Lourie Richard
Richard Lourie – tłumacz literatury słowiańskiej.
Dziennikarz, specjalista od stosunków amerykańsko –
radzieckich. Przetłumaczył na ang...
15 downloads
42 Views
1MB Size
Lourie Richard
Richard Lourie – tłumacz literatury słowiańskiej. Dziennikarz, specjalista od stosunków amerykańsko – radzieckich. Przetłumaczył na angielski około 40 ksiąŜek. W swojej twórczości zajmuje się przewaŜnie historią Związku radzieckiego i jego wpływu na politykę światową. W ksiąŜce”Grawitacja zero” – naleŜącej do nurtu Political fiction – Opisuje pomysł wysłania na księŜyc poety radzieckiego i związane z tym zawirowania polityczne oraz walkę wywiadów.
Prolog
Podczas całego lotu powrotnego z Moskwy polskiemu generałowi okrutnie doskwierał Ŝołądek. Nie dlatego Ŝe generał wypił za duŜo wódki - do tego był przyzwyczajony. RównieŜ nie dlatego Ŝe pomagał Sowietom gnębić Polskę - do tego takŜe przywykł. Powodem był pewien sekret, który mu właśnie zdradzono. Rosjanie zamierzali wysłać na KsięŜyc poetę! To juŜ przekraczało wszelkie granice! Tego generał nie potrafił juŜ strawić. Pomyśleć tylko - jakiś ruski bard, skacząc z krateru na krater, będzie bombardował Ziemię rymowanymi kłamstwami! Nocne niebo zostanie splugawione na zawsze. Sowietów nie sposób powstrzymać, ale moŜna by osłabić efekt, szepnąwszy słówko Amerykanom. MoŜe ci coś wymyślą, Ŝeby zaćmić ów kulturalno-techniczny wyczyn, mistrzowskie pociągnięcie propagandowe. Następnie więc, drogami nazbyt krętymi i powikłanymi, by je tu wyliczyć, informacja ta dotarła do Europy i do Ameryki, ,,na Zachód", jak mawiają w krajach, gdzie słońce zachodzi wcześnie nad smutnymi miastami.
Część pierwsza Rozdział 1 Leonid Popławski był człowiekiem zajętym. Pełnił funkcję radzieckiego attache kulturalnego w Waszyngtonie, a takŜe szefa KGB, któremu podlegała wszelka działalność szpiegowska na Wschodnim WybrzeŜu, czyli - jak to się mówi w tym fachu funkcję „rezydenta". Zdaniem Popławskiego i jedną, i drugą robotę naleŜało wykonywać dobrze, i to nie tylko dlatego, Ŝe im więcej organizował pokazów filmowych, koncertów oraz odczytów, tym mniejsza istniała szansa, Ŝe Amerykanie ustalą, czym naprawdę się para. Lubił sztukę, poniewaŜ była piękna i tak niewiele miała wspólnego z Ŝyciem, tym prawdę mówiąc jednym wielkim bagnem. Popławski wierzył wprawdzie, iŜ sztuka niewątpliwie powinna słuŜyć narodowi i partii, a słuŜyła im najlepiej, trzymając się z dala od Ŝycia. - Zabłoconych buciorów nie uszlachetni chodzenie po perskim dywanie - mawiał chętnie. Jakkolwiek zajęty, Popławski kaŜdego ranka znajdował dziesięć minut na przejrzenie inteligentnie napisanych artykułów z amerykańskiej prasy, postanowił bowiem odnieść ostateczne zwycięstwo w swojej jedenastoletniej walce z językowym arcywrogiem: odmianą zaimków. Po raz pierwszy konflikt wybuchł podczas zajęć w specjalnej szkole w Gatczinie, gdzie studenci pobierali nauki nie tylko w klasach, lecz takŜe w autentycznym amerykańskim miasteczku, skopiowanym ze wszystkimi szczegółami - z domami towarowymi zapchanymi papierem toaletowym, karmą dla psów i porcjowanymi kurczakami; ze stacjami benzynowymi, na których stały automaty z coca-colą i chevrolety opatrzone informacją NA SPRZEDAś, ręcznie wypisaną na kartonikach zatkniętych za przednią szybę; a takŜe z barem McDonalda obsługiwanym przez dziarskie nastolatki.
- Poproszę t ę skrzynkę. Poproszę t ą skrzynkę. Dlaczego nie zwyczajnie: DAWAJ SKRZYNKĘ?! ryknął wówczas Popławski do swojej nauczycielki, która tego dnia obsługiwała kasę w supermarkecie. Nauczycielka wyjaśniła płaczliwie, Ŝe nawet Radzieckiej Akademii Składni nie udało się podać jasnej reguły obowiązującej we wszystkich przypadkach. - No to sam sobie ustalę t ą regułę! - buńczucznie ślubował Popławski, wówczas młody podpułkownik; teraz jednak, wkroczywszy w wiek średni, mając juŜ pułkownika, nadal się zmagał z owym szatańskim lingwistycznym błędnym ognikiem. - Chyba powinien pan tu zmienić to „tą". Dopiero z „tę" to tutaj będzie dobrze - zauwaŜył raz pewien Amerykanin, przeczytawszy komunikat prasowy wystosowany przez sekcję kulturalną ambasady radzieckiej. - To te „tą" jest źle? A tamte „tą"? - odparł Popławski, dźgając palcem papier i marszcząc brwi w skupieniu graniczącym z furią. - T a m t o „tą" jest dobrze, ale t o „tą" musi pan zmienić na „tę". Tego „tą" uŜył pan nieprawidłowo. - Te „tą" zmienić, a tego „tą" nie ruszać? - upewnił się Popławski. - Właśnie. Tylko, jeśli mi wolno, t o „tą", nie t e „tą". T o „tą" na „tę". - Ale dlaczego tamto „tą" jest dobrze, a te... to znaczy, to „tą" muszę zmieniać? - Bo to tutaj „tą" odnosi się do tego... o, do tego, czyli tu to „tą" w innym przypadku, w narzędniku, „z tą", a tutaj ma pan biernik, więc to „tą" trzeba zastąpić przez „tę", rozumie pan, tamtego „tą" nie, ale to „tą" tutaj tak, na „tę", biernik, bo z tym „tą" to błąd gramatyczny... - Dosyć, dosyć! - krzyknął Popławski; w jego głosie dźwięczało równocześnie błaganie i groźba. Ciche, pojedyncze stuknięcie w drzwi oznaczało, Ŝe z Popławskim chce się widzieć śywkin, zastępca attaché kulturalnego. OdłoŜywszy „Washington Post", Popławski bardzo uwaŜnie wsłuchał się w echo tego pukania: wiedział, Ŝe kaŜde ludzkie działanie zdradza więcej, niŜ powinno. Jeśli idzie o śywkina, zdrada mogła obejmować, ni mniej, ni więcej, tylko samego Popławskiego. A niby dlaczego nie miałby mnie zdradzić? pomyślał. Nie wierzy w to, Ŝebym dalej awansował, więc nie widzi powodu podczepiać własnej kariery do mojej. Po drugie, uwaŜa mnie za człowieka staroświeckiego, skazanego na śmietnik historii. Sam jest nowoczesny i ambitny, więc wie równie dobrze jak ja, Ŝe stanowisko rezydenta na amerykańskim WybrzeŜu Wschodnim moŜe się okazać odskocznią do ogromnej władzy. JeŜeli śywkin nie łaknie zdrady i destrukcji, to nie ma czego szukać w KGB. - Proszę! - Telegram, towarzyszu attache kulturalny. - PołóŜcie go, proszę, tutaj. - Popławski skinieniem głowy wskazał swoje biurko. Nie podnosząc wzroku obserwował, jak w polu widzenia zjawia się ręka zastępcy; wypatrywał najlŜejszego drgnięcia ścięgien, które by potwierdziło jego podejrzenia. Starannie wymanikiurowane paznokcie, na pierwszym stawie kaŜdego palca rzadka kępka czarnych włosków: Popławski nie lubił tej ręki i wyczuwał, Ŝe ona równieŜ go nie lubi. - Dziękuję - rzucił i spojrzał na śywkina. Twarz zastępcy była czujna, oficjalna, doskonale nieprzenikniona. - Towarzyszu attache kulturalny, mamy problem z przepływem gotówki - oznajmił śywkin. - A to czemu? - Bo tylu Amerykanów sprzedaje nam tajemnice technologiczne, Ŝe grozi nam częściowa niewypłacalność - odparł zastępca. Podlegała mu sfera pozyskiwania technologii i tak bardzo go zaprzątało nabywanie róŜnych podejrzanych gadŜetów, Ŝe nigdy nie zadał sobie trudu, by pójść na jakiś balet niedopatrzenie zdradzające, zdaniem Popławskiego, kiepski gust i zły system wartości. - Czy naprawdę potrzebujemy kaŜdego ustrojstwa, które oni tutaj wymyślą? - zapytał Leonid Nikołajewicz.
- Chyba nie muszę wam tłumaczyć, towarzyszu attache kulturalny, jak wielkie znaczenie ma to, Ŝeby Amerykanie prowadzili większość zaawansowanych badań - oświadczył śywkin z lekka protekcjonalnym tonem. - Inna moŜliwość to pozwolić naszym naukowcom na podróŜe zagraniczne, na udział w kongresach i czytanie zagranicznej literatury, a sami wiecie, co to oznacza... dziesięć tysięcy Sacharowów. - Płaćcie! -jęknął Popławski. - Chcę wam teŜ przypomnieć, Ŝe o dziesiątej macie spotkanie z Hartleyem Schmaltzerem. - Dziękuję za przypomnienie. - Popławski tonem głosu dał do zrozumienia, Ŝe rozmowa skończona. Ostatecznie wszelkie istotne sprawy zostały juŜ przekazane - telegram doręczony, kwestia płatności ustalona, spotkanie odnotowane. Ale najwaŜniejszy był w tym wszystkim ton, którym śywkin zwracał się do zwierzchnika rozprawiając o nauce; ton dostatecznie arogancki, by przekonać Popławskiego, jakimi to motywami kieruje się podwładny. Ten człowiek miał w Ŝyciu tylko jeden cel: zniszczyć Leonida Nikołajewicza, a zatem sam siebie skazał juŜ na zagładę. Bądź co bądź łysiejący, wielkouchy i staroświecki Popławski nie miał sobie równych, kiedy przychodziło do poŜerania tych, którzy chcieli poŜreć jego. Otworzył telegram. ŚCIŚLE TAJNE. LOT ZAŁOGOWY NA KSIĘśYC PLANOWANY WCZESNĄ JESIENIĄ. ZAŁOGA WIELONARODOWA, MIĘDZY INNYMI POETA WIKTOR WIKTOROW, KTÓRY Z KSIĘśYCA ODCZYTA SWOJE WIERSZE. ZAŁOśENIA PROJEKTU: HUMANIZACJA, NIE MILITARYZACJA KOSMOSU. OFICJALNY KOMUNIKAT AGENCJA TASS NADA 1 MAJA. ŚRODKI OSTROśNOŚCI NIEZBĘDNE CELEM UTRZYMANIA MAKSYMALNEGO WPŁYWU NA OPINIĘ PUBLICZNĄ. ODPOWIEDZIALNOŚĆ SPOCZYWA NA WAS. TAKśE W KWESTII PRZYGOTOWANIA KAMPANII POMOCNICZEJ, (KOMUNIKATY PRASOWE, WYSTAWY FOTOGRAMÓW ITP.) SZCZEGÓŁY WKRÓTCE. Niezwykłe, pomyślał Popławski. Niezwykłe, a zatem podejrzane. Wszystko to zbyt nowoczesne jak na jego gust. Opinia publiczna. AleŜ Stalin by się uśmiał. Od czystek do opinii publicznej, i to zaledwie w pięćdziesiąt lat. Tak czy owak naleŜało działać ostroŜnie. Kultura, choć znaczy tyle co nic, moŜe być źródłem powikłań. Poza tym musiały istnieć inne przyczyny lotu na KsięŜyc, inne „twarde" naukowe i militarne powody zbyt delikatnej natury, Ŝeby je powierzyć telegramowi. Owe szczegóły pokonają ocean bezpiecznie zamknięte w czyjejś głowie. W „teczce z parą uszu", jak Ŝartobliwie określał Popławski takich posłańców. śywkin z pewnością zna treść telegramu, nie mówiąc juŜ o ludziach z kryptografii. Teraz Popławski miał dwa waŜne powody, Ŝeby nie ufać nikomu z bezpośrednio mu podległej organizacji. Po pierwsze, śywkin mógł juŜ do nich dotrzeć. A po drugie, komu w ogóle moŜna ufać? Zmiął telegram, który nasączono specjalnym środkiem chemicznym, i wrzucił go do kosza, takŜe potraktowanego specjalnymi chemikaliami. Zawsze z przyjemnością się przyglądał, jak papier leci do tej małej studni zniszczenia. Opadłszy na dno, telegram na chwilę jakby wpadł w popłoch; jak gdyby wszystko, co istnieje, wiedziało, kiedy jego byt jest zagroŜony. Zmięta kulka papieru natychmiast zaczęła się dematerializować, była coraz bardziej przezroczysta, choć zachowała swoje kontury. I nagle zostały same kontury, a potem nie było juŜ nic, całkiem nic, prócz kilku mikroskopijnych chemicznych drobinek: gdyby człowiek niechcący wciągnął je nosem, nawet by nie kichnął.
Po co ten Hartley Schmaltzer chciał się z nim widzieć? I dlaczego ci wszyscy superpatrioci, ideologiczni kapitanowie sterujący skrajnie na prawo, mieli w nazwisku słowo „szmal", tudzieŜ inne pokrewne? Schmaltzer. Forsaith. Zbić szmal. Zrobić forsę. Kto płaci, ten wymaga. Kto płaci, ten moŜe przestać płacić. Powinni nieco mniej myśleć o pieniądzach, a ździebko więcej o swojej odpowiedzialności wobec historii i porządku świata. Amerykanie uprawiali dekadencję z młodzieńczym, wręcz sportowym zapałem, który autentycznie rozdzierał serce. Ameryka była najsłodszą śliwką w historii i szkoda, gdyby zgniła przed zerwaniem. Czego chciał Schmaltzer? ZłoŜyć zaŜalenie w sprawie radzieckich śydów? Sam Popławski miał w tej kwestii kilka powodów do niezadowolenia. Był absolutnie przeciwny emigracji śydów, i to wcale nie dlatego, Ŝe był antysemitą, lecz z racji swojego głębokiego i realistycznego pojmowania historii w ogóle, a szczególnie historii śydów i Rosjan. Koncepcje pewnego śyda, Karola Marksa, doprowadziły do przekształcenia Rosji w Związek Radziecki. Ale Marks przypominał MojŜesza albo Izaaka Newtona, był prorokiem, nie Mesjaszem. Miejsce MojŜesza zajął Jezus Chrystus, a Mesjaszem fizyki został Einstein. Lecz Ŝaden Einstein się nie zjawił, Ŝeby zastąpić Marksa, toteŜ Rosja utknęła w martwym punkcie z tym swoim przestarzałym systemem wykoncypowanym przez kłótliwego śyda, któremu w British Museum dokuczyły pryszcze - czy jak tam to wszystko się zaczęło. Idzie o to, Ŝe prędzej czy później jakiś śyd znowu wyskoczy z kolejną nową koncepcją, a ta pchnie następną potęŜną falę historii i wówczas on, Popławski, skoro tylko z nią popłynie, zaraz pod nią utonie. Popławski uwaŜał, Ŝe śydów naleŜy chronić i hołubić, a nie zabijać, tak jak zadecydował ten idiota Hitler, który wprawdzie wszystko zrozumiał, tyle Ŝe na odwrót. śydzi są lepsi od najlepszego komputera. Nie potrzebują części zamiennych i nawet mnoŜą się obficie, jeśli zostawić ich w spokoju i pozwolić im prosperować. A co robi ten głupek Hitler? Wymordowuje śydów niemieckich i polskich, te dwa istne rogi obfitości, których światu będzie srodze brakowało. I co zostaje? śydzi amerykańscy, śydzi w Izraelu i śydzi rosyjscy. Dlaczego wszystkich śydów mają dostać Ameryka i Izrael? Zwłaszcza Ŝe oba te kraje to nasi wrogowie! Nie sposób przewidzieć, kiedy i gdzie się pojawi następny Ŝydowski geniusz. MoŜe w USA, moŜe w Izraelu, ale moŜe teŜ w Rosji. Ech, ci głupi handlowcy frymarczący Einsteinami w zamian za zboŜe, które zostaje zjedzone, i za psujące się maszyny! JeŜeli... nie, nie „jeŜeli": kiedy zostanie szefem KGB, uŜyje wszelkich wpływów, Ŝeby zatrzymać tę migrację. Do tego czasu będzie trzymał buzię na kłódkę i wszystkim powtarzał to samo, co dziś, nieco później, powie Schmaltzerowi - Ŝe to sprawa wewnętrzna, szalenie złoŜona i właśnie rozpatrywana. Innymi słowy: nic się nie dzieje, więc lepiej pilnuj swego nosa. Schmaltzer spóźnił się blisko godzinę, bo kiedy wracał ze spotkania, na którym przemawiał do bezrobotnych hutników (temat przemówienia: „Cena wolności"), jego prywatny odrzutowiec dostał się w strefę złej pogody. Zjawiwszy się wreszcie przeprosił, lecz ton przeprosin wskazywał, Ŝe niepunktualność to zaledwie jeden z atrybutów jego pozycji. Coś jeszcze się wyczuwało w zachowaniu gościa - cień niechęci, Ŝe on, Hartley Schmaltzer, musi przepraszać jakiegoś tam Sowietę, a juŜ zwłaszcza przysadzistego, łysiejącego biurokratę, którego uśmiech wygląda tak, jakby go podciągały niewidzialne sznurki przymocowane do wielkich uszu, na oko równie miękkich jak stara rękawica baseballowa. Schmaltzer czuł zupełnie idiotyczną chęć, by dotknąć tych wielgachnych, miękkich uszu, ale natychmiast ją stłumił siłą swej krzepkiej jankeskiej woli. - Proszę siadać, bardzo proszę - zapraszał Popławski wskazując wysoki, pikowany fotel kryty skórą, stojący naprzeciw biurka. - Wygląda pan na zmęczonego. Chyba dobrze panu zrobi filiŜanka herbaty. W Rosji mamy takie powiedzonko: Jeśli nie wypijesz herbaty, to skąd weźmiesz siłę? Schmaltzer nie lubił tego typu uwag, zwłaszcza kiedy mówił mu je wróg jego ojczyzny; rosyjskie powiedzonko natomiast uznał za trafne, jakkolwiek kretyńskie. Sam w tej chwili dałby wszystko za
filiŜankę herbaty. Zastanawiał się jednak, czy aby, przyjmując poczęstunek, okraszony takim komentarzem, nie znajdzie się do pewnego stopnia w defensywie. Ale naprawdę był zmęczony i bez herbaty nie zdołałby w pełni odzyskać swojej wrodzonej pewności siebie, która go chroniła niby szczecina. Z tej przyczyny rozsądniej było przyjąć herbatę - bo inaczej skąd wziąłby siłę? - Dziękuję, rzeczywiście chętnie się napiję - powiedział, umieściwszy swoje długie, kanciaste ciało w fotelu i załoŜywszy nogę na nogę tak zgrabnie, jakby to były nowiutkie noŜyce. Wniesiono herbatę. - Ten piękny serwis - zauwaŜył Popławski, kiedy obaj męŜczyźni juŜ się obsłuŜyli - naleŜał niegdyś do hrabiego Pantiflejewa z Tuły, a teraz jest własnością ludu rosyjskiego i chwilowo pozostaje pod moją opieką, Leonida Nikołajewicza Popławskiego, syna hydraulika. W pewnym sensie pije pan herbatę wprost z Rewolucji Październikowej. Schmaltzer poczuł, jak abstrakcyjny wstręt ściska go za gardło, ale wziął się w garść i przełknął. Czy mu się zdawało, czy ten niepozorny człeczyna o wyglądzie hydrantu przeciwpoŜarowego juŜ go zaczął osaczać? - W takim razie to poniekąd historyczna chwila. - Schmaltzer uśmiechnął się. - ChociaŜ trochę mnie dziwi, Ŝe w filiŜance nie ma krwi. Oho, juŜ się zaczyna, pomyślał Popławski. - Owszem, Rosja nie płaci pieniędzmi, Rosja płaci krwią - rzekł. - I moŜe właśnie dlatego Ameryka tak źle rozumie mój kraj... przepraszam, jeśli uraziłem. - Ja się nie gniewam - odparł Schmaltzer - chociaŜ tu się z panem nie zgodzę. - Więc pan zaprzecza, Ŝe wy, Amerykanie, nie rozumiecie Rosji? PrzecieŜ ze statystyki wynika, Ŝe więcej jest nauczycieli angielskiego w Związku Radzieckim niŜ ludzi uczących się rosyjskiego w Stanach Zjednoczonych! Moim zdaniem statystyka liczebności nauczycieli angielskiego w ZSRR to statystyka sowiecka - rzucił Schmaltzer. - I właśnie dlatego... jak by to ująć?... jest mniej więcej równie rzetelna jak radzieckie gwarancje dotrzymania postanowień Aktu Końcowego z Helsinek. - Chcielibyście na miejscu przeprowadzić inspekcję radzieckich nauczycieli angielskiego? - spytał Popławski tak dobrodusznie, Ŝe na twarzy Schmaltzera mimo woli pojawił się cień uśmiechu. - A jeśli chodzi o krew, to my przynajmniej nie przelewamy krwi radzieckiej w dziesięciu tysiącach siedmiuset dwudziestu ośmiu morderstwach, morderstwach popełnionych przy uŜyciu broni palnej, które kaŜdego roku się zdarzają w Ameryce... a to juŜ, panie Schmaltzer, w a s z a statystyka, którą m y przyjmujemy bez Ŝadnych zastrzeŜeń i, proszę mi wierzyć, bez przeprowadzania inspekcji na miejscu. - No tak, my tu w Ameryce zawsze woleliśmy mieć naszych kryminalistów na ulicach. Ale jak było, tak było, przyszedłem tu dzisiaj, panie Popławski, w konkretnym celu, mianowicie Ŝeby przedłoŜyć panu list podpisany przeze mnie, jak równieŜ, mówiąc skromnie, przez innych luminarzy amerykańskiego świata intelektualnego, list protestacyjny w sprawie traktowania jednej konkretnej osoby, wielkiego poety „odmownika", Lwa Brumskiego. Zaraz, zaraz, po kolei. Wielki. Poeta. Odmownik. Tak, zgoda. Brumski jest poetą. W kaŜdym razie uŜywa rymów. Czytałem jego wiersze... pozwolę sobie podkreślić, w oryginale. MoŜna by tę poezję określić na róŜne sposoby, panie Schmaltzer, na wiele sposobów, ale na pewno nie jako „wielką". JeŜeli Szekspir, Puszkin i Dante są wielcy, to Brumski wielki nie jest. A jeśli Brumski jest wielki, to Szekspir, Puszkin i Dante nie. Schmaltzer poŜałował, Ŝe uŜył właśnie tego przymiotnika, ale uznał, Ŝe odbije to sobie przy następnym określeniu - odmownik. - Dobrze, zostawmy kwestię wielkości. Niech ją czas osądzi - podjął. - Sprawa zasadnicza to to, Ŝe ktoś chce wyjechać z własnego kraju, ale mu się na to nie pozwala, więc w rezultacie jest więźniem.
- No cóŜ, jak to mawiacie wy, Amerykanie: to jeden punkt widzenia. Pozwoli pan, Ŝe przedstawię inny? Jak to się stało, Ŝe nie ma takiego słowa jak „pozwolnik"? Pozwolnik? - Właśnie. W latach siedemdziesiątych ZSRR opuściły dziesiątki tysięcy śydów - rzekł Popławski, tłumiąc zarówno Ŝal, jak i gniew. - ZłoŜyli stosowne podania, podania rozpatrzono pozytywnie i zezwolono na wyjazd. A więc powinno ich się nazwać „pozwolnikami". Ale, oczywiście, takiego słowa nie ma, bo waszą prasę interesują tylko złe wiadomości, na co zresztą narzekało teŜ wielu Amerykanów, i to najlepszych synów waszego narodu. Skoro więc wy nie chcecie przyznać, Ŝe istnieją pozwolnicy, dlaczego my mielibyśmy się przyznawać do tak zwanych odmowników? - Chce pan powiedzieć, Ŝe Ŝadnemu radzieckiemu śydowi nie odmawia się wizy? - AleŜ skąd. To by nie była prawda. Ale kaŜde państwo samo musi zdecydować, na co się zgadzać, a na co nie. Niech pan weźmie amerykańską wojnę secesyjną, o której wszyscy w tym kraju chyba juŜ zapomnieli. Południe chciało się odłączyć od Unii. Unia powiedziała „nie". Wtedy Południe utworzyło konfederację stanów-odmowników. A później, jak sobie przypominam, uŜyto siły i problem został rozwiązany. Tak więc moŜna powiedzieć, zgodnie z prawdą, Ŝe kwestia pozwolenia śydom na secesję ze Związku, ze Związku Radzieckiego, nabiera nowego wymiaru, jeśli na nią spojrzeć w szerszym kontekście historycznym. Czy nie tak? - Nie uznaję pańskiej analogii między państwami a pojedynczymi ludźmi. To dwie róŜne rzeczy. - Dobrze, zgoda. Państwa i jednostki to dwie róŜne rzeczy - przyznał Popławski. - Następna sprawa: co jest waŜniejsze, państwo czy jednostka? - My tutaj wierzymy, Ŝe państwo istnieje dla jednostki, natomiast Rosja zawsze, od zarania dziejów, wierzyła, Ŝe jednostka istnieje dla państwa - stwierdził Schmaltzer. - W Rosji carskiej jednostka rzeczywiście istniała dla państwa. Ale w Związku Radzieckim jednostka istnieje dla państwa tylko dlatego, Ŝeby państwo jako takie mogło dla niej zaniknąć. To po pierwsze. Z kolei popatrzmy na rosyjską historię. Co widzimy? Rosjanie siedzą sobie spokojnie po domach, popijając herbatę, mniej więcej tak jak my dwaj, i nagle ktoś wywala kopniakiem drzwi, wpada do środka i próbuje nas zabić. NiewaŜne, kto to taki, Czyngis-chan, Napoleon, Hitler. A tak przy okazji, pcoszę pamiętać, Ŝe prędzej czy później kaŜdego najeźdźcę roznieśliśmy w puch! - rzucił Popławski z nagłym wzburzeniem. - Panie Popławski, my tu doskonale znamy teorię inwazyjną w historii Rosji, ale fakt faktem, Ŝe w dwudziestym wieku, w wieku sowieckim, większość krwi rosyjskiej przelali sami Rosjanie. - Owszem, w „Prawdzie", centralnym organie naszej partii, przyznaliśmy, Ŝe w czasach kultu jednostki zdarzały się pewne wypaczenia i naduŜycia. Ale proszę na to spojrzeć w taki sposób: Rosja zawsze miała prawdziwych wrogów zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Powiedzmy, Ŝe pan sam ma obok siebie kogoś, kto, jak pan podejrzewa, chce pana zniszczyć. - Popławski przywołał w pamięci obraz śywkina, co dodało jego słowom tym większej szczerości. - Są więc trzy moŜliwości. Pan go niszczy, a później się okazuje, Ŝe pańskie podejrzenia były słuszne. W takim wypadku moŜe pan się tylko cieszyć, Ŝe kierując się zdrowym odruchem odniósł pan zwycięstwo nad swoim wrogiem. To sytuacja idealna. MoŜliwość druga: niszczy go pan, a potem się okazuje, Ŝe ten ktoś wcale na pana nie dybał. Wówczas oczywiście będzie pan się czuł podle, będzie pan miał wyrzuty sumienia, będzie pan doznawał cierpień moralnych, jak to się mówi... chociaŜ z cierpień moralnych ludzie najwyraźniej łatwo się leczą. No i jeszcze moŜliwość trzecia i ostatnia: podejrzewa pan, Ŝe ten ktoś chce pana zniszczyć, ale nie ma pan stuprocentowej pewności. Boi się pan cierpień moralnych. Odgrywa pan Hamleta i w krótkim czasie, proszę, juŜ pan nie Ŝyje. Tak więc, ma się rozumieć, pańska własna śmierć to najgorszy moŜliwy scenariusz, a triumf nad wrogiem najlepszy, natomiast zniszczenie teoretycznie niewinnej osoby nie jest ani najlepszą, ani najgorszą rzeczą na świecie, tylko czymś pośrednim. MoŜe pan temu zaprzeczyć?
- W tym, co pan mówi, panie Popławski, jest pewna gangsterska logika. Ale nie uciekajmy się do wielkich uogólnień. Wróćmy raczej do poszczególnych przypadków, a konkretnie, panie Popławski, do sprawy poety-odmownika, Lwa Brumskiego. Z wami, ludźmi Zachodu, cały kłopot z tym, Ŝe całkiem straciliście poczucie przeznaczenia. Brumski przeŜywa swoje przeznaczenie. Był kiedyś jednym z wielu, a teraz jest wielkim poetą-odmownikiem, jak pan sam go nazwał. Jego wiersze nawet tłumaczy się na norweski. Tantiemy zagraniczne jakoś do niego docierają i, jak słyszałem, niedawno kupił sobie wideo. Ma nie tylko wideo, ma teŜ swoje miejsce w historii narodu Ŝydowskiego, dla którego ja sam Ŝywię bezgraniczny szacunek. A co najwaŜniejsze, Brumski zyskał coś, co tylko niewielu udało się osiągnąć: przeznaczenie. Nie samo Ŝycie, jakieś tam Ŝycie, ale Ŝycie pełne znaczenia i dramatyzmu. JakŜe moglibyśmy go tego pozbawić? - Nigdy dotąd nie słyszałem, Ŝeby ktoś tak absurdalnie tłumaczył racjonalne pobudki naruszenia podstawowego prawa człowieka, prawa do swobodnego przekraczania granicy własnego państwa. - Pan myśli zbyt racjonalistycznie, zbyt mechanistycznie i zbyt idealistycznie, panie Schmaltzer. Niech pan dla odmiany choć przez chwilę pomyśli realistycznie, co się stanie, jeśli damy Brumskiemu świstek zezwalający na opuszczenie Moskwy. Brumski przyjeŜdŜa na Zachód. Przez dwa tygodnie jest bohaterem. Przez dwa tygodnie nie schodzi z pierwszych stron gazet. A później staje się przybitym imigrantem jeŜdŜącym po kraju z odczytami, jeśli mu się poszczęści, albo Ŝyjącym z zasiłku, jeŜeli nie. Jego dzieci zaczynają mówić w innym języku, a jedyne, co je obchodzi, to trampki, muzyka i sobotnie komiksy. Amerykańskim wydawcom nie podobają się jego najnowsze utwory, przepojone jesienną melancholią, smutkiem rosyjskiego wychodźcy. A co gorsza, okazuje się, Ŝe wcale nie jest takim znów wielkim liberałem, i pomału przechodzi na pozycje bardzo zbliŜone do pańskich, panie Schmaltzer, tym samym odstręczając małą klikę liberałów ze Wschodniego WybrzeŜa, która trzyma w garści kulturę amerykańską i na którą, jeśli się nie mylę, pan sam ustawicznie wyrzeka. - Nadal pan nie chce zrozumieć, Ŝe Brumski, jako człowiek, ma prawo do wolności, a to, czy korzysta z niego dobrze, czy nie, jest sprawą tylko i wyłącznie samego pana Brumskiego. - No tak, to psychologia samotnego tłumu, ta słynna amerykańska alienacja, którą wasi socjologowie opisali tak świetnie i z takimi szczegółami. Tradycja rosyjska jest inna, bardziej w duchu społecznym albo, mówiąc prościej, w Rosji nadal nas obchodzi drugi człowiek. Serce nam pęka na myśl, Ŝe ktoś marnieje w dalekim i obcym kraju, gdzie nawet powietrze nie pachnie tak, jak trzeba, i nigdzie nie moŜna zaznać rozkoszy ojczystej mowy, tak zresztą istotnej dla poety. - Panie Popławski, zanim złoŜę na pana ręce ten list, chciałbym podkreślić, Ŝe miarą radzieckich intencji w nadchodzących czasach będzie, między innymi, właśnie traktowanie Lwa Brumskiego. Mówiąc bez ogródek, Związek Radziecki chce uzyskać status NajwyŜszego Uprzywilejowania w handlu ze Stanami Zjednoczonymi, a Stany Zjednoczone nie mogą przyznać takowego państwu, które jest na tyle niepewne siebie, Ŝe czuje się zagroŜone przez ludzi pragnących korzystać z najbardziej podstawowych praw człowieka oświadczył Schmaltzer i skrzywił się przelotnie, kiedy list przechodził z rąk do rąk. - W imieniu Związku Radzieckiego przyjmuję ten list, panie Schmaltzer. Jakkolwiek to sprawa wewnętrzna i szalenie złoŜona, to jednak mogę pana zapewnić, Ŝe jest juŜ rozpatrywana. Mogę teŜ dodać, Ŝe nader poŜyteczna i ciekawa była dla mnie ta szczera rozmowa z przedstawicielem amerykańskiej prawicy. Bardzo powaŜnie traktuję sprawę przyjmowania takich petycji i protestów, dlatego teŜ spotkałem się dzisiaj z panem, bo inaczej, Ŝeby po prostu zebrać podobne materiały, mógłbym równie dobrze się zdać na tą tam skrzynkę. - T ę skrzynkę, chciał pan powiedzieć. Ech!
Rozdział 2
Rabin uchylił się przed plastikowym krąŜkiem frisbee. KrąŜek był cytrynowozielony, jaskrawy jak lizak, wręcz radioaktywny, a rzucali nim z dziką energią studenci, którzy na pięć minut przerwy w zajęciach wylegli pomiędzy baraki, Ŝeby sobie pokrzyczeć albo zapalić, Ŝeby kląć, pluć, flirtować - cokolwiek, byleby poczuć, Ŝe Ŝyją; czekała ich bowiem kolejna godzina rosyjskiego, wtłaczanego do gardeł niczym ziarno w przełyk gęsi sztrasburskiej. Operacji tej dokonywała ponad setka nauczycieli, w tym dipisów, zbiegów, wygnańców, uchodźców politycznych, uciekinierów z marynarki, jeńców wojennych z czasów drugiej wojny oraz emigrantów: wszyscy oni mówili po rosyjsku równie płynnie jak rodowici Rosjanie, chociaŜ część urodziła się w Chinach, w Harbinie, a inni pośród ruin powojennych Niemiec. Od niedawna Obronny Instytut Lingwistyki WybrzeŜa Wschodniego (OILWW), główna wojskowa uczelnia językowa w Ameryce, obniŜył wymagania i zaczął przyjmować wykładowców, którzy - choć nie pochodzili z rodzin rosyjskich - opanowali język amerykańskiej Nemezis 1 na tyle dobrze, Ŝeby go wykładać młodym wojskowym obojga płci. Eliot Rabin, który właśnie pokonał bez uszczerbku cytrynowozieloną strefę raŜenia, naleŜał do Amerykanów uhonorowanych w ten sposób. Czy teŜ w ten sposób poniŜonych. Albowiem baraki koloru morskiej zieleni poznaczone numerami, studenci nie bardziej ogładzeni niŜ papier ścierny, brzemię trzydziestu godzin zajęć oraz koledzy, zazwyczaj wlepiający wzrok w sobie tylko znany punkt przestrzeni – wszystko to wprawiało Rabina w taki stan umysłu, jaki mógłby namalować jeden Hieronim Bosch; bełkotliwy, trzeciorzędny czyściec, dokąd wtrąca się tych, którym nie udało się dostać stałej posady. W realnej przestrzeni geograficznej był to upadek równy siedemdziesięciu pięciu milom dzielącym Uniwersytet Kalifornijski w Santa Cruz, na północnym krańcu zatoki Monterey, od OILWW na południowym. Upadek z prywatnego gabinetu z sekretarką oraz basenem nie tylko do biura, które dzielił z siedmioma innymi osobami, lecz takŜe do biurka, które dzielił z dwiema; taka sytuacja budziła w Rabinie uczucia bliskie tym doznawanym w męskiej toalecie OILWW, gdzie - zgodnie z najlepszymi tradycjami wojskowymi - nie było przepierzeń, co prowadziło do absolutnie groteskowych spotkań towarzyskich. Santa Cruz trudno by oczywiście nazwać prawdziwym uniwersytetem, juŜ prędzej parkiem tematycznym Krainą Wiedzy. - Uczą historii świadomości, ale nie mają Ŝadnej świadomości historii epigramatycznie poskarŜył się kiedyś jeden z profesorów, przybysz z Europy. Niemniej w porównaniu z OILWW Santa Cruz to była prawdziwa Agora. Zadźwięczał dzwonek, łamiąc tysiące serc. Za minutę koniec przerwy. Po raz ostatni, z rozpaczliwym wigorem bzyknęły krąŜki frisbee, psie figle nabrały gorączkowości, ten i ów walił pięściami z czystej rozpaczy. JednakŜe dla Rabina wirujący w słońcu dym z papierosa był piękny; zapach wiatru od morza i eukaliptusów oŜywczy, leczniczy; znajdował teŜ coś dziwnie urokliwego w poszczekiwaniu fok w zatoce, kiedy się mieszało z odgłosami ćwiczeń artyleryjskich w Ford Ord, z metalicznym popcornem w powietrzu.
Krew Rabina przekładała morską bryzę na nadzieję. Przyszłość nadal była tak wielka i wspaniała jak lato w początkach czerwca. Eliot Rabin jeszcze wypłynie, powróci i zwycięŜy. Jeszcze zazna zadośćuczynienia i pognębi wrogów. Jeszcze go czeka godzina chwały. Bez tej wiary nie zdołałby dokonać następnych trzech operacji zgnieść niedopałka, obrócić się na pięcie i wejść do sali, na tę godzinę przed lunchem, kiedy studenci byli najtrudniejsi do poskromienia, a i on sam coraz to zagapiał się w okno, marząc o cheeseburgerach, o wolności, o innym Ŝyciu. Rabin rzucił teczkę na szare stalowe biurko, które - podobnie jak szare stalowe krzesło i szary stalowy kosz na śmieci - miało wymalowany numer, widocznie niezbędny, lecz nic nie znaczący. Podszedł do tablicy i zaczął ją wycierać; czuł przy tym zapach kredowego pyłu, towarzyszący mu od pierwszej klasy podstawówki. Ścierając słowo kosmos, rosyjski odpowiednik „przestrzeni", zastanawiał się nad wpływem kulturowym tych dwóch pojęć - przestrzeni, kosmosu - na umysły młodych ludzi w obu społeczeństwach. „Przestrzeń" obiecywała bezmiary, których próŜno dziś szukać w Ameryce, gdzie kaŜdy cal kwadratowy ziemi, kaŜde źdźbło trawy na prerii do kogoś naleŜą, albo do osób prywatnych, albo do rządu. Ale „przestrzeń" to równieŜ wyraz z podstawowego słownictwa współczesnej fizyki: czas i przestrzeń, czasoprzestrzeń, „czastrzeń" - pewnie powinno istnieć takie słowo, Ŝeby uwidocznić, jak te dwie tajemnice zlewają się ze sobą niczym elementy Trójcy Świętej lub jak teza i antyteza zderzające się i przenikające w Heglowskiej symfonii. A z drugiej strony „kosmos", przeciwieństwo chaosu, którego Rosjanie obawiali się zarówno w niebie, jak i na ziemi. Czy rosyjska młodzieŜ... Pytanie to nie dało się juŜ sformułować, poniewaŜ do sali właśnie weszła dziesiątka przedstawicieli młodzieŜy amerykańskiej, dziewięciu chłopców i jedna dziewczyna; weszli wszyscy naraz, przeciskając się na podobieństwo protoplazmy przez drzwi, dziesięć ciał luźno zespolonych w jedno za sprawą dyscypliny wojskowej tudzieŜ chlaśnięcia ostatniego dzwonka. Odwróciwszy się od tablicy, nie mówiąc ani słowa, Rabin zdołał przywitać kaŜdego z nich. McHenry'ego - nieznacznym, zachęcającym skinieniem na znak, Ŝe jeszcze go całkiem nie skreślił; sierŜanta Dubois takŜe skinieniem, ale tak jak to robią starsi, którzy byli tu i tam i co nieco wiedzą o świecie, w odróŜnieniu od tych szczeniaków; dowcipnisia Carullo - ostrzegawczym mrugnięciem. Oanielsowi, chłopcu z Tarwater w Alabamie, Rabin posłał swego rodzaju salut intelektualny: dla Danielsa nauka rosyjskiego była dziecinną igraszką. Natomiast starszy szeregowy Brown, jedyna w tej grupie dziewczyna (dzisiaj, opięta szaroniebieskim mundurem lotniczym, miała włosy szczególnie lśniące, a oczy bardziej niŜ zwykle brązowe), została powitana spojrzeniem błyszczącym męską ciekawością, aŜ się uśmiechnęła i spuściła wzrok. Rabin znał tych studentów i kochał ich typową miłością nauczyciela - mieszaniną troski, irytacji i zawodowego dystansu. Nienawidził ich tylko wtedy, gdy się stawali symbolem jego upokorzenia, choć nawet wówczas walczył ze sobą, Ŝeby utrzymać jasny podział: Ŝeby widzieć w nich ludzi, dzieci, a nie gadające meble w swoim pokoju w hotelu Rozpacz. Ale dlaczego byli tacy grzeczni? Dlaczego zajmowali miejsca tak cicho i tak szybko? To całkiem do nich niepodobne. Opierając kozią bródkę na piersi, spoglądając groźnie jak bawół gotujący się do szarŜy, Rabin dał studentom do zrozumienia, Ŝe zauwaŜył ich zachowanie i uznał je za podejrzane. Sprawdził pracę domową. Twarze radosne, twarze zasmucone. Przeszli do ćwiczeń, do drętwej konwersacji, jakiej nigdy nie prowadzili na tej ziemi Ŝywi ludzie i która raczej sprawiała wraŜenie
umysłowego testu na przetrwanie aniŜeli próby nauczania. Wszyscy jednak byli nadal czujni i pełni uwagi, nawet McHenry, choć ten ostatni, w swojej mętnej nieświadomości, zazwyczaj juŜ podczas ćwiczeń spoglądał szklistym okiem, a czasem wręcz zapadał w sen tak błogi, Ŝe Rabin chwilę się wahał, zanim na niego wrzasnął. Biedak McHenry nigdy do końca nie pojął rosyjskiego alfabetu. Zadawał pytania zdradzające tak koszmarną głupotę, Ŝe Rabin aŜ się krzywił, ilekroć ujrzał jego dłoń sunącą ku górze. - Nie rozumiem, dlaczego w ich języku nie ma litery H - oznajmiał McHenry. - Nie ma, i tyle. - To znaczy, mieli H, ale nazwali je N. - McHenry, dla nich H to N. H nie mają. Dlatego muszą mówić na przykład tak: Gerbert Goover studiował Gegla w Garwardzie. Lekko zdenerwowany, Rabin sięgnął do kieszeni koszuli po paczkę marlboro. Zaledwie chwycił papierosa, znieruchomiał. W salach obowiązywał zakaz palenia, co dotyczyło i studentów, i wykładowców. TenŜe przepis, a takŜe drugi, zabraniający wykładowcom opuszczać teren przed godziną piątą - Rabin więc musiał albo się podporządkować, albo wymykać chyłkiem - nade wszystko były miarą jego upokorzenia. On, który powinien doradzać prezydentom, nie mógł ani palić, kiedy chciał, ani odejść po zakończeniu dnia pracy - pracy robiącej mu wodę z mózgu. Ogarnięty falą złości i smutku, buntując się przeciw losowi, wyciągnął papierosa. MoŜe go i nie zapali, ale przynajmniej potrzyma w ręku. Ledwie jednak wziął papierosa do ręki, a juŜ chciał go mieć w ustach; gdy tylko wetknął do ust, chciał go zapalić, oŜywić: słodki dym w płucach i w nozdrzach, ten dymny miniorgazm, który daje niemal kaŜdy papieros. Będzie walczył z pokusą, jak długo zdoła, ale... cholera, nic go juŜ nie obchodziło: skoro ma ochotę zapalić, to zapali! Nawet wspomnienie trzech miesięcy bezrobocia nie mogło powstrzymać wściekłej rozpaczy i Ŝądzy. - Moja jednostka wojskowa obecnie stacjonuje na peryferiach głównego ośrodka przemysłowego przetłumaczył Daniels. - Cicho! Amerykańscy szpiedzy są wszędzie! - przetłumaczyła Brown. Rabin podniósł wzrok chcąc sprawdzić, czy ten dobroduszny Ŝarcik nie znanego autora dialogów wywołał na czyjejś twarzy choćby cień uśmiechu. Nie wywołał. No i dobrze. Dlaczego mieliby się przejmować całym tym idiotycznym światem szpiegów i ośrodków przemysłowych? Byli młodzi, napaleni i tępi. Ale wobec tego czemu odgrywali całkiem innych? Czemu nikt nie dostał zeszytem po głowie? Czemu nie było głupawych świńskich Ŝartów? Lewą ręką sięgnął po zapałki. MoŜe jednak powinien się powstrzymać. MoŜe powinien to traktować jako próbę woli, owej Ŝelaznej liny, po której będzie musiał się wspiąć, jeśli ma wrócić do krainy ludzi Ŝyjących, błyskotliwych, wynagrodzonych. Teraz trzymał w lewej ręce zapałki; papieros podrygiwał mu wyczekująco w ustach; między tymi dwoma punktami przeskoczyła niewidzialna iskra elektryczna. Nikt na świecie by tego nie zniósł! Musiałby być świętym! A Rabin świętym nie był, czy choćby kandydatem na świętego. „Skończ juŜ z tą adoracją papierosa" - odezwało się sumienie omalŜe głosem MojŜesza. „Nic podobnego nie robię." „Owszem, robisz. Dajesz mu władzę nad sobą. Bijesz mu pokłony. Z własnej nieprzymuszonej woli jesteś jego niewolnikiem." „Rzucę palenie, jak tylko wyrwę się z tej roboty i znowu będę mógł Ŝyć jak człowiek." „Teraz kłamiesz i łamiesz kolejne przykazanie." „Jak moŜna Ŝyć bez kłamstw? KaŜdy tego oczekuje. Inaczej zbija się ludzi z tropu." „A teraz kłamiesz przed samym sobą." „No dobrze, palę, kłamię."
,,I nie czcisz ojca swego i matki swojej." „A kto niby czci?" „Są tacy." „Coś jeszcze?" „śyjesz w związku pozamałŜeńskim z chrześcijanką." „Dobra, więc pozwól, Ŝe zapytam: jeŜeli ją oszukuję, czy to grzech?" „Tak." „To nie w porządku. Jeśli grzechem jest Ŝyć z nią, dlaczego grzechem jest ją oszukiwać?" „Grzech jest grzechem." Naraz, jak człowiek, który zapomniał o swojej nagości, póki nie zobaczył, Ŝe stoi przy otwartym oknie, Rabin poczuł się zupełnie przezroczysty. - Dyktando! - warknął, Ŝeby rozwiać urok. Jednocześnie zgniótł w dłoni papierosa, prawie mimo woli. Wyjąć długopisy! Natychmiast poŜałował swojej decyzji, bo teraz będzie musiał poprawiać równieŜ dyktanda, razem ze stosem innych kartkówek, ćwiczeń na słówka i testów, które naleŜało sprawdzać codziennie, pięć dni w tygodniu. Innymi słowy, kolejnych dwadzieścia minut skradzionych jego własnej pracy, następne złodziejstwo w serii najdrobniejszych z drobnych kradzieŜy: z czasem zapłaci za to Ŝyciem. Modlił się o wybawienie. I wybawienie nadeszło, przynajmniej od dyktanda. Przyjęło postać energicznego pukania do drzwi, pukania czysto oficjalnego, które się wyraŜało w trybie tylko i wyłącznie oznajmującym, nie mając najmniejszego zamiaru czekać na zaproszenie do środka. Był to nowy dyrektor OILWW, przybyły z nie zapowiedzianą inspekcją, a tuŜ za nim Romanowski, kierownik sekcji rosyjskiej, który jakimś cudem wyglądał na zbolałego i współczującego, przestraszonego, pełnego nadziei i wymagającego, a wszystko to jednocześnie. Dyrektor nosił szaroniebieski mundur lotniczy i pobłyskiwał insygniami, ale Rabin nie miał pojęcia, w jakim właściwie jest stopniu, chociaŜ znał wszelkiego rodzaju naramienniki oraz odznaki w rosyjskiej armii - nie wyłączając tych w KGB i SłuŜbach Ochrony Pogranicza. Po szybkim zwęŜeniu oczu szefa Eliot poznał, Ŝe jak zwykle nie zrobił dobrego pierwszego wraŜenia. Brzuszek wylewający się nad paskiem zawsze budził wstręt takich schludnych wojaków, podobnie jak kozia bródka, czarna, hebrajska, jakby z lekka łonowa. W swoim ciemnorudym krawacie i granatowej koszuli Rabin nagle poczuł się jak ktoś, kogo najsłodszym marzeniem jest karta stałego pobytu. Dyrektor zerknął na Romanowskiego bez słowa, ale teŜ nie trzeba tu było słów. Wszyscy trzej wiedzieli, o co chodzi: „To naprawdę jeden z nas?" - Ostatnio coś bardzo się tu rozluźniła dyscyplina - stwierdził dyrektor. Nos mu zadrgał, jak gdyby wyczuł w powietrzu odór Ŝydowskiej siarki. - Ludzie wychodzą przed piątą, wykładowcy palą w salach, sekcje nie wyrabiają planu o czasie. Od dzisiaj złapiemy za ster twardszą ręką. Proszę kontynuować zajęcia. Kątem prawego oka Rabin zerknął na studentów. Zaraz wyczuł, Ŝe są z nim. Podręczniki nadal mieli otwarte. - Właśnie kończyliśmy tłumaczenie. Zdaje się, Ŝe kolej na Danielsa. Daniels, trzecia linijka od dołu. - Moja jednostka wojskowa obecnie stacjonuje na peryferiach głównego ośrodka przemysłowego przetłumaczył Daniels, robiąc nawet pauzę przed „głównego". - Bardzo dobrze - pochwalił Rabin. - Sir? - Słucham, Daniels? - Czy „główny" to tutaj najlepszy odpowiednik? MoŜe poprawniej byłoby po prostu „wielki"? - Nie, twój pierwszy wybór był słuszny. Krupnyj znaczy główny. - Spasibo - odrzekł Daniels.
- Starszy szeregowy Brown, następna linijka, proszę. - Chwileczkę - wtrącił się nowy dyrektor. - Zawsze pyta pan w ustalonym porządku? No jasne, porządek. To by mu się podobało, pomyślał Rabin. - Tak. - Źle! - rzucił dyrektor. - Student moŜe sobie wyliczyć, co będzie tłumaczył, a na resztę nie zwracać uwagi. Z mojego doświadczenia wynika, Ŝe ludzi trzeba trzymać, Ŝe tak powiem, na baczność. MoŜe zapytamy kogoś innego, moŜe... McHenry, tak? Twarz McHenry'ego pociemniała z przeraŜenia – potrójnego przeraŜenia. Nie dlatego Ŝe nie pamiętał, jak Brown przetłumaczyła tę linijkę dwie minuty temu; przeraził się, iŜ będzie tak przeraŜony, Ŝe powie coś źle, przeraził się własnego przekonania, Ŝe coś spaprze. Powinienem był go oblać dwa tygodnie temu! przemknęło Rabinowi przez myśl. Oto zapłata za współczucie. I wówczas przyszedł z pomocą Carullo, chłopak z Bronxu, robiąc uŜytek z jedynego talentu, jakim go obdarzyła natura - z umiejętności kasłania i jednocześnie szeptania odpowiedzi. - Cicho! Amerykańscy szpiedzy są wszędzie! - wychrypiał McHenry. Cała grupa teraz zachichotała - cicho, patriotycznie; dokładnie tyle, by okazać, Ŝe zrozumieli i docenili ów Ŝarcik, lecz nie dość głośno, by moŜna ich było posądzić o rozrabiactwo. Dyrektor nadal demonstrował, Ŝe nie da się wystrychnąć na dudka. Zwrócił się do Romanowskiego, nie do Rabina, i zapytał: -Czy to poprawna odpowiedź? - W zupełności poprawna, wręcz doskonała - odparł Romanowski, kiwając ogromną siwą głową. Zwierzchnik pozostał całkowicie niewzruszony. Najwyraźniej chciał pokazać, iŜ nie robi na nim wraŜenia to, kiedy wszystko idzie, jak trzeba. Po raz ostatni pociągnąwszy nosem, obrócił się na pięcie i wyszedł. Romanowski ruszył za nim, niby stary wierny dworzanin nowego cara. Rabin głośno westchnął. - Dziękuję wam, Daniels, McHenry... i Carullo. Wszyscy się roześmieli, cała jedenastka, zjednoczeni w tej wspólnocie, którą stwarza jedynie śmiech. - Tak czy siak - podjął Rabin - to nie potrwa długo. Miesiąc, nie więcej. Jak tylko odkryją pole golfowe w Pebble Beach... Wszelkie machiny społeczne mają w sobie coś na kształt paska klinowego, a ten bardzo często się obluzowuje i zaczyna ślizgać. Ktoś przychodzi i go zacieśnia, ale ledwie odejdzie, pasek znowu się rozluźnia. - Rabinowi równie trudno było się powstrzymać od dygresji, jak od palenia. - No dobrze, straciliśmy trochę czasu, więc lepiej się bierzmy do nowego słownictwa. Zaledwie ujrzał numer lekcji, dwanaście, wszystko zrozumiał: dlaczego weszli do sali tak szybko i tak cicho; dlaczego nikt nie przysnął podczas ćwiczeń. Był to niesławny rozdział dwunasty: paskudna pułapka, a on nieświadomie w nią wpadł. Rozdział skonstruowano wokół czasownika komandowat, dowodzić, i rzeczownika komandowanije, dowództwo. Zgodnie z najlepszą tradycją pedagogiczną doszły jeszcze dwa terminy pokrewne, komandujuszczij oficer, oficer dowodzący, oraz czlen komandowanija, członek dowództwa. Następnie, z całą nieświadomością cudzoziemca tudzieŜ belferską pedanterią - jako Ŝe wyraz „oficer" pojawiał się juŜ w poprzednich rozdziałach - nieznany autor słowniczka uznał za istotne wyróŜnić słowo czlen, które całkiem logicznie przełoŜył na „członek". Studencki ludek, zaliczający falami czterdziestoośmiogodzinny kurs rosyjskiego, był szczerze wdzięczny tej duszyczce. - Dobrze, zaczynajmy - rzucił Rabin spoglądając na nich, nie dając po sobie poznać, Ŝe wie, co się kroi. Powtarzajcie za mną. Kręgosłupy przybrały postawę zasadniczą. - Komandowat - huknął Rabin; juŜ dawno odkrył, Ŝe im głośniej coś powiedzieć, tym lepiej zapada w pamięć. - Czasownik „dowodzić". - Komandowat - wrzasnęli studenci. - Świetnie. A teraz komandowanije, rzeczownik „dowództwo". Powtórzcie: komandowanije
- Komandowanije - I dalej, komandujuszczij, przymiotnik „dowodzący", i oficer, to słowo juŜ znacie. Proszę, wszyscy razem: komandujuszczij oficer - Komandujuszczij oficer - krzyknęli zgodnie. - Teraz określenie czlen komandowanija, członek dowództwa. I dlaczego komandowanija, a nie komandowanije, Dentner? - Dopełniacz, sir. - Bardzo dobrze. Powtarzajcie za mną: czlen komandowanija. - Czlen komandowanija - Tu mamy nowy rzeczownik, rzeczownik rodzaju męskiego, Czlen, czyli... - CZŁONEK! - ryknął zazwyczaj milczący Dentner. Tego juŜ reszta grupy nie potrafiła wytrzymać - bo teŜ nikt rozsądny nie mógłby czegoś takiego od nich wymagać. Zgodnie z kaŜdą definicją dyscypliny wojskowej wpadli w szał. - Rozczłonkuj swe członki, członkini Cze-Ka - zaintonował aliteracyjnie Daniels. Starszy szeregowy Brown ze wstydu zaczerwieniła się aŜ po korzonki włosów. - Ach, Fiodorze Fiutowiczu Fiutałło! - zawył Carullo, nie chcąc pozostać w tyle; z trudem wydobywał słowa, tak dziko się śmiał. - Na ramię człon! Bagnet na prąć! - dołączył tonem komendy McHenry, rozmijając się co nieco z gramatyką. On najbardziej ze wszystkich potrzebował tego wybuchu. Nareszcie ktoś kogoś trzepnął zeszytem po głowie. Rabin spojrzał na zegarek: jeszcze piętnaście sekund. Stanęli na wysokości zadania - cwane małe dranie, nawet nie przypuszczał, Ŝe chwycą ten głupi dowcip w dialogu - więc postanowił zaraz odpłacić im za przysługę. Pobłogosławił chaos milczeniem i uśmiechem. A potem nagle zadźwięczał dzwonek, obwieszczając długą, godzinną przerwę na lunch. Jakkolwiek wszyscy byli teraz wolni, prawdziwa wolność czekała na nich dopiero za drzwiami. Gwałtownie urwały się Ŝarciki i śmiech, chwila przeminęła tak bezpowrotnie jak dzieciństwo albo Egipt. Rabin wyszedł ostatni, choć ledwie o krok czy dwa za nimi, i jeszcze, zanim stanął na schodkach przed barakiem, zapalił papierosa. Był wolny; to jednak oznaczało, Ŝe musi się zdecydować, co ma zrobić. Problem ów szybko dał się sprowadzić do zderzenia dwóch sprzecznych potrzeb - potrzeby samotności i chęci na cheeseburgera. Gdyby mógł zaspokoić obie, czułby się wprost idealnie. Usiąść gdzieś i zatonąć w czystej kontemplacji, smakując bułeczkę, ser, ketchup, hamburgera i znów bułeczkę - oto niebiańska pociecha, i Ŝadnej innej nie pragnął. Niestety, sprawa przedstawiała się tak, Ŝe jedyne miejsce, gdzie sprzedawali cheeseburgery, nawiedzała równieŜ masa innych głodnych ludzi, w tym kilkunastu ponurych kolegów-wykładowców, którzy pewnie go zaproszą do swojego stolika gestem wręcz rozdzierającym serce; pogodziwszy się juŜ z odmową, mimo to będą patrzeć na niego tak, jakby wciąŜ się modlili o cud. Nie cierpiał im odmawiać, ale teŜ nie cierpiał marnować tej godziny. W jego organizmie zaś zachodził nader bliski związek pomiędzy stopniem ukontentowania Ŝołądka a jasnością i mocą umysłu. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, Ŝeby wpadł na jakiś ciekawy pomysł po zjedzeniu wątróbki z cebulką. TuŜ za bramą, w małym barku, sprzedawali niezłe włoskie sandwicze, ale chleb był zawsze trochę czerstwy, a mięso i papryka czasem zbyt skąpo polane oliwą; puszka coca-coli nie wystarczy, aby zaspokoić pragnienie po takim posiłku. Diabli człowieka biorą, Ŝe musi w ogóle o czymś takim myśleć, uprzytomnił sobie Rabin. Zdecydowawszy na korzyść sandwicza, ruszył ku bramie, w przelocie pozdrawiając swoją koleŜankę, Marię Antonowną, której błękitne oczy promieniowały smutkiem i ortodoksyjnym prawosławiem. - DuŜo oliwy! - poprosił obserwując, jak sprzedawca sączy ledwie kilka kropli na parujący stek.
Później, z ciepłą torebką w garści, Rabin przeszedł dwieście kroków do swojego ulubionego miejsca, trawiastej skarpy z widokiem na błękitną mgiełkę zatoki Monterey. Zarówno foki, jak i artyleria najwidoczniej zrobiły sobie południową przerwę. Wzeszedł juŜ księŜyc, bledziutki, biały; na pierwszy rzut oka moŜna by go wziąć za chmurkę. Sandwicz okazał się ciut za oleisty. No i oczywiście dali mu tylko dwie mikroskopijne papierowe serwetki, nie wystarczające ani dla łakomych ust mieszkających w koziej bródce, ani dla rąk - dość małych i delikatnych jak na męŜczyznę o tak pokaźnej tuszy. ToteŜ juŜ wkrótce na kartce pojawił się tłusty ślad kciuka, kiedy Rabin czytał zakończenie Zerwania z Moskwą Arkadego Szewczenki (wydanie kieszonkowe). Szewczenko był najwyŜej postawionym urzędnikiem sowieckim, jaki kiedykolwiek wybrał wolność - zdaniem Rabina, niewielka strata dla ZSRR - natomiast ksiąŜka jedną z najnudniejszych, jakie Rabinowi zdarzyło się przeczytać, a to juŜ mówiło niemało w ustach specjalisty od spraw radzieckich. Rabin głosił, Ŝe radziecka nuda jest tak odległa od francuskiego ennui, jak to tylko moŜliwe. Radziecka nuda, brutalna i agresywna, potrafi uśpić czujność wroga za sprawą czystego otępienia - nuda jako mur tajemnicy, nuda jako urządzenie zagłuszające. W gruncie rzeczy tylko dwa zdania z całej ksiąŜki przykuły jego uwagę słynne stwierdzenie Gromyki: „Nie interesuje mnie własna osobowość", oraz wypowiedź samego Szewczenki, jakoby radzieccy przywódcy czuli się uraŜeni faktem, iŜ Amerykanie nie umieją docenić literatury rosyjskiej. Czy to prawda? Czy rzeczywiście ich to dotknęło? - zastanawiał się Rabin, a język omywała mu fala oleistej, mięsnej i paprykowej rozkoszy. W końcu pomiędzy sztuką a dyktaturą istniał jakiś tajemny związek, którego dotąd nikomu nie udało się trafnie wyjaśnić. Hitler malował, Stalin pisywał wiersze. MoŜliwe, Ŝe dyktatorzy to nieudani artyści, a artyści to nieudani dyktatorzy. Ale co z nich za hipokryci! - myślał. - Uciszają pisarzy, skazują ich na wygnanie, zamykają w więzieniach, a potem czują się uraŜeni! MoŜe to jednak nie hipokryzja. Jaki wybór mieli radzieccy przywódcy? Musieli karać pisarzy - ludzi nazbyt wolnych albo mówiących prawdę, bo jedno było równie złe jak drugie. KaŜdy odgrywał swoją rolę. JednakŜe Rosjanie nienawidzili poczucia niŜszości, gdyŜ poczucie niŜszości stanowiło nieuniknione subiektywne odbicie obiektywnego zacofania. Uzbrojenie - oto co się liczyło. Bez wątpienia bronią przyszłości będzie broń kosmiczna, bez wątpienia teŜ będzie kosztowała majątek. W Ameryce pewno się sfinansuje niemal całkowicie z kapitału, rozmaitych geszeftów i z produktów ubocznych nowej technologii na rynku pojawią się zawrotnie drogie zegarki z wideotelefonem, a po trzech latach będą je nosić nawet bezdomni. Ale w Rosji pieniądze trzeba będzie zdzierać z ludzi. Rabin rozumiał, Ŝe Rosjanom zaleŜy na demilitaryzacji kosmosu. Od pewnego czasu najwyraźniej przyjęli właśnie taką taktykę. Inna rzecz, Ŝe moŜe w oszałamiającym tempie dąŜyli do jakiegoś własnego przełomu w podboju przestrzeni kosmicznej. Mieli wprawdzie parę stacji orbitalnych, lecz Ŝaden Rosjanin dotychczas nie postawił stopy na obcej planecie, a z punktu widzenia przeciętnego człowieka nic innego nie mogło się temu równać. ToteŜ jeśli Rosjanie chcieli się wykazać sprytem, powinni przelicytować Amerykanów posyłając dziecięcą delegację pokojową na KsięŜyc, skąd dzieciaki zwrócą się do całej ludzkości z apelem o zaniechanie całego tego szaleństwa, póki nie jest za późno. A moŜe coś z dziedziny kultury: Jezioro łabędzie w zmniejszonej grawitacji. Lub teŜ, skoro tak się szczycili tą swoją rosyjską literaturą, mogli wysłać w kosmos pisarza, oczywiście poetę, bo przecieŜ nikt nie chciałby słuchać opowiadania odczytanego z przestrzeni pozaziemskiej. Tylko którego poetę? zamyślił się Rabin, wypłukując strumieniami dietetycznej coli skrawki mięsa i papryki z zębowych grot. Jewtuszenkę i Wozniesienskiego mogli puścić do Nowego Jorku, ale nie na KsięŜyc. Pasternak i Achmatowa byli ostatnimi z wielkich; nawet Rosja nie miała poety. Pewnie wybraliby kogoś takiego jak Kornelczuk albo Biezoblatow. Czy wręcz Wiktorow.
Rabin beknął. Uwielbiał bekać. Był koneserem beknięć. To miało solidną moc oraz typowy dla cocacoli posmak kwasu węglowego. Po nim nastąpiło kilka słabszych, wtórnych wstrząsów rezonujących mu w piersi i w gardle, a później seria beknięć szybkich i lekkich, zupełnie jak ślizganie się płaskiego kamienia po wodach jeziora. Wreszcie, jako Ŝe obie serwetki były juŜ śliskie od oliwy, Rabin otarł usta rękawem sztruksowej marynarki; w końcu jedną z dodatkowych rozkoszy samotności było to, iŜ nie wymagała dobrych manier. Wiedział, Ŝe jego złe maniery nie pomogły mu w karierze akademickiej. ChociaŜ - jak sobie przypomniał - dobre teŜ nie na wiele by się zdały. Po prostu czarna owca z niego, i to wszystko. W okresie rozkwitu, gdyby rząd bał się na tyle, Ŝeby po swojemu strzyknąć pieniędzmi, moŜe jakoś by się przemknął na etat. Teraz jednak bogaci republikanie przykręcali śrubę dla dobra kraju i Rabin wypadł z gry w akademickie komórki do wynajęcia, a zresztą cała zabawa pod koniec zrobiła się zdumiewająco nieprzyjemna. AŜ się skrzywił, kiedy przyszedł mu do głowy następny pomysł. Spisze swoje domysły na temat Rosjan i potencjalnego „ukulturalnienia" przestrzeni kosmicznej. Rzecz jasna, kultura wreszcie poleci w kosmos. Nauka, biznes i wojsko, trzy dziedziny główne i najpowaŜniejsze, juŜ się tam znalazły, toteŜ kultura nie moŜe aŜ tak się spóźniać, zwłaszcza jeśli da się wykorzystać do celów politycznych. Tyle sam pomysł; skrzywienie miało inną przyczynę. Wywołała je myśl, dokąd pośle swój artykulik - mianowicie do „Sunshine Supplement", zwariowanego ośmiostronicowego tygodnika, który ukazywał się w Santa Cruz, najnowszym mieście rodzinnym Rabina. Od czasu do czasu pisywał dla nich coś o Rosjanach - z dwóch powodów, jednego zdrowego, drugiego nie. Traktował jako wyzwanie moŜliwość wtłoczeniu w te blond główki odrobiny cięŜkiej materii rzeczywistości (choć jeśli spojrzeć inaczej, to była prawie hańba, a w dodatku, kto wie, moŜe nawet i rzecz niebezpieczna, bo ów dodatkowy cięŜar mógł spowodować jakiś nagły przechył umysłowy podczas surfingu). Aspektem niezdrowym było zapalenie wywołane przez wrodzoną próŜność: wolał publikować w „Sunshine Supplement", niŜ podpisywać się „Eliot Rabin, OILWW" w jakimkolwiek uczonym czasopiśmie. Ale ratunek przyniesie mu jego ksiąŜka. Ta ksiąŜka objawi go jako najlepszego znawcę Rosji. Eliot Rabin z powrotem wypłynie na szczyty, a szacunek, jaki sobie zaskarbi, będzie tym większy, Ŝe zawrze w sobie subtelności zadośćuczynienia. Rabin stanie się szlachetniejszą postacią z racji tego, co wycierpiał. Niemniej w tym swoim dziele dochodził do paru dziwacznych i niepokojących wniosków. Dostrzegł nowe powiązania między sekretnością a tyranią w historii Rosji. Nie te oczywiste - Ŝe wszyscy zbrodniarze wolą działać pod osłoną mroku. Nie, ksiąŜka ujawniała inną prawdę: im mniej swobód dopuszcza system, tym bardziej się staje przewidywalny. A zatem skrytość jest dla Kremla czystą koniecznością, bo inaczej sama przewidywalność państwa radzieckiego moŜe sprawić, iŜ stanie się nazbyt przejrzyste, nazbyt łatwo da się przechytrzyć. śycie i rzeczywistość, czynniki bynajmniej niebłahe, zawsze, rzecz jasna, wprowadzały niejaki zamęt, niemniej Rabin zaczął dostrzegać pewne regularności, pewną cykliczność. Sprowadził nawet historię Rosji do dwóch podstawowych rytmów, które nazwał kontrakcją a la Iwan Groźny i ekspansją a la Piotr Wielki. Rosja albo zamykała się w sobie, stroniąc od świata, nienawidząc cudzoziemców, oczyszczając się ze złej krwi, szukając mrocznych źródeł własnej siły; albo teŜ się otwierała, sięgając po owoce Zachodu, owoce nauki, które - na nieszczęście - rosły najlepiej na drzewie wolności. Faza kontrakcji najwyraźniej była wzorcowa. Rosja zawsze wolała zamknięcie. Ekspansja, z wyjątkiem tej geopolitycznej, stanowiła wyjątek; kiedy Rosja się otwierała, to jedynie dla zdobycia buforów, innymi słowy, dla osiągnięcia tym lepszej izolacji. Co zatem powodowało ową zmianę w normalnym rytmie? OtóŜ świadomość, Ŝe wrogowie Rosji mają nad nią przewagę w dziedzinie nauki - to znaczy, lepsze technologie, lepszą broń. Wówczas społeczeństwo rosyjskie musiało sięgnąć na zewnątrz, rozpręŜyć się, otworzyć. Była to reakcja odruchowa, instynkt przetrwania - ekspansja a la Piotr Wielki. ToteŜ, w jakiś dziwaczny sposób, wyścig zbrojeń moŜe wyjść Rosjanom na dobre - do tego zaś wniosku Rabin nie doszedł z radością.
A moŜe ów wniosek to rezultat republikańskiej administracji, stwarzającej republikański zeitgeist, który wypełniał mu umysł republikańskimi myślami? Czy teŜ właśnie ów zeitgeist sprawiał, Ŝe republikanie wciąŜ zwycięŜali w wyborach? Po czym, przez jakiś czas, Rabinowi nie przychodziły juŜ do głowy Ŝadne myśli, czy to mądre, czy nie. Zapominając, Ŝe jest nieszczęśliwy, poczuł się szczęśliwy. Cieszył się zdrowiem, lunchem, świeŜym powietrzem, swoim ostatnim beknięciem i tą nagłą świadomością, Ŝe w trawie, jak w dŜungli amazońskiej, pomykają mrówki. W Ford Ord znów się zaczęły ćwiczenia artyleryjskie i moŜe traktując to jako odpowiedź, parę fok zaszczekało w zatoce. Z daleka, z przeciwnej strony, dobiegł słaby tryl dzwonka na zajęcia o pierwszej, niby jakieś nowe zmartwienie świeŜo przybyłe na peryferie świadomości. Rabin wstał i ruszył z powrotem.
Rozdział 3 Moskwa wpadła w szał. Na pięć miesięcy przed planowanym komunikatem agencji TASS dotyczącym radzieckiej misji rząd Stanów Zjednoczonych ogłosił, Ŝe zamierza wysłać na KsięŜyc poetę. Teraz nie tylko przepadła cała synchronizacja zapewniająca utrzymanie maksymalnego wpływu na opinię publiczną; rząd radziecki znalazł się takŜe w upokarzającej sytuacji, poniewaŜ będzie wyglądało na to, Ŝe naśladuje USA. Rosjanie zdobyli jednak mały punkt, proponując wspólną amerykańsko-radziecką recytację owych księŜycowych poezji - na co Ameryka przystała. Po wielu staraniach uzyskali teŜ prawo wyłączności na transmisję tego wydarzenia w środkach przekazu. Amerykanie z miłą chęcią je odstąpili - pierwszy raz - bo audycja poetycka nadawana w niedzielny ranek, choćby i z KsięŜyca, nie miała duŜych szans oderwać aŜ tak wielu Amerykanów od kościoła, golfa czy snu. Waszyngton był jedynym miejscem, gdzie mógł nastąpić przeciek informacji, toteŜ cięgi zbierał rezydent - czyli Popławski. Cała ta historia niewiele go obchodziła. Ów kulturalno-techniczny popis nie miał tak naprawdę znaczenia. Moskwie przejdzie złość. Równocześnie jednak Popławski doskonale rozumiał ukryte znaczenie przecieku. Był to, ni mniej, ni więcej, tylko nóŜ wymierzony w jego gardło, a trzymany przez śywkina. śywkin upierał się, Ŝe grupa waszyngtońska mogłaby zmazać hańbę jakąś olśniewającą zdobyczą w dziedzinie technologii. - Dajmy im pierwszorzędny system naprowadzania, a zapomną o wszystkim! Jego najnowszą manią była tak zwana Strefa 128 nie opodal Bostonu w Massachusetts. Dotychczas wszelkie wysiłki skupiały się na tak zwanej Dolinie Krzemowej w tak zwanej Kalifornii... nie, nie „tak zwanej", po prostu w Kalifornii. Do Strefy 128 łatwiej było przeniknąć z Waszyngtonu i Nowego Jorku, podobnie jak łatwiej było się dopasować do ludzi, którzy nosili ciemne ubrania i Ŝyli w klimacie o długich zimach. W Kalifornii mnóstwo cennego czasu traciło się na kąpiele słoneczne, Ŝeby agenci mogli się zlać z miejscowym otoczeniem. Wielu dostawało poparzeń, no i zawsze wyglądali jakoś nie tak w sportowych koszulach. - Oprogramowanie jednego jedynego systemu kodującego, a obwieszą nas medalami! - twierdził śywkin. JednakŜe Popławski wiedział, Ŝe jego zastępcy wcale nie zaleŜy na zmazaniu hańby. śywkin zamierzał sobie przypisać całą zasługę w zdobywaniu wszelkich istotnych
technologii, natomiast Popławskiego obarczyć winą za najmniejsze zaniedbanie. Chodziło o to, by zademonstrować, Ŝe Leonid Nikołajewicz zaczyna popełniać błędy, zaczyna sprawiać niewielkie kłopoty, które poprzedzają te duŜe. Kiedy później tego dnia śywkin zapukał, Popławski przyjął postawę z lekka zdeprymowanej powściągliwości. - Nic z tego nie rozumiem - stwierdził podwładny. - A o co idzie? - Proszę, oto gazeta... jeśli to coś w ogóle moŜna nazwać gazetą. Spójrzcie tylko, co tu wydrukowali, i to na całe dwa tygodnie przed oświadczeniem rządu amerykańskiego! Leonid Nikołajewicz wziął gazetę z wyciągniętej ręki śywkina. TuŜ obok reklamy zachwalającej witaminy oraz proste Ŝycie ujrzał długą, wąską kolumnę zatytułowaną KSIĘśYCOWA MISJA. - On tutaj nie tylko pisze, Ŝe Związek Radziecki prawdopodobnie wyśle na KsięŜyc poetę, ale nawet wymienia Wiktorowa jako ewentualnego kandydata - oznajmił śywkin, podczas gdy Popławski szybko przebiegał wzrokiem artykuł, aby uchwycić jego sens. Leonid Nikołajewicz czuł teraz do swojego podwładnego wściekłość tak zimną, Ŝe nawet bakteria by w niej nie przetrwała. No nie, pomyślał, nie dość, Ŝe poniŜyłeś mnie i Związek Radziecki, powodując przeciek informacji, to jeszcze musiałeś tę informację umieścić w jakimś idiotycznym szmatławcu. Nie miałeś choć na tyle poczucia przyzwoitości, Ŝeby ją zdradzić jakiejś porządnej gazecie, chociaŜby „Washington Post", gdzie nawet skandale nie są całkiem bez godności. Niewątpliwie to piśmidło jest juŜ w drodze do Moskwy - niedwuznaczny dowód, Ŝe kapitan Popławski stracił kontrolę nad statkiem i nabiera wody w najmniej prawdopodobnych miejscach. - Ale jak, waszym zdaniem, ta wiadomość dotarła aŜ do Kalifornii, do Santa Cruz... bo, jak widzę, tam wydają to pisemko? - zagadnął śywkina. - Nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby nie fakt, Ŝe jeden z naszych ludzi w wojskowej szkole językowej w Monterey przypadkiem dzieli biurko z autorem, niejakim Eliotem Rabinem. - Kto to taki, ten Eliot Rabin? - Właśnie go prześwietlamy. Nasza antena paraboliczna w San Francisco przechwytuje jego rozmowy telefoniczne. Ale jak dotąd wszystko wskazuje na to, Ŝe to zwykły kremlolog. - śyd? - Tak. - Rodowity Rosjanin? - Nie. - Myślałem, Ŝe z reguły biorą na wykładowców tylko rodowitych Rosjan. - Tak było, ale teraz to zmienili. Zaczęło im brakować Rosjan. - Jeszcze jeden dobry powód, Ŝeby zabronić emigracji. - Popławski chciał sprawiać wraŜenie tak pochłoniętego swoimi starczymi obsesjami, Ŝe umyka mu sedno sprawy, chociaŜ tak arogancko podtyka mu się je pod nos. śywkin uśmiechnął się pobłaŜliwie. - A więc - ciągnął Popławski - moim zdaniem da się wytłumaczyć ten fenomen tylko na dwa sposoby. MoŜliwość pierwsza: ten Rabin jest geniuszem, który potrafi czytać w myślach ludziom z Politbiura. MoŜliwość druga: mamy wśród nas zdrajcę. - Wygląda mi to na problem bezpieczeństwa - odparł sucho śywkin. - Mnie takŜe. - Jakie podejmiemy kroki? - Zaraz się nad tym zastanowię. Dziękuję. Doceniam wasze zaangaŜowanie.
Po wyjściu podwładnego Leonid Nikołajewicz jeszcze raz rzucił okiem na artykuł, na fragment zdania, który brzmiał: „...dwa wieki złotego pokoju dla Kijowa, kiedy to rosyjscy ksiąŜęta wciąŜ jeszcze cieszyli się luksusem toczenia między sobą wojen". Co Kijów miał wspólnego z KsięŜycem? Przeczyta artykuł później. Teraz liczył się lylko plan, jak z całego obrazu usunąć śywkina. W FBI zawsze się znajdzie ktoś chętny do ubicia interesu. śywkin byłby dla nich smakowitym kąskiem. Ale jak to zrobić? Właśnie, jak? To jedno miało teraz znaczenie. Jak zwykle w takich sytuacjach, Popławskiemu przyszło z pomocą przysłowie - „DuŜo złowi ten, kto łowi w mętnej wodzie". Zaledwie je sobie przypomniał, a juŜ nim się stał: część jego duszy była cierpliwym rybakiem, część mętną wodą. Im mocniej woda mroczniała i się burzyła, tym bardziej Popławski-rybak stawał się czujny. Jak zawsze naleŜało czekać, naleŜało wyczekiwać. AŜ wreszcie coś - zaciekawione - leciutko szarpnęło drugim końcem Ŝyłki, później się zawahało, a potem zaczęło brać. Gdy tylko jakiś zmysł doskonały upewnił Leonida Nikołajewicza, Ŝe haczyk celuje w podniebienie, poderwał wędkę i wyciągnął to coś, co walcząc o Ŝycie miotało się na końcu Ŝyłki.
Rozdział 4 W głowie miał pustkę - Ŝadnych słów, nawet własnego imienia. Był nagim duchem w nagim ciele otulonym czystą pościelą i ostatnimi porannymi snami. Ów stan łaski trwał dopóty, dopóki Arthur Blaine nie uzmysłowił sobie, Ŝe to właśnie łaska. Później stał się obowiązkiem: przeprowadzić tę łaskę bez szwanku przez pole minowe poranka i zasiąść wraz z nią za biurkiem, gdzie zabłyśnie w długich samogłoskach jego wierszy. Kiedy bosymi stopami dotknął podłogi, dwójka na elektronicznym zegarku, z białą plastikową obudową okręconą taśmą izolacyjną, zmieniła się w trójkę: dziewiąta dwadzieścia trzy. Poranny chłód podłóg - odezwała się ta część jego świadomości, w której odczucia odbijały się echem w słowach. Teraz naleŜało porwać z krzesła szlafrok i otulić się nim, dwoma ruchami nazbyt prędkimi dla oka: sposób, w jaki szlafrok owijał mu ciało, mógł przepowiedzieć, co przyniesie nadchodzący dzień. Pochwycony idealnie, potrafił go natchnąć całą odwagą swojej purpury. „Purpurowa doskonałość Harvardu (bostońska cegła w czerwieni brytyjskich mundurów) rana sztuki, jej szrama otwarta na nowo i szkarłatna gorączka dumy poety" - jak napisał dawno temu, kiedy szlafrok był nowy. Dziś szlafrok mu się nie opierał: dobry znak. Arthur poklepał prawą kieszeń. W paczce zostało kilka cameli. Świetnie. Nic nie powodowało większego wewnętrznego niepokoju niŜ szukanie czegoś trywialnego, choć niezbędnego. Kiedy ze świeŜą (acz ostro woniejącą) energią sikał wczorajszym winem, naszła go pokusa, Ŝeby obrócić głowę o piętnaście stopni w prawo, w kierunku lustra. Twarz zawsze pragnie, by ją oglądano. Chyba Ŝe się ją straci. Nie chciał jednak oglądać własnej twarzy, jeszcze nie chciał być tym człowiekiem. Twarz wskoczyła do lustra, próbując go zaskoczyć, zmusić do patrzenia. JednakŜe Arthur zobaczył tylko dość gęste, splątane złotobrązowe włosy zgarnięte do przodu, zupełnie jak czupryna jednego z bardziej szalonych cesarzy, oraz pokrytą igiełkami zarostu przestrzeń pomiędzy nosem i górną wargą, przestrzeń zawsze zbyt duŜą, wyglądającą albo arystokratycznie, albo małpio - dzisiaj, na szczęście, skłaniała się ku dostojeństwu. Dlaczego jednak usta wiecznie były z lekka czerwonawe?
Teraz naleŜało w odpowiednim tempie przejść przez korytarz, obok rzędów ksiąŜek. Dzisiaj granatowo-złoty tom poezji zebranych T. S. Eliota przypomniał mu zapach parującego mleka w kawiarni Pod Głową Turka, w tych ostatnich latach bostońskiej cyganerii, zanim nastały nowe czasy i Gauguinowie zaczęli uciekać z Tahiti na giełdę. Obok Eliota stał czarno-biały egzemplarz Skowytu (wydanie City Lights) - bynajmniej nie przez przypadek, lecz Ŝeby przypominać Arthurowi o jego niedoskonałej wierności wobec obu mistrzów. I jeszcze Kerouac: chociaŜ miał taki zamiar, to jednak dotąd się nie zdobył, Ŝeby go ponownie przeczytać, obawiając się znaleźć Dreisera na benzedrynie. Tamte dni, tamtych kilka lat, kiedy Ŝycie było dokładnie takie, jak trzeba! Świat, w którym pragnął Ŝyć, juŜ nie istniał i nigdy nie wróci. Natomiast świata, w którym Ŝył, Arthur nienawidził, bo ten był jednocześnie ulotny i morderczy. Świat, który w nic nie wierzył, o nic nie dbał, nie cenił niczego prócz siebie, a i to niezbyt wysoko. Sztuka zniknęła, zniknęła na zawsze. Produkowano wyłącznie towary na rynek kulturalny. Świat był sklepem. Wszystko się skończyło. Davis nie zostawiła naczyń na stole; dobry znak. Naczynia pozostawione na stole mogą mówić: Bierzesz mnie za pewnik. Nie dopita filiŜanka kawy moŜe mówić: Ja teŜ się liczę. Kochankowie stosują dziwaczne taktyki. ChociaŜ w Davis wszystko go zachwycało, od imienia brzmiącego jak nazwisko po palce u nóg, dziewczynie zdarzało się teŜ uŜywać wyraŜonek typu „podchodzący" i „przystojniak" i oglądać telewizję przy porannej kawie. Fatalnie. Zostawiła mu mnóstwo kawy, co go wybawiło od całej serii mechanicznych operacji; błogosławił ją za ten drobny dar miłości. Przyniosła takŜe „Globe" i pocztę. Były dwa listy i ulotka. List od wydawcy, jeśli sądzić po porze roku i rozmiarach koperty, zawierał wykaz przychodów z tytułu tantiem. Drugi list, z firmy budowlanej Glass i Vincent, niewątpliwie informował o upominku w postaci szmelcowatego tostera, który Arthur otrzyma zwiedzając ich ohydne osiedle w jakiejś dziurze na przylądku Cod. Natomiast słowa Arthur Blaine 237 Marlborough St. Boston, MA 02110 wystukane na liście od Glassa i Vincenta oraz wydrukowane na tym od wydawcy zmieniały go w kogoś, kim nie chciał być, w obywatela, w mieszkańca, w adresata. Wsunął oba listy pod gazetę. Sącząc mocną czarną kawę spojrzał na nagłówki, ponure jak migawki z powodzi pokazywane w wiadomościach. Irańczycy i Irakijczycy wciąŜ się nawzajem zabijali. A niech się wymordują! Urzędnik postawiony w stan oskarŜenia. Zaginęło dziecko. Komentarze prowadzą do kontrowersji. Tragedia w Chelsea: szalejący poŜar zagarnia siedem ofiar. Przez chwilę słyszał wrzaski wśród płomieni. Dolar spada, jen idzie w górę. ChociaŜ słaba była szansa, Ŝe zobaczy swoje nazwisko, na wszelki wypadek zajrzał do działu „Sztuka i Ŝycie", gdzie przepisy kulinarne juŜ dawno osaczyły recenzje ksiąŜek. Nie musiał szukać; nazwisko samo rzuciłoby mu się w oczy, skoczyło ku niemu tak jak twarz w lustrze. Ale dzisiaj lustro było puste. Musiał jednak spojrzeć uwaŜniej w poszukiwaniu nazwisk niemal równie waŜnych jak jego własne, nazwisk rywali, których talent - z powodu jakiegoś groteskowego, acz całkowicie przewidywalnego nieporozumienia mylono jakościowo z jego talentem. Tych nazwisk równieŜ nie znalazł. śadnych zmian w oficjalnym statusie, tak jak w te dni, kiedy nie ma meczów, toteŜ Ŝadna druŜyna nie moŜe się wysunąć do przodu ani zostać w tyle.
Dość tych bzdur. Czuł, jak całą jasność umysłu wsysa mu bibuła gazetowego druku. Wstał raptownie, po czym z filiŜanką w ręku przeszedł ostatnich kilka kroków do swego ostatecznego celu, do gabinetu, pokoju cichego jak boczna kaplica. Przystanąwszy na progu, Blaine ciaśniej otulił się szlafrokiem, przez moment zaciskając nawet kołnierz przy szyi. Miał wraŜenie, Ŝe czeka sam na siebie na prostym drewnianym krześle przy prostym drewnianym biurku - i jedno, i drugie, wraz z paroma wypłowiałymi persami oraz niewielką sumką pod zarządem powierniczym, dostał w spadku po wuju Henrym, bracie mamusi. Kiedy siadał, za jego prawym uchem jakiś głos szepnął: „ciemność o cięŜarze śniegu". PoniewaŜ ów początek wiersza mógł się równie dobrze okazać drugą z kolei, jak i ostatnią linijką, zapisał te słowa mniej więcej w jednej trzeciej (licząc od góry) kartki bladoniebieskiego papieru: wolał bladoniebieski od oficjalnej nieodwracalności bieli. Tak, nadchodziła zima, zima bostońska, którą moŜna kochać, choćby tylko dlatego, Ŝe przynosi zmartwychwstanie kwietnia ramiona studentek znów nagie, rzeka Charles wartko płynie do morza. Ciemność o cięŜarze śniegu. Ale zima takŜe miała swoje uroki: dni biało-czarne jak stronice, na szybach szron niczym w Starym Kraju, świetlista grota wieczoru. Pokoje rozświetlone lampą i jaśniejącymi twarzami, kiedy ludzie nawzajem opowiadają sobie o Ŝyciu. To równieŜ zapisał: świetlista grota wieczoru. Coś jednak było w tym wersie nie tak, mimo Ŝe dwa „r" brzmiały wcale przyjemnie. Ale co? Był zupełnie jasny i zrozumiały. Jedyne, co moŜna by zmienić, to końcówka: „wieczoru" na „wieczora". A to z kolei trąci myszką, coś jak „wieczorna sfora Amora". Naraz zrozumiał, dlaczego wers brzmiał fałszywie. Bo to nie była prawda! Groty wieczoru nie rozświetlały lamp i twarzy, tylko telewizory. Ludzie wpatrywali się szklistymi oczyma w szklane oko, gotowi w przyszłości zawrzeć bliŜszą znajomość ze sztuczną szczęką i środkami przeczyszczającymi, tak wyszydzanymi w kwiecie wieku. CzyŜby Amerykanie nie mieli zębów? CzyŜby utracili nawet tę najbardziej podstawową zdolność? Świat nie był polem walki ciemności ze światłem, lecz światła ze światłem, światłu opromieniającemu obrazy Fra Angelico przeciwstawiono promieniowanie technologii. Rezultat juŜ się nie liczył. Oto i Wiek Oświecony. Nic z tego nie miało znaczenia, w ogóle nic nie miało znaczenia, waŜna była tylko ciemność o cięŜarze śniegu. Lecz choć siedział popijając kawę i delikatnie pociągając pierwszego tego dnia camela, tak jak naleŜało, w głowie nie zadźwięczały mu juŜ Ŝadne słowa. Czy to wszystko? Dwie nędzne frazy? Czy umknęła mu ta magiczna, połyskliwa jasność, zagubiona gdzieś na zawiłej linii oddzielającej przebudzenie od pisania? Ale dzień bez poezji to jak wizyta u dentysty. Nie zaszkodzi jeszcze trochę kawy. W pół drogi do maszynki, takŜe okręconej taśmą izolacyjną, odrzucił „Globe" i chwycił dwa listy. Najpierw otworzył wykaz tantiem, drukowany kardiogram jego kariery. W ciągu ubiegłych sześciu miesięcy sprzedano kolejnych jedenaście egzemplarzy jego najnowszego tomiku, Pierwszoroczniacy Ŝycia, czyli w sumie nakład rozszedł się w dziewięciuset dziewięćdziesięciu siedmiu egzemplarzach. Blaine zarobił, licząc po dolarze i osiem centów za egzemplarz, jedenaście dolarów i osiemdziesiąt osiem centów, co - jeśli odjąć zaliczkę w wysokości tysiąca stu dolarów - dawało ogółem czysty zysk w wysokości zera dolarów i zera centów - znajoma cyfra w jego Ŝyciu. Opanowany arytmetyczną gorączką, Arthur obliczył na marginesie, Ŝe przy sprzedanym tysiącu egzemplarzy osiągnie jedną dwustu-czterdziestotysięczną amerykańskiej populacji. CóŜ moŜe być bardziej wyobcowującego niŜ własne wyobcowanie wyraŜone ułamkiem! Skoro juŜ się do tego wziął, czy ma otworzyć list od Glassa i Vincenta? Koperta wyglądała zbyt porządnie, Ŝeby zawierać zwykłą ulotkę reklamową - chyba Ŝe teraz ulotki teŜ wysyłano pierwszą klasą.
Przeczytawszy list Blaine opadł na kuchenne krzesło. Właścicielka domu, w którym mieszkał, umarła pół roku temu, a on nic o tym nie wiedział. Płacąc czynsz duchowi, regularnie posyłał czeki tej świętej staruszce, bostońskiej intelektualistce, która przez dwanaście lat ani razu nie podniosła mu czynszu - teraz juŜ tak śmiesznie niskiego jak niegdysiejsze ceny batoników. Choć nigdy mu tego nie powiedziała, był to z jej strony dar składany sztuce. Kamienica przy Marlborough Street, wchodząca w masę spadkową po tej dobrej kobiecie, dostała się firmie Glass i Vincent, a ta planowała przerobić mieszkania na luksusowe apartamenty. Blaine, jako lokator, mógł oczywiście wykupić swoje, za jedyne dwieście siedemdziesiąt tysięcy. Akurat tyle mu brakowało. Wiedząc, Ŝe za chwilę zacznie boleć nad sobą, Arthur, dŜentelmen ducha, najpierw uŜalił się nad staruszką, poniewaŜ zrobiła rzecz największą i najdziwniejszą ze wszystkich - umarła. Będzie musiał spakować całe swoje Ŝycie do kartonowych pudeł wyŜebranych w sklepach spoŜywczych i monopolowych; będzie musiał Ŝyć odgrodzony od własnego miasta, bo nie cieszył się niewidzialną łaską kredytu; będzie musiał przeglądać ogłoszenia o lokalach do wynajęcia, równie Ŝałosne jak te w dziale „Osobiste". Czwarty Stan i stan posiadania odniosły zwycięstwo! Zło uderzyło z szaleńczą siłą! Jednym słowem, nic, tylko się upić. Monumentalnie. Ubrał się szybko - ciemnozielone sztruksowe spodnie, czarny golf z demobilu, kurdybanowe botki. Dziesięciocentówka, pięciocentówka i trzy jednocentówki w kieszeni spodni, nędzne resztki pięciu dolarów poŜyczonych od Davis, przypomniały mu, Ŝe jest spłukany, co potrwa aŜ do chwili, gdy spłynie następny przekaz z funduszu powierniczego. Gorączkowe poszukiwania w innych spodniach, marynarkach, koszulach, wyściełanych siedzeniach krzeseł i kuchennych szafkach okazały się o trzydzieści osiem centów bardziej lukratywne niŜ poezja przez ostatnie pół roku. Na moment dodała mu ducha kulka papieru w kieszeni płaszcza w jodełkę, lecz koniuszki palców, biegle wyczuwające walutę, prędko przekazały mu złe wieści. Okręciwszy szyję szalikiem - w kolorze jeszcze ciemniejszej purpury niŜ szlafrok - wyszedł w szaroniebieski chłód październikowego ranka. Lekko pochylony do przodu, zupełnie jak jego pismo, Blaine pomaszerował Marlborough Street w kierunku Commons. ChociaŜ szedł dziarskim krokiem, zgoła po furiacku, z początku wędrował bez celu, tylko po to, by czuć kojący balsam tego wiekowego miasta. Skręcił w prawo na Exeter: błąd. Kinoteatr Exeter, masa kremowo-truflowego kamienia, gdzie po raz pierwszy oglądał Siódmą pieczęć, Szajkę z Lawendowego Wzgórza i Wielkie złudzenia, właśnie zmieniano - jak prawie wszystko w mieście - w coś innego. Z boku juŜ się wyłonił bar i restauracja, na kształt jakiegoś technicznego nowotworu, narośli wypełnionej samotnymi ludźmi, którzy pragną wymieniać iluzje oraz infekcje. Pewnej nocy, w sztok pijany, zamroczony czerwonym winem, Arthur przystanął koło ogonka i powiedział im wszystkim, zziębniętym, czekającym na swoją kolej, co o nich myśli: - Zniszczyliście to szlachetne miasto, wy jełopy bez charakteru, i nawet nie zdajecie sobie z tego sprawy. Attyli przynajmniej sprawiłoby przyjemność unicestwienie czegoś tak pięknego. Nienawidzę tych waszych kołtuńskich pysków. Pierdolę i was, i waszego psychoanalityka! O ile dobrze pamiętał, próbował teŜ wyratować jakąś młodą kobietę z tego ogonka, od tej restauracji, od tego losu; później wszystko się rozmyło w gradzie szturchańców i niebieskich błyskach na dachu radiowozu: prawdziwa dyskoteka przy lampie stroboskopowej. Teraz Exeter migotał, niematerialny jak ParyŜ ostatnim razem. Wówczas, na dwa dni przed powrotem do kraju (czarterem, z oszczędności), Blaine szedł bulwarem St. Michel, widząc głównie Ŝelazne płotki wokół drzew, czując słaby zapach uryny i gauloise'ow, a kiedy podniósł wzrok, ParyŜ migotał niby powietrze w upalny dzień. Migotał, bo właśnie znikał z Ŝycia Arthura. A teraz tak samo migotał Boston!
Skoncentrował się na sprawie najbliŜszej, na -jak to nazywał - blaineonomii, czyli sztuce wydobywania niewielkich sum znikąd. Pierwszy przystanek zrobił w galerii na Newbury Street, dokąd chodził na wernisaŜe w poszukiwaniu czegoś, co kiedyś miał, a czego nigdy potem juŜ nie znalazł - przyjaciela-malarza. Właściciel galerii, człowiek o skomplikowanym europejskim rodowodzie, mówiący kilkoma językami, ale kaŜdym słabo - poniewaŜ angielskiego nauczył się późno, a pozostałych juŜ nie uŜywał - wiecznie nagabywał Arthura o notatki prasowe. - Masz świetne wyczucie czasu! - oznajmił. - Właśnie promuję coś wspaniałego, wielką karierę, więc, jak to mówią, potrzeba mi wszystkich piór. Chodź, to ci pokaŜę. W salce na tyłach zamaszystym gestem wskazał ogromne, podwieszone na zawiasach płaszczyzny. - Tryptyk trojaczków! Bracia Karazamow, nasz najświeŜszy nabytek, prosto z Rosji. KaŜdy z nich tworzy swoją płaszczyznę, ale wszyscy odrzucają sztukę w imię sztuki. Dlatego nazwałem wystawę „Trzy po trzy: nihilistyczna trojka". Dobry tytuł, nie? - Bardzo chwytliwy - przyznał Blaine pochylając się, Ŝeby obejrzeć jedną z płaszczyzn: schematyczne ludziki w kawiarni potraktowanej bombą zapalającą. WraŜliwość demencyjna rodem z Grosza. - O, właśnie tak napisz! Za pięć łat Karazamowowie przyniosą na aukcji fortunę, bez dwóch zdań. - Właściciel galerii wyciągnął ksiąŜeczkę czekową. - Za notatkę dam ci dwadzieścia, dziesiątka zaliczkowo, dziesięć po dostarczeniu. A krytykę zostawmy krytykom. - Tym biednym Ŝebrakom teŜ coś się naleŜy. - Blaine ujął czek za róg, Ŝeby nie rozmazać atramentu. Odczekawszy ponad dziesięć minut w kolejce w banku Arthur usłyszał od kasjera, Ŝe musi potwierdzić czek, bo nie ma u nich konta. Odpowiednia urzędniczka, zresztą jedyna, właśnie rozmawiała przez telefon, przyciskając słuchawkę ramieniem do ucha. Jakkolwiek cierpiał rozliczne zniewagi, te wielkie i te małe, Blaine zachował zimną krew z czystej przekory. Czekał i czekał, Ŝeby mieć dość pieniędzy na whisky i piwo w knajpce przy South End i Ŝeby, przy odrobinie szczęścia, wreszcie się rozpłakać. Kiedy jego obecność stała się dostatecznie irytująca, urzędniczka wzięła od niego czek i prawo jazdy, obejrzała je, po czym nagryzmoliła na czeku swoje inicjały. Znowu w kolejce, juŜ znacznie dłuŜszej, Arthur spojrzawszy w taflę okna spostrzegł Clive'a Hammonda, czarnoskórego saksofonistę, którego znał od lat. Skinął na niego. - Daj piątkę - powiedział Clive. Podali sobie ręce. - I jeszcze tego piątaka, co mi jesteś winien, dobrze? - Z przyjemnością - odparł Blaine. Pół przecznicy dalej, kiedy znowu samotnie wędrował po Boylston, zaczepił go męŜczyzna o załzawionych błękitnych oczach, z rudą brodą; wyciągnął rękę i rzekł po prostu: - Jestem bezdomny. Arthur uznał przesądnie, Ŝe lepiej nie odmawiać, i ze słowami: - Ja teŜ - wręczył męŜczyźnie dolara, zarobiwszy na całej transakcji cztery. Przez chwilę go kusiło, by pójść na Beacon Street do firmy inwestycyjnej szwagra. Mógłby go przekonać, Ŝeby kupił kamienicę - potraktowaliby to jako swoisty odpis długu - i pozwolił Blaine'owi na spłaty ratalne. Tyle Ŝe, drogi Arturze, nie dostaniesz hipoteki rozłoŜonej na jedenaście tysięcy lat!
I czy naprawdę chciał tam jeszcze mieszkać, teraz, gdy sama natura owego miejsca została pogwałcona do głębi. Ale dokąd miałby się przenieść? MoŜe do jakiegoś miasteczka na wybrzeŜu, gdzie aŜ się roi od Portugalczyków na zasiłku, więc tam akurat nie warto odgrywać wystrojonego ekscentryka. Na samą tę myśl miasto znów zamigotało. Arthur obrócił się na pięcie i pomaszerował na South End do kogoś, kto dla odmiany był jego dłuŜnikiem. Ów, twórca filmów wideo, dla którego Blaine kiedyś napisał ścieŜkę dźwiękową wartości trzydziestu dolarów, zasłaniał się brakiem gotówki, ale ofiarował mu kanapkę z szynką i trzy piwa. Nie był to jednak darmowy lunch: Arthur musiał obejrzeć najnowsze dzieło gospodarza. Pierwsze dwie minuty były fascynujące; trzy następne ciekawe, natomiast pozostałych dwadzieścia pięć wypełniały zbędne, głupawe powtórki, a ponadto cała rzecz głosiła z dumą, iŜ beztreściowość stanowi treść pustki, jej estetykę zaś brak talentu. - Lepiej się to ogląda na haju - zauwaŜył autor, kiedy Blaine zbierał się do wyjścia. - Pewnie. - Arthur uśmiechnął się ze współczuciem, najcieplej, jak umiał. Skoro juŜ tam zawędrował, w sąsiedztwie odwiedził swoją byłą kochankę, Miriam Brandis, której kiedyś poŜyczył parę albumów. Zerwali ze sobą, wprawdzie w duchu przyjacielskim, poniewaŜ zdaniem dziewczyny łączyły ich stosunki Ŝywcem wzięte z Annie Hall, tyle Ŝe na odwrót, toteŜ Miriam - czyli Woody Allen - nie miała najmniejszego zamiaru czekać, aŜ on, Arthur Blaine (Diane Keaton), ją rzuci. - Strasznie mi przykro - powiedział - ale muszę odebrać te albumy. Dostałem zlecenie na mały artykulik o sztuce. To, rzecz jasna, nie tylko zawierało szczyptę prawdy, lecz takŜe brzmiało znacznie lepiej, niŜ gdyby się przyznał, Ŝe natychmiast zaniesie je do antykwariatu na Harvard Square, gdzie płacili najwięcej. Było teŜ o wiele skuteczniejsze, oszczędzając mu współczucia i dezaprobaty, którymi zawsze się obdarza ludzi w potrzebie, niezaleŜnie od tego, o co w danej chwili proszą. Ale, oczywiście, ledwie dotarł na Harvard Square, zaraz zboczył do Folio, księgarni sprzedającej wyłącznie poezję. Okno wystawowe jak zwykle pokrywała od wewnątrz zbita masa sfatygowanych kserokopii - odczyty, warsztaty, konkursy, ogłoszenia o nowych czasopismach, które przeŜyją jedno czy dwa wydania, niby jakiś gatunek owadów niezdolny przejść twardej próby ewolucji. Jak zwykle teŜ ogłoszenia smętnie studiował zaniedbany młodzik w brudnej kamizelce puchowej; minąwszy go Blaine znalazł się w tym jedynym miejscu na świecie, gdzie był bohaterem. Właścicielka rozmawiała właśnie przez telefon, ale przykryła słuchawkę ręką i powitała go uśmiechem tyleŜ radosnym, ile pełnym szacunku. Pusta księgarnia, jak się zdawało, wcale nie oczekiwała klientów, woląc swoje własne, ciche, całkowite odosobnienie. Blaine zaraz pomaszerował do działu B, gdzie znalazł trzy egzemplarze swojego tomiku w bardzo dobrym towarzystwie Blackmura i Blake'a. Wyjął pióro: podpisana ksiąŜka miała większą szansę się sprzedać - jeśli nie kupi jej miłośnik poezji, to przynajmniej jeden z tych sprytnych dziwaków, co to kolekcjonują podpisane pierwsze wydania i w końcu zarabiają na tym więcej niŜ autor. Arthur Blaine. Arthur Blaine. Arthur Blaine - napisał, za kaŜdym razem słysząc imię i nazwisko; znowu sobie przypomniał, Ŝe moŜe zwątpić we wszystko oprócz siebie samego. Przekartkował tomik Pierwszoroczniaków Ŝycia, zerknął na skrzydełko. Zwykły szczebiot notki nie przestawał wprawiać go w zakłopotanie: „W tym cyklu sonetów poświęconych baseballowi trzydziestoczteroletni poeta Arthur Blaine stworzył dzieło zarówno klasyczne, jak i typowo amerykańskie, wyrafinowane, a jednak przystępne. Błyskotliwa metafizyka..." Spojrzał na drugie skrzydełko, na swoją fotografię - pretensjonalną nie ze względu na pozę, lecz dlatego Ŝe w ogóle tam była. Przestrzeń między nosem a górną wargą wyglądała zdecydowanie małpio.
Za to oczy - oczy jeszcze wówczas tak pełne nadziei! To miała być ksiąŜka jego Ŝycia, przypomniał sobie i uśmiechnął się do zdjęcia z czułym sarkazmem starszego brata. Nota biograficzna, fotografia, skrzydełko, notka reklamowa. Szekspir wyśmiałby nas wszystkich. ChociaŜ, kto wie, ten jego malutki kolczyk byłby dziś diablo na czasie. Tak jak to robił jedynie w kluczowych chwilach, Blaine otworzył tomik na chybił trafił: pierwsze słowa, na które padnie jego wzrok, potraktuje jak proroctwo, jak wyŜszego rzędu ciastko z wróŜbą przeznaczone dla ducha. NASTĘPNY W białej wapiennej aureoli pierwszoroczniak pierwszoligowiec marzy o długim tryplecie , gwałtownym na lewo, aŜ staną zadziwieni kibic, bukmacher i gracz w polu... - Arthur, jak miło cię widzieć - powiedziała właścicielka księgarni. Krótko przycięte włosy miała przetykane siwizną, a głos wesoły, lecz znuŜony, bo zarabianie na Ŝycie na samym marginesie marginesu kulturalnego kosztowało ją sporo wysiłku. - Jak leci? - Znakomicie, Marjorie. - Zatrzasnął tomik i odstawił wszystkie trzy na półkę. - A co u ciebie? - Lekka grypa. - Ja nigdy nie łapię. Blaine'owie mają silny organizm. Krzepcy i twardzi aŜ do dnia, kiedy padną trupem. - W zeszłym miesiącu sprzedaliśmy jeden egzemplarz Pierwszoroczniaków - z radością przekazała dobrą wiadomość. - Świetnie. - Dobiłeś do tysiąca? - Mniej więcej. Otuliła się fioletowym peruwiańskim szalem, rozejrzała po księgarni i westchnęła. Oczywiście czytałeś ksiąŜkę Mary McCarthy o Wenecji? - Oczywiście. - Pamiętasz kawałek o tej skąpej wenecjance, co to wrzucała pieniąŜki do akwarium, Ŝeby nakarmić ryby minerałami wydzielanymi przez monety? - Pamiętam. - To właśnie mój sklepik. Zaczęła przyklejać przezroczystą taśmę do jakiegoś plakatu, niezwykle wykwintnego. Arthur podszedł bliŜej, Ŝeby się przyjrzeć. - Co to? - Ogłoszenie o tym przedsięwzięciu z poetą na KsięŜycu. - Ale ja gdzieś czytałem, Ŝe mają wysłać jakiegoś dziennikarza, faceta, dla którego styl oznacza nagromadzenie przymiotników. - Widocznie zmienili zamiar. - Jaki ładny plakat. PokaŜ no. - Arthur, myślałam, Ŝe ci nie leŜą konkursy organizowane przez rząd. Zawsze je wyśmiewałeś. - Czy się stoi, czy się leŜy, z rządu śmiać się nie naleŜy - zrymował. Oboje parsknęli śmiechem.
Blaine natychmiast wypatrzył kluczową informację. Zdobywca Nagrody Apollo - całkiem przyzwoita nazwa, uznał - otrzyma dwadzieścia pięć tysięcy dolarów oraz złoty medal, noszący po jednej stronie wizerunek boga poezji, a po drugiej statku „Conestoga I", który startuje z przylądka Canaveral zabierając zwycięzcę na KsięŜyc, skąd ów wyrecytuje Ziemi swoje wiersze. - AleŜ Marjorie - wymruczał - ja zwyczajnie wygram ten cholerny konkurs!
Rozdział 5
- Rabin, ilekroć do ciebie dzwonię, mam nadzieję usłyszeć formułkę z taśmy: „Telefon odłączony na prośbę abonenta". - A słyszysz mnie. Pech, Howard, prawdziwy pech. - Chcę powiedzieć, Eliot, kiedy, do diabła, wyrwiesz się z tej Kalifornii? Jeszcze zanim dostaniesz awokadoizacji mózgu, czy zaraz potem? - Nie czepiaj się Kalifornii. Kalifornia jest wspaniała. To tylko praca mnie wykańcza. PoniŜenie strukturalne, rozumiesz. - Jakieś widoki na przyszłość? - To i owo. Ale nic pewnego. Słuchaj, dlaczego w Nowym Jorku zawsze wyje jakaś syrena? - Co, słyszysz syrenę? - Tak. - A czego się spodziewałeś? Tu mieszka dziesięć milionów ludzi. - MoŜe powinni skonstruować taką, co wygrywa wiązankę najmodniejszych melodii z Broadwayu albo chociaŜ temat „Ja kocham Nowy Jork". - Bardzo śmieszne. - Skoro ty opowiadasz kiepskie dowcipy antykalifornijskie, ja sobie poŜartuję z miasta zawałów. - Jaką tam macie pogodę? - Doskonałą. Jak zwykle doskonałą. - Tutaj jest chlapa. Coś niewiarygodnego. Marznący deszcz. Pierwszy raz w Ŝyciu się zastanawiałem, gdzie by tu osiąść, jak przejdę na emeryturę. Kocham to miasto, ale jakoś się tutaj nie widzę na starość. - Mój kolega Sidney mawia, Ŝe wszyscy skończymy grając w remika w Miami. Z Ŝonami wyglądającymi jak Ŝydowskie węŜe morskie. Howie, ty miszygine, ugrałeś juŜ swoje? - Jak ty tam moŜesz wytrzymać? To taka nieŜydowska okolica. - Jest dostatecznie Ŝydowska, gdzie tylko się ruszę. - Przy okazji, piszę dla „Timesa" recenzję z ksiąŜki Jeruzalem północy, o śydach litewskich. Powinieneś przeczytać. - Co, recenzję czy ksiąŜkę? - I jedno, i drugie. - Wy tam nie robicie nic innego, tylko nawzajem czytacie swoje recenzje w „Timesie". - Przynajmniej coś czytamy. - To znaczy, Ŝe ja nie? - Skąd, nikt nie czyta więcej od ciebie. Ale to i tak cię nie uchroni przed awokadoizacją, bo kultura, w której Ŝyjesz, ludzie, z którymi rozmawiasz... To zupełnie coś innego.
- Wiem, oni tutaj mają mózgi jak kino zajezdne. Nie dlatego Ŝebym był przeciw, sam od czasu do czasu lubię kino zajezdne. A poza tym, jeśli chcesz znać moje zdanie, nie ma lepszej kultury intelektualnej niŜ jej erzac, a właśnie coś takiego tutaj króluje. Ludzie czytają te same ksiąŜki, oglądają te same filmy, wyraŜają swoje mało istotne opinie. Kogo to, cholera, obchodzi? - Ale na tym nie koniec, stary. W Nowym Jorku są tacy ludzie, którzy naprawdę dąŜą do doskonałości. Tam u was traktuje się osiągnięcia jak chorobę psychiczną. - Kto wie? MoŜe i słusznie. - Kolejna głupia uwaga. - Wcale nie głupia, i zaraz ci powiem dlaczego. Wy w Nowym Jorku macie mentalność osiemnastowieczną. Racjonalizm ze szczyptą hedonizmu, plus rozwody, Ŝeby nie było zbyt nudno. Z dumą odrzucacie metafizykę, niby na znak dojrzałości, a tymczasem z dojrzałością rzecz się ma dokładnie na odwrót. W Kalifornii przynajmniej czuje się trochę metafizyki w powietrzu. To znaczy, koniec końców, najbardziej się liczy religia. Religia albo to coś, co łączy nasze Ŝycie z jedyną istotną kwestią: co się z nami dzieje po śmierci. Co innego metafizyka na tym poziomie, a co innego na poziomie sklepu z akcesoriami dla ćpunów. Właśnie, jak się nazywały te zajęcia, na które się zapisałeś, kiedy dzwoniłem ostatnim razem? Czekaj, czekaj... juŜ mam: Nurkowa Joga. - Dobra. Rozumiem. Dla ciebie Nurkowa Joga brzmi śmiesznie. Ale zastanów się chwilę, to naprawdę ma sens. W nurkowaniu z aparatem tlenowym najwaŜniejsze jest oddychanie. Jeśli oddychasz nieprawidłowo, zaraz dostajesz skurczy albo w mózgu robi ci się jakiś pieprzony zator. A to juŜ powaŜna sprawa. Z kolei joga jest sztuką oddychania. Niektórzy jogini potrafią tak kontrolować oddech, Ŝe następuje u nich chwilowe zahamowanie procesów Ŝyciowych. Więc sam widzisz, nurkowanie i joga tworzą naturalną kombinację. Moja nauczycielka studiowała w Scripps Institute i w pewnym aśramie w Benares. - JuŜ sobie przypominam. Chyba trochę się w niej zadurzyłeś, nie? - Kompletnie się zadurzyłem. śadna kobieta tak mnie nie fascynowała. Pod kaŜdym względem. Płatki uszu, kostki nóg, nawet obojczyki... - I co zamierzasz? - Powiem ci. Nie lubię mówić o takich sprawach, ale ci powiem. Zamierzam dalej się w niej durzyć. Poczucie winy będzie kolosalne, moŜe nawet rozejdę się przez to z Janey. Zresztą mam juŜ dość. Nie potrafię Ŝyć z kobietą, która ma dziecko z innego małŜeństwa. Brak więzi na poziomie krwi, rozumiesz. W tym domu moja krew jest zawsze zbyt chłodna. - Nie musisz rzucać Janey. Figluj sobie na boku ze swoją nauczycielką, i juŜ. Chyba nie chcesz z nią mieszkać? - Sam nie wiem. Nienawidzę tej władzy nad Ŝyciem drugiego człowieka, jaką ci daje miłość. Nie chodzi tylko o to, Ŝe kobiecie jest smutno, kiedy mówisz do widzenia. Idzie o to, Ŝe dla kobiet w pewnym wieku to prawie zesłanie na jakąś cholerną Syberię samotności. Kto zechce trzydziestoośmioletnią babkę z wrogo usposobionym wyrostkiem? - Ty przez jakiś czas chciałeś. - Wtedy miała trzydzieści pięć, a chłopak jedenaście. - Odejdziesz od niej? - Jeszcze nie wiem. Czasem sobie myślę, Ŝe mam tylko jeden manewr, rzucić wszystko i wyjechać do Meksyku. Jakoś zarobić parę groszy i Ŝyć w tak zwanym świecie zmysłów, po prostu, kurwa, Ŝyć, tak dla odmiany. - Eliot, jak to zrobisz, stracę dla ciebie cały szacunek. Kalifornia jest wystarczająco zła, ale Meksyk to juŜ koniec. - Na razie dajmy sobie z tym spokój, dobrze? Jak tam Sylvia?
- Znakomicie. W tym miesiącu ma referat w Denver, a w przyszłym w Berlinie. Prawdę mówiąc, dzięki jej dochodom czeka nas naprawdę słodkie Ŝycie, jak juŜ dzieciaki pokończą szkoły. - Co to, znowu syrena? - Tym razem wóz straŜacki. - Coś ci powiem. Kocham Kalifornię, bo uosabia przyszłość. Człowiek budzi się rano i jest naprawdę jutro. A co do Nowego Jorku... Nowy Jork to teraźniejszość, to dzień dzisiejszy. Europa to przeszłość. Dlatego ją kocham. - A Rosja? - Rosja? Rosja to zeszły czwartek. Nigdy nie odrobią zaległości. Właśnie demokracja jest najlepszym środkiem wspomagającym rozwój technologii, zresztą robienie pieniędzy teŜ. JeŜeli Rosjanie chcą dotrzymać kroku Zachodowi, muszą stworzyć społeczeństwo wolne i otwarte, i wcale nie dlatego Ŝe to najwyŜsze ludzkie ideały, tylko po prostu Ŝeby mogli, jako społeczeństwo, działać szybko i elastycznie, bo inaczej nici z postępu technicznego. Dostają od tego kręćka, więc robią wszystko, tylko nie to, co powinni. No i są pewnie tacy, co wcale nie wariują na punkcie technologii. Weź choćby KGB. Oni wciąŜ wierzą w chłopa na polu. Ci faceci, którzy wpadli w Strefie 128, właśnie poniekąd pracowali w polu. - Mnie tam cała ta afera wyglądała na podpuchę FBI, wiesz, pokój hotelowy, ukryta kamera wideo. - Podpucha, podsrucha. Ci faceci zwyczajnie robili zakupy. A jeden był nawet zastępcą attache kulturalnego. Znowu się odzywa ten twój anty-antykomunizm. WciąŜ jeszcze gdzieś w głębi duszy wierzysz, Ŝe senator McCarthy był gorszy od Berii. - Bo był, dla Ameryki. - Zresztą moŜe i to była podpucha. MoŜe dali się wystawić komuś ze swojej własnej organizacji. MoŜe na amerykańskiej placówce w KGB doszło do walki o władzę. A moŜe wpadam w paranoję. AleŜ skąd, mój drogi bystry profesorze, pomyślał Popławski wyłączając magnetofon; podsłuch rozmów telefonicznych Rabina nader sprawnie zaaranŜował sam śywkin, nim tak niefortunnie zakończył karierę. NiechŜe pan nie wątpi w siebie, profesorze, nawet pan się nie domyśla, jaki z pana wspaniały człowiek.
Rozdział 6 Radośnie podniecony, ufny we własne siły - co stanowi naturalne uwarunkowanie geniuszu Blaine niezwłocznie wziął się do pracy. Miał jednak powaŜne powody do zmartwień. Sędziowie z dębowym uchem, zachwyceni najnowszym „izmem”, mogą nie docenić jego muzyki. Krytyków moŜe przerazić klarowność, groŜąca wyeliminowaniem pośredników. Po kilku falstartach ujrzał nareszcie świetlisty cień pomysłu: Ziemia i Gwiazdy. Gwiazdy niegdyś naleŜały do poezji i mitu. Teraz naleŜą do nauki. Człowiek nigdy nie osiągnie pełni, dopóki gwiazdy nie przypadną obu: poezji i nauce. Bez poezji człowiek jest smutny, a bez nauki głupi. Lecz Arthur Blaine je pogodzi. Arthur Blaine skojarzy Ziemię i Gwiazdy, Rozum i Wyobraźnię, Harvard i Massachusetts Institute of Technology! Prawdziwie ciekawy pomysł nie przyjdzie jednak bez łaskawej pomocy muzy, a ta przeklęta muza robiła, co jej się Ŝywnie podobało. Czasami, serdeczna i sprawiedliwa, odpowiadała na jego odprawiane w najlepszej wierze, acz czysto zabobonne modły. Innym razem dawała się przechytrzyć aktem niezupełnie szczerym, choć wówczas Arthur mimo woli czuł, Ŝe muza
dostrzega fałsz i czerpie z niego niezdrową rozkosz. Ale zdarzało się i tak, Ŝe wszelkie modły przypominały bezskuteczny indiański taniec deszczu w suchym pyle. A później, całkiem niespodziewanie, na przystanku autobusowym słyszał jej śpiew. Do prawdziwych, Ŝywych kobiet stosunek miała zadziwiający. Z tymi w Ŝyciu Blaine'a najwyraźniej łączyła ją swego rodzaju siostrzana solidarność, toteŜ jeśli tylko chciał złamać jedną z ogólnie znanych reguł miłości, wycofywała się ozięble. Odnosił nawet wraŜenie, Ŝe to ona poniekąd wybiera dla niego kobiety i w jakiś sposób umie zamieszkać w ich ciele, iść przez Ŝycie pod ich postacią, uśmiechać się ich uśmiechem. Ale ludzkie Ŝycie nie na długo dostarcza rozrywki bogom; muza wkrótce się nudziła i chciała nowych oczu, nowych włosów, nowej historii. Blaine pogrąŜył się w samotności, zupełnie jakby nagle ogłuchł. Davis była z nim zbyt krótko, by rozpoznać ów stan, toteŜ wzięła jego zobojętnienie za zobojętnienie, i kropka. Musiał jej wytłumaczyć, Ŝe gdy pisze, świat dzieli się dla niego tylko na pracę i na przerwy, i nawet meteor z ognistym ogonem długości sześciuset mil prujący po Boston Common zaliczyłby do tych ostatnich. - PrzecieŜ ci nie przerywam, kiedy pracujesz - powiedziała Davis. - Jeśli mi się poszczęści, dwa razy do roku łapię trochę prawdziwej poezji. To jak nagły wypadek, niczym innym nie mogę się zajmować. - Ale co z miłością? - zapytała. Wahając się, czy to w ogóle powiedzieć, potem ciekaw jej reakcji wycedził głosem Bogarta: No wiesz, mała, jak to mówią, kaŜdy orgazm to stracony sonet. - Uczciwa cena, moim zdaniem. Pewnego ranka, po kolejnym wieczorze spędzonym sam na sam z melancholijnym poetą, Davis przy kawie włączyła telewizor, pomimo - a moŜe właśnie z powodu - prośby Blaine'a, Ŝeby tego nie robiła, dopóki on się nie upora z wierszem. Gościem „Spotkania z ciekawymi ludźmi” była tego dnia „panienka na telefon" z Manhattanu, której doktorat właśnie opublikowano w nieco bardziej przystępnej formie („Dla nieświadomych rzeczy i nie uświadomionych" - rzuciła autorka mruŜąc oko; publiczność w studio była zachwycona) jako broszurę pod tytułem „Twój seksualny termostat”. Wiedza, którą dziewczyna zdobyła podczas lat studiów w pracowniach, bibliotekach i w terenie, dawała się podsumować następująco: jeŜeli w domu robi się zimno, trzeba podkręcić ogrzewanie. Przechodząc wnet od teorii do praktycznych przykładów wyznała, iŜ, jak wynika z jej doświadczeń, nie ma na świecie takiego męŜczyzny, któremu seksualny słupek rtęci nie podniósłby się na myśl, Ŝeby juŜ nie wspomnieć o widoku, otóŜ na myśl o kobiecie w czarnym biustonoszu, czarnym pasku do podwiązek, czarnych nylonowych pończochach i pantoflach na szpilce. „Nauce - ciągnęła - dotąd nie udało się dokładnie ustalić przyczyn tego zjawiska, ale, między nami niezawodowcami, kogo to obchodzi?" Tego wieczoru Davis popatrywała na Blaine'a kątem oka, kiedy kompletnie odrętwiały oglądał zmagania zapaśników, popijając wino. Wcale jej nie bawiło to, Ŝe Arthur zna ich wszystkich z imienia i nazwiska, a nawet jest kibicem André Olbrzyma. Wyglądał tak, jakby czekał, aŜ ona wróci do domu. A przecieŜ była w domu! - Wezmę prysznic - oznajmiła. Ciekawe, jak zareaguje na ów erotyczny sygnał. - Dobrze - odparł Blaine po irytująco długiej przerwie, jak gdyby rozmawiali przez telefon za pośrednictwem satelity. Davis zadrgały kąciki ust. Na znak wyzwania zgasiła telewizor i wyszła z pokoju, oburzona, nawet nie patrząc, czy go to zezłościło.
Owszem, zezłościło, ale nie za bardzo. Zamknął oczy. Pod powiekami wciąŜ falował biały, rozmazany obraz zapaśników. Zamiast zblaknąć, niespodziewanie nabrał fascynującego blasku miniaturowej halucynacji. Łomocząca, promienna wstęga Möbiusa. Wydarzenie najwaŜniejsze. Jakub kontra Czarny Anioł. Czarny Anioł z dotąd nie uchwyconej wizji. Nie stanie się wielkim, prawdziwym poetą, dopóki nie będzie miał własnej doskonałej wizji tajemnic i faktów. Faktem było, Ŝe siedzi na krześle - w pokoju - na planecie, a ta wiruje wokół gigantycznej płomiennej gwiazdy wydając dźwięk, który niegdyś słyszał. Faktem było, Ŝe jakiś czas temu tu nie siedział i Ŝe po pewnym czasie, teŜ ściśle określonym, nikt go tu nie znajdzie, choćby na chwilę tak krótką jak najszybszy z szybkich drinków. Takie były fakty - lecz zarazem tajemnice. Czy jednak da radę znieść wszystko? Czy zniesie jałowość i ucisk oczekiwania? Czy jego system nerwowy wytrzyma elektryczne napięcie objawienia? Czy teŜ Blaine zwariuje jak kuzyn John? Tak, miał iście mnisią siłę jałowej cierpliwości, tak, potrafił znieść ucisk oczekiwania i, tak, będzie chciwie wpatrywał się w klejnot, gdy ów się wyłoni spod ostatniej szmaty. Otworzywszy oczy zobaczył Davis. Szła do niego przez pokój, z nie zapalonym papierosem w uniesionej dłoni. Ciało miała wyjątkowo białe i promieniejące pomiędzy paskami czarnego materiału. O BoŜe, Davis, pomyślał, Ŝeby tak dziecinnie domagać się uwagi! I jeszcze te niedorzeczne, absurdalnie drogie szmatki, pozszywane przez jakąś nielegalną gastarbeiterkę, matkę sześciorga... - Arthur, mógłbyś mi przypalić? - Davis pochyliła się, przytrzymała lewą ręką piękne kasztanowate włosy. - Davis, ja tylko... jasne, zaraz ci przypalę, ale... dzisiaj jest wtorek. - Dziękuję - rzuciła, kiedy udało mu się wreszcie wykrzesać płomyk ze starej zapalniczki: dwa razy bezskutecznie obracał Ŝłobkowane kółko. Bliskość piersi Davis zmieniała go w zwykłego ssaka. Naturę ssaka określa trwająca całe Ŝycie chęć ssania sutek. Chciał poczuć sutki trące o powieki. Przesuwane z jednego kącika ust do drugiego. Pierś, która wypełnia czaszkę. JednakŜe Arthur Blaine nie był wijącą się erotyczną foką, był poetą zdolnym ulecieć ponad cielesne nawałnice. Gdyby tylko Davis odeszła kawałeczek - to by mu przywróciło niezbędny dystans. - Ja teŜ sobie przyniosę kieliszek - powiedziała wydmuchując dym. Dobrze, odejdzie. Zaledwie jednak się odwróciła i zrobiła pierwsze dwa kroki, a juŜ pomyślał: źle, odejdzie. Źle, bo ten widok natychmiast przeniósł go do rozkosznej ery pomiędzy gorylem a obywatelem, kiedy to widok kobiecych pośladków znikających wśród liści był zaproszeniem, imperatywem i jedynym koniecznym wstępem. To nic, to nic, ona tylko na tym siedzi. Wyglądała prześlicznie, nie da się ukryć. Tyle Ŝe kiedy juŜ zaczną, wypiją dwie butelki wina i sporą część trzeciej, a rano, po przebudzeniu, cały mózg będzie mu ćwierkał jak cockney w londyńskiej mgle. Kawałki materiału sprzedawane w sklepie. Ale jakie wspaniałe kawałki, pomyślał przypomniawszy sobie czarną siateczkę na jej sutkach - wzór niczym partytura muzyki z innego świata. Instynkt przełoŜony na język deseni. Gdzie ona jest? Dlaczego tak długo siedzi w kuchni? Szła ku niemu. OmalŜe słyszał trzaskanie elektrycznych iskierek, kiedy obciągnięte nylonem uda tarły o siebie. Ku jego zdumieniu, rozczarowaniu, zmieszaniu, po prostu go minęła i poszła dalej. Koniuszkiem palca wskazującego wcisnęła guzik; stereofoniczne radio było juŜ nastawione na jej ulubioną stację nadającą stare przeboje. Muzyka zabrzmiała natychmiast, zmieniła światło w pokoju. Gdy odchodzi juŜ zmierzch, Kiedy ptak juŜ nie śpiewa, Gdy odchodzi juŜ zmierzch,
Wtedy przychodzisz ty. Teraz Davis wróciła i stanęła przy krześle: istna rewolucja, która otoczyła go magicznym kręgiem falującego ciała, dymu i woni jak gdyby jabłek w piwnicy. - Poproszę trochę wina, łaskawy panie - rzekła. Kiedy wziął butelkę z podłogi, podała mu szklankę ruchem mówiącym: „Potrzymanie szklanki to minimum tego, co moŜesz dla mnie zrobić, zwaŜywszy to, co ja robię dla ciebie". A gdy obie ręce miał juŜ zajęte, upadła na kolana - święta Teresa opanowana ekstatyczną potrzebą. Pocałowała go przez szorstki materiał spodni czując, jak nabrzmiewa tuŜ przy jej policzku. - Davis, przestań. W tych warunkach nie mogę nalewać. Rozlane wino zmoczyło jej włosy, po twarzy pociekła czerwona łza. Davis zlizała ją z kącika ust, zwilŜyła winem wargi. Dzięki wynalazkowi suwaka juŜ po paru sekundach witała Blaine'a niby wydająca przyjęcie pani domu, która pogawędziwszy chwilę z dalekimi krewnymi i znajomymi, z prawdziwą radością widzi twarz ukochanego przyjaciela. Gdy odchodzi juŜ zmierzch, Kiedy ptak juŜ nie śpiewa... To była najwspanialsza rzecz na świecie. Zapomniał o tym - aleŜ z niego dureń. To była najwspanialsza rzecz na świecie i nic nie mogło jej się równać, wszelkie wizje, zaszczyty i poematy znaczyły tyle, co nic, jeśli się nie miało tego, bo to było Ŝycie, bo Ŝycie było seksem, a seks Ŝyciem i, co najlepsze ze wszystkiego, seks był seksem. Jak gdyby wiedząc, kiedy Blaine zechce otworzyć oczy, oczy Davis czekały na niego - wilgotne opale. AŜ mu dech zaparło ze zdumienia - między innymi ze zdumienia, poniewaŜ rozpoznał tę mieszaninę humoru, złośliwości i pasji: ujrzał oczy nie tylko Davis, lecz takŜe Jej. A potem, nagle, wszystko się wywróciło na lewą stronę i na wspak i nawet sonety wróciły pędem do muzy.
Rozdział 7 Wedle wszelkich znaków śywkin był człowiekiem Ŝałośnie pozbawionym wyŜszych ambicji; innymi słowy, wcale nie dybał na Popławskiego, nie knuł Ŝadnego spisku. Rabin nadal pisywał zadziwiające artykuły, i to komentujące wydarzenia, które nastąpiły juŜ po zejściu śywkina ze sceny. Inwigilacja oraz podsłuch telefoniczny potwierdziły, Ŝe profesor nie otrzymuje Ŝadnych informacji z zewnątrz. WciąŜ jednak zaskakiwał i niepokoił Popławskiego zarówno swymi ogólnymi teoriami na temat Rosji (ekspansja a la Piotr Wielki, kontrakcja a la Iwan Groźny), jak i zdolnością dostrzegania najświeŜszych prądów historycznych, zaledwie zdąŜyły się przekształcić z potencjalnych w aktualne. UwaŜna lektura wcześniejszych publikacji Rabina pokazała, Ŝe to dla niego nic nowego. Popławski chciał zdobyć więcej niepodwaŜalnych dowodów, zanim się zdecyduje na konkretne działania; niemniej intuicja podpowiadała, Ŝe Rabin jest właśnie tym kimś, kto - w co zawsze wierzył pewnego dnia musi się pojawić: kolejnym Ŝydowskim geniuszem, Einsteinem historii. Ale jak waŜny jest taki Einstein? zastanawiał się. Dobrze, powiedzmy, Ŝe Ŝyjemy przed drugą wojną światową, w latach trzydziestych. Einstein pracuje w najlepsze. JeŜeli porwiesz Einsteina, największy umysł swoich czasów będzie pracował dla ciebie. Po co kraść plany, skoro da się pozyskać ich twórcę? MoŜe mu zostało jeszcze z osiem wspaniałych pomysłów. A jeśli nie zechce dla ciebie pracować? No cóŜ, przynajmniej nie będzie pracował dla twojego wroga, a to juŜ dobrze. Ale czemu miałby odmówić? Co by robił? Śpiewak jest szczęśliwy tylko wtedy, gdy śpiewa. Myśliciel jest szczęśliwy tylko wtedy, gdy myśli. A zresztą, czego człowiekowi trzeba do szczęścia?
Dobrego jedzenia, miękkiego łóŜka, kobiety, paru przyjaciół, no i pracy. Człowiekowi potrzeba pracy. Bez pracy nie jest człowiekiem. śycie i praca są dla niego prawie tym samym. Zwłaszcza dla ludzi pokroju Einsteina i Rabina. Jednym słowem, nie tu leŜał problem. Logistyka porwania równieŜ nie nastręczała szczególnych trudności. Pozostaje jedyna istotna kwestia: jak rozegrać kartę Rabina, jeśli to as? Tymczasem Popławski postanowił działać dwutorowo. Po pierwsze, przygotować porwanie, i po drugie, szukać potwierdzenia, iŜ to, co sądzi o Rabinie, nie wykracza poza granice prawdopodobieństwa. Ale do obu operacji są mu niezbędni inni ludzie - a nie ma nic gorszego. Nie szło o to, Ŝe obawiał się nowego spisku. Nie - inni ludzie to inni ludzie, i właśnie tutaj tkwił problem. Inni ludzie, inne pragnienia, inne pomysły. Cały świat pełen innych ludzi. JuŜ i tak źle, Ŝe w ogóle byli, zajmowali stoliki w restauracjach i robili tłok w publicznych środkach transportu. A jeszcze gorzej, kiedy człowiek musiał się z nimi zadawać w powaŜnych sprawach. Lecz nie sposób dokonać niczego wielkiego w pojedynkę. Specjalistą od porwań był Fiedia Ułowkin, natomiast o kwestiach filozoficznych rozmawiało się z Siergiejem Lazarem. Za kwaterę główną słuŜył obydwóm budynek przy Connecticut Avenue, zgrabna radziecka rezydencja naprzeciwko hotelu Hilton. Od czasu do czasu w waszyngtońskiej prasie i w korpusie dyplomatycznym zaczynało szumieć od pogłosek, co się tam dzieje. Zawsze przypuszczali Bóg wie I co, myślał Popławski, a rzeczywistość była bardziej szara. Ludzie po prostu tam rozmawiali. CóŜ jednak moŜe być groźniejszego od rozmowy? Rozmowa jest najbardziej niebezpieczną rzeczą na świecie. Od rozmowy wszystko się zaczyna. Jeszcze w drzwiach wciągając lekki płaszcz, Popławski wyszedł z gabinetu i oznajmił: - Nie będzie mnie do końca dnia. W razie czego łapcie mnie przez sygnalizator. Nikt nie musi wiedzieć, dokąd się wybiera, chociaŜ na zewnątrz moŜe czekać paru ciekawskich. Była wczesna wiosna; spacer zapowiadał się przyjemnie. W taki dzień, niezupełnie zimny, niezupełnie ciepły, kaŜdy interpretował pogodę zgodnie z własnym metabolizmem i stylem. Kobiety w futrach mijały młodych męŜczyzn w podkoszulkach. Z biegiem lat Popławski nabrał swoistego poczucia własności w stosunku do Waszyngtonu, toteŜ irytował się jak prawdziwy autochton, kiedy w porze kwitnienia wiśni spadały na miasto chmary turystów. Lubił słodką, południową powolność metropolii i przyjacielski sposób bycia tutejszych czarnych. A dzisiaj czuł dla miasta tym większą Ŝyczliwość, bo przecieŜ stanowiło oprawę jednego z najwaŜniejszych momentów w jego Ŝyciu. Dziwne, Ŝe to właśnie tutaj, pomyślał. Choć moŜe nie aŜ tak dziwne. Fiedię zastał przy jakiejś dłubaninie w małym laboratorium. Ułomkin miał blond brwi gęsto przetykane siwizną, co nadawało im specyficzny odcień. Uśmiechnął się szeroko, uradowany i zaciekawiony, gdy Popławski rzekł: - Chodźmy do pokoju numer trzy. Pokój numer trzy uchodził za najbezpieczniejszy, jakkolwiek kaŜdy z pięciu bezpiecznych pokoi oznaczano: CAŁKOWICIE BEZPIECZNY. Niemniej jednak ludzie - jak to ludzie - czuli niejasno, iŜ numer trzy jest odrobinę bardziej bezpieczny niŜ pozostałe. Wszystkie pokoje chroniły specjalne materiały sprowadzone z ZSRR. W istocie kaŜda deska kaŜdej podłogi pochodziła z ZSRR, podobnie jak kaŜdy gwóźdź w
kaŜdej z desek. Oprócz tych zapór materiałowych bezpieczne pokoje otaczała potrójna strefa interferencji. Mur zagłuszający. Ściana białego szumu. Co więcej, w razie gdyby dźwięk jakimś cudem zdołał się przez nią przebić, była jeszcze strefa kodowa. Pomysłowi inŜynierowie zaprojektowali system, który zestrajał pewne głoski rosyjskie z nagraniami przemówień Franklina Delano Roosevelta. „Nie bójmy się niczego prócz samego strachu" - tyle tylko amerykański wywiad zdołał przechwycić z rezydencji przy Connecticut Avenue. Mimo wszystko Popławski z reguły mówił półgłosem, nawet w pokoju numer trzy. Maszyny się psują. Systemy bywają zawodne. - Tak? - spytał Fiedia wymownie, z pewnością kogoś, kto słuŜy tylko jednej sprawie. Ruchy miał zręczne i szybkie; chociaŜ przez całe Ŝycie mieszkał w wielkich miastach, jego głębokie roztargnienie przywodziło na myśl człowieka zbyt wiele czasu spędzającego samotnie na łonie natury. - Tak, moŜe być sprawa do załatwienia, dla ciebie i dla mnie - powiedział Popławski z westchnieniem. - MoŜe? - Owszem, moŜe. - A co by to mogła być za sprawa? - Ta co zwykle. - Lokalna? - Nie. - Stany? - Tak. Zachodnie WybrzeŜe. - Południowa Kalifornia? - Nie. - Fatalnie. - Dlaczego? - Chciałbym zobaczyć oceanarium. - Innym razem. Słuchaj, Fiedia, sprawa moŜe być taka: moŜe trzeba będzie zgarnąć pewnego człowieka i wysłać do kraju z pocztą dyplomatyczną. Potrzebujemy jakiegoś kontenera, Ŝeby nam nie zamarzł na śmierć w luku bagaŜowym. - Coś tam się wbuduje w samolocie. To tylko kwestie techniczne, zrobi się. Jedno, co mnie naprawdę interesuje, to jak tego kogoś zgarnąć i odstawić do samolotu. - Wiem. - Powiedz mi, to męŜczyzna? - Tak. - Przed sześćdziesiątką? - Tak. - śonaty? - śyje z taką jedną. - Jak długo? - Trzy lata. - Zajmuje się czymś nielegalnym? Narkotyki? Takie rzeczy? - Nie. - Rozpaczliwie potrzebuje gotówki? - Nie. Fiedia załoŜył nogę na nogę i złapał się za podbródek.
- Po trzech latach większość Amerykanów ma dosyć swoich Ŝon, to znaczy w sprawach seksu. Popatrz, Leonidzie, o ile silniejsze są Rosjanki. Ja mojej baby miałem dość po sześciu miesiącach. Popławski parsknął śmiechem. Fiedia Ŝartował wyłącznie na temat swojej Ŝony - bardzo miłej osóbki, jak stwierdził Popławski, kiedy ją spotkał przy jakiejś okazji. - Tak więc - ciągnął Fiedia, który nie śmiał się z własnych dowcipów - gość musi mieć chętkę na nową kobietę. - No i ma. Posłuchaj tego. Z wewnętrznej kieszeni marynarki Popławski wyciągnął kasetę i wsadził ją do magnetofonu stojącego na stole. - Dostałem ją dzisiaj - poinformował włączając odtwarzanie. - Najpierw mówi ten nasz, potem jego przyjaciółka. - ...wiem, wiem, wierz mi, mnie teŜ to się nie podoba. - Cieszę się, Eliot, Ŝe masz coś takiego jak sumienie. - Pewnie, Ŝe mam sumienie. Szkoda, Ŝe aŜ tyle sumienia. Mój problem polega na tym, Ŝe mam surowe sumienie, ale za grosz charakteru, więc robię rzeczy, które mnie potem dręczą. - No to, tego, nie rób. - Nic na to nie poradzę. Nic nie poradzę, Ŝe dla mnie jesteś absolutnie zachwycająca. - Cieszę się, Eliot. Tego, naprawdę się cieszę. - Proszę cię, nie mów tak często „tego". - Co? - Mniejsza z tym, mniejsza z tym. Podobasz mi się taka, jaka jesteś. Nie zmieniaj dla mnie zaimków. - Eliot, czasami naprawdę nie wiem, o co ci chodzi. - NiewaŜne, niewaŜne. Przepraszam, Ŝe to powiedziałem. - Wydaje mi się, Ŝe zbyt się róŜnimy. - Oczywiście. Zbyt się róŜnimy i to jest piękne. Na co komu sobowtór? Jeden taki jak ja to juŜ o jednego za duŜo. - Ale karma w tego typu sprawach bywa naprawdę cięŜka. - Wiem, wiem. Popławski zatrzymał taśmę. - Co to jest karma? - spytał Fiedia. - Nie mam pojęcia. - Brzmi obiecująco, ale ona ciągle jeszcze daje mu kosza. - Szkoda, Ŝe dotąd nie ustąpiła. On bardzo jej pragnie. Z tamtą nie jest szczęśliwy. - Naprawdę cię to obchodzi? - Chcę, Ŝeby był szczęśliwy. - Ale teŜ, o ile się nie mylę, chcesz go mieć w poczcie dyplomatycznej na pokładzie regularnego samolotu rejsowego z San Francisco? - Tak. - Widzisz? - Fiedia wyciągnął z kieszeni kitla coś, co przypominało telewizyjnego pilota. - Mój najnowszy. Moglibyśmy zrobić duŜe pieniądze sprzedając takie terrorystom. Wielkie pieniądze. Popatrz. Przysunął urządzenie do Popławskiego, który teraz zauwaŜył, Ŝe wyposaŜone jest w malutki ekran. W środku musi się mieścić zminiaturyzowana kamera, pomyślał widząc, jak na ekranie przesuwa się obraz pokoju, gdy ręka Fiedii to się oddalała, to zbliŜała. Fiedia nacisnął guzik z boku i na ekranie pokazała się czerwona kropka. - To jest laserowy szperacz samonaprowadzający. - Jak działa?
- Najpierw wybieram cel, na przykład tamten fotel w drugim końcu pokoju. Jak juŜ mam czerwoną kropkę tam, gdzie chcę, naciskam ten guzik i kropka „zapamiętuje" cel. Później, w określonym zasięgu, mogę wypuścić jedną z pięciu strzałek, które zawiera urządzenie, i strzałka automatycznie trafia w wybrany cel. Automatycznie. - A same strzałki, co robią? - Zawierają narkotyk o trojakim działaniu. Najpierw znieczula nakłucie, później powoduje chwilową euforię, a w końcu całkowitą utratę przytomności. - Jak długo obiekt jest nieprzytomny? - Podaj mi jego podstawowe dane fizyczne i powiedz, jak długo ma być nieprzytomny. I tyle teŜ będzie. - Bez Ŝadnego zagroŜenia dla układu nerwowego, dla mózgu? Nawet, powiedzmy, na dwadzieścia cztery godziny? - Bez najmniejszego zagroŜenia. Ale jest jeden szkopuł. - Wiedziałem. To by było zbyt doskonałe - stwierdził Popławski. - Więc o co chodzi? - O napęd. Wydaje upiorny dźwięk. Posłuchaj. Fiedia skierował urządzenie o dziesięć stóp w bok od fotela, który wybrał na cel; następnie przycisnął guzik oznaczony strzałką. Natychmiast dał się słyszeć przeraźliwy odgłos, jakby ktoś rozdzierał na pół starą poszwę: Pffffffffffffft! - Jeszcze nad tym popracuj - rzekł Popławski wstając z krzesła. Dzięki Bogu, kłopoty miłosne Rabina przynajmniej nie odbiegają od normy, myślał Leonid Nikołajewicz wracając spacerkiem w łagodnym zmierzchu. Widok pary młodych męŜczyzn, obu z wąsami, przypomniał mu, ilu homoseksualistów jest w Ameryce. Te ich wąsy zawsze wyglądały zupełnie inaczej; zawsze dało się ich rozpoznać po wąsach, no i po specyficznym wyrazie oczu, na który nie było słowa, przynajmniej w języku rosyjskim. MoŜe homoseksualiści mają na to jakieś własne, specjalne słowo. Pewien śyd kiedyś mu powiedział, Ŝe zawsze rozpozna drugiego śyda po oczach. Rosjanie teŜ poznawali innych Rosjan po swoistej ostrości spojrzenia, które wiecznie mierzyło, badało. śydzi spoglądali nie tyle podejrzliwie, ile z obawą. Popławski zastanawiał się, czemu w Ameryce jest tylu homoseksualistów. Tutejsi intelektualiści nigdy nie pisali o takich sprawach, bo stale bali się kogoś obrazić. Kwestia ta jednak miała znaczenie wręcz historyczne, ogólnoświatowe. Supermocarstwo, wiodąca potęga Zachodu, bastion kapitalizmu i tak zwanej demokracji - i jeden facet na sześciu lubi, Ŝeby mu to robić od tyłu. Nie, sprawa była powaŜna i zasługiwała na powaŜne przemyślenie. Zgnilizna moralna spowodowana Ŝyciem nazbyt wygodnym i cywilizowanym? A moŜe efekt zasadniczego rozziewu między męŜczyzną a kobietą w tym społeczeństwie, gdzie wszystko jest w ciągłym ruchu? Jedyne wiarogodne wytłumaczenie znalazł w eseju Rabina zatytułowanym Zasada Smierdiakowa. Zdaniem autora, kaŜda nowa siła w społeczeństwie rodzi się na poziomie wysokim, lecz nieodmiennie schodzi na niski - tajemną wolę braci Karamazow przeprowadził niedorozwinięty brat przyrodni, Smierdiakow. RównieŜ seks uległ smierdiakowizacji. Po pierwszej wojnie światowej mnóstwo energii włoŜono w wyzwolenie człowieka od hamulców seksualnych i przesądów - przykładem Freud, Joyce, Lawrence, Miller. Wygrano wiele waŜnych procesów sądowych, a efekt końcowy? Fotoplastykon i niedobrane małŜeństwa. Oczywiście - podsumowywał Rabin - to paradoks, ale paradoks jest najwyŜszym poziomem świadomości, ostatnim wysiłkiem umysłu, aby rozwikłać coś, co w istocie pozostaje tajemnicą. Popławski omalŜe stanął jak wryty na chodniku, zahipnotyzowany myślą, która nagle go uderzyła z niezwykłą siłą. Zaczynał widzieć świat oczami Rabina. Stawał się jego uczniem. Oto planuje, jak złapać Rabina w potrzask, a tymczasem to Rabin nim zawładnął. Na innej płaszczyźnie, rzecz jasna, lecz władza to zawsze władza i nie ma władzy większej niŜ ta nad duszą. A właśnie nad duszą Popławskiego Rabin miał
władzę. Nawet z odległości trzech tysięcy mil, niczym Rasputin, który z Syberii umiał wyleczyć carewicza z hemofilii, jedynie zamykając oczy i zespalając się w transie ze wszechświatem. Był zbyt prymitywny. Martwił się nie tym, co trzeba. Porwanie prawdopodobnie pójdzie równie gładko jak wyrwanie zęba. ZagroŜenie leŜało w paradoksach, w tym wszechświecie magicznych niebezpieczeństw, gdzie myśliwy jest równocześnie zwierzyną. Pod wieloma względami inny juŜ, nowy Popławski wkroczył trzy i pół tygodnia później do pokoju numer cztery (pokój numer trzy zarezerwował ambasador, któremu, prócz wyjątkowych wypadków, naleŜało się pierwszeństwo przed rezydentem). Częściej się zamyślał, a nawet nabrał nieco owej melancholijnej łagodności, zwykle przychodzącej wraz z wiedzą. To jednak nie stępiło jego ambicji; przeciwnie, wręcz ją zaostrzyło uświadamiając mu, Ŝe przystępuje do zmagań powaŜniejszych, niŜ przypuszczał. Popławski przyszedł na kieliszek do Siergieja Lazara, którego matka była Rosjanką, a ojciec śydem smakowita i odpowiednia kombinacja, zwaŜywszy okoliczności. Lazar zawiadywał propagandą - polem działania rządu, nie KGB, tak jak dezinformacja. PoniewaŜ jednak obie dziedziny często zlewały się ze sobą, Popławski i Lazar niekiedy pracowali wspólnie, a czasem, dla odpoczynku, równieŜ wspólnie popijali. Podczas tych spotkań rozmawiali w miarę otwarcie; Popławski wyczuł, Ŝe Lazar ma własny pogląd na świat, Ŝe gdzieś tam, w parunastu tysiącach sekretnych komórek mózgowych, pozwala sobie być filozofem. Z kolei Lazara zainteresował umysł i osobowość Popławskiego, choć zawsze czuł się w jego towarzystwie odrobinę nerwowo. KaŜdy, kto robił karierę u n i c h , musiał mieć lekki mętlik w głowie. Fakt, iŜ Popławski wybrał na tę rozmowę jeden z bezpiecznych pokoi, wskazywał - pomimo wódki i zakąsek na stole - Ŝe w gruncie rzeczy chodzi o interesy. - Nieźle wyglądasz - zagaił Leonid Nikołajewicz. - Proszę cię. śadnych komplementów, których nie mogę odwzajemnić. Obaj się roześmieli, nawykli do sarkazmu. - Napijmy się - zaproponował Popławski. - Nie wyobraŜasz sobie, jak mnie suszy. No dobrze. Wypijmy za śydów i za prawdziwą wiedzę. - Z wysoka zaczynasz. - Lazar nalał sobie trochę mniej wódki niŜ gość. - Czemu nie? Ktoś mi kiedyś powiedział na łoŜu śmierci: Leonidzie, Ŝycie nie trwa nawet sekundy. - Za śydów i za prawdziwą wiedzę. Głowy odskoczyły im w tył niczym zamek staroświeckiej strzelby. Chwycili zakąski, przegryźli i dopiero wtedy wypuścili powietrze. - Zazwyczaj tylko biegamy tu i tam; zazwyczaj tylko coś tam robimy - zauwaŜył Popławski sadowiąc się na krześle. Lazar przysiadł w bliŜszym rogu kanapy. - Ale czasami, nagle, bierze człowieka złość i chciałby wiedzieć, co, do cholery, naprawdę się dzieje. - A co naprawdę się dzieje? - Szczegóły są nieistotne. Liczy się zasada. - W porządku. Jaka zasada? - Ujmę ją w formie pytania: Czy moŜemy zdobyć prawdziwą wiedzę? - Czy teŜ jesteśmy skazani na ciąg mętnych prawd, po czym umieramy? - Właśnie. Jak myślisz? - Moim zdaniem, pytanie jest sformułowane niewłaściwie. - Dobrze, Siergiej, więc jak powinno brzmieć? Mózg ma do spełnienia pewne funkcje, tak jak kolano. Jedną z funkcji mózgu jest wymyślanie pytań. Rzecz niezbędna i waŜna, bo człowiek jest po części zwierzęciem, a zatem potrzebuje poŜywienia, schronienia, obrony przed niebezpieczeństwem. Więc mózg pyta: w jaki sposób ulepszyć schronienie? I zanim się połapiesz, juŜ masz architekturę, zamki, TadŜ Mahal. Ale później styki się przegrzewają i mózg zaczyna stawiać głupie pytania, dziecinne pytania, pytania bez odpowiedzi.
- Jednym słowem, nie wierzysz w istnienie obiektywnie prawdziwej wiedzy? - AleŜ skąd. Nic podobnego. Chcemy prawdziwej wiedzy. Potrzebujemy prawdziwej wiedzy. I mamy środki, Ŝeby ją zdobyć. - Mianowicie? - Nie wiem, jak się nazywa ta część umysłu, moŜe zresztą dotąd nie ma swojej nazwy. Ale to ta, która słyszy muzykę historii, muzykę rzeczywistości. - Sam to wymyśliłeś? - Nie. ZapoŜyczyłem od Aleksandra Błoka, poety, który twierdził, Ŝe słyszy, dosłownie słyszy, jak się rozpada carska Rosja. On mnie nauczył, Ŝe czasu nie naleŜy rozumieć, Ŝe czas naleŜy słyszeć. Tak, przyznaję, jestem błokistą. - Bylebyś tylko został w Błoku Wschodnim — zaŜartował Popławski. Lazar skrzywił się z uznaniem. - Niemniej - ciągnął Popławski - jest coś takiego jak świadectwo, jak wzory. - Wszelka muzyka to wzór. Wszelki wzór to muzyka. - Zgoda, ale pozwól, ujmę to inaczej. Jeśli ktoś rzeczywiście słyszy historię, a potem przekłada to, co usłyszy, na niewidzialne dla innych prawdy, taki ktoś ma ogromną wartość, nie sądzisz? - Są tacy ludzie - przyznał Lazar. - Na przykład Dostojewski. Wielu krytyków uwaŜa, Ŝe jego obsesje naleŜą juŜ do następnej epoki. Dostojewski jest znacznie bliŜszy Rosji radzieckiej niŜ Tołstoj. Tołstoj przeŜył Dostojewskiego o trzydzieści lat, a przecieŜ dziś nam się zdaje, jakby umarł na długo przed nim. Nawiasem mówiąc, jest nawet nagranie głosu Tołstoja, wiedziałeś o tym? - Nie. Słyszałeś je? - Jeszcze nie. Ciągle to odkładam. Sama myśl jest w jakiś sposób niepokojąca. To jakby pomniejsza Tołstoja, robi go jednym z nas. - Wypijmy za Tołstoja i Dostojewskiego. - Świetny pomysł. - Za Tołstoja i Dostojewskiego! - Za Tołstoja! Za Dostojewskiego! Pokój i powietrze, piersi i gardła obu męŜczyzn zawibrowały od tych wielkich nazwisk; druga wódka pomknęła z biegiem strumienia krwi. - No tak, ale Dostojewski to sama wzniosłość. Chciałbym wiedzieć, czy bardziej szczegółową wiedzę moŜe zdobyć jakiś geniusz, którego system nerwowy odbiera, jak to nazwałeś, muzykę historii. Czy twoim zdaniem taki osobnik moŜe istnieć, czy to się mieści w granicach prawdopodobieństwa? - Ciekawe pytanie - powiedział Lazar, zaskoczony dziwacznym obrotem rozmowy. Popławski najwyraźniej przystępował do sedna sprawy. Czy jednak właśnie tu tkwiło sedno? Skoro chodziło o interesy, lepiej rozegrać to ostroŜnie. - Z marksistowskiego punktu widzenia, rzeczywistość moŜna zrozumieć, a zrozumiawszy pokierować do nieuchronnego celu. To zasada podstawowa, zgadzam się z nią i zaraz ci ją zinterpretuję zgodnie z moim błokistowskim poglądem na świat. Historia ma swoją dynamikę. Jest w ruchu, stwarza wzory. Wzory da się intuicyjnie usłyszeć, tak jak pewną formę muzyki. Nie ma powodu, Ŝeby tej muzyki nie uchwycił jakiś geniusz. Najwidoczniej taką odpowiedź chciał uzyskać Popławski, bo nagle się rozluźnił, oparł wygodnie - choć moŜe to wódka zaczynała działać. - No dobrze, ale co z śydami? - Z jakimi śydami? - Na początku piłeś za prawdziwą wiedzę i za śydów. Prawdziwą wiedzę juŜ omówiliśmy. A co tu mają do rzeczy śydzi?
- Mój drogi Siergieju - odparł Popławski - sam dobrze wiesz, Ŝe jeśli się dzieje coś waŜnego, śydzi zawsze maczają w tym palce.
Rozdział 8 Światło porusza się ze stałą prędkością, lecz sława z wieloraką. Wędruje z prędkością dźwięku, który niesie w powietrzu głos zdobywcy Nagrody Apollo, po czym brzęcząc na cieniutkich błonach bębenkowych, przetworzony przez narząd Rubego Goldberga w uchu wewnętrznym, staje się głosem Arthura Blaine'a, głosem mówiącym, śmiejącym się, czytającym. Sława wędrowała z prędkością światła, przynosząc ulotną podobiznę Arthura Blaine'a w technikolorze do milionów kuchni, bawialni, saloników, sypialni, świetlic, barów i poczekalni autobusowych, toteŜ w tej samej chwili dwadzieścia siedem milionów nerwów wzrokowych oraz mózgów przetwarzało i widziało jeden obraz - obraz Arthura Blaine'a. Jego sława wędrowała z taką prędkością, z jaką w salonach piękności przerzuca się strony czasopism; sprawiła, Ŝe niejedna kobieta, nim odwróciła kartkę, mówiła do sąsiadki: „Słodki z niego chłopak, prawda?" Sława wędrowała z prędkością odrzutowców, no i taksówek, niezliczonych taksówek, taksówek wiozących źródło wszystkich owych dźwięków i obrazów do jednego konkretnego miejsca, które jako jedyne dostąpi zaszczytu jego, Arthura Blaine'a, obecności; do ludzi, którzy jako jedyni ujrzą oryginał, podczas gdy reszta ludzkości musi się zadowolić kopiami. Sława wędrowała z taką prędkością, z jaką spienięŜa się czeki - w jego Ŝyciu było teraz coraz więcej czeków, choć jak podejrzewał, nieco mniej nadwyŜek. I wreszcie, sława Arthura Blaine'a wędrowała z szybkością plotki i zawiści, która w świecie poetów moŜe nawet przekroczyć prędkość światła. - Teraz reprezentujesz swój kraj. Powinieneś obciąć włosy - powiedział facet z Secret Service. Dwóch innych agentów debatowało, czy Blaine'a naleŜy zrewidować. Powtarzał sobie, Ŝe nie ma czym się denerwować, Ŝe nie wolno mu naraŜać własnej godności na szwank brakiem obycia czy zgoła jąkaniem. Prezydent Stanów Zjednoczonych to człowiek jak kaŜdy inny, poza tym Arthurowi, o ile dobrze pamiętał, nigdy specjalnie się nie podobała jego polityka zagraniczna. JednakŜe, jak zauwaŜył, słowa raczej przeraŜały, niŜ przynosiły ukojenie; przynajmniej on sam nie wymyślił niczego równie mocnego jak proste zdanie oznajmujące: „Za dziesięć minut prezydent udekoruje pana Medalem Apollo". - Mówię ci, szybka rewizja. - Coś ty, gość jest bohaterem narodowym! Skontrolowany wykrywaczem metalu, lecz bez rewizji, Blaine wraz z obstawą pomaszerował ku miejscu oznaczonemu taśmą, na której widniało jego nazwisko wyraźnie wypisane grubym czarnym flamastrem. Prezydent dosłownie nadleciał otoczony niebiańskim hufcem agentów: ci patrzyli wszędzie, tylko nie na niego. RównieŜ Blaine z ledwością mógł spojrzeć na prezydenta, a co dopiero go zobaczyć. Natomiast gdy prezydent patrzył na Blaine'a, obaj niknęli w nieziemskiej srebrzystej chmurze, jaką widuje się na nie dokończonych portretach George'a Washingtona. Arthura sprowadził z powrotem do Ogrodu RóŜanego krzepki
uścisk ręki. W dotyku ciało prezydenta zarówno bardziej, jak i mniej przypominało ciało aniŜeli wszystkie ciała, jakich Blaine miał okazję dotykać. - Wszyscy Amerykanie są bardzo dumni z twojego osiągnięcia, Arthurze - rzekł prezydent. - Wielki to dla mnie zaszczyt reprezentować mój kraj na KsięŜycu - odparł Blaine zrozumiawszy nagle, Ŝe tu, na samej górze, słowa są równie mało znaczące jak te wypowiadane na pogrzebie; tutaj naleŜy operować najzwyklejszymi komunałami, aby poniekąd podkreślić pełnię samej rzeczywistości. - PokaŜesz tym ruskim pierwszoroczniakom, Ŝe takŜe w poezji wychodzą nam długie piłki - dodał Ŝartobliwie prezydent mruŜąc oko, jakby chciał powiedzieć: „MoŜesz to zacytować znajomym". Po czym padły kolejne słowa, jasne i puste jak niebo, raz jeszcze dłoń Blaine'a połączyła się z prezydencką, tym razem trzymając róg pudełeczka z Medalem Apollo. Flesze, kamery - szum niczym roju szarańczy. Światłość opromieniająca prezydenckie wyŜyny jak gdyby się wzmogła, rozbłysła, a potem, nagle, Obecność stała się Nieobecnością. Porwany ze swego miejsca, z dwóch pasków taśmy przyklejonych na krzyŜ, Blaine usiłował utrwalić ów moment w pamięci. Natłok wraŜeń okazał się jednak zbyt wielki. Pamiętał tylko obrazy prezydenta, migawki telewizyjne. Lecz teraz został oficjalnym aniołem wielkich; na znak takiego wyniesienia przed Białym Domem czekała limuzyna, by zawieźć go dalej - następnym przystankiem miało być przyjęcie w ambasadzie radzieckiej. - Oto nasz dzisiejszy gość, pan Arthur Blaine - oznajmił Popławski, zadowolony, Ŝe moŜe spełniać obowiązki attache kulturalnego; nic nie dawało lepszego wytchnienia od powaŜnych problemów aniŜeli prawienie banałów. - Pan Blaine wraz z naszym poetą, Wiktorem Wiktorowem, będzie recytował wiersze z KsięŜyca. CóŜ za piękny zamysł! Nasze państwa, które wspólnie walczyły z faszyzmem, ale po wojnie oddaliły się od siebie, teraz mają sposobność wyrazić najwznioślejsze uczucia ludzkości i pokazać największe zdobycze techniki, dowodząc za pośrednictwem kultury swych pokojowych zamiarów w przestrzeni kosmicznej. Tak, niech kosmos będzie teatrem sztuki, nie teatrem wojennym! Zgromadzeni odpowiedzieli brawami, później wstali, wciąŜ klaszcząc. Popławski, stojąc juŜ przy mikrofonie, odwrócił się do Blaine'a i zaczął bić mu brawo. Blaine podniósł się i takŜe przyłączył do owacji. Wnet jednak, niepewny czy aby nie oklaskuje samego siebie, przerwał i skłonił się lekko na róŜne strony. - A teraz coś specjalnego! - rzekł Popławski. Zgasły światła, niewidoczne dotąd ekrany umieszczone w przeciwległych końcach sali rozjaśnił migotliwy poblask, który poprzedza obraz. - Za pośrednictwem telewizji zamkniętej, wprost z ambasady amerykańskiej w Moskwie, panie Blaine, panie, panowie, mam zaszczyt przedstawić radzieckiego poetę-kosmonautę, Wiktora Wiktorowicza Wiktorowa! - huknął Popławski do mikrofonu. Pewny siebie uśmiech Wiktorowa przywodził na myśl sportowca, który zdobył złoty medal. Blaine natychmiast się wypręŜył, chcąc jasno pokazać, Ŝe na olimpiadzie poetyckiej przyznano dwa złote medale. Zaraz jednak, jakby opędzał się od komara, opanował ów napad próŜności i zawiści, teraz bardziej niŜ kiedykolwiek niegodny jego osoby. Nie byli rywalami; byli towarzyszami. - Recytowanie poezji z KsięŜyca to zaszczyt i przygoda - powiedział z wolna, wyczuwając intuicyjnie, jakie tempo odpowiada tłumaczce - ale prawdziwą misją jest przywrócenie Ŝycia poezji i poezji Ŝyciu. - Zgadzam się z moim kolegą, panem Arthurem Blaine'em - odrzekł Wiktorów po angielsku, po czym ciągnął po rosyjsku, głosem pełnym i głębokim jak ze studni. Bezosobowy głos tłumaczki podał jedynie suchy przekład. - AŜ trudno sobie wyobrazić, Ŝe naprawdę czeka nas podróŜ kosmiczna i Ŝe staniemy na powierzchni KsięŜyca, spoglądając na nasz błękitny dom.
Z całej tej papki, szarej jak gniazdo szerszeni, Blaine'a uderzył tylko jeden zwrot, ten na samym końcu: „nasz błękitny dom". Oto szczypta poezji. Poczuł radość, jaką tylko poezja moŜe dać. Teraz kochał Wiktorowa. - Ciekawe - wtrącił ambasador amerykański, siedzący obok poety - czy będziecie patrzyli na Ziemię w dół, czy moŜe w górę? Cichy śmiech zdziwienia i uznania przebiegł oba audytoria zebrane przed telewizorami. Z trzydziestosekundowym opóźnieniem (z przyczyn technicznych) wymieniono jeszcze wiele ciepłych słów, po dwakroć odcieleśnionych w tłumaczeniu. Wieczór zakończył się szampanem i kawiorem, w radosnej atmosferze - jak zawsze wtedy, gdy wszyscy sprostają sytuacji. A największe uniesienie czuł ten, który zarówno był samą sytuacją, jak i jej sprostał - Arthur Blaine. Na koniec podszedł do niego organizator uroczystości. Blaine zapomniał, jak Rosjanin się nazywa; jedyne, co pamiętał, to brzmienie nazwiska: jak gdyby praczka wrzuciła do wanny trzy cięŜkie toboły bielizny. - Raz jeszcze, w imieniu narodu radzieckiego, pragnę panu podziękować za to, Ŝe zechciał pan spędzić z nami ten wieczór. Ale teraz, niestety, ambasada potrzebuje tej sali do innych celów. Limuzynę wynajęli dla pana do dziewiątej - poinformował kierowca, kobieta dziwnie pełna rezerwy. - Do dziewiątej? - upewnił się Blaine. - Tak, a teraz jest dziesięć po ósmej. Czy jej obojętność stanowiła wyzwanie? Nagle przestało go to obchodzić. Nagle zapragnął jedynie spokoju i samotności. Tego dnia oglądał zbyt wiele twarzy. - Proszę z powrotem do hotelu - powiedział. Lecz kiedy jechali ulicami, zarazem w mroku i w świetle, poczuł chętkę na jeszcze jeden sukces, na szklaneczkę sławy do poduszki. - Tu wysiądę - rzekł, gdy mijali księgarnię, którą zauwaŜył juŜ wcześniej. - Dalej pójdę pieszo. Dziękuję za wszystko, było mi naprawdę bardzo miło. - Sprawdził, czy oczy kobiety choć trochę się rozjaśniły. Nic. Blaine wkroczył do księgarni i pozwolił się podziwiać. Tak niewymuszenie, jak tylko zdołał w tych okolicznościach, poszedł prosto do działu poezji - jak zwykle opustoszałego. Na ten widok wpadł w chwilowe przygnębienie, lecz natychmiast rozwiał je widok grubej cegiełki świeŜutkich egzemplarzy Pierwszoroczniaków Ŝycia, spoglądających dumnie na świat. Okładki wręcz biły w oczy. Nowy Blaine przeczyta teraz Blaine'a z poprzedniego wcielenia; jak zwykle otworzył tomik na chybił trafił, poddając się wyroczni. GDY DON KICHOT NARZUCA, SANCHO PANSA ODBIJA Wspaniały tytuł. Zawsze go zachwycał. Teraz spojrzenie pobiegło na sam dół, do ostatniego wersu. Za dar jego Donowi odpuszczono, gdy miał odbijać. Ale jak ma się ta metryczna I Ching do jego obecnej sytuacji? - Widziałam pana dziś wieczór w wiadomościach - powiedziała ładna, młoda sprzedawczyni, tonem głosu dając do zrozumienia, Ŝe nie ma co udawać, Ŝe go nie zna. Blaine z uśmiechem skinął głową. - Jak widzę, macie świeŜe tomiki Pierwszoroczniaków.
- A tak, dostaliśmy zaraz po tym, jak podano komunikat. Komputer automatycznie zamawia pewną liczbę egzemplarzy, ilekroć ktoś zdobywa nagrodę. - A czy ludzie... - No właśnie, jak o to zapytać? - Kupują? - dokończyła. Na rzeczywistość handlową reagowała znacznie szybciej niŜ Blaine. - Właśnie. - Nie bardzo. - Aha. - MoŜe to pana zainteresuje. - Wskazała tomik w miękkich okładkach, wydany ze zgoła nienachałnym pietyzmem. - O! - powiedział Blaine odczytując tytuł: „Samobójstwo Majakowskiego i inne wiersze”, pióra Wiktora Wiktorowa. Odruchowo sprawdził cenę: osiem dolarów dziewięćdziesiąt pięć centów. Zaraz jednak sobie przypomniał, Ŝe ma juŜ za sobą ten etap, kiedy cena broszurowego tomiku była rzeczą istotną. Podpisuje się czek, i juŜ. Ale pieniędzy wcale nie przynosiła mu poezja. W gruncie rzeczy nikt nie kupował jego ksiąŜki, nikt jej w gruncie rzeczy nie czytał. „The New York Times Magazine" płacił dwadzieścia tysięcy dolarów za prowadzenie „Dziennika kosmicznego”. MoŜe uda mu się przemycić tam parę linijek poezji. - Biorę - powiedział wyciągając kartę kredytową American Express. Nie tyle podpisał czek, ile złoŜył na nim swój autograf. Znalazł w hotelowym barze cichy kąt, z dala od ludzkiej bieganiny i od telewizji, po czym sącząc heinekena i pociągając camela, przeczytał wstęp tłumacza do wierszy Wiktorowa. Tekst, stanowczo zbyt „gęsty", dostarczył Arturowi jedynie informacji, nie przyjemności, jaka moŜe płynąć ze słów. Tłumacz zwracał uwagę, Ŝe Rosja ma długą tradycję zarówno w poszanowaniu, jak i karaniu poetów, uczulał jednak czytelników, by nie sądzili, iŜ wszystkich rosyjskich poetów zawsze spotykały prześladowania. Niektórzy cieszyli się względami za Ŝycia, jakkolwiek większość została przywrócona do łask dopiero po śmierci. Co do Wiktorowa, jego naturalne inklinacje nie tyle były po linii Systemu, ile nie wchodziły z nim w konflikt. Pomimo to Wiktorów nie obawiał się spojrzeć poza oficjalny mit Majakowskiego-barda rewolucji. Zastanawiając się nad samobójstwem poety, doszedł do następujących, zgoła nieszablonowych wniosków: Kula wylatując z lufy jest poziomym wykrzyknikiem! W poety ostatniej interpunkcji lepszym wyznacznikiem niŜ pytajnik albo punkt punkt punkt kropki — niespełnienia, dystyngowanego końca. Blaine podziwiał rym uŜyty przez tłumacza, a frazę „punkt punkt punkt" uznał za przypływ geniuszu. Zawahał się jednak przy słowie „dystyngowany". Czy cokolwiek, co rosyjskie, moŜe być „dystyngowane"? Niemniej Wiktorów miał absolutną rację - zasadniczym znakiem przestankowym w poezji był wykrzyknik! Znaki zapytania nadawały się dla filozofów i prawników, a kropka to tylko gwóźdź prozy. Podniósłszy wzrok spostrzegł młodą, radosną twarz, niezupełnie mu nie znaną. - Pamięta mnie pan, panie Blaine? Chodziłem na pańskie seminarium z poezji, kiedy pan wykładał na Uniwersytecie Bostońskim.
- Oczywiście, oczywiście - odparł Blaine, zadowolony ze spotkania z kimś, kto naleŜał do „wczoraj", choć Bóg jeden wie, kto to taki. - Gil Allen - przedstawił się młodzieniec; nie miał najmniejszych złudzeń, Ŝe jego nazwisko mogło wryć się w pamięć wykładowcy. - A tak, teraz sobie przypominam. To ty napisałeś tę zgrabną satyrę na Jaskiniowców Pueblo. - To dla mnie zaszczyt, Ŝe pan pamięta. Naprawdę. - Chodź, siadaj. Napij się piwa. - Bardzo dziękuję. Arthur przywołał kelnera i zamówił następnego heinekena. Zmieniając się natychmiast z pośledniego studenta w kogoś, kto sprawnie porusza się w królestwie kelnerów, restauracji i ogólnie w świecie, Gil Allen zamówił koktajl Tequila Sunrise. - Jak ci leci? - zagadnął Blaine, trochę juŜ Ŝałując, Ŝe go zaprosił. Nie ma nic gorszego, jak utknąć w towarzystwie oniemiałego z podziwu. - Świetnie, naprawdę świetnie. Mogę się poczęstować papierosem? Rzuciłem palenie, ale od czasu do czasu lubię sobie pociągnąć. Zawsze pan pali camele? - JuŜ od dwudziestu lat, ale tylko sześć, siedem dziennie. - Wspaniale, Ŝe potrafi pan ograniczać. Ja nigdy nie umiałem. Ale pamiętam, zawsze pan powtarzał, Ŝe jeśli chcemy się trzymać w ryzach, powinniśmy stosować formy klasyczne. - Ciekawa rzecz, klasykę i męskość określa się zasadniczo w tych samych kategoriach - zauwaŜył Blaine. Cieszył się, Ŝe znowu rozmawiają o literaturze. - Nie umiem panu powiedzieć, jak bezcenne w mojej pracy okazało się wszystko, czego pan nas uczył. - Miło mi to słyszeć. A właściwie czym się zajmujesz? - Widzi pan, to było tak: zrozumiałem, Ŝe nie mam cierpliwości siedzieć i czekać, aŜ się stanę bogaty i sławny, chociaŜ przyznaję, pan dopiął swego, a nikomu się to bardziej nie naleŜało, ale ja sobie powiedziałem: Gil, zrób coś wartościowego, tylko niech ci się to opłaci. I wtedy załoŜyłem Marketing Integralny. - Marketing Integralny? - Tak, proszę, oto moja wizytówka. Blaine przeczytał na głos: „MARKETING INTEGRALNY. Integralnie kupujemy/sprzedajemy integralność. Integralny Marketing to szansa TAKśE DLA CIEBIE!" - Mógłbyś mi to dokładniej objaśnić? - poprosił, odchylając się w tył i podejrzliwie mruŜąc oczy. - To kapitalna koncepcja! Bo widzi pan, kiedy w telewizji pokazuje się jakiś facet, sportowiec albo znany aktor i próbuje nam coś sprzedać, na przykład sok pomarańczowy albo samochód, to przecieŜ dobrze wiemy, Ŝe ten facet wcale nie pije takiego soku ani nie jeździ takim samochodem, Ŝe robi to tylko dla pieniędzy. A gdyby tak ludzie w zgodzie z własnym sumieniem mówili przed kamerami szczerą prawdę o tym, co naprawdę lubią? Czy to nie fantastyczny chwyt... nie, „chwyt" to niewłaściwe słowo... czy to nie fantastyczny sposób pogodzenia kultury z rynkiem? Przykładowo, pan pali camele i pije heinekena. Gdyby pan wystąpił i powiedział: „Po całym dniu pisania lubię sobie usiąść i wypić heinekena", mówiłby pan świętą prawdę. Jeśliby pan twierdził, Ŝe budweisera, to by pan się sprzedawał, ale pokazując się na ekranie i mówiąc: piję heinekena, mógłby pan zarobić ponad dziesięć tysięcy dolarów tylko i wyłącznie za mówienie prawdy. No cóŜ, rzeczywiście piję heinekena, pomyślał Arthur, lecz tylko przez ułamek ułamka sekundy. - Jestem strasznie zmęczony. Mam za sobą długi dzień - rzekł oschle, jedynie tą oschłością wyraŜając pogardę. - Jasne. Rozumiem. W kaŜdym razie proszę zatrzymać wizytówkę. Proszę to przemyśleć. Z początku brzmi trochę dziwnie, wiem...
- Dobranoc. Nareszcie sam, przy zgaszonym świetle - na przekór wszelkim bodźcom - Blaine leŜał w łóŜku czekając, aŜ zniknie niesmak po tym ostatnim spotkaniu. Z półsnu wyrwał go strach. Teraz zrozumiał wers z Pierwszoroczniaków: „Za dar jego Donowi odpuszczono, gdy miał odbijać". Poeci i miotacze to szczególne istoty, poniewaŜ dzielą ów jedyny dar. Mogą się usunąć ze świata działań, który symbolizuje odbijający. Tak, ręka miotacza posyłająca szybką piłkę równieŜ kreśli wykrzyknik. Ale jest teŜ ostrzeŜeniem: strzeŜ się działania, strzeŜ się świata, kiedy nie narzucasz, tylko odbijasz. Licz raczej na „spacer" niŜ na „wypad”. Po cóŜ ci homeryckie boje na trawie boiska? Ale Homer, jak sobie uświadomił, był pierwszym poetą, a on, Blaine, moŜe zostać ostatnim. Ostatnim, który odziedziczy płaszcz Eliaszowy. Albo koszulkę najlepszego baseballisty w lidze. Otulił się kołdrą, jakby to była cieniutka, złota helleńska materia, zdolna ochronić skórę przed chłodem tego nadmiernie klimatyzowanego pokoju.
Rozdział 9 Popławski był sam - w zupełnej ciemności - w pokoju numer trzy. Szmer jego oddechu dobiegał cichy i odległy, jak fala bijąca o brzeg daleko w dole. Przyszedł tu, w najbezpieczniejsze miejsce na półkuli zachodniej, by móc się wycofać do najbezpieczniejszego zakątka w sobie samym. A to dlatego, Ŝe Rabin dostarczył mu aŜ nadto niepodwaŜalnego dowodu - w artykule zatytułowanym Czyj to był pomysł? Pytał w nim mianowicie, dlaczego agencja TASS poinformowała o radzieckiej misji księŜycowej w dzień po tym, jak Amerykanie podali do wiadomości swój projekt. Rabin wątpił, by pomysł wyszedł z Ameryki. Podobny koncept musiałby się zrodzić w głowie jakiegoś mściwego urzędnika z Departamentu Stanu, człowieka o wschodnioeuropejskim rodowodzie. Lecz nawet gdyby ów urzędnik miał moŜność szepnąć słówko komuś na górze, czyŜ jego propozycja wysłania na KsięŜyc poety, nim wpadną na to Rosjanie, nie brzmiałaby po prostu dziwacznie i czyby nie wywołała pobłaŜliwego uśmieszku pod adresem biednego, głupiego cudzoziemca, który jak zwykle musiał coś pokręcić? Ponadto - dowodził Rabin - sam pomysł wyglądał na pomysł rosyjski, pachniał jak pomysł rosyjski i miał wagę pomysłu rosyjskiego. ToteŜ czyim innym, do licha, pomysłem mógł być? Pozostawało pytanie, jakim sposobem pomysł rosyjski wylądował w amerykańskiej głowie? Gdyby koncepcja „poeta na KsięŜycu" powstała u Rosjan, wówczas albo by ją rozgłoszono kierując się zasadą „chwalmy się dobrem", albo utrzymano w tajemnicy na zasadzie „wszystko, co warto robić, warto teŜ trzymać w tajemnicy". CzyŜby ktoś w rządzie sowieckim próbował wyszydzić i upokorzyć nowe kierownictwo? Pokazać jego kulturalną pretensjonalność, pogoń za Zachodem? Ale jakiŜ Rosjanin dla takiego celu ryzykowałby wszystko? MoŜliwe teŜ, Ŝe przeciek nastąpił innymi kanałami. Na pokładzie „Ciołkowskiego I" wraz z radzieckim poetą znajdzie się trzech kosmonautów - z Węgier, Niemiec Wschodnich i Polski. Co oznaczało, Ŝe sowieckie władze wojskowe musiały pozostawać w kontakcie z władzami tych trzech państw. Przeciek NRD-owski był całkiem prawdopodobny. Kto wie, co oni tam sobie naprawdę myślą? Niemcy wschodni mogą najbardziej nienawidzić Rosjan, poniewaŜ inne państwa wschodnioeuropejskie przypadły Związkowi Radzieckiemu jako zdobycz wojenna, podczas gdy Niemcy były pokonanym wrogiem. TakŜe Węgrzy
pewno mają z Rosjanami na pieńku mimo powodzenia gulaszowego komunizmu. Sowiecki czołg, kiedy po tobie przejedzie, pozostawia trwałe wspomnienie. Niemniej jednak - podsumowywał Rabin - cała sprawa miała w sobie iście polską ciętość, tak charakterystyczną jak smak polskiego pasztetu. Polacy, romantyczni egzystencjaliści, wierzyli w czyny, nie w szanse. Szarmanccy, kochający wolność, zawsze pragnęli zdemaskować Rosjan jako zbrodniczych durniów. Popławski zaŜądał, aby komputer niezwłocznie sprawdził cały polski wysoki personel wojskowy związany z lotem na KsięŜyc. Kolejne kroki ograniczyły listę do siedmiu nazwisk. Wszystkich podejrzanych wezwano na przesłuchanie - i pewien polski generał przyznał, Ŝe istotnie mógł wspomnieć o projekcie swojej szwagierce, która (o czym wówczas nie wiedział) miała powiązania z podziemiem Solidarności. PoniewaŜ wojsko stanowiło tak kluczową siłę w rządzeniu Polską, generała jedynie zdegradowano do sierŜanta i przeniesiono na odrobinę gorszą placówkę. Za Stalina zostałby rozstrzelany! Za Stalina nawet by się nie ośmielił pomyśleć o zrobieniu czegoś takiego! „Nawet by się nie ośmielił, Leonidzie" - rzekł Stalin. Z początku objawił się Popławskiemu jako głos w ciemnym pokoju, później jako pulsujący blask, Ŝółty niby ślepia tygrysa. „Gdzie jesteście?" - spytał Popławski. „W najtajniejszej głębi twojej duszy. To jedyne mauzoleum, z którego mnie nie usunęli." „Czy mogę wam zadać jedno bardzo waŜne pytanie?" „Tu moŜesz zadać kaŜde, a ja za odpowiedź dam ci najbardziej uŜyteczną prawdę." „Co powinienem zrobić z Rabinem?" „Zabić go." „Dlaczego?" „JuŜ i tak za bardzo się z nim uwikłałeś. śywi ludzie stwarzają nieprzewidziane sytuacje." „Ale martwy do niczego mi się nie przyda." „Jego śmierć wyjdzie ci na dobre. Nie wpakujesz się w powaŜne kłopoty." „Czy to znaczy, Ŝe Rabin nie ma Ŝadnego wyjątkowego daru?" „Przeciwnie, ma. Jeszcze jeden powód, Ŝeby zginął. Z jego daru mogą skorzystać nasi wrogowie." „Jeśli oni mogą, to czemu nie my?" „Bo jeŜeli spróbujesz zdobyć ten dar, to kosztem własnego bezpieczeństwa. Nie podejmuj Ŝadnego ryzyka. Oto czego się nauczyłem jako sojusznik Hitlera..." „Ale..." „śadnych »ale«, kiedy mówi Stalin. A chcesz wiedzieć czemu, mój drogi Leonidzie Nikołajewiczu? Bo ja Ŝyję najstraszliwszą prawdą. Prawdą, której nikt inny nie umiałby znieść. Prawdą rzeczywistości i władzy, i mordu. Oto źródło mojej władzy. Potrafię stawić czoło straszliwej prawdzie. I dlatego Ŝadnych »ale«, jasne?" „Tak jest, towarzyszu Stalin." „Jesteś odwaŜnym człowiekiem, Popławski. Z kaŜdą chwilą coraz bardziej zdolnym stawić czoło straszliwej prawdzie. ChociaŜ wątpię, czy kiedykolwiek będziesz dość silny, Ŝeby znieść straszliwą prawdę ukrytą pod straszliwą prawdą." „Straszliwą prawdę ukrytą pod straszliwą prawdą?" „Nie chcesz wiedzieć." „Powiedzcie mi, powiedzcie, ja wytrzymam!" „Nie wytrzymasz. Wiem dobrze." „Więc niech ta prawda mnie zniszczy." „MoŜe i powinienem ci powiedzieć. Ten twój poufały ton... wcale mi się to nie podoba."
„Przepraszam, jeśli..." „Niemniej w głębi duszy zawsze byłeś wobec mnie lojalny i biorę to pod uwagę. Powiem ci straszliwą prawdę ukrytą pod straszliwą prawdą. MoŜe wiesz, Ŝe mój ojciec, ten zapity szewc, bijał mnie bez litości. Wiecznie kuliłem się ze strachu i pragnąłem, Ŝeby mnie kochał, aŜ wreszcie pewnego dnia przestałem tego pragnąć i właśnie wtedy stałem się Josifem Stalinem. Ale teraz, kiedy śmierć uprzątnęła zamęt Ŝycia, przejrzałem na oczy i naprawdę Ŝałuję, Ŝe ojciec mnie nie kochał. Naprawdę Ŝałuję, Ŝe musiałem być Josifem Stalinem. Tatusiu! Wszystko to takie Ŝałosne, takie ludzkie. Czy to nie najstraszliwsza prawda, jaką w Ŝyciu słyszałeś?" „Proszę, przestańcie, co wy ze sobą robicie, przestańcie juŜ, dosyć, nie mogę tego znieść! Naprawdę mnie niszczycie! Powinienem był was posłuchać! Mieliście rację! Nie byłem dość silny! Prawda jest zbyt straszliwa!" Popławski przerwał i czekał na odpowiedź. Lecz usłyszał tylko własny przyspieszony oddech w zwyczajnej ciemności pokoju numer trzy.
Rozdział 10 Nadal uwaŜam, Ŝe właśnie Polak maczał w tym palce, myślał Rabin, oglądając w wiadomościach trening obu poetów przed lotem w kosmos. Wedle doniesień Rosjanin miał się świetnie, natomiast Amerykanin doznawał „lekkich zaburzeń stanu niewaŜkości". Całe to przedsięwzięcie robiło na Rabinie wraŜenie „zajawki" platońskiej komedii kosmicznej. CzyŜby nikt w rządzie amerykańskim ani radzieckim nie czytał RepublikP. Czy nikt nie pamiętał argumentacji Platona, Ŝe poeci są nazbyt irracjonalni, by stanowić element dobrze zorganizowanego państwa? A teraz dwa największe supermocarstwa wszechczasów zamierzają wysłać na KsięŜyc nie jednego, lecz dwóch poetów! Dobrze im tak, jeśli coś nie wypali. Ze złością wyłączył mały czarno-biały telewizor, jak zirytowany bóg jednym pstryknięciem wymazujący wszechświat. Miał powyŜej uszu tego całego amerykańsko-radzieckiego świata. Teraz chciał myśleć tylko o czekających go godzinach. O pół do siódmej spotka swoją instruktorkę nurkowania, Vikki, na plaŜy Pacific Grove. Będą nurkować o zachodzie słońca, potem rozpalą ognisko, zjedzą coś, wypiją kalifornijskie wino o smaku wszystkiego prócz czasu i wreszcie, przy odrobinie szczęścia, znajdą się w miejscu, jakie istnieje tylko między męŜczyzną i kobietą. Albo, mówiąc prościej, będą pływać i jeść, pić i się pieprzyć - odezwał się głos, który Rabin zaraz rozpoznał jako sumienie, tym razem w przebraniu stuprocentowego samca - całkiem niezłym przebraniu, musiał przyznać, chociaŜ wcale go nie zwiodło. Sumienie nie chciało, Ŝeby poszedł na spotkanie, toteŜ usiłowało przedstawić cały wieczór w wulgarnym i pospolitym świetle. W kuchni Janey walnęła patelnią o jakąś biało emaliowaną powierzchnię: ów odgłos był jak krzyk anioła w niebie, zrozpaczonego występkiem, który Rabin miał rychło popełnić. Anioła zrozpaczonego w dwójnasób - nie tylko samym występkiem, lecz takŜe faktem, iŜ popełni go dobry człowiek. Alec pewnie zaprosił kolegę. Rabin słyszał dwa chłopięce głosy trajkoczące bez chwili przerwy i przez moment próbował sobie przypomnieć, o czym to chłopcy zawsze rozmawiają z taką łatwością i takim podnieceniem. To było Ŝycie, szare i drogie. Głosy ludzi, których się nie dość kocha. Spokój, który przychodzi na koniec dnia. Skarpetka w kącie. Poczta w przedpokoju.
To była jedna prawda. Ludzka prawda. W takiej prawdzie staramy się zatracić, bo aŜ nazbyt dobrze wiemy, Ŝe Ŝycie nie jest ludzkie. Ludzie to ci, co budują Ŝycie w oderwaniu od Ŝycia. Ale zawsze istniała teŜ inna prawda. Prawda, Ŝe naleŜymy do Ŝycia jako takiego. Widoczna, jeśli tylko człowiek uwaŜnie przyjrzał się samemu początkowi, kiedy jego głowa wynurzała się na świat spomiędzy ścian krwawiącej pochwy, i samemu końcowi, kiedy składano jego ciało do skrzyni, a tę wsuwano do głębokiego dołu w ziemi. Rabin zaczął zbierać energię, Ŝeby się podnieść. NaleŜało przezwycięŜyć opór, bo gdy juŜ wstanie, znajdzie się w istocie na drodze prowadzącej do Vikki; innymi słowy, wszystko, co powie i zrobi aŜ do wyjścia z domu, będzie absolutnym kłamstwem. „Eliot - odezwało się sumienie, tym razem smutnym i łagodnym głosem mądrości jak dotąd nic się nie stało. Zostań na miejscu, a wszystko minie." W drzwiach obejrzał się i po raz ostatni obrzucił spojrzeniem swój gabinet - grube tomy otwarte na biurku, czarne pióro na Ŝółtym notatniku, niby wycieraczka na szybie samochodu, kasztan znaleziony podczas ostatniej podróŜy na wschód. Widok ten przypomniał mu mieszkania zamienione w muzea, pokoje zachowane „dokładnie w swej postaci sprzed lat". Naraz spostrzegł na biurku nie dojedzone jabłko i poczuł, Ŝe przynajmniej powinien je wrzucić do kosza. Dlaczego „przynajmniej"? I skąd tak głupi impuls akurat w takiej chwili? Przemaszerował gniewnie przez pokój i chwycił jabłko z podcienia utworzonego przez okładkę Apologii obłąkanego Czaadajewa. JuŜ miał je cisnąć do kosza, kiedy naszła go bardziej swawolna i ciekawsza pokusa, której postanowił się poddać - jako Ŝe poddawanie się pokusom najwidoczniej naleŜało dziś do porządku dnia. Uznał, iŜ dokładność rzutu jabłkiem przez pokój będzie ścisłą miarą słuszności jego poczynań. Niczym sprawozdawca sportowy i słynny koszykarz w jednej osobie zmierzył odległość. Rabin się cofa, Rabin się obraca. Rabin rzuca „haka" i... pudło! Ale Rabin nie rezygnuje, będzie dobitka: rzuca o tablicę i... pudło! - NiewaŜne! - sapnął przy trzecim rzucie, gdy jabłko wysokim łukiem ominęło kosz. „PrzecieŜ mówiłeś..." - odezwał się głos wewnętrzny. - Zamknij się! W przedpokoju jakby na chwilę zapomniał, jak się chodzi. Impuls, Ŝeby pobiec, zderzył się z impulsem nakazującym iść na palcach i Rabina dosłownie sparaliŜowało. W jaki sposób normalnie szedł do samochodu? Sama myśl, Ŝeby zawołać: „Do widzenia!", pogodnie i zdawkowo, na co moŜna sobie pozwolić tylko w codziennym Ŝyciu z całym jego niewyobraŜalnym bogactwem - sama ta myśl najwyraźniej była ponad jego siły. I jak wrócić, juŜ po wszystkim, jak to będzie wyglądało? Znów wejść do uśpionego domu, pachnąc inną kobietą - woń tak wyraźna jak zapach wina w oddechu. MoŜesz ją potem czuć całymi dniami nie wiedząc, czy to parę zabłąkanych molekuł spod paznokcia, czy tylko pamięć płata ci figle. - To na razie, Janey! - zawołał, mozolnie wracając do świata ruchu i mowy. - Dokąd idziesz? Kolacja prawie gotowa - dobiegł z kuchni jej głos. - Mam dziś wieczorne pływanie i mały piknik z moimi płetwonurkami. Nie pamiętasz? - Zapomniałam. Głupia jestem. W porządku, baw się dobrze. UwaŜaj na siebie. - Dzięki.
Ledwie o krok od drzwi zatrzymał go widok roweru Aleca opartego o ścianę, nonszalanckiego w tej absolutnej ufności, jaką materia pokłada w materii. Alec był taki szczęśliwy, kiedy dostał ten rower - wymarzony rower - bo Rabin pamiętał, jaką wagę przykładają chłopcy do odpowiednich wymyślnych akcesoriów. Janey była taka szczęśliwa, bo miała kogoś, kto rozumie chłopców i wie, czego potrzebują. - Ja nigdy bym mu nie kupiła właściwego - powiedziała, ujmując Rabina pod rękę i przytulając twarz do jego ramienia; przez moment niemalŜe czuł znowu ten gest, jakby mięśnie miały własną pamięć. Nawet Alec objął go wtedy bez śladu przymusu czy wahania, tak typowych dla chłopca, ilekroć okazywał uczucia temu męŜczyźnie, który nie był jego „prawdziwym tatusiem". Wszyscy troje byli szczęśliwi tamtego dnia w parku, w złotym blasku kalifornijskiego słońca - szczęśliwsi, niŜ to mieli przeznaczone. Jeden Alec mógł teraz powstrzymać Rabina; jeŜeli chłopiec spadnie ze swojego łóŜka-koi - łóŜka, na którym nigdy nie będzie spał ani jego brat, ani siostra, tylko czasami koledzy - wówczas Rabin nie pójdzie. Ze wszystkiego dla ciebie zrezygnuję, Alec, jeśli spadniesz i się zranisz, i trzeba będzie cię odwieźć do szpitala, załoŜyć szwy albo gips. Zrobię to dla ciebie, chociaŜ znacznie bardziej będzie mnie pociągać Vikki na plaŜy. I choć nigdy się nie kochaliśmy dość mocno, i tak to dla ciebie zrobię. ToteŜ jeśli masz spadać, spadaj zaraz, Alec. Alec jednak nie spadł. Zamiast tego uchylił drzwi sypialni - na tyle, by pokazać jedno chłodne błękitne oko, które obserwowało Rabina jak gdyby w pełni świadome, co ten męŜczyzna chce zrobić mamusi. Rabin pamiętał, jak w dzieciństwie leŜał w swoim pokoju i słuchał rozmowy dorosłych, jak potrafił uchwycić najmniejszy cień oszustwa, chełpliwości i obrazy; Alec z pewnością teŜ umiał wyczuć podteksty, słysząc jego głos piskliwy od fałszu. - Idę ponurkować - powiedział Rabin. Musiał się odezwać, ale czuł do siebie wstręt kłamiąc chłopcu, bo przecieŜ wiedział, Ŝe w pewnych sytuacjach nawet prawda jest kłamstwem. Zimne błękitne oko Aleca spoglądało bez wyrazu, chyba Ŝe sama ta obojętność była nienawiścią. Po długiej przerwie, nienaturalnie długiej, jak się zdawało - chłopiec spytał: - Gdzie? - Na Pacific Grove. Alec juŜ miał coś powiedzieć, ale tylko pomału zamknął drzwi. Udręka zaczęła mijać, zaledwie Rabin wydostał się z domu, pod niebo którego błękit nabierał teraz, o zmierzchu, soczystych odcieni kobaltu. Kiedy zaś kluczyk zgrzytnął w stacyjce, na Eliota spłynął zupełnie inny nastrój, jak zmiana pogody. Przez chwilę zadumał się nad niestałością - o ile nie kompletną zastałością - świata, a w tym i własnej osoby. Białe stiukowe ściany mijane po drodze rysowały się miękko w wieczornym świetle. Była szósta. Szare, wątłe palmy, uwolnione od duszących wyziewów ruchu ulicznego, jak gdyby oŜywiły się z lekka, z tym większą zapewne niechęcią witając chorobliwie wzdętego saaba Rabina. Po pięciu minutach omalŜe poczuł na szyi dotyk morskiej piany. Jego zmysły bezbłędnie wyczuwały obecność oceanu, który był tutaj zawsze, tak jak zawsze były tu gwiazdy ukryte w błękicie nieba. A gdy stanął na parkingu przy Pacific Grove, ze zgrzytem hamulców, co przez moment przypomniało mu o świecie hamulcowych i znaczków pocztowych, być moŜe pragnął oceanu bardziej niŜ wina i ogniska, i jej. Kiedy jej pomachał, stracił trochę równowagę, pociągnięty w lewo cięŜarem torby z ekwipunkiem ołowianym pasem i butlą. Vikki stała w drugim końcu plaŜy; podobała mu się ta intymność, sygnalizowana wyborem miejsca. Z tej odległości dziewczyna wyglądała jak jeszcze jedna blond mieszkanka owego świata słońca i piasku. Pamięć uzupełniła szczegóły - te same trzy, cztery szczegóły co zwykle. Jej oczy niebieskie jak sam Pacyfik, włosy brunatne jak wzgórza podczas letniej suszy, ostre, czyste siekacze, ścięgna grające na stopach pod jasną skórą. I jeszcze parę innych rzeczy - to, jak śmiejąc się odrzucała głowę do góry i w tył, jakby zapraszała do zabawy kogoś stojącego za nią; jej niewinność, którą moŜna by wyśmiewać, gdyby nie
była tak autentyczna, gdyby nie była niczym duchowe perfumy, działające na Rabina zawsze. Tylko to jej upodobanie do słówka „tego"... Minął młodego człowieka rzucającego psu krąŜek frisbee, okrąŜył cygańskie obozowisko motocyklistów, którzy zaŜywali zasłuŜonego odpoczynku po niedawnej zadymie. Chcąc uniknąć spotkania z dwoma męŜczyznami w jaskrawych koszulach z krótkim rękawem - obawiał się, Ŝe to jego koledzy - przecisnął się przez grupkę amatorów surfingu, jasnowłosych fok, które nagle en masse usłuchały zewu morza. - Vikki, wyglądasz jak delfin, który poszedł do nieba - powiedział, upuszczając torbę na piasek obok jej brązowego koca w indiańskie wzory. - Umiesz ładnie mówić, naprawdę. - Ale tylko wtedy, kiedy tak myślę. - Lepiej włóŜ piankę, jeśli mamy popływać jeszcze przed zmrokiem. Aha, tego, mogę cię o coś spytać? - Aha, tego, czemu nie? - odparł, wciągając górę kostiumu. - Wiesz, co to jest kundalini? - Kundalini z odrobiną parmezanu, pyszności! - Eliot, nie Ŝartuj. - No dobrze, nie wiem. - A pamiętasz, co to jest prana? - Prana? Siła witalna w powietrzu. - Dobrze - pochwaliła go Vikki-nauczycielka. - Kundalini to energia seksualna, którą religia Wschodu przedstawia pod postacią węŜa śpiącego w naszych genitaliach. Jogą budzącą węŜa jest tantra joga. Ale, tego, energia nie powinna tam zostawać. - Całkiem dobre dla niej miejsce, moim zdaniem. - To bardzo nieoświecona myśl, Eliot. Powinniśmy właśnie zebrać tę energię i poprowadzić w górę, przez czakrasy, to znaczy duchowe ośrodki nerwowe rozmieszczone wzdłuŜ kręgosłupa. Najpierw przenosimy złoty ogień z genitaliów do splotu słonecznego, potem do serca, gdzie się zaczyna miłość, później do gardła, które teraz umie mówić nowymi językami, i w końcu do trzeciego oka, czyli to szyszynki, jak ją nazywa nauka Zachodu. Kiedy trzecie oko się otworzy, doznasz objawienia o wszechświecie. Ale teraz najwaŜniejsze: cała ta energia moŜe trysnąć na zewnątrz z tej części twojego wyŜszego umysłu, która się nazywa Bramą Bramina. I właśnie wtedy osiągasz mistyczną jedność. - Brzmi kapitalnie, jeśli o mnie chodzi. - Jak tylko cię zobaczyłam, Eliot, powiedziałam sobie: z tym męŜczyzną mogłabym uprawiać nurkowanie tantryczne. Potem trochę mnie zniechęciły niektóre twoje nałogi, papierosy, czerwone mięso, biały cukier. Ale wibracje nigdy nie mylą. - Wibracje nigdy nie mylą - powtórzył z uśmiechem, prawie roześmiał się w głos. Uwielbiał te powiedzonka, te mądrości jednocześnie niezaprzeczalne i idiotyczne. Przez chwilę siedzieli i przyglądali się sobie. Potem Vikki zamknęła oczy. Rabin teŜ zamknął, tak swobodnie, jakby we własnym domu opadał na poduszkę. W głowie słyszał echo jej głosu oddychaj spokojnie i głęboko, powietrze, płuca i umysł są teraz jednym i tym samym. I oczywiście były, choćby tylko dlatego Ŝe przez samą niewinność dziewczyny kaŜde jej słowo musiało być prawdą. Jego ciało zmieniło się w jedwabną koszulę na wieszaku. Otworzyli oczy niemal równocześnie, patrząc teraz trochę jak w transie. Wstali, przeciągnęli się. Po czym w milczeniu - doskonałym milczeniu, bo niczego nie przemilczeli - ruszyli w stronę oceanu.
Idąc tyłem Rabin obserwował, jak jego twarde czarne płetwy wyciskają na wilgotnym piasku równoległe, zstępujące ku wodzie wachlarze. Lubił cięŜar ołowianego pasa, pierwsze uderzenie oceanu o kostki nóg, mrowienie samego Ŝycia. Vikki, lekko pochylona do przodu, zwilŜała maskę śliną i wodą morską. W tej pozie przypominała elfa, z piersiami obnaŜonymi jak za dotknięciem czarodziejskiej róŜdŜki, elfa na butelkach wody sodowej w czasach jego młodości. - Wyglądasz jak elf - powiedział. - A ty jak piwo korzenne. Rabin roześmiał się mówiąc sobie, Ŝe aluzje kulturowe są bez znaczenia. Spotykał się z Vikki właśnie z powodu jej całkowitego braku wyrafinowania wielkich comediennes. Obróciwszy się spojrzeli w górę, na niebo, na ogromną kopułę błękitu. Ale oczy wciąŜ wracały ku falom, zawsze takim samym, nigdy takim samym. Vikki znowu była mu bliska, bo kochali to samo w tej samej chwili i w ten sam sposób. Teraz jednak mieli przystąpić do rzeczy: kiwnęli głowami, co oznaczało gotowość do zanurzenia. Zanurkowała, on po sekundzie poszedł w jej ślady. Na czubku głowy poczuł chłód wkraczając w ów wymiar, gdzie jedność tworzyły światło i woda, nie światło i powietrze. Przez chwilę przeszkadzał mu smak gumy i dyszenie regulatora, ale wnet stal się delfinem, szczęśliwym, Ŝe oto wrócił do domu z diaspory lądu. Oczarowało go i mile zahipnotyzowało falowanie. Falowało wszystko - woda, światło, rośliny. Ona falowała. Falował on sam, jego ciało uwolnione od krzeseł i póz. Miał ją na oku. Tutaj wzrok był liną ratowniczą. Uniesienie naleŜało mieszać z trzeźwością równie starannie, jak w ich butlach zmieszano powietrze. Pokazała coś białego, na wpół zagrzebanego w piasku, i oboje zanurkowali w dół sądząc, Ŝe to muszla słuchotki, która czasem przybierała idealny odcień pomiędzy perłowym a morską zielenią. Znaleźli jednak tylko kawałek białej plastikowej butelki. Vikki z tak smętnym rozczarowaniem wypuściła z ręki ów szczątek ekonomii, Ŝe chętnie byłby ją objął, gdyby nie butla na jej plecach. Lecz to minęło tak prędko jak wszystko inne, co mijali albo co ich mijało. TuŜ obok przemykały ryby - pomysły w głowie morza. Wielki krab śmiało mierzył Rabina wzrokiem, jak równy równego. Widząc tę absurdalną odwagę stworzenia Rabin parsknął śmiechem, wypuszczając chmurę bąbelków. Vikki spojrzała pytająco, ale potrząsnął głową: nic waŜnego. Wtem znalazł się na skraju ogromnej ławicy srebrnych karasków długości palca, pręgowanych tęczowym błękitem. Ryby uciekały przed falami, które wzbudzał, ale tylko na bezpieczną odległość, nie w panice, walcząc o Ŝycie. Spostrzegł, Ŝe gdy porusza prawą ręką, umykają na prawo, a kiedy lewą - na lewo. Teraz więc, unosząc się w wodzie, pozwolił ławicy na przegrupowanie. Rybek były dziesiątki tysięcy, migotały aŜ poza polem widzenia. Wyginając się w łuk niby morświn, Rabin podpłynął ku tej galaktyce srebrnych karasków. Jeden szybki ruch i znalazł się w samym jej środku, otoczony rybkami pierzchającymi w lewo, gdy machał lewą ręką, a w prawo, kiedy prawą. Oplatał je wokół siebie jak srebrzyste wstęgi, dyrygował ławicą - istny podwodny Toscanini! Kiedy się wynurzył z tej karaskowej symfonii, zobaczył twarz Vikki roześmianą pod maską. OkrąŜywszy las wodorostów, gumowatych, barwy jodyny, wpłynęli na głębszą wodę. Ciało przebiegł mu prąd - zastrzyk adrenaliny - gdy poczuł, jak go wciąga głębina. Później, w jeziorku ciepłego światła, Vikki zaczęła pływać wokół niego: najpierw jej uda nad nim w wodzie, potem twarz, kiedy spoglądała przez ramię z dołu, spod niego. Dał nurka, przepłynął pod nią i znów sunął w górę, wygięty w łuk, tak Ŝe niemal zetknęli się piersiami. Teraz sam czas stał się tylko wodą, w której pływali.
W oceanie zapadał zmrok, nie od razu - trochę tu, trochę tam, tak jak na lądzie. Zawrócili. A potem - przykre zaskoczenie - stał po pas w wodzie przy brzegu, butla na plecach nagle mu zaciąŜyła. Przeminęła kolejna piękna godzina. Ale przyjdą następne. UłoŜył ognisko - tylko tę jedną biwakową umiejętność zdobył w Kalifornii i był z niej skrycie dumny. Po wygrzebaniu dołka w piasku otoczył go kamieniami, na rozpałkę uŜył małych kawałków wyrzuconego przez fale drewna, które udało się połamać w rękach albo na kolanie. Kiedy ogień juŜ płonął, Vikki ze swojej torby wyjęła butelkę czerwonego wina. Rabin poczuł wyrzuty sumienia: niepotrzebnie prosił, Ŝeby przyniosła alkohol. - Nie powinieneś palić - powiedziała, kiedy po paru łykach kalifornijskiego zinfandela zapalił papierosa. - Pierwszy papieros po nurkowaniu smakuje najlepiej. Ty nigdy tego nie poznasz. Nawet gdybyś paliła, nie byłabyś palaczem. - Nie ma czegoś takiego jak palacz. Są tylko ludzie, którzy palą i zabijają się papierosami. - A czy zwróciłaś uwagę, Ŝe ilekroć uda się odkryć w dŜungli jakieś plemię z epoki kamienia łupanego i jeśli tylko w okolicy jest coś zdatnego do palenia, ci ludzie to palą? Zwijają jakieś liście czy Bóg wie co. - Nie rozumiem, jak moŜna świadomie, tego, blokować własną prane. - Wypalę tylko tego jednego. Patrząc z powątpiewaniem, podała mu kanapkę z tahini. - Lubisz tahini? - spytała, tonem głosu dając do zrozumienia, Ŝe sprawdza takŜe jego uczciwość. - Lubię, lubię. MoŜe sam bym tego nie zamówił, ale lubię. Jedli w milczeniu, czując przyjemny dotyk ognia na skórze jeszcze pamiętającej chłód oceanu. Podawali sobie butelkę prawie na siebie nie patrząc. Wreszcie, gdy podsunęła mu wino, nie wyciągnął ręki, tylko przysiadł się bliŜej. Pierwszy pocałunek był długim i skomplikowanym szyfrem, który wymyślali na poczekaniu i który w końcu złamali, kiedy język Rabina nie mógł juŜ się doczekać, by odczytać zapisane brajlem podniebienie dziewczyny. Wstali; Rabin wziął koc za róg, narzucił jak poncho na siebie i Vikki. Po drodze do kryjówki, którą odkryli juŜ wcześniej, zatrzymywali się trzy razy. Pod pianką była naga; on pod swoją miał kąpielówki. Zdjęcie ich było ostatnim aktem wiąŜącym go z wulgarną kurtuazją spodni. Po zamęcie kolan, piasku i koca, gdy juŜ kości ułoŜyły się wygodnie, a zaufanie stało przyjemnością, znaleźli się razem w innym falującym oceanie, w innym wymiarze, gdzie wszystko było dokładnie takie, jak przepowiedziała Vikki. Na końcu kręgosłupa Rabina płonęła ognista kula, potem skoczyła za pępek, przenikając brzuch złocistym Ŝarem. Serce natychmiast poczuło wdzięczność za tę temperaturę, a zaledwie wdzięczność otworzyła serce, Rabin przemówił. Wreszcie jego umysł przyznał, Ŝe Ŝycie to sama wspaniałość. Teraz jednak jakaś niewidzialna kopula strachu nie pozwalała mu trysnąć w stratosferę wyŜszego umysłu. Daleko w dole ich rozkołysane biodra ryknęły ogniem, który znowu pomknął od krocza do serca i z serca do mózgu; Rabin czuł, jak rozdziera się najdelikatniejsza osłona jego duszy, wydając przy tym prawdziwy dźwięk, całkiem podobny do tego, jaki słychać, jeśli rozedrzeć na pól starą poszwę: Pffffffffffffffffffffffft!
Część Druga Rozdział 11
Wynurzał się z mroku cięŜszego niŜ woda. CzyŜby znowu nurkowali? Czy zeszli za głęboko i zabrakło im powietrza? Czy teraz się wznosił przez geologiczne płaszczyzny ciśnienia i przez całą drogę musiał tylko wydychać, Ŝeby płuca nie pękły mu jak balony? Kurcze, dostanie kurczy! Tylko bez paniki, tylko bez paniki, będziesz miał na to czas później, ile woli. Prawie u celu, prawie u celu. Okrągła plama światła na powierzchni wody. KsięŜyc. Nie, nie księŜyc, twarz spoglądająca na niego. Vikki wypłynęła pierwsza i teraz go szukała, jej maska to oświetlona, to ciemna, gdy dziewczyna obracała głowę. Parę jardów, jeszcze tylko parę jardów. Da radę. Da radę! Wypłynie nawet tuŜ przy jej twarzy i złoŜy na niej głębinowy pocałunek, z maską i ustnikiem, z radości, Ŝe Ŝyje. Ale to nie była jej twarz! Jakaś ohydna magia zmieniła Vikki w łysiejącego, wielkouchego męŜczyznę w średnim wieku. O mój BoŜe. W drodze powrotnej miał wypadek. Oczywiście, to jego kara, zasłuŜona kara. Jak długo był w śpiączce - dni, tygodnie, Lila? Czy ktoś zginął? Czy w drugim samochodzie były dzieci? Tak, czuł siłę uderzenia, chociaŜ nie mógł go sobie przypomnieć. Twarz lekarza, który się nad nim pochylał, uśmiechała się teraz lekko. Czy to znaczyło, Ŝe wszystko w porządku? śe jest cały i zdrowy? Zamknął oczy i posłał całą swoją świadomość w palce stóp. Następnie powiódł ją pomału z powrotem wzdłuŜ ciała: badał stopy i kostki, a przemknąwszy nad twardymi w dotyku łydkami i goleniami, przeszedł wprost do kolan. Uda odczuł jako masę, cenny penis był leniwym mrowieniem. Palce przegrały krótką jazzową frazę; a potem świadomość na powrót rozgościła się w głowie, zbadał twarz najwyraźniej Ŝadnych okaleczeń. Wtem uwagę znowu przyciągnęło coś w dole: piekący ból, lekki, acz wyraźny, w prawym pośladku. Co to mogło być? Czy to waŜne? WaŜne, ze Ŝył. WaŜne, Ŝe popełnił okropne uczynki. Teraz to jego duch zapadł się w ciemność, z której Rabin chwilę temu się wydostał. Nie chciał stanąć twarzą w twarz ze światem, z ludźmi i z prawdą o swoim zbrodniczym ludzkim zaniedbaniu. Lepiej zostać w mroku. Ale mrok juŜ go nie chciał. Wypychał go w górę, na zewnątrz. A moŜe to samo Ŝycie mknęło ku powierzchni, Ŝeby ją przebić i zaprowadzić Rabina z powrotem do tamtej twarzy, twarzy kogoś naleŜącego do świata: lekarza, prawnika, policjanta. Był teraz czyimś „przypadkiem". Otworzył oczy. Twarz nadal tam tkwiła. Smutniejsza teraz, bardziej zatroskana. Naraz opanowała go najdziwaczniejsza pewność, jakiej doznał w Ŝyciu. Miała coś wspólnego z kształtem nosa na tej pochylonej twarzy. Coś wspólnego z bladym błękitem nieba w oknie poza nią i z firankami w tym oknie. Rabin pojął, Ŝe jest w Rosji. Przeszedł go prąd. Twarz ponad nim zaglądała, zdawało się, w jego twarz i potrafiła czytać mu w myślach. Umiała przemawiać do niego bez słów, jak twarz kochanki. Mówiła, Ŝe jego przypuszczenia są słuszne, ale niech się nie martwi. Rabin chciał się odezwać. Chciał wrócić tam, gdzie ludzie mówią. Nie pamiętał jednak Ŝadnych słów. Stracił je wszystkie, tak jak się traci dech po silnym ciosie. - Czy jestem w Rosji? - spytał cichutko. - Ach, jaki pan bystry! Doprawdy, to zbyt wiele! Tak, oczywiście, jest pan w Rosji! - potwierdziła twarz, sympatyczna w swoim smutku, ale w radości przeraŜająca. - Kim pan jest? - spytał Rabin. - MoŜe jedynym na całym świecie człowiekiem, który naprawdę i w pełni docenia pańskie zdolności oświadczyła twarz.
Rabin nie zrozumiał. Zbyt wiele słów. Słowa go usypiały. Uchwycił jednak ton. Ton głębokiego podziwu. Podziwu, którego szukał przez całe Ŝycie. Podziwu, który był dowodem rozpoznania. Wreszcie go rozpoznano. Ktoś wiedział, kim Rabin jest. JednakŜe on sam tego nie wiedział. Twarz owszem, ale on nie. Był po prostu sobą, tym kim zawsze. Był po prostu sobą, leŜał na łóŜku w pokoju zalatującym lekko merkurochromem i krochmalem. Tyle Ŝe w Rosji. Wtem odzyskał wszystkie władze; wyjąwszy zawrót głowy, kaca amnezji, znowu stanął obiema nogami na ziemi. Usiadł: ten ruch upewnił go, Ŝe nie ma ochoty robić nic więcej. - Kim pan jest? - powtórzył, tym razem bardziej świadom, co znaczy to pytanie. - Leonid Nikołajewicz Popławski - odparła twarz. - Czuję się zaszczycony. - Jasne. Co się stało? - To trochę skomplikowane. Ale moŜe najpierw chciałby pan zjeść śniadanie? - Jak długo tu jestem? - Niedługo, parę godzin. Poczuł niejaką ulgę. - Dobrze, chętnie coś zjem - powiedział i ślina nabiegła mu do ust. Popławski nacisnął guzik. Za ścianą coś zabrzęczało. Otworzyły się drzwi. W progu stanęła krzepka, starsza kobieta; lekko odwracając oczy, wniosła tacę z inkrustowaną, srebrną zastawą. Popławski podniósł szpitalną tacę na nóŜkach i z troskliwością godną pielęgniarki umieścił ją przed Rabinem. Kobieta postawiła swoją tacę, odwróciła się i wyszła z pokoju, najwyraźniej przestraszona i pełna dezaprobaty. Rabin uniósł pokrywkę głównego naczynia. - Wędzona ryba, kasza i sałata na śniadanie? - rzucił z oddającą ducha odrazą, czując swoją banicję najpierw w Ŝołądku. - Więc niech to będzie lunch - zaproponował Popławski. - Jest wpół do czwartej. - Proszę to zabrać. Od samego zapachu robi mi się niedobrze. Wystarczy mi chleb i herbata.
- Bardzo rozsądnie, bardzo rozsądnie. Bez sera? - Bez. - Świetnie, świetnie, juŜ zabieram. Popławski spiesznie postawił na szpitalnej tacy czajniczek, filiŜankę i talerz Ŝytniego chleba, po czym szybciutko odniósł resztę śniadania na stolik. Obserwując go, Rabin zachodził w głowę, czemu ten człowiek z taką gotowością spełnia wszelkie jego Ŝyczenia, skoro niewątpliwie Rabin jest tutaj więźniem. Wędzona ryba z sałatą na śniadanie! Nalał do filiŜanki ciemnobursztynowej herbaty czując, jak go otrzeźwia jej aromat i unosząca się para. Chleb był smaczny, ciemny i kwaskowy, dość wilgotny, Ŝeby go jeść bez masła. Popławski usiadł przy łóŜku i obserwował, jak Rabin się posila: wyglądał jak babka zadowolona z apetytu wnuczka. Rabin się nachmurzył. Nie cierpiał tego nawet u własnej babki. - No więc - powiedział z pełnymi ustami - jak się tu dostałem? - Cieszę się, Ŝe najpierw pyta pan jak. „Jak" jest proste. Silny narkotyk, zupełnie nieszkodliwy, zapewniam pana, został wstrzyknięty w tylną górną część pańskiej prawej nogi, w chwili kiedy nastąpiło u pana maksymalne rozproszenie uwagi. - To obrzydliwe podglądać ludzi. - Zgadzam się. Ale to było jakby obywatelskie nieposłuszeństwo, tyle Ŝe na odwrót. - To znaczy? - To znaczy, Ŝe czasami trzeba złamać wyŜsze zasady dla dobra społeczeństwa. - A Vikki?
- Dostała zastrzyk w wersji bardzo łagodnej, efekt najwyŜej dwudziestominutowy. Budzi się lekko otumaniona, ale szczęśliwa, czyta pańską karteczkę i wraca do domu. - Jaką znowu karteczkę? - Bardzo szarmancką, z wyrazami wdzięczności za pamiętne chwile, no i zapewniającą o innych podobnych uczuciach. MoŜe pan ją potem przeczytać, jeśli pan sobie Ŝyczy. Mamy w aktach kopię. Zdziwi się pan, jak udatnie odtworzyliśmy pańskie pismo. - A potem? A potem zwykła procedura, na ogół dość nudna, prócz jednego ciekawego szczegółu technicznego. Przyleciał pan Aerofłotem, rejs z San Francisco do Moskwy, nad biegunem... tyle Ŝe nie w kabinie pasaŜerskiej. Wsadzono pana do luku bagaŜowego razem z pocztą dyplomatyczną, a później umieszczono w specjalnym, wyściełanym kontenerze ciśnieniowym. Wyjąwszy pewne osłabienie nóg, lekkie oszołomienie i dezorientację, jutro po południu powinien pan całkiem wrócić do siebie. Popławski miał rację, pomyślał Rabin. „Jak" było proste. „Jak" to wóz jadący z jednego miejsca w drugie. Komplikacje zaczynały się przy „dlaczego". Bał się jednak zadać to pytanie, poniewaŜ odpowiedź określiłaby teŜ dokładnie jego los. - A moja praca? - PrzecieŜ pan jej nienawidził! - Nie o to chodzi. - ZłoŜył pan wymówienie. - Miałem dostać pieniądze. - Prześlą je Janey. Potrzebuje ich. - No właśnie, co z Janey? - Dzwonił pan do niej. - Dzwoniłem?! - Mamy takie urządzenie, które nazywamy Papugą. Jeśli mu podać dostatecznie duŜo taśm z czyimś głosem, potrafi je łączyć tak szybko, Ŝe ta kombinacja brzmi jak prawdziwa rozmowa. To coś w rodzaju waszej informacji telefonicznej, tylko znacznie lepsze. Proszę mnie nie pytać, jak działa. W kwestiach technicznych jestem odszczepieńcem. - Co mówiła Janey? - Jak pan się domyśla, była bardzo zdenerwowana. Padały róŜne wyzwiska... - Na przykład jakie? - To zbyt osobiste. - Aha, teraz to zbyt osobiste! - MoŜe pan przesłuchać taśmy. - Chcę wiedzieć zaraz. - Proszę, nie. Niech mnie pan nie zmusza. Wystarczył mi ten jeden raz. Słusznie. Rozumiem pana. Ale ja znam Janey. Nie zadowoli się jednym telefonem. Będzie chciała konfrontacji. Spróbuje mnie odszukać. A właśnie, co ona myśli, Ŝe gdzie jestem? - W Meksyku. - W Meksyku? A co tam niby robię? - PodróŜuje pan. Ostatecznie kończy swoją ksiąŜkę. Porządkuje własne Ŝycie. Pije tequile. Rabin zrozumiał, Ŝe nie moŜe dłuŜej zwlekać. Odetchnął, na chwilę zamknął oczy, odwrócił się do Popławskiego i spytał: - No dobrze, dlaczego?
- Od czego by tu zacząć, od czego by zacząć... Zacznijmy od polskiego generała. Od tego generała, który, pana zdaniem, wygadał się o naszym poetonaucie, jak go u was nazywa prasa. Miał pan słuszność. Sprawdziliśmy. Generał się przyznał. ZłoŜył prawdziwe zeznanie, nie takie w dawnym stylu. - I co się z nim stało? - Nic strasznego. Degradacja, przeniesienie, naprawdę nic takiego. - Coś jeszcze? - To, co pan mówił przez telefon przyjacielowi... Ŝe ten radziecki urzędnik, którego FBI zgarnęło w Strefie 128, być moŜe dał się wystawić swoim własnym ludziom. Tutaj teŜ pan trafił. Rabin przez chwilę zastanawiał się nad słowami Popławskiego i doszedł do wniosku, Ŝe to jeszcze nie jest prawdziwe „dlaczego". - Ale dlaczego, tak dokładnie? - Trudno mi to powiedzieć, nawet trochę wstyd, ale spróbuję, bo to niezwykle waŜne, Ŝebyśmy się całkowicie zrozumieli. Mówiąc najprościej, uwaŜam pana za Einsteina historii, za najbystrzejszego śyda w świecie. - O mój BoŜe - wykrzyknął Rabin - ja sam właśnie tak o sobie myślę! - A dobrze pan wie, jak rzadko ludzie widzą nas takimi, jakimi widzimy się sami. - Wiem, ale... - Ale nie tak pan to sobie wyobraŜał. No to co? WaŜne, Ŝe ziściło się pańskie marzenie. Chciał pan, Ŝeby dostrzeŜono w panu wielkiego geniusza. Chciał pan mieć szansę wpływania na bieg wydarzeń. Ja dostrzegłem w panu geniusza. Ja panu daję tę szansę. - Co to znaczy, ta druga część? - Mój plan jest prosty. Pójdę do Politbiura, powiem im, co mam, i poproszę, Ŝeby mi pozwolili zaprząc pański umysł do pracy dla nas. - Skąd ta pewność, Ŝe zechcę dla was pracować? - Wnioskuję z pana własnej inteligencji. Zabrzmiało to niezbyt przyjemnie. - Tak? - Osobiście nie chcę nawet myśleć o innej moŜliwości. Gdy idzie o nas obu. - Rozumiem - powiedział Rabin najobojętniej, jak potrafił. - A jak, pana zdaniem, zareaguje Politbiuro? - Poślą pana prosto do czubków! - warknął mimo woli; czuł instynktowną potrzebę odpowiedzenia atakiem na atak. - Proszę tak nie mówić! Popławski tuŜ pod kącikiem lewego oka miał malutką bliznę w kształcie półksięŜyca. Rabin nie wiedzieć czemu zaczął się zastanawiać, skąd się wzięła. - Czy Politbiuro wie, Ŝe pan się do nich wybiera? - zapytał. - Jeszcze nie. Najpierw trzeba poczynić pewne przygotowania. Niektóre dotyczą pana. Świetnie, pomyślał, im prędzej sprawa dojdzie do Politbiura, tym lepiej. Jego członkowie to ludzie praktyczni i trzeźwo myślący - zaraz odrzucą cały plan. No i prędzej oni go uwolnią niŜ ten typ, którego opinia o Rabinie była tyleŜ pochlebna, co dławiąca. - Jaki jest pierwszy krok, jeśli chodzi o mnie? - podjął. - Zaczniemy od wizyty w wydziale Specjalnej Dezinformacji, czyli, jak my to nazywamy, w SPECDEZINFORMIE. Słyszał pan o nim? - Owszem. - Za Stalina by pan nie słyszał! Za Stalina działy się takie rzeczy, o których nikt się nie dowie aŜ do końca świata! Właśnie to nazywam bezpieczeństwem. - Skończę śniadanie i moŜemy iść do SPECDEZINFORMU.
- Dzisiaj? Nie chce pan odpocząć? - Nie, nic mi nie jest. Bierzmy się do roboty. - Zadziwiające zdolności regeneracyjne! Ledwie jednak postawił stopy na chłodnej podłodze, ciemność, z której niedawno się wydostał, znów go wchłonęła, zaczerniając krew w jego mózgu. - Jutro, jutro. - Popławski ułoŜył nogi Rabina na łóŜku. - Jutro nie będzie za późno. Śniąc wspomnienie Rabin znów się znalazł w szpitalnym łóŜku na oddziale dziecięcym, po wycięciu migdałków. Zapach eteru wędrował z nozdrzy na podniebienie, gardło miał obolałe. Nawet nie próbował mówić, wiedział, Ŝe nie zdoła się odezwać. Po raz pierwszy w Ŝyciu wolał raczej myśleć. Myślał o wielkich przygodach – o safari w dŜunglach; o sobie w kostiumie płetwonurka i w hełmie, jak szuka skarbu na dnie morza. A potem w drzwiach stanęli rodzice, oboje w kapeluszach, radośnie uśmiechnięci i pełni miłości. Przynieśli mu lody waniliowe na uśmierzenie bólu gardła, a takŜe Ŝeby mu sprawić radość. Ooooooo, lody waniliowe kojące gardło. Oooooo... Obudziwszy się następnego ranka nie pamiętał, gdzie jest, bo tak wspaniale było poczuć dotyk światła na oczach. Światło i powietrze. Bóg jest tylko światłem i powietrzem. Niepotrzebnie nadaliśmy Mu aŜ tyle atrybutów; Bóg to tylko światło i powietrze. Ledwie jednak skrzypnęły drzwi, przypomniał sobie wszystko i w głowie błysnął jęk, niczym Ŝółty płomyk gazowy. Popławski zachowywał się dziś odrobinę zdawkowo - człowiek z wypełnionym programem dnia, udający, Ŝe wyłącznie komuś innemu poświęca uwagę. Rabin teŜ był gotów do działania. - Pańskie dŜinsy i koszula wiszą w szafie, świeŜo uprane - powiedział Popławski. - Ale w pewnym momencie moŜe będzie pan musiał włoŜyć garnitur. Powinien pan szczególnie zwracać uwagę na garnitury, jakie tu się nosi. Dla was, Amerykanów, wszyscy Murzyni i wszystkie rosyjskie garnitury wyglądają tak samo. O Murzynach nie mogę wyrokować, ale o rosyjskich garniturach owszem. RóŜnice są bardzo subtelne. Musi pan naprawdę uwaŜać. Ja umiem poznać zapijaczonego przewodniczącego kołchozu po samych mankietach. Aha, pomyśjiał Rabin, teraz mówi do mnie tak, jakbyśmy juŜ tworzyli zespół. Podniosły go na duchu znajome ruchy: wciągnięcie dŜinsów, zapięcie koszuli i wetknięcie jej w spodnie. - Jeśli to moŜliwe, wolałbym raczej dostawać kawę. Herbatę piję tylko w chińskiich restauracjach - rzucił mimochodem, kiedy wychodzili. Miał nadzieję, Ŝe ów komentarz przypomni Popławskiemu, iŜ to on, Rabin, jest tutaj geniuszem i na nim właśnie opierają się nadzieje tudzieŜ, i los Rosjanina - a nie odwrotnie. Popławski najwyraźniej odebrał sygnał, poniewaŜ nie pozwolił szoferowi otworzyć drzwiczek przed Rabinem, lecz uparł się zrobić to osobiście. Niewielka limuzyna stała na dziedzińcu otoczonym wielopiętrowymi budynkami z ciemnej cegły. Szare metalowe schody prowadziły do szarych metalowych drzwi. Z jednych drzwi, wysoko w górze, wyszedł męŜczyzna w niebieskim mundurze. On i Rabin przelotnie zarejestrowali nawzajem swoją obecność. Okna w tyle limuzyny miały kolor ciemnogranatowy i Rabin nic przez nie nie widział. Przegroda oddzielająca pasaŜerów od kierowcy była tej samej barwy. - Dlaczego nie moŜna wyjrzeć? - Ta limuzyna jest przeznaczona dla więźniów... powiedzmy raczej, dla zatrzymanych najwyŜszego szczebla. - Ale dlaczego nie moŜna wyjrzeć? - Bo jeśli zobaczą coś dobrego dla siebie, moŜe to być złe dla nas. A jeśli zobaczą coś złego dla siebie, to teŜ moŜe być złe dla nas, poniewaŜ staramy się ich utrzymać w moŜliwie najlepszym stanie. Oczywiście, dopóki pozostają na tym szczeblu.
Więźniowie najwyŜszego szczebla jeŜdŜą limuzynami, ale nie wolno im wyjrzeć na zewnątrz, pomyślał Rabin. Bardzo to rosyjskie, bardzo skodyfikowane. CóŜ za przyczynek do jego wiedzy... jeŜeli tylko przeŜyje! Skoro nic nie widział, przywołał obrazy ze swoich poprzednich podróŜy do Rosji. Pijaka sikającego na chryzantemy z szerokich, pałacowych, kamiennych schodów kurortu nad Morzem Czarnym, nocą, pod księŜycem południa. Moc odbitą w rosyjskich oczach. Siłę tych oczu widzianych z windy zjeŜdŜającej do moskiewskiego metra. Swoją przyjaciółkę Tanię płaczącą przy poŜegnaniu. Łzy tryskały jej na policzki i ciekły po twarzy. Nawet szyję miała mokrą od łez! - Jesteśmy na miejscu - oznajmił Popławski. W jego głosie Rabin uchwycił nutkę niepokoju; przez ułamek chwili czuł sympatię do Rosjanina. Ten dziedziniec, bardzo mały, cały w Ŝółtej cegle, naleŜał chyba do oficyny jakiegoś budynku. Poszli prosto do windy - osobliwie duŜej windy zwaŜywszy, Ŝe jeździła tylko cztery piętra w górę. - Mamy spotkanie z szefem SPECDEZINFORMU, Iwanem Łuninem, w jego gabinecie. Łunin to bardzo interesujący człowiek. Bardzo inteligentny. Jestem pewien, Ŝe rozmowa z nim sprawi panu przyjemność. Korytarz był długi, biało-niebieski. Popławski najwyraźniej się spieszył. CzyŜby się spóźnili? Czy moŜe nie chciał, Ŝeby ich widziano? - RównieŜ kocha śydów - dodał konfidencjonalnym, uspokajającym szeptem, wprowadzając Eliota do sporego gabinetu w stylu skandynawskim - brunatne drewno, szkło,stal. śwawym krokiem podszedł do Łunina, nim szef SPECDEZINFORMU zdąŜył wyjść zza biurka. Objęli się i ucałowali; Rabin usłyszał: „tak wiele lat, tak wiele zim" - wyraŜenie, którego uŜywają Rosjanie, gdy długo się nie widzieli. Jakkolwiek gusta Iwana Łunina w zakresie umeblowania skłaniały się ku nowoczesności, jego styl i sposób bycia miały w sobie coś dziewiętnastowiecznego. Schludna kozia bródka, oczy z błyskiem lekarskiej przenikliwości za okularami, które równie dobrze mogłyby być pince-nez. Rabin poczuł się nieswojo, kiedy te oczy go lustrowały. - Mam zaszczyt przedstawić profesora Eliota Rabina. Profesorze, to Iwan Łunin. Rabin potrząsnął zdumiewająco spręŜystą ręką Łunina i wymamrotał zwyczajowe: - Bardzo mi miło. Teraz zauwaŜył, Ŝe zaczesane do tyłu włosy Rosjanina zaczynają siwieć, ale tylko na końcach. Uznał go za człowieka inteligentnego - tak jak mówił Popławski - lecz, oczywiście, nie tak mu Ŝyczliwego jak Leonid Nikołajewicz. - Muszę jeszcze załatwić wiele spraw... nie wątpię, Ŝe panowie doskonale sobie poradzą beze mnie — rzekł Popławski, uśmiechając się do obu przyjaciół. - Ja teŜ nie wątpię - odparł Łunin - ani w to pierwsze, ani w drugie. W tym momencie Rabin wyczuł, Ŝe w całej tej sprawie gra toczy się o karierę. Ci dwaj męŜczyźni byli sprzymierzeńcami i - z definicji - Ŝaden z nich nie mógł dąŜyć do zdobycia pozycji dającej mniejszą władzę. Popławski wyszedł. Rabin i Łunin usiedli przy szklanym stoliku. Padły rozmaite propozycje - papierosy, kawa, herbata, moŜe coś mocniejszego? - Proszę kawę z mlekiem. Jakie macie papierosy? - Jakie pan sobie Ŝyczy. Kenty. - Nie znoszę kentów. Dlaczego w całej Europie pali się właśnie kenty? - Mamy marlboro, ale tylko w miękkim opakowaniu. Podejrzewam, Ŝe kiedy Amerykanie się na nas złoszczą, zaraz obcinają dostawy tych w twardym. - Świetnie, niech będzie marlboro.
Rabin oczekiwał, Ŝe kawa i papierosy pojawią się z magiczną, totalitarną łatwością, lecz tak się nie stało, a tymczasem niełatwo mu było rozmawiać z człowiekiem, który - dobrze to wiedział - widział w nim przede wszystkim przypadek do rozpatrzenia i szansę. - Spokojnie, kawa zaraz będzie. A zatem... - zaczął Łunin. - A zatem jestem tutaj. - Tak, widzę. Muszę przyznać, Ŝe to duŜa odwaga ze strony Leonida. Mam tylko nadzieję, Ŝe zrobił właściwy ruch. Zawsze robił właściwe. Mogę zadać panu kilka pytań? - Proszę, ale lepiej na nie odpowiem po kawie. - To będą proste pytania, tylko na „tak" albo „nie". Na przykład, wie pan, co Leonid o panu myśli? - Tak. - Podziela pan jego zdanie? - Tak. - Zna pan jego plany? - Słabo. - Ale czy zasadniczo jest pan skłonny mu pomóc? - Tak. Rabin znał strategię „tak" i „nie", róŜnicę między „tak", które było prawdą, a „tak", które pozwalało człowiekowi ocalić tyłek. W oczach Łunina dostrzegł błysk, mówiący jak gdyby: Oczywiście, do pewnego stopnia kłamiesz; to dobrze. Oczywiście, oczywiście, kłam, ale rób to we właściwy sposób, Ŝebyśmy wiedzieli, na czym stoimy. - Aha, kawa! - powiedział Łunin i wstał. Kiedy szedł do drzwi po tacę, Rabin nie spuszczał go z oka. Łunin takŜe nie chciał, by zauwaŜono ich razem. Jak dotąd Rabina widziały tylko dwie osoby: kobieta, która mu przyniosła obrzydliwe śniadanie, i męŜczyzna na pierwszym dziedzińcu: szofer prawdopodobnie nie zdąŜył dobrze mu się przyjrzeć. Czuł się przez to odcieleśniony, przezroczysty, niby meduza w czystej wodzie. A później, na minutę, Rabin przeniósł się z Moskwy do świata kawy i papierosów: jedno i drugie miało dla niego smak samego Ŝycia. Tyle Ŝe kawa była trochę zbyt mętna jak na jego gust, a mleko smakowało obcymi krowami, co z kolei mogło wpłynąć na smak marlboro, którego zapalił po pierwszych paru łykach. Pomimo to dość szybko poczuł skutek. Teraz nie tylko oprzytomniał, lecz takŜe wróciła mu zwykła jasność umysłu. Poczęstował Łunina papierosem. - Nie, dziękuję, rzuciłem. - Rosjanin potrząsnął głową melancholijnie, acz stanowczo. - I mówię panu, zdrowie to marna namiastka. - Wiem. Pewnie i ja będę musiał kiedyś rzucić - odparł Rabin nieco cieplejszym, konwersacyjnym tonem. Rozumiał, Ŝe musi stanąć z Łuninem na wspólnym gruncie, choć równocześnie się ostrzegał, by nawet tam zbytnio się do niego nie zbliŜać. - Wierzę, Ŝe rzucenie palenia jest wyłącznie wynikiem tego, do jakiego stopnia zdaliśmy sobie sprawę z własnej śmiertelności - rzekł Łunin, wyraźnie zadowolony, Ŝe zaczęli naprawdę rozmawiać. - Czyli, pana zdaniem, to automatyczne? - W pewnym sensie. Jak cofnięcie ręki od gorącego pieca. Wprawdzie na poziomie bardziej abstrakcyjnym, ale nie mniej realnym. Czy to koncept filozoficzny, czy groźba? zastanawiał się Rabin. A moŜe i jedno, i drugie? Czy i jemu przypominano o jego śmiertelności, o tym, jak łatwo moŜe zakończyć Ŝycie w jakiejś piwnicy? W końcu nikt nie wiedział, Ŝe jest tutaj.
- ChociaŜ otrzymałem wykształcenie bardziej naukowe niŜ artystyczne - ciągnął Łunin - uwaŜam, Ŝe sztuka gra waŜną rolę w prawdziwym Ŝyciu. Tak wiele rzeczy człowiek wymyśla, wyobraŜa sobie... I w ten sposób dochodzimy do sprawy pańskiego Ŝycia w Meksyku. - To znaczy? Chcę powiedzieć, to tabula rasa, biała karta. Mój wydział ma za zadanie stworzyć mit Eliota Rabina w Meksyku. Nie chciałbym, Ŝeby pańskie Ŝycie przybrało formę pod jakimkolwiek względem dla pana nieprzyjemną, dlatego teŜ proszę o współpracę przy tym jakŜe interesującym i wyjątkowym przedsięwzięciu. - Słuchaj pan - rzucił Rabin - chętnie pomogę Popławskiemu, ale nie chcę mieć nic wspólnego z tą meksykańską szopką. - Dlaczego nie? - Bo to nie moje Ŝycie. - A czyje? - No to zróbcie tak, Ŝebym tam zginął. W Meksyku moŜna zginąć od wielu rzeczy, są trzęsienia ziemi, skorpiony, banditos, co pan chce. Tylko juŜ raz z tym skończcie. - AleŜ to zbrodnia, to takie brutalne! To jakby aborcja wyobraźni. Proszę tylko pomyśleć o moŜliwościach. Mógłby pan mieć romans z rozwódką, która popija trochę za duŜo i studiuje sztukę w San Miguel Allende, gdzie spędził pan kilka miesięcy... kiedy to było? W siedemdziesiątym trzecim? Czwartym? Albo jeszcze lepiej, co pan powie na meksykańską śpiewaczkę ludową, radykałkę, z pięknymi czarnymi warkoczami i fantastycznym temperamentem? - Pomysł jest kuszący, owszem, tyle Ŝe z gruntu obrzydliwy. Wolę fikcyjną śmierć od fikcyjnego Ŝycia. - Tragiczna przedwczesna śmierć ma w sobie pewien urok - rzekł Łunin z namysłem. - Oszczędza człowiekowi poniŜenia starości, słabnącego wzroku, rozregulowanego pęcherza, wszystkich tych pogrzebów. Prawdę mówiąc, sam bym tak wolał. Oczywiście fikcyjnie. W rzeczywistości zamierzam trzymać się Ŝycia jak najdłuŜej. - Rozmyśliłem się - powiedział Rabin. - MoŜe niech jeszcze trochę poŜyję. Nie chcę, Ŝeby mnie ludzie opłakiwali, chociaŜ i tak mogą. - Był pan w Oaxaca? - Nie. - Podobno prześliczne miejsce. Ale, dla wprowadzenia szczypty humoru i realizmu, pańskie pocztówki powinny zawierać wzmiankę o zemście Montezumy, Ŝeby przyjaciele za bardzo panu nie zazdrościli. O dziwo, ta uwaga bardzo Rabina zasmuciła. Nagle zaczęło mu brakować zazdrości przyjaciół, tego pieprzu w sałatce. - Tak, przyjaciele bywają zazdrośni, no i godni zazdrości - stwierdził. - Zanim pan całkiem odrzuci moją propozycję, proszę na to spojrzeć. - Łunin przechylił się w stronę biurka i otworzył szufladę, po czym wręczył Rabinowi plik pocztówek. Flamingi w locie, róŜowe jak wata cukrowa. Kamienne kalendarze Azteków. Białe plaŜe. Katedry z pastelowej cegły suszonej na słońcu. Oczy Indian, barwy obsydianu. - Niech pan sobie tylko wyobrazi, siedzi pan tu w małym pokoiku, popija pyszne dos eąuis, je burrito, które nasza instytucja trzyma dla pana w zamraŜarce, słucha płyt z muzyką mariachi... i pisze pocztówki, jedną po drugiej, do przyjaciół, do rodziny, do dawnych kochanek. Sposobność sama w sobie niezwykła. KtóŜ z nas nie marzył o podwójnym Ŝyciu? W gruncie rzeczy pan takie prowadził, kiedy Popławski pana capnął. Więc to by była tylko kontynuacja czegoś, co pan i tak juŜ robił. Słowa Łunina miały jakiś dziwaczny metafizyczny posmak, nie pozbawiony uroku. Ponadto Rabin zŜymał się na myśl, Ŝe pocztówki będą pisać za niego oni - właśnie oni; Ŝe będą mu przypisywać myśli i uczucia, co - z definicji - musi zakrawać na prymitywną parodię.
- Nie - powiedział z westchnieniem. - Jestem więźniem. Więzień ma pewne prawa i pewną godność, godność zawarowaną tylko dla więźniów. Dowodem fakt, Ŝe nikt nie oczekuje od więźnia dobrowolnej współpracy. - Dziwię się, Ŝe odrzuca pan szansę korzystania z wolnej woli. - Ale nie ja dokonałem wyboru. - Czy to w ogóle moŜliwe? - Wszystko jedno. - Potrafimy doskonale sobie poradzić bez pana. Proponowaliśmy to tylko przez grzeczność. - Tak. Rozumiem. Dziękuję. Nie było juŜ o czym rozmawiać; Rabin wypełnił próŜnię zapalając następnego papierosa. Kto wie? Mogą mu je odebrać. Wydmuchując dym w górę i na lewo, spojrzał przelotnie na garnitur Łunina. Granatowy, prawie czarny, bardzo przypominał garnitur Popławskiego, tyle Ŝe materiał miał lekki połysk, który najpewniej świadczył o jakiejś skazie moralnej tudzieŜ o słabości charakteru - w Popławskim zaś czy w jego garniturze nie moŜna by się dopatrzyć ani jednego, ani drugiego. Garnitur Łunina nie był garniturem w pełni uczciwym. Zdradzał przywiązanie do tego, co iluzoryczne i przewrotne. Coś podobnego! pomyślał Rabin. CzyŜbym stawał się sowieckim garniturologiem? Krótkie pukanie poprzedziło wejście Popławskiego. - No i jak tam? - zapytał Leonid Nikołajewicz, uśmiechając się szeroko. - Profesor Rabin woli, Ŝebyśmy tę sprawę załatwili sami. - Obojętny ton Łunina sam w sobie wyraŜał rozczarowanie. Zmartwiona mina na złagodniałej nagle twarzy Popławskiego była najbardziej przeraŜająca ze wszystkich, które Rabin dotąd widział na tym obliczu.
Rozdział 12 W ostatniej minucie wstrzymano odliczanie. Arthur Blaine oczekiwał, Ŝe oderwie się od ziemi równie prędko, jak się zdejmuje opatrunek z ręki: jeden krótki krzyk i po wszystkim. Tymczasem opatrunek ściągano bardzo powoli i Arthur czuł, jak mu wyrywają kaŜdy włos razem z korzonkiem nerwowym. Co gorsza, cały ten pusty czas stanowił idealny zbiornik dla przeraŜenia. W Ŝaden sposób nie potrafił teŜ sobie wytłumaczyć, Ŝe przeraŜenie jest wyłącznie tworem bojaźliwej wyobraźni. Bo i nie było. Było realne, poniewaŜ juŜ za parę minut Arthur Blaine albo zniknie z tego świata, albo w ogóle spośród Ŝywych. JuŜ przedtem stal o krok od śmierci: samochód w poślizgu, przeciwprąd cofającej się fali, dwadzieścia gorączkowych, chaotycznych sekund. Nigdy jednak nie miał wraŜenia, Ŝe tkwi na samej krawędzi zagłady. Spojrzał na trzech współpasaŜerów, których zdołał dostrzec. KaŜdy z hełmów przypominał bioniczną muszlę mięczaka - twarde kule promieniowały doskonałością, jaką stwarza tylko technika, nigdy przyroda. Blaine przez moment szarpał się w swoim fotelu, przytwierdzony - za ręce, nogi i pierś pasami, które puszczą automatycznie, kiedy „Conestoga I" wyrwie się z ziemskiej grawitacji. Szarpał się, bo właśnie zrozumiał, Ŝe to, co teraz czuje - błyskawiczna molekularna dezintegracja jaźni - nie zaczęło się w chwili, kiedy wszedł na pokład i doznał pierwszego dojmującego wraŜenia rychłej śmierci. Nie, to się zaczęło dokładnie wówczas, gdy wyjrzał przez frontowe
okno na Marlborough Street i spostrzegł przed drzwiami dwóch męŜczyzn w eleganckich garniturach. Właśnie wtedy poczuł ostre ukłucie - podwójne poczucie zagroŜenia. I - jak sobie teraz uświadomił - pomylił się tylko co do szczegółów. Instynktownie wiedział, Ŝe ci dwaj męŜczyźni przyszli do niego i Ŝe to nikt inny jak Vincent i Glass, szatańscy niszczyciele nazywający się przedsiębiorcami budowlanymi. W teczkach niewątpliwie nieśli kontrakty, umowy, akty zrzeczenia się własności, klauzule - wszystko to napisane ową zwariowaną angielszczyzną, która w jakiś magiczny sposób tym mocniej zaciera znaczenie, im uwaŜniej się w nią wczytywać. Chcieli Arthura wyrzucić. Był zawadą, zagraŜał zdrowiu złotego cielca ekonomii, którego temperaturę odbytniczą dzień w dzień ogłaszano narodowi w postaci średniej DowaJonesa. Po raz pierwszy w Ŝyciu szczerze go kusiło, Ŝeby juŜ raz skończyć z całym tym zakichanym interesem, i gdyby miał pod ręką pistolet, moŜe i palnąłby sobie w głowę, zanimby zdrowy rozsądek skłonił palce do buntu. Aliści przyuczony do reagowania na określone sygnały dzwonka, Blaine natychmiast wypadł z samobójczego transu za sprawą krótkiego, zdecydowanego dzwonienia do jego własnych drzwi. Dźwięk ten mówił, Ŝe przyszli z wizytą powaŜni męŜczyźni, silni, lecz pozbawieni niemiłej agresji, chyba Ŝe - ma się rozumieć byliby zmuszeni zachować się nieładnie. WyraŜał Ŝyciową dojrzałość i pewność, twardo odrzucającą wszelkie infantylne bzdury. Czy Arthur skończy jak jedna z tych staruszek pokazywanych w wieczornych wiadomościach, jak mała babuleńka, co to siedzi w bujanym fotelu na werandzie, z karabinem kaliber 22, i za nic nie chce pozwolić, by nowa autostrada międzystanowa przebiegała przez jej salonik? Nie byli to jednak Vincent i Glass, tylko panowie Adams i Bourke. Dwaj najmilsi faceci pod słońcem. Adams w większym stopniu przypominał typowego amerykańskiego chłopca z jakiegoś miasteczka wciąŜ dostarczającego Jacków Armstrongów na kurczący się rynek. Bourke był bardziej stonowany, moŜe ze względu na nieustanne kłopoty z cerą. Nie poinformowali Blaine'a, Ŝe wzmiankowana nieruchomość właśnie go osierociła, lecz oznajmili, iŜ zdobył Nagrodę Apollo i jest zaproszony do Białego Domu, gdzie rzeczonym medalem udekoruje go prezydent we własnej osobie. Teraz, unieruchomiony jest w potrzasku, zrozumiał, Ŝe Adams i Bourke to po prostu Vincent i Glass działający na innym poziomie. Vincent i Glass byli demonami fizycznymi, odpowiedzialnymi za gwałt na Ŝywej architekturze miasta, natomiast Adams i Bourke - demonami wyŜszego rzędu. Odpowiadali za zniszczenie architektury jaźni. Nawet nie wiedzieli, co robią! Prostolinijne anioły, myśleli, Ŝe przynoszą radosne wieści! A później, z prędkością większą niŜ prędkość światła, rozpacz Arthura zmieniła się w dziką, radosną nadzieję. PrzecieŜ to tylko śmierć dawnej duszy, więc zarazem narodziny duszy nowej. Narodziny poety w kaŜdym calu, poety, który z innego świata przemówi do całej ludzkości: jego pięciozgłoskowe jamby przenikną roziskrzony pył próŜni, niebiańskie cumulusowe miasta, ocean błękitnego powietrza zawierającego dość tlenu, by miliardy istot mogły oddychać wszystkie naraz; wreszcie jego słowa wejdą do ludzkich uszu i mózgów, Ŝeby znów się pojawić na wargach jako zwykłe, powszednie zwroty. Tak, ale czy aby się nie zhańbił ponad miarę? Niewątpliwie wyczuwał posmak hańby, niczym drobinki pośledniego tłuszczu we krwi. W jaki sposób utracił swoją integralność? Jak moŜe ją odzyskać? Czy powinien prześledzić drogę błędu? Czy to tylko kontynuacja jego pomyłki? Umysł odpowiedział na tę kanonadę pytań prędkim, dokładnym, zmysłowym wspomnieniem - Arthur pił sok ze świeŜo wyciśniętych pomarańcz podczas swojej huraganowej tury telewizyjnej. Zastanawiał się wówczas, dlaczego nowojorczycy tak lubią świeŜy sok pomarańczowy. CzyŜby to ich komórki domagały się witamin, których dostarcza takŜe światło słońca i które na Manhattanie przegrały na rzecz rozrostu w pionie? Czemu jednak umysł podsuwał to papkowate cytrusowe wspomnienie, zamiast szukać odpowiedzi na stawiane mu pytania?
Zawstydził się na moment uświadomiwszy sobie, jak daleko zboczył z poetyckiej ścieŜki. Podobnie jak śniąca jaźń, poeta myśli Ŝywymi obrazami, a nie geodezyjnymi kostkami logiki. Dusza dała mu odpowiedź, lecz był tak rozstrojony, Ŝe nie zrozumiał sygnału. Porwał go zwariowany słup powietrzny nasycony pytaniami. Teraz musiał zapytać samego siebie, co oznaczały jego myśli i czy wspomnienie soku pomarańczowego nie było w istocie dogłębnym symbolem albo teŜ jeszcze jedną oznaką szaleństwa. Czy moŜe to wszystko wynikało stąd, Ŝe siedział prostopadle do realnego świata? Czy to krew, powolną falą płynąc przez mózg, oŜywiała te partie, które od dawna pozostawały uśpione? Czy to utajony rodzinny obłęd wypijał mu krew z mózgu, jak wampir? Musi odzyskać równowagę, musi stanąć na równej stępce! Wtem w słuchawkach zainstalowanych w hełmie Arthura Blaine'a rozległ się głos, brzmiący jak głos robota, sprytnie zabarwiony południowo-wschodnim akcentem. Powiedział: - Zaczynamy odliczanie. Po sakramentalnej pauzie dały się słyszeć przykre trzaski elektro-statyki — przedsmak całego przedsięwzięcia. - Dziesięć - rzekł głos NASA. Naraz Blaine znalazł się w dwóch wymiarach czasu jednocześnie. W jednym sekundy liczyło się jak grosze. W drugim czas był tak rozrzedzony, jak rozrzedzone jest powietrze dla kogoś, kto właśnie skoczył z okna. Arthur opadał w jasną pustkę, gdzie symbole otwierały się nad nim jak barwne spadochrony. Teraz pojął, dlaczego ParyŜ migotał. Bo na świecie nie zostało juŜ ani krzty rzeczywistości. PróŜno by jej szukać, tak jak próŜno by w katedrach szukać Boga. A teraz Arthur takŜe migotał. - Dziewięć - rzekł głos NASA. Ich bin der Geist der stets verneint. Jedyny wers Fausta Goethego, który znał po niemiecku, zadźwięczał mu w głowie. Ale to przecieŜ prawda! Wszystko to jedna niedoskonała chwila w Nicości. KaŜdy osesek skazany na zagładę, stracony kaŜdy liść na kaŜdym drzewie, kaŜde słowo. Świadomość rościła sobie prawa, a zarazem stanowiła karę za te roszczenia. - Osiem. Ale przekonanie, Ŝe Ŝycie nie ma wartości, było grzechem największym. Grzechem, który równieŜ ułatwiał wszystkie inne. W jaki sposób upadł tak nisko, tak szybko? Zawiniła sława - prędka sława, obojętne, jak długo się na nią czekało, sława prędka z natury. Miotała nim po kraju z szybkością odrzutowca. Rzuciła do Waszyngton u - królestwa plotki i władzy; na rozbrzmiewający klaksonami Manhattan, frymarczący akcjami i uznaniem; do Los Angeles - rak skóry w świetle reflektorów; na przyjęcia z rojem zachwyconych pań w średnim wieku i ich drzemiących męŜów; do telewizyjnych charakteryzatorni, gdzie przymilne kosmetyczki wycinały mu włoski z nosa; stamtąd do studia raz, kiedy Blaine recytował inwokację do swojego nagrodzonego wiersza, puścili reklamę subaru, nim zdąŜył dojść do końca, toteŜ wizjonerskie rozstrzygające słowo musiało poczekać, aŜ prowadzący raz jeszcze przedstawi gościa programu tym telewidzom, którzy włączyli się dopiero w tej chwili. Spospolitował swoje powołanie. Grał zgodnie z ich regułami, grał w ich klocki amerykańskie klocki: telewizję, sukces, nowe towary. Odsłoniła mu się teraz tajemnica Sokownika. No jasne, jasne. To rzeczywiście był dogłębny symbol, słuszny i właściwy. Ameryka to Wielki Sokownik, natomiast Blaine - jeszcze jedna świeŜa pomarańcza tocząca się pod prasę. No i wyciśnięto go. Wyciśnięto! - Siedem. Czy jednak nie było jakiegoś wielkiego, dziwnego łutu szczęścia w tym, Ŝe oto siedzi przytroczony do błękitnego wyściełanego fotela, w drodze na KsięŜyc, gdzie go oczekiwało coś tak niezwykłego, iŜ - jak wiedział - mogła to być tylko upragniona wizja, a takŜe zbawienie, którego teraz tak srodze potrzebował. KsięŜycowe zbawienie! CóŜ za niezwykłe, fantastyczne szczęście! - Sześć.
Na ziemi znamy tylko jeden stan niewaŜkości: seks. A ludzie szukali niewaŜkości od zarania dziejów, jak gdyby grawitacja stanowiła jedną z kar za grzech pierworodny. - Pięć. Blaine spojrzał na trzech współpasaŜerów. Jeden z nich lekko poruszył głową, na okienku hełmu rozlała się plama światła. W pewnym sensie było to zaledwie kolejne ludzkie doświadczenie; w niczym innym jak w potęŜniejszej wersji jumbo jeta; w obecności innych ludzi z ich własnym Ŝyciem, wspomnieniami, osobowością i oddechem przesyconym wyziewami metabolizmu. Działo się na Florydzie, we środę. A czy na KsięŜycu są środy? - Cztery. KsięŜyc ma swoje własne dni. Powinny mieć swoje własne nazwy. Arthur im je nada - Adam przechadzający się w ogrodzie kraterów. - Trzy. Teraz sekundy znów chyŜo odmierzały prawdziwy czas prowadzący do prawdziwego zdarzenia. Do lotu kosmicznego albo teŜ kosmicznej tragedii. śycie lub śmierć. Do tego zawęził się lej. Nie było miejsca na inne moŜliwości. Tylko na te dwie. - Dwa - rzekł głos NASA, zdawało się, jednej myśli z Arthurem. AleŜ oczywiście, byli jednej myśli. Mieli jedną wolę, jeden cel, a rakieta była jedną pionową cyfrą, cyfrą... - Jeden. Blaine poczuł falę wstrząsu przenikającą ogromny cylinder za plecami. Ciśnienie spłaszczyło mu mongoloidalnie twarz, a później, nie zostawiając miejsca na nic innego, całą czaszkę wypełnił mu ryk.
Rozdział 13
- Ale dlaczego nie chciałeś współpracować, choćby tylko na znak solidarności? zapytał Popławski. - Nie chciałem się wikłać w jakieś nierzeczywiste historie, kiedy juŜ i tak czuję się dostatecznie nierzeczywisty... jeśli mnie rozumiesz, Leonidzie. - Rozumiem. - Więc widzisz, to nie ma nic wspólnego z naszą współpracą. - Ale cała sytuacja robi się chwiejna. - No cóŜ, rzeczywistość moŜna poznać przede wszystkim po tym, Ŝe nie jest taka, jak byśmy sobie Ŝyczyli. - Fakt. A skoro mowa o rzeczywistości, powinieneś wiedzieć, Ŝe jutro idziemy na Kreml. - Jutro? O której? - O ósmej. - O ósmej jestem praktycznie w stanie śpiączki, choć powinienem być błyskotliwy, a w tym kraju nie ma nawet normalnej kawy. - No widzisz - zauwaŜył Popławski z ciepłym, a zarazem smutnym uśmiechem. Znowu rzeczywistość. Wydawało się, Ŝe juŜ w parę sekund później Leonid Nikołajewicz potrząsał go za ramię i mówił: - Czas wstawać, czas wstawać.
W powietrzu wisiał zapach jakby lekko przypalonej kawy. Eliot Rabin rozkleił powieki, zamrugał, by zwilŜyć oczy i wyostrzyć wzrok, dopóki znowu nie ujrzał tej okrągłej i bardzo swojskiej twarzy, tego słowiańskiego księŜyca. Wypij mnie czarną, powiedziała kawa, i Rabin, choć zazwyczaj dodawał mleka, uznał to za dobry pomysł. Tego ranka jego mózg musi tętnić od krwi. Rzecz jasna, był geniuszem, ale przecieŜ geniuszem nie do końca doskonałym i nie zawsze mógł wszystko wymyślić na poczekaniu. Cały problem polegał na tym, Ŝe potrafił udzielić błyskotliwej odpowiedzi jedynie błyskotliwemu pytającemu. Popławski miał przynajmniej tę poniekąd metafizyczną kopf - to po części jego problem. Jakkolwiek nierzeczywiste, kłopotliwe połoŜenie Rabina spełniało pierwsze z kryteriów rzeczywistości - nie było takie, jak by człowiek sobie Ŝyczył. Rzeczywistość ukazuje nam, Ŝe pływamy w soku pragnień. Niemniej, jak to ujął Popławski, Rabin pragnął szacunku i wpływów - i jedno, i drugie teraz mu ofiarowywano do woli. A zatem rzeczywistość czasami była po naszej myśli, a Ŝycie stawało się spełnionym Ŝyczeniem. Innymi słowy, myślał, rzeczywistość nie tylko jest nie taka, jak by człowiek sobie Ŝyczył; kiedy taka jest, to i tak nie jest. Czuł na sobie spojrzenie Popławskiego. Spojrzenie chłodniejsze teraz, raczej taksujące niŜ ukontentowane. - Ruszajmy - rzekł Popławski. W korytarzu ani na dziedzińcu nie było nikogo. Rabin zastanawiał się mimo woli, czy to z powodu wczesnej godziny, czy teŜ dlatego, Ŝe Leonid Nikołajewicz wydał ścisłe instrukcje, chcąc i tego dnia zataić obecność gościa. Owa niewidzialność działała Rabinowi na nerwy. Wsiadając jednak do limuzyny, dostrzegł przelotnie kark szofera, wystrzyŜony prawie do wysokości czapki. Przypomniały mu się filmy Eisensteina - szyje oczekujące topora. Wiedząc, Ŝe to głupie i zupełnie mimowolne, potarł własną szyję. - Nic nie mów, chyba Ŝe cię zapytają - poinstruował Popławski; tego ranka najwyraźniej był myślami gdzie indziej. - Z kim mamy się spotkać? - spytał Rabin. - Z sekretarzem generalnym i z tymi, których obecność on uzna za poŜądaną. - Oczywiście będzie teŜ szef KGB, prawda? - Czemu to mówisz? - Pewno chciałbyś zająć jego stołek, co? - Skąd ten wniosek? - Wykonujesz pewien ruch, a w świecie kariery istnieją tylko dwa kierunki: w górę i w dół. Szefowałeś w Ameryce, więc juŜ i tak byłeś dość wysoko. A parę rzeczy związanych z twoją osobą, Leonidzie, od razu widać jasno. Po pierwsze, Ŝe jesteś z gruntu Rosjaninem, po drugie, Ŝe z gruntu człowiekiem KGB. A to znaczy, Ŝe chcesz Ŝyć w swojej ojczystej Rosji i zdobyć wysoką, wpływową pozycję w KGB. Moim zdaniem, nie podejmowałbyś aŜ takiego ryzyka, Ŝeby się zadowolić drugorzędnym stanowiskiem. - Ładnie rozumujesz. - Dziękuję. - Powinieneś wiedzieć, Ŝe zamierzam odnieść całkowite zwycięstwo. - No to powodzenia.
Czy mówił szczerze? Czy rzeczywiście Ŝyczył Popławskiemu powodzenia? Nadal uwaŜał, Ŝe Politbiuro powinno raz spojrzeć na całą sprawę, wsadzić Leonida do domu wariatów, a jego, Rabina, odesłać pierwszym samolotem. Mógłby się znaleźć w San Francisco przed upływem dnia i nikt, ale to nikt na świecie nie uwierzyłby w jego historię. Taką typową opowiastkę z sensacyjnych brukowców w najlepszym razie uznano by za Ŝałosną próbę zwrócenia na siebie uwagi, podjętą przez niedowartościowanego, stukniętego naukowca. Przyjaciele by mówili, Ŝe Eliotem bardzo wstrząsnęło to, iŜ nie dostał stałej posady. Howard by się popłakał, po czym go się wyparł. Janey przyjęłaby go z powrotem. A ta karteczka, którą jakoby zostawił Vikki? MoŜna by udowodnić, Ŝe podrobiono jego pismo. No tak, ale jak dowieść, Ŝe to robota KGB, a nie dowcip spreparowany przy piwie przez kogoś z kolegów? JeŜeli Popławskiemu się poszczęści, jeŜeli zostanie szefem KGB, Rabin nigdy się stąd nie wyrwie. Przez resztę Ŝycia pozostanie zamknięty w tym niedźwiedzim uścisku! W pewnym sensie to smutne. Tylko jeden człowiek na świecie naprawdę okazał głęboki, naleŜny podziw dla jego geniuszu i właśnie tego człowieka musi zdradzić, by ratować własną skórę. Po raz kolejny objawiła się paradoksalność rzeczywistości w całym swym obłąkańczym przepychu. - Jesteśmy na miejscu, i punktualnie - oznajmił Popławski, gdy limuzyna zahamowała ostro. - Oby tylko mieli juŜ gotowy ten garnitur, który dla ciebie zamówiłem. Ten dziedziniec był zielonobłękitny, w pięknym kolorze, przywodzącym na myśl Starą Rosję. Rabin mimo woli podziwiał dwóch pierwszych straŜników przy bramie. Tacy czujni, tak skorzy, by się zmienić w zaporę, czysta uwaga, ani krzty osobowości. RównieŜ przybysza nie uwaŜali za człowieka, lecz za toŜsamość, którą naleŜy zapamiętać. Popławski pokazał swoje papiery; zostały sprawdzone i zwrócone. StraŜnik, który je wziął, bez słowa spojrzał na Rabina: Ŝądanie było aŜ nadto oczywiste. - On nie ma dokumentów - rzekł Popławski. - Mam kalifornijskie prawo jazdy - wtrącił Rabin. - Przypominam ci, nie odzywaj się - rzucił Leonid. StraŜnik sprawiał teraz wraŜenie z lekka oburzonego, tak jak bywają oburzeni tylko słuŜący w dobrym domu. - Mam rozkaz sprawdzać dokumenty kaŜdego, kto tu wchodzi, bez wyjątku, towarzyszu pułkowniku oświadczył. - Leonidzie, mogę coś powiedzieć? - spytał Rabin. - Czy to pomoŜe? - Tak. - W porządku. - Słuchajcie - zwrócił się Rabin do straŜnika. - Jestem Amerykaninem. W Ameryce mamy nasz własny, specjalny rodzaj dokumentów. Przykładowo, oto prawo jazdy wydane przez stan Kalifornia, który jest swego rodzaju autonomiczną republiką z plaŜami i Hollywoodem. A to tutaj nazywamy kartą kredytową Searsa. Z tą kartą mogę wejść do kaŜdego sklepu sieci Sears w całych Stanach Zjednoczonych Ameryki, tych sklepów zresztą muszą być setki, i kupować lodówki, urządzenia klimatyzacyjne, kolorowe telewizory, stoły do ping-ponga czy kanapy, w dzień czy w nocy - ciągnął z niejakim poczuciem winy, bo dobrze wiedział, Ŝe mocno przekroczył kredyt u Searsa i kartę prawdopodobnie by mu skonfiskowano, gdyby próbował kupić coś większego niŜ suszarka do włosów. StraŜnik wziął dwa plastikowe prostokąty i trzymał je z dość oczywistym szacunkiem oraz ciekawością. Zerknął znad zdjęcia Rabina w prawie jazdy, przenosząc spojrzenie z kolorowego obrazka rozmiarów paznokcia na Ŝywą twarz wielkości naturalnej, obie z czarną kozią bródką i obie naburmuszone, bo oto ktoś rozpraszał ich rozproszoną uwagę.
Karta Searsa najwidoczniej okazała się bardziej interesująca, tajemnicza w swojej prostocie ery kosmicznej, kryjąca teŜ, niczym jakiś cudowny ekonomiczny układ scalony, nagromadzoną moŜliwość kupowania, kupowania, kupowania bez końca. - Przechodźcie - powiedział straŜnik, oddając Rabinowi kalifornijskie prawo jazdy i kartę, teraz juŜ upominki z innego świata. - Jak mogłeś zapomnieć, Leonidzie, Ŝe będę potrzebował dokumentów? PrzecieŜ sprawdzanie papierów to twoja działka. - Przypominam ci, Ŝebyś od tej chwili juŜ się nie odzywał bez pozwolenia. Proszę cię. Rabin stłumił chęć, by wytknąć idiotyzm tej umowy, i wszedł przed Popławskim do pokoju, w którym prócz słabego światła przy listwach podłogowych było zupełnie ciemno. Za ścianą warczały maszyny. Poczuł się tak, jak wówczas gdy dentysta zostawił go samego i poszedł do sąsiedniego pomieszczenia, aby stamtąd zrobić rentgen zęba. Zabrzmiał sygnał oznaczający widocznie, Ŝe wszystko w porządku, i w przeciwległym końcu pokoju otworzyły się drzwi. Wejście na oświetlony korytarz tarasowało dwóch następnych straŜników. Dokumenty Popławskiego zostały sprawdzone i zwrócone. Rabin znów wyciągnął prawo jazdy i kartę Searsa. Ten straŜnik obejrzał je ze znacznie mniejszą ciekawością. Podszedł do małego stolika, na którym znajdował się telefon i kilka róŜnobarwnych notatników z luźnymi kartkami. Podniósł jeden, przeczytał, co trzeba, a wróciwszy do Rabina oddał mu dokumenty. - Przykro mi, towarzyszu pułkowniku. Zgodnie z moimi rozkazami, w braku amerykańskiego paszportu muszę otrzymać dwa inne dowody toŜsamości, między innymi główną kartę kredytową. - Searsa nie uznajecie za główną? - spytał Rabin. - Według mojej listy, nie. - MoŜe listę trzeba uaktualnić - zauwaŜył Popławski z sarkazmem; z chybionym sarkazmem, poniewaŜ straŜnik musiał przecieŜ wypełniać rozkazy. - Mogę coś powiedzieć? - poprosił Rabin. - Czy to pomoŜe? - Tak myślę. - W porządku. Rabin sięgnął do portfela i podał straŜnikowi kartę kredytową MasterCard, której termin waŜności minął i nie został przedłuŜony z powodu nieregularności płatniczych. - To powinno załatwić sprawę. StraŜnik wziął brudnawą, bo nie uŜywaną, kartę i wrócił do stolika. - To jest drugi waŜny dowód toŜsamości - oznajmił - ale juŜ przeterminowany. - Co za róŜnica? PrzecieŜ nie próbuję się z wami rozliczać - zaoponował Rabin. - Ale przeterminowana karta traci waŜność jako dowód toŜsamości. - MoŜna to ująć i tak - powiedział Rabin. - Mimo to taka karta nabiera nowej, innej wartości. - Niby jakiej? - zdziwił się straŜnik. - Teraz ma wagę dokumentu historycznego. Gdyby ktoś wam pokazał jeden z wcześniejszych egzemplarzy „Prawdy", czyŜbyście go potraktowali pogardliwie i powiedzieli, Ŝe nie ma wartości, bo to stara gazeta? Nie, okazalibyście stosowną cześć wobec tego historycznego dokumentu, waŜniejszego nawet niŜ dzisiejsze wydanie „Prawdy", wydanie tanie i powszechne. Czy nie tak? Słuchajcie, my naprawdę mamy naznaczone spotkanie z sekretarzem generalnym. - Muszę zadzwonić - powiedział straŜnik, tym samym wydając rozkaz, by zostali na miejscu. Podszedł do stolika i odbył cichą rozmowę przez telefon, odwróciwszy się plecami do Rabina i Popławskiego. Rabinowi zdawało się, Ŝe usłyszał słowo „przeterminowana".
Czy tu moŜna palić? zastanawiał się, lecz w końcu postanowił nie pytać. Współczuł straŜnikowi, gdyŜ ten znalazł się na bardzo śliskim gruncie. Byli juŜ w środku; minęli pierwszy punkt kontrolny; niewątpliwie mieli naznaczone spotkanie, a jeden z nich to niewątpliwie waŜny urzędnik KGB, który zapewne nie towarzyszyłby niewłaściwemu Amerykaninowi. Tymi drzwiami najwyraźniej nie wchodziło wielu Amerykanów. Pomimo to, na wypadek gdyby taki się zjawił, wydano instrukcje, szczegółowe i wyraźne, bo takie one zawsze muszą być. Przewidziawszy, iŜ Amerykanin wchodzący tędy na Kreml niekoniecznie podróŜuje z paszportem, władze dopuszczały inne formy identyfikacji. Bez wątpienia wybrano te najbardziej powszechne w Ameryce, co samo w sobie było oczywiście rozsądne - chyba Ŝe trafiło na Amerykanów stojących w hierarchii kredytowej tak nisko jak Eliot Rabin. Cholera, gdyby tylko płacił regularnie, juŜ by siedzieli u sekretarza generalnego! Lecz jak zwykle liczyła się wyłącznie brzęcząca moneta rzeczywistości. ChociaŜ twarz straŜnika pozostała idealnie obojętna, Rabin widział po niej, Ŝe zezwolono na wyjątek. A moŜe to w powietrzu wisiała woń aprobaty. - Zostaniecie dziś przyjęci w Nowej Sali. Proszę, wskaŜę drogę. Pokonali biały, wyłoŜony zielonym dywanem korytarz: powiało wiekiem siedemnastym. Kiedy otwarły się przed nimi drzwi, Popławski drgnął. Rabin w mig zrozumiał dlaczego. Przy małym dębowym stoliku siedziało tylko dwóch męŜczyzn - sekretarz generalny oraz szef KGB, Edow. Rabin nigdy nie widział Edowa w telewizji, znał go tylko z fotografii w radzieckiej prasie, a te przywodziły na myśl połączony efekt działania farby w aerozolu i formaliny. Szef KGB miał siwe włosy zaczesane gładko do tyłu i nosił okulary w grubej czarnej oprawce z plastiku; rysy twarzy znamionowały kogoś, kto zawsze woli trzymać się w cieniu. Obrazu dopełniał garnitur granatowy, prosty, mocno znoszony. Rabin poczuł się tak, jakby wchodził w cyrku do klatki, gdzie juŜ czekają wielki pogromca i tygrys. Popławski był tutaj lwem, a on, Eliot Rabin, niewinnym smakołykiem mającym podsycić ich krwioŜerczość. Energiczny, bezstronny, rozbawiony sekretarz generalny przywitał ich skinieniem głowy, zapraszając tym samym, by usiedli. Popławski miał zająć miejsce naprzeciwko Edowa, a Rabin w drugim końcu stołu, twarzą do sekretarza generalnego. Przywódca zdjął okulary i przetarł je serwetką, leciutkim uniesieniem głowy i oczu wskazując srebrną tacę pośrodku stołu. Stał na niej dzbanek staromodnej, czarnej, rosyjskiej herbaty oraz kawa rozpuszczalna w ornamentowanym, srebrnym naczyniu - zamówionym, jak zgadywał Rabin, przez Katarzynę Wielką lub inną rozrzutną carycę spośród tych, co trochę matkowały Rosji po twardych rządach Piotra Wielkiego. Rabin zdawał sobie sprawę, Ŝe wybór napitku ma ukryte znaczenie polityczne. Stara, rosyjska herbata oznacza wierność prawdziwej Rosji, lecz moŜe teŜ wskazywać na nie dość nowoczesne gusta; człowiek nowoczesny, człowiek, do którego będzie naleŜeć jutro, wybrałby kawę rozpuszczalną, po prostu dlatego Ŝe smakuje przyszłością. Spojrzał, co piją Edow i sekretarz generalny, lecz obaj sekundę wcześniej unieśli filiŜanki, wyprzedzając Rabina o krok. Popławski nalał sobie herbaty, jakby mówił: „Chcę herbaty i biorę to, co chcę". Tamci dwaj odnotowali ów gest, ale same gesty nie robiły na nich wraŜenia: czekali na coś więcej. Teraz Rabin poczuł na sobie wzrok sekretarza generalnego i uwagę Edowa. - Prawdziwa herbata jest lepsza od podrabianej kawy - rzucił w dobrym rosyjskim. Zabrzmiało to prawie jak mądrość ludowa. Sekretarz generalny roześmiał się, chcąc dać do zrozumienia, Ŝe - po pierwsze - jest dość inteligentny, by docenić to spostrzeŜenie, i - po drugie - Ŝe naprawdę je docenia. Choć Popławski jeszcze się nie zwrócił w stronę Rabina, ten czuł emanujące z niego ciche imperatywy. Dopiero teraz, kiedy się odezwał, zdołał skupić całą uwagę na sekretarzu generalnym. Ujrzał Wielkiego Księcia Moskiewskiego w eleganckim garniturze, zobaczył smutek odbity w binoklach.
Sekretarz dał im chwilę, by się odpręŜyli i pokrzepili; lecz rządzenie jedną szóstą świata to wymagające zajęcie i przyszedł czas wrócić do interesów. - Proszę towarzysza Popławskiego o zreferowanie sprawy. Popławski odwrócił się do swego przywódcy. Plecy Leonida Nikołajewicza wydały się Rabinowi nieprzeniknione i groźne. - Ten człowiek jest Einsteinem historii. Jest kimś, kim byłby Marks, gdyby Ŝył w drugiej połowie dwudziestego wieku. Jak silne światło latarni morskiej moŜe dopomóc w kierowaniu nawą państwową. Daję go wam. To zarówno mój wkład, jak i dowód na to, Ŝe nie brak mi ani wyobraźni, ani odwagi, aby poprowadzić bezpieczeństwo państwa w następne stulecie. Po minie sekretarza generalnego Rabin poznał, Ŝe przywódca jest zaciekawiony, choć bynajmniej nie dał się wziąć pierwszym szturmem. - Czy to moŜliwe? - Był ktoś taki jak Einstein; był ktoś taki jak Marks - odparł Popławski szybko i monotonnie, jakby recytował katechizm. Edow przesunął się mniej więcej o cztery stopnie w tył. Rabin to spostrzegł i juŜ wiedział, Ŝe od tej chwili Popławski jest górą. Zastanawiał się, czy powinien coś zrobić, aby ośmieszyć Leonida. Ale jakoś nie mógł. Jakimś sposobem rzucił na niego urok ten pokój, jego powolny, magnetyczny wir ciekłych minerałów. I wówczas pojął, Ŝe szybko, bardzo szybko będzie po wszystkim. Zawsze zakładał, Ŝe jeśli juŜ kiedyś do tego dojdzie, jego los zostanie rozstrzygnięty z wielką i dogłębną rozwagą; tymczasem, jak się okazuje, to kwestia sekund. Skoro Popławski przedstawił sprawę, on sam nie ma nic więcej do powiedzenia. Pchnęli Edowa o parę stopni w tył, lecz tylko o parę. Teraz pokój wypełniła władza sekretarza generalnego i to ona zadecyduje o losie Popławskiego, Rabina i Edowa, wszystkich za jednym zamachem. Władza ta wywoływała zawrót głowy, niczym kobieta o wiele piękniejsza od innych kobiet albo męŜczyzna o wiele bogatszy od innych męŜczyzn. Sekretarz generalny, ignorując Popławskiego i Edowa, spojrzał na Rabina. - Zasadniczo przyjmuję moŜliwość, Ŝe istnieje ktoś taki jak Einstein historii. Ale jestem teŜ człowiekiem praktycznym. Dam wam szansę przekonania mnie. Oho, to juŜ teraz, pomyślał Rabin. - Odkąd objąłem kierownictwo - ton sekretarza generalnego nie był całkiem wolny od samouwielbienia trzykrotnie miałem ten sam sen. W jakiś sposób związany z radziecką historią, i to nie tylko dlatego, Ŝe śnił go przywódca Związku Radzieckiego. Ten sen mnie dręczy. Opowiem go wam. Jeśli potraficie go zinterpretować i mi pomóc, zyskacie moją wdzięczność i moją wiarę w wasze zdolności umysłowe. Czy tego chcecie? A moŜe zaprzeczyć? - Tak. - Sen jest bardzo prosty. Pierwszy maja. Ze szczytu mauzoleum Lenina robię przegląd wojsk i ludzi maszerujących w pochodzie. I nagle u mojego boku pojawia się czarnoksięŜnik, całkiem podobny do ajatollaha Chomeiniego, i ludzie podąŜają za nim, bo wypowiada magiczne słowo. Sekretarz generalny przerwał, jakby musiał zebrać nieco odwagi, nim dokończy. - To magiczne słowo, które jest zarazem szyderczym okrzykiem i przekleństwem, brzmi... Huzsarr - Huzsarr? - upewnił się Rabin. - Właśnie tak je wymawiał - potwierdził sekretarz generalny, najwyraźniej nie chcąc głośno powtórzyć zaklęcia. Huzsarr, pomyślał Rabin; brzmiało bliskowschodnio, bardzo staroŜytnie, bardzo sumeryjsko, jakby wprost z Ur. A zatem pasowało do Chomeiniego, ale czy miało coś wspólnego z rosnącą populacją islamską w Związku Radzieckim? Lęk przed islamizacją od wewnątrz? Nie, to zły poziom interpretacji. Liczyło się
tylko samo słowo. Huzsarr. Tyle Ŝe Rabinowi trudno było myśleć szczególnie jasno w pokoju pełnym morderców. Naraz poczuł, jak wystrzeliła odległa synapsa, i ku swemu przeraŜeniu zdał sobie sprawę, Ŝe zna odpowiedź, lecz ta utknęła gdzieś po drodze, niczym nazwisko gwiazdy filmowej, które człowiek przypomina sobie dopiero po tygodniu. - Chyba znalazłem odpowiedź - stwierdził - ale trochę potrwa, zanim mi się skrystalizuje. - Wydam polecenie, Ŝe jak tylko wam się skrystalizuje, mają was natychmiast przyprowadzić do mnie. Tymczasem nie widzę powodu dokonywać jakichkolwiek powaŜniejszych przesunięć. Dopóki nie zajdą znaczące zmiany w sytuacji, będę traktował sprawę w kategoriach bezpieczeństwa państwowego, a nie politycznych. Tłumacząc to na nasze, pomyślał Rabin, wyślizgali nas. - Moim zdaniem, towarzyszu sekretarzu generalny - Edow, który dotychczas się nie odzywał, teraz przemówił, głosem bardziej piskliwym, niŜ Rabin się spodziewał - to przypadek dla naszej sekcji zdrowia psychicznego. - MoŜe i macie rację - przyznał sekretarz generalny, odchylając się w tył i patrząc na Rabina oraz Popławskiego innym wzrokiem. - Instytut WyŜszej Normalności imienia Gogola pewnie odniósłby korzyści, zaznajamiając się z amerykańską mentalnością. Edow kiwnął głową i uśmiechnął się lekko. - A co do towarzysza Popławskiego - ciągnął sekretarz generalny z wahaniem - moŜe po prostu powinien sobie usiąść i chwilę pomyśleć, a Ŝadne miejsce tak nie sprzyja rozmyślaniom jak izolatka na Łubiance. Po Edowie znać było zadowolenie i jednocześnie zawód. - Jakieś Ŝyczenia? - zwrócił się sekretarz generalny do Rabina, który w tych słowach rozpoznał niekłamaną, ostateczną manifestację władzy. - Papierosy - poprosił. - Ma dostawać paczkę dziennie, a w razie gdyby ten tak zwany geniusz umiał juŜ podać prawdziwe znaczenie słowa z mojego snu, chcę o tym wiedzieć natychmiast, bo jak nie, to polecą głowy. - Teraz zwracał się wyłącznie do Edowa. Zaledwie wydał polecenie, w magiczny sposób zniknął z pokoju, choć musiał jeszcze odsunąć swoje krzesło od stołu.
Rozdział 14
DZIENNIK KOSMICZNY Dzień pierwszy: Pierwsze zupełnie nowe wraŜenie: mgiełka chemicznego potu parująca z moich porów, na karku ściągająca wilgoć. Adrenalina wciąŜ napływa. Całkiem jak potęŜny „kopniak" małej czarnej. Co kilka minut niemal idealna równowaga między grozą a zdziwieniem ulega zakłóceniom, to na korzyść jednego, to drugiego. Pośród zmieniających się ciśnień i atmosfer ciało przypomina zbitego z tropu psa. Rusza to w tę stronę, to w tamtą. Nie wie, dokąd iść. Panika. Albo szczęście. Myśli skaczą z tematu na temat, jakby zerwały się wszystkie połączenia między nimi. MoŜe tak działa mi na głowę przestrzeń kosmiczna. Pojęcia stają się niby planety. Sunę od jednego ku drugiemu przez pustkę. NiewaŜkość: obrzydliwy zawrót głowy. Przeciwdrgnienia w bez-miejscowości.
Nie utrzymało się nawet pojęcie środka. Dzień drugi: JednakŜe pokochałem niewaŜkość, gdy tylko przestałem się czuć jak kobza zrzucana ze skały. Gdy tylko kobza zrozumiała, Ŝe umie latać - szkocki anioł. „Ochając" i „achając", niczym tłum na pokazach sztucznych ogni, kolejno oglądamy z kopuły obserwacyjnej Wielki Mur Chiński, jedyne dzieło rąk ludzkich widoczne z kosmosu. Pierwsza atrakcja turystyczna w disneyowskim Świecie Jutra. Roboty ziemne na powierzchni planetarnego muzeum. Podpis złoŜony przez naszą naturę, linia, mur, podział. Cudna Ziemia z płowymi pustyniami i zielonymi puszczami, rozsiane miasta. Ziemia, zaściankowa za sprawą Ŝycia. Dzień trzeci: Dziś czytam ksiąŜkę o cyklach Ŝycia gwiazd. Z jednej strony to dziwne - być w kosmosie i o nim czytać. Lecz z drugiej, nie jest wcale dziwniejsze, niŜ gdyby siedzieć w paryskiej kafejce i czytać Baudelaire'a. Chyba nigdy Ŝadne pragnienie nie paliło mnie z większą mocą aniŜeli to, Ŝeby zobaczyć ParyŜ. Miałem wtedy osiemnaście lat. Teraz ParyŜem są gwiazdy i właśnie tam chciałby się wybrać kaŜdy młody człowiek. Ale czym takim jest kosmos w porównaniu z ParyŜem? W ParyŜu moŜna wstąpić do kafejki, napić się czerwonego wina, wypalić gauloise'a i patrzeć na ścianę z zaciekami wody, aŜ wzrok tak się wyostrzy, Ŝe dosłownie pieści go czerwień wełnianego szalika na szyi przechodzącej kobiety. A co jest tutaj? Jak moŜna kochać atomy, gazy, pył? I jak mam pogodzić te dwa obrazy: paryska kafejka, siedzę i piszę na serwetce dwa wersy: Jest miłość taka, której musisz się wyrzec, Jeśli chcesz ją jako miłość pamiętać. I obraz drugi: unoszę się tutaj, wyciskając te słowa rylcem na winylu, Fenicjanin w przestrzeni pozaziemskiej. Baudelaire radził: „Bądź zawsze pijany - winem, cnotą albo miłością". Afryka to głowa słonia widziana spoza chmur! Dzień piąty: W dniu czwartym nie pisałem. Nie mogłem. Nie tyle zresztą nie mogłem, ile nie przyszło mi to nawet do głowy. Siedziałem w kopule obserwacyjnej patrząc, jak słońce rozświetla Ziemię, jak fala białego złota wieńczy jedno południe po drugim. Znałem odpowiedź: istnieje tylko struga czasu, miejscami ciemna, miejscami jasna. Dzień szósty: W tle bez przerwy słychać hałas - stukot klawiatur, jak dalekie uderzenia kostek do mahjonga, buczenie i furkot układów, elektrostatyczne trzaski otwartej linii do Houston, która nie brzmi o wiele lepiej niŜ krótkofalówka w podmiejskiej taksówce. Nawet w przestrzeni nie sposób się pozbyć rozdraŜnienia.
Sztuka wyniosła nas do nieba, nauka w kosmos. Teraz wiem, Ŝe wszystkie wieki były odliczaniem. śydzi, Grecy, wszyscy Rzymianie, średniowiecze, odrodzenie, oświecenie, rewolucja angielska, start! Dzień siódmy: Pytanie: Czy dla poety znajdzie się miejsce w przyszłości, w przestrzeni kosmicznej? Eksperyment: Wyślijmy tam któregoś i zobaczymy, co się stanie. Wyniki: dotąd nie sprecyzowane. Załoga ma do przeprowadzenia swoje eksperymenty, ja swoje. Problem polega na tym, Ŝe kiedy sobie o nich nawzajem opowiadamy, nudzimy się i z lekka irytujemy, i czujemy z tego powodu zaŜenowanie. Polaryzujemy się nawzajem - oni stają się hydraulikami z doktoratem. Sztuka staje się histeryczną diwą Ŝyjącą z astrologii. Rzecz jasna, po części to moja słabość humanisty. Lubię tylko wspaniałe galaktyczne uogólnienia, Wielkie Wybuchy i Czarne Dziury. Oni natomiast czytają wyłącznie artykuły naukowe i grube powieści w tanich wydaniach, nabite szczegółami technicznymi. Wydaje mi się jednak, Ŝe skoro nie potrafię znaleźć słów do porozumiewania się z naukowcami, to los poezji jest przesądzony, poniewaŜ w przyszłości kaŜdy będzie naukowcem juŜ w wieku sześciu łat. Jak więc mamy się porozumiewać? Za pomocą najprostszych słów, znanych wszystkim. Słów jedno-, dwusylabowych. Takie są najprawdziwsze. Niebo. Pokarm. Ból. Słowa zawsze będą z nami. Słowa są dla nas najistotniejsze. Wisimy ponad nieskończoną przestrzenią, zawieszeni na jednym przysłówku, na „wciąŜ" we „wciąŜ cię kocham". Dzień ósmy: Doświadczam uczucia moŜliwego tylko w kosmosie - tęsknię za Ziemią. Przestrzeń kosmiczna jest w najwyŜszym stopniu fizyczna i w najwyŜszym stopniu bezzmysłowa. Przeciwnie niŜ Ziemia, z jej powietrzem pełnym kwiatowych pyłków i z trawiastymi brzegami rzek. Ziemia, równie sękata i staroświecka jak dąb. Brak mi zatłoczonych chodników, ciał, drzew, samochodów, włosków na przedramionach, wymieniania z nieznajomymi spojrzeń rozświetlających was oboje na ulicy, w tłumie płaszczy, w siąpiącym kapuśniaczku. Brak mi woni mięsa przyrządzanego na ogniu. Brak mi smaku powietrza, październikowego powietrza, kwietniowego. Tutaj powietrze jest nieprawdziwe. Pewnego dnia przyjdą na świat ludzie, którzy nigdy nie oddychali prawdziwym powietrzem. Czy im się ono spodoba, jeŜeli kiedyś zawitają na Ziemię? Czy teŜ uznają je za nazbyt bogate, biologiczne, wulgarne? Dzień dziewiąty: NiewaŜkość ułatwi porody, nasi potomkowie będą się z nas wyślizgiwać równie gładko, jak to się dzieje u ryb. Pierwsze dziecko nie urodzone na Ziemi. Cesarskie cięcie wykonane na stratosferze. Nie uwolnimy się od Starego Adama, dopóki w kosmosie nie narodzi się Adam Nowy. Nowy Adam i Nowa Ewa. Nowy Seksualizm. Nowy Eden. Raj Odzyskany.
Nowe Dzieci będą nam wygłaszać kazania z kosmosu. Urodzą się ze świadomością, którą zdołali zyskać tylko nieliczni Ŝyjący na Ziemi. Oto ich pierworództwo. Zawstydzimy się przy nich. Wszelkie nasze wyobraŜenia staną się niby zniesławienie krwi. Dla nich Ziemia będzie czymś, na co spoglądali z góry i co zobaczyli. Z kosmosu jedność Ziemi będzie oczywistością. Zaszokują ich Izraelczycy i Palestyńczycy. Irlandczycy i Irlandczycy. Dzień dziesiąty: Jesteśmy na orbicie KsięŜyca. W sferze jego wpływu. Czuję ten bezruch, powinowactwo KsięŜyca z grobem. Dzień jedenasty: Dzięki Bogu za logistykę. Strukturę czasu znowu tworzą zadania. I narusza zamęt, bo nagle mamy zbyt wiele do zrobienia. Ćwiczenie w przechodzeniu z Modułu Dowodzenia („Conesto-ga I") do Lunarnego Ekspedycyjnego Modułu (LEM). LEM pomieści dwóch pasaŜerów: astronautę Yatesa i mnie. Procedury stosowane w nagłych wypadkach, w LEM-ie i na powierzchni KsięŜyca. Ostateczny harmonogram wciąŜ w przygotowaniu, ustalimy go zaleŜnie od tego, kiedy przybędzie statek radziecki. Numerację uzupełni się później. Znamy juŜ jednak strukturę, podaną z góry na podobieństwo sonetu. LEM USA opuszcza Moduł Dowodzenia. LEM USA przybywa na powierzchnię KsięŜyca. KsięŜycowe rozpoznanie Posiłek oraz regeneracja. LEM ZSRR przybywa na powierzchnię KsięŜyca. Rosyjska ceremonia chleb i sól. Fraternizacja z Wiktorowem (Blaine). Pozyskanie skał księŜycowych (Yates). Radziecka transmisja wydarzenia w ramach współpracy kulturalnej.
Ostatni punkt, przetłumaczony na normalny język, oznacza, Ŝe Wiktorów i ja mamy jutro nasz wieczór autorski. Jutro, na KsięŜycu.
Rozdział 15
Przeprowadzimy na panu serię testów, chociaŜ juŜ postawiliśmy diagnozę na podstawie pańskiej narodowości. Jest pan chory psychicznie - oznajmił doktor Wier, dyrektor Instytutu WyŜszej Normalności imienia Gogola. - Czy to aby nie zbyt pochopnie? - spytał Rabin. - Albo tak, albo nie. W tym wypadku nie. - Słuszną posturę doktora Wiera podkreślał biały kitel, piwne oczy błyszczały zdrowiem, ciekawością i zadowoleniem. Nawet siedząc wyglądał tak, jakby się spieszył. - Nie dam się przekonać.
- Właśnie dlatego pan tu jest. JeŜeli uda mi się pana przekonać, to spełnię swój lekarski obowiązek, to pana wyleczę. - Z czego? - Z ostrego subiektywizmu. Z Ŝycia w nierealnym świecie osobowości. Utraty kontaktu z rzeczywistością obiektywną. - Obiektywność moŜemy poznać tylko subiektywnie. - A widzi pan! Pierwszy i najbardziej typowy objaw choroby! Przekonanie, Ŝe nie sposób poznać obiektywnej rzeczywistości obiektywnie. Stąd kaŜdy musi mieć własne wyobraŜenie, poglądy, opinie, które się stają coraz bardziej indywidualne, aŜ wreszcie ludzie nie umieją się ze sobą porozumieć, co, jak pan wie, juŜ się dokonało w Ameryce. Subiektywizm to amerykańska choroba psychiczna par excellence. Prowadzicie samochód ze zgaszonymi światłami. Przez chwilę Rabin milczał. Musiał przyznać, Ŝe doktor Wier ma po części rację - jeden z nich bez wątpienia był szaleńcem i kto wie, moŜe istotnie ze względu na narodowość. Teraz jednak naleŜało przede wszystkim się bronić, jak jeszcze nigdy w Ŝyciu. - Dobrze, załóŜmy, Ŝe istnieje jedna świetlista rzeczywistość, jedna świetlista prawda - podjął. - Ja jej nie znam, bo jestem Amerykaninem i człowiekiem obłąkanym, ale pan, doktorze Wier, pan jest lekarzem, więc ją zna, a skoro tak, proszę mi o niej powiedzieć. - No, no, bardzo korzystna oznaka. Pan jest dopiero drugim Amerykaninem, którego tu mam, i - jak pan się domyśla - bardzo to dla mnie ciekawa sposobność, kiedy mogę wypróbować teorię na, nazwijmy to, drobnym ludzkim fakcie. - A ta teoria...? - Tak, racja. Pozwoliłem sobie na dygresję. Pan trzyma się tematu. Dobrze, bardzo dobrze. OtóŜ ta teoria jest moim dziełem. Opiera się na wielu punktach, ale wymienię tylko parę waŜniejszych. Sprawa pierwsza to odkrycie czwartego wymiaru geopolityki, którym jest umysł. Umysł jako wymiar o granicach równie istotnych jak ta na Odrze i Nysie. Granica między rzeczywistością i obłędem musi być tak nieprzekraczalna jak mur berliński. Stąd teŜ, zwłaszcza w okresie historycznym, kiedy, jak mawiacie w Ameryce, wszystko jest do wzięcia dla wszystkich, kiedy nawet rzeczywistość jest do wzięcia dla wszystkich, wyjątkowego znaczenia nabiera to, kto definiuje normalność, kto definiuje rzeczywistość. Tak brzmi moja Zasada Pierwsza: TEN, KTO DEFINIUJE NORMALNOŚĆ, DEFINIUJE RZECZYWISTOŚĆ. - A moŜe rzeczywistość zawsze wymyka się definicjom, więc nam zawsze się wymyka normalność? - Definiowanie rzeczywistości to u człowieka jeden z imperatywów. Ludzie robili to nieustannie, odkąd się pojawili u zarania dziejów. Nie tylko rzeczywistość w ujęciu religii i filozofii, ale i taką, jaką oglądali na własne oczy. Ludziom potrzeba rzeczywistości. Rzeczywistość to chleb dla umysłu. Opieraj mu się, powiedział sobie Rabin. Opieraj się tej oślepiającej, hipnotycznej błyskotliwości i zachwycającej pewności. - To Ŝadna rzeczywistość, o ile nie zawiera pewnej dozy subiektywizmu. - Racja! Ale ile? Oto pytanie. - No cóŜ - powiedział Rabin - subiektywność moŜe obejmować obiektywność, ale obiektywność nie zostawia miejsca dla niczego innego. - Inteligentne spostrzeŜenie, tyle Ŝe, niestety, wykrzywione pana własnym subiektywizmem, z tą jego wieczną potrzebą samowyniesienia. Proszę spojrzeć. - Doktor Wier pochylił się ku sporemu globusowi stojącemu na biurku. Pociągnął za kulkę na łańcuszku i globus nie tylko się rozjaśnił, lecz takŜe pod kontynentami i oceanami ukazały się jakieś białe zwoje. - Za minutkę się rozgrzeje - rzucił doktor Wier z niejakim technicznym zawstydzeniem. Rabin poznał juŜ to uczucie u innych cudzoziemców, którzy nieodmiennie zakładali, iŜ góruje się nad nimi w sferze technologii, jedynie dlatego Ŝe się jest Amerykaninem.
Wnet spostrzegł, Ŝe te białe smugi to zwoje mózgowe. Rabin od lat chciał zapamiętać nazwy poszczególnych części mózgu, lecz w końcu nic z tego nie wyszło, toteŜ przemykały mu przez głowę tylko mgliste, jakby ginekologiczne terminy. Cerebellum. - Kula ziemska ma dwie półkule, mózg takŜe. Gdyby między półkulami mózgowymi nie było Ŝadnej koordynacji, wówczas, sam pan przyzna, mózg musiałby funkcjonować nieprawidłowo. Tak? - Tak. - Doskonale. Kula ziemska ma dwie półkule. Waszą i naszą. I tym dwóm półkulom nie tylko brak koordynacji, ale wręcz wykazują wobec siebie czynną wrogość. Dwie półkule tej samej kuli w sposób czynny wrogie wobec siebie! Czy to nie obłęd? Czy nie Ŝyjemy w obłąkanym świecie? - Tu się z panem zgadzam. - Jedna strona musi więc być normalna, a druga szalona. - Niekoniecznie. Mogą być w złym stosunku. - Istnieją dwa rodzaje złych stosunków, zły-zły i zły - dobry. Jeśli jedna strona jest obiektywnie w dobrym, wówczas to strona pozostająca w złym musi się zmienić, bo ta pierwsza mogłaby przejść tylko od dobrego do złego. - A kto określa, która jest w złym stosunku? - Ten, kto definiuje normalność, definiuje rzeczywistość. - Dokładnie tak. Ktoś musi mieć odwagę podjąć się tego zadania. I to musimy być my. Bo wy, Amerykanie, wolicie swoje podwórkowe baseny subiektywizmu od wzburzonego oceanu rzeczywistości obiektywnej! Czy ten gość jest szczery? zastanawiał się Rabin. No tak, jest Rosjaninem, a zatem jest szczery, ze względu na narodowość. Ale cały kłopot ze szczerymi ludźmi tkwi w tym, iŜ kiedy się z nimi nie zgadzasz, wpadają w taką złość, Ŝe walą cię po głowie z czystego poczucia obowiązku. - W naszym systemie nie ma absolutnie Ŝadnych kar - ciągnął doktor Wier ciepło, jak na lekarza przystało. - Stosujemy wyłącznie kurację leczniczą. Jakkolwiek, muszę zaznaczyć, nasz system robi uŜytek z najrozmaitszych ludzkich pomysłów i wynalazków od, powiedzmy, Zen do terapii wstrząsowej. Nie ograniczamy się bynajmniej do szkoły wiedeńskiej, do tej erotycznej sztampy. Tak przy okazji, ta wasza zachodnia seksomania to jeszcze jedna oznaka rozpasanego infantylizmu. - Mogę zapalić? - spytał Rabin. - Oczywiście. A właśnie, otrzymałem instrukcję, Ŝe ma pan dostawać paczkę papierosów dziennie. - To by mogło pomóc. - Jak na pierwszą sesję, idzie nam całkiem dobrze. Z całą pewnością nauczył się pan myśleć do pewnego stopnia obiektywnie. A nawet, sądzę, jest pan gotów na Zasadę Drugą. Da pan radę znieść dwie zasady jednego dnia? A moŜe wolałby pan odpocząć parę godzin? - Nie, wytrzymam dwie zasady za jednym posiedzeniem. - Zasada Druga nie jest, ściśle biorąc, moja. Choć oczywiście to ja ją zastosowałem w nauce o wyŜszej normalności. Tak czy siak, pewno pan wie, Ŝe Goethe i Napoleon ucięli sobie kiedyś pogawędkę o losie. Goethe próbował pisać coś, co nazwał schicksaltragedie, czyli tragedia losu. Napoleon zareplikował, Ŝe w naszych czasach losem jest polityka. - I miał rację! W naszym stuleciu setki milionów ludzi umarły przez politykę. Polityka jest losem. Rozpętuje wojny. Rzuca ludzi na wygnanie. Podkłada bomby w kawiarniach. Stwarza atmosferę grozy, która ogarnia świat. Ale wszystko zasadza się na tym, co znaczy los. Los oznacza po prostu siły, których nie potrafimy kontrolować. Czy te siły układają się w określony wzór, czy teŜ nie, to sprawa drugorzędna. Faktem jest, Ŝe istnieją i Ŝe nie umiemy ich kontrolować; moŜemy je nazywać losem albo moŜemy nazywać rzeczywistością. Proszę więc zwrócić uwagę na ten sylogizm:
Polityka to los. Los to rzeczywistość. Rzeczywistość to normalność. Normalność to polityka. Oto mantra normalności. Proszę ją sobie powtórzyć dziesięć tysięcy razy, póki w końcu nie przeniknie do samego rdzenia. Nie chcę się z panem widzieć, aŜ pan tego nie powtórzy dziesięć tysięcy razy, proszę liczyć i numerować kaŜdy kolejny raz, proszę prowadzić bieŜący rachunek jako część praktycznego treningu w obiektywizmie zakończył doktor Wier ze smutnym uśmiechem, wiedząc, Ŝe pacjent nigdy nie ukończy kuracji, poniewaŜ jego choroba jest, z definicji, znacznie powaŜniejsza, niŜ mógł to sobie wyobrazić. Pokój nie był taki zły, przez co sprawiał jeszcze bardziej złowieszcze wraŜenie. Na jednym z dwóch łóŜek, przedzielonych stolikiem z lampą o frędzlastym abaŜurze, leŜał jakiś męŜczyzna. Czy jednak znajdował się tu dla towarzystwa, czy teŜ był pułapką - czy aby niespodzianie nie urwie Rabinowi ręki? MęŜczyzna, ciut po trzydziestce, miał ciemne kędzierzawe włosy i gładko wygoloną twarz o wyrazie jednocześnie anielskim i obłąkanym. Kiedy Eliot wszedł do pokoju, nawet nie odwrócił głowy. MoŜe gość jest zwyczajnie stuknięty, pomyślał Rabin. Czy teŜ kryła się w tym jakaś mądrość? Czy męŜczyzna mówił: Wejdź, przywyknij trochę do tego miejsca; potem porozmawiamy. Na rozmowę będzie dość czasu, ale chwila, kiedy po raz pierwszy wchodzisz do swojej celi, juŜ się nie powtórzy. Dotąd jeszcze nie dostał po głowie, więc równie dobrze moŜe się napawać ową chwilą. Ściany wyłoŜone były kwadratowymi, białymi kafelkami. Drewniany stół, dwa krzesła. Na stole szachownica; Rabin spostrzegł, Ŝe partia jest w toku. Trzy grube ksiąŜki na parapecie okna, które osłaniała Ŝelazna siatka i którego prawdopodobnie nie zdołałby wybić nawet stupięćdziesięciokilowy robotnik portowy w napadzie szału. - Jestem Andrej - odezwał się męŜczyzna leŜący na łóŜku. - Eliot. - Mogę ci to i owo powiedzieć. Nigdy cię nie uderzą. Będą na ciebie wrzeszczeć, ale wrzask stosują tutaj naukowo. To słowna forma terapii wstrząsowej. Jak się nad tym zastanowić, rzeczywiście bardziej humanitarna. No i oczywiście tańsza. Ale teŜ czekają cię dość osobliwe doświadczenia. - Na przykład? - W jednej celi mają gigantyczny sedes, gdzieś tak trzymetrowy. Nie bardzo to rozumiem. Wsadzają cię do tej celi, i tyle. Ale po paru tygodniach siedzenia samotnie w jednej celi z trzymetrowym sedesem coś bardzo dziwnego zaczyna ci się robić z głową. Przychodzą ci na myśl najbardziej absurdalne dowcipy. Wesołość przeplata się z bezradnością i smutkiem. Dotykasz chłodnej, wilgotnej miski klozetowej i wrzeszczysz, chcesz się uwolnić od czegoś, czego nawet nie potrafisz nazwać. - MoŜe to coś w rodzaju freudowskiego rentgena, próba prześwietlenia warstwy toaletoznawczej twojego rozwoju - poddał Rabin. - Mogą sobie psioczyć na Freuda, ile wola, ale ci najbystrzejsi muszą przecieŜ coś tam od niego zapoŜyczać, coś cennego. - Trudno ich rozgryźć. Cały wic polega na tym, Ŝeby się zorientować, jak myślą, a przy tym nie wpaść w ich tok myślenia. Śliska sprawa. - JuŜ o tym coś niecoś wiem. Rozmawiałem z dyrektorem, doktorem Wierem, i rzeczywiście chwilami mówił całkiem do rzeczy. - UwaŜaj z nim. Wymyślił całą serię narkotyków powodujących określone halucynacje. - Określone halucynacje? - Sam zobaczysz. Słuchaj, Eliot, nie masz przypadkiem papierosa? Dają mi tylko paczkę na tydzień. - Pewnie, zapalmy. Paczka na tydzień... jak ty to wytrzymujesz? - MoŜna, jak się musi.
- Dlaczego nie rzucisz palenia, Ŝeby im zrobić na złość? - Szkoda na nich czegoś tak dobrego. - Słusznie. - Eliot, wiesz, na jakim jesteś oddziale? - Nie. - To się nazywa oddział pierwszy. Przeznaczony dla ludzi, którzy zwariowali próbując zrozumieć Rosję. To prawda, jeśli zbyt długo próbujesz zrozumieć Rosję, wpadasz w obłęd. Ja to wiem. Ja wiem. Właśnie coś takiego mnie się przytrafiło, dlatego tu jestem. Staram się juŜ nie myśleć o Rosji. Ale to na nic. Uwielbiam myśleć o Rosji. Co moŜe być lepszego niŜ myślenie o Rosji! - Mają specjalny oddział dla takich ludzi? - Tak, chociaŜ nie wiem, ilu ich tu jeszcze trzymają. MoŜe tylko nas dwóch. To mały instytut, przeprowadzający najbardziej nowatorskie eksperymenty. - Andrej, jak tu wylądowałeś? - Doznałem objawienia. Zrozumiałem Rosję. Zrozumiałem, Ŝe wszystkie społeczeństwa funkcjonują tak jak pszczeli rój. Rojące się pszczoły nieustannie są w ruchu, ale i nieustannie informują o swojej pozycji. Tylko jaki wzór ma rój? Czy rój pszczeli moŜna przedstawić matematycznie? Bo wiesz, jestem matematykiem. Zacząłem nawet rozpracowywać to zagadnienie w sensie dosłownym. Ale zasadnicze pytanie brzmiało: w jaki sposób roi się Rosja? I wtedy po raz drugi mnie olśniło. Szachy. Bo szachy to w gruncie rzeczy instynktowny taniec rytualny, tak samo jak taniec pszczół. Zacząłem pojmować działanie systemu na podstawie analogii szachowych. Sekretarz generalny to król. KGB to hetman, bo moŜe uderzyć wszędzie. Ideologia to goniec, poruszający się po przekątnych i całkowicie wymienialny. Skoczki reprezentują broń konwencjonalną, a wieŜe termojądrową, są zdolne unicestwić wszystko na swojej drodze, kiedy ta juŜ raz się przed nimi otworzy jak rakietowy silos. No a pionki to pionki! Rabin nagle zapragnął wyciągnąć się na łóŜku, a uświadomiwszy sobie, Ŝe moŜe, bo to jego łóŜko, zaraz to zrobił. LeŜał trzymając buty z dala od kapy. Powinien wkrótce przerwać tę rozmowę; potrzebował trochę czasu sam na sam ze sobą, a Andrej mógł się okazać jednym z tych, co to gadają bez przerwy, nawet gdy milczą. - A więc - ciągnął Andrej z niejakim naciskiem, jak gdyby wyczuł, Ŝe niedługo znów go czeka odosobnienie - zacząłem studiować partie rozgrywane przez wielkich rosyjskich mistrzów szachowych w całej historii Związku Radzieckiego. Starałem się ustalić współzaleŜność między posunięciami arcymistrzów a posunięciami państwa. I udało mi się! Zrozumiałem, Ŝe AAAAAAAAAAACH!!! Andrej rzucił się na łóŜku, zesztywniał, po czym opadł bezwładnie. Sanitariusz wtoczył wózek zjedzeniem. Emanował idealną obojętnością i absolutną czujnością. Jedynym widocznym okruchem ludzkiego uczucia było lekkie, zdradzające irytację zmarszczenie brwi pod adresem Andreja. Posiłek składał się z razowca i wymacerowanego sera - typu „ser", to coś nie mogło mieć własnej nazwy. Ale teŜ dali im mnóstwo mocnej bursztynowej herbaty i ponad tuzin kostek cukru na spodeczku. Zerkając z niepokojem na Andreja, Rabin zjadł chleb i ser, bez apetytu - znudzony przeŜuwacz. Natomiast herbata z cukrem naprawdę mu smakowała. Postanowił ją wypić na starą rosyjską modłę: kostka cukru w zębach, gorąca herbata topi cukier i rozmywa go po języku, wiosenna powódź słodyczy. Zanim stracił przytomność, zdąŜył jeszcze pomyśleć, Ŝe coś musiało być w serze. Albo teŜ w chlebie, w herbacie, w cukrze. Nie wiedzieć czemu miał jednak pewność, Ŝe to właśnie ser, z tą jego przeraźliwą delikatnością, zawierał halucynogenne zarodki.
W białym sześcianie pokoju znajdował się tylko fotel i martwa foka, która musiała waŜyć ze czterysta kilo. Usiadł w fotelu. Przez chwilę rozwaŜał, czy to właściwe, czy właśnie tego od niego chcieli, ale i tak usiadł. To lepsze niŜ stać albo siedzieć na podłodze. Miał wraŜenie, Ŝe sufit tego sześciennego pokoju tworzy w istocie półprzepuszczalne lustro i Ŝe tam w górze stoi doktor Wier wraz z kolegami, spoglądając na dół z amfiteatru. Odór był gryzący, ohydny. Ale co mógł poradzić? Oddychaj bardzo płytko. Postaraj się nie zwymiotować. Potem światła przygasły. KaŜdy cal podłogi nagle pokryły obrazy. Ściany, podłogę, sufit, nawet jego nogi, ręce i twarz pokryły cudne obrazy - wschody słońca, Rembrandty, kobiety, ikony, kolosea, morza. Wszędzie rozbrzmiewała niebiańska muzyka syntezatorowa, a teraz dołączył do niej szepczący w skupieniu głos: „Poznaj siebie... Nasz Ojciec, który jest w niebiesiech... Wierny bądź swej naturze... Albowiem wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi..." Ale ten potworny smród! Wszystko, co najpiękniejsze, najlepsze i najszlachetniejsze było niczym w porównaniu ze smrodem czterystukilowej martwej foki. To było tak oczywiste. Czemu wcześniej na to nie wpadł? Bo nie miał doświadczenia. Doświadczenie naleŜało stworzyć. Stworzył je doktor Wier. Ale doświadczenie stworzone przez kogoś to eksperyment. Doktor Wier tylko udawał, Ŝe go leczy. W rzeczywistości zrobił z niego naszpikowaną narkotykami świnkę morską w labiryncie, którego sufit tworzyło półprzepuszczalne lustro. Odór gnijącej foki istotnie brał górę nad pięknem obrazów, muzyki i idei. Ale proporcje były fałszywe, myślał Rabin. Gdyby foka leŜała na drugim krańcu plaŜy, woń jej rozkładu mogłaby wręcz wzbogacić powietrze. Odrzucam samo załoŜenie! - MoŜesz mi jeszcze dać papierosa? - odezwał się Andrej od stolika z szachownicą. - To bardzo emocjonująca chwila. Potrząsając głową jak człowiek wynurzający się z morza, Rabin poczłapał do stolika i podał Andrejowi papierosa, którego ten z rozkoszą zapalił. - ZbliŜa się moment wielkiej wagi. To jedna z korzyści Terapii Obiektywnej doktora Wiera. Naprawdę moŜna rozgrywać partię szachów wcielając się w obu graczy. - WaŜny plus - przyznał Rabin. - I wyjątkowo waŜna partia. Zgrana ze wzorem roju narodowego. Wygląda na to, Ŝe wkrótce w kraju nastąpi podział z powodu pewnej kwestii. - Wiesz jakiej? - Nie, partia jest całkowicie abstrakcyjna. Pokazuje tylko strukturę wydarzeń. - Myślisz, Ŝe nastąpią jakieś powaŜniejsze wstrząsy? - Hetmani juŜ raz się starli. Jeden przepędził drugiego. Ale teraz wszystko wskazuje na to, Ŝe zbliŜa się drugie starcie i tym razem konsekwencje będą powaŜniejsze. Właśnie przez to tak się nakręciłem. Dlatego miałem ten mały atak. - Nigdy nie byłem dobry w szachach - wyznał Rabin. Ale pamiętasz, co oznaczają hetmani w moim systemie? - KGB.
- Bardzo dobrze. Widzisz, pewne rodzaje wiedzy trzeba przyswajać w odpowiednim czasie, wtedy kiedy umysł jest na tyle silny, Ŝeby tę wiedzę znieść. Na przykład ludziom przed trzydziestką nie pozwalano studiować Kabały. Wiesz, co to jest Kabała? - Wiem. - Przemknęło mu przez myśl, Ŝe moŜe Andrej próbuje ustalić, czy on, Rabin, jest śydem. - Rosja to czysta Kabała. Nie powinieneś próbować jej zrozumieć zbyt wcześnie. Bo właśnie ja ją zrozumiałem za wcześnie! Mniej więcej o trzy tygodnie za wcześnie! Trzy cholerne tygodnie! - Nie podniecaj się, Andrej. - Jak mam się nie podniecać?! Zrozumiałem Rosję, ale o trzy tygodnie za wcześnie. Zrozumiałem, Ŝe musi istnieć jakaś zbiorowa koordynacja, taka jak u pszczół. Rosja to rojąca się partia szachów, którą moŜna przedstawić matematycznie w postaci AAAAAAAAAA-AAAACHHHHHH!!! Andrej zleciał tyłem z krzesła, po drodze waląc kolanami w stolik przewracając niemal wszystkie figury na szachownicy. Otworzyły się drzwi. Sanitariusz, jak zwykle obojętny i czujny, wtoczył na wózku tacę z jedzeniem, obrzucając pełnym irytacji i dezaprobaty spojrzeniem Andreja, który miotał się na podłodze jak ryba wyjęta z wody. Rabin podniósł tacę: znowu chleb i ser. Wtem zauwaŜył coś jeszcze - coś małego, z drucianej siateczki, coś jak mikrofon. - Nie, to nie jest prymitywne urządzenie podsłuchowe - zabrzmiał głos doktora Wiera. - To zwykły głośnik. Chciałem tylko poinformować, Ŝe jedzenie, które tu podajemy, jest całkiem zwykłym jedzeniem i nie zawiera Ŝadnych środków halucynogennych. Jeśli juŜ stosujemy jakieś halucynogeny, to wyłącznie za pośrednictwem klimatyzacji. Proszę się nad tym zastanowić. Gdyby udało się wymyślić narkotyk powodujący określone halucynacje i gdyby taki narkotyk dało się aplikować za pośrednictwem urządzeń klimatyzacyjnych, to, ujmując rzecz w kategoriach politycznych, minister wyŜszej normalności byłby waŜniejszy od ministra obrony. W tejŜe chwili rozległ się szum klimatyzacji. W pokoju wyraźnie się ochłodziło. - A teraz zdradzę panu Zasadę Trzecią. JeŜeli rzeczywistość jest polityczna, normalność teŜ musi być polityczna. Związek Radziecki jest z gruntu polityczny. Ergo, jest z gruntu rzeczywisty. W takim stopniu, w jakim pański umysł stanie się prorzeczywisty, stanie się takŜe proradziecki. Pstryk! Rabin nagle poczuł odór martwej foki wydobywający się z imbryka, który - jak się przekonał - zawierał szary parujący płyn. Andrej pozbierał się z podłogi, jeszcze otumaniony, ale pełen zdecydowania. - MoŜesz mnie poczęstować papierosem? - poprosił. - Nie masz pojęcia, jak wspaniale smakuje pierwszy papieros po ataku epilepsji
Rozdział 16 Na koniec LEM nie tyle przyleciał na KsięŜyc, ile nań spadł, pokonawszy długie, gładkie odcinki przedzielone szybkimi wstrząsami. Lecz ostatni wstrząs, lądowanie, przypomniał Blaine'owi, Ŝe KsięŜyc, czymkolwiek jeszcze był, był zdecydowanie masą, z całą gruchoczącą kości spoistością typową jedynie dla materii. Yates, dowódca LEM-a, męŜczyzna o włosach przyprószonych szlachetną siwizną pilotów, odwrócił się do Blaine'a i rzekł:
- Odczekaj chwilkę, aŜ się wryje, potem wejdziemy w procedurę. Najwyraźniej czekał na odpowiedź chcąc się przekonać, czy u Blaine'a wszystko działa. - Dobrze. Niech nam się wryją te pierwsze chwile na KsięŜycu - odparł Arthur, głosem jak gdyby z lekka zwichrowanym, tak jak to się zdarza przy cięŜkim katarze. - Ciekawe, dlaczego dali Rosjanom wyłączność na transmisję - ciągnął Yates konwersacyjnym tonem, chcąc niejako uczłowieczyć otoczenie. - No cóŜ, z ekonomicznego punktu widzenia to nie finały baseballowe ani nic w tym guście. - Fakt, wszystko polityka. Blaine'a na moment poraziła ta opinia: słowa zabrzmiały głucho jak trzask drzwiczek szafki w szatni. - Za dziewięćdziesiąt sekund zaczynamy księŜycowe rozpoznanie - rzucił Yates, zwracając się teraz do Houston. Hełm Blaine'a wypełniły przyjazne trzaski. Nie musiał słuchać. Połączeniami zajmował się Yates. I, dzięki Bogu, dla Arthura zaplanowano dwie godziny „poetyckiej" samotności. Houston przerwie kontakt radiowy, będzie tylko kontrolować bioczujniki umieszczone w skafandrze. Yates sprawdził linę, która miała ich łączyć podczas Fazy Pierwszej Rozpoznania KsięŜycowego. Była dobrze zabezpieczona, mocno się napinała przy szarpnięciu. Arthur poczuł drugie szarpnięcie, dotkliwe, choć bezzasadne szarpnięcie Ŝalu, jaki poniewczasie opada spadochroniarza przy pierwszym w Ŝyciu skoku. Z początku nic. Osiem kroków w dół po cienkich, mocnych schodkach, w kierunku białoŜółtego pyłu. Noga w nogę z Yatesem. Koordynacja. Później jednak poczuł, jak unosi go pierwsza lekka fala zmniejszonej grawitacji: znał to uczucie z dzieciństwa, kiedy zbiegał z ośnieŜonych pagórków. Dopiero gdy obiema stopami dotknął KsięŜyca, gdy stanął u boku Yatesa, Blaine spojrzał w górę i ujrzał grudniową noc wszechświata. - Nie patrz tam - ostrzegł Yates. - Racja, mówili nam to. - Czas na ćwiczenia w koordynowanych skokach - odezwał się głos z Houston, dobrze słyszalny teraz, choć piskliwy z racji odległości. - Pamiętajcie, macie się dobrze bawić. To pomaga osłabić efekt. Z początku się zderzali z całą beztroską niezdarnością uczestników „biegu trzynoŜnego", ale potem, chwyciwszy dryg, pokrzykując do siebie przez mikrofony umieszczone w hełmach, skakali i skakali - jak dwa kapelusze porwane wiatrem, tańczące i skaczące po jałowej ziemi w czystym światłocieniu. Kiedy Houston poinformowało, Ŝe czas na ukierunkowane przemieszczanie się do celu, Yates spytał: - Widzisz tamto zbocze? - I wskazał. - Tak. - Tam pójdziemy. Wiesz, co tam jest? Blaine z trudem sobie przypomniał. - Pierwsze odciski stóp? - Zgadza się.
Odciski butów wyŜłobione w szaroŜółtym pyle, druga kosmiczna atrakcja turystyczna, były równie nieciekawe jak wszystko oglądane z obowiązku. Blaine'a opadło przygnębienie; uświadomił sobie, Ŝe pewnego dnia w niezbyt odległej przyszłości wokół tych śladów zostanie zbudowana barierka, jak ta na Skale Plymouth. KsięŜyc będzie przystankiem w podróŜy, zupełnie jak Frankfurt. Powstaną tu kopalnie. DuŜą część KsięŜyca pewnie da się wykorzystać. Ludzie z ochrony środowiska podniosą krzyk. Ale inni powiedzą, Ŝe KsięŜyc i tak był juŜ mocno sfatygowany, a zresztą bez teleskopu nie widać róŜnicy. - O kurwa, popatrz na to! - wrzasnął Yates. Blaine spojrzał w czarne niebo. Ogromna, błękitna od mórz i biała od chmur, tysiąc razy jaśniejsza niŜ KsięŜyc Ziemia wschodziła nad mniejszym, lecz czystszym horyzontem rozświetlonych kraterów i ostrego cienia skał. Tam w górze był jego dom! Jego ksiąŜki i papiery! Tam była Davis! Tam było pięć miliardów ludzi robiących wszystko, co im przychodziło do głowy! Nie powinien nigdy tu się znaleźć! Nagi umysł miał nie więcej szans w przestrzeni kosmicznej niŜ nagie ciało! - Wiesz co? - Bezbarwny głos Yatesa podkreślał doniosłość chwili. - Co? - spytał Blaine, niepewny, czy w ogóle się odezwał. Chyba powinniśmy na jakiś czas wrócić do LEM-a. Mówią, Ŝe jak pierwszy raz człowiek doznaje pewnych uczuć, lepiej wrócić do środka. Wiesz, o co mi chodzi? - Wiem. - Rozumiesz, dlaczego to waŜne, Ŝeby podtrzymywać rozmowę, wykonywać zadania, jeść? - Rozumiem. W LEM-ie Yates się oŜywił. - Stek czy kurczak? - zapytał z kuchni. Stek. - Blaine usiadł przy stole z twardego czarnego plastiku. Wyściełane wnętrze wydało mu się teraz cudownym dziełem rąk ludzkich, kokonem stworzonym przez wyŜszą technologię. Czując wspaniałą woń steku z rusztu, zagadnął: - Szykujesz prawdziwe jedzenie? - Nie - odparł Yates. - To się nazywa skwierczarka. Pozoruje skwierczenie. - A to po co? - śeby wywołać odczucia pamięciowe, Ŝeby nam pomóc zachować równowagę umysłu. Yates usiadł przy stole; podał Blaine'owi tubkę, drugą zatrzymał dla siebie. - Nie najgorsze - powiedział. - Tak naprawdę to nie miałem wielkiego apetytu, odkąd opuściliśmy Ziemię - wyznał Blaine po pierwszym siorbnięciu stekowego koncentratu, który chyba nawet zawierał kawałeczki syntetycznych chrząstek. - Pewnego dnia - rzekł Yates, spoglądając ponad Blaine"em w przyszłość - pewnego dnia będą tu mieli wszystko. Restauracje. Sklepy. Promenady pod dachem. Nawet sport. Powstaną nowe dyscypliny sportu uprawiane w zmniejszonej grawitacji. Ktoś zbije na tym majątek. Przez chwilę Arthur milczał zbierając energię, by się przeciwstawić tej zaimprowizowanej wizji księŜycowego Cincinnati. Właśnie z Yatesem i z ludźmi pokroju Yatesa musi się porozumieć, bo inaczej poeci staną się zaledwie dekoratorami wnętrza umysłu. - Mam nadzieję, Ŝe będzie coś więcej. - Na przykład co? - Renesans. Właśnie o tym był mój wiersz, ten, za który dostałem Nagrodę Apollo. Cała planeta jako jeden renesansowy pałac. „Z Kolumbami powracającymi z Ameryk kosmosu, z Szekspirami, gdy opowiadają królowej o swych przygodach"... To taki mały cytat.
- Wiesz, przepraszam, ale jakoś się nie zebrałem, Ŝeby przeczytać lwój wiersz. Jedno ci powiem. Wszyscy Kolumbowie to będą maszyny, chyba Ŝe wymyślimy jakiś sposób, Ŝeby Ŝyć setki lat. Odległości tutaj są dłuŜsze niŜ nasze Ŝycie. - Ale przynajmniej Szekspirowie będą ludźmi. - Nie, jeśli zechcą się dogadać z Kolumbami, to nie. Cała ludzka społeczność została sprowadzona do dwóch osób, a Arthur Blaine nadal czuł się wyobcowany. Chcąc przerwać niezręczną ciszę, Yates powiedział: - ZałoŜę się, Ŝe ten ruski statek nie jest w środku taki ładny jak nasz. - Potem zerknął na przyrządy i instalacje, od których powiało samą przyszłością. - Ale takimi znów partaczami to Rosjanie teŜ nie są - zauwaŜył Blaine. - Gdyby tylko się wynieśli, jakim fajnym miejscem byłby świat. Oni i Arabowie. - Nie mają zamiaru się wynosić. A czterech niedługo tu się zjawi. - Fakt. To znaczy, Ŝe czas na odpoczynek - oznajmił Yates. - Spróbuj się trochę przespać. Podczas gdy astronauta informował Houston o planowym wypoczynku i raz jeszcze sprawdzał przewidywany czas przybycia radzieckiego LEM-a, Blaine wyciągnął się na wyściełanej ławie obok stołu. Powieki zamknęły mu się niby ślimaki sunące po własnym śluzie. W czasie lotu sen miał jasny i pusty jak sama przestrzeń. Nic mu się nie śniło, przez głowę przelatywały jedynie zapamiętane obrazy, niczym po całym dniu jazdy samochodem. Lecz teraz przyśniło mu się, Ŝe siedzi w kolejce pędzącej do Bostonu przez podmiejskie lasy sosnowe i brzozowe, lasy w jedynym kolorze Nowej Anglii, zieleni o tysiącu odcieni. Profile całkowicie obcych twarzy rysowały się na moment w innych sunących obok wagonach. Na ostatniej stacji, nim kolejka wjechała pod ziemię, spostrzegł na peronie męŜczyznę w eleganckim garniturze z teczką w ręce. Ale skóra męŜczyzny była róŜowo-błękitna, nie miał nosa, a na szyi sterczały mu skrzela. - Ludzie, patrzcie, przylecieli! - wrzasnął Blaine otwierając okno. - Patrzcie, juŜ tu są! Istota stojąca na peronie zbrązowiała z oburzenia, po czym potrząsając płetwiastą pięścią zabulgotała: Czas, Ŝebyście wy, ludzie, wreszcie się obudzili! Blaine się obudził. Yates potrząsał go za ramię. - Spałeś? - zapytał. - Tak. A ty? - Trochę się zdrzemnąłem. No dobra, hełmy na głowę - zakomenderował Yates. - Miałem dziwny sen - powiedział Arthur. - Zapomniałem jaki, ale pamiętam, Ŝe dziwny. - Jak juŜ jesteśmy przy dziwnościach, wiesz, co się ze mną dzieje? - Głos Yatesa dobiegał przez słuchawki, które teraz sprawdzali. - Ilekroć na moment przymknę oczy, widzę jedną i tę samą rzecz. - Co takiego? - Jest noc, jadę samochodem i nagle trafiam na nocny mecz baseballowy, grają juniorzy. Światła jest akurat tyle, Ŝeby oświetlić boisko. - Brzmi całkiem fajnie. - Bo to jest fajne. Ale wiem, Ŝe za kaŜdym razem zobaczę właśnie taki obrazek, i to juŜ mi się nie podoba. Poprzednia chwila milczenia zapadła, bo nie potrafili się porozumieć; ich milczenie teraz wyraŜało niechęć do podjęcia tematu. - Zawsze uwielbiałem baseball - powiedział Blaine, dzieląc z Yatesem potrzebę znieczulenia doczesności. - Uwielbiam Red Sox. - Chłopaki z Red Sox stale robią wraŜenie, Ŝe dopną swego, a potem nic z tego nie wychodzi. - Boston kocha pokonanych. - Nie w koszykówce. - A zapasy, oglądasz zapasy?
- Eee, to wszystko bujda. Lepiej juŜ chodźmy. Tym razem białoŜółty pył wyglądał zarazem znajomo i bardziej odpychająco. - PomóŜ mi wyciągnąć bryczkę - poprosił Yates. Przeszli na tył LEM-a, gdzie był wbudowany mały czterokołowy wózek golfowy. Otwierał się jak stolik do brydŜa i wyglądał tak, jakby przed chwilą sturlał się z kalifornijskiej wydmy. - Elektryczny - poinformował Yates. - Tym lepiej - zauwaŜył Blaine. - Do najbliŜszej stacji benzynowej mamy dwieście pięćdziesiąt tysięcy mil. Yates przycisnął guzik startera. Wózek zadygotał, po czym znieruchomiał. Yates przycisnął znowu: tym razem drŜenie było jeszcze słabsze. Trzecie przyciśnięcie - silnik juŜ, juŜ miał zaskoczyć, lecz tylko zaterkotał i stanął. - Szmelc pieprzony, nie chce zapalić! - Yates przyciszył mikrofon, by się wykrzyczeć bez wiedzy Houston. - Daj mu minutkę - podsunął Blaine. - Jakby ten złom wystawić na licytację, to poszedłby za cenę wywoławczą. Normalka - syknął Yates. - A jeśli nie zapali? - Arthur nagle się zmartwił, Ŝe mogą go ominąć dwie godziny samotności. I nagle poczuł ulgę. - Potrafią, kurwa, posłać na KsięŜyc poetę, ale nie potrafią, kurwa, zbudować maszyny do pozyskiwania skał księŜycowych, która by, kurwa, ruszyła, jak człowiek przyciśnie, kurwa, guzik! - Ruszy, ruszy. - A jeśli nawet, to co?! Skąd mam pewność, czy to gówno znowu nie nawali?! - Spróbuj jeszcze raz. - Dobra. Silnik zaskoczył idealnie. - Teraz, kurwa, zaskoczył idealnie - oznajmił Yates z resztką gniewu. Podkręcił mikrofon i udając, Ŝe nic mu nie wiadomo o przerwie w transmisji, wesoło poinformował Houston, iŜ wózek właśnie startuje. - Ciekawe, jakie tu obowiązuje ograniczenie prędkości - powiedział ze śmiechem. Usadowił się za kierownicą, szczęśliwy, Ŝe znowu czymś pojedzie. - Oj, chyba sobie nie pohulasz - rzucił Blaine. - Jesteś podwiązany do LEM-a? - Tak. - Pamiętaj, nie zbliŜaj się do ciemnych kraterów. Niektóre są takie zimne, Ŝe jak włoŜysz tam rękę, to po dwóch sekundach ją wyciągniesz, ale bez palców. - PrzecieŜ nam mówili, Ŝe zmierzyli długość liny odpowiednio do naszego połoŜenia, więc nie ma czym się martwić? - Jasne, a czek jest w poczcie. - Powodzenia - powiedział Blaine. - UwaŜaj na siebie - powiedział Yates odjeŜdŜając i machając mu przez ramię, jak oficer w dŜipie. Kiedy astronauta zniknął z oczu, Arthur poczuł znajomą samotność, samotność gospodarza, który poŜegnał ostatniego gościa. Zaledwie otrzymał od Houston pozwolenie na Samotne Rozpoznanie KsięŜycowe, boleśnie zdał sobie sprawę ze swojego powtórnego odcięcia od świata domów, ulic i ludzi. Został mu tylko astrofizyczny krajobraz, w którym o człowieku co najwyŜej się wspomina. Zbocza z popiołu i Ŝółtego pyłu kredowego, przestrzeń bogata swoją pustką. A później nawet to zniknęło i Arthur Blaine był sam na planecie Arthura Blaine'a.
Teraz pojął, Ŝe moŜna odejść od zmysłów na dwa sposoby: moŜna je zwyczajnie postradać albo teŜ wedrzeć się do samego ich jądra i patrzeć od środka, jak działają. Tam teŜ ujrzał, Ŝe jądro atomu świadomości składa się z zaimków złączonych potęŜną siłą ludzkich stosunków - On i Ona seksu, My i Oni społeczeństwa oraz wojny, ostateczne Ja i Ty istnienia. Były dwa Ja. Ja powiązane i Ja oderwane. Kiedy się stanie Ja oderwanym, będzie gotów na wizję. Ale przecieŜ jestem tym Ja, uświadomił sobie Blaine. Jestem. Ja. A potem było juŜ tylko światło istnienia, światło opanowane ekstazą własnego istnienia, a ekstaza była światłem. Światło przybrało formę, formę człowieka. Człowiek ów miał dar myślenia i dar mowy i człowiek ów rzekł: - Cześć, witajcie na Finałach Zapasów pod patronatem Kanału Wizji. Kłania się wasz dzisiejszy gospodarz, Gil Allen z Marketingu Integralnego. A teraz krótka przerwa na wyjątkową podwójną reklamę, i zaraz wrócimy do naszego meczu. - Cześć, jestem Arthur Blaine. Po cięŜkim dniu w moim sklepiku ze słowami lubię sobie dla odpoczynku łyknąć piwa i zapalić papierosa. A Ŝadne piwo butelkowe nie jest równie poetyckie jak heineken. - Łyk piwa, haust dymu. - Lubię klasyczne formy literackie, sonet, odę i lubię klasyczne papierosy, dlatego palę camele. Dla ich, ach, klasycznego smaku. Dzięki, Art, witamy znów na ringu, panie i panowie. Sędzia Carmine Fucelli przedstawi nam dzisiejszych zawodników. Panieeee, panowieeee, naszym pierwszym pretendentem do tytułu niekwestionowanego mistrza kultury amerykańskiej jest cudowny brodacz z Camden, pan Źdźbła trawy, WAAAAAAALT WHITMAN!! W zielonych spodenkach w odcieniu dywanika łazienkowego nałoŜonych na szare kalesony, z brodą wiecznie powiewającą na wietrze, Walt Whitman wybiegł na środek ringu, na pozór nie zraŜony wątłymi oklaskami. Jego dzisiejszym przeciwnikiem, panieeee i panowieeee, będzie ulubiony artysta Ameryki, Michał Anioł animacji, nasz architekt jutra, najbardziej twórczy twórca w historii tworzenia, jedyny i niepowtarzalny WAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAALT DISNEY!!!! Rozległy się dźwięki Daj mi szczęście, gwiazdo; Disney, z przylizanymi włosami, z wąsikiem, odziany w jasnoszary garnitur, wkroczył uśmiechnięty na ring i uścisnął dłoń Whitmana. Fucelli próbował uciszyć tłum, lecz ludzkie serca i ręce nie ustawały w szaleńczych owacjach. Dopiero za trzecią próbą sędzia zdołał powiedzieć: - Dzisiejszy mecz ma dziesięć rund. Zwycięzca zostanie niekwestionowanym mistrzem kultury amerykańskiej. Otrzyma Pas Zapaśniczy Mistrza Kultury Amerykańskiej, a jego estetyka stanie się oficjalnym Waltanschauung Ameryki. A więc niech wygra najlepszy z Waltów! Zamilkły - jeśli nie liczyć wydzielonych awanturniczych enklaw - stadion rozbrzmiał dźwiękiem gongu zwiastującym RUNDĘ PIERWSZĄ. Kołysząc ramionami Whitman ostroŜnie wyszedł ze swojego rogu, witany okrzykami: „Hej, kmiotku!" i „Daj se siana!" Są państwo z powrotem na ringu z Gilem Allenem. Whitman i Disney krąŜą wokół siebie, Ŝaden nie chce zrobić pierwszego ruchu. Ale nie, oto Whitman zamyka Disneya w niedźwiedzim uścisku, podnosi go, Whitman zbił Disneya z nóg w pierwszych sekundach rundy pierwszej, wali podeszwami stóp przeciwnika o matę, i tak, panie i panowie, Disney wygląda na ogłuszonego. Whitman rzuca Disneyem o liny, przerzut przez bark, Disney leŜy. Ale teraz uwalnia się, wstaje i, drodzy kibice, łapie Whitmana za brodę! Kręci nim wkoło i teraz to Whitman wygląda na ogłuszonego. Disney kręci się na piętach, Whitman wiruje, Disney puszcza brodę Whitmana, Whitman wypada z tej śruby i buch! o ziemię, jak tona cegieł. Ale Whitman wstaje, twardy gość, trzeba przyznać, wstaje i rusza do ataku. Chwyt za kostki, Disney pada. Sędzia Carmine Fucelli przyklęka, odlicza. Raz, dwa, trzy...
Gong, gong uratował Disneya na końcu rundy pierwszej. Za moment ciąg dalszy. A teraz... - Cześć, nazywam się Arthur Blaine. MoŜe nie znacie moich wierszy, ale na pewno o mnie słyszeliście, bo to ja byłem pierwszym amerykańskim poetą na KsięŜycu. Zawsze uŜywam karty American Express. I wy zawsze miejcie ją przy sobie opuszczając Ziemię. Runda druga, Whitman wychodzi, zdaje się, Ŝe chciałby skończyć to, co zaczął pod koniec rundy pierwszej. Od razu zdobywa przewagę, unieruchomił Disneya chwytem „alaskański palec"; wykręca mu rękę, Whitman załoŜył Disneyowi nelsona. Disney klęczy na jednym kolanie, na twarzy maluje mu się prawdziwy ból, teraz, podczas tego huraganowego początku rundy drugiej. Ale Disney nagle się przewraca, okręca i, tak, staje na nogi. Whitman ucieka od Disneya, nie, chce się odbić od lin. Rusza wprost na przeciwnika, ale ten robi krok w bok, wygląda na to, Ŝe Whitman przeleci przez liny i spadnie na stanowisko prasy! Ale nie! Wyprostował się w samą porę i zamierza znowu się odbić od lin ze straszliwą siłą, panie i panowie, straszliwą siłą, a Disney nie jest na to gotów! Disney przyjął teraz straszliwy cios, Disney pada. To moŜe załatwić sprawę... to był straszliwy cios pana Źdźbła trawy w rundzie drugiej. Carmine Fucelli zaczyna odliczać, po raz drugi w ciągu dwóch rund, po raz drugi wylicza Disneya. Raz, dwa, trzy, cztery... ale zaraz, Fucelli ukradkiem podaje coś Disneyowi. Jakiś obcy przedmiot. To czarodziejska róŜdŜka Disneya i Disney nią macha, i oto, panie i panowie, pojawia się siedmiu krasnoludków, po zwycięskiej turze Mistrzostw Zapaśniczych w Lidze Karłów, obskakują Whitmana, juŜ leŜy przygwoŜdŜony za kostki i nadgarstki do maty, leŜy, oszołomiony i osłupiały, to moŜe załatwić sprawę! - To wszystko bujda, wszystko ustawione odezwał się ochrypły, cwaniacki głos, gdzieś w głębi hełmu i mózgu Blaine'a. - Widziałeś, jak sędzia podetknął mu róŜdŜkę? A chcesz wiedzieć dlaczego? Bo Fucelli pracuje dla Ojca Chrzestnego, dla Boga Ojca. A absolutnym, wiecznym faworytem Ojca Chrzestnego jest właśnie Disney. Ten twój Whitmanek nie miał szans nawet na paznokieć. Fucelli akurat podawał Disneyowi czerwono-biało-niebieski pas nabijany złotem i klejnotami, gdy naraz Blaine skoczył nad linami, porwał nagrodę i umknął drugą stroną ringu, wszystko to jednym płynnym ruchem, jakby kreślił literę M. Publiczność buchnęła śmiechem przekonana, Ŝe to dalszy ciąg widowiska, lecz zaraz umilkła, bo Fucelli chwycił rozbujany mikrofon i wrzasnął: - Bić sukinsyna! Kibice jeden przez drugiego rzucili się w pogoń za Blaine'em, który gnał ku zapasowemu wyjściu, juŜ sobie wyobraŜając ręce rozrywające go na części jak homara. Kiedy pierwsze paznokcie skrobnęły go po plecach, pchnął podwójne drzwi i stanął jak wryty. Przed sobą miał idealną ciszę księŜyca; samotność raz uderzyła w przeświecający gong.
Rozdział 17 „Mówiłem ci, Ŝebyś zabił Rabina - rzekł Stalin. - śywi ludzie sprawiają jeden kłopot po drugim." „Jeszcze całkiem nie przegrałem" - odparł Popławski. „Rzeczywiście, na klęskę będziesz musiał trochę poczekać. Jak mówi przysłowie, pierwsze koty za płoty." „Są jeszcze inne przysłowia. Na przykład, módl się do Boga, ale nie przestawaj wiosłować do brzegu." „Bóg jest za wysoko, a car za daleko." „Nawet w grobie garbatemu nie wyprostuje się grzbiet."
„Nieprawda - sprzeciwił się Stalin - mnie się wyprostował. Chcesz, Ŝebym ci powiedział, jak tu jest? Chcesz poznać tajemnicę Ŝycia po śmierci?" „Tak." „Coś tutaj jest. Ale to tylko ty. Ty taki, jaki zawsze byłeś naprawdę." „I to wszystko?" „To i tak zbyt wiele. Wolałbym unicestwienie. Nic, co robimy, nie jest nigdy doskonałe. Nawet umieranie." „Nigdy bym się nie domyślił." „Ale gdzieś tutaj muszą być teŜ inni. MoŜe dla nich to wygląda inaczej. Nie wiem. Zaraz, poczekaj, coś widzę. Przysiągłbym, coś się poruszyło." „Kto to był?" „MoŜe Zinowiew. A moŜe i nic." „Jak mi radzicie, co mam teraz zrobić?" „Coraz trudniej mi się skupić na twoim świecie. Zaczyna przypominać stary kraj." „CzyŜby wasz duch znikał spomiędzy nas, towarzyszu Stalin?" „Tak. A wiesz dlaczego? Z powodu najwaŜniejszego wydarzenia w Rosji dwudziestego wieku." „Rewolucji? Drugiej wojny światowej?" „Nie, ty durniu, myślę o dniu, w którym moje ciało usunęli z mauzoleum i pogrzebali w ziemi, jak jakiegoś zakichanego szewca pijaczynę." „To było waŜniejsze od rewolucji i od wojny?" „Oczywiście, bo tego dnia Rosja utraciła cały swój tragizm." „JeŜeli wejdę na sam szczyt, odrodzę system nerwowy Rosji terrorem." „Nie, teraz juŜ za późno, wszystko jest takie nowoczesne. Ale dam ci ostatnią dobrą radę." „Dziękuję, towarzyszu Stalin." „Moja rada: zabij." „Kogo?" „KaŜdego, kto cię martwił, martwi albo moŜe zmartwić w przyszłości." „Ale jak mam zabijać, skoro sam siedzę w celi?" „Ano widzisz. Okazuje się, Ŝe sam jesteś swoim największym wrogiem. A zatem jeśli chcesz się kierować Ŝelazną logiką straszliwej prawdy, musisz sam siebie zabić." „MoŜe i macie rację. MoŜe przegrałem. MoŜe to tylko odroczenie egzekucji." „AleŜ tak naprawdę to oni jej nie wykonają. Zabiją cię tylko symbolicznie, przez upokorzenie. Wy wszyscy jesteście zdolni wyłącznie do Ŝycia symbolicznego. Nikt z was nie ma dość ikry, Ŝeby stanąć obiema nogami na ziemi, tak jak ja. Więc i twoje samobójstwo musi być jedynie symboliczne, popełnione tutaj, w najtajniejszej głębi duszy, bez udziału brzytwy i Ŝył." „MoŜe rzeczywiście powinienem." „śadne moŜe." „Ale ja kocham Ŝycie. Zwłaszcza swoje własne. Choćby i symbolicznie." „Leonidzie Nikołajewiczu Popławski, jesteś Ŝałosny." „Wy teŜ! Samiście mi to powiedzieli. Zdradziliście mi straszliwą prawdę ukrytą pod straszliwą prawdą. Więc dlaczego i ja nie mogę być trochę Ŝałosny? Mam prawo." „Nie zabiłeś Rabina, a teraz nie chcesz zabić siebie. Tak, Rosja zeszła na psy." „Dobrze, Ŝe was nie posłuchałem i nie zabiłem Rabina. Nadal uwaŜam, Ŝe się co do niego nie pomyliłem. To geniusz." „Przez ten jego geniusz wylądowałeś tutaj." „Wszystko jeszcze będzie dobrze, jeśli Eliot zdąŜy na czas zinterpretować sen."
„Jaki znowu sen?" „Sen sekretarza generalnego." „A tak, pamiętam. Miał go trzy razy." „Wiecie, co ten sen oznacza?" „Nie." „Ale Rabin na pewno go rozgryzie." „Pod warunkiem, Ŝe sam się wcześniej nie zagryzie na śmierć." „Ach, ci Amerykanie, tacy słabi, tacy nie zahartowani." „Czekaj! Chyba znowu coś widziałem. Tam na lewo. W jednym miejscu ciemność jeszcze bardziej pociemniała, a potem się przesunęła. A nie, to nic."
Rozdział 18 Gdyby zdołał beknąć, odzyskałby zdrowe zmysły. Rabin beknął. Ale nadal był nienormalny. Albowiem beknięcie nie było takie, jak trzeba, miało nie ten smak i nie ten rezonans. Smakowało kaszą, razowcem i foczą herbatą. Radzieckie beknięcie. Chciał beknąć po amerykańsku. Gdyby wyszło mu amerykańskie beknięcie, byłby normalny. Ale jeśli chce sobie wybekać zdrowe zmysły, potrzebuje amerykańskiego jedzenia. A moŜe same te myśli dowodzą, Ŝe naprawdę zwariował? Nie, nie, gdyby tylko mógł dostać sandwicza z wołowiną na ostro albo cheeseburgera, albo hotdoga z musztardą i przyprawami; Ŝeberka i sałatkę z kapusty; cienki, trochę za mocno wysmaŜony omlet z serem w wagonie restauracyjnym; kotlet wieprzowy, tłuczone kartofle i groszek w podrzędnym barze; kawałek oleistej pizzy na pergaminie; pączka z marmoladą i filiŜankę lurowatej kawy w cukierni, gdzie miejscowi okupują krzesła przy koszach na zuŜyte serwetki. Ach, jakŜe by wtedy beknął! Ach, jakiŜ wtedy byłby normalny! Rabinowi nagle zrobiło się zimno. Pomyślał, Ŝe z klimatyzacji znowu się sączą halucynogeny. Otworzył oczy. Do pokoju weszło czterech sanitariuszy. ChociaŜ nie padło ani jedno słowo, było jasne, której dwójce ma się podporządkować Rabin, a której Andriej. Pomaszerowali dobrze wywoskowanym korytarzem - gumowe podeszwy butów sanitariuszy skrzypiały w zetknięciu z podłogą - do pokoju oznaczonego napisem: TERAPIA INFORMACYJNA. Sanitariusze stanęli pod ścianą, z załoŜonymi rękami; Rabin i Andriej usiedli przed zajmującym całą ścianę ekranem telewizora. - Andriej - szepnął Rabin - czy to się dzieje naprawdę? - Spróbuj wyjść z pokoju, to się przekonasz. - Wiem. Chodzi mi o to, czy ty naprawdę tu jesteś, czy siedzisz koło mnie? - Tak. - Ton Andrieja wskazywał, Ŝe Rosjanin doskonale ozumie, czemu padło to pytanie.
Dotknij mojej ręki -poprosił Rabin. Andriej spełnił prośbę. Eliot poczuł wyraźną obcość cudzego ciała i juŜ wiedział, Ŝe przynajmniej to jest prawdziwe. Wiadomości mogły mu pomóc. Dzięki nim moŜe ustali datę. Zdrowie psychiczne opiera się na poczuciu czasu i miejsca, i oczywiście to poczucie przede wszystkim próbowano zniszczyć. Jak gdyby kto ściśle się wiązało z kiedy i gdzie - tak jak przypuszczał jeszcze w szkole, ucząc się tych sowich przysłówków. Zaczął się nawet odpręŜać czując, jak mu powraca zdolność refleksji. - Patrz - rzucił Andriej - mają nową czołówkę. Rabin spojrzał na ekran. Światło w pokoju przygasło, ale nie zrobiło się całkiem ciemno. Po ekranie tańczyły kolory. Tak, Andrej miał rację, radzieckie wiadomości wieczorne nadawano z nową czołówką. Spiker widocznie nie opanował jeszcze wszystkich tajników teleściągawki, bo patrzył jakby w dwóch kierunkach jednocześnie. - Dobry wieczór państwu. A oto wiadomość dnia. Zaledwie godziny dzielą radziecki statek kosmiczny, „Ciołkowskiego I", od lądowania na KsięŜycu. Nasz słynny poeta, Wiktor Wiktorowicz Wiktorow, odczyta swój okolicznościowy wiersz ŚcieŜka do gwiazd. JuŜ jutro transmisja na Ŝywo. - Zaraz! - powiedział Rabin. - Teraz rozumiem! - Ciii - szepnął Andrej. - Lepiej zrozum później. - Nic nie poradzę, to takie oczywiste... czołówka! Tylko pomyśl. To jedno, Ŝe chcą mieć nową, nowoczesną czołówkę, mówi ci wszystko, co trzeba. Nie chodzi o konkretną planszę, ale o samą decyzję, a ta dotyczy juŜ sfery duchowej. Technologia postawiła ludzkość przed doniosłym wyborem, wyborem pomiędzy zagładą a trywializacją. I oczywiście człowiek, z tym swoim szczurzym instynktem przetrwania, wybrał trywializację! Teraz Rabin zerwał się na równe nogi, wskazując na ekran, twarz miał groteskowo pobruŜdŜoną, całą czerwoną i siną. Andrej spojrzał na niego ze smutkiem, jak gdyby sam przez to przechodził juŜ zbyt wiele razy. Ucieczka w abstrakcję. Szachy. Wielkie teorie. - Wszystko będzie dobrze! Nie grozi nam Ŝadna nuklearna katastrofa! Jesteśmy bezpieczni! Czeka nas tysiąc lat trywialności, szczęścia i technologii! Tryszczetech! Tryszczetech! - Dajcie mu zastrzyk trockizyny! zabrzmiał w interkomie głos doktora Wiera; trzecia osoba znów wskazywała na istnienie niewidzialnego anatomicznego amfiteatru uwaŜnych studentów. Trzech sanitariuszy chwyciło Rabina i pchnęło z powrotem na krzesło. Wyrywał się, lecz sześć muskularnych rąk dało radę dwóm, i jeszcze nie zdąŜył się zasapać, a juŜ go przywiązali do krzesła. Dwóch przeginało mu głowę w bok; obrzydliwa była świadomość, jak bezbronną ma szyję. Przeginali mu głowę w stronę Andreja, który rzucił przelotne spojrzenie pełne zachęty i rezygnacji, po czym wrócił do oglądania wiadomości. Wiedział, Ŝe właśnie tego się od niego oczekuje. Ból był ostry. Obraz natychmiastowy. Rabin siedział przy biurku, w Meksyku, pisząc wściekłą polemikę przeciwko Stalinowi. Wyjrzał przez sklepione okno na czerwone dachówki i dalej, na podwórze, gdzie rosły kaktusy i barwne kwiaty. MęŜczyzna w wystrzępionym sombrero prowadził brukowaną ulicą osła obładowanego zgrabnymi wiązkami drewna na opał. Podszedł do lustra i pogładził się po siwej koziej bródce. Starzał się. WciąŜ przyciągał kobiety jak magnes, ale cóŜ z tego? CóŜ z tego - chyba Ŝe mógłby wrócić do Rosji, odzyskać władzę, chyba Ŝe trockizm zwycięŜyłby stalinizm.
Rozległo się pukanie do drzwi, ptasią łapką sekretarki, jego zwolenniczki. „Tak?" — powiedział. „Trzecia, towarzyszu Trocki. Wasz zabójca juŜ tu jest." „Zdawało mi się, Ŝe to jutro." „Nie, dzisiaj. Tak jest w terminarzu." „Wprowadź go." Zabójca stanął w drzwiach. „Wejdź. Mogę usiąść? Nie chcę widzieć, jak to nadchodzi." „Ale powinniście byli widzieć." „Ano, pewnie tak. Będę pisał. Zajdziesz mnie od tyłu, dobrze?" „Doskonale." Zaczął pisać, z radością obserwując, jak niezaleŜna dłoń kreśli rosyjskie litery czarnym atramentem na oświetlonej lampą kartce. Teraz to juŜ w kaŜdej chwili, w kaŜdej chwili. Usłyszał świst powietrza, zjeŜyły mu się włosy na karku. Lodowaty topór strzaskał mu czaszkę, niczym szkło nierozpryskowe utrzymywane w jednym kawałku tylko drucikami udręki. Przez moment widział Andreja, który siedząc na swoim krześle krzywił się, krzywił współczująco. A potem znowu patrzył przez okno na kaktusy, na barwne kwiaty i osła obładowanego zgrabnymi wiązkami drewna. Miał akurat tyle czasu, by zrozumieć, Ŝe to wszystko będzie się powtarzać w kółko. Później pogładził się po bródce, a sekretarka zapukała do drzwi. Gdyby jakimś sposobem zdołał się dostać pod powierzchnię, gdyby dał radę zanurkować jeszcze głębiej, zdołałby się uwolnić. Lecz tak głęboko nie mógł nurkować; nie wytrzymałby naporu na oczy i płuca. Tu w dole było zbyt ciemno. Tu w dole Ŝyły świecące potwory. Lepiej było w świecie kolorów i światła, lepiej w gabinecie w Meksyku, z widokiem na ogród i ulicę, i na samego siebie stojącego przed lustrem, zasmuconego oznakami starości. „Trzecia. Wasz zabójca juŜ tu jest." Słyszał, jak osioł porykuje, dając wyraz jakiemuś prywatnemu smutkowi. Nie, musi się wydostać z tego pokoju. Musi uciec do tego jedynego miejsca, gdzie go nie znajdzie Ŝaden zabójca. Miejsca połoŜonego głębiej niŜ ból. Teraz patrząc na biurko spostrzegł wyŜłobione na nim swoje inicjały i serce przebite strzałą. Podniósł ruchomy blat i na moment znalazł się z dala od klasy, w małym prywatnym zaciszu. Czuł zapach kanapki w szarej papierowej torebce. Matka przygotowała mu sałatkę z ozorków w sosie tatarskim, i cieszył się, i ją kochał. Wszedł jego nauczyciel-opiekun z trzeciej klasy, pan McHenry, w zbyt obcisłym szaroniebieskim mundurze lotniczym, z miną jak zwykle zmieszaną. Rabin nienawidził głupich nauczycieli. Nienawidził nauczycieli, którzy do kaŜdego zdania wtrącali „eee" i „mmm", których oddech zalatywał Ŝółtkiem jajka i tytoniem. „Otwórzcie ksiąŜki na stronie sto siódmej" — powiedział pan McHenry. Eliot otworzył swój podręcznik do rosyjskiego, uŜywany w OILWW, na Ŝądanej stronie. „Moja jednostka wojskowa obecnie stacjonuje na peryferiach głównego ośrodka przemysłowego" — przetłumaczył pierwszy uczeń z pierwszego rzędu, od którego pan McHenry zawsze zaczynał. „Cicho! Amerykańscy szpiedzy są wszędzie!"
Pan McHenry podniósł wzrok chcąc sprawdzić, czy klasę to rozśmieszyło. Niby co miało rozśmieszyć? Otworzyły się drzwi. Do sali wkroczył dyrektor Popławski wraz z nowym inspektorem, sekretarzem generalnym, odzianym w granat i złoto. „Zawsze pyta pan w ustalonym porządku?" — zagadnął sekretarz generalny. „Tak" — odparł pan McHenry. „Źle! Trzeba ich trzymać, Ŝe tak powiem, na baczność. Mam pytanie. Przekonamy się, jak dobrym pan jest nauczycielem i jak bystre są te szczeniaki!" Pan McHenry poróŜowiał jak gumka do ołówka, a potem zszarzał jak gumka do atramentu. „No dobrze, kto z was wie, co znaczy Huzsarr - zapytał sekretarz generalny. „MoŜe odpowie Eliot Rabin" - powiedział pan McHenry. Rabin stanął obok swojej ławki. Pozostali uczniowie patrzyli na niego, acz tylko jednym okiem. „No więc?" Ton sekretarza generalnego sprawił, Ŝe odpowiedź wymknęła się Eliotowi niczym piskorz. Zza pleców wizytatora dyrektor Popławski błagał go o szybką i poprawną odpowiedź. „Mogę to zapisać na tablicy?" „Tak". Pan McHenry wpił się teraz jedną ręką w ławkę. Z sercem walącym tak, Ŝe aŜ mu szumiało w uszach, Eliot Rabin podszedł do tablicy, poczuł woń kredowego pyłu. Teraz znalazł się w samym środku, cały pokój z niego promieniował i obracał się wokół niego - nawet dorośli. Wziął kredę i napisał to słowo. „Po angielsku to będzie UZSARR. Wymowa Huzsarr wskazuje prawdopodobnie na lekkie naleciałości perskie spowodowane strachem." „Dobrze, ale co to znaczy?! Co to znaczy?!" - krzyknął sekretarz generalny. Rozległo się cichutkie pukanie do drzwi; w pokoju zapadła cisza. Kobiecy głos oznajmił: „Trzecia. Wasz zabójca juŜ tu jest." Rabin obudził się w ciemności z odpowiedzią na końcu języka. Gdzie był? W łóŜku. Słyszał potęŜne chrapanie Andreja. Był w swoim pokoju. Nie miał jednak ani papieru, ani pióra. Na ścianach nic nie dało się wydrapać; juŜ próbował łyŜką. Musiał się spieszyć. Odpowiedź się rozpływała. Najmniejsze niefortunne drgnienie, a umknie na dobre. Sięgnął w mrok, ręką dotknął czegoś kanciastego, drewnianego. Potem czegoś szklanego i okrągłego. Następnie czegoś kwadratowego, osłoniętego celofanem. Jego paczka na jutro! Gładko i ostroŜnie zdarł banderolkę. Później rozwinął folię tak powoli, jakby rozbrajał rakietę. Wyjął papierosa, potem dwa, cztery, siedem, aŜ trzymał wszystkie w dłoni. W dotyku przypominały miękkie, lekkie kawałki kredy. Ciemna podłoga była tablicą. Litera po literze ułoŜył słowo: UZSARR. Zostały mu dwa papierosy, a zatem zuŜył dokładnie osiemnaście. Zaryczał osioł. Rabin pogładził się po siwej koziej bródce. Starzał się, starzał coraz bardziej.
Pukanie do drzwi - obudził się spokojny, w porannym świetle. Lecz przez następną sekundę nie mógł otworzyć oczu. Na karku czuł szpileczkę bólu i rozchodzące się od niej mrowienie. - Tak się cieszę, Ŝe doszedłeś do siebie - powiedział Andrej. - Nie masz pojęcia, jak się martwiłem. Miałem jeden atak po drugim. - Przykro mi to słyszeć - odparł Rabin. - Wybacz mi! - Andrej wybuchnął piskliwym szlochem. - Co? śe oglądałeś wiadomości, kiedy mi wbijali igłę? - To teŜ. - TeŜ? Po pierwszym ataku wypaliłem resztę swoich papierosów, a mówiłem ci, jak wspaniale smakuje papieros zaraz potem. - No więc? - Jeden atak po drugim, Eliot. To teŜ ci mówiłem. - I co? - Po kaŜdym musiałem wypalić parę, bo inaczej bym zwariował. Odlot bez powrotu, rozumiesz? Rabin zrozumiał aŜ za dobrze. Przez chwilę nie mógł się nawet zebrać na odwagę i wyjrzeć przez krawędź łóŜka na podłogę. Ale musiał popatrzeć, i to szybko. MoŜe zostało dosyć, Ŝeby odczytać sens. Spojrzał. Podłoga, tylko pusta podłoga. - Cała paczka! - Wybacz mi! - Nigdy ci nie wybaczę! - Na litość boską! - Nigdy! - CóŜ moŜe być waŜniejszego niŜ przebaczenie? - Wolność! Moja wolność! - Więc dla ciebie wolność znaczy więcej od przebaczenia? - Pewnie, do cholery! - Jestem tylko człowiekiem. - A ja to co? - Proszę cię, wybacz. - Przymknij się na chwilę! Słuchaj, kiedy się dobrałeś do moich papierosów, czy tu było ciemno? - Nie, ataki zaczęły się o świcie. - Więc widziałeś, w jakim porządku ułoŜyłem papierosy? - Tak, nawet się zastanawiałem, co to słowo znaczy. - Jakie słowo? - UZSARR. - Ja wiem co. - Co? - Obiecałem komuś, Ŝe jemu pierwszemu powiem. - Rabin usiadł na łóŜku. - A zresztą lepiej, Ŝebyś nie wiedział. Mogłoby ci zaszkodzić. - Rozumiem - stwierdził Andrej ze smutkiem. - JuŜ mi nie ufasz. Nienawidzisz mnie. - AleŜ skąd, Andrej, teraz ci wybaczam. Wybaczyłbym ci jeszcze bardziej, gdybyś mi zostawił chociaŜ jednego dymka. Mniejsza z tym. Doktorze Wier, wiem, Ŝe pan mnie
słyszy. Wiem, Ŝe sekretarz generalny wydał polecenie, Ŝeby mnie do niego zaprowadzić natychmiast, jak tylko będę mógł zinterpretować sen. A juŜ mogę. I, moim zdaniem, mądrze byłoby wypełnić polecenia sekretarza generalnego. Nastała cisza, tak pusta jak przed chwilą podłoga. Rabin nagle poczuł się głupio. Zakładał, Ŝe pokój jest cały czas na podsłuchu - ale moŜe wpadł w paranoję. MoŜe przypisywał doktorowi Wierowi zbyt wielką władzę, zbytnią pilność. MoŜe doktor Wier był naprawdę taki jak wszyscy - z gruntu niedbały i obojętny. Wtem jednak otworzyły się drzwi i weszło dwóch sanitariuszy. Wiedział, Ŝe przyszli po niego, jednocześnie teŜ zauwaŜył, jak się zmieniło ich nastawienie do jego osoby. Z całkowicie bezsilnego stał się kimś niezwykle potęŜnym, acz potencjalnie i bez zmian w swoim statusie. Postanowił wypuścić sondę. - Chcę się ubrać - powiedział. Sanitariusze, ta góra samych mięśni, ani drgnęli. Rabin podszedł do szafy i ją otworzył, stwarzając małe prywatne zacisze, dziwnie znajome. Ubrał się, zamknął szafę. Teraz, zwróciwszy się do Andreja, czuł władzę, jaką daje wolność, albo teŜ wolność, jaką daje władza - nie był do końca pewien. - Nie martw się, nie zapomnę o tobie - obiecał. -Wybaczasz mi? - Tak. Naprawdę. - Pozwól, Ŝe ci udzielę ostatniej dobrej rady — rzekł Andrej. Wychodzisz stąd wprost do Rosji, do tej prawdziwej. Musisz bardzo uwaŜać. Wierz mi, ja to wiem. Musisz uwaŜać, bo Rosja to... Rosja to RosjAAAAAAAAAAAAAAAA! Jeden z sanitariuszy zmarszczył brwi, po czym ujął Rabina pod ramię chwytem mówiącym: „MoŜesz sobie być więźniem o niebezpiecznie dwuznacznym statusie, ale nadal jesteś więźniem i pójdziesz z nami". Eliot cieszył się, Ŝe go podtrzymują te silne ręce. Czuł się jak człowiek, którego nogi przywykły do rozkołysanego pokładu i teraz oszałamia je nagła stabilność stałego lądu. Stałego lądu prawdziwego czasu. Sądził, Ŝe go prowadzą wprost do sekretarza generalnego, i przypomniał sobie, by zwrócić uwagę, jakiego środka lokomocji uŜyją, co mogłoby podpowiedzieć mu, na czym właściwie stoi. Wszystko wydawało się tak odległe w czasie - te wyprawy odbywane z Popławskim w limuzynie o granatowych oknach, te wspomnienia wcześniejszych podróŜy do Rosji. No właśnie, Popławski, jak się miewał Popławski? Co z nim tymczasem zrobili? Wszelkie jego przypuszczenia przekreśliło otwarcie jednych drzwi, bo oto znalazł się w gabinecie doktora Wiera, tym samym gabinecie, w którym był pierwszego dnia, lecz do którego teraz wszedł innymi drzwiami. Doktor Wier zmierzył go obojętnym wzrokiem. Sanitariusze stanęli przy drzwiach. Doktor Wier skinieniem głowy wskazał krzesło naprzeciwko biurka. - Chciałbym juŜ ruszać - powiedział Rabin. - Najpierw musimy porozmawiać. Eliot zrozumiał - to wojna. Na śmierć i Ŝycie. Usiadł. - Jako lekarz wykazałbym się brakiem odpowiedzialności zawodowej, gdybym zaraz odsyłał na Kreml kaŜdego wariata, któremu się zdaje, Ŝe ma wiadomość dla naszego przywódcy.
- Cała róŜnica polega na tym - zauwaŜył Rabin - Ŝe zgodnie ze specjalnym poleceniem sekretarza generalnego macie mnie do niego odstawić, jeŜeli będę mógł zinterpretować jego sen. A mogę. - Doskonale. Miło mi to słyszeć. To przynosi zaszczyt naszemu instytutowi. Po s t o s u n k o w o krótkim leczeniu pacjent cierpiący na ostry subiektywizm potrafi zinterpretować sen naszego przywódcy, i to na najgłębszym poziomie, poziomie obiektywnej normalności politycznej. - Cieszy mnie - głos Rabina zmatowiał od wrogości - Ŝe i dla pana wszystko skończyło się dobrze. - Proszę mi tylko opowiedzieć ten sen i podać swoją interpretację, a jeśli uznam, Ŝe nie wykracza poza obiektywną normalność polityczną, zaraz pana wypiszę i moŜe pan ruszać. - Opowiedzieć sen i zdradzić interpretację? Nigdy w Ŝyciu! - W moim Ŝyciu, jak rozumiem? A co z pańskim? - Wziąłby pan na siebie taką odpowiedzialność? Zabicie jedynej osoby zdolnej zinterpretować sen sekretarza generalnego? - Ludzie tu cały czas umierają. Zwłaszcza słabi cudzoziemcy. - Ale są tacy, co juŜ wiedzą, Ŝe rozwiązałem zagadkę. - Na przykład kto? Ten szaleniec Andriej? - A tych dwóch sanitariuszy tutaj, w tym pokoju? Mogą się okazać bardziej lojalni wobec sekretarza generalnego niŜ wobec pana - rzucił Rabin nieco głośniej. - Owszem, lojalność to rzecz zmienna, ale na szczęście Mitia i Witia są głusi jak pień, a do tego niemi. A więc, obiektywnie, tylko trzy osoby wiedzą, Ŝe pan zinterpretował sen: Andrej, ja i pan. Czy naprawdę zdaje pan sobie sprawę z sytuacji, czy pan wie, przy kim jest władza, jak w tym konkretnym przypadku wyglądają polityczne zasady normalności? Niech pan sobie wyobrazi, Ŝe to ostatni ustny egzamin. Ma pan do rozwiązania, w rzeczywistości obiektywnej, bardzo podstawowy i bezpośredni problem. Przybrał on postać wyboru: albo mi pan powie to, co chcę wiedzieć, albo za piętnaście minut będzie pan martwy - zakończył doktor Wier patrząc na zegarek. W przypływie strachu, intuicji i adrenaliny Rabin pojął, Ŝe ludzi szczerych moŜna pokonać tylko na ich własnych warunkach, bo inaczej nawet się nie zorientują, iŜ przegrali. Jednym słowem, musi teraz całkowicie wejść do świata umysłu doktora Wiera, jeŜeli chce się zeń wydostać. JednakŜe nie potrafił tego dokonać, poniewaŜ nie wierzył w ów świat tak szczerze jak doktor Wier. Absolutna szczerość doktora dawała mu absolutną władzę w świecie, który sam stworzył. Lecz zgodnie z przewrotnym prawem paradoksu kaŜda władza to równieŜ słabość - i nie ma nic przyjemniejszego, jak zabić wroga jego własną bronią. - Powiem panu, dlaczego nie mogę panu powiedzieć - oznajmił Rabin. - Proszę - Doktor Wier znowu zerknął na zegarek. Bo pańska terapia okazała się stuprocentowo skuteczna. Wyleczył mnie pan z subiektywizmu. I jestem panu za to bardzo wdzięczny. - Najwyraźniej terapia nie zakończyła się pełnym sukcesem, skoro nie ma pan na tyle obiektywizmu, Ŝeby ratować własną skórę. - Nie, sprzeciwił się Rabin. - Tak naprawdę to nie mam wyboru. Największa obiektywna moc działająca w tym pokoju to ta, która mnie sprowadziła przed oblicze
sekretarza generalnego, która rzuciła mnie tutaj, która wyzwoliła znaczenie snu waszego przywódcy. To nie była pańska moc, doktorze Wier. Bo nie miał pan nic wspólnego ze ściągnięciem mnie do Rosji. Bo pański los nie jest tak wielki jak los sekretarza generalnego... on przewodzi Związkowi Radzieckiemu, a to najbardziej polityczny z losów. A zatem prawdziwy wybór nie naleŜy tu do mnie, tylko do pana. Albo pan się wyrzeknie swojej teorii, albo mnie wypuści! Na skroni doktora Wiera wyskoczyła, niczym na płaskorzeźbie, zielona Ŝyła, gdy obie mózgowe półkule nabiegły krwią. Rabin obserwował piwne oczy lekarza zamglone niepewnością. Znowu wszystko się rozstrzygnie w parę sekund. Zrobił swój ruch. Teraz moŜe się tylko modlić, by doktor Wier znalazł dość wewnętrznej odwagi i pozostał wierny sobie; chcąc mu dopomóc w osiągnięciu tej najwyŜszej integralności, Rabin zaintonował: - Polityka to los. A los to rzeczywistość. A rzeczywistość to normalność. A normalność to polityka. - O tak, o tak - syknął doktor Wier, chwytając się jedną ręką za głowę, a drugą podpisując zwolnienie. - BoŜe mi dopomóŜ, tak właśnie jest.
Rozdział 19 Przez kilka minut Blaine stał tak nieruchomo, jak zabawka porzucona w piaskownicy. Później uniósł ręce nad głowę, by pokazać pas zwycięzcy gwiazdom, na przekór prawdzie i Bogu Ojcu, Ojcu Chrzestnemu. Kiedy podniósł wzrok na swoje wyciągnięte dłonie, pas, za sprawą jakiejś diabelskiej magii, zniknął. Blaine ujrzał natomiast ogromną maczugę mknącą przez mrok, aby go ukarać za lucyferowe nieposłuszeństwo, za prometejską kradzieŜ. Nie, nowoczesny i naukowy, Bóg wybrał meteoryt jako narzędzie zagłady. Wtem jednak meteoryt zwolnił i zaczął się posuwać skokami, niby rączka niewidzialnej dźwigni. Blaine zobaczył, Ŝe to wcale nie meteoryt, tylko ogromna masa szarego spiŜu, którą musiały wyprodukować istoty ludzkie. I to nie jakieś tam istoty ludzkie, lecz te, co na wszystkim umieszczają czerwony sierp i młot. Nie pamiętał, kim one są ani dlaczego tu się zjawiły; nie mógł teŜ pojąć, czemu Bóg Ojciec, Ojciec Chrzestny, zaniechał zemsty. A potem spłynęło na niego nagłe, upiorne objawienie. - Przybył rosyjski poeta. Najpierw nastąpi tradycyjna rosyjska ceremonia powitania chlebem i solą, później fraternizacja. Właz radzieckiego LEM-a miał zaczepy u dołu, toteŜ otworzywszy się utworzył rozkładaną kładkę. Trzech pierwszych kosmonautów wyszło tyłem; trzymali kamery. Pojawił się Wiktorów ze srebrną tacą, na której leŜał wielki bochen razowca i stała ozdobna solniczka. Spojrzał w obiektywy, potem na Blaine'a. Arthur poczuł ulgę. Nie był juŜ sam. Teraz był z nim Wiktorów. Teraz było ich dwóch. DzierŜąc tacę w jednej ręce, rosyjski poeta zaczął gestykulować drugą. Najwidoczniej recytował wiersz. Ale dlaczego nic nie słychać? Zgodnie z planem Blaine miał słyszeć recytację, zarówno w oryginale, jak i w przekładzie. Naciśnij Ŝółty guzik na nadgarstku, przypomniał sobie. Ale jakim cudem przyciśnięcie Ŝółtego guziczka pomoŜe mu słyszeć?
- Naciśnij guzik - przynaglił jego własny głos, natrętny jak brzęczyk. Chcąc go uciszyć, nacisnął Ŝółty guziczek. Teraz słyszał głos Wiktorowa, odległy słowiański grzmot. Głos tłumacza, jakby bliŜszy i z lekkim brytyjskim akcentem, właśnie kończył: Tu, na tym samym KsięŜycu, który widział Adam, Tu, u początków drogi na Marsa, Tu, w imieniu Rosji i Ziemi, Gwiazdom ofiarowuję chleb i sól. Wiktorów uniósł tacę, ofiarowując rosyjską gościnność całemu wszechświatowi, obracając się i kłaniając wszystkim czterem stronom przestrzeni i czasu. Chwilami srebrna taca stawała się pręgą światła. A później, ku zdziwieniu Blaine'a, Wiktorów ruszył w jego stronę; trzech radzieckich operatorów pomału szło za nim. No jasne, jasne. Był częścią nie jednego telewizyjnego cyrku, lecz dwóch. Blaine uniósł dłoń w powitalnym geście, w którym chciał zawrzeć surową godność Indianina z Massachusetts. Wiktorów takŜe usiłował zachować się godnie, ale zbyt mu w tym przeszkadzała spręŜysta i śliska grawitacja KsięŜyca. Teraz Wiktorów stał tuŜ przed nim. Z początku, próbując mu spojrzeć w oczy przez osłonę hełmu, Blaine ujrzał tylko odbicie własnej twarzy; przestrzeń pomiędzy nosem a górną wargą wyglądała zarazem małpio i pozaziemsko. Potem jednak, obróciwszy głowę, zobaczył oczy Rosjanina, ich szarawy błękit zepchnięty na sam skraj tęczówki przez rozszerzone źrenice, czarniejsze niŜ kosmos. Ciekawe, czy i on tak wygląda. Radziecki operator mijał Arthura z prawej, chcąc sfilmować Wiktorowa spoza niego i z góry. Wiktorów skłonił się i wyciągnął tacę; Blaine oddał ukłon. Próbował sobie przypomnieć, czy plan przewidywał symboliczne przyjęcie i spróbowanie chleba. Czując się nagle analfabetą w języku gestów, znowu się skłonił, usiłując kiwnięciem hełmu wyrazić zarazem wdzięczność i uznanie. Naraz w słuchawkach usłyszał głos Yatesa: - Znowu się spieprzył! - Daj mu minutkę - poradził. - Potrzebujecie awaryjnej pomocy? - zapytało Houston. - Pewnie, jeśli ten złom nie zapali - rzucił Yates z bezgranicznym, wściekłym rozdraŜnieniem. - Spróbuj reaktywacji - podsunęło Houston. Blaine'owi się zdawało, Ŝe w trzeszczącej ciszy kosmosu usłyszał bezgłośne przekleństwo, wymamrotane w duchu gwoli przyzwoitości. - Nic z tego - powiedział Yates. - Zimny trup. - Zwróć się o awaryjną pomoc do Bardakowa, dowódcy radzieckiego LEM-a. - Fatalnie to wyjdzie - zauwaŜył Yates. - Zwróć się o pomoc do dowódcy radzieckiego LEM-a. - Tak jest. Blaine czuł się tak, jakby w głowie miał telefon i podsłuchiwał rozmowę, która - choć sama w sobie nudna - była zarazem fascynująca, tylko dlatego Ŝe prowadzili ją inni. - W czym mogę pomóc? - zapytał dowódca radzieckiego LEM-a, Bardakow. - Trzeba go albo zapalić na styk, albo podholować - odparł Yates. - Naszym akumulatorem na styk się nie da, ale moŜemy spróbować holowania. - Świetnie. - Zlokalizujemy cię drogą radiową. Koniec. Blaine'owi było Ŝal Yatesa. W holowaniu zawsze dawało się wyczuć coś upokarzającego, zarówno w niebie, jak i na ziemi. Trzyosobowa załoga radziecka, najwyraźniej świetnie wyszkolona, zajęła się teraz przygotowaniem własnego pojazdu księŜycowego.
Zapalił od razu; Blaine-mechanik zawstydził się, a wstyd się spotęgował, gdy Arthur zauwaŜył, Ŝe zabierają kamery, by sfilmować wypadek. Kiedy wszyscy trzej siedzieli juŜ w łaziku, znowu zabrzmiał głos Bardakowa, i tym razem Blaine wyczuł w nim leciutką nutę złośliwego triumfu. - Pewnie będziemy z powrotem za niecałe dwie godziny. Na wasz wieczór poetycki zdąŜymy na pewno. Wiktorów, moŜecie zaczynać fraternizację, ale lepiej w ich LEM-ie. - Tak jest, towarzyszu Bardakow - powiedział Wiktorów. Radziecki pojazd księŜycowy ruszył; na ziemi zapewne towarzyszyłby temu przeraźliwy pisk opon. W amerykańskim LEM-ie Blaine i Wiktorów zdjęli hełmy; po raz pierwszy stanęli twarzą w twarz. Obaj wyglądali na stale wystraszonych, skórę na policzkach i czole mieli ściągniętą i zbyt napiętą, jak kobieta po pierwszym liftingu. - Dziwne, prawda? - powiedział Blaine. - Bardzo dziwne - przytaknął Wiktorów, stawiając tacę na stole. - Pewno dałoby się rozmrozić chleb w kuchence mikrofalowej - poddał Arthur i sięgnął po bochenek. Nie ruszaj tego chleba! - wrzasnął Wiktorów, osłaniając razowiec dłonią. - A co, coś z nim nie tak? — zdziwił się Blaine. - Nie, to zupełnie dobry chleb. Nawet lepszy niŜ przeciętny. - Szerokie słowiańskie wargi rozciągnął tajemniczy uśmiech. - Zaraz ci pokaŜę. Masz coś do krojenia? Arthur poszedł do małej kuchni, dotychczas wyłącznego królestwa Yatesa. Udało mu się znaleźć tylko szczypce słuŜące do wyciągania z kuchenki mikrofalowej tubek z jedzeniem, a takŜe śrubokręt. - Coś z tego się nada? - Jak to się nazywa? - Wiktorów wskazał śrubokręt. - Śrubokręt. - Takich słówek człowiek nigdy się nie uczy w obcym języku - stwierdził Rosjanin. - W porządku, śrubokręt chyba będzie dobry. Trzeba działać z wyczuciem. Zaczął wydłubywać kawałki chleba z najgrubszej części bochenka. Wkręcał śrubokręt coraz głębiej niby chirurg, który sonduje tkanki, aŜ napotka gąbczasty opór guza - Dobrze, dobrze, juŜ ją czuję. Zataczał śrubokrętem coraz szersze koncentryczne kręgi. Blaine usłyszał brzęknięcie - najwyraźniej śrubokręt na coś natrafił. - A teraz ekstrakcja - ogłosił Wiktorów, zanurzając kciuk i palec wskazujący w ciemnobrunatnej szczelinie. - I oto ona! Z ostroŜnością połoŜnika wydobył butelkę; nalepka, choć z rosyjskim napisem, natychmiast zdradziła, Ŝe to stoliczna - jedyny radziecki produkt eksportowy, który podbił rynek amerykański. - Od jedenastu dni ani kropelki - powiedział Wiktorów. - Na Ziemi jeszcze mi się nie zdarzyło przeŜyć jedenastu dni bez wódki, a co dopiero w kosmosie. Tylko popatrz, jak cudnie zmroŜona. - Pochylił się i ucałował butelkę. Blaine uznał ten gest za naprawdę wspaniały i uroczysty, lecz i z lekka przesadny, albowiem minęło juŜ ładnych parę chwil, a Wiktorów nadal przyciskał usta do butelki. Najwidoczniej szeptał wódce jakieś czułe słówka. Pochyliwszy się jednak bliŜej, Arthur usłyszał: - Przymarzłem! - Daj jej minutkę, moŜe sama stopnieje. - Zrób coś! Śrubokręt był tu na nic, bo mógłby w trakcie operacji uszczknąć kawałek ust poety. Trzeba coś wymyślić, i to szybko. Nie do pomyślenia, Ŝeby Wiktorów ukazał się całej ludzkości z butelką wódki przymarzniętą do twarzy. - Mam pomysł - powiedział Blaine.
- No? - wymamrotał Wiktorów. - Posypię ci usta solą. W Ameryce topimy w ten sposób śnieg na drogach. Spróbuj. Arthur otworzył solniczkę stojącą na ozdobnej srebrnej tacy i posypał szczyptą soli górną wargę Rosjanina. - Poczekaj chwilkę - poradził. Wiktorowowi zaczęła trząść się głowa. Próbował coś powiedzieć, ale nic nie było słychać, bo raczej wciągał słowa wraz z oddechem, niŜ je wypuszczał. Kichnięcie, kiedy juŜ się rozległo, gruchnęło jak grzmot. Jeśli nie liczyć dwóch skrawków czerwono-złotej nalepki wciąŜ przyklejonych do warg poety, butelka się oderwała i z leniwym wdziękiem popłynęła ku ścianie i katastrofie. Z oblepionych ust Wiktorowa dobył się krzyk: - Łap ją! Blaine jedną ręką chwycił butelkę; wreszcie naprawdę przeŜywał filmową powtórkę w zwolnionym tempie. - Nic ci nie jest? - spytał widząc kroplę krwi wyciekającą spod strzępków nalepki. - Wódeczka wszystko wyleczy - uspokoił go Wiktorów. - Sam bym się napił - przyznał Arthur. Wcześniej zauwaŜył w kuchni dwa czarne plastikowe kubki. - Ale najpierw... - Powiesił hełm na interkomie LEM-a. Protesty Houston były tylko natrętną muchą, bzyczącą w drugim kącie pomieszczenia. Namagnetyzowane kubki przylgnęły do stołu. - Doskonale - rzekł Wiktorów - A teraz cię nauczę, jak naleŜy pić wódkę rosyjskim sposobem. Jest pięć kroków. Pierwszy, jedna osoba wznosi toast, taki z głębi serca. JuŜ samo to dodaje ducha! Drugi, wypuszczasz oddech. Trzeci, pijesz wódkę jednym haustem. Czwarty, gryziesz zakusku, czyli zakąskę, czyli co ci wpadnie pod rękę, ale najlepiej razowiec, korniszona, wędzoną rybkę, coś takiego. Piąty, bierzesz oddech. Jasne? - Jasne. Toast, wydech, łyk, kęs, wdech. - Zgadza się. - Kto wzniesie pierwszy toast? - Ja - stwierdził Wiktorów - bo ja jestem specjalistą od tych spraw. - Powiedział to jednak ze zmarszczonym czołem, moŜe dlatego Ŝe człowiek z zakrwawioną nalepką przymarzniętą do warg traci sporą część swojego autorytetu. Ułamał kawałek chleba i posypał solą; Blaine poszedł w jego ślady. Niegłupio pomyślane, mieć tak chleb pod ręką. Wiktorów nalał szczodrze do obu kubków. - Arthurze, za poezję, która tak wiele zabrała, a dała tak mało. Ale ta odrobina zaprowadziła nas na KsięŜyc. Miał rację. Blaine'owi zrobiło się ciepło pod sercem. Chuchnęli i nie tyle wypili wódkę, ile wlali ją sobie, migotliwą i lepką jak rtęć, do gardła. Chleb, nadal pokryty księŜycowym szronem, przyniósł Arthurowi wspomnienie święta dzieci, Hallowe’en. Pierwszy haust powietrza po zakąsce miał w sobie całą rozpaczliwą, zdyszaną słodycz pierwszego oddechu zaczerpniętego po nieco przydługim siedzeniu pod wodą. - Fajnie - powiedział Blaine. - Tak - zgodził się Wiktorow - fajnie. - Cieplej mi. - Fajnie. Wiesz, to zabawne. Im zimniejsza wódka, tym bardziej rozgrzewa. Czekaj, chyba krew mi się ogrzała na tyle, Ŝeby roztopić tę nalepkę. Spróbuję oderwać. - Tylko ostroŜnie.
Twarz Wiktorowa wykrzywił przedsmak bólu, później prawdziwy ból, kiedy po męsku zerwał oba strzępki z warg. Wytarł krew o rękaw skafandra, na którym pozostała jedynie słaba brunatna smuga. - Ja teŜ chcę wypić za poezję - oświadczył Arthur Blaine, wskazując pusty kubek; Wiktorow nie potrzebował dalszej zachęty. - Chcę wypić za śmierć poezji. Poezji, którą zabiły komiksy i fizyka. Za śmierć poezji! Niech Ŝyje poezja! - Niech Ŝyje! Oczy Wiktorowa uśmiechały się do Arthura znad kubka. - A więc - powiedział Rosjanin z ustami pełnymi chleba - naprawdę uwaŜasz, Ŝe poezja umarła? - Ojciec Chrzestny nowego wszechświata najbardziej kocha Disneya. - Słucham? - zdziwił się Wiktorów. - Bo widzisz, Wiktorze, my dwaj jesteśmy Ŝołnierzami rozbitej armii. I mamy tylko dwa wyjścia: uciekać ile sił w nogach albo jeszcze raz się odwrócić i strzelić. - O co ci konkretnie chodzi? - A o to, Ŝe jak juŜ tu jesteśmy, powinniśmy coś zrobić. Oni nas wykorzystują, ale my teŜ moŜemy ich wykorzystać. - Jak? - Nie wiem. - Napijmy się. Na pewno coś wymyślimy - stwierdził Wiktorów tonem pragmatyka, rozlewając następną kolejkę. Tym razem usiłował zachować umiar, ale koniec końców jedna czy dwie miarki wymknęły mu się spod kontroli. Zbył je machnięciem ręki. - Kolej na twój toast - przypomniał Blaine. Chciałbym wypić za rosyjskie przysłowie. - Wiktorów podniósł kubek. - Za najwspanialsze przysłowie na świecie. To prawdziwie rosyjska sztuka: kopuły i przysłowia. Chciałbym wypić za to najprostsze i najbardziej rosyjskie z nich. I chciałbym, Ŝebyśmy nie tylko za nie wypili, ale i kierowali się nim w Ŝyciu. To przysłowie brzmi: „Jedz chleb z solą i mów prawdę". - Jedz chleb z solą i mów prawdę - zawtórował Blaine. Tym razem obaj stuknęli kubkami o stół. - Od tej soli pieką mnie rany - powiedział zbolałym tonem Wiktorów. - O, święta prawda. - Powiem ci jeszcze parę innych prawdziwych rzeczy - rzucił Wiktorów; gniew dodał mu sił. - Słyszałeś, jak Bardakow mówił, Ŝebym poszedł do waszego LEM-a? - Słyszałem. - No widzisz! - Niby co? - Oni są wszędzie. - Kto? - Państwo, komitet bezpieczeństwa państwa, KGB, nazwij ich sobie, jak wolisz... te sukinsyny są wszędzie. - Ci kamerzyści są z KGB? - Jasne, a coś ty myślał? - Myślałem, Ŝe to kamerzyści. - Pewnie, to są kamerzyści. Mają hydraulików, dentystów, kogo chcesz. DuŜa oszczędność pieniędzy. - Ale dlaczego są tutaj? - Z tych samych powodów co zawsze... Ŝeby panować nad sytuacją. - Zazdroszczę ci. - Ty mi zazdrościsz? Współczuję ci. - Współczujesz mi, Ŝe ci zazdroszczę? Zazdroszczę ci, Ŝe mi współczujesz.
- Czekaj, zaraz, pogubiłem się. O co chodziło? - O to, Wiktorze, Ŝe ci zazdroszczę. - Dlaczego? Bo w twoim kraju poetów bierze się na tyle serio, Ŝe aŜ trzech facetów z KGB musiało lecieć z tobą na KsięŜyc. W Ameryce coś takiego nigdy by się nie zdarzyło. W Ameryce poezja się nie liczy. Nie waŜy nawet tyle co papier, na którym się ją pisze. - Za to w Rosji wszystko waŜy za duŜo - powiedział Wiktorów. - Rosja waŜy sto milionów ton. Nie zdawałem sobie sprawy, jaka jest cięŜka, dopóki nie poznałem niewaŜkości, nie zacząłem płynąć w kosmosie. Wtedy wszystko zrozumiałem. Jak by to ująć? Serce jest jak pies. Zna tylko jedną prawdę. Chce biegać na swobodzie. - Wypijmy za prawdę psiego serca - zaproponował Blaine głosem pirata, popychając swój czarny kubek po stole. - Koniecznie - zgodził się Wiktorów; tym razem nalał całkiem bez umiaru, który nie licowałby zgoła z toastem. - Za prawdę psiego serca. Arthur odrzucił głowę w tył i zawył jak ogar: - Aaaaaauuuuuuuu! - Aaaauuuuuuuuu! - odpowiedział mu Wiktorów, ze śmiechem wypluwając samogłoski. Po tej kolejce Blaine poczuł się jak robot pijący płyn przeciwko zamarzaniu. - Tak czy siak - podjął Wiktorów ocierając wargi - współczuję ci, Ŝe mi zazdrościsz, właśnie ty. PrzecieŜ moŜesz sobie wskoczyć do samolotu do ParyŜa, jakby to był autobus numer sześć. - Pewnie, moŜesz robić, co chcesz, skoro nic, co robisz, nie ma znaczenia. Chcę Ŝyć tam, gdzie ma znaczenie poezja. Nienawidzę Ameryki. - No to jedź do ParyŜa. - ParyŜ, ty myślisz, Ŝe ParyŜ to coś. ParyŜ juŜ się skończył. Egzystencjaliści byli jego przedśmiertnym rzęŜeniem. Teraz jest tylko swoim cieniem. - Nie mów tak. Ja jeszcze nie byłem w ParyŜu. Byłem tylko w Niemczech Wschodnich i na KsięŜycu! Zresztą i tu, i tam jest całkiem podobnie. - No juŜ dobrze, Wiktor, wypijmy za ParyŜ. Wypili za ParyŜ, potem za Moskwę i wreszcie zakończyli objazd trzech miast Bostonem. - I jeszcze chciałbym wypić za podwiązki - oznajmił Blaine, patrząc błędnym wzrokiem. - Pod związki? - Nie, podwiązki. - A, wiem. Wszystkie kobiety w ParyŜu je noszą, i tylko czekają. - I jeszcze za kobiety, za ich smutek i ich humor! - zaŜądał Arthur. Przekąsiwszy chlebem zamilkli na chwilę, myśląc o kobietach, o ich smutku i ich humorze. Oprzytomniawszy Wiktorów prędko napełnił kubki i wstał. - Wiesz, wypiłem w Ŝyciu setki, moŜe tysiące toastów, ale nigdy nie piłem za samą wódkę. Więc teraz chcę wypić jedną wódkę za zdrowie wódki... Wódko, kocham cię. Wódko, ty nigdy mnie nie zawiodłaś. Wszystko w Ŝyciu mnie zawiodło, Rosja, poezja, kobiety, ale ty, o wódko, nigdy. Zawsze, ilekroć wypiłem butelczynę, zdarzało się coś cudownego, niezwykłego. Zawsze udawało ci się oderwać mnie od świata, gdzie jak nie ból zębów, to kałuŜa. Wódko, tyś jest prawdziwą poezją, wódko, tyś jest ostatnią dzikością, jedyną wielką miłością mojego Ŝycia i dziękuję ci z całego serca! O wódko! Wódko! Sam ów toast przyprawiał o zawrót głowy, a gdy się połączył z samą wódką spoŜywaną w atmosferze, w której obaj męŜczyźni razem wzięci waŜyli nie więcej niŜ pięćdziesiąt funtów, uniesienie dało się porównać z tym, co oderwało ich od Ziemi z frachtem miliarda grobów. - Teraz potrzebujemy konkretnego planu - stwierdził Wiktorów. - Racja - przytaknął Blaine. - Przez godzinę będzie na nas patrzył cały świat. Musimy wiedzieć, co zrobić.
- Przez godzinę to raczej nie. Wyciągną wtyczkę, jak tylko wytniemy jakiś numer. - Dobrze - powiedział Arthur - teraz wiemy jedno. Musimy działać szybko. Co jeszcze wiemy? - Wiemy, Ŝe mi zazdrościsz i Ŝe ja ci zazdroszczę tego, Ŝe moŜesz skoczyć szóstką do ParyŜa. - Prawda. To waŜne. To kluczowe. - Ale ja ci współczuję, Ŝe mi zazdrościsz. - Czekaj! - wykrzyknął Blaine. - My teŜ mamy przysłowia. T właśnie jedno mi się przypomniało: „Czyny mówią głośniej niŜ słowa". - To mi się podoba! To mi się naprawdę podoba! Poeci podejmują czyny, które mówią głośniej niŜ słowa, Ŝeby ocalić słowa ze świata nieustannych czynów. Czy tak? Czy to chcesz powiedzieć? - Dokładnie. Właśnie to chcę powiedzieć. - Wypiję za to. Wypili obaj. - Czyli - podjął Wiktorow - teraz wiemy juŜ wszystko prócz tego, jaki to ma być czyn. - Owszem - powiedział Blaine - ale na pewno coś wymyślimy. - No to Ŝeby nam w gardle nie zaschło. - Wiktorów wytrząsnął do obu kubków ostatnie krople. - Za pierwszą butelkę wódki wypitą na KsięŜycu i za pomysł, który nam z pewnością przyniesie! Tym razem nie zawracali sobie głowy chlebem, smakując w zamian arktyczny posmak, który zmienił ich zęby trzonowe w góry lodowe dryfujące ku jakiemuś „Titanicowi". - Jestem pewien - rzekł Wiktorów - Ŝe jak tylko rozbiję tę butelkę, to znajdę odpowiedź. Najlepsze pomysły miewam właśnie przy rozbijaniu butelek. - Tylko nie tutaj! Pokroi nas na plasterki! - No tak, nie tutaj. Bardzo praktyczne. A zatem, z wyjątkową uwagą, jaką tylko człowiek kompletnie pijany przykłada do szczegółów, włoŜyli hełmy i sprawdzili zapas powietrza. Ignorując pełne niepokoju wezwania z centrum kontroli lotów, odeszli kawałek od LEM-a — dla Arthura ów kawałek miał długość boiska do piłki noŜnej, dla Wiktorowa stu metrów. Zatrzymawszy się spojrzeli w górę i ujrzeli na niebie Chiny. Wiktorów odrzucił głowę w tył i zawył: - Aaaaaaaauuuuuuuuuu! - Aaaaaauuuuuuuuuuuuuu! - zawtórował mu Blaine niby ogar, który na drugim końcu pola podejmuje zew. - Aaaaaaaaaaauuuuuuuuuuuuuuuu! - zawyli zgodnie za wszystko, co jest, za wszystko, co juŜ przeminęło, za wszystko, co nigdy się nie zdarzy. A później Wiktorów cisnął butelkę w górę; koziołkowała pobłyskując w czarnym powietrzu światłem Ziemi.
Rozdział 20
Sekretarz generalny połoŜył palec na ustach, kiedy za Rabinem zamknęły się drzwi i pokój zaległa wymuszona cisza. Przez moment Rabin się wahał, czy ma się ruszyć z miejsca. Tym samym palcem, który wcześniej spoczywał na ustach, sekretarz generalny przywołał go do siebie, za biurko. Pluszowa wykładzina tłumiła odgłos kroków w tym gabinecie znacznie dłuŜszym niŜ wyŜszym.
Trzecie polecenie wódz wydał lekkim, acz nieodwołalnym skinieniem głowy. Rabin wypełnił je równie gładko jak poprzednie i spojrzał na biurko. Szara na tle zielonego rypsu, leŜała tam „magiczna" tabliczka do pisania - bawił się takimi w dzieciństwie, zresztą niezbyt chętnie. Sekretarz generalny wziął drewniany rylec; na twarzy malowała mu się troska nie tyleŜ o drugiego człowieka, ile o korzystną lokatę. Napisał: „Nic wam nie jest?" Rabin uŜył obu rąk, podnosząc je na wysokość piersi i lekko nimi potrząsając, by dać do zrozumienia, Ŝe, owszem, nieraz juŜ czuł się znacznie lepiej, ale teraz teŜ nie narzeka i dziękuje bardzo. Sekretarz generalny prędko uniósł stroniczkę i zdanie zniknęło. Przez chwilę jakby się zastanawiał nad doborem słów, po czym napisał: „Zrozumieliście sen?" W pierwszym odruchu Rabin chciał wziąć rylec, ale się rozmyślił, pewien, Ŝe ręka będzie mu drŜała, przynajmniej trochę, a nie miał zamiaru się z tym zdradzać. Skinął głową. - Chodźcie za mną - powiedział cicho przywódca. Drzwi obite czarną skórą zaprowadziły ich do przestronnej, wyłoŜonej ciemną boazerią przebieralni z mosięŜnymi wieszakami i długimi ławami z drewna. Sekretarz generalny usiadł na jednej z nich i zaczął ściągać but. Zaledwie Rabin zsunął własny trzewik, skamieniał. Nie mógł się rozebrać w towarzystwie sekretarza generalnego. Nie dlatego Ŝeby mu na to nie pozwalało poczucie przyzwoitości czy wstyd; po prostu było absolutnie nie do pomyślenia siedzieć na golasa u boku przywódcy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Kiedy jednak przypomniał sobie, jak dyrygował chmurą srebrnych karasków na Pacific Grove, jego ciało zmieniło się w kamienny posąg, w posąg oŜywiony, w Golema na Kremlu. Spoza drzwi, które sekretarz generalny przytrzymywał zapraszająco, acz ze zniecierpliwieniem, wymknął się obłok pary. Wódz miał ramiona człowieka z urodzenia silnego, lecz o kościach słabszych, niŜ się wydaje. W środku para przyprawiła Rabina o atak kaszlu, zwilŜając jego poplamione nikotyną błony śluzowe i rzęski wysuszone od dymu. Kiedy sekretarz generalny zajął swoje zwykłe - jak się zdawało - miejsce, Eliot usiadł po jego lewej, w stosownej - zapewne - odległości. W chmurze pary rozróŜniał kształt ciała, ale rysów twarzy juŜ nie. - Tu moŜemy porozmawiać - powiedział sekretarz generalny. - A tam nie mogliśmy? - zdziwił się Rabin. - Nigdy nic nie wiadomo - odparł wódz. - W kaŜdym razie nie chciałem, Ŝeby ktokolwiek słyszał, co mi macie do powiedzenia. Dlatego uŜywałem tabliczki. Tej sztuczki nauczyliśmy się od dysydentów. Więc nie moŜna powiedzieć, Ŝe nie mieli Ŝadnego wpływu na historię Rosji. Rabin usiłował przebić wzrokiem parę i z wyrazu twarzy sekretarza generalnego wyczytać, na ile Ŝartobliwa była ta uwaga. Ale w powietrzu wirowała wilgotna ektoplazma i nie zobaczył nic. Zapadła cisza, poniewaŜ wraz z następnym tematem mieli przejść do sedna sprawy. Eliot odetchnął lekko, chcąc łyknąć trochę tlenu, a i na szczęście, po czym oznajmił: - No dobrze, powiem, co oznacza wasz sen. Powiem, jakie jest znaczenie tego brzmiącego z perska słowa, Huzsarr. Nawet w tej parze wyczuł, jak sekretarz generalny się wzdryga. - Huzsarr - powtórzył, napawając się mocą tego słowa - to litery USA i ZSRR splecione w UZSARR. Przedstawiają sobą wasz najstraszniejszy lęk, lęk przed konwergencją. Lęk, Ŝe USA i ZSRR zleją się w jedną polityczną korporację. Przez chwilę para milczała. - Dokładnie tak - rzekł sekretarz generalny, głosem złagodniałym z ulgi.
Rabin nie odpowiedział. - Co oznacza, Ŝe Popławski miał rację - ciągnął wódz. - Muszę się chwilę zastanowić. Teraz Eliot był samym ciałem, pot szczypał go w oczy, zbierał się w pępku. Pociły mu się nawet golenie. Sekretarz generalny uniósł głowę, jakby chciał coś powiedzieć, lecz moŜe to tylko para tworzyła miraŜe. - B-Jeden - zabrzmiał głos; Rabinowi tylko przez chwilę się zdawało, Ŝe to głos przywódcy. Głos z odległego pokoju. - B-Jeden - rozległo się znowu. Sekretarz generalny wyciągnął rękę i coś przycisnął. JuŜ nie usłyszą tego głosu. - Chodźmy teraz pod prysznic. - Przywódca wstał i pomaszerował prosto do drzwi. Korzystając z koleŜeńskiej atmosfery typowej dla pryszniców, Rabin zapytał: - Co się stało? - Mamy alarm B-Jeden - odparł sekretarz generalny, energicznie namydlając ramiona. - Czy to coś powaŜnego? - Nie - uciął. Po chwili, jak gdyby przemyślawszy sprawę, ciągnął: - Alarm stopnia B to alarm drugorzędny. Ale B-Jeden naleŜy do najwyŜszej kategorii wśród drugorzędnych. Alarm stopnia B to alarm na poziomie prestiŜu, nie władzy. Władza ma stopień A. - No cóŜ, przynajmniej to nie jest A - zauwaŜył Rabin. - Ale i tak muszę zwołać częściowe posiedzenie Politbiura. Pełne posiedzenie jest wymagane przy stopniu A. Przy B wystarczę tylko ja sam i co najmniej dwóch członków. - Czy istnieje alarm stopnia C? - Owszem. - Jaki to? - Sprawy personalne. - Tu teŜ macie dalsze stopniowanie? - Oczywiście. Natychmiast wiemy, na jakim poziomie się martwić. - Całkiem sensowne - przyznał Rabin. - Minie parę godzin, zanim ludzie się zbiorą. Jest niedziela. Wprawdzie wszyscy są w miarę blisko, ale paru mogło pójść na ryby. Tymczasem zobaczymy raport. Chciałbym znać waszą opinię. Skończyli się wycierać. Rabin juŜ miał sięgnąć po spodnie, gdy spostrzegł, Ŝe sekretarz generalny bierze ze sterty świeŜy ręcznik kąpielowy i się nim owija. Sam ów ruch był rozkazem. Weszli do małego pokoju rozjaśnionego słabym błękitnobiałym światłem. Przed wielkim telewizorem stały półkolem skórzane fotele z podnóŜkami. Eliotowi niespecjalną przyjemność sprawiał dotyk skóry na jeszcze mokrym ciele, ale z podnóŜka się ucieszył. Rozparty w fotelu, ukazując zaledwie niewyraźny, majestatyczny profil, sekretarz generalny wycelował pilota w odbiornik. Niczym połączenie spikera i sierŜanta z kwatermistrzostwa, na ekranie pojawił się oficer dyŜurny. Telewizja KGB! pomyślał Rabin. Ciekawe, w którym dokładnie momencie historia stała sie sprzęŜonym programem telewizyjnym. - Towarzyszu sekretarzu generalny - zameldował oficer KGB - alarm B-Jeden w związku z tą imprezą poetycką na księŜycu. - Macie jakiś materiał filmowy? - Niestety tak. Jak wiecie, towarzyszu sekretarzu generalny, obaj poeci mieli się dzisiaj pojawić w telewizji światowej. No i się pojawili. Na jakieś trzy minuty. Potem to się stało. - Obejrzyjmy taśmę - zaŜądał przywódca. Rozległ się daleki elektroniczny pisk; ekran zbielał, po czym ukazał się na nim obraz - księŜyc nad Kremlem.
- Przelećcie te bzdury! - rozkazał sekretarz generalny i sceny pomknęły w przyspieszonym tempie. Lecz oko Rabina, wyostrzone przez cięcia skokowe, wieloobrazowe reklamy telewizyjne i film awangardowy, bez trudu rozróŜniło oba LEM-y, amerykański i radziecki, lądujące na KsięŜycu, radzieckiego poetę ofiarowującego wszechświatowi chleb i sól, trzech radzieckich kosmonautów odjeŜdŜających łazikiem. Następnie na ekranie ukazał się tryptyk krajobrazów księŜycowych - zapewne wszyscy trzej kamerzyści filmowali równocześnie podczas jazdy. Przemykały kratery, stoŜkowate smugi rdzawego piasku. A później w parę sekund przeprowadzono triumfalną akcję ratunkową. Rabinowi trudno było orzec, czy to dwaj poeci mieli trudności z poruszaniem się po powierzchni KsięŜyca, czy teŜ przy tej prędkości wszystko na ekranie podrygiwało i skakało. Rosjanin i Amerykanin umieścili flagi swoich krajów jedna obok drugiej, po czym podali sobie nad nimi ręce, jakby mówili: to, co nas dzieli, jest małe, a łączą nas rzeczy wielkie i dobre. Teraz skrzekliwa, zamazana ścieŜka dźwiękowa zwolniła do tej prędkości, przy której moŜna zrozumieć ludzką mowę. Amerykański poeta powiedział: - Na hańbę Ameryce, gdzie się nie szanuje poezji, i poniewaŜ w Rosji nadal bierze się poetów na tyle serio, Ŝeby ich karać, ja, Arthur Blaine, niniejszym uciekam do Rosji. To rzekłszy przeskoczył wyimaginowaną granicę pomiędzy flagami i wylądował obok rosyjskiego kolegi, a wówczas ten oświadczył: - Tylko dlatego Ŝe serce jest jak pies, który chce biegać na swobodzie, ja, Wiktor Wiktorowicz Wiktorow, niniejszym uciekam do Ameryki. Wyjąc niby ogar, Wiktorow skoczył na miejsce obok flagi amerykańskiej, gdzie jeszcze przed chwilą stał Blaine. Ekran wypełniła twarz drugiego amerykańskiego astronauty. Wrzasnął: - Blaine, ty głupi skur...! - Starczy - rzucił sekretarz generalny. Na ekranie znów się pokazał oficer KGB. - A sytuacja w tej chwili? - chciał wiedzieć przywódca. - W tej chwili sytuacja przedstawia się tak, Ŝe Wiktorowowi udało się zbiec do amerykańskiego LEM-a. Jest tam z nim ten drugi astronauta, Yates. Amerykańskiego poetę Blaine'a zabraliśmy do naszego LEM-a z trzech powodów. - Proszę, słucham. - Po pierwsze, naszym ludziom nie udało się dostać do amerykańskiego LEM-a. Po drugie, nie mogli pozostać dłuŜej na powierzchni KsięŜyca bez odnowienia zapasu tlenu, no i nie mogli tam zostawić Amerykanina na pewną śmierć. A po trzecie, skoro oni mają kogoś od nas, to my powinniśmy mieć kogoś od nich. - A co nasi ludzie mówią Amerykaninowi? - zapytał sekretarz generalny. - Dowódca Bardakow nie mówi nic. Czeka, aŜ będzie wiedział, co powiedzieć. - Doskonale. Czy w razie potrzeby będę mógł się porozumieć bezpośrednio z nim? - Tak. - Dobrze. Tymczasem go poinformujcie, Ŝe przekaŜemy mu decyzję o trybie postępowania, jak tylko zostanie podjęta. - Tak jest, towarzyszu sekretarzu generalny. - Jakieś doniesienia o reakcji na świecie? - WciąŜ napływają. Jest niedziela, a w Anglii, Belgii i we Włoszech mają dziś waŜne mecze piłki noŜnej. W gruncie rzeczy niewielu ludzi obejrzało ten ich popis, ale w poniedziałek to będzie wiadomość dnia. - Czy Amerykanie wydali oświadczenie? - Jak dotąd nie.
- Jeśli sytuacja się rozwinie, łapcie mnie na kanale jedenastym - polecił sekretarz generalny wyłączając pilotem telewizor, jakby strzelał z broni kosmicznej. - Absolutnie najbardziej niepotrzebny... - syknął, twarz zmarszczyła mu się z gniewu i ze wstrętu. I co wy na to? - Zdecydowanie kwalifikuje się jako B-Jeden - powiedział Rabin. - Nie. Pytałem, co waszym zdaniem tam się stało? - Wygląda na to, Ŝe zmniejszona grawitacja albo jakaś inna przyczyna kompletnie im poprzestawiała świadomość. Wzajemnie nazbyt sobie pozazdrościli tego, co mają. I właśnie ta rysa na charakterze zarysowała pomysł ucieczki. - Da się to rozwiązać? - Nie mówię, Ŝe nie ma Ŝadnych szans, chociaŜ tam w górze sprawy rzeczywiście mocno się zasuplały. - Zostańcie tutaj! - Sekretarz generalny wydał swój ostatni i najsurowszy rozkaz. Mięśnie łydek napięły mu się jak powrozy, gdy wypadł pędem z pokoju, jeszcze zanim Rabin zdołał sformułować odpowiedź - co mianowicie znaczy „tutaj"? W tym fotelu? W tym pokoju? Z początku postanowił wypełnić polecenie w jego najbardziej kategorycznej i najpełniejszej formie. W tym fotelu, w tym pokoju panował dziwny spokój, ulga, która przychodzi, kiedy człowiek nie musi juŜ obcować z Ŝadnymi Rosjanami. Przez chwilę rozwaŜał sytuację na KsięŜycu; wcale nie wydała mu się bardziej skandaliczna niŜ jego własna. Tak, być moŜe doktor Wier miał rację - ziemskie półkule i półkule mózgowe oddziaływały na siebie nawzajem. Ładunki energii śmigały w tę i z powrotem, porwanie, ucieczka. Dramatycznie ustawiały się przeciwieństwa: Ziemia -KsięŜyc, Wschód - Zachód, USA - ZSRR. Lęk przed konwergencją. Ale czy problem da się rozwiązać? Potrzebował więcej faktów. A potem, moŜe po prostu dlatego Ŝe zmęczyło go siedzenie w fotelu, doszedł do wniosku, Ŝe sekretarz generalny, mówiąc: „Zostańcie tutaj", nie mógł mieć na myśli ani fotela, ani pokoju. Chodziło mu oczywiście o szerszą przestrzeń, w której skład wchodziła przebieralnia. Na podłodze przebieralni leŜał ręcznik, najwyraźniej nie tyle upuszczony, ile odrzucony z rozmachem. Ledwie Rabin się ubrał, zrobił się głodny. I wówczas uświadomił sobie mimo woli, Ŝe na jego głód składa się obiektywna potrzeba jedzenia oraz subiektywna chęć na cheeseburgera. KaŜdy inny pokarm zaledwie wypełniłby mu brzuch, tak jak się napełnia wiadro. Sama dusza domagała się eucharystii cheeseburgera! MoŜe, pomyślał, jeśli zamknie oczy, zdoła przynajmniej subiektywnie zaspokoić subiektywny składnik głodu. Wyobraził sobie biały popiół i gorejący węgiel drzewny, syk tłuszczu w ogniu, osmalone smugi na hamburgerze, kiedy go się przewraca na drugą stronę i starannie zwieńcza serem. Ale to na nic! Nic z tego! śadnego onanistycznego odpowiednika lunchu! I jakby tego było za mało, Rabin otworzywszy oczy ujrzał, ni mniej, ni więcej, tylko Leonida Popławskiego trzymającego pakunek w szarym papierze.
Rozdział 21 - Dzięki tobie - powiedział Popławski - zwolnili mnie na osobisty rozkaz sekretarza generalnego. I razem będziemy dzisiaj na posiedzeniu Politbiura. - Masz władzę? - Większą niŜ kiedykolwiek, ale nie całkowitą. - Nadal rządzi Edow? - Nadal. - Leonidzie, czy twoja władza jest dostatecznie duŜa, Ŝebyś mi zdobył cheeseburgera?
- Co, masz ochotę na cheeseburgera? - Okropną. - No tak, rozumiem twoją tęsknotę za kuchnią narodową. Sam teŜ często tego doświadczałem w Ameryce. - No więc? - Dokładnie rzecz biorąc, w Moskwie tylko w dwóch miejscach moŜna dostać coś na kształt cheeseburgera - poinformował Popławski. - Jedno z nich to ambasada amerykańska, ale chyba zdajesz sobie sprawę, Ŝe tam to juŜ na pewno nie postawisz stopy. - MoŜe chociaŜ jednego na wynos? - Pod jednym warunkiem - zastrzegł Popławski. - Mianowicie? - Nie będziesz próbował Ŝadnych sztuczek. - Na przykład jakich? - Na przykład głupich. - No to chodźmy. - Nie moŜesz iść na Kreml w takim stroju. - Leonidzie, ja juŜ jestem na Kremlu. - Chciałem powiedzieć, nie moŜesz w dŜinsach iść na posiedzenie Politbiura, to hańba. - Co tam masz w tym pakunku, Leonidzie? - Garnitur. Dla ciebie. - Jaki garnitur? - Ładny rosyjski garnitur. Granatowy. PowaŜny garnitur. - PokaŜ. - Ostrzegałem cię pierwszego dnia, Ŝe moŜe będziesz musiał się tak ubrać - przypomniał Popławski zdzierając papier. Ukazał się garnitur, ciemnogranatowy, prawie czarny. - I co? - Wiesz, Leonidzie, nigdy nie przepadałem za garniturami. Właśnie dlatego zostałem w Kalifornii. - To nie Love Beach! To posiedzenie radzieckiej wierchuszki! - Nie denerwuj się. Przymierzę. Jeśli jest wygodny, będę go nosił. Ale juŜ ci mówiłem, najlepiej działam, kiedy zadowolę brzuszek, a ubranie nie włazi mi w drogę. Popławski się odsunął, niczym krawiec; brakowało mu tylko Ŝółtego centymetra na szyi, kawałka kredy w dłoni i rzędu szpilek sterczących z ust. - Niezły - powiedział Rabin, zapinając marynarkę i czując, jak soczysta ciemność otula mu kości. - Wcale niezły. - Ładnie leŜy - przyznał Popławski. Jak się okazało, Kreml miał wiele tajnych korytarzy. Większość była silnie strzeŜona, choć w niektórych straŜy nie było wcale i Rabin nie umiał dociec, czy tymi ostatnimi chodzą wszyscy, czy teŜ są one tak tajne, Ŝe nawet straŜnicy nie mogą wiedzieć o ich istnieniu. Jasnoszara tapicerka w limuzynie była miękka, lecz spręŜysta, a ciemny granat szyb nieprzenikalny dla oka. Po kilku postojach pomknęli trasą niewątpliwie zastrzeŜoną dla najwaŜniejszych spośród najwaŜniejszych. Kiedy limuzyna ponownie się zatrzymała, Rabin usłyszał, jak otwierają się i zamykają przednie lewe drzwiczki. Po czasie zbyt długim nawet jak na stosunki międzynarodowe te same drzwiczki znów się otworzyły i zamknęły. Jeszcze jeden trzask, tym razem interkomu.
- Towarzyszu pułkowniku - dobiegł z przedniego siedzenia dziarski młody głos - chętnie daliby nam cheeseburgera, ale jak się wydaje, ktoś z naszej organizacji odciął im wczoraj w nocy dopływ prądu w ramach rewanŜu za kłopoty z ogrzewaniem, które miała nasza misja ONZ w Nowym Jorku, no i, krótko mówiąc, mięso się zaśmierdło i musieli je wyrzucić. - Wyrzucić! - krzyknął Rabin. - Ale - ciągnął głos z przedniego siedzenia - mają sałatkę z jajkami, sałatkę z tuńczykiem i sałatkę z kurczakiem. Eliot przez chwilę zastanawiał się nad sałatką z kurczakiem. W pewnych okolicznościach byłaby strzałem w dziesiątkę, teraz jednak okoliczności nie sprzyjały. - Mówiłeś, zdaje się, Ŝe w Moskwie moŜna dostać cheeseburgera w dwóch miejscach? - rzucił. - Tak. To drugie to Gatczina - odparł Popławski. - W Gatczinie mają cheeseburgery? - Słyszałeś o Gatczinie? - Tak. - Co? - śe to specjalna szkoła językowa, w której wszystko wygląda tak, jak w Ameryce. Zdaje się, Ŝe najpierw była gdzieś pod Leningradem, potem przenieśli ją do Moskwy. - Kto puścił farbę? - Nie pamiętam nazwiska. - W Gatczinie jest McDonald. Wszystko ściśle tajne, ale to nie problem. A ja osobiście odbędę swego rodzaju podróŜ sentymentalną. Gatczina to moja alma mater. Rabin uśmiechnął się i skinął głową, jakby chciał powiedzieć: Tak, te sprawy z wiekiem nabierają znaczenia. - Do Gatcziny, i wyłącz interkom - polecił Popławski, lekko pochylając się do przodu, potem opadając z powrotem na oparcie, gdy limuzyna ruszyła. - Czy to daleko? - zapytał Rabin. - PołoŜenie Gatcziny to tajemnica państwowa. - Chodzi mi tylko o synchronizację z moim apetytem. - Widzisz, cały kłopot z tym, Ŝe nie tylko Gatczina jest tajemnicą państwową. Ty równieŜ. JeŜeli zdradzę jedną tajemnicę państwową drugiej tajemnicy państwowej, to zaraz cała kwestia tajemnicy państwowej nabierze zupełnie nowego wymiaru, no i nowy kłopot gotowy. Eliot nie odpowiedział. Do Gatcziny nie mogło jednak być daleko, bo musieli niedługo wracać na posiedzenie. Czy aby nie powinien zwracać uwagi na kaŜdy gwizdek fabryczny i przejazd kolejowy, gromadząc drobne szczegóły, które potem moŜna by złoŜyć w całość? Nie, powiedział sobie, to nie dla niego. PrzecieŜ zawsze miał kłopoty z zapamiętaniem, gdzie zaparkował samochód. Po jakichś dwudziestu minutach limuzyna się zatrzymała; zapiszczały hamulce, od nowości, nie od zuŜycia. Ale tylko coś przepuścili. Coś, co ich mijało wcale długo. Co teŜ mogło być waŜniejsze od ich limuzyny, od samochodu Politbiura? zastanawiał się Rabin; nagle znienawidził granatową ślepotę szyb. Wtem wyraźnie wyczuł obecność jakiejś tytanicznej masy. Mijała ich rakieta nuklearna! Albo nawet kilka. Istotnie, rakieta miałaby pierwszeństwo przed limuzyną, nawet w razie alarmu B-Jeden. - JuŜ niedługo - rzucił poufnym szeptem Popławski. Teraz sunęli wolno, miarowo, jak gdyby juŜ dotarli do celu i tylko szukali konkretnego punktu. A zatem Gatczina mieściła się nie opodal bazy rakietowej, co oczywiście miało sens, jako Ŝe obie instytucje były ściśle tajne.
Popławski lewą ręką przygładził włosy, potem prawą pociągnął się za ucho. Stanęli. Metalicznie skrzypnęła otwierana brama; jęk zawiasów zabrzmiał po raz drugi, kiedy juŜ przejechali parę metrów. - Jesteśmy na miejscu - powiedział Popławski. - Mogę wysiąść? - poprosił Rabin. - Szofer otworzy ci drzwi. Odetchnął głęboko, konwulsyjnie i zebrał się w sobie. Szofer otworzył drzwiczki, Rabin wyśliznął się z samochodu - i oto znalazł się w Ameryce. Rzecz jasna, o ile Ameryka to bezimienne miasteczko, skupisko koncesjonowanych firm połoŜonych o niecałą minutę drogi od rampy kolejowej. McDonald dzielił parking ze stacją benzynową Bud's Esso. TuŜ za światłami stał hotel Holiday Inn. Przy betonowych stolikach przed McDonaldem rozsiadła się w wyzywających pozach grupka zielonowłosych punków, radia ryczały na cały regulator. - Leonidzie, muszę ci zadać jedno pytanie. Muszę wiedzieć, czy intuicja mnie nie zawodzi. Jakieś pięć minut temu przystanęliśmy, Ŝeby coś przepuścić. Czy to była rakieta? - Nie widziałem, ale całkiem moŜliwe. - Pomyślałem, Ŝe Gatczina właściwie powinna leŜeć niedaleko bazy rakietowej. - Gatczina nie tylko leŜy n i e d a l e k o bazy rakietowej. Gatczina to j e s t baza rakietowa. Pod tym sztucznym trawnikiem mamy czterdzieści głowic. - Popławski uniósł skraj trawnika przed McDonaldem, odsłaniając gładki beton. - W razie wojny nuklearnej ta nasza atrapa Ameryki będzie pierwsza w kolejce. Rabin odruchowo spojrzał w niebo i dopiero wówczas pojął, Ŝe stoi w jakimś ogromnym pomieszczeniu, prawdopodobnie w hangarze, zdolnym pomieścić tuzin boeingów 747 - a zatem błękit nieba i autostrada w oddali były jedynie freskami autorstwa jakiegoś Giotta dezinformacji wizualnej. Kiedy szli pełnym kałuŜ chodnikiem do McDonalda, Rabin spostrzegł męŜczyznę sięgającego ukradkiem do błękitnego pojemnika na śmiecie. - To Rosjanin czy Amerykanin? - spytał. - Oczywiście, Rosjanin - odparł Popławski. - Nie, chodzi mi o to, czy to ma być Amerykanin. - Amerykanin, oczywiście. Pomimo głodu, nawet pomimo zapachu tłuszczu, który juŜ dawało się wyczuć w powietrzu, Rabin stanął jak wryty. - Chyba nie zaprzeczysz, Ŝe w waszych wielkich miastach macie bezdomnych? - rzucił Popławski Ŝartobliwie. ZauwaŜywszy, Ŝe na niego patrzą, włóczęga podszedł bliŜej. W brudną brodę zaplątały mu się jakieś gałązkowate resztki. Długie włosy opadały na posiniaczoną twarz. Z kieszeni wystawała ćwierćlitrowa butelka w szarej papierowej torbie. - Macie moŜe jakieś drobne? - zapytał. - UwaŜaj, nie dotknij jego ręki! - ostrzegł Popławski, bo Rabin juŜ sięgał do kieszeni. - Byłem kiedyś znanym okulistą. Chirurgia oka - oznajmił włóczęga. - Słyszycie? Chirurgia oka. A potem zacząłem wypijać jednego malucha przed wejściem na salę operacyjną. Ot tak, Ŝeby mi ręka nie drŜała. I tak się to wszystko zaczęło. Leonidzie, to ty? - Grisza! Nie poznałem cię! Od kiedy tu pracujesz? - Po tym, jak Amerykanie wykopali nas z ONZ, siedziałem jakiś czas w Sri Lance. Później dostałem lumbago i odesłali mnie do kraju. Tu robię od trzech lat. Przyjemna praca. A co u ciebie? - Wszystko dobrze, Grisza, wszystko dobrze, ale teraz się spieszymy.
- Wpadnij kiedyś, jak będziesz mógł - rzucił Grisza przez ramię, idąc w stronę nastolatków słuchających radia przy betonowym stoliku. JuŜ dochodzili do szklanych drzwi; Rabin usłyszał płaczliwe pytanie: - Macie moŜe jakieś drobne? - Spieprzaj - odpowiedziały punki. - Spadaj stąd. - Ta dzisiejsza amerykańska młodzieŜ jest zupełnie bez serca - mruknął Popławski z oburzeniem. Blondynka przy kasie wyglądała odrobinę za staro i zbyt wyrafinowanie w schludnym, acz podlotkowatym uniformie McDonalda. Jedna z tych „małych, ale Ŝywotnych", doszedł do wniosku Rabin zbliŜając się do lady. Wysoko upięta fryzura odsłaniała szyję i ucho; spojrzenie zaraz mu powędrowało do drobnych zmarszczek tuŜ pod linią włosów i naraz zapragnął pocałować tę szyję, wetknąć nos w jasne pasma. Kiedy podniósł wzrok i zajrzał w jej gołębioszare oczy, juŜ się do niego śmiały. - Dla mnie nic - powiedział Popławski. - Albo moŜe poproszę herbatę. - Dla mnie big mac, frytki i duŜa dietetyczna cola - poprosił Rabin. Nie wiedział, co by tu jeszcze powiedzieć, więc ograniczył się do koniecznego minimum. - Bardzo mi przykro, towarzysze, Ŝadnego z was nie mam na dzisiejszej fotoliście klientów. - Posłuchaj uwaŜnie, złotko - zaczął Popławski wysuwając się przed Rabina. - Nie jestem Ŝadne „złotko". Jestem porucznik Walentina Borysowna Guriewa. - A ja, Walu, jestem pułkownik Leonid Popławski, Komitet Bezpieczeństwa Państwa. Ten człowiek koło mnie sam jest tajemnicą państwową. Załatwiamy tu sprawy Politbiura. Innymi słowy, tego hamburgera, frytki i colę, które masz mu natychmiast podać, uwaŜaj za formalny rozkaz sekretarza generalnego. - Ja tam muszę słuchać swoich rozkazów - odparła Wala. - A mam rozkaz nie obsługiwać nikogo spoza fotolisty. JeŜeli chcecie rozmawiać z moim bezpośrednim przełoŜonym, to mogę was zaraz połączyć. Teraz Rabin ją znienawidził. Panienka z ekipy sowieckiej, to jasne. Ale nienawidząc tym bardziej jej poŜądał. Teraz w równej mierze chciał nią potrząsnąć, jak ją obejmować i pieścić. - Kto jest twoim bezpośrednim przełoŜonym? - Edow. - Wiedziałem! - wybuchnął Popławski. - Wala, posłuchaj. - Rabin oparł się o ladę. - Jestem Amerykaninem, nie przyszedłem tutaj na ćwiczenia z angielskiego. - Owszem, przyznaję, twój angielski jest prawie bezbłędny. - Co znaczy „prawie"? Jest bezbłędny, kropka. - Nie, nie jest - stwierdziła rzeczowo. - Zdarzało mi się słyszeć lepszą wymowę. - Dobrze, zgoda, rzeczywiście trochę bełkoczę. Ale to dlatego, Ŝe jestem rodowitym Amerykaninem. - Skoro jesteś Amerykaninem i miałeś ochotę na hamburgera, to dlaczego nie poszedłeś do ambasady? - AleŜ poszliśmy, poszliśmy - wtrącił Popławski. - Tylko Ŝe mięso im się popsuło w zamraŜarce. - Chciałabym wam pomóc - powiedziała kokieteryjnie, na chwilę zmiękczając Rabina, póki nie zrozumiał, Ŝe tryb warunkowy oznacza jedno: dziwka nie zamierzała ustąpić! - Idź, obejrzyj tablicę rejestracyjną na naszym samochodzie - zaproponował Popławski. - Nie. - Dlaczego? - Bo mi wskoczycie za ladę i porwiecie hamburgera. A ja będę odpowiadać za opuszczenie posterunku. Nigdy nie słyszałaś o obywatelskim nieposłuszeństwie? Nie kazali ci czytać Thoreau na zajęciach z amerykańskiej kultury i obyczajów? wrzasnął Popławski. - Nie wiesz, Ŝe czasem trzeba złamać prawo w imię wyŜszych zasad? - KaŜdy to wie - odparła Wala. - Jedyne pytanie to: kiedy? - Teraz! - Nie.
Popławski wypiął pierś, wciągnął podbródek i ku zdumieniu Rabina wybiegł pędem. Kiedy zostali sami, Wala powiedziała: - Słuchaj, strasznie mi przykro. Naprawdę. Ale to miejsce jest ściśle tajne i cały czas nas sprawdzają. W zeszłym tygodniu przyszedł taki jeden. Chciał tylko małą puszkę seven-up na wynos. Prawie mu dałam. I dobrze, Ŝe tego nie zrobiłam, bo się okazało, Ŝe to była lotna kontrola. - RóŜnica jest taka, Ŝe tym razem ryzykujesz odmawiając - ostrzegł Rabin. - Jeszcze się przekonamy - rzuciła odwracając twarz; nie chciała z nim rozmawiać ani jako urzędniczka, ani jako kobieta. ZauwaŜył, Ŝe z profilu usta ma lekko wypukłe. - Zajmujemy placówkę! - Z tym okrzykiem wpadł frontowymi drzwiami Popławski, a za nim Grisza. Wala przycisnęła dzwonek alarmowy; zabrzmiał natychmiast. Tym samym ruchem chwyciła wielki nóŜ kuchenny i zaczęła nim wywijać na tyle fachowo, Ŝe Popławski mocno stracił rozpęd. - Zaraz z ciebie wytnę big maca! - zagroziła w przypływie heroicznej szczerości. Grisza złapał dwie tace, jedną podał Popławskiemu; uŜywając ich jako tarcz, pomału zbliŜali się do dziewczyny. Rabin wyjrzał przez okno. W kierunku McDonalda szarŜował personel Bud's Esso, dzierŜąc łańcuchy na koła i klucze francuskie. Lecz najwyraźniej Popławski dogadał się z wyrostkami i ułoŜył plan obrony, poniewaŜ punki właśnie ustawiały się w szereg, kręcąc młynka łańcuchami. Leonid Nikołajewicz przyparł Walę do maszyny do smaŜenia frytek. Z kuchni wybiegło dwóch kucharzy; zaatakowali Griszę od tyłu. Popławski skoczył do przodu, prawie przyklękając na jedno kolano, zasłaniając się plastikową tacą przed ciosami Wali. Sięgnąwszy za siebie, chwycił hamburgera i rzucił go Rabinowi, po czym z wrzaskiem zniknął za ladą. Rabin dopadł do stolika i zerwał opakowanie. Ledwie nadgryzł bułkę, kiedy oddział bojowy z Bud's Esso przełamał opór punków. Wszyscy runęli hurmem na szklane drzwi, jedną skłębioną masą kombinezonów, czarnej skóry, kluczy, zielonych włosów i łańcuchów. JuŜ się wgryzał w spód big maca, ale na chwilę jakby dostał szczękościsku. Oszołomiło go nie to, Ŝe ubrany w rosyjski garnitur siedzi w McDonaldzie, w ściśle tajnej szkole językowej - bazie wojskowej pod patronatem KGB - wcale nie to, lecz fakt, Ŝe cała sytuacja nie wydaje mu się ani trochę nieprawdopodobna. - Pakuj hamburgera do kieszeni i wiejmy stąd! - ryknął mu za plecami Popławski, zsuwając się nogami naprzód z lady. - Ta dziwa walczyła jak tygrysica, ale złapałem dla ciebie colę. - Nic jej się nie stało? - Stało?! Jej?! Popatrz na to! - sapnął Popławski, pokazując cięcie biegnące przez cztery kłykcie. - Na Kreml! Migiem! - wrzasnął, gdy tylko wskoczyli do limuzyny. - Nie moŜemy się spóźnić. Nawet sobie nie wyobraŜasz, jaki to blamaŜ, kiedy człowiek się spóźni na posiedzenie Politbiura. Podczas gdy Leonid zlizywał krew z palców, Rabin skończył hamburgera, to pogryzając, to popijając; zostawił sobie dość coli, Ŝeby na koniec wypłukać strzępki mięsa z dziur w zębach. Popławski krzywiąc się obwiązał cztery palce chustką do nosa. Obserwował z przestrachem, jak chustka czerwienieje. Rabin beknął. Ostre, przesycone kwasem węglowym beknięcie przypomniało mu samotne posiłki na trawiastym wzgórzu z widokiem na zatokę Monterey, strzały artylerii i poszczekiwanie fok niosące się w powietrzu. Patrząc jak gdyby z wysokości niebios, uśmiechnął się do tego wspomnienia. Myślał wtedy, Ŝe to jego nieszczęście, a to było samo Ŝycie. - MoŜe jeszcze zdąŜymy. - Popławski nerwowo zerknął na zegarek. - MoŜe zdąŜymy.
Rozdział 22 ZdąŜyli, zdąŜyli. Zostało im nawet parę minut. Kiedy wkroczyli do sali konferencyjnej, sekretarz generalny przerwał rozmowę i posłał Rabinowi szybki uśmiech, na wpół powitalny, na wpół przepraszający za to, Ŝe tak nagle go zostawił w pokoju telewizyjnym. Na prostokątnym mahoniowym stole juŜ się znalazła woda mineralna, ołówki, notatniki i popielniczki. Ktoś zaciągał zasłony, jakby przeprowadzał operację wojskową. Czterech innych sprawdzało kamery telewizyjne rozmieszczone po jednej w kaŜdym rogu sali. Obserwując tę scenę, jak gdyby brał udział w zwykłym spotkaniu, jakby po prostu patrzył, kto stoi sam albo do której grupki moŜna by dołączyć, Rabin zauwaŜył, Ŝe grupki w tej sali to w istocie jednostki polityczne, molekuły władzy obleczone radzieckimi garniturami. On sam i Popławski tworzyli jedną taką jednostkę. I to wcale nie najgorszą. Pozostali spostrzegli specjalny uśmiech. Rabin wyczuł, Ŝe co najmniej dwie molekuły wysyłają w ich kierunku promienie, które mogłyby spowodować wzajemne przyciąganie, a następnie połączenie w większe i potęŜniejsze jednostki. Obrócił się do Popławskiego, chcąc dać zainteresowanym atomom do zrozumienia, iŜ on sam nie jest szczególnie zainteresowany, co w konsekwencji oczywiście wzbudzi u nich tym większe zainteresowanie. - Kto tu jest? - zapytał, strząsając z klapy Leonida kawałeczek sałaty. - Edowa nie ma - odparł Popławski. - Wygląda mi to na posiedzenie Komitetu Centralnego Politbiura. - Politbiuro ma komitet centralny? Myślałem, Ŝe komitet centralny jest tylko w partii. - Komitet centralny jest wszędzie. Nawet w Komitecie Centralnym. - Kto to jest, ten, z którym rozmawia sekretarz generalny? - Pietrow. Kiedyś był szefem propagandy. Potem przyjęliśmy tę nową politykę otwartości, głasnost', nastąpiło połączenie i teraz jest szefem propaglasnosti. Ten tam, z boku, to Ermiłow, tłumacz sekretarza generalnego. On się nie liczy. Tam w drugim kącie szef programu kosmicznego rozmawia z przewodniczącym Związku Pisarzy. Obaj wpadli po uszy. Tamten obwieszony medalami to oczywiście marszałek Minomiotow, minister obrony. Rozmawia z Rewansznadze, ministrem spraw zagranicznych. Ci dwaj plus Pietrow to najcięŜszy kaliber. Rewansznadze jest ideologicznym przeciwnikiem szefa programu kosmicznego, takim technologicznym neotrockistą. UwaŜa, Ŝe powinniśmy zakładać kolonie komunistyczne w kosmosie, jeszcze zanim komunizm opanuje naszą planetę. - Zaraz, czy to aby nie Edow? - spytał Rabin. Wraz z przybyciem Edowa w powietrzu rozeszły się drobniutkie fale elektromagnetycznej grozy. Zarówno aluzja do Trockiego, jak i wejście Edowa przypomniały Eliotowi, Ŝe pomimo garniturów i kamer ta sala jest dŜunglą, a pokonany skończy tak, jak zawsze kończą pokonani w przyrodzie - zostanie poŜarty Ŝywcem. Kiedy Edow podszedł bliŜej, grupki molekuł zaczęły się skupiać i gęstnieć. Wysysały energię z powietrza, aŜ wreszcie cała atmosfera zamarła. Tak jednak było ledwie przez kilka sekund, do chwili, gdy sekretarz generalny klasnął w dłonie; w sali wnet zaległa cisza. Cisza przed burzą. Gospodarz miał teraz przydzielić miejsca.
Sekretarz generalny milczał dostatecznie długo, by rozwaŜyć ewentualną konfigurację, jak równieŜ z niejaką ostentacją podkreślić swą władzę — władzę kogoś, kto w takiej chwili moŜe sobie pozwolić na milczenie. Szef programu kosmicznego i przewodniczący Związku Pisarzy mieli siedzieć przy drugim końcu stołu, co wskazywało zarówno na ich odsunięcie od łask, jak i na nieistotną rolę, którą odegrają w dyskusji. Następną parę tworzyli Pietrow, szef propaglasnosti, i Ermiłow, tłumacz. - Ermiłow, podejdziesz do mnie, jeśli będziemy musieli rozmawiać z Amerykanami rzucił sekretarz generalny. Obrona i sprawy zagraniczne zajęły miejsce jako ostatnie, najbliŜej szczytu stołu. Teraz juŜ wszyscy siedzieli, oprócz sekretarza generalnego, Edowa, Popławskiego i Rabina. Zostały tylko trzy krzesła: jedno u szczytu stołu i dwa przy końcu. - Edow, usiądziesz po mojej prawej - polecił sekretarz generalny. Szef KGB prędko zajął swoje miejsce, moŜe nawet ciut za prędko, tym samym tracąc odrobinę tego, co właśnie zyskał. - Popławski, ty po mojej lewej. Leonid Nikołąjewicz usiadł nieco wolniej niŜ Edow, lecz bynajmniej nie promieniował niezachwianą pewnością siebie. - Chciałbym teraz przedstawić profesora Eliota Rabina. Profesor Rabin jest tu jako specjalista od stosunków radziecko-amerykańskich. Eliot lekko skinął głową; wszyscy zebrani przy stole odpowiedzieli identycznym gestem. - Krzesło dla profesora! - rozkazał sekretarz generalny męŜczyźnie, który właśnie zaciągał ostatnią zasłonę. Synchronizacja iście baletowa, uznał Rabin. Przy ostatniej zasłonie akurat znalazło się krzesło. Ustawiono je błyskawicznie tuŜ za Popławskim, troszkę po prawej, jak gdyby to miejsce ktoś zaznaczył niewidzialną kredą. Niebieski plusz wyściełający krzesło w mig przyciągnął Rabina; zanim się połapał, juŜ siedział, widząc teraz ucho Popławskiego, profil sekretarza generalnego i oczy Edowa, jaskrawobłękitne od nienawiści. - Wszyscy zapoznali się ze sprawą? - zapytał przywódca. Przez stół przebiegła fala potakiwań i zgryzoty. - To najpowaŜniejszy kryzys stopnia B-Jeden, jaki mieliśmy od kilkunastu lat. Rozwiązanie go na naszą korzyść jest sprawą najwyŜszej wagi. Najpierw obejrzymy materiał filmowy, potem dyskusja. Proszę o szczere przedstawienie stanowisk, towarzysze, i chciałbym dla odmiany usłyszeć parę dobrych pomysłów. - Sekretarz generalny podniósł z bibularza mikrofon wielkości kciuka. - Światło. Światła pogasły, zatapiając pokój w ciemności tak absolutnej, Ŝe Rabin aŜ dotknął krzesła Popławskiego, by znaleźć jakiś punkt zaczepienia. - Nasza - powiedział sekretarz generalny. Pytanie - nasza co? - które automatycznie przebiegło Rabinowi przez myśl, niezwłocznie znalazło odpowiedź: całą ścianę zajęła ogromna stopklatka - zbliŜenie amerykańskiego astronauty. Rabin z poprzedniego seansu rozpoznał Yatesa. - Wszyscy obejrzeliście fragment naszej transmisji. Niestety, tenŜe fragment, przekazywany na Ŝywo, obejrzały teŜ miliony ludzi w całej Rosji, to znaczy w Związku Radzieckim, no i reszta świata - rzekł sekretarz generalny. - Niemniej, zgodnie z najlepszą radziecką tradycją dokumentalistyki, jedna z naszych
kamer nie przestała filmować po tym, jak została przerwana transmisja na Ziemię. Patrzcie uwaŜnie. Zaczynać! - ...wysynu! - krzyknął Yates, gdy stopklatka błyskawicznie oŜyła, teraz wzbogacona ruchem i dźwiękiem. Przez parę sekund ekran wypełniała wirująca chmura Ŝółtego pyłu. Istny Wyoming, przemknęło Rabinowi przez myśl. Z chmury wychynął Wiktorów, dźgając kamerę amerykańską flagą niczym bagnetem. Dwóch radzieckich kosmonautów, niby para skrzydłowych, zaatakowało poetę z obu stron, ale KsięŜyc nie pozwalał na takie brutalne ziemskie starcia, toteŜ obydwaj tylko okręcili się i zakotłowali jak bielizna w pralce. Yates walił Blaine'a po hełmie kawałkiem księŜycowej skały. Na ścieŜkę dźwiękową składały się wyłącznie łomoty i przekleństwa. Teraz Wiktorow stał na trapie amerykańskiego LEM-a, jedną nogą we włazie. Gestykulował w stronę kamery, pokazując wszystkim zainteresowanym urękawicznioną dłoń, której kciuk sterczał spomiędzy palców wskazującego i środkowego. To śmieszne, jak nic nie znaczący jest taki gest, zadumał się Rabin i niestosowność tej myśli natychmiast obudziła jego czujność. Nagle, jakkolwiek z jedną szóstą ziemskiego impetu, Blaine zaprzestał bójki z astronautą i pognał skokami w kierunku radzieckiego LEM-a. Jeden z Rosjan ruszył za nim, lecz przystanął niezdecydowany, jak gdyby się wahał, czy powinien raczej odzyskać Wiktorowa, czy teŜ nie dopuścić, by Amerykanin wszedł do ich LEM-a. W tym momencie radziecki kamerzysta, który nadal filmował zajście, doświadczył czegoś niezwykle rzadkiego dla fotografa w dwudziestym wieku - etyka zwycięŜyła u niego profesjonalizm. Prawdziwe Ŝycie nagle zaczęło się liczyć ponad wszystko. Wracając w te pędy do bójki - aby wypełnić swój obowiązek, słuŜyć swemu krajowi, pomóc kolegom - upuścił kamerę. Potoczyła się z wolna w dół, sunąc po śliskiej lodowej krzywiźnie czarnej przestrzeni, i znieruchomiała wycelowana w Ziemię. Przez chmury majaczył zarys Ameryki Południowej. - Zapaliło się światło, zaskakując nerwy wzrokowe. Sekretarz generalny strzelił podwójnym promieniem niełaski w drugi koniec stołu. - Mam nowe informacje - odezwał się szef radzieckiego programu kosmicznego. - Słucham. - Wedle wskazań bioczujników w skafandrze Wiktorowa w chwili wypadku nasz poeta znacznie przekroczył naukowe normy trzeźwości. - To znaczy, Ŝe był pijany?! - ryknął sekretarz generalny. - Tak. UŜywając terminologii nienaukowej powiedziałbym, Ŝe był zalany w pestkę... najwyraźniej wódką. - Jakim cudem przewiózł wódkę na KsięŜyc? —-zainteresował się przywódca. - MoŜliwe, Ŝe została umieszczona w tym chlebie do ceremonii powitalnej - wtrącił Edow. - Czy aresztowano piekarza? - Tak, piekarz siedzi. Spóźniłem się tutaj parę minut, bo osobiście go przesłuchiwałem. - I co mówi? - Jeszcze nie pękł - przyznał Edow, mimo woli spuszczając oczy. - Ty durniu! - huknął wódz. - Co za róŜnica, czy wsadził wódę do chleba, czy nie?! Co nam to teraz da? A poza tym, na KsięŜycu byli z Wiktorowem twoi ludzie. Powinni mieć więcej pomyślunku i nie zostawiać go samego. - Pojechali udzielić pomocy amerykańskiemu astronaucie. Uznali, Ŝe to wspaniała okazja, Ŝe doda nam prestiŜu sfilmowanie, jak radziecka ekipa przeprowadza księŜycową akcję ratunkową.
- PrestiŜ, prestiŜ, ja juŜ rzygam prestiŜem! - wybuchnął sekretarz generalny, waląc pięścią w stół. - Kto to w ogóle wymyślił? Opanowawszy się przeniósł oczy z przestrzeni kosmicznej na literaturę. - Jak to się stało, Ŝe posłałeś na KsięŜyc poetę-alkoholika? -Towarzyszu sekretarzu generalny, oni wszyscy piją. A według naszych informacji zachodzi pewien związek pomiędzy lojalnością polityczną a opilstwem. - Te wasze informacje są widocznie nieścisłe. - Mam konkretną propozycję - odezwał się Rewansznadze. - Po pierwsze, niech departament propaglasnosti natychmiast zacznie robić nową wideofoniczną wersję wypadków. Potem zmiksuje się materiał autentyczny z wyreŜyserowanym i udokumentuje, Ŝe Wiktorów został porwany wbrew swojej woli. Po drugie, zawiadomimy amerykańskiego prezydenta, Ŝe jeśli nie zwrócą nam Wiktorowa jeszcze na KsięŜycu, to podejmiemy natychmiastowe i drastyczne kroki. Sądzę, Ŝe od tego momentu scenariusz moŜe znacznie lepiej rozwinąć towarzysz Minomiotow. Jakkolwiek sędziwą głowę Minomiotowa zdawała się z magnetyczną siłą przyciągać udekorowana pierś, marszałek podniósł oblicze i rzekł: - JeŜeli nie oddadzą nam Wiktorowa na KsięŜycu, moŜemy wysłać nasz statek w wyŜsze warstwy atmosfery i zmusić powracających Amerykanów do lądowania na terytorium radzieckim, bo inaczej ten ich statek rozniesiemy w drebiezgi. - A co z Amerykaninem w naszym LEM-ie? - Przewieźć na Ziemię, a potem dać kopa. Albo aresztować jako szpiega. Albo kulka w łeb. - Nie moŜemy zabić obywatela Stanów Zjednoczonych. - Poprosił o azyl polityczny - wtrącił Rewansznadze. - Rada NajwyŜsza moŜe mu przyznać obywatelstwo w dwie minuty. A potem zrobimy z nim, co zechcemy. - Ale z ciebie formalista - zauwaŜył sekretarz generalny ściągając usta. W sali zapadła cisza, zakłócana jedynie nieuchronnym skrzypieniem krzeseł i pochrząkiwaniami. Po paru sekundach stało się jasne, Ŝe tę ciszę moŜe przerwać tylko sekretarz generalny. Rabin zauwaŜył, Ŝe przywódcę niezbyt zachwyciło to, co dotąd usłyszał. Nie były to zresztą najlepsze pomysły - ot, ledwie zmodyfikowane wersje taktyki - „najpierw pięścią, potem kłamstwem". Popławski zwiesił głowę niczym koń, który chce przeczekać burzę. - Teraz zobaczymy, jak Amerykanie komentują ten incydent. Pietrow, którą sieć nam proponujesz? - Sądząc po wskaźniku oglądalności z zeszłego tygodnia, polecałbym tę ze spikerem, co to stale nosi sweter i puszcza oko do kamery, z tym, no, jak mu tam... Sekretarz generalny szepnął coś do mikrofonu i w pokoju znowu zapanowała ciemność. - W scence uwaŜanej przez niektórych za kosmiczną wersję Wesołych gliniarzy podwójna ucieczka dwóch poetonautów zakłóciła skądinąd spokojną niedzielę tu, w Waszyngtonie. Prezydent właśnie posila się naboŜnie w towarzystwie reprezentantów Amerykańskiego Stowarzyszenia Oftalmologów i nie moŜe udzielić komentarza. Dla tych, którzy dopiero teraz włączyli odbiorniki, mamy śliczny kawałek filmowy przedstawiający całe wydarzenie.
Ledwie pokazało się ujęcie Wiktorowa i Blaine'a stojących kaŜdy przy swojej fladze, sekretarz generalny wrzasnął: - Dość! - Znów zapaliło się światło. Patrząc wprost na Rabina, wódz zapytał: - Co to takiego Weseli gliniarze? Przez chwilę Eliot siedział jak oniemiały. Później wyjaśnił: -To taka zwariowana komedia. - Innymi słowy, na tym etapie amerykańskie środki przekazu uwaŜają całą sprawę za farsę? - Zgadza się. - Niedobrze. Komedia odbiera cały prestiŜ. Tragedia ma przynajmniej godność. Ale dodał sekretarz generalny - to się jeszcze moŜe zmienić w tragedię. W kaŜdym razie dla niektórych w tej sali. Znowu cisza, bardzo napięta i krucha. - Jeszcze jakieś pomysły? - zapytał przywódca. - Ja mam pomysł - powiedział Minomiotow. - Zróbmy inwazję na Iran. - A co to da? - Po pierwsze, zaćmi tę głupią aferę. Po drugie, wywoła ogromne zamieszanie w obozie zachodnim, bo oni tam nienawidzą Iranu. I po trzecie, moŜemy mieć z tego Iran. - Wcześniej czy później i tak to musimy zrobić. - Rewansznadze poparł swojego sojusznika Minomiotowa. - Jestem przeciw - oświadczył Pietrow. - Polityka otwartości to rzecz niezła, ale otwarte zagrabienie całego kraju byłoby juŜ lekką przesadą. Oczywiście, z geopolitycznego punktu widzenia korzyści są kapitalne, tylko komu by się chciało rządzić Irańczykami? To by pochłonęło za duŜo energii. - Zgadzam się z Pietrowem - powiedział sekretarz generalny. - Ale to jest jakiś pomysł. Słucham dalej. - Mam jeszcze jeden pomysł - oznajmił Minomiotow. - Jaki? - MoŜemy najechać któryś z krajów socjalistycznych. Na przykład Bułgarię. Oni tam nie będą mieli nic przeciwko temu. - Ale w Bułgarii nic się nie dzieje - zauwaŜył sekretarz generalny. - Nikt na Zachodzie nie ma zielonego pojęcia, co się dzieje w Bułgarii - rzucił Rewansznadze. - A poza tym, skoro nic tam się nie dzieje, inwazja będzie tym łatwiejsza i bezpieczniejsza dla naszych wojsk. - A jak chcecie sobie powalczyć, to moŜemy uderzyć na Polskę - dodał Minomiotow. - Nie potraficie myśleć o niczym innym, tylko o inwazji? - zirytował się sekretarz generalny. - Potrafimy - odparł marszałek godnie, jak na Ŝołnierza przystało. - O obronie. - PrzecieŜ nikt nas nie atakuje. - Wiem. Dlatego pomyślałem o inwazji. - To juŜ środek ostateczny. — Ton sekretarza generalnego wskazywał, Ŝe pomysł poszedł na półkę i niech lepiej wymyślą coś lepszego. - MoŜe terroryści wysadziliby w powietrze jakiś zabytek, moŜe WieŜę Eiffela albo Big Bena? zaproponował Edow. Wódz nie skomentował jego sugestii, tylko rzekł: - Mamy łączność z naszym LEM-em. Zaraz z nimi porozmawiam. MoŜe sytuacja się rozwinęła na tyle, Ŝeby nam pomóc w przemyśleniach. - Przerwał, jakby chcąc ironicznie podkreślić ostatnie słowo. Potem rzucił do mikrofonu: - Połączcie mnie z naszym LEMem. - Tu podpułkownik Bardakow - odezwał się głos odległy o ćwierć miliona mil. - Czy zaszły jakieś zmiany w sytuacji? zapytał sekretarz generalny. - Amerykański astronauta Yates domaga się powrotu Blaine'a.
- A co wy robicie? - Domagamy się powrotu Wiktorowa. - Co mówi amerykański astronauta? Mówi, Ŝe we trzech powinniśmy złapać Blaine i odstawić go do amerykańskiego LEM-a, a jak juŜ tam będziemy, złapać Wiktorowa. - I co wy na to? - Kłopot z tym, towarzyszu sekretarzu generalny, co będzie, jak juŜ zaciągniemy Blaine'a z powrotem, a nie damy rady złapać Wiktorowa? - Ale przecieŜ będzie czterech na jednego. - Tyle Ŝe Blaine zacznie walczyć po stronie Wiktorowa, a wtedy mamy juŜ czterech na dwóch. I kto wie, czy Yates rzeczywiście stanie po naszej stronie? MoŜe być czterech na trzech, a tutaj w górze trudno zrobić komuś krzywdę. - No tak, rozumiem - powiedział sekretarz generalny. - Na razie nie róbcie nic. I zatrzymajcie tego Blaine’a. To wszystko, co mamy i na czym zaleŜy Amerykanom. - Jeszcze jedna sprawa, towarzyszu sekretarzu generalny - rzucił Bardakow. - Słucham......- Przywódca westchnął krótko, nie mając najmniejszych wątpliwości, Ŝe to nie będzie dobra nowina. - Z róŜnych przyczyn technicznych moŜemy tu siedzieć jeszcze tylko godzinę i dwadzieścia minut, potem musimy wracać do Modułu Dowodzenia. - Więc teraz mamy jeszcze limit czasu! - Sekretarz generalny walnął mikrofonem o stół, przez co, w parę sekund później, juŜ i tak pękającą głowę Bardakowa przeszył prawdziwy ból. Zapadła długa cisza, przytłaczająca jak zimowy zmierzch. - Moglibyśmy wypuścić jednego dnia pięćdziesiąt tysięcy śydów! - krzyknął Edow; siła tego pomysłu aŜ go poderwała na równe nogi. - Moglibyśmy zalać śydami Wiedeń i Rzym. To będzie prawdziwy exodus. Środki przekazu kontrolowane przez śydów, to znaczy prawie wszystkie, zaraz zapomną o tych bałwanach na KsięŜycu! - Nie! Nigdy! - ryknął Popławski, zraniony do Ŝywego. - śydzi są cenniejsi niŜ nasze ruble czy prestiŜ. W tej grupie moŜe się znaleźć dwóch Einsteinów i jakiś Rabin! Wybuch Popławskiego przyćmił gromy Edowa. Wszystkie oczy zwróciły się na Rabina. Sekretarz generalny uśmiechnął się przelotnie, wyraŜając oficjalną zachętę: - Racja, moŜe teraz usłyszymy coś na ten temat od pana, profesorze. Odchrząknąwszy Rabin powiedział: - Chciałbym jeszcze raz obejrzeć taki jeden fragmencik taśmy. - Oczywiście - rzucił wódz.- Zaraz ją przewiną. Proszę dać znać, kiedy mają zatrzymać. Taśma przewijana w przyspieszonym tempie tym bardziej przywodziła na myśl Wesołych gliniarzy. Wnosząc jednak poprawkę do swej dawnej definicji, Rabin uznał, Ŝe ów incydent to raczej kosmiczna komedia pióra Platona w telewizyjnej adaptacji Hegla i Groucho Marxa. - Stop! - krzyknął, zaledwie Blaine otworzył usta. Poeta powiedział: - Na hańbę Ameryce, gdzie się nie szanuje poezji, i poniewaŜ w Rosji nadal bierze się poetów na tyle serio, Ŝeby ich karać, ja, Arthur Blaine, niniejszym uciekam do Rosji. W ciemności dały się słyszeć jęki i pełne oburzenia sapanie.
Wiktor-w, mając teraz Blaine'a po swojej stronie radzieckiej flagi, oświadczył: Tylko dlatego Ŝe serce jest jak pies, który chce biegać na swobodzie, ja, Wiktor Wiktorowicz Wiktorów, niniejszym uciekam do Ameryki. - Pijana świnia! - syknął sekretarz generalny. - Tylko tego mi było trzeba - stwierdził Rabin. - Stop! - Mogę zapalić? - spytał Eliot. - Jeśli to panu pomaga w myśleniu... - rzucił przywódca. - Owszem, pomaga. - No to proszę palić. - Kiedy nie mam co. - Kto ma papierosy? - zapytał sekretarz generalny. - Ja - zgłosił się Minomiotow, wyciągając z tylnej kieszeni spodni wymiętoszoną paczkę marlboro. - Mogę wziąć parę? - poprosił Rabin. - Proszę zatrzymać całą paczkę. - Zanim zacznę, panie sekretarzu generalny, chciałbym powiedzieć jedno. Na początku posiedzenia prosił pan o szczere przedstawienie stanowisk i teraz, zupełnie szczerze, pragnę przypomnieć, Ŝe jestem tu pod przymusem. - Tak. - Chcę zawrzeć układ. - Tak? - Prosty układ. Zrobię dla was, co w mojej mocy, a potem wracam do domu. Poczuł, jak Popławski się wzdryga, i to wcale nie z bólu w pokaleczonych palcach. Sekretarz generalny nie namyślał się długo. - Zgoda. - Świetnie - powiedział Rabin. - A więc, i Blaine, i Wiktorów przedstawili swoją motywację całkiem jasno. Blaine ucieka, bo chce, Ŝeby poezję traktować serio, a Wiktorów, bo chce Ŝyć na swobodzie. - Zgadza się - potwierdził sekretarz generalny. - Z wielu skomplikowanych powodów historycznych, których tu nie będziemy roztrząsać, Blaine naleŜy do społeczeństwa, które nie ceni literatury, natomiast Wiktorów do takiego, które ją ceni za bardzo. - Owszem. Edow wił się z wściekłości. Popławski się uspokoił, złagodniał, patrzył na Rabina z pełnym uwielbienia uśmiechem. - Nie damy rady zmienić ani Blaine'a, ani Wiktorowa, przynajmniej nie dość szybko - ciągnął Eliot, znów wprowadzając czynnik czasu. - A juŜ na pewno nie zdołamy zmienić społeczeństw amerykańskiego i radzieckiego w godzinę i dwadzieścia minut. - Z całym szacunkiem, pan profesor mówi rzeczy oczywiste - wtrącił Rewansznadze. - Ty teŜ! - uciął sekretarz generalny. - A zatem - kontynuował Rabin, zadowolony, Ŝe wódz uŜył swojej władzy w jego sprawie - nie moŜemy zmienić poetów ani nie moŜemy zmienić społeczeństw. Ale... ale moŜemy zmienić ich stosunek do społeczeństwa. - Jak?
Rabin przerwał, wykorzystując swoje prawo, a takŜe czyniąc zadość swojej potrzebie, Ŝeby akurat teraz zamilknąć. Oczy na chwilę mu się zamgliły, po czym rozjaśniły się, zaśmiały. - Potrzebujemy poczwórnego połączenia. My, LEM radziecki, LEM amerykański i prezydent Stanów Zjednoczonych. - MoŜemy je mieć, kiedy tylko zechcemy - oznajmił sekretarz generalny - ale dopiero wtedy, kiedy się dowiem, po co to panu. - Na chwilę musimy przyjąć najszerszy historyczny punkt widzenia - wyjaśnił Rabin. - Przykładowo, na jakim etapie rozwoju historycznego jest teraz Związek Radziecki, na etapie rozwiniętego socjalizmu czy komunizmu? - Nie twierdzimy, Ŝe juŜ wkroczyliśmy w fazę komunizmu. - Ale taki jest wasz cel, prawda? - upewnił się Eliot. - Oczywiście - potwierdził wódz, zupełnie jakby Rabin sugerował coś nieprzyzwoitego. - A jaki jest ostateczny cel komunizmu? - Zanik państwa jako takiego. - Właśnie! - wykrzyknął Rabin. - Najbardziej tajemniczy punkt doktryny! Duch Święty komunizmu! - Ale co to ma wspólnego z naszą sprawą? - Głos przywódcy wskazywał, Ŝe jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. - W tej właśnie chwili stoi przed wami wybór, wybór dwóch dróg. Jedna prowadzi do konwergencji, konwergencji USA i ZSRR, którą odzwierciedla Huzsarr, a ta druga to droga do komunizmu. - Ja wybieram komunizm. - No tak, właśnie tego się spodziewałem - przyznał Rabin. - W obecnej sytuacji mamy do czynienia z konwergencją, prawda? Rosyjski poeta chce się stać częścią Ameryki, a amerykański częścią Rosji. Jak powiedział amerykański poeta Ezra Pound, to poeci są czułkami rasy, cała reszta podąŜa za nimi. Za trzydzieści lat nie da się odróŜnić Charkowa od Portland. Przerwał, aby wszyscy zdąŜyli przetrawić efekt tego porównania. - Jedyną siłą na tyle wielką, Ŝeby dać odpór konwergencji, jest prawdziwy komunizm, który pan, panie sekretarzu generalny, moŜe osobiście zapoczątkować w historii, i to nie jakąś tam chruszczowowską fanfaronadą, tylko autentycznym, konkretnym i określonym czynem. - Mianowicie? - Dając Wiktorowowi dokładnie to, czego chce. Państwo nadaje Wiktorowowi przywilej całkowitej wolności i robi to z dumą, ukazując ten akt całemu światu jako pierwszy atom państwa w zaniku. I proszę się nie martwić, drugi atom nie musi zaniknąć jeszcze przez bardzo długi czas. - Jaki kapitalny efekt w propaglasnosti! - rzucił Pietrow, zwęszywszy zwycięzcę. - Nie wolno pozwolić, Ŝeby Wiktorów dał taki przykład! — wrzasnął Edow z nutą wściekłej desperacji w głosie. - A co do wolności, cały szkopuł w tym - powiedział Rabin myśląc, jak to byłoby wspaniale mieć jej trochę dla siebie - Ŝe wolność jest jak wszystko inne... nie aŜ tak dobra, jak człowiek sobie wyobraŜał. Bo inaczej po co nam wyobraźnia?
Sekretarz generalny wpatrzył się w przestrzeń, którą jako Ŝe stał na politycznych wyŜynach - jedynie on potrafił dostrzec. - Państwo nie moŜe poświęcić ani krzty swojej władzy - sprzeciwił się Minomiotow. - Jedynym wyjściem jest konwergencja - przypomniał Rabin. - Towarzysze - rzekł sekretarz generalny - stawiam wniosek, Ŝebyśmy przyjęli na siebie ogromną i straszliwą odpowiedzialność poprowadzenia Rosji, to znaczy Związku Radzieckiego, ze stadium rozwiniętego socjalizmu ku prawdziwemu komunizmowi. Kto za, proszę podnieść prawą rękę. Rąk nie podnieśli tylko Edow i Minomiotow. ChociaŜ był to ten sam pokój, ci sami ludzie w tych samych garniturach, kaŜdy wiedział, Ŝe teraz wszystko jest inaczej. - A pomysł na Amerykanina? - zapytał przywódca. - Równie dobry - odparł Eliot. - Czas ucieka. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie ostatecznie wyląduje amerykański poeta. - W amerykańskim LEM-ie. - Połączcie mnie z naszym LEM-em, z LEM-em amerykańskim i z amerykańskim prezydentem - rzucił sekretarz generalny do mikrofonu. Podczas gdy dokonywano koniecznych zabiegów technicznych, gdy z głośników w sali konferencyjnej dobiegały trzaski i piski, przy stole zapanowało chwilowe odpręŜenie. Niektórzy tylko się przeciągali i ziewali dowodząc tym, Ŝe nawet kosmiczny kryzys ma swoją nudną stronę. Inni wiercili się i szeptali. Przy drugim końcu stołu przestrzeń kosmiczna i literatura popatrywały na siebie tępo. Edow i Minomiotow, samotni odszczepieńcy, spoglądali jeden na drugiego bez słowa, lecz ich oczy najwyraźniej przekazywały sobie rozliczne wieści. CzyŜby coś knuli? zastanawiał się Rabin. W końcu tych dwóch zawiadywało kulami, ostatecznym popisem elokwencji erkaemów. Zerknął na sekretarza generalnego; wódz sprawiał wraŜenie zadowolonego zarówno z rozwiązania, które mu proponowano, jak i ze sposobu ubrania tej propozycji w słowa. Dzięki Bogu, jego teŜ dotknęła próŜność współczesności, pomyślał Eliot wiedząc, Ŝe nie miałby Ŝadnych szans z takim dinozaurem jak Minomiotow. - Dzień dobry, panie sekretarzu generalny - powiedział prezydent Stanów Zjednoczonych, a jego twarz wypełniła ścienny ekran. - Przynajmniej u nas jest jeszcze dzień. - Ermiłow, chodź tu do mnie. Tłumacz - polecił sekretarz generalny. - Dzień dobry, witam, panie prezydencie. - Dobrze pan wygląda, panie sekretarzu generalny. - Dziękuję, nawzajem. Widzę, Ŝe operacja w pełni się powiodła. - Nigdy nie czułem się lepiej. - Panie prezydencie, wygląda na to, Ŝe sprawy jakby nam się pokomplikowały. - Delikatnie mówiąc. - Pokomplikowały nawet bardziej, niŜ pan sądzi. - Jak to? - Z powodów, które teraz nie mają znaczenia, jest tu ze mną na Kremlu pewien Amerykanin, profesor Eliot Rabin. - Aresztowaliście go? - Nie, skądŜe. - To co tam robi? Uciekł jak ten durny poeta? - AleŜ nie, nie uciekł, on... on to wszystko sam wyjaśni, jak tylko wróci do Stanów. - Panie sekretarzu generalny?
- Słucham? - Właśnie otrzymałem wydruk z komputera. śaden obywatel Stanów Zjednoczonych, nazwiskiem Eliot Rabin, nie podróŜuje obecnie z amerykańskim paszportem po ZSRR. - To prawda. Przyjechał tu bez paszportu i bez wizy. - A to jakim cudem? - Został porwany siłą i przetransportowany tutaj w specjalnym kontenerze, umieszczonym w luku bagaŜowym w samolocie Aerofłotu - wyjaśnił sekretarz generalny. - To znaczy, Ŝe go porwaliście i trzymacie jako zakładnika? - Nie, nie, nie, nic za niego nie chcemy. - Nie znoszę, kiedy Amerykanów łapie się na zakładników. Wie pan, co się wczoraj stało w Pittsburgu? - Nie. - Odłam bojowników islamskich porwał bezrobotnego hutnika. - Dokąd? - Jakbyśmy wiedzieli, to nasz oddział specjalny juŜ byłby w drodze. - Przykro mi to słyszeć, panie prezydencie, ale mogę pana zapewnić, zresztą moŜe teŜ zapewnić sam profesor Rabin, Ŝe nie trzymamy go jako zakładnika. Proszę, moŜe pan z nim zaraz porozmawiać. Sekretarz generalny oddał mikrofon Rabinowi. - Dzień dobry, panie prezydencie. - Jak pana traktują? - Wspaniale, panie prezydencie, po prostu wspaniale. To niezwykła sytuacja. - Więc jest pan na samym Kremlu? - Zgadza się, panie prezydencie. - I moŜe pan w kaŜdej chwili odejść? - W kaŜdej chwili! - wrzasnął sekretarz generalny, zanim Eliot zdąŜył odpowiedzieć. - Chyba ma pan na to słowo sekretarza generalnego. - Jednego nie rozumiem, profesorze. - Czego, panie prezydencie? - Co dokładnie pan tam, u licha, robi?! - W tej chwili próbuję pomóc w rozwiązaniu tego problemu na KsięŜycu. Zdaje się, Ŝe znalazłem sposób, Ŝeby sprowadzić Rosjanina z powrotem do ich LEM-a. - Znalazł pan? Jaki? - NiewaŜne. Tylko Rosjanin to zrozumie. Teraz idzie o to, jak ściągnąć Blaine'a do naszego LEM-a. - No jak? - Dając mu to, czego chce. Bo jeśli się da komuś to, czego chce, to jak moŜe narzekać? - Ludzie stale narzekają. - To inna sprawa. - Więc co pan proponuje? - Widzi pan, Blaine jest nieszczęśliwy, bo Ŝyje w społeczeństwie, w którym poezja się nie liczy. - To co mam zrobić? - Dać mu to, czego chce! To jedyne rozwiązanie. Chce, Ŝeby literatura była na tyle waŜna, Ŝeby za nią karać, więc niech go pan ukarze! Za precedens moŜe posłuŜyć sprawa Ezry Pounda. - Proszę odświeŜyć moją pamięć, jeśli łaska. - Ezra Pound był amerykańskim poetą, w czasie drugiej wojny światowej mieszkał we Włoszech i kolaborował z faszystami, bo mówił przez radio. - Sukinsyn! Cośmy z nim zrobili? - Wsadziliśmy go do szpitala wariatów.
- A co to niby za kara? - Proszę mi wierzyć, to naprawdę jest kara. - Więc pan mi radzi, Ŝebym wpakował Blaine'a do czubków? - Nie, panie prezydencie, myślałem o czymś innym. Pamięta pan Thoreau? - Proszę odświeŜyć moją pamięć. - To ten facet, co zamieszkał w lesie. - A tak, oczywiście. - On teŜ twierdził, Ŝe istnieją wyŜsze zasady, które czasem trzeba brać pod uwagę. - Tak? - Myślę, panie prezydencie, Ŝe musi pan uŜyć swojej władzy moralnej, jako prezydent Stanów Zjednoczonych, i moralnie wygnać Blaine'a na Alaskę. To nie będzie prawna umowa, tylko taka umowa moralna i historyczna pomiędzy panem a Blaine'em. MoŜna ją złamać w kaŜdej chwili, bez Ŝadnych prawnych konsekwencji dla Ŝadnej ze stron. W ten sposób uniknie się korowodów z prawnikami. - I naprawdę pan uwaŜa, Ŝe on się zgodzi na wygnanie na Alaskę? - Z całą pewnością. Poeci uwielbiają wygnania. Czują się wtedy waŜni. - Chciałbym juŜ mieć to z głowy. Cała ta afera spaprała mi weekend, a w dodatku powaŜnie zaognia stosunki amerykańsko-radzieckie, akurat kiedy znowu się zaczęły poprawiać. - Rosjanie teŜ nie są zachwyceni. - Dobrze, walimy. Ermiłow zawahał się nad tym idiomem, potem przetłumaczył: - Dobra, zaczynajmy. - Panie sekretarzu generalny, połączmy pana z naszym LEM-em, Ŝeby pan mógł porozmawiać z Wiktorowem - rzekł prezydent. - I czy byłby pan łaskaw połączyć nas z waszym LEM-em, Ŝebyśmy mogli porozmawiać z Blaine'em? - Damy wam pełny kontakt audiowizualny zapewnił sekretarz. - Świetnie. Przykro nam, Ŝe nie moŜemy się zrewanŜować. - Moi technicy informują, Ŝe juŜ mamy połączenie. MoŜe pan mówić z Blaine'em. - My teŜ mamy połączenie. MoŜe pan mówić z Wiktorowem. - Ale kto pierwszy? - Co za róŜnica? - Zaraz, niech pomyślę - powiedział sekretarz generalny. Jeśli temu, kto będzie pierwszy, się nie uda, wtedy ten drugi nie odczuje aŜ takiej presji. Ale jeŜeli temu pierwszemu się powiedzie, cała ogromna presja spada na drugiego. - Coś mi się widzi, Ŝe trzeba rzucić monetę - stwierdził prezydent. - No to rzucajmy, panie prezydencie - ponaglił Rabin. - U kogo? - MoŜe tu u nas, juŜ ja wszystkiego dopilnuję. - Dobra, nie traćmy czasu. Rzućcie rubla. Ja mówię reszka. Wszyscy zaczęli grzebać po kieszeniach, lecz sekretarz generalny juŜ pokazywał do kamery pamiątkowego rubla z wizerunkiem Lenina. Na chwilę znieruchomiał, po czym rzucił monetę; zalśniła wirując w powietrzu. Wylądowała Leninem do góry. Kamera zrobiła zbliŜenie, ukazując oblicze wodza rewolucji, które - moŜna rzec - tchnęło wyjątkową dumą i pewnością, teraz gdy Związek Radziecki stał ledwie o krok od realnego komunizmu. - Reszka, panie prezydencie - potwierdził Rabin. - Niech oni zaczynają - powiedział prezydent. - My pierwsi - przetłumaczył Ermiłow.
- Tu astronauta Yates. - Witam was, Yates rzekł sekretarz generalny. - Mam zgodę waszego prezydenta na rozmowę z naszym kosmonautą i obywatelem, Wiktorowem. - On zemdlał, sir. - Co takiego?! - Tak, sir, jakieś pięć minut temu. Wydzierał się i śpiewał, a jak za chwilę spojrzałem, wziął i padł. - Obudźcie go! - Nie przyjmuję rozkazów od pana. Bardzo mi przykro, sir - powiedział Yates. - Obudź go! Obudź go! - krzyknął prezydent. - Tak jest, sir. Obudź się, ty głupi... Sir, czy to jest system zamknięty? - Tak. - Obudź się, ty głupi skurwielu! Obudź się, kurwa, bo jak cię... - Co? Co? - przemówił Wiktorów. - Ojej, moja głowa, nie bij mnie po głowie! Całkiem jakby mi kto wbijał gwoździe w czoło. - Zamknij się! - ryknął sekretarz generalny po rosyjsku. - Kto to? - spytał Wiktorów, niewidzialny, poniewaŜ w amerykańskim LEM-ie nie było kamery. Na kremlowskim ekranie nadal widniał prezydent Stanów. Przechylił się w prawo, do tłumacza, widocznego jedynie pod postacią brody, ust i rzadkiego szczeciniastego wąsika. - To ja. Sekretarz generalny. - O mój BoŜe, to najgorsze objawy delirium tremens w całym moim Ŝyciu! - jęknął Wiktorow. - Nie, to naprawdę ja. Powiedzcie mu, Yates. - Zgadza się, mamy teraz połączenie z Kremlem i z Białym Domem, przez ciebie i tego drugiego dupka. - Naprawdę? - Słuchaj, Wiktorow, wszystko, co cię pchnęło do ucieczki, juŜ dla ciebie nie istnieje. Zdecydowaliśmy, Ŝe ty będziesz naszym pierwszym krokiem ku zanikowi państwa jako takiego. Będziesz pierwszym obywatelem radzieckim, który zazna komunistycznej wolności. - To brzmi nawet gorzej niŜ wolność socjalistyczna. - AleŜ gdzie tam! Jest znacznie lepsza. - A konkretnie? Dostanę stałą wizę do Francji? - Tak. - To znaczy, Ŝe będę mógł, ot, tak sobie, skoczyć samolotem do ParyŜa? - Tak. - I wrócić? - Oczywiście. - Ale czy będą mnie drukować w Rosji? - Naturalnie. - Nie wierzę. Nigdy juŜ mi nie opublikujecie ani linijki. Będę musiał dokonać Ŝywota we Flushing, stan Nowy Jork, i drukować w Ŝałosnych pismach emigracyjnych. - Nie, wcale nie. Chwileczkę. Sekretarz generalny porozumiał się szeptem z Rabinem.
- Słuchaj, Wiktorow, jako sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, w obecności świadków, między innymi prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, obiecuję, Ŝe jeśli jakiś państwowy wydawca odrzuci twoją ksiąŜkę... bo oczywiście socjalistyczna wolność daje mu takie prawo... obiecuję, Ŝe w takim wypadku będziesz mógł otworzyć własne wydawnictwo. Rzecz jasna, pozwolimy ci publikować tylko twoje własne utwory, bo twoja oficyna będzie jedynym wydawnictwem komunistycznym, a ty jedynym komunistycznym poetą w pełnym tego słowa znaczeniu. - Czy mógłbym je nazwać oficyną Państwa w Zaniku? - AleŜ oczywiście. Bardzo odpowiednia nazwa. - Nie dam się nabrać. Pozwolicie mi otworzyć wydawnictwo, ale nie dacie papieru ani nie załatwicie dystrybucji. - Dystrybucję gwarantuję ci osobiście, jako sekretarz generalny. Ale mówiąc całkiem szczerze i otwarcie, z papierem miewamy czasem kłopoty, tak jak z nićmi albo z mięsem. - Sam nie wiem, sam nie wiem. Chyba zwymiotuję. Na ekranie powiększona twarz prezydenta zmarszczyła się ze wstrętu, kiedy na ziemię dotarły wiadome odgłosy. - Cholera jasna, teraz zasmrodziłeś całego LEM-a! - krzyknął Yates. W odpowiedzi rozległy się tylko kolejne spazmatyczne bulgoty. - Yates! - odezwał się prezydent. - Słucham, panie prezydencie! - Daj temu ochlapusowi pigułkę, wiesz, tę rozpuszczalną przeciwko kosmicznej chorobie lokomocyjnej. MoŜe to go otrzeźwi. - Tak jest, panie prezydencie! W stolicach obu półkul zapanowała wyczekująca cisza, podczas gdy wszyscy słuchali optymistycznych odgłosów płynu przemierzającego tym razem drogę z góry na dół, nie z dołu do góry. - Lepiej? - spytał sekretarz generalny. - Lepiej - odparł Wiktorow. - No więc? - Wolność? ParyŜ? Publikacja? - Tak. - Ja juŜ tęsknię za Rosją. - A Rosja z tobą. - Dobrze, zgadzam się. - Trafiony! - zawołał prezydent klaszcząc w dłonie. Sekretarz generalny takŜe zaczął klaskać, na rosyjską modłę, co przypominało raczej kantykę aniŜeli owację. Patrzył wprost na Rabina. Wszyscy wstali, nawet Edow i Minomiotow. Rabin się podniósł, podziękował skinieniem głowy i rzekł: - To na razie tylko połowa drogi. - MoŜe pan teraz porozmawia ze swoim, panie prezydencie - powiedział sekretarz generalny. - To sztuczka, to pułapka! Co, macie mnie za frajera, za jelenia? - wrzasnął Wiktorow, kładąc kres wszelkim celebracjom. - Wiktorow, zawarliśmy umowę! - przypomniał sekretarz generalny. - Skąd mam wiedzieć, co się naprawdę dzieje? Słyszę tylko głosy. A głosy moŜecie równie dobrze transmitować tutaj z radzieckiego LEM-a. Znam sztuczki KGB. - Wiktorów, słyszałeś prezydenta Stanów Zjednoczonych.
- Z maszynami da się zrobić wszystko. - Spytaj amerykańskiego astronautę. - Niby dlaczego mam mu wierzyć? On teŜ chce mnie stąd wykurzyć. - Wiktorow, przychodzi taka chwila, kiedy musisz zaufać ludziom. Tonący brzytwy się chwyta. - Zaufać ludziom? PrzecieŜ to wszystko gnojki. Ja teŜ jestem gnojek. Wszystko sfuszerowałem. Brzydzę się własnym Ŝyciem! - Czy brzydzisz się równieŜ swoją ośmioletnią córeczką z drugiego małŜeństwa, Katią? - zapytał sekretarz generalny, odwołując się do świstka papieru, który mu właśnie podano. - Katia to jedyne piękno w moim Ŝyciu. - Więc jak ją moŜesz porzucić? - Mogę! Mogę! Oto jak nisko upadłem! - ZauwaŜ, Ŝe nie tylko ją porzucisz, ale i skaŜesz na hańbę i represje jako córkę zdrajcy. - Grozicie, Ŝe moja śliczna ośmioletnia córeczka będzie musiała zapłacić za moje grzechy? No, to juŜ naprawdę ohydne. Coś takiego moŜe zrobić tylko radziecki przywódca. Zaraz! Teraz wierzę, Ŝe rozmawiam z prawdziwym sekretarzem generalnym. Czy ta umowa dalej obowiązuje? - Tak. - W porządku, zaufam wam. Tonący brzytwy się chwyta. Długa cisza zapadła zarówno na KsięŜycu, jak i na Ziemi, lecz ze strony Wiktorowa najwyraźniej nie groziły juŜ Ŝadne wybuchy. - Chciałbym wreszcie pomówić z Blaine'em i zamknąć tę sprawę - oświadczył prezydent. Jego twarz przesunęła się w prawo; lewą stronę ekranu wypełniło oblicze Blaine'a. - Nigdy, nigdy, nigdy - jęknął poeta, a głowa mu się chwiała - nigdy nie pij wódki na KsięŜycu. - Rzeczywiście, to bardzo zły pomysł, Arthurze - rzekł prezydent. - I jestem pewien, Ŝe głównie przez to zachowałeś się tak, a nie inaczej. Czy ten Rosjanin spoił cię siłą? - Nie, panie prezydencie. Chciałem się napić po tym, jak Whitman przegrał z Disneyem mecz o Waltanschauung. - Arthurze, Arthurze, posłuchaj mnie uwaŜnie, synu. Pamiętasz sprawę Thoreau, tego, co to nadawał przez radio dla faszystów podczas drugiej wojny światowej? - Thoreau nadawał przez radio dla faszystów? — zdziwił się Blaine. Przy uchu prezydenta pojawiły się szepczące usta. - Przepraszam, Arthurze, przejęzyczyłem się. Chciałem powiedzieć, czy pamiętasz sprawę Ezry Pounda? - Pewno, Ŝe pamiętam. On teŜ nie lubił Walta Whitmana. OtóŜ Pound został osadzony w szpitalu psychiatrycznym. - Nie wiedziałem, Ŝe Amerykanie teŜ wsadzali pisarzy do psychiatryka - szepnął sekretarz generalny do Rabina. - Kiedy to było? - Chyba na początku lat czterdziestych - odszepnął Rabin. - Bardzo wcześnie. Bardzo postępowo. Nie wiedziałem. - Jasne, wszystko pamiętam - powiedział Blaine. Pound całe lata przesiedział u Świętej ElŜbiety. - Arthurze, chciałbym ci zaproponować umowę, umowę moralną i historyczną, taką tylko pomiędzy nami dwoma. - Umowa moralna i historyczna między prezydentem i poetą? Jaka? - SkaŜę cię na wygnanie do Nome na Alasce. - Nome. Ładnie brzmi. Pieśni z Nome. Pieśni wygnańca z Nome. - Jeszcze ma mocno w czubie - rzucił jeden z radzieckich kosmonautów, kiedy głowa Blaine'a zniknęła z ekranu.
- Arthurze - zaapelował prezydent - weź się w garść. Blaine znów się pokazał, tym razem z profilu, wpatrując się w trójkę Rosjan. - Czyje to maski? Chyba juŜ wiem! * - zadeklamował. - Arthurze! Posłuchaj! Zostaniesz zesłany na Alaskę. To nie będzie umowa prawna, tylko moralna. MoŜesz stamtąd wyjechać, kiedy zechcesz. W końcu Ŝyjemy w Ameryce. - Czy moje wiersze będzie moŜna przemycać do reszty stanów? - Tak. - A drukować? - Naturalnie. - Ale ja nie chcę. - Zdawało mi się, Ŝe poeci lubią, kiedy ich się wydaje. - To za łatwe. Wszystko jest za łatwe. Nic nie ma znaczenia. Nic się nie liczy. - Arthurze, obiecuję ci, Ŝe uŜyję całej swojej siły przekonywania, Ŝeby ci nic nie wydali. - No tak, ale co pan tak naprawdę moŜe zrobić? To wolny kraj. - Słuchaj, synu, nie zrobimy z Ameryki państwa totalitarnego tylko po to, Ŝeby cię uszczęśliwić. - Nawet ja bym o to nie prosił - przyznał melancholijnie Blaine, co mogło wskazywać, Ŝe trzeźwieje. - I co na to powiesz? - Na co? - Na wygnanie do Nome. - Wszystkie drogi prowadzą do Nome. Nie ma to jak w Nome. Świat nasz cały smutny, zły, gdy na Nome wieszają psy - zanucił Blaine. - Panie prezydencie, czy to nie najpiękniejsza z amerykańskich piosenek? Świat nasz cały smutny, zły. - Świat nie jest ani smutny, ani zły, Arthurze - odparł prezydent. - Jest pełen wspaniałych okazji. - Pan w to musi wierzyć, bo pan jest prezydentem, ale ja wiem, Ŝe jest smutny i zły. - Spójrz tylko na siebie. Popatrz, jakie cudowne okazje tobie samemu się trafiły. Pierwszy amerykański poeta na KsięŜycu, pierwszy amerykański poeta moralnie wygnany do Nome na Alasce. A kto wie, co cię jeszcze czeka! Milczenie, które teraz zapadło, trwało dość długo, by Eliot Rabin odwaŜył się zabrać głos. - Panie Blaine, jeśli przyjmie pan ofertę prezydenta, stanie się pan więcej niŜ znany, więcej niŜ sławny. Zyska pan bezgraniczną chwałę. - Bezgraniczną chwałę - powtórzył z namysłem Blaine. - Tak, imię Arthura Blaine'a będzie Ŝyło tak długo, jak sama angielszczyzna. - To za krótko. Ludzie juŜ nawet nie potrafią czytać Chaucera w oryginale, a to ledwie paręset lat. Nie ma czegoś takiego jak wieczna chwała. - Czy Dante jest wielkim poetą? - spytał Rabin. - Co za pytanie! Dante jest nieśmiertelny. - A jak tam z pana włoskim? - Z moim włoskim? - Owszem, z pana włoskim. - Właściwie to bardzo kiepsko. - No to skąd pan wie, Ŝe Dante naleŜy do wielkich?
- W porządku. Czego to dowodzi? - A tego, Ŝe poeta moŜe zyskać nieśmiertelność, nawet jeśli go nikt nie czyta. - Aleja chcę, Ŝeby mnie czytali. - Będą. Zawsze będzie ta garstka wybrańców. - Tak, ale kim oni są? Kim są naprawdę? Czy pan w ogóle wie, co to za ludzie? - Dante teŜ poszedł na wygnanie. - Fakt, tyle Ŝe do pięknego włoskiego miasta. - Nome ma swój urok. No i nigdy przedtem nic takiego się nie zdarzyło. - To prawda. - A zatem? - Nie mogę. - Dlaczego? - Bo czułbym się tak, jakbym zdradził Wiktorowa. - Wiktorow wraca do Rosji. - Zwariował czy co?! - Nie, naprawdę. Pozwolą mu podróŜować i otworzyć własne wydawnictwo. - Nie uwierzę, póki on sam mi tego nie powie - oświadczył Blaine wojowniczo, acz troszkę niewyraźnie. - Yates, moŜecie się połączyć z radzieckim LEM-em? - zapytał prezydent. - Tak jest, sir. Mamy kontakt. - Arthurze - rzekł prezydent - moŜesz porozmawiać z Wiktorowem. A panu, profesorze Rabin, jeszcze raz dziękuję za pomoc. - Wiktorze, wracasz? - Czemu nie? Udało nam się. Wstrzymaliśmy świat. I mam wszystko, czego chciałem. - Ja teŜ. - A co tobie dali? - Prezydent skazał mnie na wygnanie do Nome na Alasce. - Znakomicie! - AŜ za bardzo. MoŜe mimo wszystko powinienem jechać do Rosji. - Oszalałeś? Nie jedź do Rosji. Nawet dla nas tam jest dość cięŜko. Ty byś na pewno nie wytrzymał. Przyjadę do ciebie do Nome. To będzie kolejne historyczne wydarzenie... rosyjski poeta jedzie swobodnie w odwiedziny do amerykańskiego poety na wygnaniu. Napijemy się wódki. Powspominamy dawne dni na KsięŜycu. - Dawne dni na KsięŜycu... - powtórzył Blaine z namysłem. - Luniada... co byś powiedział na taki tytuł? - Kapitalny! MoŜe spróbowałbyś napisać coś rymowanego, a ja białym wierszem poddał Wiktorów. - Ej wy, słuchajcie - wtrącił się Yates - kaŜdy lubi sobie pogadać o sprawach zawodowych, ale zaczyna nam tu brakować czasu i tlenu. - A więc? - spytał Wiktorow. - Jak się powiedziało Ezra, trzeba powiedzieć Pound. W niebie i na Ziemi zapanowała cisza. Cokolwiek to było, właśnie się skończyło. Zarówno na Moskwę, jak i na Waszyngton spłynęło uczucie jakiegoś oszołomienia,
zawodu. Wszyscy dzielili ów stan ducha, kiedy to cała dusza wyraŜa się prostym pytaniem: „Więc to jest to?" W ruch poszedł świat logistyki i konsekwencji. OŜyły ciała i maszyny. Teraz naleŜało jedynie zakończyć rozmowę. - No cóŜ, nie ma to jak uczucie, Ŝe człowiek się wywinął - zauwaŜył prezydent. - Co racja, to racja - przytaknął sekretarz generalny. - Jeśli moŜna, chciałbym chwilę porozmawiać z profesorem Rabinem. - Oczywiście. - Odwalił pan dzisiaj kawał solidnej roboty, profesorze - powiedział prezydent. - Dziękuję, panie prezydencie. - W naszym zespole przydałby się ktoś z pańską głową i doświadczeniem. Powiedzmy, jako specjalny konsultant do spraw radzieckich? - Zgadzam się. - No to wciągamy pana na listę płac. Ale skoro teraz pracuje pan dla mnie, miałbym jedną prośbę. - Co, juŜ? To znaczy, chciałem powiedzieć, słucham? - Proszę wrócić do Ameryki w taki sam sposób, jak pan wyjechał, czyli w tym kontenerze w luku bagaŜowym. - Mogę spytać dlaczego, sir? - Niech mnie diabli, jeśli wiem jak, ale słówko na pana temat jakoś przeciekło do telewizji. Co więcej, odłam bojowników islamskich juŜ zagroził, Ŝe pana porwie. Nazywają pana śydowskim Szatanem z Kremla. A skoro juŜ raz pana porwano, kto wie, czy to się nie powtórzy. Jeden z naszych psychologów nawet uwaŜa, Ŝe pan przyciąga porywaczy. - W porządku, sir, wrócę w luku. - Ten kontener jest całkowicie bezpieczny - wtrącił Popławski nie mając wątpliwości, Ŝe oto został nowym szefem Komitetu Bezpieczeństwa Państwa. - Pańscy radzieccy gospodarze na pewno chętnie pomogą wszystko zaaranŜować - dodał prezydent. - KaŜda prośba profesora Rabina jest dla nas rozkazem zapewnił sekretarz generalny. - Bardzo mi było miło, panie prezydencie, współpracować z panem przy zaŜegnaniu tego kryzysu. - Do zobaczenia na szczycie - rzucił prezydent na poŜegnanie. Ekran pociemniał, rozbłysły światła, wszyscy znowu znaleźli się w tej samej sali. Popławski spojrzał na sekretarza generalnego, a ten skinął głową, udzielając mu namaszczenia. - Nie martw się, Edow, jeszcze nie koniec twojej kariery - Leonid Nikołajewicz zwrócił się do Edowa, który oparł głowę na dłoniach - Przydałby nam się ktoś dobry w TadŜykistanie. - Zaraz! Moment! - wykrzyknął Edow - Ten twój śyd nas wykiwał! Amerykanie zaczynają postępować tak jak my, a my tak jak oni! To nie Ŝaden początek komunizmu! To prosta droga do konwergencji! Elektryczny prąd wrogości napiął kaŜdy mięsień w kaŜdym garniturze. - I co pan na to? - rzucił sekretarz generalny pod adresem Rabina, którego nagle ogarnęło przeraŜenie, bo ostatnia chwila najwyraźniej nie minęła, pozostało jeszcze mnóstwo czasu na rozpaczliwą klęskę. JednakŜe miał juŜ dosyć smaku rozpaczy, smaku łez i pomyj - poznał go aŜ nadto dobrze w Obronnym Instytucie Lingwistyki i u Gogola. - Stale zapominamy - zauwaŜył - Ŝe tak naprawdę nikt nie wie, co się w danym momencie dzieje. Przez chwilę komunizm moŜe nawet wyglądać na konwergencję. Dlaczego nie? JuŜ wyglądał na wiele innych rzeczy. A tak na marginesie... mnie nie grozi utrata pracy, czego o panu Edowie nie moŜna powiedzieć. - I tym razem logika profesora Rabina jest nie do obalenia. - Słowa sekretarza generalnego miały w sobie nieodwołalność młotka licytatora.
Epilog Samolot ze specjalnym kontenerem, w którym Rabin przyleciał do Moskwy, wystartował do San Francisco na godzinę i dwadzieścia minut przed ostatecznym rozwiązaniem kryzysu, toteŜ ze względu na czas podróŜy, tankowanie i temu podobne nie mógł wrócić i być gotów do drogi wcześniej niŜ przed upływem doby. Wiktorów i Blaine juŜ wyruszyli ku swemu przeznaczeniu, jak równieŜ miejscu przeznaczenia, a Rabin - teraz tajemnica państwowa nie tylko radziecka, lecz takŜe amerykańska - nawet nie mógł się przejść po placu Czerwonym. - Podoba ci się moje nowe biuro? - zapytał Popławski, wskazując wysokie wykuszowe okna. - Bardzo przyjemne - odparł Eliot. - Świadczy o... o władzy. - A owszem, owszem. Ale wiesz - ciągnął Popławski z niejakim smutkiem cieszyłbym się z tego jeszcze bardziej, gdybym nadal był stalinistą. - To juŜ nie jesteś? - Nie. - Więc kim? - Nikim. Jak cała reszta. Człowiekiem sukcesu. - Bije TadŜykistan na głowę. Słuchaj, Leonidzie, chciałbym załatwić parę spraw. - Co tylko chcesz, w granicach rozsądku. - „W granicach rozsądku" raczej kiepsko określa tę całą sytuację, ale mniejsza z tym. Pierwsze pytanie: jaki jest ten kontener w samolocie? - Mały, wyściełany, dobry do snu. - Jednym słowem, trumna. Muszę się zastanowić. Powiem ci, jak juŜ się zdecyduję. Tymczasem musisz wyciągnąć stamtąd Andreja. - Wyciągnąć kogo skąd? - Andrej był ze mną na pierwszym oddziale w Instytucie Gogola. - Więc to pewnie wariat. - MoŜe tak, moŜe nie. JeŜeli nie umie sam o siebie się zatroszczyć, niech go przynajmniej umieszczą w normalnym zakładzie. - Wezmę to pod rozwagę. - śadne takie, Leonidzie. Powiedz, Ŝe to zrobisz. Dla mnie. - Dobrze, zrobię to, dla ciebie. Załatwione. - A teraz chciałbym zadzwonić do McDonalda. - Znowu jesteś głodny? - Nie, chcę porozmawiać z Walą. -Ty zbereźniku, Ŝeby w tym całym zamieszaniu... Rabin wzruszył ramionami. - To się czasem zdarza, kiedy człowiek najmniej się spodziewa. - Mówiła, Ŝe mają bezpośrednią linię do Edowa, zaraz, który to telefon? A tak, ten. Popławski podał Rabinowi Ŝółtą słuchawkę. - Tu McDonald — odezwał się niski męski głos, jakby z lekka zacukany. - Czy jest Wala? - Chwileczkę, sprawdzę. Wala!
W ciszy, która teraz zapadła, Rabinowi zdawało się, Ŝe słyszy, jak ktoś zamiata stłuczone szkło. - Chce wiedzieć, kto dzwoni - oznajmił męŜczyzna. No pewnie, pomyślał Eliot. - Proszę jej powiedzieć, Ŝe to ten Amerykanin, który u niej był jakiś czas temu i którego nie chciała obsłuŜyć, i stąd wynikła cała awantura. Usłyszał stuknięcie odkładanej na bok słuchawki, potem oderwany dialog dwóch głosów, męskiego i kobiecego. Wreszcie szybkie, lekkie kroki. - Czego tym razem chcesz? - odezwała się Wala. - Chcę cię zaprosić na kolację. - Kiedy? - Dzisiaj. - Dzisiaj? Nie mogę. Jestem zajęta. Pracuję do późna, muszę posprzątać. - O której skończysz? - Wiecznie te same pytania, pomyślał. I nieodmiennie ten klimacik ogólniaka. - NiewaŜne o której. Będę taka zmachana, Ŝe tylko do łóŜka i spać. - Mógłbym po ciebie wpaść wcześniej. - A to dlaczego? Myślisz, Ŝe nie traktuję powaŜnie swojej pracy? MoŜe jesteś z tych męŜczyzn, którym się zdaje, Ŝe kobieta nie potrafi naprawdę pracować? Weź łaskawie pod uwagę, Ŝe jako pierwsza kobieta w Związku Radzieckim łączę karierę w szybkich daniach z karierą w bezpieczeństwie państwa, i jestem dumna ze swoich osiągnięć. I nie umówię się z Ŝadnym męŜczyzną, który mnie nie traktuje z szacunkiem. Kropka. - Zle mnie zrozumiałaś - bronił się Rabin. - Mam ogromny szacunek dla tego, jak dzisiaj trwałaś na posterunku. Wzbudziłaś mój najszczerszy podziw... mimo pewnych niedogodności. - Mam nadzieję, Ŝe za bardzo nie uszkodziłam twojego przyjaciela. - Głos Wali nieco złagodniał. - A właśnie, powinnaś wiedzieć, Ŝe mój przyjaciel, Leonid Popławski, jest teraz szefem Komitetu Bezpieczeństwa Państwa, czyli twoim szefem. Ale nie martw się, szepnę mu o tobie dobre słówko. - Mówisz prawdę? - A jak inaczej mógłbym dzwonić na bezpośredniej linii? Po stronie Wali zapanowała cisza. Eliot wiedział, Ŝe dziewczyna rozwiązuje skomplikowane równanie. Chciała zrobić karierę, co nieuchronnie wiązało się zarówno z utrzymaniem dotychczasowej posady, jak i z awansem. Znajomości na samej górze jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Co więcej, przez swoją nadgorliwość mocno pokaleczyła cztery palce swego nowego szefa. Ale, odrzucając pobudki praktyczne, nie chciał jej, jeŜeli ona nie zechciałaby jego, im więcej chęci z obu stron, tym lepiej - juŜ nieraz się o tym przekonał. - O której? - spytała. - Im prędzej, tym lepiej. - Potrzebuję co najmniej półtorej godziny. - Było to oświadczenie czysto kobiece, a zatem bezdyskusyjne. - Doskonale - powiedział Rabin. - Więc o wpół do ósmej w Holiday Inn. - Holiday Inn w Gatczinie? - Tak. - Ale tam dają do jedzenia same paskudztwa! - I prawidłowo. - Cały dzień przesiedziałam w Gatczinie. Nie moŜemy pójść gdzie indziej? - Ja mogę tylko do Gatcziny. - Dlaczego? - Bo jestem tajemnicą państwową.
- A ja - rzuciła Wala kokieteryjnie - świetnie umiem dochować tajemnicy. - Słuchaj, wiem, Ŝe to nic zabawnego umawiać się na randki blisko miejsca pracy, ale jeśli tylko nam nie zabraknie wina, to oboje moŜemy zapomnieć, gdzie jesteśmy. - Brzmi całkiem miło. - No to do zobaczenia o wpół do ósmej. - Cześć. - Masz randkę? - zapytał Popławski, zajęty wrzucaniem dobytku Edowa do duŜego tekturowego pudła. - Tak. - Milutka ta Wala. Ale pazurki ma. - ZauwaŜyłem. Tak przy okazji, nie sądzisz, Ŝe coś jej się naleŜy za tę dzisiejszą bitwę, jakiś medal, awans? - To by cię ucieszyło? - Owszem. - No to jej powiedz, Ŝe teraz ma stopień podpułkownika i została odznaczona Orderem Gatcziny, który jest tak tajny, Ŝe nie istnieje jako rzeczywisty, prawdziwy medal, ale odnotujemy jej go w aktach personalnych. - A propos awansów, Leonidzie, naprawdę uwaŜam, Ŝe powinniście przywrócić stopień temu polskiemu generałowi, który spowodował przeciek na Zachód. W końcu gdyby nie on, nie siedziałbyś za tym biurkiem. - Święta prawda! Ty to potrafisz przejrzeć na wylot faktyczne mechanizmy rozwoju. Ale aŜ mnie skręca, jak mam zrobić coś dobrego dla Polaka. - Zrób w tym wypadku wyjątek. śeby nie zapeszyć. śeby nie było asymetrii. - JeŜeli ty tak uwaŜasz, zgoda. Równie dobrze mogę jeszcze trochę wykorzystać ten wspaniały umysł, zanim zacznie pracować dla drugiej strony. Nagle Eliot poczuł na sobie lodowaty optyczny promień. Z oczu Popławskiego na mgnienie wyjrzał morderca. Lecz juŜ w sekundę później Leonid Nikołajewicz uśmiechał się do Rabina z miłością i Ŝalem. - Umysł, nie umysł, i tak będzie mi ciebie brak - powiedział. - Tyle razem przeszliśmy. Moje Ŝycie splotło się z twoim na zawsze. Nie mogę uwierzyć, Ŝe mnie porzucasz dla kobiety, właśnie dla kobiety, w tę naszą ostatnią wspólną noc w Moskwie! - Nie wiedziałem, Ŝe tyle to dla ciebie znaczy. Widzisz, okropnie mi się spodobała wtedy w McDonaldzie, a po tych wszystkich przejściach być z kobietą, nago... - Przestań! JuŜ i tak źle, Ŝe swoje ostatnie godziny tutaj spędzisz z kimś obcym, przynajmniej oszczędź mi szczegółów. Myślisz, Ŝe ja nie jestem człowiekiem? MoŜe jestem nawet bardziej ludzki od ciebie. MoŜe jestem bardziej ludzki, niŜ człowiek w ogóle powinien być. I to mój prawdziwy dramat, jeśli to kogoś obchodzi. - Popławski, siedząc na krześle z wysokim oparciem, obrócił się do okna, Ŝeby ukryć ten przypływ uczuć. Rabin oparł głowę na dłoni. Dlaczego zawsze dzieje się tak, Ŝe w kaŜdej sytuacji zawierającej dwa elementy natychmiast dochodzi między nimi do konfliktu? Wiesz, Leonidzie - powiedział, kiedy Popławski zdecydował się wreszcie zrobić jedną trzecią obrotu wstecz - z dwóch osób jedna zawsze kocha bardziej, a w tym wypadku, o ile pamiętam, to ty mnie porwałeś. - I wyszedłem na głupca? - Nie, ty jeden patrzyłeś na mnie bez uprzedzeń. I kto by cię nie kochał? MoŜe najstraszniejsze jest w tobie właśnie to, Ŝe dajesz się kochać. - Ach, Edow trzymał w biurku butelkę przedniego koniaku. Wypijmy strzemiennego. Znaleźli kieliszki, napełnili, trącili się. - Za spotkanie - powiedział Rabin.
- Za przyszłe spotkanie - rzekł Popławski. Koniak zmienił pierś Rabina w palenisko, na którym drewno właśnie się zajęło. - Dobre - powiedział - dobre. - Tak - przytaknął Popławski - Ŝycie jest dobre. - Mam pomysł - oznajmił Eliot. -J eszcze jeden? - Prosty pomysł. Pamiętasz tego swojego przyjaciela, Łunina, tego od meksykańskich pocztówek? - Naturalnie, jest w tym budynku. - Chciałbym teraz dostać te pocztówki. Chcę je napisać. Leonid Nikołajewicz polecił niezwłocznie przynieść kartki – jego pierwszy rozkaz na stanowisku ministra. Dostarczono je przez posłańca, wraz z przepraszającą notką, Ŝe zostały tylko te dwie. Były spięte z całym plikiem fotokopii wszystkich juŜ wysłanych pocztówek i otrzymanych odpowiedzi. Szybki rzut oka na fotokopie ujawnił, Ŝe Rabin nawiązał romans z meksykańską malarką, przy której Frida Kahlo wyglądała na uosobienie skromności, i wdał się listownie w zajadły spór ze swym przyjacielem Howardem, a spór ów dotyczył kierunku, w jakim zmierzało Ŝycie Eliota - w dół. Na jednej pocztówce widniał kwitnący kaktus, druga przedstawiała paseo - niedzielny rytuał, kiedy to chłopcy i dziewczęta, utworzywszy naprzemienne koncentryczne kręgi, kroczą w nich jedni w jedną stronę, drudzy w przeciwną. Paseo dla Janey, kaktus dla Howarda, zdecydował przyjmując następny koniak i po raz pierwszy po długiej przerwie biorąc do ręki pióro. Drogi Howardzie. Ufam, Ŝe mimo wszystko ucieszy cię ta wiadomość. Rzucam Meksyk dla stanowiska prezydenckiego konsultanta do spraw radzieckich i bynajmniej nie cierpię na, jak to określiłeś, „manianaizację etyki". Twój były i przyszły przyjaciel Eliot Rabin Droga Janey. Wybacz mi, proszę, Ŝe cię opuściłem, i to, Ŝe zostałem dłuŜej, niŜ powinienem. Ale nadal cię kocham uczuciem, które przetrwa miłość męŜczyzn i kobiet. Eliot - Skończyłeś? - zapytał Popławski. - Skończyłem. - KaŜę je wysłać z pocztą dyplomatyczną do Meksyku, chyba Ŝe wolisz, Ŝebyśmy sami je ostemplowali i przekazali z ręki do ręki w Stanach? - Z ręki do ręki, jeśli to się za bardzo nie rzuci w oczy. - MoŜesz mi zaufać. - Wobec tego tak będzie najlepiej. Wolałbym ich nie powierzać meksykańskiej poczcie. Zresztą nasza teŜ bywa kapryśna. - Wypijmy jeszcze po jednym, i chyba juŜ niedługo musisz ruszać - rzucił Popławski, zerknąwszy smętnie na zegarek. Niewiele słów wymienili przy tym kieliszku. Po prostu siedzieli razem i patrzyli na siebie tak, jak rzadko patrzą męŜczyźni swobodnie, pragnąc tylko widzieć się nawzajem. - Chciałbym jeszcze o coś cię prosić - powiedział Popławski. - Co tylko chcesz, w granicach rozsądku odparł Rabin z szerokim uśmiechem. - Zresztą moŜe nie warto ci zawracać głowy, to takie głupstwo. - Popławski niedbale machnął ręką. - Nie, daj spokój, o co chodzi?
- Tylko się nie śmiej. - Nie będę. - Jaka jest dokładnie róŜnica między „tę" a „tą"? Rabin parsknął śmiechem. - Obiecałeś, Ŝe nie będziesz się śmiać. - Przepraszam. To niechcący. - No więc? - Zaraz. RóŜnica między „tę" a „tą". Niech się zastanowię. Pociągnął papierosa tkwiącego w kąciku ust, jednocześnie zezując w drugą stronę. - Właściwie to zaleŜy od punktu widzenia. Zupełnie jak z kobietami, wiesz. Natykasz się na jakąś „tę", a jak się lepiej przyjrzysz, „ta" staje się „tą". - Ale dlaczego ta „tą" nie zmienia się w tą „tę"? - W t ę „tę", a poza tym... jak by to ująć... widzisz, juŜ jakoś tak jest, ja tego nie wymyśliłem... Zresztą, nie wiem. - Nawet ty? - Przyciszony, pełen zadziwienia głos Popławskiego wręcz nie śmiał, zdawało się, zakłócić tej wielkiej chwili. - A zresztą mam juŜ serdecznie dosyć rozwiązywania problemów - oznajmił Rabin, podsuwając Popławskiemu swój kieliszek. - Chcę sobie po prostu poŜyć. Siedzieć na dworze w upale. Pływać. Jeść krewetki, pić piwo. - Oficjalnie, tylko to robiłeś. - Ale teraz by mi się przydało. No, strzemiennego! - Rabin uniósł kieliszek w uznaniu dla Leonida i Ŝycia. Z początku pili pomału, patrząc na siebie znad kieliszków, potem osuszyli je jednym haustem, Ŝeby się odciąć od sentymentów. - Odprowadzę cię do limuzyny - powiedział Popławski; rozejrzał się z niepokojem po biurze - człowiek, który musi nadgonić pracę. Stojąc juŜ przy otwartych drzwiczkach samochodu Rabin rzucił: - Chciałbym cię jeszcze o coś prosić, Leonidzie. - Wszystko, co tylko chcesz - zapewnił Popławski. Eliot nachylił się do ucha Rosjanina, po czym w tym najbardziej tajnym z budynków i najbardziej poufnym szeptem wyraził swoje ostatnie Ŝyczenie. Na twarzy Popławskiego odmalowało się zdumienie, niechęć, osłupienie, wesołość, wreszcie zgoda. Potem objęli się na rosyjską modłę, piersią w pierś. - Leonidzie, nie mogę uwierzyć, Ŝe juŜ koniec z naszymi przejaŜdŜkami limuzyną - powiedział Rabin, wślizgując się do samochodu niczym list do skrzynki. - Nie mogę uwierzyć, Ŝe juŜ po wszystkim. - Wiem, wiem - przyznał Popławski. - Czas to prawdziwy tyran. Wala się spóźniała. Mógł to przewidzieć. Co z tego, Ŝe człowiek umie przeniknąć mechanizmy samej rzeczywistości, skoro i tak stale przychodzi za wcześnie na randki. A jeŜeli ta suka wystawi go do wiatru? Będzie musiał przesiedzieć, sam jak palec, cały wieczór w Holiday Inn, w tym zakładzie pogrzebowym, gdzie po obiedzie podawano gościom miętówki. Popławski go wyśmieje, kiedy się o tym dowie. Popławski go wyśmieje, bo Eliot nie zna jednej podstawowej prawdy Ŝyciowej - Ŝe kobiety to inne plemię, inna religia, i Ŝe wielkie chwile powinno się celebrować wśród swoich. JednakŜe prawda ta natychmiast się ulotniła, ledwie Wala wpadła do sali, w powodzi szalików, rześkiego powietrza i przeprosin. - Niepotrzebnie wracałam do domu, ale w szafce nie miałam Ŝadnych przyzwoitych ciuchów - wyjaśniła rozchylając płaszcz, obracając się lekko w jedną i w drugą stronę.
Miała na sobie granatową dŜersejową sukienkę ze skandynawskim wzorem płatków śniegu na karczku. Zwisające kolczyki, cienkie, złote, odbijały światło i rzucały refleksy na włosy. - Walu, wyglądasz zabójczo - zaŜartował na własny uŜytek. Pomógł jej zdjąć płaszcz, odsunął krzesło; oboje bez przeszkód zaznawali tej poufałości nieodłącznej od dobrych manier. — Zamówię szampana — powiedział Rabin, wracając na swoje krzesło i do swojego papierosa. — Uwielbiam szampana. — Zasmakuje ci jeszcze bardziej, kiedy się dowiesz, za co pijemy. Kelner! - Słucham, obywatelu konsumencie! — Kelner podskoczył do stolika, po czym zamarł w bezruchu. — W Ameryce nie mówimy „obywatelu konsumencie" — rzucił Rabin z zawodową irytacją. — Przepraszam, to mój pierwszy dzień. — W porządku, proszę nam podać najlepszego szampana. Kiedy juŜ rozlano trunek, a kelner wycofał się w mrok, Rabin uniósł kieliszek i rzekł: — Twoje zdrowie, podpułkowniku, i gratuluję odznaczenia Orderem Gatcziny. W oczach Wali zamiast ostroŜności błysnęła radość. Zaśmiała się. — O tak, za to wypiję. Czysty brzęk obu kieliszków sam w sobie był dobrym znakiem. — Spodobałeś mi się, jak tylko wszedłeś — powiedziała. — Wiedziałeś? — Tak. — To dobrze. — To się zdarza tak często. — Nie dość często. — Kto to wie? — Nie dość często — powtórzyła. — Ale co tam, szampan jest taki zimny. Przy ostrygach sprzeczali się, czy Rabin jest prawdziwym Amerykaninem. Dopiero na etapie rostbefu skończył swoją historię, a Wala mu uwierzyła, acz z niewielkimi zastrzeŜeniami co do pewnych szczegółów. Przy kawie i deserze wypytywała go o Amerykę, przyznała teŜ, Ŝe kiedyś bardzo by chciała zobaczyć Manhattan, Wielki Kanion i Disneyland. Kiedy zgasił papierosa, który zwieńczył kawę, zapadło milczenie. Szczere, rozbawione, pełne szacunku jego oczy wystosowały oficjalne zaproszenie. Wydymając dolną wargę Wala rzuciła: — Eliot, nie powinieneś tyle palić. — Wyrazy uznania dla szefa kuchni — powiedział do kelnera, wstając od stolika. — Ten rostbef był zupełnie, ale to zupełnie jednolicie szary. W pokoju, błyskawicznie nadzy, pieścili nawzajem swoje sutki, aŜ wskazówka minęła na podziałce kreskę bólu. Przez następnych pięć godzin rozłączyli się tylko dwukrotnie,- gdy kelner wtoczył na wózku kawior i szampana, Wala schowała się w łazience, a Rabin, Indianin z kamienną twarzą, owinięty wzorzystym kocem, mruknął: — Ja naleję, ja naleję. Proszę wyjść. Jakkolwiek sen, kiedy wreszcie przyszedł, nie mógł chyba być głębszy, wystarczyło jedno stuknięcie do drzwi, by Rabin się obudził. — Paczka dla pana, panie profesorze — powiedział kelner obsługujący pokoje. — Proszę tu podpisać. — Kto to? — spytała Wala sennie. — Musisz juŜ iść? — Teraz jej głos brzmiał juŜ przytomniej. _ Niezupełnie. — Rabin odpowiedział tylko na drugie pytanie. — To dobrze. Nie cierpię pospiesznych poŜegnań. — Instrukcja jest w środku — dodał kelner. Kiedy Rabin odwrócił się od drzwi, siedziała wyprostowana w łóŜku. — Co to? — zapytała.
— Zaraz zobaczysz — odparł idąc do łazienki. — Nie, powiedz mi teraz. - Zobaczysz, zobaczysz. Tylko się nie śmiej. Gdy wrócił do pokoju, wybuchnęła śmiechem. - Wiem, wygląda idiotycznie, ale to dla mnie waŜne. - Wskazał elastyczną opaskę na włosy, połączoną drucikiem z niewielkim urządzeniem umocowanym na prawym pośladku za pomocą paska obwiązanego wokół uda. — Po co to? — Mówiłem ci, jak mnie porwali, pamiętasz? — Pamiętam. — OtóŜ to pudełeczko z tyłu wystrzeli we mnie strzałkę, kiedy czujniki elektrodowe umieszczone na głowie zasygnalizują, Ŝe nastąpiło u mnie... hm... maksymalne rozproszenie uwagi. — I ja mam w tym brać jakiś udział, tak? — Wala, na miłość boską, proszę cię, nie mogę lecieć do samej Ameryki zupełnie przytomny w tym małym kontenerze. Chybabym zwariował. Gdyby ci w ogóle na mnie zaleŜało... — A gdyby tobie zaleŜało na mnie chociaŜ trochę, nigdy byś mnie nie prosił, Ŝebym się poniŜyła w sposób nie tylko nieprzyzwoity, ale i absurdalny. — Wala, proszę, co za róŜnica, to dalej ja. — Na pewno ja ci nie jestem potrzebna do uruchomienia tego ustrojstwa — oświadczyła, po czym odwróciwszy się udała, Ŝe czegoś szuka na nocnym stoliku. — Zrobisz, co ci kaŜę! — Albo powiesz mojemu szefowi? — Nie. Po prostu to zrobisz. — No dobra, właź na pokład. — Nie, Wala, przepraszam. Nie chcę cię w taki sposób. — Aha, nie chcesz. Tego chcesz. Tamtego nie chcesz. — Walu, jeśli czegoś się nauczyłem, to tego, Ŝe czasem trzeba zaufać ludziom. Tonący brzytwy się chwyta. Więc mi zaufaj, kiedy mówię, jasne, chcę tego, ale tylko jeśli i ty moŜesz tego chcieć. — Bardzo ładnie powiedziane. ChociaŜ zrazu lekko hamowani przez technikę, wkrótce odnaleźli rytm — ognisty, lecz z odrobiną smutku poŜegnania, które mogło nadejść w kaŜdej chwili i które w końcu nagle nadeszło. Jedyny sposób podróŜowania, myślał Eliot Rabin czterdzieści osiem godzin później. Szedł do pracy; schylając się, by przez chwilę nacieszyć oko róŜą, czuł, Ŝe jego granatowy garnitur jest zbyt gruby jak na parny Waszyngton, a pamiątkowe bolesne mrowienie w biodrze jeszcze niezupełnie zniknęło. Czerwień róŜy była jak nagły pocałunek w tłumie na przyjęciu.