Uczniowie nazywali go Szlafmycą. Pomyślał, że Stridh jest do niego podobny. - Że według gazet służba bezpieczeństwa ostrzegała ich, że coś się szykuje - wyjaśnił Stridh. - Chodziło mi o to, co powiedziałeś o Churchillu - sprecyzował Wiklander. On naprawdę zachowuje się jak Szlafmyca, pomyślał. Na pewno są bliźniakami albo łączy ich jakieś pokrewieństwo duchowe. - Aha, o to… Churchill wtedy powiedział, że jeśli ktoś został ostrzeżony, może się przygotować. He who is forewarned is also forearmed - zacytował uroczyście słowa Churchilla. - Sądzę, że to, co przydarzyło się Niemcom w ich ambasadzie, pokazuje, co może się stać, jeśli się nie wyciąga wniosków z historii. Nie mam racji? - To prawda - zgodził się Wiklander. - Zajmijmy się jednak tą notatką, o której wspomniałeś. - Najlepiej zanim zacznie się lato, pomyślał. Jeśli chodzi o kwestie zasadnicze, Stridh sporządził swoje pro memoria wzorcowo. Można wprawdzie było mieć pewne zastrzeżenia co do składni, j ęzyka i umiej ętności pisania na maszynie, ale jeśli pominąć tego rodzaju niedostatki i skupić się na samej treści, tekst można było zaakceptować bez zastrzeżeń. Zapisał numer rejestracyjny samochodu, który zatrzymał do kontroli, jak również godzinę i miejsce, gdzie to zrobił. Dane samochodu sam znalazł w bazie. Był to mercedes, model z 1973 roku, zarejestrowany na pediatrę prowadzącego prywatną praktykę lekarską, niejakiego Rolfa Steina. Stein był wtedy zameldowany przy Riddargatan na Ostermalm. Nazwisko kierowcy utkwiło mu w pamięci tak bardzo, że następnego dnia bez problemu odszukał je w policyjnej bazie. Nazywał się Sten Welander, urodzony w 1947 roku. Prawo
jazdy otrzymał w 1965 roku. Ale Stridh zrobił coś jeszcze. Podjął mianowicie próbę zidentyfikowania młodej osoby jadącej z Welanderem. Według Stridha „opisywana kobieta nazywała się prawdopodobnie Helena Lovisa Stein, zameldowana pod tym samym adresem co wspomniany Rolf. Helena Stein urodziła się 10 września 1958 roku i była jego córką”. - Pewnie się zastanawiasz, dlaczego doszedłem do takiego właśnie wniosku? - spytał Stridh. - Do jakiego? - spytał Wiklander. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś innym niż to, o czym mówił Stridh. - Że dziewczyna i Helena Stein to ta sama osoba - sprecyzował Stridh. - Pewnie się zastanawiasz, dlaczego tak uważam? - Tak - potwierdził Wiklander i energicznie skinął głową. - No właśnie, jak doszedłeś do tego wniosku? - Hm, muszę się chyba otrząsnąć, pomyślał. To przecież ja prowadzę przesłuchanie. - No cóż - chrząknął Stridh. - Jak już mówiłem, dziewczyna powiedziała wtedy coś takiego… kiedy zatrzymałem ich samochód… Powiedziała, że to samochód jej rodziców… czy może ojca… W każdym razie powiedziała coś takiego… Taki przyjąłem punkt widzenia… a potem… - Potem wprowadziłeś jej dane i zacząłeś szukać - przerwał mu szybko Wiklander. - No właśnie - potwierdził Stridh z niejakim rozczarowaniem. - Ależ to wspaniale - zawołał Wiklander. - Jeśli tak, to należą ci się wielkie podziękowania za pomoc. - W pro memoria starałem się opisać jej wygląd - dodał Stridh. - Proponuję więc, żebyś znalazł jakieś jej zdjęcie, na przykład z lat szkolnych, i porównał z rysopisem. Ale jestem prawie całkowicie pewien… Ten Stein miał tylko jedną córkę, Helenę. Naprawdę śliczna dziewczyna. Łatwo zapamiętuję twarze, więc jeśli zdobędziesz jakieś jej zdjęcie, na pewno sobie ją przypomnę. - Dzięki za pomysł - odparł Wiklander i podniósł się z krzesła. Chyba tu jednak nie wrócę, pomyślał. Strzeż mnie przed tym, Panie Boże. Kiedy Wiklander wrócił do swojej cichej i bezpiecznej przystani w biurze, zaczął się zastanawiać nad tym czwartym. Szybko doszedł do wniosku, że może nim być młoda kobieta. Wśród najbardziej aktywnych członków ówczesnych lewicowych ugrupowań terrorystycznych w Europie było wiele kobiet. Uznał jednak, że biorąc pod uwagę okoliczności, dziewczyna była jednak za młoda. W dniu kiedy doszło do tragedii w ambasadzie, miała szesnaście lat, a właściwie szesnaście i pół roku. Ale i tak była za młoda - patrząc na to z perspektywy ówczesnej kryminalistyki. Jedynym wyjaśnieniem jest więc przypuszczenie, że została wciągnięta w coś, o czym nie miała pojęcia. Jej młody wiek był dużą zaletą. Radykalna i politycznie zaangażowana
szesnastolatka? Hm, brzmi prawdopodobnie i sensownie. Ale żeby szesnastolatka brała udział w najbardziej spektakularnym zamachu w historii powojennej Szwecji, podczas którego z zimną krwią zamordowano dwoje ludzi? To niemożliwe, pomyślał Wiklander, który miał córkę w jej wieku. Dziewczynę na pewno ktoś oszukał. Według najprostszej teorii wciągnął ją w to jej dwa razy od niej starszy facet. Inteligent, dziennikarz telewizyjny. Miał wtedy lat dwadzieścia osiem i zadawał się z szesnastoletnią córką lekarza. Ale przecież lata siedemdziesiąte to okres swobody obyczajowej. Z drugiej strony istniej ą pewne granice, pomyślał Wiklander, zapisuj ąc na kartce kolejne pytanie do kolegów z dochodzeniówki. Coś wymyślę, pomyślał, bo był już pewien, że niezależnie od tego, jakie będzie rozwiązanie tej zagadki, jego koledzy na pewno się do czegoś dokopią. Resztę popołudnia poświęcił na rutynowe czynności. Zajmował się głównie sprawami innymi niż okupacja ambasady Niemiec. Po godzinie zadzwonił do niego zastępca szefa sekcji dochodzeniowej, żeby go poinformować, że udało się odnaleźć zdjęcie Heleny Stein. Znajdowało się w archiwum zakładu fotograficznego, który w latach siedemdziesiątych wykonywał zdjęcia dla Szkoły Francuskiej przy Dóbelnsgatan, w centrum Sztokholmu. - Wspaniale - stwierdził Wiklander i znów zabrał się za stos papierów zalegających na jego biurku. Wszystko idzie jak po maśle, pomyślał. Pół godziny później zadzwonił ten sam pracownik i poinformował, że Helenę Stein zidentyfikowano jako „czwarte nazwisko”. Ktoś pojechał do Stridha, żeby porównać fotografię ze sporządzonym przez niego rysopisem. Stridh od razu i bez wahania wybrał jedno z kilkunastu okazanych mu zdjęć przedstawiających jej szkolnych kolegów i koleżanki. Zdjęcie Heleny Stein. - Wspaniale - stwierdził Wiklander. Teraz pójdzie już jak z płatka, pomyślał. Kwadrans później mimo czerwonej lampy palącej się przy drzwiach ktoś zapukał. - Proszę - zawołał Wiklander. W drzwiach stanęła policjantka zatrudniona w biurze. Wyglądała jak mała dziewczynka z dawnych szwedzkich pieśni ludowych, ale była inspektorem policji kryminalnej i nazywała się Lisa Mattei. Jej matka była komisarzem policji kryminalnej w sekcji kontroli i ochrony danych osobowych służby bezpieczeństwa. Była od niej o trzydzieści lat starsza i znacznie odbiegała wyglądem od wzoru kobiety idealnej, który przeważał w dawnych szwedzkich pieśniach ludowych. - Chodzi o Helenę Stein - powiedziała od drzwi Lisa Mattei. - Yes - powitał ją energicznie Wiklander. - Macie już coś o niej? - Mamy i nie mamy - odparła Mattei, wzruszając ramionami. - W każdym razie wydaje się postacią dość interesuj ącą dodała i podała Wiklanderowi wydruk z komputera. - Przeczytaj kilka górnych linijek, od razu zrozumiesz dlaczego.
Ja chyba śnię, pomyślał Wiklander, czytając dokument. Potem odłożył kartkę na biurko i spojrzał na Mattei. - Nie wiesz, czy nasz szef jest już w pracy? - spytał. - Kogo masz na myśli? - spytała Mattei i spojrzała na niego arogancko. - Johanssona. - Nie udawaj Greka, pomyślał. - Widziałam go, właśnie przyszedł. Pewnie siedzi u siebie, zajada słodkie lukrowane bułeczki do kawy i ciasteczka. Już kilka razy zauważyłam na jego marynarce resztki jedzenia. Zawsze coś jej się nie podoba, pomyślał Wiklander, ale zachował tę uwagę dla siebie. - Nikomu ani słowa - zakończył. Johansson też miał przy drzwiach czerwoną lampkę, ale niemal nigdy się nie paliła. Głównie dlatego, że aby się dostać do jego gabinetu, trzeba było przejść przez pokój sekretarki. I na całym świecie nie było takiej czerwonej lampy, która mogłaby się z nią mierzyć, jeśli chodzi o zakaz wchodzenia do pokoju szefa. - Jest u siebie? - spytał Wiklander i na wszelki wypadek wskazał głową drzwi gabinetu Johanssona. - Tak - odparła sekretarka. - Ale jest zajęty i prosił, żeby mu nie przeszkadzać. - Rozumiem, ale sprawa jest tak ważna, że muszę się z nim widzieć natychmiast powiedział Wiklander i na wszelki wypadek zrobił taką minę, jakby to była prawda. - Czyżby wróg wysadził desant na naszym wybrzeżu? - spytała sekretarka i obrzuciła go chłodnym spojrzeniem, nie przestając stukać w klawiaturę. - Coś w tym stylu - potwierdził Wiklander. - No to proszę wejść - powiedziała i skinęła głową w stronę drzwi za swoimi plecami. Johansson siedział przy swoim dużym biurku, pił kawę i zajadał dużą lukrowaną bułeczkę. - Siadaj - powiedział zachęcającym tonem i wskazał na jeden z foteli dla gości. - Czym mogę służyć? Niestety nie mam już bułeczek, właśnie zjadam ostatni kawałek, ale mogę poprosić o kawę. - Niech będzie - zgodził się Wiklander. - Wyglądasz na przestraszonego - stwierdził Johansson. -Czyżbyśmy mieli jakieś problemy? - Mamy i nie mamy - odparł przeciągle Wiklander. Czy jak diabeł hula dokoła, to mamy problem - pomyślał retorycznie. - Problemy są po to, żeby je rozwiązywać - stwierdził z całkowitym spokojem Johansson. - Shoot T121, zamieniam się w słuch. - Udało nam się zidentyfikować czwartą osobę - zaczął Wiklander. Najlepiej będzie, jak zacznę od początku, pomyślał.
- To świetna wiadomość - ucieszył się Johansson. I na czym polega problem? -pomyślał. - Czwartą osobą jest kobieta, urodzona w 1958 roku. - I jesteśmy tego najzupełniej pewni? - spytał Johansson. Hm, czterdzieści dwa lata, wspaniały wiek dla kobiety, pomyślał. Jego żona jest starsza tylko o dwa lata. - Na tyle pewni, na ile możemy być - stwierdził Wiklander. - Tak, jesteśmy pewni. - No to na czym polega problem? - Kiedy tamta historia się wydarzyła, musiała mieć z szesnaście, siedemnaście lat, pomyślał Johansson. - Na tym - odparł Wiklander i podał mu wydruk, który dostał pięć minut wcześniej. - Co to takiego? - spytał Johansson, nie kwapiąc się do zapoznania się z treścią dokumentu. - Poprosiłem jedną z naszych dziewczyn z sekcji kontroli wewnętrznej, żeby zebrała wszystkie dane na jej temat, ale kiedy się za to zabrała, włączył się wewnętrzny system ostrzegania. Okazało się, że nasi ludzie z kontroli danych osobowych już się zajmuj ą gromadzeniem informacji o niej. - A dlaczego to robią? - Kobieta, o której mówię, nazywa się Helena Stein i jest podsekretarzem stanu w ministerstwie obrony. Z wykształcenia jest prawnikiem i zanim tam trafiła, pracowała kilka lat dla kancelarii rządu i w ministerstwie handlu zagranicznego. Zajmowała się między innymi sprawami dotyczącymi produkcji i eksportu szwedzkiego sprzętu wojskowego. Obecną pracę dostała dwa lata temu. Wtedy została dokładnie sprawdzona i wszystko wskazuje na to, że nic na nią nie znaleziono. Jak pan wie, dane osobowe wszystkich podsekretarzy stanu - ze względu na ich status - są bardzo dobrze chronione. A jej dane lepiej niż pozostałych podsekretarzy. Biorąc pod uwagę charakter jej pracy, nie może to chyba dziwić - zakończył Wiklander. - Zabij mnie, ale nie wiem, kim jest ta Stein - powiedział Johansson. U kogoś na jego stanowisku nieznajomość nazwiska podsekretarza stanu w ministerstwie obrony należałoby uznać za niedopatrzenie. Fakt, że dane Heleny Stein znikły z ich bazy mniej więcej w tym samym czasie, kiedy otrzymała ostatnią nominacj ę, czynił całą sprawę jeszcze ciekawszą. - Ale nie na tym polega problem - powiedział Wiklander. - A na czym? - spytał Johansson. Robi się coraz ciekawiej, pomyślał. - Powodem tego, że taka kontrola trwa, jest fakt, iż zażądała jej kancelaria premiera. Oznacza to, że nadano jej klauzulę „supertajne”. Polecenie brzmiało: zakończyć wszystko jak najszybciej, najpóźniej przed kolejnym posiedzeniem rządu, które odbędzie się za czternaście dni. - Po co im te dane? - spytał Johansson, chociaż się domyślał. - Może premier chce ją mianować na stanowisko członka rządu - odparł Wiklander. Biorąc pod uwagę jej obecny status, na pewno nie będzie się zajmować kwestiami społecznymi ani konsumenckimi.
Uwaga, pomyślał Johansson. Sprawa robi się coraz ciekawsza. Może zostanie wicepremierem? Albo szefem urzędu rady ministrów? Ministrem spraw zagranicznych? Ministrem obrony? Nieważne. Ważniejszy jest problem, którym trzeba będzie się zająć. - Nikomu ani słowa - zakończył Johansson. - Nikomu. Zrozumiano? Od tej pory ma obowiązywać zasada: myśleć, myśleć i jeszcze raz myśleć, dodał w duchu. 27. Marzec 2000 roku Wygląda na to, że jakaś stara brudna sprawa przybrała nowy obrót, pomyślał Johansson pół godziny później, kiedy zaczął się nad tym wszystkim zastanawiać. Potem szybko podjął trzy decyzje i natychmiast zadbał o to, żeby je wprowadzić w życie. Najpierw poinformował dyrektora generalnego o nieszczęśliwym zbiegu okoliczności. Polega on na tym, że zbieranie danych przez niego i Wiklandera koliduje z procedurami mianowania urzędników przez premiera. Johansson miał na tyle dużo oleju w głowie, żeby zanim zrobi następny krok, wyjaśnić sprawę do końca. Może dyrektor generalny nie jest taki sprytny jak on. Wyraził tylko życzenie, żeby go na bieżąco informować o przebiegu sprawy, po czym całkowicie stracił nią zainteresowanie. - Oczywiście, tak zrobię - potwierdził Johansson. Był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. Potem przygotował specjalne zarządzenie i przekazał je tylko tym ze swoich podwładnych z działu kontroli danych osobowych, których bezpośrednio dotyczyło. Od tej pory bez względu na treść dokumentów czy konieczność ich przetłumaczenia na szwedzki nic, nawet jeden przecinek, nie może wyjść z biura bez jego zgody. A jeśli z siedziby rządu w Rosenbad zaczną o coś pytać - nawet jeśli będą się tylko chcieli dowiedzieć, która godzina - ich pytania należy natychmiast kierować do niego. Będę potrzebował ludzi, pomyślał Johansson. Nie za wielu, ale wystarczająco wielu. W zasadzie samych najlepszych. Takich, którzy potrafią pracować do samego końca, aż sprawa zostanie wyjaśniona, i będą potrafili sprostać wyzwaniu, chociaż on jako ich szef będzie być może musiał ukryć przed nimi to, czego z różnych względów wiedzieć nie powinni. - Jak sądzisz, poradzisz sobie z tym? - spytał Wiklandera. - Tak. Zresztą sprawa jest już załatwiona. Wybrałem już tych, którzy nam się przydadzą. Trzecia decyzja sprawiła mu najwięcej kłopotu i dlatego postanowił ją podjąć na samym końcu. Najpierw dobrze się przygotował, a potem zadzwonił do Berga. Ku jego zdziwieniu odebrał Berg we własnej osobie. - Przepraszam, że przeszkadzam - powiedział. - Ale musimy się natychmiast spotkać. - W takim razie zapraszam do siebie - odparł Berg. Mówił zmęczonym i przygaszonym
głosem, ale nie sprawiał wrażenia zdziwionego, że Johansson do niego zadzwonił. - Siadaj - powiedział pół godziny później w swoim gabinecie i wskazał fotel. - Napijesz się kawy? - Tylko jeśli i ty się napijesz - odparł Johansson. Umierasz, pomyślał i było to raczej stwierdzenie niż wyraz smutku albo ludzkiego współczucia. Weź się w garść, pomyślał, choć na myśli miał siebie, nie Berga. - No to nie będzie kawy - powiedział Berg z lekkim uśmiechem i usiadł w fotelu naprzeciwko Johanssona. - W czym mogę pomóc? - Musimy uporządkować wspomnienia z dawnych lat. - Chodzi o okupację niemieckiej ambasady - powiedział Berg i było to raczej stwierdzenie niż pytanie. - Tak. - Dobrze. W takim razie opowiem ci całą tę historię. Część V Inne czasy IX Erich Honecker oszukał wszystkich. Nikt nie przypuszczał, że się na to odważy, ale tak właśnie zrobił. Biorąc jednak pod uwagę tryb życia, jaki wcześniej prowadził, i niebezpieczeństwa, których uniknął, nie powinno w zasadzie dziwić, że podjął takie ryzyko. Potem już wszystko, co robił, było logiczną konsekwencją przyjętych reguł. Mówiąc wprost: chodziło mu o to, żeby oszukać przeciwników. Udało mu się to nad podziw dobrze. Było to możliwe dzięki temu, że ci, których oszukał, prowadzili inne, bezpieczniejsze życie niż on. We wrześniu 1977 roku na zjeździe SED w Dreźnie w mowie wygłoszonej do członków partii odciął się stanowczo od zachodnioniemieckich terrorystów. Wypowiedział wtedy między innymi następujące słowa: „Bandy anarchistów i terrorystów pustoszą RFN, dzięki czemu rząd zachodnich Niemiec, pod pozorem zwalczania tak zwanych sympatyków terroru, dąży do uciszenia całej krajowej lewicy”. Była to retoryka, jakiej po kimś takim jak pierwszy sekretarz SED można się było spodziewać. Jednocześnie słowa Honeckera były potwierdzeniem tego, czego zachodnie służby wywiadowcze - BND, CIA i NSA - już od dawna się domyślały: europejskim terrorystom pomagali Arabowie. Z kolei Rosjan i niektórych z ich sojuszników należących do Układu Warszawskiego można było ewentualnie podejrzewać, że od czasu do czasu okrężnymi drogami zaopatruj ą tego rodzaju ugrupowania w pieniądze, broń i ładunki wybuchowe. Nikt jednak nie podejrzewał, że na coś takiego mogliby się odważyć Niemcy z NRD. Na dodatek sam Honecker położył na szali swój honor, zapewniając, że jego państwo w niczym takim nie uczestniczyło. Tymczasem fakty są takie, że NRD przez wiele lat wspomagała niemieckich terrorystów, zarówno w szerokim, jak i wąskim zakresie. Zaopatrywała ich w broń i pieniądze, udostępniała kryj ówki i obozy treningowe, podsyłała instruktorów wojskowych
zatrudnionych w armii, którzy szkolili swoich zachodnioeuropejskich towarzyszy w obchodzeniu się z bronią. Sam Honecker nie angażował się oczywiście w tak prymitywne działania. Odbywało się to zupełnie inaczej. Udzielił za to błogosławieństwa staremu towarzyszowi broni: to Erich Mielke, szef Stasi, członek rządu i minister bezpieczeństwa narodowego, zajął się praktyczną stroną. Nie Erich Honecker. Dla Mielkego było to logiczną kontynuacją walki z kapitalistycznym przeciwnikiem. Człowiek z jego przeszłością nie mógł mieć żadnych zahamowań w stosunku do metod, jakimi posługiwali się terroryści. Konsekwencją takiej postawy były między innymi dostawy sprzętu i przywileje, jakimi obdarzały terrorystów władze NRD. Dla młodego komunisty Mielkego, który już w wieku czternastu lat aktywnie uczestniczył w zbrojnej walce na ulicach Berlina przeciwko konserwatystom i faszystom, nie było żadnego dylematu. Nie mógł go mieć ktoś taki jak on, kto w wieku dwudziestu jeden lat popełnił pierwszą polityczną zbrodnię: razem z jednym z towarzyszy zastrzelił na berlińskiej ulicy dwóch komisarzy policji i ranił inspektora. Mielkemu zależało przede wszystkim na tym, żeby pomóc zachodnioniemieckim towarzyszom wspólnej walki. Chciał też uzyskać pomoc, której oni mogli mu udzielić. Pod koniec życia, kiedy cały jego świat zaczął się walić, a jemu samemu zaczęło grozić, że za to, co uważał za tego życia dzieło, stanie przed sądem, powiedział tylko, że wprawdzie nie podzielał nastawienia terrorystów ani niektórych ich poglądów, ale byli mu bliscy, jeśli chodzi o sposób, w jaki oceniali społeczeństwo kapitalistyczne. On i jego najbliżsi współpracownicy uważali niemieckich terrorystów za coś w rodzaju sił rezerwy, których ewentualnie można byłoby użyć jako buntowników i sabotażystów w razie wojny z Republiką Federalną Niemiec i jej sojusznikami. To, że takim ludziom jak on i Honecker udało się oszukać przeciwników, wynikało głównie z faktu, że mieli za sobą zupełnie inną przeszłość niż oni. Na przykład Horst Herold, legendarny szef niemieckiego Bundeskriminalamt, BKA. Zdolny intelektualista, znawca Marksa, filozof polityczny, specjalista od istoty przestępstw, jastrząb, który szybował zawsze najwyżej i najdalej i często spadał na zdobycz znienacka, na samym końcu - w dosłownym tego słowa znaczeniu - zadał zachodnioniemieckim terrorystom śmiertelny cios. Różnica polegała jednak na tym, że Mielke i jego towarzysze osobiście przelali krew, którą mieli na rękach. Natomiast Herold siedział za biurkiem, a brudną robotę wykonywali za niego inni. - Władze NRD nas oszukały - podsumował Berg. - To, że oszukali prostego chłopaka ze wsi, jak ja, nie jest może aż takie dziwne. Ale oni oszukali nas wszystkich: Amerykanów, Anglików, Izraelczyków, Niemców z RFN… Oszukali nawet samego Herolda, który w końcu znał ich najlepiej, czuł na plecach ich oddech i należał do najlepszych specjalistów w naszej branży, jakich poznałem. Domyślam się, pomyślał Johansson, który się nie znał na żartach i właściwie nigdy nie ulegał urokowi pięknych słówek. - A rejestr Stasi? Mógłbyś mi o nim coś opowiedzieć? X - Słyszałeś o operacji Rosewood? - spytał Berg. Tę część rozmowy postanowił zacząć od
pytania. Trochę, pomyślał Johansson. - Opowiadano mi o niej dwa razy - odparł. - Wiem, o co chodzi, ale tylko w ogólnym zarysie. - Tyle tylko że wersje, które mi przedstawiono, różniły się od siebie pod różnymi względami, i to dość zasadniczo, pomyślał. - W takim razie usłyszysz tę historię po raz trzeci - stwierdził Berg. Rozumiem, że tym razem będzie to prawdziwa wersja, pomyślał Johansson. Ale zachował tę uwagę dla siebie. - No to słucham - powiedział. Bazy danych, o których mowa, zawierały zaledwie niewielką część informacji, jakie Stasi zgromadziła w ciągu ponad czterdziestu lat działalności, mianowicie tę, która obejmowała jej działania za granicą, koordynowane przez HVA, czyli Hauptverwaltung Aufklarung. Dane te podzielono na ponad czterdzieści rejestrów zawieraj ących informacje o ludziach, wydarzeniach, transakcjach gospodarczych, zakupach materiałów i wielu innych sprawach. We wszystkich bazach i rejestrach musiał panować wzorowy porządek, ponieważ HVA zajmowała się bardzo różnymi rzeczami. Głównie działalnością szpiegowską, podczas gdy na przykład terroryzm polityczny traktowano jako coś w rodzaju tematu pobocznego. - Kiedy Amerykanie rozpoczęli operację Rosewood, głównym obiektem ich zainteresowania była lista nazwisk wyjaśnił Berg. - Zawierała dane wszystkich zagranicznych kontaktów HVA. Znajdowali się na niej zarówno dobrze wykwalifikowani szpiedzy, jak i zwykli, pożyteczni idioci, których wykorzystywano przy różnych okazjach. Były tam także nazwiska osób, które pracowały na rzecz radzieckich towarzyszy oraz ich sojuszników z Układu Warszawskiego. Z usług tych osób Stasi nie mogła wprawdzie korzystać, ale ponieważ o nich wiedziała, także ich dane trafiły do rejestrów. W rejestrach znalazło się łącznie około czterdziestu tysięcy wpisów, danych około trzydziestu pięciu tysięcy osób. Różnica wynikała z tego, że niektóre z tych osób zarejestrowano pod kilkoma nazwiskami, pseudonimami i aliasami. CIA kupiła listę, ale nic więcej. Gdyby więc ktoś chciał się dowiedzieć, w jakim zakresie dana osoba współpracowała z HVA, musiałby przeszukać także inne rejestry, korzystaj ąc z odnośników znajduj ących się na liście. Problem polegał na tym, że to, do czego się te odnośniki odwoływały, znajdowało się na listach, których transakcja nie objęła. Miało to dla działalności wywiadowczej określone konsekwencje: nazwisko wykwalifikowanego szpiega mogło się znaleźć obok nazwiska kogoś, kto na przykład brał udział w bankiecie na terenie ambasady NRD, a po kilku głębszych pozwolił sobie na stwierdzenie, że „Erich Honecker to cholernie fajny facet”. Oczywiście pod warunkiem że nazwisko szpiega brzmiało identycznie jak nazwisko osoby biorącej udział w bankiecie. - Niemniej jednak - zauważył Berg kameralnym tonem baza danych kupiona w ramach operacji Rosewood stanowiła potężną broń, fantastyczny
punkt wyjścia do dalszej działalności wywiadowczej. Jeśli zaś chodzi o samą operację, to dam sobie rękę uciąć, że była to jedyna transakcja, jaką w ogóle przeprowadzono dzięki danym z rejestrów Stasi. W 1989 roku system upadł i w ciągu kilku kolejnych lat zrobiono jeszcze kilka podobnych interesów. Większość z nich to drobne, ciemne sprawy. Natomiast Rosewood była jedną z największych operacji - i pierwszą tego rodzaju - jakie w ogóle przeprowadzono. I był to najlepszy interes, jaki kiedykolwiek udało się służbom zrobić. - Można powiedzieć, że Amerykanie zrobili złoty interes - powiedział Berg. - Złoty dla ludzi takich jak ty i ja - dodał przyjaznym tonem i skinął przyjaźnie głową. No proszę, pomyślał Johansson. Targały nim mieszane uczucia, bo nie zdążył się jeszcze do końca przyzwyczaić do nowego otoczenia. Co to znaczy takich jak ty i ja? Trochę bardziej skomplikowana była sprawa archiwum Sira. - System Information Recherche należący do HVA - wyjaśnił bezbłędnym niemieckim Berg. - System zdobywania informacji w celach szpiegowskich - przetłumaczył, bo nie do końca był pewien, jakim człowiekiem jest jego wywodzący się z chłopskiej rodziny gość. Na jego niekorzyść przemawia tylko wygląd, więc mam nadzieję, że nie weźmie mi tego za złe, pomyślał. Archiwum Sira zawierało nie tylko nazwiska szpiegów, współpracowników i zwykłych obywateli, ale także informacje na temat różnych dziedzin ich działalności. Problem stanowiła kwestia zaufania wobec tych, którzy te dane zbierali. Niektórzy funkcjonariusze wysokiego szczebla zatrudnieni w zachodnich służbach twierdzili nawet, że całe archwium to lipa, wielka operacja dezinformacyjna, w której to, co prawdziwe - a prawdziwa była większość danych -umieszczono w bazie tylko po to, żeby nadać znamiona wiarygodności temu, co prawdą nie było. Ale Berg tak nie uważał. Twierdził, że to gruba przesada. No bo kto mógłby zlecić akcję dezinformacyjną o tak wielkim zasięgu? Odkąd rozpadł się blok wschodni, nikogo takiego już po prostu nie było. Nikt taki nie istniał. Z drugiej strony sporo danych znajdujących się w archiwum usunięto albo zmieniono. Z całą pewnością umieszczono w nim także dane zmyślone, ale trudno było znaleźć logiczne wytłumaczenie, dlaczego to zrobiono. Kiedy późną jesienią 1989 roku NRD przestała istnieć, ponad sto tysięcy funkcjonariuszy Stasi zaczęło się zastanawiać nad swoim dalszym losem. Najczęstszym tematem rozmów w pokojach socjalnych stała się kwestia, ile lat więzienia dostanie kolega z pracy. Także w domu każdy miał wystarczaj ąco dużo czasu, żeby to wszystko w spokoju przemyśleć. To, co znajdowało się w archiwum, z pewnością było zajmującą lekturą. Zdarzyła się rzecz wyjątkowa: polityczni mocodawcy zlecili zniszczenie archiwum Stasi. Otworzyło to bez wątpienia różne możliwości. Można było na przykład poprawić swoją sytuacj ę prawną albo - jeśli się miało głowę do interesów - zarobić trochę grosza na czyimś nieszczęściu albo ładną sumkę na ratowaniu kogoś od ewentualnych kłopotów. Czasu było niewiele: nie trzeba było być geniuszem, żeby zrozumieć, że wkrótce wszystko przejmie przeciwnik, a wtedy na robienie takich interesów będzie za późno. - Jak podały media - powiedział Berg, marszcząc długi nos - tuż przed Bożym Narodzeniem 1998 roku pewien pracownik archiwum Stasi - obecnie podlega już komuś
innemu - wszedł w posiadanie obszernego materiału z baz danych, który miał zostać zniszczony po upadku muru berlińskiego w 1989 roku. Informacja o tym przeciekła do opinii publicznej. - Pewnie się domyślasz, że to zwykła bujda - mówił dalej. - Wystarczy się przejść do pierwszej lepszej szwedzkiej biblioteki, żeby zrozumieć, że to wymysł. Czegoś takiego nie robi się przecież tak, jak to opisano. Nie rozumiem, jak te pismaki mogą wysmarowywać takie bzdury. No bo jak niby miało się to odbyć: facet wyniósł z biura skrzynię z informacjami, a potem ukrył j ą w piwnicy? Rejestr, który media nazywały Archiwum Sira, był w rzeczywistości zbiorem materiałów znajdujących się pierwotnie w różnych bazach danych należących do Stasi, których z różnych względów nie zniszczono. Historia tego archiwum tonie w mroku i jedyne, co można o nim powiedzieć z całą pewnością, to że ani pierwotnie, ani w kształcie, w jakim je odnaleziono, nie mogło istnieć jako archiwum samodzielne czy też w formie zwykłego materiału roboczego. Takie archiwum musiało zostać stworzone znacznie później, może nawet już po upadku muru. Rodzi to wątpliwości, czy jest godne zaufania. I nawet gdyby je odnaleziono, na rozszyfrowywanie i analizę materiału potrzeba kilku lat. Dopiero potem ktoś mógłby dać cynk mediom. - O operacji Rosewood wiedziałem od początku lat dziewięćdziesiątych - przyznał Berg. Natomiast pierwsze informacje, jakie Amerykanie pozyskali z zakupionej bazy, otrzymałem od nich w 1993 roku. - Całkiem miło z ich strony - odparł Johansson, który na jednym z kursów specjalistycznych dowiedział się, że nawet niemiecka służba bezpieczeństwa otrzymała część danych pozyskanych dzięki operacji Rosewood dopiero wtedy, gdy w zamian za to zgodziła się przekazać Amerykanom informacje znajdujące się w archiwum Sira. Źródło, z którego korzystał Johansson, poinformowało go także, że do transakcji doszło dopiero przed rokiem. - No cóż - stwierdził sucho Berg. - Ja się dowiedziałem w 1993 roku, a ponieważ sam też przekazałem im trochę informacji, nie można powiedzieć, żeby działali z pobudek filantropijnych. Według Berga informacje z archiwum Sira stały się przedmiotem handlu dopiero kilka lat później. Ale dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaczęto nimi handlować na większą skalę. Dotyczyło to zarówno zbioru Rosewood, jak i Sira. - Może to być interesujące w kontekście ataku na ambasadę w kwietniu 1975 roku powiedział Berg. - Naprawdę. - No to słucham - odparł Johansson. Berg powiedział, że już w 1993 roku zdobył informacje - głównie po to, żeby zaspokoić ciekawość - na temat obywateli szwedzkich zamieszanych w atak na ambasadę. Przeanalizował je i doszedł do prostego wniosku: w akcj ę zamieszane były cztery osoby. W kolejności alfabetycznej: Eriksson, Stein, Tischler i Welander. Nie udało mu się natomiast dowiedzieć, na czym ich udział polegał.
- Według Stasi to właśnie ta czwórka pomogła terrorystom opanować ambasadę stwierdził Berg. - Można tylko snuć przypuszczenia, skąd Stasi o tym wiedziała. Jak wiesz, mam do tego dość ambiwalentny stosunek. - Welander i Eriksson, do pewnego stopnia także Tischler, ale na pewno nie Stein powiedział Johansson. - Mniej więcej tak to wyglądało - zgodził się Berg. - Dwóch działało aktywnie, jeden nic nie wiedział, jedną wykorzystano. Naprawdę ciekawie zrobiło się dopiero wtedy, gdy Berg porównał to wszystko z informacjami z archiwum Sira, do którego dostęp uzyskał kilka lat później. Jeśli uznać informacje z archiwum Rosewood za prawdziwe - a według Berga nie ma co do ich autentyczności najmniejszych wątpliwości - to także i te cztery nazwiska musiały trafić do archiwum Sira wraz z opisem roli, jaką noszący je ludzie odgrywali w akcji w ambasadzie. Było to niezwykle interesuj ące, zwłaszcza dla Berga: niespodziewanie zyskał możliwość sprawdzenia po czasie swoich talentów analitycznych. - Na pewno już się domyślasz, jak brzmi odpowiedź - powiedział Berg, spoglądając na Johanssona. - Żadnego z tych czterech nazwisk tam nie było - odparł Johansson. To jasne jak słońce, pomyślał. - No właśnie - potwierdził Berg. - Żadnego z tych czterech nazwisk tam nie było. Nie udało mi się znaleźć ani słowa na ich temat, co, delikatnie mówiąc, wygląda dziwnie, ponieważ z różnych powodów - nie licząc akcji w ambasadzie - przynajmniej Welander powinien się tam znaleźć. Eriksson zresztą też. Eriksson nie był dobrym człowiekiem. Moi ludzie popełnili poważny błąd, kiedy go zwerbowali. No tak, pomyślał Johansson. Ale ciebie zżera od środka coś innego, nie Eriksson i nie to, że go zwerbowali. Mówiąc w skrócie, archiwum Sira przestało wzbudzać zaufanie, a przyczynił się do tego zmarły niedawno doktor filozofii i docent socjologii na Uniwersytecie Sztokholmskim, późniejszy dziennikarz szwedzkiej telewizji Sten Welander. To samo można powiedzieć o jego najlepszym przyjacielu z dzieciństwa, bankierze Theo Tischlerze, który przekazał mu pieniądze potrzebne do wykasowania danych w archiwum Sira. - Może jednak napijesz się kawy? - spytał Berg i spojrzał na Johanssona. - To niezła historia, ale potrzeba trochę więcej czasu, żeby ją opowiedzieć. - Poproszę - zgodził się Johansson. Może faktycznie czas na filiżankę kawy, pomyślał. Szkoda, że nie ma bułeczek. XI 8 grudnia 1989 roku, w piątek, Sten Welander w towarzystwie fotoreportera i dziennikarza z telewizji pojechał do Berlina Wschodniego, żeby nakręcić reportaż o bezpośrednich skutkach rozpadu NRD i upadku muru berlińskiego. Z pomysłem tym redakcja nosiła się całą jesień, ale temat stał się aktualny dopiero 9 listopada wieczorem. W redakcji odbyło się kilka spotkań, podczas których nie obyło się bez kłótni, po czym grupa
młodszych pracowników - w tym Welander - uznała, że natychmiast powinni się udać do Berlina. O tym, że jako pierwszego wysłano właśnie Welandera, zdecydowało to, że zaproponował konkretny, treściwy i poruszaj ący scenariusz reportażu o wschodnioniemieckiej służbie bezpieczeństwa, Stasi, która przez całe lata trzymała społeczeństwo w żelaznym uścisku. Według Welandera Stasi zarejestrowała w swoich bazach miliony obywateli NRD, kilka tysięcy wysłała do więzień albo do szpitali dla psychicznie chorych, setki tysięcy z nich prześladowała, a setki kazała po cichu zlikwidować. Welander twierdził też, że ma udokumentowane kontakty z prześladowanymi członkami opozycji, którzy będą mogli zaświadczyć o swoim ciężkim losie. Na dodatek udało mu się skontaktować z funkcjonariuszami Stasi, którzy zgodzili się udzielić wywiadu. Krótko mówiąc: wszystko to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Wreszcie Welander i jego dwaj towarzysze wsiedli do samolotu i odlecieli do Berlina. Żegnały ich błogosławieństwa szefów redakcji i przekleństwa pozostałych pracowników. Welander nie wiedział jednak, że tym samym samolotem lecieli funkcjonariusze szwedzkiej służby bezpieczeństwa i wywiadu wojskowego. Nie miał też pojęcia, że w Szwecji już od dwóch dni służba podsłuchiwała rozmowy telefoniczne jego i Tischlera i że wyznaczyła nawet ludzi, którzy chodzili za nim krok w krok od mieszkania przy Strandvagen do biura przy Nybroplan i eleganckich restauracji w centrum miasta. Kiedy wylądował w Berlinie, już pierwszej nocy wymknął się z hotelu i pojechał na spotkanie z kontaktem ze Stasi. Odbyło się w piwiarni w Berlinie Zachodnim. Człowiekiem tym był kapitan Dietmar Ruhl. Nigdy nie zajmował się działalnością operacyjną, cały czas pracował w administracji i w kadrach. Kiedy Welander przybył do Berlina, nadzór nad nim i nad ludźmi, z którymi się spotykał, przejęła komórka zachodnioniemieckiej służby bezpieczeństwa. Jej pracownicy łaskawie zezwolili szwedzkim kolegom, żeby im towarzyszyli podczas czynności operacyjnych. Wyglądało na to, że Welander i jego kontakt są w wielkim stresie. Przemieszczali się tak, jakby ktoś na nich polował. Kilka razy zachowali się tak, jakby występowali w starym filmie szpiegowskim z epoki zimnej wojny. Ponad godzinę siedzieli w najdalszym kącie piwiarni, z głowami blisko siebie, i żywo o czymś rozmawiali. Potem wstali i wyszli, najpierw Ruhl, dwie minuty później Welander. Ruhl, który opuścił piwiarnię z grubą brązową kopertą w kieszeni, natychmiast wrócił do Berlina Wschodniego, natomiast Welander z ulgą pojechał do hotelu. Funkcjonariusze kontrwywiadu BKA udokumentowali całe spotkanie na zdjęciach. W ciągu kilku kolejnych dni Welander spotkał się z Ruhlem jeszcze dwa razy, tym razem w Berlinie Wschodnim. Nakręcenie reportażu zlecił prawie w całości współpracownikom. Trzeciego wieczoru się o to pokłócili. Welander usprawiedliwiał się, że jego kontakt ze Stasi domagał się spotkania w cztery oczy, a on nie mógł odmówić. Kłótnia w hotelu została oczywiście nagrana przez BKA. W ciągu kolejnych dwóch dni topór wojenny udało się zakopać. Fotoreporter i dziennikarz przeprowadzali wywiady z zadowolonymi mieszkańcami NRD, którzy chętnie pozwalali się filmować, a jednocześnie atakowali prawie wszystkich, którzy do tej pory obrzydzali im życie: od Ericha Honeckera poczynaj ąc, na stróżu własnego domu kończąc.
O stróżach mówili Arschloch und Polizeispion. Nie oszczędzali też sąsiadów, nazywaj ąc ich Polizistenschwein und Petze. Współpracownicy Welandera byli zadowoleni z tego, co udało im się nagrać. Natomiast Welander miał pewne kłopoty. Piątego dnia w środku nocy zadzwonił do niego ze swojego mieszkania pijany Tischler. Rozmawiali chwilę i to też zostało nagrane. Na wszelki wypadek zrobiły to obie służby, szwedzka i zachodnioniemiecka. Z wydruku zawieraj ącego zapis tej rozmowy wynikało, że miała następuj ący przebieg: Tischler: Chłopie, co tam u ciebie, kurwa, słychać? Może potrzebujesz więcej amunicji? Albo… Welander: To chyba jakaś pomyłka. Tischler: Halo? Halo…. kurwa mać… nie odkładaj słuchawki. (rozmowa została przerwana) W ciągu tygodnia reportaż był w zasadzie ukończony. Fotoreporter i dziennikarz uznali, że zrobili swoje i nie mają nic więcej do roboty. Został jeszcze do nakręcenia wywiad z kontaktem Welandera ze Stasi. Naciskany w tej sprawie Welander zdołał wywalczyć jeszcze jedną dobę. W końcu, w niedzielę 16 grudnia, do rozmowy doszło. W umówionym miejscu w Berlinie Zachodnim pojawił się Dietmar Ruhl. Najpierw porozmawiali z Welanderem w cztery oczy. Welanderowi od razu poprawił się humor. Potem zaczęto nagrywać wywiad. Ruhl siedział tyłem do kamery i jednostajnym, zniekształconym głosem, jako „tajny agent Stasi major Wolfgang S.” - tak kazał się nazywać w programie starał się nie odpowiadać na pytania i stwierdzenia Welandera, jakoby jego pracodawcy dopuścili się okrutnych, zbrodniczych czynów. Wywiad trwał godzinę, ustalone wynagrodzenie w kwocie tysiąca pięciuset marek niemieckich Wolfgang S. otrzymał z góry. Dzięki temu jeszcze tego samego wieczoru cała szwedzka ekipa zdążyła się spakować i wrócić do kraju. Tej samej nocy pijany Welander zadzwonił ze swego mieszkania w Taby do Tischlera i powiedział, że czuje się świetnie… ale że fajnie jest być z powrotem w domu… że wyjazd zakończył się sukcesem… i że ma nadzieję, że się spotkają przed Bożym Narodzeniem, żeby coś razem przekąsić… i że… W końcu Tischler rzucił słuchawką. Reportaż Welandera przeszedł w zasadzie bez echa. Konkurencyjne stacje telewizyjne zdążyły już pokazać o wiele gorętszy materiał niż ten, który w połowie stycznia mógł zaproponować widzom Welander. Jego przełożeni byli niezadowoleni. To, co im przywiózł, miało niewiele wspólnego z tym, co obiecywał. Najbardziej zadowoleni byli jego koledzy, których propozycje odrzucono, wybieraj ąc propozycj ę Welandera. Zadowolony był natomiast kontakt Welandera w Stasi. Szybko dostosował się do życia w społeczeństwie kapitalistycznym. Były kapitan Dietmar Ruhl nie musiał pracować jako bileter w metrze ani szatniarz w Muzeum Historycznym. W stosunkowo krótkim czasie został właścicielem trzech sklepów w dawnym Berlinie Wschodnim. Handlował
pornografią i akcesoriami erotycznymi. Podobno interes kręcił się świetnie. Mimo kiepskich ocen, jakie zebrał reportaż, powody do zadowolenia mieli też Welander i Tischler. Po miesiącu służba bezpieczeństwa zdjęła obserwujących ich ludzi i przestała podsłuchiwać ich rozmowy telefoniczne. Szefowie służb zdążyli już sobie wyrobić pogląd na temat tego, co się stało, i nie zamierzali podejmować wobec nich żadnych działań. Poziom programu nagranego w NRD był na tyle kiepski, że równie dobrze Welander mógł wcale tam nie jechać. Nie wiedział jednak, że Amerykanie upewnili się co do interesujących ich kwestii i dlatego przestali się zajmować nim i jego towarzyszami. - Wiesz chociaż w przybliżeniu, ile Tischler musiał zapłacić, żeby jego dane wykasowano z Archiwum Sira? - spytał Johansson, którego zawsze interesowały takie sprawy. - Nie wiem - odparł Berg, potrząsając głową. - Sądzę, że kilkaset tysięcy koron, jeśli już chcesz wiedzieć. Na pewno nie więcej. Ceny takich rzeczy zaczęły spadać. W każdym razie wystarczyło, żeby poczciwy Ruhl mógł się spokojnie usadowić w nowej branży. - A jak się dowiedzieliście o wyjeździe Welandera do Berlina? - Ooooo - uśmiechnął się Berg i zabrzmiało to tak, jakby się rozkoszował szlachetnym gatunkiem wina. - Nawet sobie nie wyobrażasz, ilu informatorów mieliśmy w radiu i telewizji przez te wszystkie lata… Nie wspomnę już o gazetach. Ciekawe, czy nasza kochana komisja śledcza odważy się podać ich nazwiska, kiedy zacznie pisać raport w sprawie swojej szlachetnej misji w służbie prawdy. - Czy to znaczy, że tacy ludzie jak Welander nadal pozostają w naszych rejestrach? -spytał Johansson. - Tego by jeszcze brakowało - odparł Berg z nutką niezadowolenia w głosie. - Byłaby to ostatnia rzecz, jaką chciałbym zrobić… to znaczy ukrywać tego rodzaju informacje i tym samym utrudniać czwartej władzy - to znaczy mediom - realizację ich ważnej społecznej misji. - Ale ja już chyba tego nie doczekam, pomyślał, bo nagle poczuł, że humor mu się pogarsza. XII Muszę mu zadać jeszcze jedno pytanie, pomyślał Johansson. - Zastanawiam się nad jeszcze jedną rzeczą - powiedział. Berg skinął głową. Wyglądał na zmęczonego i po raz pierwszy, odkąd zaczęli rozmawiać, Johansson poczuł, że mu współczuje. Pewnie już długo nie pociągnie, pomyślał. Facet ma chyba na głowie ważniejsze sprawy niż odpowiadanie na twoje pytania. - Przyjmuję do wiadomości twoje wyjaśnienie, dlaczego dwa lata temu kazałeś wyczyścić bazę. Poza tym jedyne osoby, które nas interesują, już wtedy nie żyły. Ale z tego, co zrozumiałem… - Johansson się zawahał. A może dać sobie z tym spokój? - pomyślał. - Pytaj śmiało - odparł Berg. - Obiecuję, że jeśli będę mógł, odpowiem. - Z tego, co zrozumiałem, kazałeś z powrotem wprowadzić dane Welandera i Erikssona do sprawy okupacji ambasady i zrobiłeś to ledwie kilka miesięcy temu - powiedział Johansson. - Przyznam szczerze, że targały mną wątpliwości - odparł Berg. - Ale wtedy zgłosili się do
nas ludzie ze służb wojskowych i przekazali nam kilka wskazówek. Poza tym z góry zaznaczyli, że nie mamy co liczyć na więcej informacji w tej sprawie… Dlatego jeszcze raz głęboko się nad tym wszystkim zastanowiłem i wprowadziłem dane do bazy. - Co wtedy ustaliłeś? Berg wyjaśnił, że rozważał wszystkie za i przeciw i poświęcił na to naprawdę dużo czasu. Po pierwsze zarówno Welander, jak i Eriksson byli porządnie umoczeni w sprawie okupacji ambasady. Po drugie przyj ął założenie, że jeśli jakiś inteligentniejszy członek komisji do spraw służb specjalnych zacznie grzebać w dokumentach dotyczących okupacji ambasady, dość szybko zauważy, że te nazwiska zostały z nich usunięte. Po trzecie zrobił to na wypadek, gdyby do biura wpłynęło więcej nowych materiałów, a on nie mógłby już tego kontrolować, bo na przykład już by tam nie pracował. Po czwarte uznał to za wyraz nowego, lepszego nastawienia pracowników służb wojskowych. - Nawet nie pamiętam, ile razy się o to spieraliśmy przez te wszystkie lata - powiedział Berg. - Przecież dwóch ludzi, których to dotyczyło, już nie żyło. A Welander był dziennikarzem, więc cała ta wilcza sfora powinna raczej zostawić pozostających jeszcze przy życiu w spokoju. Co się zaś tyczy Erikssona… to o ile dobrze pamiętam… w chwili śmierci nie miał żadnej rodziny. Taak… potem mnie poinformowano, że mogą się pojawić nowe materiały, a w takich sytuacjach się nie odmawia. - Chyba nie sądzisz, że właśnie o to chodziło? - spytał Johansson. - Co masz na myśli? - Chodzi mi o informacje, które mogły wpłynąć później -wyjaśnił Johansson. - Chcesz powiedzieć, że zamierzali stworzyć coś w rodzaju kanału, którym mogliby nam dostarczać informacje inne niż dotyczące Welandera i Erikssona? - spytał Berg. - Tak - potwierdził Johansson. Na przykład o Helenie Stein, pomyślał. - Też się nad tym zastanawiałem i nawet się domyślam, kogo masz na myśli. Nie, informacje docierały do nas z naszych własnych służb wojskowych, a w sytuacji, z jaką mamy do czynienia teraz, nie bardzo chce mi się wierzyć, że mogliby spiskować przeciwko własnej podsekretarz stanu. Po prostu nie widzę uzasadnienia dla takich działań. Teraz rozumiem, pomyślał Johansson. I spytał o coś innego, do pewnego stopnia związanego ze sprawą, a jednocześnie na tyle od niej odległego, że nie obawiał się, że mógłby w ten sposób obudzić niedźwiedzia, który przeszedł na emeryturę i gotuje się na śmierć. - Jeden z moich ludzi uważa, że ów policjant z sekcji walki z terroryzmem, który dostał wtedy cynk, doszedł do wniosku, że ta informacja pochodziła od Niemców, z Archiwum Sira -powiedział Johansson. - Ale ja w to nie wierzę, jeśli mam wierzyć tobie, bo przecież Welander zadbał o to, żeby dane swoje i swoich kumpli usunąć już w grudniu 1989 roku. - W takim razie ów policjant zupełnie nie zrozumiał, o co chodzi. Jestem absolutnie przekonany, że służby wojskowe otrzymały te informacje od Amerykanów i że są one pokłosiem tego, co Amerykanie znaleźli podczas operacji Rosewood. Innej możliwości po prostu nie ma.
- Nie rozumiem też, dlaczego zadano sobie aż tyle trudu - zastanawiał się dalej Johansson. - Po co ktoś daje nam cynk o sprawie, która ma już dwadzieścia pięć lat? O dwóch osobach, które już nie żyją, i o dochodzeniu wstępnym, które za pół roku się przedawni? Jaki interes mogły w tym mieć amerykańskie służby wywiadowcze? - pomyślał. - Jeszcze tylko jedno - powiedział Johansson i na wszelki wypadek spojrzał na zegarek. Zabójstwo Erikssona… Masz jakieś przemyślenia na temat tego, kto mógł być sprawcą? - Nie mam zielonego pojęcia - odparł Berg. - Szczerze mówiąc, nawet nie próbowałem się mieszać do śledztwa policji kryminalnej. Starałem się jak najlepiej wykonywać własne obowiązki i dlatego nie ingerowałem w ich sprawy, bez względu na to, jakim trybem toczyło się to śledztwo. Ale ponieważ o to pytasz, odpowiem tak: nawet gdyby tylko drobny ułamek informacji na temat Erikssona był prawdziwy, zakrawałoby na cud, że nikt nie próbował go zabić wcześniej. Bo wygląda na to, że facet był prawdziwym gnojkiem. Na pewno niejeden chętnie dobrałby mu się do skóry i załatwił go na amen. Ale żeby to miało cokolwiek wspólnego z okupacją ambasady… nie, takiej możliwości nigdy nie rozważałem. - Więc nie wierzysz, że jego dawni kumple… Welander albo Tischler… mogli z tym mieć cokolwiek wspólnego? - spytał Johansson. Udał, że nie usłyszał ostatnich słów Berga. - Pamiętam, że rozmawiałem o tym z Perssonem, kiedy tu przyszedł i na moje zlecenie przeglądał akta jego sprawy. Przypominam sobie, że Persson był absolutnie przekonany, że żaden z tych dwóch tego nie zrobił. - A czy w związku z objęciem Welandera i Tischlera obserwacją w grudniu 1989 roku dowiedzieliśmy się czegoś nowego o Erikssonie? - spytał Johansson. - Nie - odparł Berg. - Jego nazwisko nie pojawiło się w ogóle, nawet w kontekście tamtych wydarzeń. Facet przecież już nie żył, a jakby na to nie patrzeć, Welander i Tischler byli jego najbliższymi przyjaciółmi… Dziwne, zwłaszcza w przypadku Tischlera. Pół dnia spędzał na rozmowach telefonicznych. Rozmawiał praktycznie ze wszystkimi i na wszelkie możliwe tematy. Na dodatek robił to bardzo niedyskretnie. Wyglądało to tak, jakby Eriksson nagle przestał dla nich istnieć. - Dziękuję. Nie będę cię już męczył - powiedział Johansson. Bo co innego mogę powiedzieć, pomyślał. Coś trzeba powiedzieć, przecież ten człowiek umiera. - Dbaj o siebie -powiedział i spojrzał na Berga z powagą. - I nie martw się już tym. Teraz ja się tym zajmę. - Miło mi to słyszeć - odparł Berg i chyba była to prawda. Część VI Inne czasy, inne życie 28. 31 marca 2000 roku, piątek
Kiedy Johansson wrócił do biura, czekała na niego przesyłka. - Dostał pan przesyłkę - powiedział ochroniarz i położył na ladzie zwykłą brązową torbę na zakupy. - Coś, co tyka? - spytał Johansson. - Same papiery, ale kazano mi przekazać je panu osobiście. - Od kogoś znajomego? - Torbę przyniósł posłaniec, miły facet. Nie wyróżniał się wyglądem. - Ale pan go nie znał? - spytał Johansson. - Nie. Twierdził, że warto to przeczytać. Życzył mi dobrego dnia i poszedł. - To miło z jego strony - powiedział Johansson i wziął torbę. Znalazł w niej dwa skoroszyty formatu A4, zawierające akta spraw z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jak również dużą kopertę z taśmą magnetofonową starszego typu. Służby przestały takich używać na początku lat osiemdziesiątych. W kopercie było też jednostronicowe omówienie szwedzkiego zaangażowania w sprawę ambasady przed dwudziestu pięciu laty. Pewnie od Perssona, pomyślał Johansson, rozsiadając się wygodnie przy biurku. Domyślił się, bo dokument był niepodpisany. Był za to przejrzysty i treściwy i chociaż odnosił się do akt liczących kilkaset stron, w tym podsłuchanych rozmów telefonicznych, Johansson w ciągu godziny zorientował się, o co chodzi. Odsłuchując kasety, dwa razy usłyszał głos cnoty i niewinności - swój własny głos. Było to dość niezwykłe, zwłaszcza w instytucji, w której pracował, bo służba bezpieczeństwa rzadko podsłuchiwała służbowe rozmowy swoich pracowników. Pierwszą rozmowę nagrano na początku maja 1975 roku. Zrozpaczona, a jednocześnie wściekła Helena Stein dzwoniła do Welandera, który pracował wtedy na uniwersytecie. Krzyczała do słuchawki, że ją oszukał, nazwała go mordercą i zdrajcą i groziła, że pójdzie na policj ę i wyda nie tylko siebie, ale i wszystkich pozostałych. Groźba zaniepokoiła Welandera bardziej niż umoralniające tyrady. Ale najbardziej zmartwiło go to, że Stein była na tyle głupia, żeby zadzwonić do niego do pracy. Ponieważ nie udało mu się jej uciszyć, rzucił słuchawką, a gdy za chwilę zadzwoniła po raz drugi, nie odebrał. Druga została nagrana trzy lata później, jesienią 1978 roku, w jednej z eleganckich restauracji w Sztokholmie. Młoda prawniczka Helena Stein, od niedawna dwudziestolatka, dzwoniła do starszego od siebie o jedenaście lat Tischlera, żeby mu natrzeć uszu. Tym razem była zła i kierowała tę złość przeciwko komuś, kto wyrażał skruchę z powodu tego, co zrobił, i prawie się nie bronił. Jeśli się weźmie pod uwagę bezustanne zapewnienia szefostwa służby bezpieczeństwa, jakoby jej funkcjonariusze nigdy nie zakładali nikomu podsłuchów, jakość techniczna nagrań była zdumiewająco wysoka. Muszę z kimś porozmawiać, pomyślał Johansson. Kiedy przyszło mu do głowy to, co właśnie zamierzał zrobić, pomyślał tylko o jednej osobie: o swoim bezpośrednim przełożonym, dyrektorze generalnym. Może w poniedziałek, pomyślał, spoglądaj ąc na
zegarek. Jest już późne popołudnie i najwyższy czas kończyć pracę. Tymczasem umówił się na spotkania - jedno w salce konferencyjnej, drugie w domu, w Soder. Żona ma pierwszeństwo, pomyślał i zadzwonił do niej, żeby uprzedzić, że spóźni się o godzinę i ma nadziej ę, że nie oszaleje z tego powodu. - Nie, pod warunkiem że zrobisz zakupy w spożywczym - odparła Pia. To niezbyt wygórowana cena, pomyślał i odłożył słuchawkę. W najgorszym wypadku kierowca poczeka na ulicy, a on pokręci się trochę po hali targowej w Soder i zrobi zakupy na weekend. Czasu jest niewiele, pomyślał. Za dwadzieścia cztery dni sprawa okupacji niemieckiej ambasady się przedawni i przestanie być konkretną materią prawną, podstawą przynajmniej teoretycznie - do postawienia zarzutów o współudział w morderstwie i innych przestępstwach. Stanie się czymś zupełnie innym - zbiorem dokumentów, które będzie można wykorzystać do badań historycznych i naukowych. Daj sobie z tym wszystkim spokój, pomyślał, bo niezależnie od tego, jak sytuacja wyglądała obecnie, nie zamierzał się w tę gównianą sprawę angażować. Jeśli zaś chodzi o Helenę Stein, miał nadzieję, że jej udział w tej historii był konsekwencją młodzieńczej naiwności. Kancelaria rządu zażyczyła sobie, żeby najpóźniej za dziesięć dni dane osobowe przyszłej pani minister obj ąć szczególną ochroną. Przewidywania, że to ona obejmie nowe stanowisko, były najwidoczniej tak oczywiste, że podsekretarz stanu w kancelarii premiera odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa narodowego nawet nie mrugnął, gdy Johansson zadzwonił do niego i powiedział, że z różnych względów - takich jak obłożenie pracą, zdarzenia, których nie da się przewidzieć, i tak dalej - będzie mógł dostarczyć dokumenty dopiero ostatniego dnia. - Aha - stwierdził sekretarz. - Jakoś to przeżyjemy. A potem życzył Johanssonowi miłego weekendu i odłożył słuchawkę, chociaż zazwyczaj miał sporo pytań i poleceń. Co ty właściwie robisz? - zastanawiał się Johansson, siadając przy stole konferencyjnym. Może cierpisz na urojenia? Nie, wykonujesz tylko swoje obowiązki, bo w tej sytuacji nie pozostaje ci nic innego. Zaczynasz od zera, nieubrudzony przeszłością, jesteś kompetentny… robisz to w interesie państwa i w duchu nowych czasów… Krótko mówiąc, jesteś tutaj, żeby zrobić konkretną robotę. - Witam wszystkich - powiedział. - Chciałbym was prosić o pomoc w pewnej sprawie. Mam nadziej ę, że niczego nie poplątałem. W każdym razie nie zamierzam wam psuć weekendu. - Nieźle powiedziane, pomyślał. Zabrzmiało przyjemnie i demokratycznie. Twarze siedzących przy stole i czekających na to, co powie, rozjaśniły się i pojawił się na nich wyraz oczekiwania. Prawdziwy ze mnie równiacha, pomyślał Johansson. Zanim pojechał do Berga, zapowiedział Wiklanderowi, żeby zaprosił tylko najlepszych. Miał nadziej ę, że właśnie dlatego przy stole siedzą zaledwie cztery osoby, w tym trzy kobiety: Wiklander, komisarz policji kryminalnej Anna Holt, inspektor Lisa Mattei i
inspektor Linda Martinez. A może to znak nowych czasów, pomyślał i poczuł, jak wstępuje w niego nadzieja. Na początek wyjaśnił, dlaczego ich zaprosił. - Otrzymaliśmy z działu kontroli danych osobowych polecenie prześwietlenia pewnej osoby - zaczął. - Chodzi o panią podsekretarz stanu w ministerstwie obrony Helenę Stein. Nie jesteśmy jeszcze pewni, ale podejrzewamy, że wkrótce awansuje i obejmie funkcj ę członka rządu. Nie przerywając, nalał sobie kawy, ale nie wpadł na to, żeby podać dzbanek dalej. - Na czym to ja stanąłem… aha… sprawa ta trafiła do nas, ponieważ nasz szanowny kolega Wiklander całkiem przypadkiem dowiedział się, że nazwisko pani Stein pojawia się w aktach dotyczących okupacji ambasady Niemiec. Była wtedy jeszcze młodą osobą… jedną z czterech osób narodowości szwedzkiej, które podejrzewano o współpracę z terrorystami. Ten zarzut jest już nieaktualny. Mój poprzednik na tym stanowisku, szef biura Berg, przeprowadził w tej sprawie bezstronne dochodzenie. Wynika z niego, że Stein najprawdopodobniej nie wiedziała, o co wtedy chodziło, i zapewne została po prostu wykorzystana. Kiedy doszło do okupacji ambasady, miała szesnaście lat. Zważywszy jednak, że za miesiąc sprawa się przedawni, nie zamierzam się zajmować tym jej aspektem. - Ani żadnym innym, pomyślał. Boże broń! -Spytacie więc, po co tu siedzimy powiedział z uśmiechem. - Powód jest taki, że zaczynam się starzeć, jestem zmęczony, mam swoje skrzywienia zawodowe i wszędzie wietrzę niebezpieczeństwo. Dlatego zanim wydamy pani Stein stosowne zaświadczenie, chcę się upewnić, że nie ciągną się za nią żadne inne stare sprawy. - Czy ma pan coś konkretnego na myśli? - spytała inspektor Martinez. - Absolutnie nie - odparł Johansson z większym przekonaniem, niż zamierzał. Różne nieprzyjemne myśli, które krążyły mu po głowie, zamierzał na razie zachować dla siebie. Wiklander, opowiedz wszystkim, do jakich wniosków doszliśmy w tej sprawie. - Jeśli chodzi o okupację ambasady Niemiec, wytypowano cztery osoby, które mogły mieć z nią coś wspólnego - zaczął Wiklander. - Dwie z nich były w nią zamieszane prawie na pewno, mianowicie niejaki Sten Welander i Kjell Eriksson. Pozostała dwójka, niejaki Theodor Tischler i wspomniana już Helena Stein, raczej nie… Jeśli chodzi o Stein, prawie na pewno nie. -Kto go tam zresztą wie, pomyślał, maj ąc na myśli Tischlera. Był przecież prawdziwym policjantem i prezentował tradycyjne podejście do takich spraw. Korzystając z okazji, nalał sobie kawy i podał dzbanek dalej. - Dwie osoby zamieszane w atak na ambasadę już nie żyją. Kjell Eriksson został zamordowany w 1989 roku. Zabójstwo nadal pozostaje niewyjaśnione i dlatego chcę, żebyśmy jeszcze raz przejrzeli wszystkie akta, między innymi dlatego, że w sprawie tej pojawiaj ą się takie nazwiska, jak Tischler i Welander. Żaden z nich nie był jednak o nic podejrzany. Welander zmarł na raka w 1995 roku. Tak się szczęśliwie składa - dodał, patrząc na Holt - że Anna brała udział w tym śledztwie od samego początku, więc pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jeśli to ona nam o wszystkim opowie. - Świetnie - powiedział Johansson zdziwiony. Nic o tym nie wiedziałem, pomyślał. Czyżby Holt już wtedy pracowała w biurze? Jarnebring na pewno tak… Zresztą co to ma
z tą sprawą wspólnego? - No dobrze - zgodziła się Holt z pewnym wahaniem. Pamiętam sprawę Erikssona, bo było to moje pierwsze śledztwo w dochodzeniówce, ale nie zakończyło się znalezieniem sprawcy. - Ale nazwisko Stein nie pojawia się w śledztwie w sprawie zabójstwa Erikssona? -spytała Mattei. - Czy mam rację? - Tak, masz rację - potwierdziła Holt. - Z tym że całe to śledztwo pozostawiało wiele do życzenia i z tego co pamiętam… bo było to ponad dziesięć lat temu… to chyba się nie mylę. Nie, nazwisko Stein w ogóle się wtedy nie pojawiło. - W takim razie do czego zmierzamy i co mamy zrobić? - spytała Martinez, patrząc z zaciekawieniem na Johanssona. - No cóż - odparł Johansson i uśmiechnął się do niej. Dobre pytanie… do czego zmierzamy i co mamy robić… Chcę podkreślić, że nie chodzi o wyjaśnienie dawnej zbrodni ani o to, żeby dać kolegom z sekcji kryminalnej po łapach… Chodzi mi o stuprocentową pewność… na wszelki wypadek… że niczego nie przeoczyliśmy. Możesz zacząć, Anno. Słuchamy - zakończył swoje wystąpienie, oparł się o krzesło i położył ręce na brzuchu. Chociaż od zabójstwa Erikssona minęło wiele lat, Holt opowiedziała o wszystkim zwięźle i jasno. Najpierw przedstawiła fakty i okoliczności zbrodni, to znaczy opowiedziała, gdzie, kiedy i jak Eriksson został zamordowany. Potem opisała jego samego: człowieka, którego nikt nie lubił, samotnego, żyjącego w dziwnej izolacji. Udało się ustalić, że miał tylko dwóch przyjaciół -Tischlera i Welandera - ale obaj mieli bardzo mocne alibi. Ponieważ jednak nie chodzi o rozwiązanie zagadki tej zbrodni, nie będzie się zagłębiać w dalsze wyjaśnienia. Jeśli chodzi o motywy zbrodni, mówiła dalej, w trakcie śledztwa ścierały się różne poglądy. Przedstawiła teorię Backstróma i swoje przeciwne wnioski, jakie wysnuła wspólnie z Jarnebringiem. Oboje uważali, że zbrodnia miała coś wspólnego z Erikssonem jako takim, na pewno nie z jego rzekomą orientacją homoseksualną. Raczej z czymś innym, na przykład z tym, że próbował kogoś szantażować albo wykorzystać. - Nie jest dobrze być sędzią we własnej sprawie - powiedziała Holt. - Ale teoria Backstróma, jakoby Erikssona zamordował jakiś pederasta, mówi nam więcej o Backstrómie niż o tym, kim mógł być zabójca. - Motywy - żachnął się Johansson. - Nie rozumiem tej ciągłej gadaniny o motywach. To jest zupełnie nieistotne. Nie przypominam sobie ani jednej sprawy, w której motyw doprowadziłby nas do sprawcy. Jeśli chcemy wyjaśnić jakąś zbrodnię, musimy się oprzeć na czymś bardziej konkretnym niż motyw. - Jarnebring już wtedy, w czasie tamtego dochodzenia, mówił mi, co pan myśli o motywach - powiedziała Holt i uśmiechnęła się szeroko. - To świetnie - odparł Johansson. Przynajmniej on jeden słuchał, co mówię, pomyślał. - W tamtym konkretnym przypadku twierdził, że nie ma pan racji - dodała Holt i znowu
się uśmiechnęła. - Coś takiego - odparł Johansson i czujnie nadstawił ucha. I ty, Brutusie, pomyślał. - A co ty o tym myślisz? - spytał. - Akurat w tym przypadku zgadzam się z Jarnebringiem -odparła Holt, spoglądaj ąc spokojnie na Johanssona. - No proszę - powiedział Johansson z wahaniem. Dokąd zmierza szwedzka policja, pomyślał. Jest ode mnie młodsza przynajmniej o dziesięć lat, a jej doświadczenie w sprawach o zabójstwo mieści się w moim małym palcu. A jednak tu siedzi i się mądrzy. To się jeszcze okaże - dodał. - I co zrobimy? Na wszelki wypadek… nawet jeśli będziemy musieli być bardzo dociekliwi… jeszcze raz przejrzymy akta sprawy Erikssona. Tylko po to, żeby się upewnić, że nic nam nie umknęło. Niezależnie od tego macie dokładnie prześwietlić Helenę Stein. Nie chcę się mieszać i ustalać, jak to między siebie podzielicie, ale najpóźniej w piątek wieczorem… to znaczy za siedem dni… chcę mieć wyniki. - A ja przez ten czas też się nad wszystkim zastanowię, pomyślał. - Nawet jeśli będziemy musieli być zbyt dociekliwi - potwierdziła Holt. - Nazwisko Stein nie pojawia się w aktach sprawy Erikssona. Jestem tego absolutnie pewna. No to znakomicie, lepiej nie może być, pomyślał Johansson. Postanowił zakończyć spotkanie, jak najszybciej opuścić biuro, a resztę zostawić podwładnym. I na pewno by tak zrobił, gdyby nie Mattei. Wahanie malujące się na jej twarzy wskazywało na to, że ma coś w zanadrzu. Ma w sobie coś zastanawiaj ącego, pomyślał Johansson. A może to dlatego, że nosi rogowe okulary? - Nad czym się zastanawiasz? - spytał ją. - Nad pewną sprawą - odparła Mattei, przeglądając w zamyśleniu segregator z wydrukami, po czym przesunęła okulary na czoło. - No to słucham - powiedział Johansson spokojnie, żeby nie okazywać zniecierpliwienia. Shoot, man r131, pomyślał, ale zachował to dla siebie. Mógłby się tak odezwać do Jarnebringa albo do Wiklandera, ale nie do Mattei. - Zanim tu przyszłam, przeszukałam nasze bazy, szukałam nazwiska Stein - wyjaśniła Mattei. - I co? - spytał Johansson. Przejdź w końcu do rzeczy, kobieto, pomyślał. Popatrzył na twarze innych i stwierdził, że wcale nie jest odosobniony. - Z moich wydruków wynika, że Theodor Tischler i Helena Stein są kuzynami. Chodzi o tego samego Tischlera, który pojawia się w sprawie Erikssona. - Co? - zawołała Holt. Nikt inny się nie odezwał, w sali zapadła cisza. - Tischler i Stein są kuzynami? - Właśnie - potwierdziła Mattei. - Tak wynika z tych papierów. Matka Heleny Stein jest siostrą ojca Tischlera, czyli ciotką Theo Tischlera. Taaak… Tischler i Stein są kuzynami. Nie może być inaczej.
- O Boże - jęknęła Holt i machnęła rękami w wymownym geście. - Banda czworga… Jak mogłam być tak głupia… - Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem - przerwał jej Johansson. - Niech pan zapomni, co przed chwilą mówiłam - j ęknęła Holt. - Że też się nie domyśliłam… Jak mogłam być tak głupia… - Nadal nic nie rozumiem - powtórzył Johansson. - Przepraszam - powiedziała Holt i w końcu zapanowała nad wzburzeniem. - Cofam, co powiedziałam. Oczywiście, że nazwisko Stein pojawia się w sprawie Erikssona. Przecież sama oglądałam jej zdjęcie. - No, no, rozumiem, ale nadal nie wiem… - Nawet o niej nie pomyślałam, bo na zdjęciu ma najwyżej dziesięć lat - wyjaśniła Holt. - Ale jej nazwisko na pewno przewinęło się w śledztwie. - Banda czworga - powiedział z wahaniem Johansson. - Czy to jakaś sprawa polityczna? - Jezu, pomyślał, żeby to tylko nie była gruba sprawa polityczna. - Nie - odparła Holt. - Nie chodzi o Chińczyków. To raczej nawiązanie do bohaterów powieści Conan Doyle’a, do „Sherlocka Holmesa”. - Jonathan Small, Mahomet Singh, Abdullach Khan i Dost Akbar - przypomniał sobie Johansson. W młodości setki godzin poświęcił na śledzenie losów Holmesa i nawet teraz, jako dorosły człowiek, potrafił przytoczyć z pamięci niektóre fragmenty. - Przepraszam - powiedziała Holt. - Teraz to ja nie nadążam. - Nieważne - odparł grzecznie Johansson. - Chodzi o bandę czworga z powieści Doyle’a. Ale nadal nie rozumiem… - No to wyjaśnię - odparła Holt. Kiedy skończyła, opowiedziała jeszcze o albumie ze zdjęciami Erikssona i o fotografii, którą w nim znalazła, i o przesłuchaniu Tischlera, i o tym, co wtedy powiedział o swojej „kuzyneczce”. - I to wszystko? - spytał Johansson. - Tak - potwierdziła Holt. - No to w porządku - odetchnął z ulgą Johansson. - Powiedziałaś, że Stein miała na tym zdjęciu dziesięć lat… - Około dziesięciu. - Jeśli Eriksson był wtedy w letnim domku Tischlera, to w tym, że zrobiono mu tam zdjęcie, nie widzę nic dziwnego. Poza tym ktoś taki jak on ma pewnie setki kuzynów i kuzynek, a jeśli dobrze cię zrozumiałem, z domku korzystała cała jego rodzina. - Z dokumentów wynika, że około sześćdziesięciu bliżej lub dalej spokrewnionych z nim osób - wtrąciła Mattei, zerkając w swoje papiery. - No widziasz - powiedział Johansson do Holt.
- Raczej nie sądzę - odparła Holt, potrząsając głową. - Dlaczego nie? - spytał Johansson, lekko poirytowany. - Bo całkiem możliwe, że właśnie ona to zrobiła - odparła Holt, wpatrując się w Johanssona. - Jeśli nazwisko Stein pojawia się w aktach dotyczących sprawy okupacji ambasady, to znaczy, że znała Erikssona także później, kiedy miała więcej niż dziesięć lat. Musieliśmy to przeoczyć. Nic się nie dzieje przypadkiem. - Co masz na myśli, mówiąc, że to zrobiła? - spytał Johansson. Już nawet nie próbował kryć poirytowania. - Nic się nie dzieje przypadkiem? - Miałam na myśli to, że być może Erikssona zabiła Stein. To przecież pan powiedział, że nie należy się zdawać na przypadek. - Podejdźmy do tego na spokojnie - powiedział Johansson. Powiedziałem tylko tyle, że należy być sceptycznym wobec teorii o przypadkowym spotkaniu, pomyślał. - Oczywiście - zgodziła się Holt. - A ponieważ Stein pojawia się nagle w śledztwie dotyczącym Erikssona, zakładam, że powinniśmy sprawdzić także j ą jako potencjalnego sprawcę zabójstwa. - Jezu kochany! - zawołał Johansson. - Co mogłoby na to wskazywać? I jak często się zdarza, żeby kobieta zabijała kogoś nożem, jeśli już rozważamy taką ewentualność? Raz na dwadzieścia przypadków? - Nic na to nie wskazuje - odparła Holt. - Po prostu przyszło mi nagle na myśl, że Stein musiała znać Erikssona, więc musiała mieć coś wspólnego z zabójstwem. - Tak, tak, na pewno - przerwał jej Johansson. Miał już dość tej dyskusji. - A dwie minuty temu byłaś święcie przekonana, że Stein nie pojawia się w tej sprawie. - No to dlaczego naszła mnie nagle taka myśl, że to ona może być sprawczynią? - Nie poddawaj się, kobieto, pomyślała. - Posłuchaj - powiedział Johansson i wbił w nią wzrok. Dotyczy to zresztą was wszystkich - dodał i na wszelki wypadek obrzucił spojrzeniem wszystkich pozostałych. - Musimy podejść do tego na spokojnie, co oznacza, że zanim którekolwiek z was uczyni cokolwiek, czym mogłoby narobić komuś kłopotu, zechce łaskawie zadzwonić do mnie, żeby dostać na to zgodę. Czy to jasne? - Jasne - odparła Holt. Rozmowa z Johanssonem wcale jej nie przybiła. Kiedy spotkanie dobiegło końca, Johansson poszedł z Wiklanderem do swojego pokoju i poprosił go, żeby załatwił kilka spraw. Dał mu też do zrozumienia, że powinno to pozostać między nimi. Wiklander jest przecież takim samym facetem jak on. Nie pochodzi wprawdzie z Norrlandu, tylko z Varmlandu, ale w obecnej sytuacji to musi wystarczyć. Nie ma wyboru. - Baby mają niezwykły dar: potrafią się wykłócać o byle drobiazg - stwierdził Johansson, nie wymieniaj ąc nikogo z nazwiska. - Holt to jedna z najlepszych policjantek, jakie mamy na komendzie - wyjaśnił Wiklander.
- Co ty nie powiesz? - odparł Johansson. I ty też, pomyślał. Pożegnał się z nim i zjechał windą do garażu. Czas wracać do domu. Jeśli tak wygląda prześwietlanie ludzi, to idzie to w niepokojącym kierunku, pomyślał Johansson, jadąc samochodem w stronę Soder. Na czym stoję? Uważam, że sytuacja jest niezła, chociaż przed chwilą sądziłem, że jest lepiej. Nie należy jej niepotrzebnie gmatwać. Przecież w końcu znajdziemy faceta, który zadźgał Erikssona, jeśli na tym polega problem. Przecież zawsze, prawie zawsze się udawało znaleźć sprawcę, więc niby dlaczego miałoby się nie udać teraz? Poza tym nie chodzi przecież o to, żeby wyręczać policję w rozwiązywaniu zagadki zbrodni sprzed lat. Z tym przypadkiem nie wyszło najlepiej. Pal licho, że nie było w tym za dużo przypadku i że Tischler miał mnóstwo kuzynów i kuzynek, i że akurat jedna z nich miała coś wspólnego z jego najlepszym przyjacielem, Welanderem, choć była wtedy prawie dzieckiem. W każdym razie pojawiła się także w śledztwie dotyczącym zabójstwa Erikssona, a to już niewesoła sprawa. Już samo to, że jej nazwisko pojawia się w aktach sprawy dotyczącej okupacji ambasady, aż nadto wystarczy. Cholera, pomyślał. - Widzę, że coś pana martwi - powiedział kierowca, a gdy Johansson podniósł wzrok, zobaczył, że kierowca przygląda mu się we wstecznym lusterku. - Mógłbym w czymś pomóc? Miał na imię Johan. Johansson zapomniał, jak się nazywa, ale pamiętał, że na imię ma Johan. Wyglądał jak o dwadzieścia lat młodsza kopia jego przyjaciela, Bo Jarnebringa. Kiedy nie woził Johanssona po mieście, pracował w sekcji ochrony osobistej służby bezpieczeństwa. Na pewno mógłbyś mi w wielu sprawach pomóc, pomyślał Johansson, wpatruj ąc się w czujne oczy kierowcy. - Czy mógłbyś na przykład zastrzelić Holt? - spytał. - Holt? - zdziwił się kierowca. - Ma pan na myśli naszą Annę Holt? - Tę samą. - A co takiego zrobiła? - Pyskowała - wyjaśnił Johansson. - Jeśli tak, to chętnie - odparł kierowca i roześmiał się. - Nieważne - stwierdził Johansson i też się uśmiechnął. -Mamy przecież weekend, niech sobie jeszcze pożyje. 29. 31 marca 2000 roku, piątek wieczorem Po spotkaniu Johansson był poirytowany. Poszedł do swojego pokoju, a po rozmowie z Wiklanderem pojechał do domu. Wszyscy pozostali wrócili do swoich pokoj ów, żeby się wziąć do pracy, a Holt zajrzała do Mattei. Mattei siedziała przed komputerem i studiowała najważniejsze szczegóły życiorysu Heleny Stein. Efektem jej pracy miało być coś, co w języku policyjnym nazywa się krótkim życiorysem, chociaż tym razem wszystko wskazywało na to, że będzie to życiorys dość długi.
- Mogę ci w czymś pomóc? - spytała, nie odrywaj ąc wzroku od monitora. - Mogłabyś mi wydrukować informacje o Stein, które udało ci się zebrać? - zapytała Holt. - Oczywiście. - Przyszło mi do głowy, że może… - … łatwiej będzie znaleźć coś o Stein w śledztwie dotyczącym Erikssona, jeśli będziesz wiedziała, czego szukać - przerwała jej Mattei, nie odrywaj ąc wzroku od monitora. - No właśnie - potwierdziła Holt. Lisa to chyba najmądrzejsza osoba w tym biurze, pomyślała. - Kiedy wrócisz do pokoju i przejrzysz pocztę w komputerze, znajdziesz tam to, o co pytasz - odparła Mattei. - Dzięki. Wiklander zdążył już ściągnąć akta śledztwa w sprawie zabójstwa Erikssona z archiwum policji. Holt nie musiała ich przeglądać zbyt długo, żeby się zorientować, że nikt się nimi nie zajmował. Nic nie wskazywało na to, żeby ktoś do nich zaglądał od dnia, kiedy w grudniu 1989 roku Jarnebring je zwrócił. Dokumentacja zajmowała dziesięć segregatorów formatu A4 i liczyła dwa tysiące stron. Były to głównie protokoły przesłuchań, wydruki z bazy danych, wyniki sekcji przeprowadzonej w zakładzie medycyny sądowej, jak również protokoły z badań technicznych i laboratoryjnych przeprowadzonych na miejscu zbrodni. Po tak długim czasie to właśnie one mogły być szczególnie interesujące. Dziesięć segragatorów i dwa tysiące stron. Jak na taką sprawę zaskakująco niewiele. Dokumenty były porządnie ułożone i wszystko wskazywało na to, że to dzięki Gunsan. Śladem tego, że zajmował się tą sprawą Backstrom, była głównie długa lista informacji o osobach, których nazwiska pojawiały się w sprawach o stosowanie przemocy wobec homoseksualistów. Z pewnością także Gunsan zadbała o to, żeby ta lista trafiła we właściwe miejsce wśród innych dokumentów. Obrzydliwy facet, pomyślała Holt o Backstromie. Holt wiedziała, że szukanie w segregatorach może być równie trudne jak przeszukiwanie lokalu. Dlatego zaczęła od wydrukowania danych na temat Stein, które Mattei wysłała jej mailem. Jeśli mam czegoś szukać, to najlepiej zrobić to porządnie, pomyślała i nagle przypomniała sobie, co Jarnebring powiedział kiedyś o firankach w mieszkaniu Erikssona, o tym, jak wiszą. Ponieważ jednak szukała informacji o Stein, uznała, że łatwiej jej będzie coś znaleźć, jeśli najpierw dowie się o niej więcej. Pod warunkiem oczywiście, że jej nazwisko pojawiło się w śledztwie z ważnej przyczyny, nie tylko dlatego, że w wieku dziesięciu lat znalazła się przypadkiem w albumie Erikssona. A może Stein to taka nowa Mary Bell [141, pomyślała Holt z uśmiechem. Urodziła się jesienią 1958 roku. Maturę zdała w Szkole Francuskiej wiosną 1976 roku.
Nie miała jeszcze osiemnastu lat. Następnie podjęła studia na Uniwersytecie Sztokholmskim, wstąpiła do Zrzeszenia Studentów Sztokholmskich i rozpoczęła naukę na wydziale prawa. Dyplom obroniła już po trzech latach, chociaż normalnie studia trwają cztery i pół roku. Ze wszystkich przedmiotów z wyjątkiem dwóch uzyskała najwyższe oceny. Potem pracowała w sądzie w Sztokholmie, zrobiła aplikację w kancelarii adwokackiej w Ostermalm, gdzie później została zatrudniona na stanowisku młodszego prawnika. Pięć lat po obronie pracy magisterskiej przyjęto ją w poczet członków Izby Adwokackiej. Miała wtedy zaledwie dwadzieścia siedem lat i była najmłodszym adwokatem, o jakim Holt kiedykolwiek słyszała. Gdy dotarła do tego punktu życiorysu Stein, zrozumiała, czego tak naprawdę powinna szukać. Potrzebowała zaledwie kilku minut, żeby odnaleźć dokumenty, na których jej zależało. Przecież to śmieszne, pomyślała. Śmieszne, kiedy już się wie, czego się szukało. Miała przed sobą trzy dokumenty, które dziesięć lat wcześniej, w grudniu, sama umieściła w segregatorze. Były to protokoły z konferencji SACO zorganizowanej w Sztokholmie 30 listopada 1989 roku, to znaczy tego dnia, kiedy Eriksson został zamordowany. Między godziną dziesiątą a dziesiątą trzydzieści adwokat Helena Stein referowała sprawę sądową, którą z ramienia SACO prowadziła przed sądem pracy w Sztokholmie. Według programu był to trzeci punkt konferencji, tuż przed krótką przerwą. Z listy gości i uczestników wynikało, że jej wystąpieniu przysłuchiwał się dyrektor biura, a zarazem przedstawiciel TCO Kjell Eriksson. Tak. Wiedziała o tym cały czas. Przecież sama czytała ten dokument, kiedy tamtego dnia jadła lunch z Jarnebringiem, i to ona zajęła się przeglądaniem policyjnej bazy w poszukiwaniu danych uczestników, wykładowców i organizatorów konferencji. Ponieważ jednak nie wiedziała, kogo właściwie szuka, Helena Stein była dla niej jedną z wielu osób w tłumie, niezauważalną w otoczeniu innych nazwisk. Co za dziwne uczucie, pomyślała, biorąc do ręki dokumenty. Ciekawe, czy zachowały się na nich moje odciski. - Jak leci? - spytała Mattei. Nagle stanęła w drzwiach jej pokoju. - Znalazłam j ą - odparła Holt. - Na tamtej konferencji? Skąd ona wie? - pomyślała Holt. - Tak - odparła. - Skąd wiesz? - Przyszło mi to na myśl, więc przyszłam do ciebie, żeby ci podpowiedzieć, czego powinnaś szukać. Wpadłam na to, kiedy przeglądałam życiorys Erikssona i sprawdzałam, jakie wątki z życiorysu Erikssona i Stein można powiązać z tym wszystkim, co się stało w dniu popełnienia zbrodni. Konferencja poświęcona prawu pracy… ówczesna pani adwokat Stein… Jeśli chcesz, mogę ci wydrukować to, co znalazłam. Ważne są dwie informacje: jedna dotyczy adwokata, druga prawa pracy. To naprawdę interesujący program komputerowy…
najpierw musisz po prostu wklepać dokumenty, których szukasz, a potem je ze sobą zestawiasz. - Wierzę ci na słowo - odparła Holt z uśmiechem. Lisa jest nieprawdopodobna, pomyślała. - Ale to ty ją znalazłaś - stwierdziła Mattei, wzruszając ramionami. - I bardzo się z tego cieszę - odparła Holt. No to teraz zobaczymy, kto miał rację, dodała w duchu. A myślała o swoim przełożonym Larsie Martinie Johanssonie, który o tej porze siedzi pewnie na kanapie przed telewizorem i wspomina stare, dobre czasy, kiedy jeszcze był legendą, której nikt nie odważał się sprzeciwić. - W każdym razie połączyłaś Erikssona ze Stein w tamtym konkretnym dniu -powiedziała Mattei. - Wiesz, mnie też coś przyszło na myśl. - No to nawijaj - odparła Holt. - Zamieniam się w słuch. Zanim Mattei poszła na spotkanie z Johanssonem, zdążyła przeczytać dwa protokoły z przesłuchań sąsiadki Erikssona, pani Westergren. Wybrała właśnie te dwa dokumenty, ponieważ po przejrzeniu zaskakująco cienkiego segregatora z przesłuchaniami uznała je za najciekawsze. - Przesłuchania jego kolegów z pracy przeprowadzono dość niechlujnie - stwierdziła Mattei. - Backstrom sprawia wrażenie chorego na umyśle. Cały czas próbował nimi sterować i skłonić, żeby zeznali, że Eriksson był homoseksualistą. Nie rozumiem, dlaczego nie poprzestał na przesłuchaniu siebie samego. Mattei uznała też, że pani Westergren poczyniła pewną dość istotną obserwację, mianowicie że w ostatnich tygodniach przed śmiercią Eriksson wykazywał wzmożoną skłonność do alkoholu. Określiła to następująco: zwiększona konsumpcja alkoholu. - Prawie nie piję - powiedziała Mattei. - Ale czasem, kiedy jestem naprawdę przepracowana, po powrocie do domu wypijam kieliszek jakiegoś alkoholu. Głównie po to, żeby się wyciszyć. Doszłam więc do wniosku, że Eriksson zaczął pić więcej alkoholu, bo był czymś zaniepokojony, i że coś musiało się stać tamtej jesieni… wtedy, kiedy został zamordowany. - Ja i Jarnebring też doszliśmy do takiego wniosku - odparła Holt. - Problem polegał jednak na tym, że nie udało nam się znaleźć żadnych dowodów na potwierdzenie tej tezy. Rozważaliśmy tylko jedną teorię, mianowicie że musiało to mieć coś wspólnego z jego interesami. Tyle że wiodło mu się wtedy lepiej niż kiedykolwiek. - Może nic nie znaleźliście dlatego, że nie wiedzieliście o jego udziale w ataku na ambasadę. - Nie - odparła Holt. - Dowiedziałam się o tym dopiero dzisiaj. - To dość typowe w tej instytucji, pomyślała. - Pomyślałam sobie - mówiła dalej Mattei i brzmiało to tak, jakby się głośno nad czymś zastanawiała - że gdybym to ja była zamieszana w tę historię, prawdopodobnie jeszcze jesienią 1989 roku byłoby to dla mnie powodem do zmartwień. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Holt. - Czternaście lat później? A niby dlaczego? Po tylu latach powinnaś raczej uznać, że ci się upiekło.
- NRD - stwierdziła dobitnie Mattei. - Jesienią 1989 roku przestała istnieć NRD. Rozpadła się Stasi. Jej archiwum dostało się nagle w obce ręce i ktoś zaczął w nim grzebać. Chcę przez to powiedzieć, że gdybym w latach siedemdziesiątych miała cokolwiek wspólnego z niemieckimi terrorystami, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że i moje dane trafiłyby do archiwum Stasi. Przecież ludzie ze Stasi, członkowie Frakcji Czerwonej Armii i grupy Baader—Meinhof byli kumplami. Teraz się okazuje, że sobie pomagali. To oczywiste, że Stasi wiedziała, kto jest terrorystą. - Jasne jak słońce - zgodziła się Holt. - Gdybym ja się nazywała Eriksson, Welander, Tischler albo Stein, zaczęłabym się trochę denerwować. Zwłaszcza gdybym się nazywała Stein, bo ktoś taki jak Eriksson wiedziałby coś o mnie i mógłby to wykorzystać. - A teraz możesz mnie pocałować gdzieś, staruszku, dodała w myślach, bo od razu sobie przypomniała, o czym rozmawiała zaledwie dwie godziny wcześniej z legendą szwedzkiej policji Johanssonem. - To faktycznie całkiem możliwy motyw - powiedziała w zamyśleniu Mattei. - Może trochę naciągany, ale całkiem możliwy, choć na razie nie mamy dowodów na to, że ich nazwiska znajdowały się w archiwum Stasi… wystarczyło, że coś takiego podejrzewali. Innymi słowy, że to podejrzenie mogło wywołać ich nerwowość. - Ale przecież ich nazwiska znajdowały się w bazie Stasi. I Johansson, i Wiklander to potwierdzili. - Ależ oczywiście, ale to nie oznacza, że oni o tym wiedzieli. Zresztą to nieważne. Wystarczyło tak myśleć, żeby zacząć się niepokoić - sprecyzowała Mattei. Anna to jednak bardzo konkretna osoba, pomyślała. - Jak leci, dziewczyny? - spytała Martinez. Nagle stanęła w drzwiach pokoju Holt. -Może urządzimy sobie babskie party? Zostałyśmy we trójkę. Chłopaki poszły już do domu, żeby wypić kilka browarków i pogapić się w telewizor. - Niedługo kończymy - odparła Holt. - Poczekaj, to coś usłyszysz… - Spokojnie, spokojnie - powiedziała Martinez i uniosła rękę w obronnym geście. -Jestem potwornie głodna. Chyba zamówię jakieś niezdrowe jedzenie, takie, jakim objadaj ą się policjanci na filmach. No wiecie, jakiegoś hamburgera, kiełbaskę z frytkami albo pączki. Co o tym myślicie? - Tylko żadnych kiełbasek z frytkami - zastrzegła Mattei. - To czysta trucizna. Może zamówimy sushi? Staram się jadać jak najmniej mięsa. Mogę zejść do sklepu i kupić kilka porcji. - Sushi? - zdziwiła się Martinez. - Przecież prawdziwi gliniarze nie jadają sushi. - My tak - odparła Holt. - Ja też chcę sushi. - No to niech będzie - zgodziła się Martinez, wzruszając ramionami. - Me fx. Me buy sushi [15]. Kiedy pół godziny później Martinez przyniosła sushi i wodę mineralną, odbyła się pierwsza narada wojenna. - Uważam, że idziecie w dobrym kierunku - stwierdziła Martinez. A przedtem wysłuchała,
co mają do powiedzenia Holt i Mattei. - Uważam, że uda wam się powiązać Stein z Erikssonem i że znajdziecie dowód, że to ona go zadźgała. Sądzę, że Johansson raczej nie będzie zachwycony, gdy usłyszy, co wam się udało ustalić. Chcecie posłuchać, nad czym się zastanawiałam? - Yes - odparła Holt. - Tak - powiedziała Mattei. - No to posłuchajcie. Przejrzałam protokoły z badań laboratoryjnych, ale nie pod kątem Heleny Stein. Zrobiłam to, jeszcze zanim się dowiedziałam o konferencji, na której był też Eriksson… Przed chwilą, gdy stałam w kolejce po jedzenie, którym się właśnie objadacie, zaczęłam myśleć o Stein. - Aha - powiedziała Holt. - Tak - powiedziała Mattei. - Musimy ją jakoś powiązać z mieszkaniem Erikssona stwierdziła Martinez. - Uważam, że mogą nam w tym pomóc dwie okoliczności. Po pierwsze znaleziono tam kilka odcisków palców, które zabezpieczono, ale nie udało się ich zidentyfikować. Dwa z nich na pewno należą do zabójcy. Należą do tej samej osoby i są takie sobie, jeśli mogę to tak określić. Jeden znaleziono na zlewozmywaku w kuchni, drugi w szafce pod zlewem, gdzie stał kosz na śmieci. - Nieźle to sobie wykombinowałaś - powiedziała Holt. Nie można mieć wszystkiego naraz, pomyślała i nagle ujrzała we wspomnieniach zakrwawiony nóż marki Sabatier. - Zastanawiałam się też nad ręcznikiem - mówiła dalej Martinez. - To także dobry ślad. Jeśli to sprawca na niego zwymiotował, będzie można wyizolować z ręcznika DNA, bo nikt tego do tej pory nie zrobił. Wymiociny Heleny Stein na ręczniku, pomyślała Holt. I nagle to, o czym dyskutowały, stało się tak realne, że na chwilę zrobiło jej się niedobrze. - Pod warunkiem że ręcznik przechowywano w lodówce. Tylko wtedy warto się za to brać - stwierdziła Martinez. - Zarówno odciski palców, jak i ręcznik chyba nadal leżą w laboratorium - powiedziała Mattei. - No to musimy je tu do nas ściągnąć, żeby im się przyjrzeli nasi technicy. Kto zadzwoni do Johanssona i poprosi o zgodę? - Ja mogę to zrobić - zgłosiła się Holt i od razu poczuła się trochę lepiej. - W takim razie zróbmy to jutro - zaproponowała z wahaniem Mattei. - Dochodzi dziesiąta. - Oczywiście - zgodziła się Holt. - Teraz zamierzam iść do domu i uderzyć w kimono. - Ja też - powiedziała Mattei. - Dzisiaj wstałam o szóstej. W piątki uprawiam jogging. - Gdybyśmy były prawdziwymi gliniarzami, poszłybyśmy do knajpy i zamówiły osiem browarków - zauważyła Martinez. - Żadna z pań się na to nie skusi?
Holt i Mattei potrząsnęły głowami. - Jak to dziewczyny - westchnęła Martinez. - Czy mam w takim razie rozumieć, że zachowamy się jak pracowite idiotki i spotkamy się tu jutro o ósmej rano? A zanim zaśniemy, zastanowimy się jeszcze nad pewnym praktycznym problemem? - Mianowicie? - spytała Holt. - Jak zdobyć odciski palców Heleny Stein i jej DNA. Jak to zrobić tak, żeby Johansson nie dostał pomieszania zmysłów - wyjaśniła Martinez. 30. 31 marca 2000 roku, piątek wieczorem - Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała żona Johanssona. - Bo jestem zmęczony - odparł. - Mamy sporo roboty w biurze. - I oczywiście nie możesz mi o tym opowiedzieć - stwierdziła pani Johansson, która jakby nagle odżyła i zaczęła wykazywać szczególne zainteresowanie jego pracą. Pia Fistaszek, pomyślał Johansson i uśmiechnął się mimowolnie. - Chcesz, żeby mnie wsadzili do więzienia? - spytał. - No dobrze - powiedziała, nalewając sobie resztkę wina z butelki. - Załóżmy, że opowiesz mi o swojej pracy tak samo jak wtedy, gdy sobie siedzimy i ja opowiadam tobie, co się zdarzyło u mnie. Takie tam zwykłe, niewinne rzeczy, które ludzie sobie opowiadają, gdy ze sobą mieszkają… co ktoś powiedział albo zrobił… czym kto się zajmuje… wiesz, o co mi chodzi…. Co by się wtedy stało? Czy wtedy też by cię wsadzili za kraty? - Bez wątpienia - odparł Johansson. I byłoby to zgodne z prawem, pomyślał. Przecież zobowiązałem się do przestrzegania przepisów, i to na piśmie. - Przecież to niemądre - powiedziała pani Johansson, potrząsając głową. - W rzeczywistości jest jeszcze gorzej - odparł Johansson. Poczuł się już trochę lepiej. Do dupy z Holt, pomyślał. Twoja własna żona jest ładniejsza, mądrzejsza i sympatyczniejsza, więc przestań się nad sobą użalać tylko dlatego, że jedna z twoich podwładnych cały czas otwarcie się z tobą nie zgadza. - Trochę trudno mi o tym mówić - tłumaczył dalej. - Wyrażę to tak: mógłbym trafić do więzienia nawet wtedy, gdybym odpowiedział tylko tak na któreś z twoich pytań. - Przecież to niemądre. A nawet chore. Dają wam jakiś specjalny dodatek finansowy za to, że nie opowiadacie o tych sprawach żonom? - Wystarczy, że się z tobą kłócę - odparł Johansson z uśmiechem. - Bylebym tylko nie opowiadał o tym, co się dzieje w pracy. No bo wyobraź sobie, co by to było: siedzimy sobie i gadamy o różnych sprawach dotyczących mojej pracy i to nie jest łamanie prawa. Mogłoby to mieć straszne konsekwencje. Nawet dla ciebie samej. - Wyjaśnij mi to - odparła pani Johansson i oparła głowę na prawej ręce. - Podaj mi przykład - dodała, sięgaj ąc po kieliszek z winem.
- To nie takie proste… ale dobrze, spróbuję ci opisać, co czuję, tak ogólnie. To prawda, że jestem zmęczony. Martwię się też… i na pewno zdążyłaś się domyślić, że jest to związane z moją pracą. Więc nie muszę na twoje pytanie odpowiadać ani tak, ani nie. Ale gdybym był bardziej wylewny, mogłoby to mieć fatalne konsekwencje dla kilku osób, w tym również dla ciebie. - Agenci wroga mogliby mnie porwać i torturować, żeby mnie zmusić do powiedzenia, o czym mi opowiadałeś. A potem by mnie zamordowali - stwierdziła pani Johansson, a na jej twarzy pojawił się wyraz pewnego oczekiwania. - Z całą pewnością nie - odparł Johansson. - Ale niezależnie od tego, czy to, co bym ci opowiedział, byłoby prawdą, czy kłamstwem… Zresztą sam nie wiem, bo próbuję się tego dowiedzieć i właśnie to mnie martwi… Tak więc niezależnie od tego mogłoby to po prostu zmienić twój sposób postrzegania pewnych osób. - Aha, więc to ktoś, kogo znam. Jakiś znajomy? Jakiś polityk, bo z pewnością nie Carola ani Bj órn Borg? - Nie wiem, o czym mówisz - odparł Johansson i uśmiechnął się rozbrajająco. - A szkoda. Ktoś taki jak ty z pewnością miałby pożytek z kogoś takiego jak ja. - Ależ mam - stwierdził dobitnie Johansson. - Mam na myśli pracę - sprecyzowała jego żona. - Pewnie zdążyłeś już zauważyć, że byłby ze mnie bystry detektyw. - Choć może trochę za bardzo chętny do dyskusji. - Ale tobie musi to być na rękę - powiedziała pani Johansson, spoglądając na niego wyczekująco. - Co masz na myśli? - Nie jesteś zbyt rozmowny, że się tak wyrażę. Byłeś - na początku… przez pierwsze lata… a potem milkłeś coraz bardziej. A od kiedy zacząłeś pracować na nowym stanowisku… hm… stałeś się niemową, choć to może zbyt mocne słowo. Prawie niemową. - Spróbuję się poprawić - obiecał Johansson. Prawie niemowa, pomyślał. To nie brzmi dobrze. - To dobrze - ucieszyła się jego żona i wzięła go za rękę. -No to zacznij od wyjaśnienia, o którego słynnego polityka chodzi. - No dobrze - zgodził się Johansson, rozkładając ręce. Jeśli nastawisz kawę i przyniesiesz mi kieliszek koniaku… rozłożysz poduszki na kanapie… i rozmasujesz mi kark, a ja w tym samym czasie obejrzę wiadomości na czwórce, to obiecuj ę, że opowiem ci, o kogo chodzi i czego sprawa dotyczy. - Nie bujasz? Umowa stoi? - Absolutnie. Ty zajmiesz się kawą, koniakiem, poduszkami i masażem karku, a ja podam ci nazwisko osoby, o którą chodzi.
- Okej, ale chcę dostać jakiś zadatek, zanim się zdecyduję na taki układ. - To Dost Akbar - odparł Johansson ściszonym głosem i pochylił się nad kuchennym stołem. - Członek tajnej grupy znanej lepiej jako banda czworga. - Nice try [161, ale z umowy nici. Ja też czytałam Znak czterech Arthura Conan Doyle’a. - Może faktycznie powinnaś zostać policjantką - powiedział Johansson. - Wystartuj do szkoły policyjnej. Na to nikt nie jest za stary. - Tak przynajmniej piszą w reklamach zachęcaj ących do wstąpienia do policji, publikowanych w gazetach, pomyślał. - Ale ja nie narzekam na pracę w banku. Pracy na państwowym miałam dosyć już wtedy, gdy pracowałam na poczcie. Przygotuj ę kawę, ty porozkładaj poduszki, a koniaku możesz sobie nalać sam… A propos, czy zwracałam ci już uwagę, że pijesz za dużo koniaku? - Jem za dużo, pij ę za dużo, ruszam się za mało, mówię za mało i na dodatek skaczę pilotem po kanałach… Skąd ja to znam? - Skinął głową i pomyślał, że musi coś z tym zrobić. Może zacznie w poniedziałek, pierwszy poniedziałek nowego miesiąca? To chyba dobry pomysł. Bo wprowadzanie zmian w weekend nim nie jest. - Świetnie - odparła jego żona. - W takim razie nie będę ci więcej marudzić. Teraz cieszmy się weekendem, a ja zdecyduję, czy będziemy oglądać telewizję. - Mam nie jeść, nie pić, nie przeskakiwać z kanału na kanał? - Właśnie. - Cholera! - zawołał z zachwytem Johansson, z odrobiną norrlandzkiego akcentu w głosie. - I tak właśnie spędzimy ten weekend? - Jak wieczór w drewnianej chacie, bez alkoholu, jedzenia i telewizji, pomyślał. - Ale za to możesz ze mną porozmawiać - zaproponowała pani Johansson i spojrzała na niego wyzywaj ąco. - Na pewno od tego nie umrzesz. Czasem brakuje mi dawnej samotności, pomyślał Johansson. Niekoniecznie teraz, ale czasami. Choć wolałbym się do tego nie przyznawać. 31. 1 kwietnia 2000 roku, sobota Holt przyszła do biura już za piętnaście ósma, ale i tak nie była pierwsza. Gdy wkroczyła na korytarz, usłyszała stukanie w klawiaturę dochodzące z pokoju Mattei. - W kuchni jest świeżo zaparzona kawa - zawołała Mattei, nie odwracając się w jej stronę. - Nie uważasz, że jest trochę za wcześnie, żeby dzwonić do Johanssona? - spytała Holt z wahaniem w głosie. - Za wcześnie? - spytała Mattei ze zdumieniem. - Przecież on się urodził w Norrlandzie i chodzi na polowania. Wczesne wstawanie to dla niego pestka. Tymczasem Johansson siedział w swojej kuchni i czytał jedną z dwóch porannych gazet. Wcześniej czytywał „Dagens Nyheter”, chociaż wolał „Norrlandska Socialdemokraten”, bo jej dziennikarze nie tylko posługiwali się jasnym i zrozumiałym j ęzykiem, ale też
mieli coś konkretnego do przekazania. Kiedy zmienił pracę, dostał bezpłatną prenumeratę „Svenska Dagbladet”. Dzięki temu czytał zawsze dwie poranne gazety zamiast jednej. Z bezpłatnej prenumeraty oczywiście zrezygnował i zamówił roczną prenumeratę, za którą sam zapłacił. Spryciarze, pomyślał o ludziach z marketingu gazety, przeglądając notowania giełdowe. Chciał sprawdzić kursy swoich akcji. Właśnie przeczytał, że akcje obu firm - Skanska i Sandvik - mają silną pozycję i że prognozy są dobre, gdy zadzwonił telefon. To pewnie Holt, pomyślał. - Mówi Johansson, słucham. - Chyba trochę zbyt obcesowo, pomyślał. - Mówi Anna Holt. Mam nadzieję, że pana nie obudziłam? - Nie. Domyślam się, że dzwonisz, żeby mi powiedzieć, że znalazłaś powiązania między Stein a Erikssonem. - Rozmawiał pan z Martinez? - spytała zdumiona Holt. Pewnie Linda o wszystkim mu powiedziała. Ciekawe, gdzie się teraz podziewa, pomyślała. - Jestem policjantem - odparł Johansson. - Nikt oprócz ciebie do mnie nie dzwonił. - Aha - powiedziała Holt. Z trudem kryła rozczarowanie. - Zastanawiałam się, jak pan… - Potraktuj to jako zadanie domowe - odparł Johansson. Był znacznie bardziej ożywiony. - Zacznij od przypomnienia sobie, jak często dzwonisz do mnie w sobotę rano, przed ósmą, i połącz to z tym, co ci powiedziałem wczoraj. - Chyba wiem, co pan ma na myśli. Faktycznie, znalazłam dokumenty świadczące o tym, że mogli się widzieć w tamto popołudnie, gdy Eriksson został zabity. - A teraz chcesz się jej przyjrzeć bliżej, żeby sprawdzić, czy da się ją jakoś powiązać z jego mieszkaniem - stwierdził Johansson. - Tak - potwierdziła Holt. Rozmawia ze mną tak, jak mi opowiadano, pomyślała. Najwidoczniej trzeba z nim rozmawiać w sobotnie ranki. - Skąd pobrano odciski palców, które chcesz porównać z jej odciskami? - spytał. - Z narzędzia zbrodni, to znaczy z trzonka noża. Ale najlepszym śladem jest sama krew Erikssona. - Do diabła - powiedział. Fatalnie, pomyślał. Co ja zrobię, jeśli odciski należą do Stein? - Prima aprilis, prima aprilis! - zawołała nagle Holt z nutką satysfakcji w głosie. - Niech się pan na mnie nie gniewa, ale nie mogłam się powstrzymać. Żarty na bok. Ślady znaleziono w zlewozmywaku i w szafce pod zlewem. Jak dzieci, pomyślał Johansson, ale nigdy nie odważyłby się powiedzieć tego młodszej o dziesięć lat policjantce. Nikt nie jest aż tak głupi, a na pewno nie ja. - Na czym polega problem? - spytał. Przecież zlewozmywak i szafka wystarczą, pomyślał. - Czy to w porządku - wyjaśniła Holt.
- Róbcie, co do was należy. Czy Martinez jest już w pracy? - Chyba jest w drodze. - Niech ona się tym zajmie. Zna się na tym jak nikt inny. - Wiem coś o tym, sam ją przyjmowałem do pracy, pomyślał. Kiedy Holt weszła do pokoju socjalnego, pierwszą osobą, którą tam ujrzała, była Martinez. Piła wodę. - Cześć - powiedziała, wycierając usta rękawem swetra. Co ona robiła w nocy? - pomyślała Holt, widząc, w jakim stanie jest jej koleżanka. - Dobrze spałaś? - spytała obojętnym tonem, nalewając sobie kawy. - Napijesz się kawy? - Wybacz - odparła Martinez. W jej głosie pobrzmiewało poczucie winy. - Jestem słabą istotą, więc jak zwykle wylądowałam w knajpie. - Wydarzyło się coś ciekawego? - spytała Holt, podając jej kubek z kawą. - Gówniany wieczór - jęknęła Martinez. - Osiem browarów bez zakąski. - Rozmawiałam z Johanssonem - powiedziała Holt. - Zgodził się, żebyśmy jakoś zdobyli odciski palców Stein. Zajmiesz się tym? Martinez potwierdziła. Wyglądało na to, że czuje się już lepiej niż przed chwilą. - Takie rzeczy mogę robić po ciemku - stwierdziła. - Łatwizna. Ale ty i Mattei musicie mi pomóc, na wypadek gdyby nasz obiekt zaczął się przemieszczać. - No problem [171 - odparła Holt. Fajnie będzie wyjść poza biuro, pomyślała. Pierwszy dzień prawdziwej wiosny: słońce, błękitne niebo i przynajmniej dziesięć, jak nie dwanaście stopni na dworze. Dobowe rytmy Johanssona i jego żony nie pokrywały się. Delikatnie mówiąc. On rzadko wstawał z łóżka po szóstej, podczas gdy jego żona mogła w nim spędzić cały dzień, o ile tylko miała możliwość. W każdym razie w taką sobotę jak ta była w zasadzie nieosiągalna przed dziesiątą. Johansson zdążył więc w spokoju wziąć prysznić, zjeść śniadanie i przeczytać dwie poranne gazety, i dopiero około wpół do dziesiątej wszedł cicho do sypialni. Ujrzał jakiś kształt ukryty pod kołdrą, górę czarnych włosów wystających spod poduszki, która z niewiadomych powodów zakrywała twarz leżącej osoby, oraz drobną, nagą stopę wystającą spod kołdry. - Śpisz, kochanie? - spytał Johansson. Nie zawsze zachowywał się jak policjant. - Mmmm… - usłyszał w odpowiedzi. - Przygotowałem śniadanie. Smażoną wieprzowinę i placki. - Co takiego? - zdziwiła się jego żona i od razu się obudziła. - Prima aprilis, prima aprilis - roześmiał się Johansson. Przesuń się trochę, to i ja się położę. - O rany, znowu zasnęła. To chyba niemożliwe, pomyślał.
- Pia… kochanie - powtórzył. - Mamy wspaniałą pogodę. Może pójdziemy na długi spacer do Djurdarden? - Nie teraz - jęknęła w odpowiedzi pani Johansson. Są jak dzieci, pomyślał Johansson zrezygnowany i położył się obok niej. Na początek Martinez sprawdziła, czy mają w sekcji coś, co by się przydało. Znalazła pustą puszkę po piwie, przechowywaną specjalnie do takich zleceń. W zapieczętowanej foliowej torebce. Potem zadzwoniła na domowy numer Stein, z telefonu komórkowego na kartę, a gdy usłyszała w słuchawce jej głos, przeprosiła za pomyłkę, rozłączyła się i poszła z Holt i Mattei do garażu. - Pojedziemy moim samochodem - powiedziała, otwierając drzwi małego brudnego samochodu którejś z japońskich marek. Starszy rocznik. Holt zdołała rozpoznać, jaka to marka. -Pospieszcie się, dziewczyny, nie mamy czasu - powiedziała Martinez i niecierpliwym gestem zachęciła je, żeby wsiadły. - Może ja poprowadzę? - zaproponowała z wahaniem Holt. Osiem piw, pomyślała. Trochę dużo. - Jak chcesz, to nie ma sprawy - odparła Martinez i podała jej kluczyki. - Lisa usiądzie z tyłu - postanowiła i spojrzała krytycznie na Mattei. - Rany, paskudnie wyglądasz stwierdziła, potrząsając głową. - Przepraszam - powiedziała Mattei z poczuciem winy. - Nie ma sprawy - odparła wyrozumiale Martinez. - I tak nikt nie uwierzy, że pracujesz w policji. Gdybyś kiedyś chciała się trochę poruszać, mam jakieś przyrządy. Mogę ci pożyczyć. Johanssonowi udało się w końcu dobudzić żonę i dopilnować, żeby wypiła filiżankę kawy i szklankę świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Potem zabrał ją na długi spacer. Poszli nad Slussen i przeprawili się promem do Djurgarden. Johansson stanął na dziobie, żeby wiatr owiewał mu twarz. Potem długo chodzili po Djurgarden. Wrócili ulicami Strandbvagen, Nybrokajen i Skeppsbron, a gdy dwie godziny później znaleźli się z powrotem w Slussen, Johansson był w tak świetnym humorze, że zaproponował, żeby zjedli obiad na Gondoli. - Spoko - zgodziła się jego żona. W banku miała wśród kolegów wielu młodych ludzi. Jestem głodna jak wilk. A ja jestem szczęśliwym człowiekiem, pomyślał Johansson. Postanowił, że zamówi zakąskę i danie główne, bo podczas długiego spaceru przez pół miasta z pewnością spalił mnóstwo kalorii. Tymczasem Martinez wykonywała zlecone jej zadanie. Robiła to z precyzją, z której słynęła w całym biurze. Na dodatek udało jej się to zrobić na oczach Holt i Mattei. Helena Stein mieszkała przy Kommendorsgatan na Ostermalm, niedaleko placu Karlaplan. Kiedy Martinez zobaczyła samochód Stein zaparkowany przed bramą, od razu wiedziała, co robić.
- Zatrzymaj wóz - powiedziała do Holt. - Przejedź kawałek, ale niezbyt daleko, żebyś widziała główne wejście, a ja postaram się to jak najszybciej załatwić. Żebyśmy nie musiały tu siedzieć pół dnia. - Spokojnie - odparła Holt. Pracowałam w dochodzeniówce, jeszcze zanim ty wstąpiłaś do szkoły policyjnej, pomyślała. Za kogo ty mnie uważasz? Martinez wysiadła z samochodu. Kiedy przechodziła obok samochodu Stein, wydarzyły się dwie rzeczy. Ani Holt, ani Mattei nie zdążyły zauważyć, jak do tego doszło. W jednej chwili puszka znalazła się na dachu samochodu i w tym samym momencie włączył się alarm. Minutę później z budynku wyszła kobieta w wieku czterdziestu kilku lat. Od razu było widać, że zwabił ją wyjący alarm. Najpierw rozejrzała się po ulicy, a kiedy zobaczyła puszkę po piwie stojącą na dachu, potrząsnęła głową, wyłączyła alarm i ostrożnie zdjęła puszkę z dachu. Gołą ręką. - No to mamy nowy rekord czasowy - stwierdziła Martinez z zadowoleniem pół minuty później, rozsiadaj ąc się na tylnym siedzeniu samochodu. Helena Stein, pomyślała Holt. I poczuła się trochę dziwnie, bo po raz pierwszy zobaczyła ją na żywo. Ładna, wysportowana czterdziestodwuletnia kobieta. W wieku Holt, ale podobnie jak ona wyglądała młodziej. Gęste rude włosy spięte w węzeł. Zamierzała chyba wyjść, bo miała na sobie dżinsy, wygodne buty, kraciastą koszulę i kurtkę. Kiedy wychodziła wyłączyć alarm, przewiesiła ją niedbale przez ramię. Eleganckie, drogie, nierzucające się w oczy ubrania. Holt mogła sobie takie najwyżej pooglądać na wystawach. Stein zachowała się jak porządna obywatelka: zamiast po prostu rzucić puszkę na ziemię, wrzuciła ją do kosza na śmieci stojącego dwadzieścia metrów dalej, przy przejściu dla pieszych. Potem się odwróciła i szybkim krokiem weszła do budynku. Mam nadziej ę, że się mylę, pomyślała nagle Holt. Była to myśl na tyle nieprzyjemna, że natychmiast j ą odrzuciła. - No to załatwione - powiedziała Martinez. - Podwieź mnie kawałek do najbliższego skrzyżowania, wyjmę zdobycz. Zanim wysiadła z samochodu, zdążyła jeszcze poklepać Holt po ramieniu. Zatrzymała się przy przejściu dla pieszych, spojrzała w lewo i w prawo, jakby wypatrywała samochodów, których i tak nie było, a potem przeszła na drugą stronę ulicy i znikła im z oczu. - Linda jest niesamowita - westchnęła Mattei. - Mogłaby robić za czarownicę. Johansson nie dostał przekąski, a Pia wyjaśniła mu dlaczego. - Nie obchodzi mnie, ile kalorii spaliłeś na spacerze. To bez sensu objadać się sałatką z raków i ikrą sielawy. - Tylko nie rybę - bronił się Johansson przekrzywiając głowę jak mały chłopiec gdzieś z daleka na północ od Nasaker, z prowincji Angermanland. - Możesz sobie zamówić smażoną wołowinę i gotowane ziemniaki - zgodziła się jego żona. - To chyba dobra propozycja? - A czemu nie zapiekankę z ziemniaków? - spytał Johansson tonem trochę ostrzejszym,
niż zamierzał. - To dla ciebie zbyt niebezpieczne. A ponieważ cię bardzo kocham, muszę cię chronić przed tym, co dla ciebie niezdrowe. Pod tym względem jesteśmy do siebie podobni stwierdziła pani Johansson, nie odrywając wzroku od karty. - Niech będzie - zgodził się Johansson. - Smażona wołowina, gotowane ziemniaki i duże piwo. - A czemu nie małe? - sprzeciwiła się jego żona. - Albo zwykła woda? - Nie sprzeciwiaj mi się, kobieto, bo zamówię sobie dodatkowo sześćdziesiątkę norrlandzkiej akwawity. - No to niech będzie. Ja zjem rybę. Do tego lampka białego wina. - Nie ma sprawy - zgodził się Johansson. - Niech będzie ryba. - W końcu jesteś kobietą, pomyślał. Kiedy Martinez wróciła na komendę, poszła z puszką po piwie z odciskami palców Heleny Stein do laboratorium, żeby załatwić z technikami całą resztę. Mattei znów zasiadła przed komputerem, a Holt poszła do pokoju socjalnego napić się kawy. Zastanawiała się, co dalej. Jej myśli krążyły wokół spraw, które nigdy nie były dla niej przyjemne. Załóżmy, że rzeczywiście Stein zabiła, myślała. Nagle zaczęła mieć wątpliwości, choć przecież powinno być na odwrót. Będziemy musieli jej zrujnować życie przez kogoś takiego jak Eriksson. Co powiedział ten strażnik, kiedy dziesięć lat temu byli w firmie Erikssona i przesłuchiwali jego kolegów? Że Eriksson to podły człowiek i największy gnojek, jakiego kiedykolwiek znał? O Helenie Stein wiedziała niewiele. Wystarczyło to jednak do stwierdzenia, że absolutnie nie pasowała do opisu Erikssona, pomyślała Holt. Gotowane ziemniaki to właściwie niezła rzecz, pomyślał Johansson. Pod warunkiem że są świeże, jak te, które właśnie je. Świeże francuskie ziemniaki nie dorównują wprawdzie szwedzkim, ale nadają się do jedzenia, zwłaszcza o tej porze roku. No bo co Francuzi mogą wiedzieć o uprawie ziemniaków? - Zastanawiałam się nad pewną sprawą - powiedziała jego żona, spoglądając na niego radosnymi ciemnymi oczami. - Co takiego? - spytał Johansson. Chyba wreszcie się obudziła, pomyślał. - Czy pracuje u was ktoś o nazwisku Waltin? - spytała. - Waltin? - powtórzył ze zdziwieniem Johansson. - Masz na myśli Claesa Waltina? Drobny goguś z pomadą we włosach, używaj ący wody po goleniu? - A przy okazji niezły skurwysyn, jeśli już chcesz wiedzieć, dodał w myślach. - Był chyba kiedyś zastępcą komendanta policji - powiedziała pani Johansson. - Tak wysoko nie zaszedł - stwierdził Johansson, potrząsając głową. - Nie, już u nas nie pracuje. Odszedł dawno temu. A dlaczego pytasz? - Tak sobie. Spotkałam się z nim kilka razy, na długo zanim się poznaliśmy. - Więc nie
musisz się niepokoić, pomyślała. - Nie, już nie pracuje - powiedział Johansson. - I to od wielu lat, mniej więcej od 1987 albo 1988 roku. To znaczy odszedł jakiś czas po tym, jak zamordowano Palmego. Ciekawe, dlaczego pyta, zastanawiał się Johansson. Coś przede mną ukrywa. - Ale nadal pracuje w policji? - Nie - odparł ze zdziwieniem Johansson. - Facet już nie żyje. - Nie żyje? - powtórzyła jego żona z dziwną miną. - A na co umarł? - To dość dziwna historia. Stało się to kilka lat po tym, jak przestał pracować w policji. Nie znam szczegółów, bo o wszystkim dowiedziałem się przypadkiem, gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych, w 1992 albo 1993 roku… mniej więcej cztery, pięć lat po tym, jak odszedł z policji. Utonął podczas urlopu w Hiszpanii. Znałaś go dobrze? - Paskudna, stara jak świat zazdrość, pomyślał. Ale chyba nie znała go aż tak dobrze, bo nie wiedziała, że nie żyje. - Jeśli już chcesz wiedzieć… Spotkałam się z nim cztery czy pięć razy. Pierwszy raz, kiedy byłam w knajpie z koleżanką. Potem zadzwonił i zaprosił mnie na kolację, też w jakimś lokalu. Po kolacji, gdy się żegnaliśmy, pocałowałam go w policzek, a on odwiózł mnie taksówką do domu. Był niezwykle grzeczny. Nie przypominał typowego Szweda, jeśli mogę to tak określić. Taak… potem spotkaliśmy się jeszcze dwa razy. Ostatni raz u niego w domu. Potem przestaliśmy się spotykać, a on dzwonił od czasu do czasu, może z dziesięć razy. W końcu dał sobie spokój. - Czemu nie chciałaś się z nim już spotykać? - Coś mi się tu nie zgadza, pomyślał. Choć nie wiedział co. - Zauważyłam, że nie jest dobrym człowiekiem. Więc mu powiedziałam, że nie chcę się z nim dłużej spotykać, i na tym się skończyło. - A co w nim było aż tak niedobrego? - spytał Johansson. Poza tym, że wyglądał i zachowywał się, jakby mu ktoś wsadził gałąź w tyłek, pomyślał. - Teraz to już nie ma znaczenia - odparła pani Johansson, wzruszając ramionami. Lepiej, żebyś o tym nie wiedział, pomyślała. - Stwierdziłam po prostu, że nie jest w moim typie. Czy to dziwne? - Nie - odparł Johansson. Mnie też się coś takiego przydarzyło, pomyślał. - Mnie też się coś takiego przydarzyło - powiedział z uśmiechem. - Powiedziałeś, że utonął. Czy to potwierdzone? - Boże kochany - odparł Johansson. - Albo mi wyjaśnij, o co ci chodzi, albo zmieńmy temat. Dobrze? Z tego co wiem, Waltin utonął w czasie letniego urlopu w Hiszpanii. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Nie znałem go, chyba go nawet nigdy nie spotkałem. Biorąc pod uwagę to, co o nim wiedziałem, nie mogę powiedzieć, żebym go specjalnie lubił. Wystarczy? - A nie sądzisz, że go tam zamordowano? - spytała pani Johansson, spoglądając na męża z ciekawością. - Zamordowano? - odparł Johansson ze zdziwieniem. - A dlaczego ktoś miałby go
zamordować? - Może za to, co robił kiedyś w policji? Nie wytrzymam, pomyślał. Ona chyba czyta za dużo kryminałów. - Jeśli rozważyć tę teorię, to jedyna ewentualność, jaka przychodzi mi do głowy, jest taka, że nie zapłacił rachunku u krawca. Co oczywiście nie ma nic wspólnego z jego dawną pracą. - Wiem, co chcesz przez to powiedzieć. - Co mianowicie? - Że najwyższy czas zmienić temat. Jest nie tylko ładna, pomyślał Johansson. Przyjemnie się z nią rozmawia i jest mądra. Kiedy wrócili do domu, zadzwonił do Wiklandera i poprosił go o pewną przysługę. Jak już będzie rozmawiał z Perssonem o tej drugiej sprawie, o której rozmawiali wcześniej, niech się też dowie, co się właściwie stało z Claesem Waltinem. - Z Waltinem? - powtórzył Wiklander ze zdumieniem. -Chodzi panu o tego gogusia, który wiele lat temu utonął na Majorce? - Właśnie - odparł Johansson. - Przestał u nas pracować dwa lata po śmierci Olofa Palmego, a kilka lat później utopił się w czasie urlopu w Hiszpanii. - Oczywiście, dowiem się - powiedział Wiklander, nadal zdumiony. - Sądzi pan, że Waltin miał coś wspólnego z naszą sprawą? - Absolutnie nie - odparł zdecydowanym tonem Johansson. - Niby dlaczego? - To prywatna prośba, jeśli mogę to tak ująć, pomyślał. - Oczywiście - powtórzył Wiklander. - Zajmę się tym. - Ciekawe, o co mu tak naprawdę chodzi, pomyślał. 32. 2 kwietnia 2000 roku, niedziela W niedzielę rano Holt zadzwoniła do Johanssona już o ósmej, żeby załatwić pozwolenie na dalszą obserwację Heleny Stein. Zaproponowała to, czego się nauczyła w ciągu dziesięciu lat pracy w sekcji dochodzeniowej: obserwacj ę, podsłuchy telefoniczne i wszystkie pozostałe sztuczki. Chciała, żeby po prostu coś się zaczęło dziać. Niech inni sobie ślęczą przed monitorami, obłożeni segregatorami, jak na przykład Lisa Mattei, która kocha takie rzeczy, a poza tym jest w tym lepsza niż inni. Inaczej niż poprzednio Johansson podniósł słuchawkę dopiero po trzecim sygnale. Tym razem był jeszcze bardziej bezpośredni niż wtedy, gdy zadzwoniła do niego w sobotę. - Dzień dobry, Holt - mruknął do słuchawki. - W czym mogę ci pomóc? - Chciałabym przystąpić do obserwacji Heleny Stein - odparła Holt. Żeby sobie tylko nie pomyślał, że go podziwiam, pomyślała. Czy dwa telefony z rzędu to nie za dużo? - Zapomnij o tym - odparł grzecznie Johansson. - Zadzwoń, jak będziesz mogła ją powiązać z mieszkaniem Erikssona i podasz mi trzy uzasadnione powody. Obiecuj ę, że
się wtedy zastanowię. A jeśli chodzi o podsłuch telefoniczny, też możesz o tym zapomnieć - dodał, bo chociaż nie znał się na sprawach ogólnoludzkich, najwidoczniej umiał czytać w ludzkich myślach. - No to nie zawracam dłużej głowy - powiedziała grzecznie Holt. - Mam nadziej ę, że nie przeszkodziłam panu w niedzielny poranek. - Ciekawe, jak bym sobie poradziła bez ciebie i takich jak ty, pomyślała niezadowolona. - Nic się nie stało - odparł Johansson. - A na pożegnanie udzielę ci małej lekcji: takim jak ja telefony w takich sprawach nie przeszkadzaj ą - powiedział i odłożył słuchawkę. Także Martinez ugrzęzła w biurokracji. Wszyscy technicy pełniący dyżur w laboratorium byli akurat zajęci nagłą dużą sprawą, ważniejszą od innych, a na dodatek tak tajną, że nie chcieli nawet powiedzieć, kiedy będą mogli wrócić na komendę przy Polhemsgatan. Nie udało jej się także dotrzeć do technika pełniącego dyżur na komendzie miejskiej policji. Po prostu nikt nie podnosił słuchawki. Nie było też nikogo, kto mógłby udzielić jakiejkolwiek informacji. - Nic nie wiem - oznajmił poirytowany komisarz policji kryminalnej z komendy miejskiej, gdy Martinez udało się w końcu z nim połączyć. - Są gdzieś w terenie, jak zwykle. - Wielkie dzięki za pomoc - odparła grzecznie i odłożyła słuchawkę. Ty głupi dupku, dodała w myślach. Holt i Martinez musiały się pogodzić z losem i dotrzymać towarzystwa Mattei, która siedziała przed monitorem obłożona stosami segregatorów w specjalnie do tego przystosowanym pokoju. Żeby nikt jej nie przeszkadzał. Mattei była wesoła jak skowronek. Obiecała, że po lunchu pokaże im nowy program komputerowy - „Jeśli was to oczywiście zainteresuje”. Natomiast Holt z braku innych zajęć postanowiła sobie przypomnieć sprawę Erikssona. Obie nie wiedziały, czego Martinez szuka w komputerze. Wszystko wskazywało na to, że serfuje po wewnętrznej sieci internetowej służby bezpieczeństwa. Johansson spędził dzień w towarzystwie żony. Kiedy byli razem i w dobrych humorach, nazywał j ą Pią Fistaszek. Poznał ją ponad piętnaście lat temu, kiedy uczestniczył w śledztwie w sprawie tajemniczego samobójstwa amerykańskiego dziennikarza. Podobno odebrał sobie życie, wyskakując z okna, z piętnastego piętra. Johansson zainteresował się tą sprawą raczej ze względów osobistych niż zawodowych. Rozmawiał wtedy z Pią. Była jednym z kilku świadków, a ponieważ mu się spodobała, od razu się nią zainteresował. I to bardziej niż zwykle w takich przypadkach. Biorąc jednak pod uwagę okoliczności, w jakich się poznali, należałoby uznać, że była to miłość nieszczęśliwa. Jarnebring wyznawał starą zasadę: z kobietami, z którymi się stykał na służbie, spotykał się nie jako mężczyzna, tylko jako policjant. Kiedy śledztwo w sprawie zabójstwa dziennikarza dobiegło końca i ustalono, że było to zabójstwo, a nie samobójstwo, poszedł do niej jeszcze raz. Tym razem nie jako policjant, tylko jako mężczyzna. Okazało się wtedy, że nie ma dla niego czasu, a on nawet nie pytał
dlaczego. Od razu się domyślił. Przeniósł j ą więc do najgłębszych zakamarków świadomości, tam gdzie przechowywał wszystko to, co mu z różnych powodów w życiu nie wyszło, bo nigdy się specjalnie nie przykładał. Czasem, kiedy samotność stawała się zbyt dokuczliwa, myślał o niej. Czuł wtedy szczególny rodzaj tęsknoty, która czerpie siłę nie z tego, co się stało, tylko z tego, co się nie stało albo co mogło się stać. Kilka lat później, kiedy już prawie przestał o niej myśleć, natknął się na nią przypadkiem w sklepie spożywczym na swoim osiedlu. Los tak chciał, pomyślał wtedy. I chociaż pracując w policji, wyrobił sobie dodatkowy zmysł, tym razem nie miał pojęcia, jak jest. Okazało się, że miesiąc wcześniej Pia, która myślała o nim równie często jak on o niej, przeczytała w wieczornej gazecie obszerny wywiad z nim. Od razu postanowiła, że jeśli w jej życiu mają zajść jakieś zmiany, powinna przejąć inicjatywę. To był impuls. Podążyła za nim tylko dlatego, że przez kilka lat myślała o mężczyźnie, którego spotkała zaledwie dwa razy w życiu. Szybko się dowiedziała, gdzie mieszka i że jest samotny. Potem zaczęła się zastanawiać, gdzie może robić zakupy. A ponieważ oboje mieszkali w Soder, zaczęła robić zakupy w innym sklepie. Nie było to aż tak trudne. Za piątym razem, kiedy już chciała uznać swój pomysł za niedorzeczny, zobaczyła, jak stoi zamyślony przy stoisku mięsnym. I tak to się zaczęło. - Co będziemy dzisiaj robić? - spytał Johansson, wyciskając dla zaspanej żony sok z grejpfruta i pomarańczy. Może byśmy zaczęli dzień od długiego spaceru? Pogodę mamy prawie tak ładną jak wczoraj. - A może byśmy wrócili do łóżka? - zaproponowała Pia. - Zastanowimy się nad spacerem, myśląc jednocześnie o czymś innym. - Zgoda - odparł Johansson. - Napijesz się soku teraz czy później? W sumie to niezły pomysł, pomyślał. Przecież spacer nie ucieknie. Holt, Martinez i Mattei drugi dzień z rzędu zjadły sushi, a potem całe popołudnie rozmawiały. - Mam już trochę danych na temat Heleny Stein - powiedziała Mattei, wskazując na imponuj ący stos wydruków i innych papierów. - Zaczynam mieć wrażenie, jakbyśmy tym sposobem zaczynały się poznawać. To naprawdę ekscytujące. - Nie zastanawiałaś się nigdy, czyby nie napisać powieści? - spytała z niewinną miną Martinez. - Tak - potwierdziła Martinez w zamyśleniu. - Kiedy biorę się za takie rzeczy, zawsze pojawia się ten sam problem. Mianowicie muszę dać sobie spokój z elementami stylu literackiego. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale zawsze było ze mną tak, że dobra powieść mówiła mi o człowieku o wiele więcej niż wszystkie te nudne statystyki dotyczące ludzi i ich życia, które tu produkujemy. - Stein z pewnością byłaby uszczęśliwiona, gdyby wiedziała, jak chętnie byś się z nią zadawała - stwierdziła Martinez z uśmiechem. - Gdyby tylko wiedziała… pomyśl, jak
bardzo by się ucieszyła. Mogłybyście na przykład… - Świetnie wiem, co masz na myśli - przerwała jej Holt i z powagą skinęła głową. -Część prawdy o innych ludziach udaje nam się poznać wyłącznie dzięki własnej fantazji. Problemem jest instytucja, w której pracujemy. Tu nikt się czymś takim nie zachwyca. Przeciwnie, szefostwo boi się tego jak ognia. - Inaczej jest z przesądami i uprzedzeniami, pomyślała. Te nikomu nie przeszkadzaj ą, a nawet dobrze je mieć. - Fantazja jest drogą do wolności, dla nas i dla wielu innych nieszczęśników -powiedziała Martinez z niezwykłym ożywieniem. - Fantazje prawie zawsze są tylko fantazjami. Za to rzadko bywaj ą przyjemne, zwłaszcza gdy sobie uświadamiamy, że fantazjujemy o innych, nie o sobie samych. - Chyba jesteś szczęśliwym człowiekiem, Lindo - powiedziała Holt. A potem wróciły do papierkowej roboty. A kiedy zamierzały już iść do domów, zadzwonił technik. Powiedział, że wrócił do biura i jest do dyspozycji. Martinez natychmiast zerwała się z krzesła, wzięła puszkę po piwie i odciski palców zabezpieczone w mieszkaniu Erikssona i poszła do laboratorium. Wróciła pół godziny później, a gdy Holt zobaczyła j ą w drzwiach, nie musiała nawet pytać o wynik ekspertyzy. - Yeeeees! - zawołała Martinez i uniosła w geście zwycięstwa zaciśniętą pięść. Gestem z północnych przedmieść Sztokholmu, gdzie dorastała. - To jej odciski. I te na zlewozmywaku, i te w szafce pod zlewem. Trochę za późno, żeby dzwonić do Johanssona i przyjmować przy okazji tradycyjną dawkę cynizmu i sarkazmu, pomyślała Holt, zerkaj ąc na zegarek. - Może spotkamy się jutro o wpół do ósmej? - spytała. - Okej - zgodziła się Martinez. - I żadnego browaru. Fine with me [181. - Mnie też ta godzina pasuje - potwierdziła Mattei. - Jestem rannym ptaszkiem. Zamiast wrócić do domu i iść spać, Holt wsiadła do służbowego samochodu i pojechała pod dom Stein. Zaparkowała dyskretnie i czekała godzinę, obserwując rozświetlone okna jej mieszkania. W pewnej chwili zauważyła, jak ktoś przechodzi obok okna, na pewno w mieszkaniu Stein. Nie potrafiła jednak rozpoznać, czy to była Stein, czy ktoś inny. Co ja tu robię? - pomyślała nagle ze złością. Pojechała do domu i od razu położyła się do łóżka. Co to za życie? - pomyślała i od razu zasnęła. 33. 3 kwietnia 2000 roku, poniedziałek Kiedy w poniedziałek rano Holt zjawiła się w pracy, natychmiast poszła do Johanssona, żeby mu przekazać najnowsze wieści. Niestety nie zastała go. Jego zimna i akuratna sekretarka poinformowała ją, że Johansson pojawi się może po lunchu, chyba że będzie zajęty czymś innym. Nie ma też sensu dzwonić na komórkę, bo jest na ważnym spotkaniu i nie wolno mu przeszkadzać. Może więc lepiej będzie porozmawiać z Wiklanderem,
zaproponowała. Jeśli nie, musi się uzbroić w cierpliwość i poczekać, aż Johansson wróci. Niestety Wiklandera też nie było. A ponieważ nie miał sekretarki, która mogłaby ją poinformować, kiedy wróci, Holt nie pozostało nic innego, jak tylko wrócić do Martinez i Mattei. - Okej - powiedziała. - Panowie jak zwykle zapadli się pod ziemię i będziemy musiały poczekać. Może czymś się w tym czasie zajmiemy? - Ja i tak już mam sporo roboty - odparła Mattei, wskazując na stosy papieru piętrzące się przed jej monitorem. - Ale jak chcecie, mogę wam pomóc szukać wątków łączących Erikssona i Stein. - Dzięki, Liso. Zajmij się w takim razie wątkami finansowymi… i nie zapomnij o Tischlerze. Ja i Linda przejrzymy w tym czasie ich rozmowy telefoniczne. - Minęło już prawie jedenaście lat - stwierdziła z powątpiewaniem Martinez i potrząsnęła głową. - System AXE nie był wtedy zbyt rozbudowany i prawie nikt nie używał jeszcze telefonu komórkowego. Nie wiem nawet, jak długo Telia przechowuje billingi. Dziesięć lat to chyba już dość długo. - Musimy chociaż spróbować - powiedziała Holt. - Billingi Erikssona znajdziemy w aktach śledztwa… ale z tego co pamiętam, nie było ich zbyt dużo. W każdym razie musimy spróbować. - No to ty się tym zajmij, bo lepiej się na tym znasz zaproponowała Martinez. - Ja pogadam z Telią i innymi operatorami komórkowymi. - To się musi udać, pomyślała. W najgorszym wypadku po prostu się trochę przejdę i rozprostuję kości. Johansson poświęcił całe przedpołudnie na spotkanie z jednym z nowo poznanych przyjaciół, zatrudnionym w wydziale służb specjalnych ministerstwa obrony narodowej. - Na początku grudnia zeszłego roku - zaczął, bo nie chciał tracić czasu na grzeczności twoi chłopcy dali nam cynk. Chodziło o tę starą historię w ambasadzie Niemiec. Pamiętasz coś z tego? - Tak - potwierdził pułkownik i skinął głową. - Bardzo dobrze. - Mógłbyś mi coś o tym opowiedzieć? - Jasne - zgodził się pułkownik i zaczął mówić. Komisarz Wiklander spotkał się z byłym komisarzem policji Perssonem. Inicjatywa wyszła od Johanssona. Wiklander miał proste zadanie: porozmawiać z Perssonem i zadbać o to, żeby to wszystko, o czym niedawno Johansson z nim rozmawiał, trafiło na papier i żeby Persson, po zapoznaniu się z treścią dokumentu, go podpisał. Jeśli ma wybuchnąć wojna, lepiej się zabezpieczyć. Wszystko szło gładko i bezboleśnie. Chociaż Persson wyglądał jak stary słoń z nabiegłymi krwią oczami, który w każdej chwili może pogruchotać rozmówcę, okazywał dużo przychylności i chętnie udzielał informacji. Na koniec Wiklander zostawił sobie coś ekstra.
- Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział takim tonem, jakby dopiero sobie o tym przypomniał. - Prosił mnie o to Johansson - dodał na wszelki wypadek. Persson skinął głową i czekał na dalszy ciąg. - Chodzi o twojego byłego kumpla z biura, Claesa Waltina. To ten, co odszedł dwa lata po zabójstwie Palmego, kiedy biuro zlikwidowało tak zwaną działalność zewnętrzną. Persson znów skinął głową, ale nadal nic nie mówił. - Johansson pyta, czy wiesz, dlaczego Waltin odszedł i co się z nim działo później. Podobno utonął - powiedział Wiklander i nie wiadomo dlaczego lekko się zaniepokoił. Persson zareagował w sposób zupełnie niespodziewany: - Nigdy nie rozmawiam o kolegach z pracy - mruknął. Nie wywlekam brudów nawet tych, których nie lubię. Jeśli jednak chodzi o tego gnojka Waltina, chętnie to zrobię. Chcesz wiedzieć dlaczego? - Jasne - odparł Wiklander, bo po pierwsze naprawdę chciał się dowiedzieć, a po drugie Persson nie należał do ludzi, którym się odmawia. Bez względu na to, o co chodziło. - Nigdy nie uważałem go za kolegę z pracy - żachnął się Persson. - Waltin nie był policjantem, tylko zwykłym gangsterem po szkole policyjnej, który się nauczył dobrych manier. Mam nadzieję, że przyniosłeś magnetofon - dodał. Wiklander wyjął magnetofon i postawił go na stole. Persson zaczął opowiadać. - Rzeczywiście, dostaliśmy te informacje od naszych amerykańskich przyjaciół -przyznał pułkownik. - Od czasu do czasu się spotykamy i wymieniamy doświadczenia -dodał tajemniczo. - Kiedy się spotkaliśmy w grudniu, wyszła właśnie ta sprawa. Właściwie to oni wystąpili z propozycj ą. - I nic cię w tym nie zdziwiło? - spytał Johansson. - Co masz na myśli? - Stara sprawa, sprzed dwudziestu pięciu lat, niedługo się przedawni, dwadzieścia lat nikt się nią nie zajmował. Poza tym… jeśli dobrze cię zrozumiałem… dostaliście cynk o dwóch osobach, które od wielu lat nie żyj ą. Chyba nazywali się Eriksson i Welander powiedział Johansson, chociaż dobrze wiedział, o kim mówi. - I myślisz, że właśnie dlatego podzieliliśmy się tymi informacjami z wami? - spytał pułkownik z bladym uśmiechem. - Oto macie dwóch starych truposzów, możecie ich przekazać parlamentarnej komisji śledczej… Tak sobie pomyślałeś? - Rzeczywiście taka myśl przeszła mi przez głowę - odparł Johansson i też się uśmiechnął. - Niestety wcale tak nie było. Faktem jest, że zadałem to samo pytanie co ty, a odpowiedź, którą usłyszałem, była nadzwyczaj przekonuj ąca. - Jak brzmiała? - spytał Johansson. - Że wpłyną kolejne informacje. I że będziemy potrzebowali Erikssona i Welandera do przeprowadzenia analizy porównawczej. Amerykanie poświęcili sporo czasu na analizę
danych, które zdobyli, kiedy Niemcy Zachodnie przejęły archiwa Stasi. Zaczęli je zestawiać z materiałami zdobytymi w ramach akcji Rosewood i innymi informacjami, jakie nagromadzili przez lata. Spodziewali się trafić na nazwiska ludzi, którzy z różnych względów szczególnie ich interesowali. Mnie i ciebie też. Jeśli sądzisz, że wzięli te dane z Archiwum Sira, to jesteś w błędzie, pomyślał Johansson. Od razu przypomniał sobie, jak Berg mówił, że Welander wykasował z archiwum Stasi dane swoje i swoich towarzyszy. - A wspominali, jakie nazwiska znajdą się w kolejnej dostawie? - Młodzi radykałowie z lat siedemdziesiątych, którzy się ustatkowali i zajmują wysokie pozycje w świecie, choć być może nie udało im się usunąć swoich danych z bazy i dlatego mogą zainteresować i was, i nas. Dzisiaj są dla nas o wiele bardziej interesuj ący niż wtedy, bo dawniej tylko biegali na demonstracje i walczyli z wami - powiedział pułkownik. Na pewno nikt taki jak Tischler, ale z całą pewnością wielu przypominało Helenę Stein, pomyślał Johansson. - A nie uważasz, że mogło im wtedy chodzić o jakąś kampanię dezinformacyjną? - spytał Johansson. - Nie - odparł pułkownik. - Z tej prostej przyczyny, że nie było już na nią zapotrzebowania. Żyjemy w innych czasach. Na pewno, pomyślał Johansson. Akurat! - Podaj mi jakieś nazwiska - poprosił. - Kto wam przekazał te informacje? - Wolałbym o tym nie mówić - odparł pułkownik. - Chyba się domyślasz dlaczego. - W takim razie obawiam się, że będę musiał cię spytać ponownie - powiedział Johansson. Przypomniał sobie nagle Perssona. Chyba że wolisz dotrzymać towarzystwa swojemu dawnemu koledze Wennerstr omowi, pomyślał. - W normalnych warunkach odbywa się to inną drogą stwierdził pułkownik wymijaj ąco. - Ale mogę zrobić wyjątek, bo to faktycznie oni zaproponowali, że nam te informacje przekażą. Jak CIA wpadła na pomysł, żeby za nas o czymś takim decydować? - pomyślał Johansson i poczuł, jak rośnie mu ciśnienie. - Jak już wspominałem, od czasu do czasu spotykamy się z nimi, ale tym razem było to raczej spotkanie towarzyskie. Zbliżało się Boże Narodzenie i tak dalej… W każdym razie byliśmy na kolacji w Karlbergu i słuchaliśmy cholernie ciekawego wykładu, który wygłaszał jeden z nich. Faceta uważano za prawdziwą legendę w branży, a to, o czym opowiadał, było i zajmuj ące, i zabawne. I właśnie on do nas podszedł po kolacji i spytał mnie, czy bylibyśmy zainteresowani, a gdy odpowiedziałem, że tak, obiecał, że się jeszcze zgłosi… Potem, dwa dni później, skontaktował się z nami ich łącznik przy ambasadzie, i zrobił nam wykład. Nasi analitycy
byli za, ja też. Dostaliśmy od Amerykanów porządny towar. - Dali wam coś jeszcze? - spytał Johansson. Facet chyba sobie ze mnie żartuje, pomyślał. - Na razie nie - odparł pułkownik i potrząsnął głową. - Ale nie ma w tym nic dziwnego, bo uprzedzali, że to może trochę potrwać. - A ten człowiek legenda? Jak się nazywa? - Powiem ci, ale tylko dlatego, że to ty pytasz - doparł z westchnieniem pułkownik. Nazywa się Michael Liska, urodził się w czasie wojny na Węgrzech. Po powstaniu w 1956 roku, kiedy miał kilkanaście lat, uciekł do USA. Teraz ma około sześćdziesiątki i jest wielkim twardym facetem. Mówią na niego Niedźwiedź, Michael „The Bear” Liska dodał z obojętną miną. - Popieprzona historia - stwierdził Wiklander, gdy Persson opowiedział mu o Waltinie wszystko, co wiedział. - Mówiłem ci przecież, że to prawdziwy gnojek - odparł Persson. - Jeśli chcesz, dam ci na pożegnanie dobrą radę. - Wygląda na prawdziwego policjanta, pomyślał. - Chętnie posłucham - odparł Wiklander. Przy bliższym poznaniu facet okazuje się w porządku, pomyślał. - Zachowaj dystans wobec pracy - powiedział Persson. - Inaczej zwariujesz. - Wiem - powiedział Wiklander. - Już dawno to zauważyłem. - Bo to prawda, pomyślał. - Nigdy nie zapominaj, że jesteś policjantem - dodał Persson i z powagą skinął głową. Bandziorów trzymaj na dystans, nie komplikuj spraw i nigdy z nimi nie negocjuj. Kiedy Johansson wrócił do biura, wezwał do siebie szefa kontrwywiadu i polecił mu, żeby natychmiast sprawdził, czy jego sekcja ma jakieś informacje na temat Michaela Liski. Potem sekretarka poinformowała go, że Anna Holt pilnie chce się z nim widzieć. - Niech przyjdzie teraz - odparł Johansson. Koniec spokoju, pomyślał. - To odciski Heleny Stein. Zarówno te na zlewozmywaku, jak i te na drzwiczkach szafki pod zlewem - stwierdziła krótko Holt. - No proszę - odparł w zamyśleniu Johansson. Chyba nikt się nie spodziewał, że będzie inaczej, pomyślał. - No i co teraz zrobimy? - spytała Holt. - W końcu to pan tu rządzi - dodała z uśmiechem. - Co oznaczają jej odciski palców? - spytał Johansson. Nawet dziecko się domyśli, że musiała być w mieszkaniu Erikssona. Ale czy potrafisz określić kiedy? Wreszcie mówi jak ten Johansson, o którym mi tyle mówiono, pomyślała Holt. Opowiedziała więc o pedanterii i wymaganiach Erikssona, o jego polskiej sprzątaczce, która z pewnością utrzymywała mieszkanie w należytej czystości za marne pieniądze, i o ewentualnych odciskach palców, jakie mogła zostawić. - Sprzątała tam w każdy piątek. Eriksson został zamordowany w czwartek wieczorem. Nie
wierzę, żeby sprzątaczka nie myła zlewu. Zrobiła to najwcześniej w piątek po lunchu przed jego śmiercią… a najpóźniej tego wieczoru, gdy Erikssona zabito. To mniej więcej tydzień. - Czy w worku na śmieci znaleziono coś ciekawego? - Protokół z oględzin miejsca zbrodni nic o tym nie mówi, ale osobiście jestem przekonana, że odciski na szafce znalazły się tam w tym samym czasie co na zlewie. - Jestem skłonny się z tobą zgodzić. Szkoda, że na odciskach nie ma pieczątki z datą dodał z uśmiechem Johansson. Nad głową biednej pani Stein zaczynają się zbierać czarne chmury, pomyślał. - Czy mamy coś innego, co mogłoby popchnąć sprawę naprzód? - spytał. - Martinez przegląda właśnie billingi. Johansson z powątpiewaniem potrząsnął głową. - Możemy sobie dać z tym spokój - powiedział. - Niedawno mieliśmy podobną sprawę i sądzę, że dla Telii i Comviqa to zbyt dawno. W tamtych czasach chyba tylko ci dwaj operatorzy działali na naszym rynku. Chyba że w aktach są jakieś zapiski na ten temat? - Nic - odparła Holt. - Sama sprawdzałam. Eriksson prawie do nikogo nie dzwonił i prawie nigdy nikt nie dzwonił do niego. Stein też tego nie robiła. Telefonu komórkowego nie miał. - A pieniądze? - Tym zajmuje się Mattei, ale nie sądzę, żeby cokolwiek znalazła. - Ja też nie - zgodził się Johansson. - Bo nawet jeśli Eriksson i Stein mieli jakieś wspólne interesy, to jestem pewien, że jej drogi kuzyn Tischler na pewno zdążył coś z tym zrobić. - Jest jeszcze ręcznik - przypomniała sobie Holt i opowiedziała o pobrudzonym wymiocinami ręczniku, który Backstrom znalazł w koszu na bieliznę w łazience Erikssona. - Ale tu pojawia się problem czasu. Taki sam jak w przypadku odcisków palców. Ale jestem najzupełniej pewna, że na ręcznik zwymiotował zabójca Erikssona, zaraz po zbrodni. - Całkowicie się z tobą zgadzam. Musimy więc spróbować wyizolować z ręcznika DNA. Jeśli chodzi o zabójstwo, wymiociny są lepsze od odcisków palców, pomyślał. - Zwróciliśmy się już w tej sprawie do naszego laboratorium i myślę, że niedługo dostaniemy wyniki. Wymiociny są lepsze od odcisków palców, oczywiście w tej konkretnej sprawie - sprecyzowała Holt. Zawsze można mieć taką nadzieję, pomyślał Johansson, bo pracował w policji o wiele dłużej niż Holt i znał się na rzeczy. - Mam do ciebie prośbę - powiedział. - Chciałbym obejrzeć zdjęcia z miejsca zbrodni, a także wszystkie protokoły z przeprowadzonych tam badań, protokoły z sekcji i wszystko, co uznasz za przydatne. Chciałbym wyrobić sobie pogląd na to, jak doszło do zabójstwa. - Oczywiście - powiedziała Holt. Chyba jednak mu zależy, pomyślała.
- Nadal uważasz, że Erikssona zamordowała Stein? - spytał Johansson, rozsiadając się wygodniej w fotelu. - Tak - odparła Holt. - Niestety… przyjęliśmy takie właśnie założenie. - I niezbyt dobrze się z tym czuję, dodała w myślach. - Rozumiem, że cię to niepokoi - stwierdził Johansson. - Tak. - Bo Stein jest kobietą? - Może, nie wiem. - Trzymaj się, kobieto, pomyślała. - Właśnie dlatego nie zawsze czujemy się komfortowo w takich sytuacjach - zauważył Johansson. - Zwłaszcza że ten Eriksson wygląda mi na prawdziwego gnojka. - Jak by to wyglądało, gdyby każdy mógł zabić każdego gnojka, który mu się nie podoba? - zauważyła Holt z filozoficznym uśmiechem. - Całkiem miły z niego facet, pomyślała, patrząc na Johanssona. - Na ziemi byłoby wtedy o wiele luźniej - zauważył Johansson. Na myśl o tym od razu zrobiło mu się raźniej. Zrobimy tak - zaczął, sadowiąc się wygodniej w fotelu, po czym zaczął wyliczać na palcach: -Sytuacja jest, jaka jest. Nie komplikujemy spraw, nie dopuszczamy myśli o przypadku, zaczynamy od ręcznika. Kiedy to wszystko będziemy mieć za sobą - dodał i wyprostował piąty palec - wszystkie swoje troski powierzymy prokuraturze. - Zgadzam się bez zastrzeżeń - powiedziała Holt i uśmiechnęła się niechętnie. - Bo tak naprawdę nie prowadzimy dochodzenia w sprawie zbrodni - zakończył Johansson. No, wreszcie zabierzemy się do roboty, pomyślał Johansson, gdy na miejscu zwolnionym przez Holt usiadł Wiklander. - Opowiadaj - powiedział Johansson. Wszystko, co omówił z Perssonem podczas uczty - podano smażoną wieprzowinę i fasolę - zostało spisane w protokole przesłuchania. Kopię Johansson otrzyma już jutro. Poza tym Persson kazał go pozdrowić i wyraził nadziej ę, że kiedyś znowu się spotkaj ą, tym razem w przyjemniejszych okolicznościach. - To naprawdę stary, dobry policjant - powiedział Johansson, a w jego głosie dał się słyszeć silny norrlandzki akcent. - Powiedział coś o Waltinie? - Tak, i to sporo - odparł Wiklander. - Ale w niezbyt pochlebnych słowach. - Nie musisz nic ukrywać - powiedział z zadowoleniem Johansson i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Claes Waltin przestał pracować w służbie bezpieczeństwa wiosną 1988 roku, kiedy zapadła decyzja o likwidacji tak zwanej działalności zewnętrznej, którą osobiście kierował. Sam złożył wniosek o rozwiązanie umowy o pracę, ale gdyby tego nie zrobił, i tak by go zwolniono.
- Nieprawidłowości finansowe - wyjaśnił Wiklander. - Biegli księgowi wyrywali sobie włosy z głowy, ale ponieważ Waltin był tym, kim był, Berg zgodził się, żeby odszedł na własną prośbę. - Chyba całkiem nieźle mu się powodziło? Z tego co wiem, odziedziczył niezłą sumkę. - Tak, sporo tego było. Miał też pieniądze, których pochodzenie nie do końca było jasne. Wygląda na to, że był zamieszany w jakieś ciemne interesy. Prowadził je, kiedy pracował w służbie bezpieczeństwa. Należy do tego dodać pieniądze, które miał za granicą. Nikomu nigdy się nie udało na nie trafić, ale wszystko wskazuje na to, że pochodziły z tych samych źródeł co większość z tego, co udało się zabezpieczyć. Musiał być niezłym gagatkiem - podsumował Wiklander. - I tak elegancko się ubierał - dodał Johansson z uśmiechem. Kiedy Waltina wyłowiono z wody, wcale nie wyglądał elegancko. Na resztkach ciała, które w Morzu Śródziemnym pozostawiły ptaki i ryby, nie znaleziono nawet kąpielówek. - Pojechał na urlop na Majorkę - mówił dalej Wiklander. - W październiku 1992 roku. Wynajął pokój w luksusowym hotelu, w którym się zatrzymywał każdej jesieni. Hotel stoi na północnym cyplu, za Port de Pollenca… Co rano przed śniadaniem kąpał się w morzu. Któregoś razu nie wrócił, a gdy prawie dwa tygodnie później znaleziono go na plaży w odległości kilku kilometrów od hotelu, okazało się, że zostały z niego szczątki. - No proszę - powiedział Johansson. - Zauważono coś niezwykłego? - Nie… przynajmniej tak twierdziła hiszpańska policja. Uznano to za nieszczęśliwy wypadek. Na zwłokach nie znaleziono śladu po kuli. Tak przynajmniej twierdzi Persson. - A co mówił Berg? - spytał Johansson. - Berg zachował się tak, jak powinien. Jak tylko się dowiedział o jego śmierci, wszczął śledztwo. Zlecił na przykład dokładne przeszukanie jego mieszkania. Waltin miał duże mieszkanie przy Norr Malarstrand, a oprócz tego był właścicielem niewielkiej posiadłości rodzinnej w Sormlandzie. - Czy udało się na sto procent potwierdzić, że znalezione szczątki to Waltin? - spytał Johansson. Zawsze zwracał uwagę na takie szczegóły. - Persson twierdzi, że tak. Policja zdobyła jego DNA, a gdy szczątki wróciły do Szwecji, pobrano z nich próbkę i porównano. Na tej podstawie ustalono z absolutną pewnością, że to Waltin. Jakoś zniesiemy tę traumę, pomyślał Johansson. - Czy w jego domu znaleziono coś interesującego? spytał. - Nie, i to jest właśnie dziwne - odparł Wiklander. - Oprócz testamentu o podejrzanej treści, który znajdował się w jego skrytce bankowej, nie udało się znaleźć w zasadzie nic osobistego. Mnóstwo drogich obrazów i mebli, ale żadnych przedmiotów osobistych. - No to Berg miał zabawę - roześmiał się Johansson. - No właśnie. Waltin był znanym podrywaczem, więc wszyscy byli zdziwieni, że w
mieszkaniu nie znaleziono żadnych śladów po jego podrywach. Niektórzy uważali, że po prostu uporządkował swoje sprawy osobiste i pojechał na Majorkę, żeby popełnić samobójstwo. Kiedy odszedł z pracy, zaczął pić, a znajomi, którzy spotykali go później na ulicy, twierdzili, że pod koniec marnie wyglądał. - I naprawdę popełnił samobójstwo? - spytał Johansson. Podrywacz, pomyślał. I nagle przyszła mu na myśl własna żona. - Nie wiem - odparł Wiklander, wzruszając ramionami. Nigdy nie udało się tego wyjaśnić. Natomiast Hiszpanie twierdzili, że to zwykły nieszczęśliwy wypadek. Tamtejsza policja rozmawiała oczywiście z pracownikami hotelu, ale wszyscy twierdzili, że tamtego ranka, gdy utonął, zachowywał się normalnie. - I nie było żadnych świadków? - spytał Johansson. - Żadnych. W hotelu mieszkali głównie Hiszpanie, a oni śpią prawie do południa, w przeciwieństwie do Waltina. Chyba był rannym ptaszkiem. Poza tym hotel dysponuje własną plażą, oddzieloną od plaży dla pospólstwa. - Aha. No to trudno, będziemy musieli żyć z tą niepewnością. A co z testamentem? - To jeszcze dziwniejsza sprawa. Testament leżał w jego skrytce bankowej, został napisany odręcznie. Jego autorem był bez wątpienia Waltin. Ale właściwie nikt nie wierzy, że jest prawdziwy. - Co w nim jest? - spytał Johansson. Był zniecierpliwiony. - Wszystkie pieniądze, jakie zostawił… a było tego sporo… polecił przekazać fundacji zajmującej się badaniami nad hipochondrią u kobiet. Dla uhonorowania własnej matki. Poza tym fundacja miała nosić jej nazwisko. Chciał, żeby się nazywała Fundacja na rzecz Badania Hipochondrii imienia Mojej Matki Aino Waltin i Wszystkich Innych Bab Cierpiących na Hipochondrię i Uprzykrzających Życie Swoim Dzieciom. - Świetna nazwa - stwierdził Johansson. On też ma matkę. Niedługo skończy dziewięćdziesiąt lat, urodziła siedmioro dzieci i zawsze wstawała razem z kurami, nawet dzień po porodzie. Mamuśka Elna. Najwyższy czas do niej zadzwonić i spytać, jak się ma, pomyślał z miłością najmłodszy syn pani Johansson. - Ale nie to jest najgorsze - mówił dalej Wiklander. - Persson opowiadał, że matka Waltina całe życie twierdziła, że wkrótce umrze. Cierpiała na prawie każdą dolegliwość, jaką można znaleźć w książkach medycznych. W końcu Waltin miał po dziurki w nosie nie tylko jej samej, ale i niespełnionych obietnic, że się przeniesie na tamten świat. I dlatego pewnego dnia po prostu zepchnął ją z peronu na stacji metra pod koła pociągu. - Zachowanie typowe dla wariata - skomentował Johansson. Ale przecież nawet Waltin nie mógł być aż tak szalony, pomyślał. - W zasadzie tak - zgodził się Wiklander. - Problem polega tylko na tym, że staruszka zeszła z tego świata w taki właśnie sposób. Stało się to pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy Waltin miał około dwudziestu pięciu lat i studiował prawo na Uniwersytecie
Sztokholmskim. - Naprawdę? Studiował wtedy prawo? - Uznano to wtedy za nieszczęśliwy wypadek, ale Persson jest absolutnie pewien, że to sprawka Waltina. Twierdzi też, że matka Waltina nie była jego jedyną ofiarą, że były inne, ale nie zgodził się powiedzieć, kogo ma na myśli, więc pewnie po prostu pieprzy. Niesamowita historia, pomyślał Johansson. - A jak potoczyły się losy fundacji? - spytał. - Nic z tego nie wyszło. Testament uznano za nieważny, a pieniądze przekazano jego ojcu. Wprawdzie nie widział syna od dnia, kiedy wiele lat wcześniej wyprowadził się z domu i zamieszkał ze swoją sekretarką w Skanii, ale pieniądze i tak dostał. Nie wiadomo, co z nimi zrobił, bo był wtedy zgrzybiałym starcem. Zmarł chyba w tym roku, miał prawie setkę. - Coś takiego - zdziwił się Johansson. - To naprawdę fantastyczna historia. - Tak - zgodził się Wiklander. - Nie rozumiem tylko, co ma wspólnego z naszą sprawą. Z Heleną Stein. - Zupełnie nic - odparł Johansson. - Zapewniam cię, że nie ma to nic wspólnego z naszą sprawą. Byłem po prostu ciekaw, co się z nim stało. Trudno w to uwierzyć, pomyślał Wiklander. Był prawdziwym policjantem i zdążył już zapomnieć, jakiej rady udzielił mu Persson. Kiedy wieczorem Johansson wrócił do domu, po długim zastanowieniu postanowił opowiedzieć żonie o Waltinie i o jego śmierci. Najpierw jednak zobowiązał j ą do zachowania tajemnicy. - Wiedziałam, że coś takiego się stanie - powiedziała Pia. Była podekscytowana. -Waltin wyglądał na takiego, którego mogą zamordować. O Boże, jęknął w myślach Johansson. To chyba przez te wszystkie warzywa, którymi się objada. Według jego oceny, opierającej się na zdrowym rozsądku i policyjnym doświadczeniu, Waltin należał akurat do tych, których się nigdy nie morduje. - Przecież ci mówiłem, że utonął - powtórzył, akcentując każdą sylabę z osobna. - Więc skąd te brednie, że został zamordowany? - Bo to ten typ człowieka - odparła pani Johansson. - Jestem absolutnie pewna. Znam się na tym. - Może się prześpisz z tą sprawą? - zaproponował Johansson i demonstracyjnie zgasił lampkę na swojej nocnej szafce. Ona też jest jak dziecko, pomyślał i ucieszył się, że jego żona nie pracuje z Anną Holt. 4 kwietnia 2000 roku, wtorek Połowę wtorku Holt spędziła na szukaniu ręcznika. Gdzieś zaginął. Niestety technicy z laboratorium w Sztokholmie dostarczyli jedynie kopię protokołu z Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego w Linkoping, który potwierdzał istnienie owego
ręcznika i trafił do akt śledztwa. Rozmawiaj ąc z nimi przez telefon, Holt usłyszała wiele wymijaj ących odpowiedzi. Na domiar złego Martinez, która obiecała jej pomóc, przepadła jak kamień w wodę. - Okej - powiedziała Holt, kiedy w końcu znalazła Martinez w ich własnym pokoju socjalnym. - Musimy się kopsnąć do centrum i pogadać z tym głupkiem Wiijnbladhem, tym, co tak namieszał z tym ręcznikiem. - To nie będzie łatwe - odparła Martinez. Już próbowała to wyjaśnić. Wiijnbladh nie przypominał dawnego Wiijnbladha, tego, z którym Holt współpracowała kiedyś podczas śledztwa w sprawie zabójstwa Erikssona. Był już tylko cieniem siebie samego z tamtych lat. Od pewnego czasu pracował na pół etatu w tak zwanej sekcji kradzieży i rzeczy zagubionych. Dział ten zajmował się rzekomo szukaniem skradzionych lub zaginionych przedmiotów, ale wszyscy i tak wiedzieli, że w rzeczywistości miejsce to stanowi jedną z wielu bezpiecznych przechowalni dla policjantów, którym nie powiodło się w pracy, ale których z różnych względów nie można było zwolnić. Wiijnbladh trafił tam po wypadku, któremu uległ jakiś miesiąc po śmierci Erikssona. Stało się to w miejscu pracy, a okoliczności były, oględnie mówiąc, dość dziwne. Ktoś go po prostu otruł talem - i ledwo go odratowano. Któregoś dnia upadł w biurze na podłogę, dostał drgawek i zaczął wymiotować, a w końcu wpadł w szał. Przerażeni koledzy zawieźli go na ostry dyżur do szpitala Karolinska Sjukhuset, gdzie natychmiast umieszczono go na oddziale intensywnej terapii. Na początku nikt nie wiedział, co się stało. Konsylium lekarskie zastanawiało się nad przyczyną jego zachowania. Aż w końcu jeden z lekarzy przypomniał sobie o czymś, co miało miejsce w tym samym szpitalu. Jeden ze studentów medycyny ukradł butelkę talu, żeby otruć ojca. Z dziennika Wiijnbladha wynikało, że pracował kiedyś jako technik w policyjnym laboratorium. Lekarz szybko skojarzył te fakty i doszedł do słusznego wniosku. A ponieważ z Wiijnbladhem nie było jak się porozumieć, bo nadal walczył ze śmiercią, zadzwonił do szefa policji, któremu podlegały sprawy dyscyplinarne - bo tylko jego znał - i opowiedział mu o swoich spostrzeżeniach. Butelka z talem nadal stała w laboratorium, w zamkniętej szafce, ale zawierała mniej proszku, niż powinna. Tak przynajmniej wynikało z protokołu, który sporządzono po tym zdarzeniu. Resztki talu znaleziono w szafce Wiijnbladha. Ktoś - najprawdopodobniej on sam -odsypał niewielką ilość proszku do puszki po kawie. Zważywszy, że do otrucia człowieka wystarczy zaledwie setna część grama talu, a żeby się poczuł tak źle jak Wiijnbladh, kilka mikroskopijnych ziarenek na skórze, w całej sekcji zapanował strach. I nie chodziło o Wiijnbladha. Raczej o to, co mogłoby się przydarzyć pozostałym pracownikom. - Do czego potrzebował aż dziesięciu gramów talu? - spytała zdumiona Holt. - Ktoś z działu kontroli wewnętrznej twierdził, że Wiijnbladh zamierzał otruć swoją żonę wyjaśniła Martinez. - Co? - zdziwiła się Holt. No proszę, taki robak, a jednak facet z jajami, pomyślała. - Problem i tak się rozwiązał, bo żona od niego odeszła, jeszcze zanim wypisano go ze
szpitala. Nie sądzę więc, żeby nadal zamierzał j ą zabić za pomocą tego, do czego ma dostęp w nowym miejscu pracy - stwierdziła Martinez. - Są tam głównie stare skradzione rowery i telewizory. - No a co się stało z ręcznikiem? - spytała Holt. Martinez wyraziła przypuszczenie, że w ogólnym zamieszaniu po wypadku Wiijnbladha ręcznik po prostu gdzieś się zawieruszył. W normalnych okolicznościach Wiijnbladh powinien go umieścić w zamrażarce w laboratorium i czekać na ewentualne pytania w jego sprawie - na przykład takiej jak teraz - albo do czasu, gdy sprawa zostanie zamknięta i będzie go można wyrzucić. Tak się jednak nie stało. Ręcznik trafił do Wiijnbladha, i mimo że był porządnie zapakowany, smród zgnilizny, jaki zaczął się z niego wydobywać, po pewnym czasie prawdopodobnie zaalarmował jego współpracowników. Pomni tego, co się stało z Wiijnbladhem, natychmiast wzięli się do dzieła. - Ktoś go po prostu wyrzucił do śmieci - powiedziała Martinez, wzruszając ramionami. Nie wiadomo kto, ale na pewno ktoś z pracowników. - No proszę - powiedziała Holt. - Rozmawiałaś o tym z Wiijnbladhem? - Tak, ale poszłam do niego bez ciebie, bo byłaś wtedy zajęta rozmową z naszym kochanym szefem. - I co powiedział? - dopytywała się Holt. - Nie za wiele - odparła Martinez, potrząsając głową. - Facet kiepsko wygląda. Stracił włosy, zostało mu kilka zębów, ma drgawki i ledwo mogłam usłyszeć, co mówi. Nie pamiętał ani ręcznika, ani sprawy Erikssona. Świetnie za to pamiętał, że kiedy pracował w dziale technicznym, rozwiązał setki spraw - z wyjątkiem sprawy Erikssona, bo akurat jej nie mógł sobie przypomnieć. Potem poprosił mnie jeszcze, żebym pozdrowiła jakiegoś Backstroma, więc mu to obiecałam. Znasz kogoś takiego? - Znam i nie znam - odparła Holt, wzruszaj ąc ramionami. -To on prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa Erikssona. - Tak sobie właśnie pomyślałam. Co u niego słychać? - No cóż - odparła Holt przeciągle. - Jest prawie w takim samym stanie jak Wiijnbladh… i tak jak on czuje się źle. - Coś takiego - powiedziała Martinez. Werług Martinez było wtedy jednak za wcześnie na wprowadzenie do sprawy dowodu w postaci ręcznika. Jeden z techników z laboratorium, ten, z którym najlepiej jej się współpracowało, obiecał, że zajmie się tą sprawą i da znać. A Mattei wpadła na pewien pomysł. Postanowiła coś sprawdzić. Martinez opowiadała wtedy Holt, co się stało z ręcznikiem. - Co chciała sprawdzić? - spytała Holt? - Nie powiedziała, ale musiało to być coś niezwykłego, bo wyszła z biura przed lunchem -
odparła Martinez. - Przy okazji, co się z tobą dzieje? Nieszczególnie wyglądasz. - Mnie też coś przyszło do głowy. Zupełnie nagle - wyjaśniła Holt. Ciekawe, czy on jeszcze żyje, pomyślała. - Spooky [191 - powiedziała Martinez. - Realrealspooky [201. Po południu Mattei wróciła z tajemniczej wyprawy. Miała zaczerwienione policzki i rwała się do opowiadania. - Gdzie byłaś? - spytała Holt. - Chciałam trochę powęszyć. Nie mogłam się z tobą skontaktować, bo akurat rozmawiałaś z Johanssonem, ale to i owo powiedział mi Wiklander. - No dobrze, ale gdzie byłaś? - spytała zniecierpliwiona Holt. - Pojechałaś do Hells Angels, do ich przytulnego klubu w Solnie? - Gdzie tam - żachnęła się Mattei. - Byłam w SACO, w ich centrali na Ostermalm. Okazało się, że wpadłam w ostatniej chwili. - Mattei wpadła na ten pomysł, gdy przeczytała protokół dotyczący ręcznika. Jego treść wpisała oczywiście do komputera. Osoba, która zwymiotowała na ręcznik, najwyraźniej jadła rybę z warzywami i piła kawę wyjaśniła Mattei. - Pamiętam, też o tym czytałam - potwierdziła Holt. - Doszłam więc do wniosku, że musiała jeść krótko przed tym, jak zwymiotowała na ręcznik - sprecyzowała Mattei. - No tak - odparła Holt. Nawet ja na to wpadłam, pomyślała. - I wtedy przypomniałam sobie o tamtej konferencji - dodała Mattei. Zważywszy na to, że konferencja odbywała się w piątek, można założyć, że potem zaproszono jej uczestników - na przykład organizatorów i prelegentów - na jakiś poczęstunek, w podziękowaniu za ich trud, choć oficjalnie nie było tego w programie, który Holt dziesięć lat temu przyniosła do biura na potrzeby śledztwa. - Rzeczywiście, coś takiego miało miejsce. Zawsze się tak robi - wyjaśniła Mattei. Poczęstunek podano w jadalni dla dyrekcji, a zaproszono kilkanaście osób, w tym Stein, która wygłaszała tego dnia wykład. Poza tym zachowało się menu i lista zaproszonych osób. Była potrzebna księgowości. Takie dokumenty przechowuje się zgodnie z zasadami obowiązuj ącymi w księgowości przez dziesięć lat. W przyszłym tygodniu będą się mogli pozbyć tych z roku 1989. Dlatego powiedziałam, że zdążyłam w ostatniej chwili. - Rozumiem, że w menu była ryba? - spytała Holt. - Oczywiście - odparła Mattei. - Przekąska… dorsz z sałatką z rukoli i danie główne szkarłacica z warzywami i dressing z limonek. Tu jest menu - powiedziała, podając Holt plastikową koszulkę z kartką w środku. - Aha. Ryba jako przekąska i ryba z warzywami jako danie główne - powtórzyła Holt. - Tak, bo na posiłek zaproszono prawie same kobiety. Poza tym taki zestaw jest bardzo smaczny. Stein tam była i jadła.
- Tak, słyszałam, już to mówiłaś - odparła Holt. - A jeśli… - Ale na późną kolację nie dała się już zaprosić - przerwała jej Mattei. - Skąd wiesz? - spytała zdumiona Holt. - Jej nazwisko zostało z listy skreślone. Wczesną kolację jedzono o osiemnastej, a lista biorących w niej udział osób obejmuje też panią adwokat Helenę Stein. Później, około dziesiątej, podano sery, owoce i czerwone wino. Było to coś w rodzaju późnej kolacji. Zgłosiło się siedem osób. Reszta musiała wracać do domu, pewnie żeby się zająć dziećmi… Wśród tych siedmiu osób była Stein. - Ale potem jej nazwisko zostało skreślone - powiedziała Holt, bo chciała być pewna, że dobrze zrozumiała, o czym Mattei mówi. - Tak jest - odparła Mattei. - I wygląda na to, że zrezygnowała w ostatniej chwili. - Ja też tak uważam - zgodziła się Holt. - Musiała się spieszyć, żeby przed ósmą zdążyć zamordować Erikssona - stwierdziła Mattei tonem wypranym z sentymentów. Kwadrans później Martinez zadzwoniła do Holt, żeby ją poinformować, że jej znajomy z laboratorium w końcu się odezwał. Ma im coś do zakomunikowania w sprawie ręcznika i prosi, żeby do niego przyszły. To dobrze, trochę się poruszamy, pomyślała Holt. Nie była przyzwyczajona do rozwiązywania spraw zza biurka. Gdyby ktoś j ą o to zapytał, zanim ta historia nabrała tempa, z pewnością by odpowiedziała, że to niemożliwe. Przecież każdy prawdziwy policjant wie, że zwycięstwa odnosi się na placu boju. Tymczasem ona nigdy nie uczestniczyła w śledztwie, które by się toczyło tak szybko, jeśli musiała siedzieć przy komputerze albo przy biurku. Na pewno nastąpił jakiś przełom i już niedługo, ramię w ramię, przemaszeruj ą przez policyjny łuk triumfalny, żeby odtrąbić sukces. - Siadajcie, dziewczyny, i czujcie się jak u siebie w domu -powiedział technik. Miał piwny brzuch i zachowywał się staromodnie. - Dzięki - odparła Holt, choć właściwie chciała powiedzieć coś innego. - Taaak… No to popatrzmy, jak mawiała ślepa Sara - powiedział technik. Przesunął okulary na czoło i sięgnął po kopię protokołu z laboratorium w Linkoping. Porobił na nim trochę notatek. - To zabawne, że siedzę sobie z trzema policjantkami… - To miłe, co mówisz - przerwała mu Holt obojętnym tonem, zanim Martinez zdążyła powiedzieć coś niestosownego. - Miałem na myśli wnioski, jakie wyciągnąłem ma temat śladów, które specjaliści laboratorium znaleźli na wzmiankowanym ręczniku - mówił dalej technik. - Nie bardzo rozumiem - stwierdziła Holt. - Zaraz do tego dojdę. Są tam między innymi oleje roślinne i zwierzęce, estry, tłuszcz roślinny, ślady wosku i trzech różnych barwników, poza tym… - On chce nam powiedzieć, z czego zazwyczaj zrobiona jest zwykła szminka - wyjaśniła z niewinną miną Mattei.
Spotkanie z technikiem trwało krótko. Jeszcze na korytarzu, przed drzwiami do jego pokoju, Martinez objęła zawstydzoną Mattei i pocałowała ją prosto w usta. Potem, głośno chichocząc, poszły razem prosto do salki konferencyjnej. - Nie wiedziałam, że ty też się znasz na tych wszystkich chemicznych sztuczkach powiedziała Holt, spoglądając na Mattei. - Johansson może spadać na drzewo, pomyślała. Nasza mała Mattei już niedługo będzie go mogła olać. - Nie znam się - odparła Mattei. - Ale wstukałam kilka haseł do wyszukiwarki. Są tam różne programy, które umożliwiaj ą wyszukiwanie chemicznych mikrośladów. Jeden z takich programów ściągnęłam z FBI. - To niesamowite - stwierdziła z zachwytem Martinez. Widziałyście, jaką miał głupią minę? Zwykła szminka… Myślałam, że go tam pokręci. - Bez przesady - zaprotestowała Mattei. - Nie powinnyśmy być aż tak niesprawiedliwe. Ten facet ustalił kolor szminki i nazwę firmy, która j ą wyprodukowała. Kolor ciemnej wiśni albo czereśni, wysoka jakość i cena, prawdopodobnie francuskiej produkcji, na pewno nie amerykańskiej, bo ich ustawodawstwo zdrowotne zabrania używania jednego z barwników. To najprawdopodobniej szminka Lancome, kupiona we Francji, przeznaczona wyłącznie na rynek francuski - stwierdziła Mattei, korzystaj ąc z notatek sporządzonych przez technika. Abstrahując od ceny, ktoś taki jak farbowana blondynka Jolanta na pewno by czegoś takiego nie kupił, pomyślała Holt. Na wszelki wypadek postanowiła spytać byłą sprzątaczkę Erikssona o ten szczegół. - Myślę, że najwyższy czas, żebyśmy porozmawiały z naszym wielce szanownym szefem - zaproponowała. - Co wy na to? Holt musiała się pofatygować na rozmowę z Johanssonem sama. Mattei i Martinez wolały się zająć czym innym. - No to nawijaj - powiedział Johansson. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i zachęcająco skinął głową. Holt potrzebowała około pięciu minut, żeby mu zreferować, co ustaliły. - Tak to właśnie wygląda - zakończyła. No i co teraz? - pomyślała. - Obawiam się, że będziemy musieli porozmawiać z panią Stein - oznajmił Johansson. - Nie za wcześnie? - spytała Holt. - A czy inaczej mamy szansę, żeby się posunąć dalej? - Najlepiej byłoby, gdybyśmy na tym etapie śledztwa skłonili j ą do zaprzeczenia, że kiedykolwiek była w mieszkaniu Erikssona, pomyślał. Abstrahując od tego, że nie prowadzimy śledztwa w sprawie zabójstwa. Zresztą mógłby się tym zająć mój przyjaciel Bo Jarnebring i ludzie z wydziału zabójstw. Najlepiej byłoby, gdyby się udało załatwić tę sprawę właśnie tak. - Rozumiem, o co panu chodzi - powiedziała Holt. - Istnieje ryzyko, że potem Stein nagle sobie przypomni, że kiedyś, choć dziś nie pamięta dokładnie kiedy, była w mieszkaniu Erikssona, przez czysty przypadek. Może dlatego, że spotkała swojego kuzyna Tischlera i
to on zaproponował, żeby do niego poszli. Jestem pewna, że Tischler będzie gotów przysiąc, że tak właśnie było. - Tak - zgodził się Johansson. - Ale jeśli sytuacja stanie się naprawdę poważna, i tak wcześniej czy później poznamy prawdę. - Zwłaszcza gdy Stein porozmawia o tym ze swoim adwokatem, pomyślał. - Domyślam się, że zastanawia się pan, jak się pozbyć tej sprawy, jak ją przekazać policji stwierdziła Holt. Powiedz, że nie mam racji, pomyślała. - Tak - odparł Johansson z powagą. - Rzeczywiście się nad tym zastanawiam, bo coraz bardziej jestem przekonany, że nie powinna już zalegać na naszych biurkach. Ponieważ jednak domyślam się, że chętnie porozmawiasz z panią Stein, jestem skłonny to z tobą przedyskutować. - W takim razie mam pewien pomysł - powiedziała Holt. Kiedy Holt wyszła, Johansson poprosił sekretarkę, żeby pod żadnym pozorem mu nie przeszkadzać. Potem zamówił w pobliskiej cukierni kawę i torbę lukrowanych bułeczek, a ponieważ jego żona wyjechała w podróż służbową, miał do dyspozycji całe popołudnie i wieczór. Mógł więc w ciszy i spokoju przejrzeć akta sprawy Erikssona, zwłaszcza protokół z przeszukania mieszkania i protokoły z sekcji zwłok. Kiedy dwie godziny później wstał zza biurka, żeby trochę rozprostować kości, był absolutnie przekonany, że już wie, w jakich okolicznościach ponad dziesięć lat wcześniej zamordowano Erikssona. Cholera, pomyślał, bo ciągle nie mógł się przyzwyczaić do tego, że czyjś los spoczywa w jego rękach. Chyba pogadam o tym z Jarnisem. To w końcu on znalazł Erikssona, pomyślał, i od razu zrobiło mu się lżej na duszy. - Przypominasz sobie zabójstwo Erikssona? - spytał Johansson. - To ja go wtedy znalazłem, więc coś tam jeszcze pamiętam - odparł Jarnebring. Backstrom bawił się wtedy w prowadzenie śledztwa, a Wiijnbladh… sam zresztą wiesz, jaki on jest… Więc nic dziwnego, że śledztwo toczyło się tak, a nie inaczej. - Śledztwo było prowadzone źle - odparł Johansson. I było to raczej stwierdzenie niż pytanie. - Sam sobie odpowiedziałeś. Miałem wprawdzie nadzieję, że chcesz mnie zaprosić na jakiś przysmak, ale cóż… Jeśli wyjaśniłeś zabójstwo, które ma już dziesięć lat, to w drodze do domu chyba sam się zaproszę na kiełbaskę z keczupem w jakimś zwykłym barze. - Nie musi być aż tak źle - odparł Johansson. - Właściwie to już zarezerwowałem dla nas stolik. - To świetnie - ucieszył się Jarnebring. - Żonę już uprzedziłem i wziąłem wolne w biurze. Zastanawiam się tylko nad jednym. - Tak?
- Dlaczego służba bezpieczeństwa zainteresowała się nagle Erikssonem? Jeśli rozpatrujecie tezę, według której szpiegował dla Rosjan, to wpadliście na to chyba trochę zbyt późno. - Ja też się nad tym zastanawiałem. W zasadzie mógłbym ci o tym opowiedzieć, ale musiałbym cię najpierw poprosić, żebyś podpisał mnóstwo papierów. - W takim razie dajmy sobie z tym spokój - machnął ręką Jarnebring i uśmiechnął się. Inaczej nigdy stąd nie wyjdziemy. - Dobrze. Zerknij jeszcze na to zdjęcie - powiedział Johansson i wyświetlił duże zdjęcie przedstawiające martwego Erikssona na podłodze jego mieszkania. - Cholera, ale wy tu macie cuda techniki - powiedział Jarnebring. Nie potrafił ukryć podziwu. - I co ja mam powiedzieć? Prosty policjant… w znoszonych łapciach i wytartym garniturku… - Za który sam zapłaciłeś. - Życie jest niesprawiedliwe - powiedział Jarnebring i powoli potrząsnął głową. - Tak, poznaję to zdjęcie. Chyba zrobił je Wiijnbladh. - Czy to, co teraz widzisz, pokrywa się z twoimi wspomnieniami dotyczącymi tej sprawy? Kolejne zdjęcie, ogólny widok salonu. Ktoś, kto je zrobił, stał w drzwiach, między przedpokojem a salonem. Kanapa w odległości dwóch metrów od krótszej ściany kuchni i prowadzących do niej drzwi. Obok przewrócony stolik, a po jego drugiej stronie krzesło antyk z oparciem i wyściełany fotel z oparciem i uszakami. No i martwy Eriksson leżący na brzuchu, w kałuży krwi, wciśnięty między kanapę a stolik. - Tak - stwierdził Jarnebring. - Wygląda to tak, jak zapamiętałem. Chcesz mi opowiedzieć, co się stało, zanim Eriksson znalazł się na podłodze? - Pomyślałem sobie, że moglibyśmy o tym porozmawiać -odparł Johansson. - No to słucham. - Eriksson siedzi na kanapie, plecami do kuchni, i popija grog. Nie ma pojęcia, że za chwilę coś się stanie. Sprawca wychodzi z kuchni i wbija mu nóż w plecy. Kiedy wyciąga go z rany, krew tryska na oparcie kanapy. To właśnie te plamy, które tu widać - powiedział Johansson i powiększył kanapę, górną krawędź oparcia i kilka dobrze widocznych plam krwi wielkości ziarenek ryżu. - Tego powiększenia nie widziałem - odparł Jarnebring. - Bo to nasi technicy je zrobili, z oryginału Wiijnbladha. - Coś takiego - westchnął Jarnebring. - Dlaczego Wiijnbladh nie poszedł tym tropem? - Jeśli spojrzysz na lewy rękaw ofiary - zaczął Johansson i rzucił na ekran kolejne powiększenie, na którym widać było Erikssona leżącego na brzuchu na podłodze, z ramionami ułożonymi wzdłuż ciała - to zobaczysz, że tuż nad mankietem ma zabrudzenie od krwi… Wygląda to tak, jakby przesunął rękawem po ranie na plecach, żeby sprawdzić, co się stało.
- Pamiętam, że o tym rozmawialiśmy, i że wyjątkowo ja i Backstrom mieliśmy podobne zdanie - powiedział Jarnebring. - Eriksson na początku nie rozumie, co się dzieje, więc sięga lewą ręką do miejsca na plecach, gdzie został właśnie pchnięty… W prawej dłoni trzyma przecież szklankę z grogiem… Kiedy zrozumiał, co się stało, wpadł w szał. Czytałeś zeznania jego sąsiadki? - Tak - odparł Johansson. - I co robi później? - Wygląda na to, że jeszcze się ruszał - powiedział przeciągle Jarnebring. - Spójrzmy na to tak, jakbyśmy stali w kuchni… oczyma sprawcy. Chodzi mi o to, że gdy sprawca wchodzi do pokoju, Eriksson siedzi po prawej stronie kanapy. Blisko drzwi do kuchni, z której sprawca wychodzi. - Ja też tak to sobie wyobrażam - zgodził się Jarnebring. Plama na oparciu kanapy świadczy o tym, że to właśnie w tym miejscu siedział Eriksson, gdy pchnięto go nożem. - Ale najpierw przesunął się w lewo, między kanapę i stolik - zauważył Johansson. - Jesteś pewien? - powiedział z powątpiewaniem Jarnebring. - Przecież leżał w innej pozycji… z głową skierowaną w prawo… w kierunku przedpokoju. Ja odniosłem wrażenie, że chciał się podnieść… wściekł się, a potem upadł… do przodu, z miejsca, gdzie siedział. Krwawił jak zarzynany wieprz, więc szybko było po sprawie. - Nie - odparł Johansson. - Tak szybko to nie poszło. Najpierw zrobił dwa kroki w lewo, między kanapą a stolikiem. Potem się odwrócił i wrócił tą samą drogą między kanapą a stolikiem. A gdy już był z powrotem, przewrócił się i wywrócił przy tym stolik. Szklanka z grogiem, którą wcześniej odstawił na stolik, spadła na podłogę. - To całkiem wiarygodna wersja - powiedział z uśmiechem Jarnebring. - Można odnieść wrażenie, że tam wtedy byłeś i wszystko widziałeś. - Wystarczy popatrzeć na to zdjęcie, żeby się domyślić, jak się poruszał - odparł Johansson i rzucił na ekran powiększenie śladów krwi na podłodze. - Kiedy się przesuwał w lewo, krew tryskała z rany na podłogę, a kiedy w drugą stronę, w prawo, wdepnął rękami i kolanami w te krople. - Kiedy teraz na to patrzę, zgadzam się z tobą - odparł Jarnebring, oglądając powiększenie. - Ale kiedy oglądałem oryginalne zdjęcie Wiijnbladha, odniosłem wrażenie, że to miejsce wygląda jak rzeźnia w Enskede po nocnej zmianie. Wszędzie pełno krwi. - Ale dlaczego Eriksson przemieszczał się właśnie tak? - spytał Johansson. - Najprostsze wyjaśnienie jest takie, że próbował wyjść z zasięgu sprawcy. Sprawca stoi przy prawym boku kanapy, gdzie Eriksson siedział w chwili, gdy zadano mu cios. Więc próbuje się odsunąć… przesuwa się w lewo. Wtedy sprawca obchodzi kanapę od drugiej strony i Eriksson znowu się przesuwa… z powrotem… a potem osuwa się na podłogę. - Uważam, że było odwrotnie - stwierdził Johansson. - Zgadzam się z tym, co powiedziałeś o miejscu, gdzie stał sprawca, i o tym, jak Eriksson się przesuwał po drugiej stronie stolika i foteli, to znaczy najpierw w lewo, a potem z powrotem w prawo. Co do reszty nie masz racji.
- A ponieważ jestem nieszczęsnym idiotą, poproszę o wyjaśnienia - odparł Jarnebring. - Uważam, że Eriksson próbował złapać sprawcę. To on przesuwa się w ślad za sprawcą, a sprawca tylko się cofa. Nie odwrotnie. - Co za brednie - zaprotestował Jarnebring. - Co prawda nigdy nie spotkałem Erikssona, gdy jeszcze żył, ale odniosłem wrażenie, że była z niego tchórzliwa dupa. - Ale nie tym razem - odparł Johansson. - Bo na pewno się nie bał, że akurat ten ktoś wyrządzi mu fizyczną krzywdę. - Aha - uśmiechnął się Jarnebring. - Nawiązujesz tu do teorii kolegi Backstróma… że sprawcą był jakiś pedzio. - Nie. Szukamy kogoś innego. - Kogoś, kogo Eriksson znał, kogo się nie bał, kogoś, przy kim nawet ktoś taki jak on czuł się silny i pewny siebie. - Tak - potwierdził Johansson. Tak to chyba niestety wyglądało, pomyślał. - Do diabła, Lars, mów, co chcesz o tych starych niewyjaśnionych sprawach, ale dobrze robią na apetyt - stwierdził Jarnebring godzinę później, kiedy siedzieli już przy stoliku w ulubionej restauracji Johanssona i zabierali się do grzanki z parmezanem, mozzarellą, bazylią i pomidorem, stanowiącej wstęp do głównego dania, filetu jagnięcego. - Szkoda, że dzisiaj mamy wtorek - odparł przeciągle Johansson. - Masz na myśli małego sznapsa? - Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał Jarnebring wymijająco. - Jestem policjantem. Byłem nim przez całe swoje dorosłe życie… a ciebie znam już bardzo długo. Ponieważ Pia wyjechała, a ja dostałem na dziś wolne, doszedłem do wniosku, że na swój pokrętny norrlandzki sposób mówiłeś o sznapsie, choć dzisiaj wtorek. - No to co zrobimy? - spytał Johansson. Cholera, przecież dopiero wtorek, pomyślał. - Zamówimy dwa porządne sznapsy i będziemy udawać, że to piątek - zdecydował Jarnebring. 35. 5 kwietnia 2000 roku, środa Z propozycją wystąpiła Holt. To był jej pomysł, wpadła na niego chwilę wcześniej. Wiedziała, że jest dość ryzykowny, i dlatego przedstawiła go z pewnymi zastrzeżeniami. - W każdym razie warto spróbować - powiedział Johansson i właśnie dlatego w środę rano spotkał się w swoim gabinecie z Wiklanderem, żeby omówić szczegóły. Chociaż poprzedniego wieczoru widział się z Jarnebringiem, sprawiał wrażenie świeżego i wypoczętego. - Widzę, że już rozmawiałeś z Holt - powiedział, wskazując niewielką złotą szpilkę zdobiącą od kilku minut klapę marynarki Wiklandera. - To odznaka komandosa morskiego -odparł Wiklander nie bez dumy.
- Ciesz się, że nie musisz sobie przyklejać sztucznych wąsów - zażartował Johansson. Był w wyśmienitym humorze, bo chociaż zajmował wysokie stanowisko i trochę wyszedł z wprawy, znowu miał wziąć udział w akcji. Poprzedniego dnia Holt przypomniała sobie nagle o starym majorze, sąsiedzie Erikssona. Pamiętała, że gdy go dziesięć lat temu z Jarnebringiem przesłuchiwali, budził pewne podejrzenia. - Uznałam wtedy, że coś przed nami ukrywa - wyjaśniła Holt. - Facet był bardzo czujny i ostrożny, miał w drzwiach judasza, przez którego bardzo dobrze było widać korytarz i schody. A ponieważ w mieszkaniu Erikssona było bardzo głośno, doszłam do wniosku, że musiał podejść do drzwi, żeby sprawdzić, co się dzieje, i być może zobaczył sprawcę, kiedy wychodził - albo wychodziła - od Erikssona. Wtedy byłam absolutnie pewna, że szukamy mężczyzny. Zresztą wszyscy byliśmy, zwłaszcza Backstrom. - To dlaczego major wam wtedy nie powiedział, czy kogoś widział? - Sądzę, że z kilku powodów - odparła Holt. - Po pierwsze nie lubił Erikssona. Po drugie nie lubił policji. Już to wystarczyło, żeby trzymać buzię na kłódkę. Poza tym tak mogło być dla niego łatwiej. - To znaczy? - spytał Johansson. - Bardzo mu zależało na tym, żeby pokazać, jaki to z niego stary wojak. Przez chwilę myślałam nawet, że zechce nam pokazać jakąś starą bliznę z czasów wojny w Finlandii, którą tak się szczycił. Ale możemy założyć, że po prostu się bał, jak inni ludzie, i dlatego nic nie powiedział. A może po prostu ze zwykłej tchórzliwej wygody nie chciał być w to zamieszany? Jestem pewna, że wolałby sobie odgryźć j ęzyk, niż się do czegokolwiek przyznać. - Masz rację - skinął głową Johansson. - Ale chyba najbardziej prawdopodobna wersja jest taka, że po prostu nic nie widział? - Tak. To brzmi najbardziej prawdopodobnie. Pewnie się mylę. - W każdym razie warto to sprawdzić. Ale dlaczego chcesz, żebym ja to zrobił? Takimi rzeczami zajmowałem się dawno temu. - Choć na pewno ta propozycja mi schlebia, dodał w myślach. - Uważam, że świetnie się pan nadaje do tego staruszka. - Czy wyglądam na kogoś, kto podziela jego poglądy polityczne? - Dobrze się zastanów, zanim odpowiesz, pomyślał. - Nie - odparła Holt. - Ale wygląda pan na kogoś, kto ma bardzo zdecydowane poglądy polityczne. - Świetnie. A gdzie jestem na skali od jednego do dziesięciu? - pomyślał, bo przypomniał sobie, że tak kiedyś powiedziała jego żona. - Wtedy, podczas przesłuchania, prawie nie zwracał na mnie uwagi - przypomniała sobie Holt. - Natomiast bez problemu dostrzegał Jarnebringa… kto go zresztą nie zauważy? Z drugiej strony odniosłam wrażenie, że uważał go za prostego policjanta, z którym nie warto się wdawać w poważne rozmowy.
- Myślę, że już wiem, z kim mamy do czynienia - stwierdził Johansson. I tak znalazł się w mieszkaniu majora przy Radmansgatan. - Służba bezpieczeństwa. Na dodatek sam szef, o ile dobrze zrozumiałem - zaczął major i skinął Johanssonowi głową. Położył przed sobą na biurku jego wizytówkę. - Czemu zawdzięczam tę wizytę? - Chodzi o pańskiego sąsiada, zamordowanego w 1989 roku - wyjaśnił Johansson. - Ma pan na myśli tego gnojka - domyślił się major. - Po jakiego diabła służba bezpieczeństwa interesuje się kimś takim? Przecież nie robiliście tego, kiedy żył. - Pan major pewnie się domyśla, że nie wolno mi się wdawać w szczegóły, ale dostaliśmy pewną wskazówkę od kolegów ze służb wojskowych i teraz razem z moim współpracownikiem, panem Wiklanderem, to wyjaśniamy - powiedział Johansson i skinął głową Wiklanderowi i szpilce w jego krawacie. - Komandos morski - powiedział major i z aprobatą skinął głową. - Tak - odparł krótko Wiklander, dając do zrozumienia, że nie zamierza wchodzić w dalsze szczegóły. - Zapoznałem się z wojennymi przeżyciami pana majora - mówił dalej Johansson. Postanowił iść na całego. - Miałem kiedyś bliskiego krewnego, który walczył po stronie Finów… - A jak się nazywał? - przerwał mu major i spojrzał na niego czujnym wzrokiem. - Nazywał się Petrus Johansson. Był strzelcem w stopniu plutonowego i poległ pod Tolvajarvi. - Czy to był pański ojciec? - Stryj - odparł Johansson, chociaż tak naprawdę ów Petrus Johansson był postrzelonym kuzynem jego ojca. Starzy Johanssonowie nadal przy każdej okazji opowiadają o nim niestworzone historie. - Wiem, o kim pan mówi - odparł major. - Nigdy go nie spotkałem, ale wiem, kim był. Plutonowy Petrus Johansson poległ bohaterską śmiercią, więc składam panu szczere wyrazy współczucia. - Dziękuję - powiedział głęboko poruszony tym, że osiemdziesięcioletni major najwyraźniej sądził, że Johansson urodził się najpóźniej w 1940 roku. Muszę zacząć się odchudzać, pomyślał. - Nie poległ jednak na darmo - mówił dalej major. - A dalszy rozwój sytuacji jest świetną ilustracją moich słów. - Doskonale rozumiem, dlaczego pan major tak się wtedy zachował - zaczął Johansson, wracając do tego, z czym przyszedł. - Chodzi mi o to, że nawet jeśli pan wtedy coś zobaczył, wolał pan nic nie mówić… biorąc pod uwagę przeszłość ofiary i fakt, że policjanci, z którymi pan major rozmawiał, byli zwykłymi policjantami i nie mieli wglądu w bardzo skomplikowane kwestie bezpieczeństwa państwa… Mogę jednak zdradzić dodał - że osoby, których szukamy, to ludzie tego samego pokroju co Eriksson.
- Co chce pan wiedzieć? - spytał major z miną wskazującą na to, że właśnie podjął ważną decyzję. - Chciałbym pana spytać, czy widział pan sprawcę, kiedy wychodził z mieszkania ofiary. - A skąd przypuszczenie, że to był mężczyzna? - spytał major i w tym momencie Johansson zrozumiał, że mu się udało. - Co pan major ma na myśli? - udał zdziwienie Johansson. - To nie był mężczyzna - odparł major, potrząsając głową. To była młoda kobieta. Miała może dwadzieścia pięć lat… najwyżej trzydzieści. Była elegancko ubrana… do piersi przyciskała aktówkę albo coś w tym rodzaju. Wyglądała, jakby ją ktoś ścigał… zatrzasnęła za sobą drzwi, zbiegła po schodach… co mnie zresztą nie zdziwiło, zważywszy na okoliczności. - Pamięta pan, jak wyglądała? - Bardzo porządnie. Eleganckie ubranie… pamiętam, że miała piękne włosy… rude albo raczej rudawe… ale wcale nie przypominała kogoś takiego jak ten obrzydliwy Eriksson. Poza tym on był od niej znacznie starszy. Kiedy usłyszałem, co się stało, pomyślałem sobie, że próbował ją zgwałcić, a ona tylko się broniła, więc nawet nie miałem ochoty pomagać policji, bo mogła za to trafić do więzienia - zakończył i skinął głową. Potem dali majorowi do obejrzenia kilka zdjęć. Dwanaście różnych kobiet, w tym zdjęcie Heleny Stein w wieku trzydziestu kilku lat i trzy fotografie kobiet mniej więcej w tym samym wieku, o podobnym wyglądzie i kolorze włosów. - No proszę - żachnął się major i wskazał kościstym palcem sprzątaczkę Erikssona, Jolantę. - Toż to ta polska zdzira, która u niego sprzątała. - Czy któraś z pozostałych kobiet wydaje się panu znajoma? - spytał Johansson. Major się nie spieszył. Uważnie przyglądał się każdemu z pozostałych jedenastu zdjęć leżących na biurku. Każde brał do ręki i oglądał z bliska. W końcu potrząsnął głową. - Nie - powiedział. - Przykro mi. Pamiętam, że miała rude albo rudobrązowe włosy. Jeśli jest na którymś z tych zdjęć, to na pewno musiała to być ona… ale nic więcej nie mogę powiedzieć. Nie można mieć wszystkiego, pomyślał filozoficznie Johansson, ale i tak było mu to obojętne. Już zdążył sobie wyrobić pogląd na tę sprawę. - W takim razie bardzo panu majorowi dziękuję za pomoc - powiedział. - A która to? - spytał major, wskazując leżące na biurku zdjęcia. - Która z nich to zrobiła? - Tego jeszcze nie wiemy. - Mam nadzieję, że się z tego wykręci - powiedział major. - Eriksson nie był dobrym człowiekiem. Kiedy Johansson wrócił do biura, natychmiast wezwał Holt, żeby jej opowiedzieć o rozmowie z majorem. - Uważam, że najwyższy czas spotkać się z panią Stein - powiedział na zakończenie.
- Więc już pan nie chce przekazać tej sprawy policji? - spytała Holt. - Nie. Byłoby z tego mnóstwo niepotrzebnej gadaniny - odparł Johansson z większym przekonaniem, niż zamierzał. Przesłuchamy j ą na okoliczność jej kontaktów z Erikssonem, a jeśli popełni błąd i zaprzeczy, że kiedykolwiek była w jego mieszkaniu, zwrócimy się do prokuratora i niech on wyda decyzję o jej zatrzymaniu. - Już sobie wyobrażam jego minę, pomyślał. - A potem zobaczymy, tak? - spytała Holt. - Chyba że masz lepszą propozycję. - Nie. - W takim razie muszę cię przeprosić - powiedział Johansson, podnosząc się z krzesła. Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się do niej. - Za chwilę mam kolejne spotkanie. - Helena Stein to bardzo interesująca kobieta - powiedział w zamyśleniu dyrektor generalny, spoglądaj ąc na Johanssona. - Rozumiem, że pan ją zna - odparł Johansson. - O, tak - potwierdził dyrektor. - Trafiła do departamentu za moich czasów. Wprawdzie nigdy mi nie podlegała, ale spotkałem ją wiele razy. Czasami nawet spotykaliśmy się codziennie, gdy pracowała dla kancelarii rządu. - Ja nigdy nie miałem okazji jej poznać. Jaka jest? - Zdolna, a nawet bardzo zdolna. Poza tym jest bardzo kompetentną i inteligentną prawniczką, a przy tym ładną kobietą. Jej radykalne poglądy równoważy ubiór: bluzka modna w latach osiemdziesiątych, taka, jaką nosiły kobiety, które zrobiły karierę, do tego plisowana spódnica i pantofle na wysokim obcasie, zawsze kolorystycznie dobrane do stroju - podsumował dyrektor, a wypowiadając ostatnie słowa, z niewiadomego powodu lekko chrząknął. - Rozumiem, że to jedna z tych kobiet, z którymi faceci nie chcieliby się żenić… jeśli im zależy, żeby mieć w domu święty spokój - zauważył Johansson. W towarzystwie przełożonego świetnie odgrywał rolę zwykłego mężczyzny. - Właśnie. Moim zdaniem to bardzo inteligentna intelektualistka, zawsze gotowa bronić swoich poglądów. Ostra jak brzytwa i bezlitosna, jeśli musi. Kobieta tego rodzaju, który większość mężczyzn… zwłaszcza z naszego pokolenia… z trudem znosi. - Niełatwa sprawa dla zwykłego chłopaka z prowincji. - Na pewno tak. Rozumiem, że przyszedł pan do mnie, bo ma jakieś problemy. - Tak. Sprawa jest dość zagmatwana i dość trudna do zrozumienia, ale to nie my ją zagmatwaliśmy. - Po prostu jest zagmatwana - stwierdził dyrektor. - Tak. Po prostu jest zagmatwana. - W takim razie proponuję podejść do niej na spokojnie. Nie mam nic przeciwko temu, żebym to ja w naszym małym gronie był tym, który wie mniej, pod warunkiem że nie
wypadnę przez to źle przed opinią publiczną. - Sprawa obejmuje trzy łączące się ze sobą kwestie. Pierwsza z nich to udział Stein w okupacji niemieckiej ambasady ponad dwadzieścia pięć lat temu. Druga to sprawa, która zaczęła się dwa lata temu, kiedy ją mianowano podsekretarzem stanu. Trzecia to zabójstwo jednego z jej znajomych, którego znała już wtedy, gdy była zamieszana w sprawę ambasady. Proponuj ę, żeby z tym trzecim wątkiem trochę poczekać. - A dlaczego? - Chcemy się najpierw dowiedzieć więcej - odparł Johansson. - Zresztą dowiemy się już wkrótce. Nie zabierze nam to zbyt wiele czasu. - Ambasada Niemiec - powiedział dyrektor z wahaniem. -Musiała być wtedy dość młoda? - Miała szesnaście lat. Była młoda, miała radykalne poglądy i działała dość aktywnie. Poza tym została wprowadzona w błąd i oszukana przez prawie dwa lata starszego od niej faceta. - Przejdźmy do konkretów. Co zrobiła i dlaczego? - Pomogła wtedy Niemcom. Załatwiła dla nich kilka praktycznych spraw. Nic szczególnego. Pożyczyła samochód ojca. Jej facet, zmarły przed laty Sten Welander, wykorzystywał go do transportu i obserwacji terenu. Stein nie miała prawa jazdy… jej ojciec mieszkał wtedy za granicą, ale samochód zostawił w domu, więc bez problemu mogła z niego korzystać. Taaaak… Kiedyś kupiła im nawet jedzenie… Poza tym niemieccy terroryści mieszkali kilka dni w letnim domku, który należał kiedyś do rodziny jej matki. - Zamek rodziny Tischlerów na wyspie Varmdo - powiedział dyrektor. Chyba coś o tym wiedział. - Tak - potwierdził Johansson. - Ale tak naprawdę rządził tam jej starszy kuzyn, Theo. - I to wszystko? - Tak, to wszystko. - A dlaczego to robiła? Czy wiedziała, jakie plany mają Niemcy? - Nie - odparł Johansson. - Nie miała pojęcia. Myślała, że chodzi o pomoc dla kilku niemieckich studentów o radykalnych poglądach, których poszukiwała niemiecka policja. Nie było mowy o terrorystach ani o aktach przemocy. To Welander j ą przekonywał, że o niczym takim nie ma mowy. - Więc mamy tu do czynienia z mieszaniną młodzieńczej głupoty i radykalnego zaangażowania - powiedział sucho dyrektor. - Mniej więcej - zgodził się Johansson. - I tego wszystkiego jesteśmy absolutnie pewni? Tego, co konkretnie zrobiła i dlaczego to zrobiła? - Tak. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. - W takim razie mamy tu do czynienia z kryciem przestępcy… tak na pierwszy rzut oka…
Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że takie przestępstwa przedawniają się po piętnastu latach. Może dwudziestu. - Mniej więcej. Prawo nie jest moją mocną stroną. - A moją tak - odparł z uśmiechem dyrektor. - A dlaczego dwa lata temu usunęliśmy tę sprawę z bazy? - Mój poprzednik na tym stanowisku, Berg, twierdzi, że z kilku powodów. Welander i Eriksson, którzy byli w to mocno zaangażowani, od pewnego czasu nie żyją. Współudział Stein przedawnił się, podobnie jak udział Tischlera. Poza tym do sprawy dotarłaby w końcu komisja śledcza, a zważywszy na to, że okupacja ambasady wywołała wtedy w Niemczech ożywione reakcje i nadal jest to sprawa interesuj ąca zarówno pod względem medialnym, jak i politycznym… mogę sobie na przykład łatwo wyobrazić, że niemieckie media zaczęłyby pisać o zaangażowaniu strony szwedzkiej… Poza tym nadal żyją krewni ofiar… Sądzę, że chodziło o to, żeby sprawę wyciszyć. - A nie sądzi pan, że istniały powody, których Berg nie wymienił? - Tak. Na pewno. - Jakie? - Eriksson przez wiele lat był tajnym współpracownikiem wydziału bezpieczeństwa Komendy Głównej Policji. Był nim także wtedy, gdy doszło do ataku na ambasadę. - Uff - jęknął dyrektor. - To niedobrze. No a Stein? Jej dane zebrane podczas kontroli zostały wykasowane dokładnie wtedy, gdy miała być mianowana podsekretarzem stanu. Czy istnieje jakiś związek? - To, że ją w końcu mianowano, wynikało moim zdaniem głównie z przesłanek prawnych. - Oczywiście. Ładnie to brzmi, ale trudno mi sobie wyobrazić, żeby Berg nie był świadom medialnego i politycznego ryzyka w razie przecieku. - Sądzę, że ryzyko przecieku z własnego wydziału uznał za zerowe. Poza tym rozwiązał ten problem, informując naszego wspólnego znajomego, podsekretarza stanu… pełnomocnika premiera do spraw bezpieczeństwa narodowego… o udziale Stein w okupacji ambasady. - Jak Berg opisał jej zaangażowanie? - Poprawnie, jeśli chodzi o fakty, w słowach wyrażających zrozumienie - odparł Johansson. - Czy z tego, że wręczono jej nominację, wynika, że rząd przyjął podobną postawę? - Myślę, że ponieważ Berg poinformował o wszystkim podsekretarza stanu ustnie, podsekretarz prawdopodobnie zachował to dla siebie - powiedział Johansson. - Tak pan sądzi czy wie pan coś o tym? - spytał dyrektor. - Tak mi się wydaje. - Ciekawe. Mnie też to przyszło do głowy.
- Biorąc pod uwagę to, co mówi pan i inne osoby, przypuszczam, że mianowanie Stein na to stanowisko wzbudziło pewne kontrowersje - zauważył Johansson. - Nie. Absolutnie nie. Osoby dobrze zorientowane w takich sprawach wyrażały pogląd, że rząd chce dać wojskowym i ich elitom po nosie. Jeśli się weźmie pod uwagę kwalifikacje Heleny Stein, było to niezłe posunięcie. Jest godnym szacunku przeciwnikiem, a jej poglądy na kwestie obronne łatwo streścić. - Jak? - Jej poglądy opierają się na trzech N: neutralność, nie dla zbrojeń i nie dla NATO. - Chyba nie tylko ona wyraża takie poglądy - zaoponował Johansson. Podzielał takie stanowisko, mimo że był myśliwym, a jego wygląd sugerował coś zupełnie innego. - Ale wśród jej poprzedników na tym stanowisku takie poglądy nie były częste. Jako ideolog wypowiadaj ący się w kwestii polityki obronnej góruje zarówno nad ideowymi sojusznikami, jak i przeciwnikami. Sprawa staje się delikatna, gdy przyjrzymy się bliżej jej poglądom na przemysł zbrojeniowy i handel bronią. - To znaczy? - spytał Johansson. - Wyjaśnię to na przykładzie. Poglądy na te sprawy jej i jej podobnych stoją w sprzeczności z faktem, że rząd, który reprezentuje, i eksportuje, i importuje sprzęt wojskowy do USA i z USA, państw NATO i innych państw demokratycznych Europy Zachodniej, a nie tylko do i z państw niedemokratycznych, które maj ą dla nas mniejsze znaczenie gospodarcze. - Ojojoj - powiedział Johansson. - Tak - zgodził się dyrektor. - Pracownicy szwedzkich firm, które się zajmuj ą takim handlem, pewnie się śmiej ą, widząc tak wyraźną sprzeczność między ideologią a praktyką. A jeśli już mowa o pieniądzach, to warto wiedzieć, że idzie o jakieś trzydzieści miliardów koron szwedzkich rocznie z eksportu, importu i produkcji przemysłu cywilnego. Nie chodzi tylko o samoloty JAS, łodzie podwodne, działa, miny, materiały wybuchowe i lornetki, ale o wiele innych produktów mających znaczenie gospodarcze, głównie cywilne… na przykład ciężarówki, systemy klimatyzacyjne, elektronikę czy chociażby opakowania do mrożonek, że wymienię tylko bardziej znane artykuły produkowane przez przemysł zbrojeniowy w ramach działalności komercyjnej. - Jeśli tak, to dlaczego się mówi o prztyczku w nos? - spytał Johansson. - Mianowanie jej na to stanowisko należałoby raczej uznać za lewy podbródkowy albo porównać z sytuacj ą, gdy ktoś kogoś wali rurą w potylicę. - Helena Stein to zdolna bestia - wyjaśnił dyrektor. Wydawał się wyraźnie rozbawiony. Zawsze dbała o to, żeby wszystkie te kwestie przedyskutować najpierw pod kątem pryncypialnym - ideologicznym… zwłaszcza zaś prawno-ideologicznym… zmuszała innych do myślenia, rozważała wszystkie kwestie na szerszej płaszczyźnie… wskazywała na konsekwencje moralne, polityczne, prawne i gospodarcze wynikaj ące z przyj ęcia takiego czy innego stanowiska. - To ich z pewnością nie uspokoiło?
- Nie. Jej poglądy budziły przerażenie. Wróćmy jednak do tego, jak podejść do sprawy okupacji ambasady. Słyszałem, że kilka miesięcy temu ktoś z powrotem wprowadził do naszej bazy dane dotyczące udziału w ataku obywateli Szwecji. - Tak - potwierdził Johansson. - Dostaliśmy cynk od kolegów z Ameryki. Dziwne w tym wszystkim jest to, że chodzi o Erikssona i Welandera, choć obaj już nie żyj ą. Nie ma natomiast nic o Stein, chociaż ona akurat żyje. - Dlaczego Berg podjął taką decyzję? - Twierdzi, że z kilku powodów. Po pierwsze po dłuższym zastanowieniu zaczął wątpić, czy dobrze zrobił, usuwając dane… Po drugie dlatego, że ten, kto nie żyje, nie poniesie konsekwencji. Ale przede wszystkim dlatego, że Amerykanie obiecali mu dostarczyć więcej danych, więc wolał nie ryzykować, że następne informacje nagle zawisną w próżni. Osobiście uważam, że do takiej decyzji przyczyniła się też jego choroba. - Chce pan powiedzieć, że stracił ostrość widzenia? - Częściowo tak, ale też zrobił się zbyt ostrożny… nie miał odwagi odmówić. - Ale pan uważa, że chodziło o coś innego? - zasugerował dyrektor. - Tak. Nie wiem, czy to skrzywienie zawodowe, ale wydaje mi się, że ktoś chciał otworzyć furtkę, przez którą będzie mógł nam przekazywać informacje o Stein. Trudno mi sobie wyobrazić, że może chodzić o kogoś innego. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jej związek z atakiem na ambasadę. - A co o tym sądzi Berg? - Że nie mam racji. Twierdził, że brakuje uzasadnienia ideologiczno-politycznego, bo Rosjanie sobie odpuścili. - A co pan sądzi o poglądzie Berga? - drążył dalej dyrektor. - Uważam, że nie ma racji. A gdy wysłuchałem tego, co pan przed chwilą powiedział o Stein, jeszcze bardziej utwierdziłem się w tym przekonaniu. - Czy wypłynęło coś nowego? Mam na myśli Stein. Niedługo zapadnie decyzja o jej mianowaniu na członka rządu, więc to chyba najwyższy czas. - Nie. O niczym takim nie słyszałem. - Cicho jak w grobowcu, pomyślał. - No i jak pan sobie to tłumaczy? - spytał dyrektor. - Albo wprowadzono mnie w błąd, albo ktoś nie wie, że Stein ma być mianowana na nowe stanowisko i przeoczył okazję. A może jednak wie, ale czeka, aż Stein znajdzie się w trudnej sytuacji? - Która wersja jest pańskim zdaniem najbardziej prawdopodobna? - Trzecia. Ktoś tylko czeka, aż Stein zostanie mianowana. Doprowadzi wtedy do tego, że ona sama i ten, kto j ą mianował, spadną ze stołków z tak wielkim hukiem, że gdy wszystkie te niekorzystne dla niej informacje wypłyną w mediach, cała sprawa skończy się źle i dla niej, i dla rządu. Dopiero wtedy ten ktoś przekaże nam swoje życzenia dotyczące tego, co ona i my powinniśmy, a czego nie powinniśmy robić.
- Jeśli ma pan rację, to nie mamy do czynienia ze szczególnie przyjemnymi ludźmi stwierdził dyrektor. - Jest jeszcze jedna, o wiele bardziej skomplikowana sprawa. Mówimy o Amerykanach… ostatnich obrońcach światowych demokracji… bardzo cenionych przyjaciołach, którzy pozostają poza wszelkimi podejrzeniami. - I nigdy pan jej nie spotkał? - upewnił się dyrektor. - Mówi pan o Stein? - Tak. - Nie. Nigdy jej nie spotkałem. - Teraz pewnie będę musiał, pomyślał. - No to może pan powinien - zasugerował dyrektor. - Proszę się dyskretnie przyjrzeć obiektowi nazwiskiem Helena Stein. - Chyba to zrobię - zgodził się Johansson. Dyskretna obserwacja jeszcze nikomu nie zaszkodziła, pomyślał. - W takim razie jakoś to załatwię - ucieszył się dyrektor. Dyskretną obserwację podsekretarz stanu Heleny Stein odwiedzającej zbójcę w jego własnej jaskini.
36. 6 kwietnia 2000 roku, czwartek W czwartek 6 kwietnia Holt i Wiklander przystąpili do przesłuchania pani podsekretarz stanu w ministerstwie obrony, Heleny Stein. Sekretarka Johanssona ustaliła miejsce i godzinę spotkania z sekretarką Stein. Nie było to zaskoczenem ani dla Johanssona, ani dla Holt, ani dla Wiklandera. Pani podsekretarz stanu miała wprawdzie napięty grafik, ale ponieważ z prośbą o spotkanie zwróciła się do niej służba bezpieczeństwa, udało jej się wcisnąć spotkanie między godzinę szóstą a wpół do siódmej wieczorem. A ponieważ zaraz po tym spotkaniu miała się udać na przyjęcie, zaproponowała, żeby to oni przyjechali do niej do ministerstwa przy Gustaf Adolfs Torg. Sekretarka zaprowadziła ich do salki konferencyjnej będącej do wyłącznej dyspozycji pani podsekretarz, spytała, czy chcą kawy albo wody, a gdy podziękowali, poprosiła, żeby usiedli i chwilkę poczekali. Po kwadransie weszła Helena Stein. Z uśmiechem skinęła głową, przeprosiła za spóźnienie, a gdy Holt się z nią przywitała, pomyślała, że z całą pewnością nie wie, o czym chcą z nią rozmawiać. Pewnie sądzi, że w najgorszym wypadku pojawił się jakiś problem w związku z kontrolą jej danych osobowych, pomyślała Holt. Jest na to przygotowana i uważa, że z łatwością się wykręci. Ładna, wysportowana, elegancko ubrana, świadoma swej wartości, zdolna. Widać to po jej zachowaniu, a nawet po oczach. Nieważne, pomyślała Holt. Holt poczyniła przygotowania. Ustawiła magnetofon i mikrofon i wygłosiła krótki wstęp: „Prowadząca przesłuchanie komisarz policji Anna Holt przesłuchuje Helenę Stein w sprawie dotyczącej bezpieczeństwa państwa”. Czas zaczynać. - Powodem, dla którego poprosiliśmy panią o tę rozmowę, jest pani dawny znajomy Kjell Goran Eriksson - zaczęła Holt. Próbowała się skupić na reakcji Stein. - Kjell Eriksson - powtórzyła Stein. - Znałam go chyba milion lat temu. Ma pani na myśli tego Kjella Erikssona, który został… ma pani na myśli tę straszną historię z końca lat osiemdziesiątych? Chce pani ze mną o tym porozmawiać? Nie pamiętam nawet, jak wyglądał. To ty go zabiłaś, pomyślała od razu Holt. Zawahałaś się na ułamek sekundy, zanim to wszystko powiedziałaś. Musiałaś się od niego zdystansować i zapanować nad sytuacją, bo tego się nie spodziewałaś. Oczywiście, że go pamiętasz. Na przykład z akcji w niemieckiej ambasadzie. Pamiętasz też inne spotkanie, w innych okolicznościach. Zważywszy na to, kim jesteś, musiałaś o nim myśleć setki godzin, przez całe życie. Na pewno nie było to łatwe. - Tak, wróciliśmy do tej sprawy - mówiła dalej Holt. - O powodach nie mogę niestety mówić. - Na miłość boską, czemu pytacie o niego mnie? Prawie go nie znałam - odparła Stein. Mam kuzyna… nazywa się Theodor Tischler… Nie wiem, czy wiecie, o kim mówię, ale był kiedyś biznesmenem… pracował w biurze maklerskim, które założył jego ojciec. Teraz mieszka za granicą. To on go dobrze znał. A właściwie jego najlepszy przyjaciel…
Sten Welander… Pracował kiedyś dla telewizji. Już nie żyje. Zmarł pięć albo sześć lat temu na raka. - Ale znała pani Erikssona? - spytała Holt. - Oczywiście - odparła Stein, dając do zrozumienia, jak bardzo ją to pytanie dziwi. - Ale do ostatniego naszego spotkania musiało dojść ponad dwadzieścia lat temu, kiedy byłam jeszcze młodą dziewczyną o radykalnych poglądach dodała z uśmiechem. - Poznałam wtedy setki ludzi działających dla tej samej sprawy. W tym Stena, no i oczywiście Erikssona. Przypominam sobie nawet, że któregoś lata był razem z Theo w naszym letnim domku. Byłam wtedy małą dziewczynką… miałam może z dziesięć lat… Dobrze to jeszcze pamiętam. Theo zabrał go wtedy na wieś. No proszę, pomyślała Holt. Widzę, że postanowiłaś sobie przypomnieć tamto zdjęcie i pewnie masz nadzieję, że tylko dlatego się zjawiliśmy. No to zaraz się przekonasz, po co tak naprawdę przyszliśmy. A wtedy od razu przejdziesz do ataku. - Proszę mi wybaczyć, ale zaczynam się dziwić - powiedziała Stein. - Czyżby ktoś twierdził, że ja i Eriksson byliśmy kiedyś znajomymi? Jeśli tak, to pragnę zapewnić, że to zwykłe kłamstwo. - Nie - odparła Holt, potrząsając głową. - Nikt tak nie twierdzi. Chcemy tylko porozmawiać ze wszystkimi, którzy go znali. - Właśnie to miałam na myśli - odparła Stein spokojnie. Tak naprawdę go nie znałam. Spotkałam się z nim ledwie kilka razy, we wczesnej młodości. Mogłam wtedy mieć nie więcej niż piętnaście, szesnaście lat. Eriksson musiał być ze dwa razy starszy ode mnie. Miał tyle lat co Sten i Theo, więc był raczej ich znajomym. Biorąc pod uwagę, że jedyną rzeczą, jaką zrobił Eriksson, było to, że dał się zamordować, fakt, że całą energię wkładasz w to, żeby nas przekonać, jak słabo go znałaś, wydaje się nieco dziwny, pomyślała Holt. - A więc Eriksson był znajomym Welandera i Tischlera? spytała Holt. Uznała, że najwyższy czas, żeby Stein nabrała przekonania, że niebezpieczeństwo minęło. - Tak - potwierdziła Stein. - Wiem, że spotykali się z nim aż do jego śmierci. Czasami rozmawiamy z Theo i jestem pewna, że mi o tym mówił. Oczywiście, że rozmawialiśmy też o tej jego strasznej historii. Musieliśmy o tym rozmawiać. To dziwne, że starasz się nie używać słowa morderstwo, chociaż od dwudziestu lat jesteś prawnikiem, pomyślała Holt. - Czy może się pani teraz skupić i przypomnieć sobie, kiedy po raz ostatni widziała pani Erikssona? - spytała Holt. - Przed chwilą o tym mówiłam. Musiało to być jakieś dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat temu. Gdzieś tak w połowie lat siedemdziesiątych.
- No tak - odparła z uprzejmym uśmiechem Holt. - Rozmawialiśmy już z osobami, które utrzymywały z nim kontakty w okresie, gdy został zamordowany… przypomnę, że stało się to 30 listopada 1989 roku… A teraz odnoszę wrażenie, że zwróciliśmy się do niewłaściwej osoby. - Ma pani rację - powiedziała Stein. - Bo wtedy od naszego ostatniego spotkania upłynęło już pewnie z piętnaście lat. - Rozumiem - odparła Holt, uśmiechając się uprzejmie. - W takim razie przepraszamy, że zajęliśmy pani tyle czasu. - Jak to? To wszystko? - spytała Stein, a Holt odniosła wrażenie, że jest zdumiona. - Tak. - Teraz będzie się w panice zastanawiać, czy czegoś nie palnęła, pomyślała. - Niech się jeszcze zastanowię - powiedziała nagle Stein. -Coś mi chodzi po głowie. - Co takiego? - Wydaje mi się, że ja i mój kuzyn Theo spotkaliśmy się z nim także trochę później stwierdziła z wahaniem Stein. - Aha - odparła Holt. Więc nagle przyszło ci to do głowy, pomyślała Holt, wymieniając spojrzenie z Wiklanderem. Wiklander uśmiechnął się półgębkiem. - Ale kiedy to mogło być? - powiedziała Stein i potrząsnęła głową, jakby chciała ich przekonać, że bardzo się stara sobie przypomnieć. - W latach siedemdziesiątych? Osiemdziesiątych? - zasugerowała Holt. - Na pewno w latach osiemdziesiątych… a nawet pod koniec lat osiemdziesiątych… Pamiętam, że pracowałam wtedy w kancelarii adwokackiej. Theo zaprosił mnie na kolację. Chciał, żebym mu pomogła w jakiejś kwestii prawnej. Nie pamiętam już, o co chodziło. Zadzwonił i mnie zaprosił. To była jakaś włoska restauracja… chyba gdzieś na Ostermalm. Ciekawe, na ile jeszcze się odważysz, zastanawiała się Holt. - A więc pod koniec lat osiemdziesiątych pani kuzyn Theo Tischler zaprosił panią na kolację do włoskiej restauracji w dzielnicy Ostermalm… i tam spotkała pani Erikssona podsumowała Holt. Masz jeszcze szansę, dodała w myślach. - Czy ja tak powiedziałam? - spytała nagle Stein. - Nie, było trochę inaczej. Z restauracji mieliśmy wrócić pieszo do domu albo pojechać taksówką do centrum i bawić się dalej. Theo uwielbia takie rzeczy… ale kiedy doszliśmy do Karlavagen… wydaje mi się, że Theo wskazał wtedy na jeden z domów i powiedział, że mieszka tam Kjell… Kjell Eriksson. I zaproponował, żebyśmy do niego zadzwonili i wprosili się na drinka… i tak zrobiliśmy. Dziwne, że o tym nie pamiętałam - dodała, potrząsając głową. Bez wątpienia, pomyślała Holt, po czym skinęła głową i uśmiechnęła się uprzejmie. - A więc była pani z Tischlerem u Erikssona? - spytała, żeby się upewnić. - Tak - odparła Stein. - Zajrzeliśmy do niego i przypominam sobie, że chyba nas czymś poczęstował… piłam chyba wino, a Theo poprosił chyba o whisky… Zawsze zamawia whisky. -Uśmiechnęła się lekko i potrząsnęła głową, jakby chciała pokazać, że ma
problem z przypomnieniem sobie, jaki alkohol lubi jej kuzyn Theo. - Jak długo byliście u Erikssona? - spytała Holt. - Wpadliśmy na chwilę, na jakieś pół godziny, nie więcej niż czterdzieści pięć minut. - A czy pamięta pani, w którym to mogło być roku? - dopytywała się Holt. - Nie - odparła Stein zdecydowanie. - Nie potrafię tego określić. - Jesień, zima, wiosna, lato? - spytała Holt. - Na pewno nie lato - odparła Stein, potrząsając głową. -Jesienią albo zimą, o ile dobrze pamiętam. Zdaje mi się, że zimą. Nie za daleko i nie za blisko listopada, pomyślała Holt. - Proszę zapytać o to Thea - zaproponowała Stein. - Jestem pewna, że zapisuje w kalendarzu daty kolacji i innych spotkań. Poza tym nie za często się ze mną spotykał i nie za często zapraszał mnie na kolacj ę. Tak, proszę z nim porozmawiać, może państwu pomoże. Jestem pewna, że przechowuje stare kalendarze… Kiedyś mi nawet wspominał, że są dla niego czymś w rodzaju dzienników. A dlaczego miałoby to być ważne akurat teraz? - pomyślała Holt. Nawet jeśli to, co mówisz, jest prawdą, i tak jest dla nas mało interesuj ące. - Czy ma pani jego numer telefonu? - spytała Holt. Nie przy sobie oczywiście, dodała w myślach. - Nie przy sobie - odparła Stein. - Mam go w domu, więc jeśli to ważne, mogę go znaleźć jutro rano. Dziś wieczorem już niestety nie zdążę - dodała i na wszelki wypadek spojrzała na zegarek. - Obiecałam, że za chwilę zjawię się na przyjęciu. - Nie sądzę, żeby to było konieczne - stwierdziła Holt, potrząsając głową. - Interesuje nas tylko Eriksson. Dziękujemy pani za pomoc i przepraszamy, że niepotrzebnie panią kłopotaliśmy i zajęliśmy pani tyle cennego czasu. - Nic się nie stało - odparła Stein z uprzejmym uśmiechem. - Byłam tylko trochę zdziwiona, ale to chyba zrozumiałe. Jesteś śmiertelnie przerażona, a nie zdziwiona, odparła w myślach Holt. - To ona go zabiła - stwierdził Wiklander, gdy wracali samochodem do biura. - Tak, ale udało jej się wykręcić - odparła Holt. - Na razie, dopóki nie znajdziemy na nią czegoś lepszego. Wieczorem z Heleną Stein spotkał się Johansson. Nie mieli wprawdzie okazji porozmawiać, nie wymienili nawet spojrzeń, ale mógł jej się przyjrzeć z pewnego dystansu i to mu wystarczyło. Patrzył, jak stoi pod żyrandolem w samym środku wielkiej sali, w otoczeniu mężczyzn w jej wieku i starszych. Eleganccy ludzie sukcesu. Wielu puszyło się jak koguty w skrojonych na miarę garniturach. W odróżnieniu od niego nie musieli obciągać mankietów od koszuli ani zapinać marynarki na ostatni guzik. Stein miała na sobie czarną sukienkę, czarny żakiet i naszyjnik z pereł. Uśmiechała się i
słuchała. Była wesoła, a zarazem poważna i czujna. Przez cały wieczór otaczali ją mężczyźni. Johansson nie zauważył, żeby dzieliły ich różnice ideologiczne w kwestii polityki obronnej, choć tak właśnie twierdził jego szef, dyrektor generalny. Noblesse oblige, pomyślał. Znalazł tę maksymę w jednej z książek, które czytał, będąc już dorosłym człowiekiem, na długo po tym, jak przestał jeździć radiowozem ze swoim najlepszym przyjacielem i kolegą z pracy, z dochodzeniówki. Jeśli więc na tym, co teraz widział, polega prawdziwa kariera, to przeżył całe dotychczasowe życie, stoj ąc w miejscu i przypatruj ąc się, jak inni pną się w górę. Tamtego wieczoru stał przy drzwiach na zaplecze dla obsługi imprezy. Jedynymi osobami, jakie się do niego zwracały, byli kelnerzy. Co chwilę przechodzili obok niego i nieustannie przepraszali, stał w przejściu. Później jeden z ochroniarzy ambasadora skinął mu dyskretnie głową i lekko się do niego uśmiechnął. Wiedział, kim jest. Wyróżniał się ciemnym garniturem, barczystą sylwetką, słuchawką w uchu i dłońmi skrzyżowanymi na wysokości krocza. Jedyną osobą, z którą Johansson tamtego wieczoru rozmawiał, był jego własny przełożony, dyrektor generalny. Podszedł do niego i spytał, jak się bawi. On sam bawi się świetnie i żałuje, że wcześniej nie przyszło mu do głowy, aby załatwić zaproszenie także dla niego, ale ponieważ widzi go tu dzisiaj, domyśla się, że wszystko poszło po jego myśli. - Dzisiaj zaproszono głównie Szwedów - wyjaśnił dyrektor. - Chodzi o nawiązanie kontaktów między nami, gospodarzami, a tymi, którzy reprezentuj ą naród. To, że jesteśmy w siedzibie ambasadora, należy potraktować jako gest dobrej woli. No właśnie, zgodził się Johansson. Choć jemu akurat nigdy by nie przyszło do głowy, żeby wpuścić do domu taką zbieraninę. Miał tylko nadzieję, że ambasador USA w Sztokholmie wyznaje w tym względzie taki sam pogląd. - No właśnie - stwierdził. Prawie sami starsi faceci: wojskowi, dyrektorzy i dyplomaci. I co mam mu odpowiedzieć? - pomyślał. Że całe to towarzystwo przypomina mi z grubsza to, co można zobaczyć w relacjach CNN z różnych spotkań politycznych w świecie arabskim? Abstrahuj ąc oczywiście od ubioru, ale to wynika z pogody i klimatu. Tego jednak nie mógł powiedzieć na głos, bo komuś, kto przepracował tyle lat w dochodzeniówce, po prostu nie wypada mówić takich rzeczy. - Chciałbyś z nią porozmawiać? - spytał go dyrektor, wskazując dyskretnie stojącą pośrodku sali Helenę Stein. - Nie - odparł z uśmiechem Johansson. - Przyszedłem tu głównie po to, żeby sobie na nią popatrzeć. Ale kiedy będzie pan rozmawiał z ambasadorem, proszę mu podziękować za zaproszenie. Mam nadzieję, że nie stanowiło to problemu ani dla niego, ani dla jego żony. - Najmniejszego - uspokoił go dyrektor. - Ja i ambasador jesteśmy starymi przyjaciółmi, więc nie było z tym żadnych problemów. Jaki ten świat mały, pomyślał Johansson. Został na przyj ęciu jeszcze godzinę, a potem pojechał do domu.
- Dobrze się bawiłeś? - spytała Pia. - Tak sobie - odparł. - Byli tam sami dziwni ludzie. 37. 7 kwietnia 2000 roku, piątek - Chciałbym, żebyś przesłuchał Backstroma - powiedział Johansson, kiedy w piątek rano spotkał na korytarzu Wiklandera. - Ja muszę pędzić do Rosenbad. Mam jak zwykle przedstawić rządowi, co się dzieje. - Backstroma? - powtórzył Wiklander. Z trudem ukrywał zdumienie. - Ma pan na myśli… - Tego samego - odparł z uśmiechem Johansson. - Chcę wiedzieć, co sądzi o zabójstwie Erikssona… w końcu to on prowadził śledztwo. Potem mi to spiszesz. Wszystko, czego się od niego dowiesz. - A jak będzie pytał dlaczego? Że niby po co chcemy to wiedzieć? - Powiedz, że trafiliśmy na ślad wielkiego spisku homoseksualistów. Albo wymyśl coś innego, co łatwo łyknie. Tylko nie częstuj go alkoholem. - Wiem, co pan ma na myśli. Wiklander pojechał więc do Backstroma i zaczął go wypytywać, co sądzi o sprawie Erikssona. To, co Backstrom opowiedział, z pewnością przerosło najśmielsze oczekiwania Johanssona. Nic się nie zmienił, ani jeśli chodzi o wygląd, ani jeśli chodzi o poglądy. Jedyna zmiana, jaka zaszła w jego życiu, polegała na tym, że kilka miesięcy wcześniej odszedł z wydziału zabójstw i został komisarzem policji kryminalnej w specjalnej grupie operacyjnej w komendzie głównej, powołanej do wyjaśniania szczególnie skomplikowanych spraw. - Chcesz wiedzieć, co sądzę o sprawie Erikssona? - spytał Backstrom. - Tak, i pewnie się zastanawiasz dlaczego. - Chyba się domyślam. Wystarczy włączyć telewizor, żeby się zorientować, co się od dawna dzieje. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić. Aha, nie trzeba być geniuszem, pomyślał Wiklander. - Wszędzie same pedały - westchnął Backstróm. - Pełno ich na wszystkich kanałach. Z wyjątkiem nocnych programów erotycznych w kablówkach, pomyślał Wiklander. Sam wprawdzie nigdy nie oglądał telewizji, ale słyszał o takich programach w pokoju socjalnym. - Chodzi mi o sprawę Erikssona - przypomniał. - Co o tym myślisz? - Typowe zabójstwo homoseksualisty - odparł Backstróm. - Poza tym zabójstwo Erikssona było jednym z wielu podobnych zabójstw popełnionych na pederastach. Nie wiem, czy pamiętasz, ale w tamtym okresie jakiś walnięty pedzio grasował po mieście i wielkim nożem, przypominającym miecz samurajski, mordował pederastów pracujących w pedalskich lokalach. W sumie załatwił ich pięciu, a Eriksson był chyba czwarty z rzędu, o
ile mnie pamięć nie myli. - Jeśli dobrze rozumiem, żaden z tych przypadków nie został wyjaśniony - zauważył ostrożnie Wiklander. - A gdzie tam! Wysiadywałem u szefów i nalegałem, żeby sprawy jakoś popchnąć, ale jakbym rzucał grochem o ścianę. Mimo to nie odpuściłem. Teraz też zajmuję się paroma sprawami - dodał tajemniczo. - Aha - odparł ze zrozumieniem Wiklander. - Wiem, co masz na myśli. - Gówno prawda, pomyślał. - Widzę, że nie powstrzymają się nawet od ciężkiej zbrodni - stwierdził Backstróm nadętym tonem. - Nie wystarczy im, że ciągle się pieprzą i że pełno ich w telewizji. Z drugiej strony miło słyszeć, że ktoś w tej instytucji w końcu zrozumiał, co się dzieje. - Tak - potwierdził Wiklander. - A teraz, jeśli pozwolisz, włączę magnetofon i zadam ci kilka pytań. - Zawsze do usług - odparł Backstróm. Do czego to Johanssonowi potrzebne? - zastanawiał się Wiklander, kiedy godzinę później rozstał się z Backstrómem i zaczął przesłuchiwać nagranie. Może chce go wsadzić do wariatkowa? - zastanawiał się dalej, bo z natury był optymistą. Potrafił się pogodzić z każdą sytuacją, nawet zupełnie niezrozumiałą, jak ta. Ale teraz miarka się przebrała. Kiedy Johansson usłyszy, czego Backstróm się doszukiwał w sprawie Erikssona, spadną mu łuski z oczu i na pewno postanowi coś z tym zrobić. Tymczasem Johansson nawet się nie domyślał, co o Backstrómie myślał Wiklander. Przebywał w towarzystwie ludzi z wyższych sfer, w siedzibie rządu w Rosenbad, gdzie miał przedstawić cotygodniowy raport w sprawie bezpieczeństwa kraju. Na spotkanie jak zwykle przybyli przedstawiciele rządu i ministerstwa sprawiedliwości. Za czasów Berga prawie zawsze to on reprezentował swoją instytucję. Teraz jednak przedstawiciele kierownictwa służby bezpieczeństwa zjawiali się na zmianę. Johansson, który nie był miłośnikiem takich spotkań, przyjeżdżał najwyżej dwa razy w miesiącu. Przewodniczył zazwyczaj minister sprawiedliwości. Towarzyszył mu zawsze szef departamentu prawnego, który spisywał protokół. Na końcu zawsze go utajniano. Od czasu do czasu pojawiał się także podsekretarz stanu, będący również pełnomocnikiem premiera do spraw bezpieczeństwa narodowego. Tak było i tym razem - na jego obecność zwrócił natychmiast uwagę nie tylko Johansson, lecz również pozostali uczestnicy spotkania, szczególnie że żadna z poruszonych tego dnia spraw nie wydawała się specjalnie istotna. Zwykłe rutynowe sprawy, nic szczególnego, głównie raporty o stanie państwa, sprawy wałkowane od dawna. Ciekawe, czy akurat ze mną chce porozmawiać, zastanawiał się Johansson. Johansson i podsekretarz w kancelarii premiera spotkali się po raz pierwszy piętnaście lat wcześniej, kiedy Johanssonowi wpadły w ręce pewne dokumenty i chciał się ich jak najprędzej pozbyć. Podsekretarz był wtedy pełnomocnikiem premiera i zajmował się w jego imieniu kwestiami bezpieczeństwa państwa, w tym także działaniami służby
bezpieczeństwa. Kiedy premier został zamordowany, pełnomocnik odszedł z Rosenbad i nikt nie wie, co się z nim później działo. Na pewno nie poszedł w całkowitą odstawkę, bo wkrótce pojawił się znowu. Zaczął pracować dla trzeciego z kolei premiera i powodziło mu się coraz lepiej. Jego drugi premier odszedł w doskonałym zdrowiu na emeryturę, natomiast trzeci, obecny szef, wprost tryskał zdrowiem. Przydzielono mu te same obowiązki co poprzednio, zmieniono nazwę jego funkcji na trochę bardziej elegancką, a na drzwiach jego gabinetu pojawiła się skromna tabliczka, na wypadek gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, kim w tej chwili jest. - Pełnomocnik rządu do spraw badawczo-rozwojowych odpowiadał, gdy ktoś go pytał. - Głównie do spraw rozwoju i przyszłości - dodawał, jeśli natręt nie dawał mu spokoju i pytał dalej. Podsekretarz chciał najwidoczniej spotkać się z samym Johanssonem, bo przez całe spotkanie prawie się nie odzywał. Co jakiś czas coś wtrącał z typowym dla siebie sarkazmem. Kiedy spotkanie dobiegło końca, wziął Johanssona na stronę i poprosił o rozmowę w cztery oczy. - Chodźmy do mnie, na górę, żeby nikt nam nie przeszkadzał - powiedział. - Nie wierzę tym pieprzonym prawnikom - dodał głośno, bo chciał być pewien, że go usłyszą wszyscy zgromadzeni. - Jak tam sprawa Stein? - spytał podsekretarz. - Mam nadzieję, że nie ma żadnych problemów. - Co pan ma na myśli? - spytał Johansson tonem swego starszego brata, handlarza nieruchomości i samochodów. Jego brat mówił tak, gdy wolał na jakieś pytanie nie odpowiadać. - Mam na myśli grzech młodości, sprawę niemieckiej ambasady - sprecyzował podsekretarz. - Aha - odparł Johansson. - Wydawało mi się, że dwa lata temu pan i Berg załatwiliście tę sprawę. - Tak. I dlatego spytałem. - Podzielam stanowisko Berga. Jak pan wie, zarządzono nawet dochodzenie. Poza tym, że kiedy to się działo, Stein była jeszcze dzieckiem, można powiedzieć, że stała się też ofiarą. Została po prostu wykorzystana przez dwa razy starszego od niej przyjaciela, czy może narzeczonego. - Ludzie żyją bardzo różnie - stwierdził filozoficznym tonem podsekretarz. - Inaczej w jednych czasach, inaczej w innych. - Nie wszyscy - odparł Johansson, myśląc o swoich starych rodzicach mieszkających w Angermanlandzie. Staruszkowie przeżyli razem całe życie, pomyślał. - Wiem, co pan chce powiedzieć - powiedział podsekretarz. - Chodziło mi o - wyrażę się jaśniej, bo zwłaszcza pan ma prawo tego ode mnie oczekiwać - intelektualistów…
niezależnych finansowo… mieszkańców wielkich miast… takich jak na przykład Helena Stein. Albo ty sam, pomyślał Johansson. - Pewnie - chrząknął. - Rozumiem, że w takich kręgach ludzie żyją na kilka sposobów. Bo i tak nie mają nic lepszego do roboty, dodał w myślach. - Gdy tymczasem my ciężko harujemy i dźwigamy swoje brzemiona - westchnął podsekretarz. - Weźmy na przykład naszego ukochanego ministra spraw zagranicznych. Kilka razy miałem okazję się z nim spotkać… Sprawia wrażenie człowieka całkiem normalnego, jest nawet miły, chociaż cały ten bełkot o ochronie środowiska jest mi obojętny… I nagle któregoś dnia widzę zdjęcie z demonstracji politycznej sprzed lat, na którym nasz pan minister kopie leżącego na ziemi policjanta. Trudno powiedzieć, kto był wtedy większym gnojkiem. Co ty nie powiesz? - pomyślał Johansson. - Tak, ja też widziałem to zdjęcie - powiedział. - A jeśli chodzi o Stein, pouczyłem swoich współpracowników, żeby działali bardzo ostrożnie. Nie ma tu miejsca na żadne zaniedbania - przez wzgląd na was, na nas, a zwłaszcza na nią. A jak pan wie, do pewnych czynności można przystąpić dopiero po jakimś czasie. Spodziewam się, że bliższych informacji w tej sprawie będę mógł udzielić już w przyszłym tygodniu. - Świetnie - odparł podsekretarz prawie radośnie. - Mam jeszcze jedno pytanie… - Słucham. - Byłoby miło, gdybyśmy przy jakiejś okazji mogli coś razem zjeść. Zapraszam w swoje skromne progi na to, co oferuje moja kuchnia. - Już coś o tym słyszałem - odparł z uśmiechem Johansson. - Mam nadzieję, że same pochwały. - Słyszałem co nieco i brzmiało to zachęcająco. - No to jesteśmy umówieni. Poproszę sekretarkę, aby zadzwoniła do pańskiej. Niech nas umówią na jakiś dzień. Ciekawe, czego tak naprawdę ode mnie chciał, zastanawiał się Johansson, wracając samochodem do biura. Nieważne. Jeśli to coś ważnego, to wkrótce się dowiem. Najwyżej pójdę w ślady swojego poprzednika Berga. - Jak poszło z Backstromem? - spytał Johansson, gdy po powrocie do biura spotkał się z Wiklanderem. - Jest lepiej, niż się spodziewaliśmy - odparł Wiklander. Czy pan wie, że jest teraz komisarzem w specjalnej grupie operacyjnej powołanej do wyjaśniania szczególnie skomplikowanych spraw? - Ależ to świetna wiadomość - odparł Johansson. Zawsze o takich sprawach wiedział, a o awansie Backstroma dowiedział się wcześniej niż on sam. - Wcale się nie dziwię, zważywszy na to, jak świetną miał opinię. Muszę przyznać, że to uspokaja, jeśli sytuacja rozwija się tak, jak się przypuszczało - stwierdził.
- Powiedziałem reszcie, żeby sobie odpuścili popołudniowe rozmowy z panem - odparł Wiklander, który w ogóle nie zrozumiał, co jego szef miał na myśli, więc nawet nie zamierzał się w to zagłębiać. - Bardzo dobrze - ucieszył się Johansson. - W takim razie zobaczymy się po lunchu. Całe popołudnie Holt spędziła na odprawie ekipy dochodzeniowej. Na samym początku, jak zwykle efektownie, przedstawiła wyniki swoich dociekań. Wysiłki zmierzaj ące do ustalenia na podstawie połączeń telefonicznych i operacji finansowych jakichś powiązań między Stein, Tischlerem i Erikssonem nie przyniosły żadnych konkretnych rezultatów. Ustalono w zasadzie tylko to, o czym już była mowa w aktach śledztwa. Udało się natomiast wyłapać pewną liczbę rozmów telefonicznych między Stein a Tischlerem, co dowodziło, że cały czas się ze sobą kontaktowali. Stein długo utrzymywała konto depozytowe w firmie Tischlera, ale kiedy jej kuzyn kilka lat temu opuścił rodzinną firmę, zlikwidowała je. - Proponuję więc, żebyśmy dali sobie spokój z tym wątkiem - powiedziała Holt. - Zgadzam się - odparł Johansson. Cholernie drogo nas to kosztowało, pomyślał. Telia i pozostali operatorzy złupili nas jak czterdziestu rozbójników, za wszystko kazali sobie słono zapłacić. Potem Holt nawiązała do odcisków palców Heleny Stein i wyników analizy śladów na ręczniku. Stein złożyła wyjaśnienia, których nie da się zakwestionować, chociaż i Holt, i Wiklander są święcie przekonani, że kłamie w żywe oczy. To samo dotyczy wymiocin i śladów szminki na ręczniku. Oba te dowody wskazuj ą bezpośrednio na nią, ale nie wykluczają innych, bardzo prawdopodobnych możliwości, i dlatego nie są decydujące, także w sensie prawnym. - Jeśli zaś chodzi o majora i o zdjęcia, które mu pokazaliśmy, to nie wskazał Stein stwierdziła. - Uważasz, że przesłuchanie Tischlera mogłoby mieć sens? - spytał Johansson, choć znał odpowiedź. - Tylko gdybyśmy chcieli, żeby potwierdził wersję Stein. Ale w ten sposób pokażemy, że to nią się interesujemy - odparła Holt. - Domyślam się więc, że więcej nic nie mamy - podsumował Johansson. - Nie - odparła Holt. - I nie sądzę, żebyśmy cokolwiek przeoczyli. Nie tym razem -dodała z bladym uśmiechem. - No to wszystko jasne - powiedział Johansson. - A teraz wszyscy zamknijcie oczy… Zebrani spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, ale wszyscy zrobili, co kazał. - A teraz każdy, kto jest na sto procent przekonany, że to Helena Stein zabiła Erikssona, niech podniesie rękę. Otwórzcie oczy - dodał po chwili. Wszyscy, łącznie z nim, podnieśli ręce. - Dziękuję, możecie opuścić ręce - powiedział. - Przedwczoraj przeglądałem protokoły z badań technicznych i laboratoryjnych, protokoły z sekcji i inne dokumenty, o których
wspomniała mi Anna. I już mniej więcej wiem, jak to się odbyło. Jeśli chcecie posłuchać, mogę teraz opowiedzieć. - Ja chcę - odparła Holt, zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać. Siedzimy jak na szpilkach, więc nie musisz się wygłupiać, pomyślała. - No to dobrze - powiedział Johansson. - W takim razie opowiem wam, jak Helena Stein zamordowała Erikssona. Johansson przedstawił im swoją wersję na slajdach, tak samo jak swojemu najlepszemu przyjacielowi Jarnebringowi. Potrzebował na to pół godziny i trudno było stwierdzić, czy ma rację, czy się myli… przecież nie był naocznym świadkiem… Poza tym nie mógł wiedzieć, co się działo w głowach Stein i Erikssona. Ale udało mu się oczarować zebranych tak bardzo, że kiedy skończył, w sali zapadła cisza. Teraz już rozumiem, dlaczego Jarnebring i wszyscy inni wypowiadają się o nim w samych superlatywach, pomyślała Holt. Po raz pierwszy miała okazję go widzieć w akcji. O swoich odczuciach oczywiście głośno nie powiedziała. - Całkowicie się z tobą zgadzam - stwierdziła. - To musiało się odbyć właśnie tak. Przynajmniej jeśli chodzi o najważniejsze szczegóły, dodała w myślach. - Wynika z tego, że się wymiga… Skandal. Tego już za wiele - stwierdziła Martinez z kiepsko hamowaną złością. - Taak… - powiedział Wiklander z nietypowym dla siebie ożywieniem. - To niesamowicie ponura historia. - To najsmutniejsza historia, jaką kiedykolwiek słyszałam - stwierdziła Mattei, która była czułą i wrażliwą osobą, a teraz wyglądała tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem. Nie wiadomo dlaczego, ale to właśnie do niej zwrócił się Johansson, kiedy znów zabrał głos: - Masz oczywiście rację - przyznał. - Czasem nam kogoś żal. Tym razem tym kimś jest Helena Stein. A propos pani Stein… Rozumiem, że zgromadziłaś spory materiał na jej temat. Czy mogłabyś nam go pokrótce przedstawić? - Tylko niech to nie będzie powieść w odcinkach, pomyślał. - O Helenie Stein mogłabym napisać całą powieść, ale dzisiaj skoncentruję się wyłącznie na dwóch momentach w jej życiu. Po pierwsze na połowie lat siedemdziesiątych, gdy doszło do ataku na ambasadę, po drugie na końcu lat osiemdziesiątych, gdy zamordowano Erikssona. Niezły początek, pomyślał Johansson. Tylko uważaj, żebyś nie napisała powieści o Stein, kiedy dochodzenie się skończy, bo wtedy osobiście wsadzę cię za kraty. - O ile wiem, sporo się dowiedziałaś - powiedział uprzejmie. - Zawsze można znaleźć sporo informacji, jeśli się wie, gdzie szukać - odparła Mattei. Z trudem tłumiła entuzjazm. Zwłaszcza na temat jej politycznego zaangażowania, chociaż cały czas starała się, żeby w mediach nie było o niej zbyt głośno. Mam tu prawie sto jej zdjęć opublikowanych w
różnych książkach i gazetach i wszystkie znalazłam w dostępnych źródłach. Pierwsze to właściwie okładka książki opublikowanej w 1975 roku. Książka ta nie ma nic wspólnego z nią, ba, jej nazwisko nie jest tam nawet wymienione, co nie powinno dziwić, jeśli się weźmie pod uwagę jej młody wiek. Książka nosi tytuł Nowa lewica, wydało ją w 1975 roku wydawnictwo Fischer & Co. Na okładce widnieje zdjęcie Heleny Stein. Pochodzi z reportażu o demonstracjach przed ambasadą USA w Sztokholmie. Stein miała wtedy zaledwie piętnaście lat. Stoi przy barierkach i wymachuje transparentem, ubrana w dżinsy i puchową kurtkę. Dziewczyny wtedy takie nosiły. Ostatnie zdjęcie pochodzi sprzed dwóch lat, gdy mianowano ją podsekretarzem stanu. Ma na sobie szary kostium, granatową bluzkę i czarne pumpy. Jest naprawdę bardzo ładna i elegancka. Zdjęcia dzieli dwadzieścia pięć lat i kiedy patrzymy, jak zmieniała się przez ćwierć wieku, wrażenie jest niesamowite… nagrałam wszystkie te zdjęcia na CD, gdybyście chcieli sobie popatrzeć. - Masz jeszcze coś innego w tym rodzaju? - spytał Johansson. Pasjonowały go takie rzeczy. W latach swojej największej aktywności zawodowej w policji wiele godzin poświęcał na przeglądanie albumów ze zdjęciami, rodzinnych filmów nagranych na wideo i pamiętników znalezionych w mieszkaniach ofiar i sprawców. - Mam też trochę płytek z filmami, ze Stein w ruchu. To reportaże i wywiady, które ściągnęłam z różnych stacji telewizyjnych. Na trzeciej jest komplet dokumentów jej dotyczących i moje streszczenie jej życiorysu. Weekend nie będzie stracony, pomyślał Johansson. W myślach zacierał ręce. - A więc połowa lat siedemdziesiątych i końcówka lat osiemdziesiątych - przypomniał. Co się z nią wtedy działo? Jesienią 1975 roku Stein skończyła siedemnaście lat. Niecałe pół roku później zdała maturę w Szkole Francuskiej, ponieważ do podstawówki poszła o rok wcześniej niż jej rówieśnicy. Jako nastolatka zachowywała się całkiem normalnie. Rodzicom i nauczycielom stwarzała podobne problemy jak inne nastolatki, typowe dla okresu dorastania. Jej ojciec był pediatrą i prowadził prywatną praktykę. Matka, z wykształcenia historyk sztuki, pracowała w Nordiska Museet. Helena dorastała w dzielnicy Ostermalm, a uczyła się w Szkole Francuskiej. Była jedynaczką. Gdy miała siedem lat, jej rodzice się rozwiedli. Później każde z nich miało dzieci z nowym partnerem. W sumie Stein miała czworo przyrodniego rodzeństwa. Kiedy rodzice się rozwodzili, postanowiła zamieszkać z ojcem. Jesienią 1974 roku jej ojciec otrzymał kuszącą ofertę. Został mianowicie ekspertem UNICEF-u. Praktykę lekarską przekazał na pewien czas znajomemu lekarzowi, zabrał nową żonę i dwójkę nowych dzieci i przeprowadził się do Nowego Jorku. Mieszkał tam prawie rok. Zgodził się, żeby Helena została w jego mieszkaniu przy Riddargatan. Wszystko wskazuje na to, że kiedy się przeprowadził się do Ameryki, Helena wcale nie kontaktowała się z matką częściej. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Tej jesieni poznała Stena Welandera, najlepszego przyjaciela jej kuzyna Theo Tischlera, i nawiązała z nim romans. Miała wtedy szesnaście lat, Welander dwadzieścia siedem, i na wszelki wypadek nadal trwał w związku małżeńskim z pierwszą żoną. Kiedy jesienią 1975 roku się z nią rozwiódł, zakończył też znajomość z Heleną.
W tamtym okresie dużo czasu poświęcała na działalność polityczną, co prowadziło do ciągłych konfliktów z matką i niektórymi nauczycielami. Miała typowo młodzieżowe radykalne poglądy. Na początku przechodziła z jednego lewicowego ugrupowania do drugiego, a w końcu znalazła swoje miejsce w Szwedzkiej Partii Komunistycznej i została młodą komunistką. Nikt z jej typowo mieszczańskiej rodziny nie był tym zachwycony. Wszyscy mieli jednak nadziej ę, że kiedyś jej przejdzie, że pozostanie to tylko młodzieńczym zauroczeniem w duchu tamtych czasów. Działała też w innych radykalnych ugrupowaniach, między innymi w Szwedzkim Ruchu na rzecz FNL, a także w organizacji KRUM, walczącej o humanitarne więziennictwo. - Ten wątek przewija się przez całe jej życie - dodała Mattei. - Mam na myśli jej silne zaangażowanie polityczne i orientację lewicową. - Tak - powiedział przeciągle Johansson. - Jeśli chodzi o okres dojrzewania, niczym szczególnym się nie różniła od typowej radykalnej młodzieży z radosnych lat siedemdziesiątych. - Nieprawda - odparła Mattei, potrząsając głową. - Nie ma pan racji. To mit. - Naprawdę? - spytał Johansson. Nie bardzo się przejął tą uwagą. - A niby dlaczego? - To nieprawda, że wśród ówczesnej radykalnej młodzieży większość stanowiły osoby pochodzące z wyższych klas. Ci, którzy te ruchy tworzyli, wywodzili się ze wszystkich klas społecznych. - Czy to znaczy, że Stein była wyjątkiem? - spytał Johansson. - Tak, w każdym razie nie miała takiego pochodzenia jak większość młodzieży tworzącej radykalną lewicę. - A jej zaangażowanie? Na ile było szczere? - Jestem absolutnie przekonana, że było szczere. Gdyby nie to, nie narażałaby się na różne rzeczy. - Masz na myśli ambasadę? Czy nie potraktowała tego jako ekscytującej i romantycznej przygody? Tak w każdym razie sądziła, choć rzeczywistość różniła się znacznie od jej wyobrażeń. - Być może chciała przeżyć coś na kształt przygody - przyznała Mattei. - Ale były też inne rzeczy, niezbyt dla niej miłe. - Co takiego? - spytał Johansson. - Jeśli dobrze zrozumiałam, to chyba przez całe liceum stosowano wobec niej mobbing. Na pierwszym roku studiów prawniczych w Uppsali po jakiejś imprezie Zrzeszenia Studentów Sztokholmskich dwaj studenci porządnie ją pobili. Z notatek policji wynika, że dyskusja o polityce zamieniła się w bójkę, a na wypadek gdyby chciał się pan dowiedzieć, ile miała wtedy siniaków na całym ciele, dołączyłam zaświadczenie z obdukcji stwierdziła Mattei z powagą. A ty jesteś o wiele bardziej pewna siebie, niż wyglądasz, pomyślał Johansson.
- Co za gnojki - powiedział. - I co dalej? Gdzie była w 1989 roku, kiedy wyekspediowała Erikssona na tamten świat? - Wtedy należała już do Partii socjaldemokratycznej. Wstąpiła do niej jeszcze w 1977 roku i z tego co wiem, nadal jest jej członkiem. Poza tym należy do Socjaldemokratycznego Zrzeszenia Kobiet i Socjaldemokratycznego Stowarzyszenia Prawników. W partii działa we frakcji lewicowej. Chociaż nie zajmuje wysokiego stanowiska, zaliczana jest do najważniejszych osób. - No widzisz - stwierdził z zadowoleniem Johansson. On też należał do tych, którzy mierzą innych własną miarą. - Nie bardzo pana rozumiem… - powiedziała Mattei. - Chodzi mi o to, że przesunęła się w poglądach na prawo. - Wszyscy tak robią, gdy im przybywa lat. Istnieje mnóstwo opracowań wyjaśniających to zjawisko. - Miło mi to słyszeć - odparł Johansson. Że ludzie są normalni, dodał w myślach. - W każdym razie odkąd wstąpiła do socjaldemokratów, przestała się pakować w kłopoty. - No proszę - powiedział Johansson. Pewnie znowu ktoś jej spuścił lanie, pomyślał. - Udzielała się bardzo aktywnie w polityce. Oprócz tego, że pracuje jako podsekretarz stanu, pełni inne funkcje wymagaj ące zaufania społecznego. Między innymi na początku lat dziewięćdziesiątych przez jakiś czas zasiadała w parlamencie. Zastępowała wtedy kogoś, kto zachorował. - Ale jesienią 1989 roku była adwokatem? - spytał Johansson. - Egzamin magisterski na wydziale prawa zdała w 1979 roku. Zasiadała w sądzie i odbywała praktykę w kancelarii adwokackiej aż do 1985 roku, gdy została adwokatem. Wykonywała ten zawód do 1991 roku. Wtedy zaczęła coraz więcej czasu poświęcać polityce. Pracowała też dla kancelarii rządu, gdy w 1994 roku socjaldemokraci wrócili do władzy. Jak na partię socjaldemokratyczną jest osobą dość nietypową. - Pod jakim względem? - spytał Johansson. - Po pierwsze ze względu na pochodzenie. Chodzi mi o to, co pan powiedział, a mianowicie że jest elegancką, ładną kobietą z dobrego domu… ale jest jeszcze coś. - Co? - Jest uważana za bardzo zdolnego prawnika, mówi biegle kilkoma j ęzykami i trudno znaleźć kogoś, kto z nią współpracował i ma o niej złe zdanie… - Czy jest mężatką? Ma jakieś dzieci? - przerwał jej Johansson. - Przez kilka lat miała męża, kolegę z lat studenckich, jeszcze kiedy studiowała w Uppsali i zasiadała w sądzie. Rozwiedli się w 1981 roku. Nie mieli dzieci. Potem była w kilku związkach z różnymi mężczyznami, ale od kiedy została podsekretarzem stanu, żyje samotnie. - Jesteś tego absolutnie pewna? - spytał Johansson i nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się
szeroko. - Tak. Przez ostatnie lata żyła samotnie. - Ciekawe - powiedział Johansson. - Już nie mogę się doczekać, kiedy będę się mógł zapoznać z całym materiałem. Jest jeszcze coś, na co twoim zdaniem powinienem zwrócić szczególną uwagę? - Bez wątpienia ciekawe jest to, że mianowano ją podsekretarzem stanu w ministerstwie obrony. - Co masz na myśli? - Przez wszystkie te lata wypowiadała się w kwestiach wojskowych, a zwłaszcza na temat eksportu sprzętu wojskowego. Zwłaszcza gdy pracowała w handlu zagranicznym. Nie sądzę, żeby wojskowi i lobbyści byli szczególnie zadowoleni z jej nominacji. - Tak myślisz? - spytał Johansson i zrobił taką minę, jakby nagle zaczął się nad czymś głęboko zastanawiać. - Czyżby druga Maj Britt Theorin? - Uważam, że jeśli chodzi o ideologię, to dobre porównanie. Ale jej przeciwnicy najbardziej obawiają się tego, co potrafi zrobić jako prawnik. Jest podobno niesłychanie bystra. - A mimo to została podsekretarzem w ministerstwie obrony - zauważył Johansson. - No właśnie. Moim zdaniem jedyne wyjaśnienie tej decyzji jest takie, że rząd albo któryś z członków rządu, albo ktoś inny, kto decyduje o takich sprawach, chciał dać wojskowym po nosie. - Więc tak to widzisz - stwierdził Johansson. Wiem, co chcesz powiedzieć, pomyślał. Po zwyczajowych pytaniach spotkanie dobiegło końca. Johansson podziękował wszystkim za dobrą robotę. - Przed wami weekend, więc porządnie wypocznijcie i zobaczymy się w poniedziałek. Podejmiemy wtedy jakąś decyzję co do dalszych działań - powiedział, a w jego głosie pojawiła się odrobina ciepła i szefowskiej surowości. Potem poprosił Holt, żeby sporządziła zestawienie materiału. I dopilnowała, żeby prokurator otrzymał je jak najszybciej, najlepiej następnego dnia. - Jak już to zrobisz, możesz sobie trochę odpocząć w weekend. Masz, zdaje się, małego synka? - Już nie takiego małego - odparła Holt, wzruszając ramionami. - Niedługo skończy siedemnaście lat. - No to pewnie mnie nie znosi. Przeze mnie jego mama musi spędzać tyle czasu poza domem. - Nie sądzę - odparła Holt. - Gdyby wiedział, dlaczego nie było mnie ostatnio w domu, zostałby pan jego idolem. - Coś takiego - zdziwił się Johansson i w tej samej chwili wpadł na pomysł, żeby
zadzwonić do własnego syna, chociaż miał już narzeczoną i dziecko w drodze. - Ale przecież masz jakiegoś faceta, który na ciebie czeka - ciągnął, bo postanowił się postarać, żeby jego stosunki z pracownikami stały się bardziej ludzkie. - Nie - odparła Holt z bladym uśmiechem. - Podobnie jak Helena Stein od dłuższego czasu żyj ę sama. - No to już idź i znajdź sobie kogoś - powiedział Johansson tonem wypranym z uczuć. -To nie powinno być aż takie trudne. Wieczorem wraz z żoną zaprosili na kolację państwa Jarnebringów. Spotkanie upłynęło w przyjemnej atmosferze, jak zwykle. Kiedy goście poszli, pani Johansson niemal natychmiast zasnęła z głową na prawym ramieniu męża i lewą ręką na jego tułowiu. Ciekawe, co słychać u Holt, zastanawiał się Johansson. Może wyskoczyła do jakiejś knajpy i poznała jakiegoś faceta? Potem on też zasnął.
38. 10 kwietnia 2000 roku, poniedziałek W weekend Johansson robił różne rzeczy. Trochę czasu spędził z żoną, a potem zapoznawał się z materiałem zebranym przez Mattei. Kiedy skończył, doszedł do takich samych wniosków jak ona. Gdyby rzeczywiście chciała napisać powieść, o której wspominała, na pewno nie mogłaby się skarżyć, że ma za mało danych. No ale liczy się też fantazja autora, pomyślał. Dopiero zręcznie skonstruowana fabuła może zainteresować czytelnika i ożywić akcj ę. Jeśli zaś chodzi o prawdę i fikcj ę, jest to kwestia, którą wielu ludzi przecenia. Bo czyż nie jest tak, że wielkie prawdy - prawdy odwieczne - mogły się narodzić i nabrać treści wyłącznie dzięki ludzkiej fantazji? Te rozważania podbudowały go tak bardzo, że zanim się położył do łóżka, postanowił się nagrodzić jeszcze jedną lampką wina. Jego żona umówiła się tego wieczoru na spotkanie z najlepszą przyjaciółką. Kiedy wychodziła z domu, zapowiedziała, że wróci późno i że nie musi na nią czekać. Dobry humor nie opuszczał go także w poniedziałek rano. Był to dobry zwiastun, zważywszy, że czekało go spotkanie z prokuratorem. Miało rozpocząć nowy dzień pracy, a Johansson wiedział, że będzie się musiał bardzo starać, żeby przekonać gościa do swoich zamiarów. - No i co pan o tym sądzi? - spytał, witając skinieniem głowy prokuratora, który właśnie siadał na krześle po drugiej stronie jego biurka. - No cóż, mamy tu do czynienia z całym szeregiem niezbyt przyjemnych zbiegów okoliczności - odparł prokurator. Nie był chyba w najlepszym humorze. - Rzeczywiście, to prawda - odparł Johansson. Jak zwykle kiedy ktoś wbrew temu, co oczywiste, zdaje się na ślepy przypadek, pomyślał. - Z pewnością nie ma mowy, żeby to wystarczyło do postawienia jej konkretnych zarzutów - stwierdził prokurator i na wszelki wypadek uniósł obie dłonie w obronnym geście. Zdecydowanie nie. Próbowałem zestawić wszystkie zebrane dowody i poszlaki, jak zawsze robimy… przyglądałem się im wszystkim razem i z osobna… i doszedłem do jedynie słusznego wniosku, że każdy z nich oddzielnie i wszystkie razem są po prostu niewystarczaj ące. - Do dokładnie takiego samego wniosku my doszliśmy - zgodził się Johansson. - Tak. To rzeczywiście jedyny możliwy wniosek - potwierdził prokurator. - Poza tym nie wolno nam zapominać, że Eriksson mógł zostać zamordowany inaczej. Chodzi mi o takie warianty, w których należy wykluczyć udział Stein. - Co pan ma na myśli? - spytał Johansson, choć wiedział, jakiej odpowiedzi się spodziewać. - Na przykład przesłuchanie komisarza Backstroma - odparł prokurator. - Ma zupełnie inny pogląd na tę sprawę, a przecież to on dziesięć lat temu prowadził śledztwo.
- Rzeczywiście, tak było. - Backstrom to bardzo doświadczony policjant. Prawdziwy stary wyga - stwierdził prokurator, dodając temu stwierdzeniu siły skinieniem głowy. - Prawdziwy stary wyga - powtórzył z czułością Johansson. Prawdziwy zapijaczony wyga, dodał w myślach. - Jego teza, jakoby w zbrodnię byli zamieszani pederaści, jest bez wątpienia ekscytująca i ciekawa - ciągnął. Pod warunkiem że się jest taką kapuścianą głową jak ty, dodał w myślach. - Co pan sądzi o ewentualnym umorzeniu dochodzenia w sprawie Stein? - spytał ostrożnie prokurator. - O uzasadnionym umorzeniu - podkreślił Johansson. - I o tym, żeby dochodzenie, które przeprowadzili pańscy ludzie… bardzo sumiennie, przyznaję… nie wyszło poza te ściany - zaproponował prokurator i humor mu się poprawił. - Oczywiście - zgodził się Johansson. - Inaczej ktoś uzna to za próbę zniesławienia. Na kiedy mógłby pan przygotować dokumenty? - spytał. Żebym mógł o tym porozmawiać z moimi ludźmi, dodał w myślach. - A na kiedy chciałby je pan mieć? - Najchętniej natychmiast. - A jak się okaże, że w ostatniej chwili stchórzyłeś, zabiję cię własnymi rękami, dodał w myślach. - No to może po południu? - zasugerował ostrożnie prokurator. - Potrzebuję kilku godzin, żeby dopracować pewne sformułowania, ale do popołudnia na pewno się wyrobię. - Niech będzie po południu - zgodził się Johansson. No to dopracowuj te swoje sformułowania, dodał w myślach. - Niestety - stwierdził godzinę później Johansson na spotkaniu z grupą operacyjną zbierającą dowody w sprawie Stein. - Prokurator się nie zgodził. Chyba się biedak okropnie przestraszył. - Takie jest życie - powiedział z filozoficzną miną Wiklander. Ja w każdym razie nie zamierzam zarywać nocy z powodu Erikssona, pomyślał. - Niestety komenda miejska policji w Sztokholmie nie doprowadzi chyba tej sprawy do końca - powiedziała Holt. - Do dupy z nimi - dodała Martinez. Pieprzone tchórze. Gdyby nie chodziło o Stein, tylko o kogoś innego, na pewno wydusiliby z oskarżonego całą prawdę, pomyślała. - Moim zdaniem to mądra i słuszna decyzja - powiedziała Mattei. - Bo niezależnie od tego, co w piątek mówił nasz szef, zabić Erikssona niekoniecznie musiała Stein. - W każdym razie nie jest to oczywiste, pomyślała. - W takim razie wszystko jasne - stwierdził Johansson. Teraz jeszcze raz was poproszę, żebyście zamknęli oczy. Niech podniosą rękę ci, którzy są
zdania, że w tej sprawie zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić. Dobrze. A teraz otwórzcie oczy. Trzy dłonie na cztery, pomyślał. Ale ponieważ sam podniósł obie ręce, wynik był bez znaczenia. - Martinez, dostaniesz jeszcze jedną szansę - powiedział. - Dziękuję wszystkim za kawał dobrej roboty. Pozostaje nam to, co najtrudniejsze. Po lunchu Johansson spotkał się z dwoma pracownikami kontrwywiadu. Przekazali mu informacje na temat Michaela Liski, który urodził się w 1940 roku na Węgrzech, a od 1962 roku legitymował się obywatelstwem amerykańskim. - Zastrzegam, że o naszych amerykańskich kolegach nie wiemy zbyt wiele… ze zrozumiałych względów, o których chyba nie musimy rozmawiać - zaczął zastępca szefa wydziału. - Udało nam się jednak dowiedzieć tego i owego o naszym drogim Lisce. - Wszystko zapisaliśmy na dyskietce - dodał jego kolega i podał mu ją. - Jest tu wszystko, co o nim wiemy. Ale nie ma tego zbyt wiele, jak już wspomnieliśmy. To może najwyższy czas, żebyście się dowiedzieli więcej, pomyślał Johansson. Ale tego już nie powiedział. Niech to zrobi ktoś inny. - Moglibyście mi w skrócie opowiedzieć? - poprosił. - Oczywiście - odparł zastępca szefa wydziału. Liska już od ponad trzydziestu lat pracował dla CIA i dla służb wywiadowczych amerykańskiej floty wojennej. Zarówno w CIA, jak i w podobnych służbach Europy Zachodniej uważano go za legendę, choć nie był już człowiekiem tak tajemniczym jak kiedyś. Przypisywano mu na przykład główną rolę w operacji Rosewood. - W ostatnich latach stał się czymś w rodzaju twarzy Agencji - wyjaśnił zastępca. Wystąpił kilka razy w amerykańskiej telewizji i został osobowością telewizyjną. Przez ostatnie lata sporo podróżował i wygłaszał odczyty. Stał się naprawdę cenionym wykładowcą i nawet dwa razy wygłosił odczyt w Szwecji. Ostatnio w grudniu, podczas kolacji zorganizowanej przez ministerstwo obrony na zamku w Karlbergu. W okresie gdy się zajmował tajną działalnością, pracował przede wszystkim za granicą, prawie wyłącznie w Europie. Głównym obiektem jego zainteresowania były oczywiście państwa leżące za żelazną kurtyną. Działał też w Skandynawii, w tym także w Szwecji. - Facet podobno nieźle mówi po szwedzku… a właściwie po skandynawsku… W sumie spędził dwa lata w Norwegii i Szwecji. W każdym razie pojawia się od czasu do czasu w ambasadzie USA w Sztokholmie - stwierdził zastępca takim tonem, jakby zainteresowanie Liski Szwecją mu schlebiało. - Jakie ma kontakty w Szwecji? - Masz na myśli kontakty inne niż te, które nawiązał z naszymi służbami i paroma osobami ze świecznika, ze starszego pokolenia? - spytał zastępca. - Jest o tym trochę na dyskietce. - A czy ma w Szwecji starego, dobrego kumpla, o którym powinienem wiedzieć? - Co za
naiwne pytanie, dodał w myślach. - Tak - odparł zastępca. - Ma tu kogoś takiego, i bez wątpienia jest to ciekawa postać. - A kto to taki? - spytał Johansson, choć domyślał się odpowiedzi. - Na pewno ty też go znasz - odparł zastępca. - To szara eminencja naszego premiera, człowiek odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa narodowego, dawny pełnomocnik premiera, a obecnie podsekretarz stanu w kancelarii rządu. Dziwne, że nikt nigdy nie wymienia jego nazwiska, pomyślał Johansson. Czy tak trudno zapamiętać, że się nazywa Nilsson? I że jego nazwisko wymawia się normalnie? - Aha, to znaczy, że podsekretarz stanu Nilsson i agent CIA Liska są dobrymi kumplami? spytał Johansson. - Najlepszymi z najlepszych - powiedział przeciągle zastępca. - Nikt nie odważa się o tym mówić, ale fakt, że się znają od zarania dziejów, jest powszechnie znany. - A jeśli już mowa o kontaktach pana Nilssona z wymienionym wyżej Liską… Wiemy na ten temat coś konkretnego? - Wychodzimy z założenia, że dochodzi do nich przy błogosławieństwie właściwych czynników. - Nie chciałbym być zbyt upierdliwy - zaczął Johansson - ale zastanawiam się, czy przez wszystkie te lata znalazł się w naszej szacownej instytucji ktoś, kto wpadł na pomysł, żeby chociaż pro forma sprawdzić, kim są zleceniodawcy ludzi, z którymi rozmawia. Domyślam się bowiem, że nie dowiemy się tego z wizytówek pana Liski. - Na pewno nie z tych, które nam pokazywał - odparł zastępca. - W końcu to żadna tajemnica - dodał. - To jasne, że Nilsson wie, dla kogo Liska pracuje. - Na pewno - zgodził się Johansson. - Ale teraz nie o tym rozmawiamy. - Chodzi ci o to, czy służby poinformowały go, kim jest Liska? - spytał zastępca. Pytania Johanssona popsuły mu trochę humor. - Właśnie - potwierdził Johansson. - Wiemy coś o tym? - Odpowiedź brzmi: nie - odparł zastępca i zrobił ponurą minę. - No to musimy coś z tym zrobić - stwierdził Johansson. Przygotujcie, co należy. Niech się wypowiedzą analitycy. Niech przygotują zwykły tajny raport na jego temat. Kopię wyślijcie do ministra sprawiedliwości, żeby potem żadna ze stron nie mogła zrzucać winy na drugą. - Na kiedy chcesz to mieć? - Wystarczy za dwie godziny. - A ja w tym czasie przeczytam sobie to, co jest na dyskietce, pomyślał. - Nikt nie będzie tym szczególnie zachwycony - zauważył zastępca. Wyglądał tak, jakby już był jednym z tych niezadowolonych. - Mam to w nosie - odparł Johansson. - Zadam jednak panom retoryczne pytanie…
Gdyby się okazało, że Liska nie pracował dla CIA, tylko dla byłego GRU czy KGB, w okresie gdy obie te instytucje uważały Szwecję za strefę własnych wpływów… co stałoby się z panem podsekretarzem? - Takich porównań nie można dokonywać - sprzeciwił się zastępca. - Chodzi mi o to, że… - Odpowiedz na moje pytanie - przerwał mu Johansson. -Co by się wtedy stało z podsekretarzem? - Trafiłby oczywiście za kraty - odparł zastępca. - Cieszę się, że mamy podobne zdanie - stwierdził Johansson. - Proszę mi zorganizować trzy spotkania - zwrócił się Johansson do sekretarki. - Oczywiście - odparła z uśmiechem, biorąc do ręki długopis. - Najwcześniej za dwie godziny chciałbym się spotkać z dyrektorem generalnym, najpóźniej pod koniec pracy. Na pół godziny. - Po drugie… - spytała sekretarka. - Po drugie… - zaczął Johansson. - Po drugie umów mnie z naszym szanownym podsekretarzem stanu. Na jutro. Najlepiej przed południem. - A po trzecie? - Po trzecie… zakładając, że uda mi się spotkać z obu wymienionymi wcześniej panami, chciałbym się spotkać z panią Heleną Stein, podsekretarzem stanu w ministerstwie obrony. Wieczorem, w cztery oczy, najchętniej u niej w domu, jeśli to możliwe. - Oj, nieładnie - stwierdziła sekretarka. - Rozumiem, że nie ma pan zdrożnych myśli. Nie, odparł w myślach Johansson. Jest akurat dokładnie odwrotnie. 39. 11 kwietnia 2000 roku, wtorek O dziesiątej rano Johansson spotkał się z podsekretarzem stanu w jego gabinecie w Rosenbad. Przekazał mu opinię o obywatelu USA Michaelu Lisce, którą pracownicy kontrwywiadu sporządzili poprzedniego dnia. Dyrektor generalny zatwierdził ją kilka godzin później. - Serdecznie dziękuję za zaszczyt, jaki mnie spotyka powiedział podsekretarz z przekąsem, wskazując na segregator z dokumentami. Nawet go nie otworzył. - Z pewnością przekażę premierowi wasze spostrzeżenia. - Widzę, że nie jest pan zaskoczony. - Johansson się roześmiał. Postanowił, że będzie uczestniczył w tej grze tak długo, jak to będzie konieczne. - Wydaje mi się, że w tej instytucji nikt nie powinien być szczególnie zaskoczony informacjami o tym, jak pan Liska zarabia na utrzymanie.
- Rozumiem, że jeśli pan wie o takich kontaktach Liski w naszym kraju, do których nie dotarliśmy, to nas pan o nich poinformuje - stwierdził Johansson. - Oczywiście, oczywiście - westchnął podsekretarz. - Nie miałem pojęcia, że z pana taki służbista. - No proszę - uśmiechnął się Johansson. - Tak, jestem prawdziwym służbistą. Potrafię być okropnym służbistą, jeśli zachodzi potrzeba. Żeby zaś uniknąć nieporozumień, chciałbym też podkreślić, że nie powinien pan traktować mnie, moich zwierzchników ani naszej instytucji jako czegoś w rodzaju wolnych mocy, którymi może pan swobodnie dysponować. Jest to bowiem sprzeczne z konstytucją, a ja jestem bardzo czuły na tym punkcie. - Coś takiego - odparł podsekretarz bez cienia zażenowania. - A propos, może napije się pan kawy? Bo ja mam ochotę na filiżankę - dodał, wyciągaj ąc zachęcająco rękę w stronę filiżanek, dzbanków i innych naczyń stoj ących na stoliku przy kanapie. - Czym chata bogata. Właśnie widzę, pomyślał Johansson, patrząc na stos ciastek na talerzyku. Ale natychmiast postanowił, że nie ulegnie pokusie. A może jednak? Te napoleonki wyglądają bajecznie. - Przy okazji, jak wygląda sprawa Heleny Stein? - spytał podsekretarz, nalewając Johanssonowi kawy. - Nic z tego nie wyszło - odparł Johansson, postanawiając, że teraz mocniej go przyciśnie. - Nie wyszło - powtórzył podsekretarz, a w jego głosie pojawiła się nutka szczerego zdziwienia. - Czy nadal straszy nas ta stara historia z ambasadą Niemiec? - Nie - odparł Johansson, potrząsając głową. - Żeby tylko. - A jeśli już nalewasz mi kawy, wolałbym, żebyś nalewał do filiżanki, dodał w myślach. - Zaczyna mnie to niepokoić - podjął wątek podsekretarz. Odstawił dzbanek i spojrzał na Johanssona z powagą. Darował sobie niemądre miny. - Jak pan wie, nasz szanowny premier zamierza powierzyć jej stanowisko w rządzie, więc jeśli macie w tej sprawie inne zdanie, to obawiam się, że będziecie musieli się pogodzić z faktem, że poświęcimy sporo czasu i wysiłku, żeby dokładnie rozważyć wasze argumenty. - Czy ktoś już jej złożył taką propozycję? - Nie, ale wkrótce się to stanie. - Proszę przekazać premierowi, żeby poszukał kogoś innego. Jeśli nie, to ja to zrobię. - Drogi panie Johansson - powiedział podsekretarz. Proszę mi w końcu powiedzieć, o co tu chodzi. Domyślam się, że nie ma to nic wspólnego z atakiem na ambasadę przed dwudziestu pięciu laty. - Nie - potwierdził Johansson. - To dobrze - odparł podsekretarz i uśmiechnął się. - Zaczyna mnie to bardzo ciekawić. Cóż takiego zrobiła pani Stein? Czy ona też jest zamieszana w zabójstwo Palmego?
- Nie - uciął Johansson i wyjął z teczki plastikowy niebieski skoroszyt. - Chętnie panu opowiem, o co w tym wszystkim chodzi, pod warunkiem że pokwituje pan odbiór dokumentu zawieraj ącego te informacje w formie pisemnej i że podpisze pan zobowiązanie do zachowania milczenia. Rozmawiałem o tym z naszym dyrektorem generalnym i szefem wydziału prawnego. Dyrektor powiedział, że jeśli pan te dokumenty podpisze, zostanie pan o wszystkim poinformowany. Jeśli nie, będziemy się domagać umożliwienia nam przedstawienia tej sprawy bezpośrednio premierowi. - W takim razie poproszę o pióro - powiedział podsekretarz. - Zanim umrę z ciekawości. - No to może pan zaczynać - powiedział podsekretarz, odkładając pióro i zwracając Johanssonowi skoroszyt z podpisanymi dokumentami. - Opowiem panu o dwóch częściowo ze sobą powiązanych sprawach, do których dotarliśmy, sprawdzając panią podsekretarz Stein - zaczął Johansson. - Mamy powody podejrzewać, że Liska, jego przełożeni i osoby związane z grupą działającą na rzecz tak zwanego lobby wojskowego w naszym kraju mogliby podejmować próby wywierania nacisku na panią Stein, gdyby została nominowana na stanowisko ministra obrony albo inne ważne stanowisko w rządzie. - O, rany! - zawołał podsekretarz. - Proszę mnie poprawić, jeśli nie mam racji, ale będę miał aż trzy zastrzeżenia do jednego zdania. - Kilka miesięcy temu Liska i kilku pożytecznych idiotów ze służb wojskowych zdołało wzbudzić zainteresowanie pewnych osób sprawą okupacji ambasady niemieckiej, choć wkrótce ulegnie ona przedawnieniu. Uważamy, że ludzie ci otworzyli tak zwany portal, przez który zamierzają szerzyć dezinformację, aby w ten sposób wpływać na Helenę Stein i jej podobnych. Czemu tak dziwnie wyglądasz? - pomyślał Johansson, patrząc na pełnomocnika. Gdzie się podział ten sardoniczny uśmiech, który prawie nigdy nie schodzi ci z twarzy? - Brzmi to dość strasznie, zważywszy na stosunki między naszymi krajami - powiedział podsekretarz. - Ale słucham dalej. Czy mógłby się pan wyrażać precyzyjniej? - Nie w tej sytuacji - odparł Johansson. - Oczywiście postanowiliśmy przyglądać się tej sprawie i będzie pan o wszystkim informowany na bieżąco, w miarę jak sytuacja będzie się rozwijać. - No to świetnie - powiedział podsekretarz. - Zostaliśmy ostrzeżeni, więc będziemy mogli się przygotować. Na miejscu Stein byłbym wdzięczny. Nie będzie się musiała niepokoić, że Amerykanie będą próbowali nią sterować. Ciebie też nie będzie musiała się obawiać, pomyślał Johansson. - Nie, ani Amerykanie, ani nikt inny nie będzie nią sterował - potwierdził. Przynajmniej nie w ten sposób, pomyślał. - No cóż - powiedział podsekretarz. Z niewiadomych względów powstrzymał się od wypytywania Johanssona o to, co powiedział na końcu. - W takim razie nie rozumiem, na czym polega problem. Co stoi na przeszkodzie, żeby j ą nominować na to stanowisko?
- Jest to całkowicie wykluczone. - Co jest całkowicie wykluczone? - spytał podsekretarz, nie kryjąc irytacji. - Przecież chyba nikogo nie zamordowała? - Niestety tak - odparł Johansson. - Cooo? Widzę, że nie wiedziałeś, pomyślał Johansson, widząc, jak oczy pełnomocnika rozszerzaj ą się ze zdumienia. Musiał mu opowiedzieć o tym, jak Stein zamordowała Erikssona. Zrobił to mniej więcej tak jak wtedy, gdy rozmawiał ze swoim najlepszym przyjacielem i z pracownikami. Następnie poinformował go, jakie środki w związku z tym przedsięwziął: o rozmowie z prokuratorem o umorzeniu dochodzenia, o obj ęciu sprawy klauzulą tajności, o każdym skrawku papieru, który osobiście dał do powiększenia. - To jakaś niesamowita, nieprawdopodobna historia - jęknął podsekretarz i postrząsnął głową. Był wzburzony. - Abstrahując od tego wszystkiego, należy pamiętać, że Helena Stein stanowi zagrożenie, więc stanowczo odradzamy premierowi mianowanie jej na to stanowisko - stwierdził Johansson, i powiedział to tonem niemal uroczystym. Bo to prawda, dodał w myślach. - Rozumiem, co pan ma na myśli - powiedział podsekretarz i zrobił taką minę, jakby znów chciał głośno j ęknąć. - Ale dla naszego wspólnego dobra chciałbym rozwinąć wątek ryzyka, na jakie się narażamy. W tej sytuacji powinniśmy się mianowicie obawiać czterech rzeczy: po pierwsze ryzyka przecieku, którego źródłem mógłby być ktoś z naszych współpracowników. Wprawdzie nie bez powodu jesteśmy znani z małomówności i w porównaniu ze zwykłymi policjantami, którzy trąbią o wszystkim, gdzie się da, można powiedzieć, że potrafimy milczeć jak grób, niemniej jednak nie mogę nie brać pod uwagę ryzyka, że do takiego przecieku może dojść. Chociaż uważam to za mało prawdopodobne. - Ile osób od was zna tę sprawę? - Osiem, wliczając mnie. Plus siedem, które ją znają częściowo, ale resztę mogą sobie dośpiewać. Jeśli dodamy do tego pana, mamy dziewięć. - A pozostałe trzy czynniki? Poza nami? - spytał podsekretarz. Koledzy Johanssona z policji kryminalnej. Dokumenty dotyczące Erikssona miały zostać zwrócone dokładnie w takim stanie, w jakim je przekazano, w całkowitej dyskrecji. Chodziło przecież o zwykłe śledztwo w sprawie zabójstwa, na które wcześniej czy później - nie można tego całkowicie wykluczyć - może trafić ktoś kompetentny, kto zacznie się interesować Heleną Stein. - Proszę sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli Stein będzie wtedy ministrem obrony powiedział Johansson. - To już nie będzie mały przeciek, tylko prawdziwy zalew informacji na jej temat. - Drugi czynnik to media - mówił dalej Johansson. - Zwłaszcza szwedzkie. Jakiś myślący
dziennikarz śledczy może połączyć znane powszechnie spektakularne sprawy, takie jak okupacja ambasady i zabójstwo Erikssona, z Tischlerem, Welanderem i Stein. I dodać do tego tę niezwykłą okoliczność, że jeden z członków bandy czworga został nagle zamordowany. Nie wszyscy dziennikarze to idioci. W branży jest wielu takich, którzy kiedyś na bieżąco śledzili wydarzenia związane z okupacją ambasady. - To wystarczy aż nadto - stwierdził podsekretarz i z rezygnacją potrząsnął głową. - Ale miał pan wymienić cztery czynniki, a na razie wspomniał pan o trzech. Czwarty czynnik to otoczenie Heleny Stein, przede wszystkim Tischler, który świetnie się orientuje, jak do tego wszystkiego doszło. Ten sam Tischler, który jest znany z niewyparzonej gęby, braku dyskrecji i z, oględnie rzecz ujmując, awanturniczego trybu życia. Co się stanie, jeśli któregoś dnia poczuje niechęć do swojej „zachwycającej kuzynki” albo zacznie gadać o wszystkim bez opamiętania, albo sam znajdzie się w podobnej sytuacji - na przykład będzie miał kłopoty z urzędem skarbowym, policją albo obu tymi instytucjami - i postanowi sprzedać Stein, żeby ratować własną skórę? - Ktoś taki jak Tischler to bomba z opóźnionym zapłonem - powiedział Johansson. -Ktoś, kogo właściwie powinniśmy natychmiast zlikwidować - dodał z uśmiechem. - Nie mam nic przeciwko temu - westchnął podsekretarz. - Nigdy tego typa nie lubiłem. - No to jak będzie? - spytał Johansson, spoglądając na rozmówcę. - Jesteśmy w tej sprawie zgodni? - Tak. Ale w takim razie ktoś będzie musiał porozmawiać ze Stein. Aha, więc jednak rozmawialiście z nią o nominacji na członka rządu, pomyślał Johansson. - Nie musi pan nic mówić - powiedział podsekretarz obronnym tonem. - Z niepożądanymi przeciekami mamy taki sam problem jak wy. - W każdym razie zamierzałem z nią porozmawiać - odparł Johansson. - Naprawdę? - zdziwił się podsekretarz. - Tak, bo gdybym tego nie zrobił, dopuściłbym się błędu w sztuce - wyjaśnił. - Niech pan nie sądzi, że zapomniałem o niej wspomnieć. Prawda jest taka, że w obecnej sytuacji ale również w szerszym kontekście to właśnie Helena Stein stanowi największe zagrożenie. - Może nawet doprowadzić do tego, że twój drogi szef będzie musiał wrócić do Katrineholm, krainy swojej młodości, dodał w myślach. - Dziękuję - powiedział podsekretarz. - Doskonale rozumiem, o co panu chodzi. Nie dopuszczę, żeby Gorana coś takiego spotkało, pomyślał. Wieczorem, na krótko przed spotkaniem ze Stein, Johansson zjadł kolację z żoną. A ponieważ myślami był gdzie indziej, nie był zbyt rozmowny. Ledwo wypił kawę, spojrzał na zegarek, a potem na żonę. - Niestety muszę już iść - powiedział. - Wrócę za dwie godziny. - Sprawa jest oczywiście tajna - odparła jego żona z lekkim uśmiechem. - Tak - westchnął Johansson.
- Czy to ładna kobieta? - Nie wiem. Widziałem ją z pewnej odległości i nigdy z nią nie rozmawiałem. Ale na pewno nie j est taka jak ty. - Naprawdę? - Tak. Bo żadna ci nie dorównuje. - Dziękuję. Uważaj na siebie. - Oczywiście. Helena Stein jest naprawdę atrakcyjną kobietą, i to nie tylko z pewnej odległości, pomyślał Johansson, siedząc u niej w fotelu i przyglądaj ąc się jej uważnie. Była ładna tak samo jak jej ubrania i mieszkanie, a zarazem ładna urodą inną niż ta, do jakiej przywykł w ciągu całego życia - zarówno w młodości, jak i w wieku dojrzałym. Kiedyś to, co ładne, znajdowało się w jego zasięgu. Natomiast Helena Stein była ładna w sposób dla niego niedostępny. Czasami, w chwilach słabości, marzył właśnie o tego rodzaju pięknie. Bo tak naprawdę marzył o innym życiu niż to, które było jego udziałem. - Napije się pan kawy? - spytała Stein. - Nie - odparł Johansson. - Nie zabawię zbyt długo. - Muszę ją jakoś uspokoić, pomyślał. - Coś mi mówi, że to nie będzie miła rozmowa - powiedziała Stein, spoglądając na niego z powagą. - Nie. Obawiam się, że ma pani rację. Rozważyłem jednak bardzo uważnie wszystkie możliwości i uznałem, że takie rozwiązanie jest najlepsze dla wszystkich stron. - W tym dla ciebie, pomyślał. - Rozumiem, że chodzi panu o to, co się wydarzyło dwadzieścia pięć lat temu, kiedy byłam naiwną nastolatką przepojoną wiarą, że pomaga ratować kilku niemieckich studentów, których chciała zamordować niemiecka policja. - Tak. Tak to się zaczęło. - Ale jeśli pan sądzi, że zrobiłabym to, co zrobiłam, gdybym wiedziała, co tak naprawdę ma się stać, to sądzę, że nie będziemy mieli o czym rozmawiać. - Nie - odparł Johansson i spojrzał na nią z powagą. - Nigdy, ani przez chwilę, nie podejrzewałem, że mogłaby pani świadomie wziąć udział w czymś takim. - Bo naprawdę nigdy tak nie myślałem, pomyślał. Zwłaszcza po tym, jak zapoznałem się z raportem Berga i Perssona i poświęciłem cały weekend na studiowanie materiałów Mattei. - Ile osób wie o tej historii? - spytał. - Przede wszystkim te, które były wtedy w ambasadzie. Cztery nadal chyba żyją… spędziły w więzieniu wiele lat. Pierwszych wypuszczono już w 1993 roku. Ponieważ jednak spotkałam się z nimi przy pewnej okazji… na chwilę… a jedna z tych osób już nie żyje… nigdy mnie nie niepokoiły. Nie sądzę, żeby inni jeszcze mnie pamiętali. Jak by mnie zresztą mieli rozpoznać? Wyglądałam wtedy jak dziecko… bo byłam dzieckiem.
- A Tischler, Welander i Eriksson? - No cóż - odparła Stein z gorzkim uśmiechem. - Dwaj z nich już nie żyją, a jeden jest moim kuzynem. Starszym bratem, którego nie miałam, a za którym zawsze tęskniłam. - Czy opowiadała pani o tym komuś innemu? - Tak - potwierdziła Stein i w jej oczach pojawił się nagle błysk. - Opowiadałam o tym dwóm mężczyznom. Z jednym z nich miałam przez pewien czas romans, a gdy mu o tym opowiedziałam, od razu mnie zostawił. Nie sądzę, żeby to powtórzył komuś innemu, jeśli to pana niepokoi. Uważam, że akurat on byłby ostatnim, który by coś takiego zrobił. Nie ze względu na mnie, tylko z obawy o siebie. - Kim był ten drugi? - Dwa lata temu, zanim objęłam obecne stanowisko, dowiedziałam się okrężną drogą, że służba bezpieczeństwa interesuje się tą historią. Zapytałam wtedy jednego z moich przyjaciół… nie jest to nikt bliski, po prostu ktoś, komu mogę ufać i kto wie o niektórych moich sprawach… czy nie byłoby najlepiej, gdybym po prostu opowiedziała o wszystkim, co się wtedy wydarzyło. Tak po prostu, żeby pewne osoby mogły zająć w sprawie mojej nominacji jakieś stanowisko. - I jakiej rady udzielił pani ów przyjaciel? - Niemal wpadł w panikę. Można było odnieść wrażenie, że sam jest w to zamieszany. Zdecydowanie mi odradzał zrobienie czegoś takiego. Twierdził, że na takie wyznania jest za wcześnie, że jeśli to zrobię, to o stanowisku podsekretarza stanu mogę zapomnieć. Poza tym nie będę już mogła pracować dla kancelarii rządu. Postąpiłam tak, jak mi doradził. Uważa pan, że zrobiłam źle? - Może. Nie wiem. Myślę, że tylko pani może sobie odpowiedzieć na to pytanie. Zresztą ja wiem, kto pani udzielił tej rady. I chcę, żeby pani o tym wiedziała. Na wszelki wypadek, gdyby kiedyś znowu wpadła pani na pomysł, żeby poprosić o radę pana podsekretarza. Potem Johansson opowiedział jej o podejrzeniach służby bezpieczeństwa: o tym, że „obce państwo i pewne szwedzkie kręgi powiązane z nim więzami biznesowymi” poczyniły zaawansowane przygotowania do tego, by wywierać na nią naciski, jeśli awansuje na stanowisko, na które ma zostać mianowana. I że jedną z osób, które intensywnie pracuj ą nad tym, aby to było możliwe, jest osoba, którą prosiła o radę. - Czy jest pan absolutnie pewien tego, co pan mówi? - spytała Stein, spoglądając na niego z powątpiewaniem. - Tak. Na tyle, na ile pewnym można być w tej branży. - Mój Boże - powiedziała Stein i z oburzeniem potrząsnęła głową. - Jak pan to wszystko znosi? Mam na myśli pańską pracę? - Taką już mam pracę - odparł Johansson. - Zanim się jej podjąłem, wiedziałem, że nie będzie łatwo. - Ale nie sądziłem, że będzie aż tak źle, pomyślał. - No dobrze, ale czym w takim razie powinnam się niepokoić? - spytała Stein. - Przecież to właśnie tacy ludzie jak pan i pańscy pracownicy maj ą mnie strzec przed każdym, komu naiwnie mogłabym zaufać.
- Jest jeszcze jeden problem - powiedział Johansson. Postanowił w końcu przejść do rzeczy. - Domyślam się, że dotyczy mnie. - Chodzi o Erikssona, którego pani poznała ponad trzydzieści lat temu. - Domyśliłam się, że to o niego chodzi - odparła Stein, spoglądając na Johanssona twardo. - Eriksson był jedynym złym człowiekiem, jakiego poznałam w całym swoim życiu, nie licząc tamtych dwóch niemieckich szaleńców, z którymi się spotkałam tylko raz i którzy potem napadli na ambasadę. W porównaniu z Erikssonem byli niemal porządnymi ludźmi, bo ich postępowaniem kierowały przekonania polityczne. - Z uwagą słucham tego, co pani mówi - powiedział Johansson i uniósł ręce, jakby w obronnym geście. - Zanim jednak powie pani coś więcej, muszę przypomnieć o pewnych sprawach. Zakładam, że jako prawnik wie pani, co mam na myśli. Jestem policjantem, więc jeśli ludzie mi o czymś opowiadaj ą, mogę być zmuszony zrobić z tego użytek, czy chcę, czy nie chcę. Dlatego pragnę panią poinformować, że zakończyliśmy dochodzenie w sprawie pani ewentualnego udziału w zabójstwie Erikssona. Prokurator jest absolutnie przekonany, że nie miała pani z jego śmiercią nic wspólnego, i dlatego umorzył sprawę. Taka jest jego ocena, a opierał się na przesłankach prawnych. Jeśli zaś o mnie chodzi, to nie jestem wprawdzie prawnikiem, ale podzielam jego zdanie. Jeśli chodzi o prawo. - A jak pan to ocenia jako policjant? - Ujmę to tak: jedyny sposób na to, żeby panią oskarżyć o współudział w zabójstwie Erikssona i skazać za to, jest taki, że sama się pani do wszystkiego przyzna. Wiem o tym jako policjant, ponieważ właśnie jako policjant przeglądałem akta śledztwa. Jeśli zaś chodzi o moj ą osobistą ocenę… no cóż, jest ona w tej chwili zupełnie nieistotna. - Ale nie dla mnie - odparła Stein, potrząsając zdecydowanie głową. - Chętnie posłucham, co pan sądzi o moim udziale w zabójstwie Erikssona. Zważywszy na to, że to o mnie chodzi… właściwie tylko o mnie… byłabym bardzo wdzięczna, gdyby mi pan zechciał o tym opowiedzieć. Prywatnie… i mogę pana zapewnić, że nie mam zamiaru użyć tego przeciwko panu, jeśli mnie pan o to podejrzewa. Proszę też zauważyć, że panu ufam, choć w ogóle pana nie znam. - O nic takiego pani nie podejrzewam. Nie należy pani do takich osób. - Spotkać się spotkaliśmy, dodał w myślach. Widziałem cię, choć ty nie widziałaś mnie. I tym się różnimy. - W takim razie chcę usłyszeć, jakie jest pańskie zdanie. - Pod jednym warunkiem - powiedział Johansson. - Że nie będzie mi pani przerywać. Nie chcę, żeby pani cokolwiek mówiła. - Obiecuję, że będę tylko słuchać. Już się przyzwyczaiłam do słuchania mężczyzn -dodała z ironicznym grymasem. A ja do słuchania kobiet, pomyślał Johansson. A przynajmniej jednej kobiety. Johansson zaczął opowiadać, jak jego zdaniem Helena Stein zamordowała Erikssona. - Pyta mnie pani, jak do tego doszło, więc powiem: uważam, że to pani pchnęła go nożem.
Nie była to jednak zbrodnia i jestem absolutnie przekonany, że gdyby się pani wtedy zebrała na odwagę i zadzwoniła na policj ę, to sąd skazałby panią za ciężkie uszkodzenie ciała i spowodowanie śmierci. A gdyby nóż trafił w inne miejsce, miałaby pani sporą szansę zupełnie uniknąć kary. Mogłaby pani się tłumaczyć, że zrobiła to pani w obronie własnej, kiedy próbował panią zaatakować i zgwałcić. - Ale nie byłoby to prawdą - przerwała mu Stein. - Nic takiego nie miało miejsca… Eriksson był absolutnie niezdolny do uprawiania seksu, nie mówiąc już o uczuciach… - Droga pani - powiedział Johansson, bardzo powoli i wyraźnie. - Wydawało mi się, że uzgodniliśmy, że to ja mówię, a pani słucha. I że robię to przez wzgląd na panią. - Przepraszam - powiedziała Stein i zabrzmiało to prawie tak jak na nagraniu magnetofonowym sprzed dwudziestu pięciu lat, którego Johansson miał okazj ę wysłuchać kilka dni wcześniej. - Zacznę od samego czynu - kontynuował. - Doszło do tego około ósmej wieczorem. Eriksson siedzi na kanapie i jak zwykle cedzi te swoje złośliwości. Wysłał panią do kuchni, żeby pani skroiła kilka kolejnych plasterków cytryny do ginu z tonikiem… Przy okazji pewnie zaproponował, żeby pani została jego nową sprzątaczką, dzięki czemu mógłby zaoszczędzić na Polce, która sprzątała u niego na czarno… Stoi więc pani z cytryną i ginem w progu, między kuchnią a pokojem. Eriksson siedzi tyłem do pani i ostentacyjnie macha w pani stronę szklanką, nawet się nie odwracając. Nagle zauważa pani, że trzyma w dłoni jego kuchenny nóż… Chwilę później, sama nie wiedząc dlaczego, podchodzi pani do niego i wbija mu ostrze w plecy. Stein dotrzymała obietnicy i nie odezwała się ani słowem. Siedziała po prostu na krześle, nie patrząc na niego. Ani jej twarz, ani oczy nie wyrażały żadnych uczuć. Była obecna, a jednocześnie nie była. - Potem cofa się pani w głąb pokoju, wciąż z nożem w ręce, nie całkiem świadoma tego, co się stało. Bo wszystko rozegrało się w ułamku sekundy, a Eriksson jakby nie reagował. Nagle odwraca się i spogląda na panią zdumiony. Przesuwa lewą ręką po plecach, po miejscu, gdzie zaczyna odczuwać ból, a gdy widzi krew na rękawie, odstawia szklankę, podnosi się i nagle wpada w szał. Zaczyna na panią krzyczeć. Potem próbuje się jakoś opanować. Pani cofa się w stronę okna, bo może przyszło pani do głowy, żeby przez okno wezwać pomoc. Eriksson chce obejść kanapę. Najpierw robi dwa kroki w lewo, potem nagle zawraca i robi dwa kroki z powrotem. Przez cały ten czas wrzeszczy na panią… I nagle łup!, - pada na podłogę, między kanapę a stolik. Przewraca go, a szklanki i butelka spadają na podłogę. Potem już tylko leży… przestaje krzyczeć… jęczy cicho… prawie się nie rusza, z rany na plecach i z ust płynie mu krew. Pani ucieka do kuchni… wrzuca nóż do zlewu… biegnie do łazienki… zamyka drzwi na klucz i wymiotuje na ręcznik. Tak to mniej więcej było. - Czy mogę już coś powiedzieć? - spytała Stein, nie patrząc na niego. - Oczywiście. Tylko proszę się zastanowić, co pani chce powiedzieć. - Po co miałabym to robić? - Bo tamtego dnia przypadkiem go pani spotkała. Od czasu tego, co się piętnaście lat wcześniej stało w ambasadzie, prawdopodobnie się nie widzieliście. I nagle widzi go pani
wśród uczestników konferencji słuchaj ących pani referatu. Gdy go pani zobaczyła, poczuła się pani tak, jakby to była mroczna wizja dawnych czasów. Sytuacja i tak już była napięta. Właśnie rozpadała się NRD i bała się pani, że ktoś taki jak ja może znaleźć w archiwach Stasi materiały mogące panią obciążyć. Kiedy Eriksson podszedł do pani po referacie, nie zrobił właściwie nic, żeby panią uspokoić. Próbował pani raczej wmówić, że całe pani życie jest od tej chwili w jego rękach… Może dodał też coś w rodzaju… że tylko on będzie w stanie się ze wszystkiego wykręcić sianem dzięki swoim kontaktom… jeśli któregoś dnia zapuka do pani drzwi policja. - Powiedział coś takiego Tischlerowi… dużo wcześniej. - Niech się pani dobrze zastanowi - ostrzegł ją Johansson. - Co zrobiłam potem? - spytała Stein. - Dobrze, obiecuję, że dobrze się nad tym zastanowię - dodała i nagle spojrzała na niego. - Próbowała pani wziąć się w garść, wysprzątała mieszkanie, przeszukała jego biurko i zabrała segregator, nad którym siedział tamtego wieczoru… Zawierał mnóstwo jego zapisków. Jeśli pani chce znać moje zdanie, to tak właśnie sądzę, bo przecież w przeciwieństwie do pani ja tego segregatora nie miałem w rękach… Z kolei w skrytce bankowej umieścił kupę różnych bzdur, głównie na własny użytek i po to, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że jest człowiekiem absolutnie niezwykłym… Jeszcze kilka miesięcy później nie potrafiła pani sobie poradzić z tym, co się stało… Opowiedziała pani o wszystkim Tischlerowi… o ile wcześniej nie domyślił się wszystkiego sam. Tischler obiecał, że niezależnie od wszystkiego dopilnuje, żeby nic złego się pani nie przytrafiło. W najgorszym razie miała pani zniknąć, wyjechać na jakąś tropikalną wyspę, jak najdalej. Tymczasem pani wpadła w rozpacz… myślała pani o odebraniu sobie życia. Jestem pewien, że kilka razy podnosiła pani słuchawkę, żeby zadzwonić na policj ę, żeby to się wreszcie skończyło… ale czas mijał i nic złego się nie działo. A dzisiaj siedzimy sobie tu razem i rozmawiamy - zakończył Johansson z westchnieniem. - Po co mi pan to wszystko opowiada? - spytała Stein. - Z kilku względów - odparł Johansson. - Dlatego że uważam, że gdyby ktoś nagle zaproponował pani stanowisko w rządzie, to ma pani szansę uniknąć ryzyka i odmówić. Moim zdaniem to właściwe rozwiązanie. Przyniosłem coś na nasze spotkanie - dodał i wyjął torebkę z dwoma płytami, na których znajdowały się pliki przygotowane przez Mattei. - Co to takiego? - spytała Stein. - Sceny z pani życia - odparł. - Kiedy je oglądam, mam nieodparte wrażenie, że nie ma pani innego wyj ścia - jeśli oczywiście chce pani rozpocząć nowe życie. - Nie rozumiem tylko, po co mi pan to wszystko opowiada. - No cóż… o ile dobrze sobie przypominam, sama mnie pani o to prosiła. - Jestem absolutnie pewna, że zjawił się pan u mnie po to, żeby mi to wszystko opowiedzieć. A ja tylko słuchałam. Nie powiedziałam ani słowa, żeby panu nie sprawiać kłopotu. - To nie ja mam kłopoty i nie przyszedłem tu zgrywać Boga.
- No to po co pan przyszedł? - Z dwóch powodów: zdarzało się, że nie miałem racji, więc chcę się upewnić, że rzeczywiście nie miałem racji. - Teraz nie rozumiem. Przecież ani słowem nie skomentowałam tego, co pan mówił. - To prawda, ale to ja prosiłem, żeby pani tego nie robiła. Ujmę to tak: do wszystkiego doszedłem drogą dedukcji. Może zobaczyłem to w pani oczach? - A drugi powód? - spytała Stein, nie patrząc na niego. - Sprawiedliwość. Uważam, że wystarczy to, co się stało. Sama musi pani postanowić, co dalej. - Oczekuje pan ode mnie podziękowań? - A za co miałaby mi pani dziękować? Gdyby prokurator postanowił postawić pani zarzuty, oddalibyśmy sprawę policji, oni by ją poprowadzili. Jestem więcej niż pewien, że nieszczególnie by sobie poradzili. Jestem też przekonany, że padłaby pani ofiarą nagonki w mediach. I tylko dlatego to zrobiłem. Czy moglibyśmy zrobić coś innego? Przecież prokurator umorzył sprawę, co oznacza, że dla mnie i dla moich pracowników się skończyła. Nas nie musi się już pani obawiać… w grę wchodzą inni ludzi i inne interesy. A gdyby ktoś panią kiedyś pytał, to do naszego dzisiejszego spotkania nigdy nie doszło. W każdym razie ja tak właśnie zamierzam odpowiedzieć na tak postawione pytanie. - Wiem, co pan ma na myśli. - Jestem o tym absolutnie przekonany - powiedział Johansson. - Chodziło mi tylko o sprawiedliwość. Kiedy Johansson wyszedł od Stein, poszedł na stację metra Ostermalm i pojechał do domu, na Sóder. Do innego, lepszego życia, pomyślał, wchodząc do budynku, w którym razem z żoną mieszkali. W którym czekały na niego inne czasy i lepsze życie. Część VII Nowe czasy XIII 24 kwietnia, w drugi dzień Wielkanocy, środki masowego przekazu przypomniały, że mija właśnie dwadzieścia pięć lat od dnia, gdy sześciu młodych niemieckich terrorystów zajęło ambasadę Niemiec w Sztokholmie i z zimną krwią zamordowało dwoje ludzi. Przy okazji celowo lub przez zaniedbanie wysadzili budynek w powietrze. Media nazwały okupację ambasady jednym z kilku pamiętnych wydarzeń, do jakich doszło w tamtych latach. Przy okazji przypomniały historyczne już ujęcia, na przykład to, na którym legendarny dziennikarz z telewizji woła do obsługi technicznej, żeby go dali na wizję. Na filmie widać, jak kuli się z mikrofonem w ręku na tle budynku ambasady, wstrząsanego siłą wybuchu, lizanego płomieniami. Udzielił też wywiadu, ale z tego, co mówił, wynikało, że dziś prowadzi już inne życie i że zainteresowanie okazywane mu przez młodszych kolegów raczej go męczy. Media w zasadzie przemilczały prawne konsekwencje wydarzeń sprzed ćwierćwiecza.
Tylko pobieżnie przypomniano, że już o północy sprawa się przedawni i przejdzie do historii. Nikt nawet nie wspomniał o udziale w ataku na ambasadę obywateli Szwecji, a tym bardziej o uldze, z jaką wszyscy odetchnęli na myśl, że już wkrótce sprawa się przedawni i będzie można przej ść nad nią do porządku. Na początku maja podsekretarz stanu Helena Stein zrezygnowała ze stanowiska w ministerstwie obrony. Z jej krótkiego oświadczenia dla prasy wynikało, że powodem jej decyzji była chęć powrotu do praktyki adwokackiej. Media przemilczały jej wystąpienie. Postanowiła jednak nadal zajmować się polityką, na szczeblu lokalnym, i wyraziła nadzieję, że nowy zakres obowiązków pozwoli jej poświęcić się także temu. W dniu, w którym Stein opublikowała swoje oświadczenie, w prywatnym domu opieki w Brommie zmarł na raka Erik Berg. Wiosną tego roku okazało się, że ma liczne przerzuty. W dniu, kiedy się o tym dowiedział, postanowił dać za wygraną. Zrobił to, żeby móc opadać swobodnie, jak we śnie. Na pogrzeb przyszedł między innymi jego stary kompan z pracy Persson. Nie zabrakło też pani Berg, ale ogólnie rzecz biorąc, ludzi było niewielu. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, kim Berg kiedyś był. Za to w kościele w pierwszej ławce zasiadł podsekretarz stanu. W chwili gdy trumnę spuszczano do grobu, zadziwił wszystkich, okazuj ąc silne wzruszenie. W pewnym momencie pociągnął nawet głośno nosem i wytarł oczy dużą chusteczką. Po pogrzebie, gdy Johansson i Persson zamierzali wrócić do domu, podsekretarz podszedł do nich i zapytał, czy może ich zaprosić na obiad do restauracji w Ulriksdal. - Muszę się porządnie napić w towarzystwie ludzi, z którymi mógłbym porozmawiać. Może dzięki temu zyskam siłę, żeby się ostatecznie pożegnać z Erikiem - wyjaśnił, a ponieważ żaden z nich nie miał nic przeciwko temu, przyj ęli zaproszenie. Później bardzo miło wspominali ten epizod. Tydzień później Johansson spotkał się z podsekretarzem, żeby go poprosić o pewną przysługę. - Szukam pracy - powiedział. - To zła wiadomość - odparł podsekretarz, i słychać było, że mówi szczerze. - O jaką pracę panu chodzi? Proszę tylko powiedzieć. No cóż, pomyślał Johansson. - Jestem policjantem - powiedział. - Ale przez ostatnie dwadzieścia lat zajmowałem się czym innym. Zanim przejdę na emeryturę, chciałbym dostać taką robotę, żebym mógł wsadzić za kratki jeszcze paru łobuzów, którzy wyrządzili krzywdę porządnym ludziom. Bo to dlatego postanowiłem kiedyś pracować w policji. Bardzo szlachetnie, pomyślał podsekretarz. Postanowił nie pytać o szczegóły. - Niech pan się zastanowi, co by to mogło konkretnie być, a ja dopilnuję reszty - obiecał. - Dziękuję - odparł Johansson. Na tydzień przed tradycyjną nocą świętojańską komisarz Evert Backstróm, który pracował wtedy w wydziale do walki z przestępczością zorganizowaną w Komendzie Głównej
Policji, stanął w świetle policyjnych reflektorów. Dzięki jego wprost heroicznym wysiłkom po jedenastu latach udało się w końcu wyjaśnić sprawę zabójstwa Kjella Górana Erikssona. Backstróm był przekonany, że przypisanie tego sukcesu właśnie jemu jest jak najbardziej uzasadnione. Zabójstwo Erikssona okazało się klasyczną zbrodnią na tle homoseksualnym, choć sprawca był pedziem dość nietypowym. Zabójstwo Erikssona było jednym spośród wielu przestępstw na tle homoseksualnym, których dopuścił się znany w całym kraju, a nawet za granicą seryjny morderca. Media nazwały go Zabójcą z Sater, bo prawie połowę życia spędził w szpitalu psychiatrycznym w Sater w prowincji Dalarna. Zasługi Backstróma dla wyjaśnienia tej sprawy dostrzeżono w ostatniej chwili. W ciągu ostatnich lat coraz częściej kwestionowano winę Zabójcy z Sater, choć jednocześnie przybywało wyroków, jakie orzekano w sprawie popełnionych przez niego zbrodni. Tego, że owe „krytyczne opinie” wygłaszali przedstawiciele różnych środowisk tworzonych przez zawodowych oszczerców, którzy z zazdrości uczynili cnotę, a z kwestionowania prawdy źródło niezłych dochodów, media jak zwykle nie zauważyły. Bo przecież same były z tymi środowiskami powiązane wspólnym interesem. Zabójcę z Sater zdążono już skazać za kilka zabójstw, ale później przyznał się do kolejnych trzydziestu. Śledczy prowadzący dochodzenia w tych sprawach doszli więc do wniosku, że to tylko czubek góry lodowej i że naprawdę chodzi o niezwykle istotne sprawy z pogranicza kryminalistyki i polityki. Motywem przewodnim krytycznych głosów stał się zarzut, że Zabójcę z Sater skazywano wyłącznie na podstawie jego własnych zeznań. W materiale dowodowym brakowało zeznań świadków i wyników badań laboratoryjnych, ekspertyz technicznych i tak dalej. Pojawiły się zarzuty, że zeznania Zabójcy nie maj ą wiele wpólnego ze zbrodniami, które, jak twierdził, popełnił. Ale Backstrom odniósł sukces tam, gdzie jego koledzy przez dziesięć lat błądzili. Udało mu się uciszyć krytyków i przywrócić spokój, tak potrzebny, jeśli się chce dalej pracować i odnosić sukcesy. Zanim Backstrom przeszedł do wydziału walki z przestępczością zorganizowaną, udało mu się dzięki własnej dociekliwości i mozolnej pracy ustalić, że Zabójca z Sater jest też winien serii pięciu bestialskich zbrodni popełnionych na homoseksualistach w Sztokholmie w 1989 roku. Zabójstwo Erikssona było czwartą z kolei. W trakcie długich przesłuchań udało mu się skłonić Zabójcę do przyznania się, że na początku lat dziewięćdziesiątych miał dostęp do opuszczonej i od dawna niewykorzystywanej chaty w północnej części prowincji Dalarna. Zabójca nazywał to miejsce świętym i przyjeżdżał tam głównie wtedy, gdy nawiedzały go „czarne zwidy” i „zjawy z tamtego świata”. Na takie wyjazdy otrzymywał zawsze zgodę kierownictwa szpitala, bo tylko wtedy mógł „odbywać pielgrzymki ku kresom swojego wnętrza” w praktyce. Backstrom wystąpił o nakaz przeszukania owej chaty. I znalazł ślady i dowody, które niewątpliwie łączyły Zabójcę z jedną z jego ofiar, Erikssonem. Po pierwsze torbę podróżną z inicjałami ofiary, po drugie parę ręczników frotte, jak również foliową reklamówkę ze sklepu wolnocłowego na lotnisku Kastrup. A w niej butelkę likieru bananowego, a także podpisaną kopię paragonu za płatność dokonaną kartą. Stanowił dowód na to, że ofiara kupiła wspomnianą butelkę we wrześniu 1989 roku, na dwa miesiące przed śmiercią.
Podczas procesu Zabójca z Sater wyjaśnił, że torba, ręczniki i likier to nie wszystko, co ukradł ofierze. Oprócz kilku butelek alkoholu, który wypił samotnie w chacie, zabrał z mieszkania kilka kaset wideo i dużą liczbę czasopism z „twardą, sadystyczną pornografią homoseksualną”. Później zabrał to wszystko ze sobą do szpitala, gdzie niestety zaginęły. „Zaczytano je na śmierć”, wyjaśnił z płaczem w obecności składu sędziowskiego i publiczności. Johansson i jego żona świętowali noc świętojańską w mieście. Pogoda dopisała, więc po kolacji w Djurgarden postanowili wrócić do domu piechotą. Już w przedpokoju Johansson zaczął pieścić dołek na jej karku. Skończyło się jak zwykle - w łóżku. Właśnie zasypiał, gdy usłyszał, że żona koniecznie musi mu coś powiedzieć. - Śpisz, kochanie? - spytała, muskając palcami jego kark. Już nie, pomyślał, bo właśnie wrócił do rzeczywistości. - Myślałam o Waltinie - powiedziała. - Tak. - Tylko nie teraz, pomyślał. - Tym, który został zamordowany na Majorce. - Przypominam sobie - odparł Johansson i od razu otrząsnął się ze snu. - Masz na myśli tego Waltina, którego zamordowały smerfy, gdy się kąpał w morzu? - Mówię poważnie. Słuchasz mnie? - Tak - odparł Johansson. - Przecież nie mam wyboru, pomyślał zrezygnowany. - Czy nie wydaje ci się, że mógł być zamieszany w zabójstwo Palmego? - spytała pani Johansson. Nie wierzę własnym uszom, pomyślał Johansson. Usiadł na łóżku i zapalił lampkę. - Nie - odparł, potrząsając głową. - Nie sądzę. Skąd ci przyszło do głowy, że Waltin mógł być zamieszany w zabójstwo premiera? - Nie wiem - odparła jego żona, wzruszając ramionami. -Tak mi jakoś przyszło. Później było już jak zwykle i więcej o tym nie rozmawiali. Ani o Waltinie, ani o zabójstwie premiera. Wszystko to należało już do innych czasów i było częścią innego życia. Poza tym nie miało nic wspólnego z życiem państwa Johanssonów. Oni mieli do omówienia inne sprawy. Dotyczące ich czasów i ich życia. [1] - Strzeżonego Pan Bóg strzeże (ang.) [wróć do tekstu! [2] - pijaczyna (szw.) [wróć do tekstu] [3] - nieoficjalnie (ang.) [wróć do tekstu] [4] - Związek Zawodowy Absolwentów Wyższych Uczelni (Sveriges akademikers centralorganisation ) - przyp. tłum. [wróć do tekstu] [5] - Związek Zawodowy Urzędników (Tjanstemannens centralorganisation) - przyp. tłum. [wróć do tekstu] [6] - Do tej pory (ang.) [wróć do tekstu]
[7] - Kawałek papieru wywołał lawinę (niem.) [wróć do tekstu] [8] - Daję tym sukinsynom pięć lat i zwyczajową premię za dwukrotną pomyłkę (ang.) [wróć do tekstu] [9] - Późną jesienią ‘89, najprawdopodobniej w listopadzie (ang.) [wróć do tekstu] [10] - Jesteśmy już blisko (ang.) [wróć do tekstu] [11] - Biedacy (ang.) [wróć do tekstul [12] - Mów (ang.) [wróć do tekstu] [13] - Mów, człowieku (ang.) [wróć do tekstu] [14] - Mary Flora Bell w 1968 roku zabiła dwóch chłopców: cztero- i trzylatka. Miała wtedy jedenaście lat. W 1980 roku opuściła zakład poprawczy i pod zmienionym nazwiskiem rozpoczęła nowe życie. [wróć do tekstu] [15] - Wszystko przygotuję. Kupię sushi (ang.) [wróć do tekstu] [16] - Nieźle (ang.) [wróć do tekstu] [17] - Nie ma sprawy (ang.) [wróć do tekstu] [18] - W porządku (ang.) [wróć do tekstu] [19] - Przerażające (ang.) [wróć do tekstu] [20] - Naprawdę przerażające (ang.) [wróć do tekstu] Leif GW Persson SWOBODNY UPADEK JAK WE ŚNIE Przełożył Wojciech Łygaś Czarna Owca Warszawa 2011 Tytuł oryginału: FALLER FRITT SOM I EN DROM Redakcja: Grażyna Mastalerz Korekta: Bogusława Jędrasik, Ewa Jastrun, Jolanta Spodar Skład i łamanie: Marcin Labus Projekt okładki i zdjęcie na pierwszej stronie okładki: Magda Kuc Zdj ęcie autora na czwartej stronie okładki: scanpix/forum Copyright © Leif GW Persson 2007 Published by agreement with Salomonsson Agency Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2011 Copyright © for the e-book edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2011 ISBN 978-83-7554-008-6 Wydanie I Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. (dawniej Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza)
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail:
[email protected] Dział handlowy: tel. (022) 616 29 36 faks (022) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl Powieść “Swobodny upadek jak we śnie” dostępna jest także jako książka i audiobook Przeczytaj także poprzednie części trylogii: “Między tęsknotą lata a chłodem zimy” oraz “W innym czasie, w innym życiu” - dostępne jako książki, e-booki i audiobooki Świadek numer jeden (S1), stojący na ulicy Tunnelgatan, dostrzega zabójcę. Biegnie za nim schodami w stronę Malmskillnadsgatan, gdzie spotyka świadka numer dwa (S2). Ten z kolei widział mężczyznę biegnącego ulicą David Bagares gata. Świadkowie numer trzy i cztery (S3, S4) widzieli mężczyznę skręcającego w Regeringsgatan. Piąty świadek, kobieta zwana Rysowniczką (S5), widziała mężczyznę biegnącego ulicą Smala grand w stronę ulicy Birger Jarlsgatan.
Wyjaśnienia na mapie: Adolf Fredriks kyrka - kościół Adolfa Fryderyka Franska skolan - Szkoła Francuska Johannes kyrka - kościół Świętego Jana Kungliga biblioteket - Biblioteka Królewska S1, 2, 3, 4, 5 - świadek nr 1, 2, 3, 4, 5 MN - świadek Madeleine Nilsson T - zejście do stacji metra X - miejsce zabójstwa Gruba linia - droga ucieczki według dawnej tezy policji Linia przerywana - droga ucieczki według nowej tezy policji Świadek Madeleine Nilsson (MN) twierdzi natomiast, że spotkała podejrzanego mężczyznę na schodach między ulicami Malmskillnadsgatan i Kungsgatan, co sugeruje
zupełnie inną drogę ucieczki. Dla Mikaela i Bjorna Niezależnie od tego, czy prawda jest absolutna, czy względna, jak również zupełnie bez związku z tym, że wielu z nas ciągle jej szuka, w końcu i tak się okazuje, że prawie dla wszystkich pozostaje ukryta. Zazwyczaj z konieczności, a jeśli nie dlatego, to przynajmniej w trosce o tych, którzy i tak by jej nie zrozumieli. Prawda nie jest dostępna dla wszystkich. Mamy problem, który musimy rozwiązać. Trudniej nie może już być. Profesor 10 października, środa, port w Puerto Pollensa w północnej części Majorki Tuż przed godziną siódmą rano „Esperanza ” wypłynęła ze swojego stałego miejsca cumowania przy pomoście na samym końcu portu. Piękna, niewielka łódź o pięknej nazwie.
1. Osiem tygodni wcześniej, 15 sierpnia, środa. Główna siedziba Centralnego Urzędu Śledczego na Kungsholmen - Olof Palme - powiedział Lars Martin Johansson, od niedawna szef Centralnego Urzędu Śledczego, instytucji powołanej do walki z przestępczością zorganizowaną na terenie Szwecji, zakresem zadań, przypominającej amerykańską FBI. - Czy coś państwu mówi to nazwisko? Kiedy wypowiadał te słowa, sprawiał wrażenie, jakby z jakiegoś powodu był ożywiony albo rozbawiony. Niedawno wrócił z urlopu, był ładnie opalony. Na spotkanie założył czerwone szelki i lnianą koszulę bez krawata, jakby chciał, żeby jego ubiór symbolizował krótki okres przejściowy między odpoczynkiem a pracą. Usiadł przy krótszym boku stołu, pochylił się i spojrzał na cztery siedzące przy nim osoby. Ale zebrani nie podzielali jego rozbawienia. Wymienili tylko niepewne spojrzenia. Zastępca komendanta policji Anna Holt, komisarz policji kryminalnej Jan Lewin, komisarz policji kryminalnej Lisa Mattei i Yngve Flykt, szef grupy powołanej do rozwiązania sprawy zabójstwa Olofa Palmego. I tylko on wydawał się zażenowany tym pytaniem, chociaż jak zwykle starał się to ukryć pod maską uprzejmości. - Olof Palme - powtórzył Johansson, a w jego głosie dała się słyszeć nutka stanowczości. Nic wam to nie mówi? W końcu odpowiedziała Mattei. Była najmłodsza w towarzystwie, ale od dawna zaliczano ją do najlepszych w swojej klasie. Najpierw zerknęła na Flykta. Wyglądał na zmęczonego i tylko skinął jej głową. Potem zajrzała do notatnika, niepotrzebnie, i tak był pusty. Na kartce widać było tylko kilka zygzaków, które zazwyczaj rysowała niezależnie od tego, co omawiano. W końcu w dwóch zdaniach zreferowała karierę polityczną Olofa Palmego i w kilku kolejnych opisała okoliczności jego śmierci. - Olof Palme - zaczęła. - Socjaldemokrata i najbardziej znany szwedzki polityk w okresie powojennym. Dwukrotny premier rządu, w latach 1969-1976 i 1982-1986. Zamordowany na skrzyżowaniu Sveavagen i Tunnelgatan, w samym centrum Sztokholmu. Do zbrodni doszło dwadzieścia jeden lat, cztery miesiące i czternaście dni temu, to znaczy dwudziestego ósmego lutego 1986 roku, w piątek, dwadzieścia minut po dwudziestej trzeciej. Zastrzelono go od tyłu, jednym strzałem, najprawdopodobniej zmarł od razu. W dniu popełnienia zbrodni miałam jedenaście lat, więc niewiele więcej mogę dodać. - Nie mów tak - odparł Johansson ze swoj ą norrlandzką flegmą. - Nasza ofiara była premierem rządu i porządnym facetem. Czy często się zdarza, żeby kogoś takiego mordowano w takim miejscu? Jestem nie tylko szefem Centralnego Urzędu Śledczego, ale też człowiekiem uporządkowanym, i dlatego na niewyjaśnione zabójstwa reaguję wprost alergicznie. Jeśli więc zastanawiacie się, dlaczego was tu wezwałem, odpowiadam: do takich spraw mam stosunek osobisty. Nikt nie wątpił, że tak jest. Z drugiej strony nikt nie okazywał specjalnego entuzjazmu. Przecież niezależnie od wszystkiego już i tak w tym tkwią. Taka sprawa jak ta wypływa w
taki właśnie sposób: kilku policjantów siada przy stole, żeby o niej w ciszy i spokoju porozmawiać, bez migających kogutów, syren i szczęku broni. Tymczasem za pierwszym razem, przed ponad dwudziestu laty, sprawa zaczęła się tak jak niemal nigdy: w świetle migaj ących kogutów, przy włączonych syrenach alarmowych, wśród tłumu policjantów z bronią przygotowaną do strzału. Nic nie pomogło. Koniec był żenujący. * Po chwili Johansson przedstawił swoje propozycje. Wyjaśnił, dlaczego powinni się zająć starą sprawą i jak się do niej zabrać w sposób praktyczny. Jak to wcześniej często bywało, odwołał się do osobistych doświadczeń. Mówił o tym bez śladu skromności - ani szczerej, ani udawanej. - Z moich własnych doświadczeń wynika, że często dochodzimy do takiego punktu, z którego sprawę trudno poprowadzić dalej. Należy wtedy oddać ją komuś innemu, kto spojrzy na nią świeżym okiem. Bardzo łatwo coś pominąć, jeśli się jest zapatrzonym we własne podwórko. - Słucham tego, co mówisz - odparła Holt, i wypowiedziała te słowa tonem bardziej niegrzecznym, niż zamierzała. - Ale wybacz… - Oczywiście - przerwał jej Johansson. - Pozwól, że jednak dokończę wypowiedź. - Słucham - zgodziła się Holt. Czy ja się nigdy niczego nie nauczę, pomyślała. - Kiedy się ma na karku parę ładnych lat, rośnie ryzyko, że człowiek zapomni, co chciał powiedzieć, jeśli ktoś mu nagle przerwie - wyjaśnił Johansson i uśmiechnął się uprzejmie do Holt. Na czym to ja skończyłem? - Mówił pan, jak zamierza to wszystko poukładać - wtrąciła się Mattei. - Chodzi mi o pracę naszego wydziału - sprecyzowała. - Dziękuję, Liso. Dzięki, że pomagasz starszemu panu. Jak on się zachowuje? - zastanawiała się Holt. Była zdziwiona. I to w stosunku do Lisy, jakby nie było tu nikogo innego. Johansson wyjaśnił, że nie chodzi o rozpoczęcie kolejnego dochodzenia w sprawie zabójstwa byłego premiera. Członkowie ekipy dochodzeniowej, którzy siedzą nad tą sprawą prawie przez całe swoje zawodowe życie, powinni dalej zajmować się swoją robotą i nikt nie powinien im w tym przeszkadzać. - Chcę, żeby to od samego początku było jasne, Yngve - powiedział Johansson i skinął głową szefowi ekipy dochodzeniowej, który sprawiał wrażenie kogoś, kogo taka obietnica bardziej zaniepokoiła, niż uradowała. - Na razie zapomnijcie o nowych teoriach. W tym przypadku chodzi mi raczej o coś znacznie prostszego i mniej formalnego. Chcę po prostu zasięgnąć opinii innych. To nie ma być kolejne śledztwo tylko opinia kilku mądrych i doświadczonych osób, które popatrzą na sprawę świeżym okiem. Chciałbym, żebyście się dokładnie zapoznali z aktami śledztwa - kontynuował. - Może jest coś, czego nie zrobiliśmy, choć powinniśmy byli? Może przeoczyliśmy coś w samym zebranym materiale? Może mimo upływu czasu będziemy w stanie się do tego zabrać? Jeśli tak, chcę o tym wiedzieć. To chyba nic trudnego.
Choć Johansson w ostatnim punkcie swojego wystąpienia wyraził pewne nadzieje, przez następną godzinę rozważali zastrzeżenia zgłoszone przez trzy spośród czterech osób obecnych na sali. Tylko Mattei nie odezwała się ani słowem, ale gdy spotkanie dobiegło końca, jej notatnik jak zwykle był pełen esów-floresów. Część z nich była zapisem uwag na temat wypowiedzi pozostałych. Resztę stanowiły bazgroły niemające związku z wygłaszanymi opiniami. Jako pierwszy wypowiedział się Lewin. Najpierw ostrożnie chrząknął, a następnie szybko przeszedł do uzasadnienia Johanssona: mianowicie że na sprawę należy spojrzeć świeżym okiem. Pomysł sam w sobie jest wspaniały, bo on sam często proponował coś takiego. Zwłaszcza w okresie, gdy w Centralnym Urzędzie Śledczym był szefem specjalnej grupy do badania tak zwanych cold cases, to znaczy spraw, w których śledztwo utknęło w martwym punkcie. I właśnie dlatego nie nadaje się do tej sprawy. W pierwszych latach śledztwa Lewin pracował w wydziale zabójstw. Odpowiadał wtedy przede wszystkim za gromadzenie wpływających informacji, ważnych dla prowadzonego śledztwa. Dopiero kiedy przejęła je policja kryminalna, wrócił do dawnego zakresu obowiązków w sekcji zabójstw. Kilka lat później przeniósł się do CUŚ, gdzie zajmował się między innymi rejestrowaniem i badaniem nowych informacji i śladów, które pojawiały się w trakcie dochodzenia. - Nie wiem, czy pan pamięta, ale prowadzący śledztwo, którym był ówczesny komendant wojewódzki policji w Sztokholmie Hans Holmer, zebrał bardzo dużo danych, które wtedy być może nie miały zbyt wiele wspólnego z samym zabójstwem, ale w którymś momencie może się okazać, że jednak maj ą jakąś wartość. Na potwierdzenie tych słów Lewin skinął głową Lisie Mattei, która w tamtych czasach była małą dziewczynką. - Pamiętam go - potwierdził Johansson, dla którego było to niezbyt radosne wspomnienie. - Na szczęście większość z tego, co wtedy wymyślił, udało mi się już wyprzeć z pamięci. A co trafiło na twoje biurko, Janie? Lewin odparł, że sporo danych o nieokreślonej wartości dowodowej. - Na przykład wszystkie listy meldunkowe z okolic Sztokholmu z okresu, gdy popełniono zabójstwo. Wszystkie informacje dotyczące osób wjeżdżających i wyjeżdżających z kraju, które można było zidentyfikować na podstawie rejestru danych dostarczonego przez straż graniczną. Spis mandatów za parkowanie samochodów w miejscach niedozwolonych, wszystkie mandaty za przekroczenie prędkości i inne wykroczenia drogowe w całym kraju w ciągu tej doby, gdy doszło do zabójstwa, jak również dobę przed i dobę po nim. Także dane o przestępstwach i zatrzymaniach w okolicy Sztokholmu. To ostatnie zestawienie obejmuje wszystkie możliwe przypadki: od pijaństwa przez kłótnie domowe aż po typowe przestępstwa zgłoszone w ciągu tamtej doby. Zbieraliśmy też dane na temat nieszczęśliwych wypadków, samobójstw i dziwnych zgonów, do których doszło przed i po śmierci premiera. Pamiętam, że kiedy przestałem się zajmować śledztwem, nad tym ostatnim punktem nadal ktoś pracował. Jak się domyślacie, było tego mnóstwo. Setki kilogramów dokumentów, dziesiątki tysięcy stron, a przecież mówię tylko o tym, co wpłynęło za moich czasów. - Dość szeroka paleta wątków - stwierdził Johansson.
Słowa te wypowiedział podejrzanie zadowolonym, a może nawet ironicznym tonem. - No właśnie, tak się to nazywa - odparł Lewin. - Czasem funkcjonuje to dość sprawnie, ale tym razem materiału było tyle, że po prostu sobie leżał, bo nie miał kto się do niego zabrać. Czasu było mało, a ludzi brakowało. Dlatego dość pobieżnie przeglądałem to, co wpływało, bo tak naprawdę zajmowałem się tym, co najbardziej rzucało mi się w oczy. Dziewięćdziesiąt procent materiałów wróciło do kartonów, w których leżały od początku. - Możesz podać jakiś przykład? - spytał Johansson. - Co ci się wtedy rzuciło w oczy? - Pamiętam między innymi cztery samobójstwa. Do pierwszego doszło zaledwie kilka godzin po zabójstwie premiera. Zapamiętałem je ze szczegółami, bo kiedy materiały dotyczące tej sprawy trafiły na moje biurko, przeszedł mnie dreszcz. - Lewin potrząsnął w zamyśleniu głową. - Ten mężczyzna powiesił się w piwnicy swojej willi. Był emerytowanym stróżem, mieszkał w Ekero, dwadzieścia kilometrów od Sztokholmu. Jego sąsiadem był jeden z naszych policjantów i to dzięki niemu dowiedzieliśmy się o jego śmierci. Poza tym ów mężczyzna miał pozwolenie na broń, a na domiar złego posiadał rewolwer, który wyglądem bardzo przypominał ten, którego opis mieliśmy już w tym samym dniu, gdy popełniono zbrodnię. Znajomi uważali go za dziwaka. Odludek, od dwóch lat rozwiedziony, problemy z alkoholem i tym podobne sprawy. Krótko mówiąc, dobrze go znano, ale na wieczór, gdy doszło do zbrodni, miał alibi. Najpierw pokłócił się z sąsiadami, kiedy około dziesiątej wyszedł z psem na spacer. Potem z domowego telefonu dzwonił do byłej żony. Zrobił to, o ile mnie pamięć nie myli, trzy razy, a w czasie gdy strzelano do premiera, objechał ją zdrowo. Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że należy go skreślić z listy podejrzanych. Zresztą podczas przeszukania domu znaleźliśmy jego rewolwer. I nawet zrobiliśmy ekspertyzę balistyczną, chociaż już wtedy wiedzieliśmy, że to nie ten kaliber. - A inni? - spytał Johansson. - Nic - odparł Lewin. - Starałem się zachować, zwłaszcza w takich sprawach szczególną uwagę, jeśli mogę tak powiedzieć. Przypominam sobie, że gdy media zaczęły roztrząsać tak zwany wątek policyjny - że niby premiera zabili policjanci - z własnej i nieprzymuszonej woli zagłębiłem się w materiał i dokładnie go przejrzałem, właśnie pod tym kątem. Przejrzałem wszystkie mandaty za niedozwolone parkowanie i inne wykroczenia w ruchu drogowym, wszystkie przypadki, kiedy pojazd albo kierowca mogli mieć cokolwiek wspólnego z policj ą, niezależnie od tego, czy ten policjant był wtedy na służbie, czy nie. - Ale i to nic nie dało - zauważył Johansson. - Nie - odparł Lewin. - Z wyjątkiem różnych fantastycznych wyjaśnień, dlaczego ten czy inny policjant nie zapłacił mandatu albo dlaczego znalazł się w tak dziwnym miejscu. - No właśnie - powiedział Johansson. - Same duperele moim zdaniem. Ale domyślam się, że powrót do starych kartonów będzie dla ciebie interesuj ącym przeżyciem. Chodzi mi o to, żebyś ogarnął świeżym spojrzeniem cały materiał z dłuższej perspektywy. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tego rodzaju robota ci odpowiada. A może przy okazji zerkniesz na resztę materiałów, jeśli i tak masz się tą sprawą zająć?
- Z tym świeżym spojrzeniem tobym jednak nie przesadzał - odparł Lewin. - Ale zgoda. Sam pomysł wydaje się dobry. * Tchórz, pomyślała Holt. Nie zamierzała tak łatwo Johanssonowi odpuścić. - Z całym szacunkiem - powiedziała. - Ja też uważam, że dobrze jest spojrzeć świeżym okiem, i ja też nigdy nie miałam nic wspólnego z tym śledztwem, ale nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł. - No, w końcu to powiedziałaś, pomyślała. - W takim razie słuchamy cię, Anno - powiedział Johansson z tym spojrzeniem, którego nauczył się od swojego psa, gdy chodził z nim polować na łosie. Spojrzenie to wskazuje na to, że się jest całkowicie skupionym. Patrzył tak na przykład wtedy, gdy podczas polowania robili sobie z psem przerwę. Wydawał komendę siad i dopiero wtedy podawał psu kawałek kiełbasy wyciągniętej z chlebaka. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że nie znam żadnej innej sprawy w historii szwedzkiej policji, którą by zbadano tak gruntownie. A przecież badano ją z uwzględnieniem różnych aspektów, zarówno tych, które uznano za możliwe, jak i tych, które uważano za niemożliwe. Bez wartościowego materiału dowodowego, za to z całą masą świadków, którzy zużyli się już przed dwudziestu laty. Część z nich nie żyje, a z innymi nie da się już porozmawiać. Na dodatek mamy jedynego godnego uwagi podejrzanego, niejakiego Christera Petterssona. Sąd rejonowy w Sztokholmie skazał go przed prawie dwudziestu laty, natomiast sąd apelacyjny uniewinnił go pół roku później. Tego samego Petterssona próbowano ponownie skazać przed dziesięciu laty, ale prokuratorowi nie udało się nawet wznowić postępowania. Pettersson zmarł przed kilku laty. A wszystko to, co się stało wcześniej, nie wystarczyło do zamknięcia dochodzenia przeciwko niemu. To, co mówisz, przypomina mi pewną klasyczną scenę komediową. Zdobyła nawet jakąś nagrodę dla najlepszej sceny kabaretowej. Mam na myśli skecz Monty Pythona o martwej papudze. Pamiętasz? Czy to nie była norwegian blue? Chyba tak się nazywała? Chodzi mi o papugę. - Thisparrot is dead. To ta scena, gdy oburzony klient przychodzi do sklepu zoologicznego i wali martwą papugą o kontuar - powiedział zachwycony Johansson, uderzaj ąc pięścią o blat stołu. - Oczywiście - przyznała Holt. - To śledztwo przypomina tamtą papugę: też jest martwe. Jak papuga Monty Pythona. - Ja bym raczej powiedział, że dostało lekkiej zadyszki - sprostował Johansson. - Czyż nie tak odpowiedział klientowi sprzedawca? Ten sam, który sprzedał mu papugę? Klient przyszedł złożyć reklamację. Widzę tu pewne podobieństwo. Sprawa nie jest martwa, ona po prostu dostała lekkiej zadyszki. Nie pogrywaj sobie ze mną, pomyślała Holt. Nie zamierzała się podać, nie zamierzała się przejmować zasłoną dymną ani złośliwymi dowcipami szefa. - Śledztwo w sprawie zabójstwa premiera nie utknęło w martwym punkcie - powtórzyła. Zostało po prostu przemielone na wszelkie możliwe sposoby. To nie jest coldcase. To
śledztwo jest po prostu martwe. - Nie musisz na mnie krzyczeć, świetnie cię słyszę - odparł Johansson i nagle przestał być uprzejmy i grzeczny. - Ja uważam, że należy je po prostu odświeżyć, spojrzeć na nie z innego punktu widzenia. Trzeba oprzeć się na starych, policyjnych zasadach, które obowiązuj ą zawsze, gdy musimy się zajmować takimi sprawami jak ta. - Wiem, trzeba się pogodzić z sytuacją - stwierdziła Holt. Znała Johanssona od wielu lat i współpracowała z nim przy wielu sprawach. - O, właśnie - przytaknął Johansson i uśmiechnął się do niej uprzejmie, jak poprzednio. Miło mi słyszeć, że się ze mną zgadzasz, Anno. * Jako ostatni głos zabrał komisarz Yngve Flykt, szef grupy dochodzeniowej zajmującej się sprawą Palmego. Stwierdził, że jeśli wolno mu coś dodać, to uważa, że do tego spotkania w ogóle nie powinno dojść. Osobiście jest człowiekiem pokoju i to, co tu usłyszał, zwłaszcza gdy się zastanawia, jakie wyniki można osiągnąć ze współpracownikami, którzy nie wykonuj ą poleceń przełożonego, sprawia, że od samego początku czuje się całkowicie zagubiony. Z całym szacunkiem dla Johanssona, mówił dalej, jest oczywiście gorącym zwolennikiem jego pomysłu, jest też zadowolony i wdzięczny za jasne i konkretne informacje, z których wynika, że w tej sprawnie funkcjonuj ącej maszynerii nie zamierza wprowadzać żadnych zmian, z całym szacunkiem dla tego wszystkiego i dla innych rzeczy, o których w pośpiechu zapomniał, chce mimo wszystko, oczywiście w najlepszej intencji, wskazać kilka praktycznych problemów, o których zresztą kolega Lewin zdążył już wspomnieć… - O co ci chodzi? - przerwał mu Johansson. Nic nie zrozumiał z tego bełkotu. - O materiał ze śledztwa - odparł Flykt i spojrzał na Johanssona prawie błagalnym wzrokiem. - To nie jest zwykły materiał, nawet jeśli wziąć pod uwagę ogrom tej sprawy, jeśli mogę to tak ująć. Nie wiem, czy byłeś u nas na dole i widziałeś, co tam leży, ale jest tego naprawdę ogromna ilość. Gigantyczna! Jak wiesz, materiał zajmuje sześć pokoi. Musieliśmy już rozebrać pięć ścianek działowych i wkrótce rozbierzemy kolejne. Segregatory i kartony sięgają od podłogi do sufitu. - Mów dalej - powiedział Johansson i rozsiadł się wygodniej na krześle. Ten Flykt, pomyślał. To chyba u niego dziedziczne. - Z tego, co zdążyliśmy się zorientować, jest to największa ilość materiału, jaki w historii policji na całym świecie udało się zgromadzić w pojedynczej sprawie. Jest tego chyba nawet więcej niż materiału ze śledztwa w sprawie zamordowania prezydenta Kennedy’ego i w sprawie katastrofy lotniczej nad Lockerbie w Szkocji. - No dobrze - przerwał mu Johansson. - Ale na czym polega problem? Duża część tego wszystkiego znajduje się już w bazach komputerowych. - Oczywiście, i z każdym dniem coraz więcej. Ale to nie jest materiał, nad którym wystarczy usiąść i go po prostu przewertować. Mówimy o milionie kartek formatu A4. Większość z nich to zapisy przesłuchań. Są ich tysiące, czasem liczą po kilkadziesiąt
stron, albo i więcej. W sumie jakieś sto tysięcy różnych dokumentów przechowywanych w prawie tysiącu segregatorów. Nie wspomnę już o kartonach, w których umieściliśmy wszystko to, czego nie dało się wpiąć do segregatorów. Pewien ekspert z utworzonej później komisji rządowej wyliczył to już wtedy, a przecież od tamtej pory upłynęło dziesięć lat. Innymi słowy: wykwalifikowany śledczy zatrudniony na cały etat potrzebowałby dziesięciu lat, żeby tylko to wszystko obejrzeć. Moim zdaniem w obecnej chwili zajmie to jeszcze więcej czasu, a przecież ciągle wpływaj ą nowe informacje. - Zgadzam się z tym, co mówisz - powiedział Johansson i wykonał przy tym obronny gest ręką. - Ale przecież można to jakoś posegregować i zrobić jakąś selekcj ę. Jeśli mnie dobrze poinformowano, to są tam dziesiątki tysięcy stron z informacjami od szaleńców. Coś takiego można śmiało odłożyć na bok. - Obawiam się, że to nie wystarczy - zaoponował Flykt. - Informacji od szaleńców jest o wiele więcej. Problem z nimi polega na tym - i sam pan o tym wie - że na początku niektóre brzmią całkiem wiarygodnie. Jakiś czas temu czytałem w gazecie wywiad z profesorem zatrudnionym w Komendzie Głównej Policji. Twierdzi, że gdybyśmy nagle rozwiązali sprawę zabójstwa premiera, okazałoby się, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent materiału dowodowego nie ma z nią nic wspólnego i że prawie wszystko, co udało nam się zgromadzić, kierowało nas na niewłaściwe tory. Jesteśmy co do tego wyjątkowo zgodni. - No to fatalnie - stwierdził Johansson i uśmiechnął się szeroko. - Chodzi mi o to, że zgadzasz się z kimś takim jak on. Chcę powiedzieć, że nawet taką masę papieru da się uporządkować. Mogą to zrobić właśnie zupełnie nowi ludzie, z nowym spojrzeniem na sprawę. Jeśli o mnie chodzi, przez wszystkie te lata jakoś sobie radziłem z opisywaniem przebiegu wydarzeń. Mam na myśli najważniejszych świadków, badania laboratoryjne i protokoły z sekcji zwłok. - Wypowiadając ostatnie słowa, Johansson wyliczał poszczególne czynności na palcach. - Poza tym - mówił dalej - nawet w takiej sprawie jak ta ktoś robił od czasu do czasu jakieś podsumowanie, streszczenie, w którym zawierał najważniejsze fakty, obserwacje i przypuszczenia. Jeśli zaś chodzi o to, kim była ofiara, udało się to ustalić w ciągu paru minut. - To prawda - odparł Flykt, potwierdzając słowa Johanssona skinieniem głowy, a na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi, jakby nagle stanął na twardym gruncie. - Nasza grupa, która zajmowała się sporządzaniem profilu osobowego sprawcy, przygotowała we współpracy z FBI analizę czynu i profil samego sprawcy. Poza tym istnieje mnóstwo innych analiz wykonanych przez niezależnych ekspertów, do których się zwróciliśmy. Ich opinie dotyczą zarówno głównych cech samego czynu, jak i różnych innych szczegółów. Na przykład tych, które odnoszą się do broni i dwóch pocisków zabezpieczonych na miejscu zbrodni. Sporo tego było, naprawdę. - Na pewno - zgodził się Johansson i wykonał zdecydowany ruch ręką. - W takim razie, na co jeszcze czekamy? Zaraz po tym, jak Johansson zwolnił Flykta z udziału w dalszej dyskusji, pozostali zebrani przy stole konferencyjnym zaczęli w charakterystyczny sposób szurać krzesłami. Ale Johansson udawał, że nie widzi nadziei na ich twarzach.
- Domyślam się, że wszyscy chcą jak najszybciej zabrać się do pracy - powiedział z szerokim uśmiechem. - Ale zanim się rozstaniemy, chciałbym zwrócić uwagę na jedną rzecz. Muszę was mianowicie przed czymś ostrzec. - Skinął zdecydowanie głową i spojrzał surowo na każdego z osobna. - Nie wolno wam z nikim o tym rozmawiać. Wolno wam rozmawiać ze sobą w takim zakresie, jaki umożliwi wam dalsze prowadzenie dochodzenia. Jeśli z jakichś względów będziecie musieli porozmawiać o czymś z kimś innym, musicie najpierw zwrócić się o pozwolenie do mnie. - A co mam powiedzieć moim ludziom? - spytał z niezadowoloną miną Flykt. - Chodzi mi o… - Nic - przerwał mu Johansson. - Jeśli ktoś będzie miał jakieś wątpliwości albo pytania, możesz go przysłać do mnie. Powinieneś to rozumieć lepiej od innych. Przez wszystkie te lata media urządzały sobie ze sprawy Palmego niezły show. I dlatego nie chcę, żeby nasi ludzie biegali do dziennikarzy i opowiadali im jakieś bzdury. No bo jak inaczej media dowiaduj ą się o wszystkim, o czym piszą? Nie chciałbym otworzyć jutro gazety i przeczytać, że powstała nowa grupa maj ąca zbadać sprawę zabójstwa premiera. - I dlatego uważam, że jednak dobrze byłoby powiedzieć cokolwiek ludziom z mojej grupy - stwierdził Flykt prawie rozczulającym tonem. - Właśnie po to, żeby uniknąć niepotrzebnej gadaniny. Możemy im powiedzieć, że kazał pan Lewinowi, Holt i Mattei przejrzeć zgłoszenia. Takie rzeczy robi się na bieżąco i nierzadko zajmuj ą się tym ludzie spoza naszej grupy. Możemy też powiedzieć, że chodzi o zwykłe czynności administracyjne. - Jak powiedziałem, nie wolno o tym nikomu mówić - odparł Johansson. - Wszystkich ciekawskich odsyłajcie do mnie, ja zaspokoj ę ich ciekawość. A jeśli nie będą zadowoleni, załatwię im inny zakres obowiązków. Spotykamy się w tym pokoju za tydzień o tej samej godzinie. Jakieś pytania? Nikt nie miał pytań, a gdy się żegnali, Johansson najpierw skinął głową, a potem uśmiechnął się do Mattei, prosząc o kopię notatek, jakie robiła podczas spotkania. Całkowicie zignorował Holt, a na koniec wziął na bok Lewina. - Jest coś, co mnie niepokoi w całej tej sprawie - powiedział. - Pewnie to, że ten pomysł od samego początku okaże się zły - odparł Lewin. Nieraz słyszał, jak Johansson tak mówił. - No właśnie - potwierdził Johansson. - Samotny szaleniec, który zupełnie przypadkowo wpada na pozostawionego bez ochrony premiera rządu, w środku nocy, w centrum miasta, i na dodatek całkiem przypadkiem ma w kieszeni ogromnego gnata. W taką właśnie wersj ę wierzy większość ludzi, w tym wielu naszych drogich kolegów policjantów. Takie właśnie wątpliwości nachodzą spokojnego faceta w średnim wieku. Jak często zdarza się coś takiego? - Rozumiem, co masz na myśli - odparł Lewin. - To dobrze. W takim razie spotkamy się za tydzień. A gdybyś namierzył tego drania wcześniej, daj mi znać.
2. Po spotkaniu Holt wróciła do swojego pokoju, mieszczącego się w biurze do spraw współpracy z zagranicą. Pracowała tam już od ponad roku. Dokładnie zamknęła za sobą drzwi i trzy razy głęboko odetchnęła. Potem głośno zaklęła, wyrażając w ten dosadny sposób opinię na temat dużych chłopców z dwudziestoma kilogramami nadwagi, w czerwonych szelkach, i na temat podwójnej roli, jaką odgrywaj ą, mianowicie chłopskiego komika z Norrlandu i szefa Centralnego Urzędu Śledczego. Trochę jej ulżyło, ale nie na tyle, na ile się spodziewała. Kiedy więc pół godziny później do drzwi jej pokoju zapukała Mattei, nadal była w złym humorze. - Jak leci? - spytała Mattei. - Wyglądasz na zdołowaną. - A co ty o tym wszystkim myślisz? - przerwała jej Holt. - Nie czepiaj się Johanssona - odparła Mattei. - Jest jaki jest, ale to ten sam Johansson co zawsze. Rozmawiałam z Flyktem. Nie pozostaje nam nic innego, jak wziąć się do roboty. Flykt załatwi nam zakodowane karty do czytników przy drzwiach. - Najwyższy czas pogodzić się z sytuacją. Najwyższy czas ożywić papugę. - No właśnie. Pewnie wiesz, że istnieje więcej niż jeden sposób obdzierania kota ze skóry, jak mawia Lars Martin. - Okej, okej, okej. - Holt westchnęła i wstała z krzesła. No proszę, pomyślała. Już nawet nie Johansson tylko Lars Martin. I kto to mówi? Lisa Mattei. Akurat ona. Lewin też po spotkaniu wrócił do swojego pokoju. Kwadrans siedział przy biurku i robił sobie wyrzuty, że znowu wpakował się w sytuację, jakich powinien unikać. Na domiar złego chodzi o jego najwyższego przełożonego, Larsa Martina Johanssona, z którym starał się kontaktować jak najrzadziej. Człowiek, który widzi przez ściany, pomyślał smętnie. Tak właśnie mówią o Johanssonie inni policjanci. Lars Martin Johansson z północnego Adalen w prowincji Angermanland. Policjant i myśliwy postrzegaj ący sprawiedliwość w takich samych kategoriach jak polowanie, niezależnie od tego, czy poluje na ludzi z krwi i kości, czy na niewinne zwierzęta. Johansson z wielkim nosem i niewiarygodną zdolnością do wyczuwania choćby najsłabszego zapachu ludzkiej słabości. Ze swym jowialnym sposobem bycia i ludzkim ciepłem, które według własnego uznania okazuje lub nie. Sprytny, twardy i absolutnie bezlitosny. Zawsze czeka do końca, aż ofiara znajdzie się w jego zasięgu i będzie warta dalszego wysiłku. Lewin miał wyrzuty sumienia. Johansson jest przecież policjantem, tak jak on, na dodatek jego najwyższym przełożonym. A kim jest on, Lewin, żeby oceniać człowieka, z którym nigdy nie utrzymywał bliższych kontaktów i którego właściwie wcale nie znał? Najwyższy czas pogodzić się z sytuacją, pomyślał. Sięgnął po słuchawkę stojącego na biurku telefonu i wybrał numer Flykta. - Witajcie w świątyni - powiedział Flykt i wskazał głową na stosy papieru, którymi
zewsząd był otoczony. Segregatory i kartony stojące przy ścianach sięgały od podłogi do sufitu. Stosy kartonów stały w określonym porządku na podłodze. Pokój o powierzchni około siedemdziesięciu metrów kwadratowych wydawał się zdecydowanie za mały na ten cel. - Jan już tu był - mówił dalej Flykt. - Ale wy jesteście tu chyba pierwszy raz? - spytał, spoglądając na Holt i Mattei. - Byłam tu kiedyś na wycieczce - odparła Holt. - Wprawdzie było to kilka lat temu, ale widzę, że od tamtej pory materiału nie ubyło. Jeśli Johansson tu był, to albo jest ślepy, albo oszalał, pomyślała. - Mam pytanie - zwróciła się do Flykta. - Czy Johansson widział te stosy papieru? Na dzisiejszym spotkaniu odniosłam wrażenie, że nie. - Ja też tak pomyślałem - odparł Flykt. - Ale przed chwilą jeden z moich ludzi powiedział mi, że Johansson zjawił się tu przed urlopem. Byłem wtedy na urlopie, więc ominęła mnie ta przyjemność. Poza tym podejrzewam, że zapoznał się z materiałami, którymi dysponuje służba bezpieczeństwa. Przypominam sobie, że zwrócili się do nas z prośbą o uzupełnienie materiałów i że miało to miejsce wtedy, gdy Johansson był tam szefem do spraw operacyjnych. Ale o tym powinnaś wiedzieć lepiej ode mnie, przecież sama tam pracowałaś. Poza tym nie powinniśmy zapominać, że Johansson był ekspertem we wszystkich komisjach rządowych, które miały sprawdzić, jak my, zwykli policjanci, radziliśmy sobie z tą sprawą przez wszystkie te lata. Jeśli mam być szczery, to powiem, że Johansson wie na ten temat o wiele więcej niż ktokolwiek z nas. - Nikt nie wie, gdzie kot chadza, bo kot chadza własnymi ścieżkami - stwierdziła Holt z bladym uśmiechem. - Co prawda to prawda - zgodził się Flykt i też się uśmiechnął. - Czy ktoś ma jakieś pytania? - spytał, patrząc na Mattei. Oj, pomyślała Mattei. Nie mogła oderwać wzroku od góry papierów. Czeka nas prawdziwa wspinaczka. A przecież cierpię na lęk wysokości. - Jestem tu pierwszy raz - powiedziała. - Jestem ciekawa, co udało wam się zebrać. Czuj ę się tak, jakbym miała się wspiąć na szczyt, pomyślała, spoglądaj ąc na rzędy segregatorów. - Faktycznie, przez tyle lat trochę się tego nagromadziło i co tydzień przybywa nam jeden segregator. Najczęściej informacje od szaleńców, jeśli mogę się tak wyrazić. Jedyne, co mogę zrobić, to życzyć wam szczęścia. Jeśli znajdziecie coś, co ja albo moi ludzie pominęliśmy, będziemy wam dozgonnie wdzięczni. Zabrzmiało to jak niezobowiązująca obietnica, pomyślał Lewin, ale zachował tę uwagę dla siebie. Przecież cierpię na lęk wysokości, pomyślała Mattei, ale absolutnie nie zamierzała o tym nikomu mówić, zwłaszcza Holt. Johansson tryskał radością. Był zadowolony ogólnie, zwłaszcza z siebie. Najbardziej cieszyło go to, że w końcu postanowił coś zrobić ze ślimaczącym się dochodzeniem w
sprawie zabójstwa premiera. Od ponad dwudziestu lat śledztwo podlegało wydziałowi kryminalnemu Komendy Głównej Policji, od dwóch lat bezpośrednio jemu. Uznał więc, że najwyższy czas coś z tym zrobić. W ciągu ostatnich dziesięciu lat, po wpadce, jaką okazał się niedoszły „zabójca Palmego” Christer Pettersson, grupa, która wcześniej badała ten wątek, zajęła się czym innym. Identyfikacja ofiar tsunami w Tajlandii pochłonęła wszystkie środki, jakie grupa miała do dyspozycji w ciągu całego roku. Potem zaczęła otrzymywać coraz więcej tego rodzaju zleceń. Zgłaszali się obywatele Szwecji przebywający za granicą, którzy padli ofiarą zamachów o podłożu politycznym, klęsk żywiołowych albo zwykłych wypadków. Jeśli zaś chodzi o dochodzenie w sprawie zabójstwa premiera, praca grupy polegała głównie na „współpracy” z domorosłymi detektywami, specjalistami od prawa dzielącymi włos na czworo i podobnymi im osobami, które ciągle dzwoniły albo przychodziły, żeby w czymś pomóc. Policjanci nazywaj ą takich ludzi - bez względu na płeć - pomagierami. Określenie to odnosi się do wszystkich tych, którzy oferuj ą policji pomoc, a jednocześnie dopytuj ą się natrętnie, jakie postępy Johansson i jego ludzie poczynili podczas śledztwa. Dalej tak być nie może, pomyślał Johansson. Inaczej położymy całe to śledztwo. Wkrótce potem podjął kluczową decyzję. Kiedy Flykt poszedł, Holt zaproponowała, żeby na chwilę wyjść i zastanowić się nad tym wszystkim. Nie chciała zostać w tym pokoju. Stosy papierów napawały ją fizycznym obrzydzeniem. Nikomu tego oczywiście nie powiedziała. Po prostu zaproponowała, żeby poszli gdzie indziej, gdzieś, gdzie będą mogli wygodnie usiąść. Nikt nie zaprotestował. Najpierw przynieśli sobie kawę, potem poszli do pustej salki konferencyjnej. Dokładnie zamknęli za sobą drzwi. - No tak - zaczęła Holt. - Siedzimy sobie tu i chyba najwyższy czas pogodzić się z sytuacj ą. Zwłaszcza w kontekście tego, co nas czeka. Dobra wiadomość jest taka, że jeśli podzielimy materiał, każdy z osobna będzie miał mniej do czytania. - W takim razie chciałbym się zająć samym zdarzeniem - zaproponował Lewin. - Chodzi o to, o czym mówił Johansson: zeznania na miejscu zdarzenia, badania technicznolaboratoryjne i protokół z sekcji zwłok. Pomyślałem sobie, że właśnie od tego mógłbym zacząć. - Nie mam nic przeciwko temu - zgodziła się Holt. - A ty, Liso? Chciałabyś się zająć czymś konkretnym? Tylko teraz możesz sobie sama wybrać. - Za mało wiem o tej sprawie - odparła Mattei. - Muszę sobie najpierw wyrobić ogólny podgląd. Mam na myśli ślady albo poszczególne hipotezy robocze, o których słyszałam od początku pracy w policji. Wiecie, co mam na myśli: kurdyjskich terrorystów, samotnych szaleńców, tajemnicze afery związane z handlem bronią i tak zwany wątek policyjny. - Wspaniale - stwierdziła Holt. - Myślę, że lektury ci nie zabraknie. - Przynajmniej ona pogodziła się z sytuacj ą, pomyślała. - A ty, Anno? - spytał Lewin i chrząknął nieśmiało. - Ja chciałabym wami kierować i dzielić pracę między ciebie i Lisę - odparła Holt z uśmiechem. - Ale żarty na bok. Zamierzam się skupić na Christerze Petterssonie. Niezależnie od tego, co Johansson myśli o świeżym spojrzeniu, i niezależnie od tego, że
wiem o tej sprawie tylko tyle, ile wyczytałam w gazetach albo usłyszałam, cały czas uważałam, że to właśnie Pettersson zastrzelił premiera. Nadal tak uważam, jeśli was to interesuje, ale ponieważ w przeszłości zdarzało się, że nie miałam racji, chciałabym na wszelki wypadek podjąć jeszcze jedną próbę. - Aha - powiedział Lewin, kiwając głową. - W takim razie niech tak będzie. Przynajmniej na początku. - Pełna zgoda - stwierdziła Mattei, wstając z krzesła. - Tak - powiedziała Holt. - Mamy inny wybór? Potem już tylko głęboko westchnęła i potrząsnęła głową mimo obietnicy, którą wymógł na niej Johansson.
3. Zadowolony z decyzji, którą podjął już pierwszego dnia po powrocie z urlopu, Johansson postanowił skończyć pracę wcześniej i popracować w domu. Jego sekretarka uznała to za świetny pomysł, zwłaszcza przy tak pięknej pogodzie. Sama też chętnie poszłaby już do domu, gdyby tylko miała możliwość wyboru albo choćby wyrażenia takiego życzenia. - Świetny pomysł - powiedziała. - Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę pogodę. Ma mi pan coś konkretnego do przekazania? - Że jestem pod telefonem tylko w sytuacjach wyjątkowych. Plus to, co zawsze. - Żebym na siebie uważała… - No właśnie. Musisz mi obiecać, że będziesz na siebie uważać. - Obiecuj ę. Zresztą na dziś wieczór nie zaplanowałam nic szczególnego. Wrócę do domu i podleję kwiatki na balkonie. - To świetny pomysł - stwierdził Johansson. Myślami był już gdzie indziej. - Tylko nie wypadnij przez barierkę. - Obiecuję - odparła sekretarka. Co mi się może przydarzyć? - pomyślała, gdy szef znikł za drzwiami. Pięćdziesiąt lat, bezdzietna panna, jedyna przyjaciółka wyjechała na urlop z nowym facetem, a ja nie mam nawet kota, żeby go pogłaskać. Johansson postanowił wrócić do domu piechotą. Szedł nabrzeżem, owiewany przyjemną letnią bryzą znad jeziora Malaren. Amerykanin w Paryżu, pomyślał i zaczął sobie wyobrażać siebie w podobnej roli. Prosty chłopak ze wsi, z małego Nasaker, z czerwonej Adalen w północnym Angermanlandzie, który przed czterdziestu laty wyjechał do królewskiej stolicy, żeby rozpocząć naukę w szkole policyjnej w Solnie. Wziął swój los we własne ręce i niósł go na silnych barkach, wspinaj ąc się po wszystkich szczeblach policyjnej piramidy. Prosty chłopak ze wsi, który właśnie zbliża się do krańca podróży. Przejdzie na emeryturę mniej więcej w tym samym czasie, gdy przedawni się sprawa zabójstwa premiera. Nie można sobie chyba wymarzyć lepszego zakończenia kariery niż rozwikłanie tej skomplikowanej zagadki. Pogrążony w takich i podobnych myślach przebył całą drogę wzdłuż Norr Malarstrand i Riddarholmen, aż do wzgórz na Soder. Tam zboczył trochę z kursu, żeby kupić różne smakołyki, które zamierzał przyrządzić wieczorem żonie, gdy wróci z banku do domu. Trochę ryb, skorupiaków, warzyw. W sumie dwie pełne torby. Musiał je wnieść do mieszkania przy Wollmar Yxkullsgatan. Resztę popołudnia spędził na gotowaniu. A ponieważ pogoda dopisała, nakrył do stołu w ich nowej altanie w ogrodzie. Skończyli ją urządzać tuż przed wyjazdem na urlop. Dzisiaj będą mogli dokonać oficjalnego otwarcia. Przygotował sałatkę ze świeżego łososia, awokado i łagodnej rukoli, pokroił na niezbyt grube plasterki świeżego tuńczyka i warzywa i wszystko wstawił do lodówki w oczekiwaniu na powrót żony. Potem obrał marchewkę i ziemniaki, włożył je do dwóch garnków i postawił na kuchence. Sprawdził, w jakiej temperaturze stoi wytrawny niemiecki riesling. Uznał, że akurat ten
trunek nadaje się do jego potraw najlepiej. Po chwili zastanowienia włożył do lodówki butelkę szampana. Oboje z żoną lubili go pić na zimno. Potem zajął się resztą: przygotował ryż, masło, talerz serów i maliny. Wszystko we właściwej kolejności. Podczas przygotowań postanowił nagrodzić się za wysiłek butelką zimnego czeskiego pilznera. Kiedy zadzwoniła żona i poinformowała go, że właśnie wyszła z biura i będzie w domu za kwadrans, postawił garnki na kuchence i wzniósł toast. Twoje zdrowie, Lars, pomyślał, wznosząc szklankę z piwem. Nikt na całej planecie nie będzie teraz wątpił, że jesteś jedynym w swoim rodzaju skurczybykiem. - O, rany - powiedziała Pia, wchodząc do przedpokoju. - Jestem taka głodna, że zjadłabym konia z kopytami. - Nie będzie to chyba konieczne - odparł Johansson. Pochylił się, objął jej wąską szyję prawą dłonią, położył kciuk w dołku na jej karku, lewą dłonią dotknął jej policzka i wdychaj ąc zapach jej ciała, muskał ustami włosy. - A może najpierw coś zjemy? - spytała Pia. - Oczywiście. Inaczej mógłbym cię po prostu złamać. - Boże, jakie to dobre! - westchnęła dwie godziny później Pia, gdy doszli do malin i schłodzonego rieslinga, którego Johansson zachował na koniec. - Gdybym miała ze czterdzieści lat mniej, chętnie bym sobie beknęła. - Odpada. Bekają tylko małe dzieci i Chińczycy. To chyba chińska tradycja podziękować w ten sposób za poczęstunek. - Całe szczęście, że tylko ja to słyszę. No dobrze. W takim razie beknęłabym, gdybym miała czterdzieści pięć lat mniej. - Dzieci bekaj ą, mężczyźni chrapią i po cichu puszczaj ą bąki, a nawet oddaj ą prawdziwe salwy, jeśli są sami albo gdy czują się dobrze w towarzystwie bliskich sobie osób. Kobiety raczej takich rzeczy nie robią. - Jak myślisz dlaczego? - Nie mam zielonego pojęcia - odparł Johansson i potrząsnął głową. - A co byś powiedziała na filiżankę kawy? - Z przyjemnością - zgodziła się Pia. - Ale najpierw chciałabym ci podziękować za ten królewski posiłek. - To tylko skromny poczęstunek - odparł skromnie Johansson. - Taka konieczna pokuta na tym łez padole. - Zaczynam się prawie niepokoić. Na pewno nic się nie stało? - Naprawdę nic - odparł Johansson. - Chciałem tylko spełnić oczekiwania najważniejszej kobiety w moim życiu. - Nie ubiegasz się czasem o jakąś pożyczkę? - O pożyczkę? - żachnął się Johansson. - Wolny mężczyzna nigdy nie pożycza pieniędzy. - No to w porządku. W takim razie poproszę o podwójne espresso z ciepłym mleczkiem.
- Dobry wybór. Ja naleję sobie koniaku. To dobre na trawienie. - Ja dziękuję. Jutro idę do pracy. Po urlopie mam mnóstwo pracy. A głównie chodzi o to, że jestem kobietą, pomyślała. - A ja sobie jutro trochę odpuszczę - stwierdził Johansson. W końcu jestem szefem, dodał w myślach. Jutro też jest dzień i nie ma się co spieszyć, pomyślał Johansson. Włączył ekspres do kawy, a potem nalał sobie trochę na lepsze trawienie. Jestem szczęśliwym człowiekiem, w niektóre dni nawet szczęśliwszym od innych. Po kolacji usiedli na kanapie w jego gabinecie. Johansson włączył telewizor i obejrzał ostatnie wydanie wiadomości na czwórce. Wszędzie panował spokój, a ponieważ jego czerwony telefon komórkowy milczał przez cały wieczór, doszedł do wniosku, że ostatnie słowa, jakie wypowiedział na spotkaniu, odpowiednio zmotywowały jego pracowników. Nikt nie zadzwonił do niego w sprawie zamordowanego przed laty premiera. Tymczasem Pia zasnęła na sofie z głową na jego kolanach. Głaskał ją po czole. Śpi jak dziecko, pomyślał. Bez ruchu, spokojnie, od czasu do czasu lekko drżą jej powieki. Nie wszystko poszło tak, jak zaplanował na ten wieczór. Pewnie z powodu dobrego jedzenia i wina. Co robić? Pia rozwiązała ten problem za niego. Nagle wstała, spojrzała na zegarek i potrząsnęła głową. - O Boże! - zawołała. - To już jedenasta. Muszę się położyć. Nie siedź za długo. Jutro musisz iść do pracy. - Obiecuję - odparł Johansson. Jutro też jest dzień, pomyślał, sięgając po program telewizyjny. Na początku tylko skakał z jednego kanału filmowego na drugi. Od niedawna miał ich do wyboru kilkadziesiąt. Większość filmów już oglądał, a z tych, których nie znał, żaden nie wzbudził jego zainteresowania. Kupa bzdur, tajemnicze zabójstwa dokonywane przez seryjnego mordercę, na tyle grzecznego, że nie trafił jeszcze na jego, Johanssona, biurko. I nagle wpadł na pewien pomysł. W pokoju, w którym pracuje grupa Palmego, segregatory, teczki i kartony zajmuj ą całą powierzchnię ścian, od podłogi do sufitu, a do tego dużą część podłogi. W jego gabinecie jest mnóstwo książek. One też sięgaj ą od podłogi do sufitu. Książki o wszystkim, co mogłoby go zainteresować. Jeśli któraś z nich wydawała mu się nudna, wynosił j ą na strych albo pozbywał się jej inaczej. Tamten pokój na komendzie jest wprawdzie dwa razy większy od jego gabinetu, ale przecież różnica między literami i słowami nie może być aż tak duża. Książki, książki, książki… wideokasety, płyty CD i DVD i mnóstwo starych płyt gramofonowych. Głównie jednak książki, właściwie tylko one. Książki, które czytał i które mu się podobały, i które chętnie przeczytałby jeszcze raz. Książki, których potrzebował, żeby się czegoś nauczyć i zacząć myśleć pozytywnie Książki, które dosłownie kochał, ponieważ ich fizyczna obecność dowodziła, że od dawna jest panem własnego życia i dba o siebie, jak należy. Kiedy dorastał w gospodarstwie pod Nasaker, tak bardzo za nimi tęsknił, że czasem nawet czuł,
jak tęsknota wysysa mu coś z piersi. Czytanie nic go nie kosztowało, nigdy nie traktował książek jako szczytu, na który musi się wdrapać. Kiedy był dzieckiem, w domu nie było zbyt wielu książek. Życie na wsi stwarzało niewiele okazji do czytania. W dużym pokoju stały szafy z bukowego drewna, a w nich stare egzemplarze Pisma Świętego, psałterze, poradniki dla rolników i książki religijnych wolnomyślicieli, którzy stanowili część naturalnego dziedzictwa kulturowego tamtego regionu. I to wszystko. W gabinecie jego ojca stały grube katalogi o najróżniejszej tematyce, związanej z pracą i życiem codziennym. Dla producentów traktorów, maszyn rolniczych i leśnych, dla sprzedawców broni i amunicji, o sprzęcie do łowienia ryb, o śrubach, gwoździach, dziegciu, farbach i pokoście, regałach i deskach, piłach motorowych, zwykłych narzędziach, o zbożu siewnym, zwierzętach rozpłodowych i o wielu innych rzeczach stanowiących element życia codziennego w gospodarstwie. Wszystko to można było zamówić pocztą, uregulować płatność przekazem pocztowym i odebrać przesyłkę bezpośrednio z rąk wiejskiego listonosza. W pokoju jego starszego brata zalegały postrzępione roczniki czasopism „Rekordmagasinet”, „Se” i „Lektyr”, rzucone niedbale na półkę. Do tego wiele innych publikacji, w których obraz przemawiał o wiele dobitniej niż tysiąc słów. Takie czasopisma musieli z bratem ukrywać pod materacem. W pokojach sióstr takich pisemek oczywiście nie było. One czytały tak znane książki jak „Ania z Zielonego Wzgórza”, „Pollyanna”, „Kulla-Gulla” i wiele innych pozycji o podobnej tematyce, wychowujących małe dziewczynki na troskliwe młode kobiety i dobre matki. Inaczej było z Johanssonem. Już jako mały chłopiec pochłaniał książki, jedna za drugą. Nauczył się czytać na rok przed pójściem do szkoły, ale nikt nie wiedział, jak to się stało. Zamiłowanie małego Larsa Martina do książek martwiło jego ojca. Z tego samego powodu jego starszy brat ciągle się z nim kłócił, a gdy tylko przyłapał go ze zbyt grubą książką bez obrazków, dawał mu porządny wycisk. Zaczęło się od kryminałów. Ture Sventon, Agaton Sax, detektyw Blomkvist i Sherlock Holmes - największy z nich wszystkich. Żeby móc się nacieszyć przyjemnością, jaką dawało mu czytanie książek, Lars Martin ukrywał się w szopie na narzędzia, w szopie na maszyny albo w wychodku, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Dopiero kiedy podrósł i mógł się sam obronić, zaczął czytać we własnym pokoju, pod własną lampą i we względnym spokoju, tak niezbędnym przy tego rodzaju powołaniu. Potem zabrał się do książek przygodowych. Opowiadały o innym świecie i o innej rzeczywistości niż ta, w której przyszło mu żyć. Dopiero one pozwoliły mu puścić wodze fantazji. Przygody takich bohaterów jak Biggle czy trzej muszkieterowie, samotność Robinsona Crusoe, podróż w osiemdziesiąt dni dookoła świata, podróże Guliwera… On też odbywał podróże w czasie, wędrował między rzeczywistością a fantazją. Ale wyobraźni starczało mu tyko do pobliskiego Nasaker, bo tam dojeżdżał pociąg. Gdyby wtedy ktoś go o to zapytał, odpowiedziałby, że podróż do Nasaker to najwspanialsza rzecz, jaka mogłaby mu się przydarzyć. Kiedy skończył dziewięć lat, ojciec wsadził go do samochodu i zabrał w inną podróż, do
lekarza, który urzędował trzydzieści kilometrów od ich domu. Uznał, że najwyższy czas zabrać się za syna, który marnuje oczy, czytaj ąc książki jak szaleniec. A ponieważ poza tym Lars Martin sprawiał wrażenie całkiem normalnego, ojciec nie wykluczał, że synowi coś się poprzestawiało w głowie. To jak ze starą płytą gramofonową, na której zrobiła się rysa i zaczęła przeskakiwać. - Nie chodzi o to, że jest dziwny ani że się nagle wkurza czy coś w tym rodzaju -wyjaśniał tata Evert, kiedy wszedł do gabinetu. Zamknął za sobą drzwi, a młody pacjent został na korytarzu. - Nic z tych rzeczy, jeśli mam być szczery. Nie mam z nim kłopotów wychowawczych. Lubi łowić ryby i świetnie strzela z wiatrówki, którą mu podarowałem na Boże Narodzenie. Chodzi tylko o to, że ciągle czyta książki. Jest w zmowie z bibliotekarką i nauczycielką. Wystarczy go spuścić z oka, a już taszczy do domu worek książek, które mu kazały przeczytać. Boję się, że od tego ciągłego czytania zupełnie straci wzrok. Lekarz zajął się sprawą. Świecił mu w oczy, zaglądał do uszu i nosa, ściskał mu głowę, uderzał w kolana małym młotkiem, ale wszystkie odruchy miał prawidłowe. Na końcu kazał mu przeczytać dolny rząd liter na specjalnej tablicy do badania wzroku. Najpierw jednym i drugim okiem, potem z zasłoniętym lewym, potem prawym. Nic nie stwierdził. - Chłopak jest zdrów jak ryba - podsumował oględziny, gdy pacjent wyszedł do poczekalni. - I nie sądzi pan, że przydałyby mu się okulary? Przecież trzeba mu jakoś pomóc -upierał się tata Evert. - Moim zdaniem chłopak ma sokoli wzrok - odparł lekarz. - No to skąd mu się wzięło to czytanie? Chłopak jest jak opętany. Czy z jego głową wszystko jest w porządku? - Po prostu lubi czytać. Niektórzy tak mają - wyjaśnił lekarz i z jakiegoś powodu głęboko westchnął. - Najgorsze co go może spotkać to bycie lekarzem na prowincji. Potem tata Evert i Lars Martin wrócili do domu i nigdy więcej o tym nie rozmawiali. Dziesięć lat później Lars Martin wyjechał do Sztokholmu, żeby zostać policjantem i móc w spokoju czytać książki. Najlepiej współczesne kryminały, trochę mniej chętnie historie ze świata fantazji. Można powiedzieć, że poszedł okrężną drogą, ale nie zawsze podróżuje się w linii prostej. Często do celu prowadzi wiele dróg. Po długich poszukiwaniach Johansson znalazł wreszcie na jednej z półek książkę, której szukał. Tom siódmy, o epoce króla Gustawa III, klasyczne dzieło Carla Grimberga o historii Szwecji. Książka nosiła tytuł „Svenska folkets underbara oden”, czyli „Cudowne dzieje narodu szwedzkiego”. Piękny, niewielki tom, pierwsze wydanie w oprawie z cielęcej skóry, ze złoconymi literami na grzbiecie. Nalał sobie wina do kieliszka, rozsiadł się wygodnie na kanapie i zaczął czytać o zabójstwie Gustawa III i o epoce, w której doszło do zbrodni. Ciekawe, że Anckarstrom zdołał podejść tak blisko ofiary. Przypomina to okoliczności zabójstwa premiera, pomyślał. Czytał ponad godzinę. Większość faktów już znał. Sięgnął po papier i długopis i zaczął
notować. Bal maskowy w sztokholmskiej operze, 16 marca 1792 roku. Krąg spiskowców nienawidzących króla i tego, co otacza ofiarę. Szlachta, dworzanie, członkowie jego własnej gwardii przybocznej. Trafiła im się wymarzona okazja, jakby ktoś im ją podał na srebrnej tacy. Dostali zaproszenia na bal i mieli wystarczaj ąco dużo czasu, żeby zdążyć wszystko przygotować. Zanim bal maskowy się zacznie, będą musieli nałożyć maski, żeby nikt nie wykrył spisku. Każdy z nich ma dostęp do broni palnej. Johansson uśmiechnął się krzywo, kiedy pisał te słowa. Na dodatek jeden miał na tyle silną motywację, że podszedł do ofiary, wyciągnął pistolet, wycelował i pociągnął za spust. Motyw, okazja i metoda, podsumował Johansson. Z pewnością podobne wnioski wyciągnęła policja także wtedy. Ofiara, której wiele osób nienawidziło: szlachta, wojskowi, bogaci mieszczanie. Krótko mówiąc, tak zwane elity, które sprawowały władzę dzięki mieczom, sakiewkom albo historii rodu i obawiały się, że ten autorytarny władca odbierze im ją na zawsze. Ofiara, którą wielu innych kochało: poeci i artyści, bo rządy króla Gustawa to epoka Oświecenia. Tak przynajmniej twierdzili, choć w ich przypadku mogło to wynikać z powodów finansowych. Trudniej było natomiast zrozumieć, dlaczego króla kochały także szerokie masy szwedzkiego ludu. Obciążane kosztami ciągłych wojen, bo skarb państwa świecił pustkami, cierpiące nędzę spowodowaną nieurodzajem, głodem, zarazą i zwykłymi chorobami. Ludzie chyba tego wszystkiego nie rozumieli, pomyślał z westchnieniem Johansson. Przecież on też był chłopskim synem. Znienawidzony przez wielu, kochany przez innych Gustaw III był władcą, wobec którego nie można było być obojętnym. Czy można więc sobie wyobrazić inny motyw zastanawiał się Johansson, czyszcząc zęby przez lusterkiem w łazience po całym dniu ciężkiej pracy, smacznym posiłku, który sam sobie przyrządził, i po lekturze książki, której czytanie sprawiało mu przyjemność. W najlepszym wypadku czegoś się nauczyłem, pomyślał. Dziesięć minut później spał. Zasnął z uśmiechem na twarzy, tak samo jak zawsze: na plecach, z rękami splecionymi na piersiach. Chrapał spokojnie w swojej ziemskiej powłoce, w świecie pozbawionym snów. A przynajmniej takich snów, które powinien pamiętać, gdy się obudzi następnego dnia. Zazwyczaj to on zasypiał ostatni i budził się pierwszy. Któregoś dnia wyjątkowo jego żona obudziła się przed nim. Jego ze snu wybudził intensywny zapach kawy. Chociaż była dopiero siódma, stwierdził, że obudził się dwie godziny za późno, zważywszy na wszystko, co zwykł był robić rano przed pójściem do pracy. Pia zdążyła już nakryć do stołu - harowałam jak koń, żeby odpracować naszą wczorajszą kolacj ę - i jakby mimochodem, z niewinnym uśmiechem rzuciła, żeby przeczytał poranną gazetę. - Jesteś w gazecie - powiedziała, nalewając mu kawy do filiżanki. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - O czym? - spytał Johansson, dolewając do kawy ciepłego mleka.
- Że powołałeś nową grupę mającą badać zabójstwo Palmego. O czym ty bredzisz, kobieto? - pomyślał Johansson. Po dwudziestu latach małżeństwa nigdy nie odważyłby się zwrócić w taki sposób do ukochanej żony. Fakt, że nie wszystkie ich wspólne dni przepełniały szczęście i radość, nie miał aż tak wielkiego znaczenia, ponieważ wiele innych dni uważał za dobre, a jeszcze więcej za lepsze, niż mężczyzna żyjący z kobietą mógłby oczekiwać. - O czym ty mówisz, myszko? - spytał. O czym ona, do cholery, gada, pomyślał. - Sam przeczytaj - odparła Pia, podając mu „Dagens Nyheter”, którą z jakichś powodów położyła wcześniej obok krzesła na podłodze. - Słodki Jezu - jęknął, spoglądając na swoje zdjęcie na pierwszej stronie największej w Szwecji gazety porannej. - Najwyższy czas, żebyś i mnie spytał o zdanie - powiedziała Pia. - Mam oczywiście na myśli śledztwo w sprawie zabójstwa Palmego - sprecyzowała. - Domyślam się, że wolałbyś zobaczyć tu lepsze zdjęcie. Od czasu zrobienia tego mocno schudłeś.
4. Zjadł śniadanie, wziął prysznic i ubrał się, starannie dobieraj ąc poszczególne elementy garderoby. Żadnej lnianej koszuli rozpiętej pod szyją, a tym bardziej czerwonych szelek. Zamiast tego szary garnitur, biała koszula, dyskretny krawat i czarne, wypastowane na glanc półbuty. W dzisiejszych czasach to obowiązkowy strój dla tych, którzy bywają w towarzystwie. Potem poszedł do kuchni, zwinął gazetę, wsunął ją do kieszeni marynarki i pojechał do pracy. Artykułu nie czytał. Nie musiał. Wystarczył rzut oka, żeby sobie wyrobić opinię na temat treści. Wkroczył do biura, przywitał się uprzejmie z sekretarką, pomachał w obronnym geście gazetą, wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Dopiero wtedy, z ołówkiem w ręku, przeczytał dokładnie cały artykuł, który gazeta uznała za ważne wydarzenie medialne. Autor informował, że szef Centralnego Urzędu Śledczego „rozpoczął nowe, tajne dochodzenie w sprawie zabójstwa Olofa Palmego”. Miałem rację czy nie miałem? zastanawiał się Johansson. Westchnął, bo wszystko, co przeczytał, potwierdziło jego najgorsze obawy. Nawet zdjęcie. Dość staro wyglądający Lars Martin Johansson z dwudziestoma kilogramami nadwagi patrzy krzywo w kamerę. Gazecie nie udało się poprosić go o komentarz. Autor wolał opublikować wypowiedzi dwóch anonimowych źródeł, które chciały wylać swoje żale: niewystarczające środki, tępi przełożeni, a najgorsze jest to, że odebrano im niektóre obowiązki. Tłusty i złośliwy przełożony, który odgrywa się za swoje niepowodzenia na niewinnych podwładnych, pomyślał. - Mam wrażenie, że mamy mnóstwo spraw do załatwienia - powiedział Johansson, gdy jego sekretarka usiadła po drugiej stronie biurka. - Dzwoniło parę osób. Chcieli z panem rozmawiać - odparła sekretarka z niewinną miną jego żony. - A co im leży na wątrobach? - To, o czym przeczytali w gazecie. Nowe dochodzenie w sprawie zabójstwa Palmego, które właśnie się rozpoczęło. - O kogo chodzi? To znaczy, kto dzwonił? - Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy, jak mi się zdaje - odparła sekretarka, przeglądając notatki, które trzymała w ręce. - Nazwiska! - Przede wszystkim Flykt. Już tu nawet był dwa razy. Chciał się z panem spotkać osobiście, żeby wyjaśnić ewentualne nieporozumienia, do jakich mogłoby dojść w związku z tym artykułem. - Mogę sobie wyobrazić. Nie miałem pojęcia, że pracował w „Dagens Nyheter”. Powiedz łobuzowi, że będzie musiał poczekać.
- No, może nie tak dosłownie - odparła sekretarka. - Wolę, żeby pan mu to sam powiedział. Powiem mu, że pan oddzwoni w ciągu dnia, więc powinien być pod telefonem. - Świetnie - powiedział Johansson. Wiedział, że Flykt lubi wcześniej wychodzić z biura, zwłaszcza w takie dni jak dzisiaj, kiedy dopisuje pogoda i można rozegrać rundkę golfa. Przekaż mu, żeby czekał na mój telefon w biurze, aż zadzwonię. - Rozumiem, co pan ma na myśli - odparła sekretarka. Bardzo dobrze znała swojego szefa i nie zazdrościła Yngve Flyktowi z grupy zajmującej się sprawą Palmego tego, co go wkrótce miało spotkać. - A reszta? - spytał Johansson. - Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy. Zwłaszcza dziennikarze. Ci dzwonią jak opętani, więc odsyłam ich do naszego rzecznika prasowego. Zacznę jednak od naszego biura: skontaktował się z nami komendant główny policji, za pośrednictwem swojego dyrektora do spraw komunikacji, tego nowego, wie pan, o kim mówię. Sam komendant jest teraz w Haparandzie. Dzwoniła też nasza pani dyrektor generalna z informacją, że jest u siebie. Pytała, czy powinna o czymś wiedzieć albo czy mogłaby w czymś pomóc. Obiecałam, że przekażę panu jej pytanie. Dzwoniła Anna Holt. Pytała, czy jest coś nowego, o czym ona i inni powinni wiedzieć. Dzwonił też pański najlepszy przyjaciel. Pytał, czy znowu się pan na niego o coś gniewa. - Jarnebring! - zawołał Johansson z radością. - On też dzwonił? I czego chciał? - Czego chciał? Chciał z panem porozmawiać. Mówił, że czytał gazetę i niepokoi się o pana. - Jakbym go słyszał - stwierdził Johansson. - Okej - westchnęła sekretarka. - Pytał, czy nie doznał pan wylewu krwi do mózgu. Zaoferował pomoc i poprosił, żeby pan oddzwonił w wolnej chwili. - Aha, więc i to powiedział… - Dzwoniła też pani prokurator z prokuratury okręgowej, i to dwa razy. Nalegała na pilną rozmowę z panem. Jeśli mnie pamięć nie myli, to chyba ona prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa Palmego, więc niewykluczone, że jej telefon miał coś wspólnego właśnie z tym. - Tak uważasz? - spytał Johansson. - No proszę. W takim razie zróbmy tak. Zadzwoń do tej chudej szczapy z prokuratury i powiedz jej, że jeśli nadal chce ze mną porozmawiać, to bardzo się cieszę. Przekaż jej też, że niekoniecznie musi wierzyć we wszystkie bzdury, które wyczyta w gazetach. Z ludkami z gazet mogę się spotkać za kwadrans, tutaj u mnie. Pozostali muszą poczekać, aż oddzwonię. Masz coś jeszcze? - Zacznijmy od tego, co już mamy - zakończyła sekretarka. Najpierw połączyła Johanssona z panią prokurator. Pani prokurator kierowała dochodzeniem w sprawie zabójstwa premiera i z formalnego punktu widzenia była osobą odpowiedzialną za całe śledztwo, przynajmniej jeśli chodzi o formę, choć już niekoniecznie treść. Johansson odgrywał w tym wszystkim mniej eksponowaną rolę.
Polegała głównie na dostarczaniu pani prokurator środków jej zdaniem koniecznych do sprawnego kontynuowania śledztwa. Johansson zdawał sobie z tego sprawę, więc zanim do niej zadzwonił, dość długo się zastanawiał, jak podejść do sprawy. Zależało mu, żeby ci, którym zlecił nowe zadania, mogli je wykonywać w całkowitym spokoju. Ryzyko ewentualnego przecieku zmusiło go do podjęcia takiej decyzji, jaką podjął. Tak właśnie myślał o tym wszystkim kiedyś i dlatego inne sprawy musiały poczekać. Niestety, końcowy wynik okazał się inny od zamierzonego i dlatego musiał wykonać ostatni manewr: przegrupować siły. - Przeczytałam w „Dagens Nyheter”, że utworzył pan nową grupę, która ma się zajmować sprawą Palmego - zaczęła pani prokurator. Była opanowana, co zapowiadało atak. Zastanawiałam się… - Ja też to czytałem - odparł jowialnym tonem Johansson. - Cholerni narwańcy. Jak oni zdobywaj ą takie informacje? - Słucham? - Sezon ogórkowy. Czyste wymysły. Historia typowa dla sezonu ogórkowego. Z drugiej strony, jak się przyjrzeć, co ten szmatławiec wypisuje, to można dojść do wniosku, że u nich sezon ogórkowy trwa cały rok. - Czy mam w takim razie rozumieć, że nie rozpoczął pan nowego dochodzenia ani nic nie zrobił w sprawie śledztwa, które ja prowadzę? - Tym razem pani prokurator nie była już tak opanowana jak na początku. Nie jest już tak uprzejma, więc chyba najwyższy czas ją usadzić, pomyślał Johansson. - Na to wygląda - odparł z zatroskaną miną, chociaż był w pokoju zupełnie sam. - Wie pani o tym lepiej ode mnie. Przecież to pani prowadzi to śledztwo. Poza tym to pani jest prawnikiem, nie ja. Tak mi się przynajmniej wydawało. - W takim razie już nic nie rozumiem. - Ja też nic nie rozumiem - stwierdził Johansson z emfazą. - Jak pani dobrze wie, cały materiał dotyczący tej sprawy leżał dwa lata w kartonach i dopiero kilka miesięcy temu udało nam się znaleźć dla niego miejsce na regałach. Chyba pani o tym wie? - Oczywiście. To ja podjęłam tę decyzję, w porozumieniu z Flyktem i pozostałymi członkami grupy dochodzeniowej. - No właśnie - przytaknął Johansson. - Ale później naciskali na mnie. Twierdzili, że potrzebują jeszcze więcej miejsca. Doszedłem więc do wniosku, że aby inni pracujący w tym budynku nie znaleźli się nagle z braku miejsca na ulicy, najwyższy czas przyjrzeć się systemowi rejestrowania danych. Może uda się znaleźć nowocześniejszy sposób. Może powinniśmy umieścić wszystko na dyskietkach, a papiery znieść do piwnicy? Albo przynajmniej część. Takie rozwiązanie zaproponował Flykt. Uznałem, że to świetny pomysł i dlatego poprosiłem kilkoro młodszych współpracowników, żeby też się nad tym problemem zastanowili. Nowoczesna obróbka danych i ich gromadzenie, i takie tam… no, wie pani… wszystkie te nowinki techniczne, o których takie stare pryki jak ja nie mają
pojęcia. Choć byłem na niejednym kursie informatyki. - A Lewin? - spytała pani prokurator, jeszcze nie do końca przekonana. Przecież trudno nazwać Lewina starym prykiem, choć dużą przesadą byłoby stwierdzenie, że jest młody. - Poprosiłem go, bo siedzi w tym od samego początku. Poza tym odniosłem wrażenie, że ludzie z pani grupy maj ą roboty po uszy - wyjaśnił Johansson. Widzę, że już rozmawiałaś o tym z kimś z naszej komendy, pomyślał. W artykule nie ma wzmianki o Lewinie. W wydziale kryminalnym pracuje ponad siedmiuset policjantów, ale tylko jeden o tym nazwisku. Ciesz się, kobieto, że cię nie przesłuchuję. - Jestem daleka od mieszania się w pańskie procedury administracyjne - oznajmiła pani prokurator bardziej ugodowym tonem. - Jestem o tym przekonany - stwierdził Johansson. Powiedział to tak, że słychać było, że jest równie zadowolony jak jego rozmówczyni. Dalsza część rozmowy przypominała taniec. Prowadził Johansson. Dla dobra sprawy na końcowe grzeczności przeznaczył aż pięć minut. Zakończył rozmowę z nadziej ą, że wkrótce uda im się spotkać na prywatnym gruncie. Razem z żoną już od dawna planowali zaprosić panią prokurator wraz z mężem do siebie na kolację. Zjedzą i napiją się czegoś dobrego. Jeśli zaś chodzi o media, nie powinna się niczym niepokoić. Sam się nimi zajmie, bo to, że mają tak zły gust, jest jego winą. - Człowiek zadaje sobie w takiej chwili oczywiste pytanie, skąd oni biorą takie informacje. - Westchnął i na wszelki wypadek potrząsnął głową, chociaż nadal był w pokoju zupełnie sam. Potem spotkał się z dyrektorem do spraw komunikacji w Komendzie Głównej Policji i z własną sekcją informacyjną, żeby opracować strategię kontaktowania się z mediami. Uważał, że to bardzo proste: po pierwsze nie rozpoczął nowego dochodzenia w sprawie zabójstwa Palmego. Nie zrobił też absolutnie nic w sprawie dochodzenia prowadzonego od dwudziestu lat. To nie jego działka tylko prokuratory okręgowej, która nim kieruje. - W całym tym zamieszaniu chodzi o to - zaczął, pochylając się do przodu i opierając się łokciami na stole - że poprosiłem trzech śledczych z naszego CUŚ, mających duże doświadczenie, jeśli chodzi o najnowsze rozwiązania techniczne, żeby nam pomogli w sprawie, na temat której mamy tak obfity materiał śledczy. Informatyka wciąż idzie naprzód, jak burza, chciałoby się powiedzieć, a młodzi znają się na tym lepiej ode mnie. Przy okazji powinniśmy się zastanowić, jak należy składować materiały dotyczące tego dochodzenia, żeby nie trzeba było dobudowywać piętra w tym budynku. Jeśli kogoś to interesuje, dodam, że na ten pomysł wpadł Flykt. - Z tego, co zrozumiałem, wszystko leżało spakowane w kartonach przez dwa lata zauważył dyrektor. - No właśnie - potwierdził Johansson. - Dalej już się tak nie da. Ludzie, którzy z tego korzystają, muszą mieć wszystko w zasięgu ręki. Musi być dostępne w najprostszy
sposób. Jeśli tak nie będzie, lepiej to znieść do piwnicy i zakończyć śledztwo. Świetnie z tego wybrnąłeś, pomyślał. Flykt może poczekać, pomyślał Johansson dwie godziny później, gdy już się wyrobił z papierami leżącymi na biurku, zjadł lunch w japońskiej restauracji niedaleko komendy i poczuł, że powoli przejmuje ster na własnej łajbie. Może sobie teraz utnę pogawędkę z panią Anną, pomyślał. Wprawdzie bywa uparta jak osioł, ale można być pewnym, że powie, co naprawdę myśli. Pięć minut później pani Anna, zastępca komendanta policji, lat czterdzieści siedem, zajęła miejsce na krześle w jego gabinecie. - Jak leci? - spytał z miłym uśmiechem i zainteresowaniem w błękitnych oczach. - Chciałeś powiedzieć: jak tam obróbka danych dotyczących sprawy Palmego - odparła Holt z kwaśną miną. Nie będę się wygłupiać, nie będę do niego mówić per pan, pomyślała. Byli w pokoju sami, znali się od wielu lat i nie miała ochoty na oficjalne formy. - No właśnie. Wiecie już, co to za gnojek wszystko wygadał? - Myślę, że nie musisz się obawiać przecieków ze strony Lisy, Lewina ani mojej. Wprawdzie dziennikarze biegaj ą za nami jak szaleni, ale z naszej trójki nikt z nimi nie rozmawiał. I nie będzie rozmawiał. - Jesteś tego najzupełniej pewna? - Tak - odparła Holt. W takim razie chyba musi tak być, pomyślał. Holt nie ma zwyczaju kłamać. Co gorsza, pewnie nawet nie umie kłamać. Lisa to po prostu Lisa. A Lewin? Ten dziwak w ogóle z nikim nie rozmawia, chyba że chodzi o przesłuchanie i nie ma innego wyj ścia. - Są natomiast dwie inne sprawy, nad którymi powinieneś się zastanowić. - Słucham - odparł Johansson, rozsiadając się wygodnie na krześle. - Po pierwsze, uważam, że cały ten pomysł nie ma sensu. Jak trzy pary nowych oczu zdołają znaleźć cokolwiek nowego i wartościowego, jeśli kilkaset innych osób nie potrafiło tego zrobić przez dwadzieścia lat? Przecież nie sądzisz chyba, że wszyscy, którzy pracowali dotąd nad sprawą Palmego, to kurze móżdżki, ślepe wrony, buraki czy palanty, że użyj ę tylko niektórych z twoich ulubionych epitetów. - Nie, nie wszyscy - stwierdził Johansson z uśmiechem. Ulubione epitety, pomyślał z zachwytem. Zaczyna się wysławiać jak osoba wykształcona. Pewnie dlatego, że zadaje się z Mattei. Ta mała dwa lata temu obroniła pracę doktorską z filozofii. Wprawdzie pisała o tym, jak bardzo należy litować się nad kobietami, które zostały pobite przez swoich facetów, ale to wystarcza, żeby w razie konieczności zamknąć gębę starym wyjadaczom z mediów. - Materiał jest gigantyczny - mówiła dalej Holt. - To całe góry papieru, a nie jakiś tam stóg siana, w którym można ewentualnie poszukać przysłowiowej igły. Nie wiadomo, czy tam jest, ale i tak jej nie znajdziemy. Ale przecież ty o tym wiesz. - Oczywiście - odparł zgodnie Johansson. - I dlatego musimy się pogodzić z sytuacją. A ta
druga sprawa, o której wspomniałaś? O co chodzi? - Okej - powiedziała Holt. - Przyjmijmy, że nam się uda, że znajdziemy jakiś znaczący ślad, który doprowadzi do przełomu w śledztwie. Ośmielę się stwierdzić, że będzie to miało negatywne konsekwencje dla wielu osób z twojego otoczenia. Zważywszy na to, że kłamałeś im w żywe oczy. Nie wspomnę nawet o mediach. Przechodziłam przed lunchem obok naszego wydziału informacji i wpadł mi w ręce projekt twojego oświadczenia dla prasy. Nie rozumiem, jak możesz się odważyć na coś takiego. - Mów dalej - odparł Johansson. Myślami był już chyba gdzie indziej. - Ale coś ci powiem: nauczyłem się jednej rzeczy od ojca. - Czego? - Kiedy byłem małym chłopakiem i mieszkałem na wsi, zjawił się u nas kiedyś agent ubezpieczeniowy. Chciał namówić mojego ojca na ubezpieczenie leśnej działki, którą niedawno kupił. Gdyby mocno powiał wiatr, mogłoby się to źle skończyć, bo wiatrołomy to żaden interes. Problem polegał na tym, że kwota ubezpieczenia była wyższa od tej, którą zapłacił za sam las. Oznaczało to, że to też nie jest dobry interes. I wiesz, co odpowiedział mój staruszek? No nie, znowu ta sama śpiewka, pomyślała Holt. Za chwilę odbędziemy kolejną podróż do czasów jego młodości przed pięćdziesięciu laty. Od sprawy Palmego - bardzo konkretnej i aktualnej - do starych chłopięcych wspomnień. - Nie, nie wiem - odparła. - Skąd mam wiedzieć? - Otóż powiedział tak: Nie martw się na zapas. Tylko tyle. Nie martw się na zapas. Tak więc z ubezpieczenia nic nie wyszło, ale za to kiedy dwadzieścia lat później ojciec ten las wyciął, zarobił sporo grosza. Chyba nie sądzisz na poważnie, że gdyby wbrew wszelkim przeciwnościom losu udało nam się jakoś uporządkować cały ten materiał, narobiłbym sobie samych wrogów? Jedyne ryzyko, jakie w tym momencie podejmuj ę, polega na tym, że któregoś dnia wystawią mi pomnik przy Pohlhemsgatan. - Nie jestem tego taka pewna - odparła Holt. - Nie martw się na zapas - powiedział Johansson i wzruszył ramionami.
5. Flykt doczekał się spotkania z Johanssonem dopiero kwadrans po szóstej. Trzy razy musiał dzwonić do zniecierpliwionych kompanów od golfa, żeby ich uspokoić. Nagle drzwi się otworzyły i jak gdyby nigdy nic do pokoju wszedł Johansson. - Puk, puk - powiedział. Uśmiechnął się uprzejmie i pomachał mu wielką dłonią. Ciekawe, gdzie ten bałwan postawił torbę z kijami golfowymi, pomyślał, obrzucaj ąc pokój szybkim spojrzeniem. - Rozumiem, że cały dzień byłeś zajęty - odparł Flykt, siląc się na niefrasobliwość. Fatalnie się złożyło z tym artykułem, ale przecież próbowałem cię ostrzec… - Pieprzę to - przerwał mu Johansson. - Nie mam czasu, żeby wśród twoich współpracowników szukać winnego, który nie potrafił utrzymać j ęzyka za zębami. W każdym razie od samego początku wiedziałem, że to nie ty. - Miałem nadzieję, że tak właśnie do tego podejdziesz. Nie, pomyślał Johansson. To ty wszystko wypaplałeś. Jak zwykle. - Widziałeś nasze oświadczenie prasowe? - spytał. Nie masz zastrzeżeń, jak rozumiem, pomyślał. - Nie - odparł Flykt i na wszelki wypadek potrząsnął głową. - To dobrze. Najwyższy czas, żebyśmy obaj pojechali do telewizji i powiedzieli parę słów. W międzyczasie wrzucimy coś na ząb. - Ale ja nie jestem przygotowany, żeby się pokazać w telewizji - zaprotestował Flykt. - Nic nie szkodzi, i tak cię nie pokażą. Pojedziesz tam ze mną tylko po to, żeby te dziennikarskie sępy przekonały się na własne oczy, jaka między nami panuje zgoda. A torbę z kijami golfowymi masz już pewnie w samochodzie, dodał w myślach. Dopiero przed jedenastą Johansson przywlókł się do mieszkania przy Wollmar Yxkullsgatan. Najpierw udzielił dwóch wywiadów trzem różnym stacjom telewizyjnym. Potem kierowca podwiózł go do biura, ponieważ zostawił samochód w podziemnym garażu komendy. W mieszkaniu było ciemno i zupełnie cicho. Jego żona wyjechała z grupą znajomych z banku do jakiegoś hotelu nad morzem i miała wrócić dopiero następnego dnia. Johansson ucieszył się, że po ciężkim dniu będzie miał dla siebie kilka chwil spokoju. Ten dzień mógł się dla niego źle skończyć, ale chyba efekt nie jest najgorszy. W skrzynce na listy znalazł dyskietkę z nagraniem wywiadów, których udzielił w telewizji. Któryś z policjantów podrzucił mu ją do domu. - Znakomicie - powiedział zadowolony z siebie i wolnego wieczoru. Najpierw przygotował resztki wczorajszego jedzenia, a do tego zimne piwo. Po chwili głębokiego zastanowienia pozwolił sobie też na jednego głębszego. W końcu to już czwartek, jutro wieczorem zaczyna się weekend, pomyślał i uśmiechnął się z zadowoleniem.
Tacę z jedzeniem zaniósł do swojego gabinetu. Nalał piwa i zrobił porządną kanapkę, do tego trochę słodyczy. Następnie włożył płytkę do odtwarzacza i usiadł przed telewizorem. No to popatrzmy, jak mawiała ślepa Sara, pomyślał. Ugryzł potężny kawał kanapki, wypił połowę wódki z kieliszka, popił piwem i włączył telewizor. W zasadzie wszędzie ten sam przekaz, we wczesnych i w późnych wiadomościach. Audycja szła na jednym z kanałów telewizji państwowej. Za mało czasu, żeby między jedną a drugą emisją cokolwiek wyciąć albo wstawić. Główna różnica polegała na tym, że w późniejszym programie jego wystąpienie zostało skrócone. Dobry znak. Niedługo media znajdą sobie inny temat. Pytania zadawał mu jakiś grzeczny dziennikarz. Na koniec z trudem zdołał ukryć zachwyt, gdy Johansson złożył dementi w sprawie, o której pisała największa poranna gazeta. Najbardziej spodobał mu się sposób, w jaki Johansson to zrobił. Zresztą było po nim widać, że odpowiedzi tak ważnego gościa najzupełniej mu wystarczaj ą. - Jeśli jednak ktoś zajmuje tak wysokie stanowisko jak pan, musi się zastanawiać, jak doszło do tego, że opublikowano takie informacje - dopytywał się. - Oczywiście, że tak - odparł Johansson. - Przecieki są takim samym problemem dla nas jak dla pana, i pojawiaj ą się z pewnością z takich samych powodów. Większość z tego, o czym piszą media, to prawda, podobnie jak większość tego, o czym rozmawiamy na komendzie, jest prawdą. Informacje, które są tylko spekulacjami, albo takie, które wzięły się stąd, że ktoś został wprowadzony w błąd, albo takie, które są zupełnie nieprawdziwe, to cena, jaką musimy zapłacić, żebyśmy w ogóle mogli prowadzić jakikolwiek dialog. - Ale tym razem sprawa przybrała nieoczekiwany obrót - stwierdził dziennikarz. - Tak - zgodził się Johansson. - Tak się właśnie stało. Nie powinniśmy jednak zapominać, że w całej tej sprawie chodzi o zabójstwo premiera. Byłbym bardzo zaniepokojony, gdybym któregoś dnia się dowiedział, że media są kompletnie niezainteresowane tą tragedią. - Skoro już tu pana gościmy… Czy uda się wam kiedykolwiek wyjaśnić sprawę zabójstwa Olofa Palmego? Zaczyna się, pomyślał Johansson. Trzeba uważać na każde słowo. - Kiedy się jest policjantem i zajmuje się tak skomplikowanym śledztwem, nie pozostaje nic innego, jak tylko pogodzić się z sytuacją - wyjaśnił. - A co pan o tym sądzi? - Przez wszystkie te lata, które przepracowałem w policji, wiele razy prowadziłem śledztwa, w których trzeba było rozwiązać zagadkę zabójstwa - odparł Johansson takim tonem, jakby nagle znalazł się myślami zupełnie gdzie indziej. - Jeśli chodzi o zabójstwo Palmego, wcześniej nie uczestniczyłem w dochodzeniu. - Ale przecież pan… - Pyta pan niewłaściwą osobę - przerwał mu Johansson. - Proszę zapytać o to panią prokurator, która prowadzi to śledztwo, albo szefa grupy, która zajmuje się nim na co
dzień. - Ale pan nadal im ufa? - Oczywiście. To właściwi ludzie na właściwych stanowiskach. Pięknie mu się odgryzłeś, pomyślał z zadowoleniem Johansson. Wcisnął pauzę, dokończył pyszną kanapkę, dopił wódkę, popił to wszystko piwem i znów włączył telewizor. Czas na nieco twardsze odzywki, pomyślał, zadowolony z siebie. Młoda dziennikarka, znacznie młodsza od niego, prawie równie ładna jak jego żona i chyba jednak zbyt sprytna jak na swój zawód. Najpierw pozwoliła mu się wypowiedzieć. W związku z tym odczytał oświadczenie dla prasy. Potem nagle zrobiło się poważnie. - Nie bardzo rozumiem, dlaczego wyznaczył pan troje najbardziej doświadczonych śledczych, żeby robili coś, czym mógłby się zająć zwykły specjalista od informatyki spytała z niezwykle grzecznym uśmiechem, który zapowiadał coś zupełnie innego. - Dla mnie to najzupełniej oczywiste - odparł Johansson. - Żeby dokonać właściwej selekcji całego materiału, trzeba być, jak pani słusznie zauważyła, doświadczonym śledczym. - Ale komputery i obróbka danych to nie ich specjalność, prawda? - Obawiam się, że nie docenia pani moich współpracowników. Cała trójka ma wyższe wykształcenie, do tego ukończoną szkołę policyjną, a jedna z tych osób jest doktorem filozofii. Jeśli mogę rozszerzyć ten wątek, to wypada mi powiedzieć, że policjantka ta ma największe doświadczenie w tym zakresie spośród wszystkich policjantów w naszym kraju. Ma też bardzo duże doświadczenie jako śledczy prowadzący dochodzenia w sprawie o zabójstwo. Co rzadkie u policjantów, ma praktyczne doświadczenie naukowe i zna się na statystyce. Jeśli zaś chodzi o informatykę, wie, jak sobie radzić z tak wielką ilością materiału, jaką zebrano w trakcie dochodzenia. - A pan? - przerwała mu dziennikarka. - Jest pan przecież legendarnym już specjalistą od wyjaśniania zbrodni. Nie kusiło pana, żeby się zająć wyjaśnieniem zabójstwa premiera Szwecji? - Jeśli chodzi o komputery, mieszczącą się w nich całą masę informacji i tym podobne rzeczy, mogę się uznać za prawdziwego dyletanta. Codziennie się cieszę, jeśli uda mi się zalogować do komputera. - A więc nigdy nie odczuwał pan takiej pokusy? - Oczywiście, że tak. Na szczęście jestem już stary i wolę to powierzyć komuś, kto się na tym zna lepiej ode mnie. Do pracy nad tym śledztwem zatrudniłem dobrych ludzi. Moje zadanie ma polegać na dopilnowaniu, żeby nie utonęli w całej masie papierów, które przez te wszystkie lata zgromadzono. - W pana ustach brzmi to tak, jakby chodziło o zwykłą kwestię środowiska pracy. - Tak - zgodził się Johansson. - Właśnie takimi sprawami mają się zajmować tacy jak ja. Mamy tworzyć właściwe środowisko pracy, żeby naszym współpracownikom najłatwiej się pracowało. Na pewno pani pamięta, jak losy tego śledztwa potoczyły się poprzednim
razem, kiedy różnym ważnym osobom wydawało się, że mogą się wszędzie pałętać i udawać śledczych. Holt, Lewin i Mattei też oglądali występ Johanssona w wieczornym programie. Ten facet jest niesamowity, pomyślała Holt, kiedy włączyła telewizor, żeby na TV4 obejrzeć ostatnie wydanie wiadomości. Tacy ludzie potrafią zmienić wątek i za chwilę mówić na zupełnie inny temat. Sami na niego nakierowują rozmówcę. Jak oni to robią? Niesamowite. No, ale czas do łóżka. Jutro trzeba się wygrzebać spod stosu papierów, które Johansson na wszystkich zwalił. - Facet, który widzi przez ściany - powiedziała do siebie uroczystym tonem Mattei. Nagle poczuła, że pozbyła się lęku wysokości. Usiadła przy biurku i włączyła komputer, bo wpadła na pewien pomysł. Wszechstronne wyższe wykształcenie. Hm, tak też można to określić, pomyślał Lewin, siedząc w swoim niewielkim mieszkanku w Gardet. W jego przypadku było prościej: kurs propedeutyczny z prawa, czterdzieści punktów z kryminologii i kurs podstawowy ze statystyki, który musiał przerwać, bo nie mógł dojść do ładu z formułkami i cyframi. Najgorsze było jednak to, że owo „wszechstronne wyższe wykształcenie” obejmowało rzeczy powszechnie znane albo takie, o których sporo już wiedział. Oczywiście z wyjątkiem statystyki, bo ten przedmiot wywoływał w jego głowie całkowite zamieszanie. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi.No, ale czas do łóżka, pomyślał. Rozebrał się, umył zęby i położył się spać. Zanim zasnął, jak zwykle kilka minut przewracał się z boku na bok. Pogodzić się z sytuacją, pomyślał. Jak to zrobić, jeśli samotność pozbawia celu i sensu życia? Tymczasem Johansson czuł się wyśmienicie. Wieczór zakończył kilkoma rozdziałami z dzieła Grimberga o epoce gustawiańskiej. Potem zasiadł przed komputerem i wszedł do Internetu, żeby dowiedzieć się więcej o zabójstwach takich ludzi jak Gustaw III czy Olof Palme. Sposób, w jaki to zrobił, z pewnością zadziwiłby dziennikarkę z TV4. Ciekawe, pomyślał. Ale przecież tak podejrzewałeś od samego początku, pomyślał dwie godziny później, stojąc pod prysznicem. Zastanawiał się, co z tego wynika. W głowie zaczęła mu kiełkować pewna myśl. Potem z niewiadomych powodów zaczął rozmyślać o dochodzeniu przeprowadzonym po zamachu na króla Gustawa III przed ponad dwustu laty. To była świetna robota. Biorąc pod uwagę ówczesne uwarunkowania, naczelnik policji, Georg Liljensparre, zrobił wszystko, czego należałoby się spodziewać po dobrym policjancie. Można powiedzieć, że zrobił o wiele więcej niż jego następcy sto dziewięćdziesiąt cztery lata później. Najpierw zamknął w operze wszystkie drzwi, zanim ktokolwiek zdążył opuścić gmach. Potem kazał spisać nazwiska wszystkich obecnych i rozpoczął przesłuchania. Osobiście zbadał oba pistolety, które sprawca porzucił na miejscu zbrodni. Jeden był naładowany, z drugiego przed chwilą wystrzelono. Oba były krótko przedtem naprawiane. Zrobił to,
choć nie musiał szukać odcisków palców ani zabezpieczać śladów DNA, pomyślał Johansson, uśmiechaj ąc się lekko pod strumieniami wody. Następnego dnia wezwał rusznikarzy. Jeden z nich od razu rozpoznał broń. Okazało się, że dwa tygodnie wcześniej naprawiał oba pistolety. Właścicielem był kapitan Jacob Johan Anckarstrom, ten sam, który bawił się na balu maskowym w dniu morderstwa i już wcześniej znany był z nienawiści do króla. Anckarstrom został wezwany na przesłuchanie i prawie natychmiast przyznał się do zamachu na króla. Liljensparre zaczął go więc wypytywać bardziej szczegółowo. Na pewno miał wtedy na nogach te same czerwone wełniane pończochy, takie jak na portrecie, który nadal wisi w jednym z korytarzy w starym budynku komendy. Wkrótce potem do aresztu zaczęli trafiać kolejni uczestnicy spisku. Byli wśród nich spiskowcy, ich współpracownicy, podżegacze i członkowie szeroko pojętej opozycji. Większość z nich od razu postanowiła wyprzeć się jakiegokolwiek związku z zamachem, wsypując tych, którzy też siedzieli w areszcie. Musieliśmy wtedy mieć dobrych specjalistów od przesłuchań, pomyślał Johansson z zadowoleniem, mydląc sobie ponownie skórę pod pachami. Kiedy aresztowano ponad setkę ludzi, a szef policji z każdym dniem wykazywał coraz większą gorliwość w tym zakresie, władza w końcu uznała, że wystarczy. Liljensparre został zwolniony z urzędu, dochodzenie zakończono, a większość aresztowanych wypuszczono na wolność. Skazano tylko tych, którzy bezpośrednio brali udział w zamachu - z wyjątkiem Anckarstroma, którego wprost rozszarpano na kawałki. Pozostali otrzymali zdumiewająco niskie wyroki jak na tamte czasy i okoliczności. Świat jest niewdzięczny dla policjantów, i to niezależnie od tego, jak sprawa się kończy, pomyślał Johansson. Nie należy się martwić na zapas, dodał. Zakręcił wodę i sięgnął po ręcznik. Potem położył się do łóżka i pięć minut później zasnął głębokim snem. Na szczęście jego chrapanie nikomu nie przeszkadzało.
6. Nie zważając na to, co Holt i Mattei powiedziały podczas pierwszego spotkania, Lewin zaczął od swoich starych kartonów. Było w nich wszystko, co tylko mógł zgromadzić, choć jako materiał dowodowy papiery te miały dla policji dość wątpliwą wartość. Można powiedzieć, że cały materiał był owocem wewnętrznego dochodzenia, nad którym Lewin sprawował nadzór przed dwudziestu laty. Wtedy nic szczególnego nie znalazł, więc później nikt inny nawet nie próbował tego przejrzeć. Trzy zwykłe tekturowe kartony stojące pośród stu innych. Oczywiście na samym dole stosu, przecież zawsze tak bywa. Znalazł je dzięki naklejkom z opisem zawartości, które osobiście na nich przykleił dwadzieścia lat wcześniej. Wprawdzie kartony wiele razy zmieniały miejsce pobytu, bo ktoś je ciągle przesuwał albo przenosił, ale ich zawartość pozostała taka sama. Brakuje tu tylko pajęczyn, pomyślał Lewin. Na początek postanowił wyciągnąć pudełka z aktami dotyczącymi samobójstwa, do którego doszło na którejś z wysp na jeziorze Malaren. Głównie po to, żeby uporządkować wspomnienia, innych powodów właściwie nie miał. Śmierć ofiary zgłoszono następnego dnia po zamachu na premiera, pierwszego marca 1986 roku, w sobotę. Zgłoszenie przyjął policjant z komendy w Norrmalm. Meldunek sporządził na podstawie informacji od innego policjanta, który powiadomił go o samobójstwie. Nie wiadomo dlaczego, sprawą zajęła się policja z Norrmalm, przecież tamten region podlegał innej komendzie. Prawdopodobnie stało się tak dlatego, że policjant, który sprawę zgłosił, tam właśnie pracował. Inną przyczyną mogło być ogólne zamieszanie, do jakiego doszło po śmierci premiera. Zgłoszenie wpięto na samym wierzchu. Segregator zawierał także protokół z sekcji zwłok, wyniki badań laboratoryjnych przeprowadzonych w domu w Ekero, gdzie mieszkał strażnik, który powiesił się w piwnicy, ekspertyzę techniczną rewolweru, który znaleziono podczas przeszukania domu, choć nie miał nic wspólnego z samobójstwem, oraz ekspertyzę balistyczną tegoż rewolweru. Lewin znalazł też porównanie ekspertyzy balistycznej z wynikami badania dwóch pocisków znalezionych tam, gdzie zastrzelono premiera, chociaż policja od samego początku wiedziała, że rewolwer samobójcy miał mniejszy kaliber niż broń, z której zastrzelono premiera. Na samym końcu znajdowały się protokoły z przesłuchań pięciu świadków: żony samobójcy i jego czterech sąsiadów. Ostatnim dokumentem było pro memoria, które Lewin sporządził, opisując sprawę. Był przekonany, że mężczyzna, który popełnił samobójstwo, nie miał nic wspólnego z zabójstwem premiera. Byłoby o wiele prościej, gdyby to on okazał się sprawcą, pomyślał Lewin i westchnął. W osobnym kartonie znajdowały się kopie mandatów za złe parkowanie. Obejmowały okres od popołudnia dwudziestego ósmego lutego 1986 roku do popołudnia pierwszego marca, w sobotę. W ciągu tej jednej doby straż miejska i policja wystawiły prawie dwa tysiące mandatów na terenie Sztokholmu, na lotnisku w Arlandzie, przy dworcach centralnych w Uppsali, Enkoping i Sodertalje, jak również przy terminalach promowych w Nynashamn, Norrtaje, Kapelsskar i Hargshamn w północnym Upplandzie. Mandaty posegregowano według komend rejonowych i oddziałów straży miejskiej w Sztokholmie.
Ułożono je też chronologicznie według daty i godziny, widniejących w dolnej części każdego z nich. Ktoś spiął je gumkami. Lewin pomyślał, że prawdopodobnie sam to wszystko zrobił. Na samym wierzchu leżał niebieski segregator z kopiami dziewiętnastu mandatów za złe parkowanie. Lewin wybrał je, ponieważ dotyczyły jego własnej komendy i pracujących w niej policjantów. Sześć z nich straż miejska wystawiła służbowym, nieoznakowanym pojazdom, i wszystkie zostały potem anulowane. Pozostałych trzynaście dotyczyło prywatnych samochodów należących do policjantów zatrudnionych w komendzie. Dziewięciu zapłaciło mandaty w wyznaczonym czasie, a ponieważ ich samochody stały w pobliżu miejsc, gdzie mieszkali, Lewin nie zauważył w tym nic dziwnego. Dwaj zapłacili po otrzymaniu wezwania, ale Lewin uznał, że i w tym nie ma nic dziwnego. Rozmawiał z właścicielami obu wozów. Jeden z nich przyznał się, że był wtedy u kobiety niebędącej jego żoną. Zresztą ona też jest policjantką, więc jeśli śledczy pracuj ący nad sprawą Palmego nie maj ą nic lepszego do roboty, mogą porozmawiać także z nią. Woli to, niż znaleźć się w programie „Magazyn Kryminalny” w związku z tak zwanym wątkiem policyjnym. Ale z żoną już niekoniecznie. Bardzo by się cieszył, gdyby sobie to darowali. Lewin przesłuchał więc jego kochankę, po czym skreślił z listy potencjalnych zabójców premiera kolejną osobę. Do sprawdzenia zostały dwa prywatne samochody policjantów, którym anulowano mandaty. W obu przypadkach ich właściciele używali ich do celów służbowych. Pierwszy prowadził dochodzenie w sprawie handlu narkotykami i miał się spotkać z informatorem, więc wolał pojechać własnym alfa romeo, a nie wozem służbowym, ponieważ jego samochód mniej się rzucał w oczy niż policyjne saaby czy volvo. Drugi policjant pracował w służbie bezpieczeństwa i obserwował kogoś, kogo jego pracodawca ukrywał pod tak zwanym bezpiecznym adresem. Poza tym wszystko wydawało się w porządku. Oba adresy, jak również daty i godziny widniej ące na mandatach przemawiały zdecydowanie za tym, że żaden z tych przypadków nie ma nic wspólnego z zabójstwem premiera. Na potwierdzenie Lewin otrzymał wyjaśnienia na piśmie z wydziału walki z narkotykami i od służby bezpieczeństwa. Jak ja sobie z tym wszystkim radziłem? - zastanawiał się, wstawiając na miejsce stare kartony. Tym razem ustawił je z boku, żeby nie nadwerężać pleców. Potem zabrał się do tego, co obiecał Holt i Mattei. Żeby znaleźć dokumenty, których teraz potrzebował, musiał szukać aż do wieczora. Dopiero około dziesiątej udało mu się wyjść z komendy. Pojechał metrem do Gardet i przez chwilę zastanawiał się, czy nie wstąpić do sklepu sieci 7-Eleven w pobliżu domu. W końcu się zdecydował. Wszedł, kupił kanapkę i butelkę wody mineralnej. Kiedy dotarł do domu, wszystko było jak dawniej. Czekała go kolejna samotna noc i kolejny dzień podobny do wielu innych. Kolejne noce i dni, które chyba nigdy się nie skończą, pomyślał tuż przed zaśnięciem. Annie Holt nawet przez myśl nie przeszło, żeby siedzieć w pokoju grupy Palmego. Zwłaszcza przy chwiej ącym się składanym stole, który tam przyniosły, bo miejsca wystarczyło na nim ledwo na postawienie komputerów, które podłączyła Mattei. To dlatego Mattei sama musiała się zabrać do wyszukiwania w nich dokumentów, których Holt potrzebowała, żeby sprawdzić „zabójcę premiera” Christera Petterssona. W końcu
przeniosły cały materiał do pokoju Holt. Holt zamierzała go przestudiować w ciszy i spokoju. Musiała przejrzeć kilkanaście segregatorów, które stanowiły zaledwie niewielką część tego, co udało się zgromadzić w sprawie Petterssona. Mattei stwierdziła, że są tam najistotniejsze informacje o Petterssonie do maja 1989 roku, gdy postawiono mu zarzuty, jak również wszystko to, co dotyczy wyroku dożywocia orzeczonego dwa miesiące później przez sąd rejonowy w Sztokholmie, a także informacje zebrane do listopada tego samego roku, gdy Sąd Apelacyjny uniewinnił Petterssona. Kiedy Holt wychodziła z pokoju grupy Palmego, obładowana tym ciężarem, zauważyła niespokojne spojrzenie Lewina. W jego świecie tego rodzaju dokumentów nie brało się tak po prostu pod pachę, żeby je przenieść w inne miejsce. Zwłaszcza tych, które przechowywano w tym pokoju. Wyniesienie dokumentów należało pokwitować na specjalnym druku, jak najszybciej zwrócić i potwierdzić to na tym samym druku. Data, godzina, podpis. To, że wszyscy jego współpracownicy postępują jak Holt, jest z pewnością faktem. Wyjaśnia to zresztą, dlaczego ludzie tak dokładni jak on maj ą później ogromne kłopoty za znalezieniem dokumentów, których potrzebują do pracy. Szkoda, że Jan boi się samego siebie. W sumie całkiem nieźle się prezentuje, pomyślała Holt, kiedy razem z Mattei wychodziły od Lewina, kieruj ąc się w stronę pokoju Holt, gdzie nikt nie miał im przeszkadzać. - Czy mogę ci jeszcze jakoś pomóc? - spytała Mattei, kładąc segregatory na biurku. - Dzięki, na razie mam wszystko, czego mi trzeba. - Holt uśmiechnęła się. - Sama masz mnóstwo roboty. - Zebrałam dla ciebie trochę informacji - powiedziała Mattei i podała jej plastikową koszulkę z dokumentami. - Co to jest? - Trochę ciekawych danych na temat Petterssona plus wyciąg z bazy danych i rejestru skazanych. Znajdziesz to pewnie później w którymś z segregatorów, ale zawsze lepiej mieć dodatkową kopię na wypadek, gdybyś chciała porobić jakieś notatki. W sumie nie ma tu żadnych sensacji i większość tego, co znalazłam, już wiesz. Ale czasem dobrze mieć dokładne dane, daty, fakty i tak dalej. - Kiedy zdążyłaś to zrobić? - Kiedy się dowiedziałam, o czym Johansson będzie z nami rozmawiał. - Ale przecież ja dopiero na spotkaniu postanowiłam, że zajmę się Petterssonem… - Ktoś z nas musiał to zrobić - odparła Mattei, wzruszając ramionami. - Sama wykoncypowałam, że padnie na ciebie - dodała z uśmiechem. - Dzięki - odparła Holt. Nasza mała Lisa, pomyślała. Ma w głowie więcej niż my wszyscy razem. Kiedy Mattei zamknęła za sobą drzwi, Holt usunęła z biurka wszystkie niepotrzebne rzeczy. Segregatory ustawiła tak, żeby łatwo mogła po nie sięgać, wyjęła notatnik i długopis, rozsiadła się wygodnie w fotelu i rozłożyła przed sobą wydruki dotyczące Petterssona, które dostała od Lisy. Potem położyła nogi na biurku. Wszystko to zrobiła,
korzystając ze wskazówek i rad, którymi jej przełożony szczodrze dzielił się z współpracownikami, gdy był w dobrym humorze. Według Johanssona, geniusza z Nasaker, jak go nazywali podwładni, którzy nie wierzyli, że widzi przez ściany, choć ten brak wiary okazywali tylko wtedy, gdy byli pewni na sto procent, że ich nie słyszy, jest to najlepsze ułożenie ciała dla kogoś, kto chce poświęcić czas na „wydajniejsze myślenie”. Stopy i całe nogi należy ułożyć wysoko w stosunku do głowy, aby ułatwić dopływ krwi do mózgu. Najlepiej zaś położyć się na odpowiednio wygodnej i długiej kanapie z odpowiednią liczbą poduszek pod głową. Ważne jest też, żeby w pokoju, w którym ta kanapa stoi, nie było za ciepło. Johansson odsyłał wszystkich do jakiegoś japońskiego opracowania medycznego. Potrafił nawet wymienić nazwiska autorów. Wyjaśniał, że temperatura nie powinna być wyższa niż ta, w której się przechowuje lepsze gatunki win. Po raz pierwszy opowiedział im o tym kilka lat temu w barze, w którym policja zorganizowała imprezę dla pracowników. - Brzmi to dość chłodno - zgłosiła zastrzeżenie Holt. - Chłodno albo i nie - żachnął się Johansson. - Człowiek powinien przebywać w chłodnym otoczeniu, bo wtedy myśli mu się najlepiej. Temperatura powinna być na tyle niska, żeby mógł zachować jasny umysł i nie odmroził sobie tyłka. - Sądziłam, że wino przechowuje się w temperaturze od dziesięciu do dwunastu stopni. - To zależy - odparł przeciągle Johansson. - W każdym razie temperatura w pokoju nie powinna przekraczać szesnastu stopni. Jeśli chodzi o czytanie - sprecyzował. - Natomiast żeby się dobrze spało, powinno być jeszcze chłodniej. - To już za zimno - powiedziała Holt, zdecydowanie potrząsając głową. - Przynajmniej dla mnie. Gdyby w moim pokoju było tak zimno, w ogóle nie mogłabym myśleć. - Ciekawe, czy jego żona jest Eskimoską, pomyślała. - Tak właśnie myślałem - stwierdził Johansson. Do końca imprezy nikt nie wracał do tego tematu. Otwieranie okna w taki dzień jak dzisiaj nie miałoby pewnie sensu, pomyślała z westchnieniem Holt, spoglądając na promienie słońca za spuszczonymi żaluzjami. O własnej kanapie też może zapomnieć, bo Johansson nie przedsięwziął nic konkretnego w tej kwestii. Tak się składa, że w całej komendzie tylko on ma wystarczaj ąco dużą i wygodną kanapę, którą może wykorzystywać do celów intelektualnych. Dobrze poinformowane źródła donoszą jednak, że używa jej do poobiedniej drzemki. Nikt jeszcze nie widział, żeby leżał na kanapie i czytał. Ten facet jest jak duże dziecko, pomyślała Holt. Znowu westchnęła i zaczęła czytać dokumenty dotyczące Petterssona, które dostała od Mattei. Christer Pettersson urodził się dwudziestego trzeciego kwietnia 1947 roku w Solnie pod Sztokholmem. Zmarł dwudziestego dziewiątego września 2004 roku w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat. W materiale dochodzeniowym jego nazwisko pojawia się
pierwszy raz drugiego marca 1986 roku, niecałe dwie doby po śmierci premiera. W tamtym czasie za tę część dochodzenia odpowiadali Jan Lewin i jego ludzie. Zdążyli już wtedy sporządzić pierwsze zestawienie przestępstw popełnionych w pobliżu skrzyżowania Sveavagen z Tunnelgatan, gdzie Palme został zastrzelony. Lista obejmowała tysiące przestępstw popełnionych przez kilka tysięcy osób. Jedną z nich był Pettersson, który szesnaście lat wcześniej, w grudniu 1970 roku, wdał się w metrze w bójkę z nieznanym mu mężczyzną. Stało się to w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów od miejsca, gdzie później zastrzelono premiera. Pettersson ścigał mężczyznę ulicą, a gdy go dopadł, pchnął go prosto w serce bagnetem. Policja zatrzymała go po tygodniu, a w czerwcu następnego roku skazano go za zabójstwo na pobyt w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Pettersson nie po raz pierwszy miał wtedy do czynienia ze szwedzką policją. Wyciąg z policyjnej bazy zawierał informacje o kilkuset przestępstwach. Od pierwszego, popełnionego w 1964 roku, aż do dnia, kiedy zmarł. Ostatnie dane trafiły do bazy latem tego roku, kiedy odszedł z tego świata. Połowę dorosłego życia spędził w więzieniach, szpitalach psychiatrycznych i zakładach dla narkomanów. W rejestrze popełnionych przez niego przestępstw znalazło się wiele aktów przemocy. Brakowało za to informacji o tym, że przed lub po śmierci Palmego posługiwał się bronią palną, jak również informacji o politycznych lub ideologicznych motywach jego czynów. Aktów przemocy dopuszczał się jedynie wobec osób o takiej samej pozycji społecznej jak on albo wobec tych, którzy takich jak on mieli trzymać w ryzach. Lista obejmowała mężczyzn, z którymi wdawał się w bójki albo kradł im pieniądze lub narkotyki, jak również kobiety, które znał, z którymi żył i które bił. Do tego nazwiska policjantów, strażników miejskich i inspektorów kontrolujących sklepy. Rejestr obejmował też zwykłe kradzieże. To one stanowiły większość przestępstw. Najczęstszą ofiarą włamań był Państwowy Monopol Spirytusowy. To właśnie po włamaniach do sklepów z alkoholem zyskał trzy spośród czterech znanych policji przydomków, mianowicie: Zgięty, Pochylony i Uciekinier. Tego ostatniego używano na określenie kierowców uciekających z miejsca wypadku. Pettersson wchodził do sklepu monopolowego, prosił o butelkę wódki - czystej albo gatunkowej - a gdy sprzedawca stawiał ją na ladzie, po prostu ją brał i uciekał, nie płacąc. Przydomek Pochylony wziął się stąd, że sprzedawcy schylali się po półlitrówki, które ze względów praktycznych trzymali zazwyczaj pod ladą w pobliżu kasy. Pettersson zaopatrywał się najczęściej w butelki o tej właśnie pojemności. Nie powinien więc dziwić czwarty z jego pseudonimów, mianowicie Hrabia. Pettersson często się nim chełpił, rozmawiając ze znajomymi. Na podstawie zebranych dokumentów nie udało się ustalić, dlaczego tak go nazywano. Holt rozwiązała tę zagadkę dzięki pomocy Lisy Mattei. Na marginesie zrobiła dopisek swym ładnym charakterem pisma: „C.P. urodził się i wychowywał w Brommie. Rodzina mieszczańska. Ojciec prowadził własną działalność gospodarczą. Przerwał naukę w liceum. Rok uczęszczał do szkoły teatralnej. W kontaktach z osobami w podobnej jak on sytuacji materialnej często mówił o sobie i swoim pochodzeniu w sposób mocno przesadzony”.
Nałogowy alkoholik i narkoman, zawodowy, pospolity przestępca… to wszystko wiadomo od dawna, pomyślała Holt. Ale nie dlatego straciła pewność siebie, gdy po raz pierwszy zapoznała się z dokumentami. Pettersson już trzeciego dnia, to jest drugiego marca 1986 roku, w niedzielę, znalazł się na liście wraz z tysiącem innych osób o podobnym statusie społecznym. Stało się tak dlatego, że szesnaście lat wcześniej zabił bagnetem człowieka. Holt nie zauważyła natomiast, żeby któryś z jej kolegów policjantów poświęcił choć odrobinę uwagi trybowi życia Petterssona w ciągu dwóch następnych lat. Dopiero latem 1988 roku objęto go nadzorem. W grudniu tego samego roku został zatrzymany. Dlaczego właśnie wtedy? - zastanawiała się. I dlaczego, na miłość boską, trwało to tak długo?
8. Mattei nie zamierzała rezygnować z dokładności i obiektywizmu, ale chciała sobie jakoś ułatwić pracę. Z bazy komputerowej, zawierającej materiały dotyczące sprawy Palmego, wyciągnęła wszystkie podsumowania i analizy. Potem ułożyła je chronologicznie, żeby sprawdzić, co w różnych okresach uważano za ważne na tyle, żeby to szczegółowo analizować. Ale to, co znalazła, uznała za niewystarczające. Zaczęła więc przeszukiwać kolejne bazy. Wybierała z nich sygnatury dokumentów wraz z krótkim opisem, a potem drukowała je i przeglądała, żeby sprawdzić, czego dotyczą. Następnie szukała dokumentów w segregatorach. Mniej więcej jednej dziesiątej nie udało jej się znaleźć, ponieważ albo trafiły do niewłaściwych segregatorów, albo segregator gdzieś się zapodział, albo zgubił się sam dokument. Ciekawe, czy Johansson wie o tym, pomyślała. * Potem sprawdziła, ile uwagi jej koledzy poświęcili każdej z roboczych hipotez i każdemu wątkowi, a właściwie śladom, jak nazywał je pierwszy prowadzący śledztwo, komendant policji wojewódzkiej Hans Holmer. Tyle że słowo ślad ma w kryminalistyce trochę inne znaczenie. Mnóstwo tych jego śladów, pomyślała. Ale za to żadnych normalnych śladów, na przykład odcisków stóp albo palców, nitek z ubrań, wydzielin ludzkiego ciała czy porzuconych przedmiotów, które mogłyby doprowadzić do sprawcy. Żadnych śladów DNA, bo ówczesna technika kryminalistyczna czegoś takiego jak DNA jeszcze nie znała. Znaleziono jedynie dwie kule wystrzelone do premiera. Na domiar złego znaleźli je na miejscu zbrodni zwykli przechodnie, co wcale nie ułatwiło policji zadania. Korzystając z wielu dokumentów i wiążąc je z poszczególnymi śladami, już dobę później wyrobiła sobie pogląd na to, czym policja zajmowała się w ciągu trwaj ącego prawie dwadzieścia lat śledztwa, w trakcie którego analizowano i odrzucano kolejne ślady. Pierwszy trop prowadził (i wkrótce się urwał) do mężczyzny nazywanego przez media Trzydziestotrzylatkiem. Szybko jednak zaczęto używać jego prawdziwego imienia i nazwiska, mianowicie Ake Victor Gunnarsson. Już w ciągu kilku pierwszych dni po zabójstwie premiera policja otrzymała sporo informacji o nim. Podobno bardzo przypominał sprawcę, podobno posiadał taki sam rewolwer jak ten, którego użył sprawca, kontaktował się z organizacją wrogo nastawioną do Palmego i przy różnych okazjach wypowiadał się o premierze nienawistnym tonem. Poza tym był w pobliżu miejsca zbrodni, gdy doszło do zamachu, a kilka godzin później biegał po okolicy i zachowywał się dość dziwnie. Czternaście dni po zabójstwie, dwunastego marca, w środę, został zatrzymany. Tydzień później wypuszczono go na wolność, a trzy miesiące później, szesnastego maja 1986 roku, prokurator postanowił umorzyć dochodzenie. Ale w ciągu tamtych dwóch miesięcy wiele się działo w jego sprawie, a akta pęczniały coraz bardziej, aż wypełniły sześć grubych segregatorów: badania laboratoryjne jego
mieszkania i ubrań, przesłuchania świadków i rodziny, protokoły z okazań przeprowadzonych na podstawie fotografii, ekspertyzy specjalistyczne, a także dokładne dane na temat przeszłości podejrzanego i jego trybu życia. Potem na wiele lat w sprawie Gunnarssona zapadła cisza. Oczyszczony z zarzutu zamordowania premiera szwedzkiego rządu Gunnarsson na początku lat dziewięćdziesiątych wyemigrował do USA. Dopiero gdy w styczniu 1994 roku amerykańska policja poinformowała szwedzką, że znaleziono go martwego, znów trafił na pierwsze strony gazet. Okazało się, że ktoś go zastrzelił i na wszelki wypadek zakopał na leśnym pagórku w pobliżu farmy w jakiejś dziurze w Karolinie Północnej. Okazało się, że w całej tej sprawie chodziło o zwykłą męską zazdrość. Fakt, że sprawca zbrodni, któremu Gunnarsson przyprawił rogi, był policjantem, miał logiczne konsekwencje, zważywszy na wcześniejszy tryb życia ofiary. Oficer śledczy, który w ramach dochodzenia w sprawie zabójstwa Palmego zajmował się tym właśnie wątkiem, nie krył rozczarowania. Według niego to właśnie Gunnarsson zabił premiera. Rok po jego śmierci śledczy opublikował książkę, w której starał się to udowodnić. Mattei znalazła tę książkę wciśniętą w jeden z segregatorów, z osobistą dedykacją: „Od autora dla kolegów z pokoju Palmego”. Kiedy Lewin wyszedł, żeby zaparzyć kawy, Mattei skorzystała z okazji i szybko schowała książkę do torebki, żeby j ą przeczytać w ciszy i spokoju, gdy wróci do domu. Sześć pękatych segregatorów z informacjami na temat Gunnarssona było niczym w porównaniu z tak zwanym wątkiem kurdyjskim, który angażował prawie dwustu policjantów pracujących na pełny etat przez pierwsze lata śledztwa. Teoria, jakoby PKK - Partiya Karkeren Kurdistan (Partia Pracujących Kurdystanu) zamordowała premiera Szwecji, zrobiła głębokie wrażenie na kierujących śledztwem już w pierwszym tygodniu jego trwania. Materiał dowodowy dostarczyła służba bezpieczeństwa, która interesowała się tą partią z zupełnie innych powodów. W ciągu dwóch lat poprzedzaj ących zbrodnię PKK przyznała się do trzech zabójstw i jednej próby zabójstwa w Szwecji i Danii. Były to egzekucje na zdrajcach, którzy odeszli z organizacji. Abstrahując od rzekomego podobieństwa metod, pozostawało pytanie, dlaczego partia ta miałaby dopuścić się takiej samej zbrodni na premierze szwedzkiego rządu. PKK była znana z zabójstw popełnianych na zdrajcach i informatorach działających w jej własnych szeregach. Nigdy nie atakowała zachodnioeuropejskich polityków, a już na pewno nie szefa szwedzkiego rządu. Byłoby to dość kuriozalne, zważywszy na fakt, że Szwecja popierała walkę wyzwoleńczą Kurdów, a nawet udzieliła azylu politycznego wielu kurdyjskim uciekinierom. Pod koniec lipca 1986 roku kierujący śledztwem doszli do wniosku, że „z dużym prawdopodobieństwem to właśnie PKK odpowiada za zabójstwo premiera”. W związku z tym wątkiem zorganizowano nawet wiele posiedzeń, a w jednym z segregatorów Mattei znalazła obszerny protokół, sporządzony przez kieruj ących śledztwem, w którym tezy tej teorii przedstawiono na piśmie. Przez kolejne lata ślad kurdyjski stanowił „główny wątek śledztwa”. Tak go nazywał autor książki. Dla Lisy było to prawdziwą zagadką. Nie zważając na to, czy powyższe wnioski
były słuszne, policja skierowała wtedy wszystkie swoje zasoby do zbadania tego wątku. Wszystko skończyło się głośną klapą. Wczesnym rankiem dwudziestego stycznia 1987 roku Holmer przeprowadził dużą akcję. Zatrzymano dwudziestu kilku Kurdów, przeszukano ich domy i skonfiskowano wiele różnych przedmiotów. Już po kilku godzinach prokuratorzy musieli wypuścić większość zatrzymanych, skonfiskowane przedmioty zwrócono w ciągu kilku dni, a dwie osoby, które zatrzymano na dłużej, wyszły na wolność po tygodniu. Doszło do skandalu. Holmer przestał kierować śledztwem i podał się do dymisji. Pieczę nad dochodzeniem powierzono prokuratorowi generalnemu, a policja kryminalna miała mu dostarczyć wszystkiego, czego potrzebował, żeby kontynuować śledztwo. Wątek kurdyjski nagle przestał być ważny. Dwadzieścia lat później pozostało po nim prawie sto segregatorów i kilka kartonów, do których włożono wszystko to, czego nie dało się zmieścić w segregatorach. Ręce opadają, pomyślała Mattei, chociaż akurat jej chwile zwątpienia zdarzały się rzadko. W segregatorach było też wiele innych rzeczy. Na przykład informacje od szaleńców. Były ich tysiące. Zajmowały kolejnych sto segregatorów. Większość stanowiły donosy na kogoś, kto miał zamordować premiera. W ten sposób lista osób podejrzanych w różnym stopniu, wskazanych z różnych powodów lub bez uzasadnienia, będąca efektem czystego szaleństwa i chaosu w umysłach dzwoniących, wydłużyła się prawie dziesięciu tysięcy nazwisk. Przeważnie po prostu wpisywano je na listę i na tym się kończyło. Mattei nie udało się znaleźć żadnych dowodów na to, że ktokolwiek się nimi zajmował. Miejmy nadzieję, że nikt z nich nie był sprawcą, pomyślała. Do zbadania pozostały więc inne wątki. Ich wielką zaletą było to, że dotyczące ich akta mieściły się w niewielu segregatorach. Najczęściej na całą dokumentacj ę starczał jeden albo dwa, najwyżej pięć. To w związku z nimi prowadzący śledztwo dali upust swoim politycznym lub ideologicznym przekonaniom albo ambicjom. Segregatory zawierały materiały związane z wątkiem południowoafrykańskim, wątkiem irańsko-irackim, z Bliskim Wschodem i Izraelem, Indiami i Pakistanem, indyjską aferą z bronią, aferą Boforsa. Nie brakowało też innych wątków, na przykład „terrorystycznych” albo związanych z „organizacjami stosującymi przemoc”, od grupy Baader-Meinhof przez Czerwone Brygady, Czarny Wrzesień i Ustaszów aż po geniuszy z BSS (Zachować Szwecję Szwedzką) i zawiedzionych socjaldemokratów starej daty, twierdzących, że stanowią szkielet organizacji o nazwie „Vi Som Byggde Sverige” (My, Którzy Budowaliśmy Szwecję). Badano organizacje i ludzi, którzy mogli odczuwać żal z powodu śmierci Palmego, na przykład państwowe instytucje bezpieczeństwa publicznego na Bałkanach, w Afryce Południowej, różnego rodzaju dyktatury i republiki bananowe, a także amerykańską CIA. Badano wojskowych i zwykłych szwedzkich policjantów, bliskich, znajomych, dawnych kolegów z pracy i partii. Mattei natknęła się nawet na materiały z obserwacji członków rodziny ofiary. Wątek rodzinny, pomyślała Mattei i zachichotała. Z jakiegoś powodu nagle przyszła jej na
myśl jej własna matka. Przed ponad dwudziestu laty była zastępcą komendanta policji. Podlegała jej służba bezpieczeństwa. Mattei doszła do wniosku, że w segregatorach każdy znajdzie coś dla siebie. Tajemniczy informatorzy z rzekomo tajną przeszłością, przecieki do mediów, byli dziennikarze telewizyjni, u których stwierdzono chorobę psychiczną, jak również typowe gorące głowy zabieraj ące głos w debacie publicznej. W sumie tak niewiele, że może nawet nic. Najbardziej konkretne okazały się sprawozdania z podróży służbowych sporządzane przez wszystkie te lata przez śledczych. Jeśli ślady prowadziły do tak zwanych ciepłych krajów -a podróże służbowe zawsze odbywano o właściwej porze roku - po przybyciu na miejsce okazywało się, że do zbadania jest kilka wątków. Niestety w żadnym z takich przypadków wyjazd nie przyniósł spodziewanych rezultatów. Ale ze sprawozdań wynikało, że miejscowa policja potrafiła zadbać o szwedzkich kolegów. Zawsze coś, pomyślała Mattei. Najwięcej materiału zgromadzono na temat Christera Petterssona zwanego zabójcą Palmego. W dwóch fazach śledztwa, które trwało z sumie kilka lat, szwedzka policja interesowała się głównie nim. Od lata 1988 roku do końca następnego roku, kiedy został uniewinniony przez Sąd Apelacyjny. Potem nastąpił okres względnego spokoju, aż do 1993 roku, kiedy policja zaczęła się przygotowywać do wznowienia śledztwa w jego sprawie, żeby wystąpić o uchylenie wyroku uniewinniaj ącego. Wniosek w tej sprawie złożono w grudniu 1997 roku. Ale w maju następnego roku Sąd Najwyższy go odrzucił, bo trzy lata wcześniej Pettersson odszedł z tego świata i bez względu na to, czy wyjdą na jaw jakieś nowe fakty, tajemnicę zabrał do grobu. Materiały ze śledztwa leżały spakowane w kartony dwa lata. Od kilku lat dziesiątki śledczych, których kiedyś przydzielono do grupy Palmego, zajmowały się czymś zupełnie innym. Raz w tygodniu spotykali się na kawie i tylko rozmawiali o zabójstwie premiera. O tym, co się działo wcześniej, o starych kumplach, którzy już nie żyj ą albo przeszli na emeryturę, i o Petterssonie. Nadal to jemu poświęcali najwięcej uwagi. Już niedługo wszyscy umrą, pomyślała Mattei. W dniu, gdy ktoś zastrzelił premiera, miała jedenaście lat.
9. Pomimo wszystkiego, co zdarzyło się w czwartek, Johansson nadal miał nadziej ę na spokojny weekend. Wzorowe, jasne dementi, które wygłosił we wszystkich większych stacjach telewizyjnych, na pewno zrobiło duże wrażenie na wszystkich burakach z największych szwedzkich porannych gazet. W pozostałych mediach jego wypowiedź też chyba wywołała odpowiedni efekt. Na tyle skuteczny, że dziennikarze przestali do niego wydzwaniać i pytać o śledztwo w sprawie zabójstwa Palmego. Z jednym wyjątkiem: „Dagens Nyheter”. W piątek rano jadł śniadanie, ale stracił apetyt, kiedy przeczytał artykuł redakcyjny zatytułowany „Policja i upadek”. Tekst był niepodpisany, jak zwykle zresztą, gdy wydźwięk był niekorzystny. To pewnie któraś z tych ich bab, pomyślał Johansson. Nawet jeśli jest tak, jak twierdzi szef Centralnego Urzędu Śledczego - wcześniejsze doświadczenia nauczyły bowiem autora tekstu, że słowom wypowiadanym przez kogoś takiego jak Johansson nigdy nie wolno do końca wierzyć, zwłaszcza zaś w takiej sprawie jak zabójstwo Palmego - zachodzi obawa, że w rzeczywistości może być o wiele gorzej, niżby wynikało z treści artykułu. Okazało się bowiem, że śledztwo w sprawie zabójstwa premiera zostało po cichu umorzone, chociaż chodzi o najważniejsze wydarzenie w historii kraju po drugiej wojnie światowej. Materiał spakowano do pudeł, a śledczy zajęli się zupełnie innymi sprawami. Wysoko postawieni prokuratorzy i kierownictwo policji postanowili ukryć to niepowodzenie i zamieść je pod dywan. Już wkrótce zbrodnia się przedawni. Potem na wiele lat cały materiał zostanie utajniony. Jeśli o to chodzi, autor artykułu nie miał żadnych złudzeń. Miał też racj ę, pisząc, że najwyższy czas, aby rząd powołał nową komisj ę, złożoną z przedstawicieli wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie i ze zwykłych obywateli cieszących się publicznym zaufaniem. Gazeta twierdziła, że przewodniczący takiej komisji jest już wyznaczony. Ma nim zostać rzecznik wymiaru sprawiedliwości, który - zdaniem Johanssona i jego kolegów z policji -zasłynął wyłącznie z ciągłego narzekania, że policji brakuje zaangażowania, zmysłu organizacji i zasad moralnych. Los gorszy od śmierci, pomyślał Johansson, mając na myśli siebie samego. Nie premiera, który jest ofiarą nierozwiązanej zagadki, co się kłóci z jego zamiłowaniem do porządku. Kiedy przyszedł do biura, musiał to przerobić jeszcze raz. Sekretarka powiedziała, że komisarz Flykt „nalegał”, aby się z nim natychmiast spotkał. No proszę, i to mimo nazwiska, które znaczy „ucieczka”, pomyślał. - Okej - powiedział. - Możesz tu zaprosić tego drania. Komisarz Flykt nie wyglądał na zadowolonego. Był wyraźnie podenerwowany i mimo opalenizny widać było rysuj ące się na jego twarzy wzburzenie. - Siadaj - chrząknął Johansson i wskazał mu głową fotel dla gości. Sam rozsiadł się wygodnie w fotelu przy biurku, położył ręce na brzuchu i zrobił groźną minę. Przestań się zachowywać jak początkujący przestępca, pomyślał. - W czym mogę ci pomóc?
Flykt odparł, że ma dwa różne problemy, ale jest między nimi pewien związek. - Słucham - zachęcał go Johansson, dłubiąc palcem w nosie. Szukał szpecących go włosków i fąfli. * Wszystko wskazuje na to, że „Dagens Nyheter” nie rezygnuje. Mimo znakomitego dementi, które przekazał mediom Johansson, gazeta nadal kłamie w żywe oczy. - Oczywiście - potwierdził Johansson. - A czego się spodziewałeś? Musimy z tym jakoś żyć. Nie ma co marzyć, że środkami prawnymi uda nam się zamknąć gęby tym, którzy za dużo gadaj ą. Wiesz o tym równie dobrze jak ja, nieprawdaż? Oczywiście, że się nie uda. On, Flykt, też o tym wie, ale sytuacja jest zarówno niepokojąca, jak i… - Pieprzyć „Dagens Nyheter” - przerwał mu Johansson. - Niedługo znajdą nowy temat, ten im się znudzi. Znajdą sobie nowe miejsce, gdzie będą mogli sobie rozrzucać gówno. A druga sprawa? - Jaka druga? - spytał ze zdziwieniem Flykt. - Powiedziałeś, że masz dwa problemy - sprecyzował Johansson. - Jaki jest ten drugi? Mówiłeś, że jest związany z pierwszym. O ile mnie pamięć nie myli, powiedziałeś to przed minutą. Oczywiście, jasne, ale niech mu wybaczy, jeśli jego opowieść będzie trochę nieskładna. Problem polega na tym, że od doby on i jego współpracownicy są wprost bombardowani przez informatorów i zwykłych obywateli, przez co mają mnóstwo pracy. Są nią obłożeni tak bardzo po raz pierwszy od czasu, gdy Sąd Najwyższy odrzucił wniosek o wznowienie śledztwa przeciwko Petterssonowi. W ciągu ostatnich lat większość takich ludzi dała sobie spokój, ale wszystko wskazuje na to, że Johanssonowi udało się ich ożywić. - Na pewno by do tego nie doszło, gdyby nie ten feralny artykuł w „Dagens Nyheter” powiedział Flykt. - Prawo musi być prawem - dodał nie wiadomo dlaczego. - Jak zwykle robią to nasi pomagierzy. Ci sami, którzy wysyłają nam psie gówna albo stare naboje, twierdząc, że znaleźli je na miejscu zbrodni - odparł z szyderczym uśmiechem Johansson. Flykt dodał, że numer centrali telefonicznej jest prawie cały czas zajęty, a na numery telefonów komórkowych policjantów, którzy byli na tyle nieostrożni, żeby je podać do wiadomości publicznej, ciągle spływają treści w postaci SMS-ów. Niedawno dzwonili do niego ze skargą chłopaki, którzy sprawdzaj ą przychodzącą pocztę. Ich czujniki do wykrywania bomb i psich kup pracują na pełnych obrotach. Wydział kontroli wewnętrznej już kilkanaście razy zgłaszał przypadki agresywnego zachowania i gróźb ze strony kierownictwa policji wobec pracowników, którzy muszą się tymi paskudztwami zajmować. - Wybacz, ale nadal nie rozumiem, na czym polega twój problem - powiedział Johansson. Kupy mogą wyrzucić, a resztę w razie czego zwalić na pocztę, pomyślał. Okazało się, że problem Flykta jest bardzo prosty: zwyczajnie brakuje mu ludzi, żeby
robić selekcję napływaj ących informacji, rejestrować je i analizować. Na co dzień zajmuje się tym dwunastu śledczych plus on sam. I jeszcze jego sekretarka, i pracująca na pół etatu asystentka. Teraz jest o wiele gorzej. Połowa ludzi jest na urlopach albo ma wolne z tytułu nadgodzin. Dwie osoby są na kursie w Kanadzie, trzy na Wyspach Kanaryjskich, gdzie pomagaj ą przy identyfikacji zwłok Szwedów, którzy przed dziesięciu dniami zginęli w pożarze hotelu. Został tylko on z sekretarką i jeszcze jedną osobą, która niestety cierpi na wypalenie zawodowe i przeszła na pół etatu. - Co proponujesz? - spytał Johansson. Pochylił się w stronę Flykta i wbił w niego wzrok. Jak mógłbym ci pomóc? Ciągle tylko narzeka, pomyślał. Okazało się, że Flykt ma pewien pomysł. Przyszedł mu do głowy całkiem przypadkiem. Czy byłoby możliwe, żeby Holt, Lewin i Mattei zajęli się rejestracją wpływających informacji do czasu, aż jego ludzie wrócą do pracy i zajmą się tym sami? - To absolutnie wykluczone - odparł Johansson stanowczym tonem. - Przecież wymienione osoby nadzorują opracowywanie danych przez twój zespół. Jak więc mogłyby się włączyć w czynności dochodzeniowe? Pani prokurator byłaby niezadowolona, gdyby się o tym dowiedziała. - Nie masz jakiegoś innego pomysłu? - Daj sobie spokój z tymi bzdurami. A jak ktoś będzie za bardzo dociekliwy, zwal winę na pocztę. Potem było już stosunkowo normalnie. Tuż przed wyjściem Mattei poprosiła go o spotkanie, a ponieważ leżał akurat na kanapie i zaczął się zastanawiać, co zje na kolację, był w dobrym humorze. Więc sekretarka wpuściła Lisę. - Siadaj - powitał ją wesoło, wskazując ręką najbliższy fotel. - Co u ciebie słychać? - Ma pan na myśli materiały dotyczące sprawy Palmego? - Właśnie. Udało ci się już znaleźć drania, który go zamordował? - Zdolna dziewczyna, pomyślał. Przypomina trochę tę dziewczynkę, Sparę. Główną bohaterkę filmów, które pani nauczycielka wyświetlała im w szkole w Nasaker. Przekonywała dzieci, że pieniądze należy oszczędzać, zamiast nimi szastać, bo kiedyś w nagrodę za to będzie można sobie kupić coś ładnego. Nie. Mattei nie schwytała tego drania, który zabił premiera, ale za to już wie, dlaczego nikt inny też go nie znalazł. Poza tym zorientowała się, co jest w materiale dochodzeniowym. - W ogólnym zarysie - dodała. - Znam kierunek i strukturę, jeśli mogę się tak wyrazić. - Coś takiego - stwierdził Johansson. Chudzina, pomyślał. - Chciałabym skonsultować z panem pewien pomysł. - Shoot! - Zamierzam przeprowadzić pewne badanie socjologiczne. Johansson wprawdzie udzielił zgody, ale Mattei zauważyła, że w jego szarych oczach
zaszła zmiana. Badanie miałoby polegać na tym, że porozmawia z policjantami, którzy zajmowali się szukaniem zabójcy Palmego. Tymi, którzy nadal żyją i z którymi będzie można porozmawiać. Chce zapytać, kto ich zdaniem jest sprawcą i dlaczego śledztwo potoczyło się tak, a nie inaczej. - Nie zamierzasz chyba budzić niedźwiedzia? - zastrzegł Johansson. Nagle przypomniał mu się artykuł w „Dagens Nyheter”. Przeciwnie, odparła Mattei. Jeśli jej zadaniem jest opracować lepsze procedury, które pozwolą zapanować nad całym zebranym materiałem, musi koniecznie dokonać jego ogólnej oceny. A jeśli tak, to kto nadaje się do tego lepiej niż ci, którzy przez wiele lat zajmowali się śledztwem? - Rozumiem, o co ci chodzi - powiedział z wahaniem Johansson. - Czułabym się zaszczycona, gdybym mogła być jedną z tych osób - odparła Mattei. Ty nie, pomyślał Johansson. Ani ja. Ale wielu innych z pewnością tak. - Niezły pomysł - powiedział. - Masz moją zgodę. Jeśli będziesz potrzebować konkretnej pomocy, zgłoś się do mnie. 10. Pierwszy tydzień po urlopie skończył się równie przyjemnie, jak się zaczął. Johansson postanowił zapomnieć o wszystkich problemach i kłopotach, z jakimi musiał się zmierzyć w tych dniach. Udało mu się nawet uzyskać zgodę żony, żeby w piątek wieczorem mógł zjeść kolację ze swoim najlepszym przyjacielem. Komisarz Jarnebring od niedawna pracował w policji kryminalnej komendy wojewódzkiej jako zastępca szefa dochodzeniówki. Jarnebring - stary wyga. - Świetnie się składa - odparła Pia. - Zajrzę w takim razie do taty, bo na weekend wyjeżdżamy. Pozdrów ode mnie Bo i nie pij za dużo. - Obiecuję - skłamał Johansson. Spotkali się tam gdzie zawsze, we włoskiej restauracji, zaledwie pięć minut od domu Johanssona. Johansson bywał tam od ponad dwudziestu lat. Był częstym gościem, miał gest, więc go szanowano. Można powiedzieć, że odcisnął na tym lokalu swego rodzaju piętno. Przed kilku laty zyskał przywilej picia alkoholu z własnych kryształowych kieliszków. Któregoś dnia przyniósł ich sześć i tak już zostało. Oprócz typowych potraw włoskich serwowano klasyczne szwedzkie dania: sałatkę z siekanych anchois, cebuli i jajek na twardo, surowe raki i smażone śledzie. - Wyglądasz na wypoczętego, Lars. Wydaje mi się nawet, że zrzuciłeś kilka kilogramów powiedział Jarnebring, gdy się przywitali i usiedli przy tym samym stoliku co zawsze, w kącie lokalu, gdzie zgodnie ze zwyczajem pielęgnowanym przez dobrych policjantów mogli nie tylko swobodnie rozmawiać, ale także obserwować wchodzących i wychodzących. - Może nawet więcej niż kilka - odparł Johansson z ledwie skrywaną dumą. - Jeśli wierzyć mojej łazienkowej wadze, mówimy o wyniku dwucyfrowym.
- Ale nie jesteś chory? Trochę się zaniepokoiłem, kiedy dzisiaj rano otworzyłem gazetę i zobaczyłem, że rozpocząłeś nowe dochodzenie w sprawie zabójstwa Palmego. Doszedłem do wniosku, że to skutek nagłego ataku alzheimera. - Jestem zdrów jak ryba - odparł Johansson. - Gdybyś mnie widział w telewizji… - Świetnie wypadłeś. - Jarnebring uśmiechnął się szeroko. - Oglądałem. Nic się nie zmieniłeś. Gdybyś szukał jakiejś porządnej pracy, zgłoś się do mnie. Szepnę słówko komu trzeba w komendzie wojewódzkiej. Johansson zmienił temat, przeszedł do bardziej konkretnych spraw. Zajął się mianowicie kartą dań, którą z okazji tak uroczystego wieczoru ułożył razem z właścicielem restauracji. - Ponieważ nie widzieliśmy się przez całe lato, pomyślałem, że zrobimy gruntowny przegląd menu - stwierdził. - Zamówimy wszystkiego po trochu, a rachunek płacę ja. Chyba nie masz nic przeciwko temu? - Dziwne pytanie - odparł Jarnebring. Najpierw zjawili się dwaj usłużni kelnerzy i przygotowali dla nich zimny bufet. Warunek konieczny przed piwem i wódką. Świetna kuchnia włoska zaniedbuje niestety oba te tak ważne składniki, ale akurat w tym lokalu, dzięki staraniom Johanssona, udało się temu zaradzić. - Nic szczególnego, jakieś smaczne przekąski - wyjaśnił z niedbałym gestem. - Weźmy na przykład te maleńkie kawałeczki pizzy na tamtym talerzu… - Są niewiele większe od paznokcia mojego kciuka - przerwał mu Jarnebring, choć nie wydawał się zawiedziony. - No właśnie. Małe pizze z dodatkiem zwykłych szwedzkich anchois, siekanej cebuli i zapiekanego parmezanu… Do tego marynowane sardynki w zalewie czosnkowej, musztarda, kapary i oliwa. Jest też szynka. Właściwie nie jest ani włoska ani szwedzka, tylko hiszpańska. Nazywa się pata negra, czyli czarne stopy. Mięso pochodzi od świń żyjących na wolności, karmionych żołędziami. Po uboju mięso jest lekko solone i suszone na powietrzu. Moim zdaniem to najsmaczniejsza wieprzowina na świecie. - A na dodatek pachnie zielonymi wzgórzami Sierra Madrona, pomyślał z tęsknotą, wąchaj ąc szynkę. Ale nigdy by się nie odważył powiedzieć tego na głos. W męskim towarzystwie, zwłaszcza w towarzystwie prawdziwych policjantów, o pewnych rzeczach nie wypada mówić. Zresztą, kim on jest, żeby niepotrzebnie niepokoić najlepszego przyjaciela? Cholernie smaczna ta szynka - powtórzył i uniósł kieliszek z wódką. - Twoje zdrowie, patronie - odparł Jarnebring. - Pijemy czy rozmawiamy? Kiedy po następnym kieliszku Johansson zdradził, jakie będzie następne danie, Jarnebring wyraził pewne wątpliwości. Tego wieczoru zrobił to tylko raz, ale chyba odruchowo, na wspomnienie dawnych wizyt. - Myślałem, że głównym daniem będzie jakiś makaron - zauważył. - Makaron? - spytał Johansson. Co za dziwna propozycja, pomyślał. - Głównym daniem będzie wysmażony filet wołowy i kurki w sosie śmietanowym i koniaku - kusił
najlepszego przyjaciela. - Brzmi nieźle - zgodził się Jarnebring. Trzy godziny później mieli za sobą to co zwykle. Najpierw rozmawiali o rodzinie, bliskich, krewnych i ukochanych. Zazwyczaj poświęcali temu tematowi pięć minut, żeby przez resztę wieczoru dyskutować o wszystkich nieobecnych na ich uczcie palantach, bez względu na to, czy chodziło o kolegów z pracy, bandziorów czy zwykłych obywateli. Tym razem było inaczej. Jarnebring nagle zaczął opowiadać o swoim najmłodszym synu i o tym, jak to jest być ojcem, gdy się już ma pięćdziesiątkę i postanowiło się, nie mieć więcej dzieci. Ale właśnie to jest najważniejsza rzecz, jaka mu się w życiu przydarzyła. Ważniejsza od wszystkich łobuzów, których przez wszystkie te lata wsadził za kraty. To chyba przez ten smaczny makaron, pomyślał Johansson. Na pewno obudził w starym, poczciwym Bo jakąś inną nutkę. - I nagle masz przed sobą dwoje nowych gagatków, chłopca i dziewczynkę - powiedział Jarnebring, potrząsając w zamyśleniu głową. - Chłopak nie daje sobie w kaszę dmuchać. Ja ci to mówię. - A jego starsza siostra? Co u niej? - Masz na myśli naszą małą Linę? - spytał Jarnebring ze zdziwieniem. - Pewnie niedługo zostanie mamą. Wcale nie taka mała, pomyślał Johansson. Chyba niedawno skończyła piętnaście lat. On i Pia nie mają dzieci. Jakoś tak wyszło. Z różnych powodów, o których wolałby nie mówić. Więc szybko zmienił temat. - A propos naszych szurniętych koleżanek w pracy… rozmawiałem niedawno z twoją ulubienicą, Anną Holt. W końcu opuścili lokal i poszli do Johanssona na tradycyjnego strzemiennego. W połowie drogi natknęli się na czterech młodych mężczyzn, idących całą szerokością chodnika. Jarnebring zatrzymał się. Spojrzał na największego z nich, a gdy tamten go rozpoznał, dalsze wypadki potoczyły się jak zwykle. - Co słychać, Marku? - spytał. - Zamierzasz popełnić samobójstwo? - Spokojnie, szefie - odparł Marek, ustępując mu z drogi. - Martwimy się o was, dziewczynki - pożegnał go Jarnebring. * Jesteśmy już za starzy na takie rzeczy, pomyślał Johansson, otwierając drzwi, za którymi czekały na niego spokój i poczucie bezpieczeństwa. Wróć, dodał. To ty zawsze byłeś za stary na takie rzeczy. Za to Jarnebring jest jaki jest, i nigdy się nie zmieni. - Opowiedz mi o Palmem - zaczął dziesięć minut później Johansson, gdy rozsiedli się wygodnie w jego gabinecie. Jarnebring z szacunku dla swojego przyjaciela usiadł w pewnej odległości, z butelką whisky w ręce. Johansson wybrał czerwone wino i wodę mineralną. W tym wieku trzeba już o siebie dbać. Nie licząc obowiązkowego kieliszka wódki, który wypijał na początku i
który będzie wypijał do końca życia, wystarczało mu piwo, wino i woda. Do tego co jakiś czas kieliszek koniaku, na lepsze trawienie. Jarnebring jest inny. Po prostu jest jaki jest. Jego organizm przeczy zdrowemu rozsądkowi i sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie reagował na alkohol. Ciekawe, po co on właściwie pije, zastanawiał się Johansson. - Opowiedz mi o Palmem - powtórzył. - Pracowałeś przy tej sprawie, gdy doszło do zabójstwa. - Mam ci doradzić, jak ustawić segregatory na regałach? Ja ustawiam grzbietami od frontu - drażnił się z nim Jarnebring. - Potem naklejam karteczki i opisuj ę zawartość. - Zostaw w spokoju moje segregatory - odparł Johansson. - Nie ma sprawy. Gdybyśmy prowadzili to śledztwo tak jak zawsze, na pewno byśmy tego drania znaleźli. Nie musielibyśmy słuchać bandy przemądrzałych prawników, którzy mówili nam, co robić. Gdybyś ty brał udział w śledztwie od samego początku, na pewno byś go znalazł. Z pewnością wystarczyłby ci miesiąc. Ale ty byłeś wtedy zajęty swoimi segregatorami, jak zwykle zresztą. - Kto w takim razie jest sprawcą? - Bóg raczy wiedzieć - odparł Jarnebring, potrząsając głową. - Ale na pewno nie Christer Pettersson. Znałem go osobiście i nawet nie wiem, ile razy zamykałem tego drania w ciupie przez wszystkie te lata. Niech spoczywa w pokoju - dodał z szerokim uśmiechem i uniósł kieliszek. - Ale przecież to był jakiś psychol? - Christer Pettersson był psycholem z odrobiną zdrowego rozsądku. Nigdy na przykład nie był na tyle nienormalny, żeby się na mnie porywać, gdy go zatrzymywałem. Dlaczego? Bo wiedział, że gdyby to zrobił, trafiłby na stryczek, a taki głupi to on nie był. Pił i brał prochy, prowadził podły tryb życia i był nieprzystosowany. Rozrabiał i wdawał się w bójki ze swoimi pijanymi koleżkami i babami. Nigdy nie przekroczył tej granicy, a na broni palnej się nie znał. Poza tym uważam, że podobali mu się tacy ludzie jak Palme. Nie lubił takich jak ja i ty. - Ten, kto zabił Palmego, był dobrym strzelcem. - Ciekawe, co by o Petterssonie sądził Palme, pomyślał. Że żył poza nawiasem społecznym? Że trafił na margines przypadkiem? Nie z własnej winy? - Tak, to musiał być dobry strzelec - zgodził się Jarnebring. - Równie dobry jak ty i ja. Nie zwracaj uwagi na to, co mówią inni policjanci. Że niby to żadna sztuka trafić kogoś z odległości kilkudziesięciu centymetrów. I jak mógł nie trafić Lisbeth Palme, kiedy do niej strzelał. Nie zwracaj uwagi na bzdury, które opowiadają ci, co nigdy nie musieli użyć broni w trudnej sytuacji. Kiedy dochodzi do strzelaniny, ludzie zaczynają biegać jak szaleni. - Wiem, co masz na myśli. - Kula, która trafiła Lisbeth Palme, weszła w lewy bok, przeszła między bluzką a skórą, wzdłuż pleców, na wysokości barku, i wyszła z prawej strony. Ktoś, kto tak strzelał,
musiał być doświadczonym strzelcem. Gdyby się przesunęła ułamek sekundy później, odstrzeliłby jej plecy. Jestem przekonany, że facet był pewien, że przestrzelił jej płuco, a ponieważ wiedział, że taka rana wystarcza aż nadto, po prostu ją zostawił i uciekł. - Wtedy Lisbeth klęka przy mężu. - Oczywiście - potwierdził z emfazą Jarnebring. - Sprawca najpierw strzela do premiera. Idzie za nim i nie zatrzymując się, strzela do niego od tyłu. Palme pada na chodnik. Miał na czole siniak wielkości monety dwukoronowej. W następnej sekundzie sprawca mierzy do Lisbeth, celuje w plecy, ale w chwili, kiedy pociąga za spust, ona się odwraca, żeby sprawdzić, co się stało z mężem, który przed chwilą upadł twarzą na chodnik. Sprawcy, który stał za nią, nawet nie widziała. I dlatego wszystkie te gadki o Petterssonie możesz śmiało wyrzucić do kosza. Napijmy się. Twoje zdrowie! Jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że za dużo dziś gadamy. Z całą pewnością sprawcą nie był Christer Pettersson, stwierdził Jarnebring. Nie ten typ. Wątek kurdyjski to też bzdura. Kurdowie jedli takim jak Palme z ręki. A już na pewno sprawcą nie był podejrzewany na początku trzydziestotrzylatek. - Zwykły pieprzony mitoman - podsumował Jarnebring. - W takim razie kto to zrobił? - Świetna znajomość terenu, dobre warunki fizyczne, doświadczony strzelec, trzeźwy umysł, pewny siebie, pełna kontrola nad sytuacj ą, inteligencja i gotowość do posłużenia się przemocą, kiedy się to okaże konieczne. Zimny typ. Nie ktoś taki jak Pettersson. On najpierw robił mnóstwo hałasu, machał rękami i wrzeszczał, i dopiero gdy był pewien, że przeciwnik nie zrobi mu krzywdy, spuszczał mu lanie. Gdyby chciał się porwać na Palmego, najpierw wykonałby wokół niego taniec wojenny, a na końcu pokazałby mu palec. Nasz sprawca nic takiego nie zrobił. Zachował się tak, jak wymagała sytuacja. Załatwił sprawę na spokojnie, a potem po prostu poszedł dalej. - Zgadzam się z tym, co mówisz. Zimny typ, który bez żadnych zahamowań naciska spust, żeby zabić od tyłu człowieka. Nikt, kto by przypominał Petterssona. - Na przykład ja - facet, który likwiduje Palmego - zażartował Jarnebring. - Nie - odparł Johansson. - Nie sądzę. - Ktoś taki jak ja - upierał się Jarnebring. Nie, nie ty, pomyślał Johansson. Żaden z tych, którzy są tylko więksi i silniejsi od innych. Żaden z tych, którzy nigdy nie przegrali bójki. To zupełnie inny typ człowieka. Ktoś, kto jest w stanie pociągnąć za spust, żeby na krótką chwilę zmienić się w kata. Johansson był o tym przekonany właściwie od samego początku, więc przestali wałkować ten temat. 10 października, środa. Puerto Pollensa - port i miasteczko turystyczne nad zatoką Pollensa w północnej części Majorki Po niecałych dziesięciu minutach w odległości dwóch mil morskich od portu na wysokości cypla koło twierdzy „Esperanza” zmieniła kurs o dwadzieścia stopni na bakburtę, kierując
się w stronę cypla półwyspu Formentor. Od bakburty i od sterburty widać ląd. Stromo opadające skały północnej Majorki, prawie niedostępne od strony morza. Na wprost tylko morze. To samo, które obudziło się po spokojnej nocy i teraz oddycha, kołysząc martwą falą. Morze. „Esperanza”. Słońce, które szybko wznosi się po błękitnym nieboskłonie. Słoneczna mgiełka. Woda pod „Esperanzą”. Równie głęboka jak wysokie są kolczaste wzgórza, które się w niej odbijają. Kil, kadłub, pokład. Od powierzchni wody dzieli go zaledwie pół metra. Na morzu jest tylko ona, „Esperanza”. Piękna łódź o pięknej nazwie. 11. Siedem tygodni wcześniej, 22 sierpnia, środa. Sztokholm, Centralny Urząd Śledczy na Kungsholmen - Nasz kolega Flykt jest w podbramkowej sytuacji - powiedział Johansson, uśmiechając się do Holt, Lewina i Mattei. - Dostał nagle mnóstwo informacji, które musi obrobić. Może dzisiaj ty zaczniesz - mówił dalej, zwracaj ąc się do Lewina. - Opowiedz nam, niezorientowanym, co się wydarzyło w tamten pechowy piątkowy wieczór, dwudziestego ósmego lutego 1986 roku. - Sporządziłem w tej sprawie niezbyt długie pro memoria - poinformował Lewin. Poprzedził tę wypowiedź obowiązkowym ostrożnym chrząknięciem. - Wysłałem je wam mailem. Wydruk macie przed sobą. Proponuję, żeby w ciągu następnych dziesięciu minut każde z was zapoznało się z nim w ciszy i spokoju. - Wspaniale - zgodził się Johansson, wstając z krzesła. - Ja tymczasem załatwię kawę i przy okazji rozprostuję nogi. Wygląda na zadowolonego. Podejrzana sprawa, pomyślała Holt, wyciągając z plastikowej koszulki dokument przygotowany przez Lewina. Co my tu mamy? Dwadzieścia stron tekstu plus dziesięć stron jakiejś listy na końcu. Są na niej imiona, nazwiska i numery osobowe prawie dwustu osób. Przy każdym nazwisku zapisano numer dziennika. - To lista osób, które zostały przesłuchane w związku z tym, o czym piszę w pro memoria - wyjaśnił Lewin, jakby czytał w myślach Holt. - Numery dziennika odnoszą się do protokołów przesłuchań w materiale ze śledztwa w sprawie śmierci premiera, gdzie znajduj ą się dane, o jakich jest mowa w moim raporcie. - Rozumiem - powiedziała Holt i skinęła głową. Coś z nim jest nie w porządku, pomyślała. Nie należy do ludzi, którzy próbują wychodzić przed szereg. No, ale dosyć tego, Anno, bierz się do czytania. Premier rządu Olof Palme (zwany w dalszej części tego pro memoria OP) opuścił miejsce pracy w siedzibie rządu w Rosenbad (adres: Rosenbad 4) około osiemnastej piętnaście, w piątek, 28 lutego 1986 roku. O ile wiadomo - bo informacje zdobyte w trakcie śledztwa nie przeczą tej wersji - udał się piechotą, najkrótszą drogą, do swojego mieszkania przy Vasterlanggatan 31 na Starym Mieście. OP wychodzi głównym wyjściem z budynku w Rosenbad, idzie około pięćdziesięciu metrów w lewo, w stronę Stromgatan. Idzie Stromgatan w górę, w stronę mostu Riksbron,
jakieś sześćdziesiąt metrów. Skręca w prawo i przechodzi piechotą przez most, idzie ulicą Riksgatan i przechodzi mostem nad Stallkanalen, aż do placu Mynttorget. W sumie około dwustu metrów. Z placu Mynttorget kieruje się ulicą Vasterlanggatan na południe, około dwustu pięćdziesięciu metrów. W mieszkaniu zjawia się około osiemnastej trzydzieści lub trochę wcześniej. Cały odcinek, łącznie około sześciuset metrów, można pokonać spokojnym krokiem w dziesięć minut. Tak więc czas i pozostałe okoliczności, o których wspomniano wyżej, zgadzają się. OP szedł do domu sam, z nikim po drodze nie rozmawiał, nie nawiązywał kontaktu. Tuż przed godziną dwunastą zero zero tego dnia oznajmił swoim ochroniarzom, że dziś nie będzie ich już potrzebował. Podczas późniejszego przesłuchania dwaj z nich zeznali, że poinformował ich, jakoby resztę popołudnia zamierzał spędzić w pracy, a wieczór i noc w domu, z żoną Lisbeth Palme (zwaną w dalszej części tego pro memoria LP), co oznacza, że w piątek nie będzie ich już potrzebował. Jeden z ochroniarzy rozmawiał potem telefonicznie ze swoim bezpośrednim przełożonym z sekcji ochrony osobistej służby bezpieczeństwa, który w czasie przesłuchania zeznał, że „kiedy się dowiedział, co oznajmił chroniony obiekt, polecił ochroniarzom, aby do końca dnia nie zajmowali się obiektem”. Klasyczny tekst w stylu Lewina, pomyślała Mattei. Jan Lewin, zwany dalej JL -pomyślała i na wszelki wypadek zasłoniła usta dłonią, żeby się nie roześmiać. Potem przewróciła kartkę i czytała dalej. Lewin nic nie zauważył. Zdawał się całkowicie pochłonięty swoim tekstem. Między godziną około 18.30 a tuż po 20.30 OP przebywał w mieszkaniu z żoną LP. Nikogo innego nie było, nikt ich też w tym czasie nie odwiedził. OP rozmawiał przez telefon z trzema osobami: sekretarzem partii Bo Toressonem, byłym ministrem Svenem Asplinem i synem Martenem Palme (zwanym dalej MP). Zjadł kolację z żoną LP. To właśnie wtedy państwo P. zdecydowali się wybrać razem do kina. Po rozmowie z MP postanawiaj ą, że razem z MP i jego dziewczyną (późniejszą żoną) pójdą na film Bracia Mozart w reżyserii Suzanne Osten, do kina Grand przy Sveavagen, około trzystu trzydziestu metrów na północny zachód od miejsca zbrodni na skrzyżowaniu Sveavagen i Tunnelgatan. Decyzję tę podejmują około godziny dwudziestej. Tak zeznali podczas przesłuchania LP i MP. Tuż po dwudziestej trzydzieści OP i LP wychodzą z mieszkania przy Vasterlanggatan i piechotą udają się na stację metra, na Starym Mieście. OP i LP skręcają w lewo, a potem w prawo, w uliczkę Yxsmedsgrand. Całkowita długość odcinka między mieszkaniem a miejscem, gdzie zeszli do stacji metra, wynosi około dwustu pięćdziesięciu metrów. Pokonanie tego odcinka zajęło im około trzech, czterech minut… &
To chyba strach, pomyślała Holt. Tylko strach wyjaśnia to maniakalne zainteresowanie szczegółami. Musi więc czytać inaczej. Ma już za sobą całą stronę, a ofiara nie zdążyła jeszcze zejść do stacji metra na Starym Mieście. Do diabła z Lewinem, pomyślała. Potem w sześciu krótkich zdaniach streściła to, co Lewin napisał na dwóch stronach, dzięki czemu państwo Palme znaleźli się na fotelach kina Grand o wiele szybciej. „Schodzi na stację metra na Starym Mieście około dwudziestej czterdzieści. Przejeżdża
trzy przystanki i około dwudziestej pięćdziesiąt wychodzi z metra na ulicę Radmansgatan. W kinie zjawia się tuż przed dwudziestą pierwszą. Rozmawia z synem i jego narzeczoną. OP kupuje bilety dla siebie i dla LP. W sali kinowej siadają około dwudziestej pierwszej dziesięć” - zapisała na odwrocie wydruku Lewina. Seans skończył się tuż po jedenastej, a gdy premier i jego żona wyszli na ulicę, kilka minut rozmawiali z synem i jego dziewczyną. Potem pożegnali się i każda para poszła w swoj ą stronę. Państwo Palme skierowali się na południe, w stronę centrum. Szli zachodnią stroną Sveavagen. Jest mniej więcej kwadrans po dwudziestej trzeciej, sześć stopni mrozu, wiatr wieje z prędkością sześciu, siedmiu metrów na sekundę, na ulicy jest duży ruch. Wielu świadków widziało premiera i jego żonę. Oboje idą szybko, obok siebie. On po jej lewej stronie, bezpośrednio przy asfalcie. Na skrzyżowaniu z ulicą Adolf Fredriks Kyrkogata - ostatnią przecznicą przed Tunnelgatan - przeszli na drugą stronę Sveavagen. Zatrzymali się na chwilę przy jednej z wystaw sklepowych, a następnie ruszyli w stronę centrum. Po tej stronie ulicy było już prawie zupełnie pusto. Kiedy przechodzili przez skrzyżowanie z Tunnelgatan i do zejścia do metra zostało im zaledwie kilka metrów, nagle zza ich pleców wyłania się sprawca. Unosi broń i oddaje pierwszy strzał. Lufa pistoletu znajduje się w odległości zaledwie dziesięciu centymetrów od ciała ofiary. Pocisk trafia OP w plecy, na wysokości barków. Premier pada na twarz na chodnik. Jego żona widzi nagle męża leżącego na ziemi i patrzy na niego. Zabójca oddaje drugi strzał, tym razem do niej, ale w tej samej chwili LP odwraca się i pada na kolana przy mężu. Jest już dwadzieścia jeden minut i trzydzieści sekund po jedenastej. Różnica może wynosić dziesięć sekund w tę albo w tamtą stronę, dokładniej nie da się tego określić. Ale zważywszy na to, co się tam wtedy stało, nie ma to większego znaczenia. Morderca przygląda im się kilka sekund, odwraca się i odchodzi w ciemnościach ulicą Tunnelgatan. I w ten sposób znika, pomyślała Holt. Jedyne rozsądne wyjaśnienie jest takie, że poszedł za nimi, gdy wyszli z kina. Kiedy przechodzą przez Sveavagen na wysokości Adolf Fredriks Kyrkogata, wyprzedza ich, przechodzi na drugą stronę ulicy i zatrzymuje się na rogu, żeby na nich poczekać. Nie można więc powiedzieć, żeby się zachowywał jak jakiś konspirator. Skąd u niego ten strach? - pomyślała nagle Holt. Przystojny i szczupły, wysportowany. Wprawdzie jest już po pięćdziesiątce, ale wygląda przynajmniej dziesięć lat młodziej, a w kontaktach z nami zachowuje się zupełnie normalnie. Uprzejmy, może trochę zbyt nieśmiały, ale najzupełniej normalny, w odróżnieniu od naszego ukochanego szefa, geniusza z Nasaker. Atrakcyjny mężczyzna, którego gryzie jakiś wewnętrzny niepokój. Dlaczego?
12. Johansson wrócił do nich po mniej więcej dwudziestu minutach. Nikt nie wiedział, co robił przez ten czas. Chyba nie poszedł napić się kawy, bo zanim wyszedł z pokoju, sekretarka przyniosła mu filiżankę. Dziwna sprawa. Kiedy tylko Holt skończyła czytać i odłożyła kartki, Johansson wszedł do sali i usiadł na swoim miejscu. Sądząc z miny, był w równie dobrym humorze jak wtedy, gdy wychodził. On chyba naprawdę widzi przez ściany, pomyślała Holt. Z tej swojej kanapy, na której pewnie przeleżał cały dzień. - Okej - powiedział Johansson. - Dzięki, Janie. Wzorowo i jasno - dodał. I o wiele za długo, dodał w myślach. - Mam sporo pytań, więc dobrze by było, Liso, gdybyś mogła robić notatki dla wszystkich. Bądź tak miła, podaj mi kawę - dodał, spoglądaj ąc na Holt. - Na czym to stanęliśmy? - Chciał pan o coś zapytać - przypomniała mu Holt. Co mu się stało, że nagle zaczął mnie rozpoznawać, pomyślała. - Ano właśnie - odparł Johansson. - Chodzi mi o wizytę w kinie. Premier postanowił iść na film. Ciekawe, ile osób wiedziało, że zamierza wyjść na miasto w piątkowy wieczór, kiedy cała Szwecja dostała wypłatę, a ulice są pełne pijaków i zwykłej łobuzerii. Dla mnie wygląda to tak, jakby postanowił popełnić samobójstwo. Co ty na to, Lewin? - No cóż - zaczął Lewin i skrzywił się z niechęcią. - Odniosłem wrażenie, że miał większe poczucie bezpieczeństwa niż wielu innych ludzi. Z przesłuchań wynika, że dość późno zdecydowali się iść do kina, około ósmej wieczorem. W każdym razie tak wynika z przesłuchań żony i syna. - A chłopaki z bezpieki? - upierał się Johansson. - Czy premier coś im o tym mówił? - Z ich zeznań wynika, że nie - odparł Lewin. - Miał podobno powiedzieć, że do wieczora będzie w biurze, a potem w swoim mieszkaniu z żoną. Nie wspomniał ani słowem o wyj ściu do kina ani o niczym innym, co zamierza załatwić na mieście. - Czy pytano ich o to? - Z przesłuchań nic takiego nie wynika - stwierdził Lewin. - Może dlatego, że to wersja skrócona, może nie umieszczono tego fragmentu w wersji drukowanej. - W każdym razie ja bym to pytanie zadał, zważywszy na to, co się stało, pomyślał. Ale zachował to dla siebie. Nie ma sensu mówić o tym dwadzieścia lat później, zwłaszcza że dawni koledzy też chyba wtedy tak myśleli. - Ale przecież jeśli ktoś taki jak on wybiera się do kina, to nie odbywa się to w taki sposób - upierał się Johansson. - Zastanówcie się nad tym. Przecież musiał rozmawiać o tym z żoną. Chodzi mi o to, że premier ma zawsze mnóstwo spraw na głowie, więc na pój ście do kina nie decyduje się chyba w ostatniej chwili. - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza - powiedziała Holt. Może właśnie tak postrzegasz ludzi, pomyślała. Twój mały świat jest pełen pijaczków i zwykłych łobuzów. - Zaraz wam wyjaśnię, do czego zmierzam. Załóżmy, że premier powiedział coś w tym stylu: chcą iść z żoną na mały spacer po mieście i spotkać się z rodziną, ale ten jeden raz
chce być sam, bez obstawy, bez tajniaków zaglądających mu przez ramię. Jeśli więc wspomniał o czymś takim albo chociaż zasugerował, albo rozważał taką ewentualność, to czy możliwe jest -zważywszy na to, co się stało - że ci, którzy odpowiadali za jego bezpieczeństwo, powiedzą o tym podczas przesłuchania? Rozumiesz, Anno, co mam na myśli? Przecież ktoś taki jak on miał powody, żeby się bać nie tylko pijaczków i zwykłych łobuzów? - Chce pan powiedzieć, że ci ze służb się wygadali i że informacja o tym trafiła do niewłaściwych uszu? - Czasem bywasz naprawdę niesamowity, pomyślała. - Ta wiadomość niekoniecznie musiała wyjść od nich - odparł Johansson, wzruszając ramionami. - Miał przecież wielu współpracowników i ciągle z nimi o czymś rozmawiał. Na przykład pełnomocnika, którego traktował jak chłopca na posyłki. Pełnomocnik miał biuro na tym samym piętrze w Rosenbad i podlegały mu sprawy bezpieczeństwa państwa. Premier miał też wielu współpracowników. Pytali go pewnie, co planuj ą z żoną na weekend. A on odpowiadał, że wybierają się do kina. Może zjedzą coś na mieście. Wiecie, jak to jest. Tacy właśnie jesteśmy - my, ludzie. Cały czas o czymś gadamy. Nigdy nie poznałem premiera, ale wydaje mi się, że właśnie taki był, kiedy dobrze się czuł i był w świetnym humorze. Zwykły kumpel, który rozmawia o różnych duperelach z tymi, którym ufa. Chyba ma absolutną rację, pomyślała Mattei. Jak tu się dowiedzieć, co się działo dwadzieścia lat temu? - Chce pan powiedzieć, że dotarło to do kogoś niepowołanego dość późno, że nie brzmiało zbyt dokładnie i że zabójstwo zaczęto planować dopiero wtedy? - spytała Mattei. - Właśnie - odparł Johansson. Ta mała chudzina daleko zajdzie, pomyślał. Poza tym jest kobietą, więc już na początku daj ę jej handikap. Trzydzieści procent. - To dość spontaniczna i naiwna teoria spiskowa - powiedziała Holt bardziej niegrzecznie, niż zamierzała. - Tak właśnie uważam - odparł Johansson. Nie wziął tego do siebie. - Powinnaś wiedzieć, Anno, że nie mam nic przeciwko teoriom spiskowym. Tyle tylko, że większość jest kompletnie absurdalna. Wynika to z tego, że tym, którzy je wymyślaj ą, najczęściej brakuje piątej klepki. Faktem jest, że kiedy ofiarą zamachu pada ktoś tak znany jak Palme - a nie typowy celebryta, jak na przykład John Lennon - od razu, w sposób naturalny, wymyśla się teorię spiskową. Dość rzadko wymienia się jakiś niezwykły wątek. W spisek zamieszanych jest najczęściej kilka osób, które mają jakąś szczególną wiedzę o ofierze. Innym dość częstym wyjaśnieniem jest samotny szaleniec. Jeśli więc pominiemy w swoich rozważaniach teorię spiskową i samotnego szaleńca, nie pozostanie nam nic. Nie zawsze autorami spisku są szaleńcy. Wielu sprawców było ludźmi działającymi logicznie i w pełni racjonalnie, jeśli wziąć pod uwagę metody, jakimi się posługiwali. - Żaden ze świadków, których przesłuchano, nie zauważył nic, co by wskazywało na to, że w chwili, kiedy państwo Palme wychodzili z domu, ktoś ich obserwował - powiedział Lewin.
- Inaczej sprawa wygląda po ich wyjściu z kina. Wielu świadków zauważyło tajemniczego mężczyznę w pobliżu kina i państwa Palme. Być może poszedł za nimi. Rozumiem jednak, co pan ma na myśli - dodał szybko. - Jeśli ów nieznajomy śledził ich profesjonalnie, świadkowie mogli go nie zauważyć. - No właśnie - potwierdził z zadowoleniem Johansson. - Wiele lat temu, gdy pracowałem jeszcze w sekcji dochodzeniowej, mieliśmy takie powiedzenie… - Widzieć i nie być widzianym - przerwała mu Holt, która też kiedyś pracowała w sekcji dochodzeniowej. I to nie z byle kim, bo z samym Bo Jarnebringiem, najlepszym przyjacielem Johanssona. - A więc znasz to powiedzenie, Anno - zdziwił się Johansson. - Pomyśl więc o tym -dodał nagle. - Jest jeszcze jedna sprawa… - Chwileczkę - przerwała mu Holt. - Załóżmy, że jest tak, jak pan mówi. Dlaczego w takim razie sprawca nie strzelił do nich wcześniej? W jakimś ciemnym zaułku na Starym Mieście? A nie na przykład w metrze, gdzie było mnóstwo ludzi i skąd trudno byłoby mu uciec? - Może uznał, że nie ma warunków. Wystarczy przecież, że nagle z bocznej ulicy wyjedzie radiowóz, żeby w okamgnieniu musiał zmienić plany. Albo pojawi się jakiś przechodzień. Albo po prostu nie zdążył. - Sądzę, że zobaczył ich tam przypadkiem, kiedy szli do kina albo nawet w chwili, gdy wychodzili. - Ja nie wierzę w przypadki. - Johansson potrząsnął głową. - Nawet przez chwilę nie pomyślałem, że zobaczył ich, dopiero, gdy wychodzili z kina. Bo niby co: szurnięty facet, który z całego serca nienawidzi Palmego, staje nagle za nim z naładowanym rewolwerem, wielkim jak prosię w kieszeni płaszcza? Że niby ktoś taki wykorzystał okazję? Nie, ja w to nie wierzę. - Jeśli zobaczył ich przed seansem, miał dwie godziny, żeby załatwić broń - upierała się Holt. Nie chciała się poddać. - Mamy zeznania, które mogą potwierdzić taką teorię. Wynika z nich, że jakiś tajemniczy typ czyhał w pobliżu kina, w czasie, gdy państwo Palme oglądali film. - Istnieje taka możliwość - odparł Johansson, wzruszając ramionami. - Chociaż nie bardzo wierzę w istnienie tajemniczego człowieka i w zeznania świadków, które to potwierdzaj ą. Bez względu na to, czy widzieli wtedy Christera Petterssona, czy któregoś z jego nieszczęsnych kompanów. - Okej - powiedziała Holt i uniosła ręce w obronnym geście. Spróbujmy po raz ostatni, pomyślała. - Załóżmy, że jest tak, jak pan mówi - mówiła dalej. - Ktoś inny, bardziej kompetentny niż Pettersson, i nie jakiś tam szaleniec, dowiaduje się, że ofiara wraz z małżonką wychodzą z domu, żeby pójść do kina… - Albo żeby wyjść na miasto, ogólnie rzecz biorąc - wtrącił Johansson. - Idzie za nimi od chwili, gdy wychodzą z domu na Starym Mieście, ale z różnych powodów okazja do strzału trafia się dopiero w chwili, gdy wchodzą do kina. Niestety, przed wejściem jest mnóstwo ludzi, więc nie może tego zrobić tam. Więc czeka przed
kinem, aż wyjdą. Wtedy znowu za nimi idzie, wyprzedza ich, gdy przechodzą na drugą stronę Sveavagen. Tam zastawia na nich pułapkę i strzela na skrzyżowaniu z Tunnelgatan. - Lepiej bym tego nie opisał. - Tylko po co robi to w tak głupim miejscu? - Moim zdaniem było to najlepsze z możliwych miejsc odparł Johansson. - Inaczej dzisiaj by nas tutaj nie było. Facet rozpłynął się potem jak we mgle. - To ciekawe - powiedziała Holt. Ciekawe, ile razy rozmawiali o tym inni policjanci, pomyślała. - No to dobrze - zakończył Johansson. - Musimy jednak odpowiedzieć sobie na kolejne pytanie, mianowicie: dokąd uciekł sprawca? Bo chyba wszyscy się zgadzamy, że jednak nie rozpłynął się we mgle… 13. Sprawca rzeczywiście nie rozpłynął się we mgle. Sprawca „prawie biegł”, „biegł truchtem”, „powlókł się” albo „pobiegł” ulicą Tunnelgatan w stronę schodów prowadzących do Malmskillnadsgatan. Świadkowie różnie opisywali sposób, w jaki się poruszał, ale większość zgadzała się co do najważniejszych szczegółów. W sumie około trzydziestu osób widziało samo zabójstwo, część z tego, co się działo, albo to, co się działo tuż po. Jak sprawca biegł ulicą Tunnelgatan? Biegł jej lewą stroną, patrząc od Sveavagen. Biegł długimi krokami wzdłuż krawężnika. Biegnąc, schował broń do prawej kieszeni płaszcza albo kurtki. Innego wyjścia po prostu nie miał. Po prawej stronie stały kontenery budowlane, więc tamtędy nie mógł pobiec. Nie mógł też pobiec Sveavagen, bo tam roiło się od ludzi i samochodów i nie miałby jak uciec. Pozostała mu tylko Tunnelgatan, na której nie było wtedy chyba przechodniów, a przynajmniej nikogo, kto mógłby być dla niego zagrożeniem. Znikł w ciemnościach, wbiegł po schodach na górę i tyle go widzieli. Wiedział o tym wszystkim. Wiedział też, że lepszej drogi ucieczki nie ma. - Ile czasu potrzebował? - spytał Johansson, zwracając się do Lewina. - Żeby opuścić miejsce zbrodni w niezbyt szybkim tempie i dobiec po schodach do Malmskillnadsgatan? - Napisałem o tym w pro memoria na stronie siedemnastej - odparł Lewin i zaczął przerzucać kartki. - Spróbuj mi odświeżyć pamięć - powiedział Johansson. Byle jeszcze dzisiaj, dodał w myślach. Miejsce zbrodni dzieli od schodów ponad sześćdziesiąt metrów. Potem pięćdziesiąt metrów schodami do Malmskillnadsgatan. W sumie ponad sto metrów przy różnicy poziomów wynoszącej piętnaście metrów. Według przeprowadzonej później rekonstrukcji zdarzeń potrzeba na to od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu sekund. Komuś takiemu jak ja, i to pod warunkiem, że zdrowo wyciągałbym nogi, pomyślał
Johansson, który wolał chodzić wolniej. - A gdyby tak pobiec najszybciej jak się potrafi? - Wysportowany człowiek potrzebuje około trzydziestu sekund - odparł Lewin. Świadkowie zeznali, że na początku biegł dość wolno. Niewiele wiemy o tym, jak prędko biegł, gdy dotarł do schodów. Widział to tylko jeden świadek, ale jego zeznanie nie jest całkiem jednoznaczne. Są też pewne wątpliwości co do tego, ile tak naprawdę świadkowie mogli zobaczyć. Na pewno więcej niż tylko sam bieg po schodach, bo akurat co do tego przynajmniej nasz główny świadek wydaje się całkiem pewien. Może jeszcze dodam powiedział Lewin, spoglądaj ąc ostrożnie na szefa - że nie udało nam się znaleźć żadnych konkretnych śladów. Wprawdzie na chodniku, na krawężniku i na ulicy leżał śnieg i lód, ale nie udało się zabezpieczyć odcisków stóp ani żadnych innych śladów, na podstawie których moglibyśmy obliczyć długość kroku sprawcy. - Rzeczywiście, nic takiego nie mamy - potwierdził Johansson. Rozsiadł się na krześle i skrzyżował ręce na brzuchu. - Wprawdzie szef działu technicznego i dwaj jego ludzie przybyli na miejsce godzinę po zbrodni, ale biorąc pod uwagę zamieszanie, jakie tam panowało, postanowiono nie zabezpieczać żadnych śladów. Uznano, że szanse na znalezienie czegokolwiek są znikome. - Więc wszyscy pojechali sobie po prostu do domu. Do żonki, do ciepłego mieszkanka. Nic dziwnego, przecież do zbrodni doszło w piątek wieczorem - stwierdził Johansson. Pieprzone lenie, dodał w myślach. - Niestety tak właśnie było - zgodził się Lewin. - Natomiast trzech świadków tak samo opisało sposób, w jaki sprawca biegł po zamachu. - Tak? - Moim zdaniem biegł tak, żeby się nie poślizgnąć - powiedział Lewin. - Ale nie udało nam się znaleźć śladów, które by potwierdziły to przypuszczenie. - To zupełnie nie do pojęcia, pomyślał. Żeby zostawić miejsce zbrodni w takim stanie. Czy jednak wolno mu krytykować kolegów z działu technicznego? Zwłaszcza że leżał już wtedy w łóżku i jak zwykle zasnął dopiero przed drugą w nocy, a obudził się tuż przed szóstą, gdy zadzwonił do niego bezpośredni przełożony i poinformował, że w nocy ktoś zamordował premiera, więc bez zwłoki ma się stawić w komendzie. - Co się działo później? - spytał Johansson. Według Lewina sprawca pobiegł przez grzbiet wzgórza Brunkeberg i trochę kluczył, żeby zmylić ewentualny pościg. - Taka była pierwsza wersja policji, jeśli chodzi o ewentualną drogę ucieczki -powiedział Lewin. - Dość wcześnie przyjęto takie założenie. Kiedy sprawca zastrzelił premiera, pobiegł Tunnelgatan, schodami do Malmskillnadsgatan, a potem ulicą David Bagares gata. Około stu metrów dalej skręcił w lewo, w Regeringsgatan, i znikł gdzieś na północy. Nie wiadomo, którędy poszedł dalej, ale zdaniem większości ludzi przebiegł jeszcze jakieś sto metrów Regeringsgatan, skręcił w prawo i przez Snickarbacken dostał się na ulicę Smala grand. Potem pojawił się w miejscu, gdzie Birger Jarlgatan styka się z parkiem
Humlegarden. To mniej więcej pięćset metrów od miejsca zdarzenia. Biegł w takim tempie, że mogło mu to zająć jakieś trzy minuty. - Skąd to wiemy? - Mamy pięciu świadków. Ich zeznania tworzą swego rodzaju łańcuszek. Tyle że poszczególne ogniwa są różnej jakości. W każdym razie po tygodniu ekipa prowadząca śledztwo zdecydowała się przyj ąć takę właśnie wersj ę. Przyj ęli j ą także ci policjanci, którzy przygotowywali analizę samego zabójstwa i profil sprawcy. Istnieje oczywiście niezliczona liczba innych ewentualności, jeśli brać za punkt wyjścia miejsce zbrodni. Tyle tylko, że… -Lewin wzruszył ramionami. Łańcuszek zeznań składający się z pięciu ogniw. Podobnie jak każdy inny łańcuch, i ten był tak mocny, jak jego najsłabsze ogniowo. Pierwszym ogniwem była grupa świadków, którzy widzieli, jak sprawca ucieka Tunnelgatan. Wszyscy potwierdzili, że tak właśnie było. Zresztą tylko taki kierunek ucieczki był możliwy, jeśli wziąć pod uwagę to, co się działo na miejscu zdarzenia. Już po zaledwie czterdziestu metrach sprawca znikł im z oczu. Został tylko łańcuszek o pięciu ogniwach. Pierwszy ze świadków tworzących ów łańcuch, mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, jako jedyny zeznał, że widział, jak sprawca wbiega po schodach prowadzących do Malmskillnadsgatan. Od razu się domyślił, że to sprawca, ponieważ słyszał dwa strzały i był świadkiem części wydarzeń towarzyszących zamachowi. Sprawca wbiega po schodach, bierze co drugi stopień. Na szczycie schodów, już na Malmskillnadsgatan, na chwilę się zatrzymuje, żeby się rozejrzeć, złapać oddech i sprawdzić, czy ktoś go nie ściga. Te trzy czynności świadek wymienił na pierwszym przesłuchaniu. Potem sprawca zniknął mu z oczu. Świadek podążył za sprawcą. Podczas przesłuchania zeznał, że się bał, więc nie szedł za nim zbyt szybko. Kiedy świadek dotarł do Malmskillnadsgatan, zobaczył innego świadka. Była to kobieta. Zaczął ją wypytywać, czy widziała biegnącego człowieka. Kobieta potwierdza. Widziała mężczyznę. Pobiegł ulicą David Bagares gata w kierunku Birger Jarlsgatan. Nic więcej nie zauważyła, a kiedy pierwszy ze wspomnianych świadków rozejrzał się po tej ulicy, nie zauważył już mężczyzny, który wcześniej wbiegał po schodach. Kiedy sprawca mija róg David Bagares gata i Regeringsgatan, trzeci i czwarty ze świadków - kobieta i mężczyzna - zeznają, że prawie wpadł na świadka numer trzy. Biegł za nimi, kobieta usłyszała, jak nadbiega, odwróciła głowę i w tym momencie się poślizgnęła. Sprawca wpada na nią, kobieta obrzuca go wyzwiskami, sprawca nie zwraca na to uwagi, tylko biegnie dalej i prawie natychmiast znika im z oczu. Ostatnim, piątym ogniwem jest świadek, który najsilniej przyciągnął uwagę opinii publicznej. Lewin odnosił się do niego sceptycznie. Świadkiem tym była kobieta, którą media nazwały Rysowniczką. Na ulicy Smala grand, mniej więcej kwadrans po zbrodni i w odległości zaledwie pięciuset metrów od miejsca zdarzenia, zauważyła tajemniczego mężczyznę. Szedł skulony, z rękami w kieszeniach spodni, a gdy zauważył, że mu się
przygląda - choć wtedy nie wiedziała jeszcze, jaki los spotkał premiera - „na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia”. Mężczyzna odwrócił się, przyspieszył kroku i ruszył w stronę Birger Jarlsgatan i parku Humlegarden. Niezależnie od różnych wątpliwości co do tego epizodu mężczyzna ów zrobił duże wrażenie nie tylko na świadku, ale także na prowadzących śledztwo. Sporządzono jego portret pamięciowy. Media opublikowały go już tydzień po zabójstwie. Zdaniem śledczych przedstawiał mężczyznę, który „może być sprawcą zabójstwa”. - Ale w tę teorię chyba już nikt nie wierzy? - spytał Lewin z westchnieniem. Ja też nigdy w nią nie wierzyłem, pomyślał. - Ciekawe pytanie - odparł Johansson z niewinną miną. - Mam na myśli tę kobietę, na którą wpadł sprawca i która go zwymyślała. Co takiego za nim krzyczała? - Uważaj, jak chodzisz, pieprzony bambusie - powiedział Lewin, kierując nieśmiałe spojrzenie w stronę Holt. - Bambusie? - zdziwił się Johansson i uniósł brwi. Wypowiedział to słowo, akcentując każdą sylabę. Lewin wyglądał na zakłopotanego. - Była tego absolutnie pewna. Właśnie tak go nazwała. Twierdzi, że to dosłowny cytat, a jest tego aż tak pewna, bo - tu zacytuję - „widziała typowego bambusa”. Koniec cytatu. Myślę, że z pewnością wiedziała, o czym mówi. Jej wersję potwierdza zresztą mężczyzna, który jej towarzyszył. - Rozumiem, że okazano jej zdjęcia Christera Petterssona? Domniemanego zabójcy Olofa Palmego? - spytał Johansson. - Tak, ale jak pan wie, dopiero jesienią 1988 roku. Pettersson dopiero po dwóch latach zaczął być poważnie brany pod uwagę jako domniemany sprawca. - No i? - Nic - odparł Lewin. - Nie rozpoznała go. - Kiedy cię słuchałem, coś mi się przypomniało - stwierdził Johansson. - Czy nie było tak, że na pytanie, czy mężczyzną, którego wtedy widziała, nie jest Pettersson, odpowiedziała, że gdyby to on nim był, nie nazwałaby go bambusem? - Tak - potwierdził Lewin. - Mniej więcej. Dokładnie nie pamiętam. Ale zajęto się tą kwestią. Mamy to nagrane na taśmie. Nie zostało to wydrukowane, bo jest tam tylko streszczenie części przesłuchania. - A co innego miałaby powiedzieć? - przerwała mu Holt, spoglądając na Johanssona. Mój błąd, że nie znalazłam tego przesłuchania. Na szczęście Jan go nie popełnił, pomyślała. - Stwierdziła, że Pettersson wygląda jak typowy szwedzki pijaczek. Prawdziwy szwedzki luj, jeśli mogę go tak określić. Ale na pewno nie jak kolorowy - powiedział Johansson. Prowadzi nas to nieuchronnie do kolejnego punktu programu, a mianowicie do Christera Petterssona. Myślę, że o tym będzie nam mogła trochę opowiedzieć Anna, jeśli się nie mylę -dodał z niewinną miną.
- Tak, mam tego trochę - potwierdziła Holt. Postanowiła robić dobrą minę do złej gry. - W takim razie tak zrobimy - zaproponował Johansson. - Najpierw jednak proponuję kwadrans przerwy na rozprostowanie kości. Muszę wykonać kilka telefonów. 14. Holt przeszła z Lewinem do jego pokoju, żeby swobodnie porozmawiać. - Jestem ci winien przeprosiny - powiedział Lewin. - Niby za co? - spytała Holt. Przestań w końcu wszystkich przepraszać, pomyślała. - Widziałem materiały o Petterssonie, które przyniosłaś na spotkanie. To główne dowody, jakie stały się podstawą do postawienia mu zarzutów. Jeśli zaś chodzi o tę kobietę, o świadka, na którą wpadł sprawca, tę, która go potem zwymyślała, to akurat jej zeznań nie uwzględniono. - To naprawdę nie twoja wina. Byłam po prostu ciekawa. Czy byli jeszcze jacyś inni świadkowie, tacy jak ta kobieta, których zeznań nie uwzględniono przy sporządzaniu aktu oskarżenia przeciwko Petterssonowi? - Śledczy robili to, co zwykle - odparł Lewin. - Wykorzystali to, co mogło wesprzeć akt oskarżenia. Inne zeznania pewnie pominęli. To prawdziwy galimatias - dodał, spoglądając na nią ponuro. - Kiedy podejrzenia wobec Petterssona trafiły do mediów i stał się znany w całym kraju, nagle zaczęło wpływać mnóstwo informacji na jego temat. Okazało się, że widziano go w wielu miejscach. Czasami dochodziłem do wniosku, że w tej konkretnej sprawie świadkowie są w stanie zeznawać na temat wszystkich i wszystkiego i że potrafią skierować dochodzenie we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach. - A jak było na samym początku? Zostańmy przy Petterssonie. - Na początku? - powtórzył Lewin i uśmiechnął się, spoglądając na nią badawczo. -Żaden z naocznych świadków go nie rozpoznał. Nic w tym dziwnego, bo większość z nich to porządni ludzie, a tacy nie utrzymują znajomości z takimi jak on. Po raz pierwszy jego zdjęcia pokazano świadkom jesienią 1988 roku, jak już wspomniałem, to znaczy dwa i pół roku po zbrodni. Część świadków zeznała, że widzi pewne podobieństwo, ale nic poza tym. Przynajmniej wtedy. Kiedy wszczęto przeciwko niemu dochodzenie, zaczęli się zgłaszać kolejni świadkowie. Twierdzili, że widzieli właśnie jego. Byli to tacy sami ludzie jak on, ludzie, którzy go znali. W tej sytuacji kilku świadków z pierwszej grupy zaczęło się skłaniać ku przekonaniu, że to chyba jednak był Pettersson, że to jego widzieli. Z jednym wyjątkiem. Pierwszą osobą, która na niego wskazała podczas pierwszego okazania, była Lisbeth Palme. Stało się to czternastego grudnia 1988 roku, w czasie słynnej - a raczej godnej pożałowania - konfrontacji z wykorzystaniem nagrania wideo. Lewin uśmiechnął się słabo i powoli potrząsnął głową. - Na pewno pamiętasz. - Pewnie, że tak. Ale chętnie cię posłucham. Jaka jest twoja opinia w tej sprawie? - Lisbeth Palme od razu stwierdziła, że od razu widać, kto tu jest alkoholikiem. Durny prokurator powiedział jej przed konfrontacj ą, że podejrzany mężczyzna jest alkoholikiem. Potem wskazała na numer osiem i powiedziała, że to on, że jego wygląd zgadza się z podanym przez nią wcześniej rysopisem sprawcy. Chodziło jej o rysy twarzy, oczy i wstrętną fizjonomię. Jak wiesz, Pettersson miał podczas konfrontacji numer osiem.
- Czy twoim zdaniem Lisbeth była pewna tego, co mówi? - No cóż… Najpierw chlapnął ten nieszczęsny prokurator, potem konfrontacja z wideo. To w ogóle dziwna historia, bo Pettersson bardzo się wyróżniał spośród pozostałych biorących udział w konfrontacji. W porównaniu z nimi wyglądał naprawdę paskudnie. Tak więc moja odpowiedź brzmi: niestety nie wiem. - Na pewno nie tak samo pewna, jak ci, co na niego donieśli. - Z pewnością mogło być lepiej - westchnął Lewin. - Mam jeszcze jedno pytanie, jeśli mogę. - Jasne - odparł Lewin z uśmiechem. - Dlaczego zainteresowano się Petterssonem dopiero po tak długim czasie? Śledczy potrzebowali na to aż dwóch lat, chociaż jego nazwisko znalazło się na liście podejrzanych już dwa dni po zbrodni i już wiosną 1986 roku wpływały na jego temat różne informacje. Widziałam, że pod koniec maja 1986 roku poddano go rutynowemu przesłuchaniu. Śledczy dopytywali się, co robił tamtego wieczoru. Nic z tego nie wynikło. Dopiero dwa lata później sprawa nabrała rozpędu. - To dobre pytanie - zgodził się Lewin. - Obawiam się jednak, że nie ma dobrej odpowiedzi. Może przez pierwsze dwa lata śledczy interesowali się czymś innym. - Lewin uśmiechnął się krzywo. - A co ty o tym sądzisz? - spytała Holt. - W najgorszym wypadku może być tak, że to sam Pettersson postarał się do nich trafić. - Musisz mi to wyjaśnić. - Dziwne, że umknęło to uwadze mediów. Faktem jest, że już kilka miesięcy po zbrodni pojawiaj ą się pierwsze doniesienia o nim. Wynikało z nich, że rozpowiada na mieście, jakoby to on zastrzelił Olofa Palmego. To informacje od różnych osób z jego bliskiego otoczenia. Pojawia się ich coraz więcej, w miarę jak wysokość nagrody rośnie. - Ale wtedy nikt nie zwraca na nie uwagi? - Nie. Śledczy są zajęci czymś innym, czymś, co uważają za bardziej interesujące. Ale nie tylko Pettersson rozpowiada na mieście, że to on jest sprawcą. Podobnie mówią inni, jemu podobni. Po dłuższym czasie grupa dochodzeniowa zaczyna się nim interesować. Latem 1988 roku. Zaczęto wtedy sprawdzać jego alibi. Okazało się, że tego wieczoru, gdy Palme został zastrzelony, Pettersson był w nielegalnym domu gry w pobliżu miejsca zbrodni. Facet, który zaopatrywał go w prochy, miał mieszkanie przy Tegnergatan, w pobliżu kina Grand. Kiedy śledczy poskładali to wszystko w całość, Pettersson znalazł się nagle w centrum uwagi. To dziwna historia. - A co zeznał w tej sprawie sam Pettersson? Chodzi mi o to, co mówił o tym, jakoby chodził po mieście i rozpowiadał, że to on jest sprawcą. - Zaprzeczał kategorycznie - odparł Lewin. - Śledczy też się tym wszystkim nie za bardzo przejmowali. Pewnie dlatego, że wiedzieli, od jakich informatorów spływają te rewelacje.
Ich wtyki to tacy ludzie, z jakimi Pettersson zadawał się na co dzień. Ale coś mi się wydaje, że czas wracać do naszego kochanego szefa - zakończył, spoglądaj ąc na zegarek. - Kochanego albo i nie - stwierdziła Holt. - No proszę - powiedział Johansson, spoglądając z oczekiwaniem na Holt, kiedy tylko usiadła na swoim miejscu. - Za chwilę dowiemy się prawdy o Petterssonie. - Tego nie mogę obiecać - odparła Holt. Obiecuję jednak, że powiem wszystko, co wiem, pomyślała. Usłyszysz to i owo, zanim stąd wyjdziesz. - Słucham z zapartym tchem - powiedział Johansson i usiadł na krześle z rękami założonymi na brzuchu. - Olofa Palmego zastrzelił Christer Pettersson - oznajmiła pewnym głosem Holt. - Bardzo odważnie powiedziane - stwierdził Johansson. - Oczywiście - odparła Holt. Myśl sobie, co chcesz, pomyślała. - Czy zechciałabyś mówić trochę… hm… konkretniej? - Johansson zsunął się kilka centymetrów niżej. - Oczywiście - odparła Holt. - Napisałam nawet krótkie pro memoria w tej sprawie. Wyjęła z segregatora plastikową koszulkę, otworzyła ją i dała każdemu po jednym egzemplarzu raportu formatu A4. Najpierw Johanssonowi, potem Lewinowi, na końcu Mattei. Na kartce widniało pięć punktów, a pod każdym znajdowała się mniej niż jedna linijka tekstu. - Wzorowo krótkie - zauważył Johansson, rzucając na kartkę szybkie spojrzenie. Słucham, co masz do powiedzenia - powiedział i skinął Annie głową. Albo ją zaskoczyłem, albo jest na mnie cholernie wkurzona, pomyślał. 15. Pierwszy punkt na kartce, którą rozdała Holt, brzmiał: Rysopis sprawcy. Świadkowie, którzy znajdowali się w pobliżu miejsca zbrodni, zeznali, że sprawca miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i od trzydziestu do pięćdziesięciu lat. Miał na sobie ciemny, długi płaszcz lub krótką kurtkę, sięgaj ącą do połowy ud. Poruszał się „niezgrabnie”, „kulał”, „toczył się” albo „poruszał się jak słoń”. - Moim zdaniem ten opis świetnie pasuje do Petterssona - podsumowała Holt. - Faktycznie, fantastyczny rysopis - odparł z niewinną miną Johansson. - Co powiesz na zeznania innych świadków, którzy, opisuj ąc sprawcę, twierdzili, że poruszał się żwawo jak niedźwiedź, że wykonywał zdecydowane, kontrolowane ruchy, że sprawiał wrażenie człowieka sprawnego i silnego, a wbiegaj ąc schodami na Malmskillnadsgatan, brał po dwa stopnie? Nie wspomnę o kobiecie, która nazwała sprawcę „bambusem”. A przecież tylko ona widziała jego twarz i miała z nim bezpośredni kontakt fizyczny. A zeznania świadków, którzy widzieli przed kinem Grand palanta o rozgorączkowanym spojrzeniu? A skulony dziwak przypominaj ący artystę, którego tak zwana Rysowniczka widziała na Birger Jarlsgatan? Ten, któremu jako pierwszemu zrobiono portret pamięciowy. Tamta kobieta zajmowała się prywatnie czymś w rodzaju amatorskiej sztuki. Mam wymieniać
dalej? - Nie trzeba - odparła Holt z uśmiechem. - Niektóre z tych opisów mogą pasować do Petterssona. - A twarz? Włosy? - spytał Johansson z jeszcze bardziej niewinną miną. - Oprócz Lisbeth Palme żaden ze świadków nie potrafił określić szczegółowo tych cech. - No właśnie. Dlatego nasz sprawca biegnie czasem w czapce, a czasem z gołą głową. Jeśli wziąć pod uwagę godzinę, to okaże się, że sprawca miał, a zarazem nie miał nic na głowie. Problem z żoną Palmego polega na tym, że nie zdążyła się przyjrzeć sprawcy, bo stał w tak zwanym martwym punkcie, że użyję tego określenia, to znaczy na skos od niej. - Jeszcze wrócę do Lisbeth Palme - odparła Holt. - Teraz przejdę do drugiego punktu. - Słuchamy, Anno. W chwili, kiedy premier padł od kuli, Pettersson znajdował się w pobliżu miejsca zbrodni. Zeznał, że przebywał wtedy w nielegalnym klubie Oxen przy Malmskillnadsgatan. - Wiemy przynajmniej, że tam był - mówiła dalej Holt. - Jeden ze świadków zeznał, że widział go pod kinem Grand. Pettersson ma tam zresztą dilera, który mieszka przy Tegnergatan. - Tak, to słynny wtedy w całym kraju Sigge Cedergren - dodał Johansson. - Niestety dziś nie ma go już między nami, podobnie jak wielu innych ćpunów, którzy w miarę jak od dnia zabójstwa upływało coraz więcej czasu, coraz bardziej utwierdzali się w swojej wersji. Ciekawe, że akurat wtedy nie mieli zbyt dużo do powiedzenia. - Przyznaję, masz rację - odparła Holt. - Ale jest w tym jakaś logika. Możliwe, że Pettersson całkiem przypadkiem natknął się na Palmego. Kręcił się wtedy po okolicznych zaułkach, chociaż nie po to, żeby iść do kina albo obejrzeć film „Bracia Mozart.” - W tej ostatniej kwestii całkowicie podzielam twój pogląd. Osobiście uważam, że sprawca znalazł się pod kinem, a potem na miejscu zbrodni, bo właśnie tam doprowadziła go ofiara. Uważam, że sprawca szedł za Palmem od Starego Miasta, ale żadnego innego przypadku w tym nie dostrzegam. &
- W takim razie przejdę do trzeciego punktu - kontynuowała Holt. Rozłożyła papiery. - Z wielu informacji wynika, że Pettersson miał przez jakiś czas dostęp do rewolweru, takiego samego jak ten, z którego strzelano do premiera. Sigge Cedergren na przykład zeznał, że mu kiedyś taki rewolwer pożyczył. - O czym zarówno on, jak i inni kompani Petterssona przypomnieli sobie mniej więcej dziesięć lat po zabójstwie premiera, choć na początku wszystkiemu zaprzeczali. Potem nagle sobie przypomnieli i wszystkie wcześniejsze zeznania odwołali. W zwiazku z tym rzuciły mi się w oczy dwie sprawy. - Jakie? - spytała Holt. - Nic nie wiadomo o tym, żeby w ciągu prawie trzydziestu lat swojej przestępczej kariery Pettersson choć raz użył broni palnej. Nie zrobił tego także później. Mamy tylko zeznanie Cedergrena i jego kumpli, jakieś mętne wspomnienia, które naszły ich dziesięć lat po
śmierci Palmego. - I co jeszcze rzuciło się panu w oczy? - Jestem absolutnie przekonany, że nasz sprawca to wykwalifikowany, sprawny strzelec, posługujący się ręczną bronią palną małego kalibru, to znaczy pistoletem albo rewolwerem. To nie Pettersson. On się ledwo orientował, jak pistolet wygląda. - Twierdzi pan, że sprawca to wykwalifikowany strzelec? Chociaż nie zabił Lisbeth Palme z odległości jednego metra? - Uwierz mi - powiedział Johansson. To przecież bez sensu: siedzieć tu i gadać z babą o takich sprawach, pomyślał. - To ciekawe, co pan mówi, ale ja wcale tak nie uważam - odparła Holt. - Ja też umiem strzelać, pomyślała. - Zaczynam widzieć, że chyba się jednak nie dogadamy. A czwarty punkt? Że to niby Lisbeth Palme wskazała Petterssona? Chyba wiesz, w jakich okolicznościach do tego doszło? - Tak - odparła Holt. - Mimo to uważam, że wskazanie Petterssona to mocny argument. - A niby dlaczego, na miłość boską? - spytał Johansson z pewnym ożywieniem. -Najpierw ten szurnięty prokurator bredzi, że sprawca jest alkoholikiem. Potem tak zwane wideo z konfrontacji. Oglądając nagranie, można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z pochodem Świętych Mikołajów przed świętami, gdyby nie to, że jeden z nich kuleje, ma na nogach sportowe buty i jest ubrany w starą brudną bluzę. Holt wspomniała więc o dwóch innych fragmentach zeznania. Po pierwsze Lisbeth Palme była poruszona, i to wyraźnie, widokiem Petterssona. - Ja bym powiedziała, że była po prostu przestraszona - powiedziała. - A czego się spodziewałaś? - żachnął się Johansson. - Po drugie, nagle stwierdziła, że sprawca nie miał wąsów. A przecież na tamtej kasecie Pettersson miał wąsy. Ze śledztwa wynika jednak, że w chwili popełnienia zbrodni wąsów nie miał. - Na miły Bóg - żachnął się Johansson jeszcze raz. - Chyba nie sądzisz, że ktoś taki jak on codziennie się goli? Moim zdaniem takie wąsy miał co tydzień. - Zastanawiałam się nad jeszcze jedną sprawą - powiedziała Holt. - Powodem, dla którego Sąd Apelacyjny podważył zeznania Lisbeth Palme, było między innymi to, co pan przed chwilą powiedział. To znaczy wszystkie błędy popełnione podczas konfrontacji. - Oczywiście. Bo jak by to inaczej wyglądało? - Załóżmy, że sprawca zamordował Lisbeth Palme, a Olof przeżył. Teraz to on jest świadkiem i musi uczestniczyć w takiej samej okropnej konfrontacji jak ona. Załóżmy, że wskazał Petterssona i że zrobił to dokładnie tak samo jak jego żona. Czy, pańskim zdaniem, Sąd Apelacyjny potraktowałby go tak samo? - Jeśli nie, to Pettersson zostałby prawdopodobnie skazany. Sądy też popełniają błędy.
- Czy nie nasuwają się panu w związku z tym żadne inne refleksje? - spytała Holt. - Nie - odparł Johansson. Wygląda na to, że Holt i Mattei zaczynają podchodzić do tej sprawy z perspektywy płci. A przecież wygląda tak niewinnie, pomyślał Johansson i spojrzał z niechecią na Mattei. Piąty i ostatni argument Holt był taki, że Pettersson pasuje do profilu sprawcy wykonanego przez policj ę we współpracy z ekspertami z FBI. - W profilu tym sprawca opisany jest następująco: jest to osoba samotna, o cechach chaotycznego psychopaty, nietolerancyjna, nielojalna, bezwzględna. Działa pod wpływem impulsu i gwałtownych napadów. Ma zaburzenia i trudności z utrzymywaniem normalnych relacji z innymi ludźmi. Wygląda na człowieka pewnego siebie, ale zachowuje się nienaturalnie, zarozumiale. Osobie tej brak tak zwanego „wewnętrznego kompasu”. Wykazuje brak zainteresowania polityką, ale najprawdopodobniej żywi nienawiść do społeczeństwa i tych, którzy je reprezentują. Samotnik z nieudanym życiem. Od dzieciństwa ma słaby kontakt z rodziną. Jest absolutnie wykluczone, aby ktoś taki jak on uczestniczył w spisku o mniejszym lub większym zasięgu. - Trudno to sobie wyobrazić - żachnął się Johansson. - Tak, to prawda - zgodziła się Holt. - Ma około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i jest dość mocno zbudowany. Praworęczny, niezbyt wysportowany. Prawdopodobnie urodził się w latach czterdziestych i ma pewne doświadczenie w posługiwaniu się bronią. Mieszka sam, jest samotnikiem, z kobietami utrzymuje sporadyczne kontakty i prawdopodobnie nie ma dzieci. Słabo wykształcony, nie pracuje. Jeśli pracował, to krótko, i były to zajęcia, do których wysokie kwalifikacje nie są potrzebne. Ma kłopoty finansowe, mieszka w mieszkaniu o niskim standardzie, z niskim czynszem. Prawdopodobnie znany jest policji z racji wcześniej popełnionych przestępstw mniejszego kalibru. Mieszka, pracuje lub z innych powodów często przebywa w pobliżu miejsca zbrodni i kina Grand. - Holt spojrzała znad kartki na Johanssona. - W innym miejscu w tym samym profilu czytamy, popraw mnie, jeśli nie mam racji, że ten facet podobno nie miał kontaktów z lecznictwem psychiatrycznym i nie nadużywał narkotyków ani alkoholu - podsumował Johansson. - W takim układzie na pewno nie był to Sigge Cedergren, nadworny dostawca Petterssona, którego ten odwiedzał, żeby kupić prochy. Może miał iść do kina? - Moim zdaniem ten opis w dziewięćdziesięciu procentach pasuje do Petterssona, chociaż… - W dziewięćdziesięciu procentach? - przerwał jej Johansson. - To ciekawe. Mówimy o kimś, kto według profilu popełniał drobne przestępstwa, polegaj ące na przywłaszczaniu sobie mienia, ale nigdy nie zadźgał nikogo nożem, nigdy nikogo nie obrabował ani ciężko nie pobił, nigdy też nie stanowił zagrożenia dla dużej grupy ludzi. Tymczasem Pettersson tylko za takie czyny spędził za kratkami dziesięć lat. Nie wspomnę o przestępstwach związanych z posiadaniem narkotyków ani o wielu innych grzeszkach, które miał na sumieniu. Na dodatek od dzieciństwa prawie codziennie brał prochy i pił alkohol. - Twierdzi pan, że te argumenty przemawiają na korzyść Petterssona? - spytała z niewinną miną Holt.
- Tak właśnie uważam - potwierdził Johansson. - Chcesz usłyszeć, co tak naprawdę sądzę na temat sprawcy? - Chcę. - Pewnie, że chcę, pomyślała. - Po pierwsze uważam, że ktoś mu pomógł, że nawiązał jakieś kontakty. Jeszcze zanim zrobił to co zrobił. - Okej - powiedziała Holt. - Sprawca jest człowiekiem dobrze zorganizowanym i bystrym, sprawnym fizycznie, silnym. Nigdy nie był karany, nie nadużywał narkotyków ani alkoholu. Ma autorytet i porządną powierzchowność, a kiedy trafia mu się szansa ucieczki, potrafi ją wykorzystać. Często stosował przemoc, jest doświadczonym strzelcem, praworęczny. Posługuje się prawdopodobnie własną bronią, na pewno nie kupił jej gdzieś na placu Sergels Torg. Świetnie zna teren, ma prawo jazdy, samochód, eleganckie mieszkanie, jest w świetnej sytuacji finansowej i ma inne środki. Krótko mówiąc, ma wszystko, czego trzeba, żeby zniknąć bez śladu, chociaż, biorąc pod uwagę metodę, którą się posłużył, można by to uznać za niemożliwe. - To znaczy jest całkowitym przeciwieństwem sprawcy z profilu? - podsumowała jego wywód Holt. - Nie - odparł Johansson, potrząsając głową. - Kupuję argument, że nienawidził Palmego. Natomiast cały ten psychologiczny bełkot o jego osobowości i dzieciństwie pomijam. Sprawca jest złym człowiekiem. To oczywiste. Normalni ludzie nie strzelają do kogoś takiego jak Olof Palme, i to bez względu na to, na kogo głosują. - A więc w tej kwestii jesteśmy zgodni - stwierdziła Holt z uśmiechem. - Akurat to nie jest takie ważne. Ktoś taki jak on nie powinien przebywać na wolności. Powinien spędzić resztę życia w więzieniu, a gdyby to ode mnie zależało, ugotowałbym drania na wolnym ogniu. - Na pewno bym panu w tym nie pomogła, ale co do reszty jesteśmy zgodni. - Dobrze - powiedział Johansson i zerwał się z krzesła. - Spotkamy się za tydzień. Ta sama godzina, to samo miejsce. Chciałbym wtedy od was usłyszeć nazwisko tego drania. - Odnoszę wrażenie, że ta sprawa nie daje mu spokoju - powiedział Lewin, gdy razem z Holt wyszli z pokoju. - Nie kwestionuję jego zaangażowania - odparła Holt z uśmiechem. - Wiem, co masz na myśli. Największy problem z tą sprawą jest taki, że nie można tak po prostu usiąść przy biurku i dokopać się prawdy. Zresztą już wcześniej tak twierdziłem. Bez względu na to, co kto myśli, zawsze można znaleźć jakieś zeznania, które potwierdzą taką lub inną teorię. - Masz na myśli kobietę, która nazwała sprawcę bambusem? Mój błąd, że ją przeoczyłam. - Nie - odparł Lewin. - Mam na myśli zupełnie innego świadka, kobietę. Ale ona dość wcześnie przestała interesować śledczych. Skreślili ją. Uznano, że jej zeznania nic do sprawy nie wniosą. Zachowałem kopię jej zeznań. Mam je w pokoju, gdybyś chciała sobie poczytać. Nigdy ich nie wykorzystałem w śledztwie. Jakoś tak się złożyło - stwierdził z
westchnieniem. - Chętnie poczytam. - Oczywiście. Dam ci je. Ale muszę cię uprzedzić: to dosyć trudny świadek. - Chcesz powiedzieć, że ma wszystkie wady, jakich nie powinni mieć świadkowie? spytała Holt, spoglądaj ąc na Lewina. - Z pewnością tak. Ale nie na tym polega problem. - Na czym w takim razie? - spytała Holt. - Największy problem pojawia się wtedy, gdy zaczynasz sobie uświadamiać, że wszystko, co ta kobieta mówi, jest logiczne i zgadza się z tym, co udało nam się ustalić - odparł Lewin, otwierając drzwi swojego pokoju. Przytrzymał je, poczekał, aż Holt wejdzie, i dopiero wtedy je zamknął. - Możesz mi to dokładniej wyjaśnić? - W pewnej chwili zaczynasz mieć nadziej ę, że jednak się myli - wyjaśnił Lewin. -Proszę, przejrzyj to - Wziął jeden z segregatorów stoj ących w idealnym porządku na regale, otworzył go, wyjął cienki skoroszyt i podał Holt. - Proszę bardzo! Na pewno masz więcej odwagi ode mnie. - A co się stanie, jeśli to, co zeznała ta kobieta, okaże się prawdą? - spytała Holt, ważąc skoroszyt w dłoni. - Wtedy będziemy mieć problem - odparł Lewin, spoglądając na nią z powagą. - Wielki problem - dodał w zamyśleniu.
16. Następnego dnia, po kolejnym zebraniu, Mattei zakończyła swój socjologiczny eksperyment. Przeprowadziła rozmowy z trzynastoma dawnymi śledczymi, którzy pracowali kiedyś przy sprawie Palmego. Wszyscy byli oczywiście mężczyznami, sześciu przeszło już na emeryturę, trzech pracowało nadal w grupie Palmego, czterej zostali oddelegowani do innych zadań. Jej trzynastu rozmówców spędziło w sumie prawie sto lat zawodowego życia na szukaniu człowieka, który dwadzieścia lat wcześniej zamordował premiera Szwecji. Żaden z nich się nie zdziwił, gdy wyjawiła im cel spotkania. Przeciwnie, uznali, że to świetny pomysł, bo już najwyższy czas coś zrobić z tym stosem papieru, na którym ostatnio tylko osiada kurz. Niektórzy od razu przeszli do rzeczy, koncentrując się na właściwym celu rozmowy. - Wspaniały pomysł. Widziałem, jak Johansson czytał swoje oświadczenie w telewizji. To prawdziwy policjant, nie jakiś tam biurokrata po prawie. Znamy się jeszcze z czasów, gdy razem pracowaliśmy w sekcji dochodzeniowej. Gdybym miał wymienić nazwisko policjanta, który nadaje się do tej pracy, wymieniłbym właśnie jego, chociaż wtedy był jeszcze młodym chłopakiem. Możesz mu przekazać, że wszystko, co nie dotyczy Petterssona, może znieść do piwnicy. A najlepiej niech to spali. Johansson nigdy nie był tchórzem. Pierwszy o tym zaświadczę… - Kurdowie. To oni zastrzelili Palmego. Ci terroryści z Partii Pracujących Kurdystanu. Ja i wielu moich kolegów z policji od razu przyjęliśmy taką tezę. To, że grupa Palmego zebrała potem taką masę dokumentów, to już nie nasza wina, ale teraz jest już za późno, żeby naprawić ten błąd. Za skandal należy uznać to, że nie pozwolono nam doprowadzić sprawy do końca. Odebrali ją nam politycy i dziennikarze, nigdy nie dawali nam spokoju. A także prokuratorzy, którzy nie mieli odwagi się im sprzeciwić. Politycy ciągle opowiadali jakieś bzdury, chociaż Palme był socjaldemokratą i rząd też mieliśmy wtedy socjaldemokratyczny. Jeśli zaś chodzi o to, co zrobili pierwszemu szefowi grupy dochodzeniowej - pewnie wiesz, że był nim Hasse Holmer, komendant wojewódzki policji w Sztokholmie, mówię o tym na wszelki wypadek - to prawdziwy skandal. Po prostu go wylali, bo nie pozwalał, żeby politycy i gazety ingerowały w śledztwo… - To wspaniały pomysł. Na początek daj sobie spokój ze wszystkim, co dotyczy Kurdów. Nie mieli nic wspólnego z zabójstwem premiera. Przecież to dzięki niemu tacy jak oni mogli przyjechać do naszego kraju. Palme był pozytywnie nastawiony do imigracji, ale ja nie będę tego komentował. Jeśli ktoś się na niego złościł, robił to zazwyczaj z innych powodów. Nie wierzę też w teorię, jakoby zamordował go ktoś taki jak Christer Pettersson. Facet był zbyt pokręcony, żeby zrobić coś takiego. Pewnie nawet nie wiedział, kim jest Olof Palme. Poza tym Pettersson od kilku lat nie żyje i już samo to wystarczy, żeby go pominąć. Nie mam zdania na temat innych politycznych spekulacji, takich jak wojna irańsko-iracka, Indie i sprawa Bofors czy Afryka Południowa. A nawet gdyby coś w tym było, to co mogliśmy zrobić? Zresztą ja w to nie wierzę. Uważam, że rozwiązanie jest o wiele prostsze. Zabił go zwykły człowiek, który miał po dziurki w nosie jego i jego polityki. Zrobił to też dlatego, że wierzył, że Palme jest rosyjskim szpiegiem. Ktoś, kto
wziął sprawę w swoje ręce, gdy całkiem przypadkiem spotkał go pod kinem Grand przy Sveavagen… Mattei otrzymała na swoje pytania odpowiedzi, w których powtarzał się pewien schemat dokładnie taki, jakiego spodziewała się przed przystąpieniem do rozmów. Każdy z rozmówców wierzył w teorię, nad którą sam pracował albo której poświęcił najwięcej czasu. Rzadko zaś w coś, w czym nie uczestniczył. W jednej kwestii - z jednym wyjątkiem, który ją wprawił w ogromne zdumienie - wszyscy byli zgodni: odrzucili mianowicie wersj ę tak zwanego wątku policyjnego. Najmniej wierzył w nią śledczy, który pięć lat pracy w policji poświęcił badaniu, jak do zabójstwa premiera odnosili się jego koledzy policjanci. - Zapewniam panią stanowczo - powiedział i z powagą skinął głową - że jak się przestudiuje wszystkie informacje i donosy, którymi media przez tyle lat podkręcały atmosferę, okaże się, że w najlepszym wypadku są to zwykłe dyrdymały. Mówię: w najlepszym wypadku, bo zbyt często zdarzało się, że policj ę oskarżali ludzie o niezbyt czystym sumieniu albo po prostu zwykli przestępcy. Bez wątpienia coś jest w tych śledczych, pomyślała Mattei, siedząc w samochodzie. Szykowała się właśnie do odjazdu, po rozmowie z ostatnim. Mieszkał w niewielkim, pomalowanym na czerwono domku, w sercu pięknego Sormlandu. Poczęstował ją kawą i domowymi wypiekami, sokiem i ciastkami. Zwłaszcza w tych, którzy są już na emeryturze, myślała dalej. Emerytura rozwiązuje im języki, dzięki niej mają czas i ochotę opowiadać, jak to wszystko przebiegało. Zwłaszcza jeśli maj ą rozmawiać z młodą policjantką, która sprawia wrażenie „bystrej i grzecznej “. Dobrze, że nie wiedzą, jaka jest prawda, pomyślała i roześmiała się cicho. W zasadzie większość tego, czego się dowiedziała, dotyczyło spraw niezbyt istotnych. Ale za to większość z jej rozmówców potrafiła przynajmniej ciekawie opowiadać. Tylko raz odczuwała niepokój przed spotkaniem. Kiedy już do niego doszło, prawie cały czas siedziała bez słowa, podczas gdy jej magnetofon zapisywał wypowiedzi człowieka, który opowiadał jej o Olofie Palmem i wielu innych rzeczach. Był nim komisarz policji kryminalnej Evert Backstrom, „legendarny śledczy z wydziału zabójstw, trzydzieści lat w zawodzie, przez wielu uważany za najlepszego specjalistę w swoim fachu”. Tak przynajmniej donosiło anonimowe źródło cytowane w ostatnim artykule w „Dagens Nyheter” o złym zarządzaniu w Centralnym Urzędzie Śledczym. I właśnie te jego cechy, w połączeniu z typową dla Szwedów zawiścią, spowodowały, że jak podało to samo źródło - już rok po objęciu funkcji nowy szef Centralnego Urzędu Śledczego przeniósł wspomnianego Backstroma ze specjalnej grupy operacyjnej działającej w ramach CUŚ do Biura Rzeczy Znalezionych w komendzie miejskiej. - A więc geniusz z Laponii potrzebuje pomocy, żeby wyjaśnić sprawę Palmego? - spytał Backstrom, rozsiadaj ąc się wygodniej na krześle i drapiąc się po pępku przez niedopiętą hawajską koszulę. - Nie - odparła Mattei. - Chodzi o coś innego. Zlecono nam przejrzeć cały zgromadzony przez lata materiał dotyczący zabójstwa premiera i dlatego Johansson był zainteresowany opiniami osób, które uczestniczyły w śledztwie. Chodzi nam tylko o ustalenie ważności,
hierarchii różnych partii materiału. - Tak właśnie pomyślałem - powiedział Backstrom z chytrym wyrazem twarzy. Patrzył na nią spod na wpół przymkniętych powiek. - Że chcecie tylko przejrzeć zgromadzony materiał. - Słyszałam, że uczestniczył pan we wstępnej fazie śledztwa i że to pan prowadził obserwację mężczyzny, który nazywał się Ake Victor Gunnarsson. - Zgadza się. To ja przyskrzyniłem tego gnojka i gdyby mi pozwolono dalej prowadzić tę sprawę, umiałbym dopilnować, żebyśmy dotarli do sedna. Niestety pojawił się pewien starszy policjant i przejął sprawę. Jeden z tych, co to liżą przełożonym tyłki. Więc jeśli macie jakieś wątpliwości co do Gunnarssona, jego musicie poprosić o wyjaśnienia. Nie mnie. - Czy pańskim zdaniem istnieje jakiś ślad, który należałoby uznać za najważniejszy? - Masz papier i długopis? To dobrze, bo będziesz miała trochę notowania - odparł Backstrom z wyzywaj ącą miną. Mówiąc te słowa, wsadził sobie własny długopis do ucha, żeby usunąć z niego zwały wosku. - W zgromadzonym materiale jest mnóstwo niepotrzebnych papierów, które możesz śmiało znieść do piwnicy - zaczął Backstrom. Najpierw obejrzał to, co znalazł w uchu, a potem strzepnął wosk z długopisu na leżącą na biurku podkładkę. - Zacznij od skreślenia wszystkich bab, a także motywów, modus operandi i wszystkich potencjalnych sprawców, którzy zachowują się jak baby, choć noszą spodnie. Nie będę się wdawał w rozważania, jakie miałem zdanie o tak zwanej ofierze, ale babie nigdy by się nie udało go załatwić w taki sposób. Nawet takiej babie jak sam Palme - sprecyzował. - Tym razem gnata trzymał w garści jakiś doświadczony skurczybyk. Przez następną godzinę Backstrom opowiadał jej o ewentualnych sprawcach, motywach i o tym, jak doszło do zbrodni. Przez cały ten czas nie pozwolił sobie przerwać. Jego zdaniem wszyscy normalni Szwedzi płci męskiej - w tym także on - mieli motyw, żeby zamordować premiera Szwecji. Na podstawie swoich kompetencji i doświadczenia zawodowego, zasugerował, że w im bliższych stosunkach ktoś pozostawał z Palmem, tym więcej miał powodów, żeby go zlikwidować. Dobra wiadomość jest taka, że wokół takich ludzi jak Palme zawsze kręci się stosunkowo dużo bab - niezależnie od tego, czy noszą spodnie, czy spódnice. A to daje szansę na wyczyszczenie materiału ze wszystkich niepotrzebnych papierów. - Powiedz mi, z kim się zadajesz, a powiem ci, kim jesteś - podsumował swój wywód. -W naszej starej, dobrej Biblii można znaleźć sporo mądrych rzeczy. - Rozumiem więc, że nie wierzy pan w lansowaną hipotezę o szaleńcu, który przypadkowo ujrzał Olofa Palmego przed kinem Grand - przerwała mu Mattei. Backstrom odparł, że to kompletne bzdury. Po pierwsze, żeby mieć powód, aby zabić Palmego, nie trzeba było być szaleńcem. Po drugie, trzeba mieć jaja. A po trzecie, najlepiej byłoby, gdyby o planach takich ludzi jak Palme informowano z wyprzedzeniem. - Zapomnij o Petterssonie i jemu podobnych pijaczkach - żachnął się. - Bambusy, pijaczki, zwykłe bandziory… Czego oni mogliby chcieć od Palmego? Przecież on zawsze bronił
takich jak oni. Powinniśmy szukać faceta, który świetnie się orientuje w sytuacji, zna teren, umie się posługiwać lunetą i ma cholernie zimną krew. - Czy ma pan na myśli policjanta, wojskowego albo kogoś z taką przeszłością? - spytała Mattei. - Tak, może nawet jakiegoś starszego strzelca wyborowego lub myśliwego. A może nawet tego Gilljo. To jedyny pisarz w tym kraju wart wzmianki, jeśli chcesz znać moje zdanie. Poza tym jest na liście ewentualnych podejrzanych. Dostaliśmy o nim mnóstwo ciekawych informacji. Dlatego, jeśli nie masz nic lepszego do roboty, powinnaś sprawdzić tego Janne Gilljo, czy jak on się tam nazywa. Bardziej przemawia do mnie wersja, że mógł to zrobić ktoś taki jak on albo jakiś wojskowy, niż że to był policjant. Ja i moi dawni koledzy z policji zawsze mieliśmy nadzieję, że kiedyś trafi nam się okazja i zatrzymamy go, gdy będzie na bani - sprecyzował. -Byłaby to wprawdzie niewielka pociecha, ale zawsze jakaś, jeśli uwzględnić paskudną sytuacj ę, jaka panowała w kraju za jego rządów. - Mówi pan o zatrzymaniu Palmego za pijaństwo? - spytała Mattei, spoglądając na wszelki wypadek na magnetofon. - To było największe marzenie wszystkich policjantów w tamtych czasach - wyjaśnił Backstrom z szerokim uśmiechem i nie wiadomo dlaczego spojrzał na zegarek. - Niestety, muszę cię już przeprosić, mam coś do załatwienia. - Oczywiście - odparła Mattei i zerwała się z krzesła. - Naprawdę bardzo dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać. - Mam jeszcze dwie sprawy, dla porządku. Traktuję to jako rozmowę przeprowadzoną w zaufaniu i zakładam, że to, co powiedziałem, pozostanie między nami. - Tak. Mówiłam na początku, że osoby, z którymi rozmawiam, pozostaną anonimowe. - Chciałbym w to wierzyć - odparł Backstrom z uśmiechem. - Chciał mi pan jeszcze coś powiedzieć - przypomniała mu. Włożyła magnetofon, zapiski i długopis do torby i na wszelki wypadek zasunęła zamek błyskawiczny. - Nie musisz pozdrawiać ode mnie śledziojada z północy - powiedział Backstrom. - Obiecuję. Nie musi się pan o to niepokoić. - Nigdy tego nie robię. To nie w moim stylu. Na rozmowy Mattei poświęciła pięć dni, ale wnioski wyciągnęła, zanim w ogóle zaczęła. Materiał zgromadzony w pokoju Palmego był owocem pracy różnych policjantów i każdy z nich - z dwoma wyjątkami - wierzył w to, co robił. Jeśli chodzi o spisek policyjny, w jego istnienie wierzył tylko Backstrom, choć na poparcie tej teorii mógł przedstawić zaledwie własne przemyślenia. Natomiast materiał zgromadzony w związku z tą sprawą nie był zbyt obszerny. Ważny wyjątek stanowił tak zwany wątek kurdyjski. W tym przypadku owocem pracy policji było o wiele więcej materiału niż to, co dotyczyło Petterssona. Dużo roboczogodzin i całe mnóstwo segregatorów. Tylko jeden z rozmówców Mattei wierzył w ten wątek. Wśród kilkuset innych osób, z którymi nie rozmawiała, znalazłoby się pewnie jeszcze kilka.
Wieczorem, po ostatniej rozmowie, Mattei została w pracy do późnej nocy, żeby przygotować pro memoria i spisać wnioski, do których doszła. Zmieściła je na dwóch stronach, nie na dwudziestu pięciu jak Lewin. Potem wysłała wszystko mailem Johanssonowi, ponieważ uznała, że tylko on może podjąć decyzję, czy ktoś jeszcze powinien to przeczytać. I co dalej? - zastanawiała się, kiedy wyłączyła komputer. Chyba najwyższy czas porozmawiać z mamuśką. 17. Johansson jak zwykle pierwszy zjawił się w biurze. Godzinę przed przyjściem sekretarki poświęcał na wypicie w spokoju jeszcze jednej filiżanki kawy. Mógł też przeczytać maile i zrobić kilka innych rzeczy, na które zazwyczaj w ciągu dnia nie miał czasu. Wzorowo napisane i do tego krótkie, ocenił po przeczytaniu dwóch stron pro memoria, które Mattei przesłała mu mailem. Zdolna chudzina, pomyślał. Z daty na wydruku wynikało, że wysłała mu tekst tuż po jedenastej wieczorem poprzedniego dnia. Niestety, mało podniecające. To, o czym napisała, wiedział od dawna. I dlatego już od samego początku nadzieje na to, że któryś ze starych śledczych opowie o czymś nowym, fascynuj ącym albo konkretnym, należało uznać za płonne. Ale wiedziałeś o tym, pomyślał z westchnieniem. Jedynym pocieszeniem było to, że przynajmniej jeden z jego dawnych kolegów po fachu rozumował podobnie jak on: uważał, że chodzi o spisek w otoczeniu ofiary i o doświadczonego sprawcę, który zajął się stroną praktyczną. To chyba Melander, pomyślał Johansson. Mentor jego i Jarnebringa, gdy przed ponad trzydziestu laty zaczynali pracę w sekcji dochodzeniowej. Ciekawe, co u niego słychać. Wtedy w drzwiach stanęła Holt. Zapukała we framugę i pokazała w uśmiechu białe zęby. - Puk, puk - powiedziała. - Czy nie tak właśnie mówisz, pukając do cudzych drzwi? - Siadaj, Anno - odparł Johansson, zapraszając ją gestem na kanapę. - Co robisz w biurze o tej porze? - To naprawdę fajna babka, pomyślał. Czasem za bardzo pyskuje, ale… - Muszę pędzić dalej, więc zadam tylko jedno krótkie pytanie. - Shoot - odparł Johansson. - Gdybyś to ty zastrzelił Palmego, pobiegł Tunnelgatan i schodami do Malmskillnadsgatan, dokąd byś uciekał dalej? Uważaj, chłopie, pomyślał Johansson. - Są trzy możliwości - odparł. - Mógłbym ruszyć w lewo Malmskillnadsgatan w kierunku parku koło kościoła Świętego Jana. Mógłbym przejść na drugą stronę i iść dalej prosto, tak jak zdaniem różnych ludzi zrobił sprawca, a dalej przejść przez grzbiet wzgórza Brunkeberg. Mógłbym też skręcić w prawo i iść Malmskillnadsgatan w stronę Kungsgatan. - I dokąd byś poszedł dalej? - Poszedłbym w prawo, zszedłbym schodami do Kungsgatan, wmieszałbym się w tłum, a
potem zniknął w metrze. - Dlaczego? - Bo tak byłoby najlepiej. - Dzięki - powiedziała Holt. Skinęła mu głową, obróciła się na pięcie i wyszła. Ciekawe, o co jej chodziło, pomyślał Johansson. I chociaż mówiono o nim, że widzi przez ściany, nie miał pojęcia, że Holt już od doby rozważa pewien pomysł. Ciekawe, czy Mattei już przyszła, pomyślał nagle, spoglądając na zegarek. Sprawdzimy, dodał w myślach i wykręcił jej numer. - Usiądź, Liso - powiedział, wskazuj ąc krzesło po drugiej stronie biurka. - Dziękuję - odparła Mattei i zrobiła, co kazał. Pilnuj się, dziewczyno, pomyślała. - Dziękuję za maila - zaczął Johansson. - Wzorowy tekst, i krótki. - Dziękuję. Obawiam się jednak, że nie udało mi się wydobyć od nich nic nowego. - To prawda - odparł Johansson. - Ale oboje mieliśmy nadzieję, że czegoś się jednak dowiemy. A propos nowych pomysłów, miałem nadzieję, że może coś ci przyszło do głowy. Uda się albo nie uda, pomyślała Mattei. Jak się nie uda i wszystko pójdzie nie tak, to i tak punkt dla niej, bo Johansson przynajmniej się dowie, że próbuje. - Faktycznie, mam pewien pomysł - potwierdziła. - Nie wiem, ale… - Mów dalej - zachęcił ją Johansson. - Zastanawiałam się nad tym, co pan przedwczoraj powiedział na spotkaniu. O wyj ściu Palmego do kina. Podzielam pańską opinię. Jestem przekonana, że mówił o tym wcześniej i że wiedzieli o tych planach nie tylko jego najbliżsi współpracownicy, ale także ludzie ze służby bezpieczeństwa. - I teraz zastanawiasz się, czy nie byłoby dobrze, żeby twoja mama zaprosiła ciebie i jakiegoś emerytowanego szefa ochrony na kolacj ę, a dobre jedzenie i trunki załatwią resztę. - Ta dziewczyna zajdzie tak samo daleko jak ja, pomyślał. - Mniej więcej tak to sobie wyobrażam - potwierdziła Mattei. - On naprawdę widzi przez ściany, pomyślała. Ale o tym już przecież wiedziała. - Jak długo twoja mama pracowała w służbie bezpieczeństwa? - Od kiedy poszłam do żłobka. To już trzydzieści lat. Teraz pracuje na kierowniczym stanowisku w Urzędzie Ochrony Konstytucji. W przyszłym roku przejdzie na emeryturę. No proszę, mamuśka zostanie emerytką, pomyślała. - O takich sprawach właściwie nie powinno się mówić - zauważył Johansson. Zanim przeszedł do Centralnego Urzędu Śledczego, pracował jako szef do spraw operacyjnych w służbie bezpieczeństwa. - Wydaje mi się, że twoja mama pracowała też w Biurze Ochrony Rządu. - Rzeczywiście, w latach osiemdziesiątych. Pracowała tam kilka lat, także wtedy, gdy
zabito premiera. Odpowiadała za bezpieczeństwo królowej i królewskich dzieci wyjaśniła Mattei. - Nie wiem, czy wolno mi o tym mówić. - Zresztą czym innym mogłaby się zajmować kobieta w takim miejscu, pomyślała. - Ze mną możesz rozmawiać o wszystkim - powiedział Johansson z władczą miną. Wszystko, co powiesz, zostanie w tym pokoju. - Mama dobrze zna komisarza Soderberga. To on zajmował się ochroną Palmego i całego rządu, jak pan pewnie pamięta. I zawsze wspierał moją mamę. - Zresztą kto tego wtedy nie robił, pomyślała. - Oczywiście - powiedział Johansson. - A kto jej nie wspierał? Twoja mama to atrakcyjna kobieta. Ale po śmierci Palmego Soderberg już nie był taki jak przedtem. - Dziwne byłoby, gdyby był, pomyślał. - Podobno bardzo się tym wszystkim przejął, przynajmniej na początku - powiedziała Mattei. - Chociaż jak go ostatnio spotkałam, przy okazji sześćdziesiątych urodzin mamy, wydawał się w dobrej formie. Myślę, że to, co się działo w dniu śmierci premiera, pamięta ze szczegółami. - Dobry pomysł. W takim razie zrobimy tak, jak proponujesz. Daj mi znać, jeśli będziesz potrzebować pomocy w jakichś praktycznych sprawach. Aha, jeszcze jedno - dodał, bo nagle przyszło mu coś do głowy. - Który z twoich trzynastu rozmówców podzielał mój pogląd w kwestii zabójstwa? - Tego nie mogę powiedzieć - odparła Mattei, zdecydowanie potrząsając głową. O mój Boże, pomyślała. - Czekam na odpowiedź - powiedział Johansson. - Nawet panu tego nie powiem. Każdemu z nich obiecałam, że ich wypowiedzi będą anonimowe. Mogę panu dać listę nazwisk, ale nie powiem, co który mówił. - Rozumiem - odparł Johansson. - Przy okazji, co słychać u Melandera? - spytał z niewinną miną. - Pracowaliśmy razem w dochodzeniówce kopę lat temu. - Wszystko z porządku. Prosił, żeby pana pozdrowić. - Tym razem nie udało ci się mnie zapędzić do narożnika, pomyślała. - Tak sobie właśnie pomyślałem - zakończył Johansson z zadowoleniem.
18. Holt już poprzedniego dnia, kiedy wróciła do swojego pokoju i zaczęła czytać papiery od Lewina, zastanawiała się, o co mu właściwie chodzi. Łącznie dziesięć stron. Najpierw formularz przyjęcia zgłoszenia, wypełniony pierwszego marca 1986 roku, w sobotę, czyli w dzień po morderstwie. Pewnej kobiecie udało się wtedy przebić przez oblężoną przez dzwoniących centralę policji i najwidoczniej zrobiła na odbieraj ącym telefon policjancie duże wrażenie. Poprosił, żeby przyszła na Kungsholmen, żeby mogli j ą przesłuchać. Przesłuchanie Madeleine Nilsson, urodzonej w 1964 roku, odbyło się w pokoju oficera dyżurnego na Kungsholmen w sobotni wieczór. Zapis został wydrukowany w wersji skróconej i zajął tylko jedną stronę formatu A4. Przesłuchiwał j ą nieznany Holt policjant o nazwisku Andersson. Potem przekazał protokół z przesłuchania wydziałowi zabójstw, żeby się nim zajęli i podjęli ewentualne działania. W skrócie Nilsson zeznała, co następuje: w piątkowy wieczór była w pubie przy Vasagatan. Spotkała się ze znajomymi, wypili trochę piwa. Nie pamięta nazwy lokalu, ale podała, że znajduje się naprzeciwko Dworca Centralnego, patrząc w stronę Kungsgatan. Około dwudziestej trzeciej zero zero rozstała się ze znajomymi i udała się pieszo w stronę domu przy Dobelnsgatan 31. Szła Kungsgatan w kierunku wschodnim, przecięła Sveavagen, a następnie weszła schodami z Kungsgatan na Malmskillnadsgatan. Potem ruszyła ulicą Malmskillnadsgatan i Dobelnsgatan w kierunku północnym. Do mieszkania weszła około dwudziestej trzeciej trzydzieści. Na schodach prowadzących z Kungsgatan na Malmskillnadsgatan, mniej więcej w połowie drogi, spotkała samotnego mężczyznę. Szybkim krokiem schodził w dół, do Kungsgatan. Nilsson nie jest pewna, która mogła być godzina, ale sądzi, że około dwudziestej trzeciej dwadzieścia. Mężczyzna miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, był barczysty, ani gruby, ani szczupły. Jej zdaniem wyglądał na wysportowanego i nie było po nim widać, żeby był pod działaniem alkoholu albo narkotyków. Miał ciemne, krótko obcięte włosy. Nilsson ocenia jego wiek na trzydzieści pięć, czterdzieści lat. Nie miał nakrycia głowy, ubrany był w ciemny płaszcz albo trochę dłuższą kurtkę z kołnierzem, ciemne spodnie (ale nie dżinsy). Brak informacji na temat obuwia. Nilsson nie potrafiła powiedzieć nic bliższego o jego wyglądzie, ponieważ mężczyzna zasłonił twarz ręką, jakby chciał kichnąć. Zrobił to, gdy się mijali. Ogólnie zrobił na niej dobre wrażenie, miał regularne rysy twarzy, ciemne oczy i ciemne, krótko obcięte włosy. Kiedy szła od skrzyżowania Sveavagen z Kungsgatan i potem w stronę Dobelnsgatan, nie zauważyła już nic ciekawego. Na końcu stwierdziła, że według niej w mieście panował spokój. Kiedy szła Dobelnsgatan, zauważyła niewielu przechodniów, żaden z nich nie zachowywał się dziwnie. Kiedy znalazła się na Dobelnsgatan, zobaczyła policyjny mikrobus jadący w kierunku Malmskillnadsgatan. Jechał powoli, bez włączonego koguta i sygnału. Zapamiętała go, bo mrugnęli na nią długimi światłami. No tak, pomyślała Holt. Do tej pory wszystko jakoś trzymało się kupy, chociaż łańcuszek
świadków stworzony przez śledczych pękł już przy drugim ogniwie. Piątego marca, w środę, tydzień po śmierci premiera, Nilsson została przesłuchana ponownie. Odbyło się to w sekcji dochodzeniowej komendy miejskiej w Sztokholmie. Wydruk z przesłuchania liczył siedem stron. Przesłuchiwał ją śledczy o nazwisku Andersson, ale miał inne imię niż poprzedni Andersson. Jego też Holt nie znała. Ten Andersson zajął zupełnie inne stanowisko w sprawie tego, co zeznała Nilsson. Najpierw musiała jeszcze raz opowiedzieć to samo, co kilka dni wcześniej. Potem zapytano j ą, czy może podać nazwiska ludzi, z którymi była w pubie przy Vasagatan. Odmówiła i nie chciała nawet powiedzieć dlaczego. Kolejne pytania były już bardzo konkretne i nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do kierunku, w jakim zmierza przesłuchanie. Co właściwie zamierzała robić w centrum Sztokholmu w piątek wieczorem, 28 lutego? Robiła to, o czym już opowiadała. Nic więcej, nic mniej. A czy nie było tak, że przebywała w okolicy Malmskillnadsgatan, żeby „złowić leszcza”? Albo kupić sobie prochy? Nie zamierza tego nawet komentować. Robiła to, co powiedziała. Nic więcej, nic mniej. Zadzwoniła na policj ę, bo chciała pomóc. Jeśli dalej będą j ą tak traktować, nie będzie współpracować. Po kilku kolejnych pytaniach przesłuchanie zostało zakończone. Z odręcznych notatek sporządzonych przez prowadzącego zrobionych na wydruku wynikało, że przestano się nią interesować. „Świadek Nilsson jest mało wiarygodna. W kartotece przestępców figuruje w związku z pięcioma różnymi paragrafami (kradzież, oszustwo, drobna kradzież, posiadanie narkotyków i tak dalej). Znana narkomanka i prostytutka”. Komisarz z wydziału zabójstw, który badał różne opinie na temat sprawcy, musiał chyba wyciągnąć podobny wniosek co do wartości jej zeznań. Na fotokopii z odpisem jego decyzji można przeczytać, że zeznania tego świadka są zupełnie „nieistotne”. „Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że świadek przechodziła w pobliżu miejsca, gdzie zamordowano OP”. Podpis na fotokopii był czytelny, więc Holt od razu się domyśliła, kto jest autorem tej notatki. Kiedy kilka lat po śmierci premiera zaczęła pracować w policji kryminalnej, zetknęła się z nim przy kilku okazjach. Była to jedna z legend wydziału zabójstw, komisarz policji kryminalnej Fylking. Zmarł na emeryturze. &
O co mu właściwie chodzi? - zastanawiała się Holt, mając na myśli Lewina. To on sporządził ostatni dokument leżący pod cienkim plikiem papierów. Tekst został napisany na maszynie, elegancko, jak wszystko, co wychodziło spod jego ręki. Powstał trzydziestego marca 1986 roku, dokładnie cztery tygodnie po śmierci Palmego. Zaskakująco krótki jak na niego, sześć punktów rozpisanych na kartce formatu A4. Podpisany przez ówczesnego inspektora policji kryminalnej Jana Lewina z wydziału
zabójstw komendy miejskiej w Sztokholmie. Poza tym tamten Lewin nie różnił się zasadniczo od obecnego. Pod względem merytorycznym treść dokumentu była tak konkretna, jak tylko pozwalały ówczesne okoliczności. Stanowił w zasadzie podsumowanie tego, co policja naprawdę o tym wszystkim wiedziała. Problemem była dokładność Lewina. Wszystkie miejsca, w których znajdowali się główni bohaterowie wydarzeń, zaznaczył z dokładnością do metra. Wszystkie godziny podał co do sekundy. Opisał też drogę, jaką poszczególne osoby przebyły, i wszystko to, czym sprawca i świadkowie zajmowali się w międzyczasie. Także i to opisał, oczywiście, w metrach i sekundach. Wartość merytoryczna raportu była zerowa, przyjemność z czytania żadna. Holt potrzebowała kwadransa, żeby się przebić przez gęste opisy Lewina i zrozumieć, o co chodzi. Pierwszy punkt jego pro memoria był w pełni zrozumiały. W kolejnych czterech stopień trudności znacznie wzrastał, ale zawarto w nich wszystko, co powinno się w tym dokumencie znaleźć. „(1) Premier szwedzkiego rządu Olof Palme został zamordowany na skrzyżowaniu ulic Sveavagen i Tunnelgatan dwudziestego ósmego lutego 1986 roku około godziny dwudziestej trzeciej dwadzieścia jeden i trzydzieści sekund”. No tak, pomyślała Holt, kiedy po kwadransie znalazła się w końcu na drugiej stronie. Lewin ustalił czas według zeznań świadka numer jeden. To on uruchamia akcję, gdy sprawca zaczyna uciekać. Od tej pory można sobie darować wszystkie inne zegarki, które albo się spieszą, albo spóźniaj ą. Świadek numer jeden idzie Tunnelgatan w kierunku miejsca zbrodni, gdy nagle słyszy pierwszy strzał. Natychmiast uświadamia sobie, co się stało trzydzieści metrów dalej. Ukrywa się więc pod osłoną ciemności, kontenerów i materiałów budowlanych leżących w stosach po drugiej stronie ulicy, podczas gdy sprawca przebiega „lekkim truchtem” na lewo od niego, w odległości zaledwie kilku metrów. Dopiero gdy sprawca go mija i na chwilę znika mu z oczu, świadek wygląda z kryj ówki i widzi, jak sprawca biegnie schodami w górę, w stronę Malmskillnadsgatan, zatrzymuje się na chwilę na szczycie schodów, a potem znika mu z oczu. Podczas pierwszego przesłuchania - jednego z wielu, jakim w krótkim czasie poddała go policja - świadek zeznał, że odczekał „mniej więcej minutę” i dopiero wtedy opuścił względnie bezpieczną kryjówkę, po czym ruszył za sprawcą. Szedł bardzo ostrożnie. Najpierw ruszył Tunnelgatan w stronę schodów, a potem schodami do Malmskillnadsgatan. Według Lewina zajęło mu to „kolejnych sześćdziesiąt sekund”. Wniosek nasuwa się sam: świadek numer jeden zjawia się w miejscu, gdzie sprawca znikł mu z oczu, „dopiero około dwóch minut po nim”. Tam okazuje się, że sprawca przepadł bez śladu. Świadek numer jeden widzi już tylko świadka numer dwa, kobietę. Pyta ją więc, czy widziała „biegnącego mężczyznę w ciemnej kurtce”. Kobieta odpowiada, że tak. „Przed chwilą” widziała „ubranego na ciemno faceta” biegnącego Malmskillnadsgatan i zbiegającego w stronę David Bagares gata. Problem polega na tym, że nie powinna go tam wiedzieć, bo sprawca minął to miejsce dwie minuty wcześniej.
Lewin skomentował to tak: „Biorąc pod uwagę, gdzie znajdowała się kobieta, świadek numer dwa, w chwili gdy widziała tego mężczyznę, oraz fakt, że podczas przesłuchania zeznała, iż cały czas szła w kierunku północnym, przez wiadukt nad Kungsgatan, a potem w kierunku schodów prowadzących w dół, do Tunnelgatan, jak również biorąc pod uwagę czysto fizyczną możliwość poczynienia wyżej wymienionych obserwacji, które, jak zeznała, poczyniła, należy dojść do wniosku, że mogła to uczynić najwcześniej trzydzieści sekund przed spotkaniem ze świadkiem numer jeden, w dole Malmskillnadsgatan, to znaczy około półtorej minuty po tym, jak sprawca powinien był opuścić wspomniane miejsce”. Podobnie było ze świadkiem Madeleine Nilsson, konkluduje Lewin. Niecałą minutę przed tym, jak świadek numer dwa weszła schodami na Malmskillnadsgatan, Nilsson zdążyła już minąć schody od strony Tunnelgatan i znikła z oczu, kieruj ąc się w lewo, w dół, ulicą Dobelnsgatan, w kierunku swego domu znajdującego się pod numerem trzydzieści jeden. A co ze sprawcą? Już dawno go tam nie ma. Jeszcze minutę wcześniej świadek Nilsson miała go spotkać, gdy schodził schodami z Malmskillnadsgatan na Kungsgatan, w odległości około sześćdziesięciu metrów na prawo od schodów prowadzących z Tunnelgatan na Malmskillnadsgatan, to znaczy zupełnie gdzie indziej, niż sądzili wszyscy poza Lewinem. W szóstym, ostatnim punkcie pro memoria Lewin zebrał wnioski. Uczynił to w sposób o wiele bardziej przejrzysty niż w wykładzie na temat tego, jak do nich doszedł. &
„…nie można wykluczyć, że mężczyzna, którego świadek Nilsson spotkała na schodach prowadzących w stronę Kungsgatan, może być poszukiwanym sprawcą. Jest to jednak mało prawdopodobne, zważywszy na fakt, że mężczyzna, którego świadek numer dwa widzi, jak zbiega w dół, w stronę ulicy David Bagares gata, wygląda identycznie jak sprawca. To, że świadek numer dwa faktycznie widziała mężczyznę, który to zrobił, wydaje się bardzo prawdopodobne w świetle zeznań świadka numer trzy, kobiety, którą jakiś mężczyzna przewrócił około pięćdziesięciu metrów dalej na tej samej ulicy, jak również świadka numer cztery, mężczyzny, który towarzyszył świadkowi numer trzy i który potwierdza zeznania świadka numer trzy. To, że mężczyzna zauważony przez świadków numer dwa, trzy i cztery jest sprawcą zabójstwa, wydaje się mniej prawdopodobne, zważywszy na fakt, że pojawia się w tym miejscu półtorej minuty za późno. Uff, nareszcie, pomyślała Holt. - Usiądź, Anno - powiedział Lewin pięć minut później. Uśmiechnął się do niej i wskazał głową na krzesło stojące przed biurkiem. Prawie godzina, pomyślał, spoglądając na zegarek. Long time no see T11, jak mówią Anglicy. - Zawsze byłam powolna - powiedziała Holt. - Jak wiesz, my, kobiety, łapiemy pewne sprawy wolniej. - Nigdy tak nie uważałem - odparł Lewin. - Jeśli chodzi o ciebie i Lisę, to odnoszę wrażenie, że łapiecie wszystko o wiele szybciej niż większość z nas.
- W każdym razie dzięki temu, co napisałeś, udało mi się zrozumieć istotę sprawy. Nie rozumiem jednak, dlaczego wolisz świadek Nilsson od teorii łańcuszka świadków, jaki zaproponowali kiedyś nasi koledzy. Czy cała ta sprawa nie jest tak prosta, jak uważał Fylking? Mianowicie, że Nilsson wprawdzie mogła spotkać kogoś na schodach prowadzących w dół do Kungsgatan, ale do spotkania doszło, jeszcze zanim Palme został zastrzelony. - Oczywiście - odparł Lewin. - Oczywiście, że mogło tak być. Kłopot polega na tym, że nie rozwiązuje nam to żadnego innego problemu. - Wyjaśnij mi to jeszcze raz. Wydaje mi się, że rozumiem, ale mimo to wyjaśnij. Nie jestem zbyt bystra, jak wiesz. - Problem z mężczyzną, którego świadek numer dwa widziała biegnącego w stronę ulicy David Bagares gata, polega na tym, że widziała go za późno. Dziś już nie bardzo pamiętam, do jakich wniosków doszedłem wtedy, ale wydaje mi się, że chodziło o półtorej minuty. Jeśli widziała wtedy sprawcę, powinna go była widzieć półtorej minuty wcześniej. Zważywszy na to, gdzie się wtedy znajdowała - a mianowicie spory kawałek od schodów z Tunnelgatan w górę -nie powinna go była widzieć. Wykluczone, żeby mężczyzną, którego widziała, jak biegnie Malmskillnadsgatan, był sprawca. W tym właśnie sęk. Albo haczyk, jak mawiali moi dawni koledzy. - W takim razie zgadzam się - odparła Holt. - Rozumiem twój tok rozumowania. - Wiele się może zdarzyć w ciągu półtorej minuty na tak niewielkim terenie - zauważył Lewin w zamyśleniu. - Jeśli ktoś idzie szybkim krokiem, w ciągu półtorej minuty zdoła przejść sto pięćdziesiąt metrów. Ktoś, kto biegnie truchtem, pokona dwieście metrów albo więcej. - Okej. W takim razie spróbujmy to uporządkować. Kim był człowiek, którego świadek numer jeden zauważył na Tunnelgatan? - Sprawcą - odparł Lewin. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. I nigdy nie miałem. - A świadek numer dwa? Kto przeszedł na drugą stronę Malmskillnadsgatan i pobiegł w stronę David Bagares gata? - Nie był to sprawca - stwierdził Lewin. - Był to po prostu ktoś, kto w naszym układzie chronologicznym pojawił się półtorej minuty po sprawcy. - Chwileczkę. Jeśli nie był sprawcą, dlaczego zachowywał się tak dziwnie? Według świadka numer dwa próbował ukryć twarz, gdy ją mijał. Napisałeś, że to ten sam człowiek, który wpadł na świadka numer trzy trochę dalej, na David Bagares gata. - Z całą pewnością - potwierdził Lewin. - Z moich własnych ustaleń wynika, że w chwili, gdy Olof Palme został zastrzelony, w pobliżu miejsca zbrodni - to znaczy w okolicach Malmskillnadsgatan, David Bagares gata i Regeringsgatan - przebywało około stu osób. Jak wiele z nich, zważywszy na czas i miejsce, w którym się wtedy znajdowali, miałoby ochotę porozmawiać z tobą albo mną? Moja odpowiedź brzmi: zbyt wielu. Nie zapominajmy, że tamta okolica to tradycyjny rewir prostytutek, pospolitych kryminalistów i narkomanów.
- Sugerujesz, że był to po prostu przypadkowy przestępca - odparła z uśmiechem Holt. Nie zastrzelił wprawdzie Palmego, ale domyślił się, że na skrzyżowaniu Tunnelgatan i Sveavagen stało się coś strasznego i nie chciał być w to wplątany. - Mniej więcej - potwierdził Lewin. - Być może pamiętasz, że świadek numer dwa zeznała, że widziany przez nią człowiek nie tylko starał się ukryć przed nią twarz… - Pamiętam - przerwała mu Holt. - Zauważyła też, że miał coś w saszetce, którą próbował schować do kieszeni płaszcza. - No właśnie. Zrobiło to duże wrażenie na śledczych. Doszli bowiem do wniosku, że mogło chodzić o niewielki futerał na broń i że facet próbował w ten sposób ukryć rewolwer. - To bardzo prawdopodobne. - Ja tak nie uważam - odparł Lewin. - Dlaczego nie? - Z trzech powodów. Po pierwsze chodzi o rewolwer. I to duży. Prawie trzydzieści trzy centymetry długości, licząc od nasady kolby do końca lufy. Taką broń trudno ukryć w kieszeni kurtki. Gdyby na dodatek ktoś chciał go włożyć do futerału, kieszeń musiałaby być dość duża. Po drugie - mówił dalej - i prawdopodobnie najważniejsze, rewolwerów nie nosi się w zwykłych kaburach ani futerałach jak pistolety. Jeśli chodzi o pistolety, to są specjalne kabury, do których można je włożyć. W tamtych czasach my też takie mieliśmy na broń służbową. Używaliśmy pistoletów typu Walther. - Pamiętam - odparła z uśmiechem Holt. - Ja też używałam takiej kabury. - Nawet na przyjęciach u króla, dodała w myślach. - Domyślam się dlaczego - powiedział Lewin i też się uśmiechnął. - W takim razie sama wiesz, że taki pistolet zajmuje o połowę mniej miejsca niż rewolwer z lufą długości piętnastu centymetrów, taki, z jakiego najprawdopodobniej zastrzelono premiera. Rozumiem, co masz na myśli, pomyślała Holt. - A trzeci powód? - Chwila, kiedy sprawca zrobił to, co opisuje świadek numer dwa. Jeśli widziała sprawcę, znajdował się w odległości zaledwie stu metrów od miejsca zbrodni. Jeśli tak, to nie miał czasu schować broni do kabury, prawda? Bo gdyby j ą schował, nie mógłby jej użyć w razie konieczności, a poza tym taka kabura zabiera tyle miejsca w kieszeni, że gdyby go zatrzymała policja, kabura od razu rzuciłaby się w oczy i zostałby przeszukany. Ale ja wierzę w wersj ę z kaburą albo saszetką - dodał Lewin z uśmiechem. - Jest to bowiem tego rodzaju obserwacja, jakiej świadek raczej nie mógłby wymyślić. - Ale po co mu była saszetka albo kabura? - Mnie to przypomina małe saszetki, w których narkomani trzymają sprzęt. Na przykład strzykawki i igły. W ten sposób nie ryzykują, że się ukłują, co wcale nie jest takie trudne, jeśli strzykawkę wkłada się do kieszeni. Albo zakrzywioną łyżkę, która służy do mieszania i podgrzewania prochów, albo ogarek świecy, plastikową butelkę z wodą do mieszania proszku, pudełko zapałek albo zapalniczkę lub małą torebeczkę z resztkami
narkotyku. Wiesz, o co mi chodzi. - Rozumiem - odparła Holt. Innymi słowy, mówimy o kimś, kto wyszedł z domu, żeby dać sobie w żyłę, i znalazł się w najgorszym możliwym miejscu, pomyślała. - Chyba nie sądzisz, że to był wspólnik sprawcy? - spytała. - Człowiek, którego świadek numer dwa widziała, gdy przebiegał przez Malmskillnadsgatan? Ktoś, kto czekał w ukryciu, żeby pomóc sprawcy uciec? Lewin podrapał się po głowie. - Taka myśl też przyszła mi do głowy. Ale mimo wszystko nie wierzę w to. - Dlaczego nie? - Gdyby przez dłuższy czas przebywał gdzieś na Tunnelgatan, świadek numer jeden na pewno by go zauważył. Ale oczywiście, to raczej przeczucie mi podpowiada, że nie miał nic wspólnego z zabójstwem. To po prostu ktoś, kto znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Tak właśnie uważam. - Wróćmy więc do godziny. - Oczywiście. - Inna możliwość jest taka, że świadek numer jeden, czyli pierwszy świadek z całego łańcuszka świadków, szedł o wiele szybciej, niż sądzisz - powiedziała Holt. - Może po tym, jak zobaczył, jak sprawca znika na Malmskillnadsgatan, czekał tylko dwadzieścia sekund, a nie całą minutę. Może nie potrzebował całej minuty, żeby wbiec po schodach. Może biegł równie szybko jak sprawca. Może dobiegł do Malmskillnadsgatan już w minutę po sprawcy. To znaczy był dwa razy szybszy, niż sądzisz. - W takim razie podczas przesłuchań, którym go poddano, okazywał sporo fałszywej skromności - stwierdził Lewin z lekkim uśmiechem. - Niezależnie jednak od tego, czy był dwa razy szybszy, nie rozwiązuje nam to problemu. Nadal pojawia się na Malmskillnadsgatan o pół minuty za późno. Żeby nam się to wszystko ułożyło w logiczną całość, powinien jak najszybciej pobiec za sprawcą, w chwili gdy zobaczył, jak znika na Malmskillnadsgatan, a nie czekać, aż poczuje się bezpiecznie. Powinien popędzić jak najszybciej Tunnelgatan i wbiec po schodach. Zabrałoby mu to trzydzieści sekund. Wtedy jego obserwacje mniej więcej by się zgadzały z tym, co widziała świadek numer dwa. - Ale nie zgodziłyby się z jego własnymi zeznaniami. Czytałam je - odparła Holt, potrząsając głową. - Abstrahując już od tego, że byłoby to samobójstwo. - Nie, on nie próbował zgrywać bohatera, przynajmniej tak wynika z jego zeznań. Zrobił na mnie wrażenie człowieka wiarygodnego i sympatycznego. - Jak na razie, udało nam się jedynie pozbyć łańcuszka świadków - stwierdziła Holt. - I nawet nie musieliśmy wierzyć w tym względzie Madeleine Nilsson. Nadal mogła się tam pojawić przed zabójstwem, a mężczyzna, którego widziała, niekoniecznie musiał mieć z zabójstwem cokolwiek wspólnego. - Z pewnością - zgodził się Lewin. - Od samego początku byłem dość sceptycznie nastawiony do rekonstrukcji drogi ucieczki sprawcy. Nie zgadzały mi się godziny, jeśli
wiesz, co mam na myśli. - Rozmawiałeś o tym z innymi policjantami? - Nie. Miałem mnóstwo własnej roboty. Zajmowałem się wtedy mandatami za niewłaściwe parkowanie i dawnymi samobójstwami. Może pamiętasz, już kiedyś ci opowiadałem. - Napisałeś o tym w pro memoria cztery tygodnie po zbrodni. Sporo musiałeś się nad nim nagłowić. - Zabrało mi to mniej więcej czternaście dni - przyznał Lewin. - Jakiś tydzień po pierwszym przesłuchaniu skontaktowała się ze mną Madeleine Nilsson. Umówiliśmy się na rozmowę. Potem siadłem przy biurku i spróbowałem dokonać zmian w rekonstrukcji drogi ucieczki sprawcy, tej, którą sporządzili inni śledczy i którą już wtedy uważano za niepodważalną. - Przesłuchałeś Nilsson. - Jakie tam przesłuchanie - odparł Lewin, wzruszając ramionami. - Chciała się ze mną spotkać, więc się spotkaliśmy. Wypiliśmy kawę i rozmawialiśmy o tym, co się stało. - Ale dlaczego chciała się spotkać właśnie z tobą? - dopytywała się Holt. Sprawa wygląda coraz dziwniej, pomyślała. Spośród wszystkich śledczych akurat on wychodzi na miasto ze znaną prostytutką i narkomanką. - Znałem ją - odparł Lewin. - Nilsson była dobrym człowiekiem, ale marnie żyła. - Znałeś j ą? Jak to? - Poznałem ją dwa lata przed śmiercią Palmego, podczas śledztwa, które wtedy prowadziłem. Znajoma Madeleine, w takiej samej sytuacji jak ona, miała chłopaka, który ją ciężko pobił, a potem próbował poderżnąć jej gardło. Dziewczyna przeżyła, ale była śmiertelnie przerażona i nie chciała zeznawać. Zrobiła to za nią Madeleine. Nie tylko stawiła się na przesłuchanie i obciążyła chłopaka, ale przemówiła dziewczynie do rozumu. Chłopak dostał sześć lat więzienia za próbę zabójstwa, stręczycielstwo i inne przestępstwa. Po odbyciu kary został wydalony z kraju. - Więc naprawdę sądzisz, że Nilsson widziała na schodach sprawcę? - Tak uważam. Z dużym prawdopodobieństwem widziała właśnie jego. Nie widzę sprzeczności, jeśli chodzi o godziny. Poza tym Nilsson nie należała do ludzi, którzy kłamią albo próbuj ą wzbudzić zainteresowanie. Była dobrą dziewczyną, uczciwą, zdolną i miłą, zawsze broniła innych. Zważywszy na jej tryb życia, sądzę nawet, że była czuła na punkcie takich rzeczy. Dobry człowiek, który marnie żyje, pomyślała Holt. - Nie rozmawiałeś o tym z innymi śledczymi? Chodzi mi o rozmowę z Nilsson. - Poruszyłem ten temat w rozmowie z Fylkingiem. Po pierwsze dlatego, że to podlegało jemu, po drugie, był moim bezpośrednim przełożonym. Zarówno podczas śledztwa w sprawie Palmego, jak i na co dzień. - I co powiedział?
- Nie podzielał mojego zdania - odparł Lewin i uśmiechnął się z niewiadomego powodu. Był nawet na tyle miły, co jak na niego było dość nietypowe, że zauważył, że bez względu na to, który z nas ma racj ę, jest to zupełnie nieistotne, ponieważ wierchuszka kieruj ąca dochodzeniem już i tak coś postanowiła. - Czy Nilsson jeszcze żyje? - spytała Holt. - I czy jest sens jeszcze raz ją przesłuchać? - Jak już wspomniałem, Nilsson była wspaniałym człowiekiem. Zmarła na skutek przedawkowania rok po śmierci Palmego. We wrześniu następnego roku, jeśli mnie pamięć nie myli. - No tak - westchnęła Holt. - Tak więc nasz łańcuszek świadków pęka już między pierwszym a drugim ogniwem. Mamy świadek Madeleine Nilsson, która na wszelki wypadek od dwudziestu lat nie żyje. - Tak - potwierdził Lewin. - Jeśli natomiast chodzi o Petterssona, to obawiam się, że nasz łańcuszek pękł o wiele wcześniej. - Świadek numer jeden - powiedziała Holt. - Ten, który podobno tyle widział. Coś z nim było nie tak? - Nie - odparł Lewin. - Może chodziło o to, że nasi szanowni koledzy zapomnieli mu zadać na początku obowiązkowe pytanie. - Obowiązkowe pytanie? To znaczy, czy znał lub rozpoznał sprawcę? - Tak jest. Chyba tego nie zrobili, tylko od razu przeszli do rysopisu sprawcy. Nigdy nie pytali, czy ktoś zna lub rozpoznaje sprawcę. - Chcesz powiedzieć, że świadek numer jeden znał Petterssona? - Co on gada, pomyślała. - Świadek numer jeden nie znał go osobiście - sprecyzował Lewin. - Ale wiedział, kim Pettersson jest, znał go z widzenia, ponieważ obaj mieszkali w Sollentunie, w tej samej dzielnicy. Widywał Petterssona przy wielu okazjach w poprzednich latach, czasem kilka razy w tygodniu. Pettersson był jednym z tych, których mieszkańcy dzielnicy obchodzili szerokim łukiem. - A kiedy ci o tym powiedział? - Robi się coraz dziwniej, pomyślała. - Pod koniec lata 1988 roku. Ponad dwa lata po zbrodni, kiedy śledczy zainteresowali się Petterssonem. Przesłuchali wtedy świadka numer jeden jeszcze raz. To właśnie wtedy pokazano mu między innymi zdjęcie Petterssona. - I co zeznał? - Wtedy zeznał, że zna Petterssona. Z widzenia. - No i? - Nic - odparł Lewin, potrząsając głową. - Nic nie skojarzył. Nie rozpoznał w Petterssonie sprawcy, kiedy ten dziesięć sekund po zabiciu Palmego przebiegł obok niego ulicą Tunnelgatan. Czerwona lampka nie zapaliła mu się w głowie także przez następne dwa lata, kiedy wielokrotnie widywał Petterssona w swojej dzielnicy. A przecież gdyby to
Pettersson zastrzelił premiera, taka lampka na pewno by mu się w głowie zaświeciła. - I jak to wyjaśnił? - spytała Holt. - Powiedział, że sprawca nie przypominał Petterssona. Bo gdyby tak było, to by się nad tym zastanowił i zgłosił na policję. Świadek numer jeden to zwykły uczciwy człowiek. Zapewniam, że nic na nim nie ciąży. - Ile osób o tym wie? - Kilka najważniejszych osób z szefostwa policji - odparł Lewin, wzruszając ramionami. Teraz wiesz także ty - dodał z uśmiechem. - Z różnych powodów nie rozpowiadano o tym. To znaczy wśród policjantów. - Wśród policjantów - powtórzyła Holt i nie wiadomo dlaczego oczyma wyobraźni ujrzała Johanssona. - Tak, wśród policjantów - potwierdził Lewin, a wypowiadając te słowa, na wszelki wypadek ostrożnie chrząknął. 19. Kiedy Mattei wyszła od Johanssona, zadzwoniła do mamy, Lindy Mattei, do Urzędu Ochrony Konstytucji, instytucji wchodzącej w skład służby bezpieczeństwa. Jej biuro znajdowało się obok budynku, w którym pracowała córka, zwanego Tajnym Budynkiem, a mianowicie Komendy Głównej Policji w Kronobergu. Linda Mattei była dwa razy starsza od córki. Oprócz tego, że obie były blondynkami, jeśli chodzi o wygląd, nie miały zbyt wielu wspólnych cech. Linda była dużą kobietą z obfitym biustem. Kiedy była jeszcze młodą policjantką, robiła na kolegach piorunujące wrażenie. Teraz, dwadzieścia lat później, nadal jest elegancką i atrakcyjną kobietą, jak stwierdził pewien policjant, który znał ją od dawna. Jej córka, Lisa, była niewysoką, szczupłą blondynką o bladej cerze. Johansson powiadał, że przypomina mu dziewczynkę o imieniu Spara, którą w szkolnych latach oglądał na filmach. Wygląd Lisa odziedziczyła po ojcu, oczywiście z wyjątkiem koloru włosów. Ojciec Lisy, Claus Peter Mattei, przyjechał do Sztokholmu pod koniec lat sześćdziesiątych i rozpoczął studia na Wydziale Chemii Politechniki Sztokholmskiej. Niski, chudy radykał o ciemnobrązowych oczach zdecydował się na dobrowolne wygnanie z Monachium, bo uznał, że nie ma tam miejsca dla kogoś z takimi poglądami jak on. W tym dziwnym świecie, w którym przyszło nam żyć, Claus i Linda bezgranicznie się w sobie zakochali. Wzięli ślub, a gdy urodziła im się córka, dali jej na imię Lisa. Kilka lat później rozwiedli się, ponieważ dzielące ich różnice okazały się zbyt duże, aby mogła je przezwyciężyć miłość, której i tak było coraz mniej. Z tego związku pozostała im Lisa. Z wyjątkiem koloru włosów bardzo przypominała ojca, którego od czasu, gdy rozwiódł się z jej matką, widywała dość rzadko. Był to już zupełnie inny ojciec niż ten, który je zostawił własnemu losowi w Sztokholmie. Nadal był niski, chudy i miał ciemne włosy. Spojrzenie pełne melancholii, ale wnikliwe. Dokładnie takie, jakiego każdy ważny niemiecki inwestor ma prawo się spodziewać po doktorze chemii, który pełni jednocześnie funkcj ę szefa do spraw rozwoju w jednej z dużych spółek
koncernu Bayer. Pan Mattei wrócił do rodzinnego Monachium jako humanista, konserwatywny liberał, miłośnik opery, znawca win i filantrop. Linda i Lisa jadły razem lunch. Spotkały się w restauracji, niezbyt daleko od komendy. Miejsce zaproponowała Lisa. Zbyt drogie, żeby spotkać któregoś z jej kolegów, a zarazem odpowiednio dyskretne, gdy się chce porozmawiać z dala od cudzych uszu. Linda zamówiła smażoną wołowinę z cebulą, Lisa poprosiła o sałatkę ze skorupiaków i wodę mineralną. Najpierw rozmawiały o sprawach, o jakich matka zawsze rozmawia z córką. Kiedy zabrały się do jedzenia, Lisa przedstawiła Lindzie tę samą propozycj ę, którą złożyła Johanssonowi, a ponieważ rozmawiała z własną matką, zdradziła jej nawet powód. - Johansson? - spytała Linda, marszcząc czoło. - Uważaj na niego. Czy wyście razem coś zmalowali? - To był mój pomysł, ale on go od razu kupił. To najlepszy szef, jakiego miałam. Najlepszy policjant, jakiego znam. Czy wiesz, że on widzi przez ściany? - Prawie, dodała w myślach. - Tak, słyszałam o tym. Aż do znudzenia - odparła Linda. Nie zrobiło to na niej zbyt dużego wrażenia. - A może ty się w nim zakochałaś? - Ależ mamo - odparła Lisa, potrząsając głową. - On jest dwa razy starszy ode mnie… prawie. Poza tym jest przecież żonaty. - Zdarza się - stwierdziła Linda. - Ale niekoniecznie musi to być przeszkodą. - Lisa nie jest w jego typie, pomyślała. - Nic z tych rzeczy - powiedziała Lisa. - I jak ci się podoba mój pomysł? - Ciekawe, czy mamuśka i Johansson mieli się kiedykolwiek ku sobie, zastanawiała się. - Obiecuję, że zadzwonię do Soderberga - odparła Linda, i na tym stanęło. Po drugim spotkaniu z Lewinem Holt ruszyła do boju ze świadkami zabójstwa premiera. Dokładnie przeczytała zeznania trzydziestu osób, które były świadkami zabójstwa albo czegoś, co się z nim wiązało. Do tego zeznania sześciu osób, które jakoby widziały sprawcę, gdy uciekał z miejsca zbrodni. Do tego zeznania kolejnych dwunastu osób, które kilka lat później przypomniały sobie, że widziały Petterssona tuż przed i tuż po zbrodni. Do tego setki innych zeznań, które policja postanowiła pominąć. Na przykład Madeleine Nilsson, która z jakiegoś powodu znalazła się na tej samej liście co dwie nastolatki, które już podczas drugiego przesłuchania, tydzień po śmierci Palmego, przyznały się, że wszystko zmyśliły. Wprawdzie były w kinie przy Kungsgatan, ale kiedy seans się skończył, poszły do klubu przy Stureplan. Nie spacerowały więc po Sveavagen w czasie, gdy zastrzelono premiera. Szczeniary, pomyślała Holt w przypływie nagłej złości, bo samo przeczytanie wszystkich dokumentów zajęło jej dobę. Na żadne z pytań nie znalazła odpowiedzi. Przeciwnie, pojawiły się nowe znaki zapytania. A największy z nich - ten, który Lewin powierzył właśnie jej - wciąż był tak duży jak przedtem. Wyliczenia, które przedstawił jej Lewin, można od biedy zaakceptować. Może sprawca
dotarł na szczyt schodów przy Malmskillnadsgatan i nikt go nie widział. Może tam po prostu stał minutę, zanim w końcu się pozbierał, a potem pobiegł ulicą David Bagarens gata, gdzie zobaczył go świadek numer dwa. Jeśli tak właśnie było, to wszystko zaczęło nabierać sensu, układać się chronologicznie. Ogniwa łańcuszka znowu do siebie pasują. Jeśli jednak wziąć pod uwagę zeznania świadka numer jeden i to, że znał Christera Petterssona, albo świadka numer trzy i „bambusa”, który ją przewrócił, to wtedy mężczyzną, który stał na końcu schodów, a chwilę później pobiegł dalej, raczej nie mógł być Pettersson. Holt westchnęła głęboko. Wygłaszane z niezachwianym przekonaniem i niesłychanie precyzyjne wypowiedzi Johanssona też jakoś przełknie. Wprawdzie Johansson prawie zawsze ma racj ę, ale od czasu do czasu się myli, a raz na jakiś czas zdarza się, że podąża w złym kierunku. Za każdym razem, kiedy mu to udowadniała, tylko się szyderczo uśmiechał i wzruszał ramionami. Twierdził, że jeśli ktoś zawsze mówi mądre rzeczy, to od czasu do czasu powinien powiedzieć coś naprawdę głupiego. Może się bowiem okazać, że jeśli podejść do tego we właściwy sposób, jest to dobra metoda, żeby się nauczyć czegoś nowego. Problemem była dla niej niezwykła symbioza wprost chorobliwie dokładnych wyliczeń Lewina z jego wynikającą ze strachu dokładnością i niesamowitą intuicją Johanssona. Lewin i Johansson - strachliwy księgowy trzymaj ący sztamę z wróżbitą w spodniach. Niech ich obu diabli wezmą, pomyślała. Do diabła z Lewinem, który prawie zawsze ma rację, ale dwadzieścia lat temu nie okazał się mężczyzną na tyle, żeby bronić swoich racji. Do diabła z Johanssonem, który prawie zawsze ma racj ę mimo rozbuchanego egocentryzmu i teatralnych zachowań. Jeśli jednak obaj wierzą w to samo, to niestety musi to być prawda. I co z tym zrobisz? - pomyślała. Wzruszysz ramionami, udasz, że nic się nie stało, i będziesz żyć dalej? Linda Mattei zadzwoniła do córki już godzinę po lunchu. - Dziś wieczorem o siódmej - powiedziała. - Bjorn zamierzał zapolować w weekend. Chciał odwiedzić dawnego kolegę w Stromstad i zostać tam na cały tydzień. Ale ponieważ chodzi o Johanssona i na dodatek to pilne, powiedział, że z przyjemnością zjawi się u nas dziś wieczorem. Szybka piłka, pomyślała Lisa. - Odnoszę wrażenie, mamo, że ten facet się w tobie podkochuje - zażartowała. - Ledwo zadzwoniłaś, a on już pędzi na łeb na szyj ę. - Na pewno - odparła Linda. A kto się we mnie nie podkochuje? Szkoda tylko, że wszyscy oni są ode mnie starsi, pomyślała. - Co będziemy jadły? - spytała Lisa. - W każdym razie nie jakąś tam sałatkę. Tylko pamiętaj, nie spóźnij się. &
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy dwoje gości Lindy Mattei zasiadało do pięknie
nakrytego stołu, Anna Holt postanowiła obejrzeć miejsce, gdzie przed dwudziestu laty zastrzelono premiera. Musisz się pogodzić z sytuacją, bo nie masz innego wyjścia, pomyślała, wsiadając do taksówki, która miała ją zawieźć do centrum. Kolejny zwykły wieczór. W telewizji nic ciekawego, w kinach żadnych interesuj ących filmów, znajomi i przyjaciele nie zapowiedzieli się z wizytą. Nie umówiła się też na randkę, chociaż miałaby w czym wybierać. Nawet jedyny syn postanowił nie zaprzątać jej uwagi. Gdy do niego zadzwoniła, usłyszała, jak z młodzieńczą pewnością siebie informuje j ą za pośrednictwem automatycznej sekretarki, że akurat nie ma czasu, więc jeśli chce, może spróbować zadzwonić później. Całe szczęście, że nie potrzebuje pieniędzy, westchnęła. W okolicach miejsca zbrodni spędziła ponad dwie godziny. Przeszła się śladami sprawcy, a nawet chodziła różnym krokiem, tak jak opisali świadkowie. Oglądała stare zdjęcia z miejsca zbrodni, obliczała odległość w krokach, używała stopera, chodziła, truchtała i biegała, jak tylko mogła najszybciej. Robiła wszystko to, co według zeznań świadków robił sprawca lub oni sami. Na samym końcu przeanalizowała różne opcje i wyciągnęła dwa wnioski. Lewin prawdopodobnie miał racj ę. Jeśli świadek numer dwa widziała sprawcę, to zobaczyła go zbyt późno. Jedyne wyjaśnienie - oparte na niepewnych przesłankach, a do tego najmniej prawdopodobne - jest takie, że sprawca zatrzymał się u szczytu schodów przy Malmskillnadsgatan i stał tam około półtorej minuty. Tylko dlaczego miałby się zachować tak głupio, zastanawiała się. Johansson z pewnością miał racj ę. Nie ma żadnych zastrzeżeń do jego rozważań. Droga ucieczki sprawcy, którą zasugerował, była najlepsza z możliwych, zakładaj ąc, że chciał się oddalić niezauważony. Na końcu schodów prowadzących z Tunnelgatan na Malmskillnadsgatan powinien skręcić w prawo, przejść około sześćdziesięciu metrów na wprost, a potem zejść następnymi schodami, z Malmskillnadsgatan na Kungsgatan. Był piątkowy wieczór, dzień wypłaty. Ludzie idący ulicą nawet nie wiedzieli, że dwieście metrów dalej coś się stało. Pełno tam restauracji, kawiarń, kin, stacji metra. Człowiek, który przed chwilą zastrzelił premiera, nie mógłby sobie wymarzyć bezpieczniejszego terenu. Times Square, Piccadilly Street albo Kungsgatan w Sztokholmie… Gdyby chciał się ukryć, mógłby śmiało wybrać jedną z tych pełnych przechodniów ulic. Ktoś, kto potrafi zachować zimną krew i świetnie zna okolicę. Jest zdecydowany i nie ma motyli w brzuchu. Ciekawe, pomyślała, czy Jonahsson czytał protokół z przesłuchania świadek Nilsson. Były komisarz służby bezpieczeństwa, zatrudniony kiedyś w biurze ochrony rządu, Bjorn Soderstrom, już dawno nie czuł się tak dobrze. Na dodatek przyjemność ta spotkała go w dzień powszedni. Tego już zupełnie nie potrafił pojąć. Najpierw zaproszenie na domową kolację u nadal atrakcyjnej kobiety, którą znał od prawie trzydziestu lat i która, pojawiaj ąc się w policji, wielu policjantów przyprawiła o prawdziwy wstrząs. Potem osiemnastoletnia whisky, którą poczęstowała go, jak tylko znalazł się w jej mieszkaniu. Do tej chwili wszystko układało się jak najlepiej. Byłoby doskonale, gdyby nie jej córka. Robiła wprawdzie wrażenie dobrze wychowanej, ale jej obecność go zaskoczyła. Linda ani słowem o niej nie wspomniała, gdy kilka godzin wcześniej zadzwoniła i zaprosiła go na kolację.
- Na zdrowie - powiedziała Linda i wzniosła szklankę. Czego to człowiek nie zrobi dla jedynego dziecka, pomyślała. - Chciałbym ci podziękować za zaproszenie - odparł Soderstrom. - Takiemu staremu kawalerowi jak ja nie co dzień trafiają się takie okazje. - Jej córka jest tu dzisiaj chyba tylko dla zachowania pozorów, pomyślał z nadziej ą. - Miło mi cię znowu widzieć - powiedziała Lisa. - Nie wiem, czy mnie jeszcze pamiętasz, ale kiedyś razem pracowaliśmy. - Oczywiście, że cię pamiętam - odparł serdecznym tonem Soderstrom. - Należałaś do grupy młodych funkcjonariuszy, którzy do nas przyszli, gdy Johansson został szefem do spraw operacyjnych. Ty, Holt i jeszcze kilka osób, o ile dobrze pamiętam. Niedawno przydzielił was do grupy Palmego, o ile się orientuj ę. Czytałem o tym niedawno w gazetach. - Poprosił, żebyśmy się przyjrzeli systemowi rejestrowania materiałów - wyjaśniła Lisa. - Najwyższy czas, żeby coś się zaczęło dziać w tej sprawie. Wierz mi, Liso, rozmawiasz z właściwym człowiekiem. Bo jeśli ktoś nie wie o Palmem tego co ja, to znaczy, że nie wie nic. Co tu można odpowiedzieć, jeśli się jest dziewczyną i ma pół kieliszka wódki, zastanawiała się Mattei. Nic, odpowiedziała sobie na własne pytanie. Należy się nieśmiało uśmiechać i kiwać głową. Już dziesiąta, pomyślała Holt, spoglądając na zegarek. Najwyższy czas wrócić do domu i uderzyć w kimono. Zeszła schodami z Malmskillnadsgatan na Tunnelgatan i wyszła na Sveavagen. Co jakiś czas przejeżdżała wolna taksówka, więc pomyślała, że przy tak małym ruchu za dwadzieścia minut dotrze do swojego mieszkania w Solnie. Wyrobiła się szybciej, niż sądziła. Ledwo wyszła na Sveavagen, w odległości zaledwie dwóch metrów od miejsca, gdzie kule trafiły Olofa Palmego, zatrzymał się przy niej radiowóz z komendy w Vasterort. Starszy policjant siedzący obok kierowcy opuścił szybę i ruchem ręki zaprosił j ą na tylne siedzenie. - Jeśli jedziesz do domu, chętnie podwieziemy - zaproponował. - Miło z waszej strony - odparła Holt. Otworzyła tylne drzwi i usiadła za kierowcą. Jaki ten świat mały, pomyślała, bo prawie od razu go rozpoznała. - Jedziemy na komendę - wyjaśnił. - Wracamy z interwencji koło hotelu Grand, a ty mieszkasz przecież przy Jungfrudansen, o ile się nie mylę. Nie ujechali nawet pięćdziesięciu metrów od najsłynniejszego w kraju miejsca zbrodni, gdy zaczął opowiadać. - Ja też byłem przy tej sprawie - zaczął. - Pracowałem wtedy na posterunku w Sodermalm i byliśmy drugim patrolem, który zjawił się na miejscu. Któryś z tych mądrali, którzy prowadzili śledztwo, napisał, potem, że dotarliśmy tam już trzy minuty po tym, jak Palme został zabity. Leżał jeszcze na miejscu. Na początku nie wiedziałem, kto to jest. Ale od razu się domyśliłem, że bardzo źle z nim. Ludzie krzyczeli i coś pokazywali, więc razem z partnerem z radiowozu pobiegliśmy Tunnelgatan i wbiegliśmy schodami na górę. Stała
tam jakaś para. Oni też do nas pomachali, pokazuj ąc w stronę David Bagares gata. Biegłem tak szybko, że poczułem krew w ustach. A trzeba ci wiedzieć, że w tamtych czasach wyglądałem inaczej niż teraz. Potem zaroiło się od policji. Przyjechał patrol z Norrmalm, kilka radiowozów, przynajmniej dwa wozy z dochodzeniówki i z wydziału narkotyków. Po dziesięciu minutach razem z dwudziestoma policjantami zaczęliśmy przeszukiwać okolice Malmskillnadsgatan. Próbowaliśmy też zaprowadzić jakiś porządek w całym tym bałaganie. No bo co innego mogliśmy zrobić? Facet, który zabił Palmego, był już w połowie drogi na Księżyc. - Sądziłam, że Christer Pettersson mieszkał ładny kawałek na północ od miasta powiedziała Holt z uśmiechem. - Pettersson - powtórzył policjant, potrząsając głową. - Gdyby to było takie proste. Nie, to musiał być facet zupełnie innego kalibru, jeśli chcesz znać moje zdanie. - Może masz rację - odparła Holt. Widzę, że Johansson ma swój własny mały fan club, dodała w myślach. Były komisarz Soderstrom od dawna nie czuł się tak dobrze. Najpierw to niespodziewane zaproszenie od bardzo atrakcyjnej kobiety, która na dodatek miała świetny pomysł, by zaprosić swoj ą córkę. Okazało się, że jest ona nie tylko jego dawną koleżanką z pracy, ale też wprost zachwycającą młodą kobietą. No i ta whisky, którą Linda poczęstowała go na powitanie, że nie wspomni o świetnym jedzeniu. A przecież jako stary kawaler nieczęsto ma okazję jadać tak dobrze. Na początek śledź z siekanym jajkiem, drobno siekany koperek, zarumienione masło i ziemniaki. Do tego zimne piwo i kieliszek mrożonej wódki. Zamglona karafka na stole zapowiadała kolejną obietnicę. - Tak właśnie uważam - stwierdził, wznosząc kieliszek. - Takie rzeczy nie przydarzają się staremu kawalerowi jak ja codziennie. Chcę, żeby panie o tym wiedziały. - Bardzo się cieszę, że mogłeś się u nas trochę zrelaksować - powiedziała Lisa i uśmiechnęła się jak panienka z dobrego domu. Droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek, pomyślała. Podobnie jak u wszystkich innych zwierząt. - Twoje zdrowie - powiedziała Linda i uniosła kieliszek na wysokość pierwszego guzika, tuż przy dekolcie, który rozsławił ją wśród policjantów już przed czterdziestu laty. Czego to człowiek nie zrobi dla własnej córki, pomyślała. Kwadrans później radiowóz podjechał pod dom Holt. Starszy policjant, ten, który zaproponował, że ją podwiezie, odprowadził ją do drzwi. - Policji chyba nigdy wcześniej nie dostało się tak mocno jak po śmierci Palmego. Dla nas była to taka sama klęska jak pod Połtawą - podsumował, otwierając jej drzwi. - A przecież mogliśmy sobie oszczędzić tylu nieprzyjemności, gdyby sprawą od początku zajęli się ci z wydziału zabójstw. Wiem, co mówię. Już nawet nie pamiętam, ile lat te palanty z telewizji bredziły o policyjnym wątku. Twierdziły, że to ja i moi partnerzy z patrolu stoimy za tym zabójstwem. - Wiem, pamiętam, tak było - odparła Holt, potrząsając głową. - Dzięki za podwiezienie -
dodała, podając mu z uśmiechem rękę. Bo tak było, pomyślała minutę później, wchodząc do przedpokoju. O ile się nie myli, wśród materiałów ze śledztwa jest ze dwadzieścia grubych segregatorów poświęconych jemu i jego kumplom z komendy miejskiej. To najlepszy powszedni dzień w całym moim życiu, od kiedy sięgam pamięcią, pomyślał były komisarz Bjorn Soderstrom, wbijając zęby w swoją ulubioną potrawę. Menu obejmowało antrykot z masłem czosnkowym, sałatkę warzywną i smaczne czerwone wino. Na deser maliny z bitą śmietaną i lody waniliowe. Za portwein Soderstrom podziękował. Stwierdził, że jest za słodki jak na jego gust. Nie miało to jednak wielkiego znaczenia, bo już od pół godziny siedział w salonie, popijając kawę z wyśmienitym koniakiem. To chyba najlepszy dzień w moim życiu od wielu lat, myślał. Najdziwniejsze jest jednak to, że od kwadransa opowiadam o najgorszym dniu w moim życiu, a mianowicie o piątku, dwudziestego ósmego lutego 1986 roku. Jak to się stało? zastanawiał się, wdychaj ąc zapach unoszący się z dużego, pełnego koniaku kieliszka. Ciekawe, dokąd poszedł potem, zastanawiała się Holt, wychodząc spod prysznica. Najpierw w dół, do Kungsgatan. A potem? Jeśli był taki sprytny, jak twierdzi Johansson, to musiał wybrać jakieś dobre miejsce. Umyć się, ukryć broń, pozbyć się ubrań i śladów prochu. Musiało to być jakieś bezpieczne miejsce, to oczywiste. Przecież ludzie zawsze w trudnych chwilach instynktownie szukaj ą bezpiecznego schronienia, bez względu na to, czy są zwykłymi szaleńcami, czy płatnymi zabójcami. Zarówno zwykły człowiek, jak i zwykły szaleniec poszliby pewnie do domu. Ale ktoś taki? Dokąd się udał? Może do hotelu? Albo do wynajętego mieszkania? Najlepiej będzie, jak spytam Johanssona, pomyślała i uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Potem umyła zęby i poszła spać. - To był najgorszy dzień w moim życiu - stwierdził Sóderstróm i westchnął. - Pamiętam go ze wszystkimi szczegółami. - Kiedy zginął premier, miałam ledwie jedenaście lat - odparła Lisa. - I dlatego prawie nic nie pamiętam. Pamiętam jednak, że wielu ludzi zadawało sobie wtedy pytanie, jak to się stało, że tamtego wieczoru Palme nie miał obstawy. - No cóż - zaczął Sóderstróm i westchnął jeszcze ciężej. - Ja też wiele razy zadawałem sobie to pytanie. I chyba tylko on sam mógłby na nie odpowiedzieć. Palmego nie było łatwo pilnować. Był za to bardzo zdolnym i uprzejmym facetem. Nasi chłopcy - bo zawsze chciał, żeby ochraniali go ci sami agenci - bardzo go lubili. Tamtego dnia dyżur mieli Larsson i Fasth. Czasem, kiedy Larsson i Fasth mieli wolne, ich miejsce zajmowali Svahn, Gillberg i Kjellin. Mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że wszyscy wystawiliby się na strzał, żeby obronić premiera przed kulką. - Sóderstróm skinął uroczyście głową i zważywszy na powagę chwili, wypił ostrożnie mały łyk koniaku. - Z tego, co zrozumiałam, Palmego dość trudno było chronić - powiedziała Mattei i na wszelki wypadek lekko przekrzywiła jasną główkę. - Miewał kaprysy - potwierdził Sóderstróm. - Gdyby miał wolny wybór, na pewno by się nas pozbył. Bardzo dbał o życie prywatne, jeśli mogę to tak określić. - Ale w tamten piątek…
- Ale w tamten piątek - kontynuował Sóderstróm, nie pozwalając, żeby mu przerwała powiedział Larssonowi i Fasthowi, że mogą iść do domu już przed lunchem. Zamierzał zostać w biurze do późnego wieczoru, a potem iść prosto do domu na Starym Mieście i zjeść z żoną kolację. To miał być spokojny wieczór na łonie rodziny, jeśli mogę to tak określić. I dlatego, powiedział Palme, nie muszą się już nim zajmować. Wtedy Larsson znam dobrze tego ptaszka, jeśli mogę to tak określić - zażartował: „Szefie, czy pan nas nie wkręca?”. Czy coś takiego… Palmego nigdy nie oburzały takie słowa. On i jego ochroniarze bardzo się lubili, jak już mówiłem. Mogę przysiąc, że tak było. - A więc to miał być spokojny wieczór w rodzinnym gronie - upewniła się Mattei. - Tak, chociaż kiedy Larsson zażartował, Palme zapewnił go, że nie planuje żadnych szaleństw. Tak właśnie powiedział: że nie planuje żadnych szaleństw. Rozmawiali z żoną o tym, czy się nie wybrać do kina, ale nie było to nic pewnego, bo wspominali też, że w weekend chcą się spotkać z jednym z synów. Chyba Martenem, o ile dobrze pamiętam. Młodszy syn był wtedy we Francji. Tak, chciał się spotkać z Martenem i jego narzeczoną. Ale to też nie było nic pewnego. - Ale przecież Palme wspomniał, że może wybierze się z żoną do kina? - Jeśli chodzi o ścisłość, powiedział, że tego nie wyklucza. Ale najbardziej prawdopodobne wydawało się to, że wieczorem zostanie z żoną w domu - wyjaśnił Soderstrom i wypił porządny łyk koniaku. - Kiedy to powiedział, Larsson zażartował i powiedział, że jeśli faktycznie wybiorą się do kina, to ma do nas natychmiast zadzwonić. No i Palme obiecał. Był w dobrym humorze, zresztą w dobrym humorze bywał bardzo często. Nic mu wtedy nie groziło, ale obiecał, że jeśli zmieni plany, zadzwoni. Miał specjalny numer do naszego oficera dyżurnego, zresztą sama wiesz, że taki numer istnieje. Mógł na niego dzwonić przez całą dobę, na okrągło, jeśli tylko czegoś potrzebował. - Ale nigdy tego nie robił? - Nie. Tamtego wieczoru wpadł nagle na pomysł, żeby iść do kina, i uznał, że sprawa nie jest warta zachodu. Dzięki temu nie był dla ochrony zbyt kłopotliwym obiektem. - Ale wiedział pan, że miał takie plany? - dopytywała się Mattei. - Oczywiście. Larsson zaraz potem do mnie zadzwonił i o wszystkim mi dokładnie opowiedział: że on i Fasth zostali odesłani do domu, jeśli mogę to tak określić, i że chroniony obiekt spędzi wieczór w swoim mieszkaniu. Być może wybierze się z żoną do kina albo spotka się z synem, ale nic nie jest jeszcze postanowione. - I co pan wtedy zrobił? - Poszedłem do biura najwyższego rangą przełożonego, Berga, i opowiedziałem mu o wszystkim. Muszę przyznać, że jako policjant nie byłem tym wszystkim szczególnie zachwycony. - Dlaczego? - Gdyby to ode mnie zależało, Palme byłby pod ochroną bez przerwy. - A Berg? Jak zareagował? - On też nie był szczęśliwy. Bardzo się martwił o premiera z powodu jego natury typowej
dla… hm… miłośników bohemy. Powiedział, że zadzwoni do kogoś z Rosenbad. Ten facet nazywał się Nilsson. Premier mianował go swoim pełnomocnikiem i przydzielił mu sprawy bezpieczeństwa. O ile się dobrze orientuję, nadal tam pracuje. Tak więc Berg miał do niego zadzwonić, żeby dostać wiadomość z pierwszej ręki, gdyby nam się to nie udało. Tak właśnie było. Berg miał zadzwonić do siedziby rządu i dowiedzieć się czegoś więcej. Gdyby się okazało, że Palme nagle zmienił plany, Berg obiecał, że natychmiast się ze mną skontaktuje, żebym zdążył wydać stosowne dyspozycje. - Co się działo później? - spytała Mattei. - Berg nie oddzwonił - odparł Soderstrom, potrząsając głową. - Nie oddzwonił? - Nie - potwierdził Soderstrom. Nagle wydał jej się poruszony. - Nie zadzwonił. Tuż przed dwunastą, mniej więcej o północy, zadzwonił kolega, który miał wtedy dyżur, i opowiedział mi, co się stało. To była najgorsza chwila w całym moim życiu. Tuż przed zaśnięciem, w tej krótkiej chwili, gdy umysł powoli pogrąża się we śnie, Holt doznała nagle olśnienia. Było to doznanie tak silne, że aż usiadła na łóżku. Tak, sprawca musiał to zrobić właśnie tak, pomyślała.
20. Holt jeszcze w piątek wysłała Johanssonowi mailem protokół z przesłuchania świadka Madeleine Nilsson, pro memoria sporządzone przez Lewina i streszczenie sprawy. Dokąd udał się sprawca po zastrzeleniu Palmego? Johansson nie odpowiedział. Po weekendzie wpadła na niego przypadkiem w stołówce. Zaciągnęła go do najdalszego stolika i bez żadnych wstępów zapytała, co sądzi o tym, co mu wysłała. Jeśli wziąć pod uwagę to, co Johansson mówił wcześniej, tym razem okazał dziwny brak zainteresowania. Tak, czytał pocztę od niej. Protokół z przesłuchania Nilsson jest dla niego czymś nowym. Co zamierza z tym zrobić teraz, gdy od dwudziestu lat jest już za późno? Tak, generalnie zgadza się z jej tezami. - Zauważyłem też - powiedział - że twoim zdaniem sprawca poszedł Kungsgatan do Stureplan i pojechał metrem na wschód, na Ostermalm i do Gardet, gdzie ze świecą szukać takich łobuzów jak Pettersson. - Mniej więcej tak to moim zdaniem wyglądało - potwierdziła Holt. Planując zamach, sprawca musiał pomyśleć o podobnych wydarzeniach, do których w różnych miejscach na świecie doszło w przeszłości. Nie mógł więc przyjechać samochodem, bo nie wiedział, jak się wszystko potoczy i gdzie skończy. Niezbyt wiarygodnie brzmi teza, że miał wspólnika, który mógłby go po wszystkim zgarnąć, ponieważ do zabójstwa doszło, zanim wymyślono telefony komórkowe. Musiał sobie radzić sam. Jako człowiek logicznie i racjonalnie myślący udał się w niewłaściwym kierunku. To znaczy właściwym dla niego, a niewłaściwym dla tych, którzy go szukali. Unikał osiedli i kwartałów w centrum, gdzie po zabójstwie na pewno roiło się od policji. I to zarówno na ulicach, jak i w metrze. - Problem polega na tym, że stało się inaczej - westchnął Johansson. - Policjanci, którzy tam byli, jak szaleni biegali po okolicach Malmskillnadsgatan. - Ale sprawca o tym nie wiedział - zaoponowała Holt. - A ja przypomniałam sobie nagle, co zrobił Mijailo Mijailovic po zamordowaniu naszej minister spraw zagranicznych Anny Lindh. - Zamiast pobiec w stronę centrum i ryzykować, że wpadnie w ręce policji, poszedł sobie spokojnie na Strandvagen, na Ostermalm - powiedział Johansson i skinął głową. - Tam złapał taksówkę i pojechał aż na południowe przedmieścia, gdzie tacy jak on zazwyczaj mieszkaj ą - stwierdziła Holt. - Postąpił słusznie, nawet jeśli był ostatnim szaleńcem. - Ale ja nie wierzę w wersję z taksówką - powiedział Johansson, potrząsając głową. Wszystkich taksówkarzy porządnie wtedy przesłuchano. Gdyby odjechał jedną z tych czarnych taksówek, kierowcę na pewno skusiłaby nagroda. - Podzielam twoją opinię - zgodziła się Holt. - Poza tym twierdzę, że sprawca wrócił potem na Ostermalm albo do Gardet, bo to stamtąd przyjechał do centrum. W każdym razie warto to sprawdzić - dodała.
- Na pewno - odparł Johansson i westchnął. - Jeśli się dobrze rozejrzeć, okaże się, że aż się roi od świeżych wskazówek. Co jest grane? - zastanawiała się Holt. Co mu się stało? - Lars - powiedziała. - Nie poznaję cię. Co z twoim ulubionym powiedzeniem, że trzeba się pogodzić z sytuacj ą? - To właściwie twoja wina - odparł i nagle zaczął przypominać dawnego Johanssona. - No to wyjaśnij mi. - Chodzi o świadek Madeleine Nilsson - zaczął Johansson. - Kiedy przeczytałem jej zeznanie, po prostu się wkurzyłem. Złożyła je w pierwszej dobie największego śledztwa w historii Szwecji. Dzisiaj mija od tamtego dnia dwadzieścia jeden lat i sześć miesięcy. Nie dam sobie oczywiście ręki uciąć, że widziała sprawcę, ale ja bym jej wtedy nie skreślał, jak to zrobił ten idiota, który j ą przesłuchiwał. Załóżmy, że było tak, jak zeznała powiedział, obrzucaj ąc Holt uważnym spojrzeniem. - Mów dalej - odparła Holt i skinęła głową. - Nie chciałbym się chwalić, ale zapewniam cię, że gdyby to śledztwo prowadził Bo Jarnebring razem ze mną i kilkoma innymi kolegami, którzy wtedy pracowali w policji, znaleźlibyśmy tego drania tak samo, jak znaleźliśmy wcześniej wielu innych przestępców. - Rozumiem, co chcesz powiedzieć. - Cholerny Lewin - powiedział Johansson i zerwał się gwałtownie z krzesła. - Pracuś. Dokładny, bystry umysł. Na co mu to teraz, jeśli taki z niego tchórz? Przecież i tak tego nie wykorzysta. Po co ktoś taki jak on został policjantem? - Nie denerwuj się - powiedziała Holt z uśmiechem, próbując go uspokoić. Wiem, co cię tak wkurza, zwłaszcza że różnisz się od Lewina, pomyślała. Dobrze, że cię biedak nie słyszy. - Trzeba spróbować - mruknął Johansson. - Zobaczymy się w środę. Masz mi wtedy przynieść nazwisko tego drania. Holt cały weekend poświęciła na ćwiczenia. Kiedy w niedzielę, po dwóch godzinach treningu, wróciła do domu, musiała się zmierzyć z tym samym dylematem, z którym mierzyła się przez całe lato: czy to lustro w łazience tak j ą zniekształca, czy naprawdę tak źle wygląda? A może raczej z facetami coś jest nie w porządku? Najbardziej ekscytującym wydarzeniem niedzieli, gdy trenowała w okolicach Wyższej Szkoły Policyjnej, był telefon od syna, Nickego. Nagrał jej się na sekretarkę. Już od tygodnia jej dwudziestoczteroletni syn spędzał wolny czas na szkierach „z najbardziej szaloną kobietą w całym wszechświecie”. Życie, które obecnie prowadzi, można nazwać „urozmaiconym i bogatym”, a także „szalonym”. Na dodatek rodzice owej „najbardziej szalonej kobiety we wszechświecie” mają domek w najbardziej „coolowym” miejscu na całym wybrzeżu szkierowym w okolicach Sztokholmu. Poza tym jej „staruszkowie” byli na tyle taktowni, że gdy ich córka zjawiła się ze swoim
facetem, od razu postanowili wrócić do miasta. Pływają na kajakach, powiedział Nicke. Fajni, koszerni ludzie, że nie wspomni o ich córce. Brak mi po prostu słów, dodał. „Staruszkowie”, kajaki, koszerni… Ciekawe, czy ta dziewczyna ma jakieś imię, pomyślała Holt i odsłuchała następną wiadomość. - Tak przy okazji: ma na imię Sara - usłyszała głos Nickego. Na tym nagranie się skończyło. Przynajmniej on się dobrze bawi, pomyślała i ni stąd, ni zowąd wybrała domowy numer Lewina. Spytała go, czy chciałby zjeść z nią kolację. To był impuls. Powód? Może to, co wcześniej powiedział o nim Johansson? A może tylko to, że nie miała na wieczór lepszych planów? - Czy chciałbym zjeść z tobą kolację? - powtórzył Lewin, kiedy w końcu po siódmym sygnale podniósł słuchawkę. - Tak, u mnie w domu - potwierdziła Holt. - Będziemy sobie mogli w ciszy i spokoju porozmawiać - dodała. Mam nadzieję, że wiesz, o co mi chodzi: o kolację, czyli posiłek, który jemy przed pójściem spać, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno, bo Jan padłby chyba trupem na miejscu. - Miła propozycja - odparł Lewin. - Czy mam coś kupić? - Wystarczy, że sam przyjdziesz. Mam, co trzeba. - Bo naprawdę mam, pomyślała godzinę później, smażąc scampi z małżami do sałatki, którą zamierzała go poczęstować. Czyżbym aż tak jej się podobał?, zastanawiał się Lewin. Właśnie wychodził ze stacji metra Huvudsta. Na szczęście ta, która go zaprosiła, nie miała pojęcia, co mu się roi w głowie. - Zastanawiałam się nad czymś - zaczęła Holt trzy godziny później. Lepszej okazji nie będziesz miała, pomyślała. Pierwsza butelka po winie leżała w kuchni, w worku na śmieci. Druga stała na stole, między nimi, opróżniona do połowy. Ona wtuliła się w kanapę, podczas gdy Jan siedział w jej ulubionym fotelu i sprawiał wrażenie, jakby był niezwykle zadowolony z życia. - Nad czym? - spytał Lewin. Tym razem nie chrząknął, jak robił zazwyczaj, tylko lekko się uśmiechnął, a w jego oczach zobaczyła zaciekawienie. Powinien eksponować oczy, pomyślała. Gdyby się pozbył tej nieśmiałości, od razu mogłabym się przed nim położyć na plecach. - Chodzi mi o tę twoją drobiazgowość, o to, że zawsze jesteś taki dokładny -powiedziała. Wreszcie to z siebie wydusiłam, pomyślała. - Nie jesteś pierwszą osobą, która mnie o to pyta - odparł Lewin. I znowu nie chrząknął, a na jego twarzy pojawił się ten sam uśmiech. Te same brązowe oczy. Ale nie było w nich strachu tylko czujność. - Naprawdę?
- Rok temu byłem u psychiatry. Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu, ale czułem się tak źle, że nie miałem innego wyj ścia. - To zostanie między nami - obiecała Holt. - Był naprawdę wspaniałym lekarzem, a do tego domyślnym, wnikliwym, uprzejmym człowiekiem. Abstrahując od wszystkiego, wiele się wtedy o sobie dowiedziałem. Między innymi o tej dokładności, o której wspomniałaś, a która tak bardzo denerwuje naszych kolegów z biura. - Mnie to nie denerwuje - odparła Holt. - Ale czasem się nad tym zastanawiam. - Byłoby dziwne, gdybym tego nie robiła, dodała w myślach. - Wiem - powiedział Lewin z powagą. - Wiem, że cię to nie wkurza. - Inaczej by mnie tu nie było, pomyślał. - Skąd się bierze ta twoja dokładność? - Chcesz usłyszeć dłuższą czy krótszą wersję? - Może być dłuższa. Chyba że to zbyt skomplikowane twoim zdaniem. - Tak, to dość skomplikowane. Obie wersje takie są, ale poradzę sobie, chociaż nigdy wcześniej tego nie robiłem - Nigdy o tym nie rozmawiałem z nikim z pracy, pomyślał. Usłyszysz dłuższą wersję - stwierdził. I zaczął opowiadać. Tamtego lata, kiedy skończył siedem lat i dostał w prezencie rower, jego ojciec zmarł na raka. Zdążył go jeszcze nauczyć jeździć, i gdy tylko Jan się nauczył, ojciec położył się i umarł. - Poczułem się tak, jakby ziemia rozstąpiła mi się pod nogami - powiedział Lewin. - Tata zmarł i zabrał ze sobą do grobu całą moj ą pewność siebie. Zaopiekowała się nim mama. Rodzeństwa nie miał. Zostali sami, a ponieważ jej też ziemia usunęła się spod nóg, Jan stał się całym jej życiem. - To nie takie proste mieć mamę, która wszystko za ciebie robi. To najlepsza droga do tego, żeby zawsze mieć nieczyste sumienie - wyjaśnił Lewin. Może dlatego poczuł wielką ulgę, gdy także matka zmarła na raka. Tak, chyba tak właśnie było. Głównie ulgę. Wyrzuty sumienia w związku z jej śmiercią przyszły dopiero później. Gdy wstąpił do szkoły policyjnej, miał ponad dwadzieścia lat. W tym momencie Holt uznała, że czas zadać mu pierwsze pytanie. Dlaczego postanowił zostać policjantem? - Sam nie wiem - odpowiedział. Jego ojciec miał kuzyna, który był policjantem. Nie był to nikt taki, kto by mu zastępował ojca, absolutnie. Po prostu od czasu do czasu interesował się jego losem i zjawiał się, kiedy sytuacja robiła się trudna. To był porządny gość, podsumował Lewin. Gorąco go przekonywał, żeby został policjantem. To wymarzony zawód dla wszystkich uczciwych chłopaków, dla których prawo, sprawiedliwość i dobro innych ludzi są najważniejsze, którzy nie chcą nikogo krzywdzić. Dla takich jak on sam albo jak Jan, jego ojciec i mama. Ważne jest też to, że ma się wielu kolegów. Policjanci zawsze sobie wzajemnie pomagaj ą. Jak ci, którzy tworzą kochaj ącą się rodzinę.
- Wtedy w policji pracowało pewnie o połowę mniej ludzi niż teraz, ale jego argumenty od razu trafiły mi do serca. Wyobraziłem sobie, że nagle wchodzę do rodziny liczącej siedem tysięcy członków, którzy zawsze i we wszystkim się wspieraj ą. Dla kogoś takiego jak ja ten argument bardzo się liczył. - Później zauważyłeś, że nie wszyscy członkowie tej rodziny są na tyle fajni, żebyś chciał mieć z nimi coś wspólnego? - wtrąciła Holt z uśmiechem. - Tak jest we wszystkich rodzinach, a ja przekonałem się o tym już pierwszego dnia. Najpierw zauważyłem, że prawie wszyscy członkowie tej rodziny są młodymi mężczyznami i że nie wszyscy są aż tak fajni, żeby utrzymywać z nimi znajomość. Właściwie żaden z nich nie był taki jak ja. - Mimo to postanowiłeś zostać. - Dlaczego nie odszedłeś, pomyślała. - Tak. To było w moim stylu, więc postanowiłem zostać. Gdybym zrezygnował i kazał im się wynosić do wszystkich diabłów, o nie, to nie byłoby w moim stylu. Tak więc został w policji. Różnił się od innych, ale był na tyle wysportowany, że nikt mu nie dokuczał, co w tamtych czasach i w tym zawodzie było dość powszechnym zjawiskiem. Poza tym okazał się bardzo przydatny, gdy zbliżały się terminy egzaminów z prawa i innych przedmiotów teoretycznych. - Możesz mi wierzyć albo nie - mówił dalej - ale w tamtych czasach miałem niezłe wyniki w biegach i strzelaniu. - Za to z przedmiotów teoretycznych byłeś najlepszy - stwierdziła Holt. - Tak - potwierdził Lewin. - Konkurencja nie była aż tak groźna. Przynajmniej nie pod koniec lat sześćdziesiątych i nie w szkole policyjnej w Solnie - dodał i nagle Holt zauważyła na jego twarzy wesołość. - Wykładowca od kryminalistyki polubił mnie. Już po pierwszym semestrze przyszedł do mnie i powiedział, że od dawna nie miał tak obiecuj ącego ucznia. Jak myślisz, o kim mówił? - O Johanssonie - zgadła Holt. - Ale z tego, co wiem z innych opowieści krążących na komendzie byłeś lepszy. - Dokładniejszy - sprostował Lewin. - Nasz stary nauczyciel miał do zarzucenia Johanssonowi tylko to, że przejawia on cechy typowe dla bohemy, nie jest wystarczaj ąco pokorny, a nawet nie waha się sprzeciwiać autorytetom. Ale jakie to miało znaczenie, jeśli się było kimś takim jak on? Mijały lata. Jan znalazł swoje miejsce w szeregu i podążał z głównym nurtem. Stary nauczyciel ze szkoły policyjnej nie zapomniał o nim. Ledwo Lewin odbębnił obowiązkowe lata w patrolu ulicznym, dawny mentor sam się do niego zgłosił i zaproponował mu pracę w wydziale zabójstw policji miejskiej. Lepiej chyba nie mógł trafić. - Nie przez przypadek wydział zabójstw nazywał się w tamtych czasach pierwszym wydziałem, a sekcja pierwszego wydziału prowadząca dochodzenia w sprawach o zabójstwa nazywała się sekcją dochodzeniową - wyjaśniał Lewin. - To były najszczęśliwsze lata mojego życia. Szefem naszego wydziału był człowiek, który w tamtych czasach był taką samą legendą, jaką dziś jest Johansson.
- Dahlgren - wtrąciła Holt. - Tak, Dahlgren - potwierdził Lewin i skinął głową. - Kiedy się ze mną przywitał i porozmawialiśmy w cztery oczy, zdradził mi, że w całym wydziale tylko on ma maturę. Na dodatek zdawał j ą w Goteborgu, w słynnej szkole Hvitfeldtska Laroverket. Od tej pory, twierdził, jest nas już dwóch. I chociaż takie liceum jak Sodra Latin w Sztokholmie nie umywała się do tamtej, od takich jak ja i on oczekiwano więcej niż od policjantów bez matury. Dahlgren był dobrym człowiekiem: wykształconym, zabawnym. Nawet jak na kogoś, kto pracował w wydziale zabójstw, był kimś niezwykłym. A przecież powinni tam służyć najlepsi z najlepszych. A mimo to odebrał sobie życie, pomyślała Holt. Ale nie powiedziała tego. - A mimo to odebrał sobie życie - powiedział nagle Lewin. - Ale o tym na pewno już słyszałaś. - Tak. Słyszałam, że zachorował, został kaleką, i kiedy wrócił ze szpitala do domu, popełnił samobójstwo. - Miał chore serce. Nie wyobrażał sobie takiego życia. Myśl, że będzie dla kogoś ciężarem, nie mieściła mu się w głowie. Dlatego wolał się zastrzelić. Bo chociaż miał wyższe wykształcenie i poczucie humoru, był takim mężczyzną, jakim był, pomyślała Holt. - Potem dostałem pierwszą dużą sprawę. Bardzo dobrze ją pamiętam, tak samo jak tamto lato, kiedy umarł tata. Znowu wygląda tak jak zawsze, pomyślała Holt, spoglądając na niego. - Było to jesienią 1978 roku - mówił dalej. - Miałem dopiero trzydzieści lat. Oddanie sprawy zabójstwa w ręce tak młodego śledczego było czymś niezwykłym. Ale akurat tamtej jesieni mieliśmy bardzo dużo pracy i dlatego powierzyli ją mnie. Tak postanowił Dahlgren i tak się stało. Powiedział, że gdybym miał jakieś kłopoty, mogę do niego przyjść. Okazało się, że kłopoty mam ze wszystkim - dodał z westchnieniem. - Ale zupełnie inne, niż sobie wyobrażałem. W mieszkaniu przy Vasagatan ktoś zamordował młodą polską prostytutkę. Było to głośne zabójstwo w tamtych latach. Rozpisywała się o nim prasa bulwarowa. Policja wyjaśniła sprawę, ale akta trafiły do piwnicy, ponieważ główny podejrzany popełnił samobójstwo. - Sprawę nazywano „morderstwem Katarzyny”, bo ofiara nazywała się Katarzyna Rosenbaum. Nie wiem, czy o niej słyszałaś. Sprawca zamordował ją w okrutny sposób. - Gdzieś o tym czytałam - odparła Holt. Słyszałam też, że po tej sprawie przeżyłeś chwilę triumfu, pomyślała. - Facet, którego po pewnym czasie aresztowano, spędził w areszcie dwa miesiące. Popołudniówki pisały oczywiście, że to on jest sprawcą, bo znał j ą osobiście. Poznali się w restauracji i wkrótce zaczęli się regularnie spotykać. Nie wiedział, że jest prostytutką. Podobno mu powiedziała, że prowadzi jakieś biuro. Był zwykłym facetem, jakich wielu. Był wprawdzie rozwiedziony, ale w tamtych latach prawie wszyscy byli rozwiedzeni. Z byłą żoną miał małą córeczkę, mieszkał sam w Vallingby, był inżynierem, prowadził
spokojny tryb życia, był niezależny finansowo. - Z tego, co pamiętam, to naprawdę on był sprawcą - wtrąciła Holt. - Tak, ja też tak myślę. Kiedy się dowiedział, czym naprawdę zajmuje się jego ukochana, nie zdołał się opanować i zabił ją. W każdym razie tak wynikało z moich ustaleń. - Ale nie udało wam się zgromadzić wystarczających dowodów i prokurator go wypuścił. - Tak - potwierdził Lewin. - A zanim udało nam się zebrać nowe dowody, facet odebrał sobie życie. I to w samą Wigilię Bożego Narodzenia. - Ale przecież nie możesz za to obwiniać siebie. Jeśli się jest normalnym człowiekiem i nagle się kogoś morduje, to chyba jest to wystarczający powód, żeby odebrać sobie życie. - On tak nie uważa - odparł Lewin i skrzywił się. - Słucham? - spytała Holt. - O czym on bredzi, pomyślała. - W każdym razie nie wtedy, gdy przychodzi do mnie we śnie. - Co wtedy mówi? - Że był niewinny. Że za jego samobójstwo odpowiadam ja. Że to ja go zamordowałem. - Już sobie wyobrażam, co o tym sądzi twój psychiatra. - Właśnie. Wyjaśnił mi, że tu nie chodzi o tamtego człowieka tylko o mnie. - Zgadzam się z tym. - Sam nie wiem - powiedział Lewin. - W każdym razie rozmowa o tym dobrze mi zrobiła. - Naprawdę? - Tak. Ostatni raz ten człowiek odwiedził mnie we śnie dawno temu. No, ale wystarczy tych wspomnień… Może byśmy się wybrali na szybki spacer? Inaczej nogi mi ścierpną. - Oczywiście. Resztę możemy wypić po powrocie - powiedziała, wskazując na butelkę wina stoj ącą na stole. Znowu się uśmiecha. Może powinien zmienić pracę, zastanawiała się. 10 października środa. Zatoka Pollensa w północnej części Majorki Po niecałej godzinie rejsu silnik wyprodukowany przez firmę Volvo Penta - serce „Esperanzy” - wyprowadził ją na odległość dwunastu mil morskich w głąb zatoki. Łódź minęła Platja de Formentor, Cala Murta i okolice El Blancal, gdzie praktycznie przez cały rok można łowić okonie, ośmiornice i płaszczki. Miejsce to znajduje się w odległości mili morskiej od cypla półwyspu Formentor, na samym środku toru wodnego prowadzącego w stronę Canal de Menorca. Martwa fala upstrzona pianą i znacznie większa głębia pod kilem. Jeszcze tylko kilka ruchów kołem sterowym i będzie można podjąć decyzję o zmianie kursu. Słońce, które przypomina płonącą kulę, pokonało już połowę drogi i kieruje się ku zenitowi. Jest wystarczająco wysoko, żeby nagrzać słoneczną mgiełkę do temperatury trzydziestu stopni w cieniu. Gorąco, nawet jak na tutejsze warunki. Zwykle w
dzień temperatura utrzymuje się na poziomie dwudziestu stopni aż do późnej jesieni. Pojawiają się inne łodzie. „Esperanza” nie jest już sama.
21. Sześć tygodni wcześniej, 29 sierpnia, środa, siedziba Centralnego Urzędu Śledczego na Kungsholmen - Flykt nie będzie już z nami współpracował - zaczął Johansson. - Nadal dociera do nas mnóstwo nowych wiadomości i dlatego grupa Palmego ma ciągle sporo pracy. Będziemy musieli jakoś sobie bez niego poradzić. Może ty, Liso, mogłabyś dzisiaj zacząć powiedział, patrząc na Mattei. - Okej - odparła Lisa. - Jak już panu wspomniałam, spotkałam się w zeszłym tygodniu z Sóderstrómem. Jak wszyscy pewnie wiedzą, to właśnie on był szefem biura ochrony Palmego, kiedy premier został zamordowany. - Mów dalej - powiedział uroczystym tonem Johansson. Splótł ręce na brzuchu i rozsiadł się wygodnie na swoim krześle, dwa razy większym od wszystkich innych krzeseł stoj ących wokół stołu. Miało zagłówek, podłokietniki, składany podnóżek i wbudowane urządzenie do masażu. Mattei dokładnie zreferowała, czego dowiedziała się od Sóderstróma: że tego dnia, kiedy premier został zamordowany, wspominał, że planuje wyj ście do kina albo spotkanie z rodziną gdzie indziej niż we własnym mieszkaniu. Tak planował, podkreśliła Mattei. Natomiast decyzję o tym, że pójdzie do kina i że spotka się przy tej okazji z synem i jego narzeczoną, podjął dokładnie na pół godziny przed opuszczeniem z żoną mieszkania. - Aha - powiedział Johansson. - Ilu funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa wiedziało o jego planach, zanim ostatecznie się zdecydował? - Najpierw chciałabym poruszyć inny temat - odparła Lisa, rzucając na przełożonego ostrożne spojrzenie. - Oczywiście - zgodził się Johansson, udzielając jej wspaniałomyślnie głosu. - Czytałam przesłuchania jego żony i syna. Zeznali, że decyzja o wyjściu do kina zapadła tego wieczoru, kiedy Palme został zamordowany. Rozstrzygaj ący dowód to jego rozmowa z synem około ósmej. Ale Palme wspominał wcześniej tego dnia o takim zamiarze. - A kto ze służby bezpieczeństwa wiedział o jego planach? - spytała Holt. - Przede wszystkim dwaj ludzie z jego obstawy, którzy ochraniali go tamtego dnia. Ci sami, którzy pilnowali go zazwyczaj. W tamtym okresie gazety nazywały ich Bill i Bull. Byli to inspektor policji kryminalnej Kjell Larsson i asystent policji kryminalnej Orvar Fasth. Kiedy około południa premier im powiedział, że już nie będzie ich potrzebował, Larsson zadzwonił do Soderstroma i powiedział mu, jak wygląda sytuacja. Wtedy Soderstrom poszedł do Berga i o wszystkim go poinformował. Tak więc w dniu zabójstwa około południa o sprawie wiedziało czterech ludzi z tajnych służb. - Co potem? - spytał Lewin. - Potem sprawy się komplikują - odparła Mattei. - Soderstrom musi wydać nowe dyspozycje i wysłać zmienników w miejsce Larssona i Fastha. Informuje więc o wszystkim funkcjonariusza, który tamtego dnia pełni dyżur. Ten z kolei - tak w każdym
razie przypuszcza Soderstrom - rozmawia z sześcioma innymi ochroniarzami wyznaczonymi na weekend. To kolejne siedem osób. W sumie już jedenaście podsumowała. - Co oznacza, że o planach premiera wiedziała cała sekcja - stwierdził Lewin i chrząknął ostrożnie. - Nie wszyscy - odparła Mattei. - W każdym razie ja tak nie uważam. - Dlaczego nie? - spytała Holt. - Już w czasach, gdy tam pracowałam, był specjalny pokój, w którym można się było napić kawy. - Tak, na pewno takich osób było więcej niż jedenaście - zgodziła się Mattei. - Ktoś coś komuś powiedział, ten przekazał to dalej, i poszło. Musimy jednak pamiętać, że w decyzji premiera nie było nic sensacyjnego. Takie sytuacje już się zdarzały. Palme czasem sobie życzył, żeby go po prostu zostawiono w spokoju. - A kto sobie tego nie życzy, dodała w myślach. - Dwadzieścia osób - stwierdził Johansson. - Około dwudziestu osób z Biura Ochrony Rządu wiedziało, że premier rozważa możliwość pój ścia do kina albo wyj ścia na miasto. - Może - powiedziała Mattei. - Pracowało tam wtedy trzydziestu ośmiu funkcjonariuszy. - Okej - powiedział Johansson. - Ile osób pracujących w biurze Palmego wiedziało tamtego dnia o jego zamiarach? - Nie mam pojęcia - odparła Mattei, potrząsając głową. - Nadal mam niewiele znajomości w Kancelarii Rządu. Właściwie to nie znam tam nikogo. Ale za to czytałam zeznania ludzi, którzy tam wtedy pracowali. - I co z nich wynika? - Że nikt ich ani razu nie zapytał, czy słyszeli coś o planach premiera na tamten wieczór. - To jakaś bzdura - odparł Johansson. - Ktoś na pewno musiał ich o to pytać. - Nie - upierała się Mattei. - Pytano ich tylko o to, czy premier wspominał, że chciałby spędzić jakiś czas poza domem. A to nie to samo. Pewnie, że nie, przytaknął jej w myślach Johansson. - Zapytano o to trzy osoby i wszystkie trzy zeznały, że premier nic takiego nie powiedział. Nie pytano ich natomiast o żadne jego plany. - Właściwie to znam kogoś w Kancelarii Rządu - stwierdził Johansson. - Ten człowiek już wtedy był kimś. Jeśli uda mi się z nim porozmawiać, wrócimy do tego. - Pełnomocnik premiera, późniejszy podsekretarz stanu, szara eminencja w rządzie, człowiek bez nazwiska, szwedzki kardynał Richelieu - powiedziała Mattei z nieukrywanym zachwytem. - Przesada - odparł Johansson. - Aż tak ekscytujące to nie jest. Nazywa się Nilsson. -Jego na pewno znasz, pomyślał. - Jego też wtedy przesłuchiwano - powiedziała Mattei. - I co powiedział?
- Absolutnie nic. Nie miał nic do powiedzenia. Tak przynajmniej zeznał. Właściwie tylko tyle powiedział. Dodał, że ze względu na bezpieczeństwo państwa nie może nic powiedzieć. Nie może też wyjaśnić, dlaczego nie może nic powiedzieć. To absurd. Kiedy na samym początku zadawano mu rutynowe pytania, czy on to on, a później poproszono o podanie adresu i numeru identyfikacyjnego i kilku innych danych, kazał prowadzącemu przesłuchanie przestać pleść bzdury. I poprosił o następne pytanie. Tak właśnie zrobił. - I co na to przesłuchujący go policjant? - spytał Johansson. - Przeprosił go. Pewnie zsikał się ze strachu. - Porozmawiam z nim - obiecał Johansson. - I wrócimy do tego. - Około dwudziestu osób ze służby bezpieczeństwa, nieznana liczba osób w biurze Palmego, ale przynajmniej jedna osoba… - Kto taki? - przerwał jej Johansson. - Pełnomocnik premiera - wyjaśniła Mattei. - Tak przynajmniej napisał Berg w notatce służbowej sporządzonej w dniu morderstwa. Jest dowodem w sprawie. Napisał, że tamtego dnia około trzeciej po południu rozmawiał z pełnomocnikiem o różnych sprawach związanych z bezpieczeństwem państwa, między innymi poruszył kwestię ochrony premiera. Soderstrom twierdził, że poruszyli też temat ewentualnego pój ścia premiera wieczorem do kina. - Ale przecież policjant, który przesłuchiwał Nilssona, musiał go chyba spytać o jego rozmowę z Bergiem? - Tak, zrobił to. Niestety ze względu na bezpieczeństwo państwa… ble, ble… poproszę o następne pytanie… ble, ble. To było fantastyczne przesłuchanie - westchnęła Mattei. Pozostaje nam rodzina ofiary - kontynuowała. - Jego żona, syn Marten i ówczesna narzeczona syna. To już trzy osoby. Z protokołów wynika, że z nikim innym nie rozmawiali o kinie. Zresztą i syn, i żona Palmego dokładnie się orientowali, na czym polega ochrona tak ważnej osoby. - A znajomi i przyjaciele? - dopytywał się Johansson. - Z zeznań ówczesnego ministra Svena Asplinga i ówczesnego sekretarza partii socjaldemokratycznej Bo Toressona - były to poza synem jedyne osoby, z którymi Palme rozmawiał tamtego wieczoru z domowego telefonu - wynika, że nic im nie wspomniał o swoich planach. - Ale i tak ich o to zapytano? - Tak. - Oznacza to, że o jego planach wiedział cały świat i to na pięć, sześć godzin przed tym, jak się zdecydował - westchnął Johansson. - Maksimum pięćdziesiąt osób, jeśli już pan pyta. Dwadzieścia ze służby bezpieczeństwa, możliwe, że tyle samo w jego biurze, plus dziesięć innych. W sumie niewiele więcej niż pół setki. Zawsze to coś, pomyślał Johansson. O dniu i godzinie balu maskowego w operze sztokholmskiej w marcu 1792 roku kilkaset osób wiedziało na kilka miesięcy przed
terminem. Sto spośród nich otrzymało pisemne zaproszenie na dwa miesiące przed terminem. Przynajmniej dziesięć spośród zaproszonych osób było zamieszanych w zamach na Gustawa III. - Najwyższy czas rozprostować nogi - powiedział i wstał z fotela. Po krótkiej przerwie Holt oznajmiła, że nie wierzy ani w to, że zbrodni dokonał Christer Pettersson, ani w wersję ucieczki sprawcy, którą przyjęli śledczy. Wierzy natomiast w zeznanie złożone przez Madeleine Nilsson i w rysopis sprawcy przedstawiony przez Johanssona. - Widzę, że w końcu dostrzegłaś prawdę i światło - skomentował jej słowa Johansson. - Nazywaj to, jak chcesz. W każdym razie zmieniłam zdanie. - Ale ile czasu ci to zajęło? - drażnił się z nią Johansson. Wyglądało na to, że wątpliwości Holt podziela Mattei. Z całym szacunkiem dla Holt i dla wyliczeń Lewina, do zeznań świadków odnosi się sceptycznie. Jedyną rzeczą, jakiej udało im się dokonać w tej sprawie, było zakwestionowanie jednej z wcześniejszych tez śledztwa, zamiast której zaproponowali nową hipotezę. Nie żadną antytezę tylko hipotezę. - Więcej na poparcie swojej tezy już nic nie macie - powiedziała. - To było dramatyczne wydarzenie, wszystko zmieniało się z sekundy na sekundę. To nie dla mnie - stwierdziła, potrząsając głową. - Uważasz, że warto byłoby sprawdzić naszą hipotezę? - spytał Johansson. - Oczywiście - odparła Mattei. - Tyle tylko, że znalezienie innego sprawcy w całym tym materiale nie będzie wcale łatwe. I to pod warunkiem że gdzieś tam jest. Może pan być tego pewien. - Mimo to nie uważam tego zadania za niewykonalne - stwierdził Johansson. - Sprawca był człowiekiem więcej niż doświadczonym, miał trzydzieści pięć do czterdziestu pięciu lat. Wojskowy, policjant albo ktoś, kto się zna na takiej robocie, niekarany, z dostępem do broni. Dysponował odpowiednimi środkami finansowymi, miał wtyczkę w Kancelarii Rządu, służbie bezpieczeństwa albo w rodzinie Palmego. Dla mnie nie wygląda to na zadanie niewykonalne. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że kiedy wykonał zadanie, pojechał metrem na Ostermalm albo do Gardet - dodał, uśmiechając się do Holt. - Problem polega na tym, że nie możemy go szukać w taki sposób - stwierdziła Mattei. Tego się nie robi jak w wyszukiwarce internetowej, gdzie wystarczy wklepać odpowiedni zestaw słów, żeby ograniczyć wynik poszukiwań do koniecznego minimum. Materiał ze śledztwa w sprawie zabójstwa Plamego jest posegregowany zupełnie inaczej albo według innych zasad. - A co to za zasady? - spytał podejrzliwie Johansson. - Zupełnie niejasne. Uważam, że nawet ci, którzy ten materiał gromadzili, tego nie wiedzą. Twierdzą, że ułożyli dokumenty zgodnie z zasadami obowiązuj ącymi w dochodzeniówce, ale nie da się ich przejrzeć tak, jak pan zaproponował. - Zgodnie z zasadami obowiązującymi w dochodzeniówce - powtórzył Johansson,
patrząc na nią pytającym wzrokiem. Przecież wszyscy wiedzą, na czym to polega, pomyślał. - Tak, ale dla każdego oznacza to coś innego - powiedziała Mattei. - Najbardziej popularny system to układanie według konkretnych informacji i wskazówek. Polega to najczęściej na tym, że osoba przekazująca informację wskazuje na kogoś. Są tam tysiące takich informacji. Najbardziej popularną metodą jest ta, którą śledczy już dawno sami wymyślili: przesłuchanie, zbieranie informacji w terenie, opinie ekspertów… właściwie cokolwiek. Nawet to, co pierwszy kieruj ący śledztwem w swoich wypowiedziach dla mediów nazywał śladem, umieszczono w materiale. Krótko mówiąc, cokolwiek. Większość materiałów sprawia wrażenie, jakby je układał ktoś zmęczony. Wszystko jest tak pomieszane i nieprzejrzyste, że gdy pojawia się nowa wiadomość, nie wiadomo, do którego segregatora należy j ą włożyć, więc zakłada się nowy segregator. Dosłownie. Mogę panu podać przykład. - Bardzo proszę - zgodził się Johansson. Jeden śmiertelny cios mniej czy więcej nie sprawi różnicy, pomyślał. - Niedawno całkiem przypadkiem odkryłam, że ta sama informacja pochodząca z tego samego źródła, wskazuj ąca na pewną osobę jako zabójcę Palmego, została zarejestrowana jako trzy różne zgłoszenia. Zważywszy na to, od kogo ta informacja pochodzi - a jest to bardzo pracowity informator - nie mogę wykluczyć, że jest więcej takich przypadków. Ta sama informacja, to samo źródło, ten sam domniemany sprawca. Według rejestru są to trzy różne zgłoszenia. - Ale dlaczego, na miłość boską? - Wpłynęła w trzech różnych okresach i trafiła do trzech różnych śledczych. Ze względu na sposób rejestracji nie można jej było powiązać z wcześniejszymi - wyjaśniła Mattei, wzruszaj ąc ramionami. - A co ty na to, Janie? - spytał Johansson. Przecież to wszystko nie ma sensu, pomyślał. - Jestem skłonny zgodzić się z Lisą - odparł Lewin i chrząknął ostrożnie. - Jeśli nie wiadomo, gdzie czegoś szukać, robi się trudno. Innymi słowy, nie wystarczy wiedzieć, czego się szuka. Trzeba jeszcze wiedzieć, gdzie szukać. Nie mówię tu oczywiście o różnych wyjątkach. - Na przykład? - spytał Johansson. Przecież to jest sprzeczne z zasadami wyszukiwania, pomyślał. - Najlepszym przykładem jest tak zwany wątek policyjny. Kiedy śledczy zaczęli go badać, służba bezpieczeństwa otrzymała polecenie przejrzenia wszystkich informacji odnoszących się do policjantów. Prawie wszyscy, których wytypowano jako podejrzanych o udział w zbrodni, mieszkali w Sztokholmie. Zważywszy na to, że prawie cała ekipa uczestnicząca w śledztwie też pochodziła ze Sztokholmu, uznano za niewłaściwe, aby ludzie prowadzili dochodzenie we własnej sprawie. To dlatego ten wątek powierzono służbie bezpieczeństwa. Jedną z zalet tego rozwiązania było to, że prawie cały materiał został zgromadzony w jednym miejscu. Szczerze mówiąc, nie wiem, co się stało z tym, co wpłynęło później.
- Okej - powiedział Johansson. - Rozumiem, co chcecie powiedzieć. Zróbmy tak: postaramy się zająć tą sprawą najlepiej jak potrafimy. Wedle stawu grobla. Bo nie mamy innego wyjścia, do cholery, pomyślał. - Sam wiesz najlepiej - powiedziała z uśmiechem Holt. - O czym? - Że zawsze staramy się pracować możliwie najlepiej. - No to wspaniale - zakończył Johansson. - Ta sama godzina, to samo miejsce, za tydzień. - I wtedy mamy ci podać nazwisko sprawcy? - spytała Holt z niewinną miną. - Czy ten sprawca nie nazywa się Drań? - Uważaj, co mówisz, Anno - odparł Johansson. 23. Po spotkaniu Johansson poprosił Lewina na stronę. Chciał z nim porozmawiać w cztery oczy. No bo czy miał wybór? To, co dwa tygodnie wcześniej wyglądało na wspaniały, a przynajmniej świeży i dobry pomysł, dało jak na razie pięć różnych efektów. Czterysta godzin pracy w wykonaniu Holt, Lewina i Mattei, którzy mieli też przecież inne obowiązki. To po pierwsze. Media maj ą pełne ręce roboty z informatorami, którzy cały czas zatruwaj ą życie prowadzącym śledztwo. Flykt i jego ludzie pewnie pękają ze śmiechu. To po drugie. Jeśli chodzi o Johanssona, to najprawdopodobniej trafił na czarną listę Największej Szwedzkiej Gazety Porannej. Codzienna porcja ciosów wymierzonych w jego obnażoną pierś, seria artykułów o nieprawidłowościach w kierownictwie Centralnego Urzędu Śledczego, artykuły redakcyjne o nieskuteczności policji, a ostatnio żart rysunkowy, na którym umieszczono jego podobiznę z napisem: „W pogoni za minionym czasem”. Na rysunku widać, jak bardzo gruby Johansson w jednej ręce trzyma na smyczy owczarka niemieckiego, a w drugiej latarkę, którą oświetla coś, co przypomina dużą psią kupę. Johansson pękał ze śmiechu. To po trzecie. Pozostało to, co rzeczywiście ma coś wspólnego ze sprawą. Świadomość, że dużą część materiału należy uznać za straconą. Stara policyjna teza, która głosi, że sprawca, którego nie udało się znaleźć, mimo wszystko tkwi gdzieś w zgromadzonym materiale, może się okazać prawdziwa. Problem polega jednak na tym, że tym razem papierów jest zbyt dużo i że panuje w nich zbyt duży bałagan, żeby istniała realna szansa na znalezienie sprawcy. To po czwarte. Po piąte: minęło już czternaście dni i czego dokonała w tym czasie trójka najlepszych policjantów w Szwecji? W zasadzie zakwestionowała tylko przyjętą wcześniej wersję o drodze ucieczki sprawcy. Na dodatek ich praca przyniosła nowe znaki zapytania. Świadek Madeleine Nilsson, która na schodach prowadzących do Kungsgatan spotkała nieznanego nikomu człowieka bez twarzy i nazwiska. Przed czy po zabójstwie? Prawda to czy nie? Na wszelki wypadek świadek zmarła przed dwudziestu laty. Lewin to taki ostrożny generał. Gdyby wszyscy generałowie byli tacy jak on, nigdy nie
doszłoby do żadnej wojny. Jest też świetnym policjantem. Jednym z najlepszych. No dobrze, pomyślał Johansson. Zadajmy proste pytanie. Jeśli Lewin w typowy dla siebie sposób uzna, że powoduje nami zwykła ludzka próżność, dasz sobie spokój. - Co o tym sądzisz? - spytał Johansson. - Czy to w ogóle ma sens? - Nie wiem - odparł Lewin. - Łatwe to nie jest. - Może powinniśmy spojrzeć prawdzie w oczy i dać sobie spokój? - Dajmy sobie tydzień. Potem spróbujemy coś zrobić - zaproponował Lewin. To chyba przez Holt, pomyślał. Nadal o niej myślę. - Okej - zgodził się Johansson. Do diabła, co mu się stało? - pomyślał. Wygląda na to, że nękają go jakieś zmiany osobowości. - Czasem tak bywa, że robimy coś w dobrej wierze, choć nie wiemy, czym ta dobra wiara jest - odparł w zamyśleniu Lewin. - Miło mi to słyszeć, ale tym razem chodzi raczej o zwykłą ludzką próżność. - Dajmy sobie jeszcze tydzień - zakończył Lewin, po czym wstał, skinął głową i wyszedł. Nie tylko próżność, pomyślał Johansson, kiedy Lewin zamknął za sobą drzwi. To prawda, mam powody osobiste, bo zawsze takie istniej ą, ale tym razem chodzi raczej o chęć zemsty niż o próżność. Na tydzień przed urlopem Johansson pojechał do głównej siedziby Interpolu w Lyonie na międzynarodową konferencję dla komendantów policji. Było to cykliczne spotkanie ludzi zajmujących takie stanowisko jak on - i w Anglii, i w Arabii Saudyjskiej, i na Sri Lance. Przyjemna impreza, podczas której oficjalne zajęcia połączono z mniej oficjalnymi. Już pierwszego wieczoru po oficjalnej kolacji Johansson spotkał się z kolegami z innych państw w barze znajduj ącym się niedaleko hotelu. Od wielu lat ten lokal był ich nieoficjalnym miejscem spotkań. Można tam było posłuchać wielu klasycznych historii o bohaterach policyjnych akcji. Każdy o czymś opowiadał, ale jak zwykle najwięcej złośliwych komentarzy wysłuchiwał zawsze Johansson. Powód był zawsze ten sam: niewyjaśnione od dwudziestu lat zabójstwo premiera jego rządu. Biorąc pod uwagę rangę ofiary, była to największa klęska w całej dotychczasowej historii policji. I to niezależnie od tego, jaką rolę Lee Harvey Oswald odegrał w zamordowaniu Kennedy’ego w listopadzie 1963 roku. Tym razem pierwszą osobą, która rzuciła w niego kamieniem, był jeden z jego najlepszych przyjaciół, szef policji metropolitalnej w Londynie. Uczynił to z niewinną miną i z miłym uśmiechem, dobrał też odpowiednio słowa i przyj ął stosowną pozę. - How about the Olof Palme assasination? Any new leads? T21 Doczekamy się w końcu przełomu w twojej nieustającej pracy dochodzeniowej? Lars, czy zaspokoisz naszą ciekawość? Rozjaśnij mrok, który nas, ciemniaków, otacza. Rozwiej nasze wątpliwości i rozprosz nasz niepokój. I znowu ten typowy radosny rechot. Toasty i przyjacielskie gesty, żeby złagodzić ostrą
wymowę wypowiedzianych przed chwilą słów. No harm intended, of course… comrades in arms… J3J i tak dalej, i tak dalej. Niestety dla niego nie było to żadnym pocieszeniem. Niewyjaśniona sprawa zabójstwa tkwiła w jego świadomości jak ostry cierń. I dlatego udzielił im takiej samej odpowiedzi jak zawsze. Jeśli chodzi o śledztwo prowadzone przez szwedzką policj ę w sprawie zabójstwa Palmego, sytuacja przedstawia się niestety źle, bo z powodu trwaj ących od dawna zaniedbań sprawa od samego początku stoi w miejscu. Dlaczego? Bo nie udało się schwytać sprawcy na miejscu zbrodni ani w bezpośrednim sąsiedztwie. Stało się więc coś, co nie zdarzało się prawie nigdy, gdy dochodziło do zabójstwa kogoś takiego jak premier szwedzkiego rządu. Zamiast tego mamy do czynienia z nieznanym zabójcą, który znikł w mroku nocy. Tymczasem policja, zamiast zastosować typowe przy dochodzeniach procedury, nagle o nich zapomina, bo wszędzie panuje kompletny chaos. Formułuje się coraz bardziej niedorzeczne hipotezy, a nawet ogłasza czyste spekulacje, zamiast wytrwale prowadzić szczegółowe dochodzenie, co jest przecież zadaniem każdego prawdziwego policjanta i co mu pozwala normalnie pracować. Nie tylko pojedynczym funkcjonariuszom, ale także całej policji, w której służą. Zarówno on, Johansson, jak i jego koledzy dostali wtedy nauczkę. Czegoś się nauczyli. A jeśli ktoś mu nie wierzy, niech sobie przypomni, jak kilka lat temu, gdy zamordowano szwedzką minister spraw zagranicznych, policja dość szybko uporała się ze znalezieniem sprawcy. - A good piece of old time coppery, if you ask me - stwierdził Johansson swoim bezbłędnym policyjnym angielskim. - We learned our lesson. We did it the hard way. But we did it well. T41 Jego angielski przyjaciel i kolega po fachu skinął głową na znak, że się z nim zgadza. Na potwierdzenie uniósł szklaneczkę bursztynowej whisky. Postanowił jednak nie zmieniać tematu, bo o ile dobrze zrozumiał, śledztwo nadal jest prowadzone i to mimo tego, co Johansson przed chwilą powiedział, jak również mimo niepowodzeń, jakie spotykaj ą prowadzących tę sprawę od ponad dwudziestu lat. Dlaczego więc nie skierować tych policjantów do jakiejś rozsądnej pracy? - Trzeba się pogodzić z sytuacj ą - oznajmił ponurym tonem Johansson. - Dopóki sprawa się nie przedawni, będziemy nad nią pracować. Nie dodał oczywiście, że śledczy skierowani do tej sprawy od wielu lat zajmuj ą się czymś zupełnie innym. - Taka postawa to wyraźny ukłon w stronę polityka wysokiej rangi, który został zamordowany - zgodził się jego angielski kolega. - To niezbędne, jeśli się chce utrzymać polityczną stabilizację w państwie prawa i w systemie demokratycznym, chociaż policjanci właściwie stoj ą ponad polityką. Być może. Johansson skinął głową. Sam się nad tym nie zastanawiał, ponieważ politykowanie jest mu najzupełniej obce. W śledztwo włączył się dopiero niedawno, na dodatek jedynie jako pełnomocnik rządu przydzielony do różnych komisji. Chciałby jednak podzielić się z nimi spostrzeżeniem, które niedawno poczynił. Pytanie brzmi
mianowicie, czy naprawdę chodzi o to, żeby się skupiać na niepowodzeniu policji. Obserwuj ąc zmieniaj ący się j ęzyk ciała kolegów, Johansson uznał, że to odpowiednia chwila. Siedzący naprzeciwko dręczyciel znalazł się w pułapce, trafił w pole ostrzału Johanssona, a na dodatek stanął plecami do niego. Stwierdził, że to niezwykle ciekawa teza i że chciałby się dowiedzieć czegoś więcej. - Twierdzę, że jest rzeczą absolutnie konieczną, aby skomplikowane śledztwa prowadzili prawdziwi policjanci - wyjaśnił Johansson z miłym uśmiechem. Pochylił się w stronę swojego adwersarza i poklepał go po ramieniu. Dodał, że jego zdaniem powierzanie takich spraw zwykłym prawnikom i biurokratom, którzy od pewnego czasu zajmuj ą najwyższe stanowiska w policyjnej hierarchii współczesnych państw europejskich, jest niebezpieczne i daje prawie stuprocentową gwarancj ę niepowodzenia. Tak to niestety wyglądało wtedy, gdy zastrzelono szwedzkiego premiera. - Touche, Lars - odparł komendant ze Scotland Yardu. Chyba był poruszony słowami Johanssona bardziej niż większość kolegów siedzących przy stole. Rzeczywiście, to żadna tajemnica, że na stanowisko, które zajmuje obecnie, nie trafił po długiej karierze, od krawężnika poczynając. Dopiero gdy skończył pięćdziesiąt lat, opuścił szacowną ławę sędziowską przy Old Bailey i przeniósł się do gabinetu komendanta policji przy Victoria Street. Ale praca w tamtym sądzie nie bardzo się liczy w jego nowym środowisku, bo zajmował się tam głównie sprawami gospodarczymi i cywilnymi i „nigdy by nawet nie marzył o tym, żeby wtykać swój wielki nos w jakieś śledztwo w sprawie zabójstwa”. - Sam wywołałeś ten temat. - Johansson chrząknął. Potem potoczyło się jak zawsze. Zastępca szefa paryskiej policji opowiedział im o problemie, jaki władze miasta maj ą z „pomnikami słynnych Francuzów, na których gromadzą się wielkie stada gołębi, zwłaszcza że paryskie gołębie sraj ą jak oszalałe”. Następnie stwierdził, że szwedzkie śledztwo stanowi przykład tego, co policja mogła w takiej sytuacji zrobić, to znaczy odnieść sukces albo ponieść porażkę. Prawda jest taka, że Johansson i jego śledczy zajmuj ący się sprawą Palmego odgrywają równie ważną rolę w podtrzymywaniu Szacunku Dla Władzy Zwierzchniej w Szwecji jak pięćdziesięciu kilku pracowników paryskiej spółki komunalnej zajmującej się oczyszczaniem pomników z gołębich odchodów. - Szacunek dla każdego wielkiego narodu utrzymuje się lub upada wraz z szacunkiem dla jego wielkich przywódców - dodał. Chciałby więc skorzystać z okazji i wznieść toast na cześć szwedzkiego kolegi, który z nieustającym zapałem i wielkim poświęceniem, rezygnując z własnej wygody, podjął się tego tak trudnego zadania. Najwyższy czas się ewakuować, pomyślał Johansson, gdy wszyscy wychylili toast na jego cześć. Dwie godziny później, kiedy już leżał w swoim łóżku w hotelu, podjął decyzję. Potem od razu zasnął, dokładnie tak, jak zasypiał w domu: na plecach, z rękami założonymi na piersi. Zanim jednak zasnął, przez chwilę myślał o żonie. Doszedł do wniosku, że zbyt często jest sama. Sprawy, z powodu których zostawia ją samą, nie są aż tak ważne, żeby nie pozwalać im się cieszyć wspólnym życiem.
24. - Czy coś się działo? - spytał Johansson sekretarkę, gdy się pożegnał z Lewinem. - Tu ciągle coś się dzieje - odparła. - Ktoś dzwonił? Telefon jak zwykle dzwonił cały czas. Może niekoniecznie chciał z nim rozmawiać cały świat, ale odniosła wrażenie, że wielu spośród tych, których interesuje mroczna strona bytu, zaczęło nagle odczuwać silną potrzebę skontaktowania się właśnie z jej szefem. Jak zwykle odpowiadała na telefony i udzielała odpowiedzi, jakich oczekiwali dzwoniący. Nie musiała niepokoić samego Johanssona. Wyjątek zrobiła dla dwóch osób. - Dzwoniła tajemnicza postać z Rosenbad, facet, który nigdy nie mówi, jak się nazywa. - Czego chciał? - spytał Johansson. Pewnie pełnomocnik premiera, szwedzki kardynał Richelieu, pomyślał. - Żartuje pan ze mnie? Nie chciał mi nawet powiedzieć, czy jeszcze zadzwoni, czy może to pan ma zadzwonić do niego. - Porozmawiam z nim. A drugi telefon? - To na pewno nic ważnego - odparła sekretarka, potrząsając głową. - Też ktoś bez nazwiska? - Ależ skąd. Ten ktoś dzwonił kilka razy. Już w piątek, ale ponieważ nie chciałam panu psuć weekendu, uznałam, że sprawa może poczekać. - Nazwisko - powtórzył Johansson, strzelając palcami. - Backstrom - odparła z westchnieniem. - Pierwszy raz zadzwonił w piątek, od tamtej pory dzwonił jeszcze z sześć razy. Ostatnio dziś rano. - Backstrom! - powtórzył Johansson z niedowierzaniem. - Czy mówimy o tym samym tłustym dupku, którego wyrzuciłem ze specjalnej grupy operacyjnej powołanej do rozwiązywania najtrudniejszych przestępstw? To chyba niemożliwe. Przecież to dopiero rok, pomyślał. - Obawiam się, że to on. Komisarz policji kryminalnej Evert Backstrom. Żądał, żeby mu umożliwiono rozmowę z panem. Powiedział, że sprawa jest niesłychanie ważna i ogromnie drażliwa. - O co mu chodziło? - Nie chciał powiedzieć. - Niech Lewin do niego zadzwoni. - Oczywiście - powiedziała sekretarka. Biedny Lewin, pomyślała. Sekretarka Johanssona skontaktowała się z Lewinem, wysyłając mu wiadomość mailem przez sieć będącą policyjnym wariantem GroupWise. Była trudną do pokonania zaporą nawet dla zdolnych hakerów. A ponieważ jako człowiek sekretarka znacznie różniła się od swojego
szefa, wiadomość, którą wysłała Lewinowi, była utrzymana w grzecznym tonie i w pełni zrozumiała. Postarała się nawet sformułować j ą w formie prośby. Zapytała mianowicie, czy Lewin zechciałby się skontaktować z komisarzem Evertem Backstromem, który pracuje obecnie w biurze depozytowym policji miejskiej w Sztokholmie, i dowiedzieć się, czego chce. Jest to prośba ich wspólnego przełożonego Larsa Martina Johanssona, szefa Głównego Urzędu Śledczego, którego na komendzie i w języku potocznym nazywają szefem. W co ja się wplątałem, zastanawiał się Lewin. Jeszcze godzinę temu, wydawało się, że rozstrzygnięcie miał we własnych rękach. Miał też okazję raz na zawsze skończyć z tą zagadką. Teraz jest za późno. Wszystko wróciło do normy i będzie pewnie jeszcze gorzej. Trzy razy zaczerpnął głęboko powietrza i wykręcił numer Backstroma. Obawiał się, że Backstrom zupełnie się nie zmienił. I miał rację. - Backstrom speaking - usłyszał w słuchawce. - Cześć, mówi Lewin. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. Mam do ciebie pytanie. - Cześć, Janne - odparł Backstrom głośno i wyraźnie, bo wiedział, że Lewin nie znosi, kiedy się go tak nazywa. - Dawno się nie widzieliśmy. W czym mogę ci pomóc? Lewin zdążył się już uodpornić na tego rodzaju złośliwości. Bardzo się starał być uprzejmy, grzeczny i nie przeciągać sprawy. Dzwoni w imieniu szefa, który pyta, czego Backstrom od niego chciał, i polecił jemu, Lewinowi, wszystkiego się dowiedzieć. - Jeśli mu tak bardzo zależy, to niech sam zadzwoni - odparł Backstrom. - Słucham? - Posłuchaj, Janne - mówił dalej Backstrom swoim pedagogicznym tonem. - Na twoim miejscu poradziłbym mu, żeby do mnie zadzwonił. Uważam, że leży to w jego własnym interesie, jeśli mogę się tak wyrazić. Chodzi mi o to, czym się teraz zajmuje sprecyzował. - Wnioskuję, że nie chcesz o tym ze mną rozmawiać. - Tak jak powiedziałem. Gdybym był Johanssonem, sam bym zadzwonił do komisarza Backstroma, zamiast wysyłać do niego ciebie, Janne. - Przekażę mu twoj ą odpowiedź. Mam mu jeszcze coś przekazać? - Jeśli naprawdę chce zrobić porządek ze śledztwem w sprawie Palmego, niech do mnie zadzwoni. A teraz wybacz, mam mnóstwo pracy. Co za prymityw, pomyślał Lewin. Bez względu na to, co mówiono o pełnomocniku premiera, z pewnością nie dało się o nim powiedzieć, że jest prymitywny. Już raczej nazbyt kulturalny, w stopniu wykraczającym daleko poza granice zwykłego ludzkiego rozumienia. Johansson zadzwonił na jego najbardziej tajny numer. Odebrał od razu. Nie przedstawił się oczywiście, bo zważywszy na funkcję, jaką pełnił, i zakres obowiązków tak należało. - Słucham - powiedział, wypowiadając drugą sylabę tego słowa z lekkim znakiem zapytania.
- Mówi Johansson. Słyszałem, że dzwoniłeś do mnie. W czym mogę ci pomóc? Przy okazji, co słychać? - Strasznie się cieszę, że cię słyszę - odparł pełnomocnik z wyczuwalną radością w głosie. Właściwie to nie chodzi mu o nic szczególnego. Chciał się tylko dowiedzieć, co słychać u starego przyjaciela, z którym kontaktuje się zbyt rzadko. Właśnie wrócił z zasłużonego urlopu i ledwo postawił stopę na szwedzkiej ziemi, wpadł na pomysł, żeby zadzwonić do swojego starego przyjaciela Larsa Martina Johanssona. - To prawdziwie freudowska symbolika - stwierdził pełnomocnik. O Johanssonie zaczął myśleć godzinę wcześniej, kiedy jeszcze siedział w samolocie rządowym lecącym z Londynu na Arlandę. Dopiero jednak w chwili, gdy postawił stopę „na ojczystej ziemi, która obu nas zrodziła”, te ulotne myśli ułożyły się w całość. - To miło, że o mnie pomyślałeś - odparł Johansson. Po co on tyle ględzi, pomyślał. Jak się okazało, pełnomocnik premiera ma się „wybornie, na co sobie absolutnie zasłużył”. Jest oczywiście wdzięczny za chęć udzielenia bliżej nieokreślonej pomocy, jaką zaoferował mu Johansson, ale dzwoni tylko po to, żeby go zaprosić na kolację. Spędzić z nim trochę czasu, coś przekąsić, napić się dobrego alkoholu. - Co ty na to? - spytał. - Świetny pomysł - przyznał Johansson. - Zgadzam się z przyjemnością. - No to może jutro? - Doskonale - odparł Johansson. Ta jego gotowość, usłużność, umiejętność ustawiania się na zakrętach losu… nie wspominaj ąc o nagłych, nieoczekiwanych zaproszeniach. -…zazdroszczę ci, Lars - westchnął pełnomocnik. - Pomyśl, gdybym mógł być taki toujours. Czy w takim razie możemy się umówić na jutro o wpół do ósmej w moich skromnych progach na przedmieściu? - Z miłą chęcią - odparł Johansson. Ciekawe, o co mu tak naprawdę chodzi, zastanawiał się. Właściwie on też ma pytanie, które chciałby zadać pełnomocnikowi. - Czego chciał Backstróm? - spytał Johansson sekretarkę, kiedy się pożegnał z pełnomocnikiem. - W każdym razie nie chciał rozmawiać z Lewinem tylko z panem. Lewin podejrzewa, że Backstróm coś wie o zabójstwie Palmego. Zresztą pięć minut temu znowu dzwonił. - W takim razie niech to omówi z Flyktem - mruknął Johansson. - Już mu to proponowałam. Powiedziałam mu, że jeśli chodzi o tę sprawę, powinien zadzwonić do Flykta. - I co on na to? - Zażądał rozmowy z panem - westchnęła sekretarka.
- To jakaś kompletna bzdura - powiedział Johansson, czując, jak mu rośnie ciśnienie. Zadzwoń do Flykta i każ mu uspokoić tego głupka. Teraz! - Dobrze, porozmawiam z nim - odparła sekretarka. Biedny Flykt, pomyślała. Flykt nie bawił się w wysyłanie maili do Backstróma. Nie bardzo znał się na komputerach, mailach i całym tym elektronicznym hokus-pokus, którym posługiwali się jego młodsi koledzy. Uważał, że cały ten sprzęt jest mocno przereklamowany. Poza tym był już za stary, żeby się wszystkiego nauczyć od podstaw. No bo czy jest coś złego w starym, porządnym telefonie? Przecież to świetne, policyjne narzędzie pracy, za pomocą którego można się skontaktować z każdym. Wykręcił numer Backstróma. Backstróm odebrał, zanim jeszcze wybrzmiał pierwszy sygnał. - Henning - rzucił Backstrom do słuchawki. - O czym to rozmawialiśmy, kiedy nam przerwano? - Chciałbym rozmawiać z komisarzem Backstromem, Evertem Backstromem. Czy numer… - Backstrom speaking - przerwał mu komisarz obojętnym tonem. - To świetnie - odparł Flykt. - W takim razie dobrze się dodzwoniłem. Mówi Yngve Flykt z grupy Palmego. Słyszałem, że coś wiesz o śledztwie. Cały zamieniam się w słuch. - Masz pod ręką papier i coś do pisania? - Oczywiście - odparł Flykt, bo jeszcze zanim wybrał jego numer, włączył nagrywanie. Notuję. - W takim razie zapisz sobie, że twój tak zwany szef sam może do mnie zadzwonić. - Rozumiem. Ale to on mnie prosił, żebym się z tobą skontaktował. To moja działka, moja i tych wszystkich, którzy pracuj ą nad tą sprawą. - Kurwa mać! - zaklął Backstrom. - W takim razie przekaż mu, że z tobą nie będę rozmawiał. - Jesteś niesprawiedliwy, Evercie. Jeśli coś o tym wiesz, powinieneś nam powiedzieć, w końcu obaj jesteśmy policjantami… - Posłuchaj, kolego - przerwał mu Backstrom. - Nie będę z tobą rozmawiał. Równie dobrze mógłbym od razu zadzwonić do prasy. Będę rozmawiał tylko z Johanssonem. - Ale dlaczego? - Spytaj jego. Niech ci powie, czy się domyśla. &
- Odniosłem wrażenie, że był całkowicie wytrącony z równowagi - stwierdził pięć minut później Flykt. - Nagrałeś to na taśmę? - spytał Johansson. - Oczywiście. Na początku wyglądało na to, że spodziewał się telefonu od kogoś innego, od jakiegoś Henninga… Sądzi pan, że Backstrom może znać tego słynnego adwokata
Henninga Sj ostroma? - Nie sądzę. Sjostrom to superfacet. Broni tylko pedofilów, podpalaczy i seryjnych morderców. Na pewno by się nie zadawał z kimś takim jak Backstrom. - Nieważne dodał, wzruszając ramionami. - Prześlij mi tę rozmowę mailem. - Oczywiście - powiedział Flykt. I co tu zrobić, pomyślał. Pewnie będę musiał poprosić o pomoc któregoś z moich młodych geniuszy. - Zrobimy tak - zaczął Johansson kwadrans później, patrząc ponurym wzrokiem na sekretarkę. - Słucham. - Zrób listę wszystkich telefonów od Backstroma. Od tej pory będziesz dokładnie zapisywać, kiedy do mnie zadzwoni. Kiedy zadzwoni po raz piąty, natychmiast mnie powiadom. - Zrozumiałam - odparła sekretarka. Biedny Backstrom, pomyślała. Po spotkaniu z Johanssonem Holt odczuła nagłą potrzebę opuszczenia budynku komendy na Kungsholmen, w którym jej biurko było jednym z dwóch tysięcy biurek. Musiała wyj ść i trochę się poruszać. Popracować tak jak dawniej, gdy była prawdziwą policjantką. Porozmawiać z kimś, kto coś wie i mógłby jej coś ciekawego opowiedzieć. Mattei sceptycznie odniosła się do teorii dotyczącej sprawcy, którą przedstawiła wspólnie z Lewinem. Już samo to skłaniało do przestudiowania jej jeszcze raz. A któż inny nadaje się do takiej rozmowy lepiej niż jej stary kolega, którego niedawno spotkała na miejscu zbrodni i który j ą odwiózł do domu? Był jednym z tych, którzy zajmowali się wtedy tą sprawą. Ów kolega nazywał się Berg. Pracuje teraz w policji porządkowej w Vasterort. W policji od ponad czterdziestu lat, niedługo idzie na emeryturę i nadal jest tylko inspektorem. Ale nie dlatego, że nie ma znajomości w policji. Jego ojciec był policjantem, podobnie jak stryj -prawdziwa legenda policji, szef służby bezpieczeństwa i poprzednik Johanssona, który przejął po nim obowiązki szefa do spraw operacyjnych. Za to, że nadal jest tylko inspektorem, może winić tylko siebie. Przez ponad dziesięć lat od początku lat siedemdziesiątych do początku lat osiemdziesiątych - należał do dużej grupy policjantów, którym postawiono najwięcej zarzutów. Wydział kontroli wewnętrznej policji miejskiej w Sztokholmie badał ponad trzydzieści spraw dotyczących oskarżeń o pobicie i stosowanie przemocy na służbie. Przed dwudziestu laty jego bezpośredni przełożony Lars Martin Johansson wsadził go nawet wraz z kilkoma innymi policjantami za kraty. Chodziło wtedy o ciężkie pobicie emeryta, do którego miało dojść w areszcie w rejonie podlegającym komendzie na Norrmalm. Niestety za każdym razem Berga i jego kolegów uniewinniano. Kres karierze młodego Berga położył nie kto inny jak jego własny stryj, Berg. To jemu zawdzięcza to, że po tylu latach nadal jest inspektorem, a nie komisarzem. Na rok przed śmiercią Palmego starszy Berg polecił podległym sobie służbom, aby zbadały związki łączące sztokholmskich policjantów z prawicowymi organizacjami ekstremistycznymi. Bardzo szybko wyszło na jaw, że wiodącą rolę odgrywa jego bratanek. Kiedy pół roku
później nieznany sprawca zamordował Palmego, a media zaczęły grzebać w tak zwanym wątku policyjnym, nazwisko inspektora Berga pojawiało się w materiałach zgromadzonych przez śledczych najczęściej. Nigdy jednak za nic go nie skazano. Tylko raz zpostawiono mu zarzuty, ale potem został uniewinniony, i na tym się skończyło. Natomiast za te dni, które na polecenie swojego bezpośredniego przełożonego spędził w areszcie, po jakimś czasie otrzymał duże odszkodowanie. Tej nocy, kiedy zginął Palme, młody Berg był trzecim policjantem, który pojawił się na miejscu zbrodni. Świat jest mały, pomyślała Holt, ale do kogo innego mogłabym się zwrócić? Kiedy się do niego dodzwoniła, Berg zaproponował, żeby się spotkali w małej kawiarni w pobliżu posterunku policji. Tak jak Holt, Berg mieszkał w Solnie, a ponieważ po południu miał dyżur na komendzie, właśnie to miejsce odpowiadało mu najbardziej. Poza tym o tej porze prawie nikt tam nie zagląda. Najważniejsze, że dają dobrą kawę i smaczne kanapki. - Dzięki, że przyszedłeś - powiedziała pół godziny później Holt. - Nie ma za co - odparł Berg z uśmiechem. - Szczerze mówiąc, nie miałem nic lepszego do roboty. Zanim jednak zaczniemy, muszę ci o czymś powiedzieć. - Jasne - odparła Holt. Berg zrobił jej pięciominutowy wykład, w całości poświęcony własnej osobie. Mówił o tym wszystkim, o czym Holt wiedziała już wcześniej. Potem od razu przeszedł do rzeczy. Stwierdził, że nie ma nic wspólnego z zabójstwem premiera. Był tak samo zaskoczony jak wszyscy inni. Był oburzony - jak wszyscy inni. Może mu wierzyć albo nie, ale gdyby miał jedno życzenie w życiu, to tylko takie, żeby on i jego koledzy z policji byli wtedy w pobliżu miejsca zbrodni i mogli złapać sprawcę. - Tylko po to, żeby oszczędzić wszystkim czasu - dodał, wzruszając ramionami. - Wierzę ci - odparła Holt. - Nigdy nie wierzyłam tym typkom z telewizji w ich teorie o policyjnym wątku. - To, że wierzę w mnóstwo innych rzeczy, które czytałam, nie ma najmniejszego znaczenia, dodała w myślach. - Miło mi to słyszeć - powiedział Berg i zabrzmiało to szczerze. - Właściwie chciałam z tobą porozmawiać o czymś zupełnie innym - wyjaśniła Holt. Chodzi mi o rekonstrukcję zdarzeń, którą wtedy opracowali śledczy. Krótko mówiąc: nie zgadzają mi się godziny i minuty. Potem Holt przez pięć minut opowiadała mu, do jakiego wniosku doszli z Lewinem w sprawie świadka numer jeden, a mianowicie, że świadek numer jeden zjawił się u szczytu schodów prowadzących na Malmskillnadsgatan przynajmniej półtorej minuty po sprawcy. I że świadek numer dwa chociażby z tego powodu nie mogła widzieć, jak sprawca biegnie przez ulicę „chwilę przedtem”. Nie wspomniała natomiast ani słowem o zeznaniach Madeleine Nilsson. Postanowiła, że zrobi to później. - Jeśli przyjmiemy, że zbrodnię popełniono o dwudziestej trzeciej dwadzieścia jeden i trzydzieści sekund i że sprawca potrzebował minuty, żeby przebiec Tunnelgatan i dobiec schodami do Malmskillnadsgatan, mógł się pojawić na górze o dwudziestej trzeciej
dwadzieścia dwie i trzydzieści sekund. - Wiem - stwierdził z przekonaniem Berg. - Ten, kto zabił Palmego, musiał mieć cholernie dużo szczęścia. &
Potem opowiedział jej, co zapamiętał, jeśli chodzi o przebieg zdarzeń. Holt potrzebowała wielu godzin, żeby się przez to przekopać. - Według informacji uzyskanych od mądrali z kierownictwa policji sygnał o tym, co się stało na Sveavagen, trafił do policji dokładnie dwadzieścia cztery minuty po jedenastej. Musimy jeszcze doliczyć parę sekund przed albo po, jak zwykle. Mamy więc godzinę dwudziestą trzecią dwadzieścia cztery. Znajdowaliśmy się wtedy przy placu Brunkebergstorg, niedaleko Riksbanken. Przyjechaliśmy od północy na Malmskillnadsgatan, co oznacza, że niecałą minutę wcześniej minęliśmy schody prowadzące na Tunnelgatan. Oznacza to, że minęliśmy się ze sprawcą o trzydzieści sekund. Tak więc Palme leży zastrzelony przy Sveavagen, sto metrów na prawo od nas. Zastrzelono go zaledwie półtorej minuty wcześniej, a tymczasem my jedziemy sobie spokojnie Malmskillnadsgatan. Ujechaliśmy jeszcze czterysta metrów i dopiero wtedy dostaliśmy meldunek. - Berg westchnął i potrząsnął głową. - Z jaką prędkością jechaliście? - spytała Holt. - Sunęliśmy powoli - odparł Berg. - Jak zawsze, kiedy patrol jedzie radiowozem i chce zobaczyć jak najwięcej. Może trzydzieści na godzinę, powoli i spokojnie. Nigdzie śladu bandziorów, na ulicach panował spokój, zwykli przechodnie. Z tego, co zapamiętałem, było cholernie zimno. Ludzie szli szybko, z podniesionymi kołnierzami, skulonymi ramionami i rękami w kieszeni. A my siedzieliśmy sobie w błogiej nieświadomości w ciepłym dodge’u aż do chwili, gdy w naszym policyjnym radiu rozpętało się piekło. - Uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową. - Co się działo później? - Pełna gotowość, od razu się zgłosiliśmy. Wystarczył nam komunikat: strzały na skrzyżowaniu Sveavagen i Tunnelgatan. Kogut na dach, syrena, pierwsza w prawo, z Brunkebergstorget w Sveavagen, i pięćset metrów prosto, na miejsce zbrodni. Ja wysiadłem pierwszy, była wtedy godzina dwudziesta trzecia dwadzieścia cztery i dwadzieścia czy trzydzieści sekund. Odpowiedzieliśmy na wezwanie w niecałe pół minuty, więc godzina powinna się zgadzać. Radiowóz przejechał Malmskillnadsgatan półtorej minuty po zabójstwie i trzydzieści, czterdzieści sekund po tym, jak sprawca znalazł się na szczycie schodów i zniknął z pola widzenia świadkowi numer jeden. Policjanci z radiowozu nie widzieli sprawcy. Nie widzieli też świadka numer jeden ani nie zauważyli świadka numer dwa. Jak na razie wszystko się więc zgadza, rzeczywiście nie mogli ich widzieć.
Świadek numer jeden i świadek numer dwa, zastanawiała się Holt. Zanim jednak zdążyła spytać o nich Berga, sam podjął przerwany wątek. - Wiem, co ci się nie zgadza - powiedział. - Uważasz, że świadek numer dwa, która powiedziała świadkowi numer jeden, kiedy się zjawił na ulicy, że sprawca pobiegł w stronę David Bagares gata, widziała wtedy kogoś innego, że to nie był sprawca. - Dlaczego tak uważasz? - Bo ja doszedłem do tego samego wniosku, kiedy sobie to wszystko poukładałem w głowie - odparł Berg. - W przeciwnym razie nic by się nie zgadzało. Mam na myśli chronologię zdarzeń - dodał. - Ale nigdy nic o tym nie mówiłeś. - Jak myślisz, dlaczego? Wyobraź sobie, że ktoś taki jak ja zjawia się u naszych mądrali przy Kungsholmsgatan i mówi, że jego zdaniem zostali wprowadzeni w błąd. - Myślę, że nie kiwnęliby palcem - odparła Holt. - No dobrze, a co zrobiłeś, kiedy się znalazłeś na miejscu zbrodni? - Kiedy się zorientowałem, co się stało, a myślę, że nie zabrało mi to więcej niż dziesięć sekund, razem z trzema innymi policjantami pobiegliśmy Tunnelgatan. Kiedy dobiegliśmy do schodów prowadzących na Malmskillnadsgatan, stała tam jakaś kobieta. Machała rękami i krzyczała. Wbiegliśmy więc na górę. To był nasz świadek numer dwa, jak się później dowiedziałem. Z miejsca zbrodni, na górę biegłem najwyżej minutę. Tak ci zresztą powiedziałem, kiedy ostatnio rozmawialiśmy. - Mamy więc mniej więcej godzinę dwudziestą trzecią dwadzieścia pięć i trzydzieści sekund, cztery minuty po zabójstwie - sprecyzowała Holt. - Mniej więcej - potwierdził Berg. - Co zrobiłeś potem? - Pobiegłem w stronę, którą wskazała mi świadek numer dwa. David Bagares gata w stronę Regeringsgatan. Mniej więcej po pięćdziesięciu metrach zderzyłem się ze świadkiem numer jeden. - Co powiedział? - Nie za wiele. Dopiero po minucie zorientowałem się, że facet nie wie, w którą stronę uciekł sprawca. Powtórzył jedynie to, co mu powiedziała świadek numer dwa. Moim zdaniem w całym tym opisie nie wszystko układa się w logiczną całość. Na przykład to, że jakoby na sto procent widzieli tę samą osobę, która obok nich biegła. - W takim razie wyjaśnij mi swój tok myślenia - poprosiła Holt. Berg rozmawiał zarówno ze świadkiem numer jeden, jak i ze świadkiem numer dwa. Właściwie był pierwszym policjantem, który to zrobił, ale nikt go wtedy nie poprosił, żeby napisał choć jedno zdanie na ten temat. Policjanci kryminalni przejęli sprawę od razu, gdy pojawili się na miejscu zdarzenia. On nawet nie wie, co się stało z notatkami, które potem zrobił. Jak przez mgłę przypomina sobie tylko, że któryś z policjantów kryminalnych włożył je do kieszeni.
Berg nikogo nie przesłuchiwał, po prostu rozmawiał z obojgiem świadków. Zrobił to z tej prostej przyczyny, że chciał się jak najszybciej dowiedzieć wszystkiego, co widzieli, żeby kontynuować pościg za sprawcą. Kiedy świadek numer jeden dociera do Malmskillnadsgatan, spotyka świadka numer dwa. Pyta, czy widziała człowieka w ciemnym płaszczu. Kobieta odpowiada, że tak. Przed chwilą widziała mężczyznę w ciemnym płaszczu. Biegł Malmskillnadsgatan w stronę David Bagares gata. - Dosłownie przed chwilą? - powtórzyła Holt. - Ja też jej zadałem to pytanie od razu, jak tylko to było możliwe, to znaczy jakieś piętnaście minut później. Świadek potwierdziła, że widziała mężczyznę w ciemnym płaszczu. Nie więcej niż dwadzieścia sekund przed jej spotkaniem ze świadkiem numer jeden biegł Malmskillnadsgatan w stronę David Bagares gata. Zresztą niewiele miała do powiedzenia. Nie powiedziała nic więcej o jego ubraniu, jedynie to, że miał niewielką saszetkę w prawej ręce i że próbował ją schować do kieszeni płaszcza. Twarzy nie widziała. Odniosła wrażenie, że gdy koło niej przebiegał, próbował ukryć przed nią twarz. Wysoki czy niski? Szczupły czy gruby? Dobrze zbudowany czy drobnej postury? Włosy jasne czy ciemne? Młody czy stary? Tego wszystkiego też nie wiedziała. Wyglądał jak wszyscy inni mężczyźni, którzy tamtego wieczoru szli ulicą. Tak właśnie należałoby podsumować jej obserwacje. Z wyjątkiem jednej, a mianowicie, że facet zachowywał się dość podejrzanie. Im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej była tego pewna. Zachowywał się nerwowo, jakby uciekał, próbował ukryć twarz i tak dalej. A co innego mogła powiedzieć? - westchnął Berg. - Wokół niej aż się roiło od policjantów. - A świadek numer jeden? Co powiedział? - On był cały czas na górze, przy Malmskillnadsgatan. Gdyby to ode mnie zależało, trzymałbym go z dala od świadka numer dwa, ale było tam takie zamieszanie, że okazało się to niemożliwe. Zanim przejęli ich kryminalni, na pewno zdążyli ze sobą porozmawiać. Mieli na to prawie pół godziny. - A zauważyłeś jakieś różnice w opisie mężczyzny, którego widzieli? - Świadek numer jeden był o wiele bardziej rozmowny, jeśli mogę tak powiedzieć. Słyszał strzały i widział sprawcę z bronią w ręku, i od razu się domyślił, co się stało. Widział mężczyznę w ciemnej kurtce albo płaszczu, chyba z gołą głową albo może jednak miał jakieś nakrycie, coś takiego jak Jack Nicholson nosił w filmie „Lot nad kukułczym gniazdem.” Był dobrze zbudowany, miał kołyszący chód, trochę podobny do chodu niedźwiedzia. Twierdził, że widział, jak mężczyzna wsuwa broń do prawej kieszeni płaszcza albo kurtki, ale nie wspominał nic o saszetce. Powiedział, że miał okrucieństwo wypisane na twarzy. Wiek: czterdzieści do czterdziestu pięciu lat, w każdym razie starszy od świadka. W sumie przeciętny facet. - Rozumiem, co masz na myśli - powiedziała Holt. No to teraz czas na świadek Madeleine Nilsson, pomyślała. - Cofnijmy się trochę w czasie - zaczęła. - Jedziecie w górę Dobelnsgatan, na początku Malmskillnadsgatan mijacie schody prowadzące w dół do Tunnelgatan, przejeżdżacie wiaduktem nad Kungsgatan i jedziecie Malmskillnadsgatan w stronę placu
Brunkebergstorget, gdzie dociera do was wiadomość o tym, co się stało… - Dokładnie tak było - potwierdził Berg. - Nie zauważyliście nikogo dziwnego albo podejrzanego? - Gdyby tak było, od razu byśmy o tym powiadomili - odparł Berg, potrząsając głową. -Na pewno nie widzieliśmy nikogo z dymiącym rewolwerem w ręce - odparł z uśmiechem. - I nikogo innego? - Zwykłych ludzi kulących się z zimna. Czasem jakąś dziwkę, bo to przecież ich teren, jeśli mogę się tak wyrazić. O tej porze jest ich tam sporo. Na pewno było paru pospolitych łobuzów i narkomanów, ale na pewno nikogo, kto byłby zdolny do czegoś takiego. - A gdybyście kogoś takiego zauważyli? - Na pewno byśmy się zatrzymali, żeby sprawdzić, kto to. Zawsze tak robimy, jeśli nie mamy nic lepszego do roboty. Zazwyczaj migamy im światłami. Trzeba ci wiedzieć, że mieliśmy wśród nich całkiem dobre rozeznanie. - Migacie im światłami? - Tak, długimi. Dajemy im do zrozumienia, że ich zauważyliśmy, nic więcej. Informujemy ich, że mamy na nich oko. - Ale tamtego wieczoru nie zapamiętałeś nikogo konkretnego? - Nie. Gdyby tak było, powiedzielibyśmy o tym. Przecież to nie był wieczór, jakich wiele. Wiesz, myślę sobie, że szkoda, że nie dopuścili cię do tej sprawy na samym początku dodał Berg z uśmiechem. - Aha, jeszcze jedna rzecz. Jeśli nie masz mnie dosyć. Chodzi zresztą o coś innego. Poza tym chciałbym cię prosić, żeby to pozostało między nami. - Jeśli to, co chcesz mi powiedzieć, nie dotyczy sprawy Palmego, obiecuję, że zostanie między nami. - Na pewno nie dotyczy. Chodzi o twojego szefa. - O Johanssona? No to wal prosto z mostu. - Chcę ci tylko udzielić pewnej rady. Jak pewnie wiesz, mieliśmy kiedyś ze sobą na pieńku. To była dość nieprzyjemna sprawa. - Wiem, że przed dwudziestu laty wsadził cię na tydzień do ciupy. - I miał ku temu powody, dodała w myślach. - Mnie i kilku moich kumpli policjantów - potwierdził Berg i skinął głową. - Wiesz też, że zostaliśmy oczyszczeni z zarzutów i że za czas spędzony za kratami przyznano nam odszkodowanie. - O tym też wiedziałam. Wiem też, że ty i wielu innych policjantów nazywacie go rzeźnikiem z Adalen. - Ale to nie dlatego, że wsadził nas do ciupy. Mnie też się zdarzało wsadzić za kraty jakiegoś niewinnego biedaka. Nazwaliśmy go tak, bo absolutnie sobie na to zasłużył. W całym moim życiu nie spotkałem takiego zimnego drania. To ktoś, kto jest w stanie zabić, jeśli uzna, że leży to w jego interesie. I nawet ręka mu przy tym nie zadrży, ciśnienie nie
skoczy. Dlatego cokolwiek robisz, uważaj na niego - stwierdził Berg. - Dobrze, ale musisz mi to wyjaśnić - powiedziała Holt. O czym on mówi, pomyślała. - Zgoda. W takim razie posłuchaj. Berg opowiedział jej historię swojego ojca. Jego ojciec też był policjantem. Zwykłym gliną patrolujacym radiowozem ulice Sztokholmu. Kiedy Berg był jeszcze chłopcem, jego ojciec zginął na służbie. Ścigał dwóch złodziei samochodów i jego radiowóz wpadł do rowu. To były lata sześćdziesiąte, nikt wtedy nie słyszał o pasach bezpieczeństwa, nawet w samochodach policyjnych. Ojciec wypadł przez przednią szybę, skręcił kark i zginął na miejscu. - Bardzo kochałem ojca - powiedział Berg cicho. - Mimo wszystkich jego wad i ułomności. Ja i mama dość wcześnie to sobie uświadomiliśmy. To dzięki niemu postanowiłem zostać policjantem. Kiedy tylko miałem okazję, opowiadałem wszystkim o ojcu, o tym, co mu się przytrafiło i dlaczego postanowiłem zostać policjantem. Powtarzałem to, co opowiadali mi różni członkowie rodziny. A trzeba ci wiedzieć, że wielu z nich było policjantami. To samo opowiadali mi koledzy ojca z pracy. Że był bohaterem, że poświęcił życie dla innych. Dwadzieścia pięć lat wierzyłem, że tak właśnie było. Człowiekiem, który wyprowadził go z błędu, był Lars Martin Johansson. On i jego kumple z pracy siedzieli za kratami już trzecią dobę. Johansson i jego ludzie przesłuchiwali ich. Johansson najwięcej czasu poświęcił właśnie jemu, Bergowi. Wiedział, że to jego słuchali pozostali trzej. - Nie lubię się nad sobą użalać, ale powinnaś wiedzieć, że jak człowiek jest policjantem i siedzi w areszcie w Kronobergu, zaczyna w końcu przeżywać trudne chwile. Trzeciego dnia miałem tego dosyć. Johansson i jego ludzie znęcali się nade mną cały dzień. Gdyby wtedy nie odebrano mi sznurówek i paska od spodni, wiedziałbym, jak ze sobą skończyć. - I co się stało? - spytała Holt, choć domyślała się, do czego to wszystko zmierza. - Dwie godziny później, po kolacji, leżałem na pryczy i gapiłem się w sufit. Zastanawiałem się, czy można się udusić kocem. Podrzeć go na paski i takie tam… sama wiesz, jak pomysłowy staje się człowiek w takich chwilach. Ale wiesz, że w takim miejscu nie ma w suficie haków, na których można by się powiesić. Nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich Johansson. Był sam, nie licząc dwóch klawiszy włóczących się po korytarzu. Był w płaszczu. Powiedział, że jedzie do domu, ale najpierw pójdzie coś zjeść. Dodał, że przyniósł mi coś na noc do czytania, bo domyśla się, że mam kłopoty z zaśnięciem. Rzucił mi gruby skoroszyt w zielonej kartonowej okładce. Policja używała takich przed wielu laty. Potem wyszedł, a klawisze dokładnie zamknęli za nim drzwi. A ile narobili przy tym hałasu! Na początku pomyślałem, że może to akta z przesłuchania któregoś z moich kumpli i że Johansson chce nas na siebie napuścić. Niestety było to coś zupełnie innego. Facet chyba źle się czuje, pomyślała Holt. Zupełnie nie przypomina Berga, o którym tyle się nasłuchałam.
- Były to akta dotyczące śmierci mojego ojca - mówił dalej Berg. - Papiery i zdjęcia: z miejsca wypadku, z sekcji, no, wszystko. Akta z dochodzenia, które koledzy ojca z policji ukryli głęboko w piwnicy. Przez wszystkie te lata żaden nigdy nie pisnął ani słowa. Ani ja, ani mama nic nie wiedzieliśmy. - Potrząsnął głową, zrobił krótką przerwę, a potem mówił dalej: - To, co kiedyś opowiadano mnie i mamie, w ogóle nie było prawdą. Z akt wynikało, że pewnego dnia mój tata założył mundur i wziął radiowóz. Był wtedy zawieszony w obowiązkach, bo tydzień wcześniej stawił się w pracy nietrzeźwy. Ani ja, ani mama o tym nie wiedzieliśmy. Wsiadł do wozu i pojechał w stronę Vaxholmu. Po drodze wypił sporo alkoholu, ponad litr. Kiedy dojechał do przystani promowej, z której odchodzą promy na Vaxholm, poczekał, aż prom odpłynie, a potem nacisnął pedał gazu i ruszył do przodu. Samochód spadł z nabrzeża do wody dwadzieścia metrów dalej i mój tata rzeczywiście wypadł przez szybę i skręcił sobie kark. - I co było dalej? - Prawie oszalałem. Musieli mi założyć pasy i związać. Dopiero po dwunastu godzinach doszedłem do siebie na tyle, że mogli mnie przenieść do zwykłej celi. Akta ktoś oczywiście zabrał. Pewnie ten sam, kto mi je przyniósł. - Opowiadałeś o tym komuś? - Kilku kumplom z pracy, ale bez wdawania się w szczegóły. Dziś to już przeszłość. I dlatego powtarzam: uważaj na Johanssona. Bywa miły i zabawny na swój północny, norrlandzki sposób, ale nie zawsze. Tylko wtedy, gdy jest w dobrym humorze. Ma też inne cechy. Ujawnia je, kiedy uzna, że to konieczne.
26. Po rozmowie z Backstrómem Lewin poszedł do pokoju grupy Palmego, żeby trochę odetchnąć. Zastał tam Mattei, jak zwykle czymś zajętą. Przed nią na stole leżał stos pękatych segregatorów. Kiedy wchodził, właśnie przeglądała jeden z nich. Przewracała kartki lewą ręką, prawą pisała coś energicznie na laptopie. Zachwycająca młoda dziewczyna, pomyślał. - Cześć - powiedziała z uśmiechem. - Zupełnie nie miałam pojęcia, że jest taka masa profesjonalnych szaleńców. Znalazłam już ze trzystu, a ponieważ pewnie połowę przeoczyłam, to bardzo dużo. - Ale teraz znajdą się w rejestrze - stwierdził Lewin z uśmiechem. - Ciekawe, ilu jest nieprofesjonalnych palantów. - Pewnie znacznie więcej, pomyślał. - Trochę jest - odparła Mattei, wzruszając ramionami. - W każdym razie znajdą się na liście. Miło mi to słyszeć, pomyślał Lewin, a nie mając nic lepszego do roboty, przyniósł swój stary karton z mandatami za złe parkowanie. Ładnie opakowane, przechowywane cały czas w tym samym miejscu i prawdopodobnie zupełnie nieprzydatne. Jeśli sprawca był człowiekiem uporządkowanym, jak uważają Anna i Johansson, to na pewno nie zaparkował samochodu w niedozwolonym miejscu. W ciągu tej doby, kiedy doszło do zabójstwa, wystawiono w całym Sztokholmie ponad dwa tysiące mandatów, z tego dwieście w elegantszych dzielnicach miasta, leżących wzdłuż czerwonej linii metra. Gardet, Ostermalm, Lidingo. Dlaczego akurat czerwona linia? Zważywszy na tych, którzy tam mieszkaj ą, należałoby j ą raczej nazwać linią niebieskich kołnierzyków, filozofował Lewin, przeglądając pliki kopii mandatów. Jednocześnie zastanawiał się, czego szuka. Samochody w dobrym stanie technicznym, na pewno żaden nie należał do przestępcy. Samochody źle zaparkowane na kilka godzin przed i po zabójstwie, w kwartałach przylegających do różnych stacji metra. Dwadzieścia jeden lat po śmierci premiera wszystkie te wozy zostały już zezłomowane, a dane dotyczące pojazdów i ich właścicieli usunięto z każdej możliwej bazy. Nawet jeśli w dniu zabójstwa premiera sprawca miał nowego, eleganckiego mercedesa. Lewin westchnął. Z braku lepszych źródeł postanowił zdać się na swoje stare notatki. Prawie wszyscy, którzy dostali mandat, zaparkowali w pobliżu miejsca zamieszkania. Można się było tego spodziewać, chociaż Holt lansowała tezę, że sprawca poruszał się po mieście własnym pojazdem. Zanim skończył i poszedł do domu, sprawdził też to, co udało mu się ustalić, kiedy badał tak zwany wątek policyjny. Spośród dziewiętnastu mandatów dotyczących samochodów policyjnych lub pojazdów będących własnością policjantów trzy zaparkowano w pobliżu czerwonej linii. Jeden na Ostermalm, jeden w Gardet i jeden w Hjorthagen, przy końcowej stacji Ropsten. Jeden mandat został wypisany w Lidingo, po drugiej stronie mostu, pięćset metrów od końcowej stacji metra.
Ale i tu nie dokopał się do niczego szczególnego, więc schował wszystko z powrotem do kartonu. Na przykład ten policjant z Lidingo. Mieszka na Lidingo, pracuje w komendzie na Lidingo, a jego samochód stał w niewłaściwym miejscu przez cały weekend. Koledzy z pracy zeznali, że dopadła go grypa i leżał w łóżku od czwartku wieczorem do poniedziałku rano. Nie ma w tym nic dziwnego, pomyślał Lewin. Kiedy przed dwudziestu laty rozmawiał z kolegą chorego policjanta, ten przypomniał sobie, że chory zadzwonił na posterunek już w piątek przed południem i poprosił, żeby ktoś przestawił jego samochód. Klucze były do odebrania w jego mieszkaniu przy Torsviksvagen. Nikt tego jednak nie zrobił, bo cała policja musiała się nagle zająć czymś ważniejszym niż niewłaściwie zaparkowane samochody. W materiałach dotyczących „bardziej profesjonalnych” szaleńców Mattei zauważyła pewną prawidłowość. Informacje o nich przekazywały prawie zawsze osoby samotne. Niewielu potencjalnych zabójców premiera trafiło na listę dzięki informacjom zebranym przez policj ę w terenie. Stałym elementem było także to, że potencjalni sprawcy trafiali do akt, ponieważ nienawidzili Olofa Palmego, a na dodatek opowiadali o tym innym, którzy zgłaszali to później na policj ę, najczęściej od razu po zabójstwie premiera. Opowiadali o swoim dziwnym przyjacielu, znajomym, sąsiedzie, koledze z pracy, byłym małżonku, konkubencie i tak dalej. Zdaniem dzwoniących osoby te rzekomo zapowiadały, że zamierzaj ą zabić premiera. Zadziwiaj ąco często groziły zastrzeleniem Palmego, i to zawsze z broni, na którą miały pozwolenie. Myśliwi, członkowie Ligi Obrony Kraju, kolekcjonerzy broni. Większość ze zgłaszających nie zasługiwała na poważne potraktowanie. Przypadki nadaj ące się do leczenia psychiatrycznego, alkoholicy i narkomani, zawodowi przestępcy. Mattei od razu ich pominęła. Pozostało kilkuset samotnych mężczyzn, chorobliwych specjalistów od dzielenia włosa na czworo, prawie zawsze z rozbitych związków, z zasady maj ących złą opinię w miejscu zamieszkania. Prawie wyłącznie narodowości szwedzkiej. Imigranci - tacy jak ów „bambus”, który jakoby wpadł na świadka numer trzy na David Bagares gata - byli w zdecydowanej mniejszości. A więc mężczyźni szwedzkiego pochodzenia. Do tego tacy, z którymi rozmawia się z konieczności, żeby ich niepotrzebnie nie zdenerwować. „Jestem absolutnie przekonany, że Olofa Palmego zamordował Tore Andersson. Wielokrotnie pokazywał mi czarną saszetkę z rewolwerem i twierdził, że zastrzeli Olofa Palmego. Ostatni raz powiedział to na tydzień przed śmiercią premiera. Wiem, że był wtedy w Sztokholmie i że odwiedził znajomego na Soder. Było to w ten weekend, kiedy Palme został zamordowany. Twierdził też, że ma potwierdzone informacje, iż Palme szpiegował dla Rosjan. Poza tym Tore przypomina z wyglądu sprawcę z opublikowanego rysopisu. Jest dobrze zbudowany, ma mniej więcej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, ciemne włosy i czterdzieści cztery lata. Tore to typ odludka…”. „Olofa Palmego zamordował Stefan Nilsson. Ma radykalnie prawicowe poglądy, a do tego jest ekshibicjonistą i człowiekiem wielce ekscentrycznym. W sumie można powiedzieć, że to tak zwany samotny wilk. Z tego, co wiem, nigdy nie był w związku z żadną kobietą. Ma czterdzieści jeden lat. W przedpokoju jego mieszkania stoi szafa na ubrania, w której
przechowuje kilka sztuk broni. Kiedy prawie rok temu Palme był tutaj na konferencji, Nilsson udał się do hotelu, w którym mieszkał, żeby się dowiedzieć, w którym pokoju premier się zatrzymał”. „Po dłuższym zastanowieniu chciałabym zaprezentować swoją opinię. Miałam kiedyś chłopaka, który przeszedł szkolenie na ochroniarza, przeprowadził się do Sztokholmu i znalazł tam pracę w firmie ochroniarskiej. Od kilku lat mieszka chyba na Starym Mieście, w pobliżu ulicy, przy której mieszkał Palme…”. Mattei opracowała na własne potrzeby swego rodzaju filtr, przez który przepuszczała wszystkie zeznania. Obejmował najważniejsze elementy portretu pamięciowego: wiek około czterdziestki, wzrost około stu osiemdziesięciu centymetrów, ciemne włosy bez siwych albo jasnych pasemek, stosunkowo dobrze zbudowany, dobra znajomość terenu, umiej ętność obchodzenia się z bronią, legalny dostęp do broni. Mając do dyspozycji tak wymyślną metodę, przepuszczała przez sito kilkanaście zeznań na godzinę, po czym odkładała je na bok. Jeśli chodzi o materiały z rozpoznania zgromadzone przez jej kolegów policjantów, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć były to informacje dostarczone z zewnątrz najczęściej anonimowy list, rozmowa telefoniczna, a nawet osobista wizyta na policji. Nierzadko informowano za pośrednictwem osoby trzeciej. Informator nie chciał ryzykować ujawnienia swojej tożsamości, bo sprawca od razu by się domyślił, kto go wsypał. W dziewięciu przypadkach na dziesięć na tym się kończyło. W jednym przypadku na dziesięć sprawie nadawano dalszy bieg. Policja zaczynała zbierać dane na temat wskazanego sprawcy w różnych bazach, przesłuchiwała domniemanych sprawców i ich znajomych. W niektórych przypadkach zarządzano obserwację. Nie wiadomo dlaczego, ponieważ przypadki tych osób były podobne do wielu innych, takich, z którymi nic nie robiono: przyjmowano tylko zgłoszenie, nadawano numer w dzienniku, zakładano nową teczkę, wsadzano formularz i odkładano teczkę na półkę. Gdzie sens, gdzie logika? - pomyślała Mattei z westchnieniem. Pocieszało ją tylko to, że żadna z tych osób nie przypominała sprawcy, takiego, jakim miał być według Johanssona i Holt. Zero inteligencji, niezdolność do działania, nieobecność w okolicy w dniu zabójstwa, brak znajomości terenu, zero interesujących znajomości. Pozostawało jedynie przypadkowe spotkanie z ofiarą, ale prawdopodobieństwo tego było tak niewielkie, że aż trudne do określenia. Do tego samego wniosku doszli wcześniej Johansson i Holt. Dlaczego ktoś, kto całe życie mieszkał w niewielkiej miejscowości w północnym Yarmlandzie, miałby nagle wsiąść do samochodu, jechać pięćset kilometrów do Sztokholmu, łazić po mieście i atakować znienacka kogoś, kogo nienawidzi? „Nie było go w domu cały weekend. Przed wyjazdem z nikim nie rozmawiał. Kiedy w niedzielę wieczorem wrócił, był już innym człowiekiem. Robił aluzje w obecności bliskich… pokazywał im broń…”. Ale dla mnie się nie liczysz, pomyślała Mattei, odkładając kwestionariusz kolejnego podejrzanego do segregatora, w którym leżał od początku. 27.
Już w czwartek po południu Backstrom osobiście doświadczył względów Johanssona. Tego dnia działał coraz aktywniej. Po każdym telefonie coraz bardziej przypominał dawnego Backstroma, a podczas ostatniej rozmowy wyrażał się już zupełnie niedopuszczalnie. Prawdziwy terror telefoniczny. Pod koniec sekretarka Johanssona nie tylko miała go serdecznie dość, ale wprost nienawidziła go z całego serca. Poczekaj, ty tłuściochu, pomyślała, pukając do drzwi Johanssona. Doigrałeś się, ty tłusta beko, pomyślał pięć minut później Johansson. Potem zadzwonił do Holt i poinformował ją, że natychmiast chce się z nią spotkać. - Chcesz powiedzieć, że Backstrom nazwał Helenę pizdą? - spytała Holt dziesięć minut później. - Tak właśnie zrobił - odparł Johansson. - Mamy to na taśmie. Do tego inne obelgi, które z siebie wypluwał. - Jeśli to zrobił, należałoby go od razu usunąć ze służby. - Oczywiście - zgodził się Johansson, wzruszając ramionami. - Porozmawiaj o tym z naszym prawnikiem, jeśli musisz. Zrób z Backstromem, co chcesz. Możesz go upiec na rożnie, jeśli ci się to spodoba. Ale zanim to zrobisz, chcę wiedzieć, czego ode mnie chce. A jak się już dowiem, ma przestać do mnie dzwonić. - Załatwię to - obiecała Holt. - Ale zanim się do tego wezmę, chciałabym z tobą jeszcze o czymś porozmawiać. - Słucham w wielkim napięciu - powiedział Johansson z uśmiechem. - Rozmawiałam o tobie z naszym starym znajomym, Bergiem. Tym z komendy w Vasterort. - Znajomy to za dużo powiedziane - odparł Johansson i od razu stracił humor. - Jedyny Berg, jakiego znałem, nie żyje. Erik Berg, jego stryj. Mój poprzednik w służbie bezpieczeństwa, zresztą świetny policjant. Zupełnie nie przypominał tego błazna, z którym niestety był spokrewniony. - Czytałam jego akta, znalazłam je w materiałach ze śledztwa. Ale nie o tym chcę z tobą rozmawiać. - Chciałabyś mi opowiedzieć, co on myśli o tym, co się zdarzyło w areszcie przed dwudziestu laty? - Tak. - Nie musisz - stwierdził Johansson, wzruszaj ąc ramionami. - Już to do mnie trafiło, okrężną drogą. Jeśli cię to ciekawi, opowiem ci, dlaczego zachowałem się wtedy tak, a nie inaczej. - Chętnie posłucham. - Jasne - stwierdził Johansson i zaczął opowiadać, dlaczego przed ponad dwudziestu laty odwiedził młodego Berga w areszcie, na pół roku przed śmiercią premiera. Nieważne, czy historia ta ma cokolwiek wspólnego z zamachem. Przesłuchania trwały już od trzech dni. Bergowi postawiono wiele poważnych zarzutów.
Brakowało mu rzeczowych kontrargumentów. Miał już pętlę na szyi, jak określił jego sytuacj ę Johansson. - Krótko mówiąc, ten gnojek miał już pętlę na szyi. A jednocześnie zachwycał się, jakim to jest świetnym policjantem. I ciągle nawijał o swoim ojcu: jak wiele dla niego znaczył, jak oddał życie na służbie i takie tam głupoty. Nigdy nie znałem jego ojca, ale z tego, czego się zdążyłem dowiedzieć, niewiele się różnił od synka. A na dodatek pił jak gąbka. Leniwy, nieprzydatny, despota, drobny przestępca, znęcał się nad żoną, pił… i był policjantem. Tak nie powinno być. - Ale po co pokazałeś młodemu Bergowi akta śledztwa w sprawie śmierci jego ojca? - Dojdę i do tego. Głównie po to, żeby mu pokazać, że te swoje brednie może sobie schować do kieszeni. Ale dla niego nie było to nic nowego. Od dawna wiedział, w jakich okolicznościach jego ojczulek kopnął w kalendarz. - W takim razie po co było mu o tym opowiadać? - Oczywiście, że było po co - stwierdził Johansson. - Chciałem mu pokazać, że o sprawie wiedzą też inni, nie tylko on. Gdyby miał wybór, pewnie by wtedy wolał się przyznać do niektórych grzeszków, bylebym mu tylko nie powiedział prawdy o jego ojcu. - Mimo to uważam, że to było okrutne i niepotrzebne. - Ja tak nie uważam - odparł Johansson. - Ktoś taki jak młody Berg nigdy nie powinien był zostać policjantem. Zresztą jego ojciec też nie. Gdybym mógł mu wbić szpilę inaczej, niż przypominaj ąc mu, jak zginął jego ojciec, oczywiście bym to zrobił. - I nie bałeś się, że odbierze sobie życie? - Ani trochę. Niestety to nie ten typ. To raczej jeden z tych, którzy chętnie pozbawiają życia innych. A gdy trafia na niego, robi się nagle wrażliwy i wyrozumiały. - Wydaje mi się, że bardzo się zmienił. Powiem więcej: jestem najzupełniej pewna, że dzisiaj jest już zupełnie innym człowiekiem. - Ani przez chwilę tak nie myślałem. Ale dobry z ciebie człowiek, świetna policjantka, porządny człowiek. Za słaba na takich jak Berg, bo jesteś trochę zbyt miła. - No a ty? Berg twierdzi… - Wiem, co twierdzi Berg - przerwał jej Johansson. - Tak, jestem człowiekiem konsekwentnym. Dobrym dla dobrych, twardym dla twardych i złym dla złych. Kiedyś, gdy zajmowałem się takimi sprawami, też byłem świetnym policjantem. Właściwie jednym z najlepszych. Jeśli jednak martwi cię mój charakter, to dlaczego nie spytasz Lewina, co sądzi o Bergu? - Lewina? - Kolega Lewin był przy tym. Słuchał zeznań Berga i odwiedził go tego dnia, kiedy ja odwiedziłem go wieczorem. - Ale Lewin nie poszedł tam z tobą? - Nie - potwierdził Johansson. - Nigdy bym go na coś takiego nie naraził. Ale jeśli się
martwisz spotkaniem z Backstromem, wystarczy, że mi powiesz. Już ja to z nim załatwię. - Nie trzeba. Sama się tym zajmę. - Świetnie. Dowiedz się, czego chce, a potem możesz go upiec na rożnie. Ktoś taki jak Backstrom też nie powinien być policjantem. Co się dzieje? - zastanawiał się Backstrom. Człowiek próbuje pomóc tej zgrai nieudaczników, żeby w końcu zaprowadzili porządek w śledztwie w sprawie Palmego, a oni zamiast się cieszyć, nasyłają na człowieka policję. Na dodatek wezwał go szef policyjnego biura rzeczy znalezionych. - Już ci mówiłem - powiedział. - Masz się natychmiast stawić u Anny Holt z Centralnego Urzędu Śledczego. To chyba najszczęśliwszy dzień w moim życiu od bardzo dawna, pomyślał. W końcu będę miał okazj ę się pozbyć tego grubego krętacza, którego mi zesłał jego własny szef. - Jak chce ze mną rozmawiać, niech się pofatyguje do mnie - odparł Backstrom. Pierdolona lesba, pomyślał. - Jak już wspomniałem, to nie jest prośba tylko polecenie służbowe. Masz się natychmiast stawić u Anny Holt z CUŚ - powtórzył szef. To najszczęśliwszy dzień tego lata, pomyślał. Ciekawe, co zmajstrował tym razem. - Chwileczkę! - zawołał Backstrom i podniósł rękę w obronnym geście. - Ona nie ma prawa wydawać mi służbowych poleceń. Czyżby policja kryminalna przejęła nagle naszą komendę? A może miał miejsce jakiś pieprzony pucz wojskowy? - Już ci mówiłem. To ja wydaję ci polecenie służbowe. To ja jestem twoim przełożonym, jeśli zapomniałeś. Polecenie służbowe. Masz się natychmiast udać do Anny Holt, do Centralnego Urzędu Śledczego. - Robi się coraz ciekawiej, pomyślał. - Obiecuję, że się nad tym zastanowię - odparł Backstrom. - A teraz wybacz, ale… - No, idźże już. Inaczej trafisz na noc za kraty. - Odwal się. Niby dlaczego? - O czym ten pedzio gada, pomyślał. - Chodzi o Johanssona - wyjaśnił mu w końcu szef. - Holt dzwoniła na jego polecenie. Rzeźnik z Adalen, pomyślał i doszedł do wniosku, że to jego najszczęśliwsza chwila od dnia, gdy pierwszy raz zobaczył Backstroma. - Dlaczego mi nie powiedziałeś od razu? - spytał Backstrom, wstając z krzesła. Ten pieprzony Laponiec chyba w końcu zrozumiał, co dla niego najlepsze, pomyślał. - Gdzie Johansson? - spytał Backstrom, siadając dziesięć minut później na krześle. Ty nędzna, chuda cipo, pomyślał. - W każdym razie tu go nie ma. To ze mną masz rozmawiać. - Wolę rozmawiać z nim. - Tak myślałam. Ale sprawa wygląda tak: albo porozmawiasz ze mną i powiesz mi to, co chciałeś powiedzieć jemu, albo nie powiesz nic. Wtedy od razu się pożegnamy, a ty już
nigdy nie będziesz miał okazji zachować się niegrzecznie wobec sekretarki Johanssona. Potem oskarżymy cię o groźby karalne, molestowanie seksualne i poważne zaniedbanie obowiązków służbowych. Jeśli do tego dojdzie, jeszcze dziś zostaniesz przesłuchany. - Odwal się - odparł Backstrom. O czym ta głupia lesba truje, pomyślał. - Nagraliśmy wszystkie twoje rozmowy telefoniczne. Nasz prawnik je przesłuchał. Jego zdaniem wystarczy tego, żeby cię zatrzymać. - What ‘s in it for me? _[5] - spytał Backstrom. - Jak to, nagrywacie nasze rozmowy? Przecież to, kurwa, kryminał, pomyślał. - Postawimy ci zarzut popełnienia przestępstwa, zawiesimy cię w obowiązkach, zostaniesz skazany za molestowanie seksualne, groźby karalne i parę innych rzeczy. Uwierz mi. Słyszałam, co się nagrało. A na końcu wywalą cię z policji. Możesz tego uniknąć, jeśli przestaniesz wydzwaniać do sekretarki Johanssona i powiesz mi, co masz do powiedzenia. Może uda mi się wtedy przekonać Johanssona, żeby nie zgłaszał tego tam, gdzie powinien. - No dobrze, niech ci będzie. Sprawa wygląda tak: dostałem cynk od jednej z moich wtyczek. Chodzi o broń, z której zastrzelono Palmego. - Ale przecież o tym możesz porozmawiać z Flyktem - odparła Holt. - Jasne. A jutro wszyscy przeczytamy o tym w gazetach. - W sprawie broni wpłynęło kilkaset informacji. Zresztą sam wiesz o tym najlepiej. Dlaczego więc uważasz, że akurat ta jest taka szczególna? - Jest mnóstwo powodów - podkreślił Backstrom z emfazą. - Po pierwsze: sam informator. - Jak się nazywa? - Chyba nie sądzisz, że podam ci dane informatora. Już wolę iść do pierdla. Zapomnij o nim. Ważne, że ten informator zna nazwisko człowieka, który ma tę broń. - Czyli nazwisko sprawcy? - Nie. Nazwisko tego, kto miał tę broń w posiadaniu - sprecyzował Backstrom. Przypomina pająka w sieci, jeśli mogę to tak określić. - Może jednak podasz mi jego nazwisko? - Zapomnij o tym - odparł Backstrom, potrząsając głową. - Nawet byś mi nie uwierzyła, gdybym je wymienił. - Spróbuj - powtórzyła Holt, spoglądając na zegarek. - Co miałem powiedzieć, powiedziałem. Tak to wygląda według mojego informatora, a kim jest, tego się nie dowiesz. Wystarczy, że ja wiem. To biały mężczyzna. Więcej nie powiem. - No dobrze. W takim razie opowiedz mi, czego się dowiedziałeś od swojego informatora. Co mówił o broni, kim jest sprawca i skąd wie to, o czym mówi.
Biały mężczyzna?
28. Pełnomocnik premiera mieszkał w Djursholm pod Sztokholmem, w ekskluzywnej dzielnicy. Grubość tkanki tłuszczowej jej mieszkańców utrzymywała się na najwyższym poziomie w porównaniu z innymi, równie ekskluzywnymi dzielnicami stolicy. Mieszkał w willi przypominaj ącej pałac: dwadzieścia kilka pokoj ów, siedemset metrów kwadratowych, kamień, kute żelazo, cegła i miedź. Do tego wyasfaltowany podjazd długości stu metrów, hektar trawnika do własnej dyspozycji i dęby rzucające cień, a zarazem niezasłaniające widoku. Posiadłość rozciągała się na wzgórzu, dzięki czemu rano rozpościerał się z niej piękny widok na zatokę Vartan i wyspę Lidingó. Nigdy sobie chyba nie wyobrażał, że będzie się kąpał w zatoce Framnasviken, nad którą stoj ą rezydencje miliarderów z branży IT i handlarzy nieruchomości. Oficjalnie nie mieszkał pod tym adresem. Właścicielką willi była jego pierwsza żona „mądra jak pudel i wierna jak pies”. Kupiła ją trzydzieści pięć lat wcześniej, zaledwie kilka miesięcy przed rozwodem z mężczyzną, który tam mieszkał od zawsze. Niezły interes jak na młodą kobietę, sekretarkę w Ministerstwie Obrony w Gardet. Zarabiała trzy tysiące koron miesięcznie i najwyraźniej nie musiała pożyczyć ani grosza, żeby dokonać tej transakcji. Oficjalnie pełnomocnik był zameldowany na Sóder. Miał tam zwykłe mieszkanie spółdzielcze, dwa pokoje z kuchnią, i nawet figurował w książce telefonicznej. Wszyscy, którzy chcieli z nim porozmawiać, mogli zadzwonić i nagrać się na automatyczną sekretarkę. Mogli też wysłać list, na który nigdy nie mieli otrzymać odpowiedzi. Pełnomocnik wolał żyć w ukryciu. Zewsząd otaczały go tajemnice, o których ci, co je znali, lubili opowiadać. Od czasu do czasu i on dokładał coś od siebie. Krążyły pogłoski, że jest bajecznie bogaty, choć nikt nigdy nie ustalił, jakim majątkiem dysponuje. Od dochodu nic sobie nie odpisywał, a ten, który deklarował, zgadzał się co do grosza z wynagrodzeniem, jakie pobierał od rządu od prawie trzydziestu lat. „Nie mam pojęcia, o czym ludzie mówią. Utrzymuję się ze zwykłej pensji. Zawsze byłem oszczędny, ale od tego nikt nie staje się bogaty”. Krążyły pogłoski, że ma kolekcję dzieł sztuki, która przyprawiłaby o atak zazdrości księcia Eugena i bankiera Thiela. „Lubię mieć coś kolorowego na ścianach. Większość z tych obrazów pożyczyłem od pierwszej żony”. Tej samej, która przed trzydziestu laty wyjechała do Szwajcarii i słuch po niej zaginął. Ona też była bogata, jak twierdziły władze tego kraju, choć takich informacji udziela się tam bardzo niechętnie. Krążyły pogłoski, że pełnomocnik ma piwniczkę z winem, którą - mimo różnic w zawartości - można by porównać z sezamem Ali Baby. „Lubię wypić w weekend lampkę wina, zwłaszcza w gronie dobrych przyjaciół. A ponieważ piję nie za wiele, nie ma się co dziwić, że przez wszystkie te lata udało mi się zgromadzić mały zapas”. Wstąpił do partii socjaldemokratycznej jeszcze jako nastolatek, w liceum. Nadal nosił w portfelu swoją pierwszą legitymację partyjną - bez zdjęcia, z samym nazwiskiem. Miał też odręcznie wypisane pokwitowania za wpłacone składki. „I to właśnie nas, prawdziwych socjaldemokratów, odróżnia od innych: serca i portfele mamy zawsze po lewej stronie”.
Na potwierdzenie chętnie pokazywał portfel - nosił go w lewej wewnętrznej kieszeni. Według krótkiego biogramu w „Who is who”, jak również w Leksykonie Szwedzkim i Encyklopedii, urodził się w 1945 roku w Sztokholmie. W 1970 roku obronił na Uniwersytecie Sztokholmskim pracę doktorską z matematyki, a cztery lata później uzyskał tytuł profesora. W 1975 roku został pełnomocnikiem w Kancelarii Rządu. Po roku wrócił na uniwersytet i za rządów partii mieszczańskich w latach 1975-1976 objął profesurę. W latach 1982-1991 ponownie mianowano go pełnomocnikiem premiera do specjalnych poruczeń. Potem, za kolejnych rządów partii mieszczańskich, przez trzy lata gościnnie był profesorem na MIT, i znowu wrócił, tym razem na stanowisko podsekretarza stanu. Pełnił je w latach 1994-2002. Od 2002 roku jest pełnomocnikiem w Kancelarii Rządu. Na końcu znajdowała się lista ważniejszych tytułów akademickich: członek zarządu Królewskiej Akademii Nauk od 1990 roku, Visitingprofessor na MIT w latach 1991-1994, Honorary Fellow w Magdalen College w Oksfordzie od 1980 roku. W jego kraju nie ma takich ludzi jak on, w każdym razie nie powinno być. Od dawna żyje owiany legendą. Pełnomocnik premiera do spraw bezpieczeństwa narodowego, szwedzki kardynał Richelieu, przedłużone ramię władzy, a może nawet esencja samej władzy? W jednym z nielicznych wywiadów udzielonych pewnej gazecie powiedział, że jest „prostym chłopakiem z Soder, który zawsze potrafił dobrze liczyć”. Ciekawe, co przygotował na kolację, zastanawiał się Johansson, kiedy taksówka zatrzymała się przed domem pełnomocnika, tym, w którym oficjalnie nie mieszkał. Pełnomocnik powitał go w przedpokoju, pod kryształowym żyrandolem, jak czynią południowcy. - Strasznie się cieszę, że cię widzę - powiedział. Stanął na palcach, objął Johanssona i złożył na jego policzkach dwa symboliczne pocałunki. - Niech ci się przyjrzę. - Zrobił krok w tył, ale nie puścił jego ręki.- Wyglądasz na okaz zdrowia - stwierdził. - Miło mi to słyszeć - odparł Johansson i uśmiechnął się, a jednocześnie wysunął dłoń z wilgotnej dłoni pełnomocnika. - Mam nadziej ę, że u ciebie ze zdrowiem też wszystko w porządku. - Trzeba przyznać, że wyglądasz koszmarnie, pomyślał. Poza tym, na miłość boską, co ty, chłopie, na siebie założyłeś? Pełnomocnik był prawie średniego wzrostu. W szkole był małym grubasem, z którego z niewiadomych powodów nikt się jednak nigdy nie naśmiewał. Kiedy podrósł, stał się najpierw korpulentnym mężczyzną, potem tłustym panem. Teraz był prawdziwym spaślakiem. Okrągły korpus, przy którym nogi i ręce wyglądały jak macki pająka, zwieńczony dużą głową z gęstymi siwymi włosami sterczącymi na wszystkie strony i zwisającymi nad oczami. Twarz miał mocno zaczerwienioną. Najważniejsze były w niej czoło i nos - godny prawdziwego konkwistadora. Oczy miał duże, jasnoniebieskie, ukryte pod ciężkimi powiekami, policzki obwisłe, nos wielki, okrągłe, wydłużone usta z wilgotnymi wargami jak u małego dziecka, poniżej których zaczynały się trzy podbródki. Starał się je jakoś upychać pod kołnierzykiem koszuli. W sumie wyglądał na kogoś, kto musi posiadać ukryte zalety. W ten tak uroczysty dzień założył dziwny strój z zielonego aksamitu. Luźne spodnie bez
kantów, zielona marynarka z błyszczącymi połami połączonymi grubym, jedwabnym, ozdobnym sznurem zawiązanym wokół ciała. Do tego koszula, jakie się nosi do smokingu, czarna muszka i para wyszywanych złotą nicią aksamitnych pantofli. - Dzięki, że spytałeś - odparł pełnomocnik. - Mam się świetnie, bo na to zasługuję. Jak pączek w maśle. Ale ty, jak widzę, wyglądasz jak atleta. Niedługo będziesz wyglądał jak Gunde Svan, nasz słynny narciarz i skoczek wzwyż, chyba go pamiętasz - dodał, machając lekko lewą ręką. - Może usiądziemy na chwilkę, żeby się trochę odświeżyć? W tym czasie moja gospodyni skończy, co trzeba. Zrobił przy tym zapraszający gest i poprowadził Johanssona do salonu, gdzie czekał już na nich niewielki stół zastawiony drinkami w kieliszkach wielkości palca. Do tego gigantyczna kryształowa karafka z wódką, szampan i woda mineralna. Wśród przekąsek na poczesnym miejscu znalazł się kawior z bieługi, kacza wątróbka i przepiórcze jaja. Życie jest krótkie, więc po co tracić czas na proste potrawy? Do kawioru z bieługi pełnomocnik nadal miał dostęp dzięki jednemu ze swoich kontaktów „z dawnych, złych czasów”. Obecnie prowadzi szeroko zakrojoną działalność gospodarczą w Kijowie. Przepiórcze jaja dostał od znajomego z Sormlandu. „To hrabia, właściciel ziemski, jego ulubionym zajęciem jest polowanie”. Przysyła mu też bażanty, dzikie kaczki, pardwy i kuropatwy. I oczywiście tradycyjną dziczyznę: filety z łosia, steki z jelenia, kotlety z dzika i sarnie udźce. Kaczą wątróbkę jego gospodyni kupuje w delikatesach w hali na Ostermalm. Natomiast wątróbkę gęsią w ogóle przestał jeść. Zawiera zbyt dużo tłuszczu, więc jest niezdrowa. Zresztą takie gęsi tuczone są w nieludzkich warunkach. Piwa też już nie pije, bo szkodzi na żołądek i wątrobę, a jeśli chodzi o złotą jesień, którą on i Johansson właśnie przeżywaj ą, to trzeba zacząć uważać, co się wkłada do ust. - Ostrożność i duża precyzja powinny mieć zastosowanie, także, gdy chodzi o sprawy doczesne - podsumował swoje wywody pełnomocnik. - Woda, wódka, szampan, do tego jakieś smaczne rzeczy. Twoje zdrowie - dodał, unosząc kieliszek. - Na zdrowie - powiedział Johansson. Gada jak nakręcony, pomyślał. Po dwóch głębszych, dużej ilości wody mineralnej, dwóch lampkach szampana i kilkunastu małych aperitifach przyszła pora na chwilę poważnej rozmowy przy stole. - Tym razem sobie nie odpuścimy - powiedział pełnomocnik, potrząsając głową. Twarz miał już mocno zaczerwienioną. Tego wieczoru postanowił zrekompensować Johanssonowi poprzednie, „babskie” kolacje i zaprosić go na „tradycyjną, prawdziwą kolację mieszczańską”. Kiedy więc Johansson przyjął jego zaproszenie, podjął szereg działań, żeby zagwarantować sobie sukces. Johansson nie musiał się obawiać, że dostanie groch, wieprzowinę, zwłaszcza naleśniki z borówkami. Pełnomocnik ostatnio jadł takie „smakołyki” przed kilku laty, podczas lunchu w Ministerstwie Obrony. W duchu się buntował, ale był tam służbowo, więc niestety nie miał wyj ścia. Już pod koniec tego barbarzyńskiego posiłku dostał waporów, a kilka dni później musiał się położyć do łóżka, bo dostał wzdęcia i gorączki i gdyby nie dieta zaordynowana mu przez gospodynię - bogata w gorzką wódkę ziołową, gotowaną rybę,
lekkie białe wina i niegazowaną wodę mineralną, mogłoby się to dla niego naprawdę źle skończyć. - Jak można dopuścić, żeby Ministerstwo Obrony karmiło nasze siły zbrojne czymś takim? - spytał pełnomocnik, patrząc z oburzeniem na gościa. Jego zdaniem to prawdziwa zdrada i dlatego bez względu na to, czy obowiązywał stan podwyższonej gotowości bojowej, czy nie, odpowiedzialnych należało postawić przed sądem, skazać za zdradę ojczyzny i natychmiast rozstrzelać. Tak by się stało, gdyby to zależało od niego. Właściwie lepiej byłoby ich ściąć, i to tępym, zardzewiałym toporem, ponieważ ośmielili się podać ciepły poncz do grochu. Taki zestaw przystoi tylko barbarzyńcom. Zdaniem pełnomocnika Hermann Goring nie przypadkiem zachwycał się grochem i wieprzowiną, a także naleśnikami z bitą śmietaną i borówkami, że nie wspomni o ciepłym ponczu. Gada jak najęty, a przecież to całkiem smaczny zestaw, pomyślał Johansson. Wspomniany wcześniej „szereg działań” objawił się już w chwili, kiedy Johansson przekroczył próg jadalni. Przy stojącym tam stole mogłyby usiąść dwadzieścia cztery osoby. Dzisiaj gospodyni nakryła tylko dla dwóch, przy jednym końcu stołu. Pełnomocnik zasiadł u szczytu, gość po jego prawej stronie. Siedzieli w odpowiedniej odległości od siebie i mogli swobodnie rozmawiać, nie ryzykuj ąc, że się wzajemnie oblej ą. Na talerzach leżały złożone serwetki z adamaszku oraz karty z wydrukowanym menu. Wokół talerzy stała cała bateria kryształowych kieliszków i szklanek oraz srebrna zastawa. Stół był przykryty lnianym obrusem. Stały na nim kandelabry ze świecami, dekoracje i kompozycje z kwiatów. W tak uroczysty wieczór gospodyni pomagał kelner w czarnym fraku i kucharz w pełnym rynsztunku. Obaj czekali w pewnej odległości od stołu. - Same pyszności - powiedział zadowolony z siebie pełnomocnik. Zatarł tłuste dłonie i rozsiadł się na krześle, które podsunął mu kelner. Johansson musiał poradzić sobie sam i prawdopodobnie był to błąd. Kiedy gospodyni pełnomocnika pospieszyła mu z pomocą, potrząsnął głową, sam usiadł i szybko dosunął krzesło. Jestem tylko prostym chłopakiem z Nasaker, więc mam nadzieję, że nie weźmie mi tego za złe, pomyślał. Jego mamie, Elnie, pewnie by nawet do głowy nie przyszło podsuwać krzesło mężowi albo siedmiorgu dzieciom, gdy tylko trochę podrosły. Natomiast gdy inni jedli, często siadała przy piecu. Tu sprawa jest bardziej skomplikowana, pomyślał Johansson. Doszedł do wniosku, że dzień, kiedy okaże się, że nie jest w stanie sam usiąść na krześle, będzie prawdopodobnie oznaczał koniec wszystkiego. Kolacja składała się z dziewięciu dań, do każdego dania był inny gatunek wina. Już na początku, gdy podano consomme na homarze, cienko siekaną cebulkę i petitspois, pełnomocnik zaczął wygłaszać monolog, który był jego własną odmianą rozmowy ludzi wykształconych, jaką należy prowadzić podczas prawdziwej mieszczańskiej kolacji. Oblał się od razu na początku. Zrobił to jak szczęśliwe małe dziecko, które nawet tego nie zauważa.
- Widzę, że podziwiasz mój smoking - powiedział pełnomocnik i westchnął rozbawiony. Kiedy to mówił, łyżka spadła mu na podłogę. Niezrażony rozpoczął pierwszy wykład. Mimo koloru jego smoking nie miał oczywiście nic wspólnego z Akademią Francuską. Pełnomocnik odnosił się z chłodną rezerwą do tego rodzaju towarzystw wzajemnej adoracji. Zwykła wyżerka za państwowe pieniądze dla różnych literackich pięknoduchów, którzy przez całe życie nie zrobili nic pożytecznego. Jako matematyk stał ponad tym wszystkim. Kiedy zasiadał do The High Table na uniwersytecie w Oksfordzie, zakładał ten niezwykle wygodny smoking. Uczelnia powstała w średniowieczu, gdy większość Skandynawów ledwo potrafiła się poprawnie wysłowić, nie wspominając o pisaniu. Nazwano ją oczywiście imieniem Marii Magdaleny, najważniejszej spośród uczniów Jezusa. - Modlinn. Słowo to wymawia się jak Modlinn, bez e na końcu - wyjaśnił pełnomocnik, układaj ąc w odpowiedni sposób usta. Johansson pewnie o tym nie wie, ale on, pełnomocnik, już od wielu lat jest Honorary Fellow - pełnoprawnym członkiem Collegium tej znamienitej uczelni z racji swoich naukowych osiągnięć w dziedzinie matematyki, ale także w dziedzinie bardziej filozoficznie ukierunkowanej teorii nauki. W ciągu wielu lat na Magdalen College studiowało wielu wybitnych lekarzy, fizyków, biologów i chemików, w tym dwóch laureatów Nagrody Nobla, podzielaj ących poglądy pełnomocnika, choć był w nich w zasadzie całkowicie odosobniony. Chodziło o tworzenie zawiłych modeli teoretycznych i badanie bardziej złożonych, empirycznych teorii matematycznych. - Daj znać, jeśli cię to znudzi - powiedział pełnomocnik. - Oczywiście - odparł Johansson. Już wolę to, niż żebyś pił za dużo, pomyślał i postanowił poczęstować się kawą i koniakiem, bo z doświadczenia wiedział, że jego gospodarz wpada od czasu do czasu w stan kontemplacji. Ale już przy drugim zestawie - na który składały się małże z pomidorami, szparagi i kawior - jego gospodarz porzucił wątek naukowy i wstąpił na inną ścieżkę. Magdalen College charakteryzuje mianowicie jakość, która wyróżnia ją spośród innych wyższych uczelni nie tylko w Oksfordzie, ale i na całym świecie. On, pełnomocnik, opowie o niej komuś takiemu jak on, Johansson. - Mamy tam własne stado jeleni - wyjaśnił, uśmiechaj ąc się uprzejmie do gościa. Wyobrażasz to sobie? Ty, stary myśliwy. W samym środku średniowiecznej dzielnicy, w centrum najznamienitszej uczelni świata, tuż za jej otoczonymi murem głównymi zabudowaniami, nad rzeką Cherwell jeden z wielu dobroczyńców uczelni polecił przed trzystu laty założyć park dla jeleni. - Wydaje mi się, że to raczej daniele - wtrącił Johansson. - Jeśli tak uważasz… - zgodził się pełnomocnik, machając jak zwykle ręką. - Brązowe zwierzęta z białymi plamami po bokach. Część z nich ma też rogi - sprecyzował. - Daniele - powtórzył Johansson. - Z całą pewnością daniele. - Whatever - odparł pełnomocnik, bo w jego wywodzie jelenie nie były najważniejsze.
Chodziło mu o coś ważniejszego i dlatego musiał się pilnować, żeby nie pominąć żadnych szczegółów. Tymczasem smakował już trzecią potrawę. Był to królewski krab z grilla z kiełbasą cielęcą, do tego surowe raki i pikantny mus. - Na czym to ja skończyłem? - spytał, ocieraj ąc resztki musu z ust, żeby przepłukać je alzackim pinot gris, który był zarówno orzeźwiający, jak i bogaty w minerały. - Na liczbie jeleni w parku - odparł Johansson, który wbrew własnej woli zainteresował się tym tematem. - No właśnie - powiedział pełnomocnik, wycierając usta serwetką. - Jak już zaznaczyłem… Zgodnie z wolą dobroczyńcy liczba jeleni w parku miała być równa liczbie pełnoprawnych członków Collegium Magdalen College. Obecnie jest tam sześćdziesięciu kilku Fellows i Honorary Fellows, a w parku za głównym budynkiem mieszka taka sama liczba jeleni. - A więc każdy fellow ma własnego jelenia - zauważył Johansson i wzniósł szklankę. Przez chwilę uważnie przyglądał się gospodarzowi. Mały, tłusty gnojek z wadą serca, wielką głową i cienkimi nóżkami, pomyślał. Przypomina trochę ludziki, którego jego dzieci, gdy były jeszcze małe, składały z zapałek, przetyczki do fajki i szyszek. - Oczywiście - powiedział trochę nadętym tonem pełnomocnik. - Ale to jeszcze nie wszystko. Historia jest o wiele ciekawsza, a to ze względu na pierwszy statut uczelni. Kiedy tylko przybywa nowy członek Collegium, należy zwiększyć liczebność stada. Kiedy któryś z członków umierał, proctor, to znaczy pełnomocnik do spraw dyscypliny, szedł do parku i zabijał jednego jelenia, a jego mięso serwowano podczas kolacji ku czci zmarłego. Pełnomocnik twierdził nawet, jakoby widział kiedyś wczesnym rankiem, jak proctor wypełniał tę tak ważną misję. Na co dzień jeleni nikt nie niepokoił, cieszyły się sielanką panuj ącą w parku i w uczelnianych salach. - O świcie, gdy park spowija mgła znad rzeki, pojawia się proctor ze starą strzelbą, w długim płaszczu i wysokim czarnym kapeluszu. Wyobraź sobie, jak nad rzeką Cherwell i przy High Street rozbrzmiewa echo wystrzału - powiedział pełnomocnik i westchnął jak bohater którejś z powieści sióstr Bronte. Jeśli chodzi o samą kolację, nie ma w niej nic szczególnego. To zwykłe spotkanie w męskim gronie, w typowo angielskim stylu: stek z jelenia, sos i gotowane warzywa. I tylko wina należało dobrać najlepsze. Postarali się o to inni dobroczyńcy uczelni. Piwniczka w Magdalen College należy do najlepiej zaopatrzonych w całym Oksfordzie. Nie tak dobrze wprawdzie jak ta w Christ Church College, gdzie pełno dzieci amerykańskich bogaczy, arabskich szejków i rosyjskich oligarchów, ale całkiem jak należy. On, jako znawca, może to potwierdzić. - Angielska kuchnia ma niewiele wspólnego z tym smakowitym filetem z nagłada -wtrącił Johansson, studiując dyskretnie menu. Kelner tymczasem zaczął im serwować czwarty zestaw. - Filet z nagłada, karczochy i etouffee na odwłokach raków. - Nie wspomnę już o tym fenomenalnym meursault - wtrącił pełnomocnik, wznosząc
kielich wypełniony niemal bursztynowym winem. Pochodzi oczywiście z jego własnej piwniczki i niezależnie od liczby butelek dorównuje klasie win serwowanych w Christ Church College. - Nie rozumiem tylko jednego - powiedział Johansson. - To i tak dobry wynik - odparł pełnomocnik. - Jak wam się udawało utrzymywać taką samą liczbę jeleni co członków Collegium? Przecież jeśli któryś umierał, od razu zabijaliście jednego jelenia. - Nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedział pełnomocnik. Komentarze Johanssona, wyjaśnienia pełnomocnika, pytania i kontrargumenty zajęły im czas do końca kolacji. Na stole cały czas stawiano nowe potrawy. Johansson i pełnomocnik dolewali sobie do kieliszków i szklanek, wznosili toasty. …sorbet z agrestu, żeby oczyścić podniebienie, noisetter z sarny, kurki na maśle, smażony kalafior, sos cumberland, suflet z sera, trufle z galaretką jabłkową, krem serowy ze śliwkami, gorąca czekolada, a na sam koniec ciasteczka. I wciąż nowe gatunki win: czerwony burgund, białe bourdeaux, wina znad Rodanu i Loary. Niezmordowany Johansson - jak kawalerzysta z epoki wojen krymskich - przypuścił szarżę na opowieść pełnomocnika o jeleniach z parku przy College’u Marii Magdaleny. ■k
Stwierdził, że to bardzo proste. W zagrodzie z sześćdziesięcioma kilkoma danielami powinno być przynajmniej dwadzieścia kilka łań, co oznacza, że co roku na przełomie czerwca i lipca można się było spodziewać nowego przychówku. Jeśli park istnieje od trzystu lat i jelenie zabijano tylko po śmierci któregoś z członków Collegium, ich liczba powinna wynosić kilka milionów. Ale zadanie dokładnego wyliczenia ich pogłowia chętnie powierzy gospodarzowi. - Każdego lata musicie mieć ogromne problemy z rekrutacją. Trzeba przecież wybrać nowych Fellows - dodał z niewinną miną. Pełnomocnik odparł, że nie ma o tym mowy. Właściwie nigdy się nie zastanawiał, jak rozwiązywano tego rodzaju problemy. Jest natomiast absolutnie wykluczone, żeby jelenie i ich hodowla wpływały na tryb wybierania członków Collegium. - A gdy jeleń zdycha? Przecież to się ciągle zdarza - powiedział Johansson. - Jak rozwiązywano tę kwestię? Wyrzucano z Collegium któregoś z Fellows? A może proctor dostawał dodatkowe zlecenie na zabicie jelenia? Zdaniem pełnomocnika jest to absolutnie wykluczone. Obiecał jednak, że się nad tym zastanowi. - Rzeczywiście jesteś prawdziwym policjantem - zauważył, nie wiadomo dlaczego. - No jasne - zgodził się Johansson. - Zastanów się nad tym. Potem Johansson podziękował za jedzenie, rzucając kilka dobrze dobranych słów, a gospodarz oficjalnie obwieścił koniec kolacji, żeby mogli w spokoju kontynuować rozmowę w bibliotece, wypić filiżankę kawy, a może nawet jedną czy dwie lampki
wyśmienitego koniaku z zapasów pełnomocnika. - Frapin 1900 - oznajmił pełnomocnik i westchnął uradowany. - Pomyśl, jak dobrze maj ą tacy bogacze jak ty i ja. 29. Dopiero przy kawie przeszli do rzeczy. Zaczął pełnomocnik. Dlaczego to robisz? - zastanawiał się Johansson. W czasie urlopu, którego jeden tydzień spędził w Magdalen College, aby w spokoju i ciszy zastanowić się nad co ważniejszymi sprawami, zrozumiał nagle, po przeczytaniu kilku szwedzkich gazet, że jego dzisiejszy gość ożywił stare śledztwo w sprawie zabójstwa jego byłego szefa premiera Olofa Palmego. Nie potrafi tylko zrozumieć po co. Według niego premiera zamordował Christer Pettersson. Teraz on też nie żyje. Ale bez względu na to, kto to zrobił, czas sprawę zakończyć, narysować grubą kreskę i żyć dalej. - Let bygones be bygones T61 - podsumował. W odpowiedzi na to Johansson stwierdził, że nie należy wierzyć we wszystko, co piszą gazety. On jedynie polecił kilku osobom przyjrzeć się systemowi rejestrowania materiałów. Tylko tyle. Zresztą był już najwyższy czas, żeby to zrobić. - Ale ty nie wierzysz, że sprawcą był Pettersson? - przerwał mu pełnomocnik. - Ponieważ to ty mnie pytasz, odpowiem szczerze. Nie, nie wierzę. I nigdy nie wierzyłem. - Ale dlaczego, na miłość boską? Przecież Lisbeth wskazała właśnie jego. - Nawet najlepszym zdarzają się pomyłki. - Wybacz, ale twój tok rozumowania… - Uważam, że to nie on - przerwał mu Johansson i pokazał, co ma na myśli, pocierając prawym palcem wskazuj ącym o prawy kciuk. - Jeśli chcesz znać szczegóły, mogę poprosić któregoś z moich współpracowników, żeby ci to wyjaśnił. - A ja uważam, że to on - powiedział pełnomocnik. - Niestety - dodał. Zdaniem pełnomocnika Christer Pettersson stanowi ogniwo logicznego ciągu zdarzeń. Z pewnością tragicznego, niemniej jednak logicznego. Najpierw ten ekscentryczny szlachcic o radykalnych jak na owe czasy poglądach, który zamordował Gustawa III na balu maskowym w Operze, zorganizowanym dla przedstawicieli wyższych klas. Potem przedstawiciel klasy średniej, który zszedł na złą drogę i został skłonnym do przemocy narkomanem, który zastrzelił własnego premiera na środku ulicy, wśród innych zwykłych przedstawicieli tej samej klasy średniej. W końcu chory psychicznie Serb, który w brutalny sposób zamordował szwedzką minister spraw zagranicznych, gdy kupowała ubrania w największym domu towarowym w mieście. Stało się to wśród innych pań, które też robiły zakupy i też reprezentowały klasę średnią. - Co nas czeka następnym razem? - spytał pełnomocnik z zatroskaną miną. - Stary orangutan z rue de Morgue z noweli Edgara Allana Poego? A może wąż z bagien z noweli Conan Doyle’a? - Już raczej coś w stylu balu maskowego w Operze, jeśli chcesz znać moje zdanie -odparł
Johansson. - Dziś nie czas na małpy czy węże. Dzisiejsi sprawcy są zupełnie nieobliczalni. - Czyli znów samotny szaleniec - stwierdził pełnomocnik. - Niestety, nawet samotni szaleńcy są w stanie zmienić świat. I stale to robią. Ponieważ jednak nadal nie zeszli na właściwy temat, Johansson zadał gospodarzowi pytanie. Ściśle mówiąc, było to pytanie, które chciałaby mu zadać jedna z jego współpracownic, a on, Johansson, obiecał, że to zrobi w jej imieniu. - Ona wie, że się znamy - wyjaśnił Johansson. - Pracowała ze mną kiedyś w służbie bezpieczeństwa. - Oczywiście - odparł pełnomocnik, który nie miał nic przeciwko temu, żeby Johansson zadawał mu pytania. Wolał rozmawiać z nim, bo czuł się zbyt stary i zmęczony, żeby rozmawiać z innymi policjantami. Chodzi o plany premiera związane z pójściem do kina tamtego wieczoru przed dwudziestu laty. Czy ktoś w Rosenbad coś o tym wiedział? - Już kiedyś mi zadano to pytanie - odparł pełnomocnik z uśmiechem. - Wiem - powiedział Johansson i też się uśmiechnął. - Czytałem protokół z przesłuchania. Wiem też, że rozmawiałeś o tym z Bergiem podczas kolacji, tego dnia, gdy Palme został zastrzelony. Za dużo im wtedy nie powiedziałeś, jeśli mogę się tak wyrazić… - No bo jak by to wyglądało? Gdyby ktoś taki jak ja zaczął się zwierzać takim ludziom jak oni? Wystarczy, że utrzymuj ą zażyłe stosunki ze sobą. Jestem zresztą zdziwiony, że Berg, który jak na policjanta był człowiekiem dość dobrze zorganizowanym, popełnił błąd, umieszczaj ąc w aktach sprawy pro memoria na temat naszej dyskretnej rozmowy. Czyżby chodziło o coś, co w fachowym j ęzyku nazywa się spiskiem w otoczeniu ofiary? - My, policjanci, już tacy jesteśmy - odparł Johansson. - Rozmyślamy o dziwnych zdarzeniach, piszemy do siebie karteczki. - Tak sobie właśnie pomyślałem. Ja trzymam takie rzeczy w głowie. Swojej własnej. - Opowiedz mi coś o tym. Dobrze znałeś ofiarę. Ja nigdy nie miałem okazji poznać Palmego. Jaki był? Jako człowiek? &
Palme był bardzo zdolnym, a jednocześnie uczuciowym i impulsywnym człowiekiem. Gdy był w dobrym humorze, potrafił być czaruj ący, umiał się bawić, okazywać troskę innym. Gdy tracił humor, stawał się zupełnie innym człowiekiem. W najgorszym wypadku swoim własnym wrogiem. - Powiedziałeś, że był zdolnym człowiekiem - zauważył Johansson. - Miał intuicję i talent. Umiał się wysławiać, był wykształcony, miał odpowiednie pochodzenie. Każdej z tych cech miał aż w nadmiarze. Jeśli jednak chodzi o naprawdę trudne kwestie, wolał ich unikać. Mam na myśli takie, w których nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Albo też, w najlepszym razie, jest ich wiele, a żadna nie jest lepsza od drugiej. To te, do których ciągnie mnie i ciebie, jak ćmę przyciąga światło nocnej lampki. Ale domyślam się, że pytasz o coś innego - dodał.
- To znaczy? - Zastanawiasz się, czy miał zwyczaj wypytywać współpracowników z kancelarii, jakie filmy warto zobaczyć. - A miał? - Tak, gdy był w dobrym humorze, jak już mówiłem. Kiedy miał dobry humor i nagle stawał w drzwiach pokoju, żeby porozmawiać, człowiekowi też od razu poprawiał się humor. Czysta radość, co wcale nie powinno dziwić, zważywszy na to, kim był on i kim byłem ja. Pewnego razu mnie też spytał, czy mógłbym mu polecić jakiś ciekawy film. - I co odpowiedziałeś? - Że nigdy nie chodzę do kina - odparł pełnomocnik. - I dodałem, że moim zdaniem to strata czasu. „Kino to świątynia tych, którzy boją się życia”. Czy to nie słowa Harry’ego Martinssona? Poza tym uważałem, że ze względów bezpieczeństwa nie wypada, żeby premier chodził do kina. Gdyby jednak uznał to za konieczne, powinien moim zdaniem z odpowiednim wyprzedzeniem powiadomić tych, którzy odpowiadali za jego bezpieczeństwo: służbę bezpieczeństwa, mnie, inne osoby. - I co ci odpowiedział? - Że ze mnie prawdziwy figlarz. Był wtedy w dobrym humorze. - To znaczy tego dnia, gdy został zabity? - Nie. To było na długo przed tym, jak został zabity. Potem już chyba nigdy do tego nie wracał. Pamiętam, że polecałem mu różne restauracje. Z drugiej strony nie wykluczam, że mógł mnie jeszcze kiedyś spytać o jakiś film. Nie wiem. Nawet nie wiedziałem, że tego feralnego dnia nosił się z zamiarem pój ścia do kina. Pamiętam tylko, że Berg mówił mi o tym przez telefon, kiedy rozmawialiśmy po południu. - Ale ty nie rozmawiałeś o tym z premierem? - Nie - odparł pełnomocnik. - Nigdy do takiej rozmowy nie doszło, ale zważywszy na to, co się stało, być może powinno. No proszę, pomyślał Johansson. Nagle zaczyna mówić z sensem, logicznie, jakby wino, które wypił, całkiem z niego wyparowało. Zupełnie inny człowiek. Przed końcem wieczoru pełnomocnik zdążył odzyskać wizerunek człowieka uprzejmego i sympatycznego, czyli takiego, jakim bywał, gdy był w dobrym humorze. Potem, jak należało się spodziewać, było już miło, jak to podczas mieszczańskiej kolacji, która nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Najpierw grali w bilard. Nalegał na to gospodarz. Uparł się, że nauczy Johanssona grać. Jeśli dalej będzie odmawiał, to za karę nauczy go strzelać z pistoletu, i na dodatek zrobi to na policyjnej strzelnicy. - Możesz mi wierzyć albo nie, ale kiedy odbywałem zasadniczą służbę wojskową, byłem naprawdę dobrym strzelcem. Postawiony przed takim wyborem Johansson przestał się upierać. Zdecydował się zagrać z
gospodarzem i chociaż robił to drugi raz w życiu, z łatwością go ograł. Pełnomocnik usprawiedliwiał się, że w czasie kolacji wypił zbyt dużo wina i okrasił to kilkoma trudnymi do zrozumienia uwagami na temat zasad gościnności. Potem zjedli jeszcze późną kolację w kuchni, która przypominała laboratorium. Śledzik, raki i zapiekanka, smażone kiełbaski, małe kotlety mielone z sadzonymi jajkami, do tego wódeczka w nieograniczonych ilościach i wprost nieprawdopodobny wybór piw. Mimo że to szkodzi zdrowiu, a także w trosce o szanownego gościa. - Pomyślałem sobie, że przed snem będziesz miał ochotę na małego pilznera - powiedział pełnomocnik i wychylił szklankę spienionego piwa. Kiedy Johansson stał już na schodach i z wyciągniętą ręką żegnał się z gospodarzem, ten uprzedził go w typowy dla południowców sposób. Stanął na palcach, położył mu ręce na ramionach i ucałował go w oba policzki. Kiedy Johansson odjeżdżał taksówką spod domu, pełnomocnik nadal stał tam, gdzie się pożegnali. Z opuszczonymi rękami, w zbyt luźnym smokingu. Delikatnym, chłopięcym tenorem złożył gościowi pożegnalny hołd. Do wyboru muzyki z pewnością zainspirowała go pouczająca rozmowa, którą odbyli podczas kolacji. - We ‘ll meet again, don ‘t know where, don ‘t know when, but I know we will meet again… some sunny day… T71 30. Nie wiadomo, jakie plany miała Anna Holt. Natomiast Lewin i Mattei poświęcili cały tydzień na przejrzenie materiałów w poszukiwaniu innego sprawcy, kogoś o cechach zawodowego zabójcy. Jak na razie, żadna z osób, które sprawdzili, nie zrobiła na nich odpowiedniego wrażenia, oczywiście jeśli mierzyć to miarą Johanssona. Mattei ciągle miała w pamięci zeznanie świadka numer trzy, kobiety, która nazwała „bambusem” mężczyznę, który wpadł na nią dwieście metrów od miejsca zbrodni. Zauważyła też, że wśród podejrzanych niewielu jest obcokrajowców, choć w tego rodzaju przypadkach bywa ich zazwyczaj sporo. Dość szybko domyśliła się dlaczego. Podobnie jak w innych przypadkach, wynikało to z metody rejestrowania materiałów. Udział procentowy obcokrajowców był wprawdzie taki jak zwykle, ale tym razem podejrzanych obcego pochodzenia umieszczano w segregatorach opatrzonych takimi nagłówkami jak „Niemiecki terroryzm”, „Wątek kurdyjski”, „Środkowy Wschód + Izrael”, „Afryka Południowa”, „Wątek iracko-irański”, „Turcja” oraz „Indie/Pakistan”. Najczęstszym powodem, dla którego ktoś trafiał do tego a nie innego segregatora, było pochodzenie etniczne albo raczej zdanie policji w sprawie przynależności etnicznej danej osoby. Było jednak dużo wyjątków i brakowało w tym wszystkim logiki. W materiałach dotyczących niemieckich terrorystów umieszczono na przykład dane wielu Szwedów, których szwedzka służba bezpieczeństwa namierzała w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w związku z okupacją ambasady niemieckiej w Sztokholmie i planami porwania szwedzkiej minister Anny Grety Leijon. Tam również Mattei natknęła się na pierwszego domniemanego sprawcę, który pasował do wzoru opracowanego przez Johanssona. Był to Szwed, dawny komandos z Karlsborga, którego w latach siedemdziesiątych podejrzewano o to, że wspólnie z kilkoma terrorystami z Frakcji Czerwonej Armii napadał na banki w Niemczech. Nie wiadomo, czym zajmował
się później. Nikt nie wiedział też, gdzie mieszka i czy nadal żyje. Było jednak jasne, że śledczy się nim interesowali. Razem z grupą około trzydziestu wymienionych z nazwiska szwedzkich wojskowych wchodził w skład grupy określanej przez śledczych mianem „wątku wojskowego”. Mattei znalazła nawet dwa specjalne odniesienia w dokumentach, które miały ułatwić jego szukanie. Z innymi nazwiskami nie poszło jej już tak łatwo. Ale ewentualne powody, dla których to on miałby chcieć zamordować Palmego, pozostawały tajemnicą. No i co ja mam z tobą zrobić, staruszku, westchnęła Mattei, bo jeśli facet żył, to był przynajmniej dwa razy starszy od niej. Serbowie i Chorwaci, Bośniacy i Słoweńcy, chrześcijanie i muzułmanie, wszyscy i nikt… Całe to towarzystwo szwedzka policja zebrała na koniec w jednym segragatorze pod hasłem „Podejrzani sprawcy pochodzenia jugosłowiańskiego”, chociaż przedstawiciele wymienionych nacji od niepamiętnych czasów skakali sobie do gardeł. Logika policji sięgała więc nie tylko Bałkanów, ale także każdego innego zakątka na całym świecie poza Szwecją. W zasadzie każdy jugosłowiański gangster prowadzący działalność przestępczą na terenie Szwecji i mający choć trochę owłosioną klatkę piersiową trafił na listę nazwisk potencjalnych zabójców premiera. Większość z nich stanowiły pospolite bandziory, skazane za zabójstwo albo napad, szantaż, wymuszanie i cały szereg innych przestępstw, z których spokojnie żyli, dzięki czemu nie musieli się hańbić codzienną pracą na etacie. Jeśli chodzi o akty przemocy, lista ich osiągnięć była imponująco długa. Brutalną przemocą posługiwali się po prostu po to, żeby się wzbogacić. Odpowiedź na pytanie, dlaczego mieliby zamordować premiera Szwecji, podobnie jak powody, które przytaczali śledczy, były dość słabe albo w ogóle ich nie było. Ot, zwykłe anonimowe donosy, klasyczna metoda bandytów mniejszego i większego kalibru służąca eliminowaniu konkurencji. Zwykłe policyjne starocie wyciągane z archiwum, gdzie leżały całe lata. Najstarsze materiały dotyczące tak zwanego wątku jugosłowiańskiego pochodziły od służby bezpieczeństwa i w dniu, kiedy zamordowano premiera, liczyły już piętnaście lat. Trzy akcje terrorystyczne z początku lat siedemdziesiątych, okupacja konsulatu Jugosławii w Goteborgu w lutym 1971 roku, okupacja ambasady i zamordowanie ambasadora w Sztokholmie dwa miesiące później, porwanie samolotu na lotnisku Bullfota w Malmo we wrześniu następnego roku. We wszystkich tych przypadkach sprawcami byli chorwaccy aktywiści stawiający zbrojny opór serbskim rządom Republiki Jugosławii. W materiałach podano różne powody, dla których to oni mieliby zamordować Palmego. Nazywano ich „faszystami”, „politycznymi ekstremistami”, „agresywnymi szaleńcami”, „ludźmi skłonnymi go brutalnej przemocy”. Poza tym rzekomo „nienawidzili” premiera i całego szwedzkiego rządu za to, że piętnaście lat trzymał ich w więzieniu. Również na potwierdzenie tej tezy brakowało dowodów, poszlaki były słabe i sprzeczne. Wynik śledztwa: zero. Jeśli rzeczywiście to oni zamordowali premiera - „mieli bardzo konkretne powody, żeby
zlikwidować Olofa Palmego, ten wątek jest jednym z najbardziej nośnych w całym śledztwie” -ich kategoryczne zaprzeczanie temu nie wpisuje się w ich terrorystyczną tradycję, przeczy ich wizji świata i nie zgadza się z osobowością każdego z nich z osobna. „To najgłupsza rzecz, jaką słyszałem”, podsumował jeden z nich, gdy przed przesłuchaniem usłyszał, że jest podejrzany o współudział w zabójstwie premiera Szwecji. Jestem skłonna się z tobą zgodzić, a ponieważ cały czas siedziałeś w więzieniu w Kumla, na pewno nie ty wpadłeś na świadka numer trzy na David Bagares gata, pomyślała Mattei, sięgając po segregator z napisem „Wątek iracko-irański”. Bałkańska tradycja stosowania przemocy to jedna rzecz, pomyślała. A co mamy tutaj? Piątego marca, zaledwie tydzień po śmierci premiera, anonimowy informator zadzwonił pod numer szwedzkiej służby bezpieczeństwa. Poprzedniego dnia przed południem obserwował „na ulicy Riksgatan, między budynkami parlamentu” „łysawego mężczyznę w wieku około trzydziestu pięciu lat, w brązowym płaszczu, czarnych spodniach i czarnych pantoflach”. Mężczyzna wyglądał, „jakby był pod wpływem jakiejś substancji. Zachowywał się agresywnie i przynajmniej trzy razy wykrzyknął imię i nazwisko Olofa Palmego”. Informator twierdził, że ów mężczyzna był „Irańczykiem albo Irakijczykiem”, nazywał się „Yussef albo Yussuf Ibrahim” i „pracował na zmywaku w restauracji operowej”, kilka przecznic od budynku parlamentu. Obserwacje prowadzone przez służbę bezpieczeństwa nie przyniosły żadnego rezultatu. W restauracji w Operze „zatrudnionych jest tylu ludzi obcego pochodzenia, że wskazówkę otrzymaną od informatora z zewnątrz udało się sprawdzić tylko w niewielkim zakresie”. „W wymienionym miejscu nie stwierdzono obecności Yussefa lub Yussufa Ibrahima”. Do tego opisu najlepiej pasował Tunezyjczyk o imieniu Ali, ale na czas, gdy doszło do zbrodni, miał alibi. Jego teczka nadal znajdowała się w segregatorze z napisem „Wątek iracko-irański”, chociaż nie pochodził z żadnego z tych kraj ów, a służba bezpieczeństwa skreśliła go ponad dwadzieścia lat wcześniej. Ciekawe, skąd informator wiedział, że facet ma na imię Yussef, pomyślała Mattei z westchnieniem. Dopiero po trzech godzinach przeglądania dokumentów sięgnęła po kolejny segregator. Syleyman Ozok, urodzony dwudziestego ósmego lutego 1949 roku. W dniu śmierci premiera obchodził trzydzieste siódme urodziny. Do Szwecji przyjechał w 1970 roku, zdobył zawód na kursach organizowanych przez AMS, a w lutym 1986 roku pracował jako blacharz w firmie Haga Plat och Lack na Hagagatan w Sztokholmie. Zdaniem informatora „to rzut kamieniem od miejsca zbrodni”. Informator zaznaczył, że jego dane nie mogą się dać powiązać z człowiekiem, na którego zamierzał donieść. Czternaście dni po zbrodni zjawił się w siedzibie policji kryminalnej przy Kungsholmsgatan i powiedział, że „na sto dwadzieścia procent jest przekonany, że premiera Szwecji zamordował Suleyman Ozok”. Twierdził też, że Ozok jest tajnym agentem na usługach tureckiej junty wojskowej, a praca w warsztacie blacharskim jest jedynie przykrywką. Tak naprawdę zajmuje się inwigilowaniem uchodźców kurdyjskich. Jeśli trzeba, wykonuje też mokrą robotę.
Ozok z całego serca nienawidził Palmego, ponieważ premier i cały jego rząd udzielali wsparcia Kurdom, którzy uciekli z Turcji i szukali schronienia w Szwecji. Ozok miał dostęp „przynajmniej do jednego pistoletu i jednego rewolweru”. Kilkakrotnie pokazywał tę broń informatorowi. Nie dalej jak we wtorek w tym tygodniu, gdy premier został zabity, wyjął ze schowka w samochodzie rewolwer, pokazał go informatorowi i powiedział, że „przed weekendem zamierza godnie świętować urodziny, to znaczy zabić tę świnię, Olofa Palmego”. Tego wieczoru, gdy Palme został zabity, informator ów „zupełnie przypadkiem” znalazł się na ulicy Tegnerlunden, „o rzut beretem od kina Grand”. Po północnej stronie Tegnerlunden zauważył prywatny samochód Ozoka. A ponieważ nie wiedział, że premier „był wtedy w kinie, o rzut kamieniem od tego miejsca”, nie myślał już o tym i wrócił metrem do domu, na ulicę Stigfinnargrand w Hagsatra, gdzie spędził całą noc. Kiedy rano włączył telewizor, doznał tak wielkiego szoku, że dopiero dwa tygodnie później wrócił do normalnego stanu na tyle, żeby być w stanie skontaktować się z policj ą. Informator ten najwyraźniej zrobił na śledczych duże wrażenie. Ozok natychmiast znalazł się w segregatorze oznaczonym: „Turcja/PKK”. Śledczy przedstawił sprawę prokuratorowi, który postanowił przesłuchać Turka bez pisemnego wezwania. Wydał też nakaz przeszukania jego mieszkania w Skogas, a także samochodu i miejsca pracy. Policja energicznie zabrała się do pracy, ale wyniki były marne. Żadnej broni nie znaleziono. Jedyną rzeczą, jaka ją przypominała, był sprzęt wędkarski. Ozók miał fioła na punkcie wędkarstwa. Łowił ryby na szkierach i w jeziorach w pobliżu Sztokholmu. Poza tym lubił piłkę nożną i od wielu lat wiernie kibicował drużynie z Hammarby. Bardzo się wściekł na informatora i policj ę. Nigdy nie miał broni, więc nie mógł jej nikomu pokazywać. Podziwia Olofa Palmego, bo to wielki człowiek i polityk. Nigdy nie wypowiadał się o nim krytycznie, a tym bardziej nigdy mu nie groził. Często go nawet broni przed kolegami z pracy. Obywatelem szwedzkim jest od wielu lat. Nie zamierza wracać do Turcji, nawet na urlop. Turcja to dyktatura wojskowa. On jest demokratą, ściślej mówiąc socjaldemokratą, i jest z tego dumny. Woli żyć w socjaldemokratycznej Szwecji i to mimo żalu po śmierci premiera. Nadzieje wobec dawnej ojczyzny porzucił dawno temu. Na koniec chciałby coś przekazać anonimowemu informatorowi. Jeśli natychmiast nie przestanie prześladować jego i jego dziewczyny, sam to załatwi. Nie zamierza jednak niczego zgłaszać na policji. W świecie blacharzy samochodowych takie sprawy załatwia się po męsku. - Przekażcie mu, że jeśli jeszcze raz przyjdzie mu do głowy dobierać się do mojej dziewczyny, wsadzę mu w dupę spawarkę do blachy - powiedział Suleyman Ozók prowadzącemu przesłuchanie. Poprzestał jednak na słownym ostrzeżeniu. Z końcowej notatki w aktach Ozóka wynikało, że „Suleyman Ozók jest od pewnego czasu zaręczony z byłą dziewczyną informatora. Jego narzeczona pracuje jako sekretarka na Uniwersytecie Sztokholmskim i mieszka w służbowym mieszkaniu przy Teknologgatan 2, w pobliżu Tegnergatan. Jej nazwisko nie figuruje w rejestrze Perssona”. W piątek późnym popołudniem Lewin i Mattei zrobili sobie dłuższą przerwę na kawę i
poszli do włoskiej restauracji znajdującej się w pobliżu komendy policji. Dyskutowali o swoich spostrzeżeniach i o tym, co udało im się osiągnąć w minionym tygodniu. Zamówili po dużej kawie latte. Mattei zapomniała o diecie i poprosiła o dużą porcję tiramisu, podczas gdy ostrożny jak zawsze Lewin zadowolił się zwykłym ciastkiem z orzechami i migdałami. Do tego oczywiście kawa. Mimo weekendu, ładnej pogody, miłej atmosfery przy stole i wiary w powiedzenie, że zawsze trzeba się umieć pogodzić z sytuacj ą, rozmawiali w minorowych nastrojach. Przejrzeli razem - albo przeczytali - prawie tysiąc dokumentów dotyczących podejrzanych, którzy przynajmniej z grubsza pasowali do profilu sprawcy. Po dokładniejszym sprawdzeniu okazało się, że niewielu z nich pasuje do opisu. Łączyło ich jedno: nie istniał żaden dowód, że to ktoś z nich zamordował przed dwudziestu laty premiera Szwecji. Być może każdy miał jakiś motyw, ale nawet gdyby policja miała wystarczaj ące środki i możliwości, nie byłaby w stanie tych motywów znaleźć, chociaż niektórym z nich poświęciła setki godzin pracy. Z drugiej strony z tej nielicznej grupy tylko niewielu można było od razu skreślić. Najwięcej osób dało się skreślić dlatego, że w chwili, kiedy doszło do zabójstwa, siedziały w więzieniu, grzecznie wróciły z przepustki albo w ogóle przepustki nie otrzymały, albo po prostu nie mogły opuścić więzienia niepostrzeżenie. Niektóre z tych osób przebywały wtedy zbyt daleko od miejsca zbrodni albo miały wystarczaj ąco dużo świadków, którzy mogli im zapewnić alibi. Mówiąc w skrócie, żadnej z niejasności, których nie udało się wyjaśnić tuż po zbrodni, najprawdopodobniej nie uda się wyjaśnić teraz, po tylu latach. Istotnym powodem było to, że wiele z tych osób już nie żyło. Kiedy Palme został zabity, osoby badane przez Lewina i Mattei miały około czterdziestu lat. Dzisiaj te, które jeszcze żyją, maj ą około sześćdziesięciu. Umierali w sposób dość nietypowy. Około dwudziestu osób zostało zamordowanych. Zwykli ludzie umierali w ten sposób sto razy radziej. Około stu osób odebrało sobie życie. To dwadzieścia razy więcej niż średnia. Kolejna setka zmarła na skutek nieszczęśliwych wypadków, chorób spowodowanych nadużywaniem narkotyków, alkoholu i innych używek lub z przyczyn nieznanych. Dziesięć razy więcej niż średnia. Pozostało pięćdziesiąt kilka osób, które po prostu zniknęły i nikt nie wiedział, co się z nimi dzieje. - Dostałem tę listę z naszej własnej wywiadowni dziś przed południem - wyjaśnił Lewin, spoglądając ukradkiem na niewielką kartkę. - Ale byłaś wtedy tak zajęta pracą, że nie chciałem ci przeszkadzać. - Ponad jedna trzecia nie żyje - podsumowała Mattei. - Zamiast siedmiu procent, jak bywa w każdym normalnym społeczeństwie. - Ciekawe, jak wygląda śmiertelność naszych informatorów i świadków - westchnął Lewin, a zdanie to wypowiedział takim tonem, jakby głośno myślał. Pewnie tak samo jak tych, na których donieśli, pomyślała Mattei. - No to co robimy? - spytała. Trzeba będzie porozmawiać o wszystkim z Holt i przejrzeć dokumentację tak zwanego wątku policyjnego i wątku wojskowego, bo do tej pory zajmowali się innymi wątkami. Muszą porozmawiać z Johanssonem i wyjaśnić mu, że jego pomysł, żeby jeszcze raz
dokładnie przejrzeć całą dokumentacj ę, raczej nie skończy się sukcesem, bo jest już na to po prostu za późno. Najwyższy czas odkreślić to grubą kreską i po prostu czekać, aż wypłynie coś nowego, dzięki czemu nastąpi przełom. - Nic takiego nie wypłynie - powiedział Lewin i upił trochę kawy. - W każdym razie nie na minutę przed przedawnieniem się sprawy - stwierdził, potrząsając głową. - Nie jest jeszcze tak późno - sprostowała Mattei, na wszelki wypadek spoglądając na zegarek. - Zostały nam trzy lata, sześć miesięcy, sześć dni i ponad sześć godzin. - Trzy lata, sześć miesięcy, sześć dni, sześć godzin… jeśli oczywiście mój czasomierz dobrze chodzi - odparł Lewin, spoglądaj ąc na swój zegarek. - No właśnie - stwierdziła Mattei. - A my sobie tu siedzimy i się obijamy. - Jesteś przepracowana, dziewczyno, pomyślała. - Przez resztę weekendu też będę się obijać - powiedział Lewin. Potem się pożegnali. Lewin poszedł na stację metra, żeby pojechać do siebie, do Gardet. Po drodze zamierzał zrobić zakupy. Mattei nie miała wprawdzie sprecyzowanych planów, ale ku swemu zdumieniu nagle się zorientowała, że stoi przed wejściem do komendy na Kungsholmen. Wygląda na to, że nie masz na dziś innych, ciekawszych planów, pomyślała. Przechodząc obok oficera dyżurnego, pokazała mu odznakę policyjną, a potem wsunęła kartę do czytnika. Pozostały dokładnie trzy lata, sześć miesięcy i sześć dni, pomyślała sześć godzin później, spoglądaj ąc na zegarek. &
W końcu otworzyła stronę tytułową ostatniego z trzydziestu jeden formularzy znajdujących się w segregatorach zatytułowanych „Wątek wojskowy”. Formularz ten zawierał dane barona, który miał stopień komandora. Jego nazwisko znalazło się na samym końcu listy ułożonej według porządku alfabetycznym. Stało się tak dlatego, że umieszczono go pod literą „v”, jak „von”, a nie pod tą, od której zaczynało się jego właściwe nazwisko. Kiedy zabito premiera, miał pięćdziesiąt pięć lat. Na rok przedtem skrytykował Palmego na łamach prasy, oskarżając go o działania szkodzące bezpieczeństwu państwa. Zarzucał mu też, że jest zbyt uległy wobec wielkiego wschodniego sąsiada. Oficer i gentleman, do tego szlachcic, a więc człowiek niepoprawny politycznie. Być może śledczy uznali go za współczesne wcielenie Anckarstroma. Oj, robi się gorąco, pomyślała Mattei. I nagle dostała tak gwałtownego ataku śmiechu, że musiała wyjąć z torebki chusteczkę higieniczną, żeby wytrzeć oczy i nos. 31. W piątek późnym popołudniem - mniej więcej w tym samym czasie, gdy Lewin i Mattei zrobili sobie przerwę w pobliskiej włoskiej kawiarni - Anna Holt weszła do Johanssona, żeby go poinformować, czym się zajmuje. Pokój sekretarki był pusty, drzwi do gabinetu uchylone. Johansson leżał na kanapie i czytał grubą książkę o angielskim tytule. Traktowała o czymś, o czym Holt nie miała pojęcia. Nazwisko autora też nic jej nie mówiło. Zauważyła, że szef jest w wyśmienitym humorze.
- Siadaj - powiedział, machając książką w stronę najbliższego fotela. - Dzięki - odparła Holt, siadając. - No tak - powiedział Johansson i zmienił pozycję na półleżącą. - Backstrom przestał już zatruwać życie Helenie, więc domyślam się, że sflekowałaś tego małego grubasa. Co mogę dla ciebie zrobić? - Chciałabym wrócić do swoich normalnych zajęć. - Na wszystko przyjdzie czas - odparł Johansson, robiąc obronny gest ręką. - Najpierw mi opowiedz, jakimiż to bzdurami ten bałwan chciał się z nami podzielić tym razem. - Dwa tygodnie temu ktoś przekazał mu pewną informację. siedemnastego sierpnia, w piątek, to znaczy następnego dnia po tym, jak gazety zaczęły się rozpisywać, że wracamy do sprawy Palmego. - Wcale się nie dziwię - stwierdził Johansson z szerokim uśmiechem. - Wiem, co myślisz. Przekazał mu ją jeden z jego informatorów. Już wcześniej dla niego pracował. Zdaniem Backstroma to człowiek godny zaufania. - Tego by jeszcze brakowało, żeby taki nie był. I pewnie chce zachować anonimowość? - Oczywiście. Ale Backstrom wie, kim on jest. Znają się od bardzo dawna. Tak twierdzi Backstrom i nie chce zdradzić jego tożsamości. Zresztą gadał ze mną w swoim starym stylu. - Może w końcu znalazł swoje miejsce w życiu? Policyjny magazyn rzeczy znalezionych. Czy ma nam do powiedzenia coś konkretnego? - Nie wiadomo. Właśnie to sprawdzam. Prawdopodobnie nie. - Surprise, surprise… - W zasadzie jednak podał nam to nazwisko. - Nazwisko? Jakie nazwisko? - Tego drania, o którym cały czas gadasz - odparła Holt z uśmiechem. - No i jak się nazywa? - spytał Johansson. Usiadł na kanapie i przestał się uśmiechać. - To całkiem porządne nazwisko - drażniła się z nim Holt. - Więc miejmy nadziej ę, że się nie zgadza. Biorąc pod uwagę harmonijną linię i świetne proporcje, „Esperanza” była nie tylko ładną łodzią. Miała też elegancko wyprofilowaną stępkę, wręgi i okleinę z dębiny pochodzącej z miejsca, gdzie dęby rosną wolniej niż tutaj i dają lepsze drewno. Całą łódź zbudowano z drewna. Miała niebieską klepkę pokładową na poszyciu karawelowym, zwanym też klepkowo-stykowym, biały reling i pokład z drewna tekowego. Liczyła dwadzieścia osiem stóp długości i dziesięć szerokości. Była miękko zaokrąglona na rufie i miała zwrócony lekko do środka dziób ze spiczastą stewą i miejscem na niewielką kajutę przy dziobie. Na pokładzie było wystarczająco dużo miejsca zarówno na sprzęt do wędkowania, jak i do nurkowania. Poza tym była wyposażona w porządny czterocylindrowy silnik Diesla firmy Volvo Penta o mocy dwustu koni mechanicznych. Do tego bak na paliwo.
Łódź zaprojektowano i dostosowano do wszystkich typów pogody i różnych sytuacji: można ją było zakotwiczyć na morzu, żeby coś zjeść, wypić i zabawić się we własnym towarzystwie, łowić ryby i nurkować, odpoczywać albo po prostu leżeć przy relingu, chłodząc ręce w przezroczystej wodzie. Była mocna i wytrzymała i bez trudu mogła dotrzeć do wybrzeża Hiszpanii, Francji czy Afryki pod warunkiem, że wiatr nie wiał z siłą orkanu. Na pewno mogłaby też dopłynąć do wybrzeży Korsyki, gdzie właściciel łodzi ma przyjaciela, cieszącego się jego bezgranicznym zaufaniem. Na Korsyce mieszka wielu takich jak on. Odległość wynosi tylko trzysta mil morskich. Trzydzieści godzin rejsu na północny wschód od Puerto Pollensa. Jeśli okaże się to konieczne, znajdzie tam spokojną przystań na resztę życia. 32. Backstrom był niewysoki, gruby i prymitywny. W razie potrzeby potrafił być przebiegły i pamiętliwy. Spośród siedemnastu tysięcy policjantów miał największy zasób zawodowego słownictwa. Składały się na nie na przykład setki nieeleganckich określeń ludzi, których nie cierpiał: imigrantów, homoseksualistów, przestępców i zwykłych obywateli tego kraju, bez względu na płeć. Krótko mówiąc, wszystkich tych, którzy nie byli tacy jak on, a przecież takich jak on było naprawdę niewielu. Dzięki temu stał się w końcu sławny w szeregach policji, w której służył od trzydziestu lat. Komisarz policji kryminalnej Evert Backstrom był „legendarnym śledczym”. W odróżnieniu od innych legend działał na różnych niwach. Od ponad roku przebywał na zesłaniu. Johansson przeniósł go ze specjalnej grupy operacyjnej zajmuj ącej się najtrudniejszymi przestępstwami do tak zwanej sekcji do spraw rzeczy znalezionych policji miejskiej w Sztokholmie, chociaż wszyscy prawdziwi policjanci - w tym sam Backstrom - nazywali to miejsce policyjnym magazynem rzeczy znalezionych. Przechowywano tam rowery, zgubione portfele i policjantów, którzy zeszli na złą drogę. Backstrom uważał, że padł ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, zwłaszcza ataków wymierzonych w jego osobę. Ale jego los przypieczętowała przede wszystkim Jego Wysokość Szwedzka Zazdrość. Jego poprzedni szef, Lars Martin Johansson, nie potrafił dotrzymać mu kroku w jego skutecznej walce z rosnącą przestępczością, zwłaszcza z poważnymi przestępstwami. Kiedy rozwiązał niezwykle skomplikowaną sprawę zabójstwa młodej policjantki z Vaxjo, Johansson rozpoczął przeciwko niemu kampanię pomówień, założył mu pętlę na szyję i w końcu wykopał go ze stanowiska. Mimo braku zrozumienia ze strony tak destrukcyjnego otoczenia Backstrom starał się, jak mógł. Praca w charakterze tajniaka daje interesujące możliwości komuś, kto jest na tyle czujny, żeby potrafić wykorzystać okazję, jeśli mu się trafia. Inaczej jest z jego kolegami z pracy: tworzą żałosną bandę pozbawionych fantazji kombinatorów i nie rozumiej ą, że trzymaj ą w ręku klucz do olbrzymiej skrzyni pełnej prawdziwych skarbów przedmiotów, które zostały „skradzione”, zadecydowano o ich „przepadku” albo stwierdzono „brak właściciela”. Backstrom uświadomił sobie to wszystko w chwili, gdy przekroczył próg swego nowego biura. Najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że spotkał tam dawnego kolegę z pracy, z
czasów, gdy pracował w wydziale zabójstw policji miejskiej, inspektora policji kryminalnej Gorana Wiijnbladha. Wiijnbladh pracował w dziale technicznym komendy miejskiej w Sztokholmie do 1990 roku. Wtedy przeszedł na emeryturę pomostową i został przeniesiony do magazynu rzeczy znalezionych. Uważał się za specjalistę z dawnej, dobrej szkoły. Miał za sobą sześcioletnią szkołę ludową, rok w dawnej szkole policyjnej i kilka tygodniowych kursów z zakresu technik laboratoryjnych. Uznał, że to mu wystarczy, więc unikał wszelkiego rodzaju teoretycznych „ekstrawagancji”. Wyznawał pogląd, że jedyną godną uwagi wiedzę można zdobyć dzięki doświadczeniu. Niestety skończyło się to dla niego źle. Jego największym problemem była wtedy żona, która go regularnie zdradzała. Sprawa była o tyle prosta, że akurat ten problem stanowił około dziewięćdziesięciu dziewięciu procent wszystkich jego problemów. Niestety żona zdradzała go jawnie, gwałcąc jedną z najważniejszych zasad obowiązujących w jego pracy. Jeszcze gorsze było to, że zdradzała go z innymi policjantami, a ponieważ było tak prawie od dnia ich ślubu, w całej sztokholmskiej policji nie było już ani jednego wydziału, w którym pani Wiijnbladh nie przyprawiłaby swojemu mężowi rogów. Jesienią 1989 roku Wiijnbladh uznał, że musi coś z tym zrobić. Postanowił otruć ją talem, który znalazł u siebie w pracy. Podczas przygotowań przypadkiem sam się nim zatruł. Potraktował tę straszną truciznę tak samo jak wszystkie inne proszki, z którymi miał do czynienia na co dzień w laboratorium, gdy badał odciski palców. Mikroskopijne cząsteczki talu przykleiły mu się do palców i dłoni, co spowodowało zatrucie całego organizmu. Mało brakowało, a wykończyłby się na miejscu. Kiedy dwa miesiące później wrócił ze szpitala do pracy, był już tylko cieniem samego siebie, chociaż przedtem też nie można było powiedzieć, żeby był z niego kawał chłopa. Sprawę wyciszono na szczeblu Komendy Głównej Policji. Dzięki pomocy policyjnych związków zawodowych udało się przedstawić całe to zdarzenie jako tragiczny, nieszczęśliwy wypadek w miejscu pracy. Strony porozumiały się i rozwiązały problem. Wiijnbladh przeszedł na emeryturę pomostową i otrzymał pokaźne jednorazowe odszkodowanie z tytułu utraty zdrowia w miejscu pracy. Dodatkowo stworzono dla niego stanowisko w sekcji, która w tym samym roku zmieniła nazwę z magazynu rzeczy znalezionych policji miejskiej w Sztokholmie na sekcję do spraw rzeczy znalezionych policji miejskiej w Sztokholmie. Tak więc pracował tam od piętnastu lat. Zajmował się skradzionymi dziełami sztuki i antykami. Nikt jednak nie potrafił powiedzieć, dlaczego akurat tę działkę mu przydzielono. Wiijnbladh nie posiadał bowiem żadnej udokumentowanej wiedzy w tym zakresie. Ponieważ jednak uznano, że nic złego nie może się zdarzyć, decyzji nie zmieniono. Wiijnbladh otrzymał najmniejszy pokój, na samym końcu korytarza. Siedział tam i przeglądał strony segregatorów z danymi dotyczącymi skradzionych i zaginionych dzieł sztuki. Kawę też tam pił, sam. Nikt w całej sekcji nie wiedział, kiedy przychodzi do pracy ani kiedy wychodzi. Nikogo to nie obchodziło, bo wkrótce i tak miał przejść na emeryturę. Lepiej się nie zadawać z tym pedziem, myślał Backstróm z typowym dla siebie
współczuciem za każdym razem, gdy widział, jak Wiijnbladh przemyka korytarzem. Na początku miał z niego pewien pożytek. Mniej więcej w tym czasie, gdy Backstróm zjawił się w nowym miejscu pracy, sekcji przydzielono jedną z największych spraw od wielu lat. Ktoś włamał się do mieszkania pewnego ekscentrycznego szwedzkiego miliardera, od niepamiętnych czasów mieszkającego w Genewie. Było to typowe dziesięciopokojowe mieszkanie przy Strandvagen. Ów miliarder czasem w nim nocował. Według informacji zebranych przez urząd skarbowy właściciel spędzał tam najwyżej dwa tygodnie w roku. „Spędzam tam około tygodnia w okolicach świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Do tego mniej więcej tydzień, gdy przyjeżdżam do Szwecji odwiedzić dzieci albo zabawić się w noc świętojańską”. Prawdopodobnie dlatego sztokholmska policja dopiero po miesiącu uświadomiła sobie rozmiary kradzieży. Na dzień przed Zielonymi Świątkami, w sobotę, ochrona budynku przy Strandvagen zgłosiła policji włamanie do mieszkania. Zarząd firmy ochroniarskiej zwrócił się do swojej finansowanej z państwowych pieniędzy konkurencji dlatego, że ich własny firmowy samochód wpadł na rowerzystę na Ostermalm, około kilometra od miejsca zdarzenia. Poza tym należało się spieszyć, ponieważ alarm zainstalowany w mieszkaniu kilka lat wcześniej sygnalizował, że włamywacz nadal jest w mieszkaniu. I że działa w pojedynkę. Tego rodzaju okazje - żeby dać konkurencji po łapach - trafiały się policji rzadko. Niestety, gdy radiowóz zajechał przed wej ście do budynku - policjanci w ogólnym zamieszaniu zapomnieli wyłączyć koguta i syrenę - okazao się, że włamywacz zdążył uciec. Wymknął się tylnym wejściem, przez podwórze, i wyszedł na ulicę z drugiej strony kwartału. Policja nie zdołała go zatrzymać, ale nie było to aż tak ważne, bo wyglądało na to, że nie zdążył niczego zabrać. Na pewno tego żałował, bo choć właściciel mieszkania stwierdził, że tylko od czasu do czasu w nim nocuje, przypominało prawdziwe muzeum sztuki. Tak przynajmniej stwierdzili technicy i eksperci z sekcji rzeczy znalezionych, kiedy przybyli na miejsce. Firma ochroniarska od razu powiadomiła mieszkającego w Szwajcarii właściciela mieszkania. Włamanie do mieszkania. Włamanie bez konsekwencji, ponieważ zadziałał alarm. Złodziej oddalił się z miejsca przestępstwa i prawdopodobnie nic nie zabrał. Nie udało się też znaleźć żadnych śladów. Sprawca nieznany. Dopiero trzy tygodnie później, gdy właściciel przybył do Sztokholmu na noc świętojańską - „a przy okazji wypić kieliszeczek albo dwa, zakąsić śledzikiem, posłuchać muzyki Everta Taubego i podziwiać, jak słońce zachodzi za starym, poczciwym wychodkiem” - udało się ocenić rzeczywiste skutki włamania. W firmie ochroniarskiej i w komendzie policji miejskiej w Sztokholmie zjawił się adwokat reprezentuj ący właściciela mieszkania. Poinformował, że włamywacz nie oddalił się jednak z pustymi rękami, jak wszyscy sądzili. Mimo hałasu, jakiego narobił radiowóz, zdążył zabrać niewielki obraz olejny Pietera Bruegla (Młodszego), który właściciel mieszkania powiesił w toalecie dla gości. Chciał w ten sposób zdenerwować tych, którzy nie są równie bogaci jak on.
Właściciel był człowiekiem małomównym, więc ani firma ochroniarska, ani policja nie rozdmuchiwały sprawy. W gazetach nie pojawiła się żadna wzmianka o tym, chociaż wartość skradzionego obrazu wynosiła około trzydziestu milionów koron. Policja, zachowując wszystko w absolutnej tajemnicy, wszczęła szeroko zakrojone dochodzenie, chociaż złodziej nie zostawił śladów, a obraz był tak znany, że włamywacz nie miał szans go oficjalnie sprzedać. Backstrom usłyszał o sprawie, gdy siedział w pokoju socjalnym. Nie zajmował się skradzionymi ani zaginionymi dziełami sztuki. Przez jego ręce nie miał prawa przejść żaden obraz, antyk ani nawet zwykły srebrny świecznik. Przydzielano mu bardziej konkretne sprawy i dlatego już od pierwszego dnia prowadził dochodzenie w sprawie estońskiej ciężarówki, którą ktoś porzucił na parkingu koło Norrtalje. Kiedy otworzono naczepę, okazało się, że jest w niej prawie dwieście skradzionych rowerów. - Masz tu coś, czym będziesz mógł się zająć - powiedział jego bezpośredni przełożony, kładąc mu na biurku akta sprawy. - I co ja mam z tym gównem zrobić? - spytał Backstrom, spoglądając z niechęcią na kilkustronicowy spis skradzionych rowerów. - Może spróbujesz znaleźć właścicieli? - zaproponował jego bezpośredni przełożony z szyderczym uśmiechem. - A tak przy okazji: witamy na pokładzie - dodał. No to mamy wojnę, pomyślał Backstrom. Jak to: dwieście rowerów? Osobiście nie zna nikogo, komu potrzebny jest rower. Rowerami jeżdżą tylko pedały, lesby, ekoidioci i anorektyczki. Nawet dziwki jeżdżą teraz samochodami. Trzeba będzie się pogodzić z sytuacją, żeby nie umrzeć z głodu, pomyślał. Po jakimś czasie przypomniał sobie o znajomej, którą poznał w Internecie. Była dentystką, pracowała w Sodertalje i rower na pewno by jej się przydał. Prawdziwe czupiradło, na dodatek łaziła w uszytych własnoręcznie ubraniach. Kiedyś podarowała mu bawełnianą koszulkę z nadrukiem. Jeśli zajmuje się takimi głupotami, to na pewno jeździ też rowerem, pomyślał Backstrom. Na pewno dosiada jakiegoś starego grata, bo taka stara cipa nie ma innego wyboru. Szybko udało mu się do niej dodzwonić. Niestety okazało się, że po pierwsze jej nowy facet, policjant z Salem pod Sztokholmem, niedawno podarował jej samochód. Po drugie, rower też już ma. Po trzecie, uważa, że to dość szczególna okoliczność, że Backstrom ma rower. Prawie nowy, a do tego tani. Po czwarte zaczyna się zastanawiać, czy nie powinna zadzwonić do jego bezpośredniego przełożonego i o wszystkim go powiadomić. - Co ty bredzisz? - spytał Backstrom. - Mój facet powiedział mi, że pracujesz teraz w policyjnym magazynie rzeczy znalezionych. - Uważaj, co mówisz, kobieto. Nie uważasz mnie chyba za półgłówka, który chce ci wcisnąć kradziony rower? Trzeba jej wybić z głowy takie myśli, żeby nie zrobiła z tego afery, pomyślał. - No właśnie. Uważam, że jesteś właśnie takim półgłówkiem - odpowiedziała dentystka i odłożyła słuchawkę.
Pieprzona pizda. I co tu teraz zrobić? - pomyślał, ale ponieważ zawsze miał w zanadrzu jakiś pomysł, problem sam się rozwiązał. Już następnego wieczoru natknął się na starego znajomego, którego poznał kiedyś w knajpie na osiedlu. Gustaf G:son Henning, szanowany handlarz dziełami sztuki, który od wielu już lat oferował mu to i owo w zamian za zwykłe policyjne zaufanie. Szczupły, elegancko ubrany pan po siedemdziesiątce z włosami przyprószonymi siwizną. Miał duże mieszkanie przy Norr Malarstrand, biuro przy placu Norrmalmstorget i często pojawiał się w programach telewizyjnych poświęconych antykom i dziełom sztuki. Bliscy znajomi nazywali go GeGurra. Tajemnicą był fakt, że regularnie bywał w knajpie na Kungsholmen, którą Backstrom odwiedzał praktycznie codziennie. Kiedy GeGurra przyszedł na świat, drodzy rodzice nadali mu imiona Juha Valentin. Juha po dziadku ze strony matki, który miał w rodzinie Cyganów i z wielkim powodzeniem zajmował się handlem starzyzną i złotem. Valentin po dziadku ze strony ojca, który działał w branży rozrywkowej i był między innymi właścicielem objazdowego parku rozrywki i dwóch klubów porno w Bohuslanie w czasach, gdy była to jeszcze zupełna nowość. Prawdziwy Dziki Zachód dla kogoś, kto chciał w to wejść. Juha Valentin Andersson Snygg. Imiona i nazwiska nawiązywały do przodków i rodziły pewne zobowiązania, ale były absolutnie nie do przyj ęcia dla pełnego nadziei młodego człowieka, który swoj ą przyszłość postanowił związać z czymś bardziej szlachetnym, mianowicie z handlem dziełami sztuki i antykami. Kiedy więc Juha Valentin osiągnął pełnoletność, na wszelki wypadek zmienił zarówno imię, jak i nazwisko. Nowe imię i nowe nazwisko dobrał bardzo starannie, według wzorców obowiązujących w branży, w której chciał działać. Tak oto Juha Valentin Andersson Snygg stał się nowym człowiekiem: Gustafem G:sonem Henningiem. Od tej pory tak właśnie zapisywano jego imię i nazwisko we wszystkich oficjalnych dokumentach i pod takim nazwiskiem i imieniem był znany. Natomiast bliscy i znajomi nazywali go GeGurra. Juha Valentin kojarzył się już tylko z minionym czasem. Czasem ktoś go pytał, co znaczy skrót G:son. Zanim odpowiedział, uśmiechał się smętnie. - To po wuju Gregorze. Niestety, od wielu lat nie żyje. I rzeczywiście, była to absolutna prawda. Mama GeGurry, Rosita, miała kiedyś brata. Miał na imię Gregor i zginął w tragicznych okolicznościach w latach pięćdziesiątych. W jego samochodzie eksplodowała aparatura do pędzenia bimbru. Na szczęście dla GeGurry nikt nie zadawał więcej pytań. &
Już następnego dnia po nieudanej próbie sprzedania roweru GeGurra znów pojawił się w życiu Backstroma. Odbyło się to jak zwykle - w stary, tradycyjny sposób. - Miło mi pana widzieć, panie komisarzu - powiedział, klepiąc Backstroma po plecach. Widzę, że stoi pan przy tym starym zużytym kontuarze i rozmyśla o czymś. - Naprawdę się cieszę, że cię widzę - odparł Backstrom, bo i on potrafił być uprzejmy, jeśli okoliczności tego wymagały. Całe szczęście, że nie zdążyłem jeszcze nic zamówić, pomyślał.
- Miło mi to słyszeć. Jest pan zbyt uprzejmy. A propos, jadł pan już coś? - Dziękuję za troskę. Właśnie siedzę i zastanawiam się, co by tu wrzucić na ruszt. - Może ziarno dla ptaków i szklankę wody, pomyślał. - Wie pan co? - spytał GeGurra. - Proponuję, żebyśmy zamówili dorożkę i pojechali do restauracji Teatralnej. Porozmawiamy tam sobie w ciszy i spokoju. Ja zapraszam! - Słyszałem, że zasiada pan od niedawna przy suto zastawionym stole - stwierdził kwadrans później GeGurra, wznosząc toast za zdrowie komisarza. - Suto albo i nie - odparł Backstrom, potrząsając głową. Jeszcze dwadzieścia minut temu stał przy barze w swojej spelunce, gdzie od wielu lat zwykł spędzać wolne chwile. Teraz siedzi w jednej z najbardziej luksusowych restauracji w mieście. Obsługa zajęła się nimi w chwili, gdy stanęli w drzwiach. Duże, wytrawne martini dla GeGurry, słodowa whisky i piwo dla Backstróma. Dostali też do rąk kartę dań. Stało się to chwilę po tym, jak posadzili tyłki przy stoliku. GeGurra nie musiał nawet nic zamawiać. - Nie znasz kogoś, komu przydałby się rower? - spytał Backstróm i westchnął. - Trzeba robić dobrą minę do złej gry - stwierdził GeGurra, udając, że nie usłyszał tego pytania. - Pyta pan mnie, zwykłego gupika pływającego w wielkim akwarium pełnym rekinów, piranii i meduz z parzydełkami? Kiedy pana widzę, drogi komisarzu, mam przeczucie, że idą lepsze czasy. - Co ty nie powiesz - odparł Backstróm. Co ty nie powiesz, pomyślał. - Mam pewien drobny problem i myślę, że właśnie pan mógłby mi pomóc go rozwiązać zaczął GeGurra, smakując ostrożnie swoje martini. - No to zamieniam się w słuch - odparł Backstróm. GeGurra ma stałego klienta, który od wielu lat jest też jego bliskim przyjacielem. Wśród miłośników dzieł sztuki to częste zjawisko. Ważny handlarz dzieł sztuki, szanowany mecenas, osiadły od wielu lat za granicą. Przed dwoma miesiącami ktoś włamał się do jego mieszkania w Sztokholmie i wyniósł obraz holenderskiego mistrza. Wprawdzie obraz był ubezpieczony do pełnej wartości, ale dla miłośnika dzieł sztuki, dla którego pieniądze nie są ważne, nie ma to znaczenia. Chce po prostu odzyskać swój obraz. Znalazł się w bardzo trudnej sytuacji i dlatego zwrócił się do niego z prośbą o radę. - Jak pan sądzi, komisarzu? - spytał GeGurra. - Czy jest szansa, żeby pan i pańscy nowi koledzy wyjaśnili tę sprawę i odzyskali obraz? - Nie powinieneś pytać o to mnie - odparł Backstróm. - To nie moja działka. - Szkoda, naprawdę szkoda - westchnął GeGurra. - Czy pańscy koledzy poradzą sobie z tą sprawą? - Nie ma mowy - odparł Backstróm. A jak mi nie wierzysz, chętnie ci pokażę Wiijnbladha, pomyślał. - A czy mógłby pan sprawdzić, na jakim etapie jest dochodzenie?
- To nie takie proste, jak ci się wydaje - odparł Backstróm. - W dzisiejszych czasach każdy szczegół jest tajny. Czasem odnoszę wrażenie, że pracuję dla jakiejś tajemniczej sekty. Jak ktoś nie ma ze sprawą nic wspólnego, to może się pochlastać, a nic nie wyniucha. Kiedyś firmy ubezpieczeniowe po prostu kupowały od złodziei skradzione obrazy, ale później w policji zaczęło pracować coraz więcej abstynentów i palantów, którzy postanowili żyć moralnie, więc zaczęli się przyglądać takim przypadkom. Kiedy więc zjawia się ktoś z obrazem pod pachą, od razu trafia do pierdla. Może zapomnieć o nagrodzie za informację, a firmy ubezpieczeniowe już nawet nie chcą słuchać o takim rozwiązaniu. - Mój przyjaciel jest właścicielem szwajcarskiej firmy ubezpieczeniowej - wyjaśnił GeGurra. - Mogę pana zapewnić, że maj ą zupełnie inne, bardziej praktyczne nastawienie do takich spraw. - Pewnie - odparł Backstrom. - Ale powiedz to temu, kto zamierza zwrócić skradzione przedmioty. O forsie będzie mógł pomarzyć, odsiadując cztery lata w kiciu za paserstwo. - Niech się pan nad tym zastanowi - powiedział GeGurra. - Najpierw coś zjemy i wypijemy po jednym. Od razu zacznie nam się lepiej myśleć. - A co ja będę z tego miał? - spytał Backstrom. Lepiej od razu to ustalić, pomyślał. - W moim świecie wszystko ma cenę - odparł GeGurra, wzruszając elegancko ramionami. - A teraz zajmijmy się zamówieniem. Co by pan powiedział na łososia na początek? Następnego dnia Backstrom czekał do trzeciej, aż Wiijnbladh wyjdzie z biura. Na korytarzu panował już kompletny spokój. Właściwie nie było już nikogo, bo w piątek, dzień wypłaty, wszyscy zapracowani policjanci kierowali się do najbliższego sklepu monopolowego. Dopiero potem pojadą do domów, do żonek. Walka z przestępczością zamiera na cały weekend. Najpierw odwrócił na drugą stronę podkładkę leżącą na biurku Wiijnbladha. Wiijnbladh ponaklejał na niej żółte stikersy z notatkami. Backstrom znalazł na nich na przykład osiem cyfr i osiem liter napisanych drżącą ręką. Jako hasło dostępu Wiijnbladh wybrał słowo cerber. Pewnie wiele osób z tej sekcji wybrało to samo. Ciekawe, czy zamierza sobie kupić nową sztuczną szczękę, zastanawiał się Backstrom, wystukując hasło na klawiaturze. Potem zalogował się i wydrukował kopie dokumentów dotyczących dochodzenia w sprawie włamania i kradzieży na Strandvagen. Schował je do kieszeni, przeszedł się piechotą do mieszkania GeGurry przy Norr Malarstrand i włożył dokumenty do jego skrzynki na listy. Tydzień później spotkali się dyskretnie ze szwedzkim adwokatem i mówiącym po angielsku przedstawicielem szwajcarskiej firmy ubezpieczeniowej. Backstrom oznajmił, że gdyby pozwolono mu działać tak, jak kiedyś działali prawdziwi policjanci, na pewno udałoby mu się odzyskać skradziony obraz. Nie ma sprawy, usłyszał w odpowiedzi od adwokata i przedstawiciela firmy ubezpieczeniowej. Na koniec wyraził jeszcze pewne życzenie. - To spotkanie nigdy się nie odbyło, a my się nie znamy - powiedział.
Rozmówcy uznali, że to dobra propozycja. Co ja wyprawiam? - zastanawiał się Backstrom, gdy godzinę później wrócił do biura. Tydzień później sprawa została rozwiązana. Chociaż nie należało to do jego obowiązków, komisarz Backstrom przyj ął telefoniczne zgłoszenie od anonimowego informatora. Młody mężczyzna, który nie chciał wyjawić nazwiska, opowiedział mu o skradzionym niedawno samochodzie. Stoi zaparkowany przed głównym wejściem na komendę, zaledwie sto metrów od pokoju Backstroma, choć akurat tych słów anonimowy rozmówca nie użył. W bagażniku znajduje się skradziony obraz. Żeby policja nie musiała marnować czasu, bagażnik nie jest zamknięty na klucz. Backstrom udał się od razu do bezpośredniego przełożonego i w kilku słowach opowiedział mu, o co chodzi. Zaproponował też, że jeśli jego bezpośredni przełożony chce, może z nim pójść i popatrzeć. - Nie rozumiem tylko, dlaczego tajemniczy informator zadzwonił do ciebie - syknął jego bezpośredni przełożony dziesięć minut później, gdy otworzyli bagażnik i oglądali obraz Bruegla. - Przecież to nie twoje śledztwo. - Pewnie chciał porozmawiać z prawdziwym policjantem - odparł Backstrom, wzruszając ramionami. Goń się, ty biurokrato, pomyślał. Tydzień później bezpośredni przełożony Backstroma zlecił mu nową sprawę. Wydział prawny Urzędu Ochrony Środowiska, nadzorujący przestrzeganie ustawy o ochronie środowiska, potrzebował pomocy. Chodziło o znalezienie właściciela ponad pięćdziesięciu beczek truj ących odpadów, które policja z Nacka znalazła w opuszczonej hali przemysłowej. I jak się do tego zabrać? - zastanawiał się Backstrom. Nieważne. Dwa dni później spotkał się z GeGurrą. GeGurra podziękował mu za pomoc, zaprosił na kolacj ę i jak zwykle przekazał brązową kopertę bez nazwiska nadawcy i obietnicę, że resztę przekaże później. Drobny wyraz wdzięczności, jak to między przyjaciółmi bywa. Prawdziwy z pana spryciarz, panie GeGurra, pomyślał Backstrom, gdy po kolacji wrócił do swojej przytulnej kawalerki przy Inedalsgatan, rzut beretem od budynku komendy. I nawet taki Wiijnbladh miał swój wkład w tę sprawę, chociaż nie ma o tym zielonego pojęcia. Może nawet kupię temu trucicielowi sztuczną szczękę, pomyślał Backstrom, nalewaj ąc sobie szklaneczkę grogu. Taką z drewna, dodał. &
Komisarz Evert Backstrom, legendarny śledczy i specjalista od wykrywania zbrodni na przymusowym zesłaniu w policyjnym magazynie rzeczy znalezionych. Gustaf G:son Henning, znany z telewizji ekspert od dzieł sztuki. Inspektor policji kryminalnej Goran Wiijnbladh, policyjny Don Kichot. Trzy ludzkie losy, które wprawdzie ułożyły się różnie, ale już mniej więcej za rok miały się spleść w sposób, którego żaden z nich nie był w stanie przewidzieć. 33.
Niecały rok później, 16 sierpnia, Backstrom szykował sobie wieczornego drinka w swoim mieszkaniu. Napój owocowy i estońską wódkę kupił od pewnego funkcjonariusza z policji wodnej, który miał znajomości po drugiej stronie Bałtyku. Mimo comiesięcznej koperty od Henninga jego potrzeby nadal pozostawały niezaspokojone. Niestety od czasu, gdy sprawił sobie nową plazmę, miejsce słodowej whisky - przynajmniej na jakiś czas musiały zająć tańsze gatunki alkoholu. Miejmy nadzieję, że to przejściowy problem, westchnął Backstrom. Nalał sobie kolejną porcj ę i wypił jednym haustem. Lapoński skurwiel, pomyślał, wpatrując się w Johanssona, którego właśnie pokazywano w telewizji. Siedzi i kłamie jak najęty w ten swój norrlandzki sposób. Jak wszystkie skurwiele z Laponii, kiedy po każdym posiłku wpadaj ą w odrętwienie fizycznoumysłowe. W tym momencie spokojny wieczór dobiegł końca, chociaż Backstrom od razu zmienił kanał, a dławiącą go złość próbował ugasić kilkoma głębszymi. Nie sprawdził nawet poczty, żeby się dowiedzieć, czy nie dostał maila od pewnej wariatki, która wprawdzie „woli mężczyzn w mundurze”, mających „stałe przyzwyczajenia i określoną orientację seksualną”, ale dobrze by też było, żeby nie były im obce „zachowania wykraczaj ące poza pewne granice”. Jak ta krowa godzi jedno z drugim, zastanawiał się Backstrom i od razu przypomniała mu się koszmarna włoska celniczka, którą poznał dwa lata wcześniej na jakiejś konferencji. Zabiję tego lapońskiego skurwiela, pomyślał i z głową pełną takich złowieszczych planów, które miały być lekarstwem na jego skołatane nerwy, natychmiast zasnął w swoim nowym łóżku firmy Hastens. Następny dzień nie różnił się niczym od wszystkich innych dni roboczych. Stare rowery, beczki z jakimś świństwem, a od kilku dni sprawa pewnego praktycznego przedsiębiorcy, który na leśnym wzgórzu wznoszącym się na terenie królewskiej posiadłości, dwadzieścia kilometrów na północ od Sztokholmu, pozbył się połowy wyposażenia biura. Stare komputery, chwiejące się biurka, połamane krzesła biurowe i fotele. Praktycznie i tanio. Po co mieszać w to policję? -zastanawiał się Backstrom. Domyślił się jednak, że przedsiębiorca wybrał nie to wzgórze, co trzeba. Mieszkańcy posiadłości byli oburzeni. Kiedy komendant policji zjawił się na kolacji u swojego dobrego znajomego Jego Wysokości króla Szwecji, monarcha wziął go na stronę i już następnego dnia sprawa wylądowała na biurku Backstroma. Poważne przestępstwo, jakim było zanieczyszczenie środowiska, szefostwo policji uznało za absolutny priorytet i dlatego sprawę powierzono tak doświadczonemu śledczemu jak Backstrom. - Jeśli chcesz, możesz pojechać samochodem służbowym i pokręcić się trochę po okolicy - powiedział jego bezpośredni przełożony. - O ile się orientuj ę, znajdziesz tam mnóstwo śladów - dodał, kładąc mu na biurku teczkę z dokumentami. - Nie zapomnij wziąć kaloszy powiedział troskliwym tonem. - O tej porze roku jest tam podobno dość grząsko. Potem jednak sprawa utknęła w martwym punkcie, chociaż Backstróm starał się, jak
mógł, nadać jej szybszy bieg. Został nawet zaproszony przez ofiarę na wzmacniaj ący lunch, gdy prowadził przesłuchanie, próbuj ąc się dowiedzieć, kiedy mniej więcej doszło do zdarzenia. Właściciel terenu odparł, że mogło się to zdarzyć w każdej chwili, bo przez większą część roku przebywa na Riwierze Francuskiej, gdzie na szczęście nie ma leśnych wzgórz, o które musiałby się martwić. - Musiał to zrobić ktoś, kto zbankrutował - zasugerował, pijąc zdrowie gościa. - Chyba że pan komisarz ma inną teorię. - Zastanawiam się, czy nie przewieźć tych rupieci do działu technicznego - odparł Backstróm. - Uważam, że to świetny pomysł - stwierdził gospodarz. - Domyślam się, że koszty transportu pokryje policja. - Oczywiście - potwierdził Backstróm. Jego bezpośredni przełożony nie był aż tak zachwycony tym pomysłem. Zwłaszcza po rozmowie z szefem działu technicznego. Ale Backstróm się uparł. Trudno, jak wojna to wojna. - Chcesz, żebym nagle olał tak poważne przestępstwo jak zanieczyszczenie środowiska? powiedział oburzony. - Mimo że ten pieprzony efekt cieplarniany ma zły wpływ na kobiety i dzieci? Przecież sam masz dzieci, prawda? - Z tak obrzydliwą babą, że równie obrzydliwej w życiu nie widziałem, dodał w myślach. - Oczywiście, że nie - zaklinał się jego bezpośredni przełożony. - Mam trójkę dzieci, więc doskonale rozumiem, co masz na myśli. Chciałem tylko powiedzieć, że nie powinniśmy się spodziewać, że dział techniczny zajmie się tym przed nami. Domyślam się, że nie próbowałeś jeszcze obejrzeć tych rzeczy. - Regał Billy, fotel biurowy Nisse i pełno starych, popsutych komputerów kupionych dziesięć lat temu. Udało mi się jednak znaleźć wśród tych śmieci dwa twarde dyski, więc jeśli chłopcy z technicznego się nimi zajmą, sprawę mamy załatwioną. - Goń się, ty pedalski biurokrato, pomyślał. Kiedy zadzwonił GeGurra, Backstróm od razu nabrał ochoty do życia. - Czy znajdzie pan w przyszłym tygodniu czas, żeby zjeść ze mną kolację? - spytał Gustaf G:sson Henning, gdy grzeczności mieli już za sobą. - Mam niezwykle ciekawą sprawę i sądzę, że moglibyśmy sobie wzajemnie pomóc, z obopólną korzyścią. Niestety w tym tygodniu mam za dużo spraw na głowie, więc może spotkamy się w restauracji Operowej w poniedziałek o siódmej wieczorem? - Oczywiście - odparł Backstrom. - A nie możesz rzucić jakiegoś hasła? - Nareszcie coś się zaczyna dziać, pomyślał. Te pieprzone meble biurowe możecie sobie wsadzić w dupę. - To wielka sprawa - odparł GeGurra. - Obawiam się, że zbyt poważna, żeby rozmawiać o niej przez telefon. Może ktoś zwinął ten stary obraz Rembrandta z Muzeum Narodowego, pomyślał Backstrom. Ten, na którym jakieś moczymordy coś żłopią, a przy okazji składają jakąś pieprzoną przysięgę.
- Obawiam się, że jest jeszcze gorzej, niż sądziłem - powiedział Henning, spoglądając z powagą na gościa, gdy jak zwykle znaleźli stolik w najdalszym zakątku sali i po wypiciu ożywiaj ącego drinka zaczęli studiować kartę dań. - Co pan wie o broni, z której zabito Palmego? - spytał, próbuj ąc złowić dużą oliwkę, którą kelner położył na talerzyku obok jego wytrawnego martini. Uwaga, pomyślał Backstrom. And now we are talking. - Sporo - odparł i skinął głową tak, jak to robią ludzie, którzy już to i owo przeżyli. Jeszcze ci pokażę, ty lapoński dupku, pomyślał. Taki porządny gość jak Henning na pewno handluje tylko konkretnym towarem. To nie szaleniec, który pieprzy, co mu ślina na język przyniesie. - No to słucham - powiedział. - Najpierw jednak chciałbym zadać kilka pytań, jeśli pan pozwoli. - Słucham - powtórzył Backstrom. - Podobno wyznaczono jakąś nagrodę? - Tak. Socjaldemokraci wyznaczyli nagrodę za głowę tego gnojka. Pięćdziesiąt milionów koron wolnych od podatku. Pod warunkiem że zostanie dostarczony w stanie gotowym do wysłania. - Co to znaczy? - Do dalszego transportu do sądu i do któregoś z więzień - odparł z szerokim uśmiechem Backstrom, upijając łyk ożywczej whisky. - A jeśli już nie będzie żył? - Nagroda nadal będzie do wzięcia, pod warunkiem że ten ktoś udowodni, że znalazł prawdziwego sprawcę. Jeśli dostarczy tylko broń, którą posłużył się sprawca, wzbogaci się o dziesięć milionów. Na miejscu zbrodni znaleźliśmy pociski, więc nie będzie problemów z ekspertyzą. Jeśli to będzie ta broń, powtarzam, to znaczy, jeśli uda się udowodnić, że sprawca użył właśnie jej - sprecyzował Backstrom. - A co by się stało, gdybym się zjawił z taką bronią? Albo wyjawił policji, gdzie można j ą znaleźć? - Ja na pewno nie dostałbym żadnej nagrody - westchnął Backstrom. - Jestem policjantem, więc to należy do moich obowiązków. - Jestem za to pewien, że ten lapoński gnojek rozpętałby piekło, a ja pewnie bym trafił za kratki w podziękowaniu za posprzątanie tego bajzlu, pomyślał. - A gdyby informacja o tym trafiła do policji ode mnie? - dopytywał się GeGurra. - Wtedy rozpętałoby się jeszcze większe piekło - odparł Backstrom i z naciskiem skinął głową. - A gdybym to zrobił anonimowo? - Zapomnij o tym. Rozmawiamy o zabójstwie Olofa Palmego, więc o anonimowości możesz zapomnieć. Do pierdla! Tam właśnie trafisz. Automatycznie, jeśli nie inaczej.
- Nawet jeśli udowodnię, że w ogóle nie byłem w tę sprawę zamieszany? - upierał się GeGurra. - Wtedy przestaniesz być anonimowy. Nie zapominaj, że nie mówimy o loterii. Niektórzy policjanci potrafią milczeć jak grób. Wyduś z siebie w końcu, co masz do powiedzenia. - To smutne - odparł GeGurra z westchnieniem. - Zdarzało mi się robić lepsze interesy niż ten i nigdy ani o sprzedającym, ani o kupującym nie padło nawet słowo. - Jasne. Ale to zupełnie inna historia, bo przy tym stole to ja jestem policjantem. - Oczywiście - zgodził się GeGurra i skinął głową. - W takim razie opowiem panu, co piętnaście lat temu opowiedział mi pewien stary znajomy. - Chwileczkę - przerwał mu Backstrom, robiąc obronny gest ręką. - Piętnaście lat temu? A dlaczego wcześniej o tym nie mówiłeś? - Jakoś się nie złożyło - bronił się GeGurra, potrząsając głową. - Ale jakiś tydzień temu przeczytałem w gazecie, że szef Centralnego Urzędu Śledczego rozpoczął nowe, tajne dochodzenie. A ponieważ zbrodnia niedługo się przedawni, pomyślałem sobie, że chyba najwyższy czas zdjąć z ust opaskę milczenia. - No dobrze, w takim razie słucham. - Lepiej późno niż wcale, pomyślał. Przed prawie piętnastu laty znajomy GeGurry, który zresztą „pracował w tej samej branży co komisarz Backstrom”, opowiadał Henningowi o broni, z której zastrzelono premiera. A ponieważ od wielu lat on, GeGurra, prowadzi dziennik, będzie mógł sprawdzić, kiedy ta rozmowa się odbyła, jeśli to będzie konieczne. - A dlaczego opowiedział o tym tobie? - spytał Backstrom. Policjant! Niech to cholera, pomyślał. - Pytał mnie, ile może być warta, gdyby chciał ją sprzedać na międzynarodowym rynku dzieł sztuki i antyków - wyjaśnił GeGurra. - Musi pan wiedzieć, że ludzie zbieraj ą najdziwniejsze rzeczy - dodał, potrząsając głową. - Kilka lat temu sprzedałem komuś flanelową piżamę, która należała kiedyś do Himmlera, szefa SS, jak pan pewnie wie. Poszła za trzysta pięćdziesiąt tysięcy koron. - I jaką odpowiedź usłyszał wtedy ten znajomy? - Że znalezienie kupca może się okazać bardzo trudne, ponieważ chodzi o ciągle niewyjaśnione zabójstwo premiera. Wtedy taka broń mogła kosztować najwyżej milion. Ale cena na pewno mocno wzrośnie, kiedy zbrodnia się przedawni, pod warunkiem że ten ktoś nie wszedł w jej posiadanie w sposób niezgodny z prawem. To chyba oczywiste. W przypadku paserstwa sprawa przedawnienia jest troszkę skomplikowana, jak pan się pewnie orientuje. W każdym razie kiedy sprawa zabójstwa się przedawni, ta broń może być warta wiele milionów koron. - Więcej niż dziesięć? - Na pewno - potwierdził GeGurra. - Pod warunkiem że uda się znaleźć odpowieniego kupca. Sam znam kilku takich, którzy wiele by zrobili, żeby włączyć takie cacko do swojej kolekcji.
- To pewnie tacy, co nienawidzili Palmego. - Tak, a przynajmniej jeden z nich. - Czy ten znajomy mówił o broni coś więcej? - Tak. Stwierdził między innymi, że nie chodzi o rewolwer firmy Smith & Wesson, o którym cały czas trąbiono w mediach. Chodzi o broń innego typu, mianowicie o także wyprodukowany w USA rewolwer firmy Ruger. Model nazywa się Speed-six i ma magazynek na sześć pocisków. Chromowany, srebrzysty, długa lufa, długość chyba piętnaście centymetrów, kaliber 357 Magnum. Drewniana kolba z orzecha włoskiego, wygodny uchwyt. W doskonałym stanie. O to go zresztą pytałem. Dla kogoś takiego jak ja takie dane są ważne. - Powiedział coś więcej? - spytał Backstróm. - Czy broń miała jakiś numer? - Sądząc z opisu, model się chyba zgadza, pomyślał. - Nie. Wspomniał tylko, że gdyby miało dojść do transakcji, broń może dostarczyć od razu. Dodał też, że przez wiele lat przechowywano ją w bezpiecznym miejscu. - Gdzie? - W jaskini lwa - odparł GeGurra z uśmiechem. - Takich słów użył. Że przechowywał ją w jaskini lwa. - A co chciał przez to powiedzieć? - Nie mam pojęcia. Ale widziałem, że mówi to z przyjemnością. - Powiedział coś jeszcze? - Tak, ale to dość dziwna historia. Stwierdził mianowicie, że tą samą bronią posłużono się także przy dwóch innych zabójstwach i jednym samobójstwie. Na kilka lat przed śmiercią Palmego. Jestem absolutnie pewien, że tak właśnie powiedział. Powiedział, że to broń historyczna. Użyto jej nie tylko do zastrzelenia premiera, który szpiegował dla Rosjan, ale także po to, żeby oczyścić świat z bandziorów pośledniejszego gatunku. Tak się mniej więcej wyraził. - Czy on się jakoś nazywa? - Kto? - Twój informator. Ten, który, jak twierdzisz, pracuje w tej samej branży co ja. Ma jakieś nazwisko? - Tak - odparł GeGurra. - Ale o nazwiskach nie rozmawia się w takich lokalach jak ten. Musi się pan na kilka godzin uzbroić w cierpliwość. Poprosiłem jednego z moich współpracowników, żeby dyskretnie wrzucił panu do skrzynki kopertę. Zwyczajowa miesięczna stawka za nasz dawny interes plus dodatek na pokrycie kosztów wiążących się z tym, co załatwiliśmy i co, mam nadzieję, okaże się kolejnym wspólnym interesem do zrobienia. W kopercie znajdzie pan też kartkę z nazwiskiem mojego starego znajomego. - To mi się podoba - powiedział Backstróm. - Jak go poznałeś? - Jak większość innych ludzi. Kupił ode mnie obraz Zorna.
- Ojojoj! To nie byle kto. - Ciekawe, dokąd facet trafił, pomyślał. Pewnie pracuje w przyjemniejszym miejscu niż magazyn rzeczy znalezionych. - To niezwykłe dzieło jak na Zorna. Kiedy był w świetnym humorze, jego portrety kobiet stawały się niezwykle wyraziste. I nie chodzi tylko o skórę, włosy i wodę. To nieznana strona Zorna, choć należałoby raczej powiedzieć, że to cecha, o której historycy sztuki mówią niechętnie. Ale właśnie to odpowiadało szczególnym gustom mojego klienta. Pasowało jak ulał, jeśli mogę się tak wyrazić. - Namalował cipkę - stwierdził Backstrom. - W historii szwedzkiej sztuki to najlepiej przedstawiona pizda - zgodził się GeGurra, akcentuj ąc te słowa ze szczególnym naciskiem. - Ale zajrzyjmy do karty dań. Co pan powie na porządną sztukamięsa? A do tego butelkę dobrego wina? Backstrom został w lokalu dłużej, niż zakładał. Przecież ma na głowie tylko jedną sprawę. Ważniejsza jest koperta, która czeka na niego w skrzynce na listy. GeGurra to jednak porządny gość, człowiek starej daty, pomyślał, siadając na kanapie, żeby przeliczyć comiesięczny dodatek do pensji oraz dość szczodry dodatek aconto nowego zlecenia. Jeśli natomiast chodzi o nazwisko napisane na włożonej do koperty kartce, nie dałby za nie złamanego grosza. Jaki tam z niego policjant? Przecież taki pedzio nie byłby w stanie zastrzelić Palmego, pomyślał. Poza tym nie byłoby go stać na kupno obrazu Zorna. Backstrom potrząsnął głową i zrobił sobie porządnego drinka. Nalał do szklanki estońskiej wódki i trochę owocowego napoju gazowanego. Przypomniało mu się, że zna kogoś, kto zawsze się chwalił, że jest najlepszym przyjacielem tego, którego nazwisko widniało na kartce. Olać to, pomyślał. Sprawa na pewno wyjdzie na jaw i wtedy się okaże, kto to był. Co się dzieje z moj ą głową? To chyba przez tę pieprzoną wódkę z Estonii, pomyślał tuż przed zaśnięciem. Na jego mózg podziałała jak gumka myszka. Wszystko wyczyściła, choć zazwyczaj jego mózg funkcjonował znakomicie.
34. W czwartek, 23 sierpnia, Backstrom wbrew swoim zwyczajom przez cały dzień pilnie pracował. Szykują się wielkie rzeczy. Zupełnie zapomniał o starych rowerach, beczkach z odpadami i zużytych meblach biurowych. Prawdopodobnie chodzi o kolejne ważne wydarzenie w historii szwedzkiej kryminalistyki. Tym razem znalazło się we właściwych rękach, zamiast trafić do któregoś z mniej lub bardziej opóźnionych w rozwoju kolegów. Tym razem tak się dobrze składa, że do wszystkich informacji, których potrzebuje, ma dostęp dzięki własnemu komputerowi, ponieważ do szukania rewolweru, z którego zastrzelono premiera Szwecji, zaprzężono nawet policyjny magazyn rzeczy znalezionych. Poszukiwania trwały równie długo jak poszukiwania sprawcy zabójstwa. Poświęcono na nie dziesiątki tysięcy roboczogodzin. Ciągle bez rezultatu. Już w niedzielę, dwa dni po zabójstwie, kierujący śledztwem Hans Holmer wystąpił na pierwszej konferencji prasowej. Broń, którą posłużył się sprawca, stała się dla mediów tematem numer jeden. Wielka sala konferencyjna w komendzie, setki dziennikarzy, ciasnota, kamery telewizyjne z całego świata i komendant policji, który aż drżał z niecierpliwości, bo nie mógł się doczekać, kiedy spotka się z całym tym tłumem. Oparł się na łokciach i kołysał jak bokser. Siedział przy stole na wysokim podium. Ruchem ręki uciszył zgromadzonych, skinął z powagą głową i posłał zgromadzonym pełen skupienia uśmiech. Po długiej, sztucznej przerwie uniósł do góry dwa rewolwery. W tej samej chwili salę wypełniła dosłownie kaskada błysków. W jego stronę płynęła fala za falą. Komendant nigdy wcześniej nie czuł się tak potężny jak wtedy. Już tamtego dnia prowadzący śledztwo uznali, że „z dużym prawdopodobieństwem chodzi o wyprodukowany w USA rewolwer firmy Smith & Wesson z długą lufą”. Między innymi dlatego, że chyba była to prawda, ale głównie dlatego, że w takiej chwili policja nie mogła sobie pozwolić nawet na chwilę niepewności czy wahania. Jak oni mogli być wtedy tacy pewni, pomyślał Backstrom, który jak zwykle wiedział lepiej, bo uczestniczył w śledztwie od początku. Poza tym jest prawdziwym policjantem, w odróżnieniu od Holmera i innych pedalskich prawników, którzy nawet nie wiedzą, gdzie broń ma spust. To, że chodzi o rewolwer, a nie o pistolet, wydawało się prawie pewne. Świadkowie, którzy widzieli broń w prawej ręce sprawcy, opisali j ą właśnie tak. Jako „typowy rewolwer”, „broń z długą lufą, jakiej używano na Dzikim Zachodzie” albo nawet „gnat, jakim posługiwał się Buffalo Bill”. Ich obserwacje potwierdziły nieliczne ślady, które policja zabezpieczyła - lub nie zabezpieczyła - na miejscu zbrodni. Nie znaleziono łusek po nabojach, a ponieważ po strzale pistolety, w odróżnieniu od rewolwerów, wyrzucaj ą łuskę na zewnątrz, bardziej prawdopodobne było, że chodzi o rewolwer. Na miejscu zbrodni znaleziono dwie kule kalibru 357 Magnum. Broń palna tego kalibru to przede wszystkim rewolwery. Są oczywiście wyjątki, na przykład służbowy pistolet armii izraelskiej Desert Eagle, ale są rzadkie i nie pasują do kul znalezionych przy zwłokach. Kule różniły się trochę od innych kul i wyprodukowano je specjalnie do takiego rewolweru, z jakiego oddano strzały.
Pierwszą znaleziono wczesnym rankiem następnego dnia po zbrodni. Leżała na chodniku po drugiej stronie Sveavagen, około czterdziestu metrów od miejsca zbrodni. Drugą dzień później około południa, zaledwie pięć metrów od miejsca, gdzie upadł premier. Mogły więc naprowadzić policj ę na ślad producenta. Ich nazwa brzmiała: Winchester Western 357 Magnum, Metal Piercing. Ołowiane kule w twardym płaszczu składającym się z warstwy miedzi i cynku. Dzięki temu mogły przebić nawet metal. Zaczęto je produkować, kiedy amerykańska drogówka zażyczyła sobie kul wystarczaj ąco twardych i mocnych, żeby można było nimi przestrzelić na przykład pokrywę silnika w samochodzie. Nie wiadomo, ile takich pocisków wyprodukowano. W sumie nie jest to aż tak ważne, ponieważ szybko stały się popularne wśród zwykłych ludzi używaj ących kul typu magnum, szczególnie wśród uprawiających tak zwany combat shooting, walkę na niby, który polega na tym, że grupa dorosłych mężczyzn biega i strzela do wszystkiego, do czego się da: od papierowych figur poczynaj ąc, na pustych beczkach po benzynie kończąc. Niestety wszystko to poprowadziło śledczych w niewłaściwym kierunku. Rewolwery tego kalibru trafiły na rynek szwedzki ponad trzydzieści lat przed śmiercią Palmego. Przez wszystkie te lata wyprodukowano i sprzedano miliony egzemplarzy, a ich właściciele oddali setki milionów strzałów, wystrzeliwuj ąc taką samą liczbę pocisków tego kalibru. Ile z nich było w stanie przebić metal, trudno dziś ustalić. W każdym razie największy producent tego rodzaju broni, Winchester Western, sprzedał ich miliony. Na domiar złego obie kule znalezione w pobliżu miejsca zbrodni od samego początku budziły wątpliwości, ponieważ nie znalazła ich policja tylko przechodnie, na dodatek na tyle uprzejmi, żeby je przekazać policji. Dlatego wielu dziennikarzy i zwykłych Szwedów uważało, że te kule to zmyłka zaplanowana przez sprawcę, żeby naprowadzić śledczych na fałszywy trop. Ponieważ jednak na obu kulach znaleziono ślady materii, przez którą się przebiły, to znaczy ciała i ubrania Palmego, jak również ubrań Lisbeth Palme, kwestię tę udałoby się wyjaśnić niemal natychmiast, gdyby postępowano zgodnie z podstawowymi zasadami kryminalistyki. Innymi słowy, najpierw należało zabezpieczyć ślady włókien i tkanin, a dopiero potem oczyścić pociski, żeby ustalić ich kaliber. Niestety tak się nie stało. Wiijnbladh i jego koledzy z działu technicznego włożyli obie kule do plastikowych torebek i wysłali je do państwowego laboratorium kryminalistycznego w Linkoping, aby „ustalić ich kaliber”. Była to jedyna prośba, jaka znalazła się na formularzu dołączonym do torebek z kulami. Laboratorium bardzo szybko spełniło życzenie zamawiających. Laborant umieścił je w okrągłym naczyniu wypełnionym spirytusem, usunął z nich resztki tkanin, włókien, tkanki ludzkiej i krwi, opłukał pod kranem z wodą, a następnie za pomocą śrub z podziałką mikrometrową ustalił kaliber. Dopiero dwa lata później fizycy z Uniwersytetu Sztokholmskiego zdołali rozwiać wątpliwości śledczych. Na policję zgłosił się profesor, specjalista od pierwiastków. Stwierdził, że to, co zwykli ludzie nazywaj ą ołowiem, nie zawsze nim jest tak do końca.
Ołów może mieć różny skład izotopowy, więc kiedy produkuje się kule, prawie zawsze miesza się ołów o różnym składzie izotopowym. W ten sposób powstają kule o różnym składzie izotopowym. Pan profesor pozwolił sobie zasugerować proste badanie naukowe. Zaproponował mianowicie, aby porównano skład izotopowy dwóch kul ze śladami ołowiu, które udało się zabezpieczyć na ubraniach ofiary, i sprawdzić, czy się zgadzaj ą. Tak też zrobiono. Dzięki temu udało się zrobić mały krok naprzód. Znalezione kule okazały się „z dużą dozą prawdopodobieństwa” identyczne z kulą, która zabiła Olofa Palmego, jak również tą, która drasnęła jego żonę. Teraz można już było zatkać gęby tym, którzy sugerowali, że kule zostały podrzucone. Ale to nie wszystko. Dzięki znajomości składu izotopowego kul udało się nawet ustalić, z której partii ołowiu kule zostały wykonane. Wprawdzie z tej partii powstały setki tysięcy pocisków, które ich producent, firma Winchester Western, wysłała do wielu kraj ów, ale tylko sześć tysięcy z nich trafiło do sklepów z bronią w Szwecji. Dostarczono je w latach 1979 i 1980, a więc dobrych kilka lat przed zabójstwem premiera. Ten nowy ślad napełnił śledczych nadziej ą, ale dalej nie zdołali się posunąć. Pozostała jeszcze kwestia broni, której policja nie znalazła. Policji postanowiła pomóc grupa zewnętrznych ekspertów. Najbardziej popularną bronią tego kalibru był rewolwer firmy Smith & Wesson, różne modele o różnej długości lufy. Stąd właśnie pierwszy wniosek, do jakiego doszli prowadzący śledztwo: strzał oddany do premiera padł „najprawdopodobniej ” z rewolweru firmy Smith & Wesson. Wniosek ten można jednak było zakwestionować zarówno z punktu widzenia statystyki, jak i prawa. Ślady po lufie, które zabezpieczono na obu pociskach, pasowały wprawdzie do broni firmy Smith & Wesson, ale również do pół tuzina rewolwerów innych producentów. Gdyby je policzyć, okazałoby się, że stanowią około jednej czwartej ogólnej liczby rewolwerów tego kalibru. Wielkim pocieszeniem dla śledczych był fakt, że ślady balistyczne na kulach nie pasowały do kolejnego pod względem popularności rewolweru typu magnum produkowanego przez Colta, firmę legendę, najgroźniejszego konkurenta firmy Smith & Wesson na rynku rewolwerów typu magnum. Radość Backstróma wywołał fakt, że ślady na kulach świetnie pasowały do rewolwerów pochodzących z fabryki trzeciego największego producenta broni, firmy Sturm, Ruger & Co z Hartford w amerykańskim stanie Connecticut. Nawet długość lufy - dziesięć centymetrów -zgadzała się z ustaleniami techników badaj ących kule. Gdyby lufa była krótsza, niż ustalono, kule mogłyby odskoczyć do tyłu. A tak się nie stało. To wszystko przypomina jakiś upiorny taniec, pomyślał Backstróm. Gdyby od początku pozwolono mu się zajmować tą sprawą, na pewno od razu by ją rozwiązał. Zostaje jeszcze jedna nierozwiązana kwestia, mianowicie szansa na powiązanie - z jak największym prawdopodobieństwem - obu kul znalezionych na miejscu zbrodni z rewolwerem, z którego zastrzelono premiera. Anonimowy autor raportu technicznego z 1997 roku, który Backstróm znalazł w swoim komputerze, wyrażał co do tego związku wątpliwości. Obie kule
były „w dość kiepskim stanie”. Można ich było użyć do porównania albo wykluczania różnych typów broni, którą przestrzeliwano w ciągu wielu lat. Z całą pewnością nie można ich jednak było powiązać z bronią, z tej prostej przyczyny, że jej nie znaleziono. Co za pieprzony ciemniak, pomyślał Backstrom. Przecież technika idzie do przodu wielkimi krokami. Sam obserwuje to codziennie w telewizji, w swoim własnym domu, siedząc na kanapie. Setki niesamowitych rzeczy, które policjanci z CSI wyczarowują na swoich komputerach kilkoma uderzeniami klawiszy. Jeśli nie da się tego zrobić inaczej, nie będzie miał innego wyj ścia, jak wziąć broń i udać się do innych prawdziwych policjantów, na drugą stronę oceanu. Las Vegas albo Miami, pomyślał Backstrom. I to jest najważniejsza kwestia.
35. Kiedy Backstrom odświeżył swoj ą wiedzę na temat części śledztwa dotyczącej poszukiwania broni, z której zabito premiera - zresztą większość szczegółów i tak zdążył poznać wcześniej, a reszty się domyślił - zabrał się do porządnego przeszukiwania zasobów swojego komputera. Efekty były niestety znikome. W bazie danych na temat skradzionych i poszukiwanych przedmiotów znalazł tylko dwa rewolwery magnum marki Ruger. Pierwszy został skradziony kilka lat wcześniej podczas włamania do domu jakiegoś pieprzonego Fina, który mieszkał pod Lulea i był chyba myśliwym. Kiedy był na urlopie, „nieznany sprawca albo sprawcy włamali się do jego mieszkania i ukradli trzy sztucery, dubeltówkę, dwie śrutówki i jeden rewolwer”. Skradzionej broni nie udało się odnaleźć. Jeśli chodzi o skradziony rewolwer, był to Ruger 356 Magnum, ale tylko w tym przypominał broń, z której zabito premiera. Miał krótką lufę i kolbę obitą gumą. Akurat tak się złożyło, że w bazie było też jego zdjęcie. Lapońskie gnojki i pieprzeni Finowie, pomyślał Backstrom. Jak można dawać takim broń do ręki? Nie wystarczy, że pełno ich w monopolowym, gdzie wykupuj ą cały alkohol, a potem przez cały dzień go w siebie wlewaj ą? Druga sprawa dawała pewną nadziej ę. Przed dwoma laty sztokholmska policja przeszukała mieszkanie we Flemingsbergu. Mieszkała w nim dziewczyna znanego bandziora, podejrzanego o napad na konwój w Hagersten dwa miesiące wcześniej. Za lodówką znaleziono rewolwer magnum marki Ruger. Zarówno dziewczyna, jak i bandzior na widok tego znaleziska okazali wielkie zdumienie. Oboje twierdzili, że nigdy go nie widzieli. Najprawdopodobniej poprzedni właściciel mieszkania zapomniał go zabrać, gdy się wyprowadzał. Najprościej byłoby go więc o to zapytać. Niestety nie są w stanie pomóc policji, bo nie wiedzą ani jak się nazywał, ani gdzie mieszka. Badania laboratoryjne też nic nie dały. Broni nie udało się powiązać z żadnym przestępstwem ani z osobami mieszkającymi w mieszkaniu. Nikt nie zgłosił kradzieży, nie figurowała też w rejestrze legalnej broni. Prokurator umorzył sprawę, rewolwer został skonfiskowany i obecnie znajduje się w dziale technicznym policji miejskiej w Sztokholmie. Niestety więcej szczegółów Backstrom w komputerze nie znalazł. Warto spróbować, pomyślał i zadzwonił do działu technicznego. Wyjaśnił, o co mu chodzi, i poprosił tego, który odebrał, żeby mu przesłał mailem aktualne zdjęcie broni. - Czyżbyś zmienił branżę? - spytał człowiek z technicznego tonem dość powściągliwym. - Jak to, czy zmieniłem branżę? - zdziwił się Backstrom. O czym ten kutas bredzi, pomyślał. - Wydawało mi się, że zajmujesz się używanymi meblami. - Gówno cię to obchodzi. Rób, co powiedziałem. - Obiecuję, że o tym pomyślę - odparł policjant i odłożył słuchawkę. W oczekiwaniu, aż człowiek z działu technicznego ruszy w końcu tyłek i prześle mu zdjęcie, Backstrom zagłębił się w innych rozważaniach.
Trzy zbrodnie i jedno samobójstwo, pomyślał. Coś w rodzaju akcji oczyszczającej w środowisku lepszej albo gorszej hołoty. Może nawet coś więcej, pomyślał z nadzieją. Broń jest w użytku już od ponad dwudziestu lat, ale i wcześniej ktoś mógł się nią posłużyć w takim czy innym celu. Może jakaś tajna organizacja płatnych zabójców? Kiedyś zajmowali się takimi rzeczami niektórzy policjanci w Brazylii. Przez jakiś czas czyścili dzielnice slumsów z takiej właśnie drobnej hołoty. To, co ktoś mówił o jaskini lwa, też brzmi interesująco. Czy ci, którzy kiedyś dosiadali wielbłądów, a teraz wysadzaj ą się w powietrze za pomocą bomb, nie używali lwa jako symbolu swoich tajnych ugrupowań i akcji terrorystycznych? I czyż sam Palme nie cackał się z całą bandą krzywonosych Arabów, choć wszyscy wiedzą, jak się kończy zadawanie się z nimi? To może trwać w nieskończoność, pomyślał, patrząc na zegarek. A zastanawiać to ty się możesz później, w swoim przytulnym gniazdku, o rzut beretem od tego brzydkiego biura. Ten leniwy gnojek z technicznego ciągle nic nie przysyła, a ponieważ dochodzi trzecia, czas na coś przyjemniejszego. Gdyby któryś z tak zwanych przełożonych zaczął się zastanawiać, dokąd się wybrał, odpowie, że na miejsce zbrodni, które musiał obejrzeć. Na dodatek miejsce to znajduje się w pobliżu posiadłości króla, gdzie mieszkaj ą porządni ludzie, chociaż maj ą zwyczaj jadać kolacje z tym głupkiem, jego tak zwanym szefem. Obowiązek wzywa, pomyślał Backstrom. Na klawiaturze telefonu stacjonarnego wcisnął dwójkę, co oznaczało, że załatwia sprawy służbowe, i dyskretnie oddalił się w tak zwanej zewnętrznej sprawie służbowej. Po drodze zahaczył o sklep monopolowy, żeby uzupełnić zapasy whisky, i kupił coś na ząb w pobliskich delikatesach. Kwadrans później leżał na kanapie przed telewizorem, z drinkiem w zasięgu ręki. Już po pierwszym łyku smak whisky całkowicie wyparł z jego organizmu to, co w nim pozostawiła estońska wódka. I nagle domyślił się, który z jego rąbniętych kolegów policjantów chwalących się, że znaj ą GeGurrę, mógł zaoferować jego staremu znajomemu najsłynniejszą w historii broń, z której kogoś zabito. To przecież ten głupek Wiijnbladh, pomyślał, potrząsaj ąc ze zdziwieniem okrągłą głową.
36. Następnego dnia Backstróm uznał, że najwyższy czas zrobić, co należy. Dlatego pojechał do pracy na długo przed lunchem. Najpierw włączył komputer, żeby ściągnąć pocztę. Ten leń z technicznego nic nie przysłał, chociaż najgorętszy dowód w historii szwedzkiej policji leży sobie gdzieś u niego i stygnie. Jak ktoś taki może pracować w policji? - pomyślał, wysyłając ponaglenie. Potem zadzwonił do sekretarki Johanssona i poprosił, żeby go połączyła z szefem. - Mówi komisarz Evert Backstróm. Chciałbym rozmawiać z szefem. - Nie ma go - odparła sekretarka bezbarwnym głosem. - A o co chodzi? - O tym nie wolno mi rozmawiać przez telefon - powiedział krótko Backstróm. W każdym razie nie z tobą, ty mała pizdo, pomyślał. - W takim razie proponuję, żeby pan do niego napisał maila i w kilku słowach wyjaśnił, o co chodzi. - To też wykluczone - stwierdził. - Muszę się z nim spotkać. - Pewnie ma końską gębę, pomyślał, wyobrażając sobie jej twarz. - Przekażę mu, że pan dzwonił, i dowiem się, czy będzie miał czas. - Proszę to zrobić - zakończył Backstróm i odłożył słuchawkę, zanim sekretarka zdążyła odpowiedzieć. Co - ja - do cholery - wyprawiam, pomyślał. Nie ma nawet wpół do dwunastej. Za wcześnie na lunch, za wcześnie na pilznera. Za wcześnie, żeby się ewakuować z tej niewoli, bo Johansson kręci się po korytarzu i wybałusza gały. Wiijnbladh, pomyślał nagle. Najwyższy czas przywitać się w końcu z tym głupkiem i sprawdzić, co ma do zaoferowania. Okazało się, że nie za wiele. Wiijnbladh tkwił pod biurkiem. Wyglądało na to, że czegoś szuka. - Siemanko - powiedział Backstrom. - Sprawdzasz, czy posprzątane? Wiijnbladh odwrócił się w jego stronę, potrząsnął głową i spojrzał na niego nieśmiało. - Upuściłem tabletkę. - Tabletkę? - powtórzył Backstrom. O czym on bredzi, pomyślał. - Lekarstwo - wyjaśnił Wiijnbladh. - Miałem ją właśnie włożyć do ust i nagle ją upuściłem, a teraz nie mogę znaleźć. - A nie zastanawiałeś się nad czopkami? - zasugerował Backstrom. Człowieku, pożyj jeszcze trochę, bo muszę z tobą pogadać, pomyślał. Nie mając nic lepszego do roboty, wrócił do pokoju. Z początku chciał zadzwonić do krewnego, który pracował w Zrzeszeniu Policjantów i sporo wiedział o większości jego tak zwanych kolegów z pracy. Po chwili zastanowienia doszedł jednak do wniosku, że to nie najlepszy pomysł. Mimo więzów krwi, które go łączą z kuzynem, jest on zbyt
wścibski i nie dość wiarygodny, żeby mu się zwierzać z tak delikatnych rzeczy. Było już południe. Nadszedł czas, żeby się wybrać na tradycyjny spacer kilka przecznic dalej, do ulubionej restauracji, w której jadał lunch, i wrzucić coś na ruszt. Zwłaszcza że bystrooki sokół chyba zmienił rewir. Zawsze trzeba dbać o to, żeby głód został za drzwiami, pomyślał. Na klawiaturze telefonu wcisnął zero - co oznaczało, że poszedł na lunch - i szybkim krokiem opuścił komendę. Z konieczności skrócił przerwę na lunch. Już dwie godziny później wrócił na komendę. Po drodze zdążył jeszcze kupić odświeżające tabletki mentolowe. W skrzynce nie znalazł maila od geniusza z działu technicznego. Sekretarka lapońskiego dupka też nie dzwoniła. Pewnie jest zajęty ćwiartowaniem renifera, pomyślał. Potem zadzwonił poczciwy Henning, żeby zapytać, co słychać. A ponieważ Backstromowi zależało, żeby akurat teraz był w dobrym humorze, zaczął lać wodę. Sprawa wygląda obiecująco, zapewniał. Zajmuje się gromadzeniem informacji i obserwowaniem obiektu. - Dowiedziałem się wielu zastanawiających rzeczy - powiedział. - Możemy o tym porozmawiać przez telefon? - spytał GeGurra. Niestety nie. To zbyt delikatna sprawa. Za to on, Backstrom, ma pytanie. - Opowiadałeś mi, że tamten człowiek kupił od ciebie obraz Zorna. Jakim cudem było go na to stać? Przecież policjanci nie wieszaj ą sobie na ścianach obrazków z płaczącymi dzieciakami. On, Backstrom, też powiesił sobie w domu obrazek. Nad kibelkiem, dzięki czemu ta mała płaksa może nacieszyć oczy za każdym razem, gdy go odwiedza. - Bogaci rodzice - powiedział Gustaf G:son Henning. - Ojciec, matka i kilka pokoleń wstecz. Wielką zagadką jest dla mnie pytanie, dlaczego postanowił zostać policjantem. Na szczęście nie takim zwykłym. - Co masz na myśli? - Co ty wiesz, człowieku, o prawdziwych policjantach, pomyślał. - Podobno w jego przeszłości były jakieś ciemne strony, jeśli mogę się tak wyrazić. Dość szczególne, jeśli pan wie, co mam na myśli. - Nie. Wyjaśnij mi, o czym mówisz - dopytywał się Backstrom. Takich spraw nie omawia się przez telefon. Niestety czekają na niego klienci, więc proponuje, żeby się zdzwonili po weekendzie. Ty sknero, pomyślał Backstrom. A niby dlaczego nie mielibyśmy się spotkać i czegoś przekąsić? Potem jeszcze raz zadzwonił do Johanssona. Było już po drugiej, do tego piątek, więc uznał, że najprawdopodobniej dzwoni za późno. Ktoś taki jak Johansson na pewno dał już dyla z pracy. - Mówi Backstrom - powiedział stalowym głosem do słuchawki. - Szukam szefa. - Niestety, obecnie jest nieosiągalny - odparła sekretarka. - Ale obiecuję, że jak tylko go
zobaczę, przekażę mu, że pan dzwonił. - Tak będzie chyba najlepiej. - Słucham? Goń się, suko, pomyślał Backstrom i odłożył słuchawkę. Z braku lepszych zajęć wcisnął w telefonie czwórkę. Wyjazd służbowy. Musi obejrzeć miejsce zdarzenia na północ od miasta. Ledwo stracił z oczu budynek komendy, skręcił do domu. Właściwie weekend spędził jak zwykle. Trochę boksu na kanale sportowym i przynajmniej jedna ciekawa walka: potężnie zbudowany czarnuch rozbił w pył innego, dwa razy większego od siebie czarnucha. Widzowie siedzący wokół ringu wyglądali tak, jakby już po pierwszej rundzie zachorowali na odrę. Ciekawe, czy życie może być ciekawsze, zastanawiał się Backstrom, wzdychając błogo. Człowiek siedzi sobie na nowej skórzanej kanapie ze szklaneczką porządnej whisky i zimnym piwkiem, a na ekranie nawalają się dwa czarnuchy. Oferta na kanale erotycznym nie różniła się niestety od tego, co pokazywali w każdy weekend. Pieprzą się, podskakuj ą i j ęczą. W końcu tak go to wszystko znużyło, że zapominaj ąc na chwilę o whisky, podjął odważną próbę znalezienia czegoś ciekawszego. I udało się. Znalazł rudowłosą donnę z Norrkoping, która na własnej stronie internetowej prezentowała swoje wdzięki. I to dosłownie za parę groszy. Sądząc po włosach na cipie, naprawdę ruda, a do tego z wrodzonym talentem. Pal licho dialekt. Tego nie można się pozbyć, stwierdził, a w tych sprawach uważał się za eksperta. W sobotę kolację zjadł w zwykłej knajpie, chociaż teraz stać go było na coś znacznie lepszego. Jak zwykle zjadł za dużo, więc prawie całą niedzielę spędził w swoim łóżku firmy Hastens. W pierwszych godzinach towarzyszyła mu wyuzdana laska, którą przyprowadził do domu z knajpy. Potem zaczęła jazgotać, jak wszystkie baby w jej wieku, ale ponieważ jest grzecznym facetem, najpierw dał jej pieniądze na taksówkę, a dopiero potem wypieprzył za drzwi. Teraz będzie mógł odespać cały ciężki tydzień. Potem z nowymi siłami wyszedł z domu, żeby zakończyć weekend spacerem do jednego z lepszych lokali w centrum. Do domu wrócił o ludzkiej porze i od razu poszedł spać. Tak trzeba, kurwa, pomyślał, wchodząc w poniedziałek o dziesiątej do biura. &
Facet z działu technicznego nadal się nie odzywał, więc Backstrom zadzwonił najpierw do sekretarki lapońskiego dupka, żeby jej przypomnieć o swojej sprawie. Okazało się, że dupek jest na zebraniu i nie wolno mu przeszkadzać. Tym razem rozmawiała z nim trochę ostrzejszym tonem. Ciekawe, czy rozmawia ze swoją cipą, pomyślał Backstrom. Wytrwałość popłaca, stwierdził godzinę później i znowu zadzwonił. Chociaż rozmawiała z nim tym samym tonem co poprzednio, domyślił się, że jego prośba trafiła do właściwych uszu. Najpierw zadzwonił ten pomarszczony kutas Lewin. Pewnie szef kazał mu przerwać sortowanie papierów w archiwum i skontaktować się z nim. Szybko go odprawił. Lewin musiał się chyba pofatygować do Flykta i poprosić o pomoc. Lizus. Kiepski golfista, który
od dwudziestu lat unika uczciwej pracy i chowa się za stosami papierów dotyczących zbrodni. Backstrom spławił go jeszcze szybciej. Znowu zadzwonił do sekretarki Johanssona, żeby jej jeszcze raz przypomnieć o swojej sprawie. Dzwonił w poniedziałek, we wtorek i w środę, aż w końcu stracił cierpliwość i powiedział jej parę słów, na które zasłużyła. Skutek był taki, że ten cymbał z jego biura, tak zwany szef, wpadł do jego pokoju i zaczął mu wygrażać. Na koniec kazał mu się stawić u Anny Holt. Najpierw ten pomarszczony kutas, potem lizus, a teraz jeszcze ta chuderlawa lesba, której można przez bluzkę policzyć wszystkie żebra. Szybko to idzie, pomyślał, idąc korytarzem do pokoju Holt. Z całą pewnością wszyscy się przeciwko niemu sprzysięgli. Nagrali potajemnie jego rozmowy, a Holt mu groziła na różne sposoby. Najpierw zamierzał tylko udzielić jej kilku dobrych rad i powiedzieć, że swoje uwagi może sobie wsadzić w tyłek. Ponieważ jednak chodziło o zabójstwo premiera, zgodził się w końcu opowiedzieć jej o tym, co mu powiedział GeGurra. Porządny gość, rzeczowy i dość konkretny, zważywszy, że w grę wchodzą ważne wartości. Kurwa mać, co się dzieje z naszą policj ą, zastanawiał się, wychodząc od Holt. Dokąd to wszystko zmierza?
37. Backstróm nie zaimponował Holt tym, co miał jej do przekazania. Jego opowieść za bardzo przypominała wszystkie wcześniejsze opowieści o broni. Mimo to na wszelki wypadek porównała jego wersję z dokumentacją. Zabrało jej to prawie dwa dni. Najprawdopodobniej stracone, pomyślała, odkładając na bok ostatnią kartkę. W czasie trwającego ponad dwadzieścia lat dochodzenia śledczy otrzymali prawie tysiąc informacji w mniejszym lub większym stopniu dotyczących broni, z której rzekomo zastrzelono premiera. Przeprowadzono też ekspertyzy balistyczne ponad sześciuset rewolwerów 357 Magnum. Prawie wszystkie wyprodukowała firma Smith & Wesson i na wszystkie wystawiono legalne pozwolenie. Niestety nic nie przyniosło konkretnego rezultatu. Niektóre wskazówki brzmiały obiecująco, bo zawsze tak jest. Niestety żadna nie doprowadziła policji do broni użytej podczas zabójstwa ani do sprawcy, który się nią posłużył. Informacje dotyczące broni zebrano w ponad sześćdziesięciu segregatorach. Z jakiegoś powodu część z nich zapisano też w specjalnym programie komputerowym. Holt uznała za błąd to, że sprawdzano broń, biorąc pod uwagę wyłącznie rewolwery firmy Smith & Wesson, chociaż od samego początku było jasne, że kule mogły zostać wystrzelone z kilku innych typów rewolwerów magnum, wyprodukowanych przez inne firmy. Na przykład Ruger. Źródeł stanowiska policji należałoby szukać w okresie tuż po zabójstwie. Już dwa tygodnie po nim, po pierwszej konferencji prasowej, prowadzący śledztwo uznali, że należy się skupić na firmie Smith & Wesson. Tak oto coś, co na początku było tylko wyliczeniem statystycznym, zmieniło się w prawdę absolutną i zaowocowało poleceniem wydanym przez przełożonych. Holt była znakomitym strzelcem. Strzelała lepiej od wielu kolegów z pracy. Potrafiła z zawiązanymi oczami rozebrać i złożyć swój służbowy pistolet, choć nie była entuzjastką broni i uważała ją za zło konieczne w tej pracy. Na szczęście sytuacje, w których musiała z niej korzystać, zdarzały jej się rzadko. Dlatego na wszelki wypadek zadzwoniła do znajomego policjanta, którego poznała wiosną podczas konferencji. Technik kryminalistyki, a na dodatek lepszy strzelec od niej. Broń traktował jako hobby i sposób zarabiania na życie, ale miał też czas na inne rzeczy. Na konferencji spotkali się tylko raz, ale ta krótka znajomość skończyła się w łóżku. Było cudownie. Jego późniejsze milczenie tłumaczyła sobie tym, że był zatrudniony w państwowym laboratorium kryminalistycznym w Linkoping, a ona mieszkała w Sztokholmie. Albo że wszystkie dnie i noce spędzał na zabawach z bronią. Albo że nie ma odwagi zadzwonić do kogoś piastującego tak wysokie stanowisko jak ona. Dość szybko straciła złudzenia. I właśnie dlatego poproszę o potraktowanie mojej sprawy w sposób szczególny, pomyślała, wykręcając jego numer. To miło, że zadzwoniła. A dlaczego ty wtedy nie zadzwoniłeś, spytała go w myślach.
Zgadza się. Bronią, która zabiła Palmego, mógł być rewolwer Ruger, model, który mu opisała. Odpowiada on modelowi rewolweru Smith & Wesson, który uznano podczas śledztwa za broń zabójcy. Ale przecież to nie broń zabiła premiera, tylko ten, kto ją trzymał w ręce, pomyślała Holt. Na końcu zadała mu najważniejsze pytanie: - Załóżmy, że znaleziono poszukiwaną broń. Czy da się sprawdzić, czy to z niej wystrzelono kule znalezione na Sveavagen? Dowieść tego i sprawić, żeby sąd uznał je za dowód w sprawie? - sprecyzowała. - No cóż. Pod warunkiem że będą w takim stanie jak dzisiaj. - Załóżmy, że tak właśnie jest - kontynuowała Holt. Rewolwer jest przechowywany w jaskini lwa i jest w dobrym stanie, pomyślała. Przynajmniej tak wynikało z tego, co mówi ten tłuścioch Backstrom, a właściwie jego anonimowe, acz zupełnie pewne źródło. - Sądzę, że prawdopodobieństwo, że chodzi właśnie o kule z tej broni, wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent - odparł policjant. - Gdybyś mnie spytała pięć lat temu, oceniłbym je przynajmniej na osiemdziesiąt procent. - A dlaczego właśnie tak? - Obie kule są uszkodzone. Tym, co najbardziej obniża ich wartość dowodową, jest fakt, że się trochę skrzywiły i skręciły wokół własnej osi, jeśli wiesz, o czym mówię. Ale dzisiaj mamy w komputerach specjalne oprogramowanie i ktoś taki jak ja może zrekonstruować kule, doprowadzić je do pierwotnego stanu. Tak więc przy odrobinie szczęścia… - …można będzie je przypisać do konkretnej broni - dokończyła Holt. Z tego, co pamiętam, jesteś bardzo zręczny, pomyślała. - Przepraszam, że zapytam, ale czy nie jest tak… - Absolutnie nie. Zapomnij o tym - przerwała mu Holt. - Mój najważniejszy szef poprosił, żebym przekopała materiał śledczy dotyczący sprawy Palmego. Kiedy to zrobiłam, odkryłam, że zupełnie pominięto wszystkie rewolwery marek innych niż Smith & Wesson. - Tak, to przykład niechlujstwa - westchnął jej znajomy. - W naszym fachu trzeba być bardzo dokładnym. - Dzięki za pomoc - powiedziała Holt. Nie tylko w pracy, dodała w myślach. - Gdybyś kiedyś była w pobliżu… - Obiecuję, że się zastanowię - odparła Holt. A poza tym postaram się, żebyś dostał mój numer telefonu, dodała w myślach. Faceci, pomyślała, odkładaj ąc słuchawkę. Co jest z nimi nie tak? Taki na przykład Backstrom. Pod każdym ludzkim względem jest tak okropny, że nawet
nie potrafi go nienawidzić. Ba, nie potrafi go nawet nie lubić. Najchętniej w ogóle by go nie widywała. Mały grubas, z którego koledzy w szkole śmiali się pewnie już od pierwszego dnia. Który pewno był na tyle gruboskórny i na tyle dobrze potrafił się bić, że odpłacał im tą samą monetą. Którego chyba nikt nigdy nie lubił, bo był taki jaki był. Który na wszelki wypadek reagował jak zawsze, to znaczy nie lubił nikogo i niczego. Albo Lars Martin Johansson. Na pewno potrafi być tak bezlitosny, jak powiedział Berg. Jej też się zdarza czuć do niego niechęć, ale uczucie to trwa tylko do chwili, gdy powie coś, co chwyci j ą za serce. A przecież nigdy go nie kochała, bywało natomiast, że go nienawidziła albo się go bała. Najbardziej nie lubi go właśnie teraz. Bo ją rani, a ona za często o nim myśli. Przez te szare oczy, którymi mierzy wszystko i wszystkich dookoła. Albo jednorazowy kochanek, z którym właśnie rozmawiała. Przystojny, wysportowany, zręczny facet, któremu nie chciało się podnieść słuchawki, żeby do niej zadzwonić, choć nie ukrywał, że chętnie by się z nią spotkał. Bez zobowiązań i warunków wstępnych. Podobnie jest z bronią, którą rozbiera i składa. I z której strzela. Albo Lewin z tą swoj ą bezustanną czujnością i nieśmiałym spojrzeniem. Wygląda na takiego, co rozumie, o co chodzi w życiu jego i innych ludzi, ale nigdy by się nie ośmielił o tym powiedzieć. A na pewno by się nie ośmielił od dnia, kiedy maj ąc siedem lat, stracił ojca i poczuł, jak ziemia rozstępuje mu się pod nogami. Gdyby nie te jego wystraszone oczy… gdyby tylko miał trochę więcej pewności siebie, jak Johansson… gdyby… Co ty wygadujesz, dziewczyno. Weź się w garść. W piątek Backstrom dostał maila od leniwego, nieudolnego kolegi z działu technicznego. Napisał nie dlatego, że wiedział, o co Backstromowi chodzi. Raczej dlatego, że Backstrom był taki natarczywy, a on jest uczynnym człowiekiem, który niestety ma za dużo roboty. Weźmy na przykład stare meble biurowe - sprawa, którą Backstrom właśnie prowadzi. Ani on, ani jego koledzy nie zdążyli się jej jeszcze przyjrzeć. Rewolwer z przysłanego mailem zdjęcia był chromowany, miał długą lufę i kolbę z orzechowego drewna. Całkiem możliwe, że był to orzech włoski. Jego wygląd odpowiadał opisowi, który facet z technicznego dostał od Backstroma. Napisał, że rewolwer poddano ekspertyzie balistycznej tydzień po tym, jak go skonfiskowano. Przeszukanie policyjnej bazy nie dało żadnego rezultatu: nie udało się go powiązać z żadnym wcześniejszym przestępstwem, nie znaleziono go też w rejestrze legalnie sprzedanej broni. Nie figurował także na listach poszukiwanej broni Interpolu, Europolu ani policji innych krajów. Żeby się dowiedzieć, jak rewolwer znalazł się za lodówką w mieszkaniu we Flemingsbergu, za pośrednictwem Interpolu przesłano standardowe zapytanie do amerykańskiego producenta. Sześć miesięcy później przyszła odpowiedź. Okazało się, że rewolwer ma ponad dwadzieścia lat. Świadczy o tym między innymi numer serii. Jesienią 1985 roku wraz z partią pięćdziesięciu kilku innych pistoletów i rewolwerów został sprzedany generalnemu agentowi na terenie Niemiec, który miał siedzibę w Bremie. To z kolei wynikało z listu przewozowego producenta, który ten, zgodnie z prawodawstwem stanowym i federalnym, zobowiązany
był przechowywać dwadzieścia pięć lat. Jeśli szwedzka policja chce się dowiedzieć czegoś więcej, powinna się skontaktować z agentem w Bremie. Cholera, pomyślał Backstróm. Był podekscytowany. Prawdopodobnie nie chciało im się porównać kul ze Sveavagen tylko dlatego, że używa się ich do rewolwerów firmy Ruger, a nie Smith & Wesson. Ale czego można się spodziewać po kimś takim jak Wiijnbladh i jego dawni kumple. Nie wiedzą nawet, gdzie gęba, a gdzie tyłek, gdy muszą w siebie wlać codzienną porcj ę lekarstwa, którego ich organizmy tak bardzo potrzebuj ą. Zresztą tacy jak oni nie zawahaliby się okraść go z honoru i pieniędzy, gdyby tylko trafiła im się okazja. Opis broni zgadzał się co do joty z tym, co opowiadał informator GeGurry. Na pewno nie było dziełem przypadku, że dostarczono ją zaledwie na kilka miesięcy przed użyciem. I co tu, kurwa, zrobić? Trzeba będzie ostro pogłówkować, pomyślał. Minutę później siedział przed komputerem i pisał pro memoria. Na wszelki wypadek opatrzył je datą, z której wynikało, że dokument powstał na dzień przed jego spotkaniem z GeGurrą, ponad tydzień przed spotkaniem z Holt i przynajmniej dobę przed telefonem, który Backstróm wykonał do sekcji technicznej. Najpierw opis broni, potem krótki, acz istotny dodatek, dopisany z myślą o pieniądzach i sławie, a mianowicie numer seryjny broni, który jakiś czas temu przesłał mu ten leniwy niedołęga z sekcji technicznej. Musi jeszcze napisać wiarygodne wyjaśnienie dla Holt. To właśnie ona, jeśli wszystko dobrze pójdzie, wyniesie go na swoich skrzydłach przez policyjny łuk triumfalny. Krótki dopisek z kilkoma osobistymi radami, jak to między kolegami z pracy. Droga Anno! Podczas pierwszego spotkania z moim informatorem okazało się także, że pamięta on część numeru broni, o której była mowa. Po bardzo dokładnym przejrzeniu rejestrów broni doszedłem do wniosku, że chodzi najprawdopodobniej o rewolwer opisywany w poniższym pro memoria. Załączam więc kompletny numer seryjny. Wynik moich poszukiwań jest następujący: opisywana broń została skonfiskowana podczas przeszukania mieszkania we Flemingsbergu piętnastego kwietnia 2005 roku. Załączam kopię pierwszego zgłoszenia. Broń, o której mowa, była później przechowywana w sekcji technicznej policji miejskiej, gdzie niestety zaniechano ekspertyz balistycznych i porównania z kulami, które zostały zabezpieczone na miejscu zbrodni na skrzyżowaniu Sveavagen i Tunnelgatan w dniach pierwszego i drugiego marca 1986 roku. Zważywszy na delikatną naturę sprawy, rozumiem, że informacje, które Ci przekazuj ę, zostaną obj ęte tajemnicą i że w przyszłości tylko ja będę informowany o działaniach podejmowanych przez policję kryminalną. Pozdrawiam, komisarz Evert Backstrom Goń się, ty mała, chuda nędzo, pomyślał Backstrom. Sprawuj się dobrze, to może wujek Evert sprawi ci prawdziwe cycki. Pozostaje już tylko ustalić, jak rewolwer trafił za lodówkę w mieszkaniu należącym do pospolitego bandziora, którego nazwisko składało się z samych spółgłosek i który w dniu, gdy Palme został zabity, miał tylko sześć lat. Zastanowię się nad tym w weekend, a ten
stary truciciel Wiijnbladh też będzie miał pewnie co nieco do powiedzenia, pomyślał. A propos weekendu: czas do domu. Dwie godziny później, mniej więcej w tym samym czasie, gdy zatopiony w myślach Backstrom leżał na kanapie ze szklaneczką whisky i butelką piwa, Holt szykowała się do wyj ścia. Przedtem jednak przejrzała pocztę w skrzynce. No proszę! Backstrom chyba naprawdę zwariował, pomyślała po przeczytaniu jego pro memoria. A ponieważ przed pójściem do domu i tak zamierzała jeszcze porozmawiać z Johanssonem, wydrukowała mu kopię tego, co jej przesłał Backstrom. Niech i on ma jakieś zajęcie, pomyślała, wyłączając komputer.
38. W sobotę rano Mattei obudziła się w swoim zbyt dużym jak na jej potrzeby mieszkaniu przy Narvavagen. Dostała je od kochanego papy. Osobiście wolałaby mieszkać na Soder, ale papa tylko potrząsnął głową. Albo Ostermalm, albo z mieszkania nici. Najchętniej wysłałby ją z powrotem do Bawarii, swego ojczystego kraju. Bo przecież nie jest nim Szwecja, którą traktuje jako miejsce czasowego pobytu w drodze przez życie. Czy jest coś złego w takiej dzielnicy jak Soder? Co się dzieje ze wszystkimi dawnymi radykałami, zastanawiała się Lisa Mattei, zakładając tenisówki. Potem, jak w każdy weekend, zrobiła tradycyjną rundkę po Djurgarden. Poszło jej lepiej, niż się spodziewała, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że w ostatnim okresie mocno zaniedbała jogging. Siedząc w sypialni przed lustrem i dotykając swojego płaskiego brzucha, uświadomiła sobie, że właściwie nie ma dla kogo trenować. Blada, chuda blondynka. Na widok swojego odbicia w lustrze potrząsnęła głową. Ostatni raz ktoś jej dotykał przed trzema miesiącami, gdy jak co roku odwiedziła ojca. A ponieważ facet, który to robił, był jednym z jego licznych asystentów, nie mogła całkowicie wykluczyć, że zrobił to na polecenie kochanego papy. Potem przebrała się i zjadła późne śniadanie. Spakowała butelkę wody mineralnej, jabłko, banana i pojechała do pracy. W recepcji siedział nowy strażnik. Nie znał jej. Jeden z tych, których coraz więcej na ulicach: wygolona głowa, zaokrąglone barki i bicepsy grubości jej uda. Skinęła mu szybko głową, mignęła legitymacją służbową i ruszyła w stronę bramki. I wtedy usłyszała, że za nią woła. - Chwileczkę! Mogę zobaczyć legitymację? - powiedział i wskazał dokument. - Mattei, policja kryminalna - odparła, trzymaj ąc legitymacj ę w odległości pół metra od jego oczu. - Okej - odparł strażnik i nagle się uśmiechnął. - Jestem tu nowy. Byłem na dwudniowym kursie. Cały czas tylko straszyli, co nam zrobią, jak wpuścimy kogoś nieupoważnionego. - Spokojnie - powiedziała Mattei. Uśmiechnęła się i skinęła mu głową. Wydaje się całkiem normalny, chociaż wygląda tak, jak się zachowuje, pomyślała. Fajna dziewczyna, pomyślał strażnik, spoglądając za Mattei. Szczupłe blondynki zawsze odgrywały ważną rolę w jego marzeniach o lepszym życiu. Tylko co taka jak ona mogłaby zobaczyć w takim jak on? W studencie, który musi zarabiać na życie. Z ogoloną na łyso głową, żeby ukryć łysinę, której pierwsze zwiastuny pojawiły się jeszcze w liceum. Dwieście kilogramów w wyciskaniu na ławeczce. Kumpel z sali treningowej zaproponował mu pracę w charakterze strażnika. Lepsze to niż kredyt studencki. Mnóstwo czasu na naukę. I jeszcze mu za to płacą. No więc siedzi tutaj i pilnuje. Nie gdzie indziej, tylko właśnie w recepcji komendy policji, chociaż wygląda tak a nie inaczej, i chociaż studiuje filmoznawstwo na uniwerku. W dziale kadr chyba nie zauważyli tego punktu w jego CV. Niestety nie ma tu aż tyle wolnego czasu, ile sobie wyobrażał. Zwłaszcza po szkoleniu, na którym wyjaśniono mu,
jak ma się zachowywać w różnych sytuacjach. I właśnie dlatego zadawał sobie to proste pytanie: co taka jak ona mogłaby zobaczyć w takim jak on? Nikt, kto miał choć trochę oleju w głowie, nie traktował wątku policyjnego poważnie. Fakt, że premiera nie zamordowali policjanci, był oczywisty zarówno z ludzkiego, jak i logicznego punktu widzenia. Zresztą nie tylko oni tak twierdzili i akurat, jeśli o to chodzi, znaleźli się w dobrym towarzystwie. Pełnomocnik premiera już dwa lata po śmierci Palmego wypowiedział się o tej teorii krytycznie, a uczynił to podczas rozmowy w najbardziej tajnym gronie ludzi sprawuj ących władzę, z którymi od czasu do czasu wymieniał się poglądami i opiniami. - Cienka nić klasycznej teorii spiskowej… niemożność udowodnienia czegoś… zwykła obmowa jako środek zastępczy, zastępuj ący fakty - powiedział na początku swojego wystąpienia. - Albo czcza gadanina, jeśli wolicie takie określenie - dodał i uśmiechnął się, bardzo z siebie zadowolony. Wymyślona przez media nazwa wątek policyjny była w materiale śledczym dotyczącym zabójstwa premiera zbiorczym określeniem informacji, poszlak i teorii, jakoby za zabójstwem premiera stał pojedynczy policjant, grupa policjantów albo nawet organizacja policyjna. W sensie konkretnym - faktycznym albo tylko domniemanym - w owej „cienkiej nici teorii spiskowej ” chodziło na początku o trzy ślady: policjantów, którzy w noc, gdy popełniono zbrodnię, mieli służbę i zachowywali się dziwnie, policjantów, z poglądami ekstremistycznymi, nienawidzących ofiar, mogli mieć motyw, żeby premiera zamordować, szefostwo operacyjne policji miejskiej w Sztokholmie, które prowadziło śledztwo tak fatalnie, że albo było to działanie celowe, albo zła wola. Potem zaczęły wpływać kolejne informacje. O tajemniczych spotkaniach policjantów, o policjantach opowiadaj ących dziwne rzeczy, o policjantach pozdrawiaj ących się gestem Hitlera i wznoszących toast za to, żeby Olof Palme w końcu zdechł, jak również o policjantach, którzy obiecywali, że go zabiją, choć mówili o tym na wiele lat przed zabójstwem. Także o policjantach, których widziano na miejscu zbrodni, o takich, którzy mieli burzliwą przeszłość albo mieli pozwolenie na rewolwer typu magnum, albo… Już drugiego dnia śledztwa zbadanie wszystkich tych śladów zlecono służbie bezpieczeństwa. Powód był prosty i oczywisty: prawie wszystkie doniesienia dotyczyły policjantów z policji miejskiej w Sztokholmie, to znaczy instytucji, która sprawowała nadzór nad śledztwem. Nie mogło więc być mowy o tym, żeby sprawę powierzono policjantom z wydziału kontroli wewnętrznej tej samej policji miejskiej w Sztokholmie. Zadanie było zbyt skomplikowane, a tych, których dotyczyło, łączyły zbyt bliskie więzi z tymi, którzy mieliby ich sprawdzać. Stosunek prowadzących śledztwo do tak zwanego wątku policyjnego był jasny od samego początku i dlatego komendant wojewódzki policji Hans Holmer kazał na wszelki wypadek sporządzić jeszcze jedno pro memoria. Stwierdził w nim, że w rzeczywistości nie istnieje żaden wątek policyjny. Już sama myśl o czymś takim jest nielogiczna. Niestety nie da się wykluczyć, że w chwili zabójstwa lub wcześniej sprawca lub któryś z jego wspólników był policjantem. Podobnie jak nie da się wykluczyć, że sprawcą mógł być lekarz, nauczyciel albo dziennikarz. Tak więc wątek policyjny nie istnieje, bo taki właśnie logiczny wniosek nasuwa się sam z siebie po przeczytaniu powyższego wywodu.
Podobnie jak nie istnieje wątek lekarski, nauczycielski ani dziennikarski. Tak więc, chociaż wątek policyjny nie istniał, jego zbadanie powierzono służbie bezpieczeństwa, która była od niego wystarczaj ąco daleko, a zarazem wystarczaj ąco blisko. Żeby zaś nie robić bałaganu w całym śledztwie, ten jeden raz służba bezpieczeństwa musiała się podporządkować kolegom ze zwykłej policji. Prowadzący śledztwo - czyli policja - też zaczęli badać wątek policyjny. Oznaczało to, że służba bezpieczeństwa informowała o postępach w śledztwie policję. I to tam podejmowano ostateczne decyzje. Wątek policyjny dotyczył ponad stu policjantów, na których różni ludzie złożyli doniesienia. Od komendanta wojewódzkiego policji - którego alibi na wieczór i noc, kiedy doszło do zabójstwa, kwestionowano - po zwykłych policjantów, których kiedyś oskarżono o stosowanie przemocy na służbie, o zachowania uwłaczające innym, o używanie obraźliwych słów albo po prostu o zachowanie niegodne policjanta. Śledztwo objęło wszystkich: od komendanta wojewódzkiego policji przez tych, których wyrzucono z pracy, aż po tych, którzy odeszli ze służby na własne życzenie albo w chwili, gdy objęło ich śledztwo, właśnie zamierzali to zrobić. Wszyscy mieli jakieś problemy: z psychiką, alkoholem, żoną, pieniędzmi. Takie problemy często chodzą parami. Na przykład: prowadzili po pijaku, bili aresztantów, fałszowali delegacje, rzucili doniczką w żonę, imprezowali w nocy, strzelali ostrą amunicj ą w okno sąsiada albo tylko kopnęli jego psa. Siedemdziesięciu kilku spośród nich udało się zidentyfikować i dokładnie prześwietlić, po czym wszyscy zostali wykreśleni z listy podejrzanych. Zostało trzydzieści kilka doniesień. Wskazanych w nich policjantów nie udało się zidentyfikować albo nie było pewne, czy wskazany nieznany z nazwiska „policjant” rzeczywiście jest tym, za kogo informator go uważa. Niektóre doniesienia i informacje sprawdzano pobieżnie, inne od razu odkładano na bok, nic w ich sprawie nie robiąc. Były i takie, które absolutnie nie skłaniały do podejrzeń, że policjanci, których dotyczyły, mogli być zamieszani w zabójstwo premiera albo w cokolwiek innego. Wpłynęło też mnóstwo doniesień, które nie ukazywały w zbyt dobrym świetle samych śledczych ani instytucji, w której byli zatrudnieni. W sumie dokładnie to wszystko, czego można się było spodziewać po wątku, w którym „błąd tkwił już w samym założeniu”. Mattei zaczęła od sporządzenia listy nazwisk. Ułożyła je w porządku chronologicznym i z właściwą sobie precyzj ą zaczęła sprawdzać wszystkie oskarżenia, jakie przeciwko tym ludziom skierowano. Po dwóch godzinach i sprawdzeniu dwunastu nazwisk otworzyła butelkę, którą wzięła z domu, wypiła połowę wody mineralnej i zjadła banana. Dwie godziny później, po sprawdzeniu kolejnych dziesięciu nazwisk, wypiła resztę wody, zjadła jabłko, poszła do WC i rozprostowała kości, spacerując po korytarzu, w którym znajdował się jej pokój. Cokolwiek by mówić, życie policjantki potrafi być naprawdę ekscytujące, pomyślała, siedząc nad stosem segregatorów. W jednym z nich znalazła widokówkę, zdjęcie przedstawiało jej byłego kolegę z pracy. Po dwudziestu latach służby złożył wymówienie. Dwa lata później przeszedł do historii, kiedy znalazł się na liście policjantów obj ętych śledztwem w ramach wątku policyjnego. Jego nazwisko znalazło się na jednej z
czołowych pozycji. Na zdjęciu widać go było w całości. Z dołączonych informacji wynikało, że sam to zdjęcie zrobił. To samo dotyczyło widokówki: kazał ją zaprojektować i za wszystko zapłacił z własnej kieszeni. Cywilne ubranie, spodnie z elany, zwykła koszula, sandały i brązowe skarpetki. Zdjęcie zrobiono latem albo późną wiosną na początku lat osiemdziesiątych. Mężczyzna w średnim wieku, z piwnym brzuchem i początkiem łysiny. Stoi przy Bramie Brandenburskiej w Berlinie i pozdrawia nazistowskim gestem. Jest na urlopie. Za tydzień wróci do Sztokholmu i znowu będzie inspektorem policji w jednej z komend w centrum Sztokholmu. Ostry facet. Tak samo przystojny jak Backstróm, pomyślała Mattei i zachichotała. Dwie godziny później, po przejrzeniu mniej więcej połowy materiałów dotyczących wątku policyjnego, uznała, że czas do domu. Ale właściwie po co? Najlepiej by było, gdyby przyniosła do pokoju grupy Palmego śpiwór i łóżko polowe i nie wychodziła, dopóki nie znajdzie „tego drania, który to zrobił”. Wtedy szef poklepie ją z wdzięcznością po ramieniu. Szef, o którym mówią, że widzi przez ściany, choć z nieznanych powodów akurat jeśli chodzi o tę sprawę, tego nie robi. Strażnik, który siedział przy wejściu po południu, był tam nadal. Kiedy obok niego przechodziła, zwrócił się do niej po nazwisku, co świadczyło przynajmniej o tym, że ma dobrą pamięć. - Pani komisarz Mattei! Czy mogę pani zadać jedno pytanie? Pewnie chce wiedzieć, jak zdać do wyższej szkoły policyjnej, pomyślała, bo już wiele osób ją o to pytało. - Oczywiście - odparła z uprzejmym uśmiechem. - Ale proszę obiecać, że nie będzie pani na mnie zła - powiedział strażnik i nagle zrobił taką minę, jakby nie był pewien tego, co chce powiedzieć. - To zależy od pytania - odparła Mattei. - Chciałbym zapytać, czy nie wybrałaby się pani ze mną do kina. - Do kina? - powtórzyła Mattei z nieukrywanym zdumieniem. Pewnie chcesz obejrzeć swojego ulubionego Conana Barbarzyńcę, pomyślała. - Tak, na najnowszy film Almodóvara. Premiera była w zeszłym tygodniu. Almodóvar, pomyślała Mattei. Ciekawe, czy facet pracuje w programie „Ukryta kamera”. Mattei podziękowała za zaproszenie, ale odmówiła. A ponieważ od razu tego pożałowała, próbowała ratować sytuacj ę, zadaj ąc strażnikowi kolejne pytania, żeby podtrzymać rozmowę. Popełniła jednak kolejny błąd. Ma ich już na koncie wiele. Almodóvar? Chyba sobie ze mnie żartujesz, pomyślała. - Podobaj ą się panu jego filmy? Okazało się, że się podobaj ą. Reżyser wiele go nauczył o „dziewczynach”. Dowiedział się od niego tego, czego sam by nie zauważył. Przynajmniej w odniesieniu do kobiet latynoskich. Co prawda Almodóvar nie należy do twórców, których lubi najbardziej, ale
jest na tyle dobry, że postanowił obejrzeć jego najnowszy film. Poza tym dziewczyny też lubią jego filmy. - Studiuję filmoznawstwo na uniwerku - powiedział. - Praca tutaj to dodatkowe zajęcie powiedział, wzruszając szerokimi barami. Jeszcze nie jest za późno, żeby zmienić decyzję. I znowu błąd. - Było mi bardzo miło - powiedziała Mattei. - Niestety muszę pracować cały weekend. Więc może spotkamy się jutro - zaproponowała. - To mój wolny dzień - odparł strażnik i ze smutkiem potrząsnął głową. - W takim razie kiedy indziej - powiedziała Mattei z uśmiechem. - Jasne, nie ma sprawy - odparł strażnik. Gdzie takiemu jak ja do takiej jak ona, pomyślał, patrząc, jak Mattei wychodzi z budynku. Kiedy wróciła do swojego zbyt dużego jak na jej potrzeby mieszkania, które podarował jej papa, była w paskudnym nastroju. Nienawidzę cię, powiedziała do siebie. Nienawidzę tego mieszkania i papy też. Włożyła więc tenisówki i zrobiła dodatkową rundkę. Wróciła całkowicie wypompowana, ale zły humor wciąż jej nie opuszczał. Zamiast wej ść pod prysznic, żeby się odświeżyć pod strumieniami ciepłej wody, zabrała się do sprzątania. Z wściekłością zbierała rozrzucone rzeczy, włączyła zmywarkę, odkurzyła całe mieszkanie i dokładnie je wywietrzyła. Bliska omdlenia i ciągle jeszcze w złym humorze zamówiła do domu pizzę i wpakowała w siebie połowę, chociaż akurat pizzy nie lubi. Do posiłku wypiła prawie całą butelkę wina, chociaż prawie nigdy nie pije. Potem leżała na kanapie przed telewizorem i przeskakiwała z kanału na kanał. Kiedy w końcu poszła do łóżka, rozbolał ją żołądek. Co za pieprzony dzień. Po co takiemu facetowi jak on taka dziewczyna jak ja, pomyślała. A jednak przyszedł. - Myślałam, że masz dzisiaj wolne - powiedziała Mattei i uśmiechnęła się, żeby ukryć, jak bardzo się cieszy, że go widzi. - Zamieniłem się z kumplem - odparł strażnik i mówiąc to, wyglądał na zawstydzonego. - No to w porządku. Ale będziemy się musieli wybrać na późny seans, bo mam mnóstwo roboty. - Jasne. Nie ma sprawy. Ja też pracuję do szóstej, więc nie ma pośpiechu. Yesss, pomyślała Mattei. Yesss, pomyślał strażnik, obserwując, jak Mattei wychodzi z budynku.
40. Pełna koncentracja, pomyślała Mattei, otwierając segregator, który poprzedniego dnia zdążyła przejrzeć tylko do połowy. Na wszystko przyjdzie czas. Do sprawdzenia pozostały jej jeszcze nazwiska pięćdziesięciu kilku domniemanych policjantów. Ponad trzydziestu z nich nie miało nazwisk i niekoniecznie musieli być policjantami. Potrzebuję na to ośmiu godzin, pomyślała. Potem do domu, prysznic i czyste ubranie. Na tak szczególną okazję trzeba będzie przypudrować nosek. Potem już tylko Almodóvar i chłopak, z którym rozmawiała do tej pory trzy razy i nawet nie wie, jak się nazywa. Jego wygląd przemawiał na jego niekorzyść, ale mimo to wydawał się całkiem normalny, a nawet miły. „Zadzwoń i dowiedz się, jak się nazywa”, zanotowała na kartce. Potem wróciła do listy nazwisk policjantów, których zauważono w pobliżu miejsca zbrodni, którzy mieli za sobą burzliwą przeszłość, posiadali rewolwer typu magnum, głosili ekstremalne poglądy albo ogólnie rzecz biorąc, zachowali się niewłaściwie. Policjanci, policjanci, policjanci, pomyślała Mattei. &
Dwie godziny później zadzwoniła do niej Holt. Poprosiła j ą, żeby sprawdziła dla niej nazwisko jej dawnego kolegi z pracy. - Proszę cię o to, bo domyślam się, że siedzisz w biurze - wyjaśniła. - Nie miałam nic innego do roboty - wyjaśniła Mattei. Za to wieczorem idę do kina, dodała w myślach. - Mogłabyś sprawdzić, czy jego nazwisko figuruje w materiałach? - spytała Holt. - Nie figuruje. Jestem absolutnie pewna, że jego nazwiska nie ma na liście. Mam ją przed sobą i nie widzę go. Sprawdzę jeszcze trzydziestu rzekomych policjantów, ale nie mam ich danych. Jeśli chcesz wiedzieć, twojego znajomego nie ma wśród podejrzanych. Zresztą to nieważne, pomyślała. Przecież Holt twierdzi, że ten człowiek od piętnastu lat nie żyje i że właśnie dlatego w jej głowie nie zapaliła się czerwona lampka. - Tak sądzisz? - Tak. Nie pasuje do opisu żadnego z nich. A czemu właściwie pytasz? - Dostałam informację - odparła Holt z westchnieniem. - Od Backstroma - dodała i znowu westchnęła. - To wyjaśnia sprawę. Lewin mi mówił, że Backstrom miał jakąś sprawę. - Mam jeszcze jedno pytanie, jeśli już tam jesteś - powiedziała Holt. - Mogłabyś sprawdzić, czy w bazie jest coś o lwie? - O lwie? Takim z Afryki? - Właśnie. Jaskinia lwa, w jaskini lwa. Chodzi o miejsce, w którym ten lew mieszka albo przebywa.
- Sprawdzę. Wpiszę do wyszukiwarki. - Da się tak? - Powinno. Większość materiału już tam jest. - Ta wiadomość też pochodzi od Backstroma. Dla twojej wiadomości. - Zadzwonię, jak coś znajdę - obiecała Mattei i zanotowała na kartce: sprawdzić hasło „jaskinia lwa”. Wyszukiwarka znalazła dwadzieścia wyników. Wszystkie odnosiły się do sześciu policjantów, którzy w latach osiemdziesiątych spędzali urlop w Afryce Południowej albo do rządu sprawuj ącego władzę na podstawie doktryny apartheidu, albo do tych, którzy odwiedzili innych policjantów, byli w rezerwacie przyrody, wyjechali na fotosafari, widzieli lwa na wolności i tak dalej. Poza tym wyniki ze słowem „lew” zawierały informację o tym, kiedy i o której godzinie śledczy ze służby bezpieczeństwa przesłuchiwali te osoby i nagrywali ich zeznania. Takie same wyniki dało wpisanie hasła „lew/jaskinia”. Znowu ta sama dwudziestka nazwisk, w tym szwedzkiego policjanta, który opowiadał, że kiedy był w Afryce Południowej, koledzy policjanci zaprosili go na prawdziwe safari - „nie jakieś tam bzdurne wycieczki, na których pstryka się zdjęcia”, żeby miał okazję „strzelić do lwa”. Takiej okazji nie mieli inni szwedzcy policjanci. Niestety jemu też nie trafiła się sposobność, by sobie postrzelać. Szukanie hasła „lwia jaskinia” oraz „w jaskini lwa” dało tylko jeden wynik. Hasła te odnosiły się do niewielkiego mieszkania przy ulicy Luxgatan w Lilla Essingen w Sztokholmie, które nie miało żadnego związku z tak niezwykłym miejscem, jakie wybrali na urlop niektórzy policjanci. Ciekawe, co to za sprawa, pomyślała Mattei, zapoznając się pół godziny później z treścią ostatniego wydruku. Potem oddzwoniła do Holt i opowiedziała jej, co znalazła. - Mam jeden wynik odnoszący się do hasła „jaskinia lwa” - powiedziała. - A właściwie „lwia jaskinia” - sprecyzowała. - Okej, w takim razie zamieniam się w słuch - odparła Holt. &
W latach osiemdziesiątych istniało nieformalne stowarzyszenie policjantów, coś w rodzaju grupy znajomych. Nazywali się Lwy Matki Szwecji. Kilkunastu policjantów, wszyscy zatrudnieni w policji miejskiej w Sztokholmie, większość w służbach patrolowych. Wielu z nich służyło wcześniej na misjach ONZ, jako policjanci albo wojskowi. Tak właśnie powstała nazwa. Służąc za granicą, zaczęli samych siebie nazywać Lwami Matki Szwecji. Kazali sobie nawet wydrukować emblematy na koszulkach - niebiesko-żółte, z wizerunkiem kobiety przypominającej lwicę o dużych sutkach. Pod spodem widniał napis: Lew Matki Szwecji. - Jeden z nich miał prawdopodobnie mieszkanie w Lilla Essingen, chociaż w nim nie mieszkał. Takie mieszkania nazywali Jaskiniami Lwa. Dwa pokoje z kuchnią, pięćdziesiąt
dwa metry kwadratowe. Pewnie wspólnie opłacali czynsz, każdy miał własny klucz. Prawdopodobnie organizowali w tym mieszkaniu tak zwane spotkania koleżeńskie. Chłopcy ze służby bezpieczeństwa zrobili im nawet kiedyś przeszukanie. Było to dwa lata po zabójstwie premiera, dziesiątego października 1988 roku. Jeśli cię to ciekawi, mam przed sobą protokół z przeszukania. - Znaleźli coś? - Nie - odparła Mattei. - To skromnie umeblowane mieszkanko, jeśli chcesz wiedzieć. W obu pokojach tylko łóżka i niewiele więcej, jak widać na załączonych zdjęciach. - Wygląda mi to na zwykłe gniazdko do pieprzenia panienek - stwierdziła Holt. - Mnie o to nie pytaj. Nigdy nie miałam tej przyjemności. - A ja tak. Nic nie straciłaś. Ale to nie dlatego zrobili wtedy to przeszukanie. - Nie - zgodziła się Mattei. - Chodziło o sprawdzenie tych, co mieli klucze. &
Informacja, dzięki której wyszukiwarka wyrzuciła ten wynik, pochodziła z przesłuchania ówczesnego inspektora policji Berga. Prawdopodobnie był nieformalnym przywódcą Lwów Matki Szwecji. A poza tym jedynym policjantem, który z powodu tej historii pojawiał się w większości dokumentów związanych z tak zwanym wątkiem policyjnym. - Nie wiem, czy pamiętasz, ale chodzi o jednego z policjantów, których Johansson wsadził do ciupy jesienią 1985 roku - wyjaśniła Mattei. - To o nim jest tam najwięcej danych. - Wiem, kto to jest - odparła Holt. - Ale nie ma nic konkretnego ani o nim, ani o jego kumplach. Jest za to sporo informacji o wcześniejszych skargach: stosowanie przemocy na służbie, dziwne wypowiedzi na tematy polityczne, posiadanie prywatnej broni. Poza tym ma takie alibi, że hej! Jego… - Wiem - przerwała jej Holt. - Jego radiowóz zameldował się jako drugi w miejscu, gdzie zastrzelono Palmego. - Świat jest pełen zbiegów okoliczności. - To prawda - zgodziła się Holt i z jakiegoś powodu westchnęła. Ledwo odłożyła słuchawkę, telefon zadzwonił znowu. Ktoś dzwonił pod numer stacjonarny, przełączyła na komórkę. - Cześć - usłyszała w słuchawce. - Mówi Johan Eriksson z recepcji przy wejściu. Jeśli chcesz, mogę przyjechać po ciebie do domu. Albo spotkajmy się na dziesięć minut przed rozpoczęciem seansu przed kinem. Załatwiłem bilety. - Może być przed kinem - odparła Mattei. Wprawdzie jej nazwisko i adres - w odróżnieniu od nazwisk i adresów kolegów i koleżanek z pracy - znajduj ą się w książce telefonicznej, ale spotykanie się z nim przed domem to jednak lekka przesada. Gdyby nie wyglądał jak wygląda, można by powiedzieć, że zachowuje się uprzedzaj ąco grzecznie, jak prawdziwy dżentelmen, przedstawiciel starej, dobrej szkoły, pomyślała
Mattei. Tylko że jest trochę za bardzo nieśmiały. Dżentelmeni reprezentujący starą, dobrą szkołę tacy nie byli. 41. W niedzielę Holt miała się spotkać z synem Nickiem i jego najnowszą narzeczoną. Na godzinę przed spotkaniem Nicke zadzwonił i wszystko odwołał. Pokłócił się z dziewczyną i nie jest w odpowiednim humorze, żeby się z kimkolwiek spotykać, nawet z własną matką. - No to porozmawiaj z nią - powiedziała Holt, a gdy odłożyła słuchawkę, poczuła się o wiele starzej niż na swoje czterdzieści siedem lat. Kolejny raz telefon zadzwonił godzinę później. Holt usłyszała w słuchawce ostrożne chrząknięcie. Od razu się domyśliła, że to Lewin. Znowu mówi normalnie. - Cześć, to ja, Jan. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. - Nie - odparła. - Nie przeszkadzasz. - I tak nie mam nic do roboty, pomyślała. Podziękował jej za spotkanie. Teraz on dzwoni, żeby ją zaprosić. Nie do siebie, bo gotowanie nie jest jego najmocniejszą stroną, tylko do sympatycznego lokalu w jego dzielnicy, w Gardet. - To naprawdę miłe miejsce - zachęcał. - Miła propozycja - odparła Holt i od razu pożałowała. Żeby mi tylko nie zaczął prawić komplementów, pomyślała, odkładaj ąc słuchawkę. &
Kiedy około szóstej Mattei wyszła z komendy, jej nowy znajomy zdążył już pojechać do domu. Pewnie żeby wziąć prysznic, polać się jakimś pachnidłem i poczesać włosy mokrym grzebieniem, pomyślała, a gdy w recepcji ujrzała jego kolegę z taką samą jak on fryzurą, roześmiała się w duchu. Wygląda na trochę bardziej bezczelnego niż tamten, pomyślała, gdy przechodząc obok recepcji, zobaczyła, że kiwnął jej głową. - Życzę pani komisarz miłego wieczoru - powiedział szorstkim tonem. - Wzajemnie - odparła z miłym uśmiechem. To pewnie jeden z tych, co nie lubią kobiet policjantek, pomyślała. Kiedy wróciła do domu, sprawa trochę się skomplikowała. Z początku chciała chwilę odpocząć, ale jej się nie udało. Chwilę leżała i oglądała telewizję, a nawet zadzwoniła do papy. Chyba tylko po to, żeby czas jej się nie dłużył. Od razu pożałowała, że wykręciła jego numer, ale na szczęście nie odebrał. Dlatego wiadomość, którą zostawiła na sekretarce, brzmiała serdeczniej, niż planowała. Do cholery, dziewczyno, upominała się w myślach. Przestań się w końcu zachowywać, jakbyś miała piętnaście lat. Jest dorosłą kobietą, więc powinna się zachowywać jak należy. Wzięła prysznic, a potem zaczęła z rozwagą wybierać ubranie. Nie może włożyć na siebie za dużo, ale za mało też nie. Coś dyskretnego, bluzka i pumpy. Jeszcze się w nie wcisnęła. Upudrowała nos i kilka innych miejsc. Kiedy zobaczyła w lustrze efekt tych zabiegów, od razu postanowiła
wszystko zmienić. Zerwała z siebie bluzkę i pumpy i rzuciła je na stos ubrań leżących w łazience na podłodze. Założyła dżinsy, lnianą koszulę, fikuśną marynarkę i mokasyny. Spojrzała w lustro i znów zobaczyła tę samą chudą, bladą blondynkę. Ciągle wygląda na piętnaście lat. Musi się pospieszyć, nie zostało zbyt dużo czasu. Uznała, że nie ma mowy, żeby do kina poszła piechotą. Zamówiła więc taksówkę, która oczywiście przyjechała nie o tej godzinie, co trzeba. Kiedy więc w końcu dotarła na miejsce, była spóźniona o ponad dziesięć minut. Jej nowy znajomy stał przed kinem. Kiedy ją zobaczył, odetchnął głęboko, z ulgą. Wszystko inne przestało się liczyć. - Zacząłem się niepokoić, że coś się stało - powiedział. - Nie miałem twojego numeru, więc… - Takie są kobiety - odparła Matei z uśmiechem i wzruszyła ramionami. - Przepraszam, powinnam sprawdzić, która godzina. - Nie ma sprawy - odparł chłopak i musnął dłonią jej prawą rękę. Skinął głową i przepuścił ją przed sobą. Prawdziwy dżentelmen starej daty, pomyślała Mattei. Ale oni nie wyglądali na takich nieśmiałych. - Tylko ani słowa o pracy - zastrzegła Holt, gdy usiedli przy stole. - Możesz być spokojna, Anno - odparł Lewin z właściwym sobie lekkim uśmiechem. Kilka dni temu rozmawiałem z Backstromem i dzięki temu zaspokoiłem swoje potrzeby w tym względzie do końca roku. No, ale zmieńmy temat. Czerwone czy białe? Mięso czy ryba? - spytał, podając jej kartę. Uważaj, kobieto, pomyślała Holt. Co ty tu robisz? I to akurat z Lewinem. - Makaron po wegetariańsku - powiedziała. - Do tego dużo pomidorów, bazylii i troszkę tartego sera. Woda mineralna i lampka wytrawnego, białego włoskiego wina. - Świetny wybór - pochwalił Lewin. - Ja też chyba to zamówię. Wreszcie jest sobą, pomyślała Holt. Potem rozmawiali o wszystkim z wyjątkiem pracy. Holt opowiedziała mu, że zastanawia się, czy nie wziąć wolnego i nie pojechać gdzieś, gdzie jest cieplej. Powiedziała to, chociaż nie planowała żadnych wakacji. Chciała się tylko obronić przed czymś, czego nie potrafiła jeszcze nazwać. Zaczęli więc rozmawiać o podróżach, tak ogólnie. Lewin opowiadał głównie o wyjazdach, które nigdy nie doszły do skutku, ale sposób, w jaki to robił, sprawił, że słuchała go z pewnym zainteresowaniem. - Wiele lat temu czytałem pewną powieść - powiedział. - Niestety zapomniałem tytuł i nazwisko autora, ale pamiętam, że zrobiła na mnie duże wrażenie. Może nawet zbyt duże dodał, z westchnieniem potrząsając głową. - No to opowiedz - zaproponowała Holt. Chyba musi się wygadać, pomyślała. Powieść, której tytułu Lewin nie pamiętał, opowiadała o młodym francuskim szlachcicu,
który pod koniec dziewiętnastego wieku postanowił wyjechać do Afryki, by dokonywać odkryć. Najpierw przez rok skrupulatnie się przygotowywał. Opis tych przygotowań zabrał autorowi dwieście pierwszych stron. Potem nadszedł wreszcie wielki dzień, kiedy razem ze służącym i grupą towarzyszących im osób opuścił wiejską posiadłość, aby się udać na stacj ę kolejową, skąd miał wyjechać do Marsylii i dalej statkiem popłynąć do Afryki, żeby dokonać odkryć, które tylko na to czekały. - I nagle mu się odwidziało, więc wrócił do domu. Po co mu podróż do Afryki? Przecież już ją odbył w głowie. - Wiesz, co ci powiem? To straszna historia - powiedziała Holt. - Wiem - potwierdził Lewin takim tonem, jakby nagle naszedł go świetny humor. - Ale to także moja historia. Potem rozmawiali o innych rzeczach, a kiedy się pożegnali i Holt czekała na metro, zrobił się późny wieczór. On jest we mnie zakochany, pomyślała. Sama jesteś sobie winna. I co tu teraz zrobić? &
Ledwo usiedli w fotelach i zgasło światło, jej dżentelmen - który miał mniej więcej dwadzieścia pięć lat i ważył około stu kilogramów - rozsiadł się wygodnie, wyprostował nogi i założył ręce na brzuchu. Przez następne dziewięćdziesiąt minut nie odezwał się ani słowem. Mniej więcej w połowie filmu, jakby przez przypadek, położył prawą rękę na oparciu fotela między nimi. Mattei przypadkiem jej dotknęła, a jednocześnie starała się nie szeleścić torebką ze słodyczami, których nigdy przedtem w kinie nie jadła. Wtedy on odwrócił dłoń, a ona odłożyła torebkę i jakby przypadkiem włożyła swoją dłoń w jego. Kiedy wychodzili z kina, jej dłoń nadal tkwiła w jego dłoni. Zaczęło padać. Johan spojrzał na nią z niemal dziecięcym zachwytem. - Pada - powiedział. - A film? Jak ci się podobał? - spytał i lekko, prawie niezauważalnie, wziął j ą pod rękę, jakby zamierzał jej coś zasygnalizować. Miał silną, opaloną rękę, długie palce. Na wierzchniej stronie dłoni widać było wiązkę żył. - Właściwie to nie wiem - odparła Mattei i potrząsnęła głową. Jaki film, pomyślała. - Jeśli ktoś jest bardzo silny, powinien być grzeczny i uprzejmy - powiedział Johan i spojrzał na nią z powagą. - O której jutro zaczynasz? - spytała nagle Mattei. - Jutro mam wolne - odparł Johan, potrząsając głową. - Już ci mówiłem, że zamieniłem się z kolegą na dyżur. - W takim razie proponuję, żebyśmy pojechali do mnie - powiedziała Mattei. - Jutro muszę wcześniej wstać. 10 października, środa. Canal de Menorca na wysokości Puerto Pollensa w północnej części Majorki Aby uniknąć silnych prądów w pobliżu lądu, samotny mężczyzna płynący „Esperanzą”
minął cypel półwyspu Formentor w odpowiedniej odległości. Potem płynął przez jakiś czas głębokim torem wodnym i dotarł do miejsca, gdzie musiał się zdecydować, czy zmienić kurs o dziewięćdziesiąt stopni na bakburtę w stronę Cala Sant Vicen po północnej stronie wyspy, od której dzieliło go dwanaście mil morskich, to znaczy ponad godzina rejsu. Jeszcze kilka godzin temu był to cel jego wyprawy. Miał dużo czasu, a tutaj, na otwartym morzu, bryza była o wiele bardziej orzeźwiająca. Ale teraz jest już za późno, pomyślał. Wprowadził więc do GPS nowe dane: dwie mile morskie na północ od Ciutadelli na Minorce i cel podróży. Sześćdziesiąt mil morskich do Minorki, sześć godzin rejsu, jeśli dobra pogoda się utrzyma. To oznacza, pomyślał, jeszcze jeden dzień i jeszcze jedną noc na morzu. 42. Pięć tygodni wcześniej, 5 września, środa. Siedziba Centralnego Urzędu Śledczego na Kungsholmen Przy stole w sali konferencyjnej Johanssona siedziały dwie osoby: Lewin i Mattei. Sam Johansson dzwonił przed chwilą, żeby przekazać, że ze względu na niespodziewane okoliczności, o których nie może niestety mówić, spóźni się pół godziny. Jego sekretarka podała im na pocieszenie kawę i domową szarlotkę. Nie wie, dokąd poszła Holt. W każdym razie nic jej nie mówiła. Może dzwoniła do Johanssona albo on do niej. A tak przy okazji, ma nadzieję, że ciasto będzie im smakować. Holt wcale tego dnia nie zaspała. Kiedy Johansson zadzwonił do niej pół godziny przed spotkaniem i powiedział, że się spóźni pół godziny, siedziała już przy biurku. Ma więc przynajmniej półtorej godziny wolnego. Postanowiła przejść się do działu technicznego, żeby się dowiedzieć czegoś o rewolwerze, o którym mówił Backstróm. Chciała rozwiać tę drobną wątpliwość jeszcze przed spotkaniem z Johanssonem, żeby wreszcie skreślić Backstróma i zająć się innymi sprawami. Kierownik działu technicznego był od niej starszy o kilka lat. Ponad dwadzieścia lat wcześniej pracowali razem w sekcji dochodzeniowej komendy miejskiej w Sztokholmie. Łączył ich zwykły stosunek służbowy, nic więcej. - Mam jedno krótkie pytanie - wyjaśniła Holt, siadając przed jego biurkiem. - I nawet nie napijesz się ze mną kawy? - Niestety nie - odparła Holt, potrząsając głową. - Chodzi mi o informację o broni. CUŚ dostał j ą od Backstroma - powiedziała Holt i na wszelki wypadek podała mu wydruk maila od Backstroma. - Backstrom - powiedział jej dawny kolega i jęknął. - To, że do nas trafił, to kara za grzechy. - Absolutnie się z tobą zgadzam. Zastanawiałam się, czy zrobiliście ekspertyzę techniczną tego rewolweru i czy porównaliście wynik z kulami z miejsca, gdzie zabito Palmego. - Oczywiście, że ją przestrzeliliśmy. Nie porównywaliśmy natomiast wyników z kulami, i to z całkiem oczywistego powodu. - Mianowicie?
- Ten rewolwer został wyprodukowany w 1995 roku, czyli dziewięć lat po śmierci Palmego. Wynika to z numeru serii, który się na nim znajduje. - Backstrom twierdzi w tym mailu, że broń wyprodukowano dziesięć lat wcześniej, to znaczy jesienią 1985 roku - sprecyzowała Holt. - Tak mu odpisał któryś z waszych ludzi. - To zwykła literówka - odparł jej dawny kolega i uśmiechnął się do niej kwaśno. Zapewniam cię. Ten rewolwer to ruger wyprodukowany w USA jesienią 1995 roku, czyli ponad dziewięć lat po śmierci premiera. Gdyby pochodził z 1985 roku, na pewno byśmy zrobili ekspertyzę balistyczną. Teraz to już rutynowa sprawa. Porównywanie go z rewolwerami Smith & Wesson nie ma już dzisiaj sensu. - Powiedziałeś: literówka. - Holt uśmiechnęła się blado. - A informacja o agencie w Bremie to też błąd? Tak przecież napisał w mailu twój pracownik. - Zachował się jak dzieciuch - odparł z westchnieniem szef działu technicznego. - Chciał sobie pewnie zrobić z Backstroma jaja za ten kontener starego sprzętu biurowego, który nam zwalił na głowę. - To ciekawe, co mówisz - stwierdziła Holt z uśmiechem. &
Szef działu technicznego opowiedział jej więc o sprzęcie i meblach, i o wszystkich innych dziwnych pytaniach Backstroma, z którymi ten zwracał się do niego, od kiedy zaczął pracować w dziale technicznym. Zresztą wcześniej też pytał go o różne rzeczy. - Sama wiesz, jaki on jest. Jeśli nagle zainteresował się rewolwerem .357 magnum, może chodzić tylko o broń, z której zabito Palmego. A mówiąc ściślej: o nagrodę za jej znalezienie, którą poczciwy Backstrom zamierza się pewnie podzielić z informatorem. Jako policjant na pewno nie ma żadnych oszczędności. - Jestem tego samego zdania. - Przykro mi, że trafiło na ciebie - powiedział szef działu technicznego. - Porozmawiam ze swoim pracownikiem. - Dla mnie nie musisz tego robić - zakończyła Holt i uśmiechnęła się do niego. - Ale jak będziesz z nim rozmawiał, pozdrów go ode mnie i podziękuj. - Dobrze ci tak, ty mały grubasie, pomyślała. Kiedy po czterdziestu pięciu minutach wrócił Johansson - spóźnił się więc bardziej niż o obiecane trzydzieści minut - cała trójka czekała na niego w sali. I chociaż siedzieli tam od dłuższej chwili, niewiele rozmawiali. Każde z nich było zajęte własnymi myślami. Holt robiła notatki w segregatorze. Mattei wysyłała SMS-y. Lewin siedział na krześle i nic nie robił. Wydawało się, że myślami jest gdzie indziej. Może w Afryce, pomyślała Holt i zerknęła w jego stronę. Johansson wypowiedział pierwsze słowa, jeszcze zanim wszedł do sali. - Widzę, że czekacie na mnie - zauważył. - Może dzisiaj ty zaczniesz, Anno. Opowiedz nam o tym biedaku Backstromie. Lisa i Jan też chętnie posłuchają.
&
Holt opowiedziała pokrótce o tym, co jej przekazał Backstrom. Rozdała wszystkim wydruki jego maila i zreferowała, o czym rozmawiała w dziale technicznym. Sprawa w stylu Backstroma, ale to nie jego wina tylko chłopców z technicznego, którzy postanowili się zabawić jego kosztem. - Poza tym podał nazwisko byłego policjanta, który rzekomo miał dostęp do tej broni. Poprosiłam Lisę, żeby to sprawdziła, ale jego nazwisko nie pojawia się w materiale śledczym. - A jak się nazywa? - spytał Lewin zmęczonym głosem, tak jak godzinę wcześniej szef działu technicznego. - Nazywa się Claes Waltin. A właściwie nazywał się. Pracował kiedyś w służbie bezpieczeństwa. Zrezygnował z pracy latem 1988 roku i zajął się własnymi interesami. Zginął cztery lata później - utopił się przy północnym wybrzeżu Majorki. Informator Backstroma twierdzi, że miał dostęp do rewolweru, z którego zabito Palmego. Na miesiąc przed śmiercią premiera. - Mimo to w materiale śledczym nie ma o nim ani słowa - wtrąciła Mattei. -Sprawdzałam to kilka razy. - Dziwne - stwierdził Lewin, potrząsając głową. - Jestem pewien, że coś o nim było. Zakładam, że mówimy o tym samym Waltinie - dodał z właściwą sobie dokładnością. - Na listach, które mam, nie ma jego nazwiska - upierała się Mattei. - Jak myślicie, dlaczego? - Osobiście wpisałem jego nazwisko na listę osób do sprawdzenia - powiedział Lewin. Na pewno tam jest. - Jesteś pewien? - spytał Johansson. - Na pewno? - spytała jednocześnie Holt. O czym on mówi, zastanawiała się Mattei. - Nie wiem, czy pamiętacie - zaczął Lewin - ale przed trzema tygodniami na naszym pierwszym spotkaniu opowiadałem o mandatach za niewłaściwe parkowanie, które miałem przyjemność sprawdzać. - Powtórz, co wtedy mówiłeś - polecił mu Johansson. Założył ręce na brzuchu i rozsiadł się na krześle. - Do szczegółów jeszcze wrócę, natomiast w ogólnym zarysie wyglądało to tak powiedział Lewin i chrząknął ostrożnie. Pierwszego marca rano, w sobotę, dziesięć godzin po zamachu na premiera, Claes Waltin dostał mandat za zaparkowanie samochodu przy Smedsbacksgatan w Gardet. Był to jego prywatny samochód, nowe bmw 535. Policjanci rzadko takimi jeżdżą. Lewin wysłał zapytanie do służby bezpieczeństwa, która sprawowała nadzór nad wątkiem policyjnym, i po miesiącu otrzymał pisemną odpowiedź. - Bardzo dobrze to pamiętam. Czułem się trochę dziwnie, wysyłając do nich to zapytanie,
zważywszy na osobę, której dotyczyło. Waltin piastował tam wtedy wysokie stanowisko. Podlegał bezpośrednio Bergowi, który wchodził w skład grupy nadzorującej dochodzenie w sprawie wątku policyjnego, i odpowiadał za współpracę służby z policją w całym śledztwie. - Wyobrażam sobie, jak dziwnie musiałeś się czuć - zgodził się Johansson. - I jak brzmiała ich odpowiedź? - Dokładnie nie pamiętam, ale odpisali, że pojazdu używano do celów służbowych. Chodziło o obserwację pewnej osoby, mieszkaj ącej w tamtej dzielnicy w mieszkaniu należącym do służby, pod tak zwanym bezpiecznym adresem. - Sporo się dowiedziałeś - stwierdził Johansson. - Ja bym napisał, że samochód był używany do celów służbowych, nic więcej. Służby nie rozpisują się o tym, że obserwują kogoś, kto mieszka pod bezpiecznym adresem. - Ten dokument musi gdzieś być - powiedział Lewin i spojrzał na Mattei niemal przepraszająco. - Moje pisemne zapytanie i pisemna odpowiedź od nich. Na pewno. - Może nawaliłeś z wpisaniem tego do dziennika - powiedział Johansson. - Takie rzeczy zdarzają się najlepszym. - Nie mnie. - Lewin potrząsnął głową. - W takim razie sprawdzę to jeszcze raz - obiecała Mattei. - Zrób to - stwierdził Johansson. - Jan przejrzy swoje szuflady, a Lisa resztę. Ty, Anno, zajmij się informacją od Backstroma, żebym miał go wreszcie z głowy. To, że ten rewolwer mógł być użyty przy trzech zabójstwach i jednym samobójstwie, brzmi naprawdę sensacyjnie. Jeśli pominąć premiera, zostają dwa zabójstwa i jedno samobójstwo. - Moim zdaniem to sprawa w stylu Backstroma - odparła Holt. - Albo typowe samobójstwo, jeśli mam być szczery. Klasyczny przypadek: myśliwy morduje żonę i dziecko, a potem kończy ze sobą. Zazdrość, alkohol i bieda. Niestety to dość częste, ale nie na tyle, żeby nie dało się tego sprawdzić. - Zapisałam sobie - powiedziała Holt. To w jego stylu, pomyślała, patrząc na Johanssona. Tylko co to ma wspólnego z przeglądaniem dokumentów? Czy nie tym mieliśmy się zajmować? Po spotkaniu Johansson wziął Mattei na bok. - Mam dla ciebie zadanie specjalne - powiedział. - Wydaje mi się, że poradzisz sobie z tym najlepiej. - Słucham - odparła Mattei. Muszę zadzwonić do Johana, pomyślała. - W Oksfordzie jest podobno uczelnia, która nazywa się Maddlinn College. Pisze się Magdalen, bez e na końcu. Wymawia się Modlin. - Zgadza się. Podobno najstarszy i najznamienitszy college. Powstał w średniowieczu. Nosi imię Marii Magdaleny. To ta, która według Biblii umyła Jezusowi stopy. - Kolejna
wykorzystana przez kogoś siostra w niedoli, pomyślała. - No właśnie - potwierdził Johansson energicznie. - Potem pojawiły się plotki, że podobno mieli się ku sobie. To znaczy ona i Jezus. - O tym akurat nie słyszałam - odparła Mattei. Do czego on zmierza, pomyślała. - Nieważne. To znaczy nieważne, czy się ku sobie mieli. Chodzi mi o coś zupełnie innego. - Słucham - powiedziała Mattei. Byle dziś, pomyślała. Johansson, nie mówiąc, skąd to wszystko wie, opowiedział jej o stadzie jeleni w parku za Magdalen College, a ściślej mówiąc, o tym, że liczba jeleni musi zawsze odpowiadać liczbie członków Collegium. I że kiedy któryś z nich umiera, jeden z jeleni zostaje zastrzelony, a jego mięso serwuje się podczas uroczystej kolacji poświęconej pamięci zmarłego. - Wiesz, o co mi chodzi. Typowa angielska kolacja w męskim gronie. Stek z jelenia z gotowanymi warzywami i sosem. Mogłabyś sprawdzić, czy to wszystko prawda? - Stado jeleni… liczba zwierząt w parku… czy trzeba zastrzelić któregoś z nich, jeśli umiera któryś z wykładowców… co serwują podczas uroczystej kolacji. - Zapisywała po kolei Mattei. Fuj, co za obrzydlistwo, pomyślała. I co to ma wspólnego ze śmiercią Palmego? - Wspaniale - zakończył Johansson i jak zwykle poklepał ją po ramieniu. Ta dziewczyna daleko zajdzie, a sprawa w końcu zaczyna nabierać rumieńców, pomyślał.
43. Kiedy Holt wróciła do swojego pokoju, znów zabrała się do sprawdzania informacji, które dostała od Backstroma. Najpierw zajęła się losami wątku dotyczącego broni i po godzinie i dwóch krótkich rozmowach telefonicznych wiedziała, o co chodzi. Najpierw rozmawiała z bezpośrednim przełożonym Backstroma. Wyjaśniła mu, o co chodzi, i poprosiła o dyskrecję. Następnie szef Backstroma, korzystając z przysługujących mu praw, poszedł do jego pokoju i sprawdził, co działo się w tej sprawie w ciągu ostatnich tygodni. Jak się okazało, niewiele z tego, czym zajmował się Backstrom, miało cokolwiek wspólnego z jego służbowymi obowiązkami. Za to często kontaktował się z działem technicznym w sprawie rewolweru. Wysłał też dwa maile do Holt i jeden do znajomego handlarza dzieł sztuki. Nie usunął go z folderu wiadomości wysłane, jak wcześniej robił. Tekst był krótki, treść dość tajemnicza. W każdym razie nie była to sprawa, którą powinien się zajmować w ramach swoich obowiązków. Potem szef Backstróma oddzwonił do Holt i złożył jej krótkie sprawozdanie. Aha, pomyślała Holt, odkładając słuchawkę. Ten grubas ze mnie zakpił. Backstróm nie miał o tym wszystkim zielonego pojęcia. Kiedy w poniedziałek, po zasłużonym odpoczynku, przyszedł do biura, kolejny dzień pracy rozpoczął od telefonu do starego przyjaciela i dobroczyńcy, Henninga. Numer cały czas był zajęty, a ponieważ Backstróm miał sporo pracy, wysłał do niego mail, który potem skasował i przeniósł do kosza. Było to kilka linijek z informacj ą, że sprawa rozwija się po ich myśli. Żadnych szczegółów, bo był przekonany, że jego tak zwani koledzy z pracy cały czas go szpieguj ą. Kolejne pół godziny poświęcił rozmyślaniom na tematy ogólne. Broń w zasadzie już znalazł. Nie pozostaje mu nic innego, jak zebrać dowody przeciwko sprawcy, byłemu oficerowi służby bezpieczeństwa Waltinowi. Kto by zresztą pomyślał, że ten pedzio miał jaja? Potem zadzwonił do krewnego ze Związku Policjantów, który wiedział w zasadzie wszystko o dawnych i obecnych członkach. Także o Waltinie, choć on akurat członkiem Związku nie był. - To jeden z tych zarozumiałych prawników, którym się zdaje, że są prawdziwymi policjantami. Był członkiem Związku Zawodowego Akademików - wyjaśnił kuzyn. - My, policjanci ze Związku Policjantów, nie byliśmy chyba odpowiednim towarzystwem dla tego gnojka. - Jaki był jako człowiek? - dopytywał się Backstróm. Fenomenalne, pomyślał. „Jaki był jako człowiek”. Zachwycał się słowami, które wypowiedział przed chwilą. - Jako człowiek? To cholernie trudne pytanie. Drań już nie żyje. A o zmarłych należy mówić dobrze albo wcale. Chyba słyszałeś to powiedzenie? W naszym związku tak właśnie robimy. - Ale jaki był? Jako człowiek? To znaczy, gdy jeszcze żył. - Prawdziwy pies na baby, jeśli wiesz, co mam na myśli.
- Coś w stylu skóry i łańcuchy? - zasugerował Backstróm, któremu ten temat nie był całkiem obcy. - Skóry i łańcuchy? - żachnął się kuzyn. - To pikuś. Pamiętasz ten film o jednym jebace, który pokazywali w telewizji? Facet ogolił cipki pięciu tysiącom kobiet, a potem je wszystkie przeleciał… - No i? - W porównaniu z Waltinem mógłby śpiewać w kościelnym chórze. - No to opowiedz coś więcej - powiedział Backstrom. Kuzyn powiedział, że chętnie to zrobi. W ciągu wielu lat członkowie Związku Policjantów poczynili wiele niezwykłych obserwacji na temat zachowania i poczynań Waltina. Oczywiście zajmowali się tym tylko wtedy, gdy byli na służbie. Dziwne miejsca, dziwne sytuacje, dziwni ludzie… - Bywał na przykład w różnych klubach oferujących usługi seksualne, w takich, w których pełno pedziów i lesbijek. Do tego skóry, łańcuchy i Bóg wie co jeszcze. Plus wszystkie znane miejsca, gdzie można wyrwać laskę. Niezliczona masa historii tego rodzaju. Słyszałeś, co wyrabiał z babą tego głupka Wiijnbladha? No wiesz, tego truciciela. Przecież pracujecie w tym samym budynku, no nie? - A co z nią takiego zrobił? - przerwał mu Backstrom. To ja tu zadaję pytania, dodał w myślach. Sporo się dowiedziałeś, pomyślał godzinę później, kiedy kuzyn niechętnie odłożył słuchawkę. Potem poszedł na lunch i już przy drugiej butelce wpadł na pomysł, który uznał za wart wypróbowania. Miał po prostu przeczucie, które zdarza się tylko prawdziwym policjantom. Najpierw jednak postanowił zadzwonić do starego truciciela Wiijnbladha. Ciekawe, czy pieprzyli się w trójkącie, pomyślał. Pedał w skórze, truciciel i rudowłosa suka, której Wiijnbladh nie zdążył sprzątnąć. Powinien był pogadać o tym z Waltinem, on by mu coś doradził. Trzeba porozmawiać z Backstromem, pomyślała Holt. Ale przedtem musi jeszcze coś zrobić. Najpierw poszła do biura analiz z prośbą, żeby przygotowali dla niej listę tak zwanych samobójstw rozszerzonych, które miały miejsce od 1980 roku aż do przełomu lat 1985/1986. Mam nadziej ę, że nie wcześniej i nie później, pomyślała. - Nie mamy dla takich przypadków żadnego specjalnego kodu, jak kryminolodzy, którzy nazywaj ą to samobójstwem rozszerzonym, to znaczy takim, które pociąga za sobą śmierć innych osób - wyjaśnił jej, potrząsając głową, jeden z analityków. - Poza tym potrzebuj ę na to trochę czasu, bo to dane sprzed wielu lat. - Dwa morderstwa, a potem samobójstwo ich sprawcy. Zacznijcie od policji sztokholmskiej. Jeśli chodzi o broń, szukajcie rewolweru. - Mimo to potrzeba na to trochę czasu. - To dla szefa - dodała Holt. - Rozumiem. Zadzwonię do ciebie na komórkę, gdy lista będzie gotowa, a to, co znajdę,
wyślę do „naszych mędrców”. - Kiedy to dostanę? - Daj mi przynajmniej godzinę - westchnął analityk. Wiijnbladh siedział przy biurku i przeglądał gruby leksykon sztuki. Wyglądał jak zwykle: roztrzęsiony, słaby, w złym stanie psychicznym, wypalony w środku, z widocznymi brakami w uzębieniu i owłosieniu. - Jak ci się żyje? - spytał Backstrom, siadając na krześle. Ciekawe, ile prądu dałoby się zaoszczędzić w tym budynku, gdyby tak podłączyć tego dupka do baterii, pomyślał. - Żyję, ale co to za życie - odparł Wiijnbladh słabym głosem. - A ja uważam, że świetnie wyglądasz - powiedział Backstrom. Na pewno byś się zakwalifikował do finału mistrzostw świata w konkurencji trzęsący się jak osika, pomyślał. - Miło, że tak myślisz. - Nie ma sprawy. Przychodzę do ciebie, bo spotkałem niedawno starego znajomego. Słynny handlarz dzieł sztuki. Opowiadał mi, że wiele lat temu sprzedał jednemu z naszych dawnych kolegów ładny obraz. Malarz nazywał się Zorn. I od razu mi się przypomniało, że bardzo dobrze znałeś tego człowieka. Nazywał się Claes Waltin. Ty i on byliście chyba starymi kumplami? - Bliskimi przyjaciółmi - sprostował Wiijnbladh i od razu poczuł wilgoć w kącikach oczu. - Niestety zginął tragicznie. Miłośnik dzieł sztuki. Miał piękną kolekcję współczesnego szwedzkiego malarstwa. - Ale jak go było na to stać? Przecież ze zwykłej policyjnej pensji nikogo nie stać na kupowanie obrazów Zorna - zdziwił się Backstrom. Można sobie najwyżej sfotografować pornola telefonem komórkowym, dodał w myślach. - Waltin był bardzo zamożny - odparł Wiijnbladh i pokręcił swoją chudą szyją. - Miał bogatych rodziców. Kiedy zginął, musiał mieć na koncie ładnych kilka milionów. - Coś takiego - zdziwił się Backstrom. - I to właśnie wspólne zainteresowanie sztuką tak was do siebie zbliżyło? - A może ta ruda suka, twoja żona, przedstawiła ci go jako swojego kuzyna z prowincji, dodał w myślach. - Sztuka i parę innych rzeczy - odparł Wiijnbladh i ze smutkiem skinął głową. - Na przykład jakie? - spytał Backstróm. Pewnie ta twoja jędza, pomyślał. - Jak wiesz, Waltin zajmował kierownicze stanowisko w służbie bezpieczeństwa. - Tak - potwierdził Backstróm. - A coś bliżej? - Przecież służba bezpieczeństwa nie zajmuje się samobójstwami, pomyślał. - Dwa razy pomogłem mu w realizacji tajnych zadań - odparł Wiijnbladh. Na jego twarzy zagościł nagle wyraz dumy, typowy dla ludzi bezzębnych. Ciekawe, co to było, pomyślał Backstróm. Nasypałeś talu do czerwonego barszczu rosyjskiemu ambasadorowi, czy co?
- To brzmi naprawdę fantastycznie - powiedział. - Opowiedz coś o tym. - Nie wolno mi o tym mówić. To tajemnica. Bezpieczeństwo państwa. Chyba rozumiesz. - Ale trochę możesz mi chyba opowiedzieć? - upierał się Backstróm. - Zostanie to oczywiście między nami. - Ja naprawdę nic nie wiem - odparł Wiijnbladh z wyraźnym żalem. - Bardzo mi przykro, ale szwedzkie prawo pieczętuje mi usta. Mogę ci tylko powiedzieć, że dostałem specjalne podziękowanie od najwyższego szefostwa służby bezpieczeństwa. Mówię to, na wypadek gdybyś wątpił w to, co ci powiedziałem. Ciekawe, w czym ten truciciel mógł pomagać pedziowi w skórach, zastanawiał się Backstróm, kiedy wrócił do pokoju. Na pewno było to coś więcej niż czerwony barszcz. No tak, ale pora iść do domu. Wskazówka na zegarze zbliżała się już do magicznej trójki, co oznaczało, że dla zwykłego pracownika na etacie czas wytężonej pracy dobiegł końca. Po godzinie Holt dostała odpowiedź z biura analiz CUŚ. Tak, była taka sprawa. Tak zwane rozszerzone samobójstwo zdarzyło się w miejscowości Spanga dwudziestego siódmego marca 1983 roku, to znaczy trzy lata przed zamachem na Palmego. Sprawcą był malarz, wdowiec, lat czterdzieści pięć, myśliwy, członek klubu strzeleckiego. Miał pozwolenie na kilka sztuk broni. Zastrzelił we własnej willi szesnastoletnią córkę i jej chłopaka, lat dwadzieścia trzy. Potem sam się zastrzelił. Broń została skonfiskowana. Sprawę wyjaśniono, ale z oczywistych powodów nikomu nie postawiono zarzutów. Z informacji znajdujących się w bazie komputerowej Centralnego Urzędu Śledczego nic więcej nie wynikało. Całość akt tej sprawy musi się znajdować w archiwum policji miejskiej. Broń na pewno jest u nich w dziale technicznym. Trafia tam broń po takich zdarzeniach, zakończył swój krótki raport analityk z biura analiz. Coś mi się tu nie zgadza, pomyślała Holt. Nie zgadza się, jeśli policja skonfiskowała broń w 1983 roku. To chyba jednak nie wytwór fantazji tego małego grubasa. Holt spojrzała na zegarek. Zajmę się tym jutro, pomyślała.
44. Już trzeci raz w ciągu ostatniego miesiąca Lewin musiał przytargać swoje stare kartony z zimy i wiosny 1986 roku. Zawierały wszelki możliwy miszmasz o wątpliwej wartości dowodowej dla policji. Pierwszego marca, sobota, godzina dziewiąta piętnaście. Claes Waltin dostał mandat za parkowanie w niewłaściwym miejscu przy Smedsbacksgatan w Gardet. Mandat wystawiono na jego prywatny samochód, bmw 535, model z 1986 roku. Kiedy Waltin dostał mandat, jego samochód stał tam od niezbyt dawna. Strażnik miejski, z którym Lewin później rozmawiał, wyjaśnił mu, że tamtego dnia strażnicy działali według zasady stosowanej w soboty. Polega ona na tym, że robi się jedną rundę w jakiejś dzielnicy, zapisuje numery niewłaściwie zaparkowanych samochodów, a gdy po kwadransie albo półtorej godziny później się wraca, żeby zrobić drugą rundę, i zapisany wcześniej samochód nadal stoi tam, gdzie stał, wystawia się mandat. Proste i praktyczne rozwiązanie. Właściciele samochodów maj ą przynajmniej dziesięć minut na naprawienie błędu. Zważywszy na to, że Waltin zaparkował swój samochód na miejscu dla niepełnosprawnych, nie mógł tam stać, kiedy straż miejska robiła pierwszą rundę. Strażnicy są zobowiązani od razu karać mandatem kierowców parkujących w takich miejscach. Biorąc pod uwagę adres i godzinę, Waltin raczej nie mógł zaparkować swojego BMW przed ósmą czterdzieści pięć. Tak przynajmniej twierdził strażnik, i to stanowczo. Lewin zgodził się z takim rozumowaniem. Brzmiało to logicznie i prawdopodobnie. Nic też nie przemawiało za tym, żeby zaparkowanie bmw w tym konkretnym miejscu mogło mieć cokolwiek wspólnego z zabójstwem popełnionym dziesięć godzin później, kilka kilometrów dalej. Niemniej dwudziestego czwartego marca 1986 roku Lewin wysłał pisemne zapytanie do służby bezpieczeństwa, która nadzorowała śledztwo w sprawie wątku policyjnego. Na pisemną odpowiedź musiał poczekać około miesiąca. Była datowana na dwudziestego dziewiątego kwietnia 1986 roku, podpisana przez komisarza służby bezpieczeństwa, dość krótka, z klauzulą tajności. „Wymieniony samochód był wykorzystywany w celach służbowych podczas obserwacji chronionego obiektu, który przebywał w okolicy w jednym z naszych mieszkań”. Lewin doszedł do wniosku, że zarówno jego zapytanie, jak i odpowiedź powinny się znajdować w którymś z segregatorów Lisy. - Znalazłaś to? - spytał godzinę później, gdy Mattei wróciła do pokoju z plikiem wydruków pod pachą. - Nie - odparła Mattei. - Ani twojego zapytania, ani ich odpowiedzi. Nie ma o tym ani słowa w dzienniku. - Jak to wytłumaczysz? W końcu to ty jesteś naszym geniuszem informatycznym. - Miło mi to słyszeć - odparła Mattei z uśmiechem. - A ponieważ trudno mi uwierzyć, że to ty nawaliłeś, uważam, że twoje zapytanie do nich dotarło. Z jakiej ś przyczyny nie wpisali go do dziennika. Miesiąc później wysłali odpowiedź, wpisując numer, który
wprawdzie w tym dzienniku istnieje, ale dotyczy zupełnie innej sprawy. - A co to za sprawa? - Udało mi się ją wyszukać. Była objęta śledztwem w sprawie zabójstwa premiera. Teraz jest tak: „Sprawa była objęta śledztem w sprawie…” i dotyczy zapytania skierowanego do szpitala psychiatrycznego w Ryhov w sprawie jednego z pacjentów, który złożył doniesienie na policjanta z Goteborga, który jakoby zamordował Palmego. Ten wątek został zresztą skreślony już w maju 1986 roku. - Ale… - Nie ma nic wspólnego z twoją sprawą - przerwała mu Mattei. - Gdybym była na miejscu Johanssona, powiedziałabym, że to jedna z najbardziej fenomenalnych informacji, jakie wpłynęły od wariatów. - Strasznie dziwne - powiedział Lewin. - Jak myślisz, co się wtedy stało naprawdę? - Sądzę, że ktoś postanowił odpowiedzieć na twoje pytanie na własną rękę i dlatego nie wpisał go do dziennika. Potem ten ktoś odczekał miesiąc i wysłał ci odpowiedź z numerem dziennika odnoszącym się do zupełnie innej sprawy. Gdybyś otrzymał odpowiedź bez numeru, na pewno byś jakoś zareagował. - A ten, kto tę odpowiedź podpisał? Komisarz Jan Andersson. Czy Waltin mógłby go namówić na taki przekręt? - Uważam, że to mało prawdopodobne, żeby Waltinowi udało się namówić kogokolwiek do napisania odpowiedzi na pismo, które oficjalnie nie istnieje, a do tego opatrzyć odpowiedź numerem dziennika dotyczącym zupełnie innej sprawy. - Komisarz Jan Andersson. Minęło wprawdzie dwadzieścia lat… - Już nie żyje - przerwała mu Mattei. - Umarł w 1991 roku na wylew krwi do mózgu i nic nie wskazuje na to, że to nie była naturalna śmierć. Pracował w służbie bezpieczeństwa i badał zabójstwo Palmego. To zresztą on zajmował się sprawami, których dotyczyło twoje zapytanie. - Wszystko to robi się coraz dziwniejsze - powiedział Lewin. - Co o tym sądzisz? - Wygląda na to, że w najlepszym wypadku ktoś, prawdopodobnie Waltin, popełnił dwie zbrodnie, żeby nie płacić mandatu za złe parkowanie. - A w najgorszym wypadku? - W najgorszym wypadku sprawa wygląda jeszcze gorzej. Do wieczora Lewin oddawał się niezbyt wesołym rozważaniom. Uważał, że istnieje uzasadniony powód, dla którego jedna i ta sama osoba pojawia się w kilku miejscach w tym samym śledztwie. To całkiem prosty i logiczny wniosek. Mattei zachowywała się tak, jakby nic się nie stało. Mniej więcej od dwudziestu czterech godzin w jej głowie kłębiły się zupełnie inne myśli. Do pracy podeszła więc w sposób rutynowy. Najpierw kartka z notatkami w sprawie mandatu dla Waltina. To na pewno zainteresuje Johanssona. Potem zadanie specjalne, które jej powierzył. Wysłała zwykłego maila do administracji Magdalen College w Oksfordzie, ze swojego prywatnego adresu, i
na wszelki wypadek podpisała się jako doktor filozofii Lisa Mattei z Uniwersytetu Sztokholmskiego. Zresztą to prawda, usprawiedliwiała się w myślach. Godzinę później nadeszła odpowiedź. O rany, sprawy się komplikują, pomyślała. Dear Dr Mattei, thank you for your kind e-mail. It ‘s a nice old tale, but I am afraid it ‘s not true and there ‘s never been any actual evidence for it. I rather suspect that it is a legend that ‘s been passed around by other colleges - and perhaps even colleagues. It ‘s true that our deer herdis occasionally culled. However this has nothing to do… T81 Czego on właściwie szuka? - zastanawiała się Mattei. Ponieważ chodziło o samego Johanssona, a jemu jak zawsze się spieszyło, zadzwoniła do niego na komórkę. - Mówi Lisa Mattei - powiedziała. - Dostałam odpowiedź na pana pytania. Obawiam się, że cała ta historia to jakaś bujda. - Wspaniale - odparł Johansson. - Przyjdź do mnie zaraz, ja tymczasem poproszę Helenę, żeby nam zrobiła kawę. - Będę za dwie minuty - powiedziała Mattei. Johansson leżał na kanapie. Kiedy weszła do pokoju, wskazał jej ręką najbliższe krzesło. - No to słucham - powiedział. Całe szczęście, że nie ma kawy, pomyślała Mattei, rozglądając się szybko po pokoju. - Według pracownika administracji Magdalen College, niejakiego Edgara SmithaHamiltona, który posługuje się oficjalnym tytułem kwestora, co chyba oznacza, że to on trzyma całą kasę, w parku za uczelnią żyją obecnie trzydzieści dwa jelenie. Od wielu lat ich liczba utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie. Jeśli zaś chodzi o tak zwanych Fellows, jest ich znacznie więcej. Park dla jeleni ma ponad trzysta lat, ale nigdy nie obowiązywała zasada, że liczba jeleni musi być równa liczbie Fellows. Kiedyś bywało nawet tak, że jeleni było więcej niż Fellows, ale od pięćdziesięciu lat jest odwrotnie. - Fenomenalnie! - zawołał Johansson z zachwytem. - Mów dalej. Nie jest prawdą, jakoby za każdym razem, kiedy umiera któryś z Fellows, zabijano jednego jelenia. Natomiast faktem jest, że robi się odstrzał, zazwyczaj po okresie rui, to znaczy w październiku każdego roku. - Ale o tym wie pan na pewno lepiej niż ja - stwierdziła Mattei. - Masz absolutną rację - potwierdził Johansson. Inaczej jest też z uroczystymi kolacjami. Kolacje ku czci zmarłych Fellows organizowane są dwa razy do roku. Pierwsza wiosną, druga późną jesienią. Zdarzały się wprawdzie wyjątki, ale zawsze dotyczyły najwybitniejszych członków Collegium. Na przykład zmarłego niedawno laureata Nagrody Nobla, którego pamięć uczczono uroczystą kolacją, dniem tematycznym z cyklem wykładów i cyklem seminariów, na których dyskutowano o jego dokonaniach. „Oxford University Press” opublikowała artykuł poświęcony zmarłemu.
- Co się jada podczas takich kolacji? - spytał Johansson z miną głodomora. - Zdarza się, że serwuje się mięso jelenia z własnego parku uczelni, ale nie jest to regułą podczas takich kolacji. Menu jest więc zróżnicowane. Z tego, co zrozumiałam, to typowe jedzenie, jakie się serwuje na bankietach. - Mogę to sobie wyobrazić - stwierdził Johansson z westchnieniem. - Czy te odpowiedzi pana zadowalają? - spytała Mattei. - Czy mnie zadowalają? - powtórzył Johansson. - Bardziej zadowolony nie mógłbym być. - No dobrze, w takim razie to wszystko - powiedziała Mattei i zrobiła ruch, jakby chciała wstać. - Jeszcze jedno - powiedział Johansson i powstrzymał ją ruchem ręki. - Skąd się wzięły te plotki? - Z tego, co wyczytałam między wierszami, wynika, że autorami tej legendy mogli być ci, których ona dotyczy. I na pewno nie chodzi o jelenie. - Niech mnie diabli porwą, jeśli było inaczej. - Johansson chrząknął. Ciekawe, czy sprawdza informacje z jakiegoś starego przesłuchania, zastanawiała się Mattei, kiedy od niego wyszła. Johansson to w końcu Johansson, i to mimo swego nieokreślonego poglądu na kobiety.
45. Backstrom spędził cały wtorek w archiwum. Stare centralne archiwum policji miejskiej znajdowało się w piwnicy komendy i to właśnie tam zaprowadził go czuły policyjny nos. A właściwie zwykłe przeczucie. Jego koledzy maj ą pozatykane nosy i na pewno nie są zdolni do czegoś takiego. Zmysłu tego są pozbawieni wszyscy oprócz niego, starego, doświadczonego psa policyjnego. Poza tym z archiwum łączyły go same dobre wspomnienia. Kiedy w latach osiemdziesiątych harował na dyżurze, schodził tam od czasu do czasu, żeby chwilę posiedzieć w ciszy i spokoju i oddać się rozmyślaniom. Potrzebował tego, żeby nie zwariować wśród tych wszystkich gangsterów, szaleńców, pijaków i innych pomyleńców, których te małpy z patroli przyprowadzały mu ciągle do pokoju. Wspomnienie z innych czasów, jeszcze zanim komputery przejęły dużą część pracy. Z czasów, gdy prawdziwi policjanci zakładali wszystkim tym łobuzom teczki z kartonowymi okładkami. Z czasów, gdy każdy taki bandzior miał przynajmniej jedną teczkę, a ci, którzy posiadali bogaty rejestr, mieli ich nawet po kilka. Teczki stały uporządkowane w długich rzędach, według numerów identyfikacyjnych. Każdy kolor oznaczał inny rok. Brązowe, niebieskie, zielone, różowe, czerwone… Już sama liczba tych kolorów wiele mu powiedziała o tym, czym jest prawdziwa przestępczość. Stare, poczciwe archiwum. Źródło wiedzy dla policjantów, przy którym sam zaspokajał pragnienie i pokrzepiał duszę przez wiele spędzonych tam chwil. Prawdziwa ostoja policji. Znoszono tam wszystko, na czym policja położyła łapę i czego już nie wypuściła z rąk. Niezależnie od niepotwierdzonych podejrzeń, postanowień o umorzeniu, wyroków uniewinniających i całego tego syfu, którym posługują się prawnicy. W centralnym archiwum nadal jest pełno bandziorów. Zostaną tam po wieczne czasy. Jeśli ktoś raz tu trafił, zostaje na zawsze. Oczywiście, że ma rację. On zawsze ma rację. Właśnie znalazł teczkę z lat sześćdziesiątych. Mam cię, ty pedziu w skórach, pomyślał, wyjmuj ąc z kartonu teczkę Waltina. Była dość cienka i zawierała stare formularze wypełnione na maszynie. Zgłoszenie, przesłuchanie powoda, formularz z danymi podejrzanego, przesłuchanie podejrzanego, wezwanie powoda na kolejne przesłuchanie, decyzja o umorzeniu sprawy z powodu niedopatrzenia się znamion przestępstwa. Gdyby nie centralne archiwum, Claes Waltin na zawsze uszedłby karzącej ręce sprawiedliwości. Nocą z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja 1968 roku Claes Waltin, który miał wtedy dwadzieścia trzy lata i był studentem, włożył starszej od siebie o dwa lata kobiecie drewniany świecznik do pochwy. Kobieta była magistrem filologii skandynawskiej i zarabiała na życie jako nauczycielka. Zastępowała kogoś w liceum na przedmieściu na południu Sztokholmu. Tamtego dnia spotkali się wieczorem w restauracji Hasselbacken w Djurgarden, aby zgodnie z tradycją świętować Valborgmassoafton, czyli szwedzki początek wiosny.
Według kobiety zdarzenie miało następujący przebieg: Waltin pojechał z nią aż do jej mieszkania na Sodermalm. Tam najpierw zmusił ją do stosunku analnego, potem związał, zakneblował i wsadził świecznik do pochwy. Potem j ą zostawił i wyszedł. Godzinę później kobieta zaczęła obficie krwawić. Zadzwoniła na pogotowie i została przewieziona do szpitala, na ostry dyżur. Leżała w szpitalu ponad tydzień. Kuratorka, która z nią rozmawiała, skłoniła j ą do opowiedzenia o tym, co się stało, i dopilnowała, żeby się zgłosiła na policję. Lekarze przeprowadzili obdukcję i stwierdzili uszkodzenia ujścia pochwy, warg sromowych i macicy. Po badaniu lekarz medycyny sądowej napisał: „Zauważone uszkodzenia powstały na skutek użycia twardego, podłużnego przedmiotu, który został włożony do pochwy”, „wsunięcie tego przedmiotu wymagało znacznej siły fizycznej”, „uszkodzenia są zgodne z opisem podanym przez poszkodowaną”, „mogły jednak powstać w inny sposób na skutek podobnych działań”, „nie można wykluczyć, iż powstały na skutek działań poszkodowanej”. Dopiero kilka tygodni później Waltin został wezwany na przesłuchanie. Zdecydowanie zaprzeczał, jakoby stosował jakąkolwiek formę przemocy fizycznej wobec powódki. Spotkali się w restauracji Hasselbacken, pojechał z nią do niej, bo to zaproponowała, i odbyli zwykły stosunek seksualny. I to ona wykazywała inicjatywę. Mniej więcej godzinę później pożegnał się i poszedł do akademika na Ostermalm, bo następnego dnia musiał wcześnie wstać. Obiecał matce, że j ą odwiedzi. Jest chora i potrzebuje jego stałej opieki. Na koniec stwierdził, że jest zszokowany i wzburzony tym, że ta kobieta oskarżyła go o takie rzeczy. Nigdy by mu to nawet do głowy nie przyszło, więc nie rozumie, dlaczego powódka twierdzi coś takiego. Tydzień później kobietę wezwano na kolejne przesłuchanie, ale się nie stawiła. Zadzwoniła tylko na policj ę i powiedziała, że wycofuje skargę. Nie chciała jednak wyjaśnić dlaczego. Miesiąc później prokurator umorzył sprawę. „W zgłoszonym zdarzeniu nie dopatrzono się znamion przestępstwa”. Typowe, pomyślał Backstrom. Złożył teczkę i wsunął ją do kieszeni marynarki. Tak jest prościej. Lepiej ją wziąć, niż tracić cenny czas przy kopiarce, która i tak nigdy nie działa. To twój skarb, człowieku, pomyślał, klepiąc się po kieszeni, gdy wyszedł na ulicę. Uznał też, że najprościej będzie, jeśli pójdzie już do domu. Na lunch przygotował sobie coś, co znalazł w lodówce. Od pewnego czasu była dobrze zaopatrzona. Napił się zimnego piwa, a nawet pozwolił sobie na coś mocniejszego. Potem położył się na kanapie, żeby się w spokoju zastanowić, dlaczego taki pedzio w skórach miałby zamordować premiera. Pewnie poszło o seks, pomyślał. Ten sam motyw, choć różny modus operandi. Teraz musi tylko powiązać Waltina z jego ostatnią znaną ofiarą. Może należeli do tego samego tajnego stowarzyszenia takich jak on pedziów? Może to była zwykła wewnętrzna
rozgrywka, bo pokłócili się o innego pedzia, którego obaj chcieli wyruchać? Najwyższy czas, żeby komisarz Backstrom przyjrzał się profilowi sprawcy. Snując takie rozmyślania, musiał chyba zasnąć, bo gdy się obudził, był już wieczór i czas na kolację. Jest coś, co nigdy nie umiera. Mianowicie słowa, które zmarły wypowiedział za życia, pomyślał Backstrom, kiedy chwilę później wolnym krokiem zmierzał do swojego stałego lokalu. To szczera prawda, nie jakieś tam liberalne brednie, że o zmarłych nigdy nie wolno mówić źle. 46. Holt po raz drugi zadzwoniła do dawnego kolegi z dochodzeniówki, obecnie szefa działu technicznego. - To znowu ja - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie jestem upierdliwa. Poświęcisz mi dwie minuty? Tak, poświęci. Co więcej, nie jest upierdliwa i może do niego dzwonić codziennie, jeśli tylko chce. Zapytał też, w czym może jej pomóc. - Chodzi mi o inny rewolwer. Użyto go do popełnienia samobójstwa dwudziestego siódmego marca 1983 roku. Właściciel broni zastrzelił córkę i jej chłopaka, a potem siebie. Doszło do tego w Spanga. Policja skonfiskowała rewolwer i przekazała go chyba wam. Mógłbyś mi znaleźć opis tej broni? Bo w raporcie, który dostałam z naszej wywiadowni, nic o nim nie ma. - Jasne - odparł szef działu technicznego. - Masz numer sprawy? - Oczywiście. Wyślę ci mailem. - Daj mi godzinę. Co ja właściwie robię? - zastanawiała się Holt, odkładając słuchawkę. Tym razem na odpowiedź czekała zaledwie czterdzieści pięć minut. Broń, o której wspomniała, trafiła do działu technicznego już następnego dnia po zbrodni. Poddano ją ekspertyzie balistycznej i porównano z kulami, które lekarz medycyny sądowej wyj ął ze zwłok ofiar. Potwierdziło się, że to z tej broni sprawca zabił ofiary i siebie. - To był ruger, .357 magnum. Taki sam, o jakim bredził Backstrom, tyle że starszy model. - Mogłabym go obejrzeć? - spytała Holt. - Niestety nie. Już go tu nie ma. - A gdzie jest? - Obawiam się, że nigdzie. Z naszej dokumentacji wynika, że leżał u nas do października 1988 roku. Wtedy został przekazany fabryce broni podlegającej Ministerstwu Obrony, gdzie razem z innymi dwudziestoma sztukami broni został zezłomowany. Mamy nawet pisemne potwierdzenie.
- Zezłomowany? - powtórzyła Holt. - Myślałam, że przechowujecie całą broń, jaka do was trafia. Absolutnie nie, odparł szef działu technicznego. Przechowują tylko tę broń, która jest ważna z punktu widzenia jakiegoś śledztwa. Przechowuj ą też te egzemplarze, które mogą się przydać do ekspertyz balistycznych. - Jak wiesz, mamy tu niewielki skład broni. Ponad dwieście sztuk. Różne rodzaje, różni producenci, różny kaliber i wykonanie. - I które wysyłacie do złomowania? Ogólnie rzecz biorąc, te, które są w złym stanie. Pod warunkiem, że nie będą potrzebne w innym śledztwie. - W zasadzie pozbywamy się starego złomu. Dubeltówek z odciętą lufą, broni startowej, broni własnej produkcji. Jeśli mamy kilka egzemplarzy w dobrym stanie, zazwyczaj ich nie złomujemy. Dzielimy się z innymi komendami z całego kraju. Większość działów technicznych ma własne składy, a tu, w Sztokholmie, konfiskujemy więcej broni niż jakakolwiek inna komenda wojewódzka w całej Szwecji. - Więc ten rewolwer był w złym stanie? - dopytywała się Holt. - Najprawdopodobniej. Chociaż sprawa wydaje się dziwna, bo przecież ten, kto się nim posługiwał, należał do klubu strzeleckiego i miał pozwolenie. Tacy jak on obchodzą się z bronią bardzo troskliwie. - Robiliście ekspertyzę balistyczną tego rewolweru. Czy zachowały się jeszcze kule z tej ekspertyzy? - Żadna. Już to sprawdziłem. Pewnie dlatego, że sprawa była jasna od samego początku. Minęły dwadzieścia cztery lata. Sądzę, że przez ten czas już je wyrzucili podczas jakichś wiosennych porządków. Wszystko to jest coraz bardziej w stylu Backstróma, pomyślała Holt. - A ja mam trochę inne pytanie - zaczął szef działu technicznego. - Ciekaw jestem, czy… - Wiem, o co ci chodzi - przerwała mu Holt. - Nie musisz pytać. Ja też chciałabym wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Nie mam zielonego pojęcia. Powiem więc wprost: dostałam polecenie, żeby sprawdzić informacj ę, która do nas wpłynęła. - Sądziłem, że ludzie na twoim stanowisku nie zajmują się takimi sprawami. - To prawda. I wcale się tym nie zajmuję - odparła Holt. Czym ja się w ogóle zajmuję, pomyślała. Jeśli się nad czymś zastanawiasz, jeśli coś cię gnębi albo niepokoi, musisz mieć odwagę o tym powiedzieć. Podzielić się swoimi myślami z kimś, komu ufasz. Pani psycholog stale ci to powtarza. Jak jakąś mantrę. Jeśli jest coś, co… No cóż, znowu padło na Annę, pomyślał Lewin. - Jest coś, co mnie niepokoi - powiedział z ostrożnym chrząknięciem i przepraszającym uśmiechem.
- W takim razie opowiedz mi o tym. Sam wiesz najlepiej - odparła Holt z uśmiechem. Opowiedział jej więc dziwną, delikatnie mówiąc, historię mandatu, który dostał kiedyś Waltin za złe parkowanie. - Doskonale rozumiem, dlaczego cię to gnębi. Ja też mam coś, co mnie niepokoi. - No to opowiedz - powiedział Lewin i skinął zachęcająco głową. - No to posłuchaj - odparła Holt i opowiedziała mu równie dziwną historię o zezłomowanym rewolwerze typu magnum. - Bardzo dobrze wiem, jacy są ci, co należą do klubów strzeleckich - dodała z naciskiem. - Kiedyś jeden z nich był moim mężem. Więcej czasu poświęcają pucowaniu broni niż dzieciom. - O ile dobrze pamiętam, twój były mąż, który nadal pracuje w policji, należy do najlepszych strzelców w całej tej instytucji. - Zgadza się - potwierdziła Holt. - Ale o tym z różnych względów możemy sobie porozmawiać przy innej okazji. Przyznaj, że cała sprawa zaczyna się robić tajemnicza. - Musiało się w tej sprawie toczyć jakieś śledztwo - odparł Lewin. Myślami był zupełnie gdzie indziej. - Na pewno. Tylko gdzie to znajdziemy w takiej masie papierów? - To było w 1983 roku - powiedział Lewin, potrząsając głową. - To zupełnie inne czasy. Dawniej, kiedy sprawę zamykano, pakowało się wszystkie akta do kartonu i znosiło do archiwum. W kartonach były też inne rzeczy, nie tylko papiery. W zasadzie wszystko: książki ofiary, zdjęcia, listy z pogróżkami od sprawcy, a nawet przedmioty, których dział techniczny chciał się pozbyć. - No proszę - odparła Holt. - W 1983 roku byłam w policji zwykłym aspirantem. Wszyscy starsi koledzy zawsze mnie ostrzegali przed papierami. Cokolwiek robisz, pamiętaj, rób to tak, żebyś nie musiała potem wypełniać stosów papierów. - Poszukam tych akt - zaproponował Lewin. Skinął głową i wstał z krzesła. - Jeśli jeszcze tam są, na pewno je znajdę. Oczywiście je znalazł. Leżały między wieloma innymi aktami. Do tego kula rewolwerowa, która powinna być zezłomowana dwadzieścia lat wcześniej. Błyszczała jak grudka złota w niewielkiej plastikowej torebce.
47. Karton z aktami stał w piwnicy budynku, w którym w latach osiemdziesiątych mieściły się biura wydziału zabójstw. Lewin spędził tam wiele lat i często schodził do piwnicy, żeby coś zanieść albo przynieść. Ale podwójnego zabójstwa z 1983 roku nie mógł sobie przypomnieć. Dla niego i jego kolegów z wydziału była to zbyt prosta sprawa. Jasna, oczywista, nic nie zapowiadało, że to będzie długie śledztwo. Od samego początku wszystko było wiadomo. Gdyby śledztwo trwało dłużej, na pewno by o nim pamiętał, chociaż w ciągu prawie trzydziestu lat pracy w charakterze śledczego zajmował się ponad setką spraw. Otworzył karton. Na wierzchu leżała plastikowa koszulka z wycinkami prasowymi z następnego dnia po tragedii. „Tragiczne podwójne zabójstwo”, „Tragedia rodzinna”, „Trzy osoby nie żyją po dramacie rodzinnym w Spanga”. Utrzymane w sensacyjnym tonie opisy tego, jak sprawca zastrzelił nastoletnią córkę i jej chłopaka, a potem sam odebrał sobie życie. Ani słowa o motywach. Po prostu kolejna tragedia rodzinna. &
Odpowiedź znajdowała się w segregatorze z aktami sprawy. Sprawca był z zawodu malarzem. Wraz ze wspólnikiem prowadził niewielką firmę. Zatrudniali pięciu pracowników, biuro mieli w Vallingby. Trzy lata wcześniej mężczyzna owdowiał. Jego żona chorowała na raka. Po jej śmierci musiał się zaopiekować trzynastoletnią córką, która wkrótce po śmierci matki zaczęła sprawiać kłopoty. Wagarowała, wpadła w złe towarzystwo, zaczęła brać narkotyki i kilka razy kierowano ją na odwyk. W końcu poznała starszego od siebie o siedem lat chłopaka, znanego policji drobnego przestępcę, narkomana, z kilkoma krótkimi odsiadkami na koncie. Z badań przeprowadzonych w mieszkaniu wynikało, że dziewczyna i chłopak przyszli tam prawdopodobnie po to, żeby coś ukraść. Jej ojciec wrócił nagle do domu i ich zaskoczył. W przedpokoju, przy drzwiach, stały już gotowe do wyniesienia dwie papierowe torby, a w nich między innymi szkatułka z biżuterią jego zmarłej żony, dwa srebrne świeczniki, kilka pucharów, które otrzymał za udział w turniejach strzeleckich, toster i dwa małe obrazy. Na schodach prowadzących na piętro stały telewizor i wideo. Na dole, przy schodach, leżał na brzuchu chłopak z przestrzeloną głową. Kula utkwiła w ścianie na wysokości połowy schodów. Technik, który zabezpieczał ślady, był dobrym znajomym Lewina. Lewin dobrze go wspominał. Bardzo dokładny, uważany za pedanta. Po zbadaniu śladów sporządził szczegółowy raport, w którym starał się jak najwierniej odtworzyć przebieg wydarzeń. Ojciec dziewczyny wraca do domu. Słyszy, że ktoś buszuje na piętrze. Schodzi do piwnicy i wyciąga z szafy pistolet. Wraca do przedpokoju. Chłopak schodzi właśnie na dół. Znosi telewizor i wideo. Robi się zamieszanie. Chłopak rzuca telewizorem i odtwarzaczem w ojca dziewczyny. Kiedy próbuje uciec, mężczyzna strzela mu w głowę z odległości mniej więcej metra. Chłopak ginie na miejscu. W tym momencie po schodach zbiega dziewczyna. Rzuca się na ojca, bije go w furii.
Ojciec ciągnie ją do salonu. Na podłodze został krwawy ślad - to krew chłopaka. Ojciec rzuca córkę na kanapę, próbuje j ą przytrzymać. Pada kolejny strzał. Kula trafia dziewczynę w lewą pierś, przechodzi przez serce i zatrzymuje się w oparciu kanapy. Dziewczyna umiera w ciągu minuty, na rękach ojca. Prawdopodobnie ściskał ją bardzo mocno, bo w kilku miejscach popękały jej żebra. Ojciec idzie do kuchni. Ze swetra kapie mu na podłogę krew. To krew jego córki. Siada na podłodze, opiera się plecami o lodówkę i strzela sobie w głowę. Kula wchodzi przez podniebienie i przebija górną szczękę. Wylot znajduje się w tylnej części głowy. Pocisk zatrzymuje się w drzwiach lodówki. Mężczyzna umiera na miejscu. Sąsiadka z domu obok pomogła policji ustalić, kiedy mniej więcej wszystko to się stało. Pierwszy strzał. Krzyk kobiety. Następny strzał mniej więcej minutę po pierwszym. Kobieta dzwoni pod numer alarmowy policji. Dyżurny odebrał zgłoszenie o czternastej dwadzieścia pięć. Trzeci strzał, pięć minut po drugim. Kilka sekund później radiowóz wjeżdża na ulicę i zatrzymuje się pięćdziesiąt metrów od domu. Wkrótce potem na miejscu zjawia się ekipa dochodzeniowa, w tym dwadzieścia kilka osób z policji kryminalnej i działu technicznego. „Trzy osoby zabite. Rodzinny dramat w Spanga”. Dawny kolega Lewina z działu technicznego nazywał się Bergholm. Pod koniec lat osiemdziesiątych przeszedł na emeryturę. Lewin wiedział, że żyje i cieszy się dobrym zdrowiem i że mieszka przy Hantverkargatan, dwie przecznice od komendy. Miesiąc wcześniej natknął się na niego na ulicy. Zaprosił go na kawę, żeby mogli porozmawiać o starych, dobrych czasach. Bergholm był człowiekiem dokładnym, znanym z pedanterii. Kiedy zakończył badanie śladów na miejscu zdarzenia, wysłał raport do wydziału zabójstw. Stamtąd miał trafić do prokuratora. Wysłał też protokół z ekspertyzy balistycznej i zdjęcie porównawcze jednej z kul, na którym ślady po lufie zaznaczono strzałką. Dołączył niewielką plastikową torebkę z jedną z dwóch kul, których użył do porównania. Wysłał też zdjęcia trzech kul znalezionych na miejscu tragedii. Zaznaczył na nich tor pocisków wychodzących z lufy, a uczynił to za pomocą strzałek, tak jak przy kulach użytych do porównania. Natomiast trzy kule, które pozbawiły życia troje ludzi, pozostały w dziale technicznym. Wysłał tę, którą sam wystrzelił. Dołączył oświadczenie, że zrobił to, co do niego należało. Dołączył także odręczną notatkę. Napisał, że jeśli prokurator chce, może sobie tę kulę zatrzymać. On, Bergholm, ma jeszcze inne. Jeśli nie, może ją odesłać do działu technicznego. W razie pytań może zadzwonić. Był tak dokładny, że całkiem słusznie nazywano go pedantem, pomyślał Lewin. Natomiast prokurator postąpił rutynowo. Kula trafiła do szuflady wraz ze wszystkim, co też nie było już potrzebne. I może postąpił słusznie, westchnął Lewin i włożył torebkę z kulą do kieszeni marynarki. Potem zakleił szufladę taśmą i przyczepił do niej kartkę z odręczną notatką. Na samej górze umieścił datę i godzinę. Pod spodem napisał: „O tej godzinie niżej podpisany
przeglądał znajduj ący się tutaj materiał z dochodzenia. Zabrał pewną część materiału dowodowego z działu technicznego do CUŚ, do dalszego zbadania”. Podpis, funkcja. Komisarz policji kryminalnej Jan Lewin. A potem przyczepił do zamka swoją wizytówkę. &
Dlaczego to zrobił? Bo on też jest człowiekiem dokładnym. Koledzy z pracy mówią o nim, że „jest dokładny jak kasjer”. - Ta kula w ogóle nie jest podobna do tej, która zabiła Palmego - stwierdziła Holt z rozczarowaniem, gdy godzinę później siedziała z plastikową torebką w ręku i oglądała pocisk przyniesiony przez Lewina. - Inny rodzaj amunicji - zgodził się Lewin, który wiedział już o tym wszystko, co trzeba. Dwie godziny wcześniej zapoznał się z protokołem Bergholma. - To ulubiony rodzaj pocisków strzelców amatorów. Taki pocisk zostawia wyraźniejsze ślady na tarczy strzeleckiej. To dlatego z przodu jest zupełnie płaski. W tarczy zostawia jakby okrągły otwór. Jeśli kilka kul trafi w niezbyt odległe miejsca, blisko siebie, o wiele łatwiej jest określić, ile z nich trafiło w dane miejsce, niż wtedy, gdy ktoś używa zwykłych kul z ostrym czubkiem. - A więc to inny typ amunicji. Nie taki jak kula, która trafiła Palmego. - Nie - odparł Lewin. - Gdy technicy zabezpieczali ślady w willi w Spanga, znaleźli dwa pudełka takiej samej amunicji jak ta. Jedno było otwarte, drugie nie. Znaleźli je w szafce na broń. W rewolwerze, którego użył sprawca, tkwiły trzy łuski po nabojach i trzy niewystrzelone kule. Sześć strzałów, pełen magazynek, ten sam typ amunicji co w pudełkach. Dwóch spośród niewystrzelonych kul znalezionych w magazynku Bergholm użył do ekspertyzy balistycznej, żeby je porównać z kulami wystrzelonymi z rewolweru. Lepiej użyć jednej za dużo niż za mało -stwierdził. - To kula zupełnie innego typu niż ta, którą wystrzelono z rewolweru zezłomowanego przed dwudziestu laty - stwierdziła Holt. - Tylko dlaczego ciągle nie daje mi spokoju myśl, że chodzi tu raczej o teorię Backstroma niż o zabójstwo Palmego? - Miejmy nadzieję, że uda nam się to rozgryźć- odparł Lewin, wzruszając ramionami. - Tobie albo mnie - powiedziała Holt, kołysząc się na krześle. - Raczej tobie - odparł Lewin z uśmiechem. - Na pewno nie mnie. To ty to zaczęłaś. - Niech będzie. - I co ja mam teraz zrobić, pomyślała. - Obawiam się, że zaraz się na mnie wkurzysz - powiedziała Holt do słuchawki, kiedy trzeci raz w ciągu trzech dni zadzwoniła do szefa działu technicznego policji miejskiej. - Wprost przeciwnie - odparł. - Szczerze mówiąc, właśnie o tobie myślałem. Dlaczego nigdy nie oddzwoniła, pomyślał. - Obawiam się, że tym razem będę musiała cię odwiedzić osobiście. - W takim razie obiecaj, że napijemy się razem kawy. - Obiecuję.
Trzy rozmowy telefoniczne w ciągu trzech dni. Chyba trochę za dużo. Dlatego zgodziła się na kawę. Poza tym poprosiła, żeby zachował tę rozmowę w tajemnicy. - No to trafiłaś na właściwego człowieka - stwierdził jej dawny kolega. - Jak z pewnością pamiętasz, należę do ludzi małomównych i dyskretnych. - Pamiętam - odparła Holt. - Jak myślisz, dlaczego zwróciłam się właśnie do ciebie? Chyba nie próbuje mnie podrywać, pomyślała. - Mam kilka spraw i chciałabym cię prosić o pomoc. Mam nadzieję, że mi pomożesz. - Słucham. - Po pierwsze, czy zachowały się jakieś protokoły z zezłomowania tamtego rewolweru, o którym ci mówiłam? Jeśli tak, chciałabym dostać kopie. - Było coś takiego. Mogę ci dać kopię naszej kopii. Coś jeszcze? - Czy zachowały się u was jakiekolwiek inne ślady po tej broni? W kwietniu 1983 roku przeprowadzono u was ekspertyzę balistyczną. Dostęp do niej już mam. Chciałabym jednak mieć jeszcze kopię kopii, która musi być gdzieś u was. - Jasne. To żaden problem. Jak już wspomniałem, ktoś zrobił porządek z tymi starymi kulami, ale protokół powinien jeszcze gdzieś być. Potrzebuję trochę czasu, żeby znaleźć właściwy segregator, ale nie będzie z tym problemu. - Nic z tego nie rozumiem - zapewniał kolega Holt, gdy pół godziny później znalazł segregator. - Wygląda na to, że ktoś zrobił porządek również z protokołem. - Jesteś pewien, że to ten segregator? - Absolutnie - odparł szef działu technicznego i otworzył go na pierwszej stronie. - Tu jest spis wszystkich protokołów, które się w nim znajduj ą. Tu jest numer serii rewolweru, którego szukasz, data ekspertyzy balistycznej z kwietnia 1983 roku, a na marginesie podpis Backstroma. Powinien być też protokół, ale go nie ma. Mogę ci dać tylko kopię naszej prośby o zezłomowanie. Nadal ją mamy. Widziałem ją, kiedy mnie odwiedziłaś pierwszy raz. Według kopii wniosku o zezłomowanie rewolweru dział techniczny policji miejskiej w Sztokholmie w październiku 1988 roku wysłał w sumie dwadzieścia jeden sztuk broni do fabryki broni w Eskilstunie. Do wniosku podpięto potwierdzenie z fabryki, że zlecenie zostało wykonane. Ze spisu broni przeznaczonej do zniszczenia wynikało, że faktycznie chodzi o broń, którą śmiało można było określić mianem złomu. Dubeltówki z odpiłowanymi lufami, stara broń strzelecka, przedziurawione pistolety startowe, rewolwer domowej roboty, pistolet używany w rzeźni do zabijania bydła i pistolet typu gwoździarka. Jedynym wyjątkiem był rewolwer marki Ruger wyprodukowany w 1980 roku. Sprawa robi się coraz bardziej tajemnicza, pomyślała Holt, gdy przeczytała na kopii nazwisko policjanta, który podpisał się na wniosku o zezłomowanie. Zanim Lewin poszedł do domu, zszedł jeszcze do piwnicy działu technicznego. Tym razem zabrał ze sobą cały karton. Wrócił do pokoju i zamknął go w sejfie. Tym razem nie zostawił teraz żadnej notatki, chociaż znany był jako człowiek bardzo dokładny i
przestrzegaj ący zasad.
48. W czwartek rano Holt wezwała do siebie Backstroma, żeby mu przemówić do rozsądku. Najpierw opowiedziała mu, czego się dowiedziała o rewolwerze znalezionym za lodówką we Flemingsbergu: że numer serii rewolweru Backstrom dostał z działu technicznego, że zatrudnieni tam technicy byli na niego wkurzeni i podali mu inny rok produkcji i że na dodatek próbował j ą oszukać. - Zrobiłeś mnie w konia - podsumowała. - Nie rozumiem, o czym mówisz. To chyba jakieś nieporozumienie - bronił się Backstrom. - Jak to w konia, pomyślał. Rozmawia z nim, jakby był jakimś początkującym szczawiem. O co jej właściwie chodzi? Pewnie mnie szpiegowała. Na dodatek te podejrzane typy z technicznego chciały mnie nabić w butelkę. - Musimy zrobić z tym wszystkim porządek - powiedziała Holt. - Chciałabym przesłuchać twojego informatora. - Zapomnij o tym - żachnął się Backstrom. - Moi informatorzy są dla mnie święci, a ten zastrzegł sobie anonimowość. Poza tym nie tak łatwo go złapać. - Czemu? - Bo mieszka za granicą - odparł krótko Backstrom. - Wydawało mi się, że handlarz dzieł sztuki Henning mieszka przy Norr Malarstrand stwierdziła Holt z niewinną miną. Co tu się dzieje? - przeraził się Backstrom. Czy oni mogą podsłuchiwać telefony komórkowe? A może nasłali na mnie służbę bezpieczeństwa? - Nie wiem, o czym mówisz - odparł, potrząsając głową. - W takim razie rozumiem, że nie masz nic przeciwko temu, żebym z nim porozmawiała. - Posłuchaj, Holt. Jeśli chodzi ci o współpracę, to proponuję, żebyś się zajęła swoimi sprawami i pozwoliła mi zająć się moimi. Mogłabyś na przykład obejrzeć sobie to powiedział i podał jej dokument, który zabrał z centralnego archiwum. - Skąd to masz? - Przeczytaj - powiedział Backstróm. Może cię to zajmie na jakiś czas, suko. - Okej - powiedziała Holt, kiedy przeczytała dokument. - Nadal nic nie rozumiem. To jakaś idiotka, pomyślał Backstróm. Nawet jak na babę jest wyjątkowo tępa. - Przygotowuję profil sprawcy, to znaczy Waltina. Uważam, że może to być ciekawe z punktu widzenia motywów. - Motywów? - Tak jest. Uważam, że mamy do czynienia z motywem seksualnym. - Przepraszam, czy my nadal rozmawiamy o zabójstwie Olofa Palmego?
- A niby o czym? - odparł Backstróm z przebiegłą miną. - No to wyjaśnij mi, o kogo dokładnie chodzi i co ci ludzie mają ze sobą wspólnego. - Uważam, że Waltin i Palme mieli wspólne zainteresowania, jeśli mogę się tak wyrazić wyjaśnił Backstróm. Ona chyba jest głupsza od najgłupszej baby, pomyślał. - Dlaczego tak uważasz? - spytała Holt. Facet chyba jest całkiem szurnięty, pomyślała. - Zauważyłem, że wszyscy oni są do siebie podobni. Wszystkie te małe, chude typki z górnych warstw. Wilgotne oczy, wilgotne wargi. Sama zresztą wiesz, że wyglądają, jakby ciągle chodzili zapluci. Istnieje tajne stowarzyszenie facetów, którzy przebierają się w skóry. Uważam, że to właśnie tam powinniśmy zacząć grzebać. Poza tym obaj byli prawnikami. - Dam ci znać, jeśli się czegoś dowiem - obiecała mu Holt. Muszę pomyśleć o jakiejś pomocy dla tego biedaka, pomyślała. Tylko czy ktokolwiek będzie w stanie pomóc komuś takiemu jak Backstróm? - Znalazłem jeszcze coś - powiedział Backstróm. - Co mianowicie? - Znasz Wiijnbladha. To ten wariat, który wiele lat temu próbował otruć swoją żonę. Jego też chyba łączyły z Waltinem zainteresowania. - Czy oni też mieli ze sobą romans? Ona jest nie do pobicia, nawet jak na kobietę, pomyślał Backstrom. Pierwszy lepszy półgłówek to w porównaniu z nią noblista. - Ależ skąd - odparł, potrząsając głową. Przecież taki Wiijnbladh pewnie nigdy się nie pieprzył, pomyślał. - Chodzi o coś innego. Podobno Wiijnbladh pomagał Waltinowi przy kilku okazjach. Nie wyjaśnił dokładnie, o co chodziło, ale musiało to być coś cholernie tajemniczego. Twierdzi nawet, że dostał za to jakieś wyróżnienie czy medal od służby bezpieczeństwa. - Jak wspomniałam, dam ci znać, jeśli się czegoś dowiem - zakończyła Holt. A więc Wiijnbladh rzekomo pomagał Waltinowi, pomyślała. Ledwo Backstrom wyszedł, Holt zadzwoniła do znajomego z laboratorium kryminalistycznego w Linkoping. Potrzebuje pomocy eksperta od broni. Delikatna sprawa. Nieformalnie. Żeby tylko nic się nie zalęgło w tej twojej głowie, staruszku, pomyślała. - Nie możesz powiedzieć nic konkretniejszego? - spytał znajomy. - Chciałabym cię prosić, żebyś zerknął na pewną kulę od rewolweru i porównał ją z inną. - Żaden problem. - Spotkajmy się za dwie godziny. Plastikową torebkę z kulą włożyła do kieszeni kurtki, pokwitowała odbiór pistoletu służbowego, wpadła do Lewina, wzięła od niego stary protokół z ekspertyzy balistycznej z 1983 roku i pojechała do Linkoping.
- I co mam z nią zrobić? - spytał dwie godziny później jej znajomy. - Porównaj j ą z kulą Palmego. - Ojojoj - powiedział. - Chyba wiesz, że to zupełnie inny typ pocisku? - Tak - odparła Holt. - To jakiś problem? - Nawet kilka. Ile wiesz o broni? Na przykład o współczesnych rewolwerach? - Jestem laikiem w tej dziedzinie. Opowiedz mi o tym, co najistotniejsze. - I oszczędź mi długich wykładów, pomyślała. - Okej. &
Znajomy opowiedział jej o tym, co najistotniejsze. Bez wdawania się w szczegóły. Kula, która zabiła premiera, miała kaliber 357 magnum. Oznacza to, że jej średnica wynosiła trzysta pięćdziesiąt siedem tysięcznych cala, to znaczy około dziewięciu milimetrów. Słowo magnum oznacza, że w kuli znajdował się niezwykle silny ładunek. - O tym wiedziałam - powiedziała Holt. Wnętrze lufy we współczesnym rewolwerze ma wybrzuszenia i wyżłobienia. Ciągną się spiralnie przez całą długość lufy, w lewo albo w prawo. Mówiąc w skrócie: kula obraca się w lufie, a wybrzuszenia i wyżłobienia zostawiają na niej ślady. Chodzi o to, że kula, której taka lufa nadaje odpowiednią rotację, leci bardziej wyrównanym torem. - O tym też wiedziałam - powiedziała Holt. Rewolwery różnych marek mają różne parametry, na przykład różną liczbę wybrzuszeń i żłobin w lufie, różną ich szerokość, kierunek i kąt, pod jakim wznosi się żłobina. To ona decyduje o tym, ile obrotów wokół własnej osi zrobi kula na danym odcinku. - O tym miałam dość mętne pojęcie - przyznała Holt. - No widzisz. Zaraz dojdę do sedna sprawy. Rewolwer, z którego zastrzelono premiera, miał pięć wybrzuszeń prawoskrętnych o szerokości około dwóch i ośmiu dziesiątych milimetra i kąt uniesienia żłobiny około pięciu stopni. - O tym nie wiedziałam - powiedziała Holt. - I na czym polega problem? Problem polega na tym, że kula, którą przywiozła, jest inna niż ta, która zabiła Palmego. Kule zazwyczaj robi się z ołowiu. Obie te kule też są zrobione z ołowiu i na razie wszystko się zgadza. - Jak wiesz, ołów jest miękkim metalem. Żeby uchronić kule przed deformacją i nadać im większą siłę przebicia w chwili trafienia w cel, producenci zaopatruj ą je w rodzaj osłony z innego, twardszego materiału. Nazywają to płaszczem. - Z miedzi - wtrąciła Holt. - Zazwyczaj z miedzi albo ze stopów miedzi z innymi metalami. Na przykład twoja kula ma typowy płaszcz miedziowy. Twardszy od ołowiu, ale na pewno nie tak twardy jak płaszcz kul znalezionych na Sveavagen. Płaszcz tamtych kul był zrobiony ze stopu miedzi
i cynku. To bardzo twardy stop. Zwany tombakiem. - A problem? - przypomniała mu Holt. - Ślady pozostawione przez tę samą lufę mogą być różne na różnych kulach. Twoja kula ma bardziej miękki płaszcz. Ślady po lufie mogą być wyraźniejsze na kuli, która ma twardszy. Ślady, których nie ma na twardych kulach, mogą zostać na twojej, bo jest bardziej miękka. - I co możemy z tym zrobić? - spytała Holt. - Daj mi rewolwer. Zrobię nową ekspertyzę balistyczną z taką samą kulą, jaką posłużył się zabójca premiera. - No to mamy kolejny problem - odparła Holt. Nie wdając się w szczegóły, wyjaśniła, że ma tylko tę jedną kulę. I protokół z wynikami ekspertyzy balistycznej przeprowadzonej wiosną 1983 roku. - To właśnie on - powiedziała i podała mu dokument. - Typ broni taki sam. Jak na razie, wszystko się zgadza. - To co zrobimy? - Zajmiemy się tym, co mamy. Muszę tylko przynieść kule ze Sveavagen, żebyśmy mieli materiał porównawczy. Kule ze Sveavagen, pomyślała Holt. Wreszcie coś się zaczyna dziać. Ogólnie rzecz biorąc, było zupełnie inaczej niż w działach technicznych pokazywanych w amerykańskich serialach kryminalnych. Jej znajomy siedział przy mikroskopie, oglądał, obracał obiektywami, mruczał coś pod nosem i robił notatki. Zabrało mu to ponad pół godziny. Prawie pół odcinka serialu CSI. - Okej - powiedział w końcu. Wyprostował się i skinął na Holt. - Shoot - powiedziała Holt. Wycelowała w niego prawy palec wskazujący i strzeliła. Następnie ułożyła usta w kształt litery O i wypuściła z nich chmurę dymu. - Wszystkie ślady znajdujące się na kuli Palmego znalazłem też na twojej. To oznacza, że pochodzą z tej samej broni. Ale na twojej kuli są też ślady, których nie ma na kuli Palmego. Typowe, pomyślała Holt. - Jak to wyjaśnić? - spytała. - Twoja kula została wystrzelona trzy lata wcześniej niż kule ze Sveavagen, więc nie możemy wykluczyć, że znalezione na niej ślady pochodzą z wcześniejszego użycia broni. Pewnie dlatego, że płaszcz twojej kuli jest bardziej miękki, dzięki czemu zachowały się na niej nawet tak stare ślady. - A prawdopodobieństwo, że wystrzelono je z tej samej broni? - To, o czym ci mówiłem przez telefon, że może to być nawet dziewięćdziesiąt procent, jest bez znaczenia dopóty, dopóki nie możemy porównać kuli tego samego typu. Na razie
powiem więc tak: siedemdziesiąt pięć, może nawet osiemdziesiąt procent. - A co ty sam o tym myślisz? - Uważam, że wystrzelono je z tej samej broni - stwierdził z powagą. - Ale w sądzie nie zeznam tego pod przysięgą. Zeznam tylko, że prawdopodobieństwo, że te kule wystrzelono z tej samej broni, wynosi siedemdziesiąt pięć procent, a to nie wystarczy, żeby kogoś skazać. I myślę, że powinniśmy się z tego cieszyć. - Chociaż wszystkie ślady, które znajdują się na kuli Palmego, są też na mojej? - spytała Holt. Co za tchórz, pomyślała. - Problem z tymi śladami polega na tym, że to tak zwane ogólne cechy charakterystyczne wyjaśnił jej. - Czyli takie, które wynikają z typu broni. Inaczej jest, gdy chodzi o ślady pozostawione przez konkretną broń po jej użyciu. Wprawdzie tego rodzaju ślady powstaj ą zawsze, ale nie są takie jednoznaczne. A propos: może zjesz dziś ze mną kolację? - Niestety, nie dziś, lepiej odłóżmy to na inny dzień - odparła Holt. - Mam tylko prośbę, żebyś… - Wiem, wiem - przerwał jej. Uśmiechnął się i przyłożył palec do ust. - Wszystko zostanie między nami. Jasne. A ty nie zapomnij o kolacji. Ledwo wsiadła do samochodu, zadzwonił Lewin. - Będę w biurze za dwie godziny - powiedziała. - Musimy się spotkać. Przekaż to Lisie. - A więc sprawa robi się poważna - westchnął Lewin. - Z prawdopodobieństwem wynoszącym siedemdziesiąt pięć procent - powiedziała Holt. Potem zadzwoniła do Johanssona, ale chociaż mówiono o nim, że widzi przez ściany, tym razem rozmawiał z nią tylko jak zwykły geniusz z Nasaker. - Cały czas cię słucham - mruknął. - Ale chyba nie bierzesz na poważnie tezy, że premiera zabił ten goguś Waltin? - Słuchałeś, co do ciebie mówiłam? - Nie miałem innego wyjścia - odparł Johansson. - Mówisz nieprzerwanie od pół godziny. Spotkamy się w moim pokoju, od razu jak wrócisz. Zabierz Lewina i Lisę. - Będę za trochę więcej niż godzinę. Zostało mi jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów. - Jeszcze jedno - powiedział Johansson. Sprawiał wrażenie, jakby jej nie słuchał. - Co takiego? - Jedź ostrożnie… - Miło mi, że się o mnie troszczysz. - …przecież masz ze sobą tę kulę - dokończył Johansson i od razu odłożył słuchawkę.
49. GeGurra to prawdziwy utracjusz, pomyślał Backstrom. Szedł właśnie do restauracji Operowej na elegancki lunch, na który zaprosił go jego dobroczyńca. GeGurra zawsze go zapraszał i zawsze to on płacił rachunek. To prawdziwy utracjusz, który spuszcza pożywną mannę na wszystkie dobre moce, jakie dostrzega. Na przykład na niego. GeGurra to także typowy bywalec eleganckich lokali. Wystarczy spojrzeć na te jego siwe włosy i błyszczące włoskie garnitury. Nigdy nie robi wokół siebie zbyt wiele zamieszania. Po prostu jest - jak prawdziwy mafioso z dawnych czasów. Potrafi trzymać j ęzyk za zębami i nigdy nie sprawia nikomu kłopotów: ani jemu, ani nikomu innemu. Po prostu utracjusz i bywalec eleganckich lokali, pomyślał Backstrom. Tak jak on. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu dał całego pięćdziesiątaka jakiejś lafiryndzie, żeby mogła sobie podjechać taksówką do stacji metra i ewakuować tyłek na południowe przedmieście, gdzie mieszka w nędznej budzie campingowej. Nie chciał, żeby leżała w jego łóżku firmy Hastens i zatruwała mu życie. To trochę jak ja, pomyślał Backstrom. Ja też jestem utracjuszem i bywalcem eleganckich lokali. - Jaki mają groch w tym lokalu? - spytał Backstrom, gdy usiedli przy stoliku, a on jak zwykle w czwartek dostał kieliszeczek wódki, żeby przygotować organizm do lunchu. - Najlepszy w całym mieście - odparł GeGurra. - Specjalność zakładu. Do tego z wieprzowiną i kiełbasą. Prawdziwą kiełbasą i prawdziwą tłustą wieprzowiną, jak za dawnych czasów. Przynoszą ją w grubych plastrach, i to na specjalnym talerzyku. - W takim razie zamówię groch - zdecydował Backstrom. - Czy mam też zamówić ciepły poncz? - Wystarczy zwykła wódka i jedno piwo. - Ciepły poncz, pomyślał. Czy jemu się zdaje, że jestem pedałem? - Ja zamówię szkarłacicę i wodę mineralną - powiedział GeGurra i skinął głową kelnerowi. Ryba, pomyślał Backstrom. Czyżbym trafił między pedziów? Przyjemne miejsce. W zasadzie pusto tu, bo już po przerwie na lunch. Idealne miejsce na poufne rozmowy. - Jak leci? - spytał GeGurra, pochylając się w jego stronę. - Sprawy toczą się w szybkim tempie - odparł Backstrom, żeby GeGurra czegoś sobie nie wyobraził. - Wiem coraz więcej o Waltinie - dodał i w skrócie opowiedział, co znalazł w centralnym archiwum. - Wcale mnie to nie dziwi - powiedział GeGurra. - Waltin wypowiadał się czasami dość dwuznacznie - dodał z westchnieniem i z niesmakiem potrząsnął głową. - Domyślam się, że chodziło o seks - powiedział Backstrom. Najprościej byłoby zapytać tamtą babę, której włożył świecznik do pochwy, dodał w myślach. - O seks? Nie rozumiem.
- Mam na myśli motyw - wyjaśnił Backstrom i od razu rozwinął tę myśl. - Mnie takie rzeczy nie interesują. I w ogóle się w nic takiego nie mieszam - stwierdził GeGurra, potrząsając głową. - A co wiemy o broni? No proszę, on się nie miesza, powtórzył Backstrom. Czy jemu się zdaje, że jest miliarderem Kampradem? - Pięćdziesiąt milionów - powiedział, pocierając kciukiem o palec wskazujący. - A za broń dziesięć melonów. To też sumka nie do pogardzenia, ale interesuje nas pięćdziesiąt. Jak znajdę broń, znajdę mordercę. W tę sprawę zamieszanych jest więcej osób, nie tylko Waltin -zakończył, spoglądając na swego starego dobroczyńcę jak typowy policjant. - Uważa pan, że znajdzie broń i tym samym rozwiąże sprawę zabójstwa? - Oczywiście. Mam ślady po broni i znalazłem już dwie osoby zamieszane w sprawę. Jak chcesz wiedzieć, to ci powiem, że jest ich więcej. - Mam nadzieję, że nadal pozostanę anonimowy - przypomniał mu GeGurra. - Muszę się trzymać z dala od tej sprawy. Na pewno pan to rozumie. Coś takiego mogłoby zaszkodzić moim interesom. - Oczywiście - zgodził się Backstrom. A o podziale pół na pół możesz zapomnieć, dodał w myślach. Utracjusz i bywalec eleganckich lokali, pomyślał Backstrom, wracając taksówką do biura. Ale nie taki jak ja. Kiedy przyszło co do czego, był zbyt nerwowy, jak pedał. Groch z dodatkową porcją wieprzowiny i kiełbasy z dużą porcją musztardy, dwie setki wódki i duże piwo, żeby organizm mógł funkcjonować bez zarzutu, a na deser kilka naleśników z bitą śmietaną i konfiturami. Kiedy Backstrom wrócił do biura i usiadł przy biurku, poczuł, że wszystko to buzuje mu w brzuchu jak w wielkim piecu. Może powinienem otworzyć drzwi, żeby wszyscy ci mali ludkowie na całym piętrze też mogli się nacieszyć zapachem i smakiem prawdziwego lunchu, pomyślał, czując, że za chwilę puści potężnego bąka. Przez chwilę się naprężał, ale udało mu się dopiero w chwili, gdy jego tępy szef zapukał nagle do drzwi i wszedł do pokoju. No to masz, ty pieprzony biurokrato, pomyślał Backstrom. Spojrzał na niego spode łba, rozsiadł się na krześle, uniósł lewy pośladek i napiął brzuch -prawdziwą bekę, nie jakiś zasrany sześciopak, z jakimi paraduj ą pedalskie lalusie. To było naprawdę wspaniałe pierdnięcie. Jedno z najlepszych w całej jego karierze. Najpierw dwa głośne dźwięki wydane przez puzon odbytnicy, potem kilkusekundowe solo na trąbkę jelitową, a na koniec subtelne trele na flecie analnym. - W czym mogę ci pomóc? - spytał i poruszył pośladkami. Goń się, gnojku, pomyślał. Ten dupek wygląda, jakby za chwilę miał zemdleć. Pewnie chciał mi zostawić jakiś list. Połóż to między tymi śmieciami - powiedział, wskazuj ąc na zawalone papierami biurko. Zajmę się tym, jak znajdę czas. - Kurwa, ale go stąd pognało, pomyślał. Autorką listu była pani komendant policji miejskiej. Tak samo chuda jak ta lesba Holt i tak samo walnięta jak ona. Pewnie należą do tego samego związku lesbijek i pedziów,
pomyślał. W kopercie znajdowało się skierowanie wystawione na jego nazwisko. Skierowanie na szkolenie z równouprawnienia. Zacznie się w poniedziałek rano o dziewiątej i potrwa cały tydzień. Szefostwo policji zauważyło, że brakuje mu właśnie tego niezbędnego elementu policyjnego wykształcenia i postanowiło natychmiast temu zaradzić. Zakwaterowanie w dawnym ośrodku turystycznym w Roslagen. I nie jest to propozycja tylko polecenie służbowe. No to mamy, kurwa, wojnę, pomyślał, napinając pośladki. 50. Półtorej godziny później Johansson zadzwonił na komórkę Holt. - Stoję w korku na Essingeleden - wyjaśniła marudnym tonem. Hm, pomyślał Johansson ze zdziwieniem. Nasza Holt często bywa wesoła, jeszcze częściej jest w złym humorze, ale nigdy nie bywa marudna. Jeśli faktycznie była, to dwadzieścia minut później, kiedy weszła do jego pokoju, nie było tego po niej widać. Usiadła przy stole i zaczęła rozmawiać z Lewinem i Mattei. Wszyscy tryskali humorem. - Kawa - zaczął Johansson, wskazując stojącą na stole tacę. - Pamiętam, że za każdym razem, kiedy pracowałem w terenie i jak szalony jeździłem po mieście, miałem potem ogromną ochotę na kawę. - Myślałam, że to Jarnebring prowadził - powiedziała z uśmiechem Holt. - Zaczynamy - odparł rozbawiony Johansson. - Anno, czy mogłabyś nam opowiedzieć w skrócie, gdzie byłaś i co robiłaś? Zainteresowało ją kilka rzeczy: dziwne zawirowania wokół mandatu za niewłaściwe parkowanie, zezłomowany rewolwer i zaginiony protokół z ekspertyzy balistycznej. Prawdopodobieństwo na poziomie siedemdziesięciu pięciu procent, że znajdą coś, co wywoła trzęsienie ziemi i to nie tylko w tej części miasta, gdzie stoi komenda. Najwyższy czas przekazać te informacje pani prokurator i śledczym, którzy z polecenia rządu pracują przy sprawie. - Bez wątpienia można odnieść wrażenie, że Waltin dobrze po sobie posprzątał. A jeśli tak, to już nie jest to nasza sprawa - zakończyła swoje wystąpienie Holt. Ostatnie zdanie podkreśliła, wysuwaj ąc do przodu brodę. - Później się tym zajmiemy - powiedział Johansson. - Na razie zapoznamy się z kontrargumentami. Zaczynaj, Liso. Mattei oznajmiła, że daleko jeszcze do pewności, że Waltin rzeczywiście był zamieszany w zbrodnię. Pewne jest tylko to, że od piętnastu lat nie żyje, bo się utopił na Majorce. Nie żyje od dawna, co jest bardzo złą wiadomością dla każdego, kto prowadzi długie śledztwo i szuka sprawcy. Wydaje jej się mało prawdopodobne, żeby to właśnie on zastrzelił premiera. W każdym razie rysopisy sprawcy podane przez świadków zupełnie do niego nie pasuj ą.
- Wzrost sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, a więc wyższy od ofiary. Szczupłej budowy. To też nie pasuje. Nie pasuje do tego, co zeznali świadkowie, ani do kąta, z jakiego padł strzał. Tak stwierdzili technicy. Kąt dowodzi, że sprawca miał przynajmniej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Rzeczywiście, okoliczności są dość dziwne. Nie powinno to jednak skłaniać do twierdzenia, że za zabójstwem stał Waltin. Wcześniejsze doświadczenia pokazuj ą bowiem, że nawet policjanci, którzy nie mieli w tej sprawie nic do ukrycia, nagle zaczęli po sobie gorliwie sprzątać, usuwaj ąc zbędne dokumenty i dowody, które mogłyby świadczyć przeciwko nim. Czy chodziło tylko o błędy powstałe na skutek zwykłych zaniedbań? - Jestem absolutnie przekonana, że to, co się wiąże z mandatem za złe parkowanie, do czegoś prowadzi - powiedziała Holt. - Jasne - zgodziła się Mattei. - Albo po prostu jest jakieś zwykłe, ludzkie wyjaśnienie. Jak w tej anegdocie o facecie, który wolał siedzieć w areszcie podejrzany o zamordowanie żony, niż się przyznać, że w czasie, gdy ktoś ją mordował, był u jej przyjaciółki. - Taki przypadek też kiedyś miałem - przypomniał sobie Johansson z rozbawieniem. Splot dziwnych okoliczności. Drobiazgi, których nie można nawet nazwać poszlakami, a tym bardziej uznać za łańcuch poszlak, dzięki któremu można by powiązać Waltina z zaginionym rewolwerem, rewolwer ze sprawcą, a sprawcę z Waltinem, aby na samym końcu powiązać ich z zabójstwem premiera Szwecji. - Prawdopodobieństwo, że nasza kula pochodzi z rewolweru użytego do zastrzelenia premiera, wynosi siedemdziesiąt pięć procent. Wszystko na to wskazuje - powiedziała Mattei. -Ale sądowi to nie wystarczy. Absolutnie. - Przyjrzyjmy się bliżej kwestii broni. Teza całego tego rozumowania jest taka, że ktoś, prawdopodobnie Waltin, wszedł w posiadanie rewolweru znajduj ącego się w magazynie działu technicznego. Jak to zrobił? Był przecież prawnikiem, zajmował wysokie stanowisko w służbie bezpieczeństwa. Z kim z działu technicznego ktoś taki jak on mógłby utrzymywać kontakty? -spytała Mattei, spoglądając na Holt. - Z Wiijnbladhem - odparła Holt. - Podobno Waltin dobrze go znał. Wiijnbladh pracował wtedy w dziale technicznym i być może to za jego pośrednictwem Waltin zdobył rewolwer. - Przepraszam, że przerwę - wtrącił Johansson. - Ale czy chodzi o tego psychopatę, który chciał otruć swoj ą żonę? - Tak - odparła Holt. - Skąd wiesz? - Tak twierdzi Backstrom. - Może powinniśmy włączyć Backstroma do naszego zespołu - zastanawiał się na głos Johansson. - Mów dalej. - Zachęcająco skinął głową w stronę Mattei. &
- To zupełnie w stylu Backstroma - stwierdził Johansson pięć minut później. - Już nie
mogę się doczekać, kiedy zobaczę medal, który Wiijnbladh podobno dostał od Waltina. - Pewnie była to jakaś forma wyróżnienia - powiedziała Holt. - Nieważne. No to co robimy? - Zrobimy tak - zaczął Johansson i zaczął wyliczać na palcach: - Po pierwsze, dowiemy się czegoś więcej o naszym dawnym koledze Wiijnbladzie. Ale zrobimy to tak, żeby nie obudzić śpiących niedźwiedzi, jego dawnych kumpli z pracy. Po drugie, przesłuchamy informatora, który pracuje dla Backstróma, potem Wiijnbladha i samego Backstróma. I zrobimy to w takiej właśnie kolejności. - A potem przekażemy wszystko grupie Flykta - wtrąciła Holt. Tym razem nie chciała ustąpić. - Tak, pod warunkiem, że będziemy mieć coś do przekazania - obiecał Johansson. Po co się martwić na zapas, pomyślał. Zanim rozeszli się do swoich pokojów, Johansson wziął kulę, którą Holt przyniosła w kieszeni marynarki. I po co mu ta kula? - zastanawiała się Holt. 51. Mattei musiała zrezygnować z romantycznej wycieczki statkiem do Rygi, ponieważ na rozpracowanie czekał wątek policyjny. Chociaż Johan był od niej aż o siedem lat młodszy, przyj ął tę wiadomość jak prawdziwy mężczyzna. Obiecała mu jednak, że jeśli znajdzie kilka wolnych godzin, może się w zamian spodziewać innych atrakcji. No dobra, czas trochę poczytać, pomyślała i odegnała od siebie wszystkie inne myśli. Musi się na sto procent upewnić, że nazwisko Waltina naprawdę nie pojawia się w materiale. No i znaleźć jakieś powiązania. Jeśli rzeczywiście był zamieszany w zbrodnię, nie mógł osobiście zastrzelić Palmego. Jeśli z kimś współpracował, istnieje szansa, że ten ktoś miał podobną przeszłość jak on. Wystarczy go tylko znaleźć, pomyślała. Holt, Mattei i Lewin już w piątek rano zaczęli namierzać Waltina. Wprawdzie nie żyje już od piętnastu lat, ale dla takich jak oni i dla służb pracujących na potrzeby CUŚ nie jest to przeszkodą nie do pokonania. Jeszcze w ten sam piątek po południu do tysiąca segregatorów zgromadzonych podczas śledztwa udało im się dołożyć kolejny. Claes Adolf Waltin urodził się dwudziestego kwietnia 1945 roku, a siedemnastego października 1992 roku, w wieku czterdziestu siedmiu lat, zginął tragicznie w północnej części Majorki. Przyszedł na świat i dorastał na sztokholmskim Ostermalmie. Był jedynym dzieckiem kierownika fabryki Claesa Roberta Waltina, urodzonego w 1919 roku, i młodszej od niego o cztery lata Aino Elisabeth, z domu Carlberg. Rodzice rozwiedli się w 1952 roku. Matka zginęła tragicznie w 1969 roku. Ojciec nadal żyje. Ponownie się ożenił, z kobietą młodszą o dziesięć lat, i mieszka w swojej posiadłości w Skanii, niedaleko Kristianstad.
Dziwne, pomyślał Lewin. Co to za rodzice, co dają dziecku na imię Adolf? I to zaraz po drugiej wojnie światowej? - Wiedziałaś, że Waltin miał drugie imię Adolf? - spytał Lewin Lisę. Siedziała po drugiej stronie stołu i przeglądała stos papierów. - Co za rodzice daj ą dziecku takie imię na tydzień przed końcem wojny. - To dzień urodzin Hitlera - odparła Mattei. - Prawdopodobnie chcieli mu dać jakiś wzór. Może byli nazistami? - Dzień urodzin Hitlera? - Hitler urodził się dwudziestego kwietnia 1889 roku we wsi Braunau w Austrii -wyjaśniła Mattei. Tylko błagam, nie wymyślaj teraz wątku faszystowskiego, pomyślała. - Dziwne - stwierdził Lewin, potrząsając głową. - Bardzo dziwne. Uff, odetchnęła z ulgą Mattei. Nie znalazła nic na temat Waltina ani Wiijnbladha w tej części materiału śledczego, który dotyczył wątku policyjnego. Nic też nie wskazywało na to, żeby coś tam kiedykolwiek było albo żeby ktoś coś usunął. I jak tu teraz coś znaleźć, pomyślała. Nie mając nic lepszego do roboty, zaczęła szukać czegoś na temat Backstroma. Jeśli zważyć na jego tryb życia, powinien być dla śledczych wdzięcznym tematem. Ale i o nim nic nie znalazła, z wyjątkiem protokołów z przesłuchań, gdy odgrywał rolę prowadzącego przesłuchanie. One of the Good Guys. Czy to w ogóle możliwe, zastanawiała się Mattei. Waltin chyba nie był miłym, fajnym facetem, pomyślała Holt, kiedy po raz kolejny przeczytała stare akta z dochodzenia, które dał jej Backstrom. Dochodzenie w sprawie skargi, którą złożyła kobieta, zostało umorzone. Taką decyzję podjął prokurator. Nie udało jej się znaleźć nic więcej, co by obciążało Waltina. Jego nazwisko nie figurowało też w policyjnej bazie. Nawet w związku z przekroczeniem prędkości. Tajemnicza sprawa, pomyślała Holt. Ludzie o takich skłonnościach jak Waltin zazwyczaj zostawiaj ą jakieś ślady. Maturę zdał w 1964 roku, a wojsko odsłużył w pułku dragonów w Umea, w Norrlandzie. Jesienią 1965 roku rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Sztokholmskim, ale nie tracił czasu na samą naukę. Dopiero osiem lat później ukończył studia, zresztą z przeciętnymi ocenami. Następnie złożył wniosek o przyj ęcie do szkoły policyjnej. Naukę ukończył w przewidzianym czasie i został zatrudniony na stanowisku sekretarza policji w dziale prawnym komendy miejskiej w Sztokholmie. Dwa lata później zmienił pracę i wstąpił do służby bezpieczeństwa. Najpierw jako zastępca komendanta. W 1985 roku mianowano go naczelnikiem wydziału. Został tym samym prawą ręką szefa do spraw operacyjnych służby bezpieczeństwa, legendarnego Berga. Trzy lata później nagle zrezygnował z pracy. Cztery lata później nie żył. Miał zaledwie czterdzieści siedem lat, cieszył się doskonałym zdrowiem, i nagle utonął podczas wakacji na Majorce.
Akurat na Majorce, pomyślała Holt. Johansson nie miał ochoty poświęcać swego cennego czasu Waltinowi. W piątek po południu poszedł na spotkanie do siedziby rządu Rosenbad. Kiedy wracał, natknął się na pełnomocnika, który natychmiast zaciągnął go do swojego pokoju. - Miło mi cię znowu widzieć - powiedział pełnomocnik i zrobił taką minę, jakby naprawdę się ucieszył. - Czytałem twojego maila. - O jeleniach z Magdalen College? Przy okazji - dziękuję za ucztę. - Życie nauczyło mnie jednej rzeczy - powiedział pełnomocnik. - Nie tylko jeśli chodzi o jelenie z College’u. - Mianowicie? - Że nawet tak mądrzy ludzie jak ty często mylą prawdę z tym, co rzekomo wiedzą wyjaśnił pełnomocnik i zerknął na gościa. - Zastanawiałeś się nad tym? Jak często prawda zakłada maskę na twarz i pojawia się w stroju, którego nawet nie pożyczyła, tylko ukradła? - Wydawało mi się, że maskę zakłada kłamstwo - odparł Johansson. - Prawda też - powiedział pełnomocnik i z powagą skinął głową. - Prawda i kłamstwo nie tylko dzielą ze sobą pokój. Dzielą też łoże w łączącym ich po wieki wieków związku, w którym istnienie jednego warunkuje istnienie drugiego. - Widzę, że jesteś w tym swoim filozoficznym nastroju - zauważył Johansson. Ciekawe. Próbuje mi coś powiedzieć, czy nie umie po męsku przegrać, pomyślał. - A propos prawdy - dodał pełnomocnik. - Może miałbyś ochotę wpaść do Towarzystwa imienia Turina na nasze kolejne seminarium? Jako przewodniczącemu Towarzystwa będzie mi niezwykle miło gościć tak mądrego człowieka. - A jaki będzie temat tego seminarium? - Śmierć Olofa Palmego. Claes Waltin utonął podczas urlopu na Majorce w październiku 1992 roku. Mieszkał w najlepszym hotelu w północnej części wyspy. Przez wiele lat zatrzymywał się zawsze w tym samym miejscu i przyjeżdżał o tej samej porze roku. Tydzień w październiku w hotelu Formentor stał się w jego życiu tradycj ą. Każdego ranka szedł na plażę, żeby się wykąpać. Plaża należała do hotelu, więc zwykli turyści nie mieli na nią wstępu. Woda miała temperaturę około dwudziestu stopni, czyli normalną. Oczywiście tylko dla takich turystów jak Waltin, bo dla Hiszpanów była stanowczo za zimna. Poza tym Hiszpanie o tej porze nie chodzą na plażę. Wszyscy normalni goście hotelu Formentor o tej porze jeszcze smacznie śpią. Między innymi dlatego Waltin kąpał się zawsze sam. Około godziny ósmej, która dla prawdziwego Hiszpana nie istnieje, Waltin przeszedł obok recepcji. Miał na sobie szlafrok, a w torbie ręcznik kąpielowy. Dwaj pracownicy recepcji, których później przesłuchiwała hiszpańska policja, zeznali, że jak zwykle szedł na plażę, żeby się wykąpać. Senor Waltin zjawił się o tej samej godzinie co zawsze. Pozdrowił recepcjonistę, uśmiechnął się jak zwykle do jego koleżanki i rzucił miły komplement.
Robił to zawsze, niezależnie od tego, kto akurat miał dyżur. W ostatnich chwilach swego życia zachowywał się dokładnie tak jak zawsze. Znaleziono go cztery dni później. To, co z niego zostało, morze wyrzuciło na plażę cztery kilometry od hotelu. Dochodzenie prowadzone przez hiszpańską policj ę wykazało, że przyczyną śmierci było utonięcie. Nie znaleziono jednoznacznych śladów wskazujących na zabójstwo albo samobójstwo. W protokole z sekcji zwłok napisano więc, że przyczyną śmierci było utonięcie. Szwedzka służba bezpieczeństwa przeprowadziła własne śledztwo. Jeśli taka śmierć spotyka jej byłego wysokiego funkcjonariusza gdzieś w południowej Europie, nie wolno tego lekceważyć. Zwłaszcza że z badań lekarskich, które Waltin zrobił na miesiąc przed śmiercią, wynikało, że cieszy się doskonałym zdrowiem. Oprócz lekko podwyższonych wskaźników wątrobowych wszystko zdawało się w jak najlepszym porządku. Na podstawie zgromadzonych danych szwedzcy śledczy doszli więc do tych samych wniosków co ich hiszpańscy koledzy. Nieszczęśliwy wypadek. Nic szczególnego. Dziwnie - i to bardzo - zrobiło się dopiero wtedy, gdy ujawniono jego testament. Około czwartej po południu Lewin zaczął spoglądać na zegarek i wiercić się niecierpliwie. Na początku Mattei udawała, że tego nie widzi, ale w końcu się nad nim ulitowała. Pomyślała, że popracuje cały wieczór, a ponieważ odnosiła się do Lewina z sympatią, postanowiła skrócić jego męki. - Zanim pójdziesz do domu, zerknij na to, co zebrałam w sprawie Adolfa. - Jakiego Adolfa? - Claesa Adolfa Waltina - sprecyzowała. - Jego ojciec, Robert Waltin, był chyba w czasie wojny zagorzałym faszystą. Walczył jako ochotnik po stronie Niemiec. Od 1942 roku do końca wojny był żołnierzem słynnej Dywizji SS-Wiking. W jego skład wchodzili ochotnicy ze Skandynawii: Szwedzi, Duńczycy, Norwegowie. - Skąd to wszystko wiesz? - spytał Lewin podejrzliwie. - Znalazłam w Internecie. Jego nazwisko figuruje w opracowaniu Hermanssona na temat szwedzkich ochotników z Dywizji SS-Wiking. Trzy razy wyróżniono go Krzyżem Żelaznym. Zaczynał jako zwykły szeregowiec, a skończył w stopniu porucznika. Do końca lat siedemdziesiątych był znanym prawicowym ekstremistą i nacjonalistą. Mniej więcej wtedy, gdy jego syn zaczął pracować w policji, Waltin senior przestał się udzielać w swoim dotychczasowym środowisku. - Dziwne, bardzo dziwne - stwierdził Lewin, potrząsając głową. Z zebranych dokumentów wynikało, że młody Waltin nigdy nie narzekał na brak pieniędzy. Już w wieku dwudziestu czterech lat, kiedy odziedziczył po zmarłej matce to, co mu zapisała w spadku, został milionerem. W chwili śmierci miał tych milionów na koncie więcej. Zostawił bardzo dziwny testament. Holt prowadziła już wiele śledztw i czytała wiele testamentów, ale nigdy nie spotkała się z czymś, co by choć odrobinę przypominało ten, który zostawił Waltin. Albo był zdrowo walnięty, albo jeszcze gorzej, pomyślała.
Testament spoczywał w jego skrytce bankowej w banku SEB. Został spisany odręcznie, a policyjny grafolog potwierdził, że autorem był Waltin. Wszystkie pieniądze, jakie po nim zostały, przeznaczył na utworzenie fundacji, która miała wspierać badania nad kobiecą hipochondrią. Postanowił tak przez wzgląd na matkę, która była hipochondryczką. Fundacja miała nosić jej imię. Cała nazwa była dość długa: Fundacja na rzecz badania hipochondrii imienia mojej matki Aino Waltin i wszystkich innych bab, cierpiących na hipochondrię i uprzykrzających życie swoim dzieciom. Maminsynek, pomyślała Holt. &
Dalsza część testamentu brzmiała jeszcze dziwniej. Wykraczała poza ramy tego, co normalnie nazywa się testamentem. Waltin dołączył do dokumentu uzasadnienie swojej ostatniej woli i zobowiązał wykonawcę do umieszczenia tegoż uzasadnienia w treści statutu, „zgodnie z ostatnią wolą fundatora”. „Moja matka Aino Waltin przez całe moje dzieciństwo cierpiała na większość znanych nauce chorób. Mimo to nigdy nie spełniła obietnicy, że szybko zejdzie z tego świata. A ponieważ w zwykłym trybie cywilnoprawnym nie mogłem jej oskarżyć o niewywiązanie się z umowy, musiałem w końcu pozbawić j ą życia własnoręcznie. Uczyniłem to, spychając j ą z peronu stacji metra Ostermalm, kiedy jechała na kolejną wizytę lekarską”. A jednak nie był zwykłym maminsynkiem, pomyślała Holt. Testament został oczywiście podważony, a uczynił to ojciec Waltina. Sąd rejonowy przyznał mu rację i uznał testament za nieważny. Stwierdził, że autor w chwili jego sporządzania nie był w pełni władz umysłowych. Sąd zastanawiał się nad tajemniczym opisem śmierci matki Waltina, która rzeczywiście spadła na tory na stacji metra Ostermalm, została przejechana przez pociąg i zginęła na miejscu. Policja stwierdziła, że to nieszczęśliwy wypadek, spowodowany prawdopodobnie zawrotem głowy, które często jej się zdarzały. Tak przynajmniej powiedział jeden z jej licznych lekarzy. Śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku, czerwiec 1969 roku. Jej syn skończył właśnie dwadzieścia cztery lata, studiował prawo na Uniwersytecie Sztokholmskim i zaczynał nowe życie. Za dużo wypadków jak na jedną rodzinę, pomyślała Holt. Puerto Alcudia w północnej części Majorki. Zima 1992-1993 „Esperanza” została zbudowana w niewielkiej stoczni w Puerto Alcudia. Właścicielem i dyrektorem stoczni nadal jest Ignacio Ballester. Współwłaścicielami są jego synowie Felipe i Guillermo. Stocznia należy do rodziny od kilku pokoleń, a jej specjalnością od początku były łodzie rybackie używane przez miejscowych rybaków. Tamten klient miał specjalne życzenie i właściciele stoczni musieli nieco odejść od tradycji. Klient zrezygnował między innymi ze sterczącego pionowo bukszprytu, który ma być głównie ozdobą i cieszyć oko właściciela - podobnie jak słynne głowy smoków na okrętach wikingów - a także pomaga utrzymywać równowagę na rozkołysanym pokładzie. Ignacio rozmawiał o tym z klientem, ale ten tylko potrząsał głową. Potem wyjaśnił, że wikingowie nigdy nie umieszczali na swoich łodziach smoczych głów. To wymysł z
późniejszych czasów, a jeśli Ignacio mu nie wierzy, może pojechać z Felipem i Guillermem do Oslo, odwiedzić muzeum łodzi wikingów i przekonać się na własne oczy, jak naprawdę wyglądały łodzie tych dawnych rozbójników morskich. Ignacio się poddał. Jego klient pewnie wie o tym więcej niż on, a zresztą klient zawsze ma rację. Pod warunkiem że łódź, którą u nich zamówi, będzie się nadawać do żeglugi. Klient nie życzył sobie masztu. Nie zamierza żeglować „Esperanzą”, woli zaufać jej silnikom. Jeśli na łodzi jest maszt, zaczyna nią niepotrzebnie kołysać, a on woli mieć pod nogami stabilny pokład. Chciałby natomiast zamówić kilka dodatkowych rzeczy. Coś, czego nie ma na tradycyjnych łodziach, które budują. Przede wszystkim echosondę. Jest niezbędna, jeśli ktoś chce się zapuścić na obce wody albopowędkować. Rozmawiali też o radarze, ale doszli do wspólnego wniosku, że można z niego zrezygnować, bo za bardzo będzie wystawał i zdeformuje piękną linię łodzi. Klient stwierdził, że sprzęt do nawigacji, jaki znajduje się na standardowym wyposażeniu każdej łodzi, w zupełności mu wystarczy: kompas, mapy morskie, stoły, na których się je rozkłada, oprzyrządowanie. Zresztą za kilka lat zamierza uzupełnić sprzęt o nowoczesny GPS. Po kilku latach Ignacio zamontował na pokładzie „Esperanzy ” grilla na propan-butan. Jeśli chodzi o przygotowywanie mięsa, warzyw, świeżych ryb i skorupiaków, lepszego pieca nie ma. Miał służyć właścicielowi „Esperanzy” i jego gościom, umilać im beztroskie, słoneczne dni na morzu. Grill można będzie złożyć i przymocować na rufie, gdy nie będzie potrzebny, dzięki czemu zajmie mniej miejsca. Grill został wyposażony w osłonę ze stali nierdzewnej, odporną na wiatr i morską wodę. Zbiornik znajdował się pod pokładem, a kabel od butli wypełnionej propanem-butanem o pojemności dwudziestu litrów Ignacio przeciągnął wewnątrz ścianki rufowej, żeby nie szpecił łodzi. Potem zostały do wykończenia tylko drobne szczegóły. Co roku Ignacio wyciągał łódź na slip, robił przegląd i czyścił kadłub, co w przypadku konstrukcji drewnianych jest konieczne, zwłaszcza na wodach tak bogatych w skorupiaki. „Esperanza” była piękną, niewielką łodzią, a jej właściciel zawsze o nią dbał. 52. 12 września, środa. Cztery tygodnie przed 10 października. Główne biuro Centralnego Urzędu Śledczego na Kungsholmen Przy stole w salce konferencyjnej siedzieli: Johansson, Holt, Lewin i Mattei. Za oknem zaczęła się jesień. Zjawiła się wreszcie po długim i ciepłym lecie, które sprawiało wrażenie, jakby nie miało się skończyć. Jesień przyszła nagle, niespodziewanie, bez zapowiedzi. Temperatura spadła o połowę. Towarzyszył temu silny wiatr. Zachowywał się jak chuligan, który wyrywa w parku drzewa, potem rozrzuca je po ulicy i ciska w fasady domów. - Mam pytanie - zaczęła Holt. - Dlaczego Waltin tak nagle postanowił zrezygnować z
pracy w służbie bezpieczeństwa? Z tego, co wiem, podanie złożył w maju 1988 roku i w tym samym miesiącu dostał odpowiedź. Obiegówkę załatwił na początku czerwca: oddał legitymację służbową, klucze, broń i tak dalej. Podpisał wszystkie niezbędne dokumenty. Udało mi się ustalić, że zwolnił się na własne życzenie. - Nie miał wyboru - wyjaśnił Johansson. - Gdyby tego nie zrobił, wyrzuciliby go na zbity pysk. - Dlaczego? - spytała Holt, patrząc na niego z ciekawością. - No dobrze, opowiem wam, jak to było. - Johansson westchnął z miną, jaka przystoi byłemu szefowi jednego z ważnych działów służby bezpieczeństwa. - Pod warunkiem że zostanie to w tych ścianach. W skrócie wyglądało to tak: mnóstwo dziwnych transakcji finansowych i równie dużo nieprawidłowości księgowych. Waltinowi podlegała tak zwana działalność zewnętrzna. W jej ramach służba bezpieczeństwa powołała do życia prywatne spółki, które z jednej strony były przykrywką dla prawdziwych działań służby, a z drugiej pełniły funkcje kontrolne. Waltinowi najbardziej zależało na zarabianiu pieniędzy. Kontrolerzy z ramienia parlamentu zdębieli, gdy sprawdzili, jak tę działalność prowadzono. Ministerstwo Sprawiedliwości zleciło dochodzenie i ustaliło, że wszystko od samego początku było nielegalne, i to niezależnie od tego, co Waltin wyprawiał jako „przedsiębiorca”. - A na czym polega działalność zewnętrzna służby bezpieczeństwa teraz? - spytała Mattei z niewinną miną. - Słucham? - spytał Johansson. O czym ona gada, pomyślał. - Żartowałam, przepraszam - odparła Mattei bez cienia skruchy. - No to więcej tego nie rób - powiedział surowo Johansson. Co jej się stało, pomyślał. -Ja też mam pytanie - powiedział po chwili. Czy zastanawiali się, jakie motywy kierowały Waltinem, jeśli faktycznie był zamieszany w zabójstwo premiera? On, Johansson, nie jest wprawdzie zwolennikiem tak zwanej teorii motywów, uważa je raczej za pożywkę dla prawników. Prawdziwi policjanci, tacy, którzy staraj ą się popchnąć każde śledztwo choćby o krok, nie mają z nich zbyt wiele pożytku. W sprawach, z którymi zetknął się w czasie całej swojej dotychczasowej pracy w policji, albo motywy były najzupełniej oczywiste, albo sprawcami byli szaleńcy. Ale w przypadku Waltina skłonny jest zrobić wyj ątek. Potem Lewin wspomniał, że Waltin miał drugie imię. Podał datę jego urodzin i opowiedział o faszystowskiej przeszłości jego ojca. Holt uzupełniła jego słowa informacją o, mówiąc oględnie, dziwnym testamencie Waltina i o przypuszczeniu, że zamordował matkę. - Brak ojca, dominująca matka, syn postrzegający ojca w heroicznych barwach, nienawiść do współczesnej, klasycznej psychologii - wyjaśniła Holt. - Czy mam mówić dalej? - Nie, dziękujemy - przerwał jej Johansson. - Wystarczy. Potrzebuję konkretów. Dowiedz się, z kim utrzymywał kontakty, z kim się zadawał, jak myślał, jak czuł i jaki
tryb życia prowadził, jakie miał zapatrywania polityczne, kogo kochał, a kogo nienawidził, co czytał, co jadł i pił. Chcę wiedzieć o tym łobuzie wszystko, czego można się dowiedzieć. A jego ojciec… ile ma dzisiaj lat? - Niedługo skończy osiemdziesiąt osiem - uzupełniła Mattei, zanim Lewin zdążył przewrócić kartkę w swoim notesie. - Sprawdźcie, czy jest sens go przesłuchiwać. Jeśli był na tyle rąbnięty, żeby w 1945 roku dać synowi na imię Adolf, to może gra jest warta świeczki. Tacy jak on lubią słyszeć swój własny głos. Kto wie? Może to nawet on pociągnął za spust? Żwawy i radosny emeryt. - To absolutnie niemożliwe - odparła Holt. - Stary Waltin jest za niski. Ma sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, tak przynajmniej jest napisane w jego paszporcie z tamtych lat. - Dobra robota - pochwalił ją Johansson. - Jak powiadam: trzeba się pogodzić z sytuacją. Znajdź mi tego drania. - Czasem odnoszę wrażenie, że już go mamy. - To nie on. - Johansson potrząsnął głową. - Nie Waltin. Daj mi nazwisko drania, który strzelał. Wieczorem, po kolacji, Johansson oglądał z żoną film Costy-Gavrasa o słynnym lewicowym polityku, który został zamordowany przez policjanta w służbie greckiej junty. Johansson pożyczył go od Mattei, która z kolei dostała go od znajomego studiuj ącego filmoznawstwo. Oceniła, że warto go obejrzeć. Ale Johansson nie potrafił się skupić na akcji. Prawdopodobnie dlatego, że spodziewał się sporych kłopotów. Jego podwładni zaczęli nagle z niewiadomych przyczyn kwestionować jego demokratyczne przywództwo. Co tu się dzieje? - zastanawiał się. Jest jeszcze Pia. Musi z nią porozmawiać, ale jeszcze nie teraz, gdy siedzą sobie na kanapie z podwiniętymi nogami i oglądaj ą film o zamordowanym lewicowym polityku, podczas gdy za oknami hula wiatr. - O co chodzi? - spytała Pia. - Wyglądasz, jakbyś miał kłopoty. - Nic ważnego - skłamał i uśmiechnął się do niej. - W pracy nagromadziło się trochę spraw. Potem pochylił się, objął ją ramieniem i przytulił. Jakoś to będzie. Nie warto się martwić na zapas. 53. W środę, dwunastego września, Holt i Mattei przesłuchały w biurze przy placu Norrmalmstorg Gustafa G:sona Henninga. Na początku był zdziwiony i zachowywał się, jakby na coś czekał. Był tak zdumiony, że nie zrozumiał, o co chodzi. Zachowywał się grzecznie, ale głównie dlatego, że miał do czynienia z kobietami, chociaż obie były policjantkami. Szybko go jednak zmiękczyły. Holt wyglądała wprost zachwycająco: regularne rysy twarzy, białe zęby, czarne włosy i długie nogi.
Mattei udawała niewinną blondynkę przytłoczoną wielkością tak światowego człowieka. Gustaf G:son Henning od początku stał więc na przegranej pozycji, i to mimo siwych włosów, szytego na miarę włoskiego garnituru i doświadczeń życiowych, których jako stary, bo już siedemdziesięcioletni lis miał na koncie sporo. Uroczy staruszek, pomyślała Holt i uśmiechnęła się do niego. Widzę, że nie będę musiała mu przypominać, kim był Juha Yalentin Andersson Snygg, o którym opowiadał Johansson. Henning opowiedział im w końcu wszystko to, co wcześniej mówił Backstromowi. Im dłużej opowiadał, tym swobodniej się zachowywał. Opowiadał wyczerpująco, ze szczegółami, bo zadawały mu szczegółowe pytania. Kilka razy zdarzyło się nawet, że sprawdzał daty i fakty w jednym ze swoich starych dzienników. Najwięcej czasu poświęcił Waltinowi. Poznali się w jakimś lokalu, nazywał się Gamla Cecil. Gdzieś przy Biblioteksgatan. Zachodziła tam młodzież z bogatych domów, żeby się upić i zabawić z kobietami. Waltin miał wtedy dwadzieścia lat, on był dziesięć lat starszy. Opowiedział też o pierwszym interesie, jaki zrobił z Waltinem, który odziedziczył wtedy spadek i chodził z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. Wspomniał też o zainteresowaniu Waltina pornografią -dobrą pornografią - a także o obrazie, który mu sprzedał, gdy Waltin „miał jeszcze mleko pod nosem”. - Niewielki obraz olejny Gustawa Klimta. To był najgorszy interes, jaki zrobiłem w całym życiu, zważywszy na to, ile płacą za niego dzisiaj. Wyczerpująco opowiedział o tym, co się działo w kolejnych latach, jak się spotykali, rozmawiali przez telefon. Od czasu do czasu robili sobie miesięczną przerwę. On załatwiał w tym czasie własne interesy. Potem znowu się spotykali, jedli dobrą kolację, rozmawiali o sztuce, o przyjemnościach życia i o kobietach, chociaż on, Henning, niechętnie rozmawia o kobietach z innymi mężczyznami. - Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Raczej dobrymi znajomymi, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Poza tym przez wiele lat mieszkaliśmy niedaleko siebie, przy Norr Malarstrand. Często się więc zdarzało, że gdy wychodziliśmy na miasto, prawie na siebie wpadaliśmy. - Czy Waltin miał jakichś przyjaciół, których pan znał? - spytała Holt. Nic mu o tym nie wiadomo. Nie miał rodziny, oprócz ojca, o którym mu kiedyś wspomniał. Miał za to mnóstwo kobiet. Pięknych i młodych. Niektóre były bardzo młode, może nawet zbyt młode. Widział je na własne oczy, bo przecież spotykał Waltina z nimi w dzielnicy, w której mieszkali. Zapamiętał go tak: Waltin z wiszącą mu u ramienia panienką. - Kiedyś mi zdradził, że takie lubi najbardziej - młode albo bardzo młode. Chciał je zaliczać w biegu. Jego poglądy na kobiety pozostawiały zresztą wiele do życzenia, jeśli mogę się tak wyrazić - stwierdził Henning i uśmiechnął się po ojcowsku do Lisy, która siedziała przed nim w swoich pumpach ze skromnie złączonymi nogami. - Mówi pan, wiele do życzenia? - spytała Holt. - Tak - odparł Henning i potrząsnął głową. - Któregoś razu spytał mnie nawet, czy byłbym
zainteresowany zbiorem zdjęć i filmów. Same prywatne nagrania, same mocne sceny, mówiąc oględnie. Oczywiście odmówiłem. A jak to było z rewolwerem, z którego podobno zastrzelono premiera? Oprócz tego, co już opowiedział Backstromowi i co przekazał im dzisiaj, chciałby jeszcze coś dodać. Zapomniał powiedzieć o tym Backstromowi, ale przypomniał sobie, kiedy robił porządki w głowie. - Waltin pokazywał mi zdjęcie tego rewolweru - powiedział. - Zdjęcie? - spytała Holt. - Zwykła kolorowa fotografia, powiększona, jakieś dwadzieścia na piętnaście centymetrów. Przedstawiała rewolwer leżący na egzemplarzu „Dagens Nyheter” z 1 marca, to znaczy następnego dnia po śmierci premiera. O ile się nie mylę, tytuł artykułu brzmiał: „Olof Palme zamordowany”. - Ten model ma numery seryjne wytłoczone na lufie. Widział je pan na tamtym rewolwerze? - Nie. Tamten rewolwer był gładki, błyszczący, metaliczny. Miał długą lufę i drewnianą, kratkowaną kolbę. Zrobioną z orzecha. - Z orzecha? - Tak to się nazywa. Waltin twierdził, że to orzech laskowy. Pytałem go o to, podobnie jak o stan rewolweru. - Czy pamięta pan, w którą stronę była skierowana lufa? - wtrąciła się Mattei. - W prawo, tak, chyba w prawo. Rewolwer leżał poniżej tytułu w gazecie. Równolegle do niej. Z kolbą zwróconą w lewo i lufą w prawo. - Jest pan tego pewien? - spytała Holt. To znaczy, że numer był po drugiej stronie lufy, pomyślała. - Całkowicie pewien? - dodała Mattei. Może to zwykły przypadek, pomyślała. - Ten obraz utkwił mi w pamięci dość mocno. A dlaczego panie o to pytają? - Na tym modelu numer seryjny znajduje się po lewej stronie lufy. To nam wyjaśnia, dlaczego pan go nie widział. - Ale Waltin nie wyjaśnił, jak wszedł w posiadanie rewolweru? - dopytywała Holt po raz trzeci. - Mówił tylko, że ma do niego dostęp - powiedział Henning. - I że jest w dobrym stanie, bo był przechowywany w bezpiecznym miejscu, w jaskini lwa. Tak się wyraził. Był w świetnym humorze, kiedy mi o tym opowiadał, i dlatego jestem tego taki pewien. - Czy Waltin był najzupełniej pewien, że to ten rewolwer, z którego zastrzelono premiera? - Całkowicie. Zastanawiam się tylko, skąd o tym wiedział. Kiedyś sobie zażartowałem i spytałem, czy był zamieszany w zamach, ale zaprzeczył. Potem dodał coś w tym stylu, że gdybym wiedział to, o czym on dowiedział się tam, gdzie pracuje, to do końca życia
mógłbym sobie dostatnio żyć tylko ze względu na obowiązek zachowania tajemnicy. - Jak pan to sobie wytłumaczył? - Wiedziałem, w jakiej instytucji pracuje - odparł Henning i wzruszył ramionami. - Nie miałem powodu przypuszczać, że się ze mnie nabija. To nie byłoby w jego stylu. Odniosłem wrażenie, że faktycznie mógłby zdobyć dla mnie ten rewolwer, pod warunkiem że znajdę na niego kupca, a transakcja odbędzie się w całkowitej dyskrecji i bez ryzyka. - Czy pan to zrobił? To znaczy, się czy próbował pan znaleźć kupca? - spytała Holt. - Nie. Naprawdę. Są interesy, za które nigdy się nie biorę. Próbowałem mu to wyjaśnić. Oczywiście elegancko, bo tak należy. - O ile dobrze zrozumiałam, do tej rozmowy doszło na miesiąc przed jego śmiercią powiedziała Holt. - Tak. Byłem zszokowany, kiedy się o tym dowiedziałem. Łatwo zrozumieć dlaczego. Nie dlatego, że sądziłem, że ktoś go zamordował. Nigdy nie miałem głowy do tego rodzaju teorii spiskowych. Już raczej sądziłem, że odebrał sobie życie. - Dlaczego pan tak uważał? - Był w kiepskiej kondycji. Pił o wiele więcej, niż mógł. Zaniedbywał się, chociaż wcześniej zawsze zwracał na wygląd szczególną uwagę. Zawsze był elegancko ubrany, a ubrania miał szyte na miarę. No i miał dobry gust. Niestety dość wcześnie zauważyłem u niego pewne cechy świadczące o skłonności do autodestrukcji. Pod koniec - mam tu na myśli ostatni rok przed jego śmiercią - zaczął się zachowywać w sposób niekontrolowany. Mówił o rzeczach, o których normalny człowiek nie mówi. Wiem, że był chory. Opowiadał mi, że choruje na wątrobę, ale moim zdaniem zgubił go alkohol. Po prostu za dużo pił. - O jakich dziwnych rzeczach mówił? Może jakiś przykład? - No cóż - powiedział Henning z westchnieniem. - Któregoś wieczoru, gdy poszliśmy coś zjeść, było to chyba pół roku przed jego śmiercią, zrobił mi dłuższy wykład o tym, że najchętniej wyszedłby na swój balkon i patrzył, jak płonie Rzym. Ponieważ jednak nie jest to możliwe, musi się zadowolić wykorzystywaniem i biciem każdej kobiety, którą spotka na swej drodze. - Co chciał przez to powiedzieć? - Obawiam się, że mówił dokładnie to, co myślał. - Czy przypomina pan sobie coś jeszcze? - spytała Mattei z niewinną miną. - Opowiadał mi mnóstwo rzeczy. Były to bardzo wulgarne historie, a ich słuchanie dla nikogo nie byłoby przyjemne. W każdym razie mnie wysłuchiwanie ich nie sprawiało przyjemności. - Może pan podać jakiś przykład? - spytała Holt, rzucając ostrzegawcze spojrzenie na Mattei. - Kiedy studiował prawo na uniwersytecie, założył z kilkoma kolegami z roku dziwne
stowarzyszenie. Miało dość niezwykłą nazwę. - Jak się nazywało? - spytała Holt. - Stowarzyszenie Miłośników Pizdy - odparł Henning, rzucając na Mattei przepraszające spojrzenie. - Miłośników Pizdy - powtórzyła Holt. - Tak. - Henning westchnął. - I mógłbym to sobie tłumaczyć studencką fantazją czy jakoś tak… Tyle tylko, że kiedy mi o tym opowiadał, chodziło mu o coś zupełnie innego. - A o co? - O to, że go z tego stowarzyszenia wykluczono. Zrobili to jego trzej kumple. Było ich w sumie tylko czterech i tworzyli dość małą grupę, jeśli mogę się tak wyrazić. Tamci trzej go usunęli z przyczyn, o których wcześniej wspominałem. - Czy chodziło o to, że najpierw swoje kobiety bił, a potem uprawiał z nimi seks? - Mniej więcej - przyznał Henning, wzruszając przepraszająco ramionami. - Ale i o inne rzeczy. - Na przykład? - Na przykład o to, że je wiązał. Golił im podbrzusza i robił inne takie rzeczy. Kiedy leżały związane, fotografował je. - I dlatego pozostali członkowie stowarzyszenia go wykluczyli? - Tak. Byli razem na jakiejś imprezie, wcześniej poderwali kilka kobiet. To było chyba u Waltina w domu. Coś się tam wtedy wydarzyło, jakaś nieobyczajna sprawa. Ale nie dla Waltina, bo kiedy mi o tym opowiadał, wydawał się rozbawiony. - Czy Waltin podał panu nazwiska pozostałych członków stowarzyszenia? - Tak. Od tego się właśnie zaczęło. Rozmawialiśmy kiedyś o jednym z nich w związku z zupełnie inną sprawą. Właśnie wtedy wspomniał, że należał w przeszłości do pewnego stowarzyszenia. - Jak się ten człowiek nazywa? - To ktoś bardzo znany. - Słuchamy - nalegała Holt. - Obecnie jest posłem z ramienia chrześcijańskich demokratów - wyznał Henning z głębokim westchnieniem. - Nazwisko? - Niech się zastanowię… - zaczął, potrząsając głową. - To w końcu czterdzieści lat. - Wrócimy do tego, zanim się pożegnamy. * - Ciekawe, jak się nazywali dwaj pozostali - powiedziała Holt, gdy wracały samochodem do komendy.
- Może nasz pan poseł sobie przypomni - odparła Mattei. - W końcu to było małe stowarzyszenie, powinien pamiętać. - Która z nas z nim porozmawia? - Chciałabym być przy tej rozmowie - stwierdziła Mattei. - Rozważymy ten pomysł - powiedziała Holt z westchnieniem. - Dla mnie nie jest aż tak oczywiste, że to stowarzyszenie może mieć cokolwiek wspólnego z naszą sprawą. - Ja uważam, że ma - upierała się Mattei. - Jeśli kogoś wykluczają z takiego stowarzyszenia, musi to mieć coś wspólnego ze sprawą. - Zastanowimy się nad tym - zdecydowała Holt. Ta Lisa bywa bezlitosna, pomyślała. Zanim Holt poszła do domu, zadzwoniła do znajomego z dawnych lat, gdy pracowała jeszcze w służbie bezpieczeństwa. Obecnie był komendantem rejonowym policji w Skanii, w Kristianstad. Ojciec Waltina miał w tamtej okolicy posiadłość, pozostającą w rękach rodziny od wielu pokoleń. - Robert Waltin? Wszyscy go tu dobrze znamy. To słynna postać w tej okolicy. A czemu chcesz z nim rozmawiać? - Muszę zasięgnąć informacji o kimś innym, kimś, komu się przyglądamy - wyjaśniła Holt. - Stary Waltin nie jest o nic podejrzany, ale kiedy przeczytałam, ile ma lat, pomyślałam sobie, że lepiej zadzwonię do ciebie i sprawdzę, czy jest w ogóle jakikolwiek sens z nim rozmawiać. - To zależy o czym - odparł komendant. - Chyba się orientujesz, kim był jego syn? - Nasz były kolega, Claes Waltin. - Ano właśnie. Jak widać, jabłko nie padło daleko od jabłoni, jeśli mogę się tak wyrazić. Ale ja bym nie powiedział, że staruszkowi brakuje piątej klepki. Nadal jeździ swoim starym mercedesem i sieje grozę na drogach. Kiedyś próbowałem z nim o tym porozmawiać, ale to beznadziejna sprawa. Próbowaliśmy mu odebrać prawo jazdy, ale dostaliśmy odmowę. - W takim razie doradź mi, jak się mam zachować, gdybym chciała z nim porozmawiać. - Powiedz mu, że chcecie rozwikłać zagadkę zabójstwa jego syna. Jak to usłyszy, nie przestanie mówić. Jest tak za każdym razem, kiedy ja albo któryś z moich ludzi upominamy go, że prowadzi jak wariat albo że zniszczył sąsiadowi ogrodzenie owczarni. Kiedyś nam się poskarżył, że ktoś zrzucił kupę obornika, tak że wiatr zwiewa smród na jego dom. Typowe sprawy, jakimi pasjonują się ludzie dzielący włos na czworo. W ten właśnie sposób utrwalają zgodę między sąsiadami. A jak już się u niego zjawiamy, zaczyna wymieniać wszystkie duperele, jakimi się rzekomo zajmujemy, bo nie chcemy zajmować się innymi, konkretnymi sprawami. Na przykład tym, że jego syna zabił rząd socjaldemokratów. Socjolewuchów, jak o nich mówi. Socjolewuchy albo socjomafiosi. - Z tego co wiem, Waltin utonął w morzu. - Lepiej mu tego nie mów. To naprawdę wstrętny typ - stwierdził komendant, który urodził
się w tym samym powiecie, w którym był obecnie komendantem. 54. Trzeci dzień niewoli, na którą Holt skazała Backstroma, dobiegał końca. Ośrodek, do którego przyjechał, był kiedyś ośrodkiem kolonijnym dla dzieci z Roslagen. Kilka przypominaj ących baraki budynków rozrzuconych na leśnym wzgórzu góruj ącym nad zarośniętą sitowiem zatoką. Do tego spróchniały pomost i zniszczona łódka zaryta w piasku. Ściany domków były cienkie jak papier. W środku stały żelazne łóżka, wstawione kiedyś dla biednych dzieci. Sprężyny były wygięte w dół, a materace pochodziły jeszcze z czasów drugiej wojny światowej. Uczestnicy kursu musieli sobie sami ścielić łóżka. Mieszkali po dwóch, dzieląc nieszczęśliwy los. Jeśli chodzi o Backstroma, można powiedzieć, że miał szczęście. Zamieszkał w pokoju z policjantem z drogówki z Uppsali. Facet sprawiał wrażenie całkiem normalnego. Przetrwał w drogówce bezpiecznie do czasu, aż nowa pani komendant policji zatopiła w nim pazury. Los obszedł się z nim więc dokładnie tak samo, jak z Backstromem. Poza tym był na tyle przewiduj ący, że zanim się zgłosił w recepcji, torbę z piwem i wódką ukrył pod szopą. Biada temu, kto zaraz po przyjeździe meldował się w recepcji. Backstrom zrozumiał to w chwili, gdy podszedł do kontuaru i odezwał się do lesby odnotowuj ącej przyjazd kolejnych uczestników. - Telefon komórkowy - powiedziała, spoglądając na niego wyzywająco. - Wszyscy uczestnicy kursu muszą nam zostawić komórki. - Nie sądziłem, że można wziąć ze sobą komórkę - łgał z niewinną miną. - Uważam, że bardzo przeszkadzaj ą, kiedy się przyjeżdża na taki kurs, gdzie trzeba się w pełni skoncentrować. - Mam nadzieję, że to gówno nie zadzwoni akurat teraz, pomyślał. Zwłaszcza że telefon schował w majtkach, gdy wsiadał do autobusu, który miał go dowieźć na miejsce. - A więc zostawił pan telefon w domu? - spytała recepcjonistka, spoglądając na niego podejrzliwie. - Oczywiście, że tak - odparł. - Chcę przez to powiedzieć, że taki telefon bardzo przeszkadza, gdy się przyjeżdża na tego typu kurs i chce się skupić. Uważam, że ten kurs to świetny pomysł. - Możesz mi obciągnąć druta, mała suko, pomyślał. - Czy przywiózł pan ze sobą jakieś napoje alkoholowe? - spytała, spoglądając na jego pękatą walizkę. - Nie piję alkoholu - odparł Backstróm, potrząsając swoją okrągłą głową. - Właściwie nigdy nie piłem. Moi rodzice byli zdecydowanymi przeciwnikami picia alkoholu, więc nigdy nie nabrałem upodobania do tego nałogu. Byłem tak wychowywany od wczesnej młodości - dodał, obrzucaj ąc ją świątobliwym spojrzeniem. - Chcę przez to powiedzieć, że jeśli ktoś słyszy taki przekaz już w młodości, to… - Pokój dwadzieścia dwa, drugi domek na lewo, drugie piętro - przerwała mu lesba i rzuciła na blat klucze.
- Cholera, źle rozegrałem sprawę telefonu - powiedział policjant z drogówki, kiedy wszedł do pokoju i wymienili się grzecznościami, jak na starych policjantów przystało. - Znam tu w okolicy jedną babeczkę, jakieś dziesięć kilometrów stąd. Tamtą j ędzę z recepcji mamy na razie z głowy. - Jakoś sobie poradzimy - uspokajał go Backstróm. Wciągnął brzuch i wyjął z majtek telefon. - Kto nie popełnia błędów? Ja na przykład sądziłem, że w takim miejscu jak to powinni mieć normalny bar. No bo kto, kurwa, prowadzi hotel bez baru? Zwłaszcza że moją pyszną, słodową whisky nie zamierzam się dzielić z takim szeryfem z drogówki jak ty, pomyślał. - Najwidoczniej są tacy, jak widać. Ci, co prowadzą ten ośrodek, to chyba jacyś antropolodzy. A widziałeś menu? Na okrągło jakieś wegetariańskie świństwo - westchnął policjant. - Jakoś sobie poradzimy - pocieszał go Backstróm. - Na pewno. A co byś powiedział na małe co nieco na powitanie? Zadzwoń do tej donny, z którą rozmawiałeś w recepcji, i spytaj, czy ma jakąś młodszą koleżankę. - Może będzie chciała się przekonać, jak smakuje salami Backstróma, pomyślał. &
Przez trzy dni rzeczywiście wszystko funkcjonowało całkiem dobrze, chociaż banda pedziów pieprzyła trzy po trzy o równouprawnieniu, tłumacząc, jak zostać wyzwolonym mężczyzną, a nie tylko paskudnym więźniem własnej płci. Dowodzili też, że ktoś, kto ma kota, jest lepszym człowiekiem od kanalii, która trzyma w domu zwykłego psa. Przez trzy dni wszystko funkcjonowało całkiem dobrze mimo konieczności uczestniczenia w terapii grupowej i ćwiczeniach rozluźniaj ących, jak również mimo walniętej na punkcie ochrony lasów czarownicy, która nawijała o terapii z wykorzystaniem kwiatów róży oraz ludzkiego pola energetycznego. Twierdziła, że trzeba podążać za wewnętrznym głosem, bo tylko w ten sposób można odnaleźć drogę prowadzącą do wyższego poziomu świadomości, wolnej od hamuj ącego działania hormonów i nagannych przesądów. Przez trzy dni wszystko funkcjonowało całkiem dobrze mimo postnego jedzenia, które nadawało się raczej na karmę dla świnek morskich i ptaków. Na posiłki składały się takie smakołyki jak: hektolitry wody mineralnej, stosy sałatek, ziarno i orzechy, rośliny korzenne na przeczyszczenie organizmu i sojowe steki bez przypraw, owoce i jakiś paskudny napój z gorącej wody, cukru i śmietanki. Na najodważniejszych, tych, którzy przed pój ściem spać chcieli się trochę podjarać, czekała kawa bezkofeinowa. Backstrom postanowił nie okazywać, co o tym wszystkim myśli naprawdę, i dlatego już podczas pierwszej sesji grupowej nawiązał rozmowę z trenerem, który miał ją prowadzić. Nazywał się Fridolf Fridolin i był psychologiem zatrudnionym przez policję miejską. Pilnował przestrzegania równouprawnienia płci. Niewysoki, okrągły i różowy, z lekkim meszkiem nad górną wargą. Całość dopełniała marynarka z manchesteru. - W dzisiejszych czasach przeciętny człowiek bardzo dużo mówi o równouprawnieniu i relacjach między płciami. Czy jednak tak zwany przeciętny człowiek ma na myśli coś konkretnego, gdy znajdzie się w określonej sytuacji… - Człowiek i człowiek - przerwał mu Backstrom, unosząc do góry obie ręce. - Dlaczego
ciągle mówisz człowiek? Dlaczego używasz słowa rodzaju męskiego? Nie możesz używać jakiegoś innego? A może właśnie o to ci chodzi? - Rozumiem, co pan ma na myśli, panie Backstrom - odparł prowadzący z nerwowym uśmiechem. - Daj sobie spokój z tym panem. Przecież mieliśmy mówić do siebie po imieniu. Pamiętam, że kiedy się przedstawiałem, poinformowałem wszystkich zebranych, że moi przyjaciele nazywają mnie Eve. Nigdy Backstrom, i nawet nie Evert. Przyjaciele mówią do mnie Eve - wyjaśnił Backstrom i spojrzał karcącym wzrokiem na rozmówcę, który robił się coraz bardziej czerwony. - Proszę mi wybaczyć, panie Back… o, przepraszam, Eve. - Wybaczam ci, Frippe. Bo chyba tak mieliśmy cię nazywać? - Fridolf. To mój tata… - Twój tata - przerwał mu oskarżycielskim tonem Backstrom. - Ale mamę też miałeś? Jak cię nazywała? - Mój mały Frippe, ale to było… - Wybaczam ci, mój mały Frippe - powiedział Backstrom tonem pełnym godności. Niestety trzeciego wieczoru wszystko się popieprzyło. Najpierw skończył się alkohol. Prawie zupełnie, bo Backstróm przewidująco zachował na czarną godzinę kilka kropel. Potem razem z towarzyszem niedoli z Uppsali o mało nie zostali przyłapani na gorącym uczynku, kiedy próbowali się przemknąć do ośrodka po tradycyjnej wieczornej orgietce w przydrożnym barze z kiełbaskami. Kiedy Backstróm znalazł bezpieczne schronienie w swoim pokoju, odsłuchał wiadomości z poczty głosowej. Dzwonił GeGurra. Naszczekał na niego jak pies, chociaż w domu miał kota. Nie przemawiał już do niego grzecznie, jak szanowany siwowłosy handlarz dzieł sztuki tylko jak jakiś dzikus. To wszystko przez tę lesbę Holt. Pewnie wykorzystała okazję, że on, Backstróm, wyjechał na szkolenie, zaatakowała tego starego palanta i wydusiła z niego wszystko, co chciała. - Dałeś mi słowo honoru, Backstróm - powtórzył głos GeGurry z nagrania. - Oczekuj ę, że mi powiesz, co masz na swoj ą obronę. Ta suka chce mnie wycyckać z pieniędzy, pomyślał Backstróm. Trzeba działać szybko. Spakował walizkę, założył krawat i zacisnął go wokół szyi tak mocno, że oczy wyszły mu z orbit. Potem trochę go poluzował, żeby nie wykorkować, i powlókł się do recepcji. - Miałem chyba atak - wyszeptał i usiadł na podłodze. Spojrzał na lesbę siedzącą w recepcji i zaczął wachlować dłońmi czerwoną twarz. Potem wszystko potoczyło się jak w tańcu. Lesba z recepcji dzwoniła na pogotowie i jednocześnie wachlowała mu twarz. Na wszelki wypadek położył się na podłodze. Potem karetka zabrała go na ostry dyżur do szpitala w Norrtalje, gdzie lekarz, prawdziwy Szwed, nie jakiś tam znachor w turbanie, położył go na noc na oddziale. Jednoosobowy pokój, świeża pościel, do tego fińska pielęgniarka z blond włosami. Miała właśnie nocny dyżur i najwidoczniej również słabość do prawdziwych policjantów z wielkiego miasta. Przyszła do niego kilka razy, żeby go pocieszyć, a potem został sam. Wypił do dna to, co zostało w
butelce, i w końcu zapadł w głęboki sen, którego tak bardzo potrzebował. Następnego dnia lekarz puścił go do domu, ale kazał wracać taksówką. Dał mu zwolnienie i skierowanie do szpitala Karolinska Sjukhuset, żeby zbadali, czy nie ma alergii, czy nie choruje na nadciśnienie, czy nie ma podwyższonego cholesterolu i czy nie cierpi na jakieś pomniejsze dolegliwości. Jego stan bardzo zaniepokoił poczciwego lekarza z Norrtalje. Chciałaś wojny, Anno Holt? No to będziesz ją miała, powiedział do siebie. Zamknął drzwi na klucz, podszedł do lodówki i wyj ął zimne piwo. 55. - Kiedy zamierzasz przesłuchać Wiijnbladha? - spytał Johansson, wchodząc do pokoju. - Dzień dobry - odparła Holt. - Dziękuję, czuję się świetnie. Dzięki, że spytałeś. Właśnie zamierzałam do niego zadzwonić, żeby się umówić. Razem z Janem chcemy go przesłuchać i poprosić, żeby złożył wyjaśnienia. Przy okazji, jak ty się czujesz? - Żeby złożył wyjaśnienia? - Tak, inaczej się nie da. Dochodzenie w sprawie rewolweru przedawniło się kilka lat temu. Podejrzanego nie mamy. - Masz go zatrzymać - powiedział Johansson i spojrzał na nią surowo. - Słucham? - Rozmawiałem z prokuratorem. Ma zostać zatrzymany bez wezwania. Przeprowadzisz przeszukanie w jego mieszkaniu i w miejscu pracy. - Na jakiej podstawie? - zdziwiła się Holt. O co mu chodzi, pomyślała. Jeśli rozmawiał z prokuratorem, to co ja mam z tym wspólnego? - Przygotowania do popełnienia czynu zabronionego - odparł Johansson. - To przestępstwo nie ulega przedawnieniu. - Przygotowania do popełnienia czynu zabronionego? Chwileczkę. Czy chodzi o zabójstwo premiera? Bo jeśli tak, to raczej o współudział w zbrodni, a to… - Mam na myśli jego byłą żonę, którą chciał otruć - przerwał jej Johansson. - Szczerze mówiąc, ani ja, ani Jan nie zamierzaliśmy poruszać tej kwestii - odparła Holt, potrząsając głową. - Zresztą w tej sprawie nie ma nawet zgłoszenia. - Już jest. Nie będziemy o tym teraz mówić, ale ponieważ nie mogliśmy z prokuratorem wymyślić nic lepszego, zdecydowaliśmy się na takie właśnie rozwiązanie. To tyle gwoli wyjaśnienia, zanim zaczniesz mnie wypytywać. Jeśli chcesz wiedzieć, rozmawiałem z naszym własnym prokuratorem, a nie z panią prokurator, która prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa Palmego. Tym razem zrobisz tak, jak ci każę. Masz go tu przywieźć w ciągu godziny. I nie musisz być dla niego miła. Przekaż to Lewinowi. I tak się stało. Godzinę później Wiijnbladh siedział w sali przesłuchań z Holt i Lewinem. Był przerażony i nie rozumiał, o co chodzi. Biedny dureń, pomyślała Holt, po czym zaczęła go wypytywać o jego kontakty z Waltinem.
- O czym chcecie ze mną rozmawiać? - jęknął, zwilżając wargi językiem. - O twojej znajomości z Claesem Waltinem - odparła Holt, starając się mówić uprzejmie i wyglądać na zainteresowaną. - Ale on przecież już nie żyje - powiedział Wiijnbladh, spoglądając na nią ze zdumieniem. - Wiem. Ale kiedy żył, byliście podobno dobrymi przyjaciółmi. Holt nie zdążyła mu zadać następnego pytania, bo nagle otworzyły się drzwi i wszedł Johansson w towarzystwie dwóch policjantów z wydziału zabójstw: Rogerssona, tego z małymi oczkami, i obrzydliwego mięśniaka, którego nazwisko Holt już dawno wyrzuciła z pamięci. Chyba nie przypadkiem. - Nazywam się Johansson - powiedział Johansson, świdrując Wiijnbladha wzrokiem. -To ja tutaj rządzę. - Tak, wiem, kim pan jest - wystękał Wiijnbladh. - Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedyś… - Przekaż mi klucze do mieszkania, kartę do czytników, kartę do komputera i kod dostępu - przerwał mu Johansson. - Ale ja zupełnie nie rozumiem… - zaczął Wiijnbladh, potrząsając głową i prawie błagalnym wzrokiem spojrzał na Holt. - Chodzi o przeszukanie mieszkania - wyjaśnił mu Johansson, wyciągając do niego potężną dłoń. - Opróżnij kieszenie, bo inaczej poproszę obu panów, żeby to zrobili za ciebie. Minutę później Johansson i jego dwaj towarzysze wyszli. W środku zostali: Holt, Lewin i przerażony Wiijnbladh, wpatrujący się w Holt błędnym wzrokiem. - Muszę to toalety - powiedział. - Muszę… - Dobrze, ale Jan pójdzie z tobą - zgodziła się Holt i wyłączyła magnetofon. Powinnam była posłuchać Berga, pomyślała. Wizyta w toalecie musiała trochę potrwać. Wiijnbladh ochlapał sobie twarz zimną wodą, ale chyba niewiele mu to pomogło. Nadal był w szoku i nie wiedział, co się dzieje. Na pewno nie rozumie, co jest grane, pomyślała Holt. - Wznawiam przesłuchanie inspektora policji Gorana Wiijnbladha - powiedziała Holt, włączając magnetofon. - Zanim nam przerwano, rozmawialiśmy o twojej znajomości z Claesem Waltinem, który pracował kiedyś w służbie bezpieczeństwa. Czy możesz nam powiedzieć, skąd go znałeś? - Byliśmy dobrymi przyjaciółmi - odparł Wiijnbladh. - Ale nadal nic nie rozumiem. - Jak długo się znaliście? Wiijnbladh odparł, że poznali się, gdy w latach osiemdziesiątych Waltin zaczął pracować w służbie bezpieczeństwa. Ich znajomość miała z początku charakter zawodowy, ale z czasem przerodziła się w przyjaźń.
- Miałem zaszczyt udzielać mu wyjaśnień z dziedziny kryminalistyki - powiedział, odzyskując na chwilę spokój. - Ale zazwyczaj rozmawialiśmy o sztuce. Łączyły nas wspólne zainteresowania, bo Claes miał wspaniałą kolekcję dzieł sztuki. To był naprawdę wspaniały zbiór, zarówno szwedzkich, jak i zagranicznych mistrzów. Któregoś razu poprosił mnie, żebym rzucił okiem na akwafortę Zorna i sprawdził, czy to nie falsyfikat. - Powiedziałeś, że udzielałeś mu wskazówek z dziedziny kryminalistyki. Czy rozmawialiście wtedy o czymś więcej niż o fałszywych dziełach sztuki? - Na przykład o czym? - O broni. Czy wypytywał cię o sprawy związane z bronią? - spytała Holt. Znowu mu się wszystko miesza, pomyślała. - Pytał mnie o wiele różnych rzeczy. Na przykład o odciski palców i różne kryminalistyczne metody zabezpieczania i analizy śladów. Claes, to znaczy Claes Waltin, odczuwał dużą potrzebę zdobywania wiedzy. Ciągle chciał się uczyć. Często przychodził do mnie, to znaczy do działu technicznego. - Wróćmy do sprawy broni. Podobno we wrześniu 1988 roku przekazałeś mu broń przechowywaną w magazynie działu technicznego. Skonfiskowano ją dwudziestego siódmego marca 1983 roku podczas dochodzenia w sprawie poszerzonego samobójstwa. - Nic mi o tym nie wiadomo - wyj ąkał Wiijnbladh, patrząc ze zmieszaniem to na Holt, to na Lewina. - Naprawdę. Chyba naprawdę nic nie wiesz, pomyślała Holt. Widać to po oczach. - Koniecznie musisz sobie przypomnieć. Jesienią 1988 roku Waltin poprosił cię, żebyś mu dał jakiś rewolwer. Konkretnie ten - powiedziała i pokazała mu zdjęcie broni, którą posłużył się mężczyzna, który w marcu 1983 roku popełnił samobójstwo. - Zdjęcie zrobił jeden z twoich dawnych kumpli z pracy. Nazywał się Bergholm. To on prowadził badania laboratoryjne, gdy zrobiono to zdjęcie. Wiijnbladh nie chciał wziąć fotografii do ręki. Nie chciał na nią nawet spojrzeć. Potrząsnął głową i odwrócił wzrok. Holt postanowiła zrobić drugie podejście, ale czuła się parszywie. - Jestem zdumiona tym, co mówisz - powiedziała. - Albo dałeś ten rewolwer Waltinowi, albo nie. Tak albo nie, innego wyjścia nie ma. Mamy z Janem powody przypuszczać, że to zrobiłeś. Musisz nam więc powiedzieć, jak się do tego odnosisz. - Nie wolno mi tego powiedzieć - wzbraniał się Wiijnbladh. - A niby dlaczego? Wyjaśnij nam to. - Ze względu na bezpieczeństwo państwa. - Bezpieczeństwo państwa? - powtórzyła Holt. - Zabrzmiało to tak, jakby to Waltin kazał ci tak mówić. - Kazano mi podpisać stosowny dokument. - Podpisałeś dokument, który podsunął ci Waltin. Gdzie teraz jest ten dokument?
- Mam go w domu. Tam, gdzie mieszkam. W szufladzie biurka. Ale to tajny dokument, więc nie wolno wam go oglądać. - Jeszcze do tego wrócę - powiedziała Holt. - Tak więc we wrześniu 1988 roku przekazałeś Waltinowi rewolwer, którego zdjęcie leży przed tobą na stole. Później sobie wyjaśnimy, dlaczego to zrobiłeś. Ale najpierw chciałabym cię spytać o dwie inne rzeczy, nad którymi też się zastanawialiśmy. Protokół działu technicznego z ekspertyzy balistycznej tego rewolweru zaginął. Ja i Jan uważamy, że to ty go usunąłeś. Druga sprawa to wniosek o zezłomowanie tego rewolweru, który wysłałeś do fabryki broni. Uważamy, że broń nie została zezłomowana. Nie można było tego zrobić, bo wcześniej dałeś ten rewolwer swojemu dobremu przyjacielowi Waltinowi. - Nic mi o tym nie wiadomo - j ęknął Wiijnbladh, patrząc tępym wzrokiem w podłogę. - Spójrz na mnie - powiedziała uprzejmym tonem Holt. - No spójrz. - Co? - spytał Wiijnbladh, podnosząc wzrok. - Dlaczego? - Chcę widzieć twoje oczy, kiedy odpowiadasz. Chyba sam rozumiesz dlaczego. Jesteś przecież policjantem. - Nie mogę odpowiedzieć na twoje pytania. Jeśli to zrobię, złamię tajemnicę służbową, a tym samym popełnię przestępstwo. Tak jest napisane w dokumentach, które podpisałem. - Mówisz o papierach, które kazał ci podpisać Waltin? - Tak. Ale o tym też nie wolno mi mówić. Nareszcie, pomyślała Holt. - Może ty masz jakieś pytania? - spytała, odwracając się do Lewina. - Zastanawiam się na różnymi rzeczami - odparł Lewin z ostrożnym chrząknięciem. Dałeś Waltinowi rewolwer i podpisywałeś papiery we wrześniu 1988 roku? - Nie wolno mi o tym mówić - jęknął Wiijnbladh, potrząsając głową. - Przypuszczam, że wtedy nie wiedziałeś, że Waltin nie pracuje już w policji? - To nie może być prawda - odparł Wiijnbladh, wpatrując się nie wiadomo dlaczego w Holt. - Niestety to prawda. Waltin przestał pracować w policji w czerwcu tamtego roku. Kilka miesięcy przed tym, jak dałeś mu rewolwer, usunąłeś protokół z ekspertyzy balistycznej i wystawiłeś zaświadczenie o zezłomowaniu rewolweru. Kiedy wyświadczałeś mu te przysługi, nie był już policjantem. - To nie może być prawda - powtórzył Wiijnbladh i potrząsnął głową. - A niby dlaczego? - spytał Lewin. - Dostałem od służby bezpieczeństwa wyróżnienie i medal w podziękowaniu za wkład w dzieło budowy bezpieczeństwa państwa. - Który przechowujesz w szufladzie biurka - dodał Lewin.
- Tak. Od początku tam jest. Biedak, pomyślał Lewin. 56. - A więc chce pan pojechać do domu tego truciciela? - spytał Rogersson, otwieraj ąc Johanssonowi drzwi samochodu. - Zdecydowanie. Muszę na chwilę wyjść zza biurka i rozprostować kości. Właściwie to chciałem usiąść z przodu - powiedział Johansson. - Falk, usiądź sobie z tyłu, będziesz miał więcej miejsca. - Dziękuję, szefie - odparł Falk z uśmiechem i otworzył tylne drzwi. - A nie musimy założyć kamizelek kuloodpornych? - spytał Rogersson, kiedy wyjechali z tunelu prowadzącego do podziemnego garażu. - A po cholerę? - żachnął się Johansson, potrząsając głową. - My na pewno nie. Jedziemy tam, żeby znaleźć kilka papierów i pieprzony medal, który ten dupek gdzieś tam podobno ma. - Pewnie go dostał od Związku Działkowców - stwierdził Rogersson z szyderczym uśmiechem. - Oby tak było - odparł Johansson z westchnieniem. Góran Wiijnbladh od piętnastu lat mieszkał w Brommie, w domu seniora dla ludzi na emeryturze pomostowej. Pokój, kuchnia, niewielka łazienka. Do tego cztery przyciski alarmowe, na wypadek gdyby potrzebował pomocy. Jeden znajdował się przy drzwiach wejściowych i można go było dosięgnąć, nawet gdyby się leżało na podłodze. Drugi w łazience, między sedesem a umywalką. Trzeci w kuchni, przy kuchence gazowej, a czwarty w pokoju, przy łóżku. Do tego ostatniego podłączony był przedłużacz, na wypadek gdyby Wiijnbladh chciał skorzystać z przycisku, siedząc przy biurku albo w fotelu przed telewizorem. Łazienka była brudna i zaniedbana. Unosił się w niej słaby, choć wyczuwalny smród moczu. Na podłodze leżało otwarte opakowanie pieluch. W szafce znaleźli dwadzieścia kilka słoiczków i opakowań różnych lekarstw. Obok nich leżało puste opakowanie po plastikowej sztucznej szczęce, maszynka do golenia, pianka i woda po goleniu. Na umywalce stał plastikowy kubek ze szczoteczką do zębów. Obok leżała tuba z substancją służącą do mocowania sztucznej szczęki. Biedaczysko, pomyślał Johansson i przeszedł do pokoju. Rogersson grzebał w biurku przy oknie, podczas gdy Falk zajęty był sprawdzaniem zawartości niewielkiej szafki stojącej przy krótszej ścianie pokoju. Na nocnej szafce, przy łóżku, stała oprawiona w ramkę fotografia byłej żony Wiijnbladha. Tej, która go opuściła przed dwudziestu laty, kiedy przez przypadek się otruł, chociaż to j ą chciał pozbawić życia. - Czy to o tym pan mówił? - spytał Rogersson, wyciągając plastikową torebkę z medalem wielkości pięciokoronówki. Dla inspektora policji kryminalnej Górana Wiijnbladha w podziękowaniu za pomoc w umacnianiu bezpieczeństwa państwa - przeczytał.
- Właśnie tego się obawiałem - stwierdził Johansson. - Czy on był jakimś pieprzonym bohaterem wojennym? - spytał Rogersson, potrząsając głową. - Raczej Supermanem - odparł z szerokim uśmiechem Falk i wyjął z szafki parę białych majtek. - Wyglądaj ą na nieświeże. - A papiery? - spytał Johansson. - To chyba te - powiedział Rogersson. - Pokwitowanie odbioru broni i tajemniczy list polecaj ący napisany przez bezpieczniaków z Budynku B. W każdym razie na ich papierze firmowym. - Pokaż mi - powiedział Johansson. Ludzie naprawdę potrafią być głupi, pomyślał. 57. Johansson wrócił do pokoju przesłuchań po prawie dwóch godzinach. Tym razem zamierzał chyba zostać dłużej, bo przyniósł ze sobą krzesło i od razu na nim usiadł. - Do pokoju wchodzi szef Centralnego Urzędu Śledczego - powiedziała Holt do mikrofonu. - Przerywamy przesłuchanie. Jest godzina… - Wyłącz to diabelstwo - przerwał jej Johansson i machnął ręką w stronę magnetofonu. Musimy poważnie porozmawiać, ale ty nie masz się czego obawiać - dodał uprzejmym tonem, zwracając się do Wiijnbladha. - Możesz spać spokojnie. Ale zanim zaczniemy, napijemy się kawy - zaproponował i nie wiadomo dlaczego spojrzał na Holt. - Czarna czy z mleczkiem? -spytał Wiijnbladha. - Ze śmietanką, jeśli można - wyjąkał Wiijnbladh. &
Ten facet wymyka się wszelkim opisom, pomyślała Holt. Nic nie wskazywało na to, żeby się uspokoił, i to mimo zapewnień Johanssona. Ciekawe, co z tego wyniknie. Holt poszła po kawę. Uznała, że nie ma wyboru. Dopilnowała, żeby Wiijnbladh dostał swoj ą śmietankę, i przysłuchiwała się jego rozmowie z Johanssonem. Johansson rozmawiał z nim jak z dzieckiem. - Jak pewnie wiesz, przez jakiś czas byłem szefem do spraw operacyjnych służby bezpieczeństwa - zaczął Johansson i skinął mu przyjaźnie głową. - Wiem - potwierdził Wiijnbladh. - Zanim został pan szefem Centralnego Urzędu Śledczego. - No właśnie. I dlatego to wszystko, o czym tu rozmawiamy, obj ęte jest absolutną tajemnicą. Zanim się rozstaniemy, podpiszesz dokument, w którym zobowiążesz się do zachowania tej rozmowy w tajemnicy. Nie będzie ci wolno ujawnić jej szczegółów. - Oczywiście - odparł Wiijnbladh. Z tego, co widzi, wynika, że przebieg wydarzeń był następujący, zaczął Johansson z flegmą, udaj ąc, że czyta z notatnika. Waltin go oszukał. Nadużył jego zaufania. Brzydko go wykorzystał.
- Uporządkujmy fakty - powiedział. - W jakich okolicznościach doszło do przekazania rewolweru? Waltin najpierw do niego zadzwonił. Do pracy. Przypomina sobie, na pewno tak było. Powiedział, że musi się z nim natychmiast spotkać. Chodzi o sprawę najwyższej wagi. Nie wolno mu z nikim o tym rozmawiać. Z nim też ma się nie kontaktować. Sprawa jest tak delikatna, że on, Waltin, musiał się nawet wynieść na jakiś czas z budynku policji. Oznacza to, że będzie nieosiągalny. - Od jakiegoś czasu wiedziałem, że Waltin kieruje tak zwaną działalnością zewnętrzną, więc byłem przekonany, że właśnie o to chodzi - wyjaśnił Wiijnbladh. - A więc to on zgłosił się do ciebie? - Przyszedł do mnie w weekend, mniej więcej w połowie września. Miałem wtedy dyżur. Poprosił, abym, jak tylko zostanę sam, od razu do niego zadzwonił, żebyśmy mogli w spokoju porozmawiać. Kiedy więc zostałem sam, zadzwoniłem do niego. Pod tajny numer, który mi podał. Wydaje mi się, że to było w niedzielę. Gdzieś tak w połowie września. Badaliśmy wtedy przypadek podejrzanej śmierci. Doszło do tego jeszcze w czerwcu, w noc świętojańską. Później się okazało, że to było samobójstwo. - I wtedy przyszedł do ciebie Waltin? - sprecyzował Johansson. - Wpadł jak bomba. Co on wyprawia? - pomyślała z mimowolnym podziwem Holt. Kiedy Waltin zamknął drzwi, wyjaśnił mu, co go przygnało. Służba bezpieczeństwa musi zabrać z działu technicznego pewien rewolwer. Może mu wyjawić tylko tyle, że chodzi o sprawę najwyższej wagi dla bezpieczeństwa państwa. - Przyniósł przecież ze sobą dokładny opis broni, numer serii i inne szczegóły. No i zdjęcie. - Pamiętasz, jak wyglądało to zdjęcie? - spytał Johansson. - Czy było na nim coś więcej niż tylko broń? - Nie, tylko broń - odparł Wiijnbladh z westchnieniem. - Zrobiono je z góry, na wprost. W tle ktoś położył linijkę z podziałką centymetrową, żeby pokazać, jaka jest duża. W dolnym rogu widać było kawałek papieru z numerem serii. Odniosłem wrażenie, że zdjęcie zrobili ludzie ze służby. Ale oczywiście nie pytałem o to. - I co zrobiłeś? - zapytał Johansson. Najpierw sprawdził, czy nadal go mają w magazynie. Okazało się, że mają. Leżał w jednej z szuflad w magazynku broni, razem z kulą, której użyto do ekspertyzy balistycznej, i drugą, której nie użyto. Dał Waltinowi rewolwer, obie kule i protokół z ekspertyzy balistycznej. - Chodziło o to, żeby zatrzeć wszystkie ślady po broni - wyjaśnił Wiijnbladh. - To dlatego chciał, żebym załatwił zaświadczenie o zezłomowaniu. - A w fabryce broni nikt się nie dziwił? - W tamtych czasach nie sprawdzali tego zbyt dokładnie. Nie tak, jak dzisiaj.
Przyniosłem po prostu trochę pojedynczych części z innych rewolwerów, na przykład magazynek bębenkowy, odpiłowaną lufę z zatartym numerem serii i kolbę. Mieliśmy w dziale mnóstwo takich drobiazgów, po prostu u nas zalegały. Włożyłem je do torebki i zakleiłem zwykłą kartką z numerem serii broni, której odbiór pokwitował Waltin. - Powiedziałeś: pokwitował? - powtórzył Johansson. - Musiałem wziąć od niego coś w rodzaju pokwitowania, dla własnego spokoju. - I wtedy dał ci to podziękowanie? - spytał Johansson i popchnął w stronę Wiijnbladha dwie kartki, które znalazł w jego mieszkaniu w szufladzie. - Tak. Dopiero teraz sobie uświadomiłem, że te dokumenty są fałszywe. - Wiijnbladh westchnął. - To straszne. Ale czy mogłem mu nie wierzyć? Spisano je na papierze firmowym służby bezpieczeństwa. Były podpisane i tak dalej. Czy mogłem się spodziewać, że to lipa? Przecież kazał mi nawet podpisać zobowiązanie, że całą sprawę zachowam w tajemnicy. Czy mógł się spodziewać, że to wszystko nieprawda? Zresztą tydzień później dostał medal i list z podziękowaniami, podpisany przez szefa służby bezpieczeństwa Erika Berga. Przekazał mu go osobiście Waltin podczas uroczystej kolacji, na którą zaprosił go do swojego mieszkania przy Norr Malarstrand. - List i medal przekazał mi przed południem - wyjaśnił. - Potem na kolację przyszli też inni goście. Oczywiście nie rozmawialiśmy o moim odznaczeniu. - Inni goście? - powtórzył Johansson, rzucając szybkie spojrzenie Holt. - Co to byli za goście? - Stary przyjaciel Waltina, też już nie żyje. Zapamiętałem tylko, że był znanym prawnikiem specjalizuj ącym się w sprawach gospodarczych. Zmarł dwa lata po śmierci Waltina. Był też jego stary ojciec. Bardzo przedsiębiorczy biznesmen. Mieszkał wtedy w Skanii, o ile pamiętam. Zanim Wiijnbladh wyszedł, musiał podpisać kolejne zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Johansson zatrzymał medal, pokwitowanie i list z podziękowaniami. Wyjaśnił, że ich potrzebuje, żeby móc go oczyścić z wszelkich podejrzeń. Wiijnbladh zapewnił go, że nie ma zastrzeżeń. Lewin postanowił odwieźć go do biura, ale zanim wyszli, Wiijnbladh zatrzymał się, żeby zadać Johanssonowi jeszcze jedno pytanie. - Mam cichą nadzieję, że ten rewolwer nie został później wykorzystany do popełnienia innego przestępstwa. - Nic na to nie wskazuje - odparł Johansson, patrząc na niego swoimi szczerymi szarymi oczami. - Dowiedzieliśmy się o nim, kiedy robiliśmy spis rzeczy znalezionych w mieszkaniu Waltina. Wydało nam się to dziwne, bo Waltin nie miał na nią pozwolenia. Niedawno całkiem przypadkiem dowiedzieliśmy się, że kiedyś tę samą broń skonfiskowała policja miejska. No cóż, młyny sprawiedliwości mielą powoli. - Niestety - dodał z westchnieniem.
A ty jak zwykle wymykasz się wszelkim opisom, pomyślała Holt. 58. - No i co o tym wszystkim myślicie? - spytał następnego dnia Johansson, kiedy spotkał się z najbliższymi współpracownikami, żeby się naradzić i wypić obowiązkową kawę. - A co ty o tym myślisz? - Jeśli spojrzeć na to, jak należy, i zacząć od tak zwanego pokwitowania, powiem tylko tyle, że to kiepskie oszustwo i jeszcze gorszy żart - odparł Johansson, podnosząc kartkę, na której Waltin pokwitował Wiijnbladhowi odbiór rewolweru. - Z nagłówka wynika, że to papier firmowy działu technicznego służby bezpieczeństwa - mówił dalej. - Podpisał go urzędnik numer 4711, nazwisko nieczytelne. Wystarczyły porządna kopiarka i trochę fantazji. Sądzę, że Waltinowi nie brakowało ani jednego, ani drugiego. - A list z podziękowaniem od Berga? - spytała Holt. - Abstrahując od tego, że w tamtym świecie nikt nikomu nie pisze listów z podziękowaniami, podpis został zręcznie sfałszowany. Na ręce inspektora policji kryminalnej Gorana Wiijnbladha… Niniejszym wyrażam podziękowanie za cenny udział w operacji służącej interesom państwa… Sztokholm, piętnastego września 1988 roku. Erik Berg, Służba Bezpieczeństwa. Tak na marginesie, piętnastego września była niedziela, ale Berg przychodził do pracy o każdej porze dnia i nocy, więc nie robiłbym z tego zbyt wielkiej hecy - stwierdził Johansson z westchnieniem. - A medal? - zapytała Holt. - Wykonano go w mennicy firmy Sporrong. Jest na nim nawet ich nazwa. Pozłacana miedź. Dla inspektora policji kryminalnej Gorana Wiijnbladha w podziękowaniu za pomoc w umacnianiu bezpieczeństwa państwa. - Czy nasi technicy sobie to obejrzeli? - spytał Lewin. - Nie. Sam to zrobiłem. Ze względu na bezpieczeństwo państwa - odparł Johansson z szerokim uśmiechem. - Ale teraz ja was słucham. Co o tym sądzicie, poza tym, że Wiijnbladh nie był dla działu technicznego darem bożym? Co sądzisz, Liso? - spytał, patrząc na Mattei. Lisa odparła, że jej zdaniem można to wyjaśnić na wiele sposobów. To z kolei może doprowadzić do kilku dalszych wniosków, które mogą prowadzić do jeszcze innych. - Na przykład jakich? - spytał Johansson. Na przykład takich, że cała ta historia może nie mieć nic wspólnego z zabójstwem premiera. - Siedemdziesiąt pięć procent to tylko siedemdziesiąt pięć procent, jeśli wziąć za punkt wyjścia kulę - wyjaśniła Mattei. - Waltin mógł przecież zdobyć jakikolwiek rewolwer, i to w najprostszy sposób - odparł Johansson. - Mógł na przykład powiedzieć, że musi pozabijać borsuki czy inne ryjce na swojej działce w Sormlandzie.
- No dobrze - wtrąciła Holt. - W takim razie inna ewentualność: załóżmy, że rewolwer, który zdobył Waltin, rzeczywiście posłużył do zamordowania premiera. W końcu siedemdziesiąt pięć procent to trzy razy więcej niż dwadzieścia pięć procent, jeśli dobrze policzyłam. - Dwa i pół roku po zabójstwie premiera? - spytała Mattei z niewinną miną. - Podobno między marcem 1983 a wrześniem 1988 roku cały czas przechowywano go w dziale technicznym. - W bezpiecznym miejscu. W jaskini lwa - odezwał się Lewin. - Jeśli to faktycznie ten rewolwer, ktoś musiał go stamtąd zabrać, zastrzelić Palmego i niepostrzeżenie zwrócić. - Jestem już starym człowiekiem - westchnął Johansson. - Za starym na naukowe rozważania. Chciałbym usłyszeć jakieś rozsądne wytłumaczenie. Co powiesz, Anno? - Ten rewolwer to broń, z której zabito premiera - stwierdziła Holt. - Waltin zabrał go z działu technicznego przed zabójstwem. Wiijnbladh mówił przecież, że Waltin go tam odwiedzał. Przy jakiej ś okazji zwędził mu rewolwer. Potem przekazał go sprawcy zabójstwa, a ten po wykonaniu zadania mu go oddał. Waltin odniósł go dyskretnie do działu technicznego. Bezpieczniejszego miejsca chyba nie ma. Kiedy się uspokoiło, a Waltina wywalili z pracy, oszukał Wiijnbladha, żeby ten dał mu rewolwer. Dla niego to coś w rodzaju trofeum. Chce je zachować za wszelką cenę. - Jest jeszcze taka możliwość, że Waltin doszedł do wniosku, że to właśnie z tej broni zastrzelono premiera - wtrąciła Mattei. - Oszukiwał sam siebie, żeby móc sprzedać rewolwer jakiemuś kolekcjonerowi. Taka wersja pasuje z kolei do tego, co twierdzi Henning. - Czyli znowu jesteśmy w punkcie wyjścia. - Johansson westchnął. - A co ty o tym sądzisz, Janie? - Zgadzam się z Anną. - Chodzi ci o stary mandat za niewłaściwe parkowanie? - Tak - odparł Lewin. - Waltin wchodzi w posiadanie broni. Nie pytajcie mnie, jak to robi. Przekazuje ją sprawcy i odbiera od niego dzień po zabójstwie. Sprawca spędza tę noc w jednym z tajnych mieszkań służby bezpieczeństwa w Gardet. - Całkiem zgrabna teoria spiskowa - pochwalił go Johansson. - Tak - odparł Lewin. - Miejmy tylko nadzieję, że nieprawdziwa. Kiedy Holt wróciła do swojego pokoju, stwierdziła, że ktoś złożył jej niezapowiedzianą wizytę. Na biurku siedział Backstrom i wyglądało na to, że zanim weszła, czytał leżące na nim dokumenty. - Jestem porządnie wkurzony - powiedział, spoglądając na nią groźnie. - Usiądź, proszę - odpowiedziała. &
Backstrom był nie tylko wkurzony, ale i rozczarowany: nią i jej kolegami. Właściwie był rozżalony na całą ludzkość. Jest tak rozczarowany, że odbiło się to na jego zdrowiu. Wczoraj wieczorem dostał ataku serca albo słabego wylewu krwi do mózgu, noc spędził
w szpitalu i teraz jest na zwolnieniu lekarskim. Kiedy wróci do zdrowia, zamierza zwrócić się do związków zawodowych i poprosić je o pomoc. Chce złożyć skargę na szefostwo policji miejskiej, na CUŚ, a zwłaszcza na nią, Annę Holt. - A ja myślę, że jesteś zdrów jak ryba - powiedziała Holt. Sprawiała wrażenie, jakby go w ogóle nie słuchała. - Dla prawdziwego policjanta, a za takiego się uważam, anonimowość informatora jest rzeczą świętą - odparł poirytowany Backstrom. - Ty i Mattei wprowadziłyście mnie w błąd. Dzwonił do mnie Henning i zmieszał mnie z błotem. Muszę przyznać, że doskonale go rozumiem. Ale to nie ja oszukałem jego - to ty oszukałaś mnie. - A ja uważam, że chodzi ci tylko o nagrodę - powiedziała Holt. Backstrom upierał się, że to nieprawda. Policja pogrąża się coraz bardziej, kolegom z pracy nie można już ufać, a społeczeństwo zsuwa się po równi pochyłej. Społeczeństwo, w którym uczciwi, ciężko pracujący ludzie - tacy jak on - nie mogą już nikomu ufać. I właśnie to go niepokoi. Nigdy nie spodziewał się nagrody za swoją niewolniczą pracę. Przynajmniej tego nauczył się w ciągu trzydziestu lat pracy w policji. - Kto wam dał wskazówki dotyczące broni? Kto wam podsunął nazwisko Waltina? Beze mnie nic byście nie mieli. To ja skierowałem was na trop tajnej sekty seksualnej, Miłośników Pizdy. Sama się domyślasz, czym się zajmowali przez wszystkie te lata. Banda zboczków! Nazwa nic ci nie mówi? - To nieładnie czytać czyjeś papiery - stwierdziła Holt i na wszelki wypadek włożyła protokół z przesłuchania Henninga do szuflady biurka. - Co masz na swoją obronę? - spytał Backstrom i wbił w nią spojrzenie. - Wykonuję swoją robotę - odparła Holt. - I tym się różnię od ciebie, bo ty tylko ciągle gdzieś biegasz i wtykasz nos w nie swoje sprawy. Poza tym jesteś chyba na zwolnieniu lekarskim? Idź do domu, połóż się i odpocznij. I nigdy więcej nie czytaj moich papierów bez pozwolenia - zakończyła i wbiła w niego wzrok. - Wojna - oznajmił Backstrom. Wstał z krzesła i wycelował w nią palec wskazujący. - Wojna? - spytała Holt. - Wojna - powtórzył. - Właśnie się zaczęła. 59. Po lunchu Holt i Mattei poleciały samolotem do Kristianstad, żeby przesłuchać starego Waltina. - Był u mnie Backstróm - powiedziała Holt. - Kiedy po naszym spotkaniu wróciłam do pokoju, zastałam go na swoim biurku. - Wstrętny tłuścioch - odparła Mattei. - I co chciał? - To był jakiś bełkot. Na końcu wypowiedział mi wojnę. - W takim razie poproszę Johana, żeby się nim zajął - zadeklarowała Mattei. - Johana?
- Tak. - Mattei skinęła głową. Potem do końca lotu opowiadała jej o Johanie, żałując, że samolot ze Sztokholmu do Kristianstad leci nie dłużej niż godzinę. Nasza mała Lisa jest zakochana, pomyślała ze zdumieniem Holt, kiedy wysiadały. &
Duża posiadłość w Skanii, zwana „Posiadłością Roberta Waltina”. Bielony dom, mur pruski, spadzisty dach, staw i wysadzana wierzbami aleja. Tak też można mieszkać, pomyślała Holt, kiedy taksówka zatrzymała się na wysypanym żwirem podwórzu należącym do posiadłości nazywanej Robertslust. - Rodzina Waltinów mieszka tutaj od pokoleń - wyjaśnił Robert Waltin. Oprowadzając je po domu, zadbał, aby „panie” mogły się napić kawy. Duże biurko, skrzyżowane szable na ścianie, komplet wypoczynkowy pokryty podniszczonym aksamitem ze zrobionymi na szydełku serwetkami na zagłówkach, stare portrety w złoconych ramach. Mnóstwo wspomnień z przeszłości, a przecież życie toczy się dalej. Naprawdę urocze miejsce, pomyślała Holt. - Czy to od pana wzięła nazwę posiadłość? - spytała Mattei z uśmiechem. - Ależ gdzie tam - żachnął się Waltin. - Nazwa pochodzi od dziadka mojego dziadka, kierownika manufaktury Roberta Waltina. Nasza rodzina od samego początku miała tu letnią rezydencję. A ty wyglądasz, jakbyś tu mieszkał od samego początku, pomyślała Mattei. Złośliwy, choć całkiem niegroźny staruch z cienką szyją wystającą ze zbyt dużego, postrzępionego kołnierzyka koszuli. Kiedyś, gdy Robert Waltin był jeszcze w pełni sił, musiała być droga i elegancka. Teraz już nie jest, a większość czasu zabiera jej właścicielowi narzekanie na wszystko i wszystkich. - Chciałyśmy się z panem spotkać, żeby zadać kilka pytań o syna - zaczęła Holt, a na jej twarzy pojawił się służbowy uśmiech. - Najwyższy czas. Nigdy nie uwierzyłem, że mój syn się utopił. Claes był zdrowy i w pełni sił. W wodzie czuł się jak ryba. To ja nauczyłem go pływać. I to jeszcze zanim skończył pięć lat. A potem go zostawiłeś i pojechałeś sobie do Skanii, żeby się ożenić ze swoj ą sekretarką, pomyślała Holt. - Nauczyłem go pływać, kiedy był jeszcze pędrakiem. Wtedy jeszcze żyłem z tą wariatką jego matką. Później przyjeżdżał do mnie latem i razem żeglowaliśmy i pływaliśmy. Claes został zamordowany. Tak uważałem od samego początku. - Dlaczego pan tak myśli? - spytała Holt. - Zrobiły to te socjolewuchy - odparł staruszek i spojrzał na nią z chytrą miną. - Coś o nich wiedział, więc postanowili go zabić. Przecież pracował w służbie bezpieczeństwa. Na pewno niemało wiedział o ich ciemnych interesach z Ruskimi i Arabami. No bo, jak myślicie, dlaczego ktoś zastrzelił tego zdrajcę Palmego?
- A co pan o tym sądzi? - Palme zdradził nasz kraj, pracował dla Ruskich. Już gorzej nie mogło być. Sowieckie łodzie podwodne miały tajne bazy wśród szkierów na naszych wodach terytorialnych. Palme stał na czele skorumpowanego rządu, a on, najważniejszy z nich wszystkich, był zwykłym zdrajcą pracującym dla naszych wrogów. Na domiar złego zdradził klasę, z której się wywodził. - Ale dlaczego pan uważa, że Palme był rosyjskim szpiegiem? - spytała Holt. - Wiedział o tym każdy myślący człowiek. Poza tym dostałem potwierdzenie z pewnego źródła - od syna. Służba bezpieczeństwa miała nawet jakieś papiery na potwierdzenie tych podejrzeń. Niestety musieli je zniszczyć na polecenie najwyższego kierownictwa politycznego. Jest to przykład potwornego nadużycia władzy i zwykłej zdrady. Coś takiego, pomyślała Holt. Jak tu wrócić do głównego wątku? - Faktycznie - przytaknęła. - Bardzo by nam pan pomógł, opowiadając o synu. Robert Waltin przystał na to z wielką ochotą. Jego syn był bardzo uzdolniony, nauka przychodziła mu z łatwością. Zawsze miał najlepsze oceny w klasie. Poza tym był ładnym chłopakiem. Kiedy podrósł, wszystkie kobiety za nim ganiały. - Wariowały na jego punkcie, ale on podchodził do tego z humorem. Zawsze był dla nich grzeczny i czarujący. - Ale nigdy się nie ożenił - stwierdziła Holt. - Nie założył rodziny, nie miał dzieci. - A skąd miał brać na to czas? - żachnął się Waltin. - Zresztą ja go ostrzegałem. Dobrze wiedziałem, o czym mówię. Jego matka była przecież moją żoną. - Zginęła tragicznie w wypadku na stacji metra? - W wypadku? Była pijana. Pijana w sztok. Wypijała dwie butelki portweinu dziennie i faszerowała się lekami. Była pijana i dlatego spadła na tory. Taka jest prawda. Czy spotykała się z synem regularnie? Tak, każdego lata. Podczas wielkich uroczystości organizowanych przez jego rodzinę, chociaż nie musiał na nie zapraszać pierwszej żony, bo ich drogi się rozeszły. - Rozmawiałyśmy niedawno z policjantem, który miał okazję pana spotkać w mieszkaniu pańskiego syna, na kolacji. Pod koniec lat osiemdziesiątych, w mieszkaniu przy Norr Malarstrand. - Ma pani na myśli tego małego policjanta, który pomagał Claesowi, gdy pewien Żyd, handlarz dzieł sztuki nazwiskiem Henning, wtrynił mu falsyfikat pewnego obrazu? Obrzydliwy typ. Siedział i zachowywał się tak, jakby cały czas przepraszał, że żyje. Nie wspomnę już o tym, że nie potrafił się posługiwać sztućcami. - Chyba mówimy o tym samym człowieku - odparła Holt. - Tak, przypominam go sobie - powiedział Waltin. - Kiedy się go w końcu pozbyliśmy, zapytałem syna, dlaczego, na miłość boską, zadaje się z kimś takim. - No właśnie, jak syn to wyjaśnił?
- Powiedział, że to pożyteczny idiota, chociaż ma tak ohydną powierzchowność. - A czy wyjaśnił, dlaczego tak uważał? - drążyła Holt. - Nie zagłębiałem się w to - odparł Waltin, potrząsając głową. - Pamiętam tylko, że powiedział, że najbardziej pożyteczni idioci to ci, którzy nie mają pojęcia, do czego są wykorzystywani. Dodał też, że ten niezwykły okaz wyświadczył jemu i narodowi szwedzkiemu wielką przysługę. Oprócz Wiijnbladha był tam jeszcze ktoś. Czy pan Waltin przypomina sobie nazwisko tego kogoś? - Tak - odparł Waltin. - To był dawny kolega Claesa, z czasów studenckich. Został później znanym prawnikiem, specjalizował się w sprawach gospodarczych i pracował dla największych szwedzkich spółek. Przez kilka lat zasiadał nawet w zarządzie Boforsa. Zmarł rok po śmierci Claesa. Nazwisko wypadło mi z pamięci, ale wydaje mi się, że po pogrzebie wysłałem kartkę wdowie po nim. Wspaniała postać. Razem studiowali prawo, jak już mówiłem, a poza tym byli członkami pewnego stowarzyszenia. Uwaga, pomyślała Holt. - Stowarzyszenia? - spytała z uśmiechem. - Najpierw zapisali się do Konserwatywnych Prawników, ale później w zarządzie doszło do jakiegoś sporu. Działo się to w czasach, gdy bolszewicy próbowali przejąć nasze uniwersytety i dlatego Claes i jego przyjaciele postanowili założyć własne stowarzyszenie. Nazywało się chyba Prawnicy na rzecz Wolnej Szwecji. - Prawnicy na rzecz Wolnej Szwecji? - spytała Holt. - Coś takiego - odparł Waltin, wzruszając ramionami. - Dokładnie nie pamiętam. Mój syn należał wtedy do wielu takich stowarzyszeń. - Pamięta pan jeszcze jakieś? - spytała Holt z niewinną miną. - Tak, ale nie zamierzam rozmawiać o tym z paniami. Natomiast chętnie opowie o swoim synu. I tak zrobił. Niestety po wysłuchaniu dwugodzinnego wykładu na temat zalet i zasług młodego Waltina Holt i Mattei musiały zakończyć rozmowę, ponieważ przyjechała po nie zamówiona taksówka. - Bardzo panu dyrektorowi dziękujemy - powiedziała Holt, podając mu rękę na pożegnanie. - Jeśli już ktoś zasługuje na podziękowania, to na pewno mój syn - odparł Waltin. - Też tak myślę - powiedziała zgodnie Holt. - Za to, że dzięki niemu ten zdrajca został zastrzelony - syknął Waltin, po czym się odwrócił i zamknął drzwi domu, w którym ród Waltinów mieszkał od pięciu pokoleń. - A więc ten stary dziadyga twierdzi, że to jego syn brał udział w zabójstwie premiera powiedział Johansson. - Skąd o tym wie? - Trudno powiedzieć - odparła Holt. - Sądzę, że to raczej przeczucie, o ile dobrze go zrozumiałam. W każdym razie takich słów użył na pożegnanie.
- Przeczucie - żachnął się Johansson i w tej samej chwili postanowił, że musi porozmawiać z Perssonem, wiernym psem byłego szefa służby bezpieczeństwa Erika Berga. Prawdziwym policjantem, który w tamtych czasach znajdował się w samym centrum wydarzeń.
60. Persson mieszkał w Rasundzie, w jednym ze starszych budynków, z przełomu XIX i XX wieku, stojących nad stadionem piłkarskim. W niewielkim, dwupokojowym mieszkanku mieszkał od czasu, gdy w latach siedemdziesiątych się rozwiódł. Chciał być prawdziwym policjantem i poświęcić pracy w policji cały swój czas. Człowiekiem, z którym w ciągu siedemdziesięciu lat życia spędził najwięcej czasu, był legendarny już Erik Berg, szef do spraw operacyjnych służby bezpieczeństwa, który trwał na tym stanowisku dwadzieścia pięć lat. Był bezpośrednim przełożonym Perssona przez dwie trzecie jego pracy w policji. Kiedy odszedł na emeryturę, jego miejsce zajął Johansson. Berg i Persson znali się jeszcze ze szkoły policyjnej. W latach sześćdziesiątych przez dwa lata jeździli tym samym radiowozem. Szwedzka policja jeździła wtedy czarnymi plymouthami z huczącymi silnikami. O volvo i saabach nikt wtedy nawet nie myślał. To były inne czasy. Po jakimś czasie Berg zaczął robić karierę. Skończył prawo, trafił do służby bezpieczeństwa i szybko awansował. W 1975 roku mianowano go szefem do spraw operacyjnych. W praktyce to on kierował tajną działalnością podległych mu służb. W dniu, kiedy dostał tę nominacj ę, zadzwonił do Perssona i zaproponował mu pracę. Potrzebował zaufanego człowieka, najlepiej kogoś takiego jak Persson. A przynajmniej to właśnie można było wyczytać między wierszami. Godzinę później Persson zrezygnował z pracy w sekcji włamań policji miejskiej. U Berga został komisarzem. Na tym stanowisku wytrwał aż do emerytury, na którą przeszedł dwadzieścia cztery lata później. Rok później ze stanowiska ustąpił także Berg, i wkrótce zmarł na raka. Persson nadal miał się dobrze i nie zamierzał umierać. Tacy jak on po prostu nie umierają. - Cieszę się, że cię słyszę - powiedział Persson, słysząc w słuchawce głos Johanssona. Dawno się nie widzieliśmy. - No właśnie, może byśmy coś razem zjedli? - zaproponował Johansson. - Zapraszam do siebie - odparł Persson. - Nigdy nie chodzę z facetami do restauracji. Poza tym nie cierpię tej ich muzyki. - W takim razie może dziś wieczorem? - Świetny pomysł. I tak nie mam nic do roboty. Co powiesz na domowej roboty lekko osolony mostek wołowy z sosem z marchewki i groszku? - Znakomicie. Jestem za - zgodził się Johansson. Czy może być coś lepszego, pomyślał. - W takim razie o siódmej - zdecydował Persson. - Jeśli chcesz wypić coś mocniejszego, możesz przynieść jakąś butelczynę. Człowiek nigdy nie przestaje się dziwić, pomyślał Johansson kilka godzin później, gdy siedział w kuchni Perssona, a gospodarz rozlewał wódkę do kieliszków. Wiecznie młody Persson, znany w pracy z tego, że przez wiele lat, bez względu na porę roku, wszędzie chodził w tym samym szarym garniturze, tej samej pożółkłej nylonowej koszuli i tym samym brązowym krawacie.
W jego mieszkaniu pachniało środkami czystości i wyszorowaną do czysta podłogą. Przypominało stare domki dla lalek. Tyle tylko że było od nich trochę większe, a ponieważ Persson ważył dwieście kilogramów i miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, przypominał słonia w składzie porcelany. Na szczęście był to słoń poruszaj ący się z gracj ą baletnicy, a gotował prawie tak dobrze jak ukochana ciotka Johanssona, która w starych, dobrych czasach prowadziła wyszynk w hotelu Stora Hotellet w Kramfors, zaopatrując leśniczych, właścicieli tartaków i innych zakładów branży drzewnej w to, czego potrzebowali do życia. - Jak leci? Zastanawiasz się, czy nie kupić ode mnie wyposażenia tego mieszkania? spytał, widząc, że Johansson się rozgląda. - Raczej nie - odparł Johansson. - Podziwiam tylko, że potrafisz tu utrzymać taki porządek. Tacy jak my nie słyną z zamiłowania do porządku. - Nienawidzę bałaganu - powiedział Persson. - Tkwi to we mnie od czasów, gdy poszedłem w kamasze. Opowiem ci o tym. - No to słucham - zgodził się Johansson i napełnił kieliszki. Persson odbywał służbę wojskową w Marynarce Wojennej. Po odsłużeniu obowiązkowych dziesięciu miesięcy postanowił zostać w armii i przez kilka lat pełnił funkcje dowódcze. Potem odszedł z armii i wstąpił do policji. Od pewnego czasu jest na emeryturze. - Policjantem nie można zostać - stwierdził. - Policjantem trzeba się urodzić. - Dobrym policjantem na pewno, inaczej do dupy z takim. Czy w Marynarce pływałeś na łodziach podwodnych? - Nie. Dlaczego tak sądzisz? - Utrzymujesz wszędzie wzorowy porządek - stwierdził Johansson. - Jeśli na łodzi podwodnej powiesisz kurtkę nie tam, gdzie trzeba, twój kumpel będzie musiał spać na podłodze. Tak przynajmniej słyszałem. - To prawda. Cholernie tam ciasno i dlatego takich jak ja nie biorą. Byłem kilka razy w takiej łodzi. Już wtedy nie mogłem się przecisnąć przez wieżyczkę. Na klaustrofobię nigdy nie cierpiałem, ale kto lubi chodzić w przyciasnych butach? Dlatego wybrałem ląd. Stacjonowałem w bazie Marynarki wojennej w Berdze pod Sztokholmem, byłem technikiem od materiałów wybuchowych. W okolicy pełno było min z drugiej wojny światowej. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ze dwa razy wypływaliśmy w morze, żeby pomóc biedakom, którzy złowili w sieci nie to co trzeba. - I dlatego tak ważne było utrzymywanie wszystkiego w należytym porządku? - Absolutnie - zgodził się Persson z lekkim uśmiechem. - Wystarczyło, że zrobiłeś kluczem francuskim o jeden obrót za dużo i mogła to być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobiłeś. A jeśli na dodatek zabrałeś ze sobą nie ten sprzęt co trzeba, nie było nawet sensu zaczynać. - Mogę to sobie wyobrazić. - Z czasem człowiek wszystkiego się nauczy - stwierdził Persson, wzruszając ramionami.
- W zasadzie nie było to trudniejsze niż na przykład przepchanie zlewu. Bo jak już się czegoś raz nauczysz, zostanie ci to w palcach do końca życia. Tyle że w przypadku przepychania zapchanego zlewu konsekwencje bywaj ą trochę inne, jeśli mogę tak powiedzieć. Weźmy na przykład moje mieszkanie. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat zajmowałem się przepychaniem zlewu i naprawianiem uszkodzonej instalacji elektrycznej, a nie jakimiś tam bombami czy minami. Robiłem to, żeby oszczędzić na wydatkach. Ale ja się nie skarżę. Fachowcy strasznie brudzą i kłamią. Nigdy nie przychodzą o umówionej godzinie. Pomyśl sobie, jak by to wyglądało, gdyby stara niemiecka mina uderzyła w kadłub? A propos uderzenia, strzelmy sobie lufę. Na zdrowie! - Na zdrowie! - odparł Johansson. Po jedzeniu popuścili pasów i przeszli do pokoju, żeby się napić kawy i porozmawiać o tym, o czym zawsze rozmawiaj ą prawdziwi policjanci, mianowicie o innych prawdziwych policjantach i przestępcach. - Jakiś miesiąc temu wpadłem w centrum Solny na Jarnebringa. Kazał cię pozdrowić. Nic się nie zmienił, chociaż całkiem niedawno został ojcem. - Jarnebring zawsze jest sobą - odparł Johansson z sympatią. - Ostatnio najwięcej czasu musi poświęcać maluchowi. - Tak to już bywa - westchnął Persson. - Między innymi dlatego postanowiłem kiedyś, że nie będę miał dzieci. - Jak to? - Człowiek się do nich przywiązuje - odparł Persson. - A tobie nic się ostatnio nie urodziło? - Tak się złożyło, że nie. A pierwsza dwójka jest już dorosła. Zdążyłem zostać dziadkiem. To o wiele spokojniejsze zajęcie, jeśli chcesz wiedzieć. - Tak, widzę - odparł Persson. - Zawsze uważałem, że ludzie za bardzo się przejmują opieką nad dziećmi. Większość dzieci zachowuje się w sposób dla mnie niepojęty. A propos… jak ci się pracuje urzędzie? To chyba nic przyjemnego, jeśli się miało zaszczyt pracować w służbach, a potem trafia się właśnie tam? - Pięć lat w służbach w zupełności mi wystarczy - powiedział Johansson i uśmiechnął się lekko, wzruszając ramionami. - Erik spędził tam ćwierć wieku. Dopiero rak zmusił go do odejścia. Dla mnie mógł tam zostać na zawsze. - Ale ty odszedłeś przed nim. - Tak. Rok wcześniej. Ale wtedy był już chory, a ja nie mogłem znieść tego widoku. Przynajmniej nie codziennie. Utrzymywaliśmy regularne kontakty aż do jego śmierci. Spotykaliśmy się kilka razy na tydzień i codziennie do niego dzwoniłem. A propos, jak tam sprawa Palmego? Udało ci się zaprowadzić jakiś porządek? To już chyba ostatni dzwonek -dodał, spoglądając na Johanssona z zaciekawieniem. - Dlaczego mnie o to pytasz?
- Czytałem coś o tym miesiąc temu w gazetach. - W gazetach - żachnął się Johansson. - Jeśli chcesz wiedzieć, to sprawa Palmego nie wygląda różowo. - Nigdy nie wyglądała - odparł Persson. - Ta sprawa od samego początku stała na uszach. - Ale jest jedna rzecz, nad którą się głęboko zastanawiam - powiedział Johansson. - Wiesz, co ci powiem? - spytał Persson, unosząc kieliszek. - Przeczuwałem, że chcesz mnie o coś spytać. - Co sądzisz o Waltinie? - spytał Johansson. - O Waltinie? - powtórzył Persson, po czym spojrzał na Johanssona i potrząsnął głową. Zaczynasz mnie niepokoić. - Niby dlaczego? Waltin to goguś, błazen i nieudacznik, a na dodatek tchórz. Ktoś taki jak on nigdy nie poważyłby się zabić Palmego. Poza tym jego wygląd nie pasuje do rysopisu sprawcy. Sprawcą może być ktokolwiek, ale nie on. Waltin był dobry w robieniu różnego rodzaju ciemnych interesów finansowych. Nic nie ryzykując, potrafił zarobić jakieś pieniądze. Poza tym w służbie bezpieczeństwa krążyły pogłoski o jego szczególnym zainteresowaniu kobietami i o niezwykłych formach, jakie to zainteresowanie przybierało. - Jasne - powiedział Persson. - Zdarzyło się, że obił kilka babek, może nawet więcej niż kilka, bo sprawiało mu to przyjemność. Ale żeby strzelać do Palmego? Nigdy w życiu! Po co miałby to robić? To nie ten typ. Absolutnie się do tego nie nadawał. - Ale ja nie twierdzę, że to on zastrzelił premiera - stwierdził Johansson. - Akurat co do tego się z tobą zgadzam. Ale to nie znaczy, że nie mógł być zamieszany w zamach w jakiś inny sposób. - Wiesz co? Teraz naprawdę zaczynasz mnie niepokoić - powiedział Persson, potrząsając głową. - Chcesz powiedzieć, że brał udział w jakimś spisku? - Na przykład. - Na to był zbyt wielkim tchórzem - odparł Persson. - Był też zbyt leniwy, żeby coś takiego wymyślić. Wolał iść wygodnie przez życie, nie wysilając się zbytnio. Najchętniej z innymi, takimi, którzy preferuj ą ten sam styl życia. Ludzie z lepszego towarzystwa, w czepkach urodzeni. Skąd ktoś taki jak on mógłby znać kogoś, kto byłby zdolny zrobić coś takiego? - Nie wiem. Może ty zasugerujesz jakieś nazwiska? - Jeśli masz na myśli policjantów, to bardzo się mylisz. Wśród nas nie znalazłbyś ani jednego, który by sobie z czymś takim poradził albo chciałby zadawać się z Waltinem. Nie u nas. Poza tym powinieneś wiedzieć jedno: nasi ludzie, ci, którzy pracowali wtedy w Biurze Ochrony Rządu, lubili Olofa Palmego. Jestem przekonany, że żaden z nich na niego nie głosował, ale lubili go jako człowieka, chociaż jako obiekt do ochraniania sprawiał kłopoty.
- To kto twoim zdaniem zastrzelił premiera? - spytał Johansson. - Ktoś w rodzaju Christera Petterssona. Jakiś szaleniec ze skłonnościami do przemocy, który nie bał się konsekwencji swego czynu. Trafiła mu się szansa i po prostu ją wykorzystał. No, może ktoś trochę bardziej uporządkowany niż Pettersson. Takich palantów jak on są tysiące. Mają szafy pełne broni, na którą pozwolenie wydaliśmy my, policjanci. - Zgadzam się - powiedział Johansson. - Miło mi to słyszeć. Czy mogę ci udzielić dobrej rady? - Zawsze chętnie słucham dobrych rad mądrych ludzi. - Wystarczy, że posłuchasz starego człowieka, który zajmował się podobnymi sprawami dłużej niż ty - powiedział Persson, rozlewaj ąc do kieliszków resztę przyniesionego przez Johanssona koniaku. - Słucham - odparł Johansson i skinął głową. - Odpuść sobie sprawę Palmego. Przegraliśmy ją ponad dwadzieścia lat temu. - To prawda. Gdyby to ode mnie zależało, kazałbym przypiekać tego drania na rożnie. - Kto by nie chciał? - spytał retorycznie Persson. - Niestety, nam, policjantom, nie wolno robić takich rzeczy. Na domiar złego w tym konkretnym przypadku nawet nie wiemy, kogo powinniśmy nadziać na rożen. Odpuść sobie, pomyślał Johansson godzinę później, wracając taksówką do domu. Przestań o tym ciągle myśleć, to może w końcu uda ci się coś zrobić.
61. Biografia Waltina zaczęła powoli nabierać formy i treści. Od metryki urodzenia aż po świadectwo zgonu. Od ogłoszenia w „Svenska Dagbladet”, gdzie ukazało się zdjęcie małego Claesa i jego rodziców, aż po dwa śledztwa prowadzone przez policj ę hiszpańską i szwedzką w sprawie wypadku, który zakończył jego ziemski żywot. Wcale nie był takim prymusem, jak opowiadał jego ojciec. Raczej szkolnym łobuzem. Rzeczywiście chodził do dobrych szkół, ale przez cały okres nauki miał przeciętne oceny. Z wyj ątkiem zachowania, bo już w drugiej klasie podstawówki ocenę ze sprawowania mu obniżono. Hm, miał dopiero osiem lat i chodził do prywatnej szkoły. Ciekawe, co zmalował, zastanawiała się Mattei. Sytuacja zmieniła się w sposób zadziwiający, kiedy poszedł do wojska. Służbę odbywał w Umea, w pułku dragonów norrlandzkich, elitarnej jednostce konnych strzelców. Kiedy po piętnastu miesiącach wychodził do cywila, ze wszystkich przedmiotów miał najwyższe oceny. Potem wszystko wróciło do normy. Egzamin magisterski z prawa zdał dopiero po ośmiu latach, chociaż powinien zmieścić się w czterech. Czy Palme nie zdał tego egzaminu już po dwóch latach, zastanawiała się Mattei. Wszystko wskazuje na to, że oprócz studiów głowę zaprzątało mu wiele innych spraw. Między innymi stowarzyszenia. Ledwo rozpoczął studia na Wydziale Prawa, wstąpił do ugrupowania o nazwie Konserwatywni Prawnicy. Wystąpił z niego już po roku i zażądał, żeby przyczyny jego rezygnacji wpisać do protokołu. Jego zdaniem stowarzyszenie było zbyt radykalne. Wspólnie z grupą kilku innych studentów podzielających jego zdanie założyli inne stowarzyszenie, o nazwie Młodzi Prawnicy na rzecz Wolnej Szwecji. Zakończyło żywot już po trzech spotkaniach. Stowarzyszenie Miłośników Pizdy, założone przez czterech młodych przyjaciół, przetrwało znacznie dłużej. Oficjalnie powstało we wrześniu 1966 roku, gdy zaczął się jesienny semestr, i istniało dziesięć lat. Z zebranych informacji wynikało, że Waltin był bardzo aktywnym członkiem. Pełnił funkcję skarbnika i podczaszego. W latach 1966 i 1968 zdobył tytuł Pogromcy Pizd. W 1969 roku został wykluczony ze stowarzyszenia z powodów, których nie udało się ustalić. Nie znaleziono też żadnej wzmianki o tym w protokołach. Czterdzieści lat później najzdolniejsza spośród wszystkich komisarzy policji, Lisa Mattei, potrzebowała dwóch dni, żeby się tego dowiedzieć. Nie musiała nawet zwracać się o pomoc do parlamentarzysty, członka partii chrześcijańskich demokratów, wchodzącego w skład komisji sprawiedliwości. &
Poprosiła o zgodę Johanssona, ale ten kategorycznie jej tego zabronił. - Zaczynam się niepokoić, Liso, kiedy słyszę z twoich ust takie rzeczy - powiedział, wbijaj ąc w nią wzrok. - Dlaczego chcesz z nim rozmawiać? Zakładam, że wiesz, że zanim został
wybrany do parlamentu, był prokuratorem okręgowym. - Chcę go wypytać o Waltina, o jego przeszłość - odparła Mattei. - Uważam, że to niezwykle interesujące. Wyobrażam sobie… - Co za bzdury wygadujesz? - przerwał jej Johansson. - Chcesz go pytać o wybryki kilku studentów, którzy w latach sześćdziesiątych całkowicie stracili kontrolę nad swoimi czynami? Jaki to ma związek z naszą sprawą? Czterdzieści lat później! Jak sądzisz, dlaczego Palme został zamordowany? Chcesz udowodnić, że doszło do próby gwałtu i sytuacja wymknęła się spod kontroli? - Nie sądzę - odparła Lisa. - Uważam jednak, że może nam to coś powiedzieć o samym Waltinie. Poza tym od tamtych wypadków do śmierci Palmego upłynęło prawie dwadzieścia lat. Ich stowarzyszenie powstało jesienią 1966 roku, a premiera zastrzelono w lutym 1986 roku. - Zapomnij o tym - stwierdził Johansson. - Nawet o tym nie myśl. - Po tych słowach odwrócił się i wyszedł z pokoju. Ale Mattei nie zapomniała. Sposób, w jaki traktował ją Johansson, skłaniał ją do przekory i to bez względu na to, czy chodziło o kwestie zasadnicze, czy o coś mniej istotnego. Poza tym, zupełnie nieświadomie, pomógł jej ojciec Waltina, gdy podczas ich rozmowy rozpływał się nad dawnymi znajomymi syna z liceum i ze studiów. Najznamienitszą osobistością, człowiekiem, nad którym rozwodził się najbardziej, był bankier, finansista i miliarder Theodor „Theo” Tischler. Może warto spróbować, pomyślała Mattei. Już godzinę po rozmowie z Johanssonem zadzwoniła do Tischlera i umówiła się z nim na spotkanie. Mieli się zobaczyć następnego dnia w jego biurze przy placu Nybroplan. I nawet nie poprosiła Johanssona o zgodę. Okazało się, że Tischler jest nieocenionym źródłem informacji. Trochę kwadratowa twarz, łysina i szerokie czerwone szelki. Do tego żywe oczy spoglądające na nią zza biurka. Wygląda, jakby cierpiał na zespół Tourette’a, pomyślała Mattei. Zanim weszła do pokoju, włączyła niewielki magnetofon i ukryła go w kieszeni marynarki. - Claes Waltin - powiedział Tischler. - A cóż ta legendarna postać zmalowała tym razem? - Chyba pan słyszał, że od wielu lat nie żyje? - odparła Mattei. - Jedno nie wyklucza drugiego - oznajmił Tischler i już kilka sekund później zaczął jej opowiadać o Stowarzyszeniu Miłośników Pizdy. Tischler nie słyszał o nim od wiosny 1969 roku, kiedy Waltin zaczął opowiadać o nim brzydkie rzeczy kobietom tworzącym ich najważniejszą bazę rekrutacyjną: pracownicom największego w Szwecji prywatnego szpitala Sophiahemmet, pielęgniarkom z Czerwonego Krzyża i ze szpitala Karolinska Sjukhuset. - To właśnie w tych kręgach połów był najobfitszy - wyjaśnił Tischler. - Gdyby to było dzisiaj, oskarżyłbym go o kolportowanie fałszywych informacji rynkowych. Musiałem się sporo namęczyć, żeby odzyskać dawną pozycję. - A co takiego opowiadał Waltin? - spytała Mattei z niewinną miną.
- Twierdził, że mam kuśkę mniejszą niż Gadający Świerszcz z bajki o Pinokiu - odparł Tischler i roześmiał się rozbawiony. Może coś w tym było, pomyślała Mattei, ale na wszelki wypadek potrząsnęła współczująco swoją jasną główką. - Pewnie się pani teraz zastanawia, czy coś w tym było - powiedział Tischler. To kompletna bzdura, stwierdził. Zwykła plotka, którą Waltin rozsiewał po to, żeby uniemożliwić przyszłemu bankierowi zdobycie tytułu Pogromcy Pizd. Dlatego on, Tischler, dogadał się z dwoma pozostałymi członkami stowarzyszenia i posłużył się swoimi już wtedy dość pokaźnymi zasobami finansowymi, żeby się pozbyć podłego oszczercy. - Kłamstwo, od początku do końca kłamstwo. Jeśli mi pani nie wierzy, służę nazwiskami kilku starych kumpli z harcerstwa. Oni pani powiedzą, jak mnie nazywano, gdy byłem członkiem stowarzyszenia. Cała kadra harcerska w tamtych czasach składała się z pedałów i pedofilów. Kiedy wyjeżdżaliśmy na obóz, my, mali chłopcy, musieliśmy się przy nich kąpać. Nago. To wtedy koledzy zaczęli na mnie wołać Osioł. - Osioł? - zdziwiła się Mattei. - Tak, Osioł. Wiele mi dawniej zarzucano, ale nikt nigdy nie powiedział, że mam pusto w głowie - stwierdził Tischler. - Nie chodziło im o górną część osła - dodał i wskazał w kierunku ukrytego pod biurkiem krocza. Czy Waltin był seksualnym sadystą? Oczywiście, że tak. Również za to wyrzucili go ze stowarzyszenia. Waltin nienawidził kobiet. To stąd wzięły się ten jego nienasycony apetyt seksualny i wyrażenia, którymi się posługiwał. - Szkodził imieniu stowarzyszenia i jego dobrej reputacji - wyjaśnił Tischler. - To oczywiste, że kogoś takiego jak on nie mogliśmy tolerować w swoim gronie. Czy ma jeszcze coś ciekawego do powiedzenia o Waltinie? Oprócz tego, że był seksualnym sadystą? Jak najbardziej, odparł Tischler i przez następną godzinę opowiadał jej po kolei o tym, jak Waltin otruł psa, podpalił czyj ś dom i kradł różne przedmioty z jego domu. Poza tym przyłapał go kiedyś na gorącym uczynku, jak się onanizował nad fotografią jego matki. Innym razem w warunkach domowych wykonał własnoręcznie rewolwer i następnego dnia strzelił z niego w tyłek koledze z klasy. To tylko kilka przykładów z podstawówki i liceum. Jeśli Mattei chce, może j ej opowiedzieć więcej. Kiedy Waltin po raz pierwszy otruł psa, a potem spalił dom, miał nie więcej niż piętnaście lat. - Jego szurnięta matka miała posiadłość niedaleko Strangnas. Czasem jeździliśmy tam z kumplami, żeby się rozerwać. Piliśmy piwo, słuchaliśmy starych kawałków i rwaliśmy
miejscowe laski. Pani Waltin nigdy nam nie towarzyszyła, więc układ był znakomity. Niedaleko, w starym domu, mieszkała para emerytów. Wkurzali Claesa, między innymi dlatego, że mieli psa, który się na nas rzucał. Ale głównie chodziło mu o to, że żyli w biedzie. I kiedyś postanowił to zmienić. - Co zrobił? - spytała Mattei. - Najpierw rzucił psu kawałek wołowiny nafaszerowany trutką na szczury. Wołowinę kupiła mu ich głupia gospodyni w hali targowej na Ostermalm. Pies zjadł mięso, wrócił do domu, położył się i zdechł. Staruszkowie w ogóle nie skapowali, co się stało. Kupili sobie nowego psa. Claes musiał więc wykonać kolejny krok. Zakradł się do nich i podpalił dom, kiedy spali. Na szczęście zdążyli uciec, ale budynek doszczętnie spłonął. Musieli się stamtąd wynieść. - Skąd pan to wszystko wie? - spytała Mattei. Przecież cię tam nie było, pomyślała. - Claes chwalił się tym w szkole. Najpierw mu nie uwierzyłem, ale kiedy pojechałem tam następnym razem, przekonałem się, że nie kłamał. Z chałupy został tylko kikut komina. A o tym, że pies zdechł, wiedziałem już wcześniej. Dwa lata wcześniej ofiarą Waltina i jego niepohamowanych przestępczych skłonności padli Tischler i jego rodzina. - Najprawdopodobniej ukradł klucz do naszego mieszkania, gdy kiedyś do nas przyszedł. Pourywał wtedy głowy moim ołowianym żołnierzykom. Któregoś razu, gdy byłem z rodziną na wsi, włamał się do naszego domu i wyniósł różne drobiazgi. Między innymi zdjęcie mojej mamy z albumu. Była na nim nago. Zdjęcie zrobił mój ojciec, kiedy się kąpała, i było oczywiście przeznaczone tylko do prywatnego wglądu. - A jednak ciągle się pan z nim kolegował? - Jakiś rok później nakryłem go w szatni przy sali gimnastycznej, jak się po kryjomu onanizował nad zdjęciem mamy. Dopiero wtedy zauważyłem, że brakuje go w albumie. Wyniósł wtedy także wino i trochę biżuterii. Ale rodzice tego nie zauważyli. - I co pan zrobił, gdy go pan wtedy nakrył? - Zlałem go i odebrałem mu zdjęcie, a potem po kryjomu włożyłem je do albumu. Tata nic nie zauważył. Było to mniej więcej rok przed ich rozwodem. Claes mnie wtedy przepraszał. Opowiedział mi długą historię o tym, jak straszna jest jego matka, że kocha się w mojej mamie i tak dalej. - Wybaczył mu pan? - Zawsze miałem miękkie serce - stwierdził Tischler z westchnieniem. - Może za miękkie. A ponieważ w mojej mamie kochali się wszyscy, wybaczyłem mu. Także historia z pistoletem i kolegą z klasy, którego Waltin postrzelił w tyłek, nie zniszczyła ich przyjaźni. Zresztą Tischler też był w to zamieszany. Waltin kupił w sklepie sportowym zwykły pistolet sygnałowy i przerobił go na rewolwer. Amunicję ukradli ojcu Tischlera, który w wolnych chwilach, kiedy nie był zajęty kolejnym podrywem, chodził polować.
- Stałem wtedy na czatach. Claes wszedł do sali, w której odbywały się zajęcia techniczne i wywiercił w rewolwerze otwory. Ale nigdy nie przypuszczałem, że odważy się strzelić naszemu koledze w tyłek. - Dlaczego to zrobił? - Ofiarą jego żartu była klasowa oferma - wyjaśnił Tischler. - Niestety nadal nią jest. Nazywa się Nils Hermansson, ale w klasie wołaliśmy na niego Herman Dupa. Może pani o nim słyszała. To ten spryciarz, który wyłudza od ludzi pieniądze, oferując im tak zwane etyczne fundusze. Proszę mi wierzyć: alkohol, papierosy, broń, nielegalne domy gry i agencje towarzyskie to te branże, które dają największe zyski. Zarówno w krótkiej, jak i w dłuższej perspektywie. Dlatego proszę się zawsze wystrzegać takich typów. Tamtego dnia chcieliśmy go trochę nastraszyć po lekcjach, ale ten tchórz dał nogę. Claes strzelił w jego stronę i trafił go w tyłek. Dziś uważam, że celował tak, żeby trafić. Nils Hermansson zawsze miał wielki tyłek i małą głowę. - Co mu się stało? - Pomogliśmy mu wydłubać kulę. Poza tym byliśmy ciekawi. Chcieliśmy przyjrzeć się temu z bliska, bo taka okazja mogła się nie powtórzyć. Jak już mówiłem, wołaliśmy na niego w szkole Herman Dupa. Zaciągnęliśmy go wtedy do toalety i przeprowadziliśmy operacj ę na żywej tkance. Okazało się, że nie jest z nim wcale tak źle. Miał na sobie długą kurtkę i grube spodnie, bo była zima. Kula utkwiła centymetr pod skórą. Trochę krwawił, ale w sumie na tym się skończyło. Rewolwer nie był aż tak nadzwyczajny, jak Claes się spodziewał. Nils trzymał gębę na kłódkę i tylko marudził, że zniszczyliśmy mu kurtkę i spodnie. W końcu jednak dał się ugłaskać. Kiedy wróciłem do domu, przeszukałem ubrania ojca i w kieszeni smokingu znalazłem siedem banknotów po tysiąc koron każdy. Tata zapomniał o nich po którejś ze swoich eskapad. W tamtych czasach była to bardzo pokaźna suma. Aha, czyli to był zwykły chłopięcy figiel, pomyślała Mattei. - Opowiedziałem pani kilka historyjek, ale jeśli chce pani usłyszeć więcej, proszę powiedzieć. Mam tego jeszcze sporo - zakończył Tischler. - Myślę, że jak na jedno spotkanie zupełnie mi to wystarczy - odparła Mattei i na wszelki wypadek spojrzała na zegarek. - Chwileczkę, a puchar? Jak mogłem o nim zapomnieć. Zanim się pożegnamy, chciałbym pani pokazać nasz stary puchar. Kiedy Stowarzyszenie Miłośników Pizdy w końcu się rozwiązało, puchar trafił do niego. Całkiem słusznie, bo to on tworzył finansowy fundament stowarzyszenia. Zdali końcowe egzaminy i zamierzali zacząć nowe życie. Oszczerca Waltin został już wykluczony z ich grona. Posrebrzany puchar miał około trzydziestu centymetrów wysokości. Wieńczyło go wieko z figurą nagiej kobiety, która jednak nie wyglądała nieprzyzwoicie. Wyglądała raczej niewinnie. - To zwykły puchar sportowy. O ile się nie mylę, wręczano takie na zawodach pływackich dla kobiet. Claes kupił go w sklepie firmy Sporrong, która produkuje takie rzeczy.
Niestety nie chcieli umieścić na nim takiej ozdoby, więc Claes załatwił to u pewnego starego jubilera, którego mu poleciłem. Facet robił różne świecidełka dla mojego staruszka, a ten dawał je potem swoim sekretarkom. Sporrong to jednak mądra firma, pomyślała Mattei, czytając tekst wygrawerowany na pucharze. Na samej górze widniała wyryta eleganckimi wersalikami nazwa: Stowarzyszenie Miłośników Pizdy. Poniżej imię i nazwisko tego, kto został pierwszym zwycięzcą w ich współzawodnictwie: Pogromca Pizd - Claes Waltin, 1966 rok. Po nim zwycięzcą okazał się Alf Thulin, obecnie poseł do parlamentu z ramienia chrześcijańskich demokratów, były prokurator okręgowy, z którym Johansson nie pozwolił jej rozmawiać. Thulin został zwycięzcą w 1967 roku. Rok później znowu zwyciężył Waltin. Z kolei Tischler - człowiek, z którym rozmawiała, choć nie dostała na to zgody Johanssona - w 1969 roku. W 1970 roku na pucharze pojawiło się nazwisko zmarłego prawnika, specjalisty do spraw gospodarczych Svena Erika Sjoberga. - Fajna rzecz, nie? - powiedział Tischler z uśmiechem. - Tak przy okazji: czy wie pani, kto to jest? - spytał, wskazując na zwycięzcę współzawodnictwa w 1967 roku. - Tak - odparła Mattei. - Jeśli to ten, o którym myślę. - Facet zawsze był dwulicowy - stwierdził Tischler i uśmiechnął się rozbawiony. - Już wtedy koszmarnie się prezentował, ale z wielkim powodzeniem zwodził dziewczyny. Ciekawe, ile by dzisiaj dał za ten puchar. No właśnie, ciekawe, ile by za niego dał, zastanawiała się Lisa, wracając metrem na komendę. I ciekawe, co by powiedział Johansson, gdybym go poprosiła o zgodę na obejrzenie tyłka słynnego prezesa funduszu Nilsa Hermanssona. Zamiast prosić o zgodę, sporządziła raport z rozmowy z Tischlerem. Przed wyjściem z biura wstąpiła do Johanssona i poprosiła, żeby go przeczytał. - Wydawało mi się, że już zamknęliśmy tę sprawę - mruknął Johansson. - Zanim mnie pan wyśle do patrolowania ulic, proszę przeczytać, co napisałam - odparła Mattei. - Cholera jasna - powiedział Johansson pięć minut później. - To nie jest zwykły bełkot, to same konkrety. Nie podobają mi się te historie z otruciem psa, podpaleniem domu i Hermanem Dupą. Będziemy musieli odnaleźć dawne zeznania świadków strzelaniny na Sveavagen. Chcę wiedzieć wszystko, co świadkowie zeznali w sprawie rysopisu sprawcy. Znajdź mi też ekspertyzę działu technicznego dotyczącą kąta, z jakiego padł strzał, i przypuszczalnego wzrostu sprawcy. - Już się tym zajęłam - odparła Mattei. - Mogę to panu przynieść, ale nie sądzę, żeby to było ważne. - Dlaczego nie? - To nie mógł być Waltin. Nie ma takiej możliwości. Był za niski. Przynajmniej o dziesięć centymetrów. - Dziękuję, Liso, wybaczam ci - powiedział Johansson. Nie wiadomo, dlaczego użył
akurat tych słów. Jest taka jak ja, pomyślał. Kiedy coś wie i wygląda tak jak teraz. - Jest jeszcze coś, jeśli mogę panu zabrać trochę czasu - powiedziała Mattei. - Oczywiście. Może usiądziesz? - Dziękuję - odparła Lisa, siadając. Okazało się, że kiedy kolejny raz czytała zeznania naocznych świadków zbrodni popełnionej na Sveavagen, zauważyła okoliczność, która może się okazać interesująca w świetle tego, co się tam stało. - Słucham - powiedział Johansson. - Pewnie pan pamięta świadka z tak zwanego łańcuszka świadków, którego Lewin nazywał świadkiem numer jeden. To ten, który się schował za materiałami budowlanymi przy barakach przy Tunnelgatan i widział, jak przebiega przed nim sprawca, jak wbiega na schody… - Pamiętam - przerwał jej Johansson. - Świadek ten był przesłuchiwany jeszcze w noc zabójstwa. Podał wtedy rysopis sprawcy. W ciągu następnych dziesięciu lat jeszcze wiele razy wzywano go na przesłuchania. Nawet wtedy, gdy prokurator otrzymał odmowę wznowienia sprawy. Nie licząc pierwszego przesłuchania, było ich w sumie osiem. - No dobrze, ale na czym polega problem? - Chodzi o to, że świadek numer jeden znał Petterssona. Mieszkali w sąsiedztwie, więc bardzo dobrze wiedział, kim Pettersson jest. Znał go, jeszcze zanim Palme został zamordowany. Znał go, dobrze z widzenia i wiedział, jakim jest człowiekiem. - Ale jego zdaniem w tamtą noc to nie Pettersson biegł w górę schodów - zauważył Johansson i uśmiechnął się do niej. - To prawda. Świadek numer jeden po raz pierwszy wymienił nazwisko Petterssona ponad dwa lata później, kiedy śledczy przesłuchiwali go w jego, Petterssona, sprawie. To wtedy im powiedział, że go zna. - Ale dodał, że to nie jego widział w noc, gdy zabito premiera. - Był już o wiele ostrożniejszy. Najpierw opowiadał o Petterssonie, a potem powiedział, żeby go nie łączyli z człowiekiem, którego widział na miejscu zbrodni. Twierdził, że gdyby to jego wtedy widział, na pewno by go rozpoznał. - Bardzo dobrze rozumujesz - pochwalił ją Johansson. - W odróżnieniu od tego bałwana, który przesłuchiwał go jako pierwszy, wykonałaś kawał solidnej roboty, jak na dobrą policjantkę przystało. I dlatego zasłużyłaś na małą złotą gwiazdkę. - Miałam nadzieję, że to będzie duża gwiazda. - Nic z tego - odparł Johansson. - Nigdy nie wierzyłem w winę Petterssona. Błędny trop. Nie wierzyłem od samego początku. Jeśli zaś chodzi o zeznania świadka numer jeden, to, co dzisiaj spostrzegłaś, zauważyłem już dwadzieścia lat temu. - Dziękuję - powiedziała Mattei. To dlaczego nie pochwaliłeś się nimi wtedy, pomyślała.
- Nie ma za co - odparł Johansson. - Wracając do tego stowarzyszenia… - Słucham. - Sprawdź wszystkich jego członków i dowiedz się, czy ich nazwiska pojawiają się w materiale śledczym. - Mam szukać pod jakimś szczególnym kątem? - Nie - odparł Johansson, wzruszając ramionami. - Po prostu trudno mi zrozumieć takich jak oni. Wieczorem, gdy leżała z Johanem w łóżku w swoim za dużym jak na jej potrzeby mieszkaniu, które podarował jej kochany papa, opowiedziała mu o Waltinie. Nie wymieniła oczywiście jego nazwiska ani nie wspomniała, dlaczego się nim interesuje. Po prostu opowiedziała wszystko, co wiedziała. - Przekroczenie granic na tle seksualnym - stwierdził Johan. - Zrobiono o tym wiele filmów. Ale to coś innego. Na pewno coś złego. To prawdziwa nienawiść do kobiet. - Tu nie chodzi o przekroczenie granic na tle seksualnym - odparła Mattei, potrząsając głową. - Moim zdaniem to facet, dla którego żadne granice nie istnieją. Nie jest niemoralny tylko amoralny. Całkowicie pozbawiony moralności. Jedyną rzeczą, jaka go powstrzymuje przed zrobieniem czegoś gorszego, jest obawa, że może trafić za kraty. - To za mało - stwierdził Johan, potrząsając głową. - Mówimy o złym człowieku. Złym i inteligentnym. Czytałaś książki Patricii Highsmith o panu Ripleyu? - Chyba nie. Nie, nie czytałam. - Mam fajny film, możemy go razem obejrzeć. Z Alainem Delonem w roli Ripleya. Jest wiele podobnych filmów o groźnych psychopatach, ale moim zdaniem ten jest najlepszy. Jak wiesz, nie wszyscy psychopaci są źli. - Zajmiemy się tym później - odparła Mattei i rozciągnęła się na pościeli. - Teraz będziemy robić coś innego, jak sądzę. - Coś naprawdę przyjemnego, troszeczkę na granicy, pomyślała. Majorka, lata dziewięćdziesiąte „Esperanza” była nie tylko łodzią, ale także zabezpieczeniem. Miała go chronić, gdyby się zdarzyło coś niepożądanego. Była na tyle mocna i wytrzymała, że mogła go dowieźć na wybrzeże hiszpańskie, francuskie czy afrykańskie, a nawet na Korsykę, gdzie mieszkało wielu takich jak on i przynajmniej jeden człowiek, któremu bezgranicznie ufał. „Esperanza” była też przypomnieniem. Miała mu przypominać o jedynym błędzie, jaki popełnił w życiu. Tylko głupcy zdają się na los. Tylko głupcy oddają swoje życie w ręce innych ludzi. Natomiast on zawsze był panem samego siebie. Zawsze w gotowości, zdolny zapanować nad każdą nieoczekiwaną sytuacją i na powrót przejąć kontrolę nad własnym życiem. Było tak do dnia, gdy zaufał pewnemu człowiekowi i uzależnił się od niego. Właściwie powierzył mu swoje życie. To był jedyny przypadek godny wzmianki. Przez wszystkie te
lata. Potem naprawił swój błąd. Postanowił to zrobić, gdy zauważył, że ten, któremu tak bezgranicznie ufa, coraz bardziej się stacza, wpędza się w kłopoty i biedę. Oznaczało to, że nie może mu już ufać. Przypomniał sobie pewną starą zasadę. Przestrzegali jej nawet członkowie gangu motocyklowego Hell Angels. Uczynili z niej swoje motto. Zasada ta brzmi następująco: trzy osoby mogą dochować tajemnicy, pod warunkiem że dwie z nich nie żyją. W jego przypadku było prościej, ponieważ od samego początku jego tajemnicę znał tylko jeden człowiek. Dlatego rozwiązał swój problem. Odzyskał samotność i władzę nad swoim życiem, a niepokój, który go nachodził, od samego początku, opanował w prosty sposób: zbudował sobie „Esperanzę”. Była jego zabezpieczeniem, na wypadek gdyby się stało coś niedobrego. Miała mu też ciągle przypominać, że nie wolno mu popełnić już ani jednego błędu. Nie musiał nawet planować swego zmartwychwstania. W ogóle unikał planowania. Im dokładniej się planuje, tym większe ryzyko, że stanie się coś nieprzewidzianego, coś, czego nie da się kontrolować, co sprawi, że wszystkie plany wezmą w łeb. Zrobił po prostu to, co zawsze: wyznaczył sobie cel, zabezpieczył środki i czekał na okazję, a gdy się pojawiła, chwycił ją w locie. Właśnie na tym polega jego siła. Potrafi chwytać okazje w locie. Właśnie to zrobił tamtego ranka, gdy zauważył go na plaży przy hotelu. Skorzystał z okazji, bo tamten był zupełnie sam. W pobliżu nie było żywej duszy, więc nie musiał już czekać. Wyprostował się w łodzi, którą wypożyczył, pomachał mu i czekał, aż dopłynie do burty. Podał mu rękę i pomógł wejść na pokład. Potem, już po wszystkim, odzyskał samotność i wolność. To wtedy postanowił zbudować „Esperanzę”. Postanowił też, że nigdy nie skala jej czymś takim, jak to, co musiał zrobić przed chwilą. Teraz już o tym nie myśli. Nic mu się nie przydarzyło piętnaście lat temu, nic mu się nie przydarzy teraz. Już nigdy nic mu się nie przydarzy. Ten jeden raz to żaden problem dla kogoś, kto jest panem samego siebie. Nieraz był od początku sam i nigdy się nie niepokoił. Teraz jest tylko on i „Esperanza”. Piękna niewielka łódź. Jego zabezpieczenie i stałe przypomnienie.
62. 19 września, środa, trzy tygodnie przed 10 października. Główna siedziba Centralnego Urzędu Śledczego na Kungsholmen Ich tradycyjne spotkanie zostało odwołane. Dowiedzieli się o tym na krótko przed umówionym terminem. Johansson nie mógł się zjawić i dlatego przekazał im przez telefon, że się odezwie, kiedy będzie miał czas, najpóźniej po południu. Nadal jednak oczekuje od nich nazwiska drania, który zabił premiera. Najlepiej, żeby mu je podali od razu, najpóźniej przed weekendem. Holt i Lewin zajęli się zbieraniem informacji o Waltinie. Uzgodnili, że Lewin zajmie się pracą typowo biurową, a Holt ruszy w teren. Czuła, że musi wyjść z komendy i rozprostować kości. Zanim Mattei wróciła do pokoju grupy Palmego, żeby ponownie zająć się wątkiem policyjnym, spełniła życzenie Johanssona i zebrała informacje o członkach założonego w 1966 roku i kilka lat później rozwiązanego Stowarzyszenia Miłośników Pizdy. Najpierw wpisała nazwiska i numery identyfikacyjne całej czwórki do komputera. Ułożyła je w kolejności alfabetycznej: adwokat Sven Erik Sjoberg, zmarły po długiej chorobie drugiego grudnia 1993 roku. Były prokurator okręgowy Alf Thulin, obecnie poseł do parlamentu, członek komisji sprawiedliwości, wymieniany przez media jako kandydat na stanowisko ministra sprawiedliwości w mieszczańskim rządzie. Bankier Theo Tischler, od wielu lat zameldowany w Luksemburgu. Claes Waltin, były wysoki funkcjonariusz służby bezpieczeństwa, który utonął u brzegów północnej części Majorki jesienią 1992 roku. Potem wystarczyło wcisnąć kilka kolejnych klawiszy. Już kwadrans później komputer pokazał trzy wyniki wyszukiwania według nazwisk i kilkanaście odnośników do trzech głównych wyników. Nazwisko adwokata Sjoberga pojawiło się dwa razy w związku z jego domniemanymi powiązaniami z wątkami Indyjska broń i Afera Boforsa. Sjoberg długo był prawnikiem firmy Bofors, przez dwa lata zasiadał nawet w jej zarządzie. Jeśli chodzi o śledztwo w sprawie śmierci Palmego, nie potrafił nic powiedzieć. W jego osobistym przekonaniu każde tego rodzaju twierdzenie, że zabójstwo premiera jakoby miało cokolwiek wspólnego ze sprzedażą dział dla Indii jest „całkowicie bezpodstawne”. Interes, który zrobiła jego firma, był czysty i uczciwy. Haubica polowa dalekiego zasięgu kaliber 15,5 centymetra to bez wątpienia najlepsze obecnie działo artyleryjskie na rynku. Należałoby więc pogratulować Hindusom, że dokonali tak dobrego wyboru. Jeśli jednak ktoś chciałby uzyskać wgląd w kontrakty, tajemnicę handlową, sprawy związane z obronnością państwa albo podważać przyjazne stosunki między oboma narodami, powinien się zwrócić do kogoś innego, nie do niego. Na przykład do Ministerstwa Obrony, rządu Szwecji, MSZ i urzędu nadzoru nad handlem bronią i sprzętem wojskowym.
Ówczesny prokurator generalny uznał, że nie będzie dalej zgłębiał tego tematu. To właśnie on oficjalnie sprawował wtedy nadzór nad dochodzeniem w sprawie śmierci premiera. Prokurator okręgowy Alf Thulin zastępował czasem swoich kolegów z prokuratury, kiedy wyjeżdżali na letni urlop. Tak było między innymi latem 1990 roku z prokuratorem, który prowadził dochodzenie w sprawie śmierci Palmego. Potem Thulin został ekspertem i biegłym w jednej z wielu komisji śledczych, które powołał rząd. W protokole z posiedzenia tej komisji, który z nieznanych powodów trafił do jednego z segregatorów w pokoju grupy Palmego, wyraził swoją opinię w sprawie zabójstwa premiera. Jego zdaniem zamordował go Christer Pettersson i dlatego należałoby jak najszybciej sporządzić wniosek o wznowienie sprawy. Potem rozpatrzy go Sąd Najwyższy. Bankier Theo Tischler trafił do dokumentacji śledztwa po trzech informacjach przekazanych przez kilku domorosłych detektywów. Wynikało z nich, że utrzymywał bliskie kontakty z komendantem Hansem Holmerem w okresie, kiedy Holmera odsunięto od sprawy. To samo źródło sugerowało, że Tischler przekazał Holmerowi kilka milionów koron, żeby ten skoncentrował się na wątku kurdyjskim, to znaczy na tropie, który nawet dla zwykłego amatora od samego początku był zły, a który Holmer i jego mocodawcy podtrzymywali jakoby po to, żeby osłonić prawdziwego sprawcę. Tischlera przesłuchano na tę okoliczność latem 2000 roku, to znaczy ponad czternaście lat po zabójstwie. Był nadzwyczaj rozmowny. Holmera nigdy nie spotkał, a tym bardziej nie przekazywał mu nigdy żadnych pieniędzy. Natomiast rok po tym tragicznym wydarzeniu sondował go w tej kwestii pewien jego znajomy. Tischler skontaktował się więc ze „znajomymi z ruchu socjaldemokratycznego i kręgów rządowych” i po kilku rozmowach postanowił, że nie da Holmerowi ani jego sojusznikom ani grosza. Na koniec pogratulował obu przesłuchuj ącym go policjantom, że zwrócili się do niego w tej sprawie tak szybko. - Gdybym prowadził interesy w takim tempie, w jakim panowie wykonują swoje obowiązki, już trzydzieści lat temu znalazłbym się w przytułku. Jeden z policjantów poczuł się urażony jego zachowaniem. On i jego koledzy starają się jak mogą, ale, jak wiadomo, młyny sprawiedliwości mielą powoli. - Przykro nam słyszeć, że pan dyrektor ma taki stosunek do tej sprawy - powiedział policjant. - Jestem bankierem, a nie jakimś tam pieprzonym dyrektorem banku. Gdybym jednak nim był, na pewno zacząłbym szukać pracy w policji. Jedynym człowiekiem z tej czwórki, którego Mattei nie znalazła w swoim komputerze, był Claes Waltin. Nie miało to jednak zbyt wielkiego znaczenia, ponieważ Lewin zgromadził już materiały o nim. Potem Mattei znów zajęła się wątkiem policyjnym. Jej nowe zadanie było następujące: znaleźć kogoś, kto znał Waltina. Kogoś na tyle wysokiego, żeby odpowiadał rysopisowi podanemu przez świadków. Kogoś, kto byłby zdolny zabić premiera rządu szwedzkiego
na ulicy, chociaż świadkami tego czynu było kilkadziesiąt osób. Kogoś, kto był profesjonalistą i dlatego udało mu się uciec i ocalić skórę. Jak tu znaleźć kogoś takiego? - zastanawiała się, spoglądając na leżące przed nią na biurku pękate segregatory pełne danych na temat policjantów. To w sumie ponad setka nazwisk. Siedemdziesiąt kilka osób udało się zidentyfikować, przesłuchać, sprawdzić i wykreślić. Kolejnej trzydziestki nie udało się zidentyfikować na sto procent. Być może wielu z nich nawet nie było policjantami. Najpierw zaczęła ich układać według wzrostu, ale po jakimś czasie przestała, bo w zgłoszeniach nie było dokładnych danych na ten temat. Zresztą prawie każdy policjant z tego pokolenia jest na tyle wysoki, że można by go uznać za sprawcę zabójstwa. Biorąc pod uwagę wiek, wzrost i inne elementy rysopisu, jak również korzystając z materiałów niebudzących żadnych wątpliwości, Mattei zdołała wykreślić pięćdziesięciu kilku policjantów spośród siedemdziesięciu, na których wpłynął jakiś donos. Zabrało jej to wprawdzie cały dzień, ale zajęła się tym z braku ciekawszego zajęcia. Od czegoś w końcu trzeba zacząć. Cechą charakterystyczną policjanta jest to, że zazwyczaj utrzymuje kontakty towarzyskie z innymi policjantami, pomyślała. Ale Waltin nie był typowym policjantem. Zadzwoniła więc do mamy i spytała j ą, czy nie zechciałaby zjeść z nią lunchu. Pani Mattei chętnie się zgodziła. Właściwie sama chciała zadzwonić do córki i jej to zaproponować. O powodach opowie, gdy się spotkają. Żeby nie tracić czasu, spotkały się w stołówce w komendzie. Znalazły stół na uboczu i usiadły przy nim. Chwilę później Linda Mattei wyjawiła córce, dlaczego chciała się z nią spotkać: - Czy ty jesteś w ciąży? - spytała swoją jedyną córkę. - Ależ mamo… oczywiście, że nie. - Ale spotykasz się z kimś? - Odpowiedź brzmi: tak. A może umówimy się, że pytanie za pytanie? - Jest dla ciebie miły? - Odpowiedź brzmi: tak. - Jakoś się nazywa? - Odpowiedź brzmi: tak. Ma na imię Johan. - Johan jak? - Johan Eriksson. - Czym się zajmuje? - Studiuje na uniwerku filmoznawstwo, wynajmuje kawalerkę na Soder i dorabia jako ochroniarz. - Na pewno już go widziałaś, pomyślała. - Liso, Liso - powiedziała Linda, potrząsając głową. Potem pochyliła się i pogłaskała ją po policzku.
- Teraz moja kolej - odparła Lisa. - Mam prawo do sześciu pytań. W zamian za odpowiedzi dostaniesz ode mnie jeszcze dwie odpowiedzi gratis, bo jestem posłuszną córką i chcę cię uspokoić. Tak, przedstawię ci go. Nie, nie jest taki jak papa. Jest za to przynajmniej dwa razy większy od niego. - A więc przedstawisz mi go - upewniała się Linda. - Odpowiedź brzmi: tak. To było siódme pytanie. Teraz moja kolej. - Okej. Zaczynaj - zgodziła się Linda i z uśmiechem potrząsnęła głową. - Claes Waltin. Opowiedz mi, jakim był człowiekiem. - Dlaczego cię to ciekawi? - To służbowa sprawa i to ja zadaję pytania. - Okej, okej, okej - zgodziła się pani Mattei, robiąc obronny ruch ręką. Potem zaczęła opowiadać o Waltinie. Już tydzień po tym, jak zaczął pracować w służbie bezpieczeństwa, próbował się do niej dobierać. - A więc jednak. I co mu powiedziałaś? - Powiedziałam mu, żeby się odpieprzył. Od tamtej pory nie pokazywał mi się na oczy do końca pracy u nas. Bardzo mnie to cieszyło. Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Jakiego rodzaju był człowiekiem? - Na pewno nie w moim typie. Krążyły pogłoski, że to świr. Ale pewnie o tym słyszałaś? - I to ile razy! Ciekawi mnie, czy utrzymywał bliskie stosunki z innymi kolegami z pracy, to znaczy ze zwykłymi policjantami. - Trudno mi to sobie wyobrazić - odparła Linda, z powątpiewaniem potrząsając głową. - Wyjaśnij mi to, proszę. - Waltin gardził zwykłymi policjantami. To był strasznie zarozumiały facet. Zwykli policjanci byli dla niego ludźmi zbyt prostymi. Nigdy tego nie powiedział, ale okazywał to tak wyraźnie, że nie musiał nic mówić. - To znaczy, że nie miał nikogo, kogo mógłby obdarzyć zaufaniem? - Zaufaniem? - powtórzyła Linda i ze zdumieniem spojrzała na córkę. - Na przykład kogoś takiego jak ja? - Chodzi mi o mężczyznę. Silny, milczący typ. - Nie bardzo mogę sobie to wyobrazić. Sugerujesz może, że był homoseksualistą? - No dobrze - westchnęła Lisa. - Zjedzmy coś. Zanim poszła do domu, z braku ciekawszych zajęć wydrukowała to, czego się dowiedziała o Bergu i jego kumplach, w sumie kilkunastu policjantach, których nazwiska przewijały się przez wątek policyjny najczęściej. Ale żaden z nich nie wyglądał na kogoś, kto mógłby się zadawać z Waltinem. Poza tym połowa miała alibi na wieczór, gdy zabito
premiera. I to prawdziwe, nie kryli jeden drugiego. 63. Następnego dnia Mattei zajęła się segregatorami z informacjami na temat trzydziestu kilku policjantów, których nie udało się zidentyfikować. Na samym wierzchu znajdował się dokument, z którego wynikało, że przynajmniej w tym przypadku ktoś się starał. Znalazła też anonim, który dał początek całej sprawie. &
List został napisany długopisem na tanim papierze w linie. Zadziwiaj ąco wyrobiony charakter pisma, żadnych błędów gramatycznych. Ogólnie rzecz biorąc, poprawna interpunkcja. Nie było koperty, chociaż takim ludziom jak ona koperta często mówi znacznie więcej niż sama zapisana kartka. Nadawca może na przykład nakleić znaczek z wizerunkiem króla do góry nogami. Na kartce napisano zaledwie dziesięć linijek: Drogi wujku w niebieskim mundurku! Kilka dni temu widziałem w telewizji, że gdy Olle kopnął w kalendarz, w mieście zaroiło się od gliniarzy. Tamtego dnia widziałem jednego znajomka w chińskiej restauracji przy Drottninggatan, skrzyżowanie z Adolf Fredriks Kyrkogata. Prawdziwy gnojek, który w latach siedemdziesiątych pracował w kryminalnej na Solnie. Potem się ucywilizował i przeszedł do bezpieczniaków. Tak bywa, jak się przed takimi nie zamknie drzwi. No więc kiedy tam wszedłem, on już tam siedział i żłopał wodę, ale udałem, że go nie zauważyłem. Nie odzywałem się do niego, i całe szczęście, bo inaczej pewnie znowu by się do mnie dobrali. Prawie cały czas patrzył na zegarek. Przed jedenastą zabulił rachunek i wyszedł. Może miał pilnować naszego Ollego? A może wymyślił dla niego coś innego? Anonim (bo tak mi podpowiada doświadczenie). Szkoda, że ludzie się nie podpisują, pomyślała Mattei. W tej samej chwili do jej pokoju weszła Holt. - Wszystko gra? - spytała z uśmiechem. - Odsłuchałam wiadomość, szukałaś mnie. - Yes - odparła Mattei. - Berg i jego kumple - powiedziała, podając Holt plastikową koszulkę z tym, co udało jej się znaleźć. - Co mam z tym zrobić? - Spytaj Berga albo jego kumpli, czy znali Waltina. Mam na myśli tego Berga, który jeździ radiowozem. Bratanka byłego szefa służby bezpieczeństwa - wyjaśniła Mattei. - Uważasz, że to mądry pomysł? Chodzi mi o Johanssona. - Przecież znasz Berga. Ty z nim przynajmniej rozmawiałaś. Myślę, że ci ufa. Jestem też absolutnie pewna, że mu się podobasz. Potraktuj go w stylu Johanssona. - W stylu Johanssona? - Tak. Jakbyś była Johanssonem, a Berg tobą. Zachowuj się tak jak Johansson, gdy się złości. Jak myślisz, co by zrobił? - Już rozumiem - odparła Holt i skinęła głową. - Podejdę go jak Johansson. Jak fajnie mieć koleżankę, która coś rozumie, pomyślała Mattei i zajęła się segregatorem.
Pierwszy list wpłynął ponad miesiąc po śmierci premiera i przez jakiś czas nie wzbudzał zbytniego zainteresowania. Ktoś go otworzył i dołączył do innych dokumentów, które już wtedy - także na komendzie - gromadzono z myślą o tak zwanym wątku policyjnym. Potem nic się z nim nie działo. Coś się zmieniło dopiero wtedy, gdy miesiąc później przyszedł drugi. Stało się to zaledwie dwa dni po tym, jak w telewizji w wieczornych wiadomościach wspomniano o wątku policyjnym. Na kopercie widniała pieczątka urzędu pocztowego w Sztokholmie z datą siódmego maja 1986 roku. Tym razem kopertę zachowano. Ktoś nawet szukał odcisków palców na kopercie i na liście. Drogi wujku w niebieskim mundurku! Widzę, że wujek kapuje dość powoli, ale wiedziałem o tym już wcześniej. Może powinienem był napisać od razu do wiadomości telewizyjnych i opowiedzieć o naszym koledze policjancie, który siedział sobie w lokalu i zastanawiał się, kiedy przyjdą lepsze czasy, a potem się zmył i zrobił, co miał zrobić. Czy to on to zrobił? Co o tym sądzicie? W każdym razie facet jest cholernie podobny do tego, który to zrobił. Ale jak wyjdzie na to, że ten, którego widzieli świadkowie, jest gliniarzem, to się pewnie od razu okaże, że się pomylili. Jeśli tak, to ten gnojek, który zanim został kimś lepszym i trafił do służb, pracował w kryminalnej w Solnie, może spać spokojnie. Chyba będę musiał zadzwonić do telewizji, do działu skarg. Anonim (bo tak mi podpowiada doświadczenie). Odpowiedź z działu technicznego przyszła już po tygodniu. Wiele odcisków palców zabezpieczono na kopercie, ale ani jednego na liście. Prawdopodobnie autor je wytarł, zanim włożył list do koperty. Z jednego z tych, które znaleziono, coś wyszło. Należał do narkomanki, już karanej za posiadanie i handel narkotykami, kradzieże i oszustwa. Nazywała się Marja Ruotsalainen, urodzona w 1959 roku. No proszę, Marja Ruotsalainen to po szwedzku Maja Svensson, pomyślała Mattei. Śliczne nazwisko. Holt zadzwoniła do Berga. Uzgodniła godzinę i spotkała się z nim w tym samym lokalu co poprzednio. Ledwo usiedli przy stoliku, Holt przystąpiła do dzieła. Zrobiła to w stylu Johanssona. - Claes Waltin. Były wysoki funkcjonariusz służby bezpieczeństwa. Utonął na Majorce piętnaście lat temu. Znałeś go? - Claes Waltin - powtórzył Berg z ledwo skrywanym zdumieniem. - Dlaczego o niego pytasz? - Lepiej, żebyś nie wiedział. A poza tym nie wolno mi o tym mówić. - A więc znałeś go, pomyślała. - Jak uważasz - powiedział Berg, wzruszając ramionami. - To trochę za dużo powiedziane, że go znałem. Spotkałem go dwa razy. Mniej więcej wtedy, gdy twój szef wyżywał się na mnie i moich kumplach. Zaraz po Nowym Roku, na kilka tygodni przed śmiercią Palmego. W styczniu albo w lutym. W każdym razie wtedy, gdy przywrócono nas do służby. Tym razem wreszcie zaczyna się coś dziać, pomyślała Mattei. Najwyraźniej trafiło na
policjanta, który postanowił nie odpuścić. Takich jak on nazywają w policji upierdliwymi skurczybykami. Kiedy się okazało, że na kopercie znaleziono odciski Marji Ruotsalainen, zabrał się do roboty. Tego, że nie jest listonoszką, dowiedział się w chwili, gdy sprawdził jej nazwisko w policyjnej bazie. Latem 1985 roku Ruotsalainen została skazana na dwa lata i sześć miesięcy więzienia za narkotyki. Wyroku nie zaskarżyła i dlatego już tydzień później trafiła do więzienia dla kobiet w Hinsebergu. Miała już dość aresztu przy Pohlhemsgatan i chciała jak najszybciej dostać się do jedynego zamkniętego zakładu karnego dla kobiet położonego na wsi, gdzie mogła się cieszyć trochę większą swobodą niż w celi aresztu. Po pół roku dostała przepustkę. Z przepustki nie wróciła i od końca stycznia aż do połowy maja 1986 roku ukrywała się przed wymiarem sprawiedliwości. W maju wpadła wreszcie w ręce policji, po akcji w nielegalnym klubie w Hammarby. Odwieziono ją do aresztu i już następnego dnia wyekspediowano do Hinsebergu. Kiedy oba anonimowe listy trafiły do śledczych, była jeszcze na wolności. Dwa dni po drugim liście siedziała w areszcie na Kungsholmen. Dociekliwy policjant zajmujący się listami zaczął sprawdzać w policyjnym rejestrze, z jakimi mężczyznami kontaktowała się skazana. Niestety bez rezultatu. I to nie dlatego, że nikogo nie znała, tylko po prostu dlatego, że żaden z nich nie mógł napisać, a tym bardziej wysłać obu listów. Nie maj ąc innego śladu, policjant przejrzał raport z zatrzymania kobiety. Oprócz Ruotsalainen, która była poszukiwana listem gończym i którą od razu rozpoznał policjant z dochodzeniówki, który dowodził akcją w klubie, do aresztu trafiło jeszcze sześć osób. Jedną z nich był znany przestępca z dwudziestoma kilkoma wyrokami za poważne przestępstwa na koncie. Nazywał się Jorma Kalevi Orjala, urodzony w 1947 roku. Co ciekawe, w chwili zatrzymania ani nie był poszukiwany, ani nie podejrzewano go o żadne nowe przestępstwo. Mniej więcej w tym czasie, gdy Ruotsalainen została przewieziona z aresztu do Hinsebergu, Orjala opuścił komendę jako wolny człowiek. Funkcjonariusz służby bezpieczeństwa badający tę sprawę zadzwonił do komisarza z wydziału dochodzeniowego, który kierował akcj ą w klubie w Hammarby. Chciał sobie po prostu oszczędzić czasu. Zrobił to również z ciekawości, ponieważ nigdy wcześniej nie miał okazji poznać prawdziwej legendy policji Bo Jarnebringa. Chciał mu zadać dwa pytania: dlaczego Orjala trafił do aresztu i czy miał cokolwiek wspólnego z Marją Ruotsalainen. Nie zadał mu jednak trzeciego pytania, które z dużym prawdopodobieństwem już wtedy, cztery miesiące po zamachu, mogło doprowadzić do rozwiązania zagadki zabójstwa premiera. Praca, którą wykonywał, była bowiem tak tajna, że zwykłe pytania, jakie często zadaj ą sobie policjanci podczas zwykłych rozmów, nie padły. Berg spotkał Waltina dwa razy. Za pierwszym razem był sam. Za drugim towarzyszyli mu czterej policjanci z patrolu. Za pierwszym razem do Berga dzwoniła znajoma. Kiedyś coś ją łączyło z Waltinem. Potem zaczął j ą prześladować. Wydzwaniał do niej do pracy i sapał do słuchawki,
wysiadywał w samochodzie na ulicy, jeździł za nią. W końcu poprosiła o pomoc Berga. - Złapałem go na gorącym uczynku - powiedział Berg. - Siedział w służbowym samochodzie przed jej biurem. Powiedziałem mu, żeby sobie odpuścił, bo jak nie, dostanie wycisk. - I co na to Waltin? - Zrobił, co mu kazałem - odparł Berg, wzruszając ramionami. - I dobrze się stało. Dla niego. Mogę to sobie wyobrazić, pomyślała Holt. - A ten drugi raz? - spytała. - Wtedy, gdy spotkałeś go z kumplami? Rozmowa dociekliwego funkcjonariusza badaj ącego sprawę Ruotsalainen z Jarnebringiem nie kleiła się od samego początku. Gdyby nie to, może udałoby się znaleźć odpowiedź na trzecie pytanie, którego niestety nie zadał. - Tak, tak - odparł Jarnebring w odpowiedzi na pierwsze pytanie. - A którego z moich kumpli z policji chcecie przyskrzynić tym razem? - Pewnie się domyślasz, że nie wolno mi o tym mówić. - Wyobrażam sobie - stwierdził Jarnebring i odpowiedział na oba pytania rozmówcy. Orjala trafił do aresztu, ponieważ, jeśli się trafia okazja, on, Jarnebring, zawsze wysyła takich jak Orjala w takie miejsce jak areszt. Na dodatek Orjala przebywał w lokalu, w którym nielegalnie sprzedawano alkohol i uprawiano nielegalny hazard. Zabrał mu klucze, zmusił do podania adresu zamieszkania i pojechał tam. Orjala siedział wtedy w celi. - Nic szczególnego nie znalazłem - powiedział Jarnebring. - Głównie manele Ruotsalainen. Mieszkała u niego, gdy nie wróciła do więzienia. W zasadzie mogłem go wtedy przymknąć za ukrywanie osoby poszukiwanej listem gończym, ale nie chciało mi się zajmować takimi duperelami. - Dzięki za pomoc - powiedział policjant. - Chyba będę musiał z nim pogadać. - Obawiam się, że na to za późno - odparł Jarnebring. - Straż pożarna wyłowiła wczoraj rano jego zwłoki z kanału Karlberg. Postanowiliśmy z kolegami uczcić to ciastkiem i kawą. &
Do drugiego spotkania z Waltinem doszło kilka tygodni później, w biały dzień, przed komendą na Kungsholmen. Waltin szedł ulicą Kungsholmsgatan. Berg i jego koledzy z patrolu podjechali do niego samochodem. Waltin ich zatrzymał, wsiadł i poprosił, żeby go podrzucili na Stureplan. Chyba że mają coś lepszego do roboty. - Był jak zwykle zarozumiały, ale i tak jechaliśmy w tamtą stronę, więc go zabraliśmy. - Czy stało się coś szczególnego? - spytała Holt. - Chcesz wiedzieć, czy dostał po gębie? - spytał Berg i uśmiechnął się szeroko. - Nie, nic takiego nie miało miejsca. Ale powiedział wtedy dwie rzeczy, które wydały mi się co najmniej dziwne.
- Co takiego? - Kiedy stanęliśmy na czerwonym świetle na Kungsgatan, na przejście dla pieszych weszła staruszka. Wspierała się na chodziku na kółkach i chciała przejść na drugą stronę. Waltin pochylił się w stronę naszego kierowcy i powiedział mu, żeby wcisnął gaz i zrobił jej z pizdy garaż, bo stara tylko symuluje. - Dosłownie tak powiedział? - spytała Holt. - Tak, coś w tym stylu… że baba symuluje, więc ma wcisnąć gaz i zrobić jej z pizdy garaż. Mniej więcej takich słów użył. - I co mu odpowiedziałeś? - Nic, tylko na niego spojrzałem. Wszyscy byliśmy cholernie zdziwieni. No bo co można odpowiedzieć na coś takiego? Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby jakiś policjant tak się wyrażał, a przecież wiele się w życiu nasłuchałem. Poza tym to była miła staruszka. - A to drugie? Co jeszcze powiedział? - To było jeszcze dziwniejsze, ale uświadomiłem to sobie dopiero po pół roku. &
Lekarz medycyny sądowej stwierdził, że Orjala został potrącony przez samochód, wpadł do wody i utonął. W jego krwi stwierdzono ponad trzy promile alkoholu. Kierowca uciekł z miejsca wypadku. Poza tym lekarz nie zauważył nic szczególnego. Nie mając nic lepszego do roboty, policjant zajmujący się anonimowymi listami wsiadł do samochodu i pojechał do Hinsebergu, żeby porozmawiać z Marją Ruotsalainen. Spotkanie okazało się niezbyt owocne. Ruotsalainen powtarzała w kółko jedno zdanie. Robiła to tak długo, aż policjant zakończył przesłuchanie i wrócił do biura. Spierdalaj, bydlaku. Spierdalaj, bydlaku. Spierdalaj, bydlaku… A ponieważ policjant był znany z dokładności, spisał protokół i zawarł w nim także to zdanie. Jeszcze tego samego dnia wziął fotografie Orjali i Ruotsalainen i pojechał do chińskiej restauracji, żeby je pokazać obsłudze. Ale żaden z pracowników nie przypominał sobie takich gości. Poza tym tamtego wieczoru, gdy zastrzelono premiera, nie wydarzyło się nic szczególnego, chociaż restauracja znajduje się w odległości zaledwie dwustu metrów od miejsca, gdzie to się stało. Gości było wtedy niewielu, mniej niż zwykle w piątkowy wieczór, gdy wszyscy odbieraj ą tygodniówkę. - Podwieźliśmy go na Stureplan - kontynuował Berg. - Z tego, co pamiętam, wybierał się do banku. - Co jeszcze powiedział? - powtórzyła pytanie Holt. - No właśnie coś dziwnego. Najpierw podziękował za podrzucenie. Potem wsadził głowę do środka, od mojej strony, i powiedział, żebym na siebie uważał. Uważaj na siebie, Berg. Tak powiedział. Uważaj na to, czego wypatrują i czego słuchają tacy jak ja. - Jak sobie to tłumaczyłeś?
- Rozmawialiśmy potem o tym z chłopakami. Na początku wydawało nam się, że Waltin po prostu pręży muskuły. Dopiero pół roku później dowiedzieliśmy się, że służba bezpieczeństwa obserwowała nas od kilku lat, mniej więcej od czasu, gdy zaczęli się nami interesować śledczy z grupy dochodzeniowej badającej zabójstwo premiera. Potem pisały o tym gazety. - A więc Waltin próbował was ostrzec? - Tak mi się wydaje. Trochę to dziwne, zważywszy na to, kim był, zwłaszcza na scysję, do której doszło między nami wcześniej. Dociekliwy policjant nie rezygnował. Na podstawie dwóch anonimowych listów, akt Orjali i jego kontaktów z policją kryminalną w Solnie sporządził prawdopodobny profil policjanta, którego anonimowy autor listów - prawdopodobnie Orjala - opisywał. Potem wysłał go do działu kadr służby bezpieczeństwa i miesiąc później dostał odpowiedź. Okazało się, że jego opis pasuje do jednego z byłych funkcjonariuszy, posługuj ącego się kodem osobowym 4711. Nie pracuje w służbie od 1982 roku. Od tamtej pory mieszka za granicą. Przeprowadzono w tej sprawie rutynową kontrolę. Nic nie wskazuje na to, że był zamieszany w zabójstwo premiera albo że przebywał wtedy w Sztokholmie. Wtedy dociekliwy policjant przestał się zajmować tą sprawą, a jego bezpośredni przełożony Erik Berg uznał j ą za zamkniętą. Cztery tysiące siedemset jedenaście, zastanawiała się Mattei. Gdzieś już widziałam tę liczbę. Czy nie na wodzie kolońskiej 4711, którą papa przynosił mamie, gdy byłam mała? Tak się właśnie nazywała. - A teraz ja chciałbym cię o coś spytać - powiedział Berg, kiedy rozmowa dobiegła końca i poszli do jej samochodu, żeby się pożegnać. - Słucham - odparła Holt. Dziwnie nagle wygląda, pomyślała. - Jesteś cholernie apetyczną kobietą - powiedział Berg. - Chciałbym cię zapytać, czy dasz się zaprosić na kolacj ę. Uważaj, kobieto, pomyślała Holt. - To miła propozycja, ale tak się składa… - Rozumiem - przerwał jej Berg. - Pozdrów go ode mnie i pogratuluj. - Dzięki - odparła z uśmiechem Holt. Cholernie apetyczna kobieta, pomyślała. 64. Holt postanowiła wykorzystać swoje dawne nieformalne kontakty w służbie bezpieczeństwa. Dzięki temu udało jej się dotrzeć do kobiety, która podobno utrzymywała bliskie kontakty z Waltinem w okresie, gdy doszło do zabójstwa premiera. Nazywała się Jeanette Eriksson, urodzona w 1958 roku. W służbie bezpieczeństwa pracowała na stanowisku młodszego śledczego. Była od Waltina o trzynaście lat młodsza. W policji przestała pracować rok po śmierci Palmego. Zatrudniła się w firmie ubezpieczeniowej jako specjalistka do spraw szkód. Pracuje tam nadal, jest naczelnikiem wydziału. Kiedy Holt zadzwoniła do niej i wyjaśniła, o co chodzi, Eriksson nie wydawała się uszczęśliwiona. Mimo to następnego dnia po
spotkaniu z Bergiem Holt pojechała z nią porozmawiać. - Wolałabym nie rozmawiać o Waltinie - powiedziała Eriksson. - To będzie taka babska rozmowa - odparła Holt. - Żadnych magnetofonów, protokołów. Nic z tych rzeczy. Tylko pani i ja. Pełne zaufanie. - Jeśli tak, to zgoda - powiedziała Eriksson i uśmiechnęła się niechętnie. &
Claes Waltin był jej bezpośrednim przełożonym. Jesienią 1985 roku zaczęli się regularnie spotykać. Zerwała z nim w marcu 1986 roku. - Widziałam, że już mu się przejadłam. Inaczej by mnie nie puścił. Miał już wtedy inną kobietę. - Wiem, co pani czuła - powiedziała Holt. - Ludzie, z którymi o nim rozmawiałam, twierdzą, że był stuprocentowym sadystą. - I właśnie to było dla mnie takie dziwne - odparła Eriksson. - Bo ja nigdy nie miałam skłonności do takich rzeczy. Nigdy też nie miałam zapędów masochistycznych. A mimo to wpadłam po same uszy. Na początku sądziłam, że to jakaś gra albo zabawa, a gdy się zorientowałam, że rzecz dzieje się na poważnie, było już za późno, żeby się wycofać. Waltin był strasznym człowiekiem. Kiedy się napił alkoholu, stawał się niebezpieczny. Kilka razy myślałam nawet, że mnie zabije. Ale nigdy nie nabawiłam się choćby siniaka, więc nikt by mi nie uwierzył. - Byliście ze sobą pół roku? - Ze sobą? Przez pięć miesięcy i jedenaście dni byłam jego więźniem. Potem udało mi się od niego uwolnić. Znienawidziłam go. Kiedy w końcu z nim skończyłam, przyjeżdżałam czasem pod jego dom i obserwowałam go, zastanawiaj ąc się, jak by się na nim zemścić. - Ale nigdy pani nic nie zrobiła? - Tylko raz, kiedy się dowiedziałam, że ma już inną. W ciągu tygodnia zobaczyłam go wtedy dwa razy z tą samą kobietą. Dowiedziałam się, kim jest, żeby ją przed nim ostrzec. - Rozmawiałyście? - Tak, w cztery oczy. Pracowała wtedy na poczcie. Któregoś wieczoru, kiedy skończyła pracę, podeszłam do niej. Powiedziałam jej, kim jestem, i spytałam, czy poświęci mi trochę czasu. Zgodziła się. Poszłyśmy do pobliskiej kawiarni i zaczęłyśmy rozmawiać. - Pamięta pani jej nazwisko? - Tak. - No więc? - To dość skomplikowana sprawa - odparła Eriksson. - Ale domyślam się, że nie przyszła pani do mnie w jej sprawie. - Nie. O jej istnieniu dowiedziałam się dopiero od pani. - Czy mogę teraz ja zadać pani pytanie?
- Oczywiście - odparła Holt. - Mówiła pani, że pracuje w Centralnym Urzędzie Śledczym. Czy waszym szefem nie jest Lars Johansson? Wielki facet z Norrlandu, którego pokazuj ą czasem w telewizji? - Tak, to on. - I właśnie dlatego sprawa jest dosyć dziwna - powiedziała Eriksson. - Jego żoną jest kobieta, która się spotykała z Waltinem. Wtedy nazywała się Pia Hedin. Dziś nazywa się pewnie Pia Hedin Johansson. - Czy jest pani tego pewna? - Absolutnie. Widziałam ich razem kilka lat temu na imprezie organizowanej przez bank SEB, kiedy już pracowałam tu, gdzie teraz, w firmie ubezpieczeniowej. - I jest pani absolutnie pewna? - spytała Holt. - Najzupełniej. Jest bardzo ładna. Takiej jak ona nie można pomylić z żadną inną. - Wiem - potwierdziła Holt. - Kiedyś się spotkałyśmy. I co ja mam teraz zrobić, pomyślała. 65. Mimo choroby - bo przecież doznał ciężkiej apopleksji - Backstrom nadal walczył. Nikt nie mógł mu odebrać sprawy, która od samego początku była jego sprawą: Claes Waltin i jego udział w zamachu na premiera. W sprawie tej chodzi o dwie rzeczy: pieniądze i seks. Wie o tym, bo jest doświadczonym policjantem. A ponieważ wszystko wskazuje na to, że zarówno sprawca, jak i zabójca wprost pławili się w bogactwie, może to oznaczać, że to jednak nie pieniądze były powodem, dla którego skoczyli sobie do gardeł. Waltin był bogaty jak Krezus. Wiedzieli o tym wszyscy. Natomiast ofiara ulokowała potajemnie dziesiątki milionów koron na tajnych kontach w Szwajcarii i w innych rajach podatkowych. Wiedział o tym nie tylko on, Backstrom, ale także wszyscy wtajemniczeni w te sprawy. Informacje o tym pochodziły z różnych źródeł. Zresztą można o tym poczytać w Internecie. Między innymi o łapówkach dochodzących do setek milionów koron, które przemysł zbrojeniowy wypłacił ofierze i jego podejrzanym kompanom z krajów Trzeciego Świata. Jest też świadek zbrodni. Jego zeznania zrobiły na nim ogromne wrażenie. Chociaż świadek był człowiekiem o wybitnych zdolnościach analitycznych, jego tępi koledzy skreślili go z listy. Świadek ten dopiero podczas trzeciego przesłuchania zeznał, że widział, jak sprawca rozmawia z ofiarą i jego żoną. Dopiero potem do nich strzelił, gdy chcieli się oddalić. Strzały trafiły ich od tyłu. Tak to bywa. Prawie zawsze ofiara i sprawca się znaj ą. Backstrom dobrze o tym wie, bo w policji pracuje od dawna i ma na koncie wiele takich doświadczeń. Kiedy w końcu uda się rozwiązać zagadkę jakiegoś zabójstwa, okazuje się, że powody są niemal zawsze takie same. Jego teza znalazłaby potwierdzenie, gdyby udało się otworzyć wszystkie szafy i wyj ąć szkielety, które są w nich ukryte, i gdyby wreszcie można było ujawnić prawdę o
każdym z nich. Wszystko świadczy o tym, że Waltin był typowym zboczeńcem. Backstrom doszedł do tego wniosku, kiedy się zapoznał ze zgromadzonym materiałem. Materiał ten nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Teraz wystarczy tylko powiązać Waltina z ofiarą, co nie musi być takie trudne, bo istnieje cały szereg okoliczności, które nie mogą być dziełem przypadku. Obaj byli milionerami i prawnikami, mieli tak zwane lepsze pochodzenie i wychowali się w tym samym mieście. Na pewno obracali się w tych samych kręgach. Jeśli o to chodzi, nie ma dwóch zdań, zważywszy na całą resztę. No i to ich uderzające podobieństwo! Obaj byli niewysocy, szczupli, mieli ciemne, lubieżne oczy i wilgotne usta. Dam sobie rękę uciąć, że byli spokrewnieni, pomyślał Backstrom i na samą myśl o tym przeszedł go lekki dreszcz. Nie pozostaje mu nic innego, jak znaleźć dowody potwierdzające jego tezę. I to takie, żeby nie było najmniejszych wątpliwości. Nie będzie to proste, zwłaszcza że dotychczasowy informator zerwał współpracę. Najpierw ścigał GeGurrę telefonicznie, wiele razy nagrywał się na sekretarkę albo zostawiał wiadomość na poczcie głosowej. Zero reakcji. Postanowił więc przejść do działania. Zaczaił się na niego przed jego mieszkaniem przy Norr Malarstrand i zobaczył, jak wchodzi do budynku. Zadzwonił do drzwi i był prawie pewien, że GeGurra patrzy na niego przez judasza. W końcu ten tchórzliwy dupek otworzył drzwi, stanął w progu i spytał, czego Backstrom sobie życzy. Wtedy Backstrom wbił w niego wzrok i GeGurra niechętnie wpuścił go do przedpokoju. Kiedy Backstrom znalazł się w środku, przypomniał mu o ich dawnym wspólnym znajomym, który nazywał się Juha Valentin Andersson Snygg i mimo młodego wieku miał bogatą kartotekę w Komendzie Głównej policji. Jakiś czas temu wszystkie te dane zostały z rejestru usunięte. Nieważne, jak to się stało, ale czy ktoś taki jak szanowany znawca i handlarz dzieł sztuki Gustaf G:son Henning zna kogoś, komu mógłby w pełni zaufać? Lepiej niech się nad tym zastanowi. Przecież nawet ktoś taki jak Anna Holt i jej kumple z policji nie mieli żadnych zahamowań, żeby podsłuchiwać rozmowy telefoniczne innych policjantów. Jeśli więc woli zadawać się z nimi, a nie z nim, źle skończy. GeGurra zaczął mięknąć. Zresztą nic dziwnego. Podobnie zachowywali się inni, gdy Backstrom zaczynał ich obrabiać. Postanowił, że tym razem jeszcze przez chwilę będzie uprzejmy i da GeGurrze trochę czasu, żeby się uspokoił. Dopiero potem zacznie z nim rozmawiać na poważnie. - Skąd Waltin znał Palmego? - spytał Backstrom, spoglądając na GeGurrę podejrzliwie. - Nie miałem pojęcia, że Waltin go znał - odparł GeGurra, spoglądając ze zdumieniem na Backstroma. - Skąd pan ma takie rewelacje? - Umówmy się, że to ja zadaję pytania, a ty odpowiadasz - powiedział Backstrom. - Oczywiście, ale jestem zdumiony, że… - Dowiedziałem się niedawno, że Waltin dużo mówił o Palmem - przerwał mu Backstrom, obrzucaj ąc swą ofiarę uważnym spojrzeniem.
- Przecież wszyscy to robili… to znaczy mówili o nim. Przynajmniej wtedy. - Masz rację. Ale mam w dupie, co o Palmem mówili inni. Mnie interesuje tylko Waltin. - Mówił chyba to samo co inni. To znaczy wtedy, gdy rozmawiali o Palmem. - A co mówili? - Że Palme to niezły krętacz. Że próbuje podstępnie skomunizować cały kraj, żeby państwo mogło przejąć wszystkie firmy za pośrednictwem tak zwanych funduszy udziałowych. Mówiono też, że sam bierze łapówki od firm z branży zbrojeniowej i że dzięki temu firmy te dostały kontrakty na sprzedaż broni do Indii. Te same gadki co zwykle. - I że był sowieckim szpiegiem? - No właśnie. Kiedyś nawet pytałem o to Waltina, bo przecież pracował w tajnych służbach. Pomyślałem sobie, że to właściwy człowiek, żeby mu zadać takie pytanie. - I co powiedział? - Że nie może mi na takie pytanie odpowiedzieć i że powinienem to zrozumieć. Jednocześnie odniosłem wrażenie, że coś chciał mi powiedzieć. - Co? - Że Palme był sowieckim szpiegiem - odparł GeGurra, spoglądając ze zdumieniem na Backstroma. - Przecież wszyscy o tym wiedzieli. Pisały o tym nawet gazety i robiły to w bardziej lub mniej zawoalowany sposób. - A w bardziej ludzkim wymiarze? Co Waltin miał do powiedzenia o Palmem jako o człowieku? - Przecież już samo upieranie się, że Palme brał łapówki od Boforsa i że był rosyjskim szpiegiem, ma charakter osobisty. Chcę powiedzieć… - Porozmawiajmy o seksie - przerwał mu Backstrom. - O seksie? - spytał GeGurra ze zdumieniem. - Nie bardzo rozumiem. Waltin zawsze sporo mówił o seksie i o swoich sukcesach w tej dziedzinie. Nigdy jednak nie mówił w tym kontekście o Palmem. - Ale przecież musiał go znać - upierał się Backstrom. - To przecież najzupełniej oczywiste, że ktoś taki jak Waltin musiał znać Palmego. - A niby dlaczego? Jeśli chce pan znać moje zdanie, to uważam, że nigdy się nie spotkali. Dlaczego ktoś taki jak Palme miałby się zadawać z kimś takim jak Waltin? - A skąd ty znałeś premiera? - spytał Backstrom. - Tego już za wiele - odparł GeGurra i na wszelki wypadek uniósł ręce. - Nigdy nie znałem Palmego. - Lepiej się nad tym zastanów - powiedział Backstrom z dwuznacznym uśmiechem. -Mam jeszcze jedną sprawę. - Słucham. - GeGurra westchnął.
- Miłośnicy Pizdy. Mam na myśli to zboczone stowarzyszenie, na czele którego stał Waltin. Jak się nazywali pozostali członkowie? - Na pewno nie należał do nich Palme. Biorąc pod uwagę różnicę wieku, mógłby robić za ich ojca, ale bardzo wątpię, żeby mógł spłodzić takie dzieci. Nawet gdyby był sowieckim szpiegiem. - Nazwiska. Wymień nazwiska - powiedział stanowczym tonem Backstrom. - No dobrze - zgodził się GeGurra. - Pod jednym warunkiem: że potem zostawi mnie pan w spokoju. - Nazwiska! - To światłe stowarzyszenie liczyło czterech członków, wszyscy studiowali prawo na Uniwersytecie Sztokholmskim. Powstało mniej więcej w połowie lat sześćdziesiątych. Jednym z członków był Claes Waltin. Poza nim jakiś prawnik, specjalista od prawa gospodarczego, ale on zmarł dość dawno temu. Nazywał się chyba Sjoberg, Sven Sjoberg. Zmarł w połowie lat dziewięćdziesiątych. - Waltin, Sjoberg… - Tak - westchnął GeGurra. - Theo Tischler. Jest bankierem i bardzo… - Wiem, kim jest - przerwał mu Backstrom. - Znamy się. - Naprawdę? - spytał GeGurra z nieukrywanym zdumieniem. - Czwarte nazwisko. Jak się nazywał ten czwarty? - Alf Thulin - odparł GeGurra i znowu westchnął. - Obecnie zasiada w parlamencie z ramienia chrześcijańskich demokratów. Kiedyś był prokuratorem okręgowym. No proszę, w końcu zaczyna się to układać w całość, pomyślał Backstrom. Walnięty funkcjonariusz służby bezpieczeństwa, pedał, miliarder i tak zwany ekspert od prawa gospodarczego. Czterech zboczeńców seksualnych. Wprawdzie dwaj już nie żyj ą, ale dwaj żyj ą i będzie można ich przesłuchać. Nareszcie coś się dzieje.
66. W czwartek, dwudziestego września, Mattei doznała w końcu olśnienia. Rozwiązanie było w zasięgu ręki, ale przez całą ostatnią dobę tkwiło gdzieś w zakamarkach jej szarych komórek. Dopiero kiedy przestała o tym myśleć, wszystko nagle stało się jasne. Służba bezpieczeństwa przez wiele lat posługiwała się czterocyfrowymi kodami, aby w ten sposób chronić tożsamość swoich pracowników przed osobami postronnymi. Ich nazwiska miały pozostać nieznane i nawet gdy zeznawali przed sądem, ten wyrażał zgodę, aby zamiast nazwisk posługiwali się właśnie takim kodem. Jeden z tysięcy ludzi, którzy w ciągu ostatnich trzydziestu lat pracowali w służbie bezpieczeństwa, najwidoczniej posługiwał się kodem 4711. Posługiwał się nim aż do początku lat osiemdziesiątych. Był to ten sam funkcjonariusz, którego dział kadr służby sprawdził i wykreślił z dochodzenia, kiedy wspomniany już dociekliwy policjant wystosował do tegoż działu kadr zapytanie dotyczące funkcjonariusza numer 4711. Tego samego, który zakończył pracę w służbie w 1982 roku, wyprowadził się za granicę i z nieznanych powodów nie został sprawdzony przez śledczych zajmujących się wątkiem policyjnym. I właśnie w tym momencie Mattei doznała olśnienia. Nagle przypomniała sobie, gdzie widziała ów czterocyfrowy kod. Na pewno nie na butelkach z wodą kolońską, które papa kupował w prezencie mamie, gdy Mattei była jeszcze małą dziewczynką, na długo przed śmiercią premiera. Było to o wiele później, zaledwie tydzień temu. Widziała ten ciąg cyfr na dokumencie, który dostała z działu technicznego. Funkcjonariusz posługujący się kodem 4711 złożył nieczytelny podpis na pokwitowaniu odbioru rewolweru, który Goran Wiijnbladh przekazał Claesowi Waltinowi. Na tym, o którym się mówi, że zostało przez Waltina sfałszowane. Zbieg okoliczności niemający żadnego związku z ich śledztwem? A może wspaniały Claes Waltin nie mógł się oprzeć pokusie i zostawił ukrytą wiadomość, w nadziei że nikt jej nigdy nie rozszyfruje? Trzecia zasada Johanssona podczas prowadzenia skomplikowanych śledztw, pomyślała Mattei: coś takiego jak zbieg okoliczności nie istnieje. Chyba najwyższy czas porozmawiać z mamą, pomyślała. - Dlaczego chcesz to wiedzieć? - spytała Linda Mattei, obrzucając córkę badawczym spojrzeniem. To już drugi lunch w tym tygodniu, ale tym razem w restauracji położonej w dużej odległości od domu. O co jej chodzi, pomyślała z pewnym niepokojem. - Nie mogę o tym mówić - odparła Lisa, potrząsając ze smutkiem głową. - Pracowałaś u nas kilka lat - powiedziała Linda. - Wiesz, jakie obowiązuj ą zasady, jakie pytania wolno zadawać. - Oczywiście - odparła Lisa, wzruszając ramionami. - Zasada jest prosta: ktoś taki jak ja nie powinien zadawać pytań, bo już tam nie pracuje, a ktoś taki jak ty nie powinien na nie odpowiadać, bo nadal tam pracuje.
- No właśnie. To po co pytasz? - Bo jesteś moj ą mamą - odparła Lisa z uśmiechem. - A jak myślałaś? - Jeśli facet, który posługiwał się tym kodem, przestał tam pracować dwadzieścia pięć lat temu, niełatwo będzie się dowiedzieć, kim był. Każdy ma swój kod dopóty, dopóki pracuje. Kiedy odchodzi, kod jest przez kilka lat nieaktywny. Potem przydziela się go komuś, kto dopiero zaczyna. Oczywiście kiedy upłynie wystarczająco dużo czasu, żeby nie doszło do nieporozumień. Tak samo jak wtedy, gdy zmieniasz numer telefonu. Mówię to wszystko po to, żeby ci przypomnieć, choć sama wiesz o tym najlepiej. - Oczywiście - odparła Lisa. - Ale muszę się dowiedzieć, jak się nazywał funkcjonariusz, który posługiwał się tym kodem do 1982 roku, gdy przestał tam pracować. Z pewnych względów, o których nie mogę ci powiedzieć, nie mogę zwrócić się w tej sprawie do służby pisemnie. - Czy twój szef o tym wie? - Może nie chce wiedzieć. - Pytałaś go? - Nie. - No to spytaj - zaproponowała Linda. - Ja nie mogę ci na to pytanie odpowiedzieć. Jeśli to dla ciebie jakieś pocieszenie, to dodam, że prawdopodobnie nikt nie jest w stanie tego zrobić. To nie są dane, które się przechowuje przez ćwierć wieku. Pewnie trzeba cudu, żeby to wszystko doprowadzić do porządku, pomyślała Lisa, kiedy po lunchu znów zajęła się segregatorami. Niecały kwadrans później go doświadczyła. No, może niekoniecznie był to cud, ale na pewno nadzieja, że się zdarzy. Nie mając nic lepszego do roboty, wpisała w wyszukiwarkę nazwisko Marja Ruotsalainen. Urodzona w 1959 roku. Jeśli nadal żyje, niedługo skończy pięćdziesiąt lat. Już jako nastolatka nadużywała narkotyków i alkoholu. Karana. Prostytutka. Skazana na kary więzienia. Kiedy jej nazwisko pojawiło się w śledztwie w sprawie zabójstwa Palmego, miała dwadzieścia siedem lat, z których połowę spędziła w domach poprawczych, domach dziecka i więzieniach. Czy jest szansa, że jeszcze żyje? Sprawdźmy, pomyślała Lisa, wpisując jej numer identyfikacyjny do komputera. Marja Ruotsalainen, lat czterdzieści osiem, panna, bezdzietna. Na wcześniejszej emeryturze. Od piętnastu lat nienotowana. Zamieszkała w Tyreso, dwadzieścia kilometrów na południe od Sztokholmu. A więc żyje. To cud, pomyślała Mattei. Ciekawe, czy da się z nią porozmawiać. Poprzednim razem się nie udało, ale wtedy, gdy odwiedził j ą ów dociekliwy policjant, siedziała w zakładzie karnym Hinseberg. 67. Lewin czytał akta śledztwa w sprawie śmierci Claesa Waltina. Jeden komplet przysłała hiszpańska policja, która w październiku 1992 roku badała sprawę na Majorce. Na drugi składały się dokumenty z dochodzenia, które przeprowadziła szwedzka służba
bezpieczeństwa, kiedy w połowie listopada tego samego roku zwłoki Waltina dotarły z Hiszpanii do Szwecji. Kiedy martwy Waltin unosił się na wodzie, ryby i ptaki zrobiły swoje. Hiszpańska policja zidentyfikowała zwłoki na podstawie zgłoszenia o zaginięciu gościa hotelu. Hotel zgłosił zaginięcie dzień po tym, jak obsługa recepcji ostatni raz widziała Waltina idącego na plażę. Identyfikacji dokonano na podstawie kąpielówek i klucza do pokoju, który tkwił w kieszonce. W zakładzie medycyny sądowej w Solnie przeprowadzono bardziej szczegółowe badania. Najpierw porównano rentgen zębów z kartą leczenia stomatologicznego. Chociaż zwłoki były pozbawione dolnej szczęki, dowód mogło stanowić górne uzębienie. To rzeczywiście był Claes Waltin. Ponieważ jednak w przeszłości pełnił ważną funkcję, lekarze postanowili posłużyć się najnowszymi wynalazkami technicznymi. Zabezpieczyli szpik kostny i miazgę zębową. Pobrali krew jego ojcu i porównali próbki DNA. Okazało się, że prawdopodobieństwo, że zwłoki nie są zwłokami Claesa Waltina, jest mniejsze niż jeden do miliona. Pod warunkiem że Robert Waltin nie miał innego syna, który utonął na Majorce w tym samym czasie, gdy Claes Waltin spędzał tam urlop lub po prostu zaginął. Na tym badania zakończono, a Claes Waltin został uznany za zmarłego. Ojciec urządził mu pogrzeb i mniej więcej w tym samym czasie zaskarżył testament syna. Rok później sąd rejonowy uznał, że Robert Waltin, jako jedyny krewny Claesa Waltina, może odziedziczyć po nim cały spadek. Testament uznano za nieważny. Zarówno hiszpański, jak i szwedzki lekarz medycyny sądowej uznali, że śmierć nastąpiła na skutek utonięcia. Na ciele nie znaleziono żadnych obrażeń wskazujących na to, że mógł zostać zastrzelony, że zginął od pchnięcia nożem albo został zabity tępym narzędziem. Z drugiej strony żaden z nich nie wykluczył, że Waltina ktoś utopił, udusił, otruł albo na przykład zagazował. Ktoś mógł go także postrzelić, pchnąć nożem albo uderzyć tępym narzędziem, przy założeniu, że kula, nóż albo ów tępy przedmiot nie pozostawiły żadnych śladów na tych fragmentach ciała, które wyrzuciło morze. Więcej się chyba nie dowiem, pomyślał Lewin i westchnął. Żeby chociaż trochę uporządkować materiał, wziął kartkę i długopis i napisał pro memoria o sprawie, która zatruwała mu życie, a jego dwóm koleżankom nie pozwalała zająć się sensowniejszymi rzeczami. Wszystko niestety wskazuje na to, że najbardziej prawdopodobny przebieg wydarzeń jest też najmniej pożądany. Skutki mogą być wprost przerażające i nawet ktoś taki jak Lars Martin Johansson powinien to pojąć. Niektóre dowody wskazywały pośrednio na to, że jeszcze przed zamachem na Palmego Waltin wszedł w posiadanie rewolweru przechowywanego w dziale technicznym. Stało się to między połową kwietnia 1983 roku, gdy śledztwo w sprawie rozszerzonego samobójstwa w Spanga dobiegło końca, a ostatnim dniem lutego 1986 roku, gdy doszło do zamachu na premiera. Prawdopodobnie pod koniec tego okresu, pomyślał Lewin. Może nawet jesienią 1985 roku.
Później Waltin przekazał broń nieznanemu sprawcy. Stało się to albo tuż po zabraniu rewolweru, albo po jakimś czasie. To prawdopodobnie on przekazał sprawcy pociski. Był to specjalny rodzaj amunicji, która może przebić metal albo na przykład kamizelkę kuloodporną. Amunicja różniła się od tej, której użył malarz, gdy zabił córkę i jej chłopaka, a potem popełnił samobójstwo. Nie jest jasne, gdzie, kiedy i jak wszedł w posiadanie tych szczególnych kul. Stało się to między połową kwietnia 1983 a ostatnim dniem lutego 1986 roku. Prawdopodobnie wkrótce po tym, jak otrzymał broń. Możliwe, że kupił je w zwykłym sklepie z akcesoriami do broni. Pokazał służbową legitymacj ę, bo może jej od niego zażądano, zapłacił gotówką, włożył pudełko z kulami do kieszeni i wyszedł. Pudełko zawierało dwadzieścia, pięćdziesiąt, a może nawet sto kul, podobnych do sześciu tysięcy innych, które sprzedano w Szwecji do dnia, gdy ktoś zamordował premiera. Sprawca prawdopodobnie szedł za premierem już od jego domu na Starym Mieście i dwie godziny później zaskoczył go na skrzyżowaniu Sveavagen i Tunnelgatan. Po oddaniu strzałów pobiegł Tunnelgatan, wbiegł schodami na górę do Malmskillnadsgatan, skręcił w prawo, zszedł schodami do Kungsgatan, doszedł do Stureplan, zszedł do metra i przejechał dwie stacje do Gardet. Noc spędził w jednym z mieszkań operacyjnych służby bezpieczeństwa, do którego klucz dał mu Waltin. Następnego dnia Waltin przyszedł po nim posprzątać i właśnie wtedy zaparkował samochód w niedozwolonym miejscu. Następnego dnia sprawca przepadł. I nikt nie wie, co się z nim stało. Któregoś dnia po śmierci premiera Waltin przyszedł do działu technicznego i odłożył broń na swoje miejsce. Było to najbezpieczniejsze ze wszystkich możliwych miejsc. Trzeba mieć tęgi umysł, żeby na coś takiego wpaść. Waltin go miał. Dwa i pół roku później, jesienią 1988 roku, wycyganił rewolwer od Wiijnbladha i kazał mu usunąć po nim wszelkie ślady. Udało mu się w ostatniej chwili, bo przecież wyrzucono go z pracy. Był człowiekiem bez żadnych zahamowań. Uważał, że wszystko mu się zawsze uda. I rzeczywiście tak było. Nigdy nie zamierzał wypuścić z rąk głównego dowodu na to, że i tym razem mu się udało. Do czego by się teraz zabrać? - zastanawiał się Lewin, gdy skończył pisać pro memoria. Najpierw porozmawiam z Anną, a potem ona porozmawia poważnie z Johanssonem. Bo on nie będzie nawet próbował.
68. - Siadaj, Anno - powiedział Johansson i wskazał jej krzesło stojące przed biurkiem. Właśnie przeczytałem pro memoria Lewina. Przed chwilą przysłał mi mailem. Wzorcowo krótkie. Człowiek nigdy nie przestaje się dziwić. Odnoszę wrażenie, że jego osobowość uległa jakiejś przemianie. Mówi rzeczowo i zrozumiale, od razu przechodzi do rzeczy. I wszystko to tak nagle, nie wiadomo jak. - Co myślisz o jego raporcie? - spytała Holt. - To ciekawy tekst. Niestety niepodbudowany materiałem dowodowym. Na dzisiaj to tylko sensacyjne spekulacje. Widzę, że zamierzasz zmienić taktykę, pomyślała Holt. - Uważam, że powinniśmy to przekazać grupie Flykta do dalszego rozpracowania zaproponowała. - To niemożliwe. W obecnym stanie materiał ten ma charakter czysto spekulacyjny. Nie możemy ich nim obciążać - odparł Johansson. - Poza tym maj ą pełne ręce roboty z innymi sprawami. Tak mnie przynajmniej zapewniał Flykt. - A czego ci w tym raporcie brakuje? - Jeśli podasz mi nazwisko drania, który zastrzelił Palmego, obiecuję, że powiadomię o tym, kogo trzeba. I zapewniam cię, że wcale nie mam na myśli kolegi Flykta i jego ludzi. - A jeśli tego nie zrobię? - To poczekamy do następnego razu - odparł Johansson. - W tej instytucji umiemy się pogodzić z każdą sytuacj ą. - Okej. W takim razie chciałabym z tobą porozmawiać o czymś jeszcze - powiedziała Holt. - Obawiam się, że to kłopotliwa sprawa. - Ze mną możesz rozmawiać o wszystkim - powiedział Johansson z uśmiechem. - Chodzi o twoją żonę. - To znaczy o moje prywatne życie? - spytał Johansson z powagą. - Co wymyśliłaś tym razem? Holt poinformowała go, co jej powiedziała Jeanette Eriksson. Że Pia miała prawdopodobnie romans lub pozostawała w bliskich stosunkach z Claesem Waltinem. Wiosną 1986 roku. - Wiedziałem o tym - odparł Johansson. - Także i ta znajomość była wzorcowo krótka. Poza tym było to na kilka lat przed tym, jak się związała z właściwym mężczyzną. - Jak się o tym dowiedziałeś? - Opowiedziała mi, że spotkała się z nim kilka razy wiosną 1986 roku. Do pierwszego spotkania doszło, gdy była z koleżanką w restauracji. Chciały poznać jakichś facetów. Nie miałem natomiast pojęcia, że Eriksson ostrzegła ją, jakim człowiekiem jest Waltin. Nie należę do ludzi, którzy odczuwają zazdrość z powodu tego, co było kiedyś.
- I nigdy cię to nie niepokoiło? Kiedy myślałeś o tym, co Waltin mógł wyrabiać z twoją żoną? - A co taki błazen jak Waltin mógłby zrobić mojej żonie? Chyba wiesz, o czym mówię. Przecież miałaś okazj ę j ą poznać. - Pozwolisz, żebym z nią porozmawiała? Biorąc pod uwagę to, czym się zajmujemy, obawiam się, że będziemy musieli to zrobić. - Nie ma sprawy. Ale najpierw sam z nią porozmawiam. Nie sądzę, żeby odmówiła spotkania się z tobą. Oczywiście chodzi tylko o informacje - dodał i skinął uprzejmie głową. - Oczywiście - odparła Holt. - Przecież Pia nie jest o nic podejrzana. - Miło mi to słyszeć. Pia zachowuje się czasem trochę niekonwencjonalnie jak na mój gust. Ale co się dziwić. Jest przecież znacznie młodsza ode mnie - powiedział Johansson i westchnął z zadowoleniem. 69. Wieczorem Johansson postanowił porozmawiać z żoną, chociaż wiedział, że nie sprawi mu to najmniejszej przyjemności. Nigdy nie odczuwał zazdrości z powodu tego, co się zdarzyło dawno temu. Takich uczuć wyzbył się, gdy był jeszcze nastolatkiem. Gdyby jednak mógł wybierać, na pewno by wolał, żeby kobieta, która jest jego żoną, nigdy nie spotykała się z kimś takim jak Waltin. Nawet jeśli zachowywał się wobec niej w sposób inny niż ten, z którego słynął Gdyby nie rozmowa o Waltinie, mógłby to być całkiem przyjemny wieczór. Pia wróciłaby wcześniej do domu, żeby przygotować prostą kolację, do której napiliby się wody mineralnej. Resztę wieczoru mogliby spędzić na rozmowach albo czytaniu książek. Leżeliby na kanapie, każde w swoim narożniku, ze splecionymi nogami. Tymczasem musiał z nią porozmawiać o jej związku z Waltinem sprzed dwudziestu lat. - Jak ci smakowało curry? - spytała Pia, patrząc na niego z zaciekawieniem. - Było fenomenalne - odparł. - Ale muszę z tobą o czymś porozmawiać. - Co za poważny ton! Co znowu wymyśliłeś? - Chodzi o Waltina. - Wiedziałam! - zawołała Pia triumfalnie. - Wiedziałam! - Co wiedziałaś? - Że to on zamordował Palmego. Zapomniałeś? Mówiłam ci o tym już dziesięć lat temu, ale wtedy nie chciałeś mnie słuchać. - Pamiętam, że marudziłaś coś o tym siedem lat temu. Przypominam sobie też, że uzgodniliśmy wtedy, że nigdy więcej nie będziemy o tym rozmawiać. - No to dlaczego dzisiaj do tego wracasz? - spytała Pia z żelazną logiką. Uff, westchnął Johansson. Pia opowiedziała mu o swoim pierwszym spotkaniu z Waltinem. Poszły wtedy z
koleżanką do restauracji, już po śmierci Palmego. Pamięta ten dzień bardzo dobrze, bo wszyscy tylko o tym mówili. Ona i jej przyjaciółka też. Zastanawiały się nawet, czy nie zrezygnować z zaplanowanego wyj ścia. Ostatecznie postanowiły, że jednak pójdą, i właśnie tego wieczoru poznały Waltina. Był przystojny, wesoły, szarmancki, miły i sprawiał wrażenie normalnego. Miał wszystko, czego jej wtedy było trzeba. Prawda jest taka, że poszły tam z koleżanką, żeby znaleźć wymarzonego faceta. - Zaprosił mnie na kolację. W sobotę, w tym samym tygodniu. Poszliśmy coś zjeść, a potem zabrał mnie do siebie. - Aha - powiedział Johansson. Powinienem był się zgodzić, żeby tę rozmowę przeprowadziła Anna, pomyślał. - Pewnie się zastanawiasz, czy się z nim przespałam? - spytała Pia, patrząc na niego z zaciekawieniem. - A zrobiłaś to? - spytał. - Nie. Byłam nawet zdziwiona, że nie skorzystał z okazji. Pokazywał mi swoje obrazy. Miał naprawdę fantastyczne mieszkanie. Norr Malarstrand z widokiem na wodę. Zapytałam go, skąd policjant ma tyle pieniędzy, i usłyszałam, że odziedziczył spadek po matce, która zginęła w wypadku. Tak, tak, na pewno, pomyślał Johansson. - I co było dalej? - Następnym razem już ze sobą spaliśmy, u mnie. Wcześniej poszliśmy do jakiegoś lokalu. Było to na dwa dni przed twoją wizytą na poczcie, kiedy mnie spytałeś, czy dam się zaprosić na kolację. Na pewno to pamiętasz. Kiedy ci powiedziałam, że jestem już zajęta, zrobiłeś minę jak mały chłopiec, który dostał kieszonkowe i od razu je zgubił. Wtedy prawie pożałowałam, że ci odmówiłam. Nie zawsze można mieć szczęście, pomyślał Johansson. - Co było potem? - Jeśli pytasz o seks, to nic szczególnego się nie działo. Typowo, jak na pierwszej randce. Zrobiliśmy to dwa razy, jeśli chcesz wiedzieć. Od razu się domyśliłam, że nie jestem jego pierwszą kobietą. Zresztą nie był to także mój pierwszy raz, i o tym też dobrze wiesz. - O to cię nie pytałem. Zastanawiałem się tylko… - Ale zdarzyła się wtedy dość dziwna rzecz - przerwała mu Pia. - Chyba ci o tym nie opowiadałam. Pewnie Jeanette Eriksson, pomyślał Johansson. Dwa dni później, kiedy wychodziła z pracy, podeszła do niej młoda kobieta i powiedziała, że chce z nią porozmawiać. - Miła młoda dziewczyna - powiedziała Pia. - Nazywała się chyba Jeanette Eriksson. Powiedziała, że pracuje w policji. Na początku jej nie wierzyłam, bo wyglądała bardzo młodo, więc sądziłam, że chodzi do szkoły. Wtedy pokazała mi legitymację służbową.
Chciała ze mną porozmawiać o Waltinie. Mówiła, że to ważne. Poszłyśmy do kawiarni. - I co ci powiedziała? - Straszne rzeczy. Opowiedziała mi, jak Claes ją traktował. Zapewniała, że jest sadystą, że prawie ją zabił. Nie chciałam jej wierzyć. To nie był ten Claes Waltin, którego znałam. I tak jej odpowiedziałam. Zapytałam ją wprost, czy jest o mnie zazdrosna. Zrobiło się dziwnie. Potem rozmowa już się nie kleiła. - I co zrobiłaś? - Zaczęłam się nad tym zastanawiać. Najpierw zamierzałam go o to zapytać, ale nie zrobiłam tego. Dziwnie się czułam, wiedząc, że tak naprawdę wcale się nie znamy. Ale ciągle mi to chodziło po głowie, więc kiedy spotkaliśmy się następnym razem, chyba kilka dni po mojej rozmowie z Jeanette, poszliśmy do mnie. Nie wiem dlaczego. Może chciałam się czuć bezpiecznie? - I co się stało? Typowo, jak to na drugiej randce? - Lepiej - odparła Pia, spoglądając na niego z powagą. - Swobodniej, nie tak nerwowo. Ale zanim wyszedł, powiedział coś, co wydało mi się dziwne. - Co takiego? - Kiedy staliśmy w przedpokoju i już miał wychodzić, chwycił mnie dość mocno za szyj ę i powiedział, że następnym razem spotkamy się u niego i że wtedy będziemy się pieprzyć naprawdę. Coś w tym stylu. W jego słowach wyczułam coś, co sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad tym, co mi powiedziała Jeanette Eriksson. - I mimo to następnym razem poszłaś do niego? - Yes - odparła Pia z uśmiechem. - Tak właśnie było. A kiedy leżałam już w łóżku, a on poszedł do łazienki, nie mogłam się powstrzymać i zajrzałam do nocnej szafki. - I co? - Znalazłam zdjęcia, które zrobił Jeanette. Były straszne. - I co zrobiłaś? - Przestraszyłam się. Zwłaszcza że Claes wyszedł nagle z łazienki i zaczął mi się przyglądać. Nic nie mówił. Po prostu stał i gapił się na mnie. Strasznie dziwnie to wyglądało. - I co zrobiłaś? - powtórzył Johansson. - Na pewno się nie podnieciłam, jeśli o to mnie podejrzewasz. Byłam tak przerażona, że wyskoczyłam z łóżka i zaczęłam się ubierać. Wtedy zaczął się ze mną siłować. - I jak to się skończyło? - Fantastycznie. Dopiero wtedy doceniłam to, że wychowywałam się z dwoma braćmi, z którymi ciągle musiałam się bić - odparła z uśmiechem. - To znaczy? - Użyłam kolana. Kopnęłam go prosto w krocze. Tak, jak mnie nauczyli bracia. Zgiął się
wpół, osunął na podłogę i zaczął jęczeć. Chwyciłam ubranie, torebkę, zerwałam płaszcz z wieszaka w przedpokoju, zbiegłam po schodach i wypadłam na ulicę. Dopiero tam zauważyłam, że zapomniałam butów. To były nowe czarne pantofle na wysokich obcasach. Drogie, eleganckie, włoskie. A wiesz, od kogo je dostałam? - Od Waltina - domyślił się Johansson. - Yes. Na naszym trzecim spotkaniu. Nawet nie wiedziałam, że wie, jaki rozmiar noszę. Pasowały idealnie. Cholernie drogie. - Co się stało potem? - Nic. Już nigdy go nie widziałam. Nie zadzwonił. Żałowałam tylko tych butów powiedziała Pia, potrząsając głową. - Szkoda, że nie wzięłam ze sobą zdjęć Jeanette. Mogłabym je zniszczyć. Ktoś taki jak on nie powinien mieć takich zdjęć. - Na pewno miał ich więcej - odparł Johansson. Ciekawe, gdzie są teraz, pomyślał. Kiedy poszli spać, przez chwilę miał kłopot z zaśnięciem. Przyciągnął Pię do siebie. Drobna istota obok większej, która już nie musiała wciągać brzucha, żeby się przytulić do swojej kobiety. Objął ją, ale trudno mu było zasnąć. Czy potrafi ją ochronić, jeśli to, co sądzi o Waltinie, okaże się prawdą? Jeśli wszyscy się o tym dowiedzą? Jeśli będzie przeciek do mediów o szefie Centralnego Urzędu Śledczego, którego żona utrzymywała intymne kontakty z facetem, który stał za śmiercią premiera? A może jeszcze gorzej: że spotkała się z nim tuż po tym, jak tego premiera zamordował? I dlatego musisz zapomnieć o przesłuchaniu, Anno Holt, pomyślał i od razu zasnął. 70. - Muszę z panem porozmawiać - powiedziała Mattei, wchodząc do pokoju Johanssona. - Czy to nie może poczekać do poniedziałku? - spytał Johansson. - Mam jeszcze sporo spraw do załatwienia. Muszę odebrać żonę, bo wyjeżdżamy na weekend. - Obawiam się, że to ważne. - Czy jest coś ważniejszego od mojej żony? - Z pewnością nie - odparła Mattei z uśmiechem. - Wydaje mi się, że już znam nazwisko drania, który to zrobił. - To znaczy tego, o którym cały czas marudzisz, pomyślała. - Zamknij drzwi i siadaj - odparł Johansson. &
- Cztery tysiące siedemset jedenaście - powtórzył Johansson pięć minut później, gdy Mattei skończyła. - Czy nie tak nazywały się znane niemieckie perfumy? - Tak, i właśnie dlatego zapamiętałam te cyfry. Taki właśnie kod znajduje się na pokwitowaniu, które Wiijnbladh dostał od Waltina. - Ale nie znasz jego nazwiska? - Biorąc pod uwagę odpowiedź z działu kadr, którą znalazłam w aktach, ktoś musiał je znać. Ktoś, kto pracował w służbie bezpieczeństwa. Pytałam o to Lindę, to znaczy moj ą
mamę, ale nie chciała mi powiedzieć. Poza tym twierdzi, że trudno to będzie ustalić po tylu latach. - Czy możesz mi opisać tego miłośnika perfum? - Opis pochodzi od anonimowego informatora, którym moim zdaniem był Orjala, Jorma Kalevi Orjala, w tamtych czasach dość znany bandzior. Zaledwie miesiąc po śmierci Palmego potrącił go samochód. Potem znaleziono go w kanale. Utonął. Wygląda na to, że Orjala nie lubił naszego drania, ale nie powinniśmy się tym sugerować. - No to czym powinniśmy? - przerwał jej Johansson. - Orjala twierdził, że człowiek, którego widział tamtego wieczoru w chińskiej restauracji przy Drottningatan, pracował kiedyś w policji kryminalnej, ale po kilku latach przeniósł się do służby bezpieczeństwa. Dział kadr poinformował policjanta, który badał te anonimy, że przestał u nich pracować w 1982 roku. - O, cholera - zaklął Johansson i aż wyprostował się na krześle. - O jasna cholera! Dlaczego mi to nie przyszło do głowy? Jak mogłem zapomnieć o tym gnojku? - Słucham? - Cholera jasna! - powtórzył Johansson. - Przecież ja wiem, o kim ty mówisz. To Kjell Goran Hedberg! Północna Majorka, jesień 1992 roku Najpierw musiał po sobie posprzątać. Kiedy tylko pozbył się ciała, zdecydował, że musi to zrobić. Zacznie od pokoju hotelowego. Musi mu odebrać klucze. Polecieć samolotem do Sztokholmu. Posprzątać po sobie w jego mieszkaniu przy Norr Malarstrand i w jego wielkim domu w posiadłości na wsi. W najlepszym wypadku będzie miał okazję zabrać to, co mu się prawnie należy. Niestety nie zdążył. Jak zwykle, kiedy coś sobie zaplanował, doszło do niespodziewanych komplikacji. Kiedy następnego ranka zatrzymał przed hotelem, była tam już policja. Przed wejściem do budynku był radiowóz. Przy recepcji stali dwaj hiszpańscy policjanci. Rozmawiali z pracownikami. Klucz do pokoju, którego zdobycie kosztowało go tyle trudu, okazał się zupełnie nieprzydatny. Musiał się go pozbyć. Zanim oddał łódź do wypożyczalni, wrzucił go do morza. Nie miał po co jechać do Szwecji. Pozostało jedynie mieć nadzieję, że nie było czego sprzątać. Teraz będzie musiał się przyczaić i poczekać. Zmienił mieszkanie, czekał długie miesiące i gnieździł się jak królik w swojej nowej klatce. To właśnie wtedy postanowił zbudować „Esperanzę”. Miała być jego zabezpieczeniem, na wypadek gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Nic takiego się jednak nie stało. Policja nie znalazła nic, co powinien był wcześniej usunąć. Gdyby coś takiego istniało, na pewno by o tym wiedział. Mogłoby się to źle dla niego skończyć. Tymczasem nie działo się nic. Upływał rok za rokiem, wkrótce sprawa się przedawni. Sprawiedliwość tego świata już nie będzie mu grozić. Jeśli zaś chodzi o sprawiedliwość bożą, nigdy nie miał powodu się nią przejmować. Przeciwnie: odnosił wrażenie, że Opatrzność zawsze mu sprzyja, choć akurat on w takie rzeczy nie wierzył.
„Esperanza” nie była już tylko zwykłą łodzią, zabezpieczeniem i przypomnieniem. Stała się też dla niego źródłem utrzymania. Zasugerował mu to Ignacio. Może powinien zacząć wozić turystów? Wielu jest takich, którzy chcą się kąpać, łowić ryby i nurkować. Przecież zna okolicę, zna tutejsze akweny, jest też doświadczonym żeglarzem, nurkiem i wędkarzem. Czy coś stoi na przeszkodzie, żeby powiesił reklamę na tablicy ogłoszeń w marinie w Puerto Pollensa? „ Wycieczki, kąpiele, wędkowanie, nurkowanie “. Łatwe pieniądze i żadnych kłopotów z urzędem skarbowym, jeśli będzie na tyle mądry, żeby na ogłoszeniu umieścić tylko numer komórki. Niech pomyśli, ile pozna pięknych kobiet, dodał Ignacio i mrugnął do niego znacząco. W końcu jest niczego sobie mężczyzną. Jest teraz w najlepszym wieku, no i ma tak wspaniałą łódź jak „Esperanza”. A na pokładzie tyle kobiet: nagie, półnagie, w kostiumach kąpielowych i strojach do nurkowania. Do tego słońce i ciepłe morze. Wolność, poczucie bezpieczeństwa, a może trafi się miłość? Tak, miłość. Trochę miłości nigdy nie zaszkodzi. 71. 26 września, środa, dwa tygodnie przed 10 października. Siedziba Centralnego Urzędu Śledczego na Kungsholmen Na pół godziny przed tradycyjnym już środowym spotkaniem do pokoju Johanssona weszła Linda Mattei. Zamknęła za sobą drzwi, usiadła w fotelu i wbiła w niego wzrok. - Nie będę ukrywał, Lindo - powiedział Johansson z uśmiechem - że jesteś ładniejsza niż kiedykolwiek. Ale chyba żaden z twoich wymoczków z pracy nigdy by ci tego wprost nie powiedział - dodał. - Daj sobie spokój, przestań czarować - odparła Linda. - Zadam ci krótkie pytanie: co ty kręcisz z moj ą córką? - Nic - odparł Johansson, potrząsając głową. - Jest wprawdzie równie urocza jak jej mama, ale pewnie wiesz, że od wielu lat trwam w szczęśliwym związku małżeńskim. - Lisa zadaje mi mnóstwo dziwnych pytań. Zaczynam się o nią niepokoić. - Nie musisz. Moim zdaniem dziewczyna sobie ze wszystkim poradzi. Właściwie to już sobie dobrze radzi. Na pewno daleko zajdzie. - W zeszłym tygodniu poprosiła mnie, żebym ujawniła tożsamość kogoś, kto kiedyś pracował w naszej firmie. Czy to ty ją o to prosiłeś? - Zapewniam cię, że nie. Sama na to wpadła i jestem jej wdzięczny, że to zrobiła. - Więc to nie twoja sprawka? - Nie, ale kiedy zapytała o to samo mnie, pomogłem jej. - Pomogłeś jej? - Podałem jej to nazwisko. Kjell Goran Hedberg. Jak mogłem zapomnieć o kimś takim jak on? - Więc wiedziałeś.
- Doznałem olśnienia, kiedy twoja urocza córka mi go opisała. Policja kryminalna w Solnie, lata siedemdziesiąte. Potem biuro ochrony rządu, służba bezpieczeństwa. Odszedł w 1982 roku. Kjell Goran Hedberg. Facet, który nigdy nie powinien zostać policjantem. - A wiesz, że nazywano go Perfumiarzem? To aluzja do tej paskudnej niemieckiej wody kolońskiej, 4711, którą mój były mąż dawał mi w prezencie - powiedziała Linda. - Nie miałem o tym pojęcia - odparł Johansson. - To musiało być, jeszcze zanim ja tam przyszedłem. Nie pamiętam, żebyś nią pachniała przy tych nielicznych okazjach, kiedy miałem przyjemność się z tobą spotykać. - Coś takiego - zdziwiła się Linda. - Czyżbyś nigdy nie słyszał słynnej historii o Perfumiarzu? - Nie - odparł Johansson. - Opowiedz. Hedberg zaczął pracować w służbie bezpieczeństwa latem 1976 roku. Ściągnięto go z policji kryminalnej w Solnie. Był jednym z trzech policjantów, których przeniesiono z Solny i zatrudniono w Biurze Ochrony Rządu, które podlegało służbie. Najpierw zostali odpowiednio przeszkoleni, potem zaczęli pracować w ochronie. Każdy z nich otrzymał kod służbowy. Kody miały utajnić ich tożsamość. - Hedberg dostał kod 4711 - mówiła dalej Linda. O ile wiem, nie było w tym żadnego ukrytego zamysłu. Akurat ten był wtedy wolny. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że chłopaki nazywają go Perfumiarzem, bo taką samą liczbę ma w nazwie znana woda kolońska. Któregoś dnia zjawił się u mnie, żeby się wyżalić. Pracowałam wtedy w sekretariacie naszej sekcji. - Nie mogę się już doczekać zakończenia tej historii. - Odpowiedziałam mu, żeby się nie zachowywał jak dzieciak. Jeśli któryś z jego koleżków postępuje wobec niego tak niemądrze, niech złoży na niego skargę i poda nazwisko pani wychowawczyni, czyli mnie, a ja wytargam go za uszy. Dodałam, że gdyby był mężczyzną, w ogóle nie zwracałby na to uwagi. - I co odpowiedział? - spytał Johansson z ciekawością. - Wyszedł i tyle go widziałam. Przez cały czas, kiedy pracowałam w sekretariacie -trwało to przynajmniej dwa lata - więcej się nie pojawił. - Był wtedy zajęty czymś zupełnie innym - stwierdził Johansson. - Najpierw obrabował pocztę przy Dalagatan, a potem wykończył dwóch świadków, którzy przypadkiem go rozpoznali. - Słyszałam tę historię - powiedziała Linda. - Ale chętnie posłucham jeszcze raz. - Dajmy sobie z tym spokój - odparł Johansson. - Mów dalej. - Mój następca był bardziej skłonny pójść mu na rękę. Bjorn Soderstrom, na pewno go znasz. Został potem szefem całej naszej komórki. W każdym razie to on uwolnił Perfumiarza od cierpień. Dał mu po prostu inny kod, a 4711 był przez jakiś czas nieaktywny. To było tak, jakbyś dostał w wydziale komunikacji tablicę rejestracyjną z literami CHUJ.
- A po co prawdziwemu facetowi taka tablica? - zdziwił się Johansson i wzruszył ramionami. - Tobie się to nie podoba, innym może się podobać. W każdym razie od tamtej pory kod 4711 nie był wykorzystywany. Od jesieni 1977 roku, o ile dobrze pamiętam. Ale cała ta historia stała się powszechnie znana i może dlatego nasz dział kadr wysłał wtedy owemu dociekliwemu policjantowi taką a nie inną odpowiedź. - Ale Hedberg nadal u was pracował, prawda? Nawet po tym, jak obrabował pocztę i zlikwidował dwóch świadków. - Tak, pozwolono mu zostać, ale w 1978 roku przestał być ochroniarzem. Po pierwsze, dużo się wtedy mówiło o tym, o czym wspominałeś. Po drugie, nasz ówczesny szef, Erik Berg, którego na pewno pamiętasz, przeniósł go gdzie indziej. Zaczął pracować w służbie wewnętrznej. Cztery lata później się zwolnił. - Często się nad tym zastanawiałem. Dlaczego Berg pozwolił mu zostać? - No cóż, na pewno nie w trosce o jego dobro. - Rozumiem. Przy okazji: jeśli przyszłaś do mnie w trosce o córkę, w ogóle nie musisz się niepokoić. - To dobrze - ucieszyła się Linda, wstając z krzesła. - Jeśli kiedyś ci się znudzi twoja młoda żona, wiesz, do kogo zadzwonić. Tyle kobiet cię kocha, powiedział do siebie Johansson. Na przykład te dwie, które siedzą w salce konferencyjnej i czekają na ciebie. Okazało się, że czekają nie tylko te dwie. Kiedy wszedł do sali, Holt demonstracyjnie spojrzała na zegarek, chociaż spóźnił się tylko o kwadrans. Lisa jak zwykle była radosna jak ptaszek, natomiast Lewin błądził gdzieś myślami. Lewin też jest facetem, choć nie do końca, pomyślał Johansson. Ale kogo to obchodzi? - Przeczytajcie to - powiedział Johansson i rozdał im raport, któremu poświęcił cały wieczór. Żona obraziła się na niego i poszła do kina z koleżanką, a nie z nim, chociaż jej obiecał, że pójdzie. - Kjell Goran Hedberg - powiedziała Holt. - Czy ktoś zna to nazwisko? - Czytaj - powiedział Johansson i skinął głową. 72. Kjell Goran Hedberg urodził się piętnastego sierpnia 1944 roku w parafii Vaxholm, na północ od Sztokholmu. Jego ojciec pracował jako pilot portowy w Sandhamn, a jeśli akurat nie przebywał na morzu i nie wprowadzał statków przez sztokholmskie szkiery, spędzał czas w Vaxholmie, gdzie wraz z rodziną mieszkał we własnej willi. Jego matka prowadziła dom. Państwo Hedbergowie mieli syna i o trzy lata młodszą córkę, której na chrzcie dali imię Birgitta. Jeśli Hedberg jeszcze żyje - a nic nie wskazuje na to, żeby było inaczej - przed miesiącem skończył sześćdziesiąt trzy lata. Jeśli to on zastrzelił premiera, w dniu zabójstwa miał
czterdzieści jeden lat. Jego wzrost odpowiada wzrostowi sprawcy. Kiedy ponad trzydzieści lat wcześniej składał papiery do szkoły policyjnej, miał sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu. Z danych w jego paszporcie, które maj ą już siedem lat, wynika, że obecnie ma sto osiemdziesiąt cztery. - Lata odciskają piętno nawet na takich jak on - stwierdził Johansson z ponurą miną. Po ukończeniu dziewięcioletniej szkoły podstawowej przez dwa lata uczył się zawodu w zakładzie stolarskim w niewielkiej stoczni w Vaxholmie. Jednocześnie chodził na zajęcia do liceum wieczorowego, gdzie z niektórych przedmiotów zdał nawet końcowy egzamin. Kiedy skończył osiemnaście lat, dostał wezwanie do odbycia służby wojskowej w oddziale strzelców w Vaxholmie. Odbył szkolenie dla płetwonurków, a gdy wychodził do cywila, ze wszystkich przedmiotów miał najlepsze oceny. Już jako człowiek dorosły złożył papiery do szkoły policyjnej. Rok później, w roku 1965, został przyjęty. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat. &
Kiedy skończył szkołę policyjną - nauka trwała wtedy rok - trafił do policji miejskiej w Sztokholmie i został aspirantem. Rok później awansowano go do stopnia asystenta policji. Po dziesięciu latach służby dostał stopień inspektora policji kryminalnej i złożył wniosek o przeniesienie do Solny. Wniosek został przyjęty. Hedberg nie tylko miał dobre wyniki, ale też dobrze o nim mówili koledzy z pracy. Był typem kumpla, do którego w potrzebie można się było zwrócić o pomoc. Nigdy nie odmawiał. Mimo młodego wieku był porządnym policjantem. Był rok 1975 i miał już trzydzieści j eden lat. Ledwo przepracował rok w Solnie, upomniała się o niego służba bezpieczeństwa. Pogadali z jego szefem, potem z nim samym i wysłali do niego swoich łowców głów. Ci dokładnie go sprawdzili, przyj ęli na obowiązkowy okres próbny i wysłali na tydzień do jednego ze swoich ośrodków. Spytali, czy chciałby u nich pracować. Odpowiedź brzmiała: tak. Szybko załatwiono formalności, a jego komendant nie robił trudności. Hedberg zresztą też nie. Trafił do sekcji ochrony. Spośród policjantów z Solny osiągał najlepsze wyniki w strzelaniu. Miał świetną kondycję fizyczną. Kawaler, bezdzietny. Mógł się bez reszty poświęcić pracy. Elegancko się ubierał, bo dbał o wygląd. Grzeczny i obyty towarzysko. Miał wszystko, co powinien mieć ktoś, kto ma czuwać nad bezpieczeństwem najważniejszych ludzi w państwie. W najgorszym wypadku miał przyjąć na siebie kulę przeznaczoną dla tego, kogo chronił. Do tego momentu wszystko było w pełni udokumentowane. To, co się zaczęło później, można w najlepszym wypadku nazwać złośliwymi pomówieniami. Zaczęły krążyć po komendzie na Kungsholmen. W najgorszym wypadku wszystko to było prawdą, chociaż przez wszystkie lata, gdy Hedberg był policjantem, nigdy mu nie zarzucono popełnienia czynów, o które go oskarżano. &
Raport Johanssona przedstawiał karierę Hedberga do chwili, gdy pojawiły się złośliwe plotki. Johansson podkreślił, że raport napisał sam, że jest wzorowo krótki i lapidarny i że
mimo wieku nadal potrafi znajdować właściwe litery na klawiaturze. - Czytajcie i rozkoszujcie się, bo resztę przedstawię wam ustnie - powiedział. - Niedługo sami zrozumiecie dlaczego. Nie muszę też chyba wyjaśniać, dlaczego wszystko to, o czym rozmawiamy, powinno zostać w tym pokoju. Przynajmniej na razie. Jeśli jest tak, jak sądzę, już niedługo wypłyną inne kwiatki. Nie powinniśmy się martwić na zapas. - Trzynastego maja 1977 roku, w piątek, Hedberg obrabował oddział poczty przy Dalagatan 13 - zaczął Johansson. - Tamtego dnia miał ochraniać ówczesnego ministra sprawiedliwości, który postanowił odwiedzić przedtem swoj ą ulubioną dziwkę. Mieszkała kilka przecznic dalej. Hedberg dostał wolne na dwie godziny i w tym czasie obrabował pocztę. Zgarnął trzysta tysięcy koron. Jak na tamte czasy, była to zawrotna suma. Na przykład taki zwykły inspektor policji jak ja zarabiał pięć kawałków miesięcznie brutto, wliczaj ąc wszystkie nadgodziny. - Słyszałam tę historię ze sto razy - wtrąciła Holt. - Jest prawdziwa? - Tak - potwierdził Johansson. - A skąd o tym wiem? Po prostu wiem. To ja go znalazłem. Niestety sytuacja bardzo się skomplikowała. W ciągu następnych kilku miesięcy Hedberg pozbył się dwóch świadków napadu. Po prostu ich zamordował. Pierwszym był młody mężczyzna. Hedberg przejechał go swoim samochodem, kiedy ten przechodził przez ulicę przed wejściem do stacji metra koło Leśnego Cmentarza na południe od centrum Sztokholmu. Zdarzenie to uznano za nieszczęśliwy wypadek. Stwierdzono, że ofiara była pod wpływem narkotyków i sama wpadła pod samochód Hedberga. Drugi świadek został zamordowany z zimną krwią. Był to starszy mężczyzna żyjący poza nawiasem społeczeństwa. Hedberg skręcił mu kark, a potem zakopał go na cmentarzu. Było to dwudziestego czwartego grudnia 1977 roku. - W samą Wigilię - zauważyła Holt, mrugając oczami. Żadnego z podejrzeń wobec Hedberga nigdy nie udało się udowodnić. Najgorsze było jednak to, że alibi na ten czas, gdy Hedberg miał obrabować pocztę, zapewnił mu sam minister sprawiedliwości. W rezultacie akt oskarżenia rozsypał się jak domek z kart. - Skończyło się na tym, że Hedberga odsunięto od tak zwanej działalności zewnętrznej. Siedział w biurze i przewracał papiery. Spędził tak cztery lata, aż wreszcie sam się zwolnił. Nie wiadomo, co robił później. Ze szczątkowych informacji wynika, że rok później wyprowadził się do Hiszpanii. Jesienią 1983 roku. Mam też powody przypuszczać, że w następnych latach pracował dla służby jako tak zwany ekspert zewnętrzny. Potem Johansson stwierdził, że jest coś jeszcze. Jedyną osobą, która korzystała z jego usług jako eksperta zewnętrznego, był Claes Waltin. Możliwe, że to Hedberg uczestniczył w nieudanej akcji, która miała miejsce dwudziestego drugiego listopada 1985 roku. Służba przeprowadziła wtedy ciche przeszukanie pewnego pokoju w domu studenckim przy Korsbarsvagen. - To Waltin zorganizował praktyczną stronę tej akcji. Chodziło o amerykańskiego dziennikarza, który wynajmował tam pokój. Mam powody sądzić, że Waltin wysłał tam
właśnie Hedberga. - Dwudziestego drugiego listopada, piątek - powiedziała Mattei. Twarz jej poczerwieniała już w chwili, gdy usłyszała o zwłokach zakopanych na cmentarzu. - To rocznica śmierci prezydenta Kennedy’ego. - Tak, Kennedy zginął dwadzieścia dwa lata wcześniej - przytaknął Johansson. - Wydaje mi się jednak, że to przypadkowa zbieżność. - Coś wtedy poszło nie tak? - dopytywała Holt. - Nagle dziennikarz wrócił do pokoju i zaskoczył Hedberga, a ten go po prostu zabił. Napisał list pożegnalny i upozorował samobójstwo, wyrzucaj ąc zwłoki przez okno z piętnastego piętra. - To wprost niewiarygodne - stwierdziła Lisa i uśmiechnęła się triumfująco. - Mój pierwszy prawdziwy seryjny morderca. Trzy zbrodnie przy trzech różnych okazjach. Jeśli zastrzelił także premiera, pozostanie niepokonany. - Cieszę się, że dostarczyłem ci powodu do radości - powiedział Johansson. - Bo mamy do czynienia z człowiekiem wyjątkowo okrutnym. - Pewnie go znałeś - powiedział Lewin. - Mógłbyś nam go opisać? - Rzeczywiście, kilka razy go spotkałem, kiedy jeszcze pracowałem w służbie bezpieczeństwa. Jaki był? Zimny, sprytny, racjonalny i niebezpieczny psychopata. Wszystko, co tylko chcesz. Kiedy byłem tam szefem do spraw operacyjnych, czytałem czasem jego akta. Nie była to przyjemna lektura. Ktoś taki jak on nigdy nie powinien zostać policjantem. Z drugiej strony nie zabijał dla przyjemności. Nie był też sadystą. Był po prostu człowiekiem bardzo praktycznym. Kiedy spali się żarówka, wkręcamy nową. Większość z nas potrafi to zrobić. Kiedy ktoś mu zagrażał, po prostu się go pozbywał. Dla niego było to tak proste i naturalne, jak dla nas wymiana żarówki. Jeśli więc sądzicie, że zabicie człowieka było dla niego trudne, to jesteście w błędzie. Było jeszcze gorzej. - Czy mamy jakiś jego profil psychologiczny? - spytała Holt. - Wszyscy tak zwani zwykli funkcjonariusze, którzy rozpoczynali pracę w służbie, musieli się poddać takiemu testowi. Wszyscy oczywiście pisali o sobie jak najlepiej. Przynajmniej na początku tak było. Wszyscy twierdzili, że potrafią się kontrolować w stu procentach, że są odporni na stres, że działaj ą konstruktywnie i racjonalnie, że są energiczni. Po tym, co się stało w 1977 roku, wyszły inne kwiatki. Berg polecił wtedy poddać Hedberga bardzo szczegółowym testom. Każde z was z pewnością wie, co myślę o takich testach, ale tym razem wyj ątkowo zgadzam się z panem doktorem. - Jakie były wyniki? - spytała Mattei. - Okazało się, że to zły człowiek, psychopata, wprost bezgranicznie wierzący w siebie samego. Uważał się za nadczłowieka, kogoś całkowicie niezdolnego do głębszych uczuciowych związków z innymi ludźmi. Do tego był bardzo silny fizycznie. - Każdy ma słabe strony, nawet ktoś taki jak on - powiedziała Holt. - Też tak uważam - zgodził się Johansson. - Hedberg miał przynajmniej jedną taką
cechę. - Jaką? - Był prawdziwym psem na baby, a to kosztuje. Wcześniej czy później. - Więc to jest ten drań, którego szukaliśmy - powiedziała Holt, kiedy pół godziny później Johansson zakończył wystąpienie. - Tak myślę - odparł Johansson, uśmiechając się do Lisy. - Co z nim zrobimy? - Musimy go znaleźć, a potem upiekę go na rożnie. Najwyższy czas. Nie mamy ani godziny do stracenia, pomyślał. - Jeszcze jedno - powiedziała Holt. - Tak? - Zdjęcia Hedberga. Zachowały się jakieś? - Za kogo mnie uważasz? - zapytał Johansson. - Przed godziną nasza wywiadownia wysłała ci mailem cały album zdjęć. Trzydzieści kilka fotografii samego Hedberga, sześć zdjęć jego rodziców i mniej więcej tyle samo siostry. - Dzięki. - Sama wiesz, jak to jest. Jedno zdjęcie mówi o wiele więcej niż tysiąc słów. Holt ściągnęła w sumie trzydzieści jeden zdjęć Hedberga, w tym dwadzieścia pięć takich, które zrobiono mu prawdopodobnie bez jego wiedzy pod koniec lat siedemdziesiątych lub na początku lat osiemdziesiątych. Były to typowe zdjęcia policyjne robione na dworze, z ukrycia, aparatem z teleobiektywem. Hedberg wchodzący do pubu w towarzystwie nieznanej kobiety. Hedberg wychodzący z domu. Hedberg wsiadający do samochodu. Hedberg wychodzący z tego samego samochodu w policyjnym garażu. Mercedes, rocznik 1977, marynarka z szerokimi klapami, spodnie bez mankietów, biała koszula z długim kołnierzykiem. Szeroki krawat. Zawsze modnie się ubierał. Nie wiadomo było, oczywiście, kto te zdjęcia zrobił. Może Johansson albo Jarnebring na tropie kolegi z pracy, któremu za popełnione czyny groziło dożywocie? A może zaniepokojony tymi wypadkami Erik Berg, który chciał mieć pod kontrolą wszystko, co się dzieje w jego najbliższym otoczeniu? Holt zatrzymała wzrok na jednym ze zdjęć. Zwykła fotografia paszportowa zrobiona w 1982 roku, kiedy Hedberg miał wymienić legitymację służbową, ale zrezygnował, bo miesiąc później się zwolnił. Kjell Goran Hedberg: chuda twarz, regularne rysy, prosty nos, wyraźnie zaznaczony podbródek i szczęka, ciemne, krótko przystrzyżone włosy, ciemne, głęboko osadzone oczy. Oczy, które nic nie mówią ani fotografowi, ani temu, kto go ewentualnie obserwował. Oczy, które sprawiaj ą wrażenie nieobecnych albo raczej zupełnie niezainteresowanych tym, że
są właśnie fotografowane. Całkiem dobrze wygląda, pomyślała Holt. Widziała to bardzo wyraźnie. Zauważyłaby to nawet wtedy, gdyby, chcąc ukryć twarz, wyj ął chusteczkę i udawał, że wyciera nos. Jak w tamten wieczór, dwudziestego ósmego lutego 1986 roku, kiedy na schodach, prowadzących z Malmskillnadsgatan do Kungsgatan, spotkał na swojej drodze Madeleine Nilsson. 73. Po spotkaniu Mattei jeszcze chwilę została w sali, podczas gdy Holt i Lewin wrócili do swoich pokojów. Nie mieli czasu do stracenia. Mają teraz mnóstwo bardzo konkretnych spraw do załatwienia. - Chciałaś ze mną porozmawiać - powiedział Johansson. - Wyniki wyszukiwania - odparła Mattei i przesunęła w jego stronę plastikową koszulkę zawieraj ącą kilkadziesiąt kartek. - Wyszukiwania czego? - Prosił mnie pan, żebym się czegoś dowiedziała o stowarzyszeniu studentów prawa przypomniała mu Lisa. - Aha, faktycznie. No i co? - Wszystkie nazwiska znajdują się w bazie śledztwa w sprawie Palmego. Sjoberg, Thulin i Tischler. Brakuje tylko Waltina, ale o nim i tak już coś mamy. - Niedaleko pada jabłko od jabłoni - stwierdził nie wiadomo dlaczego Johansson, biorąc papiery do ręki. - Mam zrobić streszczenie? - Chętnie posłucham - zgodził się Johansson. Jestem za tym, żeby nie marnować czasu, chyba że dobro sprawy tego wymaga, pomyślał. &
Sjoberga przesłuchiwano na okoliczność tak zwanej indyjskiej afery z bronią. Nie miał nic konkretnego do powiedzenia i już na wczesnym etapie śledztwa został skreślony z listy. Poza tym od prawie piętnastu lat nie żyje. - No to dajmy sobie z nim spokój - powiedział Johansson i skinął głową. - Dalej Thulin, jeden z The Good Guys. Kilka razy zastępował prokuratorów w różnych sprawach. Ekspert jednej z parlamentarnych komisji śledczych i przedstawiciel jednej z partii w innej komisji. - Wiem - przerwał jej Johansson. - Kiedyś miałem okazj ę go poznać. Pamiętam, że cały czas coś bredził o Petterssonie. Mały zarozumialec. Naprawdę kopnięty. Jedna wielka zagadka. - Co pan ma na myśli? - Zastanawiam się, czy jakakolwiek kobieta mogłaby iść z kimś takim do łóżka sprecyzował Johansson. - Przecież kiedyś zdobył ten ich puchar, ich wspólną własność.
- Akurat jeśli o to chodzi, moje papiery milczą - odparła Mattei. I pan też, mój panie Johansson, pomyślała. - W takim razie Thulina też możemy skreślić. Następny. - Tischler. Wpłynęły na niego trzy doniesienia. Wszystkie od ludzi z tak zwanych prywatnych kręgów. Ludzie ci twierdzą, że Tischler był zamieszany w duży spisek, zawiązany w celu zamordowania premiera. - Co takiego? Zamieszany w spisek? Ten gaduła? - A może rzeczywiście tak było, pomyślał. - Podejrzewano, że Tischler zaoferował Hansowi Holmerowi ogromne pieniądze za to, żeby się zajął wątkiem kurdyjskim. Nie chodziło o to, żeby w tę wersję uwierzył, tylko żeby trochę zaciemnił obraz i w ten sposób osłonił sprawcę. - Zapomnij o nim - stwierdził Johansson. - Gdyby Tischler brał udział w jakimś spisku, on i pozostali spiskowcy znaleźliby się za kratami w ciągu doby. Gwarantuje to jego gadatliwa natura. Zresztą, o ile wiem, nigdy nie przekazywał Holmerowi żadnych pieniędzy. - Nie. Twierdzi, że uzyskał pewne informacje od ludzi, których dobrze znał. Wszyscy mieli jakieś związki z socjaldemokratami. Rozmawiał też podobno z ludźmi z kręgów zbliżonych do rządu. Wszyscy mu odradzali dawanie pieniędzy. Kurdowie nie mieli nic wspólnego z zabójstwem. - Czy Tischler wymienił jakieś nazwiska? Mam na myśli ludzi, z którymi rozmawiał. - Nie - odparła Mattei, potrząsając głową. - Cały czas mówił tylko o różnych „ludziach”: z partii socjaldemokratycznej, z rządu socjaldemokratów. Myślę, że to się działo za rządów Ingvara Carlssona. - A więc żadnych nazwisk nie podał - powiedział Johansson w zamyśleniu. Ciekawe, bo ja mógłbym wymienić przynajmniej jedno, pomyślał. - Nie, nie podał - potwierdziła Mattei. Ciekawe, bo ja mogłabym wymienić przynajmniej jedno, pomyślała. - W takim razie zostaje nam Waltin - stwierdził Johansson. - To o niego chodzi. O tamtych trzech spokojnie możemy zapomnieć. - Też tak uważam - zgodziła się Mattei. - Zabawne, zważywszy na to, że całej czwórce przyglądano się podczas śledztwa. - Jaki ten kraj jest mały - powiedział Johansson. Za mały. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak nasza ofiara, pomyślał. - Jest jeszcze coś - powiedział, zanim Mattei wyszła. - Słucham - odparła Lisa, zatrzymując się w progu. - Za Hedberga należy ci się złoty medal. Niepokoi mnie tylko to, że sam na to nie wpadłem. A powinienem. I właśnie to mnie niepokoi. - Może się pan starzeje - powiedziała Mattei z uśmiechem.
- Tak. - Nawet ja się postarzałem. - Nawet jeśli brzmi to niewiarygodnie, pomyślał. 74. Tego samego wieczoru Johansson spotkał się z pełnomocnikiem na seminarium zorganizowanym przez Towarzystwo imienia Turinga. Poszedł tam, chociaż miał na głowie o wiele ważniejsze sprawy. Śledztwo nagle ruszyło z kopyta, po dwudziestu, a właściwie po trzydziestu latach. Zależy, jak kto liczy. Najwyższy czas, pomyślał. Najwyższy czas, żeby prawdziwy policjant ujrzał światełko w tunelu. I to w zupełnie innym tunelu niż ten, o którym cały czas bredził ten niedorajda, który prowadził śledztwo od początku. A do tego zupełnie inne światełko. Ostry, jasny blask, który mogą ujrzeć jedynie tacy jak on. Bije po oczach. Nie można odwrócić wzroku ani zamknąć oczu. Towarzystwo imienia Alana Turinga zostało tak nazwane dla uczczenia pamięci matematyka, który w czasie drugiej wojny zajmował się łamaniem szyfrów. Wielki matematyk i najlepszy specjalista od łamania szyfrów. Na początku członkami towarzystwa były różne wybitne postacie, na przykład matematycy, statystycy i j ęzykoznawcy, którzy dawniej pracowali na potrzeby wywiadu wojskowego. Później dano im szansę spotykania się w szerszym gronie. Mogli się wymieniać poglądami i przy okazji kosztować różnych specjałów. Spotykali się raz na kwartał, żeby posłuchać wykładu, wziąć udział w seminarium albo po prostu spędzić czas we własnym gronie. Jedną z tradycji była uroczysta kolacja bożonarodzeniowa. Organizowano j ą zawsze w pierwszą niedzielę grudnia. Pięknie zastawiony stół wigilijny, fraki, akademickie togi. Świetnie zaopatrzony bufet, a w nim zarówno wódka, jak i butelki czerwonego wina. Niczego i nikogo nigdy nie brakowało. Johanssona zaprosił pełnomocnik. Po raz pierwszy zrobił to w siedzibie rządu, gdy przypadkiem na siebie wpadli. Ponowił zaproszenie podczas przyjęcia w ambasadzie amerykańskiej, kilka dni później. Od wielu lat był prezesem towarzystwa. Za jego czasów przybyło wielu nowych członków. Nie byli to jednak wyłącznie typowi akademicy, ale także ludzie pracuj ący w służbach wojskowych. Trafiło się nawet kilku polityków, którym rozwodzenie się nad problemami, o których zwykli ludzie nie powinni rozmawiać, sprawiało przyjemność. - Temat tego wieczoru powinien skusić kogoś takiego jak ty - zachęcał Johanssona. Będziemy dyskutować o zabójstwie Palmego w pewnym szczególnym aspekcie. - Pewnie chodzi o wątek kurdyjski albo o Petterssona - odparł Johansson i uśmiechnął się blado. - Wprost przeciwnie - stwierdził pełnomocnik. - To czysto akademicka dyskusja. Główny prelegent dzisiejszego wieczoru rozpocznie spotkanie od analizy konsekwencji różnych wątków. Innymi słowy, opowie nam, jakie każdy z nich wywołał konsekwencje polityczne i gospodarcze, poza konsekwencjami czysto prawnymi. - Czy będzie dużo osób, które uczestniczyły w śledztwie? - spytał Johansson. Nie miał najmniejszej ochoty spotkać się z pewną panią prokurator.
- Żartujesz sobie ze mnie? Przychodzą tu ludzie reprezentujący wyższy poziom. To dlatego tak mi zależało, żebyś przyszedł. - Mam sporo pracy. - Zrób to dla mnie. - Dobrze, przyjdę - obiecał Johansson. - Świetnie - ucieszył się pełnomocnik, a na jego twarzy wykwitł promienny uśmiech. Przy okazji przedstawię ci swojego następcę. To ten, który wygłosi wstępne przemówienie. &
Następca pełnomocnika nie zrobił na Johanssonie zbyt wielkiego wrażenia. Wysoki, kościsty inteligent, o połowę młodszy od pełnomocnika. Gęste blond włosy sterczały mu na wszystkie strony. Nosił okulary i cały czas je przekładał z nosa na czoło i z powrotem. Mówił powoli i wyraźnie, starannie dobierał słowa, pamiętał o pauzach i interpunkcji. Mówił, jakby czytał z kartki, a jednocześnie sprawiał wrażenie nieobecnego. Kolejny facet, który ma w głowie wyłącznie mnóstwo liter, pomyślał Johansson w typowy dla siebie, nieobiektywny sposób. Przesłanie następcy pełnomocnika było proste i jasne. Wyższość wersji, w której sprawcą zabójstwa jest samotny szaleniec, nad innymi teoriami polega na tym, że ze społecznego punktu widzenia sprawca taki działa w zasadzie bez żadnych konsekwencji. Weźmy na przykład Christera Petterssona. Pozostało poczucie straty, jaką społeczeństwo poniosło wraz ze śmiercią liczącego się polityka, który wprawdzie z pewnością był postacią kontrowersyjną, ale generalnie dało się z nim żyć. Jak wiadomo, tęsknota kiedyś mija. - Czas leczy rany - stwierdził pierwszy mówca wieczoru. Przesunął okulary na czoło i przewrócił kartkę. Chociaż spotkanie miało charakter czysto akademicki, mówca nie mógł się powstrzymać od pewnej dygresji. Teoria, według której zabójcą był Pettersson, ma jeszcze jedną zasadniczą zaletę, o której nie wolno zapominać. Żaden krytycznie myślący człowiek zaangażowany w rozwiązywanie tej zagadki nie powinien dojść do innego wniosku, jak tylko ten, że zabójcą Olofa Palmego był właśnie Christer Pettersson. - W sensie czysto intelektualnym zabójstwo Olofa Palmego zostało wyjaśnione -stwierdził mówca. - Teraz pozostaje nam już tylko zmierzyć się nie ze zbiorową traumą, którą dałoby się odczuć, gdyby zbrodnia nadal pozostała niewyjaśniona, ale raczej z traumą indywidualną, która bierze się stąd, że odbiorcy przesłania funkcjonuj ą w różnych uwarunkowaniach i dlatego nie zawsze potrafią zrozumieć, jak sprawy się maj ą naprawdę. Pozostaje tylko przekonać takich kretynów jak Holt, Lewin, Mattei i ja, pomyślał Johansson. Także wątek kurdyjski i inne teorie na temat sprawcy miały dla szwedzkiego życia politycznego i dla szwedzkiego społeczeństwa ograniczone konsekwencje. Odległość geograficzna, kulturowa i polityczna od kogoś takiego, jak na przykład kurdyjscy
terroryści, umożliwia traktowanie tego problemu w kategoriach „my” i „oni”, jak również pozwala zaznaczyć wyraźną dychotomię, w której „my” oznacza w zasadzie zwykłych, porządnych ludzi, podczas gdy „oni” odnosi się w dużej mierze do zbiorowości składaj ącej się z różnych dziwnych postaci pochodzących z bardzo odległych zakątków świata. Pewne ograniczone konsekwencje kieruj ą naszą uwagę w stronę imigrantów, programów pomocowych dla uchodźców politycznych i podobnych kwestii. Dochodzą do tego stale rosnące środki na różnego rodzaju społeczne organy kontrolne. Patrząc na to z punktu widzenia budżetu, mamy do czynienia z wydatkami setek milionów na każdą z wymienionych dziedzin. „W sumie nie więcej niż około miliarda rocznie w bieżącym budżecie. Poza tym są to przedsięwzięcia, nad którymi łatwo zapanować w ramach już istniej ącej struktury administracyjnej “. Miło słyszeć, że my nie musimy już wymyślać nic nowego, pomyślał Johansson. Potem było już tylko gorzej. Od kichnięcia do epidemii grypy. W zasadzie należałoby mówić o wyborze między zarazą a cholerą. Sięgające dalekiej przyszłości konsekwencje natury politycznej i społecznej, koszty społeczne dochodzące do wielu miliardów koron, zbiorowa nieufność wobec polityków i instytucji społecznych, utrata wiarygodności Szwecji w jej bezpośrednim otoczeniu. Bo oto nagle powstaje obraz Szwecji jako państwa zredukowanego do typowej republiki bananowej. Tym samym Szwecja dołącza do grupy wielu innych podobnych republik w Afryce i środkowej Ameryce, w których społeczeństwa wybieraj ą prezydentów, rządy i ministrów bez zastanawiania się nad wyborami politycznymi. Takie wybory i tak na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ wywołuj ą co najwyżej wzruszenie ramion. To, czy w rzeczywistości chodziło w tym wypadku o spisek polityczny podobny do tego, który doprowadził do śmierci Gustawa III, czy może o to, co w debacie prowadzonej w szwedzkich mediach nazywamy wątkiem policyjnym, było zdaniem mówcy „w zasadzie obojętne”. A ponieważ porównanie to na pewno zdziwiło wielu gości, pozwoli sobie sprecyzować. - W społeczeństwie, w którym przyszło nam dzisiaj żyć, policja stanowi społeczny fundament tej samej rangi, co na przykład nieskorumpowane i demokratycznie sterowane organa polityczne państwa, jak parlament i rząd. Dla szwedzkiego społeczeństwa policja ma dzisiaj o wiele większe znaczenie niż wojsko. Powszechna jest też tendencja do rozmawiania o bezpieczeństwie wyłącznie w kategoriach policyjnych. To prawda, że dziś posługujemy się środkami tradycyjnymi i metodami wojskowymi. Sposób podejścia do pewnych rzeczy oraz dobór argumentów na rzecz tego, żeby tak właśnie było, mają dziś charakter czysto policyjny. Uwagę koncentrujemy dzisiaj nie na wojnach, ale na terroryzmie. Dawna równowaga sił między narodami i blokami wojskowymi, która była skutkiem strachu, przeszła do historii. Jeśli spojrzeć na to od strony zysków i strat i porównać to na przykład z tak zwanym wątkiem kurdyjskim, okaże się, że mamy tu do czynienia ze szkodami społecznymi, które pod względem wielkości plasują się wyżej, a zasadniczą sprawą jest osłabienie demokratycznej wiarygodności Szwecji w oczach jej otoczenia - zakończył mówca, po czym zsunął okulary na czubek nosa i spojrzał w zamyśleniu na słuchaczy. Jest sto razy gorzej, pomyślał Johansson, choć kiedy chodził do szkoły, matematyka nie
była jego ulubionym przedmiotem. A przecież mówimy tu tylko o dwóch stukniętych policjantach, którzy nigdy nie powinni byli nimi zostać. Po kończącej spotkanie debacie wszyscy zostali zaproszeni na kolację do Rosenbad, gdzie rząd Szwecji oddał im do dyspozycji własną stołówkę. - I co sądzisz o moim młodym następcy? - spytał pełnomocnik z zaciekawieniem. - Ciekawy człowiek - odparł Johansson, który podczas proszonych kolacji unikał kłótni. A czym się zajmuje? W chwilach wolnych od opowiadania głupot, pomyślał. - Pracuje dla armii, w wojskowym nasłuchu radiowym - wyjaśnił pełnomocnik. - Ale ponieważ to ty mnie pytasz, powiem ci więcej. Ten młody człowiek - powiedział, przykładając palec do ust - odpowiada za kontakty z amerykańskimi służbami informacyjnymi. No wiesz, oczy i uszy, które spoglądają na nas z wysoka, słyszą i widzą wszystko, co robimy. - To fantastycznie - stwierdził Johansson. - Naprawdę fantastycznie - powtórzył. Powierzać takie sprawy komuś tak głupiemu, pomyślał. - Oczywiście, że to fantastycznie - potwierdził pełnomocnik i uśmiechnął się uszczęśliwiony. - Nazywaj ą takie coś satelitą. Po kolacji pełnomocnik wziął go na bok, żeby jeszcze raz porozmawiać z nim w zaufaniu. - Jak ci smakowały dzisiejsze wina? - zaczął. - Akurat dzisiaj się postarali, choć okazja nie była zbyt szczególna. Takie jest moje zdanie. - Czy to wina z twojej własnej piwniczki? - Absolutnie nie. Niewielka zdobycz, którą zawdzięczam jednemu ze współpracowników. Butelki stały ukryte w pewnej garderobie w Harpsund. Ktoś je tam pewnie zostawił. Taki sobie niewielki składzik, na którym położyliśmy łapę. - Mówisz poważnie? - spytał Johansson. - A może jest tak jak z tamtymi jeleniami z Oksfordu? - To absolutna prawda - zapewnił pełnomocnik i skinął głową. - Poprzedni właściciel tych szlachetnych trunków porzucił je chyba w wielkim pośpiechu. Ale czy ty zastanawiałeś się kiedykolwiek nad tym, czym jest prawda? Tak szczerze, do bólu? - Tak - odparł Johansson. Zastanawiam się całe życie, pomyślał. - Kiedy nagle objawia ci się prawda… - powiedział pełnomocnik. Tak bardzo chciał wyrazić to, co miał do powiedzenia, że zaczął ciągnąć Johanssona za rękaw marynarki. Kiedy więc objawia ci się prawda… możesz jej doświadczyć w sposób o wiele bardziej przykry niż wtedy, gdy odkrywasz wielkie kłamstwo. Prawda porusza o wiele silniej niż kłamstwo. Kiedy widzisz ją przed sobą, zaczynasz swobodnie opadać, jak w jakimś przerażającym śnie. Chyba wiesz, o czym mówię. Nagle zaczynasz powoli opadać, przed siebie, w ciemność, która nigdy się nie kończy. Jest to tak okropne, że kiedy w końcu się budzisz, masz takie uczucie, jakby coś chciało ci rozsadzić klatkę piersiową. Czasem dopiero po kilku minutach uświadamiasz sobie, że żyjesz. - Miałeś kiedyś taki sen? - Nigdy - odparł Johansson. - Kiedyś, kiedy byłem jeszcze chłopcem, usuwali mi migdałki
i musieli mnie uśpić. Użyli eteru i chociaż upłynęło już tyle lat, nadal pamiętam ten zapach. Wtedy opadałem tak, jak opisałeś. Nie było to zbyt przyjemne. - Ale nigdy nie opadałeś we śnie? Takim, w którym byłeś całkowicie bezbronny, zagubiony i pozbawiony wszelkiej pomocy? - Nie, we śnie nigdy - przyznał Johansson. - Jesteś szczęśliwym człowiekiem - westchnął pełnomocnik. - Żyjesz w szczęśliwym związku małżeńskim z kobietą, która jest piękna, mądra i dobra. Czy on próbuje mi coś powiedzieć? - pomyślał Johansson. 75. Tego wieczoru Johansson nie mógł zasnąć. I to nie dlatego, że o czymś marzył. Po prostu nagle mu się przypomniało, jak to było, kiedy miał jedenaście lat i całą jesień był przeziębiony, aż w końcu zaniepokojony ojciec pojechał z nim do szpitala w Kramfors i poprosił, żeby lekarz usunął mu migdałki. Nadal ma świeżo w pamięci to, co się działo pięćdziesiąt lat temu. Musiał się rozebrać, a oni dali mu krótką szpitalną koszulę nocną. Przywiązali go do zwykłego fotela dentystycznego, a ręce i nogi związali skórzanymi rzemieniami. Unieruchomili mu głowę i siłą rozwarli usta. Zrobiło to dwóch dorosłych ludzi z maskami na twarzach, z otworami na oczy. Potem przyłożyli mu do nosa i ust szmatę nasączoną eterem. Próbował się wyrwać, ale w końcu go uśpili. Czuł ostry zapach, o wiele bardziej intensywny niż zapach benzyny, ropy czy nawet chloru, które znał z gospodarstwa. Potem pociemniało mu w oczach, usłyszał dudnienie w głowie i nagle świat zawirował, a on zaczął się zapadać w ciemność. W ostatniej chwili zdążył jeszcze pomyśleć o ojcu, któremu nie pozwolono wejść do gabinetu zabiegowego, chociaż aż do drzwi trzymał go za rękę. Marja Ruotsalainen mieszkała w niewielkim mieszkaniu w Tyreso, dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od centrum Sztokholmu. Jeśli się wzięło pod uwagę, jak żyła wcześniej, wyglądało, że radzi sobie całkiem dobrze. Niewysoka, chuda kobieta z gęstymi włosami farbowanymi henną. Cały czas paliła papierosy. Przestawała dopiero wtedy, gdy zaczynała grzmiąco kaszleć. Nie była szczególnie zadowolona z ich wizyty. Ale tym razem nie nazwała ich bydlakami i nie kazała spierdalać. Uśmiechnęła się nieśmiało, gdy usiadły z nią przy kuchennym stole. - Kobiety gliny - powiedziała. - To co wyście, dziewczyny, robiły przez ostatnie dwadzieścia lat? Kawą ich nie poczęstowała, bo coś takiego zdarza się tylko w powieściach kryminalnych. W rzeczywistości takie jak ona nigdy nie zapraszają policjantów na kawę. Zresztą niczym innym też ich nie częstują. Ale za to jest teraz łagodniejsza i o wszystkim im opowie. Tamtego wieczoru, gdy zamordowano premiera, była ze swoim chłopakiem w chińskiej restauracji. Mieszkała wtedy u niego. Od kilku miesięcy była na niepowrocie do więzienia. To był piątkowy wieczór. Nie mogła już usiedzieć w domu i zaczęła chodzić po
ścianach. Po prostu musiała wyjść. Rozprostować kości, pooddychać świeżym powietrzem, chociaż dla takich jak ona nie brakowało w Sztokholmie bardziej stosownych miejsc. To ona rozpoznała tego policjanta, który w cywilu siedział w lokalu. Spotkała go dziesięć lat wcześniej. Miała wtedy zaledwie siedemnaście lat i razem ze swoim dwa razy starszym chłopakiem zostali zatrzymani w Tensta, dzielnicy słynącej z handlu prochami. - Ten pieprzony faszysta wykręcił mi ręce na plecy, nazwał mnie narkotykową dziwką i stał w drzwiach, kiedy te lesby w mundurach kazały mi się rozebrać - powiedziała Ruotsalainen. To niemiłe wspomnienie. Rok później znowu go zobaczyła. Szła z innymi chłopakiem, też dwa razy od niej starszym. To było przed budynkiem parlamentu. Tamten policjant i jeszcze jeden wysiedli z dużego czarnego volvo i otworzyli drzwi znanemu politykowi, którego potem odprowadzili do środka. - Od razu było widać, że to bezpieczniaki - powiedziała. - Mogli to sobie równie dobrze napisać na czołach. Pieprzeni idioci. Jak można być takim głupkiem? - Nie wie pani, jak się tamten polityk nazywał? - spytała Holt. - Nie - odparła Ruotsalainen, potrząsając głową. - Chyba z którejś partii mieszczańskiej. Mogło to być latem, w siedemdziesiątym siódmym, bo kiedy polowałam na leszczy w Solnie, był siedemdziesiąty szósty. Dokładnie pamiętam. - A dlaczego akurat to dokładnie pani pamięta? - dopytywała się Mattei. - Bo tamtego dnia miałam siedemnaste urodziny. Dobrze pamięta policjanta z restauracji. Kiedy przyszli, on już tam siedział. Było mniej więcej wpół do dziesiątej. Jakąś godzinę później facet się zmył. Reszty domyśliła się później, kiedy przeczytała o śmierci Palmego. - Jego wygląd pasował do rysopisu sprawcy. Ciemne włosy, wysportowany, czterdziecha na karku. Wzrost metr osiemdziesiąt pięć. Ciemna kurtka. Pamiętam, miał ją na sobie w knajpie. Nie pamiętam tylko, jakie miał gacie. Nie pomyślałam o tym. Chwilę później pokazały jej zdjęcia. Dziesięć sztuk, formatu portretowego. Przedstawiały różnych policjantów, sfotografowanych dwadzieścia do trzydziestu lat wcześniej. Na jednym z nich uwieczniono Hedberga. Zrobiono je tego lata, kiedy odprowadzał nieznanego Marji Ruotsalainen polityka do budynku parlamentu. - Nic nie jarzę - powiedziała Ruotsalainen. - Są do siebie podobni jak dwie krople wody. Jak można od siebie odróżnić dwie krople wody? - A co sądzisz o tym? - powiedziała Mattei i przesunęła w jej stronę kartkę formatu A4 zapisaną na maszynie. Widniały na niej nazwiska dziesięciu policjantów, znalezione w bazie Centralnego Urzędu Śledczego. Jedno z nich brzmiało Hedberg. Pettersson, Salminen, Trost, Kovac, Osth, Johansson, Hedberg, Eriksson, Berg, Kronstedt. Nie zapisano ich nawet alfabetycznie. - Przypominam sobie nazwisko Osth. Pracował kiedyś w policji kryminalnej w Solnie. Też kawał skurwiela, ale nie pamiętam, czy akurat tak miał na imię.
- Proszę się spokojnie zastanowić - powiedziała Holt. - Nigdzie nam się nie spieszy. - Mnie też nie. Teraz mam tyle czasu, ile chcę. Kiedyś to była prawdziwa gonitwa. - Nie. Potrząsnęła głową. - Nic nie jarzę. Każdy z nich jest gliniarzem i na pewno kiedyś ich wszystkich spotkałam. - Kiedy w 1976 roku zatrzymali panią w Solnie, pani i pani chłopak dostaliście wyrok za narkotyki. Proces odbył się w sądzie rejonowym w Solnie w kwietniu. Mam tu odpis wyroku -powiedziała Mattei i przesunęła w jej stronę plastikową koszulkę z dokumentem. - Kiedy panią zatrzymali, miała pani siedemnaście lat. Zgadza się, tak wynika z orzeczenia sądu. Zanim jednak pani to obejrzy, proszę się jeszcze chwilę zastanowić nad nazwiskiem policjanta, który wtedy przeciwko pani zeznawał. - Czy to jakaś sztuczka, której się pani nauczyła w szkole policyjnej? - spytała Ruotsalainen z uśmiechem. - Proszę się zastanowić - odparła również uśmiechnięta Mattei. - Proszę sobie przypomnieć policjanta, który zeznawał na pani niekorzyść. Proszę jeszcze raz popatrzeć na listę. - Kjell Goran Hedberg - przypomniała sobie nagle. - Tak się nazywał. O, kurna, dziewczyno. Prawdziwa z ciebie czarownica. Tak, pamiętam to nazwisko. Ten faszysta stał na miejscu dla świadków i łgał w żywe oczy. Tak, jestem najzupełniej pewna. Kjel Goran Hedberg… Zapamiętałam go. Dlaczego? Bo nikt poza nim nigdy mnie nie nazywał Marją Lovisą Ruotsalainen. Nawet mamuśka. Zanim się pożegnały, porozmawiały jeszcze o jej byłym chłopaku, Orjali, którego ktoś potrącił i uciekł z miejsca wypadku. Utonął w kanale Karlsberg. Stało się to kilka miesięcy po zabójstwie Palmego. - Kalle - powiedziała z westchnieniem Ruotsalainen. - To był prawdziwy wariat. Ale chyba nie o niego wam chodziło, kiedy tu szłyście? - Nie - potwierdziła Holt. Nie lubiła kłamać, nawet rozmawiaj ąc z kimś takim jak ta dziewczyna. - Czytałyśmy akta sprawy. Wynika z nich, że to był typowy wypadek, po którym sprawca ucieka z miejsca zdarzenia. Ktoś najechał na niego od tyłu. Przeleciał przez murek na nabrzeżu, wpadł do wody i utonął. - Utonął - powtórzyła Ruotsalainen. - Kalle nie był taki, żeby ot, tak, nagle utonąć. Został zamordowany. Chyba się domyślacie? - Jeśli tak pani uważa, to powiem pani, że przyszłyśmy tu również ze względu na niego odparła Holt i spojrzała na nią z powagą. - A kto go pani zdaniem zamordował? - Chętnie bym powiedziała, że to ten pieprzony Hedberg, ale nie wydaje mi się. Wtedy nie brakowało takich, którzy chętnie by go zaciukali. Tamtego wieczoru Kalle był u mojej przyjaciółki, dał sobie w gaz, a potem zaczął się do niej dobierać. Pewnie musiał być na nią napalony, bo ja siedziałam wtedy w mamrze. - Pamięta pani jakieś nazwiska? Jak się na przykład nazywała pani koleżanka, ta, którą wtedy odwiedził? A może przychodzi pani do głowy, kto mógł go potrącić? - Pewnie, że tak. Niestety wszyscy gryzą już trawę. Kalle, moja koleżanka, jej chłopak z
tamtych czasów, który być może potrącił Kallego, kiedy wracał od niej do domu. On też jest już na tamtym świecie. Powinnyście były przyjść do mnie dwadzieścia lat temu. Czemu wtedy nie przyszłyście? - Dobre pytanie - powiedziała Holt, gdy wracały samochodem na komendę. - Dlaczego jej nie przesłuchałyśmy dwadzieścia lat temu? - Mnie nie wolno było wtedy nikogo przesłuchiwać - odparła Mattei. - Kiedy zabito Palmego, miałam jedenaście lat. U nas w domu przesłuchania prowadziła mama. Ja siadywałam na brzegu łóżka w swoim pokoju, a mama kucała przede mną i trzymała mnie za rękę. A wracając do tematu… przecież ten dociekliwy policjant chciał ją przesłuchać. - Ale nie był taki ostry jak my - stwierdziła Holt. - I dlatego Ruotsalainen popędziła mu kota. Bo był zwykłym gliniarzem. - Faceci - odparła Mattei, wzruszając ramionami. - Nadają się tylko do jednego. - Co się z tobą dzieje, mała Liso?, pomyślała. Czyżbyś się stawała dorosłą kobietą? - Nie mówisz chyba o Johanie? - spytała Holt. - Oczywiście, że nie. On się nadaje do kilku rzeczy. Można z nim porozmawiać, dobrze sprząta i smacznie gotuje. - A widzi przez ściany? - spytała nie wiadomo dlaczego Holt. - Nie - westchnęła Mattei. - Tylko Johansson to potrafi. Nie do końca się z tobą zgadzam, pomyślała Holt. 77. Dzień po spotkaniu w Towarzystwie imienia Turinga Johansson postanowił się dowiedzieć, kto odradził Tischlerowi inwestowanie własnych pieniędzy w poszukiwanie zabójcy Olofa Palmego. Jak zwykle było to nagłe olśnienie, któremu z łatwością uległ. Tylko czemu to ma służyć, zastanawiał się chwilę później, gdy podnosił słuchawkę, żeby zadzwonić do kobiety, z którą chciał porozmawiać. - Dzień dobry, chciałbym rozmawiać z panią adwokat Heleną Stein - powiedział Johansson, gdy usłyszał głos sekretarki. - Kogo mam zapowiedzieć? - Nazywam się Lars Martin Johansson. - O co chodzi? - Znamy się prywatnie - powiedział Johansson. - Proszę ją ode mnie pozdrowić i spytać, czy moglibyśmy się spotkać. Najchętniej od razu, teraz. - Chwileczkę. Znamy się prywatnie, pomyślał. Tak też można powiedzieć. Dotychczas rozmawiał z nią tylko raz, przed siedmioma laty, kiedy jeszcze był szefem do spraw operacyjnych w służbie bezpieczeństwa i podlegały mu między innymi sprawy związane z prześwietlaniem różnych ludzi. Ówczesną podsekretarz stanu Helenę Stein miano
powołać na stanowisko ministra obrony narodowej. Tymczasem on dokopał się pewnych faktów w jej życiorysie. Gdyby ją dopadły po dwudziestu pięciu latach, mogłyby położyć kres jej politycznej karierze. Było mu przykro, że dokonał tego odkrycia, ale potem gratulował sobie, że uchronił j ą przed gorszym losem. Zetknęli się w innych czasach, kiedy i on, i ona prowadzili zupełnie inne życie. - Pani mecenas prosiła, żeby panu przekazać, że może się z panem spotkać za pół godziny, u niej w biurze - odezwała się po chwili sekretarka. - Dziękuję - odparł Johansson i odłożył słuchawkę. Jej biuro znajdowało się przy Sibyllegatan na Ostermalm. Duże, wysokie, przedwojenne mieszkanie, starannie przerobione na kancelarię adwokacką. Z tabliczki wiszącej na drzwiach wynikało, że Stein prowadzi ją z trzema innymi prawnikami. Drzwi otworzyła mu elegancka kobieta. Skinęła mu nawet uprzejmie głową i uśmiechnęła się, chociaż było widać, że z całych sił się do tego zmusza. - Zanim zaczniemy, chciałbym coś wyjaśnić - powiedział Johansson, siadając na krześle przed jej biurkiem. - Moja dzisiejsza wizyta nie ma nic wspólnego z historią, o której rozmawialiśmy ostatnim razem. Nie musi się pani niepokoić. - Czy aż tak to widać? - spytała Stein. Znowu się uśmiechnęła, ale tym razem był to szczery uśmiech. - Potrzebuję pani pomocy. - Chętnie, jeśli tylko będę mogła - odparła Stein i skinęła głową. Johansson wyjaśnił, z czym do niej przyszedł. Nie wdawał się oczywiście w szczegóły. Chce się mianowicie dowiedzieć, dlaczego jej kuzyn Theo Tischler postanowił, że nie będzie wspierał finansowo prywatnego śledztwa Hansa Holmera w sprawie kurdyjskiego wątku w śledztwie w sprawie śmierci Olofa Palmego. Czy Tischler zasięgał jej rady w tej kwestii? Była przecież kimś ważnym w kierownictwie partii socjaldemokratycznej i wysokiej rangi urzędnikiem rządowym. Ktoś taki jak ona mógł się bez problemu dowiedzieć, co w trawie piszczy, pomyślał. - Holmer? - zdziwiła się Stein i potrząsnęła głową. - A kiedy niby miało do tego dojść? - Wiosną 1987 roku - odparł Johansson. Dwa miesiące po tym, jak go usunęli z policji, pomyślał. - Nie - powiedziała Stein. - Jeśli Theo tak twierdzi, to się myli. Miało to miejsce o wiele później. Przyszedł do mnie, żeby o tym porozmawiać. Było to wiele lat po tym, jak Holmer przestał prowadzić śledztwo w sprawie śmierci Palmego. Zresztą wiosną 1987 roku nie miał powodu, żeby zasięgać u mnie rady w takiej kwestii. Byłam wtedy zwykłym świeżo upieczonym prawnikiem i pracowałam w kancelarii adwokackiej. Ale faktycznie, w rodzinie krążyły pogłoski, że Holmer domagał się od Thea pieniędzy. Ale sprawa upadła, podobnie jak wiele innych jego projektów i pomysłów. - Pamięta pani, kiedy to było? To znaczy, kiedy panią prosił o radę? - Dużo później - odparła Stein. - Musiało to być pod koniec lat dziewięćdziesiątych.
Byłam wtedy podsekretarzem stanu, dokładnie to pamiętam. Chyba w 1999 roku. Jakiś rok przed spotkaniem z tobą, pomyślała. - Zapomniałem o tym - powiedział Johansson. - Proszę mi przypomnieć, czego chciał pani kuzyn. Jakiej rady mu pani udzieliła? - Wszystko wskazywało na to, że Theo i jego przyjaciel, zresztą bardzo dziwny człowiek, jeden z najbogatszych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli w naszym kraju, z całą pewnością bogatszy od Thea, postanowili, że sprawę zabójstwa premiera, które zakończyło się zupełnym fiaskiem, rozwiąże tak zwany wolny rynek. Żaden z nich nie był prawdziwym socjaldemokratą, jeśli mogę się tak oględnie wyrazić, ale śmierć premiera, zwłaszcza nieudane śledztwo, zapadły im głęboko w serca. A co się robi z takimi sprawami w świecie, w którym żyje Theo i jego dobry przyjaciel? W takim świecie wykłada się miliard koron, zatrudnia najlepszych specjalistów, kupuje najlepszy sprzęt i wyposażenie, nawiązuje kontakty i dąży do rozwiązania problemu. Trudne to nie jest. - A ten jego przyjaciel - wtrącił Johansson - dobry przyjaciel Thea. Czy zna pani jego nazwisko? - Oczywiście. Na pewno już się pan domyślił, o kim mówię. Niestety ten człowiek nie żyje od kilku lat. Inna sprawa, że bardzo go lubiłam. Był jednym z najdziwniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek znałam, tyle że w pozytywnym znaczeniu. Nie jestem więc pewna, czy powinnam wyjawić jego nazwisko. Już i tak wylano na niego kubły pomyj. - To Jan Stenbeck - powiedział Johansson. Taki nasz szwedzki Howard Hughes, pomyślał. - Jan Hugo - potwierdziła Stein. W jej głosie dała się słyszeć nutka tęsknoty, a na twarzy zagościł lekki uśmiech. - No bo któż by inny w tej naszej dzisiejszej Szwecji? Chcę jednak coś sprostować: Theo i Stenbeck nie chcieli zasięgnąć mojej rady. Jak mogłabym im pomóc w czymkolwiek, co się wiązało ze śmiercią premiera? Oczywiście w sensie czysto praktycznym. - No to czego od pani chcieli? - spytał Johansson. - Chcieli poznać mojego ówczesnego kochanka. A właściwie faceta, jak się ich teraz nazywa, bez względu na wiek i stopień zaangażowania emocjonalnego. - A czego od niego chcieli? - spytał Johansson. Zdążył się już domyślić, o kogo chodzi. - Chcieli, żeby dla nich pracował, to znaczy, żeby poprowadził ich prywatne dochodzenie. Miałby do dyspozycji nieograniczone środki, bo był najlepszym spośród tych, których w ogóle mogli brać pod uwagę. - Ale on wolał zostać przy premierze - domyślił się Johansson. W końcu to powiedziałem, pomyślał. - Tak, a ponieważ pan go zna, łatwo się pan domyśli, jak to ujął. - Nie. Wolę, żeby pani mi o tym opowiedziała - powiedział Johansson z większym entuzjazmem, niż zamierzał. - Mówiąc w wielkim skrócie, Theo nie bardzo mu się podobał. Pamiętam, że powiedział wtedy, że gdyby miał naprawdę tyle władzy, ile wszyscy mu przypisuj ą, nie czekałby ani
minuty, tylko od razu kazałby go publicznie stracić. I że użyłby do tego tępego i zardzewiałego topora. - O tym toporze już kiedyś słyszałem. Podsumuję więc to, o czym mówiliśmy: o tym, że Theo jest pani kuzynem, wiedziałem. Że coś panią łączyło z naszym byłym Richelieu, dowiedziałem się dziś. O tym, że znała pani Stenbecka, też nie wiedziałem. - Tacy ludzie jak my dobrze się znają. Inaczej nie może być - stwierdziła Stein, pochylając lekko głowę. - Ale w końcu nic z tego nie wyszło - dodała, potrząsając głową. Porozmawiał z Janem i powiedział mu, żeby Theo zatrzymał swoje pieniądze, bo akurat w tym przypadku będą to pieniądze wyrzucone w błoto. Z Tischlerem nie chciał oczywiście rozmawiać, natomiast nie miał nic przeciwko rozmawianiu ze Stenbeckiem. Znali się przecież od dawna i wiele ich łączyło. I nie mam tu na myśli wyłącznie jedzenia i picia. - A więc pełnomocnik odradzał Stenbeckowi - powtórzył Johansson. - Ale dlaczego? Dlaczego uznał, że to wyrzucanie pieniędzy w błoto? - Ponieważ zabójstwo Palmego było już wtedy wyjaśnione. Bo wiedział, kto jest sprawcą, i wiedział, dlaczego premier został zamordowany. I że dla Szwecji lepiej będzie, jeśli wszyscy będziemy żyć w niewiedzy. - Tak pani powiedział? - spytał Johansson ze zdumieniem. Ciekawe, czym się wtedy upił, pomyślał. - Nie mnie - odparła Stein, potrząsając głową. - Nigdy by nie wpadł na taki pomysł. Powiedział o tym swojemu dobremu przyjacielowi Janowi, który z kolei był moim dobrym przyjacielem. Mówiąc wprost, Jan był moim bardzo dobrym przyjacielem. Opowiedział mi o wszystkim na miesiąc przed śmiercią. Nie potrafił mi natomiast wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Kiedy więc później Jan rozmawiał z Tischlerem, powiedział mu tylko, że już go to nie interesuje. I słowem nie wspomniał dlaczego. - Szkoda - stwierdził Johansson. - Szkoda, że nie mieliśmy takiego szczęścia. - Jeśli więc było tak, jak to przedstawił pełnomocnik, lepiej nie mogło być. Dobrze, że nie rozmawiał o tej sprawie z Tischlerem, bo już następnego dnia moglibyśmy o tym przeczytać w jakimś tabloidzie. Theo nie jest człowiekim zbyt dyskretnym. A może sądzi pan, że przykładam zbyt dużą wagę do swoich osobistych doświadczeń? - Absolutnie tak nie myślę - odparł Johansson z większym naciskiem, niż zamierzał, bo myślami był już gdzie indziej. Zastanawiał się mianowicie, jak powinien się zachować, gdyby chciał przesłuchać legendarnego szwedzkiego miliardera, zmarłego przed pięciu laty. Przesłuchanie pełnomocnika wydaje się całkowicie nierealne, i to bez względu na to, czy żyje, czy nie. Zwłaszcza jeśli w tym, co mu powiedziała Stein, coś się kryje. Jeśli zaś chodzi o Christera Petterssona, który, jak stwierdził prelegent, nie poniósł żadnych konsekwencji, to na pewno nie udzielił on tej rady w trosce o Stenbecka, pomyślał w drodze na komendę. 78. Rodzice Hedberga już nie żyli, on sam nigdy się nie ożenił. Nie miał też dzieci, tak
przynajmniej wynikało z dostępnych baz danych. Z całej rodziny została tylko młodsza siostra, Birgitta. Miała sześćdziesiąt lat. Ona też nie wyszła za mąż i nie miała dzieci. Mieszkała w Sztokholmie, przy Andersvagen, w zwykłych spółdzielczych trzech pokojach z kuchnią. Tych samych, w których wcześniej mieszkał Hedberg, zanim ogłosił, że na stałe wyjeżdża ze Szwecji. Na razie musi mi to wystarczyć, pomyślał Lewin. Od czegoś trzeba zacząć. Siostra Hedberga pracowała kiedyś jako sekretarka w dużej spółce budowlanej. Do czasu gdy przed czterema laty przeszła na rentę. Pewnego dnia, kiedy wiozła swojego szefa na konferencję w Sodermanlandzie, ktoś wpadł z tyłu na jej samochód. Doznała uszkodzenia kręgosłupa i stwierdzono, że jest niezdolna do pracy, więc przeszła na wcześniejszą emeryturę. Jej pracodawca i firma ubezpieczeniowa dorzucili kilka milionów jako zadośćuczynienie za cierpienia i być może to dlatego jej dochód do opodatkowania osiągnął kwotę pięciu milionów koron. Składały się na niego lokaty bankowe, odsetki od obligacji i udziały w funduszach. Hm, pomyślał Lewin. Właściwie było trochę inaczej. Jeszcze zanim jej wypłacono ubezpieczenie, wykazała w zeznaniu podatkowym dochody w wysokości prawie trzech milionów koron. Biorąc pod uwagę jej miesięczną pensję, wydawało się to mało prawdopodobne. Oszczędne życie, rozsądne lokaty, bogaty kochanek albo po prostu starszy brat, któremu pomagała lokować pieniądze, pomyślał Lewin. Ten sam brat, który zdaniem Johanssona w maju 1977 roku obrabował urząd pocztowy przy Dalagatan z dwustu dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy koron. Wtedy odpowiadało to pięciu rocznym pensjom brutto inspektora policji kryminalnej. Lewin wiedział o tym równie dobrze jak Johansson, ponieważ kiedy to się stało, pracował w wydziale zabójstw. Przypominał sobie nawet szczegóły. Ponad trzydzieści lat później kwota ta odpowiada już dwóm milionom koron, ale nadal jest to pięć rocznych pensji brutto inspektora policji, pomyślał Lewin i zapisał to sobie. Jeśli jest tak, że pani Hedberg służy swojemu bratu za bank, oznacza to, że muszą się ze sobą kontaktować, pomyślał. A nawet jeśli było inaczej, to i tak utrzymywali ze sobą jakieś kontakty, dodał w myślach, chociaż dla takich jak on miłość do rodzeństwa jest pojęciem nieznanym. Następnie wypełnił wszystkie formularze, jakimi dysponuje policja, na wypadek gdyby tacy jak on zapragnęli nagle przejrzeć policyjne bazy w poszukiwaniu danych osób takich, jak pani Hedberg. Złożył też wniosek o zgodę na założenie jej podsłuchu telefonicznego. Jak na razie wszystko odbywa się zgodnie z procedurami, pomyślał. Zanim pójdzie do domu, będzie musiał jeszcze wykonać bardziej twórczą część pracy. Najpierw znalazł jej zdjęcie. Na szczęście aktualne, bo w lutym tego roku wyrabiała sobie nowy paszport. Na zdjęciu widać było ciemnowłosą kobietę w wieku sześćdziesięciu kilku lat, z włosami zebranymi na karku w zwykły węzeł. Regularne rysy twarzy, prosty nos, silnie zaznaczone szczęki i broda, ciemne, czujne oczy. Ładnie wygląda, pomyślał Lewin. No, może tylko to czujne spojrzenie…. Nie, jednak nie. Wygląda na złośliwą. Paszport, wyjazdy zagraniczne, karty do bankomatu, biura podróży. Zacznie od kart, a jeśli to nic nie da, sprawdzi biura podróży, które mają siedziby w pobliżu jej mieszkania.
Uszkodzenie kręgosłupa, rencistka, pomoc społeczna, skargi. Porozmawiać z opiekunką społeczną, zapisał. Jeśli na co dzień jest taka, na jaką wygląda na zdjęciu, na pewno ją zapamiętali, pomyślał. Potem jak zwykle sporządził na komputerze listę spraw do zapamiętania. Inaczej nie byłby Janem Lewinem. Z tego samego powodu trzy razy j ą przeczytał, coś dodał, coś skreślił, coś zmienił, znowu coś zmienił, aż w końcu, gdy była gotowa, westchnął i uznał, że może j ą już wysłać Johanssonowi. Potem potrząsnął w zamyśleniu głową i zaczął się zastanawiać nad ostatnim, piętnastym punktem, który trochę go zaniepokoił. Mianowicie: „Przesłuchać Birgittę Hedberg?”. Źle to sformułowałem, pomyślał. Najpierw skreślił znak zapytania, a po chwili zastanowienia całe to krótkie zdanie. W końcu zastąpił je nowym: „Proponuj ę, aby z przesłuchaniem siostry Hedberga poczekać tak długo, jak to będzie możliwe”. Wziął głęboki wdech, skinął głową i wcisnął wyślij. Była to ostatnia służbowa czynność, jaką wykonał tego dnia, jednego z wielu składaj ących się na jego życie. Całkiem rozsądnie, pomyślał Johansson, kiedy dziesięć minut później czytał maila od Lewina. Nie tylko rozsądnie, ale też napisane jak trzeba. A jeśli w tym, co mu opowiadała Stein, coś jest? Wezwał sześciu najbardziej zaufanych ludzi i szybko wydał instrukcje. - Jakieś pytania? - spytał, spoglądając na każdego po kolei. Cała szóstka potrząsnęła głowami. Trzej wstali już z krzeseł, a Rogersson zdążył nawet otworzyć drzwi. - No to dobrze - powiedział Johansson. - Szerokiej drogi. Potem poprosił sekretarkę, żeby natychmiast skontaktowała go z jego odpowiednikiem w policji hiszpańskiej, Guardia Civil, maj ącym biuro w Madrycie. Hiszpański kolega oddzwonił już po kwadransie. Johansson dość ogólnie przedstawił mu swój problem i uzyskał obietnicę wszelkiej pomocy, jakiej można udzielić w takiej sprawie. Zrobi nawet więcej, jeśli okaże się to konieczne. Trochę znajomości nigdy nie zaszkodzi, pomyślał Johansson, odkładając słuchawkę, i przypomniał sobie pokój na zapleczu baru w Lyonie. Tego, w którym on i inne stare wygi mają przyjemność spędzać czas we własnym gronie. &
Zaplanowanie strategii zabrało mu zaledwie godzinę. To oczywiste, że nawet słowem nie zdradził się przed Lewinem, Mattei, a zwłaszcza Holt. Znajdował się w sytuacji, gdy jedna ręka nie powinna wiedzieć, co robi druga. Najlepiej będzie, jeśli sam pokieruje ich ruchami. Further information will be given on ,,a need to know ” basis T91, pomyślał. Rozsiadł się na krześle i nagle w myślach ujrzał Annę Holt. Mattei też oglądała zdjęcia, które im przesłał Johansson, i wierna swojemu zamiłowaniu do utrzymywania wszystkiego w jak najlepszym porządku zaczęła od tych, którzy już nie żyli. Pilot portowy Einar Goran Hedberg, urodzony w 1906 roku, zmarły w 1971 roku w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Jego żona, Ingrid Cecilia, urodzona w 1924 roku,
młodsza od męża o osiemnaście lat. Syna urodziła w tym samym roku, w którym wzięli ślub. Zmarła w 1964 roku w wieku czterdziestu lat. Facet nie wygląda na miłego, pomyślała, oglądając ich zdjęcia ślubne. Pan Hedberg w mundurze pilota portowego stoi za żoną. Jest barczysty, o ponad głowę wyższy od niej. Wyglądałby lepiej, gdyby nie to czujne spojrzenie, brak uśmiechu, wojskowa postawa i w ogóle mowa ciała. Cecilia Hedberg, jego żona. Drobna, ładna, miła kobieta, lękliwie uśmiechnięta. Wzrok skierowany w prawo, na jej ramionach spoczywa ciężka dłoń małżonka, jakby chciał ją chronić. Ciekawe, jak on to z nią robił, pomyślała Mattei. &
Einar Hedberg sprawiał wrażenie człowieka, który przywykł do kierowania życiem innych ludzi. Nie ograniczał się do prowadzenia statków wśród mielizn, podwodnych raf i szkierów wąskim torem wodnym wiodącym do portu w Sztokholmie. W nekrologu wydrukowanym po jego śmierci w gazecie „Norrtelje Tidning” autor wspominał o jego wrodzonych cechach przywódczych, przywiązaniu do zasad i o wrodzonych talentach, jakimi się wykazywał na morzu. Jego „przedwcześnie zmarła żona stała wiernie u jego boku przez całe życie”. Z treści nie wynikało natomiast, czy ktokolwiek płakał albo tęsknił za nim, kiedy umarł. Einar Hedberg „pozostawił dwoje dorosłych dzieci”. Tyle nekrolog. Ciekawe, co z nimi robił, pomyślała Mattei. Niezależnie od tego, co pilot portowy Einar Hedberg robił ze swoimi dziećmi, oglądając zdjęcia dostarczone przez Johanssona, można było wyciągnąć różne wnioski. A jeśli rzeczywiście coś robił? - zastanawiała się Mattei. Przecież zdjęcia mogą wywoływać wiele złudnych wrażeń, pomyślała. Wśród zdjęć przesłanych przez Johanssona znalazła cztery fotografie ze szkoły podstawowej w Vaxholmie. Kjell Goran z wychowawcą i kolegami (zdjęcie zrobione w pierwszej klasie) i to samo ustawienie, kiedy ukończył dziewiątą klasę. Podobne zdjęcia zrobiono jego młodszej siostrze, Birgitcie. Chodziła do tej samej szkoły. Widać między nimi wyraźne podobieństwo, zwłaszcza jeśli się wie, jak wyglądali ich rodzice. Ale na tym podobieństwa się kończą. Różnili się postawą wobec otoczenia. Siedmioletni Kjell Goran był chłopcem pewnym siebie, spokojnie spoglądał na fotografa. W odróżnieniu od większości kolegów nie uśmiechał się. Obserwował, co się wokół niego dzieje, a to, co widział, zupełnie go nie martwiło ani nie wywoływało w nim niepokoju. Jego siostra też się nie uśmiechała, ale ponieważ po ojcu odziedziczyła czujne oczy, na zdjęciu wyglądała niemal tak, jakby coś podejrzewała. Te same kręcone, ciemne włosy, te same brązowe oczy i regularne rysy. Kjell Goran z uroczą grzywką zaczesaną na bok mimo kręconych włosów. Siostra Birgitta z kokardą we
włosach. Równie porządne ubranie, któremu jej matka z pewnością poświęciła wiele uwagi, gdy siedziała przy maszynie do szycia w salonie albo stała w pralni w piwnicy. Różnią się wyrazem twarzy. Brat gotów zmierzyć się z całym światem na swoich warunkach, chociaż ma dopiero siedem lat i ledwo odrósł od ziemi. Siostra gotowa się przed tym samym światem bronić, bez względu na to, co jest gotów jej zaoferować. Dziewięć lat później na zdjęciach niewiele się zmieniło. Szesnastoletni Kjell Goran pośrodku. Jest jednym z dwóch najwyższych chłopaków w klasie. Barczysty, wąski w pasie, stoi z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Dzięki grzebieniowi i brylantynie kręcone dawniej włosy zaczęły nagle przypominać modną wtedy fryzurę na Presleya. Spojrzenie takie samo, spokojne, zaciekawione. Ponieważ jednak tym razem zdecydował się na lekki uśmiech, sprawia wrażenie, jakby do tego, co się dzieje, podchodził dość nonszalancko. Inaczej niż jego siostra. Długie włosy spięte w koński ogon, żadnej kokardy. I chociaż na tym zdjęciu mogła wyglądać na najmilszą dziewczynę w klasie, wciąż kieruje w stronę fotografa to samo czujne spojrzenie. Musiał ich różnie traktować, pomyślała Mattei.
80. Świadectwa szkolne, pomyślała Mattei w chwili, gdy wyszła z pliku zawierającego zdjęcia Hedberga i jego rodziny. Muszę obejrzeć jego świadectwa szkolne, pomyślała, i już pięć minut później siedziała w pokoju Wiklandera, szefa wywiadowni Centralnego Urzędu Śledczego, na co dzień jej bezpośredniego przełożonego. - Świadectwa szkolne? Chcesz zobaczyć jego świadectwa szkolne? - upewniał się Wiklander. - Dziwny zbieg okoliczności - stwierdził, potrząsając głową. - Jak to: zbieg okoliczności? - Dwa dni temu, kiedy zastanawialiśmy się z naszym szanownym szefem, jakie dane dotyczące Hedberga powinniśmy jeszcze zdobyć, wspomniał nagle o świadectwach. - No proszę. - Tak. Przypominam sobie, że powiedział mniej więcej coś w tym stylu, że warto byłoby zdobyć jego świadectwa. Nie dlatego, że mogą być aż tak interesuj ące, tylko po to, żeby cię nie zawieść, kiedy przyjdziesz i o nie poprosisz. Jak wiesz, Johansson widzi przez ściany. - Tak powiedział? - Dokładnie tak - potwierdził Wiklander, a potem westchnął i przesunął w jej stronę plastikową koszulkę z kartkami. - Wynika z nich, że Hedberg nie był typem intelektualisty. Raczej zwykłym średniakiem, więc nie spodziewaj się wspólnoty dusz. - Dziękuję - powiedziała Mattei, wstając z krzesła. - Nie ma za co - odparł Wiklander, wzruszając ramionami. - Ale zanim znikniesz, mam ci jeszcze coś do przekazania od Johanssona. - Słucham. - Prosił, żebyś nie rozmawiała z nauczycielami Hedberga, jego szkolnymi kolegami ani z nikim innym, kto go znał. Pod żadnym pozorem. - Tak powiedział? - Właśnie tak. Więc nawet o tym nie myśl, inaczej narobisz sobie strasznych kłopotów. Cytuję dokładnie słowa naszego szefa. Na wszelki wypadek słyszysz je także ode mnie. - Rozumiem - odparła Mattei, skinęła szybko głową i wyszła. Jeśli chodzi o wykształcenie, Hedberg należał do przegranego pokolenia. W ciągu dziewięciu lat nauki świadectwo otrzymywał po każdym semestrze - w ciągu dziewięciu lat tych semestrów było osiemnaście. Oceniano wtedy w siedmiostopniowej skali: duża litera A oznaczała najwyższy stopień, C równało się ocenie nieodpowiedniej. Do świadectwa dołączano coś w rodzaju zestawienia statystycznego, które pokazywało, jakie oceny uzyskali inni uczniowie w klasie. Hedberg był przeciętnym uczniem i prawie ze wszystkich przedmiotów uzyskiwał oceny B albo BA, z wyjątkiem historii, zajęć technicznych i gimnastyki. Syn pilota portowego przez cały okres nauki nie odstawał od klasowej średniej.
Już w czwartej klasie dostał z historii ocenę AB i razem z dwoma kolegami był z tego przedmiotu najlepszy. Dwa lata później uzyskał ocenę wyższą, a, którą utrzymał do końca nauki. A nie był już najlepszy z tego przedmiotu. Z końcowych świadectw wystawionych w ostatniej klasie wynikało, że jeden z jego kolegów otrzymał ocenę A, a Hedberg był jednym z trzech, którzy uzyskali ocenę A. Założę się, że to były dziewczyny, pomyślała Mattei. Jeśli chodzi o zajęcia techniczne, należał do najlepszych uczniów w klasie. Przez trzy ostatnie lata nauki na świadectwie miał ocenę AB. Dzięki temu w ostatniej klasie uzyskał średnią, dzięki której znalazł się na dziewiątym miejscu w klasie. Pięć pierwszych zajmowały uczennice, które z szycia miały oceny A i A. Na szóstym miejscu znalazł się uczeń wysoko oceniony z prac stolarskich. Ciekawe, kto to był, zastanawiała się Mattei. Jeśli chodzi o wychowanie fizyczne, przez całe dziewięć lat był najlepszy w klasie. Z jednym dziwnym wyjątkiem, w ósmej klasie. Już w czwartej klasie był jedynym uczniem, który dostał ocenę A, ale od piątej klasy na świadectwie regularnie pojawiało się duże A. Z jednym wyjątkiem. W ósmej klasie, w semestrze jesienno-zimowym, obniżono mu ocenę do a. Był wtedy jednym z czterech uczniów z taką oceną. W semestrze wiosennym dostał AB i spadł niżej. Podzielił ósme miejsce z grupą dwudziestu czterech innych uczniów. Potem się poprawił: otrzymał ocenę A w semestrze jesienno-zimowym w dziewiątej klasie. Ta sama ocena znalazła się na świadectwie końcowym, w czerwcu 1960 roku. Pewnie chodziło o sprawowanie albo coś innego, pomyślała Mattei i już pięć minut później podjęła decyzję. Poczuła, że musi porozmawiać z dawnym wychowawcą Hedberga. Do diabła z Johanssonem, Wiklanderem i wszystkimi innymi braćmi, którzy mimo fatalnych dla nich statystyk próbują uciskać ją i jej siostry. Wychowawca Hedberga nazywał się Ossian Grahn i też został uwieczniony na zdjęciu klasowym. Niewysoki mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, z uśmiechem na twarzy i rozwianymi jasnymi włosami. Po kwadransie poszukiwań Lisa wiedziała o nim większość tego, czego potrzebowała. Ossian Grahn urodził się w 1930 roku, przeszedł na emeryturę w 1995 roku. Od pięciu lat jest wdowcem, ma dwoje dorosłych dzieci, mieszka w domku przy Batsmansvagen w Vaxholmie, a jego dane - nazwisko, adres i numer telefonu - znajdują się w książce telefonicznej. Wyszukiwarka internetowa pokazała kolejnych sto wyników. Wskazywały na to, że pan Grahn jest bardzo aktywnym emerytem. Udziela się nie tylko w związku emerytów w Vaxholmie, gdzie od wielu lat zasiada w zarządzie, ale także w innych dziedzinach. Efektem jego intelektualnych zainteresowań są trzy publikacje. Ukazały się w ciągu ostatnich pięciu lat. Po pierwsze, książka zatytułowana „Marynarze i chłopi w południowym Roslagen” (był jej jedynym autorem), po drugie, artykuł w książce poświęconej historii twierdzy Vaxholm i po trzecie -artykuł zatytułowany „Dawne zabytki Roslagen”, opublikowany jako druk okolicznościowy przez pewne lokalne stowarzyszenie we współpracy z gminą Norrtalje.
Pan Grahn podniósł słuchawkę już po drugim sygnale. Mattei wyobraziła sobie drobnego, rześkiego emeryta o żywym spojrzeniu i rozwianych blond włosach i uznała, że najlepiej będzie zagrać z nim w otwarte karty. - Dzień dobry, nazywam się Lisa Mattei. Jestem policjantką, pracuję w Centralnym Urzędzie Śledczym w Sztokholmie. Chciałabym mówić z panem Grahnem. - Zaciekawia mnie pani - odparł Grahn z ożywieniem. - A kiedy chciałaby się pani ze mną spotkać? - Najchętniej od razu. - Powiedzmy za godzinę. Domyślam się, że przyjedzie pani do mnie samochodem i że pracuje pani w tym koszmarnym, wielkim, brązowym budynku na Kungsholmen. Pokazuj ą go w telewizji za każdym razem, gdy jakiemuś biedakowi przydarzy się coś złego. Potem Mattei zabrała wszystkie dokumenty, które jej zdaniem mogły się przydać w czasie rozmowy, w tym przede wszystkim zdjęcie klasowe z 1960 roku. Zgłosiła, że bierze samochód, pojechała do Vaxholmu i spotkała się z Ossianem Grahnem. Miał już siedemdziesiąt siedem lat, ale wyglądał niemal tak samo młodo jak na zdjęciu sprzed pięćdziesięciu lat. Zdobył jej serce już w chwili, gdy rozsiedli się w jego eleganckim salonie i przyniósł jej pierwszą filiżankę kawy. - Chciałbym panią o coś spytać - zaczął. - Czy mam zaszczyt z panią komisarz policji Lisą Mattei czy z panią doktor filozofii Lisą Mattei? Gwoli wyjaśnienia dodam, że znalazłem panią w Internecie. - Dobre pytanie - odparła Mattei. Myślę, że wizytę składają panu obie te panie. Po chwili Mattei wyjęła zdjęcie z 1960 roku. Właśnie ono wzbudziło jej ciekawość i skłoniło ją do złożenia mu wizyty. Chciałaby zadać kilka pytań. Robi to z powodów, w które nie może się niestety za bardzo zagłębiać, ale od razu zdradzi, że chodzi o dawnego ucznia pana Grahna, kogoś, kto ukończył szkołę w Vaxholmie w 1960 roku. - Mam przy sobie zdjęcie klasowe - powiedziała, podając je Grahnowi. - Muszę pani coś powiedzieć - odparł Grahn. - Nauczycielem byłem przez ponad czterdzieści lat. Uczyłem tysiące uczniów. Jeśli chodzi o tę klasę, byłem ich wychowawcą przez ostatnie trzy lata. Uczyłem szwedzkiego i historii, a pamiętam o tym tak dobrze, ponieważ tej samej jesieni zacząłem pracować jako adiunkt w wyższej szkole dla chłopców Norra Latin w centrum Sztokholmu. - Przypomina pan sobie któregoś z uczniów ze zdjęcia? - Dwoje - odparł Grahn. - I mam nadzieję, że powodem pani dzisiejszej wizyty nie jest Gertruda. Gertruda stała w tylnym rzędzie, po lewej. Ładna, schludnie ubrana dziewczyna z długimi ciemnymi włosami rozrzuconymi na plecach. Nieśmiałe spojrzenie w stronę obiektywu, wiek piętnaście lat, ale jej oczy mówiły, że jest o wiele dojrzalsza. Wtedy nazywała się jeszcze Lindberg. Jej ojciec był właścicielem sklepu sieci ICA w centrum miasta, a mama nauczycielką i jego koleżanką z pracy. Gertruda była jedną z tysięcy uczniów i uczennic, które Grahn uczył.
- Była jedną z najlepszych uczennic, jakie kiedykolwiek miałem - stwierdził Grahn zdecydowanie. - Mam na myśli wiedzę, której ocena znajduje się na świadectwie ukończenia szkoły. - Co jeszcze może pan o niej powiedzieć? - Gertruda to bardzo dziwna osoba. Jest też bardzo miła. Wykształcona, zdolna, uprzejma i grzeczna w stosunku do innych. Całkiem dobrze wygląda. Zresztą zawsze dobrze wyglądała. Znam j ą, od kiedy była dziewczynką. - Nadal się państwo spotykają? - Gertruda jest lekarką, kieruje przychodnią okręgową w Vaxholmie. Jeszcze kilka lat temu pracowała w Karolinska Sjukhuset, ale jej nowy mąż się rozchorował, przeszedł na rentę i musiała tu wrócić. Mieszkają dwie przecznice dalej, w dawnym domu jej rodziców. Widzimy się średnio dwa razy w tygodniu. Teraz nazywa się Rosenberg, bo ponownie wyszła za mąż. Jej nowy mąż też był lekarzem, ale, jak wspomniałem, teraz jest na rencie. - Szczerze mówiąc, nie przyjechałam rozmawiać o Gertrudzie - przerwała mu w końcu Mattei. - Kim jest ten drugi uczeń, którego… - Niech zgadnę - przerwał jej Grahn. - Przyjechała pani, żeby porozmawiać o Kjellu? Kjellu Hedbergu? - Dlaczego pan tak sądzi? Dlaczego zapamiętał pan akurat jego? - Każdy nauczyciel pamięta dwa rodzaje uczniów. Takich jak Gertruda, których wspomina się zawsze z przyjemnością. Takich uczniów nie ma zbyt wielu. Wspominamy też różnych gagatków, których jest o wiele więcej. Zwykłe łobuzy, choć niektórzy potrafią być czarujący. Niestety trafiają się też mali gangsterzy. Większości człowiekowi po prostu żal. - Hedberg był takim właśnie łobuzem? - spytała Mattei. Zacznijmy od tego, trzeba znaleźć jakiś punkt zaczepienia, pomyślała. - Żeby tylko łobuzem - odparł Grahn, marszcząc czoło. - Więc chodzi o coś gorszego - domyśliła się Lisa. Może w końcu dojdziemy do sedna, pomyślała. - Kjell się wyróżniał - odparł Grahn, pocierając dłonią włosy. - Co pan ma na myśli? - Był jedynym uczniem w całym moim nauczycielskim życiu, którego się bałem, chociaż nigdy nie rozrabiał. Przynajmniej na moich lekcjach. Ale w jego oczach, kiedy patrzył na mnie, i w jego ruchach było coś, co mnie przerażało. Było tak za każdym razem, kiedy coś mu nie pasowało. - Zaciekawił mnie pan. Proszę mi to dokładniej wyjaśnić. - Nie chcę powiedzieć, że był złym człowiekiem, bo żaden chłopak w wieku piętnastu lat nie jest zły. Myślę, że tacy ludzie stają się źli później. - Więc o co chodzi? - Myślę, że Hedberg nie rozumiał, jaka jest różnica między dobrem a złem. Dla niego
liczyło się jedynie to, jak sam kogoś postrzega i czy ten ktoś jest jego wrogiem, czy nie. Moje szczęście polegało na tym, że uczyłem go historii, a to był jego ulubiony przedmiot. - Interesował się historią? - Tak, ale w najgorszy z możliwych sposobów. Gdyby go na przykład obudzić w środku nocy, potrafiłby wyrecytować imiona wszystkich królów według kolejności panowania. Wiedział, gdzie i kiedy miały miejsce bitwy, ale jego sposób postrzegania historii był po prostu przykry. Liczyły się dla niego tylko wybitne postacie: Aleksander Wielki, Hannibal, Juliusz Cezar, Gustaw II Adolf, Karol XII, Napoleon i Hitler. Same słynne postacie, które nadały bieg historii świata, a przy okazji, jeśli mogę się tak wyrazić, nadały treść i sens życiu nas wszystkich, zwykłych śmiertelników. Pamiętam, jak im opowiadałem o Gustawie III. Hedberg przyszedł do mnie po lekcji i powiedział, że jego zdaniem Gustav III był homoseksualistą. O tym, że gejem był Gustaf V, już wiedział, bo ojciec opowiadał mu kiedyś, jak stary król próbował zgwałcić swojego szofera, który wjechał do rowu i prawie ich obu zabił. Na południe od Sztokholmu jest nawet zakręt noszący jego imię… Próbowałem go wtedy uspokoić i wyjaśniłem, że Gustav III i Gustaf V nie byli spokrewnieni. - I jak to przyjął? - Długo mi wyjaśniał, że chodzi o tak zwany chów wsobny w rodzinie królewskiej. Oczywiście wiedział, że nie byli spokrewnieni. Twierdził, że chodzi o zwyrodnienie genetyczne i że powodem zamachu na Gustawa III było prawdopodobnie to, że ktoś odkrył, że król jest homoseksualistą. - I mimo to dostał z historii najwyższą ocenę? - Tak - potwierdził Grahn z westchnieniem. - Dlatego że wiedział tak dużo o królach, pamiętał daty, a ja byłem zbyt wielkim tchórzem. - A stopień z wychowania fizycznego? Coś się stało, gdy chodził do ósmej klasy. Pamięta pan co? - Tak - westchnął Grahn. - Przecież byłem wtedy ich wychowawcą, więc musiałem się o wszystkim dowiedzieć. Trochę opowiedział mi Kjell, resztę usłyszałem od jego ojca i od nauczyciela WF-u. - Co się stało? - W ósmej klasie wychowania fizycznego zaczął ich uczyć nowy nauczyciel. Już na pierwszej lekcji starli się z Kjellem jak dwa koguty w kurniku. - O co poszło? - Moim zdaniem byli siebie warci. Nie bardzo znam się na sporcie, ale myślę, że Kjell zasłużył na oceny, które zawsze dostawał. Biorąc pod uwagę jego wiek, uważam, że był bardzo żywym i silnym chłopcem. Najlepiej z całej szkoły grał w piłkę nożną, ręczną i w hokeja, że nie wspomnę o biegach i pływaniu czy innych dyscyplinach. - Czy stało się coś szczególnego? - Myślę, że wszystko zaczęło się w dniu, kiedy nasi chłopcy grali w piłkę nożną
przeciwko drużynie z Vallentuny. Było to na początku jesiennego semestru. Nowy nauczyciel Kjella był ich trenerem i w pewnej chwili doszło między nimi do scysji. Obaj powiedzieli, co o sobie myślą, i już w pierwszej połowie trener kazał Kjellowi zejść z boiska, a na jego miejsce wstawił kogoś innego. Kjell od razu poszedł do szatni. Wziął prysznic, przebrał się i pojechał autostopem do Vaxholmu. Ciągle dochodziło między nimi do podobnych kłótni. - Ale w dziewiątej klasie poprawił ocenę z WF-u - zauważyła Mattei. - Już w jesiennym semestrze w dziewiątej klasie znowu miał ocenę A. Czy to znaczy, że się w końcu pogodzili? - Nie - odparł Grahn, potrząsając głową. - Ich klasę przejął nowy nauczyciel. Traktował Kjella inaczej. - A co się stało z tamtym? - Przestał u nas pracować. - Czemu? - Kilka dni przed początkiem jesiennego semestru miał poważny wypadek samochodowy. Mieszkał dwadzieścia kilometrów na północ od Vaxholmu, w Osteraker. Pewnego dnia, kiedy jechał do szkoły na posiedzenie rady pedagogicznej, miał wypadek: wpadł do rowu. Mogło się naprawdę źle skończyć. Doznał silnego wstrząsu mózgu i mocno połamał nogi. Kilka miesięcy leżał w szpitalu i już nigdy nie wrócił do szkoły. - Co było przyczyną wypadku? - Odpadło mu przednie koło. Wprawdzie jechał jak wariat, ale sporo się o tym mówiło. - O Hedbergu też? - Nie pamiętam. Przecież chłopak miał dopiero szesnaście lat. Jak zwykle pojawiły się też plotki o zdradzie i zazdrości. Na wsi zawsze tak jest. Pamiętam, że policja sprawę umorzyła, uznaj ąc j ą za nieszczęśliwy wypadek, spowodowany tym, że nauczyciel niewłaściwie założył koło, nie do końca przykręcił śruby. Wie pani co? - spytał Grahn, patrząc na Mattei z powagą. -Powinna pani porozmawiać z Gertrudą, jak już tu pani jest. Dam pani jej numer. - Z Gertrudą Rosenberg? O wypadku samochodowym? - Nie - odparł Grahn, potrząsając głową. - Żeby tylko o tym…
81. Nieźle się sprawiłaś, pomyślała z zadowoleniem Lisa, gdy trzy godziny później jechała autostradą w stronę Sztokholmu. W tej samej chwili zadzwoniła jej komórka. - Za pół godziny w moim pokoju - usłyszała w słuchawce stanowczy głos Johanssona. - Potrzebuj ę przynajmniej godziny - odparła. Uważaj, coś się dzieje, pomyślała. - Przecież z Vaxholmu do centrum Sztokholmu nikt nie jedzie godzinę - powiedział Johansson. O rany, o rany, pomyślała Mattei. - Jest duży ruch, a ja nie jestem zbyt dobrym kierowcą - skłamała. - Jak tylko dojedziesz, od razu zameldujesz się w moim pokoju - powtórzył Johansson i odłożył słuchawkę. Nie ma się co martwić na zapas, pomyślała Mattei i dodała trochę gazu, żeby zdążyć zrobić to, co zaplanowała, przed spotkaniem z przełożonym. Pierwszy raz widzę go wkurzonego, pomyślała godzinę później, siadaj ąc na krześle przed jego wielkim biurkiem. - Skąd pan wiedział, że jestem w Vaxholmie? - spytała, uśmiechając się do niego. - Wiklander widział cię w garażu. Poza tym nie chcesz chyba powiedzieć, że nie wiesz, że wszystkie samochody służbowe są obecnie wyposażone w GPS i urządzenia pozwalaj ące określić, gdzie samochód się znajduje. Wiem z dokładnością do metra, gdzie jesteś. O tym nie pomyślałam, przyznała Mattei i potrząsnęła głową, żeby się nie roześmiać z własnej naiwności. - Twój samochód ponad pięć godzin stał w Vaxholmie przy Batsmansvagen 3. Domyślam się, że to czysty przypadek, że były wychowawca Hedberga, ze zdjęcia, które ci chyba niepotrzebnie dałem, przypomina swoich uczniów, mieszka pod tym adresem od dnia, kiedy się urodził. - Nie miałam o tym zielonego pojęcia… to znaczy o tym, że mieszka tam od urodzenia. - Akurat to jest najmniej ważne - stwierdził Johansson i spojrzał na nią ponuro. -Chociaż i ja, i Wiklander wyraźnie ci tego zabroniliśmy, pojechałaś do niego i przez kilka godzin zabawiałaś się rozmową z nim. Mimo że taka rozmowa może być źródłem przecieku do prasy. Co wiesz o nim i Hedbergu? Czy od kiedy Hedberg skończył szkołę, spotkali się jeszcze kiedykolwiek? - Myślę, że potem już nigdy ze sobą nie rozmawiali - odparła Mattei. - Aha. I co jeszcze myślisz? - Rozmawiałam też z koleżanką Hedberga z klasy. Jest absolutnie pewna, że tak właśnie było. - Co zrobiłaś? - spytał Johansson, spoglądając na nią ze zdumieniem. Chyba sobie leci w kulki, pomyślał.
- Rozmawiałam z jego koleżanką z klasy - powtórzyła Mattei. - Mieszka zaraz obok, więc zostawiłam samochód i przeszłam ten kawałek piechotą. - Mam nadzieję - powiedział Johansson, opierając łokcie na biurku - że miałaś porzadne uzasadnienie, żeby tam pojechać. - Więcej niż porządne - odparła. - Liso, Liso - westchnął Johansson pół godziny później. - I co ja mam z tobą zrobić? - Miałam nadzieję, że dostanę za to złoty medal - odparła. - I to bardzo duży - dodała. Następnego ranka wydruk protokołu przesłuchania lekarza okręgowego Gertrudy Rosenberg, urodzonej w 1945 roku, leżał na biurku Johanssona. Przesłuchanie odbyło się w jej mieszkaniu w Vaxholmie. Prowadziła je komisarz policji kryminalnej Lisa Mattei. Zostało nagrane na taśmę i autoryzowane przez panią Rosenberg. Z protokołu wynikało, że trwało ponad godzinę. Na początku Mattei umieściła swoje streszczenie, a na końcu poinformowała panią Rosenberg o obowiązku zachowania tej rozmowy w tajemnicy. „Gertruda Rosenberg zeznała między innymi, co następuje: Do siódmej, ósmej i dziewiątej klasy chodziła z Kjellem Goranem Hedbergiem. Była to szkoła podstawowa w Vaxholmie. Uczęszczała do niej od września 1957 roku do czerwca 1960 roku. Potem rozpoczęła naukę w liceum w Djursholmie. W maju 1963 roku zdała maturę w klasie o profilu biologicznym i we wrześniu tego samego roku rozpoczęła studia medyczne w Karolinska Institutet. W związku z tym pół roku później zamieszkała w akademiku na Ostermalm w Sztokholmie. W czerwcu 1970 roku obroniła pracę magisterską i została lekarzem. Zeznała, że Kjell Goran Hedberg po ukończeniu szkoły podstawowej latem 1960 roku rozpoczął naukę zawodu w niewielkiej stoczni i firmie zajmuj ącej się budową łodzi w Vaxholmie. A ponieważ aż do połowy lat sześćdziesiątych byli sąsiadami, regularnie się widywali, na przykład na ulicy albo przy okazji spotkań ze wspólnymi znajomymi. Natomiast bliższych kontaktów z nim nie utrzymywała, ani w latach szkolnych, ani później. Nigdy nie byli do siebie nastawieni wrogo i kiedy przypadkiem się spotykali, rozmawiali ze sobą normalnie. W następnych latach spotykali się rzadziej. Wie jednak, że w połowie lat sześćdziesiątych Hedberg wstąpił do szkoły policyjnej i rok później został policjantem. Opowiadali jej o tym rodzice. Gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy pracowała na izbie przyj ęć w szpitalu w Sztokholmie, spotkała Hedberga i innego policjanta. Patrolowali ulice radiowozem. Przyprowadzili na izbę pociętego nożem mężczyznę. Wypiła z nim wtedy kawę i zaproponowała, żeby się wymienili telefonami. Zrobiła to dlatego, że jej mąż zamierzał kupić żaglówkę, więc postanowiła zasięgnąć rady Hedberga. Wiedziała, że wcześniej pracował w stoczni i że ma sporo znajomości w tej branży. Ale do żadnego spotkania w tej sprawie nie doszło. Do kolejnego spotkania doszło dziesięć lat później. Było to pod koniec lat siedemdziesiątych, latem, w Vaxholmie. Któregoś dnia poszła z mężem do restauracji na
kolację. Spotkała Hedberga, który też przyszedł na kolację. Był z kobietą, którą jej wprawdzie przedstawił, ale dzisiaj nie pamięta już jej nazwiska. Przypomina sobie tylko, że wspomniał, iż ta kobieta pracuje w służbie bezpieczeństwa. Ostatni raz spotkała go dwudziestego ósmego lutego 1986 roku, w piątek, około jedenastej wieczorem na Sveavagen w Sztokholmie”. Lisa Mattei: Proszę mi opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami o swoim ostatnim spotkaniu z Kjellem Hedbergiem. Gertruda Rosenberg: Jak już wspomniałam, było to tego wieczoru, gdy zabito premiera Palmego. Akurat tego jestem najzupełniej pewna. Szłam z towarzyszącym mi mężczyzną ulicą Sveavagen na północ. Wracaliśmy z kolacji z Kungstradgarden. Wcześniej wynajęliśmy pokój w hotelu w Tegnerlunden. Z przeciwka szło wielu ludzi. Pewnie dlatego, że akurat skończył się seans w kinach. Mój przyjaciel - mój ówczesny szef - był wtedy żonaty z inną kobietą. Ja też miałam męża, więc skręciliśmy ze Sveavagen w lewo, w Adolf Fredriks Kyrkogata, gdzie nie było aż tak wielkiego tłumu. Zrobiliśmy tak, żeby się nie natknąć na nikogo znajomego. I właśnie wtedy ujrzałam Kjella. Stało się to na skrzyżowaniu Sveavagen z Adolf Fredriks Kyrkogata, dokładnie przy kiosku z kiełbaskami, po tej stronie ulicy, po której znajduje się kościół i cmentarz. W chwili kiedy skręcaliśmy, Kjell przechodził przez przejście dla pieszych, w stronę Kungsgatan. Widziałam go więc z boku, z odległości pięciu albo sześciu metrów. Jak już wspominałam, mam bardzo dobry wzrok. L.M.: To było o godzinie… G.R.: Było już dobrze po jedenastej. Z restauracji wyszliśmy zaraz po jedenastej i dlatego to zapamiętałam. Powiedzmy, że dojście do miejsca, gdzie go zobaczyłam, zajęło mi kwadrans. Była wtedy okropna pogoda, więc szliśmy szybkim krokiem. No i byliśmy w sobie zakochani, więc spieszyło nam się do hotelu. L.M.: Czyli mogło to być kwadrans po jedenastej? G.R.: Tak. Nie wcześniej. L.M.: I jest pani pewna, że to był Kjell Hedberg? G.R.: Absolutnie. Nawet do niego zawołałam, ale w tej samej chwili przyszło mi do głowy, że nie powinnam tego robić, bo przecież Kjell znał mojego męża. Muszę pani jednak powiedzieć, że potem miałam pewne wątpliwości. Długo, zważywszy na to, co się stało, wmawiałam sobie, że widziałam kogoś podobnego do niego. L.M.: Czy on panią widział? G.R.: Nie sądzę. Szedł szybkim krokiem. Wydaje mi się, że patrzył w drugą stronę, to znaczy w stronę Sveavagen. L.M.: Ale szedł szybkim krokiem przed siebie? W stronę Kungsgatan? G.R.: Tak. Zresztą Kjell zawsze tak chodził. To było dla niego charakterystyczne. Taki już był. Wysportowany, dążący do celu, zawsze miał oczy szeroko otwarte. Był też ubrany w typowy dla siebie sposób. Ciemnoszare spodnie, a nie jakieś dżinsy, na pewno porządne buty, chociaż nad tym się akurat nie zastanawiałam. Elegancko i praktycznie. Na pewno
był to nie kto inny tylko Kjell Hedberg, wypisz, wymaluj, jak to mówią… - Rozumiem, że ta pani robiła wtedy skok w bok? - spytał Johansson i spojrzał na Mattei znad jej raportu. - Tak - odparła. - Była ze swoim szefem. Romansowali od miesiąca, ale każde oficjalnie kogoś innego. Rosenberg mieszkała na Kungsholmen z mężem i dwójką dzieci. On na Ostermalm z żoną. Jest od niej starszy o piętnaście lat, dzieci są już na swoim. Oficjalnie był wtedy na konferencji w Danii, żona została pewnie w domu. Natomiast nasza pani świadek była słomianą wdową. Jej mąż zabrał dzieci i pojechali we trójkę w góry na wakacje. - To dlaczego nie poszli do niej? - Zapytałam ją o to. Powiedziała, że ona nie chciała. Stwierdziła, że są granice, których nie wolno przekraczać. - Rzeczywiście - westchnął Johansson. - I dlatego wynajęli pokój w hotelu w Tegnerlunden. - Za co powinniśmy im podziękować - stwierdziła Mattei. - A niby dlaczego? - Nie zdążyłam panu jeszcze o tym powiedzieć, ale dziś rano znalazłam potwierdzenie rezerwacji. Było w jednym z tych starych pudeł, nad którymi Jan zawsze tak wzdycha. Leżało wśród dwóch tysięcy innych rezerwacji hotelowych, których nikt nigdy nie zdążył przejrzeć. Gertruda Lindberg - tak brzmiało jej panieńskie nazwisko - zarezerwowała pokój dwuosobowy na jedną noc. Zrobiła to dzień wcześniej, telefonicznie. Podała dawny adres swoich rodziców w Vaxholmie. - Tylko kto by się nią wtedy zainteresował, nawet gdyby ktoś próbował przejrzeć tę masę papierów. - Johansson westchnął. - A dlaczego nie zgłosiła się do nas wcześniej? Dlaczego dopiero teraz informuje o wszystkim naszą drogą panią policjant? - Wyjaśniła to - odparła Lisa z uśmiechem. - Wiem - westchnął Johansson. - Pomóż mi, staremu. - Powodem, dla którego nie chciała się skontaktować z policją, nie było to, że miała zrobić skok w bok. W każdym razie nie był to decyduj ący powód. - A jaki był decydujący powód? - Uważała, że nie ma nic konkretnego do powiedzenia. Tamtego wieczoru nawet jej przez myśl nie przeszło, że Kjell mógłby mieć cokolwiek wspólnego ze śmiercią Palmego. Przecież kiedy szła ulicą, nie widziała ani premiera, ani jego żony. Nie widziała też Petterssona ani w ogóle nic, co by jej się wydało dziwne. Nie słyszała strzałów. To było w piątkowy wieczór, po wypłacie, na ulicach pełno ludzi, którzy wyszli, żeby się trochę rozerwać. Wśród nich był jej dawny kolega ze szkoły. Może jemu też akurat spieszyło się do kochanki? - I nigdy o tym nikomu nie wspomniała? - Przeciwnie. Już latem 1986 roku, na grillu w domu rodziców w Vaxholmie, spotkała
wychowawcę z podstawówki, Ossiana Grahna. Usiedli na chwilę, żeby porozmawiać, i jak zwykle rozmowa zeszła na zabójstwo premiera. I wtedy wspomniała o tym, kogo widziała na Sveavagen. - Powiedziała, że była na mieście, żeby zrobić skok w bok, i o dwie minuty spóźniła się na zabójstwo Palmego? - Tak. Opowiedziała mu o wszystkim. To było już po tym, jak rozstała się z mężem. - To też sprawdziłaś? - Tak. Grahn powiedział to samo. - A więc opowiadała też o Hedbergu? - Tak, choć spotkanie z nim uznała za zabawne. Stwierdziła, że na Sveavagen doszło niemal do spotkania klasowego. - Ale Rosenberg dopiero wiosną 1989 roku zgłosiła się na policję? - spytał Johansson. - Tak, to niesamowita historia. Sprawdziłam także to i dlatego uważam, że wszystko, co mówi, ma potwierdzenie w naszych papierach. - Nie mogę się już doczekać tego, co masz mi do powiedzenia. Na początku media lansują tezę, że zabójcą Palmego jest trzydziestotrzyletni mężczyzna zatrzymany już dwa tygodnie po śmierci premiera. Świadek nawet wtedy nie przypuszcza, że Hedberg mógłby mieć cokolwiek wspólnego ze zbrodnią. Tego samego lata i jesienią 1986 roku „wszyscy wiedzą, że Palmego zamordowali Kurdowie”. Tak więc Hedberg nadal nie może mieć nic wspólnego ze zbrodnią. Dopiero rok później kobieta zaczyna się nad tym zastanawiać. Wątek kurdyjski jest już nieaktualny. Zamiast niego media lansują wątek policyjny. Z różnych względów kobieta postanawia się nie ujawniać. Nie jest już taka pewna, że widziała dawnego kolegę z klasy. Od zbrodni minęły dwa lata, więc mogą ją spytać, dlaczego nie zgłosiła się wcześniej. Zwróciła się więc o radę i pomoc do swojego szefa i kochanka. - Świadek zeznała, że spytał ją, czy zamierza go uśmiercić. Stwierdził, że absolutnie sobie nie przypomina, żeby wtedy spotkali jej szkolnego kolegę. Przecież to niemożliwe, bo kiedy zamordowano Palmego, był w Danii na konferencji. - A teraz i ten łobuz nie żyje - domyślił się Johansson. - Zmarł w 1997 roku na atak serca. Sprawdziłam. - Nie żyje od dawna, podobnie jak wszyscy inni, pomyślała Mattei. - Ale w marcu 1989 roku pani Rosenberg zgłosiła się na policję - powiedział Johansson. - Tak, ale nie po to, żeby opowiedzieć o Hedbergu, tylko żeby poinformować, że tam, gdzie zamordowano premiera, nie widziała Petterssona. - Że nie widziała Petterssona? Zadzwoniła do śledczych, żeby im powiedzieć, że nie widziała Petterssona? - No, no, robi się coraz ciekawiej, pomyślał Johansson. Christer Pettersson od kilku miesięcy siedzi w areszcie, podejrzany o zabójstwo Palmego.
„Wszyscy, którzy wiedzą to, co należy wiedzieć”, wiedzą też, że to on jest sprawcą. Ale żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, grupa Palmego wydaje skierowane do opinii publicznej oświadczenie. W oświadczeniu tym stwierdza się, że policja „prosi o kontakt wszystkich, którzy byli w okolicach miejsca zbrodni w czasie, gdy została popełniona”. I to bez względu na to, czy coś widzieli, czy nie. Nawet ktoś, kto nic nie widział, interesuje policję jako świadek zbrodni. Wprawdzie Gertruda Rosenberg nie widziała ani państwa Palme, ani Christera Petterssona, ani nikogo innego, kto by go choć w najmniejszym stopniu przypominał, ale postanawia ulżyć sumieniu i opowiedzieć o wszystkim. Dzwoni pod numer podany w gazecie. Dziesięć minut rozmawia ze śledczym z grupy Palmego. Opowiada, czego nie widziała, ale ani słowem nie wspomina o dawnym koledze ze szkoły. I dlatego od razu trafia do segregatora, w którym się przechowuje zgłoszenia od wariatów. - Mam tu kopię, gdyby pan chciał zerknąć - powiedziała Mattei. - Zwykłe zgłoszenie, napisane odręcznie. - Mów dalej - odparł Johansson, potrząsając z rezygnacją głową. - Okej. Cytuję śledczego: „Świadek zeznała, że nie widziała Christera Petterssona. Zeznała też, że nie widziała państwa Palme ani nie poczyniła żadnych innych godnych uwagi obserwacji”. Koniec cytatu. - Czy śledczy nie poszukiwali wtedy właśnie takich świadków? Jeśli tak, to ten świadek nadawał się idealnie - odparł Johansson z szerokim uśmiechem. - Policjant, który spisał jej zeznania, też nie był nimi szczególnie zachwycony. - Co o tym myślał? - Cytuję: „Pierdoła. Twierdzi, że jest lekarką”. Koniec cytatu. - I dlatego jej zeznanie trafiło do tamtego segregatora. - Tak. Na szczęście inny śledczy wprowadził jej nazwisko do bazy. Dzięki temu ją znalazłam. - Co dalej? - Potem już się nie pojawiła. Dobrze ją rozumiem. Bardzo obrazowo opisała mi tamtą rozmowę. - Jaki wniosek? - spytał Johansson, patrząc na nią czujnie. - Rosenberg wiąże Hedberga z miejscem zbrodni i godziną, kiedy została popełniona. Stało się to prawdopodobnie tuż przed tym, jak Hedberg przeszedł na drugą stronę Sveavagen, żeby zaczekać na premiera i jego żonę na rogu Tunnelgatan. - Też tak uważam. Poza tym Rosenberg jest lekarką, a nie jakąś tam narkomanką, która mogłaby mieć powód, żeby nienawidzić Hedberga. - Tak - zgodziła się Lisa. Faktycznie, Rosenberg to nie jakaś tam narkomanka, pomyślała. - Wiesz, co jest najważniejszą cechą złego szefa? - spytał nagle Johansson. - Nie - odparła Mattei. No tak, teraz się zacznie, pomyślała.
- To, że zawsze staje po stronie swoich ulubieńców - wyjaśnił Johansson. - To znaczy, że złotego medalu nie będzie? - spytała Mattei. - Ależ będzie, ale niech to zostanie między nami. Jeśli obiecasz, że nikomu o tym nie opowiesz. - Obiecuj ę. - I że nigdy więcej się tak nie zachowasz. - Obiecuję. Mimo zwolnienia Backstrom nie próżnował. Jeśli sytuacja jest krytyczna, każda zwłoka może być niebezpieczna. Wie o tym każdy prawdziwy policjant, a on wie lepiej od innych. Kiedyś o mało nie przegrał pewnej sprawy, bo niepotrzebnie zbyt długo zwlekał. Na szczęście w końcu wszystko ułożyło się po jego myśli. Tylko co w tym dziwnego, jeśli nad wszystkim czuwał osobiście? Tym razem nie będzie ryzykował mimo bredni poczciwego doktora, który wmawiał mu, że on, Backstrom, doznał ataku serca, wylewu krwi do mózgu, a w najgorszym wypadku jednego i drugiego. Zresztą czego można się spodziewać po kimś, kto się cacka z symulantami, pomyślał. Najpierw zadzwonił do krewnego pracuj ącego w Związku Zawodowym Policjantów, który niczym pająk pełzający po całej policyjnej sieci zbierał wszelkie możliwe informacje od policjantów krążących po mieście. Backstrom pomyślał, że ktoś taki powinien mieć sporo do powiedzenia na temat zabójstwa Palmego i jego życia seksualnego, chociaż premier nie był przecież policjantem. - Palme? - spytał krewny. - A skąd ja mam, kurwa, wiedzieć? Przecież nie był policjantem. - A inni policjanci? Przecież musieli o nim wygadywać mnóstwo bredni. - Dzwonisz do mnie, żeby mnie zapytać, czy policjanci opowiadali głupoty o Palmem? Jaja sobie ze mnie robisz? Chcesz się dowiedzieć czegoś o jego życiu seksualnym z facetami? Chory jesteś? To był normalny facet, jak wielu innych. - Słyszałem o nim o wiele gorsze rzeczy - zasugerował Backstrom. - To znaczy, że korzystał z okazji. A kto by tego nie robił? Przecież facet siedział na najwyższym stołku w państwie. - Sprawdź, czego możesz się dowiedzieć - powiedział Backstrom i trzasnął słuchawką. Pojebany urzędas, pomyślał. Potem wszedł do Internetu, tej studni bez dna, oferującej nie tylko wiedzę, ale i różne przyjemności. Dosyć szybko znalazł, czego szukał. Wiele z tych informacji obciążało premiera. Najpierw mnóstwo informacji o śpiewaczce, z którą Palme się rzekomo zadawał. Była to kobieta, z którą nikt nie powinien był igrać, jeśli wierzyć Internetowi. Potem znalazł jakąś zwariowaną artystkę, która najprawdopodobniej utrzymywała się z prezentowania swoich wdzięków. Robiła sobie nagie zdjęcia, powlekała je farbą i sprzedawała za ciężkie pieniądze. Napisała książkę o swoim życiu erotycznym i według gazet dużą jej część poświęciła Palmemu.
To prawdopodobnie wierzchołek góry lodowej, pomyślał Backstrom. Facet chyba był maniakiem seksualnym. I już przy kolejnej próbie trafił w dziesiątkę. Prawdziwa bomba. Dwaj dziennikarze napisali kilka lat wcześniej opartą na faktach książkę. Opowiadała o pewnej burdelmamie i skandalu seksualnym, który w latach siedemdziesiątych wstrząsnął szwedzkimi elitami. Jednym z jej częstych gości był jakoby ówczesny premier Szwecji. Podobno wykorzystywał w haniebny sposób dwie nieletnie prostytutki. Jedna miała piętnaście lat, druga zaledwie trzynaście. Sieć się zaciska, pomyślał Backstrom, i w tym momencie zadzwonił telefon. - Backstrom, słucham - powiedział, próbując stłumić radość. Czytając to, co wyrzucił Internet, poczuł, że tuż obok niego przeleciał Duch Historii, muskając jego czoło skrzydłami. Dzwonił krewny ze związków. Rozpytywał trochę o to, co tak Backstroma interesowało, i ze względów czysto praktycznych zaczął od pokoju socjalnego. Spotkał tam policjanta, który w latach siedemdziesiątych pracował w policji porządkowej. Opowiedział mu, że w latach siedemdziesiątych Palme chyba miał romans z Lauren Bacall. - Wiesz chyba, o kim mówię. To ta lalunia, która była żoną Humphreya Bogarta -wyjaśnił mu. - Czy to pewne? - dopytywał się Backstrom. Ta krowa ma dzisiaj ze sto lat, jak nie więcej, pomyślał. Krewny zapewnił go, że to pewne. Bacall była kiedyś w Sztokholmie i nocowała w Grand Hotelu. Późną nocą odwiedził j ą premier. - No dobrze, ale jak bardzo jest to pewne? - dopytywał Backstrom. Setka na karku, pomyślał. Przestawił się z trzynastolatki na stuletnią babę? Chyba musiał być skrajnie zboczony… Krewny zażegnywał się, że to stuprocentowa prawda. Jego informator obsługiwał tamtą wizytę i to on przemycił premiera do hotelu wejściem dla personelu, żeby mógł się do niej dostać jak naj dyskretniej. Za całą pewnością perwersja w czystej postaci, pomyślał Backstrom. Potem zajął się zbieraniem informacji w terenie, a zaczął od wizyty u słynnego bankiera Theo Tischlera. Poznał go kiedyś w związku ze sprawą, którą wtedy prowadził. Było to wprawdzie przed dwudziestu laty, ale spotkanie skończyło się w miłej atmosferze i Tischler nadal go sobie przypominał. - Siadaj - powiedział, wskazując mu fotel z oparciami w stylu rokoko, na którym zazwyczaj siadywali jego goście. - W czym mogę ci pomóc? Nie ma co zwlekać, to niebezpieczne, pomyślał Backstrom i od razu przeszedł do rzeczy. - Opowiedz mi o Miłośnikach Pizdy - zaczął. - Widzę, że walisz z grubej rury, bez wstępów - odparł Tischler z uśmiechem. - Co chcesz wiedzieć? - Wszystko, co może być interesujące.
- Oczywiście - zgodził się Tischler i zaczął opowiadać, jak zawsze, gdy ktoś go o coś pytał albo nie pytał. - Członkowie stowarzyszenia wykluczyli ze swego grona tego mitomana Waltina. Zhańbił organizację i dlatego musiałem go wyrzucić. - A co takiego zbroił? - spytał Backstrom, chociaż przecież wiedział. - Bił laski, które chciał przelecieć? - Nie, o wiele gorzej. Miał kuśkę mniejszą od Gadającego Świerszcza z bajki o Pinokiu. Możesz sobie wyobrazić, co mówiły o tym kobiety. A co mogły pomyśleć o pozostałych członkach stowarzyszenia? A propos, wiesz, jak mnie nazywali kumple, gdy byłem harcerzem? - Nie - odparł Backstrom. Tischler opowiedział mu więc o Ośle. I chociaż Backstrom prosił, żeby mu opowiedział wszystko, co wie, rozgadał się tak, że pół godziny później Backstrom musiał go powstrzymać. - Sądzę, że już sobie wyrobiłem zdanie na ten temat - powiedział. - To niemożliwe - odparł Tischler. - Żeby to zrobić, musiałbyś go poznać osobiście. - A Thulin? - przerwał mu Backstrom, żeby odciągnąć jego uwagę od Waltina. - Masz coś ciekawego na jego temat? - Masz na myśli Jezuska z Pijaczkowa? - zażartował Tischler. - Pił wtedy jak szewc, a jak się nawalił, zaczynał bredzić o tym, jak bardzo wierzy w Boga. Ostatnio bardzo się ustatkował. - Zauważyłem - powiedział Backstrom. - Ale, ale… słyszałem, że mieliście jakiś puchar powiedział, spoglądając na niego przebiegle. - Puchar? Jaki puchar? - Zwykły puchar, który dostawał w nagrodę ten, który przeleciał najwięcej babek. Zwycięzcę nazywaliście Pogromcą Pizd… - Nie - odparł Tischler, potrząsając głową. - A niby co mielibyśmy robić z takim pucharem? Nie był nam potrzebny. Przecież zawsze wygrywałem ja. Po co miałbym wręczać puchar samemu sobie? Wystarczy, że płaciłem wszystkie rachunki w lokalach. Więcej Backstrom się nie dowiedział. Kiedy wyszedł na ulicę, wsiadł do taksówki, pojechał do domu, a potem poszedł do swojej starej knajpy, bo jego żołądek zaczął się domagać, żeby wrzucił coś na ruszt. Najwyższy czas wziąć coś na ząb, pomyślał i zamówił kaszankę z buraczkami, sadzone jajka, podwójne piwo i duży kieliszek wódki na pobudzenie trawienia. A kiedy wrócił do swojego przytulnego gniazdka, położył się na kanapie przed telewizorem i zaczął przeglądać kanały, które niedawno włączył do pakietu. Na wszystko przyjdzie czas, pomyślał filozoficznie, bo przecież był filozofem. Uznał też, że z dalszym zbieraniem informacji o członkach Stowarzyszenia Miłośników Pizdy może się bez uszczerbku dla sprawy wstrzymać do jutra.
84. Backstrom przywykł tyrać jak koń. W zasadzie robił to przez wszystkie lata pracy w policji, choć rzadko wynagradzano jego wysiłki. W ostatnim tygodniu było jeszcze gorzej. Żył w ciągłym napięciu, trwał między napięciem zewnętrznym a wewnętrznym. Często przemykał się chyłkiem piwnicami komendy, żeby w następnej chwili zasiąść na całe godziny przed komputerem. Odbywał dyskretne spotkania na mieście, prowadził szeptem różne rozmowy i płacił rachunki z własnej kieszeni. Musiał nawet odwiedzić archiwum Szwedzkiego Radia, żeby znaleźć nagranie starego programu telewizyjnego, na którym widać, jak jeden z podejrzanych stoi w żwirowym wyrobisku i jak szalony strzela z rewolweru typu magnum. Wykorzystał wszystkie znajomości, przekonywał, namawiał, groził, błagał i prosił. Domagał się wyświadczania przysług i sam je wyświadczał. Musiał nawet dać łapówkę pewnemu strasznie skorumpowanemu policjantowi. Poświęcił na to butelkę swojej słodowej whisky. W środę wieczorem wszystko już było jasne i kiedy miał już w ręce swoje magnum opus w postaci pliku kartek pachnących ciepłem drukarki - poczuł, że jakaś siła, potężniejsza od niego, porusza jego wielkie serce. Wreszcie wszystko jest jasne, pomyślał. Gdyby dane mu było zajmować się tą sprawą od samego początku, porządni obywatele tego kraju nie musieliby żyć w niepewności przez ponad dwadzieścia lat. Wykrył spisek z udziałem czterech osób. Domyślał się jego istnienia już na bardzo wczesnym etapie śledztwa, gdy tylko wpadł na trop tajnego stowarzyszenia. A ponieważ miał zwyczaj dokładnie wszystko sprawdzać, zaczął od sprawdzenia właśnie jego. Musiał ustalić, jakie role odgrywali w spisku poszczególni spiskowcy. Było rzeczą oczywistą, że mózgiem całego przedsięwzięcia był Claes Waltin. Zajmował wtedy wysokie stanowisko w służbie bezpieczeństwa i bardzo dobrze wiedział, jak wyglądają codzienne zajęcia ofiary. Dzięki temu mógł ze szczegółami zaplanować zbrodnię. Waltin przygotował szczegółowy plan, a resztę zostawił innym, mianowicie prokuratorowi i posłowi do parlamentu Alfowi Thulinowi, który cały czas miał pełny wgląd w to, czym zajmowali się śledczy prowadzący dochodzenie w sprawie zabójstwa premiera. Thulin mógł nimi nawet sterować, a w razie potrzeby podejmować takie decyzje, żeby naprowadzić śledczych na fałszywy trop albo ustrzec spiskowców przed ich dociekliwością. Z Thulinem współpracował Theo Tischler. Robił zasłonę dymną i w razie potrzeby przekazywał pieniądze temu, kto na początku prowadził śledztwo, w zamian za kierowanie go na inne tory. Płacił, żeby śledczy zajmowali się wątkiem kurdyjskim. Nawet wtedy, gdy prowadzącego od tego śledztwa odsunięto. Jest jeszcze słynny ekspert od prawa gospodarczego Sven Erik Sjoberg. Na czym polegało jego zadanie, gdy premier już nie żył? Według wiarygodnych świadków, którzy byli na miejscu zbrodni i których zeznania potwierdziły badania techniczne, człowiek, który zastrzelił Palmego, z pewnością miał
przynajmniej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Waltin był niższy, miał tylko sto siedemdziesiąt pięć, ale obciążały go inne rzeczy. Theo Tischler miał sto siedemdziesiąt trzy, był tego samego wzrostu co ofiara. Do tego miał kwadratową twarz i łysinę. Jeszcze gorzej prezentował się pod tym względem Thulin. Z danych z jego paszportu wynikało, że jest wyrośniętym karłem o wzroście aż sto sześćdziesiąt dziewięć centymetrów. Zostaje więc Sjoberg. Prawdziwy olbrzym, sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, sprawniejszy fizycznie od pozostałych spiskowców, silny. Podobny do mężczyzny, którego opisali świadkowie. Wprawdzie nie żyje od piętnastu lat, ale mimo to właśnie w tym miejscu Backstrom wykonał pierwsze uderzenie. Jak zwykle intuicja poprowadziła go we właściwe miejsce. Sjoberg był aktywnym członkiem całego tego towarzystwa i stowarzyszenia. Zresztą nie tylko jako młody prawnik należący do Stowarzyszenia Miłośników Pizdy, bo akurat członkostwo w tej organizacji było skromnym początkiem jego wielkiej kariery, którą zrobił w różnych innych stowarzyszeniach, takich jak Związek Moderatów w Danderyd, Związek Przedsiębiorców Upplandu, Związek Miłośników Prowincji, Związek Posiadaczy Akcji, Związek Płatników Podatków, Inicjatywa Przeciwko Funduszom Udziałowym, Wielkie Towarzystwo, Małe Towarzystwo, Nowe Towarzystwo, Towarzystwo na rzecz Wolnej Szwecji, Rotarianie… i tak dalej, i tak dalej. Warto też wymienić takie organizacje, jak Szwedzki Związek Łowiecki, Towarzystwo Żeglarskie, Klub Kąpieli Zimowych „Mors” czy związek strzelecki Miłośnicy Magnum. Miłośnicy Magnum, pomyślał Backstrom i zwilżył wargi. Już następnego dnia wiedział wszystko, co powinien wiedzieć o tej oświeconej organizacji. Ponad pięćdziesięciu mężczyzn, strzelców, kolekcjonerów broni i myśliwych spotykało się regularnie w żwirowni w Huddinge, żeby strzelać do tekturowych tarcz i pustych beczek po benzynie. Używali do tego rewolwerów magnum i broni automatycznej. Przeczytał sprawozdanie z ich działalności za 1990 rok i znalazł w nim informację, że w październiku wiceprzewodniczący Sven Sjoberg został zaproszony jako gość honorowy do programu telewizyjnego „Chłopaki z Fagerhult”. Już następnego dnia odszukał w archiwum telewizji kopię tego programu i tak oto znalazł kolejną żyłę złota. Prowadzący program - trzej otyli telewizyjni gwiazdorzy znani z zamiłowania do polowań - na samym początku stali w wyrobisku po żwirze i strzelali do tarczy w kształcie człowieka. Tarcza była ubrana w policyjny mundur. Sjoberg strzelał z rewolweru magnum, przypominaj ącego broń opisywaną przez GeGurrę. Najgrubszy z całej trójki strzelał z półautomatycznego karabinu marki Heckler & Koch. Po dwóch minutach strzelania z kamizelki kuloodpornej i z samej tarczy niewiele zostało. Drugi z grubasów z Fagerhult podsumował wyniki, stwierdzaj ąc, że gdyby się znalazł w krytycznej sytuacji, wolałby swoj ą kraciastą flanelową koszulę od policyjnej kamizelki kuloodpornej. Potem zjedli kolację i w tym momencie zaczął się najważniejszy fragment. Okazało się, że Sjoberg został zaproszony do programu nie tylko jako myśliwy, strzelec i członek towarzystwa. Tak naprawdę chodziło o dyskusję o sprzedawaniu broni do Indii przez firmę Bofors. Zaproszono go, ponieważ od wielu lat był członkiem jej zarządu i jej prawnikiem.
Sjoberg stwierdził, że to całkiem zrozumiałe, że Indie zechciały kupić działa od firmy Bofors. Jeśli ktoś produkuje tak dobrą broń, nie musi nikomu płacić łapówek. Szerzej nie chciał się na ten temat wypowiadać, więc dyskusja potoczyła się w zupełnie innym kierunku. Zaczęto mianowicie rozmawiać o różnych metodach zabijania niewinnych zwierząt. W świetle tych nowych informacji Backstrom musiał zmienić poglądy w kwestii motywu. Nie był nim tylko seks, chociaż wiele wskazywało na istnienie silnych więzi między sprawcą a ofiarą. Znalazł dowody na istnienie tak zwanego klasycznego motywu, jakim są pieniądze. Dużo pieniędzy, które firma Bofors wypłacała jako łapówki Hindusom i nie tylko. Także ofierze, jeśli wierzyć dziesiątkom aluzji, jakie znalazł w Internecie. Seks i pieniądze. Sprawcę i ofiarę łączyła przeszłość. Ofiara została zamordowana dlatego, że zadawała się ze spiskowcami. Waltin był mózgiem, Thulin kretem, Tischler to wszystko finansował, a za spust pociągnął Sjoberg. Niestety ten ostatni zmarł przed prawie piętnastu laty i nie można go już przesłuchać. Wszystko wskazuje na to, że była to naturalna śmierć. Podczas tradycyjnej kolacji wigilijnej organizowanej dla członków Związku Świętych Mikołajów Sjoberg wstał, żeby wygłosić równie tradycyjną mowę dziękczynną. Jak zwykle otworzył usta, żeby zacząć. Robił tak przez całe życie. Niestety tym razem doznał nagłej apopleksji, osunął się na podłogę, pociągaj ąc za sobą półmisek ze świńskim łbem, i umarł na miejscu. „Po długiej chorobie” - napisano w nekrologu zamieszczonym w „Svenska Dagbladet”. Akurat, pomyślał Backstrom. Jego nie tak łatwo oszukać. 85. Najwyższy czas przejść od słów do czynów i skonfrontować dwóch sprawców, którzy jeszcze pozostali przy życiu, pomyślał Backstrom po zjedzeniu pożywnego śniadania składaj ącego się z naleśników, pieczonej wieprzowiny, musu jabłkowego i grzanek z solonym masłem. Do tego duża filiżanka czarnej kawy i słabe piwo. Po śniadaniu zamówił taksówkę. Pojechał do siedziby parlamentu i wszedł do recepcji. Podał strażnikowi wizytówkę i poprosił o spotkanie z posłem Alfem Thulinem - w ważnej i delikatnej sprawie. - Czy był pan umówiony? - spytał strażnik. - Niestety, nie miałem czasu - odparł Backstrom. - Przyjechałem tu, licząc na łut szczęścia. - Goń się, grubasie, pomyślał. Oczywiście, że musiał liczyć na łut szczęścia. Jak zwykle zresztą, gdy tyrał za trzech. Pięć minut później siedział na kanapie w pokoju Jezuska z Pijaczkowa, dziś eleganckiego i szanowanego członka parlamentu. Będę musiał sprytnie go podejść, nie za ostro, przynajmniej na początku, pomyślał. - Pan komisarz chciał się ze mną spotkać - powiedział Thulin, składając swoje krótkie palce w trójkąt. - Tak - odparł Backstrom i zdecydował, że od razu przejdzie do rzeczy. - Sprawa, z którą przychodzę, jest niezwykle delikatna.
- Bardzo proszę. Słucham pana - powiedział Thulin i wykonał zachęcający gest prawą ręką. - Miłośnicy Pizdy - powiedział Backstrom i pochylił swoją okrągłą głowę w stronę Thulina, żeby jeszcze mocniej podkreślić wagę swoich słów. - Czy nie czas już ulżyć sumieniu? Zacznijmy od tego. - Resztą zajmiemy się później, dodał w myślach. - Słucham? - spytał Thulin i spojrzał na niego ze zdumieniem. - Mam na myśli Stowarzyszenie Miłośników Pizdy, do którego pan należał w radosnych latach studenckich. Na pewno pan pamięta. - Nie przypominam sobie, żebym udzielił panu zgody na rozmawianie ze mną takim tonem - odparł Thulin i na wszelki wypadek spojrzał na drzwi. Okej, pomyślał Backstrom. Jak nie, to spróbujemy inaczej. - Daj pan spokój z tymi bzdurami - powiedział i obrzucił go typowo policyjnym spojrzeniem. - Chcę, żebyś pan zaczął mówić. Słucham. A może wolisz pan, żebym zwracał się do niego per Jezusek z Pijaczkowa? Może wolisz się pan wyspowiadać w konfesjonale na komendzie? - Proszę mi wybaczyć na chwilę - odparł Thulin i uśmiechnął się do niego słabo. - Pójdę tylko umyć ręce i za chwilę wracam. - Proszę bardzo - zgodził się Backstrom. Idź, zanim się zesrasz w gacie, pomyślał, bo doszedł do wniosku, że jeśli kiedykolwiek widział przesłuchiwanego potulnego jak baranek ofiarny, to na pewno jest nim Jezusek z Pijaczkowa. Coś za długo to trwa, pomyślał dziesięć minut później, patrząc na zegarek. Aż tak się posrał? Lepiej sprawdzę, pomyślał. Wstał z krzesła i nacisnął klamkę, żeby zobaczyć, dokąd Thulin poszedł. Zamknięte na klucz. Co tu się, kurwa, dzieje, pomyślał i na wszelki wypadek jeszcze raz nacisnął klamkę. Naprawdę zamknięte. Co tu się, kurwa, dzieje, zastanawiał się kwadrans później. Za drzwiami panowała absolutna cisza. Stojąc z uchem przytkniętym do drzwi, dwa razy usłyszał jakiś słaby dźwięk, chociaż kiedy wcześniej szedł korytarzem, panował na nim ożywiony ruch. Tym razem brzmiało to tak, jakby ktoś się skradał i ciągnął coś po podłodze. O kurna, pomyślał, tam się naprawdę coś szykuje. Bo nagle za drzwiami zapadła cisza tak głęboka, że aż było słychać, jak bardzo jest cicho. Do diabła, gdzie mój mały Sigge? - pomyślał i na wszelki wypadek sięgnął do kieszeni marynarki, żeby sprawdzić, czy jest tam pistolet, któremu nadał kiedyś tak pieszczotliwą nazwę. Pusto. Komu potrzebna kabura i kupa złomu, jeśli się wybiera na spotkanie z karłem, pomyślał. Była to pierwsza rzecz, jaką sobie przypomniał, kiedy obudził się następnego ranka i po chwili zrozumiał, że wciąż żyje. Mimo wszystko. Mimo Miłośników Pizdy, których macki najwidoczniej sięgaj ą aż na sam szczyt policyjnej władzy, i wystarczy, że sięgną po słuchawkę, a ten lapoński gnojek z CUŚ naśle na niego swoją brygadę śmierci.
86. - Jak leci? - spytał Johansson, gdy Lewin wszedł do jego pokoju. - Powolutku - odparł Lewin i zanim usiadł, kiwnął pytająco głową w stronę krzesła stoj ącego przed biurkiem Johanssona. - Co z Hedbergiem? Żyje? - Chyba tak - odparł Lewin. - Tak mi się przynajmniej zdaje - dodał z ostrożnym chrząknięciem. - W każdym razie nic nie wskazuje na to, żeby było inaczej. - A co z jego siostrą? Nadal biega po knajpach i pije szampana, płacąc odsetkami, które wpływaj ą na jej konto? - Wychodzi na to, że prowadzi bardzo spokojne życie - odparł Lewin, potrząsając głową. Sądząc po billingach za rozmowy z telefonu stacjonarnego, utrzymuje kontakty głównie z dawną koleżanką z pracy i kilkoma sąsiadkami. Poza tym pracuje jako sekretarka we wspólnocie mieszkaniowej. Więc nie powiedziałbym, że utrzymuje liczne kontakty towarzyskie. Dzwoni najwyżej dwa razy dziennie. Nie znalazłem żadnego numeru komórkowego zarejestrowanego na jej nazwisko. Nie ma też abonamentu u żadnego szwedzkiego operatora. Ma natomiast umowę z Telią na dostawę Internetu. - W takim razie musi mieć zwykły telefon na kartę, jak pierwszy lepszy łobuz. Ludzie się jednak nie zmieniaj ą, chociaż czasem udaj ą kogoś innego - stwierdził Johansson. W tym samym momencie z kieszeni jego marynarki dobiegł głośny dźwięk. - Przepraszam powiedział, wyjmując swój czerwony telefon. - Tak - rzucił do słuchawki, jak zwykle zresztą, gdy odbierał telefon. - Tak, rozumiem potwierdził, kiwając głową. - Bardzo cię przepraszam - powiedział, zwracając się do Lewina. -Coś mi nagle wypadło, odezwę się. Ciekawe, co się stało, pomyślał Lewin, wychodząc na korytarz. O mało nie wpadł na szefa Szwedzkiej Brygady Antyterrorystycznej i dwóch jego ogolonych na zero ludzi. Szli akurat w przeciwnym kierunku. - O co chodzi? - spytał Johansson. - Bojowe umundurowanie i groźne miny. - Cholera, co tu się dzieje, pomyślał. - Wygląda na to, że ktoś wziął zakładnika w parlamencie - odparł szef brygady. - W biurze chrześcijańskich demokratów. Jeden człowiek, prawdopodobnie uzbrojony i niebezpieczny. - Wiemy, kim jest? - Chłopaki są już na miejscu i twierdzą, że to Backstrom. Wiesz, o kim mówię, to ten mały ohydny tłuścioch. Podobno wziął zakładnika i zabarykadował się w jego biurze. Chodzi o Thulina. Chyba pan wie, o kim mówię? - Wiem, kim jest Backstrom - odparł Johansson. - Ale Thulin? Mówisz o tym pseudopobożnym gnojku, który występuje w telewizji i ciągle nawija o złych ludziach, których wszędzie spotyka? Masz na myśli dawnego prokuratora okręgowego? - Odpowiedź brzmi: tak. Chodzi o Backstroma i Thulina.
- No to jedź tam i powiedz temu grubasowi, żeby się zachowywał jak człowiek powiedział Johansson z westchnieniem. 87. Kobieta, podobno prowadzi ustatkowany tryb życia. Jedyny żyjący członek rodziny. Jej brat przed dwudziestoma czterema laty poinformował szwedzkie władze, że wyjeżdża z kraju, i zamieszkał w apartamentowcu w Sitges, na południe od Barcelony. Adres jest aktualny od kilkunastu lat, ale kiedy przed siedmiu laty mężczyzna uaktualniał szwedzki paszport, jako adres korespondencyjny podał 189, Calle Asuncion w Palma de Mallorca. Dwa hiszpańskie adresy w ciągu dwudziestu czterech lat. Nic więcej. Miejmy nadzieję, że nadal tam mieszka, pomyślał Lewin, który całe dorosłe życie spędził w tym samym mieszkaniu w Gardet. Starannie wypełnił wszystkie formularze, których potrzebował Europol, żeby wystąpić do policji hiszpańskiej z wnioskiem o dyskretne sprawdzenie adresu i o przeszukanie wszystkich dostępnych baz w celu zebrania informacji na temat Kjella Gorana Hedberga. W kratce „osoba podejrzewana o związki z terroryzmem” postawił krzyżyk. Dzięki temu drobnemu zabiegowi hiszpańska policja będzie działać trochę energiczniej, pomyślał, choć na co dzień nie posługiwał się takimi sztuczkami. Jak to dobrze, że nie trzeba już naklejać znaczków na koperty, pomyślał, odnosząc przesyłkę człowiekowi zajmuj ącemu się takimi praktycznymi sprawami i na wszelki wypadek siedzącemu na tym samym piętrze, trzy pokoje dalej. - Ma pan chwilkę? - spytała sekretarka, pukając do jego otwartych drzwi. - Wejdź i siadaj - odparł ze zniecierpliwieniem Johansson, wskazując na stojący w rogu telewizor. Jednostka specjalna w parlamencie… O co tu chodzi, pomyślała. - Co się dzieje? - spytała. - To Backstrom - wyjaśnił Johansson. - Ten tłuścioch kompletnie zwariował. Zabarykadował się w biurze chrześcijańskich demokratów i wziął zakładnika, słynnego Jezuska z Pijaczkowa, Alfa Thulina. Wysłałem chłopaków z jednostki specjalnej, żeby przemówili durniowi do rozsądku. Chłopcy z jednostki specjalnej zrobili dokładnie tak, jak ich robić uczono, kiedy będą musieli rozmawiać z kimś takim jak Backstrom i gdy na dodatek będzie istniało ryzyko, że ten ktoś może być uzbrojony i niebezpieczny. Tym razem mieli niestety do czynienia z bardzo dziwnym policjantem posiadaj ącym taką samą broń jak normalni policjanci, mianowicie z Backstromem. Dosłownie stanął im na drodze. Kiedy się wdarli do środka, drzwi spadły mu na głowę. Granat hukowy, który wrzucili do środka, wybuchł pół metra od jego głowy. Następnie czterech z nich rzuciło się na Backstroma i założyło mu kajdanki na nogi i ręce. Wszystko to rozegrało się w ciągu zaledwie dziesięciu sekund. Dowódca mierzył czas na zegarku. Kiedy wynosili Backstroma na noszach i wsadzali do karetki, był nieprzytomny. Zamierzali go odwieźć do kliniki psychiatrycznej w Huddinge. Na wszelki wypadek
pojechała z nim eskorta składaj ąca się z tych samych członków jednostki specjalnej, którzy uczestniczyli w akcji. Przez kolejną dobę kilku wysokich rangą szefów policji dyskutowało o tym, jak bardzo Backstrom jest niebezpieczny. A ponieważ zdania były jak zwykle podzielone, postanowiono skontaktować się z jego dawnym przełożonym Larsem Martinem Johanssonem i zasięgnąć jego rady. - To zwykły gnojek, który ciągle opowiada jakieś brednie - podsumował Johansson. - Uważa pan, że komisarz Backstrom stanowi zagrożenie dla ludzkiego życia i bezpieczeństwa? - spytał psycholog. - Backstrom? - żachnął się Johansson. - Czy to jakiś żart? - Doktor Fridolin, pomyślał. Co za durne nazwisko. Tak oto do wspólnych wniosków nie udało się dojść. W piątek przed południem Johansson wezwał Holt i powiadomił ją, że razem z Mattei w poniedziałek rano ma polecieć na Majorkę. Udało mu się już dyskretnie nawiązać kontakt z tamtejszą policją. Obiecali służyć wszelką pomocą. Johansson zadbał nawet o to, żeby hiszpańska policja zapewniła im obu bezpieczeństwo w czasie pobytu na wyspie. To coś więcej niż zwykła, rutynowa współpraca jednej policji z drugą. Ich kontaktem będzie policjant w jego wieku, zastępca szefa policji kryminalnej w Palmie. Poza tym świetny facet. Tak przynajmniej zapewniał hiszpański odpowiednik Johanssona. Hiszpańscy policjanci nazywaj ą go El Pastore - Pastor. Nie dlatego jednak, że jest nadzwyczaj pobożny, chodzi raczej o wygląd. Jest wysoki, wygląda na duchownego. Wszystko to sprawia, że nawet najbardziej zatwardziały przestępca otwiera się przed nim i wypłakuje mu się w rękaw. - Majorka - powiedziała Holt. Mamy znaleźć adres, który Hedberg przekazał szwedzkim władzom przed siedmiu laty, pomyślała. Ten sam Hedberg, który miał uzasadniony powód, żeby od policji trzymać się jak najdalej. - Od czegoś przecież musimy zacząć - powiedział Johansson, wzruszając ramionami. Poza tym jestem absolutnie pewien, że go tam znajdziecie. - Skąd ta pewność? - spytała Holt. - Przeczucie - odparł, wzruszając ramionami. - Przeczucie? - Tak - powiedział, uśmiechając się szeroko. - To coś takiego, co czasem na człowieka spada i sprawia, że niektórzy z nas widzą przez ściany. Myślę, że ten drań właśnie tam się zadekował. Czuję to w kościach. Dlatego musimy się przyczaić, żeby go nie spłoszyć. - A prokurator? - spytała Holt. - Rozumiem, że wszystko z nim uzgodniłeś? - Oczywiście. W ciągu godziny dostaniesz wszystkie niezbędne dokumenty, podpisane, w komplecie. Idź do kasy, jeśli będą ci potrzebne jakieś pieniądze. Rozumiem, że ponieważ jest piątek, jako kobieta będziesz chciała wcześniej wyj ść. Gdybyś nie zdążyła, pomogę
ci w każdej chwili - powiedział, klepiąc się po kieszeni, gdzie zazwyczaj trzymał portfel. - Rozmawiałeś z prokuratorem. A z panią prokurator okręgową, która prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa Palmego? - Oszalałaś? Rozmawiałem z naszym własnym prokuratorem. Z tym, z którym zawsze załatwiam takie rzeczy. Zawsze idzie mi na rękę. - Tym razem też? - Tak. Poinformowałem go, że moim zdaniem istnieją podstawy, by przypuszczać, że Hedberg zamordował Orjalę. To typowe przestępstwo: kierowca zabija innego uczestnika ruchu i ucieka z miejsca wypadku. A tak naprawdę było tak, że Hedberg zlikwidował świadka. Kolejnego świadka. Tak samo jak po napadzie na pocztę przy Dalagatan. - Żartujesz sobie ze mnie? Sprawa została umorzona w maju 1986 roku. - Nie zaszkodzi trochę pogrzebać w papierach - odparł Johansson. - Poza tym znów zajęliśmy się tą sprawą. Prawda jest taka, że wczoraj chłopcy z sekcji do tak zwanych cold cases przejęli akta. Najwyższy czas spróbować to rozgryźć. - Ależ… - Posłuchaj, Anno - przerwał jej Johansson. - Domyślam się, co chcesz powiedzieć. Jorma Kalevi jest tu najmniej ważny. Chcę dostać Hedberga. Chcę to załatwić na spokojnie i mam w nosie, czy załatwimy to formalnie, czy nieformalnie. Postaraj się być trochę bardziej elastyczna, przynajmniej tym razem. Zgoda? - Nie - odparła Holt. - Ale rozumiem twój sposób rozumowania. - Poza tym to ty decydujesz, pomyślała. 89. Tego samego dnia, w piątek po południu, Backstrom obudził się w łóżku na oddziale psychiatrycznym szpitala w Huddinge. Jeden z pacjentów, cierpiący na lekkie, okresowe obsesje, przyniósł mu nawet ze szpitalnego kiosku poranną prasę i poprosił go o autograf, ponieważ jego zdjęcie znalazło się na pierwszych stronach takich gazet jak „Metro” i „Svenskan”. Oczywiście bez nazwiska, ale to bez znaczenia. „Dagens Nyteher” była już bardziej wstrzemięźliwa i zostawiła sobie szeroki margines na wyjaśnienie tego zdarzenia. Napisali, że przebywaj ący w szpitalu policjant „chciał się skontaktować ze znanym posłem do parlamentu, żeby na jego ręce złożyć skargę na sposób, w jaki Centralny Urząd Śledczy prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Palmego. Nie do końca jest jednak jasne, co się tak naprawdę wydarzyło. Według wiarygodnego źródła nie było mowy o wzięciu zakładnika. Wspomniany poseł nie złożył doniesienia na policj ę. Nie udało się też uzyskać od niego żadnego komentarza w tej sprawie. Jeśli zaś chodzi o akcję jednostki specjalnej, skarga w tej sprawie wpłynęła do wydziału spraw wewnętrznych policji miejskiej w Sztokholmie, do rzecznika praw obywatelskich i rzecznika wymiaru sprawiedliwości. Już po południu Backstrom został przeniesiony na oddział neurologii, gdzie zrobiono mu rentgen całego ciała. Potem zjadł na obiad gotowanego dorsza z sosem jajecznym, popił sokiem z czarnego bzu, a na deser dostał placek z rabarbarem. Zanim zasnął, musiał
połknąć pół tuzina różnokolorowych tabletek. Kiedy się obudził następnego ranka, przy jego łóżku siedział specjalista do spraw kadrowych policji miejskiej w Sztokholmie. Przyglądał mu się z zatroskaną miną. - Co słychać? - spytał, poklepując go po ramieniu. - Co tu się dzieje? - zaharczał Backstrom. - Wybuchła wojna? - Już po wszystkim - odparł specjalista i na wszelki wypadek poklepał go po ramieniu jeszcze mocniej. - Teraz trzeba tylko dużo odpoczywać. Wszystko się ułoży. - Naprawdę? - spytał Backstrom. O czym on bredzi, pomyślał. - Niedługo odwiedzi cię ktoś, kto ci udzieli wszelkiego możliwego wsparcia. Komendant wyznaczył do tego doktora Fridolina. To ten, z którym miałeś zajęcia na szkoleniu, tam, gdzie dostałeś udaru. Na pewno go pamiętasz. Nazywa się Fridolf Fridolin. - Mały Frippe - przypomniał sobie Backstrom. - Tyle rabanu o zwykłe uderzenie w głowę? - Na pewno wszystko się dobrze skończy - zapewniał specjalista. - Musisz tylko zachować spokój i… - Chcę rozmawiać z kimś ze związków - przerwał mu Backstrom. - Poza tym żądam ochrony, bo ci pieprzeni antyterroryści znowu mogą mnie zaatakować i próbować mnie zabić. I nie chcę tu żadnych policjantów. Przyprowadź mi tu jakichś pajaców z Biura Ochrony Rządu. W poniedziałek Backstrom został wypisany ze szpitala i pozwolono mu wrócić do domu. Fridolin, który przez cały weekend wiernie stał u jego boku, osobiście odwiózł go do domu. Odprowadził go nawet pod same drzwi trzypokojowej jaskini lwa. - Pogadam z opieką społeczną, żeby ci tu kogoś przysyłali do sprzątania, Eve -powiedział, gdy przekroczył próg mieszkania podopiecznego i stanął oko w oko z tym, co było w środku. - Siadaj, mały Frippe - odparł Backstrom, wskazując mu kanapę. - Musimy poważnie porozmawiać. Na koniec Backstrom przekazał mu swoje pro memoria na temat spisku, który doprowadził do śmierci premiera. Opisał w nim sposób popełnienia zbrodni, profile czterech spiskowców i motywy. Dołączył kopię doniesienia o popełnieniu przestępstwa, które w 1968 roku złożyła na policji kobieta, której Waltin włożył świecznik do pochwy. - To wprost przerażające - powiedział wstrząśnięty Fridolin, gdy po półgodzinie oderwał się wreszcie od raportu. - Obraz, jaki się z tego wyłania, jest o wiele straszniejszy niż to, co w filmie o zabójstwie Kennedy’ego pokazał Oliver Stone. Musimy natychmiast zadbać o to, żebyś dostał ochronę, bo inaczej… - Uspokój się - przerwał mu Backstrom i uniósł rękę w takim geście, jakby chciał go przed czymś powstrzymać. - Nie powinniśmy się niepotrzebnie ekscytować. Przynieś mi piwo z lodówki, to ci wyjaśnię, jak to wszystko załatwimy. Sobie też weź, jeśli chcesz - dodał, czując, że znów jest sobą. Dlatego zdecydował się na ten szczodry gest.
10 października, środa. Na morzu, na wysokości półwyspu Formentor „ O, jaka błogość być młodym w świetle poranka na morzu!”, pomyślał młody hrabia Malte Moritz von Putbus, gdy w czasie podróży do Indii Zachodnich wyszedł na pokład trzymasztowego barku o nazwie „Speranza”. Przemierzamy kolejne strony powieści Svena Delblanca, a podróż odbywa się w tym samym roku, w którym Gustaw III został zamordowany na balu maskowym w Operze Sztokholmskiej. Głównym bohaterem książki jest Malte Moritz, którego przyjaciele nazywają Mignon. Młody idealista, bojownik o wolność, który ciągle się nie domyśla, że ładunkiem, który przewozi „Speranza”, są niewolnicy. Nigdy nawet nie pomyślał o tym, że przedziwne losy mogą nie tylko zakuć w kajdany nawet najbardziej wolnego człowieka, ale nawet całkiem go unicestwić. Nie wiemy natomiast, o czym myśli samotny żeglarz płynący dwieście lat później na pokładzie „Esperanzy “. Niewiele przemawia za tym, żeby jako człowiek przypominał w czymkolwiek Maltego Moritza. Jeśli jednak spojrzeć na niego z pewnej odległości, w blasku poranka na morzu, może się okazać, że wiele wskazuje na to, że przynajmniej w tej chwili myśli i czuje tak samo. Spokojne falowanie morza, uderzenia fal w stępkę, słoneczna mgiełka, która go otacza, słona bryza chłodząca czoło i całe ciało, a przede wszystkim ster, który spoczywa w jego dłoniach i obraca się zgodnie z jego wolą. Może w każdej chwili zmienić kurs, a nawet zawrócić. Poczucie bezpieczeństwa, wolność… 90. Dziesięć dni wcześniej, 1 października, poniedziałek. Główna siedziba Centralnego Urzędu Śledczego na Kungsholmen W poniedziałek pierwszego października Holt i Mattei poleciały na Majorkę, żeby spróbować odnaleźć Hedberga. Zanim wyleciały, Johansson pokazał im swoje drugie oblicze. Co więcej, zrobił to w sposób dość rozwlekły. W czasach, gdy pracował w terenie jako zwykły funkcjonariusz policji kryminalnej, dostał w swoje ręce - dosłownie rzecz ujmuj ąc - wielu groźnych przestępców. Większość z nich aresztował w prosty sposób: wysyłał list albo dzwonił z propozycj ą, żeby się stawili na komendzie na małą rozmówkę. Kilku, wspólnie z Jarnebringiem złożyli wizytę domową, chociaż nikt ich wcześniej nie zaprosił. Zazwyczaj wystarczyło, że się zjawili. Przez wszystkie lata służby żaden z nich ani razu nie musiał sięgnąć po broń. Któregoś razu - „naprawdę tylko raz”, powiedział z naciskiem Johansson - trafili na „durnego Jugola, który się zachowywał niemądrze”. Zaczął się siłować z Jarnebringiem, a ten pozbył się kłopotu w klasyczny sposób, zakładaj ąc mu policyjny chwyt, „Chyba wiecie który? Ten, co go zabroniono przed trzydziestu laty”. Na końcu Johansson założył mu kajdanki. - Było mu strasznie głupio - zakończył opowieść. - A komu by nie było? Tak było zawsze, tak jest w zasadzie nadal i tak będzie w przyszłości, dopóki to on będzie decydował. Każde wyciągnięcie broni, każda włączona syrena, każde mocne słowo, a nawet każdy szybki i niezaplanowany ruch jest tylko efektem niedociągnięć, które na szczęście prawie nigdy się nie zdarzają. Z jednym wyjątkiem: byłego policjanta o nazwisku Hedberg.
- Więc uważajcie na siebie, dziewczyny, i dzwońcie do mnie, gdyby coś się działo powiedział Johansson. - Przede wszystkim nie wdawajcie się w żadne rozróby - upomniał je, podnosząc palec. - Hedberg to wyjątkowa kanalia. Jeśli się nagle zjawi i zacznie wam opowiadać swoje historyjki, po prostu go zastrzelcie. - Sugerujesz, że powinnyśmy zabrać służbową broń? - spytała Holt. - Broń możecie sobie załatwić na miejscu - odparł Johansson, wzruszając ramionami. -Jak chcesz zabrać pistolet na pokład samochodu, zwłaszcza teraz, kiedy nie wolno wnieść nawet zwykłej wody kolońskiej czy puszki pasztetu? Lepiej będzie, jak sobie coś znajdziecie na miejscu. Zresztą poczyniłem już w tym kierunku pewne przygotowania. Potem serdecznie je uściskał. Objął je i przycisnął do piersi. Prawą ręką Mattei, lewą Holt. Co ciekawe, nie miał na myśli nic zdrożnego. Lewin miał zostać w Sztokholmie i zająć się niezbędnymi papierami. Nadal nie do końca wiedział, co Johansson zamierza zrobić. Pewnie jak zwykle będzie się zajmował swoimi sprawami. Innymi słowy, wszystko po staremu. - On naprawdę jest uroczy - powiedziała Mattei, gdy samolot startował z Arlandy. -Mówię o Johanssonie. - To prawda - zgodziła się Holt. - Ale nie tylko. - Poza tym ładnie pachnie - mówiła dalej Mattei. Zdawała się nie słuchać Holt. - Bije od niego jakieś poczucie bezpieczeństwa. Czyste ubranie, płyn po goleniu. Pachnie tak, jak dawniej pachnieli mężczyźni. - Liso - przerwała jej Holt. - Co? - Daj spokój. - Okej - powiedziała Mattei, wyciągaj ąc palmtopa. Jak chcesz, pomyślała. Ich hiszpański opiekun, El Pastore, był człowiekiem podchodzącym do swoich obowiązków z niezwykłą powagą. Kiedy samolot wylądował i podjechał do rękawa, czekał na nie na płycie, tuż przy schodach. Kiedy je zobaczył, skinął im głową i odprowadził do czekaj ącego obok samochodu. Wysoki, chudy mężczyzna w wieku sześćdziesięciu kilku lat, o czarnych włosach, miłych i czujnych oczach i sylwetce zupełnie nieprzypominaj ącej Fernandela, bohatera jej koszmarów. Dwa kroki za nim stali dwaj jego ludzie, mniej więcej o połowę od niego młodsi. Prawdopodobnie to oni zajmą się praktyczną stroną. Obaj byli w dżinsach. El Pastore był od nich 0 dziesięć centymetrów wyższy, ale za to oni mieli znacznie szersze bary. Do tego wąskie, czujne oczy. Stali bez ruchu, z dłońmi skrzyżowanymi na kroczu. Nie wyglądali jak Bolek i Lolek, raczej jak dwa Bolki albo dwa Lolki. Brakowało im tylko napisów na czole, które ostatecznie rozwiałyby wszelkie wątpliwości, zdradzaj ąc wszystkim dokoła, czym się zajmuj ą. Dzięki temu nikt by ich nie wziął za zwykłych bandytów z Basenu Morza Śródziemnego.
Nie było w nich ani odrobiny przysłowiowej hiszpańskiej flegmy. Kwadrans później Holt 1 Mattei siedziały w policyjnym radiowozie, który miał je zawieźć do hotelu w centrum miasta. - Rozumiem, że najpierw chcą się panie rozgościć w swoich pokojach - powiedział El Pastore z uśmiechem. - Potem zapraszam do swojego biura. Porozmawiamy sobie o tym, czego panie potrzebuj ą. Potem szybka kolacja w pobliskiej restauracji, którą sam często odwiedzam, bo podają tam świetne krewetki. Chyba że mają panie inne życzenia. Holt od razu się zgodziła. Musimy znaleźć Hedberga, pomyślała, a w międzyczasie złapać trochę opalenizny. Niech tak będzie. Lepiej im poszło z krewetkami i opalenizną niż z szukaniem Hedberga. W towarzystwie dwóch hiszpańskich policjantów odwiedziły niezliczoną liczbę miejsc w Palmie i okolicznych miejscowościach, w których ewentualnie mógł przebywać albo gdzie one mogły się natknąć na kogoś, kto mógłby im podpowiedzieć, gdzie jest. Pierwszy adres był tym, który Hedberg podał szwedzkim władzom, gdy po raz ostatni dał znak życia. Było to przed ponad siedmiu laty, kiedy wystąpił o nowy paszport. Znalazły tam, przy Calle Asuncion, w centrum starej Palmy, zwykły pensjonat. Mężczyzna siedzący w recepcji tylko pokiwał głową, gdy hiszpańscy policjanci zaczęli wypytywać o Hedberga. Knajpy, hotele, burdele, pośrednicy handlu nieruchomościami, maklerzy i agencje świadczące wszelkie możliwe usługi. I ciągle nic. Pytały o niego informatorów policyjnych, drobnych przestępców i zwykłych ludzi, którzy mogli się kiedyś na niego natknąć. Wszyscy potrząsali głowami. Dopiero po pięciu dniach, piątego października, w piątek po południu, dowiedziały się czegoś, co im dało nową nadziej ę. 92. Ledwo samolot z Holt i Mattei wystartował z Arlandy, Lewin otrzymał pomoc z zupełnie nieoczekiwanej strony. Już w poniedziałek rano, kiedy zjawił się w pracy, znalazł na biurku kopię swojej piętnastopunktowej listy. Leżała na stosie innych papierów. Znalazł też dopisek Rogerssona: „Od szefa. Rogge”. Z daty wynikało, że dokumenty leżą na jego biurku już dobę, podczas gdy on jak zwykle spędzał weekend w samotności. Równie dobrze mogłem przyjść do pracy, pomyślał. Godzinę później do jego drzwi zapukał Falk. Przyniósł mu spis operacji wykonanych w ciągu ostatniego roku za pomocą karty należącej do Birgitty Hedberg. Zwykła karta Visa, z której korzystała jeszcze rzadziej niż z domowego telefonu. Jedną z transakcji podkreślono czerwonym długopisem. Na początku marca, przed siedmioma miesiącami, miesiąc po przedłużeniu ważności paszportu, pani Hedberg wykupiła wycieczkę do Hiszpanii. Zapłaciła kartą. Pakiet obejmował hotel i dwa posiłki. Ale nie na Majorce tylko na wybrzeżu Hiszpanii. Oznaczało to, że albo Hedberg się tam przeprowadził, albo tylko się tam umówili. Lewinowi nawet przez myśl nie przeszło, że pani Hedberg mogłaby chcieć tam jechać z własnej inicjatywy. Birgitta Hedberg nie należy do ludzi, którzy tracą tydzień życia na
morskie kąpiele, opalanie się i spędzanie czasu z ludźmi, których nie znaj ą. Na pewno nie chodziło jej o relaks, pomyślał. Zrozumiał to w chwili, gdy zobaczył wyraz jej twarzy na zdjęciu w paszporcie. - Dzięki - powiedział. - Nie ma za co - odparł Falk, wzruszając ramionami. - Za chwilę będzie tego więcej. - Zanim wyjdziesz, miałbym jeszcze jedną prośbę, żebyśmy nie musieli niepotrzebnie za sobą gonić. - Słucham - odparł Falk i zatrzymał się w drzwiach. - Widzę, że chłopcy zbierają informacje na temat jej wyjazdu. Poproś, żeby sprawdzili też, czy Hedberg leciał w tym czasie z Palmy na kontynent. Widzę, że właściwie nie muszę nic robić, tyle już dla mnie zrobiliście - powiedział, żeby jego prośba nie zabrzmiała tak, jakby chciał im zarzucić, że są niedomyślni. - Myślę, że możesz sobie dać z tym spokój - powiedział Falk. - Już to sprawdziliśmy przez Europol. Żaden z pasażerów lecących wtedy z Palmy nie nazywał się Hedberg. W sumie nie musi to nic znaczyć, bo mówimy o wewnętrznych liniach hiszpańskich, a one maj ą inne procedury. Nie musisz też sprawdzać, co tam robiła jego siostrunia, bo stracisz na to zbyt dużo czasu. Zajmij się raczej jej telefonem komórkowym. Może wpadniesz na pomysł, jak zdobyć jej numer. - Jeśli w ogóle ma taki telefon - odparł Lewin takim tonem, jakby głośno myślał. To jasne, że musi mieć, pomyślał. Domyślił się tego, widząc wyraz jej twarzy na zdjęciu. - Na pewno ma taki telefon - stwierdził Falk. - Dziś rano go u niej widziałem. - No to opowiedz mi o tym - poprosił Lewin. - Napisałem ci o tym w mailu - odparł Falk i spojrzał na zegarek. - Niedługo dostaniesz też pro memoria od Wiklandera. Widzę, że sprawa naprawdę posuwa się naprzód, pomyślał Lewin i na wszelki wypadek skinął głową. Wiklander był szefem wywiadowni Centralnego Urzędu Śledczego. Od ponad dwudziestu lat był też zaufanym człowiekiem Johanssona. Ale najbardziej był znany z małomówności. Zajmował się gromadzeniem informacji, które mogły się policji przydać. Ważnych i nieważnych, ale im ważniejsze, tym lepsze. Zbierał je od wszystkich, którzy mieli cokolwiek do powiedzenia. Jeśli natomiast ktoś chciał się czegoś dowiedzieć od niego, musiał udowodnić, że ma ważne powody. Wiklander i sztab jego ludzi zastanawiali się, jak całe to dobro, którym dysponuj ą, oddać do dyspozycji policjantów, bez względu na to, czy ci tego chcieli, czy nie. Wiklander był człowiekiem w guście Johanssona: mógł z nim porozmawiać zupełnie szczerze o każdej delikatnej sprawie, wiedząc, że wszystko, o czym będą mówić, zostanie między nimi. Także wtedy, gdyby o to, o czym rozmawiali, chciał Wiklandera spytać ktoś niepowołany. Lewin pomyślał, że najwyraźniej udało mu się przecisnąć przez ucho igielne. Przynajmniej jeśli chodzi o numer telefonu siostry Hedberga. Zawsze to coś, pomyślał,
drukuj ąc maila od Wiklandera, bo zawsze wolał czytać z kartki, żeby móc robić notatki. Birgittę Hedberg objęto obserwacją już w poprzednim tygodniu, w piątek. Zajęła się tym grupa wywiadowców z Centralnego Urzędu Śledczego, którymi kierował Rogersson, choć w zasadzie pracował w wydziale zabójstw. Już w sobotę rano znaleźli odpowiednią dziuplę -niewielkie mieszkanie po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mieszkania pani Hedberg. Dzięki temu mogli zaglądać w głąb jej sypialni, kuchni i pokoju. Mieszkanie należało do przyszłej policjantki, dziewczyny z ostatniego semestru Wyższej Szkoły Policyjnej. Hedberg jej nie znała. Dziewczyna nie miała oczywiście pojęcia, dlaczego ktoś się interesuje nieznaną jej sąsiadką. Z entuzjazmem odniosła się do propozycji, żeby pomogła przyszłym kolegom policjantom. Na dodatek z Centralnego Urzędu Śledczego. W tę samą sobotę musiała podpisać zobowiązanie, że wszystko zachowa w tajemnicy. Na razie ulokowano ją w hotelu w pobliżu miejsca zamieszkania. Otrzymała też okrągłą sumkę, która miała jej wynagrodzić ten kłopot. Potem Rogersson wbił w nią wzrok i powiedział, że ma nie tylko trzymać j ęzyk za zębami, ale też w ogóle trzymać się z dala, nie tylko od mieszkania, ale i od okolicy. W czasie gdy Rogersson instruował przyszłą policjantkę co do niektórych szczegółów, jego wywiadowcy lokowali się w wynajętym mieszkaniu i rozkładali niezbędny sprzęt. „Obserwacja prowadzona z lokalu według powyższego opisu rozpoczęła się dwudziestego dziewiątego września, w sobotę, o godzinie czternastej zero zero”, napisał Wiklander w pierwszym punkcie swego pro memoria. Już w sobotę wieczorem zaczęły się tam dziać naprawdę ciekawe rzeczy. Po zjedzeniu prostej kolacji około godziny osiemnastej trzydzieści Birgitta Hedberg poszła do salonu oglądać telewizj ę. Nikt tego nie widział, bo salon znajdował się po niewłaściwej stronie ulicy. Wywiadowcy doszli do tego wniosku dzięki mikrofonowi, który skierowali w stronę kuchennego okna. Ciekawe, jak to możliwe, skoro parlament nadal nie może się zdecydować, czy pozwolić policji stosować tak zwany ukryty podsłuch. Nieważne. W każdym razie najpierw Hedberg oglądała TV4. Potem wróciła do kuchni, zrobiła sobie kawę, wyjęła torebkę ciastek i po dziesięciu minutach - gdy kawa była gotowa -wzięła kubek i ciastka i poszła do salonu. Potem przez ponad kwadrans skakała z kanału na kanał, aż w końcu zdecydowała się na szwedzki film fabularny na TV2. Zaczynał się o dwudziestej. Kiedy film się skończył, przełączyła na TV4 i obejrzała wiadomości. Potem wyłączyła telewizor i dokładnie o dwudziestej drugiej trzydzieści sześć zjawiła się w kuchni. Miała na sobie biały szlafrok frotte. Włosy miała rozpuszczone, była bez makijażu, szykowała się do snu. Czuły mikrofon wyłapał nawet odgłos mycia zębów i skrzypienie łazienkowej szafki, która najpierw została otwarta, a potem zamknięta. Mikrofon zarejestrował też wodę lej ącą się do umywalki, a trzy minuty później szum wody spuszczanej w sedesie. Nie można szczegółowo określić, co dokładnie robiła w toalecie, ponieważ ewentualne dźwięki, jakie człowiek wydaje w takim miejscu - na przykład używanie papieru toaletowego i tak dalej - zostały zagłuszone przez szum wody spływającej do umywalki.
Potem szum ucichł i minutę później, to znaczy o dwudziestej drugiej trzydzieści siedem, pani Hedberg wróciła do kuchni. W prawej ręce trzymała kubek po kawie, w lewej torebkę z ciastkami. Schowała torebkę w spiżarni i wypłukała kubek pod bieżącą wodą. Odstawiła go do zmywarki, usiadła przy kuchennym stole i zaczęła rozwiązywać krzyżówkę w „Svenska Dagbladet”. Przez pół godziny wpisywała hasła ołówkiem albo usuwała je gumką. Potem odłożyła gazetę, westchnęła z niezadowoloną miną i poszła do przedpokoju. - Cholernie pasjonuj ący widok - stwierdził inspektor policji kryminalnej Joakim Eriksson, stojący przy aparacie fotograficznym w ciemnym pokoju wynajętego mieszkania. - Nie spodziewaj się, że stanie się coś ciekawszego - przytaknęła Linda Martinez. W tej samej chwili pani Hedberg wróciła do kuchni z czerwonym telefonem komórkowym w prawej ręce. - No proszę - powiedział Eriksson i skierował obiektyw w stronę obserwowanego mieszkania, żeby z prędkością dziesięciu sztuk na sekundę wykonać serię zdjęć. Potem zgasiła światło w kuchni, poszła do sypialni, zapaliła lampę na szafce nocnej stojącej obok łóżka, położyła telefon przy lampce, podeszła do okna i zasunęła firanki. Trzy minuty później zgasiła lampkę nocną. Pokój wypełniły ciemności. Nie miało to wielkiego znaczenia, bo Martinez skierowała już w stronę sypialni mikrofon. Z nagrania wynikało, że pani Hedberg zasnęła już po kwadransie. W nocy trochę chrapała, tuż po trzeciej ulżyła porządnie jelitom, a obudziła się trzy godziny później. Kiedy kwadrans po szóstej rozsunęła firanki, miała już na sobie szlafrok, a gdy sięgnęła po leżący na nocnej szafce telefon, żeby go włożyć do kieszeni, Falk był już na stanowisku i widział go na własne oczy. W niedzielę oglądali ten telefon przy trzech różnych okazjach. Z raportu, który czytał Lewin, wynikało, że obserwuj ący jej mieszkanie agenci już w poniedziałek rano doszli do tego, w jaki sposób korzystała z telefonu. Nie dzwoniła z niego. Nikt też nie dzwonił do niej. Ale zawsze pilnowała, żeby był pod ręką. Kiedy w niedzielę wyszła z domu, żeby załatwić dwie drobne sprawy, miała go w torebce. Kiedy była w domu, trzymała go w kieszeni. Cały czas miała go pod ręką. Zawsze pamiętała, żeby go naładować. Była to zwykła nokia, standardowy model w kolorze czerwonym. Jeden z najpopularniejszych modeli w Szwecji, mniej znany w Hiszpanii. Wystarczy już tylko dowiedzieć się, jaki ma numer. Maj ąc numer, można będzie odnaleźć jej brata. Jeśli zaś Jan chce się dowiedzieć czegoś więcej na temat namierzania tego telefonu, Johansson zaprasza go do siebie na dziewiątą. Miałem tam być już dwie minuty temu, pomyślał Lewin. Wstał z krzesła, poprawił krawat, włożył marynarkę i wyłączył komputer. W pokoju Johanssona było wesoło. Wiklander, Johansson, Rogersson, Falk, Martinez i Eriksson już tam byli. Zanim Lewin otworzył drzwi, usłyszał dobiegający ze środka głośny śmiech. - Siadaj - powiedział Johansson, zanim Lewin przeprosił za spóźnienie. - Nalej sobie kawy - dodał, wskazując na stojącą na stole tacę. - Tylko ostrożnie z ciastkami. Linda właśnie
nam opowiadała o niebezpieczeństwach związanych z jedzeniem zbyt dużych ilości słodyczy, zwłaszcza przed snem. Wzmaga to aktywność jelit, i to w bardzo nieprzyjemny sposób. A więc to jest Linda Martinez, pomyślał Lewin i skinął jej głową. W tym samym wieku co Lisa. Sprytem, jakim się wykazywała w terenie, dorównywała mądrości Lisy. Mowa oczywiście o pracy w charakterze wywiadowcy. Była w tym wyjątkowa. To chyba dobrze, pomyślał Lewin, przypominaj ąc sobie opowieści o różnych jej wyczynach, które doszły do jego uszu. - Okej - zaczął Johansson. - Siostra Hedberga ma telefon komórkowy. Wszystko wskazuje na to, że ma go tylko z jednego powodu, mianowicie po to, żeby utrzymywać kontakt z bratem. Jak możemy się dowiedzieć, jaki ma numer? I to najlepiej natychmiast? Zaproponujcie coś mądrego. - Jeśli chodzi tylko o zdobycie numeru, mogę to załatwić jeszcze dzisiaj - powiedziała Martinez. - Jak to zrobisz? - spytał Johansson. - Ukradnę jej telefon - odparła Martinez i wzruszyła ramionami. - Kiedy wyjdzie, zwinę jej telefon, w najgorszym wypadku wyrwę jej torebkę. Ale ponieważ sprawa jest bardzo poważna, odradzałabym coś takiego. Chyba że to będzie konieczne… - zakończyła, rozkładając ręce, jakby chciała zaznaczyć, że chęci ma dobre. - Istnieje też możliwość zgodna z prawem - wtrącił z ostrożnym chrząknięciem Lewin. - Jaka? - spytał Johansson i popatrzył na niego podejrzliwie. - Poprosimy prokuratora, żeby nam pozwolił ją przywieźć na komendę i zabrać jej telefon. - Tak jak robi stu policjantów na stu, pomyślał. - Oba pomysły są do niczego - odparł Johansson, potrząsając głową. - Jeśli się zgodzimy, żeby Linda jej ten telefon po prostu zwinęła, to mimo że będzie to wyglądało, jakby prostu jakaś narkomanka wyrwała jej torebkę, i tak zadzwoni do brata i o wszystkim mu opowie. Zrobi to z innego telefonu, którego numeru też nie będziemy znać. To samo dotyczy twojej propozycji - zwrócił się do Lewina. - Kiedy od nas wyjdzie, od razu go ostrzeże. Wtedy -zważywszy na to, że ją zgarnęliśmy - będziemy ugotowani. Poza tym nie można wykluczyć, że ustalili jakiś znak ostrzegawczy, o którym nic nie wiemy. Może na przykład dzwoni do niego w równych odstępach czasu, żeby potwierdzić, że wszystko jest w porządku. A reszta nie ma znaczenia, na przykład to, co jest ważne z punktu widzenia prawa, pomyślał Lewin. Rozumowanie typowe dla świata, w którym żyje i działa Johansson. Wiklander też się zastanawiał nad ewentulnym znakiem ostrzegawczym, o którym wspomniał Johansson. To dlatego jego ludzie zajęli się instalowaniem specjalnego urządzenia do podsłuchiwania rozmów z telefonów komórkowych. Skierowali je w stronę mieszkania pani Hedberg. Jeśli zadzwoni do brata albo on do niej, urządzenie od razu się włączy. Problem polega niestety na tym, że maj ą mało czasu. Może przecież być tak, że komunikuj ą się ze sobą raz w tygodniu.
Albo - co byłoby jeszcze gorsze - raz na miesiąc. Mogą też w ogóle się nie komunikować, jeśli nie ma takiej potrzeby. Mogą zapomnieć o ściąganiu sygnału z telefonu za pomocą stacji przekaźnikowej. Nie maj ą numeru, więc widoki na sukces są raczej marne. Wyszukiwanie rozmów prowadzonych z telefonów komórkowych przez osoby mieszkaj ące w sąsiedztwie i kierowane do abonentów na Majorce - jeśli to tam przebywa Hedberg - też nie jest najrozsądniejszym sposobem na poznanie numeru telefonu jego siostry. Mieszkanie przy Andersvagen znajduje się tuż obok północnej trasy dojazdowej do Sztokholmu, co oznacza, że w całej Szwecji nie ma miejsca, gdzie liczba przeprowadzanych rozmów telefonicznych byłaby większa. - Masz rację - przerwał mu Johansson. - Co w takim razie robimy? - Gdyby nam się udało zadzwonić z jej telefonu na którykolwiek z naszych numerów, mielibyśmy problem z głowy. Wtedy będziemy mogli zacząć szukać numeru, na który ona dzwoni. Ale uprzedzam: nasze komputery zgłupieją, jeśli będą musiały wziąć pod uwagę wszystkie połączenia. Bardzo by nam pomogło, gdybyśmy wiedzieli, kiedy i o której godzinie powinniśmy szukać. - W takim razie proponuję piętnastego sierpnia - powiedział Lewin. - Dlaczego akurat wtedy? - zdziwił się Falk. - Ma wtedy urodziny - wyjaśnił Lewin. - Wydaje mi się, że Birgitta Hedberg to osoba, która zadzwoniłaby w takim dniu do starszego brata, jedynego krewnego. Nawet gdyby wolał, żeby tego nie robiła. - Zgadzam się - przytaknął Johansson. Chyba każdy myślący policjant to rozumie, pomyślał, spoglądając na wszelki wypadek na Falka. - Jeśli zaczniemy namierzać wszystkie rozmowy przeprowadzone piętnastego sierpnia, będziemy musieli ich sprawdzić dziesiątki tysięcy - wyjaśnił Wiklander. - Jeśli przyjmiemy, że wiele z nich przeprowadzono w drodze z lotniska albo na lotnisko, okaże się, że są wśród nich tysiące rozmów z zagranicą. Żeby je sprawdzić, będziemy potrzebować miesięcy. Innymi słowy: musimy zdobyć jej numer. Jeśli będziemy go mieć, dowiemy się wszystkiego w ciągu najwyżej kilku godzin. Oczywiście pod warunkiem że zadzwoni z tego telefonu. - Co ty na to, żeby Martinez zaczęła pracować w opiece społecznej w Solnie? - spytał Johansson, zwracaj ąc się do Lewina. Birgitta Hedberg była rencistką, więc należała jej się pomoc opieki społecznej. Niestety od początku miała z tym same problemy. Ostatni dotyczył obiecanego wysprzątania mieszkania, z którego do tej pory nic nie wyszło. Głównie dlatego, że większość ludzi zatrudnionych w opiece społecznej wolałaby się zwolnić z pracy, niż pójść do pani Hedberg. Dlatego Wiklander musiał pociągnąć za jeden ze zwyczajowych sznurków. Właściwie od razu znalazł w Solnie policjanta, którego żona była kierownikiem działu w gminnej opiece społecznej. Wszystko odbyło się bardzo dyskretnie. Już następnego dnia kierowniczka zadzwoniła do pani Hedberg, żeby j ą poinformować, że nazajutrz rano ktoś przyjdzie
posprzątać jej mieszkanie. Najwyższy czas, odparła Birgitta Hedberg i dodała, że ten ktoś może przyjść już o ósmej. Potem odłożyła słuchawkę, nawet nie dziękując. Miejmy nadzieję, że jędza dostanie dożywocie, pomyślała żona policjanta z Solny. Miała nadzieję, że zaangażowanie jej męża popchnie sprawę do przodu. - No proszę - powiedziała pani Hedberg, gdy następnego ranka otworzyła drzwi. Obejrzała Martinez od stóp do głów. Linda odgrywała rolę imigrantki, pokornej pracownicy firmy sprzątającej mieszkania. Przez kolejne dwa dni Martinez szalała po trzypokojowym mieszkaniu pani Hedberg jak tornado. Sprzątała z taką energią, że przy niej nawet Kopciuszek z filmu Disneya przypominał bałaganiarę. Trzeciego dnia zasłużyła na łaskę. Taką, jakiej ktoś taki jak pani Hedberg mógł udzielić komuś takiemu jak ona. Najpierw pani Hedberg pozwoliła jej iść ze sobą na duże zakupy i zanieść do domu ciężkie torby. Potem stała przed bankiem, czekając, aż Hedberg załatwi swoje sprawy, które nie powinny jej obchodzić. W końcu poszły do pobliskiej cukierni, gdzie pani Hedberg kupiła dwie napoleonki. Gdy wróciły do domu, Martinez musiała pomóc jej ugotować obiad. Potem zrobiły sobie kawę, nalały do kubków i zjadły po ciastku. Po kawie Martinez dostała instrukcje na resztę dnia. W pewnym momencie pani Hedberg poszła do toalety. Zostawiła na stole torebkę. Ledwo zamknęła za sobą drzwi, Martinez wyjęła z torebki telefon. Wybrała numer, który jej podał Wiklander i rozłączyła się sekundę po tym, jak się połączyła. Skasowała numer odbiorcy, włożyła telefon z powrotem do torebki i zaczęła sprzątać ze stołu okruchy po ciastkach. Mam nadzieję, że ta jędza dostanie dożywocie, pomyślała, choć nie wiedziała, dlaczego numer telefonu pani Hedberg ma dla jej przełożonego aż tak wielkie znaczenie. Lewin miał za kwadrans iść do domu, gdy do jego pokoju wszedł Wiklander. W jego roześmianych oczach można było znaleźć odpowiedź na pytanie, które Lewinowi chodziło po głowie od tygodnia. - Piętnastego sierpnia dwie minuty po ósmej Birgitta Hedberg dzwoniła ze swojego telefonu na kartę na podobny telefon do Hiszpanii. Obowiązuje tam ten sam czas co u nas -wyjaśnił. - Ostatnią stacją przekaźnikową, która przekazała połączenie do odbiorcy, był maszt znajduj ący się w północnej części Majorki, dwa kilometry od miasteczka Puerto Pollensa. Rozmowa trwała siedemnaście minut. Oba numery i parę innych rzeczy masz w mailu. - Natychmiast dzwonię do Holt - zdecydował Lewin. - Dzwoń. - Witaj, Anno - powiedział pięć minut później do słuchawki. - Jak pogoda? - Wspaniała - odparła Holt. - Może spakujesz kąpielówki i przyjedziesz na weekend? - Gdybym tylko mógł - westchnął Lewin. - Mamy jej numer. Wygląda na to, że dzwoniła tylko raz, piętnastego sierpnia. To urodziny Hedberga, jak pewnie pamiętasz. Wszystko
znajdziesz w mailu. Połączenie przekazała stacja przekaźnikowa znajduj ąca się dwa kilometry od Puerto Pollensa, na północy. Nie wiem, gdzie to jest. Najlepiej spytaj któregoś z hiszpańskich opiekunów. - Poczekaj chwileczkę - odparła Holt i uśmiechnęła się do dwóch policjantów siedzących obok niej i Mattei przy biurku. - Czy to gdzieś w pobliżu? - Sto kilometrów na północ - odparł Pedro Rovira. Mówił po angielsku lepiej od swojego kolegi, Pabla Ballestera. - To mniej więcej godzina jazdy. Zależy od ruchu. Piatego października rano, w piątek, Holt, Mattei i hiszpańscy policjanci dostali w końcu cynk w sprawie Hedberga. Co prawda informacja pochodziła sprzed siedmiu miesięcy, ale w porównaniu z tym, czym dysponowali do tej pory, było to tak, jakby im dostarczono świeże bułeczki. Irytowało ich tylko to, że być może mogli się tego dowiedzieć już dawno, jak wielu innych rzeczy. Informacja przyszła nie z siedziby policji kryminalnej w Palmie tylko z głównej kwatery Guardia Civil w Madrycie, zajmującej się walką z terroryzmem. Okazało się, że na początku marca Hedberg wypożyczył samochód na lotnisku w Maladze, w wypożyczalni Hertz. Zrobił to następnego dnia po tym, jak Birgitta Hedberg przybyła do Hiszpanii na urlop i wprowadziła się do stoj ącego nieopodal hotelu. Trzy dni później zadzwonił do Hertza, żeby poinformować, że samochód został skradziony. Poproszono go więc, żeby przyjechał do biura firmy w centrum Malagi i wypełnił formularz. Pracownik firmy zrobił kserokopię jego paszportu i poprosił, żeby mu opowiedział, co się stało. Wieczorem Hedberg postawił samochód na parkingu przed hotelem. Rano wozu nie było. Nic więcej nie wie, a gdyby ktoś chciał z nim jeszcze o tym porozmawiać, można się z nim skontaktować w jego mieszkaniu: 189 Calle Asuncion w Palma de Mallorca. W pełnej turystów Hiszpanii łupem złodziei co roku padają tysiące samochodów należących do wypożyczalni. Tego rodzaju przestępstwa stały się z czasem czymś powszednim. Przez jakiś czas wypożyczalnie, policja i towarzystwa ubezpieczeniowe załatwiały to między sobą, nie mieszając w to ludzi, którym te samochody skradziono. Później to się zmieniło, a powodem było coraz większe zagrożenie terroryzmem, zarówno krajowym, jak i międzynarodowym. Co jakiś czas odzywali się baskijscy separatyści z ETA. W Madrycie islamiści dokonali zamachu, w którym życie straciło dwieście osób. Samochodami należącymi do wypożyczalni, zwłaszcza zaś tymi, które wypożyczali cudzoziemcy, nagle zaczęła się interesować policja. Stanowiły ogniwo długiego łańcucha przygotowań do akcji terrorystycznych. Rejestr skradzionych samochodów i nazwisk ludzi, którzy je wypożyczyli, wkrótce liczył dziesiątki tysięcy pozycji. Tydzień wcześniej, dwudziestego ósmego września, w piątek, wydział przestępczości zorganizowanej madryckiej policji dostał zapytanie ze szwedzkiego Centralnego Urzędu Śledczego. Na kopercie widniała adnotacja: „Pilne!”, dzięki czemu prosto z Madrytu trafiła do lokalnej komórki. Oznaczało to, że sprawę należy uznać za priorytet. Zapytanie było dość szczegółowe. Pytający interesowali się obywatelką Szwecji Birgittą Hedberg, lat sześćdziesiąt, i starszym od niej o trzy lata bratem Kjellem Goranem Hedbergiem. Z zapytania wynikało, że między trzecim a dziesiątym marca kobieta
przebywała na południu Hiszpanii. Mieszkała w Aragon Hotel niedaleko Marbelli. Szwedów interesowało też, gdzie jest jej brat, bo akurat tego nie wiedzieli. Birgittę Hedberg odnaleziono prawie natychmiast. Z wywiadu przeprowadzonego na miejscu wynikało, że „mieszkała w tamtym tygodniu w wymienionym hotelu”. Komputery madryckiej policji już następnego dnia znalazły nazwisko Kjell Hedberg na liście skradzionych samochodów. Niestety Hedberg nie mieszkał w Aragon Hotel, chociaż tak napisał na blankiecie w wypożyczalni. W każdym razie nie znaleziono rezerwacji na jego nazwisko. Jeśli dzielił pokój z siostrą, musieli spać w jednym łóżku i to tak, żeby nikt z pracowników nie wiedział o jego obecności. Zważywszy na to, że samochód został wypożyczony na lotnisku w Maladze, dziwne wydaje się także to, że nazwiska Hedberg nie udało się znaleźć na listach pasażerów samolotów, które tamtego dnia przyleciały z Palmy albo z innych miejscowości. Nie zgadzał się też jego adres w Palmie. Dlatego w czwartek akta sprawy przekazano policji z Palmy - z prośbą o pomoc. Ponieważ przesyłka przyszła od „szefa szefów”, najpierw trafiła do El Pastore, tuż przed jego spotkaniem z dwiema uroczymi policjantkami ze Szwecji. Tak oto zupełnie niespodziewanie akta człowieka, którego bez powodzenia szukał cały tydzień, znalazły się nagle na jego biurku. Nie dlatego jednak, że zwrócił się o nie do tych, których prosił o pomoc, tylko dlatego, że to oni pytali jego. To tak jak z tymi rękami: nie wie lewica co czyni prawica. Na początku Pastor dał upust swym uczuciom w sposób typowy dla Hiszpanów. Zadzwonił do swojego odpowiednika w Madrycie i ulżył sobie. Resztę złości wyładował na nieudolnych współpracownikach. A kiedy odzyskał spokój, kazał przywieźć Holt i Mattei z hotelu i zaprowadził je do kolejnej położonej nad błękitnym morzem restauracji, w której serwowano skorupiaki, i ani słowem nie wspomniał o tym, co się stało. Po co psuć wieczór czymś takim, pomyślał. Spojrzał Holt głęboko w oczy i wzniósł kieliszek. Co za fantastyczna kobieta, pomyślał. Równie piękna jak młoda Cyganka z Sevilli, bohaterka opery Bizeta. Następnego ranka dwaj hiszpańscy policjanci znów pojechali do pensjonatu przy Calle Asuncion. Wzięli recepcjonistę na bok i pod nieobecność Mattei i Holt odbyli z nim poważną rozmowę. Nie pomogło. Mężczyzna potrząsał głową i stanowczo się upierał, że nie zna żadnego Kjella Gorana Hedberga. - Nada - powiedzieli policjanci, wzruszając ramionami, gdy po południu wrócili do biura, żeby poinformować o wszystkim ciemnowłosą Szwedkę. - Nada - powtórzyła Holt z bladym uśmiechem. W tym momencie zadzwonił jej telefon. - Witaj, Anno - powiedział pięć minut później do słuchawki. - Jak pogoda? - Wspaniała - odparła Holt. - Może spakujesz kąpielówki i przyjedziesz na weekend? - Gdybym tylko mógł - westchnął Lewin. - Mamy jej numer. Wygląda na to, że dzwoniła tylko raz, piętnastego sierpnia. To urodziny Hedberga, jak pewnie pamiętasz. Wszystko znajdziesz w mailu. Połączenie przekazała stacja przekaźnikowa znajduj ąca się dwa kilometry od Puerto Pollensa, na północy. Nie wiem, gdzie to jest. Najlepiej spytaj któregoś z hiszpańskich opiekunów.
- Poczekaj chwileczkę - odparła Holt i uśmiechnęła się do dwóch policjantów siedzących obok niej i Mattei przy biurku. - Czy to gdzieś w pobliżu? - Sto kilometrów na północ - odparł Pedro Rovira. Mówił po angielsku lepiej od swojego kolegi, Pabla Ballestera. - To mniej więcej godzina jazdy. Zależy od ruchu. 94. Backstrom prawie od początku robił wszystko, żeby nauczyć „osobę wspierającą”, czyli małego Frippego, dobrych manier. Nawet polubił tego niedorajdę. Wyglądał jak nieudany eksperyment na zwierzaku, a wyrażał się, jakby czytał z kiepskiej książki. Mimo wszystko przypomina mi trochę Egona, pomyślał Backstrom. Z tą różnicą, że nie jest taki małomówny. Backstrom miał kiedyś złotą rybkę, która miała na imię Egon. Jeden z jego kolegów policjantów spuścił ją któregoś dnia w sedesie i tym sposobem pozbawił życia. Stało się to w dniu, kiedy Backstrom był w terenie i prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa. Miejmy nadziej ę, że ten sam los nie spotka małego Frippego, pomyślał Backstrom, bo zaczął się do niego przywiązywać. Już po dwóch dniach mały Frippe poprosił Backstroma, żeby go tak nie nazywał. - Zgoda - odparł Backstrom. - Jeśli przestaniesz nazywać mnie Eve, obiecuję, że będę się do ciebie zwracał per Fridolin. - Wydawało mi się, że miałem cię nazywać Eve - odparł ze zdziwieniem mały Frippe. Czy nie tak właśnie nazywaj ą cię wszyscy twoi kumple? - Kłamałem. Nigdy nie miałem żadnych kumpli - odparł Backstrom, nalewając sobie whisky. - To smutne - powiedział Fridolin. Wypił trochę piwa i zrobił taką minę, jakby naprawdę tak sądził. - Chcesz dostać dobrą radę od mądrego człowieka? Fridolin skinął głową. - Nigdy nie staraj się mieć przyjaciół. Na tym podłym świecie żadnemu gnojkowi nie wolno ufać. &
W ten sposób lody stopniały do końca. Teraz mógł już porozmawiać ze swym wiernym towarzyszem o tym, jak przekazać opinii publicznej sensacyjną nowinę, którą wielcy tego świata ukrywają przed nią od ponad dwudziestu lat. Fridolin przeszedł do rzeczy i zaproponował, że porozmawia o tym z panią komendant policji wojewódzkiej. Cieszy się jej względami i zaufaniem i jest absolutnie pewien, że uda mu się zorganizować spotkanie, podczas którego Backstrom będzie jej mógł wyjawić całą prawdę o śmierci Palmego. Fridolin stwierdził, że warto spróbować. Z trzech ważnych powodów. Po pierwsze, takich jak Waltin i jego kumple pani komendant ma na prywatnej liście najważniejszych spraw do załatwienia. Po drugie, on, Fridolin, jak już wspominał, cieszy się jej pełnym zaufaniem. Po trzecie, jest tajemnicą poliszynela, że pani
komendant szykuje się do objęcia stanowiska komendanta głównego policji. - Niech będzie - zgodził się Backstrom. Jak wojna to wojna, pomyślał. 95. Puerto Pollensa na północy Majorki. Holt i Mattei dowiedziały się o tym w piątek po południu. Wiedziały też, że przekaźnik, który w dniu urodzin Hedberga przesłał sygnał na jego telefon, znajduje się zaledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie piętnaście lat wcześniej znaleziono zwłoki Waltina. Nie były tym zaskoczone. Wyglądało na to, że El Pastore też nie. - Pamiętam, że jakiś wysoki funkcjonariusz szwedzkiej służby bezpieczeństwa utopił się tutaj wiele lat temu - powiedział, gdy poszli z Holt i Mattei na lunch. - Tak - potwierdziła Holt i uśmiechnęła się ładniej niż zwykle. - Rozumiem, że w tej sytuacji musimy działać bardzo ostrożnie - dodał El Pastore, potrząsając głową. - Mam przeczucie, że ten człowiek gdzieś tu jest. Bardzo blisko. I że wkrótce go dostaniemy. Nie stało się to jednak ani w niedzielę, ani w poniedziałek, ani we wtorek, chociaż aktywność hiszpańskich policjantów wzmogła się nagle o kilkaset procent. Niestety ani Holt, ani Mattei nie rozumiały ani słowa z tego, o czym rozmawiali ich hiszpańscy koledzy. - Cierpliwości, moje panie - pocieszał je Pastor, kiedy we wtorkowy wieczór kazał je odwieźć do domu. - Cierpliwości. Następnego dnia o szóstej rano zadzwonił do Holt, pod jej numer hotelowy, a ponieważ czekała na jego telefon, podniosła słuchawkę już po drugim sygnale. - Znaleźliśmy go - powiedział Pastor. - Jest u siebie, śpi. Jeśli chcecie być przy jego zatrzymaniu, za kwadrans po was przyjadę. - Spotkamy się przy recepcji - odparła Holt i pobiegła pod prysznic. Kiedy zeszła na dół, Mattei już na nią czekała. Przed wejściem czekał na nie samochód. - Przyszło mi coś do głowy. Tobie też? - spytała Mattei, wskazując na zegarek. - Co? - spytała Holt, ruszając w stronę wyjścia. - Dzisiaj jest środa, dziesiątego października. Minęło zaledwie osiem tygodni od dnia, kiedy się spotkałyśmy z Johanssonem, żeby podyskutować o jego dziwnych teoriach. - Nie - odparła Holt. - Akurat o tym nie pomyślałam. Teraz musimy myśleć o czymś innym. 96. Podróż samochodem po Puerto Pollensa okazała się o wiele bardziej skomplikowana, niż sobie wyobrażały. I to mimo koguta na dachu i mimo że o tej porze powinno to potrwać niecałą godzinę. Samochód zawiózł je na plażę rozciągaj ącą się zaledwie kilometr na północ od hotelu.
Czekał tam na nie helikopter. El Pastore pomógł im oczywiście wej ść do kabiny, dopilnował, żeby usiadły wygodnie i zapięły pasy. El Pastore, Rovira, Ballester i trzech innych funkcjonariuszy policji kryminalnej z Palmy. Wszyscy zachowywali powagę i byli przygotowani na to, co może się zdarzyć. Mieli kamizelki kuloodporne, broń automatyczną i milczące, niedostępne twarze. Pastor pomógł Holt założyć kamizelkę i podał jej kaburę z pistoletem. Założyła ją za pasek. Mattei musiała sobie radzić sama. Odmówiła przyj ęcia broni, którą jej zaoferował Rovira. - Trudno - powiedział. - As long asyou keep behindme. Promise? - spytał. - Promise T101 - odparła Mattei z uśmiechem. Boże, jakie to ekscytujące, pomyślała. Jest dokładnie tak, jak zapowiedział Johansson. A do tego towarzyszą im hiszpańscy policjanci, znani z tego, że pociągają za spust o wiele szybciej niż szwedzcy. Dwie minuty później mieli towarzystwo. Obok nich wylądował drugi helikopter, należący do Guardia Civil, jeden z większych modeli. - To nasza jednostka specjalna - wyjaśnił po angielsku El Pastore. - Dwie grupy po sześciu ludzi. Wkrótce Hedberg będzie nasz - dodał i poklepał Holt po ręce. - Lądujemy za piętnaście minut. Za czterdzieści minut, najpóźniej kwadrans po siódmej, wpadniemy do jego pokoju - sprecyzował, patrząc na zegarek. - On tam cały czas jest? - spytała Holt. Odczuwała niejaki niepokój, zwłaszcza kiedy myślała o tym, co na pożegnanie powiedział Johansson. - To be sure - odparł Pastor i skinął głową. A potem wszystko jej opowiedział. Wczoraj późnym wieczorem dostali wiadomość od jednego z tutejszych informatorów. Dwie godziny temu zlokalizowali dom, w którym mieszka. Wygląda na to, że to stróżówka na terenie dużej posiadłości należącej do angielskiego małżeństwa, które rzadko tam bywa. Posiadłość leży w górach, w pewnej odległości od innych zabudowań, zaledwie dziesięć kilometrów na południowy zachód od Puerto Pollensa. Hedberg mieszka tam od dwóch lat, za darmo. W zamian opiekuje się posiadłością. Nie wiadomo, czym się zajmuje na co dzień. - Pewnie całkiem przyjemnie mu się żyje - stwierdził Pastor z uśmiechem i wzruszył ramionami. - Pół godziny temu rozmawiałem z moimi ludźmi, zaraz po tym, jak znaleźli jego dom. Lampa nad wejściem nadal się pali. Rolety w sypialni nadal są zaciągnięte. Jego samochód stoi na podwórzu. Nie ma psa, który mógłby go ostrzec. Śpi i na sto procent nam się nie wymknie. Niestety pół godziny później stało się to, czego się obawiał Johansson. Holt przycupnęła za krzakiem, w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów od domku z żółto-różowego wapienia. Miała nadzieję, że Hedberg nadal beztrosko śpi. W każdym razie wszystko na to wskazywało. Wokół panował całkowity spokój, absolutna cisza. Nad wejściem paliła się lampa. Samochód stał na podwórzu, rolety były opuszczone. Wszystko wyglądało tak, jak powiedział El Pastore. Policjanci z jednostki specjalnej podeszli bezszelestnie do budynku, ze wszystkich stron.
W ciemnościach przypominali cienie i trudno ich było dostrzec. Ciemne kurtki, czarne buty sięgaj ące łydek, hełmy, kamizelki kuloodporne, broń automatyczna. W pewnej chwili zapadła absolutna cisza. - Teraz - szepnął El Pastore. Przykucnął obok Holt i rzeczywiście: chwilę później rozpętało się piekło. Wszystko rozegrało się w ciągu dziesięciu sekund. Wyważyli drzwi i jednocześnie stłukli szyby we wszystkich trzech oknach. Wrzucili do środka cztery granaty hukowe. Strzały, błyski i krzyki policjantów wbiegaj ących do środka. Potem znowu zapadła cisza i w tym momencie, nie wiadomo dlaczego, Holt pomyślała o Backstromie. Pół minuty później przez drzwi, które ledwo trzymały się na zawiasach, wyszedł na podwórze dowódca grupy. Zdjął hełm, przeciągnął dłonią po potarganych włosach i uniósł ręce w przepraszającym geście. - Nada - powiedział do El Pastore i potrząsnął głową. 97. Późnym wieczorem 9 października, we wtorek, w mieszkaniu Johanssona na Soder niespodziewanie zadzwonił telefon. Persson po raz pierwszy w życiu zadzwonił pod jego numer domowy. - Witaj - powiedział Johansson. - Cieszę się, że cię słyszę. Mam nadziej ę, że wszystko w porządku. - Coś słabo go słychać, pomyślał. To pewnie przez zakłócenia w Solnie, o których mówił Wiklander. - Wszystko jest super - odparł Persson. - Nie dzwonię, żeby pożyczyć pieniądze, tylko dlatego, że mam sprawę do omówienia. - Kiedy chciałbyś się spotkać? - spytał Johansson. To chyba coś poważnego, pomyślał. - Jutro wieczorem, jeśli masz czas. Przedtem muszę coś przygotować. Chciałbym cię zaprosić na wieś na skromną kolację. Mam w Sormlandzie niewielką działkę. Niecałą godzinę jazdy na południe od miasta, niedaleko Gnesta. - Wydawało mi się, że kupiłeś domek w Hiszpanii. - Nie mylisz się. Ale po dwóch latach go sprzedałem. Można tam było co najwyżej pograć w golfa albo się upić od czasu do czasu. W golfa nie gram, a upijać się wolę w domu. - Mądrze mówisz - pochwalił go Johansson. - O której się spotkamy? - Przyjedź na siódmą. Zdążymy pójść do sauny, zanim coś zjemy. Chcę cię poczęstować świeżym sandaczem. Lubisz ryby? Jak nie, to przygotuj ę coś innego. - Może być sandacz. - Jest równie smaczny jak sieja, pomyślał. - Nie musisz przywozić alkoholu. Tym razem wezmę coś ze swoich zapasów. Będziesz potrzebował tylko jednego. - Czego? - Wskazówek, jak dojechać. Masz w domu służbowy GPS?
- Zawsze - odparł Johansson. Gdybym nie miał, można by to uznać za niedopełnienie obowiązków służbowych, pomyślał. - Jak mi podasz numer, wyślę ci koordynaty - powiedział Persson. - Możesz mi je przysłać SMS-em, bezpośrednio na komórkę - zaproponował Johansson. W końcu mamy dzisiaj inne czasy. - Ciekawe, czego chce, zastanawiał się, odkładając słuchawkę. Persson czekał na niego w pomalowanym na charakterystyczny ceglany kolor domku z pobielonymi węgłami. Obok stały dwa wychodki, jeden mniejszy, drugi większy. Pięćdziesiąt metrów za domem lśniła tafla jeziora. Persson miał na sobie niebieskie spodnie i sweter. Był opalony. - Witaj - powiedział, kiedy go zobaczył. - Widzę, że wziąłeś ze sobą służbę - dodał, wskazuj ąc na kierowcę, który został w samochodzie i rozmawiał przez komórkę. - Tak. Przecież obiecałeś alkohol do sandacza. Pewnie właśnie rozmawia z żoną i skarży się, że zepsułem mu wieczór. - Bardzo mądrze zrobiłeś - pochwalił go Persson. - Trochę to potrwa, zważywszy, że mamy iść do sauny, porozmawiać i zjeść. - Odeślę go do domu. Można tu chyba zamówić taksówkę? - Świetny pomysł. Tak będzie najlepiej, bo musimy porozmawiać w cztery oczy. Czego on może chcieć, zastanawiał się Johansson. Persson miał opalaną drewnem saunę, a obok jezioro, w którym moża było wziąć chłodną kąpiel. Wystarczyło wskoczyć z pomostu do wody. Nadal miała około dziesięciu stopni, chociaż był już październik. Chłodziła się w niej skrzyneczka z piwem. - Ta opalenizna to chyba nie szwedzka? - spytał Johansson, kiedy siedzieli na ławce w saunie z piwem w rękach. - Lata mamy coraz bardziej tropikalne, ale chyba jeszcze nie aż tak. - Postanowiłem wyjechać na tydzień - odparł Persson, ścierając pianę z ust. - Grecja? Hiszpania? Turcja? - zgadywał Johansson. - Majorka. Miałem tam sprawę do załatwienia. - Majorka - powtórzył Johansson. Domyślił się tego już w chwili, gdy się witali. - O tej porze roku jest tam najładniej - tłumaczył Persson. - To najlepszy czas. Jest ciepło, ale nie gorąco, a nocą jest chłodno, więc da się spać. - Ciekawy zbieg okoliczności - myślał głośno Johansson. - W zeszłym tygodniu w poniedziałek wysłałem na Palmę dwójkę swoich ludzi. - Wiem - odparł Persson. - Holt i Mattei. Pojechały tam, żeby odszukać Hedberga. - Więc wiedziałeś o tym? - zdziwił się Johansson. Właściwie przeczuwałem to, pomyślał. - Możesz do nich zadzwonić i kazać im wracać - powiedział Persson. - Sprawa jest już załatwiona.
- Jak to załatwiona? - spytał Johansson. Co tu się dzieje, pomyślał. Canal de Menorca na wysokości półwyspu Formentor, wczesnym rankiem tego samego dnia Łódź nazywa się „Esperanza”. Po hiszpańsku nadzieja. Nadzieja na szczęśliwą przyszłość, a przynajmniej na przyszłość, o której można samemu decydować. Została tak nazwana czternaście lat wcześniej. Nazwał ją tak jej właściciel, a zarazem jedyny członek załogi. Biorąc pod uwagę to, co wkrótce przydarzy się jemu i jego pięknej łodzi, gorszej nazwy nie mógł wybrać. 98. Persson stwierdził, że nie ma za wiele do powiedzenia. Dwanaście godzin wcześniej, to znaczy wczoraj rano o ósmej tamtejszego czasu, osobiście rozwiązał problem Kjella Hedberga: wysadził go razem z jego łodzią w powietrze. - Stało się to w odległości mniej więcej piętnastu mil morskich od Puerto Pollensa, jeśli wiesz, gdzie to jest. - Wiem - odparł Johansson. - Mniej więcej tam utonął Waltin. - Czy on sobie ze mnie jaja robi, pomyślał. - No tak - powiedział Persson. - Waltina utopił Hedberg, ale stało się to trochę dalej, w głębi zatoki. - Od kiedy wiedziałeś, gdzie on jest? - Od dnia, kiedy zrobiłem przeszukanie w jego mieszkaniu. Domyśliłem się, z kim trzyma. Jeszcze wiele lat po tym, jak Hedberg przestał u nas pracować, Waltin dawał mu różne zlecenia. - Domyślałem się tego - powiedział Johansson. - Poza tym chyba wiem, dlaczego Hedberg postanowił go zlikwidować. - Waltin coraz bardziej się staczał. Za dużo pił, za dużo mówił i zadawał się z niewłaściwymi ludźmi. Tym samym zaczął stanowić zagrożenie dla Hedberga, a on nie miał ochoty trafić przez niego na resztę życia do więzienia. - Myślę, że masz rację. Jak długo Hedberg mieszkał na Majorce? Właściwie przez dwadzieścia lat. Kilka ostatnich w niewielkim domku w górach, nieopodal Pollensy. Był to rodzaj stróżówki. Mieszkał tam za darmo w zamian za pilnowanie posiadłości należącej do bogatych Anglików, którzy prawie nigdy tam nie bywali. Jeździł samochodem z wypożyczalni. Miał też niewielką łódź rybacką. Zamówił ją w 1993 roku. Woził turystów, którzy mieli ochotę na kąpiel, nurkowanie albo łowienie ryb. - Jak go znalazłeś? - spytał Johansson. Persson odparł, że nie było to trudne, zwłaszcza po tym, jak przeszukał mieszkanie Waltina. Znalazł kilka ciekawych śladów. Kiedy więc przed dziesięcioma dniami poleciał na Majorkę, wiedział w zasadzie wszystko, co powinien wiedzieć. Na przykład o jego łodzi.
- Kiedy się dowiedziałem, że ma na łodzi pojemnik na propan-butan, opracowałem plan. Ten łobuz zamontował na łodzi grill, a pojemnik z gazem trzymał pod pokładem. Wszędzie było pełno kabli. Nic lepszego nie mógłbym sobie wymarzyć. - Wyjaśnij mi to wszystko ze szczegółami - poprosił Johansson. Nigdy w życiu nie wykręcał zapalnika z zardzewiałej miny o wadze dwustu kilogramów i nie miał nawet pojęcia, czy robiąc to, wolno pierdnąć. Stroną praktyczną zajął się dzień wcześniej, wieczorem, na krótko przed telefonem do Johanssona, kiedy zaprosił go do siebie na działkę. Wykorzystał okazję, kiedy Hedberga nie było na łodzi. Posłużył się zwykłym dynamitem stosowanym w budownictwie, takim samym, jaki produkuje firma Nitronobel. Wyliczył, że będą mu potrzebne trzy niewielkie ładunki. Jeden zamontował pod pokładem, tak żeby rozerwał pojemnik z propanembutanem. Dwa przymocował do kabli poprowadzonych w obudowie rufy. Zajęło mu to pół godziny. Czasu miał jeszcze tyle, że zdążył poluzować kable i rozszczelnić złącza przy zbiorniku z gazem. - Propan-butan jest bezwonny - wyjaśnił. Uniósł puszkę z piwem i wypił za zdrowie Johanssona. - Więc kiedy Hedberg włączył silnik, nastąpił wybuch - domyślił się Johansson. - Za kogo ty mnie bierzesz? - zdziwił się Persson. - Nie jestem przecież mordercą niewinnych ludzi. Najpierw musiałem odczekać, aż wypłynie na zatokę, żeby w chwili wybuchu w pobliżu nie było nikogo innego. Płynąłem za nim własną łodzią. Żeby wszystko odbyło się humanitarnie, Persson spowodował wybuch, używając zwykłej komórki na kartę. Kupił ją na miejscu. Zapłacił gotówką, żeby nie dało się go powiązać z wypadkiem. - Pewnie się domyślasz, że miałem po dziurki w nosie tego gnojka. W ciągu trzydziestu lat zrobił mnóstwo okropnych rzeczy. Zresztą wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Więc postanowiłem się z nim pożegnać raz na zawsze i w ten sposób odpłacić mu pięknym za nadobne. Kiedy Hedberg wypłynął na otwarte wody, Persson zadzwonił do niego z własnego telefonu. A gdy Hedberg odebrał, użył drugiego. Kilka sekund później nastąpił wybuch. - Skąd miałeś numer jego komórki? - spytał Johansson. - Znałem go już wcześniej. Używał tego numeru, żeby reklamować wycieczki swoją łodzią. Zwykła nokia, z takim samym dzwonkiem, jaki maj ą prawie wszyscy. Wiesz, kiedy telefon zaczyna dzwonić, wszyscy dookoła łapią się za kieszenie. - Odebrał? - Jasne. Siedziałem w łodzi i obserwowałem go przez lornetkę. Tyle tylko, że się nie przedstawił. - Co powiedział? - Odezwał się po hiszpańsku, si - odparł Persson i roześmiał się głośno. - A ty? Co ty powiedziałeś?
Persson chciał mu najpierw przesłać ostatnie pozdrowienia od dawnych kolegów z pracy, ale po zastanowieniu zrezygnował. - Kto chciałby mieć za kolegę takiego bydlaka? Poprosiłem więc tylko, żeby się przywitał z publicznością. Przywitaj się z publicznością, Hedberg, powiedziałem. Szkoda, że nie mogłeś widzieć, jak się zdziwił. Zwłaszcza że gdy tylko się z nim przywitałem, zadzwonił drugi telefon, z takim samym dzwonkiem. Zdążyłem mu nawet pomachać. No, a potem nastąpiły wybuchy. Najpierw trzy krótkie, gdy eksplodowały ładunki, a potem jeden potężny, gdy rozerwał się zbiornik z propanem-butanem. Widziałem, jak wyleciał w powietrze, pewnie z dziesięć metrów w górę. Jedna noga oderwała się od ciała i poleciała w drugą stronę. Moim zdaniem od grilla oderwała się pokrywa i po prostu odcięła mu tę nogę. Łódź poszła na dno, a on razem z nią. W tym miejscu morze ma jakieś pięćset metrów głębokości. - A potem? Co zrobiłeś? - spytał Johansson. - Wróciłeś do Szwecji, żeby zjeść z kumplem smażonego sandacza? - Nie - odparł Persson. - To jeszcze nie koniec tej historii. Mam ci trochę więcej do powiedzenia. Chcesz jeszcze piwa? - Nie, dziękuj ę. Mam jeszcze trochę - odparł Johansson i na znak, że mówi prawdę, pokazał mu puszkę. - No to co było dalej? - powtórzył. Persson podpłynął do szczątków łodzi, żeby się wszystkiemu przyjrzeć z bliska. Odczekał dwie minuty, aż wszystko się dopali. - Wyobraź sobie, że kiedy podpłynąłem, żeby się temu przyjrzeć, nagle ten gnojek wypłynął obok mojej łodzi. Był cały okopcony i ciężko poparzony. Dyszał jak ryba wyrzucona na brzeg. Bełkotał coś do mnie. Ciągle żył. Dziwne. Zawołał: Help me, help me! i wyciągnął do mnie rękę. Jasne, odparłem i wyciągnąłem w jego stronę pięść. Potem wziąłem ze skrzynki na ryby drewniany drąg, taki do ogłuszania większych sztuk, jakie można tam złapać, i walnąłem go dwa razy w głowę. To wszystko. Poszedł na dno jak kamień, a drąg wrzuciłem za nim, dla przypomnienia. - A potem? - Potem wróciłem łodzią do hotelu. Mieszkałem w niewielkim pensjonacie naprzeciwko pomostu, przy którym Hedberg cumował swoją łódź. Zwolniłem pokój, wsiadłem do samochodu i pojechałem w góry, żeby przeszukać jego dom. - Znalazłeś coś? - Nie. Nie miałem na to czasu, bo dookoła aż się roiło od hiszpańskich policjantów. Pojechałem więc do Palmy, na lotnisko, i wróciłem samolotem do Szwecji. Kilka godzin temu wylądowałem na lotnisku Skavsta. Jeśli cię to interesuje, to powiem ci, że moim zdaniem Hedberg miał tylko łóżko, w którym spał. Nie był taki niepozbierany jak Waltin, więc akurat tym nie musimy się niepokoić. - Z tego, co słyszę, byłeś tam w tym samym czasie co Holt i Mattei. - Właściwie to byłem tam przed nimi, jeśli już chcesz wiedzieć. Miałem cholerne szczęście. Gdybym tam nie poleciał, znowu by nam się wymknął. Tym razem już na zawsze.
- Dlaczego tak uważasz? - spytał Johansson. O czym on gada, pomyślał. - Ostrzegł go jeden z twoich tak zwanych współpracowników - wyjaśnił Persson, wzruszaj ąc ramionami. - Co byś powiedział na jeszcze jeden kawałek sandacza? Główny tor wodny na wysokości półwyspu Formentor w północnej części Majorki, rankiem następnego dnia W końcu się stało, chociaż zawsze był przekonany, że nigdy do tego nie dojdzie. Zamiast popłynąć kursem dziewięćdziesiąt na bakburtę i skierować się w stronę kobiety mieszkającej w wielkim domu na plaży w Sant Vicen, popłynął na wprost, głównym torem. Wpisał nowy kurs do GPS-u, życząc sobie jednocześnie, żeby „Esperanza” zawsze miała pełne baki. Są wystarczająco duże, żeby dotrzeć do położonej w odległości stu mil morskich Korsyki, gdzie mieszka wielu takich jak on i przynajmniej jeden, któremu bezgranicznie ufa. To ktoś, kto mu zapewni spokój na resztę życia. Na pewno nie zrobi tego kobieta z wielkiego domu przy plaży. Przyjechała z USA i właśnie wynajęła ten dom. Opowiedziała mu o swoim mężu, którego nigdy nie ma w domu. Jest od niego dwadzieścia lat młodsza, ma długie ciemne włosy, białe zęby i obfity biust. Jej oczy patrzyły na niego tak obiecująco. Przyszła do niego przed tygodniem, kiedy wyciągnął na brzeg łódź, żeby oskrobać kadłub. Musi znowu uczynić ją piękną, bo sezon prawie dobiegł końca, a wiosną zacznie się następny. Spytała go, czy mówi po angielsku, czy zna jakieś dobre miejsca do nurkowania i czy mógłby jej pomóc. On albo może ktoś inny. Okazało się, że potrafi nurkować tak samo dobrze jak on. Udowodniła to już za pierwszym razem, kiedy wypłynęła z nim w morze. Właśnie ją ma za godzinę odebrać z wielkiego domu. Kobietę, która go zdradziła mimo obietnicy, jaka kryła się w jej oczach. Innego wytłumaczenia nie znajduje, przynajmniej od wizyty Ignacia Ballestera, który wczesnym rankiem zjawił się u niego w domu i opowiedział mu, czego się dowiedział od swojego bratanka. Postanowił go ostrzec, a nie zdradzić. Zdążył wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy, w tym walizkę, która zawsze była spakowana i czekała na taką właśnie chwilę. Więcej nie potrzebuje, zwłaszcza że w domu nie ma absolutnie nic, co mogłoby go zdradzić lub przypomnieć o tym, jak żył po tym, co przed ponad dwudziestu laty zdarzyło się w piątkowy wieczór na skrzyżowaniu Sveavagen i Tunnelgatan w Sztokholmie. Samochód z wypożyczalni zostawił pod domem. I tak nie jest mu już do niczego potrzebny. Zresztą tak będzie bezpieczniej. Ignacio zawiózł go do portu, gdzie czekała „Esperanza”. Podał mu rękę i życzył szczęścia. Nie ma innego wyjścia, zwłaszcza że zamówił „Esperanzę” z myślą o tym, że tak właśnie może się kiedyś zdarzyć. Piękna, niewielka łódź, która jest także jego zabezpieczeniem i przypomnieniem. Bezpieczeństwo i wolność, a wszystko to za niewielką opłatą. Jeszcze tylko jeden dzień i jedna noc na morzu. Smażony filet z sandacza, masło i cytryna, gotowane ziemniaki w mundurkach, piwo i schłodzona wódka. Jedzenie proste, ale wyśmienite. Mimo to Johansson nie jadł zbyt wiele. - Który z moich ludzi go ostrzegł? - spytał, kiedy przełknał pierwszy kęs.
- Domyślam się, że zwróciłeś się do hiszpańskiej policji z prośbą o oddelegowanie kilku miejscowych policjantów do ochrony pań, które tam posłałeś. Jak się okazało, jednym z nich był bratanek właściciela stoczni, w której Hedberg budował swoj ą łódź. Dowiedział się, że szukacie dawnego klienta jego stryja. Zadzwonił więc do stryja i o wszystkim mu opowiedział. Potem stryj pojechał do Hedberga i ostrzegł go. Takie rzeczy zdarzaj ą się od dawna, ale o tym nie muszę ci chyba mówić. - Nie, nie musisz. - Coś mało jesz - powiedział Persson z przyganą. - Dlaczego nie jesz? Stałem przy kuchni, urobiłem się po łokcie. - A czego się spodziewałeś? Nie przychodzi ci do głowy, że mogę cię kazać zabrać do Sztokholmu i wsadzić za kraty? - Ani przez chwilę o tym nie pomyślałem - odparł Persson z uśmiechem. - A niby za co, jeśli wolno spytać? - Za to, o czym mi przed chwilą opowiedziałeś. - Nie - powiedział Persson i potrząsnął głową. - Nigdy się takimi rzeczami nie przejmowałem. A jeśli zrobisz to, o czym przed chwilą mówiłeś, wszystkiego się wyprę. Jedną z zalet spędzania wolnego czasu w saunie jest to, że można porozmawiać o takich właśnie sprawach. W saunie ludzie zazwyczaj nie maj ą na sobie zbyt wielu ubrań, więc nie mogą ukryć mikrofonów ani innych mało sympatycznych przedmiotów. Twoje zdrowie! - Zdrowie! - powtórzył Johansson, opróżniając szklankę. - Ale doskonale rozumiem, że jesteś poruszony. Zresztą, kto by nie był? Jeśli jednak spojrzysz na wszystko z pewnej perspektywy, jeszcze mi podziękujesz. - Podziękuj ę? Tobie? A niby za co? Za to, że zabiłeś Hedberga? - Za to, że rozwiązałem nasz wspólny problem. Twój, mój i wszystkich innych takich jak my. Zwłaszcza zaś problem mojego jedynego przyjaciela Erika. Gdybym nie myślał o nim, ten gnojek pewnie jeszcze by żył. - Ktoś ci musiał w tym wszystkim pomagać - zasugerował Johansson. Jesteś tu, co oznacza, że na pewno nie korzystałeś z regularnych połączeń lotniczych. Inaczej nie zdążyłbyś zrobić tego wszystkiego, co wczoraj zrobiłeś, pomyślał. - Nigdy by mi nawet przez myśl nie przyszło, żeby ci o tym powiedzieć - odparł Persson. Prawdziwy facet zawsze sobie jakoś poradzi. Jak by to wyglądało, gdyby tacy jak ty i ja nie mieli odwagi na takie rzeczy? Kiedy dwie godziny później Johansson wracał taksówką do domu, zadzwonił jego telefon. Tylko jego najbliżsi współpracownicy znali ten numer. - Tak? - powiedział, bo nigdy się nie przedstawiał, kiedy dzwonił jego czerwony telefon. To pewnie Holt, pomyślał. - Gdzie ty się podziewałeś? Szukam cię od wielu godzin - powiedziała Holt. Nie była zadowolona.
- Miałem parę spraw do załatwienia, więc wyłączyłem komórkę. - Znaleźliśmy Hedberga. Tak przynajmniej przypuszczamy. Właściwie to jesteśmy całkiem pewni, że to on. - O czym ty, u diabła, mówisz? Mów, co się stało. - Hedberg nie żyje. - Nie żyje? - powtórzył Johansson. - O czym ty mówisz? 100. Hiszpańska policja uwinęła się wyj ątkowo szybko. Ich raport w sprawie wypadku łodzi, do którego doszło na wysokości półwyspu Formentor, nadszedł pocztą kurierską zaledwie dwa tygodnie później. Przysłał go szwedzki rezydent Centralnego Urzędu Śledczego w Hiszpanii. Jeśli chodzi o techniczną stronę dochodzenia, hiszpańska policja nie miała zbyt wiele pracy. Na wodzie znaleziono szczątki łodzi Hedberga. Jeśli zaś chodzi o niego samego, znaleziono kawałek lewej nogi. Nic w tym dziwnego, bo w tych okolicach zawsze jest sporo rekinów. Zauważono nawet żarłacza białego. Ten gatunek znany jest z tego, że jak dopadnie ofiarę, niewiele z niej zostaje. To, że to noga Hedberga, potwierdzają badania DNA. W jego domu zabezpieczono wystarczaj ąco dużo śladów, żeby się dało ze stuprocentową pewnością wykluczyć, że noga mogła należeć do kogoś innego. Wyniki śledztwa opierają się na zaznaniach świadków. Trzy osoby stały wtedy na plaży i dokładnie opowiedziały policji, co widziały. Wszystko wskazuje na to, że przyczyną wypadku była nieszczelność instalacji gazowej przy znajduj ącym się na pokładzie grillu. Wybuch musiał nastąpić w chwili, gdy Hedberg zaczął szykować śniadanie. El Pastore napisał do Johanssona długi list. Nie podejrzewa, żeby się za tym kryła jakaś nieczysta gra. W pełni podziela opinię kolegów z laboratorium w Palmie. To jeden z tych nieszczęśliwych wypadków, które obracają wniwecz dobrze zaplanowane akcje policji. Johansson kazał szefowi działu kontaktów z zagranicą napisać krótki list z podziękowaniami. Nie wspomniał o zbyt gadatliwym współpracowniku El Pastore. Nie mógł tego zrobić, bo musiałby to wytłumaczyć. Poza tym to nie jego działka. Każda rzecz na swoim miejscu, pomyślał, wkładając akta śledztwa w sprawie śmierci Hedberga do koperty. Teraz trafią do sekcji zajmującej się identyfikowaniem zwłok szwedzkich obywateli, którzy zginęli w wypadkach za granicą. W zasadzie powinni się zajmować zbrodnią dokonaną na premierze Szwecji, ale w obliczu niemożności uchwycenia się czegokolwiek od wielu lat zajmuj ą się czymś innym. 101. Trzy tygodnie po śmierci Hedberga Johansson zaczął po nim sprzątać. Najpierw zebrał wszystkie dokumenty będące efektem dochodzenia prowadzonego przez niego i trójkę jego współpracowników. Część trafiła do niszczarki, reszta do segregatora. Wieczorem, kiedy wszyscy już poszli do domów, poszedł do pokoju grupy Palmego i powkładał jego zawartość do tysiąca innych. Podobnie jak dawniej robiono w Rzymie - gdy wszystkie metody zawiodły, pozwolił, żeby o sprawiedliwości zdecydował los.
Potem zgasił światło i wyszedł. Idąc korytarzem, życzył w myślach szczęścia przyszłym archiwistom. Następnego dnia długo jadł lunch z panią prokurator okręgową, której podlegało śledztwo w sprawie śmierci Palmego. Przekazał jej pro memoria, które na jego zlecenie przygotowała Lisa. Mowa w nim była o sposobach rejestrowania materiału śledczego w przyszłości, sposobach przechowywania tej masy papieru, jak również o tym, jak odzyskać powierzchnię, która jest im niezbędna do realizowania zadań, którymi zajmują się na co dzień. - Może wystarczą zwykłe dyskietki albo inne nośniki? - zaproponował. - Może dobrze byłoby przenieść to wszystko do komputerów i zapisać na najnowszych zdobyczach techniki? Wtedy będzie pani mogła to nosić na łańcuszku na szyi. W każdym razie w dającej się przewidzieć przyszłości - dodał. Żeby podkreślić, że mówi poważnie, wyjął z kieszeni pendrive o pojemności dziesięciu gigabajtów. Nosił go przyczepionego do pęku kluczy. Zajmował mniej miejsca niż klucze, chociaż zawierał tyle materiału, ile się mieści na stoj ących przy ścianie regałach zapełnionych segregatorami. - Ja na przykład wolałabym nosić na szyi piękny ametyst - odparła pani prokurator i uśmiechnęła się do niego. - Popieram - powiedział Johansson. - Chętnie pani sprezentuję taki kamień. Pod warunkiem że wymyśli pani coś, co pozwoli nam cały ten materiał zabezpieczyć i zrobić to w sposób praktyczny. - Oczywiście. Któż inny mógłby się tym zająć? Ale potem będę musiała poinformować o wszystkim rząd. - Nie widzę żadnego problemu - zgodził się Johansson. Precz z tymi papierami do piwnicy, pomyślał. Potem przez dwadzieścia albo czterdzieści lat wszystko będzie objęte klauzulą tajności, ale to już nie jego problem. I chyba nikogo innego. Może kiedyś zainteresuje to jakiegoś historyka. Została najważniejsza sprawa. Musi porozmawiać ze współpracownikami. Najpierw z Lisą, tak będzie najprościej. Potem z Lewinem, bo to bez znaczenia. Na końcu z Holt, bo tu może napotkać pewne trudności. - Co chciałabyś teraz robić, Liso? - spytał Johansson, przynosząc jej kawę, żeby podkreślić swoją dobrą wolę. - Chciałabym wrócić do dawnej pracy w wywiadowni - odparła. - Na pewno chcesz się tym zajmować? - Tak. - No dobrze. Niech tak będzie. Więcej o tym nie rozmawiali. Lewin nie był pewien, czy chce wrócić do swoich dawnych obowiązków w wydziale zabójstw. Zastanawiał się nawet, czy po trzydziestu latach służby nie powinien
zrezygnować z pracy w policji. - A czemu miałoby to służyć? - zdziwił się Johansson. - Jak ktoś raz zostanie policjantem, będzie nim do końca życia. Sam dobrze o tym wiesz. Lewin odparł, że może tak jest z większością policjantów, ale akurat jego ta zasada nie dotyczy. Praca nadwerężyła mu zdrowie. A może po prostu od samego początku nie nadawał się do pracy w policji? Ostatnimi laty czuł się coraz bardziej zdołowany. Johansson próbował go pocieszyć. Wspomniał o opracowaniu, które niedawno czytał. Autor twierdził, że właśnie tacy trochę zdołowani śledczy jak Lewin są najlepsi. Są lepsi od kolegów, którzy postępuj ą lekkomyślnie i są z siebie zadowoleni. - Wynika z tego, że człowiek nie powinien być tak cholernie z siebie zadowolony -dodał, uśmiechaj ąc się szeroko. - Bo wtedy przestaje być dokładny i gorzej myśli. - Naprawdę? Problem polega niestety na tym, że takie uczucie zżera człowieka od środka, jeśli mogę to tak określić. - Rozumiem, co masz na myśli. Wiesz, co ci powiem? - Nie - odparł Lewin i uśmiechnął się słabo. - Potrzeba ci baby. Następnie szczegółowo wyłożył mu swoją tezę. Każdy mężczyzna potrzebuje kobiety. Porządni faceci potrzebują porządnych kobiet. Johansson uważał, że to prosta teoria, ale na wszelki wypadek wyjaśnił jeszcze raz. - Czy to ma być konkretna propozycja? - spytał Lewin. - Tak - odparł Johansson. - Anna Holt. Lubi cię. Poza tym jesteście w tym samym wieku. Faceci muszą się pilnować i nie ganiać za młodszymi spódniczkami. - Może w sensie ogólnym - powiedział Lewin, wiercąc się na krześle. - Poza tym jestem od niej dwanaście lat starszy. - Tak, ale kto się tego domyśli? Ty wyglądasz tak, jakbyś niedawno skończył czterdzieści pięć, a Anna ma czterdzieści siedem, o ile dobrze pamiętam. Więc wszystko dobrze się składa. - Na pewno? - spytał Lewin z wahaniem w oczach. - Jeśli wiesz, że jesteś od niej starszy o dwanaście lat, to znaczy, że już się nad tym zastanawiałeś - stwierdził Johansson. - Skąd takie przypuszczenie? - Każdy prawdziwy policjant by się domyślił. Jeśli ktoś wie, ile lat ma jakaś kobieta, to znaczy, że próbował się czegoś o niej dowiedzieć. Rozmowa z Holt przebiegła w lepszej atmosferze, niż się spodziewał. A przecież obawiał się, że będzie gorzej. Holt też chciała wrócić do dawnej pracy. Nie tylko chciała, ale nawet zakładała, że tak będzie.
- Oczywiście - potwierdził Johansson. - Będzie tak, jak sobie życzysz, Anno. I dobrze o tym wiesz. - Dziękuję - odparła Holt. - To, co już mam, zupełnie mi wystarczy. - No to sprawa załatwiona. - Mam jeszcze tylko jedno pytanie - powiedziała Holt, wstając z krzesła. - Spodziewałem się tego. - To, co się przytrafiło Hedbergowi, to zwykły wypadek i dziwny zbieg okoliczności? - Tak - potwierdził Johansson. - To najdziwniejsza rzecz, jaka mi się przytrafiła w całym życiu. Kiedy mi o tym opowiadałaś, byłem poruszony tak samo jak ty - dodał, spoglądaj ąc na nią swoimi szczerymi szarymi oczami. - Wierzę ci - odparła Holt i wyszła. Następnego dnia Lewin wszedł do pokoju Holt i najpierw swoim zwyczajem chrząknął, a potem przeszedł do rzeczy. - Czy zechciałabyś zjeść ze mną kolację? - spytał. Holt odparła, że to świetny pomysł. Zaproponowała, żeby się spotkali jeszcze tego samego dnia wieczorem, najlepiej u niej. Wprawdzie restauracja, do której zaprosił ją ostatnim razem, była w porządku, ale uważa, że w dłuższej perspektywie chodzenie do lokali stanie się nudne. Poza tym niepotrzebnie wydadzą dużo pieniędzy. - Z przyjemnością przyjmuję twoją propozycję - odparł Lewin, tym razem bez tradycyjnego chrząknięcia. - Czy mam coś przynieść? - Wystarczy, że sam przyjdziesz - powiedziała Holt. Jak ci każę przynieść szczoteczkę do zębów, to zadzwonisz i odwołasz wizytę, pomyślała. W najgorszym wypadku użyjesz mojej. Pani komendant była kobietą bardzo zajętą. Dopiero w dniu, kiedy Johansson i pani prokurator podjęli decyzję o przeniesieniu materiałów ze śledztwa do piwnicy, znalazła czas, żeby przyj ąć Backstroma. Na początku wyglądało to nawet całkiem obiecuj ąco. Niewielka salka do wyłącznej dyspozycji pani komendant, a w niej niewielka grupa zaufanych osób: pani komendant, policyjny prawnik, Backstrom i jego wierny towarzysz Fridolin. - Stowarzyszenie Miłośników Pizdy - powiedziała pani komendant z wyczuwalnym sceptycyzmem. Tak to się zaczęło, a potem było już tylko gorzej. Godzinę później było po wszystkim. Pani komendant skinęła głową Backstromowi i poprosiła, żeby j ą zostawił samą z Fridolinem. - Rozczarowałeś mnie - powiedziała, zamykając drzwi. Następnego dnia prawnik zadzwonił pod domowy numer Backstroma, żeby mu wyjaśnić kilka spraw o charakterze prawnym i służbowym.
Osoba prywatna, jaką jest Evert Backstrom, może mieć dowolne poglądy na różne sprawy, na przykład na temat zabójstwa Olofa Palmego. Jeśli taka prywatna osoba łamie prawo albo przepisy, jest to jej problem. Jeśli natomiast chodzi o osobę, jaką jest komisarz Evert Backstrom, sprawa przedstawia się równie prosto. Na takim pro memoria jak to, które wczoraj przekazał pani komendant, nie powinien przed nazwiskiem wpisywać stanowiska, jakie zajmuje, ponieważ treść dokumentu nie ma nic wspólnego z tym, czym powinien się zajmować w pracy. Ponieważ to zrobił, cała odpowiedzialność prawna spada na niego. Żeby zaś nie doszło do żadnych nieporozumień, to, o czym go w tej chwili informuje, otrzyma na piśmie. - I co teraz zrobimy? - spytał Backstrom, spoglądając na Fridolina spode łba. Wymyśl coś, blondasie, zanim spuszczę cię w kiblu, pomyślał. Fridolin odparł, że jest jeszcze za wcześnie, żeby rzucać ręcznik na ring. Może należałoby opracować inny plan. - Co byś powiedział na telewizję? - spytał, pochylając się w stronę Backstroma. - Mam tam sporo znajomości. - Masz na myśli tych gnojków dziennikarzy? - żachnął się Backstrom. Coraz bardziej brakowało mu Egona. - To nie są zwykli dziennikarze - zapewniał Fridolin. - Znam pewnego faceta z TV4. Gruba ryba. Naprawdę gruba ryba. Pracuje w „Ekspresie Reporterów” - powiedział Fridolin. Coraz bardziej przypominał swojego nowego mentora. - Mówisz poważnie? - spytał Backstrom i wypił w zamyśleniu trochę whisky, bo po whisky lepiej mu się myślało. - Gruba ryba! - Czy nie jest tak, że na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone, pomyślał. 102. Drugiego listopada, w czwartek, pełnomocnik odszedł ze świata, na którym przeżył ponad sześćdziesiąt lat. I nie dlatego, że zjadł za dużo grochówki albo wypił za dużo ciepłego ponczu. Umarł śmiercią naturalną. Słabe serce, wysokie ciśnienie, za dużo jedzenia i napojów alkoholowych, choć lekarze stanowczo mu to odradzali. Na dodatek miał lekceważący stosunek do lekarstw, chociaż ci sami lekarze zawsze mu szczegółowo tłumaczyli, jak ważne jest, żeby się stosował do ich zaleceń. Tak więc pełnomocnik umarł z przyczyn naturalnych. Tajemnicą pozostała kwestia, jak przy takim trybie życia udało mu się przeżyć więcej niż trzydzieści lat. Podobnie jak jego mentor, wspomniany kiedyś profesor Forselius, pełnomocnik zmarł w nocy, we własnym łóżku, na skutek rozległego wylewu krwi do mózgu. Z protokołu z sekcji zwłok wynikało, że mogło do niego dojść z kilku przyczyn, ale lekarz medycyny sądowej, który przeprowadzał sekcj ę, wyjaśnił, że najważniejsze były dwie: po pierwsze, jego krew była rzadka jak woda. Stała się taka na skutek przedawkowania środka rozcieńczającego krew o nazwie varfarinatrium. Musiał go zażywać ze względu na chore serce. To klasyczna trucizna na szczury, którą zaczęto stosować do leczenia ludzi. Niestety w połączeniu z dużą ilością alkoholu gorsza od prawdziwej trutki. Drugi ważny powód to jego zdaniem wysokie ciśnienie. Oba te czynniki doprowadziły do śmierci pełnomocnika i należy sobie raczej zadać pytanie, jakim sposobem zmarły dożył sześćdziesiątki.
W sprawie śmierci pełnomocnika przesłuchano dwie osoby: jego gospodynię, która znalazła go rano martwego, oraz człowieka, który widział go jako ostatni, kiedy jadł z nim kolację, mianowicie byłego komisarza policji kryminalnej Akego Perssona. Większą część swojego życia zawodowego Persson przepracował w służbie bezpieczeństwa. Z zeznania wynikało, że to właśnie tam on i pełnomocnik się poznali. Na kolację podano trzy proste, typowo szwedzkie dania. Na początek śledzik i dwa kieliszeczki, do tego po piwie. Następnie potrawka z wołowiny, cebuli i ziemniaków, a do tego butelka czerwonego wina. Na deser szarlotka domowej roboty, którą upiekła gospodyni. Na koniec mały koniak do kawy. Może jeszcze coś jedli, coś, o czym zapomniał wspomnieć, ale na pewno nie w nadmiarze. Wieczór zakończyli partyjką bilardu i szklaneczką grogu. Potem on, Persson, pojechał do domu. Gospodarz był jak zwykle w znakomitym humorze, a kiedy on, Persson, wsiadał do taksówki, śpiewał mu nawet jakąś piosenkę. Nie pamięta, co to była za melodia. Zresztą, co to może mieć wspólnego z jego śmiercią? Tak więc pełnomocnik umarł śmiercią naturalną. Jeśli zaś chodzi o Perssona, to nie miał nic przeciwko temu, żeby zmarły sobie pożył jeszcze wiele długich lat. Śmierć pełnomocnika opłakiwali znajomi i rodzina, krewni, przyjaciele i koledzy z pracy. Okazało się też, że dwa tygodnie przed śmiercią ten dobry człowiek dokonał drobnej zmiany w swoim testamencie. Z nowego zapisu wynikało, że podarował komuś swoj ą starą książkę o Magdalen College w Oksfordzie. Obdarowanym był szef Centralnego Urzędu Śledczego Lars Martin Johansson. „Mojemu drogiemu przyjacielowi Larsowi Martinowi Johanssonowi. Na pamiątkę wszystkich jeleni z parku w Magdalen, na pamiątkę wszystkich ożywczych rozmów, które ze sobą przeprowadziliśmy, i na pamiątkę tego, że mogłem w końcu nagadać się do woli”. 103. Johansson wziął udział nie tylko w pogrzebie na Cmentarzu Północnym, ale także w lunchu, na który zaproszono później uczestników ceremonii do francuskiej restauracji w Grand Hotelu. Zjawił się także Persson. Kiedy po lunchu pożegnali się z najbliższymi członkami rodziny, pojechali do Johanssona, żeby wychylić szklaneczkę grogu za zmarłego i porozmawiać w ciszy i spokoju. - Co powie twoja żona? - spytał Persson, gdy jechali taksówką do przestronnego gniazdka Johanssona na Soder. - Nawet się nie skrzywi - odparł Johansson. - Jest na konferencji. Wróci dopiero wieczorem. Johansson nie tracił czasu na czczą gadaninę. Zaprowadził gościa do gabinetu, przygotował dwie porządne szklanki grogu, wskazał Perssonowi największy fotel, a sam usiadł na kanapie. - Trochę się zaniepokoiłem, gdy przeczytałem akta śledztwa w sprawie śmierci pełnomocnika - zaczął. - Chyba nie jest jeszcze tak źle, żeby twoje zamiłowanie do porządku nagle doznało uszczerbku?
- Zapomnij o tym - odparł Persson, potrząsając głową. - Ani ty, ani twoi współpracownicy nie macie się czego obawiać. Nasz wspólny wróg umarł z przejedzenia. Nie dbał o siebie, i to pod żadnym względem. - Miło mi to słyszeć. A co sądzisz o Backstromie? Kiedy ostatnio rozmawiałem z Jarnebringiem, powiedział mi, że Backstrom prawie chodzi po ścianach i ciągle snuje swoje teorie spiskowe. Do Jarnebringa dzwonił jakiś dziennikarz z TV4. Pytał, czy wie coś o tajemniczym wątku seksualnym, który jakoby pojawił się w śledztwie w sprawie zabójstwa Palmego i o którym opowiadał mu Backstrom. - Już lepiej nie mogło być - mruknął Persson. - Jeśli takie rzeczy opowiada Backstrom, to nawet ci z telewizji rozumiej ą, że to nie może być prawda. Poza tym on chyba jest na zwolnieniu lekarskim? Zakładam, że ten mały grubas będzie na chorobowym jeszcze przez jakiś czas. - Jest dokładnie tak, jak mówisz. Zapytam cię jednak o coś innego. Kiedy zrozumiałeś, jak się sprawy maj ą? - Jesienią 1992 roku, kiedy hiszpańska policja poinformowała nas, że Waltin się utopił na Majorce. Berg polecił wtedy zrobić przeszukanie w jego mieszkaniu. Gdyby tego nie zrobił, sam bym się tam wybrał - stwierdził Persson. - Kiedy dostałem polecenie od Berga, przeszukałem mieszkanie w mieście, działkę koło Strangnas, trzy różne skrytki bankowe i kolejne mieszkanie przy Norr Malarstrand, gdzie Waltin mieszkał. Było zapisane na jakąś firmę, o on był jej właścicielem. - Znalazłeś coś interesuj ącego? - spytał Johansson, nie okazuj ąc zbytniego zainteresowania. - Nie - odparł Persson, potrząsając głową. - Tylko torbę ze starymi ubraniami, buty, zimowe ubrania i czapkę zrobioną na szydełku. Jeszcze tego samego dnia ją spaliłem. Nie ma co oszczędzać. Wszystko to nie było nawet wyprane. Znalazłem też jakieś inne manele. Nie wzbudziły mojego zainteresowania, bo były związane ze szczególnymi upodobaniami Waltina do pewnych rzeczy. Wszystko wrzuciłem do ognia. - Nic więcej? - Nic, co mogłoby cię zainteresować. Pozbyłem się tego, kiedy razem z panią, z którą się spotykam, płynęliśmy promem do Finlandii. Było to gdzieś na wysokości Landsort, gdzie morze ma podobno dwieście metrów głębokości. Tak na marginesie, ona jest Finką. Płynęliśmy do Finlandii, żeby się spotkać z jej ojcem. Jest stary, ale jary. To pewnie dzięki saunie. - A co powiedziałeś Bergowi? - Nic. Po co miałbym mu cokolwiek opowiadać? Miał wtedy swoje kłopoty na głowie. - Ale dlaczego czekałeś aż piętnaście lat, żeby się pozbyć Hedberga? Nie mogłeś sobie po prostu odpuścić? - To przez ciebie - powiedział Persson. - Kiedy zjawiłeś się u mnie dwa miesiące temu i zacząłeś wypytywać o Waltina, zrozumiałem, że na Hedberga przyszedł czas. Przecież jesteś człowiekiem, który widzi przez ściany - dodał z szerokim uśmiechem.
- Czyli wszystko przeze mnie? - Wszystko albo nie wszystko - powiedział Persson, wzruszając ramionami. -Wspominałeś wprawdzie, że chcesz tego drania upiec na rożnie, ale tak naprawdę zrobiłem to przez wzgląd na Erika. - Erika Berga? - A kogóż innego? Jak myślisz, co by się o nim mówiło, gdyby sprawa Hedberga trafiła do sądu? Jak myślisz, co by się stało ze służbą bezpieczeństwa? Przecież ty też tam pracowałeś. Przez sześć lat byłeś szefem do spraw operacyjnych. Gdyby Erik wtedy jeszcze żył i gdyby sprawa wyszła na jaw, on też trafiłby za kraty. Tak na wszelki wypadek, bez powodu. Myślę, że tobie też nie byłoby do śmiechu, gdyby media zaczęły sobie na tobie używać. Bo chyba nie sądzisz, że skończyłoby się na Waltinie i Hedbergu. - Rozumiem, co chcesz powiedzieć - powiedział Johansson i od razu pomyślał o żonie. -A kto ci wtedy pomógł? - W końcu i tak już po wszystkim, pomyślał. - To było twoje ostatnie pytanie. Zostawię je bez odpowiedzi. Zgoda? - powiedział Persson. - Zgoda. W takim razie zamykamy sprawę. - Zdrowie zmarłego - powiedział Persson, wznosząc szklankę. - Facet był nie tylko mocny w gębie. - Zdrowie zmarłego - zgodził się Johansson. Przecież wcześniej i tak o tym wiedziałeś, pomyślał. - Przy okazji: mam dla ciebie prezent - powiedział Johansson. Wsunął dłoń do kieszeni spodni i podał Perssonowi ołowianą kulę w miedzianym płaszczu. Zabrał ją ze sobą, jadąc na pogrzeb. - Słynna kula o wartości dowodowej wynoszącej siedemdziesiąt pięć procent -powiedział z uśmiechem Persson, trzymając ją między kciukiem a palcem wskazującym. - Więc wiesz? - spytał Johansson. - Opowiadał mi o niej nasz zmarły przyjaciel. On wszystko wiedział. - Od razu się tego domyśliłem - powiedział Johansson. - Mam trzech braci i trzy siostry - powiedział Persson. - Cała szóstka ma w sumie dwunastkę dzieci. Opowiadałem ci o nich? - Nie - odparł Johansson. - Ja też mam trzech braci i trzy siostry. - O tym też wiedziałem - powiedział Persson, przyglądając się kuli. Wciąż trzymał ją w palcach. - Dziś dzieci mojego rodzeństwa są już duże, ale kiedy były małe, zabawiałem je różnymi czarodziejskimi sztuczkami. Kiedy miały jakąś uroczystość, koniecznie musiał się pojawić wujek Ake, żeby im coś wyczarować. Szło mi całkiem dobrze. Gdybym chciał, mógłbym się nawet z tego utrzymywać. To tylko kwestia nauczenia się. Jak człowiek raz coś zrobi, umie to robić do końca życia.
- Wierzę ci - powiedział Johansson. - To dobrze. Bo jak by ten świat wyglądał, gdyby tacy jak ty i ja nie mogli sobie wierzyć? - Pewnie źle. Naprawdę źle. Chyba masz rację - powiedział, popijając grog. - Jak ci się to podoba? - spytał Persson. Opuścił mankiet prawego rękawa, pokazał kulę, którą trzymał w palcach, uniósł rękę, zacisnął pięść, obrócił j ą, potem otworzył i pokazał, że jest pusta. - Hokus-pokus! 104. Tej nocy, gdy jego żona wróciła do domu i poszli spać, miał sen, a raczej senny koszmar, jedyny, jaki mógł sobie przypomnieć, jedyny w całym dorosłym życiu. Tym razem nie był skutkiem narkozy ani działania eteru. Nawet nie wypił za wiele. Nie miał też jedenastu lat, a mimo to opadał swobodnie. Opadał swobodnie, jak we śnie. Wirował i opadał twarzą w dół, w ciemną otchłań, która wydawała się nie mieć końca. W pewnej chwili usiadł wyprostowany na łóżku, nie wiedząc, czy żyje, czy może umarł. Musiał chyba zrobić jeszcze coś, bo Pia złapała go za ramię tak mocno, aż sprawiło mu to ból, chociaż mięśnie miał napięte jak powrozy. - Co z tobą? Boże, cały się trzęsiesz! - zawołała Pia. - Żyję - powiedział Johansson. Naprawdę żyję, pomyślał. - Oczywiście, że żyjesz - potwierdziła Pia, głaszcząc go po policzku. - To był tylko sen. Koszmar. Nie jesteś do nich przyzwyczajony. Nie zapomnij, że obiecałeś dożyć setki. - Nie zapomniałem. Naprawdę - odparł Johansson, potrząsając głową. Więc naprawdę żyj ę, pomyślał. - Nic się nie stało? - spytała Pia. - Na pewno nie chcesz mi o niczym powiedzieć? Nie zapomniałeś o niczym? - Zamierzam się zwolnić z pracy. Już z nimi o tym rozmawiałem. Skończyłem ze wszystkim. A już mi się wydawało, że nie będę w stanie tego zrobić. - I nic poza tym się nie stało? Nic, o czym powinnam wiedzieć? - Nic - odparł Johansson. - Nic się nie stało. - Nareszcie, pomyślał. Nareszcie jest po wszystkim. Prawda, mit czy zwykła bujda? Nieważne. W każdym razie wczesnym rankiem pierwszego grudnia, w piątek, w parku za Magdalen College w Oksfordzie rozległ się strzał. Poprzedniej nocy przyszedł mróz. Ziemia była pokryta szronem, a całą okolicę spowiła mgła. Nadciągnęła znad rzeki Cherwell. I właśnie w takiej scenerii jeden z jeleni żyjących w parku zakończył życie. Był największy ze wszystkich żyjących tam zwierząt i od jakiegoś czasu zbliżał się do kresu swoich dni. Od jakiegoś czasu robił duże zamieszanie w stadzie, narzucał się łaniom i odpędzał od nich młodsze, bardziej żywotne osobniki. Dlatego podjęto decyzję o odstrzale. Zadanie to powierzono trzydziestoletniemu myśliwemu mieszkającemu w jednej w sąsiednich posiadłości. Jego pracodawca był członkiem zarządu Magdalen College, a on opiekował się jeleniami. Było to jego dodatkowe zajęcie. Nie był jednak tradycyjnym
proctorem w długim płaszczu i czarnym cylindrze, bo taki strój należał już do przeszłości. Był młodym, doświadczonym opiekunem zwierząt. Chodził w zielonej czapeczce z daszkiem i w nieprzemakalnym płaszczu z woskowanego płótna. Zanim oddał strzał, upewnił się, że za jeleniem znajduje się naturalna osłona - na wypadek gdyby przestrzelił i gdyby kula poleciała dalej. Karabin załadował poprzedniego wieczoru, żeby nie zakłócać spokoju uczonym mężom. Załatwił sprawę bez zbędnych ceregieli, trafiaj ąc jelenia prosto w szyj ę. Jeleń padł na miejscu, na głowę i poroże. Przednie nogi ugięły się pod nim, tylnymi wykonał jeszcze kilka ruchów. Krew zabarwiła szron na czerwono, z pyska wydobyło się ostatnie przedśmiertne parsknięcie. Czas zatrzymał się na chwilę. Ale tylko na chwilę, bo życie pozostałych zwierząt toczyło się dalej. Prawda, mit czy zwykła bujda? Nieważne. W każdym razie trzeciego grudnia, w pierwszą niedzielę adwentu, w Magdalen College odbyła się kolacja na cześć zmarłego niedawno Honorary Fellow. Właściwie nie była to jakaś szczególna, wytworna kolacja tylko porządny mieszczański posiłek w angielskim stylu. Podano filet z jelenia z sosem i gotowanymi warzywami. Za to wino było wyśmienite: Romanee-Conti, rocznik 1985. Pełnomocnik kupił kiedyś większą partię w słynnym sklepie Berry Bros & Rudd przy St. James Street w Londynie. Sklep istniał tam już od trzystu lat. Dwa pudełka podarował piwniczce Magdalen College. Angielska klasa wyższa od dawna kultywuje pewien zwyczaj. Polega on na tym, że w czasie kolacji właściwie nigdy nie wygłasza się przemówień. Kolacj ę jada się przecież codziennie, a przemówienia wygłasza się przy szczególnych okazjach. Tym razem jeden z gości wygłosił przemówienie - ku czci zmarłego. Był jednym z Honorary Fellows, a jednocześnie członkiem zarządu innego college’u. Jego uczelnia powstała ponad pięćset lat później niż Magdalen College. W zupełnie innej epoce niż ta, w której wzniesiono kompleks budynków ku czci najważniejszej kobiety towarzyszącej Jezusowi i będącej jego uczennicą. Wykładał w St. Anthony’s College. Była to nazwa bardzo zacna w porównaniu z nazwami innych oksfordzkich college’ów. W bardzo wąskim kręgu używano jednak innej nazwy, mianowicie The Spy College. Uczelnia powstała po drugiej wojnie światowej dzięki datkom ludzi, którzy woleli pozostać anonimowi. Wyglądało jednak na to, że wszyscy oni mają nieograniczone zasoby finansowe. Powstanie uczelni było ukłonem w stronę zachodnich mocarstw, które poszukiwały wykształconych, zdolnych i godnych zaufania ludzi w świecie służb informacyjnych Europy Zachodniej. Uczelnia była czymś w rodzaju historycznej spuścizny po pięciu szpiegach z Cambridge, jeśli już odwoływać się do tego rodzaju logiki. Mówca nazywał się Michael Liska. Urodził się na Węgrzech w czasie drugiej wojny światowej. Po rewolucji 1956 roku, mając zaledwie kilkanaście lat, uciekł do USA. Nie miał jakichś szczególnych zasług w kręgach akademickich. Nie był z nich znany także w towarzystwie, w którym się właśnie znalazł. Przez całe swoje dorosłe życie pracował w amerykańskiej CIA. Odnosił sukcesy, więc kiedy kilka lat temu przechodził na emeryturę, zajmował stanowisko Deputy Director całej tej instytucji. Dwa razy zdarzyło mu się nawet wykonywać obowiązki szefa CIA. Pełnił je w okolicznościach, które zmusiły
prezydenta USA do śmiałych i szybkich działań. Był potężnie zbudowanym mężczyzną. Nazywano go Niedźwiedziem. Michael „The Bear” Liska w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat został dobrze sytuowanym emerytem. Nie przypominał piętnastolatka, który w 1956 roku na budapeszteńskiej ulicy wdrapał się na rosyjski T54, przez otwartą wieżyczkę wrzucił do środka koktajl Mołotowa, a potem ostrzelał gradem pocisków próbuj ącego się wydostać z płonącego czołgu mechanika. Liska nie wspominał oczywiście o takich sprawach w swoim przemówieniu. Wolał opowiedzieć słuchaczom o swoim szwedzkim przyjacielu i towarzyszu, którego znał od prawie czterdziestu lat. Zaczął od zaprezentowania jego naukowego dorobku, zwłaszcza tej części, która dotyczyła jego wkładu w matematyczną analizę harmoniczną i jej znaczenia w szyfrowaniu i kodowaniu wiadomości przez służby wywiadowcze. Umieścił go także w kontekście historycznym. Pełnomocnik był ostatnim i najmłodszym spośród trzech wielkich szwedzkich matematyków, którzy wielkim darem, jakim ich obdarzył Bóg Wszechmogący, służyli obronie wolności i prawa. Pierwszym z tej trójki był Arne Beurling, profesor matematyki na uniwersytecie w Uppsali, który w 1940 roku - był wtedy sierżantem - stawił się w departamencie wywiadu sztabu armii Ministerstwa Obrony Narodowej. Potem przez czternaście dni zajmował się łamaniem niemieckich szyfrów stosowanych w telekomunikacji. Używał do tego papieru, ołówka, analizy harmonicznej i swego genialnego umysłu. Jego kolegą po fachu był Johan Forselius, profesor matematyki na Politechnice Królewskiej, który maj ąc do dyspozycji nowoczesne jak na owe czasy komputery i własny wkład w wiedzę o liczbach pierwszych, odpowiadał za to, żeby przekazy, które demokratyczne państwa Zachodu musiały ukryć przed opinią publiczną, rzeczywiście pozostały tajemnicą. Do końca świata, jeśli zajdzie taka potrzeba. Najmłodszym z nich był ten, który właśnie odszedł na zawsze i którego mają dzisiaj pożegnać: uczeń Forseliusa, profesor matematyki na Uniwersytecie Sztokholmskim, w wieku dwudziestu dziewięciu lat napisał pracę poświęconą zmiennym losowym i podziałowi harmonicznemu, która przez wiele lat bardzo ułatwiała ujawnianie złych zamiarów i niecnych czynów różnego rodzaju dyktatur. Liska zakończył swoje wystąpienie, cytując ostatnie słowa listu, który jego przyjaciel napisał do niego przed śmiercią: Niezależnie od tego, czy prawda jest absolutna, czy względna, jak również zupełnie bez związku z tym, że wielu z nas ciągle jej szuka, w końcu i tak się okazuje, że dla prawie wszystkich pozostaje ukryta. Zazwyczaj z konieczności, a jeśli nie dlatego, to przynajmniej w trosce o tych, którzy i tak by jej nie zrozumieli. [1] - Szmat czasu [wróć do tekstu] [2] - A co z zamachem na Olofa Palmego? Są jakies nowe tropy? [wróć do tekstu] [3] - Oczywiscie nikt nie miał na mysli nic złego… towarzysze broni… [wróć do tekstu] [4] - Kawał dobrej policyjnej roboty, jeśli ktoś chce znać moje zdanie. Dostaliśmy lekcję.
Zrobiliśmy z niej użytek. Ale zrobiliśmy to tak, jak należy. [wróć do tekstu] [5] - A co ja będę z tego miał? [wróć do tekstu] [6] - Co się stało to się nie odstanie. [wróć do tekstu] [7] - Spotkamy się znów, nie wiem gdzie, nie wiem kiedy ale wiem, ze znów sie spotkamy… pewnego słonecznego dnia… [wróć do tekstu] [8] - Szanowny Doktorze Mattei, Dziekuję za uprzejmy mail. To stara miła bajeczka, ale obawiam się, że nieprawdziwa i że nigdy nie było dowodów na jej potwierdzenie. Podejrzewam raczej, że to mit rozpowszechniany przez inne college - może nawet przez kolegów. To prawda, że jelenie z naszego stada są selekcyjnie odstrzeliwane. Jednakże nie ma to nic wspólnego… [wróć do tekstu] [9] - Dalsze informacje będą udzielane w miarę potrzeby. [wróć do tekstu] [10] - Pod warunkiem, że będziesz się trzymała z tyłu. Obiecujesz? Obiecuję. [wróć do tekstu]